Sasson Jean Musialam odejsc


Jean Sasson


Omar Bin Laden, Nadżwa Bin Laden

Musiałam odejść


Wspomnienia żony i syna Osamy Bin Ladena


Tytuł oryginału


Growing up bin Laden. Osama’s Wife and Son Take Us Inside Their World Copyright © 2009 Sasson Corporation Published by arrangement with Sasson Corporation, c/o Graal Ltd., ul. Pruszkowska 29/252, 02-119 Warszawa, Poland Projekt okładki Magda Kuc

Fotografia na pierwszej stronie okładki © Pascal Deloche/Godong/Corbis/FotoChannels

Opieka redakcyjna Julita Cisowska Artur Wiśniewski

Adiustacja Julita Cisowska

Korekta Barbara Gąsiorowska

Mapy Evan T. Wbite

Opracowanie typograficzne

Daniel Malak

Łamanie

Piotr Poniedziałek

Copyright © for the translation by Adriana Sokołowska-Ostapko 2011

ISBN 978-83-240-1626-6

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl Wydanie I, Kraków 2011

Druk: Drukarnia Skleniarz, ul. Lea 118, Kraków

Dedykujemy tę książkę wszystkim ludziom, którzy ucierpieli lub stracili życie w wyniku aktów terrorystycznych, oraz pogrążonym w bólu i żalu rodzinom ofiar.

Modlimy się o pokój na całym świecie.

PODZIĘKOWANIA

Dziękuję, Omarze, za szczerość i uczciwość. Dziękuję, droga Nadżwo, za cierpliwość i pełne namysłu, ostrożne odpowiedzi na moje wścibskie pytania zadawane o różnych porach dnia i nocy. Dziękuję, Zaino, za twoje przywiązanie do Omara i wspieranie go podczas naszej niełatwej pracy.

Dziękuję, Lizo, moja niestrudzona agentko, że uwierzyłaś w to przedsięwzięcie, podczas gdy inni w nie zwątpili. Jestem niesłychanie wdzięczna losowi za to, że mogę z tobą współpracować. Frankowi, mojemu niezawodnemu adwokatowi, dziękuję za to, że mogę na nim polegać już od szesnastu lat, ponieważ tyle trwa moja przygoda z literaturą. Havis, dziękuję ci za wielkoduszność i gotowość do pomocy.

Chandlerowi, specjaliście od sprzedaży praw autorskich, dziękuję za pasję i zaangażowanie, z jakim promował tę książkę wśród wydawców na całym świecie.

Szczególne wyrazy wdzięczności należą się mojej redaktorce, Hope.

Liza uprzedzała mnie, że jesteś jedną z najlepszych specjalistek w swojej dziedzinie, i przekonałam się, iż mówiła prawdę. Lauro, nigdy mnie nie zawiodłaś, zawsze mogłam liczyć na twoją pomoc i życzliwość.

Chciałabym także podziękować wszystkim pracownikom wydawnictwa St. Martin’s, którzy tak samo jak ja wciągnęli się w tę niecodzienną historię i dołożyli wszelkich starań, by ujrzała ona światło dzienne w jak najdoskonalszym kształcie.

Dziękuję, drogi Hikmacie, za ogrom pracy, jaki włożyłeś w tłumaczenie setek stron z angielskiego na arabski i z arabskiego na angielski, bym mogła pogłębić swoją wiedzę i przygotować się do pracy nad publikacją. Dziękuję również tobie, Amino, za to, że przychodziłeś nam z pomocą, gdy kolejka tekstów do tłumaczenia zaczynała się niebezpiecznie wydłużać. Evan, jesteś profesjonalistą w każdym calu, a twoje prace nadały oryginalnemu wydaniu książki niepowtarzalny charakter.

Szczególne podziękowania należą ci się za to, że pomimo wszystkich zakrętów i wybojów, jakie czekały nas na wspólnej drodze, nigdy nie uskarżałeś się ani nie narzekałeś.

Dziękuję wszystkim tym, którym bardzo zależało na wydaniu tej książki, oraz tym, którzy dopingowali mnie w przeszłości i trzymają kciuki za moje przyszłe przedsięwzięcia. Do grona tego należą przede wszystkim moi ukochani krewni, ciocia Margaret oraz kuzynostwo Bill i Alice. Mój siostrzeniec Greg i jego syn Alec wiele razy dzwonili do mnie, z troską pytając o postępy w pracy i o moje samopoczucie, które niejednokrotnie stawało się sprawą drugorzędną podczas długich dni i nocy spędzonych na pisaniu. Pragnę również wspomnieć o wspania-

łych przyjaciołach, którzy wspierali mnie na każdym kroku. Dziękuję Alice, Anicie, Danny’emu i Jo, Joanne, Judy i jej mamie Eleanor, Lisie, Marii i Billowi, Mayadzie, Peterowi i Julie oraz Vicki i jej mamie Jo.

Jak zwykle dziękuję także mojemu ukochanemu Jackowi, który obdarza mnie bezwarunkową miłością, jednocześnie dbając o moje życiowe potrzeby.

Jean Sasson

SŁOWO DO CZYTELNIKA

Warto również pamiętać, iż Omar Bin Laden opowiada o wydarzeniach z dzieciństwa i wczesnej młodości, ponieważ w dorosłość wkroczył, dopiero będąc w Afganistanie, natomiast jego matka, Nadżwa, zgodnie z życzeniem męża od chwili ślubu żyła w odosobnieniu. Osama Bin Laden nie wtajemniczał ich w prowadzoną przez siebie działalność polityczną, religijną i wojskową, dlatego w swoich relacjach koncen-

trują się na życiu rodzinnym, na każdym kroku widać jednak związki między aktywnością publiczną Osamy a egzystencją jego najbliższych, mimo że w przeszłości owe zależności nie były tak odczuwalne dla rodziny.

Przez wszystkie spędzone wspólnie z Osamą lata Nadżwa i Omar często musieli się skupiać głównie na tym, by przetrwać kolejny dzień, i nie w głowie im było spisywanie pamiętników lub czynienie jakichkolwiek zapisków. Podczas tworzenia niniejszej książki czerpali zatem z zasobów własnej pamięci, która, jak wiadomo, potrafi być omylna. Z tego powodu wszelkie wydarzenia rodzinne zostały umiejscowione w czasie jedynie w przybliżeniu.

Na koniec muszę podkreślić, że opowieść ta została spisana na podstawie wspomnień Nadżwy i Omara i wiernie odzwierciedla ich nastroje oraz poglądy. Wszelkie inne materiały - słowo od autora, zaznaczone w tekście dodatkowe informacje oraz aneksy - dodane są przeze mnie i stanowią wyraz moich osobistych przekonań, które Nadżwa i Omar niekoniecznie muszą podzielać.

Gdy staramy się zgłębić tajemnicę ludzi, którzy sprowadzili na świat ogrom nieszczęścia, warto kierować się słowami sir Winstona Chur-chilla, wypowiedzianymi po zakończeniu pierwszej wojny światowej: Dziś, gdy się skończyła, przyglądamy się jej wnikliwie i uważnie, by znaleźć jej przestępców i bohaterów. Gdzież oni są? Gdzie są ci nik-czemnicy, którzy doprowadzili do wojny? (…) Powinniśmy wiedzieć i za-mierzamy wiedzieć. Cierpiący od ran, rozwścieczeni krzywdami, zdumieni wspaniałymi dokonaniami i osiągnięciami, świadomi swojego autorytetu, domagamy się poznania prawdy oraz ustalenia za nią od-powiedzialnych*.

Nikt nie jest terrorystą od urodzenia. Nikt nie staje się terrorystą z dnia na dzień. Dochodzi do tego w wyniku długotrwałego procesu przypominającego uprawę ziemi; dopiero wtedy gdy jest ona dobrze przygotowana, rzucone na nią ziarno terroryzmu może się przyjąć, wy-kiełkować i w pełni rozwinąć.

Tak samo było w wypadku Osamy Bin Ladena. Człowiek, którym kiedyś był, ludzie i wydarzenia, którzy na niego wpłynęli, odeszli w za-pomnienie. Ziarno wzeszło, człowiek zmienił się w terrorystę.

Nadżwa Ganem Bin Laden zna tylko człowieka. Zachód zna tylko terrorystę.

Jean Sasson

* W.S. Churchill, Myśli i przygody, tłum. J. i J. Grzegorczykowie, Poznań 2003, s. 220-221

(przyp. tłum.).

Syria

Nadżwa Ganem urodziła się w Latakii w Syrii w 1958 roku.

Nadżwa przeprowadziła się do Dżuddy w Arabii Saudyjskiej po ślubie w 1974 roku.

Nadżwa Ganem wróciła do Syrii 9 września 2001 roku.

Podstawowe informacje na temat Syrii Pełna nazwa: Syryjska Republika Arabska Ustrój polityczny: republika (partia Baas) Głowa państwa: prezydent Baszar al-Assad Stolica: Damaszek

Powierzchnia: 185 180 krcr Religia dominująca: islam oraz mniejszość chrześcijańska

Język urzędowy: arabski

Liczba ludności: 20 milionów

Jednostka monetarna: funt syryjski (1 funt syryjski = 100piastrów)

CZĘŚĆ I )•

WCZESNE LATA

W ARABII SAUDYJSKIEJ

W domu państwa Ganem mieszkało w sumie siedem osób, zawsze więc panowało w nim zamieszanie. Jestem drugim dzieckiem moich rodziców, pierwszy był mój brat, Nadżi, po mnie zaś na świat przyszli Leila, Nabil i Ahmed. Ze wszystkimi łączyła mnie bardzo bliska więź.

Razem z nami wychowywał się również starszy od nas przyrodni brat Ali. Ojciec był kilkakrotnie żonaty, zanim poślubił mamę, i Ali był jego synem z poprzedniego małżeństwa.

Najlepiej rozumiałam się z Nadżim, może dlatego, że dzieliła nas różnica tylko jednego roku. Przepadałam za starszym bratem, choć on jak większość chłopców uwielbiał płatać figle i nieraz najadłam się przez niego strachu.

Od urodzenia bałam się węży. Nadżi nie omieszkał tego wykorzystać i za pieniądze, które dostał od ojca, kupił na miejscowym bazarze plastikowego gada. Gdy wrócił do domu, bardzo grzecznie zapukał do mojego pokoju, a kiedy otworzyłam, z szelmowskim uśmiechem wcis-nął mi węża w rękę. Byłam oczywiście przekonana, że trzymam żywe stworzenie, wrzasnęłam więc jak oszalała, rzuciłam gada na podłogę i z piskiem zaczęłam uciekać, stawiając przy tym cały dom na nogi.

Tak się akurat złożyło, że ojciec był wtedy w pobliżu, przybiegł więc natychmiast, przekonany, że stało się coś strasznego. Kiedy zorientował się, że wpadłam w histerię z powodu wybryku brata, który z dumą wymachiwał mi przed oczami plastikowym wężem, najpierw spojrzał groźnie na Nadżiego, potem zaś w ostrych słowach udzielił mu reprymendy.

Mój braciszek nie okazał jednak skruchy i usiłując przekrzyczeć ojca, wołał:

- Nadżwa jest tchórzliwa! Uczę ją odwagi!

Gdybym miała dar przepowiadania przyszłości i potrafiła przewidzieć, że w moim górskim domu w Afganistanie węże będą częstymi gośćmi, być może podziękowałabym bratu za nietypową lekcję.

Moim ulubionym miejscem w domu był znajdujący się na piętrze

balkon, idealne miejsce dla dziewczynki, która lubiła wyprawiać się w krainę marzeń. Spędziłam na tarasie wiele cudownych chwil, czytając książki lub po prostu siedząc w fotelu i patrząc na rozciągającą się poniżej ulicę. \

ROZDZIAŁ 1. MŁODOŚĆ

Domy w naszej dzielnicy są pobudowane bardzo blisko siebie, mię-

dzy nimi zaś tłoczą się sklepy i stragany. Uwielbiałam obserwować krzą-

tających się przed stoiskami sprzedawców oraz tłumy przechodniów, którzy w pośpiechu załatwiali sprawunki i rozchodzili się do swoich domów, by w towarzystwie najbliższych zjeść kolację, odpocząć i miło spędzić wieczór.

Wiele rodzin mieszkających w naszej dzielnicy przybyło do Syrii z innych krajów. Moi przodkowie pochodzili z Jemenu, odległej krainy, o której mówiono, że jest niewyobrażalnie piękna. Nigdy nie dowiedzia-

łam się, dlaczego nasi pradziadowie opuścili swoje ojczyste ziemie, czę-

sto jednak słyszałam od starszych, że jemeńska krew płynie w żyłach całego arabskiego świata, ponieważ w przeszłości Jemeńczycy masowo emigrowali do sąsiednich krajów. Do porzucania rodzinnych stron najprawdopodobniej zmuszała ich bieda. Kiedy nie mogli wyżywić rodzin, decydowali się sprzedać stada, opuścić jałowe pola i pożegnać na zawsze przyjaciół oraz miejsca, które znali od dziecka.

Czasami wyobrażam sobie swoich przodków, siedzących wokół og—

niska i radzących nad przyszłością. Mężczyźni grzebali zakrzywionymi sztyletami w ziemi i żuli liście czuwaliczki, kobiety zaś wpatrywały się w nich ciemnymi oczami i w milczeniu przysłuchiwały się dyskusji.

Mężczyźni mówili o spalonej słońcem ziemi i utraconej nadziei. Handel wonnymi kadzidłami nie przynosił już takich zysków jak niegdyś, a deszcz padał zbyt rzadko, by zapewnić dobre uprawy. Głód zaczynał

zaglądać im w oczy, dlatego moi przodkowie nie widzieli innej rady, jak dosiąść wielbłądów i opuścić zielone doliny opasane brunatnymi zbo-czami wysokich gór. Po przybyciu do Syrii osiedlili się nad Morzem Śródziemnym, w dużym mieście portowym, w którym i ja przyszłam na świat. Pierwsze wzmianki na temat Latakii pojawiają się już w starożytnych tekstach pochodzących sprzed ponad dwóch tysięcy lat. Jawi się tam ona jako miasto o urokliwej zabudowie i z doskonałym portem. Żyzna ziemia z dostępem do morza zawsze stanowiła łakomy kąsek, dlatego nic dziwnego, że w przeszłości Latakia znajdowała się pod panowaniem Fenicjan, Greków, Rzymian oraz imperium osmańskiego. Jak wszystkie starożytne miasta, niejednokrotnie bywała niszczona i odbudowywana.

Do momentu ślubu, po którym przeniosłam się wraz z mężem do

Dżuddy w Arabii Saudyjskiej, moje życie ograniczało się do domu rodzinnego, szkoły oraz miasta i kraju, z którego się wywodziłam.

Jako córka byłam bardzo dumna ze swoich rodziców. Kiedy podros-

łam na tyle, by zacząć interesować się tym, co mówią na nasz temat inni, zorientowałam się, że ludzie szanują moją rodzinę i podziwiają panującą w niej harmonię. Cieszyłam się oczywiście z tego, iż mieliśmy dobrą reputację wśród krewnych i znajomych, ale jak każdej dziewczynie szczególnie miło było mi słuchać pochlebnych uwag dotyczących naszego ponoć ujmującego wyglądu.

Ojciec zajmował się handlem, profesją w tym regionie dość popularną wśród mężczyzn pochodzenia arabskiego. Nigdy nie wiedziałam, na czym dokładnie polega jego praca, ponieważ w mojej kulturze córki nie towarzyszą ojcom w codziennych zajęciach. Wiem jednak, że wywiązywał

się ze swoich obowiązków sumiennie, wychodził z domu wcześnie rano i wracał dopiero wieczorem. Jego ciężka praca zapewniała całej naszej rodzinie godne życie na przyzwoitym poziomie. Z perspektywy czasu myślę, że ojciec traktował córki dość łagodnie. Bardziej stanowczy był

wobec chłopców, którzy mieli większe skłonności do nieposłuszeństwa i ojciec częściej musiał przeprowadzać z nimi rozmowy wychowawcze.

Mama, wspaniała kucharka i niezwykle pedantyczna gospodyni, zajmowała się domem i dbała o to, żeby niczego nam nie brakowało.

Przy mężu, trzech synach i dwóch córkach miała zawsze pełne ręce roboty. Większość dnia spędzała w kuchni, przygotowując pyszne posiłki. Rano czekało na nas pożywne śniadanie złożone z jajek, sera, ma-sła, miodu, twarogu, chleba i dżemu. W porze lunchu z chęcią jedli-

śmy humus (pasta z grochu z przyprawami), świeże warzywa zerwane z naszego ogródka, nadziewane czosnkiem i marynowane w mięcie

bakłażany oraz orzechy pekan. Do wieczornego posiłku zasiadaliśmy między siódmą a ósmą. Czekaliśmy z niecierpliwością, aż mama postawi na stole półmiski, na których zwykle podawała ryż z groszkiem, nadziewane liście winogron, okrę oraz kibbe, tradycyjną potrawę arabską przyrządzaną z mielonej cielęciny i kaszyybulgur doprawionych cebulą, solą, pieprzem i innym przyprawami.

Oczywiście razem z siostrą wyręczałyśmy mamę w niektórych pracach domowych, ale nasze obowiązki ograniczały się do ścielenia łóżka, mycia naczyń oraz - po powrocie ze szkoły - pomagania w kuchni.

Utrzymywaniem dyscypliny wśród dzieci zajmowała się głównie

mama. Szczerze mówiąc, kiedy byłam jeszcze mała, przerażała mnie surowość, z jaką nakazywała mnie i siostrze przestrzegać ściśle określonych zasad postępowania. Takie są jednak prawa mojej kultury, ponieważ właśnie od dziewcząt oczekuje się, że będą świeciły przykładem i zachowywały się w każdej sytuacji nienagannie, podczas gdy chłopcy mogą sobie pozwolić na pewną krnąbrność. Jeśli zachowanie córki będzie nie-przyzwoite, okryje ona hańbą całą rodzinę. Gdybym na przykład w poważny sposób naruszyła reguły obowiązujące w naszym społeczeństwie, moi rodzice mogliby mieć trudności ze znalezieniem rodziny, która pozwoliłaby swoim synom i córkom związać się ze mną, moimi braćmi i siostrą. Nierozsądne postępowanie dziewczyny może zatem pozba-wić jej rodzeństwo możliwości znalezienia wartościowych małżonków.

Jako nastolatka buntowałam się przeciwko noszeniu tradycyjnych strojów. Mama była konserwatywną muzułmanką, zasłaniała włosy chustą i wkładała suknie, które zakrywały ją od szyi aż po kostki. Nie podobało mi się to i pomimo nalegań mamy ubierałam się swobodniej.

Chodziłam z odkrytą głową i w kolorowych, nowocześniejszych sukien-kach. Latem wkładałam bluzki z krótkim rękawkiem oraz spódnice się-

gające powyżej kostek. Gdy mama krytykowała mój styl ubierania, zaczynałam się z nią kłócić, czego teraz bardzo żałuję, ponieważ wiem, ile bólu jej tym przysporzyłam.

Pamiętam, że byłam bardzo dumna, gdy podrosłam na tyle, by pójść do szkoły. Wszyscy nosili mundurki, więc ja również podporządkowa-

łam się tej zasadzie. W szkole podstawowej nosiłam bluzki i pulowery, ale gdy zaczęłam szkołę średnią, nie mogłam już dłużej lekceważyć wymagań mamy i żeby podkreślić swoją skromność, oprócz sukienki wkładałam żakiet.

Uwielbiałam szkołę! Dzięki niej mój mały świat poszerzył się o nowe koleżanki, nauczycieli i ogrom wiedzy, jaką posiadali. Zawsze ich podziwiałam i zastanawiałam się, jak to możliwe, że ich głowy, tak podobne przecież do mojej, potrafią zmieścić w sobie tyle informacji. Byłam dzieckiem dociekliwym i ciekawym świata, pochłaniałam stosy ksią-

żek, a najbardziej interesowały mnie te, które opowiadały o odległych miejscach i ludziach w nich mieszkających. Bardzo szybko zrozumia-

łam, że mimo wszystkich różnic, jakie mogą nas dzielić, moje życie jest w gruncie rzeczy podobne do życia moich rówieśniczek nawet w naj-dalszych zakątkach świata.

W kulturze arabskiej chłopcy i dziewczęta w wieku szkolnym rzadko przebywają ze sobą w miejscach publicznych, dlatego w szkole, do któ-

rej chodziłam, uczyły się tylko dziewczęta. Okazało się, że kilka koleżanek, które poznałam, pochodzi z ubogich rodzin. Niedostatek, w jakim żyły, nauczył mnie nowego spojrzenia na świat i moją własną sytuację.

Pamiętam zwłaszcza jedną z dziewczyn, której rodzina była tak biedna, że nie stać jej było na zakup przyborów szkolnych, a nawet jedzenia.

Kiedy się o tym wszystkim dowiedziałam, bez namysłu podzieliłam się z koleżanką pieniędzmi, jedzeniem i przyborami, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że i moja rodzina nie należy do bardzo zamożnych. Reakcja obdarowanej koleżanki była dla mnie największą nagrodą.

Już wtedy przekonałam się, że radość dawania jest większa, jeśli dzielimy się tym, na czym nam samym nie zbywa. Jeśli rozdajemy bo-gactwa, o które nie dbamy, nie powinniśmy spodziewać się, że odczu-jemy z tego powodu szczególną satysfakcję.

Pamiętam również inną dziewczynę, smutną i małomówną. Nie

wiedziałam, skąd bierze się jej przygnębienie, aż pewnego dnia ktoś mi powiedział, że niedawno rodzice dziewczyny się rozwiedli. Od tamtej pory córka nie mogła się widywać z mamą i musiała zamieszkać z ojcem i jego nową żoną. Współczułam jej z całego serca, ponieważ doskonale wiem, jak bardzo dziecko potrzebuje matczynej bliskości. Zrozumia-

łam również, że dzielić można się nie tylko pieniędzmi i dobytkiem; czasami największym darem jest gotowość do odłożenia na bok własnych problemów i otwarcie serca na drugiego człowieka, wysłuchanie go i pochylenie się nad jego cierpieniem.

Niedawno przez przypadek spotkałam się z tą dziewczyną, która

oczywiście teraz jest już dojrzałą kobietą. Bardzo się ucieszyłam, kiedy powiedziała mi, że odnalazła w życiu szczęście. Wyszła za mąż z miłości i dokonała trafnego wyboru, ale wyznała mi również, iż jej największą dumą i radością są dzieci. Doskonale ją pod tym względem rozumiem.

Jak już wspomniałam, do szkoły chodziłam z przyjemnością, po lekcjach zaś urozmaicałam sobie czas na różne sposoby. Wbrew powszechnym przekonaniom na temat życia konserwatywnych muzułmanek, dziewczęta w mojej kulturze mają przeróżne pasje i w dużej mierze je realizują. Ja na przykład uwielbiałam grać w tenisa i wychodziło mi to całkiem nieźle. Oczywiście nigdy nie ubierałam się w stroje, w jakich widuje się na kortach profesjonalne zawodniczki. Wkładałam długie sukienki, które nie odkrywały nóg zbyt wysoko, wygodne buty i to mi wystarczało, by odbijać piłeczkę godzinami. Wiele przyjemności sprawiało mi ćwiczenie celności oraz uderzanie w piłkę z taką siłą, że moja przeciwniczka pozostawała po drugiej stronie siatki zupełnie bezradna.

Najważniejszy jednak w tym wszystkim był sam ruch i sport. Do dziś pamiętam wesołe chwile spędzone na kortach z koleżankami i słyszę w głowie ich radosny śmiech.

Lubiłam także jeździć na rowerze. Na przejażdżki wkładałam dłuższe 2}

sukienki, by nie odsłaniać nóg przed obcymi ludźmi, po czym wybiega-

łam z domu, wskakiwałam na kolorową damkę i ścigałam się z braćmi i siostrą po uliczkach Latakii, ze śmiechem mijając zdumionych sąsiadów. Często rowerem wybierałam się również w odwiedziny do kole-

żanek lub mieszkających w pobliżu krewnych.

Od dziecka pociągała mnie sztuka malarska. Gdy tylko miałam

chwilę, sięgałam po pędzel i na płótnie albo ceramice malowałam por-trety i pejzaże. Starannie dobierałam kolory, mieszałam farby i długo poprawiałam swoje dzieła, dopóki nie osiągnęłam zamierzonego efektu.

Rodzeństwo zawsze podziwiało moje prace i wszyscy wróżyli mi, że Nadżwa Ganem zostanie kiedyś słynną na cały świat malarką.

Obecnie nie mam możliwości oddawania się swoim młodzieńczym

pasjom, bez reszty pochłaniają mnie liczne obowiązki macierzyńskie.

Wciąż jednak lubię przenosić się choć na krótko w świat wyobraźni, by niewidzialnym pędzlem namalować urzekający krajobraz lub interesujące twarze o wyrazistych rysach. Lubię przypominać sobie zmęczenie mięśni, jakie dopadało mnie po przejażdżkach stromymi uliczkami, oraz radość z wygranego meczu tenisowego.

Można chyba powiedzieć, że Nadżwa Ganem Bin Laden jest artystką bez farb i palety, rowerzystką bez roweru oraz tenisistką bez rakiety te-nisowej, piłki i kortu.

Moi bracia i siostra również mieli własne zainteresowania. Wszyscy kochaliśmy muzykę, każdy grał na jakimś instrumencie, często więc odwiedzających nas gości witała melodia wygrywana na przykład na gitarze przez jednego z domowników. Od starszego brata dosta-

łam w prezencie akordeon. Musiałam śmiesznie wyglądać - szczupła, drobna dziewczyna ze zwalistym instrumentem, sponad którego wystawał jej tylko czubek nosa.

Ze wszystkich pór roku najbardziej lubiłam lato, kiedy zjeżdżała się do nas cała rodzina. Najwięcej radości przynosiły mi odwiedziny siostry mojego ojca, Alii, która na stałe mieszkała w Dżuddzie w Arabii Saudyjskiej. Ciocia Alia była pod każdym względem czarująca i gdzie tylko się pojawiła, zawsze wzbudzała podziw. Podczas letnich wizyt ubierała się niesłychanie elegancko i wysmakowanie, dlatego niema-

łym zaskoczeniem było dla mnie, kiedy dowiedziałam się, że w Arabii Saudyjskiej ciocia stosuje się do zasady hidżab - to znaczy skromnego prowadzenia się - nosząc na co dzień tradycyjne okrycie, które zasłania całe ciało kobiety, łącznie z włosami i twarzą. Na wakacjach w Syrii ciocia Alia wkładała skromne, ale modne suknie oraz lekką chustę zakrywającą jedynie włosy.

Przede wszystkim jednak siostra ojca urzekała dobrocią. Nigdy nie przechodziła obojętnie obok osób potrzebujących pomocy i jeśli tylko dowiedziała się, że jakaś rodzina w okolicy cierpi biedę, dyskretnie udzielała potrzebującym wsparcia finansowego.

Pewnego razu przez przypadek usłyszałam rozmowę rodziców na

temat pierwszego małżeństwa cioci - z Mohammedem Bin Ladenem,

bardzo zamożnym przedsiębiorcą z Arabii Saudyjskiej. Łączyła go bliska przyjaźń z królem owego kraju Abd al-Azizem, dzięki czemu powie-rzano mu wiele trudnych, ale i bardzo dochodowych prac budowlanych w rozwijającym się wtedy państwie saudyjskim.

Małżeństwo cioci z Mohammedem Bin Ladenem nie trwało długo, zakończyło się rozwodem, po którym jedyny syn zrodzony z krótkiego związku, Osama, został przy matce. Jakiś czas później ciocia Alia po-

ślubiła Mohammeda al-Attasa, również Saudyjczyka, który pracował

dla pierwszego męża cioci. Attas okazał się troskliwym mężem oraz dobrym ojczymem, cała moja rodzina szanowała go i nigdy nie słysza-

łam, by ktoś nieprzychylnie się o nim wyrażał. Z drugiego małżeństwa cioci urodziło się czworo dzieci, trzech synów i jedna córka.

Znaliśmy się z kuzynostwem bardzo dobrze, ponieważ wszystkie

dzieci cioci Alii przyjeżdżały razem z nią na wakacje do Latakii. Wiele razy zasiadaliśmy wspólnie do stołu, śmialiśmy się, rozmawialiśmy i cieszyliśmy się obecnością gości w naszym domu. Oczywiście najstarszy kuzyn również uczestniczył w rodzinnych spotkaniach i śmiało mogę stwierdzić, że był obecny w moim życiu, odkąd sięgam pamięcią.

Mimo że dzielił nas zaledwie rok różnicy, zawsze zdawało mi się, że Osama jest starszy ode mnie o kilka lat. Działo się tak dlatego, że był

on chłopcem ponad wiek poważnym i niezwykle sumiennym. Lubili-

śmy go jednak i ceniliśmy jego opanowanie oraz nienaganne maniery. 2<j Gdybym miała opisać tamtego Osamę sprzed lat, powiedziałabym, że cechowała go duma, ale nie arogancja. Był delikatny, ale nie słaby.

Poważny, ale przystępny. Na pewno był zupełnie inny od moich hałaś-

liwych braci, którzy tylko czekali na okazję, żeby spłatać siostrze figla.

Nigdy wcześniej nie znałam chłopca, który by był tak spokojny i mówił

w tak łagodny sposób. Żadne z nas jednak nie myliło jego spokojnego usposobienia ze słabością, wiedzieliśmy, że Osama ma silny charakter i zdecydowane poglądy.

Podczas naszych wakacyjnych spotkań często urządzaliśmy jedno—

dniowe wycieczki poza miasto i wybieraliśmy się całą rodziną nad morze lub w góry. My, dzieciaki, biegaliśmy wtedy jak szaleni, urządzali-

śmy wyścigi na plaży, bawiliśmy się w chowanego albo huśtaliśmy na przywiązanej do drzewa linie. Pamiętam, że Osama wybierał najpięk-niejsze winogrona, zrywał je z krzaka i przynosił specjalnie dla mnie.

Moi bracia często nurkowali pod gałęzie orzeszników i z okrzykami radości zbierali swoje ulubione orzechy pekan. Lubiliśmy także wspinać się na niskie drzewka owocowe i objadać się jabłkami albo przedzierać przez krzaki w poszukiwaniu dużych cierpkich jagód. Chociaż mama ostrzegała mnie, że w gąszczu mogą kryć się węże, tak się cieszyłam ze spotkania i wspólnej zabawy z kuzynami, że zapominałam o strachu.

Oczywiście bywały również smutne momenty. Głęboko zapadł mi

w pamięć dzień 3 września 1967 roku, kiedy dowiedzieliśmy się, że niewielki samolot, którym leciał ojciec Osamy, stracił sterowność i rozbił

się. Sześćdziesięciojednoletni Mohammed Bin Laden oraz kilkanaście innych osób znajdujących się na pokładzie samolotu zginęło w wypadku.

Mój kuzyn miał wtedy zaledwie dziesięć lat i wszyscy wiedzieliśmy, że darzył ojca wielkim szacunkiem i miłością. Po tej tragedii Osama, z natury niezbyt skłonny do głośnego wyrażania myśli i uczuć, zamknął

się w sobie i zachowywał jeszcze powściągliwiej. Przez wszystkie lata, które spędziliśmy razem, właściwie nie wracał do tego bolesnego wydarzenia.

O tym, że kuzyn stracił ojca, dowiedziałam się od mamy. Przeka-

zała mi tę wiadomość ściszonym, pełnym smutku głosem. W pierwszej chwili byłam tak zszokowana, że nie odezwałam się ani słowem.

Wyszłam na balkon i tam w samotności zaczęłam rozmyślać o tym, jak bardzo kocham swojego ojca i jak ogromną pustkę poczułabym, gdyby go zabrakło.

Mój brat Nadżi i Osama lubili czasem wpakować się w kłopoty. Pewnego lata, gdy wybrali się pod namioty, wpadli na pomysł, żeby pójść na piechotę do Kassab, miasta leżącego na pograniczu z Turcją, i niele-galnie przekroczyć granicę. W naszych stronach przypadkowe zabłądzenie do innego kraju może pociągnąć za sobą poważne konsekwencje i niejeden nieostrożny turysta w podobnych okolicznościach przepadł

bez śladu.

Kiedy turecki żołnierz dostrzegł dwóch młodych chłopców błąkają-

cych się po obcym terytorium, zaczął im grozić i bez wahania sięgnął

po broń. Nadżi i Osama spojrzeli na siebie i momentalnie rzucili się do ucieczki. Pędzili ile tchu, dopóki nie trafili do przydomowego ogródka po syryjskiej stronie granicy, gdzie przyczaili się i obserwowali żołnierza, ten jednak na szczęście nie zdecydował się kontynuować pościgu.

Innym razem Nadżi i Osama pojechali do Damaszku, stolicy Syrii. Osama od dzieciństwa uwielbiał długie spacery, dlatego i tym razem kuzyni razem z grupą przyjaciół wyprawili się poza miasto. Po pewnym czasie zmęczeni długą wędrówką chłopcy usiedli w cieniu drzewa uginającego się pod ciężarem dojrzałych soczystych jabłek.

Jako że wszyscy byli spragnieni i głodni, wspólnie postanowiono zerwać kilka owoców. Nadżi razem z kolegami zwinnie wdrapali się na drzewo, Osama zaś został na dole, by pełnić straż. Mój brat wyznał

później, że obawiał się, iż pobożny starszy kuzyn sprzeciwi się sięga-niu po cudzą własność, dlatego przezornie wolał odsunąć Osamę od samego aktu kradzieży.

Chłopcom nie dane było jednak tego dnia zakosztować smakowi—

tych owoców - zanim zerwali jedno choćby jabłko, zza drzew wyłoniła się grupa mężczyzn biegnących w kierunku jabłoni, wymachujących skórzanymi pasami i pokrzykujących gniewnie.

- Złodzieje! - wrzeszczeli mężczyźni. - Złazić z drzewa!

Nie było dokąd uciec, dlatego mój brat i jego koledzy posłusznie zeszli na ziemię. W tej samej chwili mężczyźni dobiegli pod drzewo i zaczęli okładać niedoszłych złodziejaszków pasami. Nadżi zachował

na tyle przytomności, by krzyknąć do ukrytego za krzakami Osamy: - Uciekaj! Uciekaj jak najszybciej!

Osama był gościem i mój brat jako gospodarz musiał dbać przede wszystkim o jego bezpieczeństwo. Poza tym starszy kuzyn był także pier-worodnym synem cioci Alii i Nadżi wiedział, że gdyby coś złego miało przydarzyć się Osamie, ciocia wpadłaby w rozpacz, a rodzice w gniew.

Słysząc okrzyki kuzyna, Osama zaczął uciekać. Z niewiadomych

powodów właściciele sadu postawili sobie za punkt honoru złapanie zbiega, dlatego zostawili pozostałych chłopców i ruszyli w pogoń za ucie-kinierem. Najszybszy i największy mężczyzna w końcu dopadł Osamę, chwycił go za rękę i wgryzł się w nią z całej siły. Ugryzienie było tak mocne, że po dziś dzień Osama nosi na ramieniu niewielką bliznę -

ślad tego zdarzenia.

Kuzyn nie stracił jednak zimnej krwi, odepchnął od siebie napastnika, stanął naprzeciwko rozzłoszczonych mężczyzn i powiedział: - Lepiej zostawcie mnie w spokoju! Jestem gościem w waszym kraju.

Nie pozwolę, byście mnie zbili!

Twarda postawa Osamy i jego odważne słowa sprawiły, że mężczyźni zaczęli się wahać. Opuścili wzniesione do uderzenia pasy, przez kilka chwil patrzyli na chłopca, po czym jeden z nich oznajmił:

- Puszczamy cię tylko dlatego, że jesteś gościem.

W tym czasie pozostali chłopcy zdążyli wybiec z sadu i skryć się w bezpiecznym miejscu. Kiedy dołączył do nich Osama, oczyścili i przewiązali mu ranę, w którą na szczęście nie wdało się zakażenie.

Szczęśliwe lata dzieciństwa minęły bardzo szybko, a gdy zaczęłam dorastać i wkraczać w młodość, poczułam, że między mną i kuzynem tworzy się wyjątkowa więź. Nie wiedziałam jeszcze, co to takiego, ale byłam pewna, że staliśmy się dla siebie bardzo ważni. Mimo że Osama nigdy mi o tym nie powiedział, widziałam to w jego oczach, w których zapalały się iskierki radości za każdym razem, gdy wchodziłam do pokoju. Jego czujne spojrzenie budziło we mnie dreszcz nieznanej wcześ-

niej emocji. Nie przeczuwałam jednak, że wkrótce uczucie, które w nas kiełkowało, odmieni moje i jego życie.

Królestwo Arabii Saudyjskiej:

Osama Bin Laden urodził się w Arabii Saudyjskiej w 1957 roku.

Nadżwa przeprowadziła się do Arabii Saudyjskiej w 1974 roku po ślubie z Osamą i mieszkała tam do końca 1991 roku.

Rodzina Osamy Bin Ladena mieszkała w dwóch miastach, Dżuddzie i Medynie.

Podstawowe informacje na temat Arabii Saudyjskiej:

Pełna nazwa: Królestwo Arabii Saudyjskiej

Ustrój polityczny: monarchia

Rodzina królewska: Al-Saud

Głowa państwa: premier, Strażnik Dwóch Świętych

Meczetów, król Abdullah Bin Abd al-Aziz al-Saud

Stolica: Rijad

Powierzchnia: 2 149 690 km2

Religia dominująca: islam

Języki: arabski

Liczba ludności: 24,8 miliona

Jednostka monetarna: rial saudyjski

(1 rial = l100halali)

ROZDZIAŁ 2 •

MAŁŻEŃSTWO

Nadżwa Bin Laden

W mojej kulturze większość kobiet wychodzi za mąż młodo.

Kiedy byłam nastolatką, moje myśli coraz częściej wędrowa-

ły ku Osamie, a serce podpowiadało, że byłby on dla mnie wspaniałym mężem. Podobało mi się w nim wszystko - wygląd, łagodne obejście oraz silny charakter.

Muzułmanki nierzadko wychodzą za mąż za kuzynów w pierwszej

linii; takie związki są mile widziane, ponieważ dodatkowo scalają rodzinę oraz zapobiegają rozdrobnieniu majątku.

Ze sposobu, w jaki Osama na mnie patrzył, domyślałam się, że on również jest mną zainteresowany, jednak otwarcie nie rozmawialiśmy na temat miłości ani małżeństwa. Wyznania i rozważania tego typu byłyby niestosowne, ponieważ na ślub najpierw muszą wyrazić zgodę rodzice przyszłych nowożeńców, a roztropny jak zwykle Osama nie przyspieszał sprawy.

Jego milczenie zaczęło mnie niepokoić. Pragnęłam usłyszeć od niego najkrótsze choćby zapewnienie, że w niedługim czasie poprosi o moją rękę, ale on uparcie trzymał się zasad i zachowywał się tak, jak gdyby między nami nic nie było. Prawdę mówiąc, podczas naszych rozmów, które niezmiennie obracały się wokół mało ważnych rzeczy, zdawało mi się, że Osama ma trudności z wyrażaniem odczuć. Pamiętam, jak patrzyłam mu w oczy i uśmiechałam się w duchu na myśl, że mój kuzyn jest bardziej nieśmiały ode mnie.

Kiedy miałam czternaście lat, Osama zebrał się w końcu na odwagę i po jednej z letnich wizyt, podczas której widywaliśmy się codziennie, poruszył w rozmowie ze swoją mamą temat zaręczyn. Ciocię Alię ucieszyła prośba syna, podobał jej się pomysł połączenia węzłem małżeń-

skim pierworodnego i bratanicy, ponieważ dzięki temu rodzina jej i jej brata zbliżyłyby się do siebie jeszcze bardziej.

W kulturze arabskiej zwykle kobiety zajmują się niełatwym zadaniem aranżowania małżeństw. Już od chwili narodzin syna matka anga-

żuje się w życie towarzyskie z myślą o przyszłości dziecka i znalezieniu dla niego odpowiedniej żony. Rozważne matki biorą pod uwagę tylko te dziewczęta, które wywodzą się z dobrych rodzin, cieszą się zdrowiem oraz urodą. Kiedy trafią wreszcie na odpowiednią kandydatkę, zaczynają rozmawiać z matką dziewczyny na temat ewentualnego małżeń-

stwa. Dopiero gdy kobiety dojdą do porozumienia, do rozmów włączają się mężczyźni, którzy omawiają sprawy związane między innymi z po-sagiem przyszłej panny młodej. Chłopak i dziewczyna dowiadują się o planach małżeńskich od rodziców i rzadko się zdarza, by nie zgodzili się z ich decyzją, ponieważ młodzi ludzie darzą swoich bliskich ogromnym zaufaniem. Jeśli jednak dziecko zdecydowanie odmówi poślubienia wybranej przez rodziców osoby, rodzina nie powinna nalegać.

Na szczęście te wszystkie zabiegi nie były konieczne w naszym wypadku. Przede wszystkim dlatego, że znaliśmy się z Osamą od dziecka, ale również z powodu decyzji cioci Alii, która już wcześniej postanowiła, że pozwoli upartemu synowi samemu dokonać wyboru żony. Kiedy moi rodzice dowiedzieli się od cioci o planach Osamy, natychmiast mnie o nich poinformowali.

Nie przekazali mi oczywiście szczegółów rozmowy z ciocią, a ja, choć umierałam z ciekawości, wiedziałam, że nie wypada o nie wypytywać. Najważniejsze dla mnie było jednak to, że wreszcie moje marzenie się speł-

niło. Miałam ochotę skakać z radości, ale ku mojemu zdziwieniu okazało się, że mamie nie spodobał się pomysł wydania mnie za mąż za starszego kuzyna. Co prawda lubiła i szanowała Osamę, ale przerażał ją fakt, że po ślubie będę musiała zapewne przeprowadzić się do jego ojczyzny.

Mama błagała mnie:

- Nadżwa, proszę, nie zgódź się na to małżeństwo. Chciałabym, że-byś mieszkała bliżej. Jeśli pojedziesz do Arabii Saudyjskiej, prawie nie będziemy się widywać.

Przez chwilę patrzyłam na mamę w milczeniu. Miała rację; dotarło do mnie, że przeprowadzka do innego kraju oznacza niezwykle rzadkie wizyty w rodzinnym domu. W tamtych czasach ludzie nie podróżowali tak często jak obecnie i potrafiłam zrozumieć smutek mamy. Każda arabska kobieta pragnie widywać swoje dzieci i wnuki jak najczęściej, ponieważ to one stanowią sens i największą radość jej życia.

Małżeństwo z Osamą pociągałoby za sobą wiele zmian. Jeśli zamieszkałabym w Arabii Saudyjskiej, musiałabym zakrywać twarz. Poza tym mój kuzyn miał poglądy na tyle konserwatywne, że najpewniej oczekiwałby ode mnie, bym stosowała się do zasady purdah, czyli życia w odosobnieniu, skoncentrowanego na rodzinie i domu.

Choć wiedziałam, że moja odpowiedź nie ucieszy mamy, odrzek-

łam stanowczo:

- To moje życie, mamo. Ja będę o nim decydować. Kocham Osamę.

Wyjdę za niego za mąż.

Zawsze trudno było mnie odwieść od tego, co raz postanowiłam,

dlatego nikt nie próbował więcej powstrzymać mnie przed poślubieniem kuzyna.

Tym sposobem w 1974 roku, kiedy zbliżały się moje szesnaste urodziny, wyszłam za mąż za siedemnastoletniego Osamę. Pomimo młodego wieku czułam się dojrzała i byłam zdecydowana, nie targały mną żadne wątpliwości ani obawy.

W dniu ślubu wszystko wypadło idealnie. Miałam wytworną białą

suknię, szykowną fryzurę i byłam zadowolona ze swojego wyglądu. Bardzo pragnęłam oczarować męża i zobaczyć w jego oczach błysk radości.

Mimo że w Syrii tradycyjnie obchodzi się wesela dość hucznie, nasz ślub zgodnie z życzeniem Osamy odbył się w kameralnej atmosferze w domu rodzinnym. Aby uszanować konserwatywne przekonania

mojego przyszłego męża, dopilnowaliśmy, by zaproszeni na uroczystość mężczyźni zajęli miejsca po jednej stronie pokoju, kobiety zaś po drugiej. Po krótkiej ceremonii zaślubin zasiedliśmy do wykwintnego obiadu. Składał się on z tradycyjnych syryjskich potraw: mięsa upie-czonego na rożnie, nadziewanych pieczonych gołębi, faszerowanych liści winogron oraz kibbe. Na deser podano wiele ciast i słodyczy, ale ja nie czułam głodu i prawie nic nie jadłam. Cały wieczór zdawał mi się snem: właśnie poślubiłam mężczyznę, którego kochałam.

Podczas przyjęcia wyrażaliśmy swoją radość w powściągliwy sposób.

Nie zaprosiliśmy na wesele muzyków, nikt nie grał na gitarze, nikt nie tańczył, nie słychać było śpiewu, a nawet śmiechu. Oczywiście goście rozmawiali, ale w tym, co mówili, również zachowywali stosowny do okoliczności umiar. Mimo to byłam bardzo szczęśliwa, ponieważ z twarzy męża wyczytałam pełną aprobatę i zadowolenie ze sposobu, w jaki przygotowałam naszą uroczystość. Tego wieczoru z dziewczyny prze-obraziłam się w kobietę i po raz pierwszy dowiedziałam się, czym jest dotyk ukochanego mężczyzny.

Wkrótce jednak czekało mnie pierwsze rozczarowanie. Mimo że

Osama razem ze swoimi bliskimi został na pewien czas w Syrii, żeby-

śmy mogli nacieszyć się sobą i przyzwyczaić do nowych ról, zasmucił

mnie informacją, że powróci do Arabii Saudyjskiej beze mnie. Dokumenty, których potrzebowałam, by przekroczyć granicę, nie były jesz-

cze gotowe i chociaż wpływowa rodzina męża starała się przyspieszyć ich wydanie, pewnych formalności nie można było pominąć. Musia-

łam zostać w domu, wciąż chodzić do szkoły i cierpliwie czekać, aż rząd saudyjski uzna mnie za swoją obywatelkę, żonę Osamy Bin Ladena.

Moja mama nie ukrywała radości z powodu tego opóźnienia, ale ja pragnęłam jak najszybciej w pełni rozpocząć nowe życie. Byłam bardzo przejęta perspektywą wyjazdu do obcego kraju i z utęsknieniem czeka-

łam na zajęcie miejsca u boku męża.

Kolejne miesiące upływały w nerwowej atmosferze. Nie potrafiłam się na niczym skupić, zaniedbywałam naukę i z niecierpliwością wypatrywałam listów od Osamy. Z tego, co pisał, wnioskowałam, że on również cierpi z powodu rozłąki i chciałby jak najprędzej zobaczyć się ze mną.

Wreszcie pewnego dnia, kiedy byłam już u kresu wytrzymałości, ojciec oznajmił, że przyznano mi obywatelstwo saudyjskie i zatwierdzono wszelkie niezbędne do wyjazdu dokumenty. Osama miał wkrótce przyjechać razem ze swoją mamą i ojczymem do Syrii, by towarzyszyć mi w drodze do Dżuddy, ponieważ jako kobieta nie powinnam podróżować samotnie.

Walizki spakowałam już dawno, dlatego nie pozostało mi nic innego, jak przeczekać kilka dni, które pozostały do przyjazdu męża. Dowiedziałam się, że ojciec postanowił wybrać się z nami w podróż i na pewien czas zatrzymać się w Dżuddzie, dopóki nie zadomowię się w nowej ojczyźnie.

Czas wlókł się powoli, aż w końcu pewnego popołudnia usłyszałam upragnione pukanie do drzwi. Przyjechali! Była to jedna z najszczęśliwszych chwil w moim życiu. Wciąż jeszcze byliśmy z mężem trochę nieśmiali wobec siebie, ale wiedziałam, że oboje cieszymy się z tego, iż nareszcie będziemy razem. Za dwa dni mieliśmy lecieć do Dżuddy.

W dzień wyjazdu rozpierała mnie energia, biegałam po domu, sprawdzałam walizki i żegnałam się ze wszystkimi po kilka razy. Mimo że byłam świadoma wielkiej zmiany, jaka mnie czeka, wprost nie posiadałam się z radości na myśl o podróży. Dopiero gdy zauważyłam przygnębienie malujące się na twarzach domowników, postanowiłam pohamować trochę swój entuzjazm, by nie sprawiać dodatkowej przykrości rodzinie, a zwłaszcza mamie. Kiedy jednak nadeszła chwila, by wsiąść do samochodu i pojechać na lotnisko, nie zwlekałam zbyt długo i nie oglądałam się za siebie.

Nigdy wcześniej nie leciałam samolotem, ale ani przez chwilę nie czułam lęku z powodu czekającej mnie powietrznej podróży. Już w dzieciństwie powierzyłam swoje życie Bogu i wiem, że to on kieruje moim losem. Wiara ta pozwala mi patrzeć w przyszłość bez lęku.

Jak już wspomniałam, był to dzień ogromnych zmian. Od tamtej

chwili głową rodziny był już nie mój ojciec, ale mąż, i to jego decyzje miały kierować życiem moim i dzieci, które miały za naszą przyczyną przyjść na świat. Wiedziałam, że wsiadając z Osamą do samolotu, raz na zawsze wyrzekam się wielu możliwości, takich jak samodzielne prowadzenie samochodu czy podjęcie pracy poza domem. W moim

życiu miało pojawić się sporo nowych ograniczeń.

Jednym z nich była konieczność zakrywania twarzy. Tamtego dnia po raz pierwszy włożyłam szatę w całości zasłaniającą twarz i ciało. Cho-

ciaż ubierałam się skromnie, w proste, sięgające do kostek sukienki z długim rękawem, w Arabii Saudyjskiej taki strój był nie do przyjęcia.

W konserwatywnej ojczyźnie męża uważa się, że na kobietę mogą patrzeć jedynie najbliżsi członkowie rodziny, dlatego w miejscach publicznych powinna ona chronić się przed wzrokiem innych mężczyzn, wkładając specjalne szaty.

Ciocia Alia zapobiegliwie sprezentowała mi przed podróżą wyma—

gany strój: czarną chustę, cienką woalkę oraz abaję, czarny, luźny i po-zbawiony wszelkich ozdób płaszcz z długimi, szerokimi rękawami. Na pokład samolotu wsiadłam w samej sukience, ale niedługo po starcie ciocia zaprowadziła mnie do pomieszczenia, w którym włożyłam na siebie podarowane okrycie.

Wróciłam na miejsce spowita w czerń od stóp do głów. Jako że mieszkające w miastach Saudyjki zasłaniają nawet oczy, ja dostosowałam się również do tej zasady. Nagle jednak ogarnęła mnie panika, poczułam, że zaczynam się dusić, i ze strachem pomyślałam, co będzie, kiedy wy-siądę z samolotu. Czy będę widziała wystarczająco dobrze, żeby bezpiecznie poruszać się w tłumie? A może potknę się, przewrócę i do tego jeszcze upadnę na jakieś dziecko?

Spojrzałam z lękiem na Osamę, a on się uśmiechnął i w tym momencie poczułam, że napięcie zniknęło. Mąż był najwyraźniej bardzo zadowolony z faktu, że ubrałam się tak, jak nakazywał obyczaj w jego kraju, i nie robiłam wokół całej sprawy niepotrzebnego zamieszania.

Kiedy podjęliśmy przerwaną wcześniej rozmowę, okazało się, że zasłona na twarzy nie przeszkadza w prowadzeniu konwersacji. Wciąż jednak czułam się nieco dziwnie, a gdy zaczęłam sobie wyobrażać, jak muszę wyglądać w nowym stroju, ogarnęła mnie wesołość i z trudem udało mi się powstrzymać, by nie roześmiać się w głos.

Kiedy samolot wylądował, zebrałam się w sobie i przygotowałam

w duchu do postawienia pierwszych samodzielnych kroków w nowym kraju, na dodatek z częściowo zasłoniętymi oczami. Na szczęście nigdy nie miałam problemów ze wzrokiem i zawsze pewnie stąpałam po ziemi, udało mi się więc poruszać po lotnisku dość zgrabnie i nie wy-rządziłam krzywdy przypadkowym przechodniom.

Czekałam cierpliwie z ciocią Alią, aż Osama i jego ojczym załatwią wszelkie formalności, po czym wsiedliśmy do dużego czarnego samochodu i ruszyliśmy przez miasto w stronę domu męża.

Mimo że oglądałam Dżuddę przez cienką zasłonę woalki, momentalnie się nią zachwyciłam i zrozumiałam, dlaczego to miasto nazywane jest „oblubienicą morza”. Zauroczyło mnie tu wszystko: błękitne morze, szerokie bulwary i nietypowa zabudowa. Dorastałam w nadmorskiej miejscowości, dlatego najbardziej chyba cieszył mnie fakt, że znów będę mieszkała w pobliżu brzegu.

Przez wiele wieków Dżudda była niewielkim portem, do którego

często przybijali pielgrzymi zmierzający do położonej siedemdziesiąt pięć kilometrów w głąb lądu Mekki, świętego miasta islamu. Kiedy jednak arabscy kupcy zauważyli rosnące zapotrzebowanie ze strony Europejczyków na kadzidło i mirrę, zaczęli rozbudowywać port i rozwijać handel wonnościami.

W1945 roku, trzynaście lat przed moimi narodzinami, liczba ludno-

ści Dżuddy nie przekraczała dwudziestu pięciu tysięcy, ale już trzydzie-

ści lat później, w czasie gdy po raz pierwszy przybyłam do Arabii Saudyjskiej, miasto stało się metropolią liczącą ponad milion mieszkańców.

Osama powiedział mi, że szybki rozwój Dżuddy doprowadził do

przeludnienia. Odczuwało się to szczególnie podczas niektórych świąt muzułmańskich, kiedy przez metropolię przewijało się dodatkowo około miliona pielgrzymów, podwajając tym samym liczbę mieszkań-

ców. Chociaż dzień mojego przyjazdu był zwykłym dniem roboczym, miasto tętniło życiem, a przez jego ulice przelewały się tłumy przechodniów i mnóstwo samochodów. Później dowiedziałam się, że kolejnym czynnikiem odpowiedzialnym za ekspansję terytorialną Dżuddy oraz napływ ludności był nagły wzrost wydobycia ropy naftowej w Arabii Saudyjskiej. Sześć lat po mojej przeprowadzce liczba mieszkańców Dżuddy miała wynosić już nie jeden, ale dwa miliony.

Jadąc ulicami nadmorskiej metropolii, z ciekawością wyglądałam przez okno i zgadywałam, w którym domu przyjdzie mi mieszkać. Kiedy wreszcie zatrzymaliśmy się przed domem cioci Alii, budynek, który ujrzałam, natychmiast mnie urzekł. Położony w spokojnej i zamożnej dzielnicy Muszraf-w której oprócz domów mieszkalnych znajdowało się kilka sklepów oraz meczetów - miał dwa piętra i choć wyglądał

dość skromnie i prosto, poczułam, że właśnie w tym miejscu pragnę rozpocząć nowe życie. Ucieszyłam się także, gdy usłyszałam, że ciocia Alia i jej mąż postanowili oddać nam do dyspozycji całe piętro, dzięki czemu mogliśmy liczyć na potrzebną każdemu małżeństwu prywatność.

Już po kilku dniach czułam się w nowym domu zupełnie swobodnie i miałam wrażenie, że mieszkam tu od lat. Rozpakowywanie wali-zek i urządzanie mieszkania pochłonęło mnie tak bardzo, że pierwsze tygodnie spędzone w Dżuddzie pamiętam jak przez mgłę, ale jedno wiem na pewno - byłam wtedy szczęśliwa.

Życie codziennie młodej mężatki w obcym kraju różniło się pod wieloma względami od tego, które wiodłam w Syrii, dlatego Osama poświę-

cał dużo czasu na zaznajomienie mnie z miejscowymi obyczajami i wy-jaśnienie, dlaczego tak ważne jest, abym stosowała się do jego zaleceń.

- Nadżwa - tłumaczył mi - jesteś dla mnie bezcenną perłą, którą muszę chronić. - Potem uśmiechał się krzepiąco i dodawał: - Będę bronił ciebie tak samo, jak morze broni swoje najcenniejsze i najpięk-niejsze skarby.

Byłam dumna z tego, że Osama pragnie mnie ochronić. Dzięki rozmowom z nim powoli zaczynałam rozumieć powody, dla których kobiety powinny żyć w odosobnieniu. Nigdy nie sprzeciwiłam się mężowi, ponieważ wiedziałam, że ma on o wiele lepsze niż ja rozeznanie w sprawach religijnych i obyczajowych.

Wspólnie zdecydowaliśmy, że nie będę kontynuowała edukacji

w szkole. Kształciłam się za to w kwestiach religijnych w domu pod kierownictwem Osamy, który wspaniale wywiązywał się z roli nauczyciela. Jego ojciec był za życia żarliwym wyznawcą islamu i kładł nacisk na wychowanie synów w wierze. Osama chyba najbardziej z nich wszystkich wziął sobie rodzicielskie nakazy do serca.

Codziennie spędzałam kilka godzin w ogrodzie, studiując Koran, świętą księgę islamu zawierającą objawienia, których za sprawą Boga doznał prorok Mahomet (pokój z nim). Ważne nauki znajdują się również w hadisach - opowieściach przytaczających słowa i czyny proroka -

które razem wzięte tworzą sunnę, inaczej zwaną tradycją. Chociaż wiedziałam, że wielu uczonych i duchownych zna treść świętych ksiąg na pamięć, bardzo się zdziwiłam, gdy okazało się, że mój mąż również potrafi wyrecytować w całości dwa najważniejsze religijne teksty. Pragnęłam mu w tym dorównać.

Dżudda, urzekające miasto kontrastów, nie przestawała mnie fascynować. W niektórych częściach metropolii wręcz oddychało się historią.

Wciąż istniało wiele tradycyjnych budowli mających urocze balkony odgrodzone od świata kratownicami. Na tych balkonach zwykle siadywały kobiety, które nie uczestnicząc aktywnie w życiu publicznym, rozkoszo-wały się samym widokiem ruchliwych ulic. Słyszałam, że w przeszłości charakterystyczne okratowania miały za zadanie chronić mieszkańców domu przed zniewagami ze strony przechodniów oraz włamaniami.

Obok starych budynków wyrastały nowoczesne przeszklone wie-

żowce lśniące w południowym słońcu. Drapacze chmur symbolizo—

wały nadejście nowego, przypominały, że arabski świat, dla którego tak ważna jest tradycja i przeszłość, patrzy również w przyszłość. W domach ze szkła i stali nieustannie tętniło życie, głównie za sprawą nowo przybyłych, i często zastanawiałam się, co muszą na ich temat myśleć wychowane w tradycyjnym duchu kobiety siedzące na okratowanych balkonach. Pewnie część z nich zastanawiała się, do czego to wszystko zmierza i jak dalece ich bezpieczne i spokojne życie może się zmienić.

Mąż postanowił zatrudnić gosposię, która miała mi pomagać

w kuchni oraz przy innych pracach domowych. Udało mu się znaleźć bardzo miłą Etiopkę o imieniu Zamzam. Myślę, że kobieta była zadowolona z pracy u nas, ponieważ zawsze traktowaliśmy ją z szacunkiem i życzliwością.

Każdego ranka tuż przed wschodem słońca Osama budził się sam,

bez pomocy zegarka. Wczesne wstawanie przychodziło mu bez trudu, o świcie wydawał się tak wypoczęty, jakby spał co najmniej do południa.

Szybko wychodził z domu i udawał się do pobliskiego meczetu, w czasie gdy muezin przez głośniki wzywał wiernych do porannej modlitwy. Komuś, kto nigdy nie słyszał wezwań muezina, zapewne trudno to sobie wyobrazić, ale dla mnie jego zawołania brzmiały jak najpięk-niejsza muzyka.

Allach akbar! (Bóg jest wielki!) Allach akbar! Allach akbar!

Nie ma Boga prócz Allacha.

Nie ma Boga prócz Allacha.

Nie ma Boga prócz Allacha.

Mahomet jest prorokiem Allacha!

Mahomet jest prorokiem Allacha!

Mahomet jest prorokiem Allacha!

Wzywam do modlitwy! Wzywam do modlitwy! Wzywam do modlitwy!

Wzywam do sukcesu! Wzywam do sukcesu! Wzywam do sukcesu!

Allach akhar! Allach akbar! Allach akbar!

Nie ma Boga prócz Allacha!

Na szczęście dla Saudyjczyków rząd nakazał w każdej dzielnicy

wznieść meczet, tak by wyznawcy nie musieli daleko chodzić, żeby wypełnić swoją powinność i modlić się pięć razy dziennie. Modlitwa jest niezwykle ważna dla muzułmanów - gdy nadchodzi jej czas, na-leży odłożyć wszelkie zajęcia na bok i oddać cześć Bogu. W Arabii Saudyjskiej każdy sklep i każda firma zostają zamknięte na czas modlitwy.

Pierwszą modlitwę, zwaną Fadżr, odmawia się między brzaskiem

a wschodem słońca. Religijni mężczyźni nad ranem właściwie już nie śpią, tylko czuwają, żeby nie przeoczyć świtania. Na drugą modlitwę, Zuhr, muezini wzywają w południe. Odmawia się ją dopóty, dopóki słońce nie zakończy piątego z dziewięciu etapów swej wędrówki po niebie. Popołudniowa modlitwa nazywa się Asr, po niej zaś przychodzi kolej na Magrib, którą należy odmawiać od chwili, gdy słońce zacznie zachodzić, do momentu, gdy całkowicie zniknie za horyzontem. Ostatnią modlitwą jest fea, odmawiana późno wieczorem od chwili zapadania ciemności do całkowitego zmroku. Trwa ona najdłużej ze wszystkich pięciu modlitw.

Podczas gdy Osama chodził do meczetu, ja odmawiałam modlitwy

w domu, w sypialni, pokoju dziennym lub na balkonie. W Arabii Saudyjskiej kobiety nie gromadzą się tak jak mężczyźni, by wspólnie wy-chwalać Boga, ale wszyscy muzułmanie wiedzą, że pokłonić się Wszech-mocnemu można w każdym miejscu, choćby na chodniku.

W naszej religii istnieje wiele nakazów, ale ja wspólnie z mężem stosowaliśmy się do nich z ochotą i żarliwością, ponieważ wiedzieliśmy, że w ten sposób najlepiej oddajemy cześć Bogu.

Po porannej modlitwie Osama wracał do domu na śniadanie. Mój

mąż nie należał do wybrednych; chleb z oliwą lub tymiankiem smakował mu tak samo jak najwyborniejsze gatunki mięs.

- Nadżwa, nie martw się - mawiał. - Z wdzięcznością przyjmuję

wszystko, co Bóg w swojej łaskawości mi daruje.

Oczywiście zawsze starałam się, by na śniadanie zjadł coś pożywnego, na przykład chleb z serem, jajka i jogurt. Od dzieciństwa wiedzia-

łam, że Osama ma swoje ulubione potrawy. Jedną z nich była cukinia faszerowana warzywami, dlatego często ją przyrządzałam i wkrótce sama zaczęłam za nią przepadać.

Bardzo dbałam o to, by mąż zdrowo się odżywiał, ponieważ ciężko pracował. Do południa spędzał czas w szkole, następnie zaś udawał się do rodzinnej firmy, Saudi Bin Laden Group, w której zarabiał na życie.

Był sumiennym i oddanym pracownikiem, swoje obowiązki traktował

bardzo poważnie, dlatego często wracał do domu dopiero wieczorem.

Po śniadaniu rozmawialiśmy chwilę, podczas gdy Osama się przebierał. W trakcie modlitw i innych codziennych zajęć zwykle nosił

thobe, białą prostą długą po kostki szatę, jednak do szkoły wkładał ubranie w zachodnim stylu - białą koszulę i szare spodnie. Wysoki wzrost męża był dla mnie powodem do dumy, jednak przy zakupie garderoby stanowił pewną niewygodę, ponieważ wszystkie stroje musieliśmy szyć dla niego na miarę. Osama bardzo dbał o prezencję, dlatego nie wyszedł z domu, dopóki nie był przekonany, że wygląda nienagannie.

Gdy patrzyłam, jak zamyka za sobą drzwi, zwykle ogarniały mnie smutek i tęsknota, wiedziałam bowiem, że nie zobaczę go przez cały dzień. Osama uczył się w Al-Thager Model School, elitarnej szkole średniej przeznaczonej tylko dla chłopców. Nigdy nie byłam w szkole męża, ale kilka razy przejeżdżałam obok niej i dobrze zapamiętałam nowoczesny dwupiętrowy budynek położony w pobliżu centrum miasta. Osama szczycił się tym, że jego szkołę powołał do życia i wspierał

król Fajsal, tragicznie zmarły w zamachu w 1975 roku. Edukację w Al-

-Thager Model School Osama rozpoczął w wieku jedenastu lat i spodziewał się ją ukończyć w dwa lata po zawarciu małżeństwa, w 1976

roku.

Od męża dowiedziałam się, że poziom nauczania w wybranej przez niego szkole jest niezwykle wysoki, dzięki czemu absolwenci mają szansę dostać się na studia na najbardziej renomowanych uniwersyte-tach. Wiele przedmiotów wykładano po angielsku, dlatego Osama biegle władał tym językiem. Przez ostatnie dwa lata nauki skupiał się głównie na matematyce, biologii, historii i oczywiście religii.

Po zakończeniu lekcji jechał do rodzinnej firmy budowlanej i zaczynał pracę. Mimo że był synem założyciela Saudi Bin Laden Group, pracował równie ciężko jak zwykli robotnicy i często podejmował się niebezpiecznych zadań. Potrafił obsługiwać ciężkie maszyny budowlane, takie jak gigantyczne koparki, które kruszyły skałę i torowały przejście ekipom przygotowującym w górach teren pod nową drogę. Sam również pracował przy utwardzaniu nawierzchni, ale wolał pracę ze sprzętem.

Twierdził, że najbardziej lubi przekopywać tunele w twardych skałach rozsianych po całej pustyni.

Chociaż był jeszcze młody, jego starsi bracia ufali mu na tyle, że powierzyli nadzorowanie prac budowlanych prowadzonych w mieście Abha, położonym na południu kraju i oddalonym od Dżuddy o kilka godzin jazdy. Żeby zyskać na czasie, wiele osób podróżowało do Abhy samolotem, ale ja nigdy nawet nie zająknęłam się na ten temat, pa-miętając, że ojciec Osamy zginął w katastrofie lotniczej. Poza tym mąż otrzymał w spadku dość sporą sumę pieniędzy, za które kupił nowy, szybki samochód i uwielbiał go prowadzić.

- Nie martw się. Droga do Abhy jest prosta i bezpieczna - zapewniał mnie. - Mój ojciec osobiście nadzorował jej budowę, a on znał się na swoim fachu.

Wiedziałam, że to prawda, ponieważ nieraz słyszałam rozmowy innych członków rodziny, którzy chwalili jakość wspomnianej drogi. Domyślałam się również, że Osama jeździ po niej z nadmierną prędkoś-

cią, ponieważ pokonywał tę trasę szybciej niż pozostali, nauczyłam się jednak milczeć w takich sprawach. Mąż nie tolerował sprzeciwu ze strony kobiety.

Gdy Osama wychodził rano do szkoły, zaczynałam swój zwykły dzień.

Ubierałam się, po czym wypijałam filiżankę herbaty z ciocią Alią. W roz- |

mowie poruszałyśmy przeróżne tematy, od nowinek z życia rodziny królewskiej po pomysły cioci na odnowienie domu. Ze szczególnym zainteresowaniem słuchałam opowieści o potężnym klanie Bin Ladenów i sama dzieliłam się historiami zasłyszanymi od Osamy. Mimo że ciocia nie należała do klanu od prawie piętnastu lat, wciąż była dość dobrze zorientowana w jego sprawach.

Zdobyta w ten sposób wiedza pomagała mi lepiej poznać krewnych męża, chociaż podczas dużych spotkań rodzinnych wciąż czułam się onieśmielona. Byłam jedną z najmłodszych żon, dlatego zwykle siedzia-

łam w milczeniu i przysłuchiwałam się rozmowom starszych kobiet.

Kiedy teraz o tym myślę, zaczynam podejrzewać, że bardziej doświadczone żony mogły przez to uważać mnie za mało rozgarniętą, ale moje milczenie brało się nie z braku własnego zdania, lecz pewności siebie.

Pamiętam, że podczas jednego z tych spotkań starsza siostra Osamy przytoczyła anegdotę na temat swoich braci. Stwierdziła, że trzech sy-nów Bin Ladena to wariaci, po czym roześmiała się i wyjaśniła: - Wariat numer jeden to miłośnik nieba, Salem, który pilotuje samolot w tak nieostrożny sposób, że każdy jego lot może okazać się ostatni.

Wariat numer dwa to miłośnik wody, Laden, który wypuszcza się w morze tak daleko, że pewnego dnia może nie znaleźć drogi powrotnej. Wariat numer trzy to miłośnik ziemi, Osama, który pędzi przez pustynię samochodem, po czym wyskakuje z niego i wspina się na niedostępne dla innych szczyty. Boimy się, że pewnego dnia jego brawurowa jazda skończy się gwałtownie i tragicznie.

Wiedziałam, że to tylko żarty i tak naprawdę nikt nie uważa Osamy i jego braci za wariatów, choć obawy rodziny o życie tej trójki były w pełni uzasadnione. Niestety kilka lat później przepowiednia siostry miała się po części spełnić - starszy brat Osamy, Salem, zginął w katastrofie lotniczej.

Drugą miłością męża, po szybkich samochodach, była przyroda. Nigdy wcześniej ani później nie spotkałam nikogo, kto tak bardzo kochałby naturę. Najwięcej radości czerpał z wypraw na pustynię, gdzie zostawiał samochód i wybierał się na długie spacery. Interesowało go każde, najmniejsze nawet stworzenie boże, z równym zaciekawieniem obserwował zwierzęta i rośliny.

Wracając do mojego poranka - po rozmowie z ciocią Alią sięgałam po Koran, wychodziłam do ogrodu i pogrążałam się w lekturze na kilka godzin.

Czasami dzwoniłam do mamy, żeby dowiedzieć się, jak sobie radzi moja rodzina w Syrii. Mimo że zdarzało mi się zatęsknić za rodzicami i rodzeństwem, melancholia nigdy nie trwała długo, ponieważ w głębi duszy czułam, że jestem dokładnie w tym miejscu, w którym pragnę i powinnam być - u boku męża.

Pozostałą część dnia spędzałam na rozwijaniu swoich zaintereso-wań. Bardzo często przeglądałam czasopisma poświęcone wystrojowi wnętrz i zastanawiałam się, w jaki sposób urządzę dom, który zamierza-liśmy z mężem kupić, gdy założymy rodzinę. Marzyły mi się eleganckie meble i stylowe ozdoby. Osama, widząc, ile radości dają mi te plany, z uśmiechem zapewniał mnie, że będę miała decydujące zdanie we wszystkich kwestiach związanych z urządzeniem naszego przyszłego domu.

Po przybyciu do Dżuddy zaczęłam interesować się także krawiec—

twem. Chociaż nie doszłam w tej sztuce do mistrzostwa i sukienki, które sobie szyłam, nie były zbyt wymyślne, lubiłam wertować żurnale w poszukiwaniu ładnych i prostych wykrojów. Kiedy trafiłam na model, który przypadł mi do gustu, starannie nanosiłam wykrój na cienki papier, ostrożnie cięłam materiał i przystępowałam do szycia. Jeśli okazywało się, że nie mam w domu tkaniny, która akurat była mi potrzebna, wysyłałam na zakupy naszego kierowcę. Kierowca był prostym człowiekiem, który większość życia spędził w jemeńskiej wiosce, dlatego nie-

łatwo było go przekonać, że grubość i kolor materiału na sukienkę ma jakiekolwiek znaczenie. Teraz uśmiecham się na wspomnienie naszych długich i trudnych rozmów, ale wtedy wcale nie było mi do śmiechu.

Tak właśnie wyglądało życie w Arabii Saudyjskiej; my, kobiety, rzadko opuszczałyśmy zacisze domowe. Akceptowałam to w pełni, ale bywały chwile, gdy kończyła mi się cierpliwość i czułam, że muszę zmienić otoczenie. Wtedy z pomocą przychodziła mi ciocia Alia, która zabierała mnie na wyprawę do miasta, żebym sama mogła wybrać potrzebny mi materiał.

Podczas tych wyjść pojawiały się kolejne problemy. Często na

drzwiach i w witrynach pasmanterii wisiały tabliczki oznajmiające, że do sklepu mogą wchodzić jedynie mężczyźni. Kiedy już udało nam się znaleźć sklep, w którym mogłyśmy zrobić zakupy, zwykle okazywało się, że był on prowadzony przez obcokrajowca z Pakistanu, Indii lub któregoś z krajów arabskich, mimo że właścicielem interesu był Saudyjczyk, a ja, jak większość muzułmanek, nie czułam się komfortowo, rozmawiając z nieznajomym mężczyzną, na dodatek cudzoziemcem.

Pomimo tych przeszkód nasze wypady do miasta zazwyczaj koń-

czyły się sukcesem, a w nagrodę szyłam sobie piękną sukienkę, w któ-

rej mogłam się pokazać mężowi lub wystąpić podczas rodzinnych spotkań. Przyznam jednak szczerze, że parę razy zdarzyło mi się wyrzucić zdobyty z trudem materiał oraz wykrój do kosza.

Moje młodzieńcze pasje - malarstwo i literatura - wciąż mi towarzyszyły, ale w innym wymiarze niż wcześniej. Malowałam znacznie mniej i rzadziej. Czytałam wciąż sporo, jednak sięgałam głównie po teksty religijne, ponieważ zależało mi na zgłębieniu zagadnień zwią-

zanych z naszą wiarą.

Wszystkie te zajęcia sprawiały, że nie czułam się samotna w ciągu dnia i czas mijał mi bardzo szybko. Nierzadko po południu byłam tak zmęczona, że musiałam położyć się na kilka chwil, by wypocząć i wró-

cić do sił. Oczywiście wstawałam, zanim mąż wrócił do domu, i przygotowywałam się na spotkanie z nim.

Po powrocie Osamy rozmawialiśmy krótko o tym, jak minął nam

dzień, po czym zasiadaliśmy do kolacji. Czasami jadaliśmy tylko we dwójkę, ale najczęściej spożywaliśmy wieczorny posiłek wspólnie z ciocią Alią i jej rodziną, co bardzo mi odpowiadało. Kiedy nadchodził

czas modlitwy, przerywaliśmy kolację, mężczyźni spieszyli do meczetu, a kobiety modliły się w domu.

Swój wolny czas wieczorem mężczyźni w Arabii Saudyjskiej dzielą między rodzinę i przyjaciół. Tak robił i mój mąż, który po kolacji udawał się do domu jednego z przyjaciół, by tam, w oddzielnym pokoju przeznaczonym tylko dla mężczyzn, popijać kawę lub herbatę, palić papierosy i toczyć długie zacięte debaty na tematy religijne i polityczne.

Kobiety nigdy nie uczestniczyły w tych spotkaniach, zostawały

w domu, zajmowały się rodziną i czekały na powrót męża. Osama

zwykle wracał późno w nocy, kiedy wszyscy domownicy ułożyli się już do snu.

Noc była moją ulubioną porą.

Dzięki cioci Alii zaczęłam nawiązywać znajomości z miejscowymi kobietami i po roku od przyjazdu do Dżuddy miałam już grono przyjaciółek, z którymi łączyła mnie bliska więź. Spotykałyśmy się w do-

mach i rozmawiałyśmy o różnych sprawach, także rodzinnych. Czasami kobiety opowiadały o swoich problemach w relacji z mężem lub 45

teściową, ja jednak byłam jedną z niewielu, które takich trudności nie doświadczały. Nigdy nie skarżyłam się na moje małżeństwo, ponieważ nie miałam do tego powodu.

Szczęśliwym zrządzeniem losu był również fakt, że mieszkaliśmy niedaleko błogosławionej Mekki, świętego miasta islamu oddalonego od Dżuddy zaledwie o siedemdziesiąt pięć kilometrów. Chociaż od razu polubiłam i z czasem przywiązałam się do metropolii, w której przyszło mi mieszkać, to właśnie Mekkę ukochałam najbardziej spośród wszystkich miast mojej nowej ojczyzny.

Tu urodził się prorok Mahomet i tu, w sercu miasta, znajduje się Wielki Meczet. Największym marzeniem rozsianych po całym świecie muzułmanów jest ujrzenie błogosławionego miasta na własne oczy i dotknięcie piaszczystej ziemi, po której stąpał prorok.

Osama pragnął zabrać mnie do Mekki jak najprędzej po moim

przybyciu do Dżuddy. Powodowały nim oczywiście względy religijne, ale i osobiste - był bardzo dumny z tego, że to właśnie jego rodzinie powierzono zaszczytne zadanie utrzymania i konserwacji świętych meczetów w Mekce i Medynie. Dla muzułmanina jest to największy honor.

Pamiętam, że podczas podróży do świętego miasta z trudem udawało mi się opanować emocje. Pokonanie trasy z Dżuddy do Mekki zajmuje około godziny, ale Osama przebył ją oczywiście o wiele szybciej. Mekka znajduje się na wysokości dwustu siedemdziesięciu siedmiu metrów nad poziomem morza, dlatego prowadząca do niej droga wznosi się łagodnie. Kiedy wreszcie moim oczom ukazał się widok, który w ma-rzeniach sennych widzą wszyscy muzułmanie, owładnęło mną uczucie niewysłowionego zachwytu.

Wkrótce wysiedliśmy z samochodu i ruszyliśmy w stronę meczetu.

Zbliżając się do najświętszego z miejsc, czułam się jak we śnie, w pewnym momencie musiałam się jednak zatrzymać, by nałożyć zasłonę twarzy. Mimo że nie jest wymagane, by kobiety zakrywały twarz w meczecie, mąż nalegał, bym to uczyniła.

Nie byłam wtedy przyzwyczajona do noszenia nikabu - zasłony twarzy. Kobiety, które przez całe życie chodzą w abaji i zakrywają twarz, poruszają się z wdziękiem i elegancją, jednak tym, które dopiero uczą się sztuki chodzenia w powłóczystych szatach, często brakuje pewno-

ści i gracji. Nikab przymocowuje się spinkami do włosów, natomiast abaję przytrzymuje prawą ręką, przez co poruszanie się jest nieco utrud-nione. Bałam się, że z powodu braku doświadczenia wypuszczę poły szaty z ręki i odsłonię suknię lub że źle zapięte spinki poluzują się i zasłona opadnie mi z twarzy. Przemierzając rozległe sale i podwórce meczetu, modliłam się, żeby nie doszło do żadnej z tych dwóch rzeczy, ponieważ bardzo nie chciałam zwrócić na siebie uwagi i upokorzyć się przed innymi wyznawcami.

Byłam pewna, że wyglądam głupio, ściskając kurczowo abaję, trzymając sztywno głowę i stawiając kroki z przesadną ostrożnością. Nagle w tym najświętszym z miejsc przypomniała mi się dziecięca historyjka, bajka o kruku, który wypuszcza ser z dzioba. Nie potrafiłam przestać o niej myśleć i chociaż ze wszystkich sił starałam się skupić na modli-

twie, wciąż wracały do mnie słowa rymowanki:

Bywa często zwiedzionym,

Kto lubi być chwalonym.

Kruk miał w pysku ser ogromny;

Lis, niby skromny,

Przyszedł do niego i rzekł: „Miły bracie,

Nie mogę się nacieszyć, kiedy patrzę na cię!

Cóż to za oczy!

Ich blask aż mroczy!

Czyż można dostać

Takową postać?

A pióra jakie!

Szklniące, jednakie.

A jeśli nie jestem w błędzie,

Pewnie i głos śliczny będzie”.

Więc kruk w kantaty; skoro pysk rozdziawił,

Ser wypadł, lis go porwał i kruka zostawił*.

Miałam wrażenie, że przez swoją niezdarność przypominam dużego czarnego kruka z bajki. Pomysł ten wydał mi się tak niedorzeczny, że owład-nęła mną nagła wesołość. Łzy zaczęły napływać mi do oczu i z najwyższą trudnością powstrzymywałam się od śmiechu. Przez chwilę siłowałam się z myślami, próbując odegnać dziwaczne wyobrażenia, i w końcu wygrałam.

Pomogły mi w tym z pewnością atmosfera skupienia panująca w meczecie oraz świadomość bliskości Boga. Brnęłam wciąż przed siebie, starając się nie zauważać setek innych Saudyjek zwiewnie przesuwających się obok.

Zanim dotarłam do miejsca modlitwy przeznaczonego dla kobiet, zdo-

łałam w pełni odzyskać spokój i równowagę ducha. Nigdy nie zdradziłam mężowi swoich nietaktownych myśli, ponieważ z pewnością rozgniewa-

łaby go moja dekoncentracja. Kiedy uklękłam, by pogrążyć się w modlitwie, z głębi serca przeprosiłam Boga i poczułam, że wszystkie moje grzechy, te duże i te małe, zostaną mi wybaczone. Ogarnął mnie niewysłowiony podziw i wdzięczność, a długo hamowane łzy w końcu znalazły ujście.

* J. de La Fontaine, Kruk i lis, tłum. I. Krasicki, Warszawa 1984, s. 16 (przyp. tłum.).

Pod koniec pierwszego roku małżeństwa poczułam, że coś się zmienia w moim ciele. Zwierzyłam się cioci Alii, która uznała, że wymienione przeze mnie objawy wskazują na ciążę.

Oczekiwanie na pierwsze dziecko było cudownym przeżyciem.

Osama z zachwytem przyjął wiadomość o spodziewanym potomstwie

i jak każdy Saudyjczyk, który ma zostać ojcem, wyraził nadzieję, że dziecko okaże się chłopcem. Nie miałam nic przeciwko temu, choć w skrytości ducha marzyłam o córeczce, którą mogłabym stroić w sukienki z falbankami i czesać w warkoczyki. Modliłam się jednak - tak jak większość matek - tylko o jedno: aby maleństwo przyszło na świat zdrowe.

Wszyscy krewni cieszyli się razem z nami. Mąż i jego rodzina przez całe dziewięć miesięcy bardzo się o mnie troszczyli, dbali nie tylko o moje zdrowie, ale i dobre samopoczucie. Momentami czułam się wręcz rozpieszczana - dostawałam wszystko, czego zapragnęłam. Codziennie dziękowałam Bogu za to, że ciąża przebiega spokojnie i pomyślnie. Moi rodzice również nie posiadali się ze szczęścia, chociaż zasmucała ich myśl, że nie będą blisko mnie podczas tak ważnego i ra-

dosnego wydarzenia.

Jako że podczas ciąży nie doświadczyłam zbyt wielu dolegliwości, bóle porodowe były dla mnie niemiłym zaskoczeniem. Postanowiliśmy, że będę rodzić nie w szpitalu, ale w domu, pod opieką doświadczonej po-

łożnej, poród jednak okazał się tak trudnym przeżyciem, że zaniepokojony całą tą sytuacją Osama oświadczył: - Następne nasze dzieci, Nadżwa, będą przychodziły na świat w szpitalu.

Nigdy wcześniej nie ucieszyłam się na widok czyjejś twarzy tak bardzo jak wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyłam swojego nowo narodzonego, dzięki Bogu zdrowego synka. Nazwaliśmy go Abdullah i radowaliśmy się niezmiernie, że jest już wśród nas. Choć od tamtych chwil upłynęło sporo czasu - Abdullah urodził się w 1976 roku - pamiętam, że miałam pewne problemy z karmieniem maleństwa. Byłam młodą, niedoświadczoną mamą i wielu rzeczy dopiero się uczyłam. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, synek rósł jak na drożdżach, był zdrowy i silny.

Wkrótce po narodzinach Abdullaha Osama zatrudnił drugą Etiopkę, Naimę, do pomocy w domu. Wspominam tamten okres jako jeden

z najszczęśliwszych w życiu. Byliśmy z Osamą młodzi, bardzo do siebie przywiązani i nie trapiły nas żadne problemy, które czasami doty-kają nowożeńców: mieliśmy zdrowego syna, utrzymywaliśmy dobre stosunki z rodziną moją i męża i nie brakowało nam pieniędzy. Bóg nam błogosławił.

Żałuję, że nie mogło tak zostać na zawsze.

Byłam tak bardzo zajęta wychowaniem syna, Osamę zaś nauka

i praca pochłaniały do tego stopnia, że dni i miesiące przelatywały niezwykle szybko, niczym ziarenka piasku niesione silnym pustynnym wiatrem. Wydawało mi się, że zawsze będzie tak samo, a jednak wszystko się zmieniało.

W rok po swoim urodzeniu Abdullah był wspaniałym, rozwiniętym ponad wiek dzieckiem, ja zaś znów spodziewałam się potomstwa. W1978 roku skończyłam dwadzieścia lat i urodziłam drugiego syna, Abdula Ramana.

Na początku 1979 roku ponownie zaszłam w ciążę i czułam, że

tym razem Bóg da nam córkę. Wiele Saudyjek po cichu zazdrościło mi dwóch synów, ponieważ w naszej kulturze potomkowie męscy są o wiele bardziej pożądani, ja jednak wciąż marzyłam o dziewczynce.

Osama, który wkrótce miał skończyć dwadzieścia dwa lata, studiował na Uniwersytecie Króla Sauda ekonomię i zarządzanie, ale jak zwykle najbardziej interesowały go wykłady z religii. Coraz więcej czasu poświęcał również działalności charytatywnej, ważnej dla każdego wyznawcy islamu.

Chociaż nigdy nie angażowałam się w życie publiczne, docierały do mnie różne wiadomości z kraju i ze świata. Słyszałam o niepokojach w Iranie, państwie muzułmańskim położonym blisko Arabii Saudyjskiej. Irańczycy nie byli zadowoleni z rządów szacha i domagali się przywództwa religijnego. Sytuacja stała się tak napięta, że w styczniu 1979

roku szach razem ze swoją rodziną musiał uciekać z kraju, na którego czele stanął muzułmański duchowny Chomeini.

Mniej więcej w tym czasie zauważyłam, że męża coraz bardziej ab-sorbuje szeroko pojęta polityka. Zaczął głośno mówić o tym, jak bardzo martwi go to, co się dzieje na świecie, a w szczególności fakt, że islamu nie darzy się szacunkiem, na jaki zasługuje. Wzrost świadomości politycznej i religijnej u Osamy został w rodzinie przyjęty z aprobatą, wszyscy chwalili go i podziwiali za to, że z wielką otwartością i odwagą mó-

wił o wspieraniu islamu.

Pewnego wieczoru po powrocie z pracy mąż zaskoczył mnie wiadomością:

- Nadżwa, wybierzemy się do Stanów Zjednoczonych. Chłopcy polecą z nami.

Mówiąc szczerze, byłam oszołomiona tą informacją, ponieważ nigdy wcześniej nie towarzyszyłam Osamie w tak dalekiej wyprawie. Poza tym Abdullah miał niecałe dwa lata, Abdul Raman był jeszcze niemowlęciem, a ja spodziewałam się dziecka. Z podróży zapamiętałam tylko tyle, że była długa i wyczerpująca, z międzylądowaniem w Londynie. Zmierzali-

śmy do miejsca, o którego istnieniu dowiedziałam się zaledwie na kilka dni przed wylotem - amerykańskiego stanu Indiana. Osama powiedział

mi, że musi się tam spotkać z mężczyzną zwanym Abdullah Azzam. Nie wtrącałam się w sprawy męża, dlatego nie pytałam o nic więcej.

Martwiłam się o naszego młodszego synka, który podczas podróży zachorował i dostał wysokiej gorączki. W Indianapolis Osama zawiózł

nas do lekarza, ten zaś po zbadaniu chłopca na szczęście stwierdził, że to nic poważnego i że Abdul Raman szybko wyzdrowieje.

Kiedy ludzie dowiadują się, że byłam w Stanach Zjednoczonych, czę-

sto mnie pytają, jakie wrażenie zrobiła na mnie Ameryka i jej mieszkańcy. Trudno mi odpowiedzieć, ponieważ spędziłam tam zaledwie dwa tygodnie, z czego jeden sama, bez męża, który poleciał do Los Angeles na umówione spotkanie. Razem z dziećmi zatrzymałam się u znajomej, której imienia wolałabym nie podawać z obawy o jej bezpieczeństwo.

Nowa znajoma okazała się bardzo życzliwa i kilka razy zabrała mnie na krótkie wycieczki. Byłam jej za to wdzięczna, ponieważ nie odważy-

łabym się zwiedzać okolicy sama. Raz wybrałyśmy się nawet do wielkiego centrum handlowego w Indianapolis.

Dużym zaskoczeniem był dla mnie krajobraz: nie widziałam wcześ-

niej krainy, która byłaby tak płaska, pozbawiona jakichkolwiek wzniesień.

Zachowanie ludzi nie zdziwiło mnie już tak bardzo, Amerykanie wydali mi się uprzejmi, mili i otwarci. Ani ja, ani mój mąż nie znienawidziliśmy Ameryki podczas naszej wizyty, nie można jednak powiedzieć, byśmy ją pokochali.

W pamięć zapadł mi jeden incydent, świadczący o tym, jak bardzo część Amerykanów jest nieświadoma innych kultur. Kiedy nadszedł

czas powrotu do kraju, pojechaliśmy z Osamą i chłopcami na lotnisko, by tam, w hali odlotów, czekać na samolot. Siedziałam na krześle, odpoczywałam i cieszyłam się, że malcy są spokojni.

Nagle coś mnie tknęło i rozejrzałam się. Zobaczyłam mężczyznę, który wbił we mnie spojrzenie i bezceremonialnie się gapił. Wiedziałam, że niepożądane zainteresowanie z jego strony wywoływał mój tradycyjny saudyjski strój: czarna abaja, chusta i zakrywający twarz nikab. Mężczyzna chodził po holu tam i z powrotem i nie spuszczał ze mnie wzroku.

Ja również nie odrywałam od niego oczu, on jednak albo tego nie dostrzegł, albo nic sobie z tego nie robił. Chodził od ściany do ściany, za każdym razem przybliżając się nieco do rzędu krzeseł, na których siedziałam z rodziną. Nawet nie próbował ukryć ciekawości - wpatrywał

się we mnie oczami okrągłymi jak spodki i z szeroko otwartymi ustami.

W końcu stanął naprzeciwko mnie i przez chwilę miałam wrażenie, że oczy wyskoczą mu z orbit. Ja oczywiście nawet się nie poruszyłam, choć całe zajście trwało dobrą chwilę.

Zastanawiałam się, co w tym momencie myśli mój mąż. Zerknęłam

na niego ukradkiem i zobaczyłam, że bacznie obserwuje każdy ruch dziwnego mężczyzny. Byłam pewna, że Osama nie pozwoli mu podejść do mnie, dlatego się nie bałam.

Kiedy później rozmawiałam z mężem na temat tej sytuacji, początkowa irytacja przeszła w rozbawienie. Śmialiśmy się z bezgranicznego zdumienia mężczyzny, który najwidoczniej pierwszy raz w życiu widział

kobietę z zasłoniętą twarzą i pewnie też nie miał pojęcia o tym, z jakich powodów muzułmanki decydują się na zakrywanie ciała.

Pozostała część podróży minęła bez większych problemów.

Abdul Raman na szczęście szybko wrócił do zdrowia i mogłam ze spokojem oczekiwać narodzin trzeciego dziecka. Okazał się nim pogodny chłopiec, któremu daliśmy na imię Saad. Wszyscy wokoło serdecznie gratulowali Osamie tego, że trzy razy z rzędu urodził mu się syn.

Rok 1979 przyniósł kolejne zawirowania w świecie muzułmańskim, choć, prawdę mówiąc, byłam tak zajęta opieką nad dziećmi, że nie przywiązywałam wagi do wiadomości napływających z różnych zakątków globu.

Muszę jednak wspomnieć o jednym niezwykle istotnym wydarzeniu, które miało wpłynąć na losy całej naszej rodziny. W grudniu 1979

roku Związek Radziecki zaatakował Afganistan, rozpoczynając wieloletnią brutalną okupację kraju zamieszkanego przez muzułmańskich braci. Wielu Saudyjczyków i wyznawców islamu z całego świata było bardzo poruszonych tym faktem, jednak Osama zdawał się przeżywać to bardziej niż inni. Na bieżąco śledził relacje z działań zbrojnych w Afganistanie i im więcej dowiadywał się na temat okrutnej wojny, tym bardziej robił się niespokojny.

Nie znałam się na polityce i nie miałam pojęcia o dramatycznych wydarzeniach rozgrywających się w odległym kraju, jakim był dla mnie Afganistan, ale widziałam, że to, co się tam dzieje, wstrząsa moim mę-

żem. Zebrałam się więc w sobie i zaczęłam się domagać, by wyjaśnił

mi, czym jest tak bardzo wzburzony. Osama powiedział mi w końcu, że ziemię od wieków zamieszkaną przez muzułmanów dotknęło ogromne zło i nieszczęście. Z błyskiem gniewu w oczach mówił o setkach, a nawet tysiącach niewinnych kobiet i dzieci więzionych, torturowanych i zabijanych.

Nie wdawał się w szczegóły, zapewne dlatego, by oszczędzić mi bólu, widziałam jednak po nim, że tragedie tych ludzi nie dają mu spokoju.

W chwili gdy to wszystko się działo, Osama był już w pełni dojrza-

łym mężczyzną, który potrafi samodzielnie myśleć i podejmować decyzje. Od początku wiedział, co musi zrobić. Z całego serca zaangażował się w narodową kampanię pomocy pobratymcom w Afganistanie.

Na początku zajmował się gromadzeniem funduszy, które miały trafić do afgańskich przywódców plemiennych stawiających zbrojny opór najeźdźcy. Zbiórki pieniędzy, które organizował w meczetach i rodzin-

nej firmie, zawsze kończyły się sukcesem. Cały klan Bin Ladenów nie szczędził pomocy materialnej, jednak mało kto pracował ciężej niż mój mąż na rzecz sprawy afgańskiej.

Z dnia na dzień wojna w Afganistanie pochłaniała go coraz bardziej.

Osama zaczął planować wyprawę do sąsiadującego z Afganistanem

Pakistanu, gdzie gromadziło się wielu muzułmanów pragnących pomagać walczącym braciom w wierze. Osama zamierzał kupić za zgromadzone pieniądze jedzenie, lekarstwa oraz broń. Po przybyciu do Pakistanu miał zorganizować transport i dostarczyć pomoc afgańskim bojownikom.

Zanim udał się w podróż, zrobił coś, co mnie zaskoczyło - kupił

w pobliskiej dzielnicy duży budynek mieszkalny składający się z dwunastu mieszkań i powiedział, że od tej pory to będzie nasz dom. Miałam w tej sprawie mieszane uczucia. Z jednej strony cieszyłam się, ponieważ rodzina się rozrastała i potrzebowaliśmy więcej przestrzeni; jednak z drugiej strony przyzwyczaiłam się do towarzystwa cioci Alii i przywią-

załam do jej bliskich, dlatego wiedziałam, że będzie mi ich brakowało.

Nim się przeprowadziliśmy, Osama zabrał mnie do miasta, bym mog-

ła obejrzeć nowe mieszkanie, położone przy ulicy Azazia Village 8, niedaleko Macarona Street. Od razu spodobał mi się ten elegancki, zbudowany z jasnego kamienia dom, chociaż zaskoczyły mnie jego rozmiary.

Pomyślałam sobie, że nigdy w życiu nie zdołam urodzić tylu dzieci, by zapełnić każdy pokój.

Kiedy weszliśmy do środka, okazało się, że wiele pomieszczeń było umeblowanych dość prosto. Na podłogach leżały tradycyjne perskie dywany, a pod ścianami - poduchy do siedzenia w stylu arabskim. Zawsze marzyłam, że nasz dom będą ozdabiały piękne meble, zasłony i wyszukane bibeloty, ale niestety, nie miałam jak tego wszystkiego kupić.

Nikt nie wiedział, kiedy Osama wróci z Pakistanu, a sama nie mogłam przecież wybrać się do miasta.

Niedługo potem nastąpiła przeprowadzka, a wkrótce po niej Osama wyjechał z Dżuddy do Pakistanu.

Przez te wszystkie wydarzenia Osama nie przestał być dobrym mę-

żem i ojcem, widziałam jednak, że jego uwagę coraz częściej zaprzątają sprawy niezwiązane z domem i rodziną. Jak zwykle wspierałam go w tym, co robił, tym razem jednak modliłam się, aby wojna w Afganistanie jak najszybciej zakończyła się zwycięstwem muzułmanów z dwóch powodów: po pierwsze chciałam, żeby Afgańczycy przestali cierpieć i mogli zająć się odbudową wyniszczonego konfliktem kraju; po drugie zaś pragnęłam, by mąż i ojciec moich dzieci wrócił do domu, a nasze życie znów potoczyło się utartym torem.

Na szczęście jeszcze wtedy nie wiedziałam, że moje życzenia nigdy się nie spełnią. Od tamtej pory Osama coraz częściej wyjeżdżał za granicę, ja zostawałam sama z dziećmi i nigdy nie zdołałam elegancko urządzić naszego domu.

Mimo że pomagały mi dwie gosposie i kierowca, moje życie toczyło się w zawrotnym tempie. Nie chciałam uronić ani jednej chwili z dzieciństwa synów, dlatego wieczorami często byłam wyczerpana. Na dodatek w lipcu 1980 roku okazało się, że znów jestem w ciąży.

Czwarte dziecko kopało z takim zapałem, że chwilami zastanawia-

łam się, czy pewnego dnia po prostu nie przedrze się na świat. Chociaż uważałam, że po trzech synach najwyższa pora na córeczkę, trudno mi było sobie wyobrazić, by delikatna dziewczynka potrafiła tak energicznie torować sobie drogę na świat. Tym łobuziakiem mógł być tylko chłopak!

Cieszyłam się bardzo, że w nawale zajęć Osama postarał się wrócić w marcu 1981 roku do Dżuddy, by być w domu podczas narodzin dziecka. Kiedy pewnego dnia powiedziałam mu, że czas jechać do szpitala Bukszan, ogarnęło go takie same rozgorączkowanie, jak podczas wcześ-

niejszych trzech porodów. Potrafił jednak opanować emocje i potraktował nasz wyjazd do kliniki jak kolejną misję: zaprowadził mnie do samochodu, usiadł za kierownicą i z piskiem opon ruszył w drogę. Pę-

dził przez miasto jak szalony, drzewa, domy i inne samochody migały za szybami, zlewając się w jedną niewyraźną plamę.

Mimo że bóle porodowe rozrywały mi ciało, byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie.

INFORMACJE NA TEMAT AKTYWNOŚCI POLITYCZNEJ OSAMY BIN LADENA

Jean Sasson

W pierwszych latach małżeństwa z Nadżwą Osama Bin Laden ukończył

naukę w szkole średniej Al-Thager Model School w Dżuddzie, po czym w 1976 roku zapisał się na Uniwersytet Króla Sauda, również w Dżuddzie, gdzie studiował ekonomię i zarządzanie. Niektóre źródła twierdzą inaczej, ale według Nadżwy Osama nigdy nie ukończył uniwersy-tetu - porzucił naukę w trzy lub cztery lata po jej rozpoczęciu, na kilka semestrów przed planowanym zakończeniem studiów. Przebudzenie, którego doznał w tym czasie, sprawiło, że zaangażował się w ruch polityczny ogarniający cały Bliski Wschód.

W okresie gdy kształtowała się świadomość religijno-polityczna Osamy, na Bliskim Wschodzie w społeczności muzułmańskiej doszło do radykalnej zmiany nastrojów społecznych. Początki owych zmian sięgały 1967 roku i wojny przeciwko Izraelowi, w której Egipt, Jordania i Syria poniosły upokarzającą klęskę. Po tym dramatycznym doświadczę-55

niu wielu młodych muzułmanów zaczęło podważać autorytet dotychcza-sowych przywódców, wskazując na potrzebę reformy polityki zarówno wewnętrznej, jak i międzynarodowej. Ruch młodych znany pod nazwą Salwa z roku na rok przyciągał coraz więcej entuzjastów i rósł w siłę.

Mimo że w tym okresie Osama nie angażował się jeszcze w politykę, uważnie obserwował rzeczywistość i nabierał przekonania o potrzebie przeprowadzenia dżihadu, świętej wojny. Właśnie w tym czasie zetknął

się ze swoim pierwszym mentorem, palestyńskim nauczycielem, pi-sarzem i aktywistą, Abdullahem Azzamem, który zachęcił go do tego, by poświęcił swoje życie nie pomnażaniu fortuny Bin Ladenów, ale ce-lom wyższym.

Abdullah Azzam urodził się w 1941 roku w miejscowości Hartijeh w Palestynie, okupowanej wówczas przez Brytyjczyków. Edukację podjętą w wiejskiej szkole kontynuował na uczelni wyższej Chadori Colege, następnie zaś pracował w Jordanii jako nauczyciel, dopóki nie ukończył

studiów z szariatu na uniwersytecie w Damaszku. Gdy w 1967 roku po wygranej wojnie sześciodniowej Izraelczycy rozpoczęli okupację zachod-niego brzegu Jordanu, Abdullah Azzam uciekł do Jordanii, by wstąpić w szeregi palestyńskich Braci Muzułmanów.

Aktywnie włączył się w działania mające prowadzić do wyzwole-

nia Palestyny i potępiał postawę przywódców innych krajów arabskich, oskarżając ich o bierność i zbytnią dbałość o utrzymanie obecnego stanu rzeczy. Twierdził, że mapa Bliskiego Wschodu nakreślona po pierwszej wojnie światowej przez Wielką Brytanię i Francję powinna zostać nary-sowana na nowo, tym razem przez Arabów.

W 1978 roku niepokoje utrzymujące się od pewnego czasu w Afganistanie wybuchły z ogromną siłą. Związek Radziecki, który do tej pory mało skutecznie starał się zwiększyć swoje wpływy w tym regionie, poparł zamach stanu mający doprowadzić do obalenia ówczesnego przywódcy i powołania nowego, komunistycznego rządu. Niedługo potem w wyniku kolejnego przewrotu upadł marionetkowy gabinet komunistyczny, a prezydent Afganistanu i wielu członków jego rodziny zostało zamordowanych. Stanowisko prezydenta objął polityk wspierany przez władze sowieckie, a w grudniu 1979 roku radzieckie wojsko wkroczyło na teren Afganistanu.

Niemal natychmiast muzułmańscy partyzanci rozpoczęli dżihad

przeciwko sowieckim ateistom. Pomocy partyzantom udzielały Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i kraje muzułmańskie. Dowódcy ra—

dzieccy nie spodziewali się tak zażartego oporu i wkrótce zaczęli ponosić ciężkie straty.

Przesłanie Abdullaha Azzama zapadło Osamie głęboko w serce, dlatego gdy wybuchła wojna w Afganistanie, nie wahał się długo. Porzucił studia, by zaangażować się w pomoc afgańskim partyzantom, zwanym mudżahedinami. Zacieśnił współpracę z Azzamem, spotkał się z nim w Peszawarze, mieście położonym na pograniczu pakistańsko-

-afgańskim, i razem organizowali przerzuty żywności, lekarstw i broni do Afganistanu.

ROZDZIAŁ 3

MATKA WIELU SYNÓW

Nadżwa Bin Laden

Wkrótce przekonałam się, że przeczucia mnie nie myliły

i czwarte dziecko również było synem. Mimo że spodziewa-

łam się tego, i tak ogarnęło mnie rozczarowanie, gdy lekarz

uśmiechnął się i ogłosił narodziny chłopca. Kiedy jednak rozejrzałam się po sali i w twarzach obecnych na niej osób wyczytałam ogromną ra-dość, uczucie zawodu minęło, a zastąpiła je duma i wdzięczność. Przypomniałam sobie, że wiele Saudyjek codziennie modli się o choćby jednego syna, ale ich prośby nie zostają wysłuchane.

W Arabii Saudyjskiej bardzo się ceni męskich potomków, dlatego kobieta, która rodzi samych synów, uznawana jest za błogosławioną przez Boga. Wiedziałam, że będąc matką czterech synów, stanę się obiektem zazdrości.

Razem z mężem postanowiliśmy nazwać czwartego syna Omar

Osama Bin Laden. W chwili gdy spojrzałam w smutne oczy dziecka, coś chwyciło mnie za serce. Bardzo kochałam wszystkie swoje dzieci, ale już od samego początku z Omarem łączyła mnie szczególna więź.

Być może dlatego karmiłam go piersią dłużej niż pozostałe.

Niedługo po narodzinach syna Osama znów pojechał do Pakistanu, by pomagać naszym afgańskim braciom w wierze. Niektóre jego

wyprawy trwały ponad miesiąc i w tym czasie ja przejmowałam kiero-

wanie domem. Pewnego dnia zauważyłam, że małemu Omarowi uros-

ły piękne jasne włosy. Niewiele myśląc, chwyciłam grzebień, rozcze-sałam włoski chłopca i zaczęłam je splatać w różne rodzaje warkoczy, które kiedyś podpatrzyłam na grzywach i ogonach koni mojego męża.

Delikatna, wręcz dziewczęca uroda Omara sprawiła, że posunęłam się w swoich fantazjach dalej. Zaczęłam projektować i szyć ubranka dla córeczki, której nie miałam, a Omar był moim modelem. Nie widzia-

łam w tym nic złego i po pewnym czasie pozwalałam mu nawet biegać po domu w tych uroczych sukieneczkach, tłumacząc sobie, że przecież małe dziecko i tak nic z tego nie rozumie i jest mu obojętne, w co mama je ubiera. Wkrótce zaczęłam stroić Omara jak dziewczynkę. Najładniej wyglądał w kolorze różowym, uwydatniającym piękny odcień jego gładkiej jak aksamit skóry.

Widok tej małej słodkiej istotki sprawiał mi ogromną radość! Przyjaciółki, z którymi się spotykałam, nie zniechęcały mnie do dziwnej zabawy; wręcz przeciwnie, mówiły, że Omar z każdym dniem wydaje się piękniejszy. Nikt z mojego otoczenia nie skrytykował tego, co robiłam, dlatego nie zdawałam sobie sprawy z konsekwencji swoich czynów, dopóki Osama nie wrócił do domu. Gdy Omar przydreptał do pokoju, mąż natychmiast zauważył jego długie włosy i dziewczęcy ubiór. Poczułam nagły ucisk w żo-

łądku i z niepokojem patrzyłam na Osamę, obawiając się jego reakcji.

Z początku Osama wydawał się zdziwiony. Przykucnął obok synka, dotknął jego loków i sukienki, spojrzał na mnie, na syna, potem znów na mnie. W końcu pogłaskał Omara po ręce i powiedział:

- Omarze, strój, który nosisz, jest dla dziewczynki. Ty jesteś chłopcem. - Przeniósł wzrok na włosy chłopca i delikatnie je musnął. - Taką fryzurę noszą dziewczynki. Ty jesteś chłopcem.

Struchlałam ze strachu, ponieważ nigdy wcześniej nie zrobiłam nic, co mogłoby rozgniewać męża. Zawsze byłam posłuszną żoną.

Po dłuższej chwili Osama przeniósł wzrok na mnie. Nie podniósł

głosu, mówił jeszcze łagodniej niż zwykle.

- Nadżwa, Omar jest chłopcem. Ubierz go jak chłopca. Obetnij mu włosy.

W milczeniu skinęłam głową i usłuchałam męża, przynajmniej

chwilowo.

Kiedy Osama był w domu, udawało mi się poskromić moje pragnienia, jednak w głębi duszy wciąż tęskniłam za widokiem biegającej po domu dziewczynki. Dlatego gdy tylko mąż wyjechał do Pakistanu, zbun-towałam się przeciwko jego nakazom. Znów zaczęłam stroić Omara po dziewczęcemu i zapuściłam mu włosy. Zabawa w przebierankę trwała do kolejnego przyjazdu Osamy. Pewnego popołudnia nieoczekiwanie stanął w drzwiach domu i zobaczył Omara w różowej sukience i war-koczykach.

Nie odezwał się ani słowem. Popatrzył tylko na mnie w taki sposób, że zrozumiałam, iż od tej pory lepiej nie kusić losu. Z ciężkim sercem obcięłam więc Omarowi włosy i pochowałam wszystkie piękne ubranka, z nadzieją że mimo wszystko pewnego dnia nadejdzie ta wyczekiwana przeze mnie chwila, gdy będę mogła włożyć różową sukienkę mojej córeczce.

Szczęśliwe życie rodzinne nie było oczywiście wolne od zmartwień.

Po narodzinach Omara mąż spędzał coraz więcej czasu poza granicami $g kraju. Pewnego razu przez przypadek usłyszałam jego rozmowę z innymi mężczyznami z rodziny. Opowiadał im, że czasami sam również uczestniczy w wyprawach do Afganistanu. Zrobiło mi się słabo na myśl, że ojciec moich dzieci naraża się na tak wielkie niebezpieczeństwo, nie odważyłam się jednak wspomnieć mu o tym. Doskonale znałam swoje miejsce i wiedziałam, że Osamie nie spodobałoby się, gdybym wyrażała swoje opinie w sprawach niezwiązanych z domem i rodziną.

Nie mieliśmy telewizji, ponieważ mąż uważał, że pokazywane w niej rzeczy mogą wpłynąć demoralizująco na dzieci, dlatego o tym, iż Osama stał się niemal bohaterem narodowym, dowiadywałam się od przyjació-

łek i kobiet z rodziny. Ponoć niektórzy za zaszczyt uznawali sam fakt, że mogą oddychać tym samym co Osama powietrzem.

Nikogo nie zaskakiwała hojność rodziny Bin Ladenów, ponieważ na-bożni muzułmanie nigdy nie szczędzą pieniędzy, by wspomóc braci w wierze i słuszną sprawę. Ludzie dziwili się jednak, że zamożny syn Bin Ladena postanowił włączyć się w bezpośrednią walkę i ryzykować życiem.

CZĘŚĆ I. WCZESNE LATA W ARABII SAUDYJSKIEJ

Chociaż nie znałam szczegółów działalności politycznej i wojskowej męża, czułam, że angażuje się w wyjątkowo niebezpieczne zadania. Codziennie modliłam się, by Bóg miał go w swojej opiece i pozwolił mu bezpiecznie wrócić do domu. Przekonałam się, że moja troska była uzasadniona, gdy po powrocie Osamy z jednej z wypraw do Pakistanu zobaczyłam na jego ciele świeże czerwone blizny. Na własne oczy przekonałam się, że mąż dzień w dzień naraża życie i niejednokrotnie bywał ranny.

Przestraszyłam się również, gdy Osama wyznał mi, że nauczył się pilotować helikopter. Widząc, jak bardzo poruszyła mnie ta informacja, w parę dni po naszej rozmowie mąż przyniósł do domu długi kij i włożył mi go do rąk.

- Teraz posłuchaj, Nadżwa - poinstruował. - Trzymaj kij obiema rę-

kami, o tak, i poruszaj nim powoli, spacerując po pokoju.

Zrobiłam, o co prosił mnie mąż.

- Czy to coś trudnego? - spytał.

- Nie - przyznałam.

- W takim razie nie martw się o mnie. Latanie helikopterem jest tak samo łatwe jak poruszanie tym kijem.

Gdy innym razem próbowałam wypytać Osamę o życie, jakie wiedzie w Pakistanie, polecił mi:

- Nadżwa, przestań tyle rozmyślać!

I to wszystko! Od tego czasu starałam się nie zastanawiać nad tym, co robi mąż, kiedy nie ma go przy mnie.

Pewnego dnia, kiedy był w wyjątkowo dobrym humorze, opowiedział

mi jedną ze swoich przygód, którą uważał za zabawną. Byłam niezmiernie szczęśliwa, że wreszcie dowiem się czegoś o jego życiu za granicą, siedziałam więc jak urzeczona i chłonęłam każde słowo niczym sprag-nione bajki dziecko.

- Którejś nocy mieliśmy do wykonania bardzo niebezpieczną misję w Afganistanie, w pobliżu granicy z Pakistanem. Teren na pograniczu jest bardzo górzysty, dlatego można się tam przemieszczać tylko konno.

W rejonie tym toczyła się nieustanna walka, nasi ludzie potrzebowali broni. Trzeba było jak najszybciej dostarczyć im posiłki, musieliśmy więc obrać niezwykle niebezpieczną trasę, wiodącą w pobliżu pozycji wroga. Przejeżdżaliśmy tak blisko Rosjan, że gdyby podnieśli głowy i spojrzeli na obrzeża swojego obozu, od razu by nas namierzyli. Wiedzieliśmy, że mamy szanse na powodzenie, tylko jeśli miniemy zajęty przez nich teren szybko i cicho. Pojawił się jednak pewien kłopot. Jeden z nas jechał na koniu, który był prawdziwą gadułą. Zwierzak bez przerwy rżał, trzeba więc było wymyślić coś, by go uciszyć. Któryś z moich przyjaciół stwierdził, że ma genialny pomysł. Wyjął z torby niewielki worek uszyty z włochatego włókna kokosowego, po czym pomachał mi woreczkiem przed nosem i uśmiechnął się chytrze. Nie miałem poję-

cia, w jaki sposób kawałek materiału ma rozwiązać nasz problem, dlatego z zaciekawieniem obserwowałem, co zrobi mój przyjaciel, on zaś wskoczył na grzbiet konia, pochylił się do przodu i czekał. Gdy tylko gadatliwy zwierzak otworzył pysk, by znów zarżeć, jeździec szybko wepchnął mu woreczek między zęby. Zaskoczony koń zamknął pysk, zanim zdążył wydać z siebie głos. Tak więc przejeżdżaliśmy tuż obok Rosjan, a mój przyjaciel za każdym razem, gdy koń otwierał pysk, wsuwał

mu ten worek. Wyglądało to tak zabawnie, że musiałem odwracać głowę i zaciskać zęby, żeby nie wybuchnąć śmiechem i nie ściągnąć uwagi wroga na naszą kawalkadę.

Osama z natury był niezwykle poważnym człowiekiem i rzadko się uśmiechał, ale kiedy opowiadał mi tę historię, śmiał się w głos. Ja również się roześmiałam, wyobrażając sobie zdziwioną minę gadatliwego konika.

Innym razem słyszałam, jak opowiadał starszym synom o żołnier—

skim życiu. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy dokładnie to się działo ani ile lat mieli chłopcy, ale pamiętam, że Osama przebywał wtedy w domu od kilku tygodni, wystarczająco długo, by napięcie, które zwykle towarzyszyło takiemu pobytowi, zelżało nieco. Siedział w salonie przy filiżance herbaty i zawołał najstarszych synów, by do niego przyszli. Wiedział, że dzieci w ich wieku często marzą o tym, by zostać żoł-

nierzami, i pragnął podzielić się z nimi własnymi doświadczeniami.

Chłopcy wydawali się zdenerwowani. Ojciec miał dla nich mało

czasu i jeśli ich do siebie wzywał, to zwykle w sprawie nieposłuszeń-

stwa, jakiego się dopuścili, i wiążącej się z tym kary.

Mimo że kobieta nie powinna przebywać w gronie pochłoniętych

dyskusją mężczyzn, nawet jeśli tymi mężczyznami są jej mąż i synowie, pozostałam w pokoju, udając, że zajmuję się porządkami, ponieważ chciałam słyszeć, o czym będą rozmawiali.

Mąż był w dobrym nastroju i z widoczną przyjemnością zaczął snuć opowieść.

- Któregoś wieczoru w środku zaciętych walk zupełnie nagle na

niebie tuż nad nami pojawił się rosyjski helikopter. Kiedy śmigłowiec zawiśnie ci nad samą głową, jest prawie pewne, że nie zdołasz wyjść z tego starcia cało.

Znajdowaliśmy się wtedy w takim rejonie Afganistanu, gdzie zupełnie płaska, otwarta przestrzeń wznosi się stopniowo i kończy u stóp górskich jaskiń. Gdy usłyszałem nadlatujący helikopter, znajdowałem się wewnątrz jaskini. Podbiegłem do wylotu i zza załomu skalnego ob-

serwowałem naszych żołnierzy. Walczyli w otwartym polu i nie mieli czasu, by poszukać schronienia. Wiedziałem, że nic nie możemy zrobić, by ich ocalić. Pozostało mi jedynie stać i patrzeć, jak masakrują ich Rosjanie, a przynajmniej tak mi się wydawało.

Serce waliło mi jak młotem, gdy zobaczyłem, że nasi ludzie roz-biegają się w różnych kierunkach. Gruchnęła pierwsza salwa z karabinu maszynowego, a wtedy bojownicy zaczęli robić uniki - rzucali się raz w lewo, raz w prawo, biegli do przodu, by po chwili zawrócić i pę-

dzić w przeciwną stronę. Ucieszyłem się na ten widok. Bojownicy najwyraźniej zapamiętali, czego ich uczyliśmy: w takiej sytuacji największe szanse na przeżycie ma ruchomy cel. Nieprzewidywalne, gwałtowne ruchy sprawiały, że rosyjski strzelec nie miał łatwego zadania.

Zerknęłam na synów. Chłopcy w ich wieku nie zdają sobie sprawy z tego, że wojna niesie ze sobą śmiertelne niebezpieczeństwo, dla nich jest to jedna wielka przygoda. Wpatrywali się w ojca roziskrzonymi oczami, a ich twarze płonęły z emocji. Wyobrażali sobie zapewne, że razem z afgańskimi bojownikami uciekają przed gradem kul sypiących się z helikoptera.

Mąż powiódł spojrzeniem po twarzach synów, zadowolony z wrażenia, jakie wywarła na nich jego opowieść.

- Rosyjski strzelec wpadł w szał bitewny, jego jedynym celem w tym momencie było wybicie naszego oddziału do nogi. Silnik śmigłowca ryczał, kule świstały wszędzie naokoło i kilku z moich żołnierzy wpadło w panikę. Nie wiedząc, co robić, zatrzymali się i uklęknęli. Myślałem, że chcą zmówić ostatnią w życiu modlitwę, oni jednak zaczęli gołymi rękami wykopywać dziury w piasku, następnie zaś włożyli w nie głowy i przyklepali ziemię. Wyglądali jak owady, które mozolnie zakopują się w glebie.

Chłopcy zachichotali, oczami wyobraźni widząc dziwaczną scenę.

Osama ciągnął dalej.

- Widok wszystkich tych pośladków wystawionych do góry sprawił, że pilot helikoptera postanowił odlecieć. Prawdopodobnie myślał, że bojownicy wykopują z piasku jakąś nową broń.

Chłopcy ryknęli śmiechem, szczęśliwi, że ojciec odsłonił przed nimi kawałek swojego życia.

Takich chwil było więcej. Głęboko w pamięć zapadła mi jedna z nich, kiedy Osama mówił donośniej szym niż zwykle głosem. Ponownie przysłuchiwałam się historii w milczeniu.

- Nieraz padało z moich ust imię Abdullaha Azzama. To wspaniały organizator, który zwołuje wiece i spotkania na całym świecie, zbiera fundusze i namawia muzułmanów, by jechali do Afganistanu walczyć z Rosjanami. Gdy uda mu się zwerbować nowych bojowników, razem jadą do strefy działań wojennych i ramię w ramię walczą na pierwszej linii.

W tym momencie przypomniało mi się, że to właśnie z tym męż-

czyzną mąż spotkał się podczas naszej wizyty w Indianie w Stanach Zjednoczonych. Wtedy mówił, że Abdullah Azzam jest nie tylko inteligentnym, ale i niezwykle odważnym człowiekiem.

- Podczas jednej z wypraw znaleźliśmy się z Abdullahem na linii frontu. Nagle nasze pozycje zaatakowały znienawidzone helikoptery i rozpętało się piekło. Pociski nadlatywały z każdej strony i wybuchały tuż koło nas. Wiedzieliśmy, że jeśli błyskawicznie nie znajdziemy schronienia, zginiemy. Wtedy z pomocą przyszedł nam Bóg! W skale niedaleko zobaczyłem dwie niewielkie jaskinie, znajdujące się bardzo blisko siebie. Abdullah Azzam musiał je zauważyć w tej samej chwili, ponieważ jednocześnie rzuciliśmy się w ich kierunku. Pędziliśmy przez pole bitwy jak na skrzydłach, a gdy wreszcie dotarliśmy do skały, ja wbieg-

łem do jednej jaskini, a Abdullah do drugiej. Ukryłem się za głazem, wyjrzałem ostrożnie na zewnątrz i wtedy zobaczyłem, jak jedna z rakiet uderza prosto w grotę, w której schronił się Abdullah. Eksplozja rozniosła wręcz zbocze, posypały się odłamki skalne, kamienie i ziemia, blokując wejście do jaskini. Niewiele myśląc, pośpieszyłem Abdullahowi na pomoc. Zacząłem odgarniać ziemię i odrzucać głazy, ale nie na wiele się to zdało, ponieważ w chwilę później helikopter wrócił

i ponownie zagrzmiało od wybuchów. Musiałem znów ukryć się w jaskini, ale przez cały czas nie odrywałem wzroku od zasypanej groty.

Postanowiłem odkopać Abdullaha, gdy tylko śmigłowce odlecą i ogień zostanie przerwany. Bóg miał jednak inne plany. - Osama urwał, spojrzał na synów i zapytał: - Wiecie, co się stało?

Chłopcy wyszeptali z przejęciem:

- La, la. (Nie, nie).

- Na własne oczy zobaczyłem cud. Bóg sprawił, że drugi pocisk uderzył prosto w stertę gruzu tarasującą wejście do jaskini, w której został

uwięziony Abdullah. Nawet najwięksi fachowcy nie potrafiliby wydrą-

żyć tak idealnego tunelu, jaki powstał w wyniku wybuchu rakiety. - Pokiwał głową i uśmiechnął się do wspomnień. - Abdullah Azzam wyszedł przez tę szczelinę tak spokojnie, jakby właśnie wracał z pikniku!

Nasi synowie wpatrywali się w ojca szeroko otwartymi oczami, w któ-

rych widziałam podziw i zachwyt cudami uczynionymi przez Boga.

Kilka dni później Osama oznajmił mi, że ma pewne plany, które

powinny mi się spodobać. Podczas następnej wyprawy do Peszawaru, miasta będącego jego bazą podczas pobytu w Pakistanie, postanowił

znaleźć odpowiedni dom dla całej naszej rodziny. Moglibyśmy mieszkać w nim, gdy najstarsi synowie mieliby wolne w szkole.

Nigdy nie byłam w Pakistanie, ale bardzo pragnęłam zobaczyć miejsce, w którym mój mąż spędzał tak dużo czasu, organizując zaopatrzenie i szkoląc bojowników.

Przez ostatnie trzy lata Osama właściwie cały czas był w podróży.

Z Arabii Saudyjskiej leciał do Peszawaru, stamtąd zaś ruszał do Afganistanu, by nawiązać kontakt z muzułmańskimi bojownikami.

Kiedy widział, że jego ludziom kończą się zapasy, wracał do Dżuddy, gdzie przeprowadzał kolejną zbiórkę pieniędzy. Bardzo cieszyliśmy się z chwil spędzonych razem, ale niestety trwały one niezwykle krótko, ponieważ nawet podczas swojej bytności w Arabii Saudyjskiej Osama większość czasu poświęcał spotkaniom w sprawie rodzinnego interesu Bin Ladenów oraz wspierania afgańskiej wojny przeciwko Związkowi Radzieckiemu.

Dlatego bardzo się ucieszyłam, że będziemy mogli odwiedzać go

w Pakistanie. Znużyło mnie już w gruncie rzeczy samotne wychowywanie czwórki dzieci, a nasi dorastający synowie potrzebowali ojca. Widziałam to zwłaszcza po najmłodszym Omarze, który zdawał się tęsknić za tatą bardziej niż pozostali chłopcy razem wzięci.

Byliśmy wtedy małżeństwem z ośmioletnim stażem. Mimo że czasami dochodziło między nami do spięć, zwykle na tle kilkumiesięcznych wyjazdów męża do Afganistanu, nasz związek uznawałam za bardzo udany. Byłam szczęśliwa, że zostałam żoną Osamy, i wiedziałam, że on również był zadowolony ze mnie.

Nie spodziewałam się, że wkrótce nasze życie zmieni się i już nigdy nie będzie tak samo.

ROZDZIAŁ 4

SYN OSAMY BIN LADENA

Omar Bin Laden

Od najmłodszych chwil pamiętam ojca jako człowieka nadzwyczaj opanowanego. Jego spokój brał się z głębokiej wiary w to, że życie każdej istoty na tej ziemi znajduje się w rękach Boga.

Dlatego trudno mi sobie wyobrazić, że w momencie gdy mama powiedziała mu, by zawiózł ją do szpitala, ponieważ nadszedł czas moich narodzin, ojciec z emocji zapomniał, gdzie położył kluczyki do samochodu.

Kiedy po gorączkowych poszukiwaniach wreszcie je znalazł, pomógł mamie wsiąść do auta i pognał przez miasto z oszałamiającą prędkością. Na szczęście samochód, który prowadził, niedawno opuś-

cił linię produkcyjną, więc wszystkie części działały sprawnie. Był to najnowszy model mercedesa, w kolorze złotym, i musiał pięknie wyglądać, gdy sunął szerokimi słonecznymi ulicami Dżuddy między długimi rzędami palm.

Niedługo po zakończeniu szalonej podróży przyszedłem na świat

jako czwarte dziecko Osamy i Nadżwy Bin Ladenów. Miałem trzech starszych braci: Abdullaha, Abdula Ramana i Saada.

Mama często wspominała, że ze wszystkich dzieci właśnie ja dałem jej się najbardziej we znaki w trakcie ciąży nieustannym kopaniem i rozpychaniem się. Moje niespokojne zachowanie uznała wtedy za ostrzeżenie - od początku podejrzewała, że jej czwarte dziecko będzie miało silną osobowość.

Nie byłoby w tym nic dziwnego, ponieważ wielu mężczyzn w rodzinie Bin Ladenów miało niezłomne charaktery. Mój ojciec, człowiek cichy i łagodny w obejściu, w rzeczywistości był twardy i zdecydowany.

Dziadek ze strony ojca Mohammed Awad Bin Laden również słynął

z nieugiętości - po śmierci swego ojca, który zostawił żonę i czwórkę małych dzieci, jedenastoletni Mohammed wyruszył z domu w poszukiwaniu lepszego życia.

W tamtych czasach Jemen nie oferował zbyt wielu możliwości, Mohammed postanowił więc w towarzystwie młodszego brata Abdullaha opuścić rodzinę i kraj, by przystać do jednej z karawan przemierzają-

cej pustynne połacie kraju.

Po długiej wędrówce piaszczystymi drogami i bezdrożami karawana dotarła wreszcie do portowego miasta Aden położonego nad Zatoką Adeńską. Stąd chłopcy pożeglowali do Somalii znajdującej się na kon-tynencie afrykańskim i tam podjęli pracę. Pracodawca okazał się jednak bardzo wymagającym i okrutnym człowiekiem, który często dostawał

napadów szału. Pewnego dnia podczas jednego z ataków furii uderzył

Mohammeda w głowę grubym kijem.

W wyniku obrażenia dziadek stracił wzrok w jednym oku, przez co musiał powrócić z bratem do rodzinnej wioski. Kiedy jednak rana zagoiła się i Mohammedowi wróciły siły, znów wyruszył z bratem w świat.

Tym razem skierowali się na północ, do Arabii Saudyjskiej. Jestem pewien, że mijali po drodze wiele pięknych zakątków, jednak w żadnym z nich nie zagrzali miejsca na dłużej. Dwóch chłopców, młodych i niepiśmiennych, podejmowało różne prace tylko po to, by zarobić na jedzenie i dalszą podróż, która zdawała się nie mieć końca. Dopiero Dżudda, opasane murem portowe miasto na brzegu Morza Czerwonego, zauroczyła Mohammeda i Abdullaha tak dalece, że zdecydowali się zakończyć mozolną wędrówkę i osiąść tu na stałe.

Słyszałem kiedyś, że jeśli ktoś znajduje się na dnie, może już tylko wypłynąć w górę. Tak właśnie stało się z moim dziadkiem, który pomimo biedy, jaką cierpiał, miał w sobie dużo energii i determinacji. Nie wstydził się podejmować żadnej pracy, o ile była uczciwa. Dżudda okazała się idealnym miejscem dla młodego, przedsiębiorczego mężczyzny, ponieważ w czasie gdy Mohammed do niej trafił, cały środkowy rejon Półwyspu Arabskiego znalazł się w punkcie zwrotnym. Na początku lat trzydziestych XX wieku zapał, lotność umysłu oraz rzetelność dziadka zwróciły uwagę doradcy króla Abd al-Aziza, pierwszego władcy Arabii Saudyjskiej, który nieco wcześniej wyszedł zwycięsko z plemiennych wojen i utworzył nowe państwo.

Król Abd al-Aziz potrafił zarówno porwać ludzi do walki, jak i namówić ich do niesłychanego wysiłku na rzecz budowy kraju. Wiedział, że po wygranej wojnie potrzebuje przede wszystkim bystrych i zaufanych współpracowników, którzy pomogą mu zmodernizować państwo.

W tamtym okresie w Arabii Saudyjskiej brakowało nowoczesnej infra-struktury - szpitali, dróg, domów - oraz prężnie działających firm. Na początku król Abd al-Aziz często się denerwował, ponieważ nie mógł

znaleźć profesjonalistów, którzy w sposób fachowy i sumienny potrafiliby zrealizować jego śmiałe plany.

Wreszcie jeden z doradców, znając jakość pracy wykonywanej przez mojego dziadka, polecił go królowi. Mohammed szczerze lubił władcę za niezwykły hart ciała i ducha, dlatego gdy ten poprosił go o przepro-wadzenie kilku prac remontowych, dziadek wykonał je szybko, sprawnie i solidnie. Król był zadowolony z usługi, zaczął więc zlecać młodemu przedsiębiorcy kolejne roboty.

Wtedy jeszcze nikt się nie spodziewał, że Arabia Saudyjska w krótkim czasie stanie się jednym z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych państw świata. Zaledwie sześć lat po utworzeniu królestwa, w 1938 roku, na jego terenach odkryto nieprzebrane złoża ropy naftowej. Arabia Saudyjska zaczęła się rozwijać w zawrotnym tempie i za każdym razem, gdy pojawiała się potrzeba budowy nowej drogi lub domu, władca zwracał się z tym do mojego dziadka. Uczciwość i pra-cowitość Mohammeda Bin Ladena zostały po latach wynagrodzone w najwspanialszy sposób. Król powierzył firmie dziadka rozbudowę Wielkiego Meczetu w Mekce, co dla muzułmanina stanowi największy zaszczyt.

W rodzinie nie jest żadną tajemnicą, że dziadek miał dwie pasje: pracę oraz kobiety - i zarówno w życiu zawodowym, jak osobistym odno-

sił jednakowe sukcesy. Dzięki sumienności i szczerości zyskał przychylność króla, co gwarantowało mu nowe kontrakty, a te z kolei zapewniały bezpieczeństwo finansowe, umożliwiające utrzymanie licznej rodziny.

W naszej kulturze wielu mężczyzn, zwłaszcza tych najzamożniejszych i najuboższych, ma jednocześnie cztery żony. Mój dziadek dość szybko doszedł do znacznego majątku, mógł więc nie tylko poślubić cztery kobiety, ale i pozwolić sobie na to, by co pewien czas rozwodzić się z jedną z żon, by na jej miejsce pojąć następną.

W wyniku tych zabiegów Mohammed Bin Laden dochował się licznego potomstwa i trudno mu było nawiązać bliższe relacje z każdym dzieckiem. Zgodnie z tradycją najwięcej uwagi poświęcał najstarszym synom, a pozostałe dzieci widywał tylko podczas uroczystych spotkań rodzinnych. Nie oznacza to, że ich los był mu obojętny. Pomimo na-wału pracy zawsze znajdował czas, by dowiedzieć się, jak się powodzi jego potomkom, sprawdzić, czy synowie robią zadowalające postępy w nauce i czy córki dobrze wyszły za mąż.

Mój ojciec był jednym z młodszych synów, dlatego rzadko widywał

się ze swoim ojcem. Na dodatek małżeństwo Mohammeda Bin Ladena z moją babcią Alią trwało bardzo krótko. Po narodzinach pierwszego syna - Osamy - babcia zaszła w ciążę ponownie, ale kiedy poroniła dziecko, poprosiła męża o rozwód. Z bliżej nieznanych mi powodów rozwód odbył się stosunkowo szybko i niedługo potem babcia Alia wy-szła za mąż za Mohammeda al-Attasa, któremu urodziła czwórkę dzieci.

Mimo że drugi mąż babci był wspaniałym człowiekiem, mój ojciec, jak zresztą większość dzieci rozwiedzionych rodziców, odczuwał

ogromną stratę. Bolał go brak bliskiej więzi z ojcem i rodziną z jego strony i chociaż nigdy nie skarżył się na swój los, wiele osób widziało, jak bardzo cierpi z powodu nieobecności ojca.

Wiem, jak to jest. Mam dziewiętnaścioro braci i sióstr i często pragnąłem, by ojciec poświęcał mi więcej uwagi.

Osama Bin Laden przez rodzinę i przyjaciół uważany był za nad wyraz poważnego młodzieńca z zamiłowaniem do nauk religijnych. Jako syn mogę potwierdzić, że ojciec pod tym względem nigdy się nie zmienił. Zawsze był bardzo pobożny i traktował islam o wiele poważniej niż większość muzułmanów. Odmawiał każdą nakazaną modlitwę, po-

święcał wiele godzin na studiowanie Koranu i innych pism religijnych.

Wielu mężczyzn, niezależnie od kultury, z jakiej się wywodzą, lubi patrzeć na piękne nieznajome kobiety, mój ojciec jednak nigdy tego nie robił. Gdy tylko w pomieszczeniu, w którym przebywał, pojawiała się kobieta nienależąca do jego rodziny, spuszczał lub odwracał wzrok. Uwa-

żał, że wczesne małżeństwa chronią młodych ludzi przed pokusą cudzołóstwa, i dlatego postanowił ożenić się już w wieku siedemnastu lat.

Cieszę się, że moja mama Nadżwa Ganem jest nie tylko pierwszą

żoną ojca, ale i jego kuzynką w pierwszej linii. W naszej kulturze pierwsze żony mają uprzywilejowaną pozycję w rodzinie, a jeśli do tego są kuzynkami swoich mężów i zostają matkami pierwszego syna, ich sta-tusowi praktycznie nic nie może zagrozić. Muzułmanie prawie nigdy nie rozwodzą się z żonami, z którymi są związani potrójnymi węzłami: krwi, małżeństwa i rodzicielstwa.

Nigdy nie słyszałem, by mój ojciec podniósł na mamę głos. Zawsze wydawał się z niej bardzo zadowolony. Jej miłość do rodziny była niewyczerpana. Mimo że poślubiła zamożnego mężczyznę i w pierwszych latach małżeństwa w pracach domowych i obowiązkach macierzyńskich pomagało jej kilka specjalnie wynajętych do tego zadania kobiet, zawsze była blisko nas, dzieci. Angażowała się w nasze życie, dbała o nas i na każdym kroku widzieliśmy jej troskę. Pamiętam, że kiedy któreś z nas chorowało, mama siedziała przy łóżku i własnoręcznie karmiła osła-bione chorobą dziecko.

Była idealną matką i w moich oczach już na zawsze taka pozostanie.

Z ojcem sprawy wyglądają inaczej. Nie potrafię nakazać mojemu sercu, by przestało go kochać, ale chcę jasno stwierdzić, że nie zgadzam się z jego postępowaniem. Wiem, że swoimi działaniami skrzywdził wiele osób, zarówno tych, których nie znał, jak i członków własnej rodziny, i na myśl o tym ogarnia mnie niepohamowany gniew. Jako syn Osamy Bin Ladena pragnę wyrazić swój najgłębszy żal z powodu straszliwych zdarzeń, które miały miejsce na całym świecie i w wyniku których życie stracili niewinni ludzie. Ciężar tragicznych zajść czuję każdego dnia i łączę się w bólu z tymi, których serca wciąż są pogrążone w żałobie.

Mój ojciec nie zawsze kierował się w życiu nienawiścią i nie zawsze był człowiekiem znienawidzonym przez innych. Pamiętam czasy, kiedy wiele osób mówiło o nim z najwyższym uznaniem, a nawet z miłością.

Chociaż obecnie wiele nas dzieli, nie wstydzę się przyznać, że kiedyś kochałem ojca tak, jak może kochać syn. W dzieciństwie wręcz go uwielbia-

łem, ponieważ wydawał mi się nie tylko najmądrzejszym, ale i najwyż-

szym człowiekiem na świecie. Musiałem pojechać do Afganistanu, by spotkać mężczyznę wyższego od Osamy Bin Ladena. Szczerze mówiąc, musiałem pojechać do Afganistanu, by poznać prawdę o własnym ojcu.

Gdy wracam myślami do dzieciństwa, przed oczami staje mi wiele obrazów. Jedno z najwcześniejszych wspomnień dotyczy żartu na temat posiadania wielu żon. Kiedy ojciec siedział razem ze swoimi przyjaciółmi, często wzywał mnie do siebie, ja zaś prędko przybiegałem, ucieszony, że tata mnie potrzebuje. Gdy stawałem w progu pokoju, ojciec uśmiechał się, po czym pytał: - Omar, ile będziesz miał żon?

Mimo że byłem zaledwie dzieckiem i nie miałem pojęcia o małżeń-

stwie, wiedziałem, jakiej odpowiedzi oczekuje tata. Podnosiłem rękę, wystawiałem cztery palce i radośnie wołałem:

- Cztery! Cztery! Będę miał cztery żony!

Ojciec i jego przyjaciele śmiali się długo i serdecznie.

Bardzo lubiłem rozśmieszać tatę, ponieważ rzadko widziałem go

uśmiechniętego.

Wiele osób uważało mojego ojca za geniusza, zwłaszcza w dziedzinie rachowania w pamięci. Ponoć mój dziadek Mohammed Bin Laden miał taką samą zadziwiającą umiejętność dodawania w myślach ogromnych sum.

Wszyscy wiedzieli o niezwykłych zdolnościach mojego ojca, dlatego nierzadko podczas spotkań towarzyskich przyjaciele namawiali go do Pojedynku z kalkulatorem. Nie zawsze się zgadzał, ale kiedy miał dobry humor, przyjmował wyzwanie. W takich momentach serce mi zamierało z przejęcia.

Za każdym razem myślałem, że mu się nie uda, i za każdym razem nie miałem racji. Ze zdumieniem patrzyliśmy, jak Osama Bin Laden wychodzi zwycięsko z kolejnej potyczki. Wykonywanie nawet najbardziej skomplikowanych działań na wielocyfrowych liczbach nie przysparzało mu większych trudności. Zanim przyjaciele zdążyli wystukać karkołomne liczby na kalkulatorze, ojciec znał już wynik i podawał go z właściwym sobie spokojem. Do tej pory jestem pełen podziwu, gdy o tym pomyślę, i nie mieści mi się w głowie, by człowiek miał podobne zdolności.

Fenomenalna pamięć Osamy Bin Ladena fascynowała całe jego otoczenie. Ulubioną lekturą ojca był oczywiście Koran i gdy go o to popro-szono, potrafił cytować całe ustępy ze świętej księgi. Czasami brałem wtedy Koran do ręki, stawałem gdzieś w kącie i sprawdzałem, czy ojciec nie opuści jakiegoś słowa. Nigdy mu się to nie zdarzyło. Muszę przyznać, że z biegiem lat zaczęło mnie to nawet denerwować, pragnąłem, żeby choć raz się omylił, jednak nie przypominam sobie, by moje ma- ) rżenie się spełniło.

Ojciec wyznał kiedyś, że opanował tę umiejętność w wieku dziesię-

ciu lat, kiedy po katastrofie lotniczej, w której zginął Mohammed Bin Laden, nie potrafił znaleźć sobie miejsca i czuł, że musi czymś zająć myśli. Dopomógł mu w tym zapewne wrodzony dar pamięci, który nie- |

jednokrotnie zadziwiał nas wszystkich.

Jak to zwykle bywa, dobre wspomnienia przeplatają się z niemiłymi.

Z perspektywy czasu niewybaczalne wydaje mi się to, że nasz dom w Dżuddzie przypominał więzienie.

Na ludzi, którzy uwikłali się w skomplikowany konflikt zapocząt-kowany inwazją Związku Radzieckiego na Afganistan, czyhało wiele niebezpieczeństw, nie tylko na polu walki. Mój ojciec z czasem stał się jedną z bardziej znaczących postaci wśród bojowników o wolność Afganistanu i wiele osób ostrzegało go przed zagrożeniem ze strony przeciwników politycznych, którzy mogli posunąć się do porwania, a nawet zabójstwa kogoś z jego najbliższej rodziny.

Ojciec traktował te ostrzeżenia poważnie, dlatego polecił, by dzieci bez wyraźnej potrzeby nie opuszczały domu. Nie wolno nam było bawić się z rówieśnikami na ulicy ani nawet w przydomowym ogródku. Zabawa w domu szybko nas nudziła i po kilku godzinach z tęsknotą i żalem patrzyliśmy przez okno na dzieci grające na chodniku w różne gry, jeżdżące na rowerach i skaczące na skakankach.

Pobożność ojca sprawiała, że w różnych sprawach miał dość orto-doksyjne poglądy. Mimo że mieszkaliśmy w Dżuddzie, jednym z najgorętszych i naj wilgotniej szych miast Arabii Saudyjskiej, ojciec nie pozwalał uruchamiać klimatyzacji zamontowanej w budynku. Zabraniał

również korzystania ze stojącej w kuchni lodówki. Kiedyś powiedział: - Modernizacja szerzy zepsucie wśród muzułmanów.

Jedzenie marnowało się więc, jeśli nie spożyliśmy go tego samego dnia, w którym je kupiliśmy. Gdy mama potrzebowała mleka dla najmłodszych dzieci, ojciec sprowadzał je prosto od krów ze swojej rodzinnej farmy.

Dobrze, że mogliśmy chociaż używać kuchenki gazowej do gotowania oraz włączać światło. Nie wyobrażam sobie, jak wyglądałaby nasza codzienność, gdybyśmy wieczorami siedzieli przy świeczkach i przyrządzali posiłki na otwartym ogniu.

Ja i moje rodzeństwo nie znosiliśmy tych zupełnie niepraktycznych zakazów i nakazów, ale mama nigdy nie narzekała na nie.

Istniało jedno miejsce, w którym synowie Osamy Bin Ladena mogli wieść w miarę normalne życie, a była nim rozległa farma położona w okolicy Dżuddy. Na jej terenie znajdowało się wiele zabudowań, zarówno gospodarczych, jak i mieszkalnych, przeznaczonych dla naszej rodziny. Wszystkie budynki były pomalowane na jasny brzoskwiniowy kolor, wtapiający się w pustynne otoczenie. Na farmie nie mogło zabrak-nąć meczetu, do którego ojciec udawał się pięć razy dziennie na modlitwy, jednak jego ulubionym miejscem były stajnie, w których trzymał

swoje przepiękne konie.

Ojciec uwielbiał przebywać na dworze. Sam zaprojektował sad i własnoręcznie zasadził setki palm oraz różnych drzew owocowych. Stworzył

również kosztowną sztuczną oazę, porośniętą trzciną i innymi roślinami Wodnymi. Kiedy przyglądał się kwitnącym kwiatom lub patrzył na jednego ze swoich ogierów, w jego oczach błyskały iskierki radości i dumy.

Cieszyliśmy się za każdym razem, gdy jechaliśmy na farmę, ponieważ prócz zabaw na powietrzu nie mieliśmy zbyt wielu rozrywek - ojciec nie pozwalał nam mieć zabawek. Zamiast nich przynosił zwierzęta, na przykład kozy, ponieważ uważał, że nie potrzebujemy do szczęścia niczego więcej poza tym, czym obdarowuje nas w swojej hojności Bóg i natura.

Pewnego dnia sprezentował nam małą gazelę. Polubiliśmy ją tak

bardzo, że postanowiliśmy z braćmi przemycić ją przez okno do domu.

Niestety zwierzątko liniało i kiedy mama znalazła na meblach sierść, zdenerwowała się tak bardzo, że na nas nakrzyczała, co rzadko jej się zdarzało. Dopiero po chwili, gdy przypadkiem zobaczyliśmy, jak uśmiecha się do siebie, zorientowaliśmy się, że tylko udaje złość.

Pamiętam również inny podarunek od ojca: małego wielbłąda. Chociaż na początku byliśmy zachwyceni, szybko zauważyliśmy, że młode zbyt wcześnie zostało oddzielone od matki i nie było zdolne do samo-dzielnego życia. Cały czas żałośnie porykiwało, było smutne i nieskore do zabawy. Ojciec postanowił oddać je na farmę swojego brata, skąd zostało zabrane, jednak - jak się później dowiedzieliśmy - inne wielbłądy zaatakowały malucha i nie przyjęły go z powrotem do stada. Nie znam jego dalszych losów, ale pamiętam, że przez wiele dni chodzi-

łem przygnębiony. Bardzo przeżywałem dramat małego wielbłąda, ponieważ od dzieciństwa kochałem zwierzęta i nie potrafiłem spokojnie patrzeć na ich cierpienie.

W pamięć wryła mi się także niespodzianka, którą zrobił nam jeden z przyrodnich braci ojca. Któregoś popołudnia przyjechał na na-szą farmę samochodem po brzegi wyładowanym zabawkami! Wprost oszaleliśmy z radości, nigdy wcześniej, nawet z okazji Id al-Fitr (muzuł-

mańskiego święta dziękczynienia, atmosferą przypominającego chrześ-

cijańskie Boże Narodzenie), nie cieszyliśmy się tak bardzo! Ojciec rozgniewał się i chociaż bratu nie okazał niezadowolenia, przed nami nie krył dezaprobaty. Złość minęła mu dopiero, gdy wszystkie zabawki zostały zniszczone. Mimo to dzień, w którym wujek sprawił nam ten niezwykły podarunek, był jednym z najszczęśliwszych w moim młodym życiu. Gdy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że wujkowi najzwyczajniej w świecie było nas żal.

Jedną z niewielu zabaw, które ojciec pochwalał, był futbol. Kiedy pewnego razu przyniósł nam piłkę do gry, zdumieliśmy się podwójnie -

zaskoczył nas nie tylko sam prezent, ale i zadowolenie, z jakim ojciec przyjmował nasze entuzjastyczne reakcje. Później wyznał, że sam również lubi grać w futbol i jeśli ma wolną chwilę, z przyjemnością idzie pokopać piłkę z przyjaciółmi.

Drugą ulubioną zabawą ojca była gra w kapelusz. Skakałem z rado-

ści za każdym razem, kiedy ojciec nakazywał najstarszemu bratu wyjść na dwór i przygotować boisko do gry. Brat specjalnie wybierał miejsce, w którym ziemia była ubita i twarda niczym beton, i rysował na niej długą prostą linię.

Ojciec kładł kapelusz na środku linii, po czym szedł na jej koniec, stawał wyprostowany jak struna i z powagą przyglądał się przeciwni-kom, czyli swoim synom.

My ustawialiśmy się w szeregu na drugim końcu linii, przybierając równie poważne miny. Celem gry było złapanie kapelusza, zanim zrobi to przeciwnik, i dobiegnięcie ze zdobyczą na linię mety. Na dany sygnał

w stronę kapelusza rzucał się pierwszy chłopak z szeregu, a jego przeciwnikiem zawsze był ojciec.

Osama Bin Laden był wysportowany i zwinny, ale my, jego synowie, biegaliśmy szybko jak wiatr i chociaż ojciec nigdy nie przegrał, nie zawsze była to tylko jego zasługa.

W naszej kulturze przyjęte jest, by w tego rodzaju rywalizacji nie pozwolić sobie na pokonanie osoby starszej, a z pewnością już nie należy zwyciężać własnego ojca. Dlatego moi bracia i ja zawsze zwalnialiśmy, by tata mógł nas złapać, zanim dotrzemy do mety.

Jednak w moim młodym umyśle zaczęło rodzić się niezadowolenie -

dlaczego mam udawać, że przegrywam? Przecież to niesprawiedliwe!

Pewnego dnia, nie mówiąc nic braciom, postanowiłem więc skończyć z oszustwem i biec najszybciej, jak potrafię. Byłem pewien, że dam radę prześcignąć ojca.

Podczas kolejnej rozgrywki z rosnącą niecierpliwością obserwowałem braci, którzy jak zwykle dawali się złapać, i już wiedziałem, że tego dnia nikt mnie nie pokona. Gdy nadeszła moja kolej, puściłem się jak strzała, pochwyciłem kapelusz i popędziłem do mety. Zupełnie zaskoczyłem ojca, który z niedowierzaniem patrzył, jak go wyprzedzam. W ostatniej chwili chciał jeszcze ratować swój honor i rzucił się przed siebie, by złapać mnie za nogę, jednak chybił o milimetry, poczułem jedynie, jak jego palce ze-

ślizgują się po mojej kostce. Potem był już tylko wielki huk, chmura pyłu i jęk moich braci, ze zgrozą przypatrujących się leżącemu na ziemi ojcu.

Upadek okazał się groźniejszy, niż można się było spodziewać. Ojciec uderzył w twardą nawierzchnię z ogromną siłą, przez co uszkodził sobie łokieć i wybił bark. Kiedy się podniósł, jego twarz wykrzywiał

trudny do opanowania ból. Przerażony tym, co zrobiłem, uciekłem za budynki i z ukrycia obserwowałem, jak samochód zabiera tatę do szpi- •

tala w Dżuddzie.

Po udzieleniu pierwszej pomocy medycznej lekarze stwierdzili, że bolesny uraz jest dość poważny i pacjent przez kolejne pół roku musi chodzić na fizjoterapię oraz dostawać zastrzyki kortyzonu. Oznaczało to, że przez ten czas ojciec nie będzie mógł jeździć do Pakistanu, by kontynuować swoją pracę na rzecz islamu.

Moi bracia byli na mnie wściekli. Nie podobało im się, że tata tak długo będzie przebywał w Dżuddzie. Woleli, żeby jak najszybciej wró-

cił do Pakistanu, ponieważ jego obecność w domu wiązała się z zaost-rzoną dyscypliną.

Można się chyba domyślić, że ojciec nie należał do osób, które okazują dużo uczucia najbliższym. Nigdy nie przytulał swoich dzieci. Gdy próbowałem wymusić na nim pieszczoty, odpędzał mnie i rozkazywał

nie naprzykrzać mu się. Mimo to zawsze trzymałem się blisko niego i starałem się na różne sposoby zwrócić na siebie uwagę.

Moje wysiłki osiągnęły jednak skutek odwrotny do zamierzonego.

Figle i psoty, płatane w nadziei, że wzbudzę zainteresowanie, sprawiły, że ojciec zaczął chodzić z laską, którą za najmniejsze nawet przewinie-nia karał mnie i braci.

Na szczęście jego zachowanie wobec kobiet nie było aż tak stanow-cze. Nigdy nie słyszałem, żeby podniósł głos na swoją mamę, siostrę, żonę albo córki. Nie widziałem również, żeby którąś z nich uderzył.

Całą swoją surowość zachował dla synów.

Ja jednak bardzo go kochałem i pomimo oschłości, jaką nam okazywał, cieszyłem się za każdym razem, gdy wracał z dalekich podróży.

Jako dziecko niewiele rozumiałem z tego, co działo się w Afganistanie.

Kilka razy słyszałem ojca z nienawiścią mówiącego o radzieckich żoł-

nierzach. Podzielałem oczywiście jego uczucia w tej sprawie, ale nie dlatego, że Rosjanie okupowali afgańskie ziemie - nienawidziłem Rosjan, ponieważ przez nich tata tyle czasu spędzał poza domem.

Pamiętam szczególnie jedno wydarzenie, do którego doszło pewnego razu po powrocie ojca do Dżuddy. Rozpaczliwie pragnąłem zwrócić na siebie jego uwagę, ponieważ misja, którą właśnie zakończył, przeciągnęła się ponad miarę i bardzo się za nim stęskniłem. Ojciec siedział

na podłodze w pokoju i w skupieniu przeglądał skomplikowane mapy wojskowe. Stałem w kącie i patrzyłem, jak rozkłada wielkie płachty papieru, marszczy brwi i z namysłem wodzi palcem po liniach wyznaczających góry i doliny. Przygotowywał się do następnej kampanii wojennej.

Wiedziałem, że to, co robi, jest bardzo ważne, nie potrafiłem jednak się powstrzymać i przebiegłem obok niego, śmiejąc się, podskakując, wymachując rękami i nogami. Pochłonięty pracą ojciec nawet na mnie nie spojrzał, polecił tylko srogim głosem:

- Omar, wyjdź z pokoju.

Posłuchałem go, wybiegłem na korytarz i przyczaiłem się za drzwiami, ale po kilku minutach znów coś mnie podkusiło, żeby wbiec do pomieszczenia i ponownie wykonać szalony taniec. Powtórzyłem swój występ jeszcze kilka razy, aż wreszcie rozdrażniony ojciec podniósł głowę znad mapy, przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, po czym powiedział: - Omar, idź po swoich braci i przyprowadź ich do mnie.

Aż podskoczyłem z radości, sądząc, że udało mi się namówić tatę, by przerwał na chwilę swoje zajęcia i pobawił się z nami. Byłem pewien, że zaraz wszyscy razem wyjdziemy na dwór i zagramy w piłkę. Na samą myśl o tym uśmiechałem się szeroko i pędziłem co tchu, by przekazać braciom dobrą wiadomość. Byłem dumny, że to właśnie mnie udało się Przekonać tatę do zabawy.

Biegłem od pokoju do pokoju i wołałem do braci:

- Chodźcie! Ojciec chce nas widzieć! Chodźcie!

W swoim przejęciu nie zauważyłem, że starsi bracia okazywali

o wiele mniej entuzjazmu i z ociąganiem szli na spotkanie z ojcem.

Gdy tata kazał nam się ustawić przed sobą w szeregu, wciąż miałem nadzieję, że właśnie zaczyna się dobra zabawa. Zastanawiałem się, jaką nową grę wymyślił - może pokaże nam, w co się bawi ze swoimi żoł-

nierzami? Słyszałem, że niektórzy z nich byli bardzo młodzi i pewnie w wolnych chwilach oddawali się jakimś rozrywkom.

Radosne rozważania przerwał mi świst laski opadającej na pośladki najstarszego brata. Moje ciało przeszył dreszcz wstydu, przerażenia i rozpaczy, a w gardle zaczęła rosnąć dławiąca gula.

Ojciec podchodził kolejno do każdego z synów, unosił laskę i wymierzał chłostę, mówiąc przy tym swoim spokojnym, jednostajnym głosem: - Jesteś starszy od swojego brata Omara. Jesteś odpowiedzialny za jego zachowanie. Nie mogę pracować, ponieważ on jest niegrzeczny.

Struchlałem, kiedy zatrzymał się przede mną. Miałem wtedy zaledwie kilka lat, byłem naprawdę mały i w moich oczach wysoki ojciec był olbrzymem. Widziałem, jak bije moich braci, ale wciąż nie mogłem uwierzyć, że podniesie rękę również na mnie.

On jednak się nie zawahał.

Poczułem się strasznie upokorzony, jednak nawet nie pisnąłem, tak samo jak moi bracia, ponieważ wiedziałem, że prawdziwy mężczyzna musi znosić cierpienie w milczeniu. Kiedy ojciec skończył reprymendę i wyszedł z pokoju, rzuciłem się do ucieczki. Bałem się spojrzeć braciom w oczy, ponieważ doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że zostali ukarani z mojego powodu.

Pobiegłem do stajni szukać pocieszenia w towarzystwie mojej najlepszej przyjaciółki, arabskiej klaczy o imieniu Bajdah. Bajdah mierzyła w kłębie około czternastu dłoni, miała białe umaszczenie oraz kruczoczarną grzywę i taki sam ogon. Kiedy patrzyłem na jej dumnie wyprostowaną szyję, zdawała mi się prawdziwą królową. Bajdah odwzajemniała moje uczucie, potrafiła rozpoznać mnie w tłumie ludzi, przygalopować i zjeść mi z ręki soczyste jabłko. Tamtego dnia przesiedziałem w stajni do wieczora, zbyt roztrzęsiony, żeby robić cokolwiek. Kiedy jednak słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, zmusiłem się do powrotu. Wiedziałem, że moja nieobecność po zmroku wzbudziłaby niepokój, a miałem już dosyć niemiłych wrażeń. Wśliznąłem się po cichu do domu, starając się uniknąć spotkania z braćmi, którzy z pewnością winili mnie za obolałe plecy, pośladki i nogi. Gdy nadeszła pora spoczynku, szybko wskoczyłem do łóżka, nakryłem się kołdrą i dopiero wtedy zaniosłem się gwałtownym szlochem, dając upust długo powstrzymywanej rozpaczy.

Płakałem tak głośno, że usłyszała mnie mama. Zaniepokojona weszła do pokoju i zapytała:

- Który tak płacze?

Zamarłem, wstrzymałem oddech i schowałem głowę pod poduszkę.

Wstydziłem się swojej słabości, nie chciałem, żeby mama złapała mnie na płaczu.

Teraz, kiedy patrzę na to wszystko z perspektywy czasu, wydaje mi się, że ojciec po prostu zbyt wcześnie dochował się licznego potomstwa.

A może tak bardzo zaangażował się w wojnę afgańską, że przesłoniła mu ona resztę życia.

Jednym z najpiękniejszych wspomnień z dzieciństwa jest dla mnie chwila, gdy tata wziął mnie na ręce. Zdarzyło się to tylko raz.

Kiedy ojciec był w domu, udawał się na modlitwy do meczetu w towarzystwie synów. Pewnego dnia podczas pobytu na farmie wezwanie muezina do południowej modlitwy zastało nas na dworze. Ojciec zawo-

łał nas wszystkich, byśmy razem poszli do meczetu. Lubiłem te wspólne modlitwy, ponieważ były to jedne z nielicznych momentów, gdy mogli-

śmy być blisko taty. Tego dnia tak się spieszyłem, że zapomniałem wło-

żyć sandały, które zwyczajowo zdejmowaliśmy przed wejściem do domu.

W południe rozgrzany słońcem piasek robi się bardzo gorący, nic więc dziwnego, że po przejściu połowy drogi bose stopy paliły mnie niemiłosiernie. Zacząłem podskakiwać, przestępować z nogi na nogę i piszczeć z bólu, a wtedy ojciec zrobił coś, co zupełnie mnie zaskoczyło.

Schylił się i wziął mnie na ręce.

Z wrażenia zaschło mi w ustach, ponieważ nigdy wcześniej tata

mnie nie przytulał, szybko jednak zdziwienie przemieniło się w radość.

Przylgnąłem do ojca całym ciałem i z przejęciem wdychałem przyjemny Piżmowy zapach jego perfum.

Uśmiech nie schodził mi z twarzy, a gdy spoglądałem w dół na moich braci, czułem się jeszcze wspanialej. Żaden z nich nie dostąpił tego zaszczytu i myśl ta napawała mnie dumą. Było w tym coś pięknego - ja, karzełek, siedziałem na barkach mojego taty, olbrzyma, i wreszcie się-

gałem wzrokiem tak daleko jak on, albo i dalej.

Miałem wtedy zaledwie cztery lub pięć lat, ale dość sporo ważyłem.

Ojciec z kolei odznaczał się doskonałą kondycją, ale był szczupły i niezbyt atletycznie zbudowany. Zanim doszliśmy do meczetu, usłysza-

łem jego ciężki oddech i wiedziałem, że zacząłem mu ciążyć. Mimo to wczepiłem się w niego jeszcze mocniej, pragnąc pozostać w bezpiecznym miejscu jak najdłużej. Niestety wkrótce tata się zatrzymał, postawił

mnie z powrotem na ziemi, a sam pomaszerował dalej. Szedł bardzo szybko, a ja pomimo usilnych starań zostawałem coraz bardziej w tyle.

Niedługo ojciec zdawał mi się równie nieuchwytny jak pustynny

miraż.

ROZDZIAŁ 5

NIESPODZIANKI W MAŁŻEŃSTWIE

Nadżwa Bin Laden

W “czasie gdy oczekiwałam piątego dziecka, Osama poruszył

niespodziewany temat: powiedział, że rozważa zawarcie drugiego małżeństwa. Mimo że poligamia jest prawnie uznaną

praktyką w naszej kulturze, niewiele kobiet cieszy się na myśl, że bę-

dzie musiało dzielić się mężem z inną.

Słowa Osamy zaniepokoiły mnie, ale rozumiałam też, że mam wiele szczęścia. Niektórzy Saudyjczycy biorą kolejną żonę, nie uprzedzając o tym swojej aktualnej małżonki. Dlatego poczułam ulgę, gdy mąż obiecał mi, iż wprowadzi do naszego domu drugą kobietę tylko wtedy, jeśli wyrażę na to zgodę.

Podejrzewałam, że zawierając drugie małżeństwo, Osama pragnął

pójść śladami proroka. Prorok Mahomet miał dwadzieścia pięć lat, kiedy pojął za żonę Chadidżę Bint Chuwajlid. Chadidża była o piętnaście lat starsza od męża, ale ich związek trwał dwadzieścia pięć lat i dopiero po śmierci pierwszej żony prorok poślubił kolejną kobietę. Wiele z póź-

niejszych żon Mahometa było starszymi od niego wdowami, których mężowie polegli na polu bitwy i które potrzebowały opieki, jaką zyskiwały poprzez małżeństwo. Uczeni twierdzą, że prorok w ciągu swojego życia miał od dwunastu do trzynastu małżonek.

Nasza święta księga, Koran, w surze 4, 3 dokładnie precyzuje, ile żon może pojąć jeden mąż:

Lękaj się być niesłusznym względem niewiast twoich, nie miej więcej, nad dwie, trzy, lub cztery żony, wybieraj takie jakie się tobie podobały.

Jeżeli ich uczciwie utrzymywać nie możesz, poprzestań na jednej tylko lub ogranicz się niewolnicami twojemi*.

Na podstawie tego zapisu muzułmańscy uczeni ustalili, że wyznawcy islamu mogą mieć nie więcej niż cztery żony. Na dodatek mężczyzna nie powinien poślubiać kolejnych kobiet, jeśli nie może im zapewnić równego traktowania, co w praktyce jest dość trudne, przede wszystkim ze względów finansowych.

Mimo że byłam osobą mocno wierzącą i pokładałam ufność w Bogu, byłam również kobietą z krwi i kości, dlatego zapowiedź radykalnej zmiany w naszym życiu rodzinnym przyjęłam z niepewnością i wahaniem. W naszej kulturze od żon tego samego mężczyzny oczekuje się, że zostaną przyjaciółkami i nie będą wzbraniały swoim dzieciom wspólnych zabaw.

Osama uspokajał mnie, wielokrotnie powtarzając, że nie pojmie drugiej żony wbrew mojej woli, ponieważ nie chce mnie ranić. Można powiedzieć, że zostawił swój los w moich rękach.

Wiedziałam, że niewiele kobiet w Arabii Saudyjskiej może poszczycić się tak ogromnym szacunkiem i zaufaniem ze strony męża. Postanowi-

łam nie spieszyć się i gruntownie przemyśleć całą sprawę.

Przez kilka następnych miesięcy niejednokrotnie wracaliśmy do tematu drugiego małżeństwa Osamy, wciąż jednak nie potrafiłam podjąć ostatecznej decyzji. Pewnego wieczoru mąż odsłonił się przede mną całkowicie i wyznał, że rozważa poślubienie innej kobiety tylko dlatego, by móc ofiarować islamowi jak najwięcej synów i córek. Wtedy dotarło do mnie, że Osama pragnie pojąć drugą żonę nie dlatego, iż jest ze mną nieszczę-

śliwy, lecz dla większej chwały islamu. Myśl ta uspokoiła mnie i dodała sił.

* Koran, tłum. J.M.T. Buczacki, Warszawa 1858 (przyp. tłum.).

Powoli zaczynałam rozumieć jego zamysły i widzieć w nich mądrość, jakiej wcześniej nie dostrzegałam. Mąż przypomniał mi również prawdę, o której zdawałam się nie pamiętać:

- Nadżwa, jeśli ze szczerego serca dasz mi przyzwolenie na wzięcie drugiej żony, spotka cię nagroda w niebie i po śmierci trafisz do raju.

W wyniku tej rozmowy moje nastawienie do drugiego małżeństwa

Osamy stopniowo ulegało zmianie. Przyniosło mi to dużo spokoju i czu-

łam, że obrałam słuszną drogę postępowania. Dopiero gdy Osama przekonał się, że faktycznie zaakceptowałam jego pomysł, rozpoczęły się przygotowania do ślubu. Nie uczestniczyłam w nich, tak samo jak nie brałam udziału w wyborze drugiej małżonki, o co ani nie zostałam po-proszona, ani sama nie zabiegałam.

Ślub, na którym nie byłam obecna, odbył się zgodnie z tradycją i za-sadami naszej wiary. Drugą żoną Osamy została Saudyjka o imieniu Chadidża (to samo imię nosiła pierwsza żona proroka). Dowiedziałam się, że Chadidża pochodziła z poważanej rodziny Szarif, wywodzącej się od samego Mahometa. Była o kilka lat starsza od Osamy, dobrze wykształcona i przed ślubem pracowała jako nauczycielka w jednej ze szkół dla dziewcząt w Dżuddzie.

Każdy dobry muzułmanin powinien postępować zgodnie z naukami

proroka, dlatego uprzejmie powitałam Chadidżę w naszym domu. Mąż przeznaczył dla niej jedno z dwunastu mieszkań, każda z nas miała więc sporo przestrzeni dla siebie, jednak szczerze mówiąc, początkowo trudno było mi przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Szczególnie ciężko przychodziło mi pogodzenie się z faktem, iż od tej pory będę dzieliła się mężem z inną kobietą.

Od dnia ślubu Osama musiał bowiem przestrzegać zasady mó-

wiącej o równym traktowaniu wszystkich żon. W praktyce oznaczało to, że mąż musiał poświęcać jednakową uwagę swoim małżonkom,

spędzać z nimi tyle samo czasu, a nawet równie hojnie obdarowywać Prezentami.

Wiedziałam, że Osama, który zawsze skrupulatnie przestrzegał zasad naszej religii, również w tym wypadku będzie robił wszystko, by Wypełnić nakazy proroka. Spodziewałam się więc, że nie będzie już spędzał każdego wieczoru ze mną, i jako dobra żona postanowiłam przyjąć to z pokorą i bez zawiści. Pragnęłam żyć tak, by zasłużyć na nagrodę w niebie.

Mimo to źle znosiłam pierwsze samotne wieczory. Gdy zbliżała się pora spoczynku i Osama nie nadchodził, czułam w sobie ogromną

pustkę. Wcześniej powroty męża zawsze były najbardziej wyczekiwaną porą dnia, przynosiły radość i stanowiły rozrywkę, których nie miałam zbyt wiele. Starałam się jednak poskramiać swoje uczucia, ponieważ jako dobra muzułmanka wiedziałam, że mąż nie czyni niczego, co by-

łoby niezgodne z naszą religią.

Dzieciom poleciłam okazywać szacunek drugiej żonie ojca i kaza-

łam im zwracać się do niej „chalti”, czyli „ciociu”.

Z czasem przyzwyczaiłam się do zmian, jakie zaszły w moim życiu, i wkrótce odwiedzałyśmy się z Chadidżą, pożyczałyśmy sobie książki, czytałyśmy razem, a niekiedy wspólnie zasiadałyśmy do posiłków. Zaczęło mi się podobać, że mam kobiece towarzystwo, i cieszyłam się na kolejne wizyty. Nawet nie zauważyłam, kiedy zostałyśmy przyjaciółkami.

Niedługo potem urodziłam piątego syna, Osmana. Jego słodka twa-rzyczka tak mnie ujęła, że po raz pierwszy nie żałowałam, iż dziecko nie okazało się upragnioną córeczką.

W rok po ślubie Osamy z Chadidżą przyszedł na świat ich pierwszy potomek, synek o imieniu Ali. Od tamtej pory Chadidżę tytułowano zaszczytnym mianem Um Ali, co oznacza „matka Alego”. Mnie z kolei od chwili narodzin pierwszego syna przysługiwał tytuł Um Abdullah.

Przyjaciele męża często mówili do niego Abu Abdullah, ponieważ męż-

czyzn również nazywa się imieniem pierworodnego syna.

Stało się więc tak, jak nakazuje tradycja - dzieci moje i Chadidży często się razem bawiły i poniekąd były wspólnie wychowywane.

W parę miesięcy po narodzinach Alego Osama postanowił po raz pierwszy zabrać swoją rodzinę do Pakistanu. Co prawda obiecał mi tę wyprawę już kilka lat wcześniej, ale nasze plany nie doczekały się realizacji z powodu kolejnych ciąż oraz drugiego ślubu Osamy.

Gdy wszyscy razem - Osama, ja, Chadidża i szóstka rozbrykanych chłopców - weszliśmy na pokład samolotu do Peszawaru, przeczuwa-

łam, że czeka nas wspaniała przygoda. Od dawna pragnęłam zobaczyć miejsca, w których mąż przez ostatnie pięć lat spędzał większość czasu, i nareszcie moje marzenie miało się spełnić.

W porównaniu ze spokojną i konserwatywną Arabią Saudyjską Pakistan był krajem bajecznie kolorowym i niezwykle krzykliwym. Mimo że Peszawar zamieszkiwali głównie muzułmanie, tłoczyło się w nim mnó-

stwo ludzi w barwnych strojach, zdradzających zróżnicowane pochodzenie etniczne ich właścicieli. Po ulicach pędziły autobusy i taksówki pomalowane na jaskrawe kolory. Osobie takiej jak ja, przywykłej do ciszy i odosobnienia, Peszawar wydał się olśniewający. Po inwazji wojsk radzieckich na Afganistan w 1979 roku miasto przemieniło się w jeden wielki obóz dla uchodźców. Na ulicach i bazarach można było zatem spotkać wielu przedstawicieli afgańskiego ludu Pasztunów oraz kobiety ubrane w stroje zwane burkami. Burka, podobnie jak abaja, ma za zadanie osło-nić ciało skromnej muzułmanki przed niepożądanymi spojrzeniami, ale styl obydwu ubiorów jest zupełnie inny. Saudyjska abaja ma prosty krój i niezmiennie czarne zabarwienie, natomiast burki często bywają kolorowe - błękitne, żółte, brązowe i tak dalej - z przodu pokryte wymyślnymi haftami, z tyłu zaś delikatnie plisowane i chociaż zasłaniają całą głowę kobiety, umożliwiają jej widzenie dzięki siatce wszytej na wysokości oczu.

Osama ulokował nas w przepięknej willi, wystarczająco dużej, by pomieścić całą rodzinę. Sama przeprowadzka w inne miejsce stanowiła miłą odmianę, jednak życie moje i Chadidży nie różniło się zbytnio od tego, które prowadziłyśmy w Dżuddzie. Wciąż stosowałyśmy się do zasady odosobnienia, rzadko więc wychodziłyśmy z domu i zajmowałyśmy się dziećmi, które psociły tak samo jak przedtem. Osama całymi dniami pracował, często również wyprawiał się do Afganistanu.

Najbardziej cieszyłam się z tego, że mąż więcej czasu poświęcał synom, a najstarszego, ośmioletniego Abdullaha, parę razy zabrał nawet ze sobą za afgańską granicę.

W Peszawarze bawiliśmy przez trzy letnie miesiące, a gdy nadeszła jesień, Osama oznajmił, że odwiezie nas do Dżuddy, ponieważ dwóch naszych synów musiało wracać do szkoły. Podróż do Pakistanu była udana i w następnych latach spędziliśmy w Peszawarze niejedne wakacje.

W rok po narodzinach Alego, pierwszego syna Chadidży, znów by-

łam w ciąży. Miałam już pięciu synów i tym razem czułam, że wydam na świat córkę. Osama wciąż był zaangażowany w konflikt w Afganistanie, ale udało mu się powrócić do Dżuddy na czas rozwiązania. Kiedy okazało się, że wbrew moim przeczuciom szóste dziecko również jest chłopcem, postanowiliśmy nadać mu imię o szczególnym dla muzuł-

manów znaczeniu - Mohammed.

Dzięki moim sześciu synom oraz synowi Chadidży nasz dom nieustannie tętnił życiem. Jestem pewna, że wielu mężczyzn z podziwem patrzyło na Osamę i jego siedmiu chłopców.

Niedługo po narodzinach Mohammeda mąż wyznał mi, że zamierza

poślubić trzecią kobietę. Twierdził, że nadchodzi czas, w którym islam bę-

dzie potrzebował wielu wyznawców gotowych odważnie głosić słowo boże.

Nadmienił również, że byłby bardzo zadowolony, gdybym to ja znalazła mu odpowiednią żonę. Tym razem nie namyślałam się zbyt długo i już po kilku dniach wyraziłam zgodę. Serce podpowiadało mi, że jeśli zrobię to, o co prosi mnie mąż, nasza miłość jedynie wzmocni się i utrwali.

Myślę, że Bóg dopomógł mi w zadaniu, jakie wyznaczył mi Osama, ponieważ zaledwie kilka tygodni po naszej rozmowie poznałam uro-czą Saudyjkę z Dżuddy. Nazywała się Chairia Sabar i była nauczycielką głuchoniemych dzieci.

Najważniejszym kryterium, jakim kierowałam się podczas doko—

nywania wyboru, była religijność przyszłej małżonki Osamy. Chairia była bardzo pobożną muzułmanką, ale ujął mnie przede wszystkim jej skromny sposób bycia i delikatna uroda. Im więcej dowiadywałam się na temat jej życia religijnego oraz jej rodziny, tym większym darzyłam ją uczuciem. Przez pewien czas prowadziłam rozmowy i negocjacje z klanem Sabar, a kiedy wszystko, łącznie z kwestią posagu, było już uzgodnione, nadszedł czas zaręczyn.

Jeszcze zanim doszło do ślubu, zdążyłam pokochać Chairię jak siostrę, a nasza zażyłość z roku na rok się pogłębiała.

Zgodnie ze zwyczajem pomogłam nowej żonie Osamy zadomowić

się w jednym z mieszkań. Bardzo lubiłam przebywać w jej towarzystwie, często więc się spotykałyśmy, by wspólnie czytać Koran i dyskutować o różnych aspektach naszej religii.

Podczas gdy rok 1985 obfitował we wrażenia związane między innymi ze ślubem Osamy, następujący po nim rok 1986 był wyjątkowo spokojny, przynajmniej dla żon i dzieci. Po raz pierwszy od dłuższego czasu rodzinie nie przybył ani jeden nowy członek.

Wszystkie trzy kobiety zajmowały się przede wszystkim wychowaniem dzieci i prowadzeniem domu. Do naszych obowiązków należało sprawne organizowanie codziennego życia, nadzorowanie pokojówek, kucharek i kierowców oraz dopilnowywanie, by uczęszczający do szkoły synowie wywiązywali się ze swoich zadań. Mimo że budynek, który zajmowaliśmy, był niezwykle przestronny i znajdowało się w nim aż dwanaście oddziel-nych mieszkań, nieustannie przetaczający się przez pokoje i korytarze tłum ludzi sprawiał, że nawet w zwykły dzień wrzało tu niczym w ulu.

Między sobą żartowałyśmy, że nasz dom przypomina siedzibę ONZ

w miniaturze, ponieważ pracowali dla nas ludzie pochodzący z Fili-pin, Sri Lanki, Afryki, Egiptu, Jemenu i wielu innych państw. Same co prawda nie wychodziłyśmy z domu, by odprowadzić dzieci do szkoły lub zrobić zakupy wyręczali nas w tym kierowcy, ale i tak miałyśmy pełne ręce roboty przy koordynacji wszystkich czynności niezbędnych do sprawnego funkcjonowania rodziny.

Jako że w społeczeństwie muzułmańskim pierwsza żona zajmuje

poczesne miejsce w rodzinnej hierarchii, wszyscy, łącznie z dwiema pozostałymi żonami Osamy, traktowali mnie z należytym szacunkiem.

Sama jednak nigdy nie wywyższałam się nad Chadidżę ani Chairię, traktowałam je nie jak rywalki, ale jak przyjaciółki. Nie dochodziło między nami do konfliktów i zawsze potrafiłyśmy się porozumieć.

W1986 roku ponownie zaszłam w ciążę. W skrytości ducha marzy-

łam o tym, by radosną nowinę o spodziewanym potomku ogłosiła nam Chairia, niestety jednak szczęśliwy dzień nie nadchodził.

Mniej więcej w tym czasie Osama oznajmił, że wkrótce ma zamiar pojąć czwartą żonę. Opowiedział mi o swoich planach, ale tym razem nie zapytał mnie o zdanie ani nie poprosił o pomoc w znalezieniu wybranki. Szczerze mówiąc, wcale mi to nie przeszkadzało - zaaranżo-wałam już jedno jego małżeństwo i czułam, że to powinno wystarczyć.

Nowa żona była siostrą towarzysza broni Osamy. Jej rodzina pochodziła z Medyny, a ona sama miała na imię Siham. Nie uczestniczyłam w ceremonii zaślubin, ale jak zwykle pomogłam małżonce Osamy za-aklimatyzować się w naszym wspólnym domu.

Niedługo po weselu mąż zaskoczył nas zupełnie niespodziewaną

wiadomością. Oświadczył, że cała rodzina przeprowadzi się do Medyny, miasta położonego trzysta kilometrów na północny wschód od Dżuddy.

Decyzja ta była podyktowana względami praktycznymi - firma Bin Ladenów powierzyła Osamie sprawowanie nadzoru nad pracami budow—

lanymi prowadzonymi w Medynie.

Medyna jest obok Mekki najważniejszym miastem w kulturze islamu, ponieważ to właśnie tutaj prorok Mahomet schronił się po ucieczce z Mekki, do której zmusili go niewierni; tu znajduje się dom proroka i jego grobowiec. Muzułmanie nazywają Medynę Świetlanym Miastem lub Miastem Proroka i uważają je za miejsce święte.

Już następnego dnia po oświadczeniu Osamy zaczęła się gorączkowa krzątanina, pośpieszne sprzątanie i pakowanie.

W początkowych latach małżeństwa mąż miał dość hojną rękę, ale z biegiem czasu zmienił styl życia na niezwykle surowy, wręcz ascetyczny, ponieważ doszedł do wniosku, że prawdziwego muzułmanina powinna cechować prostota. Skromność stała się jego naczelną zasadą i dotyczyła również spraw domowych, dlatego nie posiadaliśmy zbyt wielu mebli ani strojów, a nasze posiłki zwykle nie były wyszukane. Jedyny wyjątek od re-guły stanowiły samochody - Osama je uwielbiał i nigdy nie żałował pienię-

dzy na zakup najnowszego modelu. Kiedy doszło do przeprowadzki, mieliśmy zatem ułatwione zadanie, ale mimo to potrzeba było wielu skrzyń i kartonów, by zapakować wszystkie sprzęty i rzeczy osobiste domowników.

Jak każdy muzułmanin darzyłam Medynę szczególnym uczuciem,

jednak myśl o wyjeździe z Dżuddy nie napełniała mnie radością. Było mi tu dobrze, cieszyła mnie bliskość cioci Alii i jej rodziny oraz spotkania z przyjaciółkami. Wiedziałam, że po przeprowadzce będziemy się spotykać z rodziną Osamy o wiele rzadziej i rzadziej również będziemy zaglądać na naszą farmę, która znajdowała się nieopodal Dżuddy. Poza tym spodziewałam się dziecka i w głębi duszy czułam, iż wolałabym je urodzić w miejscu, które dobrze znam.

Nie mogłam jednak zrobić nic, by zmienić decyzję męża.

W Medynie czekała na nas kupiona przez Osamę willa. Była naprawdę ogromna, czteropiętrowa, kilka razy większa od zwykłego domu.

Kiedy jednak wprowadziły się do niej cztery żony, ośmioro dzieci oraz cała służba, okazało się, że potężne domostwo wcale nie jest za duże na nasze potrzeby.

Jako pierwsza żona Osamy i matka jego pierworodnego syna zamieszkałam na samej górze, natomiast pozostałe kobiety zajęły niższe piętra, każda po jednym. Było to bardzo wygodne rozwiązanie, ponieważ na wszystkich poziomach znajdowały się oddzielne sypialnie, łazienki, salony i kuchnie. Przejęcie faktem, że mieszkamy w tym samym mieście, w którym część swojego życia spędził prorok, nigdy nie mi-nęło, ale wkrótce okazało się, że prawie wszyscy tęsknimy za Dżuddą.

Ożywiło nas dopiero przyjście na świat mojego siódmego dziecka.

Pomimo zamieszania związanego z przeprowadzką ciąża przebiegała spokojnie. Miałam sześcioro dzieci i można powiedzieć, że zdą-

żyłam się już przyzwyczaić do życia w odmiennym stanie. Pogodziłam się również z myślą, iż zostanę matką wielu synów, i nauczyłam się nie snuć marzeń związanych z kolorowymi dziewczęcymi ubrankami, które od wielu lat przechowywałam w specjalnym pudle.

Osama jak zwykle wrócił do domu na czas narodzin i gdy nadeszła Pora, zawiózł mnie z szaloną prędkością do szpitala w Medynie. Na szczęście kolejne porody były coraz łatwiejsze, tak więc i tym razem dziecko przyszło na świat dość szybko. Jak przez mgłę usłyszałam głos lekarza, który obwieścił mi radosną nowinę - po trzynastu latach mał-

żeństwa Nadżwa Ganem, matka sześciu synów, urodziła dziewczynkę!

Byłam zachwycona, a gdy spojrzałam na słodką twarzyczkę córeczki, Poczułam, że rozpływam się ze szczęścia.

Osama również nie krył zadowolenia, ale przyznał, że cieszy się przede wszystkim moim szczęściem. Daliśmy jej imię Fatima, szczególne dla muzułmanów, ponieważ nosiła je córka proroka.

Tuż po porodzie pragnęłam jak najprędzej wrócić do domu z ukochanym maleństwem przy piersi i wreszcie otworzyć skrzynię z dziewczęcymi strojami. Nie posiadałam się z radości! Pierwszy rok spędzony z moją kochaną córeczką był jednym z najszczęśliwszych w moim życiu.

ROZDZIAŁ 6

DORASTANIE W RODZINIE BIN LADENÓW

Omar Bin Laden

Dzieci Osamy Bin Ladena nie widziały nic nadzwyczajnego w tym, że ojciec poślubia inne kobiety i wprowadza je do domu. Mia-

łem dwa lata, gdy ojciec zawarł małżeństwo z drugą żoną; cztery, gdy ożenił się po raz trzeci; i sześć, kiedy związał się z czwartą kobietą.

Nie przywiązywałem większej uwagi do faktu, że pod jednym da—

chem żyją cztery kobiety poślubione jednemu mężczyźnie, mojemu ojcu. Mama swoim zachowaniem pokazywała, że akceptuje ten stan rzeczy, dlaczego więc dzieci miałyby reagować w inny sposób? Zwłaszcza że niejednokrotnie właśnie mama napominała nas, byśmy odnosili się z szacunkiem do pozostałych żon ojca.

W Arabii Saudyjskiej patrzy się na wielożeństwo przychylnie z wielu powodów. W kulturze tego regionu od tysiącleci jest zakorzeniona zasada dominacji mężczyzn. Mimo że istnieje kilka kobiecych organizacji powołanych do działań na rzecz kobiet, w praktyce wszystkie najważ-

niejsze decyzje podejmowane są przez mężczyzn. W życiu prywatnym kobiety, owszem, same kierują organizacją życia domowego, jednak ich działania nastawione są na uzyskanie aprobaty w oczach męża.

Podobnie działo się w naszym domu. Żony mojego ojca wiedziały, Czego oczekuje się od nich i od dzieci, i miały się do tego zastosować, chociaż mama twierdzi, że mąż często konsultował się z nią przed podjęciem decyzji w ważnej sprawie osobistej.

System patriarchalny panował na Półwyspie Arabskim od zarania

dziejów. W czasach starożytnych mężczyźni mogli poślubić tyle kobiet, ile chcieli, i nieraz zdarzało się, że jeden miał setki żon. Jeśli któraś z małżonek się mężowi znudziła, mógł porzucić ją bez żadnych zobowiązań. To samo dotyczyło córek. Dość powszechną praktyką było grze-banie żywcem niechcianych noworodków płci żeńskiej. Kobiety uznawano za część dobytku, którym mężczyzna - czy to ojciec, mąż, wujek, czy syn - może rozporządzać zgodnie ze swoją wolą.

Po ustanowieniu przez proroka Mahometa fundamentalnych zasad

wiary muzułmańskiej, los kobiet uległ znacznej poprawie. Islam zabronił zabijania noworodków płci żeńskiej oraz dał kobietom wiele praw, między innymi prawo do posiadania mienia. Poza tym ograniczył poligamię, pozwalając mężczyznom na poślubienie najwyżej czterech kobiet, a i to pod warunkiem że mężczyzna ów będzie w stanie wszystkie swoje żony otoczyć jednakową troską.

Niektórzy muzułmańscy uczeni twierdzą, iż warunek ten jest z natury rzeczy niemożliwy do spełnienia, a to oznacza, że prorok mimo wszystko skłaniał się ku monogamii. Jednak większość myślicieli i ba-daczy świętych ksiąg islamu uważa, że mądry i dojrzały mężczyzna jest w stanie traktować swoje cztery żony jednakowo, dlatego Saudyjczycy wciąż praktykują dozwolone w Koranie wielożeństwo.

Od małego miałem słabość do płci pięknej. Jeszcze jako dziecko zorientowałem się, że miłość między mężczyzną i kobietą jest uczuciem o wyjątkowej sile. Sprawy damsko-męskie były obecne w moim życiu między innymi z powodu ojca, który co pewien czas poślubiał

nową żonę.

Pierwsza miłość przyszła bardzo wcześnie. Miałem wtedy zaledwie kilka lat, ale pamiętam, że uczucie do ośmioletniej piękności wybuchło z ogromną mocą. Moja wybranka, córka przyjaciółki mamy, miała długie do pasa kasztanowe włosy, oliwkową cerę i cudowne oczy. Byłem nią tak bardzo zauroczony, że nie mogłem oderwać od niej wzroku. Oczywiście dziecięce zadurzenie nie trwało długo, ale pamiętam je do dziś.

Moją drugą miłością były konie. Uczuciem do nich zaraził mnie

i moich braci ojciec, zapalony koniarz, który od najmłodszych lat uwielbiał spędzać czas w siodle.

Pierwszy raz jechałem konno w wieku czterech lub pięciu lat. Oczywiście nie sam, ale w towarzystwie najstarszego brata Abdullaha, który mógł mieć wtedy dziewięć lub dziesięć lat. Ojciec powierzył swojemu pierworodnemu zaszczytne zadanie wprowadzenia młodszego rodzeń-

stwa w świat hipiki i Abdullah wykonywał je z radością.

Nie zostało mi zbyt wiele wspomnień z pierwszej przejażdżki, pamię-

tam jednak, że posadzono mnie na siodle, a Abdullah usiadł za mną. Podejrzewam, że nie ujechaliśmy daleko, ponieważ ciekawy świata z nowej perspektywy, zacząłem się kręcić, rozglądać na boki i szybko straciłem równowagę. Broniąc się przed upadkiem, z całej siły wczepiłem się w brata i pociągnąłem go ze sobą na ziemię, prosto pod końskie kopyta. Na szczęś-

cie klacz, na której jechaliśmy, była przyzwyczajona do dzieci - nie spło-szyła się, ale spokojnie potruchtała na bok, nie robiąc nam krzywdy.

Mój brat wystraszył się nie na żarty, nie tylko upadku, ale i konsekwencji, jakie musiałby ponieść, gdyby coś mi się przydarzyło. Pewnie g^

dlatego, gdy tylko się podniósł, zdecydowanie oświadczył, że „koniec nauki na dziś”.

Chociaż pierwsze doświadczenie nie było zbyt zachęcające, nie zrazi-

łem się do koni i wciąż mnie ciągnęło do stajni. Kolejne próby musiały być już bardziej udane, pamiętam bowiem, że rok lub dwa lata później jeździłem już z braćmi na oklep.

Czasami na konną przejażdżkę wyprawiała się ze mną mama, ale

wypady te należały do rzadkości. Po pierwsze przez większą część mojego dzieciństwa mama była w ciąży i unikała jazdy konnej, wiedząc, że może ona stanowić zagrożenie dla niej i dziecka, które nosiła. Po drugie żaden mężczyzna spoza najbliższej rodziny nie mógł jej zobaczyć w siodle, dlatego każda przejażdżka musiała być dokładnie zaplanowana.

Z biegiem czasu konie stały się moim żywiołem. Zły byłem na ojca Za to, że pozwalał mi jeździć tylko na łagodnych klaczach i wałachach.

Marzyłem, by wsiąść na grzbiet któregoś ze wspaniałych ogierów z naSZeJ stajni, ale to mogli robić tylko starsi bracia.

Nie pamiętam, ile miałem lat, kiedy moje marzenie się spełniło, ale przypominam sobie pewną wyprawę na pustynię, na którą udałem się razem z braćmi, ojcem i jego siedmioma przyjaciółmi. Dorośli jechali konno, natomiast my, dzieci, z jakiegoś powodu podążaliśmy za nimi w samochodzie terenowym.

Nagle kierowca gwałtownie zahamował. Okazało się, że koń zrzucił

jednego z towarzyszących ojcu mężczyzn. Na szczęście pechowy jeź-

dziec nie ucierpiał zbytnio, ale musiał się dość dotkliwie potłuc, ponieważ postanowił kontynuować wyprawę w samochodzie, i widziałem, że idąc do auta, utyka na jedną nogę. W tym czasie ojciec chwycił niesfor-nego konia za wodze, przycwałował do nas i wyciągając rękę z lejcami, powiódł wzrokiem po naszych twarzach.

- Który chce się przejechać? - zapytał.

Ze zdumieniem patrzyłem, jak trójka moich starszych braci odwraca wzrok. Nie rozumiałem, dlaczego nie chcą skorzystać z tak wspania-

łej okazji, ale nie zamierzałem długo się nad tym zastanawiać. Byłem dość śmiały jak na swój wiek - miałem niespełna dziesięć lat - szybko wyskoczyłem więc z samochodu i zawołałem:

- Ja! Ja pojadę!

Jak już wspomniałem, ojciec zabraniał mi jeździć na dużych, silnych koniach i obawiałem się, że tak też będzie tym razem, ale ku mojemu zdziwieniu krótkim skinieniem głowy wyraził zgodę. Byłem tak mały, że tata musiał zsiąść z konia, by pomóc mi wspiąć się na siodło. Kiedy chwyciłem lejce, poczułem, jak rozpiera mnie duma i radość z faktu, że wreszcie będę mógł zaprezentować swoje wspaniałe umiejętności jeździeckie.

Uniesienie nie trwało długo. Zanim zdążyłem dobrze umościć się w siodle, ojciec i grupa jego przyjaciół pogalopowali przed siebie, a wtedy mój ogier bez ostrzeżenia rzucił się za nimi. Wydawało mi się, że już nie jadę, ale lecę z oszałamiającą szybkością ponad pustynią. Pęd po-wietrza zapierał mi dech w piersiach, mijany krajobraz rozmazywał się i zlewał w jedną plamę. Szarpałem cugle, próbowałem wszystkich znanych mi poleceń i sztuczek, by zatrzymać gnającego na złamanie karku ogiera, ale na próżno. Nawykły do większych i bardziej zdecydowanych jeźdźców koń zupełnie ignorował moje wysiłki. Odnosiłem nawet wra-

żenie, że zamiast zwalniać, pędzi coraz szybciej. Dotarło do mnie, że chociaż potrafiłem jeździć dość dobrze jak na swój wiek, byłem jeszcze za młody i za mało doświadczony, by opanować bardziej narowiste zwierzęta. Czując, że długo nie utrzymam się w siodle, zacząłem rozpaczliwie krzyczeć: - Ojcze, zatrzymaj konia! Zatrzymaj konia!

Dzięki Bogu ojciec usłyszał w porę moje wrzaski, zawrócił, zręcznie wyjął mi wodze z rąk i powoli uspokoił konia.

Starałem się zachować resztki godności i nie okazać po sobie ulgi, jaką odczułem, gdy wreszcie zeskoczyłem na ziemię, chociaż w głębi serca musiałem się przyznać do sromotnej porażki. Powiedziałem ojcu, że resztę drogi pokonam pieszo, prowadząc konia za wodze, a on widać uznał, że na pustyni nic mi nie grozi, pojechał więc z przyjaciółmi dalej.

Niedługo dogonił mnie samochód wiozący moich braci. Wiedziałem, że moje niepowodzenie stanie się pożywką dla żartów, dlatego nie popatrzyłem nawet w ich stronę, kiedy przejeżdżali obok.

Wkrótce grupa jeźdźców i samochód zniknęli z pola widzenia, a ja zostałem zupełnie sam z potężnym koniem, nad którym nie potrafiłem zapanować. Ścisnąłem mocniej cugle, tak jakbym przeczuwał, że to jeszcze nie koniec przygód.

Naraz ogier stanął dęba. Musiał się czegoś wystraszyć, ponieważ rżał jak opętany, wierzgał i szarpał się z niezwykłą mocą. Próbowałem go utrzymać, ale chociaż byłem dość silny, wiedziałem, że sobie nie poradzę. Ogarnęło mnie przerażenie i nawet nie chciałem myśleć, co mnie czeka, kiedy wrócę do domu bez wspaniałego konia, którego ojciec powierzył mojej opiece. Dlatego gdy wreszcie ogier wyrwał mi się i triumfalnie zatańczył na tylnych nogach, bez namysłu przypadłem do strzemienia i chwyciłem go ze wszystkich sił. Koń rzucił się do ucieczki, Ciągnąc mnie za sobą po ziemi. Z szalonej jazdy pamiętam tylko głuchy tornot kopyt, strach i piekący ból w kolanach i stopach, którymi szoro-wałem po kamieniach, piasku i kępach bylicy.

Wszystko skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. Strzemię nie wytrzymało obciążenia i zerwało się, a ja potoczyłem się po ziemi. Byłem cały podrapany, oblepiony piachem, kurz wciskał mi się do oczu, nosa i ust, ale wciąż trzymałem w ręku zerwane strzemię. Kiedy spojrzałem za koniem, zobaczyłem tylko niknące w dali migające kopyta i rozko-

łysany ogon. Gorzej być nie mogło. Nie tylko nie potrafiłem okiełznać cennego ogiera, ale i dałem mu uciec. Siedziałem ze spuszczoną głową, nie wiedząc, co począć.

Wkrótce usłyszałem warkot silnika. Zaniepokojony moim losem

kierowca zawrócił, by sprawdzić, czy wszystko u mnie w porządku. Zerwałem się na nogi, a gdy usłyszałem śmiech braci, poczułem ogromny wstyd. Nadrabiałem miną i udawałem, że nic się nie stało, ale gołym okiem widać było, iż cała wyprawa zakończyła się katastrofą.

Niedługo potem przygalopował ojciec. Zdziwiłem się, gdy na jego twarzy ujrzałem nie gniew, ale troskę. Niechętnie opowiedziałem mu o całym zajściu, a wtedy on parsknął śmiechem. Niespodziewana wesołość poważnego na co dzień ojca rozochociła moich braci, którzy wyszczerzyli zęby w uśmiechu, czego zwykle nie wolno im było robić.

Po chwili śmiali się już wszyscy, łącznie z przyjaciółmi ojca, a ja czu-

łem się coraz bardziej głupio. Uratował mnie nasz jemeński kierowca, jedyny, który zachował powagę. Był on bardzo uprzejmym i życzliwym człowiekiem, pracował u ojca od wielu lat i chociaż miał własne dzieci, traktował nas jak rodzinę. Zawsze bardzo go lubiłem i wtedy, na pustyni, to właśnie jego pełne zrozumienia spojrzenie dodało mi otuchy.

Chociaż upokorzenie rosło z sekundy na sekundę, zebrałem się w sobie i zmusiłem do uśmiechu. W gruncie rzeczy cała sytuacja była nie tylko niebezpieczna, ale i komiczna, i kiedy zdołałem zapomnieć na chwilę o urażonej dumie, ogarnęła mnie dzika radość. Zaniosłem się śmiechem tak głośno i szczerze, że aż popłynęły mi łzy.

Dramatyczny dzień zakończył się pozytywnym akcentem. Narowisty ogier szybko znudził się wolnością i pod wieczór przywędrował z powrotem do stajni.

Wraz z upływem czasu poznawałem coraz więcej zasad, których

przestrzegania wymagał od nas ojciec. Wiele spośród nich miało na celu uchronienie nas przed „zepsuciem współczesnego świata”, ale mnie wydawały się co najmniej dziwne.

Moi bracia i ja cierpieliśmy na astmę i w młodości niejednokrotnie dostawaliśmy nagłych ataków duszności. Szczególnie często dochodziło do nich podczas wzmożonego wysiłku fizycznego, na przykład w trakcie gier i zabaw sportowych prowadzonych na powietrzu w suchym, gorącym klimacie. Kilka razy napady były tak poważne, że kończyły się wizytą w szpitalu i podaniem tlenu. Lekarze, zaniepokojeni stanem zdrowia moim i moich braci, zalecili, abyśmy kupili i stosowali w nagłych przypadkach Ventolin, lek ułatwiający oddychanie, aplikowany za pomocą inhalatora. Ojciec nie zgodził się jednak na zakup lekarstwa, ponieważ z zasady był przeciwny używaniu nowoczesnych preparatów farmaceutycznych.

Uważał, że wszelkie innowacje, oprócz nowoczesnych środków transportu, stanowią źródło zepsucia i dlatego powinniśmy prowadzić życie jak najbardziej zbliżone do tego, jakie wiódł prorok Mahomet. Skoro zatem w czasach proroka nie znano pewnych lekarstw, my również powinniśmy się bez nich obchodzić. Ojciec trzymał się tej zasady nie-wzruszenie i wyrażał zgodę na opiekę lekarską tylko w chwili, gdy życie kogoś z rodziny faktycznie było zagrożone.

Astmę kazał nam leczyć w sposób tradycyjny: ułamać plaster miodu, przyłożyć do ust i nosa i wdychać przez niego powietrze. Niewiele to pomagało, ale ojciec nie ustępował. Wciąż przypominał o proroku i za-letach wiernego naśladownictwa jego życia, a oprócz tego straszył, że Ventolin zniszczy nam płuca.

Często czułem się tak, jakbym oddychał przez słomkę, ale mało kto zważał na moje cierpienie, dopóki nie traciłem przytomności. Kiedy Abdullah wyrósł na tyle, by nie bać się podejmowania samodzielnych decyzji, dowiedział się skądś o Ventolinie, postanowił po kryjomu ku-

Pić potrzebny nam lek i pozwolił mi korzystać ze swojego inhalatora.

Podczas kolejnego napadu duszności zdecydowałem się wypróbować cudowne lekarstwo. Już po dwóch wdechach poczułem olbrzymią ulgę, to było tak, jakby ktoś podarował mi nowe życie. Mama w końcu odkryła, że w tajemnicy przed ojcem zażywamy Ventolin, ale nie poWiedziała mu, że złamaliśmy zakaz. Bardziej obchodziło ją to, że nasze Cierpienia wreszcie się skończyły.

Dopiero gdy jako nastolatki przeprowadziliśmy się do Afganistanu, spotkaliśmy osoby, które żyły według zasad równie surowych jak my. Do tego czasu wydawało nam się, że stanowimy niespotykany wyjątek. Od najmłodszych lat ojciec wpajał nam reguły, jakich jego zdaniem wyznający islam chłopcy i mężczyźni powinni przestrzegać.

Oczywiście bywały momenty, w których ignorowaliśmy zakazy ojca, pod tym względem nie różniliśmy się zbytnio od naszych rówieśników na całym świecie. Kiedy na przykład ojciec zabronił nam picia napojów gazowanych produkowanych w Ameryce, stosowaliśmy się do jego woli, ale tylko wtedy, gdy miał nas na oku. Gdy tylko znikał z pola widzenia, potrafiliśmy wlewać w siebie pepsi-colę i inne zakazane napoje litrami.

Inne zasady, jakie wprowadzał, często miały niewiele wspólnego z niechęcią do wytworów cywilizacji zachodniej. Już jako dzieci dostawaliśmy bardzo mało wody do picia. Im byliśmy starsi, tym częściej ojciec przykazywał nam, byśmy sięgali po wodę tylko w ostateczności.

Tłumaczył, że powinniśmy być „twardzi” i musimy nauczyć się „cierpliwości”, a możemy to osiągnąć, odmawiając sobie pokarmów i napojów.

W podobnym duchu wychowywano nasze siostry, z tą różnicą, że za ich zdyscyplinowanie odpowiadała mama, która często nie potrafiła się oprzeć pełnym żałości prośbom córeczek o jedzenie i picie.

Mieliśmy po kilka lat, gdy ojciec zabierał nas na pustynię rozciągającą się wokół rodzinnej farmy pod Dżuddą i nie zważając na nasze problemy z oddychaniem, kazał towarzyszyć sobie w długich space-rach. Podczas tych wypraw obowiązywała jedna żelazna zasada: wodę pijemy dopiero po powrocie z wyprawy. W trakcie wędrówki mieliśmy nawet nie myśleć o wodzie. Każdy, kto choć trochę zna się na biologii, wie, że przebywanie na pustyni wiąże się z bardzo szybką utratą pły-nów w organizmie, dlatego na przykład turystom, którzy przyjeżdżają do Arabii Saudyjskiej, zaleca się, by podczas spacerów po pustyni pili jak najwięcej wody.

Synowie Osamy Bin Ladena mieli jednak ćwiczyć się w wielogodzinnym marszu bez możliwości choćby zwilżenia spieczonych słońcem ust.

Mieliśmy nabrać odporności fizycznej i psychicznej, oswoić się z niegoś-

cinną pustynią i nauczyć na niej żyć. Wszystko po to, tłumaczył ojciec, by przygotować się do ataku, jaki według niego miał prędzej czy później nadejść ze strony niewiernego Zachodu. Przekonanie, że islam znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, towarzyszyło ojcu, odkąd sięgnę pamięcią i z roku na rok gruntowało się w nim coraz bardziej.

Odbyliśmy bardzo wiele takich pustynnych treningów i wszystkie były do siebie podobne. W pamięci utkwiła mi tylko jedna wyprawa, przed którą ojciec oznajmił:

- Dzisiaj dodamy nowy element do naszego stałego programu. Bę-

dzie nim górska wspinaczka. Wybrałem obszar, na którym jest kilka stromych wzgórz. - Zamilkł i po chwili dodał: - Woda czeka na nas po drugiej stronie pasma.

Wiedzieliśmy, że ojciec zawsze nosi ze sobą mały bukłak z wodą, na wypadek, gdyby któryś z nas osłabł z gorąca i odwodnienia. Mimo to ani mnie, ani braciom nie uśmiechała się przeprawa przez góry w palącym słońcu, jednak nawet nie próbowaliśmy protestować. Kilka razy wcześ-

niej usiłowaliśmy odwieść ojca od jego pomysłów, ale on i tak zawsze stawiał na swoim. Zamiast więc tracić czas na jałową dyskusję, postanowiłem przygotować się psychicznie do wykonania zadania.

Pojechaliśmy jak zwykle z kierowcą, który, posłuszny poleceniu ojca, dzielił z nami trudy wędrówki. Rozpoczęliśmy wspinaczkę, słońce grzało niemiłosiernie, skaliste podejście pięło się coraz bardziej stromo i wkrótce w nogach poczułem zmęczenie. Chociaż wspinaliśmy się dość szybko, nikt z nas nie potrafił dotrzymać kroku ojcu. Trenował od wielu lat, nie stawiał jednak na przyrost masy mięśniowej, ale na wytrzymałość i zręczność. Mało kto mógł się z nim na tym polu równać.

Po naszych pustynnych wycieczkach zacząłem w swej dziecięcej naiwności wierzyć, że ojciec potrafiłby obejść całą kulę ziemską bez chwili oddechu i bez kropli wody.

Byliśmy w połowie drogi, gdy nasz biedny jemeński kierowca zaczął

opadać z sił. Pobladł na twarzy, szedł coraz wolniej i ciężko oddychał.

Wreszcie wychrypiał słabym głosem:

- Wody… Muszę się napić wody.

Z początku ojciec zignorował jego prośby. Ustąpił dopiero, gdy starszy, nieco siwiejący już mężczyzna padł na ziemię i ponowił błagania: - Szejku Osamo, umrę, jeśli nie napiję się wody. Choć jedną kroplę proszę, choć jedną kroplę…

Poczułem fizyczną wręcz ulgę, gdy ojciec podał mu bukłak, a kierowca chciwie pociągnął kilka łyków wody. Niestety wkrótce okazało się, że jego histeria jest zaraźliwa. Jeden ze starszych braci wybuchnął nagle szlochem, twierdząc, że on również straci życie, jeśli zaraz się nie napije. Szedłem przed siebie równym krokiem i patrzyłem pod nogi, usiłując nie zwracać uwagi na jęki kolejnych braci, którzy jeden po drugim poddawali się i prosili o wodę.

Ojciec zacisnął usta i wydzielił synom po kilka łyków wody. Na jego twarzy gościł zwykły wyraz obojętności, która tym razem wydała mi się nieludzka. Kiedy na to patrzyłem, zalała mnie fala gorąca spowodowana nie upałem, ale wściekłością, i postanowiłem, że prędzej padnę z wycieńczenia, niż poproszę ojca o wodę. Będzie miał za swoje, jeśli umrę, a on będzie musiał powiedzieć mamie, że doprowadził do śmierci syna.

Głowa pękała mi z bólu, serce łomotało, gardło i usta wyschły na wiór, a język obrzmiał, zaciskałem jednak zęby i szedłem dalej, nie pozwalając sobie na najcichsze choćby stęknięcie. Nigdy wcześniej ani później tak bardzo nie męczyło mnie pragnienie, marzyłem o tym, by dostać choć kroplę wody, ale nie zmieniłem decyzji. Maszerowałem w milczeniu, dopóki nie zeszliśmy z ostatniego wzgórza.

Dopiero wtedy spojrzałem triumfalnie na ojca. Zdałem obmyślony przez niego okrutny sprawdzian. Nie poprosiłem o wodę. Udało się to tylko mnie i jemu, pozostałych uczestników wyprawy pokonało pragnienie.

Podejrzewam, że ojciec zdziwił się niepomiernie, iż w obliczu cięż-

kiej próby najbardziej wytrwały okazał się jeden z najmłodszych synów.

Zasady, jakie narzucał nam ojciec, ograniczały nas w wielu sferach życia, niekiedy w absurdalny sposób. Na przykład mogliśmy zabierać głos w jego obecności, ale musieliśmy mówić cicho i zwięźle. Gadat-liwość nie była mile widziana, podobnie jak wszelkie przejawy uczuć.

Nie wolno nam było okazywać zbytniego wzburzenia, podekscytowania czy radości. Musieliśmy w każdych okolicznościach zachowywać spokój i powagę, zabronione było nawet opowiadanie dowcipów. Ojciec pozwalał nam się uśmiechać, ale głośny śmiech uważał za niestosowny. Jeśli iuż któryś z nas nie wytrzymał i parsknął śmiechem, ojciec tolerował

to o ile wesołek nie obnażył przy tym górnych kłów. Zdarzało się, że ojciec rzeczywiście liczył zęby widoczne podczas uśmiechu i jeśli było ich zbyt wiele, udzielał synowi nagany.

Jestem przekonany, że ortodoksyjność poglądów Osamy Bin Ladena niekorzystnie wpłynęła na mnie i moich braci. Abdullah, pierworodny syn moich rodziców, już jako dziecko był odludkiem. Nigdy nie szukał

towarzystwa rówieśników, wolał bawić się w pojedynkę. Najwięcej rado-

ści sprawiała mu jazda na motorze. Kiedy byliśmy na farmie, wskakiwał

na motocykl i jechał na pustynię, po której włóczył się całymi dniami.

Drugi brat, Abdul Raman, urodzony w 1978 roku, również był samotnikiem. Charakteryzowała go niezwykła zmienność nastrojów-bywało, że przez kilka godzin siedział bez ruchu i wpatrywał się w jeden punkt, to znów wpadał w swoisty szał, wymyślając zwariowane zabawy, które zwykle kończyły się zniszczeniem jakiegoś sprzętu lub mebla, albo zamykał się w pokoju i do wieczora bawił kartkami papieru.

Nie umiem powiedzieć, w czym dokładnie tkwił problem, ale wydaje mi się, że Abdul Raman nie potrafił stawiać innym i sobie granic. 101

Uwielbiał zwierzęta, a zwłaszcza konie, ale czasami zachodziła w nim jakaś demoniczna zmiana i zaczynał dręczyć stworzenia, którym jeszcze niedawno okazywał czułość. Pierwsze objawy tej przerażającej skłonno-

ści zaobserwowaliśmy u niego, kiedy jeszcze był chłopcem.

Zauważył to również ojciec, który pewnego dnia opowiedział mi

o niepokojącym go zdarzeniu:

- Któregoś dnia, gdy Abdul Raman nie miał jeszcze dwóch lat, zło-

żyliśmy wizytę mojej mamie. Gdy do pokoju, w którym siedzieliśmy, wszedł kot, twój brat podbiegł do niego i złapał mocno dwoma rękami.

Nie wiedziałem, co zamierza zrobić, i ze zdumieniem patrzyłem, jak nachyla się i z całej siły wbija zęby w grzbiet kota. Zanim zdążyliśmy zareagować, zwierzę podrapało napastnika i uciekło. Uznaliśmy to za nic nieznaczący incydent, ale później tego samego wieczoru zobaczy-

łem, jak Abdul Raman podkrada się do kota, ponownie go łapie i znów Zaciska zęby na grzbiecie przeraźliwie miauczącego zwierzaka.

Ojciec pokręcił głową ze smutkiem i nie powiedział nic więcej.

Saad, trzeci syn moich rodziców, był przeciwieństwem Abdula Ramana.

Był urodzonym komikiem i największą przyjemność sprawiało mu mó-

wienie. Trajkotał bez przerwy i o wszystkim, rozgadywał się na najbardziej niedorzeczne tematy, z jednakowym zapałem potrafił opowiadać o narodzinach koźląt na farmie, figlach, jakie wymyśliło nasze młodsze rodzeń-

stwo, i konsystencji jogurtu, który zjadł na śniadanie. Czasami odnosi-

łem wrażenie, że Saad nie panuje nad całym tym słowotokiem, ponieważ między jedną banalną opowiastką a drugą zdarzało mu się wyjawiać bardzo osobiste, intymne przemyślenia, które powinien zachować dla siebie.

Przepełniająca go niewyczerpana energia co i rusz wpędzała go

w kłopoty. Ze wszystkich moich braci właśnie Saad miał największe problemy z posłuszeństwem i nieustannie łamał zasady, które ustanowił ojciec. Poza tym nie potrafił usiedzieć na miejscu, wciąż się kręcił, a jeśli już musiał gdzieś pójść, to nie szedł, ale zawsze biegł, aż w końcu pewnego dnia wbiegł prosto pod koła samochodu.

Do wypadku doszło jeszcze w Dżuddzie, pod nieobecność ojca, który przebywał w Afganistanie. Tamtego dnia zmierzaliśmy do meczetu pod opieką jemeńskiego kierowcy. Saad jak zwykle odłączył się od grupy, biegł przodem i tak bardzo mu się spieszyło, że przechodząc przez ulicę, zapomniał się rozejrzeć. Nie widzieliśmy samego wypadku, do naszych uszu dobiegł jedynie pisk opon, ryk klaksonu i głuchy odgłos uderzenia.

Rzuciliśmy się pędem przed siebie. Wszyscy byliśmy wystraszeni, ale najbardziej przerażony zdawał się kierowca samochodu, inżynier, który był zatrudniony w rodzinnej firmie Bin Ladenów i na dodatek jechał tego dnia służbowym samochodem. Kiedy dowiedział się, czyjego syna potrą-

cił, padł na niego blady strach. Równie zdenerwowany był nasz kierowca, odpowiedzialny za bezpieczeństwo swoich podopiecznych. Myślę, że obydwaj mężczyźni najbardziej w tym momencie obawiali się utraty dobrej posady, a może i konsekwencji prawnych - kierowca, który spowoduje wypadek zagrażający życiu i zdrowiu, może być przetrzymywany w wię-

zieniu do chwili wydania ostatecznego wyroku w danej sprawie.

Razem z braćmi podbiegliśmy do Saada, który leżał twarzą ku ziemi, jęcząc i zawodząc. Gdy nadjechała karetka, okazało się, że obrażenia najprawdopodobniej nie są poważne, ratownicy medyczni zabrali jednak Saada do szpitala na obserwację, my zaś wróciliśmy do domu, ponieważ nasz kierowca musiał poinformować mamę o całym zajściu.

Na szczęście dla Jemeńczyka policja postanowiła pozostawić sprawę w rękach rodziny Bin Ladenów. Nasz kierowca ucieszył się, chociaż jego radość nie trwała długo, ponieważ wkrótce zorientował się, że jego bezpośredni pracodawca, Osama Bin Laden, dopiero dowie się o wypadku.

Ktoś władny z rodziny, nie pamiętam kto dokładnie, stwierdził, że skoro Saad nie doznał poważnego uszczerbku na zdrowiu, nie ma potrzeby niezwłocznego zawiadamiania ojca o incydencie i można z tym poczekać do jego powrotu z Afganistanu.

Zanim do tego doszło, Saad w pełni doszedł już do siebie i chociaż ojciec po przyjeździe do domu bardzo się przejął całym zdarzeniem, nie zamierzał nikogo obarczać odpowiedzialnością za nie.

- Wypadek zdarzył się nie z winy kierowcy - powiedział - ale z woli Boga. Wolą Boga było również, by Saad przeżył, podziękujmy więc za to Bogu.

Trudno nam, ludziom, obiektywnie oceniać własną osobowość, ale jestem świadomy siebie na tyle, by móc stwierdzić, że metody wycho-3

wawcze stosowane przez ojca wykształciły u mnie wiele cech, z których nie jestem dumny i które przeszkadzają mi w prowadzeniu dobrego, szczęśliwego życia.

Najlepiej wspominam okres wczesnego dzieciństwa, zanim rozpocząłem naukę w szkole podstawowej. Gdy ojciec był w Afganistanie, mama poświęcała mi bardzo dużo uwagi, której domagałem się z właś-

ciwą dzieciom chciwością. Po narodzinach Osmana, mojego młodszego brata, z wiadomych powodów mama nie mogła spędzać ze mną aż tyle czasu. Wtedy zacząłem coraz częściej szukać towarzystwa naszego kierowcy, Jemeńczyka, o którym wspominałem wcześniej.

Podczas nieobecności ojca nasz dzień zaczynał się pierwszą poranną modlitwą. Gdy wracaliśmy z meczetu, czekało na nas proste śniadanie: chleb, ser i jajka. Po śniadaniu kierowca zawoził starszych braci do szkoły, a ja, gdy nieco podrosłem, wybierałem się razem z nim.

Pamiętam, że było mi smutno, kiedy bracia znikali w szkolnym budynku, czułem się wtedy samotny i opuszczony. Po powrocie do domu czasami bawiłem się z dziećmi kierowcy, którego rodzina zajmowała jedno z mieszkań w naszej kamienicy. Kiedy zabawa mi się znudziła, wracałem do mamy i kręciłem się przy niej, dopóki nie nadszedł czas południowej drzemki. Potem jadłem z mamą obiad - zwykle złożony z sałatki, ryżu oraz kurczaka - i wybierałem się z kierowcą na zakupy do miasta. Późnym popołudniem jechaliśmy odebrać moich braci ze szkoły.

Wraz z upływem czasu stawałem się coraz większym samotnikiem.

W samotności czytałem książki i bawiłem się ze zwierzętami. Od ma-

łego kochałem żywe stworzenia i uwielbiałem podglądać ptaki, które przysiadały w ogrodzie przed domem. Ożywiałem się, kiedy jechali-

śmy na farmę, ponieważ wiedziałem, że będzie tam mnóstwo zwierząt, z którymi będę mógł się bawić. Tak bardzo przyzwyczaiłem się do samotności, że powoli zaczynało mnie męczyć towarzystwo innych ludzi i uciekałem od niego, kiedy tylko mogłem. Gdy podczas podróży przyszło nam nocować w jakimś nowym miejscu, zawsze wybierałem łóżko w najodleglejszym kącie pokoju, z dala od innych. Po pewnym czasie ojciec to zauważył i od tamtej pory celowo nakazywał mi przesuwać posłanie bliżej braci.

Byłem również niezwykle upartym dzieckiem, przez co niejednokrotnie wystawiałem cierpliwość rodziców na próbę.

Pewnego razu zamarzyło mi się wybrać do sklepu i kupić sobie

coś wyjątkowego. Wiedziałem już wtedy, że aby otrzymać upragnione przedmioty, muszę wręczyć sprzedawcy kilka monet, nie miałem jednak pojęcia, skąd wziąć owe magiczne krążki. Nagle doznałem olśnienia: przypomniało mi się, że widziałem, jak mama wkłada złote monety do szafki nocnej. Były to prezenty od rodziny, które otrzymywała za każdym razem, gdy urodziła syna.

W tajemnicy przed wszystkimi uknułem chytry plan. Przyczaiłem

się w mieszkaniu i w momencie gdy mama czymś się zajęła, wślizną-

łem się do jej sypialni, otworzyłem szufladę w szafce i zobaczyłem dwie duże połyskliwe monety. Teraz wiem, że każda z nich warta była około tysiąca riali (mniej więcej trzysta dolarów amerykańskich).

Wymknąłem się z domu i popędziłem prosto do sklepu, w któ-

rym bywałem już wcześniej z jemeńskim kierowcą. Właściciel sklepu pochodził z Egiptu, był bardzo sympatycznym człowiekiem i nie dał po sobie poznać zaskoczenia, gdy zobaczył mnie przed ladą. Poczułem się bardzo dorosły, gdy uprzejmie zapytał, czego sobie życzę, a ja poprosi-

łem o cukierki, słodki napój i pudełko kredek - rzeczy w naszym domu zakazane. Zapłaciłem złotymi monetami i w podskokach pobiegłem z powrotem do domu, gdzie zaszyłem się w kącie i skonsumowałem zakupione dobra w samotności, tak by nie musieć dzielić się z braćmi.

Niestety miałem pecha. Kilka dni później do tego samego sklepu wstąpił mój ojciec, chcąc załatwić sprawunki, a wtedy właściciel wyjął

monety i podał je ojcu, opowiadając o tym, jak to jego najmłodszy syn Omar zjawił się bez opieki i dokonał nietypowych zakupów.

Uczciwość sprzedawcy tak bardzo ucieszyła ojca, że w nagrodę

sprezentował mu jedną z monet. Oczywiście mój wyczyn spotkał się z o wiele mniejszym uznaniem. Zostałem surowo ukarany za oszustwo i złodziejstwo, jednak już wkrótce okazało się, że nawet najdotkliwsza kara nie jest w stanie zniechęcić mnie do kolejnych wybryków. Ponownie ogarnął mnie szał zakupów i ponownie zakradłem się do pokoju mamy w poszukiwaniu pieniędzy. Tym razem znalazłem banknoty

i przywłaszczyłem sobie około pięciuset riali.

Wiedziałem, że ojciec poinformował służbę i kierowców, by zwracali na mnie szczególną uwagę. Nie mogąc wyjść z domu jak ostatnio, frontowymi drzwiami, zamknąłem się w łazience, przecisnąłem przez niewielkie okno i zjechałem w dół po rynnie. Znalazłem się w otoczo-nym wysokim murem ogrodzie, ale na szczęście metalowa brama, która prowadziła na ulicę, była otwarta, nie musiałem więc ryzykować wspinaczki. Ruszyłem w stronę sklepów, jednak ku mojemu rozczarowaniu wszystkie okazały się zamknięte - było później, niż myślałem - wróci-

łem więc do domu i odłożyłem pieniądze na miejsce.

Na pocieszenie postanowiłem pochwalić się swoją przygodą i opowiedziałem o wszystkim najstarszemu bratu. Reakcja Abdullaha była natychmiastowa - popatrzył na mnie srogo i poszedł do mamy, by zdać jej relację z mojej wieczornej wyprawy. Nie zostałem ukarany tylko dlatego, że mama nie potrafiła podnieść ręki na żadne ze swoich dzieci, nawet wtedy, gdy im się to słusznie należało.

Kiedy ojciec dowiedział się o moich eskapadach, nazwał mnie łotrzy.

kiem i na szczycie muru odgradzającego naszą posesję kazał swoim ludziom zamontować drut kolczasty. Pracownicy sumiennie wykonali polecenie ojca i szczycili się tym, że teraz żaden łobuziak nie wymknie się do miasta. Byli dumni ze swojej pomysłowości - rozciągnęli drut w taki sposób, w jaki robi się wojskowe zasieki, dzięki czemu, twierdzili, nawet najsprytniejszy złodziej nie zdoła pokonać muru.

W ten sposób zostaliśmy odcięci od świata.

Nową drogę ucieczki opracowałem w niespełna tydzień. Odkry-

łem, że wystarczy wspiąć się na dach przylegającej do muru stróżówki, stamtąd wdrapać się na szczyt muru, chwycić pobliskiej lampy ulicznej i przerzucić ciało ponad zasiekami, by znaleźć się po drugiej stronie i bezpiecznie opuścić po słupie latarni na chodnik.

Gdy wydało się, że po raz kolejny sforsowałem ogrodzenie, budowniczy zasieków byli niepocieszeni. Niedługo później ojciec postanowił

osobiście mnie pilnować podczas swoich wizyt w Dżuddzie i zabierać wszędzie ze sobą. W jego oczach stałem się prowodyrem, który daje zły przykład rodzeństwu. Poniekąd była to prawda, ponieważ chcąc mi dorównać, starsi bracia zaczęli naśladować moje wyczyny.

Następnym po mnie dzieckiem był Osman. Przez wiele lat był bardzo drobny, ale potem nagle zaczął rosnąć i nabierać ciała, aż wreszcie zrobił się otyły. Po pewnym czasie waga Osmana równie gwałtownie zaczęła spadać, centymetrów jednak wciąż mu przybywało, dlatego właś-

nie on najbardziej z nas wszystkich posturą przypominał ojca - był równie chudy i wysoki. Ich podobieństwo na tym się nie kończyło. Osman był równie spokojny i milkliwy jak ojciec i tak samo jak on nie widział

sensu w opowiadaniu żartów. Jeśli ktoś z nas rzucił jakiś dowcip, Osman złościł się i obrażony odchodził na bok. Był także pobożny, choć daleko mu było do żarliwości, jaką przejawiał ojciec. Resztę rodzeństwa przypominał pod jednym tylko względem - kochał zwierzęta i jazdę konną.

Mohammeda zapamiętałem jako malca, którego jedynym zajęciem

była zabawa. Jak każdy chłopiec uwielbiał samochody, ale ponieważ ojciec zabronił nam posiadania zabawek, my, starsi bracia, czasami wymykaliśmy się do sklepu i kupowaliśmy mu upragnione resoraki.

Fatima, pierwsza dziewczynka wśród szóstki chłopaków, z miejsca zawojowała nasze serca. Cała rodzina z zachwytem śledziła jej rozwój i postępy, wszyscy cieszyliśmy się, gdy nauczyła się raczkować, i odczuwaliśmy dumę, kiedy zaczęła stawiać pierwsze kroki. Mama marzyła o córeczce przez wiele lat, dlatego darzyła Fatimę bezgranicznym uwiel-bieniem, bawiła się z nią godzinami i stroiła ją w sukienki z falbankami.

My, bracia, podziwialiśmy jej urodę i kręcone włosy, które szybko urosły i opadały jej na plecy. Od początku uważnie obserwowała mamę i kiedy miała kilka lat, wiernie naśladowała jej zachowania.

Nieraz zdarzało mi się podpatrzyć, w jaki sposób ojciec odnosi się do swych najmłodszych dzieci, i wiem, że zabawa z nimi sprawiała mu radość. Potrafił kłaść się z Fatimą i Mohammedem na podłodze i turlać, pozwalał im wspinać się na siebie, a czasem nawet przytulał ich i ca-

łował. Nie pamiętałem, by ojciec okazywał mi taką czułość, ale mama twierdziła, że w podobny sposób traktował wszystkie swoje dzieci, gdy były jeszcze małe.

Wkrótce po poślubieniu czwartej żony ojciec oznajmił, że cała rodzina przeprowadzi się do Medyny. Wiadomość ta nie zaniepokoiła mnie specjalnie, ponieważ byłem zbyt młody, by przewidzieć, co może dla nas oznaczać wyjazd z Dżuddy.

ROZDZIAŁ 7

PRZEPROWADZKA DO MEDYNY

Omar Bin Laden

Z początku Medyna wydała mi się fascynującym miejscem. Wy—

trzeszczyłem oczy ze zdumienia, gdy zobaczyłem olbrzymią

willę - jeszcze większą niż nasz dom w Dżuddzie - w której

mieliśmy zamieszkać. Nie musiałem jednak długo czekać na pierwsze rozczarowanie. Wspaniała rezydencja, okazało się, była urządzona w sposób nad wyraz surowy, niemal ubogi. Jedynymi sprzętami wypeł-

niającymi ogromną przestrzeń willi były niedrogie perskie dywany, poduchy ułożone wzdłuż ścian i cienkie materace do spania.

Często zastanawiałem się, dlaczego okazały z zewnątrz dom miał

tak skromny wystrój. Kiedyś zapytałem o to mamę, a ona wyznała mi, że jeszcze jako młoda mężatka marzyła o pokojach pełnych pięknych mebli i wysmakowanych bibelotów, ale dawno już porzuciła nadzieję na realizację swoich marzeń.

W pierwszych latach małżeństwa trudy kolejnych ciąż i częste wy-

jazdy ojca uniemożliwiły jej zajęcie się urządzeniem mieszkania. Potem ojciec wyrażał coraz większą niechęć wobec wyposażania domu i w końcu stwierdził, że jego rodzina ma wieść życie w prostocie, zakazał więc matce wydawania pieniędzy na meble.

Pokoje, które mama zajmowała razem z nami w Medynie, przywo—

dziły na myśl apartamenty ogołocone ze zwykle przypisanego im luksusu.

Chociaż cieszyliśmy się z tego, że jako rodzina mieszkaliśmy razem, większość z nas tęskniła za Dżuddą. Tylko Siham, czwarta żona ojca, wydawała się zadowolona z pobytu w Medynie, ponieważ stąd pochodziła. Pozostali członkowie rodziny z żalem wspominali znajome ulice nadmorskiej metropolii oraz farmę położoną w jej pobliżu. Dopiero teraz zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z tego, jak smutno nam będzie bez weekendowych wypadów za miasto.

Życie jednak toczyło się dalej, a szarą codzienność rozświetlały krótkie błyski radości. W pamięć zapadło mi szczególnie jedno zabawne wydarzenie, do którego doszło niedługo po naszym przyjeździe do Medyny.

Ja i mój starszy brat Saad, który przejawiał największą z nas wszystkich skłonność do żartów, nudziliśmy się i wałęsaliśmy po pustym domu w poszukiwaniu rozrywki. Gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi, popędziliśmy, żeby je otworzyć, zadowoleni, że nadchodzi upragniona odmiana. Przed progiem stały trzy zawoalowane kobiety z rękami wy-ciągniętymi w błagalnym geście.

Saudyjczycy są z natury bardzo szczodrzy, a ich hojność potęguje się podczas muzułmańskich świąt, dlatego podczas uroczystości religijnych kobiety pochodzące z ubogich rodzin często udają się do bogatszych dzielnic miasta i chodzą od drzwi do drzwi, prosząc o wsparcie finansowe.

Obydwaj z Saadem byliśmy wtedy jeszcze mali i nie bardzo wiedzieliśmy, jak zachować się w takiej sytuacji, zwłaszcza że nie mieli-

śmy pieniędzy. Najpierw kazaliśmy kobietom odejść, ale wtedy Saad niespodziewanie zmienił zdanie i zawołał:

- Poczekajcie! Nie odchodźcie!

Zerknąłem na brata ze zdumieniem. Kobiety zatrzymały się i przez kilka chwil przyglądały się nam w milczeniu, po czym znów odwróciły się i ruszyły dalej.

Saad jednak nie dał za wygraną i wrzasnął jeszcze głośniej:

- Nie! Nie możecie odejść! - Urwał, po czym dodał: - Nasz ojciec chce się z wami ożenić!

Pomysł brata wydał mi się wtedy dość rozsądny. Miałem zaledwie kilka lat, ale zdążyłem się już zorientować, że ojciec lubi przebywać w towarzystwie kobiet.

- Tak! - zawtórowałem. - Nasz ojciec chciałby się z wami ożenić!

Otworzyliśmy drzwi na oścież i szerokim gestem zaczęliśmy zapraszać oszołomione kobiety do środka. Nieznajome nie wiedziały widać, jak potraktować naszą propozycję, więc na wszelki wypadek rzuciły się do ucieczki, nie umknęły jednak daleko, ponieważ długie abaje krępo-wały ich ruchy. Razem z Saadem zaczęliśmy gonić uciekające panny młode, a że brat był dość zwinny, udało mu się je wyprzedzić i ponownie złożyć ofertę: - Wracajcie! Musicie do nas wejść! To prawda! Nasz ojciec chce się z wami ożenić!

Oczami wyobraźni widziałem radość malującą się na twarzy ojca, gdy przyprowadzimy mu trzy kandydatki na małżonki, biegłem więc co sił w nogach. Kobiety musiały się przestraszyć nie na żarty, odepchnęły nas bowiem, uniosły długie szaty i pomknęły przed siebie jak spłoszone łanie. Wkrótce zniknęły za zakrętem i więcej ich nie widzieliśmy.

Kolejne zdarzenie było nie tyle zabawne, ile niebezpieczne, ale jako dziecko nie rozumiałem jeszcze wtedy powagi sytuacji. Jeden z braci zauważył, że w żardynierze wybudowanej na zewnątrz okna na czwartym piętrze zagnieździły się gołębie. Głodni rozrywki śledziliśmy ich życie z wytężoną uwagą. Po pewnym czasie z jaj wykluło się dwoje piskląt, które obserwowaliśmy codziennie.

Któregoś ranka gołębica nie wróciła do swoich dzieci, więc razem z braćmi postanowiliśmy uratować pisklaki. Wspięliśmy się po schodach na dach, z którego Abdul Raman opuścił się na żardynierę. Udało mu się to bez większego wysiłku, ale gorzej było z wejściem z powrotem na dach, ponieważ trzymane w ręku pisklęta utrudniały mu ruchy. My jednak, znudzeni czekaniem na brata, znaleźliśmy sobie inne zajęcie i zamiast pomóc Abdulowi Ramanowi, zostawiliśmy go na górze i zbiegliśmy na dół, zamykając za sobą drzwi prowadzące na dach.

Typowym elementem saudyjskiej architektury jest umieszczony

pośrodku domu szyb, sięgający od parteru po ostatnie piętro. Krzyki Abdula Ramana dobiegły nas właśnie stamtąd, pobiegliśmy więc do szybu, stanęliśmy na dole i poradziliśmy bratu, żeby skoczył.

Abdul Raman wahał się, więc wrzeszczeliśmy coraz głośniej:

- Skacz! Skacz! Złapiemy cię! Skacz! Skacz! Skacz! Złapiemy cię!

Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że skok z takiej wysokości z pewnością byłby tragiczny w skutkach - w najlepszym wypadku brat poważnie by się połamał, a w najgorszym straciłby życie. Nie rozumieliśmy jeszcze wtedy natury bólu i śmierci, choć sporo wiedzieliśmy i o jednym, i o drugim, ponieważ nieraz spadała na nasze plecy rózga ojca, a nauczyciel religii często opowiadał nam, jak to po śmierci wiele osób idzie do gorącego, przerażającego miejsca zwanego piekłem.

Jednak tamtego dnia naprawdę wierzyliśmy, że Abdul Raman może

skoczyć z czwartego piętra i bezpiecznie wylądować w naszych ramio-nach.

Wydawało się, że nasze zapewnienia w końcu przekonały brata, który odłożył pisklęta i przyszykował się do skoku. W ostatnim momencie musiał jednak zmienić zdanie, ponieważ rękami uczepił się gzymsu, a stopy oparł na niewielkim występie w ścianie domu.

Wybuchliśmy śmiechem, widząc niezdecydowanie brata, i znów zaczęliśmy go zachęcać:

- Puść, Abdul Raman! Złapiemy cię!

Nie mam pojęcia, dlaczego mama ani żadna z trzech cioć nie wyjrzała przez okno, słysząc nasze ryki. Myślę, że tak bardzo przywykły do życia za zamkniętymi drzwiami, że ignorowały wszystko, co się poza nimi działo. Na szczęście hałas zwrócił uwagę jednego z kierowców, który przybiegł sprawdzić, co się dzieje. Gdy powędrował za naszym wzrokiem i dojrzał zawieszonego na wysokości czwartego piętra Abdula Ramana, jęknął głucho, po czym w kilku susach znalazł się przy scho-

dach i popędził na górę, przesadzając po trzy stopnie naraz. Już na dachu złapał naszego brata za ręce i pomógł mu wyjść z opresji.

Przejęci zamieszaniem, jakie wywołaliśmy, pobiegliśmy za kierowcą.

Kiedy spotkaliśmy się na schodach, zobaczyliśmy, że mężczyzna był

wstrząśnięty. Rzadko podnosił na nas głos, ponieważ nie należało to do jego powinności, ale tego dnia rzucił nam kilka ostrych słów. Powiedział, że omal nie runął w dół razem z Abdulem Ramanem, a gdyby tak się stało, żaden z nich nie przeżyłby uderzenia o marmurową posadzkę.

Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.

W Medynie nastąpił przełom w moim życiu, ponieważ właśnie tam

obchodziłem swoje siódme urodziny, po których zostałem zapisany do szkoły Obaij Bin Kahab. Cieszyłem się, że nie będę już musiał całymi dniami przesiadywać w domu i chociaż bracia ostrzegali mnie, że szkoła wcale nie jest taka fajna, jak mi się zdaje, nie słuchałem ich. Myślałem, że mówią tak, żeby zrobić mi na złość.

Szybko przekonałem się, kto miał rację. Szkoła okazała się jednym wielkim koszmarem, ponieważ zarówno uczniowie, jak i nauczyciele do wszystkich członków mojej rodziny odnosili się z jednakową niechęcią, a nawet wrogością. Ze zdumieniem odkryłem, że nienawidzono mnie tylko dlatego, iż nazywam się Bin Laden.

Klan Bin Ladenów był uważany za jedną z najzamożniejszych i wpływowych rodzin w królestwie. Rodacy wywodzący się z klasy średniej lub niższej rzadko mieli okazję widywać bajecznie bogatych Bin Ladenów w swoim środowisku. Być może zazdrość o pozycję mojej rodziny sprawiała, że nauczyciele traktowali nas w szczególnie surowy, chwilami wręcz okrutny sposób. Pomimo nieustannych wysiłków z naszej strony nie potrafiliśmy ich zadowolić i pohamować gniewu, który na nas wyła-dowywali. Pamiętam, jak jeden z wychowawców oznajmił przy całej kla-sie, że zamożność i wpływy mojej rodziny nic dla niego nie znaczą i że będzie odnosił się do mnie tak, jak sobie na to zasłużę. Ten nauczyciel okazał się najbardziej srogi i prześladował mnie bardziej niż pozostali.

Nie trzeba było długo czekać na reakcję ze strony uczniów, którzy postawę nauczycieli uznali za niepisane pozwolenie na dręczenie mnie i moich braci. Doszło do tego, że pewna banda wyrostków groziła nam gwałtem! Niejednokrotnie wdawaliśmy się w bójki, żeby się obronić, a jeśli natknęliśmy się na prześladowców w pojedynkę, uciekaliśmy co sił w nogach.

Nauczyciele w Arabii Saudyjskiej mają prawo wymierzać uczniom

karę cielesną i wielu z nich korzystało z tego prawa wobec nas. Obni-

żano nam stopnie, czasami nie przyjmowano prac, które były naprawdę rzetelnie i dobrze wykonane. Kilka razy mieliśmy już tego wszystkiego tak bardzo dosyć, że szliśmy do ojca ze skargą i prosiliśmy, by zapisał

nas do innej, prywatnej szkoły, w której nasze nazwisko nie budziłoby tylu negatywnych emocji.

Nie rozumieliśmy, dlaczego synowie Osamy Bin Ladena uczą się

w szkole państwowej, podczas gdy nasz ojciec, wujkowie oraz kuzyni uczęszczali do najlepszych szkół prywatnych. Nie chodziło nam tylko o piekło, jakie przechodziliśmy, ale również o to, że edukacja państwowa stała na niższym poziomie niż prywatna, czuliśmy się więc poszkodo-wani i niesłusznie skazani na gorsze życie, mimo że ojca stać było na za-

pewnienie nam lepszego. Wiele lat później miało się okazać, iż faktycznie wybór szkół przyczynił się do niskiej jakości naszego wykształcenia.

Gdyby ojciec złożył skargę u dyrektora szkoły, nauczyciele z pewnoś-

cią zmieniliby swoje postępowanie, on jednak pozostawał obojętny na nasze błagania. Podczas każdej rozmowy pouczał nas:

- Życie musi być ciężkie. Co was nie zabije, to was wzmocni. Im więcej bezwzględności doświadczycie, tym silniejsi się staniecie. Wy-rośniecie na twardych mężczyzn, którzy potrafią znieść wiele trudów.

Nikt się więc za nami nie wstawił i nauczyciele rozzuchwalali się coraz bardziej.

Był rok 1988, w Medynie mieszkaliśmy dopiero od roku, ale z powodu nieprzyjemnych doświadczeń w szkole miałem już serdecznie do-syć tego miasta. Dlatego dzień, w którym dowiedziałem się o powrocie do Dżuddy, był najszczęśliwszym dniem w moim młodym życiu. Myśla-

łem tylko o jednym: ucieknę ze szkoły Obaij Bin Kahab! Po raz kolejny bracia uprzedzali mnie, że edukacja w Dżuddzie niewiele się różni od tej w Medynie, ale ja puszczałem ich ostrzeżenia mimo uszu, sądząc, iż nie może na świecie istnieć miejsce gorsze niż moja obecna szkoła.

Zacisnąłem zęby i choć cierpiałem na lekcjach coraz większe katu-sze, jakoś wytrzymałem do wyjazdu. Gdy wreszcie nadszedł ten upragniony dzień, załadowaliśmy bagaże na ciężarówki i ruszyliśmy w drogę powrotną do Dżuddy. Po kilku godzinach podróży na horyzoncie pojawiło się ukochane miasto. Na jego widok uśmiechnąłem się tak szeroko, że mój młodszy brat zwrócił mi uwagę - odsłoniłem zbyt wiele zębów. Szybko się opanowałem, ale w duchu wciąż nie posiadałem się z radości, ponieważ chłodny powiew morskiej bryzy działał na mnie niczym kojący balsam.

Szybko przekonałem się, że bracia znów mieli rację. Atmosfera

w szkole w Dżuddzie była mniej więcej taka sama jak w Medynie. Ogarnęła mnie rozpacz i nie wiedząc, co robić, zwróciłem się o pomoc do mamy. Gdy opowiedziałem jej o prześladowaniach, jakie cierpimy, była przerażona, ale chyba nie porozmawiała na ten temat z ojcem, który uważał, że jedyną osobą władną podejmować decyzje w sprawie synów jest on sam.

To prawdziwy cud, że żaden z nas nie został pobity na śmierć. W rozmowach z braćmi nie wracam do tamtego okresu, ponieważ wspomnienia z nim związane są zbyt bolesne, ale myślę, że okrucieństwo nauczycieli odcisnęło się piętnem także na ich psychice.

Pamiętam tylko jeden szczęśliwy moment związany ze szkołą. Pewnego razu namalowałem obrazek, który był na tyle udany, że został po-wieszony na ścianie korytarza. Nigdy wcześniej żaden nauczyciel nie pochwalił mnie za moją pracę, było to więc dla mnie ogromne przeżycie.

Mama również się cieszyła, sądząc, najpewniej słusznie, że artystyczne zdolności odziedziczyłem po niej.

Przez wiele lat szkoła stanowiła źródło naszej udręki, ale po lekcjach życie toczyło się dalej i następowały w nim różne zmiany. Od moich najmłodszych lat ojciec spędzał większość czasu w Afganistanie i Pakistanie, angażując się w dżihad.

Dżihad, inaczej święta wojna, jest powinnością każdego muzułmanina i oznacza walkę prowadzoną w imię Boga. Dżihad można toczyć na dwa sposoby: pierwszy z nich nie jest związany z przemocą, kon-centruje się na walce wewnętrznej z samym sobą i ze skłonnością do grzechu. Święta wojna może jednak mieć również wymiar zbrojny, tak jak miało to miejsce w Afganistanie, w którym wojska sowieckie okupowały i ciemiężyły państwo muzułmańskie.

Muzułmanin angażujący się w walkę zbrojną przeciwko wrogom islamu zwany jest mudżahedinem lub bojownikiem. Najsłynniejszymi mudżahedinami byli bojownicy stawiający opór armii radzieckiej w Afganistanie i do nich właśnie należał mój ojciec. W latach osiemdziesiątych XX wieku wiele państw popierało żołnierzy walczących o niepodległość Afganistanu. Mudżahedini otrzymywali wsparcie moralne i finansowe między innymi od Stanów Zjednoczonych pod prezydenturą Jimmy’ego Cartera i Ronalda Reagana. Ten ostatni publicznie nazwał ich bojownikami o wolność.

W tamtych czasach mój ojciec był bohaterem nie tylko na Bliskim Wschodzie, ale i na Zachodzie.

Wieloletnia walka, ciężka i często nierówna, niespodziewanie zakończyła się sukcesem: pod koniec lat osiemdziesiątych świat obiegła wiadomość o stopniowym wycofywaniu się wojsk sowieckich z terenów afgańskich. Zwartą, dobrze wyszkoloną i wyposażoną armię pokonały partyzanckie grupy mudżahedinów, stawiających opór między innymi pod przywództwem mojego ojca!

Pamiętam, że zastanawialiśmy się z braćmi, co ojciec zrobi z wolnym czasem, którego nagle mu przybędzie, gdy nie będzie już musiał

co i rusz wyjeżdżać na kolejną misję. Ku naszemu zdumieniu okazało się, że ojciec był równie, a może i bardziej zajęty. Stał się bohaterem wo-jennym i wiele osób pragnęło się z nim spotkać. Zarówno rząd Arabii Saudyjskiej, jak i zwykli obywatele przeznaczali ogromne sumy pienię-

dzy na walkę prowadzoną w Afganistanie. Poza tym wielu Saudyjczyków dobrowolnie przyłączyło się do mudżahedinów i niejeden z nich od-dał zdrowie lub życie za sprawę afgańską. Odległa wojna okupiona tak wielką ofiarą stała się w świadomości społeczeństwa jego własną wojną.

Dlatego cały świat arabski świętował zwycięstwo w Afganistanie, a nasz ojciec stał się symbolem tych wszystkich żołnierzy, którzy walczyli o słuszną sprawę. Muzułmanie z kraju i z zagranicy podziwiali go, pragnęli poznać i wysłuchać jego relacji z pól bitewnych. Chociaż ojciec sam nie zabiegał o sławę i szczególną uwagę, zgadzał się na spotkania w meczetach i domach prywatnych, podczas których dzielił się swoimi doświadczeniami i przemyśleniami.

Nasze życie zaczęło przypominać życie innych rodzin, co stanowiło pewną nowość. Ojciec, tak samo jak ojcowie naszych kolegów, codziennie rano wstawał i wychodził do pracy w firmie, z której wracał

wieczorem. Wciąż jednak był mocno zaangażowany w sprawy związane z religią i wiele czasu spędzał na rozmowach z innymi wyznawcami na temat obowiązków i powinności muzułmanina.

Na szczęście dla nas przez pierwszy rok pobytu w domu ojciec czę-

sto miał dobry humor, choć oczywiście cały czas oczekiwał od synów, iż będą się zachowywali w sposób godny i dostojny. Prowadził nas twardą ręką, ale mimo to przykro mi było, gdy starsi bracia wyrażali żal z powodu powrotu ojca do domu. Mówili, że mieli więcej wolności podczas jego nieobecności i że woleliby, aby ta wojna się nie skończyła!

Gdy byłem dzieckiem, bardzo zabiegałem o towarzystwo ojca i o jego aprobatę. Z biegiem lat wszystko się jednak zmieniło i choć wciąż go podziwiałem i pragnąłem zadowolić, nie potrzebowałem już jego uwagi.

Słowa braci sprawiały mi ból, ale po głębokim namyśle musiałem przyznać im rację: żyło nam się lepiej, gdy ojca nie było w domu.

ROZDZIAŁ 8

LICZNE POTOMSTWO OSAMY

Nadżwa Bin Laden

“1988 roku czwarta żona Osamy, Siham, urodziła córeczkę,

Chadidżę, która była dziewiątym dzieckiem Osamy. W następnych miesiącach na świat przyszła kolejna dwójka potomstwa.

Siham po porodzie szybko zaszła w ciążę i pod koniec tego samego roku urodziła swojego pierwszego syna, małego Chalida. Od tego czasu nazywano ją zaszczytnym mianem Um Chalid.

Najbardziej jednak ucieszyłam się z tego, że moja droga przyjaciółka Chairia, trzecia żona Osamy, wreszcie spodziewała się dziecka. Chłopcu, którego wydała na świat, nadano imię Hamza, dlatego od tej pory Chairia mogła z dumą mówić o sobie Um Hamza.

Wszystkie żony Osamy miały synów, co w Arabii Saudyjskiej jest uwa-

żane za wielkie wyróżnienie.

Częste wyjazdy męża do Pakistanu i Afganistanu nagle się urwały. Kiedy dowiedziałam się, że wojna w Afganistanie wreszcie dobiegła końca, bardzo się ucieszyłam. 15 lutego 1989 roku ostatnie oddziały wojsk radzieckich wycofały się z okupowanych terenów. Uznałam to za dobry omen, ponieważ właśnie tego dnia Osama kończył trzydzieści dwa lata. Chociaż muzuł-

manie nie obchodzą urodzin, mąż wyznał mi, że zwycięstwo w tej długiej i ciężkiej wojnie jest najwspanialszym prezentem, jaki mógłby otrzymać.

Mnie najbardziej radowała myśl, że Osama wróci do domu i do

zwyczajnego życia, jakie wiedzie większość saudyjskich biznesmenów.

Będzie już nie żołnierzem, ale przedsiębiorcą. Nie będę musiała zamartwiać się o niego i zastanawiać się, co zrobię, jeśli pewnego dnia dowiem się, że poległ w walce.

Mówiono mi, że Osama stał się bohaterem wielu muzułmanów, ja

jednak wiem, że wcale tego nie pragnął. Nie chwalił się przede mną odznaczeniami, które otrzymywał, ani nie opowiadał o szacunku, nieraz graniczącym z czcią, jakim otaczano jego osobę.

Tak jak się spodziewałam, nasze życie się ustabilizowało. Mąż co rano wychodził do pracy i wracał z niej po południu, chociaż miał teraz cztery żony i dzielił swój czas równo między nie, a to oznaczało, że spędzał ze mną co czwarty wieczór. Podczas weekendowych wypadów na farmę działo się podobnie - Osama poświęcał mi i naszym dzieciom czwartą część czasu przeznaczonego na wypoczynek.

Z pewnością osiągnął cel, który parę lat wcześniej sobie wyznaczył, twierdząc, że chce przysporzyć islamowi wielu wyznawców. W 1990

roku w naszej dużej rodzinie przyszła na świat kolejna trójka dzieci.

Druga żona Osamy, Chadidża, urodziła drugiego syna, Amera. W tym samym roku doszło również do zabawnego zbiegu okoliczności. Okazało się, że ja i czwarta żona, Siham, spodziewamy się dziecka (ja ós-mego, a Siham trzeciego) mniej więcej w tym samym czasie, chociaż ja miałam urodzić nieco wcześniej.

Gdy zbliżał się termin porodu, Osama jak zwykle był w domu. Bóg chciał, że w chwili kiedy zaczęłam odczuwać bóle, przybiegła do nas pokojówka Siham z wiadomością, że jej pani źle się czuje i chyba niedługo urodzi. Na początku zdziwiliśmy się, ponieważ ciąża Siham trwała dopiero siedem miesięcy, ale szybko się zorientowaliśmy, że mamy do czynienia z przedwczesnym porodem.

Nastąpiło ogólne zamieszanie. Gdybym czuła się choć trochę lepiej, pewnie nie potrafiłabym się powstrzymać od śmiechu, widząc Osamę, który gorączkowo usiłuje wcisnąć dwie ciężarne żony na tylne siedzenie swego najnowszego mercedesa.

Podczas jazdy czułam się jak w surrealistycznym śnie. Siedziałyśmy z Siham obok siebie, trzymałyśmy się za ogromne brzuchy i postęki-wałyśmy jedna przez drugą, marząc tylko o tym, by ból jak najszybciej ustał. W szpitalnej recepcji zapanował chaos, gdy dwie rodzące kobiety dotarły na miejsce jednocześnie. Lekarze i pielęgniarki biegali, krzątali się i myślę, że w całym tym rozgardiaszu część personelu nawet nie zorientowała się, że przyjechałyśmy z Siham razem.

Najzabawniejszy incydent wydarzył się już po porodzie, gdy pewna bystra pielęgniarka zauważyła Osamę biegnącego prosto z mojego pokoju do sali, na której leżała Siham. Kobieta była bardzo drobna i musiała mieć w sobie wiele odwagi, by zajść drogę potężnie zbudowanemu mężczyźnie i zwrócić mu uwagę, że ma prawo przebywać tylko w tym pomieszczeniu, które zajmuje jego żona. Pielęgniarka ostrzegła go: - Może pan mieć poważne kłopoty, gdy ktoś się dowie, że podglą-

dał pan obcą kobietę!

Wyobrażam sobie jej minę, gdy obruszony Osama zawołał:

- Ja wcale nie podglądam! Obydwie te kobiety to moje żony!

Bardzo się ucieszyłam, że znów urodziłam córeczkę, której daliśmy ug na imię Iman. Wcześniej martwiłam się, że delikatna Fatima będzie czuła się samotna w domu zdominowanym przez mężczyzn.

Siham również wydała na świat córkę, Miriam, ale ponieważ mała była wcześniakiem, musiała tydzień dłużej pozostać w szpitalu.

Pod koniec 1990 roku dotarła do nas niepokojąca informacja. Prezydent Iraku zaatakował sąsiedni Kuwejt. Tym razem widmo wojny wisiało już nie nad jakąś odległą krainą, ale nad naszym regionem i tak jak wszyscy obawiałam się konsekwencji tych wydarzeń, wiedziałam jednak, że jako kobieta, której rolą jest opieka nad domem i dziećmi, niewiele mogę zrobić. Pozostawało mi jedynie czekać na rozwój wypadków. Wielu rzeczy na temat wojny dowiadywałam się od swoich najstarszych synów. Powiedzieli mi między innymi, że Osama jest przekonany, iż prędzej czy później iracka armia przekroczy granicę i dokona aktu agresji na Arabię Saudyjską, dlatego często wychodzi wieczorami na różne spotkania, by ostrzec rodaków przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Większość Saudyjczyków nie podzielała jednak jego poglądów, wszyscy wierzyli, że prezydent Iraku nie podejmie tak nierozsądnych działań.

Wojna rozgorzała na początku 1991 roku, ale ja schowałam głowę w piasek niczym afgańscy bojownicy, o których Osama opowiadał parę lat wcześniej. Zajmowałam się dziećmi, a gdy ogarniał mnie lęk o przy-

szłość, tłumaczyłam sobie, że mąż z pewnością nie pozwoli, by stała nam się krzywda.

Działania wojenne w Kuwejcie nie trwały zbyt długo i zakończyły się porażką Iraku, który wycofał swoje wojsko z okupowanych terenów. Mieliśmy nadzieję, że tym razem spokój powróci na dobre, jednak tak się nie stało, przynajmniej nie w naszej rodzinie. Zauważyłam, że z miesiąca na miesiąc Osama robi się coraz bardziej posępny. Pewnego dnia oznajmił mi, że dobrze by było, gdybym wybrała się z najmłodszymi dziećmi z dłuższą wizytą do Syrii. Kiedy spytałam, dlaczego chce, bym wyjechała z kraju w tak niespokojnym czasie, powiedział:

- Nadżwa, być może miną całe lata, zanim będziesz mogła znów

zobaczyć rodziców i rodzeństwo.

Posłuchałam więc męża, wzięłam jednego ze starszych synów, Abdula Ramana, do towarzystwa i poleciałam razem z nim, Fatimą i Iman na wakacje do Syrii. Choć niepokoiła mnie napięta sytuacja w Arabii Saudyjskiej, cieszyłam się, że będę mogła pochwalić się córeczkami i spotkać z najbliższymi. Nie było to pierwsze lato, które będąc już mę-

żatką, spędzałam w Latakii, ale do wizyt tych nigdy nie dochodziło tak często, jak bym chciała.

Każda chwila spędzona w Syrii była cudowna, dni jednak szybko mi-jały i gdy zaczął się zbliżać czas powrotu do domu, wpadłam w dziwny nastrój. W jednym momencie byłam radosna, po czym nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ogarniał mnie lęk. Podczas wcześ-

niejszych odwiedzin nawet perspektywa rozstania z rodzicami nie potrafiła mnie zasmucić. Nasze pożegnania przebiegały w pogodnej, pełnej czułości atmosferze. Wspominaliśmy mile spędzony czas nad morzem albo w górach i umawialiśmy się na następną wizytę.

Teraz jednak byłam przygnębiona i trudno mi było zdobyć się na pożegnalny uśmiech. Nikomu nie zwierzałam się z dręczących mnie obaw, ale przeczuwałam, że w niedalekiej przyszłości coś strasznego spotka mnie lub moją rodzinę. I faktycznie, zanim ponownie miałam okazję zobaczyć się z krewnymi w Syrii, doszło do wydarzeń, które w dramatyczny sposób wpłynęły na życie nie tylko moje i moich dzieci, ale i wielu ludzi na całym świecie. Jednak jako kobieta bezgranicznie oddana rodzinie niewiele mogłam zrobić, by zapobiec przyszłym wy-padkom lub choćby zmienić własny los.

INFORMACJE NA TEMAT AKTYWNOŚCI POLITYCZNEJ OSAMY BIN LADENA

Jean Sasson

W czasie gdy Nadżwa rodziła kolejne dzieci, a Omar rósł i powoli zaczynał rozumieć, że jego życie różni się od życia, jakie wiodą jego rówieś-

nicy, Osama Bin Laden był całkowicie pochłonięty konfliktem w Afganistanie. Charakter wojny zmieniał się, wojska radzieckie okupowały główne miasta, natomiast mudżahedini (wraz z nimi Osama) prowadzili wojnę partyzancką. W latach 1980-1985 Rosjanie w różnych częś-

ciach okupowanego kraju dziewięciokrotnie przeprowadzali ofensywę.

W1985 roku Abdullah Azzam i Osama założyli oficjalną organizację o nazwie Biuro Rekrutacyjne (ang. Services Office), do którego zgłaszali się ochotnicy pragnący walczyć przeciwko Rosjanom. W Biurze młodzi bojownicy przechodzili szkolenie wojskowe, po czym wysyłano ich do oddziałów w Afganistanie. Osama, który wcześniej koncentrował się na zbieraniu funduszy, dostarczaniu żywności i artykułów medycznych, roz-szerzył swoją działalność. Zaangażował się w zakładanie obozów szkoleniowych, budowę dróg oraz formowanie własnych grup bojowych złożonych z arabskich bojowników. Sam również zaczął brać udział w walkach, ryzykując życiem i odnosząc obrażenia tak samo jak jego ludzie.

W tym okresie Osama poznał również zwolenników dżihadu z Egiptu, którzy zainspirowali go do dalszych działań. Wszyscy oni byli podobnego zdania i uważali, że po zwycięstwie nad armią radziecką świat Muzułmański należy przebudować i odnowić. Ludzie ci w przyszłości mieli zostać jednymi z najbardziej oddanych stronników Osamy. Na-leżeli do nich między innymi Mohammed Atef, doktor Ajman az-Zawahiri, Abu Ubajda al-Bansziri, Abdullah Ahmed Abdullah oraz Omar Abdel Raman, niewidomy duchowny z Egiptu.

Osama przebywał w Pakistanie i Afganistanie częściej niż w Arabii Saudyjskiej, dlatego postanowił nabyć dom w Peszawarze, do którego mogły przyjeżdżać na wakacje jego żony i dzieci. Podczas jednej z tych wizyt Osama zabrał swojego pierworodnego syna Abdullaha do obozu wojskowego w Dżadżi, narażając go tym samym na ogromne niebezpieczeństwo. Nieoczekiwanie skrytykowali go za to członkowie rodziny oraz towarzysze broni, między innymi Abdullah Azzam, Osama jednak nigdy nie przestał wysuwać swoich synów na pierwszą linię w walce, która nie była ich walką.

W kwietniu 1988 roku, dziewięć lat i cztery miesiące po rozpoczę-

ciu radzieckiej inwazji na Afganistan, przedstawiciele Afganistanu, Związku Radzieckiego, Stanów Zjednoczonych oraz Pakistanu podpisali pakt, na mocy którego rosyjscy przywódcy zobowiązali się do wyco-fania armii z okupowanych terenów, przywódcy afgańscy i pakistańscy zgodzili się nie ingerować w sprawy i interesy sąsiadów, a Amerykanie potwierdzili, iż nie będą dalej wspierać afgańskich partyzantów.

Mentor Osamy Abdullah Azzam przekonywał, że należy pójść za cio-sem i założyć strukturę skupiającą muzułmanów, którzy pragną walczyć o utworzenie idealnego świata opartego na zasadach islamu. Osama w pełni popierał wizję swojego mistrza i zaproponował, by organizację ową nazwać Al-Kaida al-Askarija, co w tłumaczeniu oznacza „baza wojskowa”. Po pewnym czasie nazwę skrócono, pozostawiając jedynie jej pierwszy człon, Al-Kaida. Pierwsze spotkanie członków nowej organizacji odbyło się w sierpniu 1988 roku w domu Osamy w Peszawarze.

Założyciele Al-Kaidy postanowili, iż działania organizacji będą miały ogólnoświatowy zasięg, a jej głównymi celami będą oczyszczenie świata muzułmańskiego z wpływów zachodnich, obalenie ustrojów monarchi-stycznych i świeckich rządów oraz uczynienie z islamu jedynej obowią-

zującej na całym świecie religii. Do realizacji swych zamiarów Al-Kaida miała wykorzystywać środki zarówno pokojowe, jak i zbrojne. Gdy wojna w Afganistanie dobiegła końca, Osama zyskał więcej czasu, by poświęcić się pracy na rzecz nowo utworzonej struktury.

Dość szybko stanął na czele ruchu, wewnątrz którego niemal od początku dochodziło do pewnych tarć. Najwyraźniej szy konflikt zaryso-wał się między Abdullahem Azzamem i doktorem Ajmanem az-Zawahirim. Obaj mężczyźni rywalizowali ze sobą o wysokość udzielanego im wsparcia finansowego oraz generalnie o wpływy w organizacji. Abdul-

lah Azzam nie popierał stosowania przemocy wobec bratnich narodów muzułmańskich, podczas gdy Zawahiri nie miał tego typu skrupułów.

Z biegiem czasu coraz bardziej napięte stosunki między dwoma znaczącymi osobistościami stały się poważnym problemem dla tworzącej się dopiero struktury.

15 lutego 1989 roku ostatni oddział radziecki opuścił teren Afganistanu. Osama i jego żołnierze odnieśli wielkie zwycięstwo. Niestety tuż po zakończeniu wojny przywódcy współpracujących do tej pory ze sobą plemion afgańskich zaczęli spierać się o to, któremu z nich przypadnie rola lidera w umęczonym wojną państwie. Osama usiłował mediować między skłóconymi przywódcami, jednak bez większego skutku.

Al-Kaida zajęła się więc własnymi sprawami i zaczęła przygotowywać grunt pod ogólnoświatowe działania, ale jeszcze w tym samym roku doszło do zamachów na Abdullaha Azzama. Pierwszy z nich nie udał się, dopiero drugi sięgnął celu. 24 listopada w Peszawarze nie-znani sprawcy zdetonowali miny lądowe w pobliżu samochodu, którym Azzam jechał do meczetu. W zamachu zginął on i jego dwóch synów.

Nie udało się ustalić, kto zlecił zabójstwo, ale wiele osób uważało, że za zamachem stał Zawahiri.

Po śmierci czterdziestodziewięcioletniego Abdullaha Azzama w otoczeniu Osamy nie pozostała ani jedna osoba, która mogłaby go w przyszłości odwieść od ataków skierowanych przeciwko władcom Arabii Saudyjskiej oraz Stanom Zjednoczonym.

Osama powrócił do Dżuddy jako dojrzały mężczyzna o w pełni ukształ-

towanej świadomości politycznej i religijnej oraz z bogatym doświadczeniem wojskowym i dowódczym. Od tamtej pory będzie koncentrował się na rozwoju Al-Kaidy i spotykał z muzułmanami o podobnych poglądach.

ROZDZIAŁ 9

POCZĄTEK KOSZMARU

Omar Bin Laden

pokój, jaki zapanował w regionie po zakończeniu konfliktu radziecko-afgańskiego, nie trwał długo. Umysł ojca przypominał

h—P radar wyczulony na nastroje panujące w naszej części świata, nic więc dziwnego, że Osama Bin Laden pierwszy zaczął uderzać na alarm.

Mimo że przez wiele lat pochłaniała go walka w Afganistanie, nie przestawał bacznie obserwować wydarzeń, jakie miały miejsce w innych krajach arabskich, a zwłaszcza przebiegu wojny między Irakiem i Iranem. Wojna ta wybuchła 22 września 1980 roku, na rok przed moimi urodzinami, a skończyła się 20 sierpnia 1988 roku, w sześć miesięcy przed przerwaniem działań zbrojnych w Afganistanie. Żadna ze stron nie odniosła walnego zwycięstwa, dlatego ojciec począł jeszcze uważ-

niej śledzić poczynania Iraku. Uważał, że iracki przywódca Saddam Husajn z pewnością nie jest zadowolony z rezultatu wojny i wkrótce przypomni światu o sobie.

Husajn był zwolennikiem świeckich rządów w państwach arabskich i z tego powodu ojciec nigdy go nie popierał. Często drwił z niego, twierdząc, że „nie jest wiernym”. Dla muzułmanina nie ma większej obelgi-Ojciec pogardzał również agresywnym usposobieniem irackiego przywódcy i ostrzegał: - Dowódca tak potężnej armii nigdy nie przestanie szukać okazji do wszczęcia wojny.

Zakusy pogrążonego w długach Husajna, który ponoć spoglądał chci-wym okiem na dobra zasobnych sąsiadów, martwiły ojca do tego stopnia, że postanowił podzielić się swoimi obawami ze społeczeństwem. Robił

to na różne sposoby, najczęściej jednak przemawiał w meczetach oraz nagrywał swoje przemyślenia na taśmy magnetofonowe i rozprowadzał

wśród przyjaciół. Był to dość niebezpieczny proceder, ponieważ prze-kazywane z rąk do rąk kasety trafiały do coraz szerszego grona odbiorców, wywołując niezadowolenie wśród członków rodziny królewskiej.

Nigdy jednak dezaprobata monarchów wobec działań ojca nie została wyrażona publicznie.

Niestety przewidywania Osamy Bin Ladena wkrótce się sprawdziły.

W lutym 1990 roku stosunki między Irakiem a Kuwejtem oraz Arabią Saudyjską uległy poważnemu pogorszeniu. Saddam Husajn domagał się umorzenia długu sięgającego czterdziestu miliardów dolarów, jaki zaciąg-nął u sąsiadów, szykując się do wojny z opanowanym przez Chomeiniego Iranem. Obydwa państwa wspierały Irakijczyków hojną ręką, ponieważ niepokoiła je rewolucja, do której doszło w Iranie, oraz jawnie wyrażana przez Chomeiniego niechęć wobec rządów sprawowanych w krajach sun-nickich. Iran, spadkobierca Persji, jest krajem szyickim, podczas gdy większość państw arabskich w rejonie Zatoki Perskiej wierna jest szkole sun-nickiej. Obydwa odłamy islamu, tak samo jak oba sąsiadujące ze sobą narody - perski i arabski, od wielu wieków są do siebie wrogo nastawione.

Tym razem jednak Kuwejt i Arabia Saudyjska nie spełniły prośby swojego niedawnego sojusznika, co rozjuszyło Husajna. Zaczął domagać się kolejnych nieoprocentowanych pożyczek na kwotę trzydziestu miliardów dolarów, odgrażając się: „Niech reżimowi władcy państw nad Zatoką Perską wiedzą, że jeśli nie dadzą mi pieniędzy, sam je sobie wezmę”. Na potwierdzenie tych słów iracki dyktator rozkazał swojej stutysięcznej armii stanąć na granicy z Kuwejtem. Gdy kazano mu wytłumaczyć się z nietypowych działań, stwierdził, że przeprowadza jedynie ćwiczenia.

Król Fahd próbował jeszcze załagodzić sytuację i wszystkim stro-nom konfliktu zaproponował spotkanie, które odbyło się 31 lipca 1990

roku w Dżuddzie. Niestety zamiast rozwiązań przyniosło ono kolejne mocne słowa i groźby. Właśnie tego wieczoru ojciec oznajmił, że wojna wisi w powietrzu.

2 sierpnia 1990 roku o świcie wojska irackie dokonały agresji na Kuwejt, bez trudu obejmując panowanie nad niewielkim państwem.

Ojciec wciąż jednak powtarzał:

- Saddam się nie zatrzyma, zaatakuje Arabię Saudyjską, ponieważ będzie chciał przejąć kontrolę nad polami naftowymi we wschodniej części kraju. Uderzy, gdy tylko umocni swoją pozycję w Kuwejcie.

Miałem wtedy dziesięć lat i po raz pierwszy w pełni zrozumiałem, na czym polega konflikt zbrojny. Dotarło do mnie, że zawierucha wojenna może objąć każdy kraj, nawet mój. Wtedy również dostrzegłem, jak bardzo saudyjskie społeczeństwo i władze szanowały ojca za jego dokonania w Afganistanie. Był jedynym cywilem w państwie, który mógł jeździć samochodem o przyciemnianych szybach lub przemierzać ulice Dżuddy z przewieszonym przez ramię karabinem maszynowym. Od tamtej pory zacząłem uważnie obserwować wydarzenia rozgrywające się w naszej części świata oraz słuchać, co ojciec ma do powiedzenia na ich temat.

Osama Bin Laden rozpoczął przygotowania do wojny. Pewnego dnia wrócił do domu z kilkoma rolkami szerokiej wytrzymałej taśmy kleją-

cej i polecił synom obkleić nią okna, żeby zapobiec wypadnięciu szyb podczas ewentualnego bombardowania miasta. Zgromadził zapasy żywności, świec, lamp gazowych, podręcznych aparatów nadawczo-odbior-czych oraz odbiorników radiowych zasilanych bateriami. Kupił nawet wojskowe maski gazowe i uczył nas, w jaki sposób je wkładać. Dla dzieci była to świetna zabawa, ale ojciec instruował nas ze śmiertelną powagą; wiedział, na co stać Husajna, który nie zawahał się użyć broni chemicznej i biologicznej podczas wojny z Iranem.

Po zabezpieczeniu domu i rodziny na wypadek nadejścia wojny

Osama Bin Laden zajął się zaopatrzeniem farmy w benzynę i jedzenie.

Doszedł do wniosku, że nasza farma stanowiłaby świetną bazę wojskową, dlatego przygotowywał również zaplecze logistyczne w postaci floty ciężarówek. Miał nadzieję, że w obliczu zagrożenia ze strony Husajna rodzina królewska zwróci się do niego o pomoc.

Zdecydował się nawet na kupno łodzi motorowej, która mogłaby

w nagłej potrzebie pomieścić całą rodzinę i wywieźć nas w bezpieczne miejsce. Polecił wymienić standardowy silnik na mechanizm o większej mocy i przycumować motorówkę w przystani Bin Ladenów znajdują-

cej się na terenie dżuddyjskiego portu. Zdumiałem się, gdy usłyszałem, że ojciec ochrzcił łódź imieniem Szafika al-Madaniego, mudżahedina, który poległ bohaterską śmiercią podczas wojny afgańsko-radzieckiej.

Jako dziecko uważałem Szafika al-Madaniego za swojego idola. Poznałem go podczas wakacji w Pakistanie. Miałem wtedy zaledwie osiem lat i jak zwykle kręciłem się po domu, szukając zajęcia. Któregoś dnia na podwórko przed naszą willą zajechały dwie ciężarówki. Ludzie ojca zaczęli ładować na nie prowiant i inne zapasy przeznaczone dla obozów szkoleniowych w Afganistanie. Byliśmy zachwyceni, kiedy jeden z męż-

czyzn poprosił nas, byśmy pomogli w tej pracy. W pewnej chwili pomiędzy skrzynkami i różnymi pakunkami wypatrzyłem piłkę futbolową.

Zaświeciły mi się do niej oczy i poczułem, że muszę ją mieć, zebrałem się więc na odwagę i zapytałem stojącego najbliżej mnie mężczyznę: - Czy żołnierze w obozie będą grali w piłkę?

Mężczyzna odparł:

- Tak, na pewno będą grali.

- Chyba jednak nie - pokręciłem głową z powątpiewaniem i chwyciłem piłkę, licząc na to, że zdążę z nią uciec, zanim ktokolwiek mnie powstrzyma. Mężczyzna jednak był szybszy.

- Będą grali - warknął, wyszarpnął mi piłkę z rąk i wrzucił na pakę.

Nie zdążyłem zareagować, ponieważ w tym samym momencie podszedł do nas chłopak, na oko dwudziestoletni, sięgnął po piłkę i rzucił

ją do mnie.

- Łap! - zawołał.

Przycisnąłem ją mocno do siebie i spojrzałem z wdzięcznością na chłopaka.

- Weź ją. Jest twoja - powiedział i uśmiechnął się.

Byłem wniebowzięty. Zapytałem mojego dobroczyńcę o imię, a on

odrzekł, że nazywa się Szafik al-Madani. Nieczęsto spotykałem się z tak ogromną życzliwością ze strony obcych, dlatego to wydarzenie zapadło mi głęboko w pamięć. Gdy zamknę powieki, wciąż widzę tego chłopaka, niezbyt wysokiego, ale mocnej budowy, o krótkich ciemnych włosach, rzadkiej bródce, długich bokobrodach i błyszczących oczach, w których migoczą iskierki dobrego humoru i radości.

Kilka tygodni później wstrząsnęła mną wiadomość, którą przekazał mi ojciec: Szafik al-Madani zginął na polu walki. W trakcie bitwy Szafik wraz z dwoma towarzyszami zapuścili się na niebezpieczny teren ziemi niczyjej leżącej między pozycjami radzieckimi i afgańskimi.

Przez przypadek wyszli prosto na kolumnę sowieckich czołgów i cięż-

kiego sprzętu wojskowego, a gdy próbowali się wycofać, rosyjscy żoł-

nierze ruszyli za nimi.

Szafik wiedział, że wobec zdecydowanej przewagi liczebnej wroga nie mają szans wyjść z opresji cało, kazał więc swoim towarzyszom uciekać, a sam został, by ich osłaniać. Bojownicy protestowali, ale Szafik przekonał ich, mówiąc, że wszyscy zginą, jeśli jeden nie zostanie, by skupić na sobie ogień nieprzyjaciela. Mężczyźni rzucili się do ucieczki.

Usłyszeli za sobą zajadły terkot karabinów maszynowych, a gdy dobiegli do grzbietu wzgórza, obrócili się i zobaczyli leżącego na ziemi martwego Szafika, który w rękach wciąż jeszcze ściskał karabin.

Ojciec także bardzo przeżywał śmierć młodego żołnierza, ponieważ doskonale pamiętał krótką rozmowę, jaką z nim odbył na tydzień przed tymi wydarzeniami. Szafik miał wtedy powiedzieć:

- Szejku, modlę się do Boga tylko o to, by nie wyznaczył mi miejsca wiecznego spoczynku tu, w Afganistanie. Nie obawiam się śmierci, ale nie chcę umrzeć na tej piaszczystej ziemi.

Ojciec przypomniał sobie te słowa, gdy kupował motorówkę, i z żalem pomyślał o chłopaku, który zamiast ujeżdżać na podobnej łodzi fale, leży pogrzebany na pustyni w Afganistanie. Przyznam, że nieraz wyobrażałem sobie brawurową ucieczkę naszej rodziny na śmigłej motorówce Szafik al-Madani. A jeśli wojska irańskie nie zaatakują naszego kraju, marzyłem dalej, będziemy razem z ojcem wypływać na łodzi daleko w głąb Morza Czerwonego.

W tamtym okresie ojciec był prawdziwym patriotą, lojalnym wobec Arabii Saudyjskiej i króla. Wiedział, że niektóre jego wypowiedzi na temat Husajna były odbierane przez rodzinę królewską z niezadowoleniem, dlatego przestrzegał swoich pracowników: - Jeśli zdarzy się, że policja lub żołnierze będą chcieli was aresztować, nie stawiajcie oporu. Poddajcie się ich woli i bądźcie im posłuszni.

Nie próbujcie uciekać. Nie brońcie się. Osobiście dopilnuję, byście od-zyskali wolność.

Wielokrotnie również powtarzał:

- Rodzina Bin Ladenów popiera rodzinę królewską. Mój ojciec był

zaufanym współpracownikiem naszego pierwszego króla Abd al-Aziza.

Teraz synowie Mohammeda Bin Ladena wspierają synów Abd al-Aziza.

Osama Bin Laden, ze względu na swój status bohatera wojennego

oraz pamięć Mohammeda Bin Ladena, był przyjmowany przez niektó-

rych członków rodziny królewskiej, postanowił więc wykorzystać owe koneksje, by ostrzec monarchów przed zbliżającym się według niego zagrożeniem ze strony Iraku. Spotkał się z kilkoma książętami, ale naj-

ważniejsza z wizyt miała miejsce w gabinecie niezwykle wpływowego ministra spraw wewnętrznych księcia Naifa Bin Abd al-Aziza al-Sauda, który był bratem ówcześnie panującego króla Fahda. Ojciec zaproponował księciu pomoc w walce z Husajnem, zapewniając, że w każdej chwili może ściągnąć do kraju dwanaście tysięcy dobrze uzbrojonych i wyszko-lonych żołnierzy, weteranów wojny afgańskiej. Przekonywał, że ludzie ci gotowi są oddać życie w obronie najświętszej dla muzułmanów ziemi.

Aby rozpocząć całą operację, ojciec potrzebował jedynie zgody króla.

Pośpieszne podejmowanie decyzji nie leży w zwyczaju Saudyjczyków. Członkowie rodziny królewskiej nie zgodzili się więc od razu na propozycję ojca ani jej nie odrzucili. Powiedzieli, że muszą ją rozważyć i w razie potrzeby skontaktują się z ojcem.

Tymczasem z ust Husajna coraz częściej padały obraźliwe, pełne nienawiści słowa pod adresem władców saudyjskich, a iracka armia wciąż zagrażała granicom naszego państwa. Pewnego dnia do stolicy z wielką pompą przybyli amerykańscy przywódcy. Chcieli przekonać rodzinę królewską, by pozwolono im rozmieścić wojska wzdłuż granicy z Irakiem i Kuwejtem. Dopiero wtedy do mojego ojca dotarło, że jego oferta dotycząca obrony kraju została zlekceważona.

Z mediów dowiedział się, że powstanie wielka międzynarodowa

koalicja sił zbrojnych, która pod dowództwem Stanów Zjednoczonych będzie bronić Arabii Saudyjskiej. Czuł się zawiedziony, ponieważ naprawdę wierzył, że on i jego ludzie mogliby pokonać Husajna. Kilka razy słyszałem, jak wykrzykiwał w gniewie:

- Czy wojsko Saddama jest silniejsze od Rosjan? Nie! - Po czym dodawał: - Nie potrzebujemy Amerykanów!

Ojciec nie ukrywał rozgoryczenia przed krewnymi i przyjaciółmi, nie obnosił się z nim jednak publicznie, ponieważ wciąż był wierny monarchom. Rodziny Bin Laden i Al-Saud łączyły wieloletnia przyjaźń i współpraca na rzecz rozwoju Arabii Saudyjskiej, ale odmowa, z jaką ojciec się spotkał, bardzo go bolała, zwłaszcza że o złożonej królowi propozycji wiedziało wiele osób z otoczenia ojca.

W grę wchodziła jednak nie tylko urażona duma. Osama Bin Laden uważał, że Arabia Saudyjska, święta ziemia islamu, nie powinna być skażona obecnością chrześcijańskich lub żydowskich żołnierzy z Ameryki i innych krajów zachodnich, Do Od 1948 roku, kiedy to na ziemiach arabskich zostało utworzone państwo żydowskie, większość muzułmanów przestała uważać Stany Zjednoczone za przyjaciela. Dlatego też wiele osób, nie tylko mój ojciec, obawiało się, że amerykańskie władze wykorzystują kryzysową sytuację, by przygotować sobie grunt w naszym kraju i w przyszłości stąd rozpocząć ekspansję kulturalną w regionie.

Z tych powodów lojalność Osamy Bin Ladena wobec rodziny kró-

lewskiej coraz bardziej słabła.

Pewnego dnia towarzyszyłem ojcu w załatwianiu różnych spraw

w mieście. Lubiłem te wspólne wyjścia i dobrze się bawiłem, do chwili gdy podszedł do nas jeden z zaufanych pracowników ojca. Widziałem, że mężczyzna jest wyjątkowo spięty, i momentalnie udzielił mi się jego niepokój.

Nachylił się i szepnął coś ojcu na ucho, a ten pobladł.

Jestem pewien, że ja również zbladłem, gdy usłyszałem wiadomość, z jaką przyszedł. Siły rządowe przeprowadziły nalot na naszą farmę w pobliżu Dżuddy. Uzbrojone po zęby oddziały armii saudyjskiej otoczyły teren rancza, po czym aresztowały ludzi zatrudnionych na farmie oraz przebywających na niej weteranów wojennych.

Po powrocie z Afganistanu ojciec załatwił wizy około stu byłym mudżahedinom, sprowadził ich do Arabii Saudyjskiej i ulokował na farmie.

Uczynił tak, ponieważ wielu z nich z różnych powodów nie mogło powrócić do swoich ojczystych krajów.

Zgodnie z poleceniami ojca nikt nie stawiał oporu podczas aresz-towania. I robotnicy, i weterani podnieśli ręce do góry w geście podda-nia, posłusznie wykonywali rozkazy żołnierzy, a mimo to zabrano ich i przewieziono do więzienia. Zapasy, które od miesięcy gromadzono na farmie i które kosztowały miliony riali, zostały skonfiskowane.

Ojciec był tak wściekły, że nie mógł wydobyć z siebie słowa, odwrócił

się na pięcie i pędem ruszył w stronę swojego biura. Szedł tak szybko, że ledwo za nim nadążałem. Kiedy dotarł na miejsce, zadzwonił do księcia Abdullaha, następcy tronu i przyrodniego brata króla Fahda. Usiadłem w kącie i w milczeniu przysłuchiwałem się ich rozmowie.

Nie trwała długo. Książę Abdullah stwierdził, że nic nie wie o żadnym nalocie, ale obiecał zająć się tą sprawą i skontaktować z ojcem, by 331

udzielić mu wyjaśnień. Ojciec zawsze poważał księcia i uwierzył jego zapewnieniom, jednak incydent ten i tak miał się okazać jedną z kro-pel, które przepełniły kielich goryczy i popchnęły Osamę Bin Ladena na drogę zniszczenia.

Gniew ojca narastał, ponieważ mijały kolejne dni, a nikt mu żadnych wyjaśnień nie udzielał, mimo że co pewien czas kontaktował się z różnymi wysoko postawionymi osobami występującymi jako przedstawiciele księcia Abdullaha lub króla Fahda. Napięcie opadło nieco dopiero wtedy, gdy władze nakazały zwolnić z więzienia wszystkich poj-manych na farmie ludzi.

Jesienią 1990 roku do Arabii Saudyjskiej zaczęły napływać wojska amerykańskie. Wielu Saudyjczyków już wcześniej czuło się ura-

żonych faktem, że ich honoru mają bronić chrześcijanie, ale dopiero teraz zdano sobie sprawę, co między innymi oznacza wpuszczenie do kraju armii państw zachodnich - na ulice muzułmańskich miast wyległy tłumy kobiet żołnierzy.

Gdy ojciec zobaczył umundurowane kobiety z bronią u pasa, coś

w nim pękło i począł jawnie krytykować decyzję króla o wpuszczeniu obcych zachodnich wojsk do kraju.

- Kobiety! Kobiety bronią saudyjskich mężczyzn! - grzmiał.

Była to najgorsza zniewaga! Frustracja ojca sięgnęła zenitu. Stwierdził, że obecność niewiernych zanieczyszcza nasz świat, i zaczął ostro krytykować rodzinę królewską, Amerykanów, Brytyjczyków i wszystkich innych, którzy jego zdaniem działali na szkodę islamu.

Zaczął wypowiadać się publicznie w meczetach, rozsyłał ulotki i nagrywał kasety z przesłaniem, w którym atakował rząd za to, że pozwala, by Arabia Saudyjska stała się kolonią Stanów Zjednoczonych. Rodzina królewska z coraz większym niezadowoleniem obserwowała działania ojca i w sumie się jej nie dziwię. Decyzja, zapewne niełatwa, o nawiąza-

niu współpracy militarnej z Zachodem była podyktowana uzasadnioną troską o naród. Nikt nie odmawiał ojcu ani jego mudżahedinom waleczności, jednak co innego ich szanować, a co innego oddawać w ręce dwunastotysięcznego wojska los całego państwa.

Kochałem ojca i trudno mi przychodziło negatywne ocenianie jego postawy, ale tego jednego byłem i jestem pewien: rodzina królewska postąpiła wówczas odpowiedzialnie i słusznie.

Gdy siły zbrojne państw zachodnich sprawnie i z niewielkimi stratami przeprowadziły operację w Kuwejcie, w wyniku której armia iracka wycofała się z zajmowanych bezprawnie terenów, nastrój ojca wcale się nie poprawił. Prawdę mówiąc, miałem wrażenie, że szybkie zwycięstwo Amerykanów rozzłościło go jeszcze bardziej. Przyszło mi nawet do głowy, iż ojcu łatwiej byłoby znieść porażkę ojczyzny w walce z drugim muzułmańskim narodem niż wiktorię odniesioną

dzięki wydatnej pomocy niewiernych. Jego wściekłość spotęgowała się jeszcze, kiedy stało się jasne, że po zakończeniu wojny w Zatoce część amerykańskich sił pozostanie w Arabii Saudyjskiej. Podczas swoich wystąpień w meczetach ostrzegał: „Przedłużona obecność amerykańskich żołnierzy jest dowodem na to, iż moje przewidywania się sprawdzają i skażenie naszej ziemi świecką zachodnią myślą rozpoczęło się na dobre”.

Byłem wtedy jeszcze mały i ojciec nie wtajemniczał mnie w swoje zamysły, ale przeczuwałem, że jego rosnące niezadowolenie zapocząt-kuje niepożądane zmiany w naszym życiu.

Teraz oczywiście wiem, że źródłem konfliktu z rodziną królewską było postępowanie Osamy Bin Ladena. Monarchowie niejednokrotnie starali się załagodzić spór, ale ojciec, nieprzejednany w swoich poglą-

dach, odrzucał wszelkie próby pojednania. Wysuwał coraz cięższe zarzuty pod adresem władz i jątrzył z coraz większą zaciekłością. Wreszcie jego krytyka urosła do tak niedorzecznych rozmiarów, że rodzina kró-

lewska nie mogła dłużej puszczać jej mimo uszu. Książę Naif, minister spraw wewnętrznych, poinformował ojca, że nie wolno mu opuszczać terenu królestwa. W Arabii Saudyjskiej zakaz wyjazdu jest najczęściej pierwszym krokiem do utraty wolności. Czy zatem ojciec miał skoń-

czyć w więzieniu?

Starsi bracia ojca usiłowali przywołać go do porządku, przypominając o lojalności, jaką nasza rodzina powinna obdarzać rodzinę królewską, on jednak nie zważał na ich napomnienia i dalej robił swoje.

W domu zapanowała atmosfera pełna napięcia. Całe nasze życie

obracało się wokół ojca i jego humoru. Kiedy był niezadowolony, odczuwał to każdy z nas, każda żona i każde dziecko. Pewnego dnia zupeł-

nie niespodziewanie ojciec polecił mamie, by zabrała Abdula Ramana i dwie córki na długie wakacje do Syrii.

Wszyscy synowie Osamy Bin Ladena, oprócz wspomnianego Abdula Ramana, pozostali w Dżuddzie i wtedy spotkała nas kolejna niespodzianka. Któregoś wieczoru ojciec po prostu zniknął, nic nikomu nie mówiąc. Dopiero później jeden z jego pracowników poinformował

nas, że szejk Osama wyjechał z królestwa w interesach. Zachodziliśmy z braćmi w głowę, jakim cudem to mu się udało. Pamiętałem o naszej zwinnej łodzi i modliłem się w duchu, by nie okazało się, że ojciec do-

konał brawurowej ucieczki, o której marzyłem, sam, bez nas.

Odetchnąłem z ulgą, gdy dowiedziałem się, iż rzecz miała się inaczej.

Jeden z łaskawszych książąt zezwolił ojcu na wyjazd w pilnej sprawie do Pakistanu, uzyskawszy wpierw od niego przyrzeczenie, że wróci do kraju najszybciej, jak się da.

Czekaliśmy więc na powrót ojca, ale na próżno. Kiedy mama przy.

leciała z wakacji w Syrii, poinformowano nas, że ojciec nie zamierza wracać do kraju i że my również wkrótce opuścimy granice królestwa.

Mieliśmy zamieszkać w Afryce.

Rozejrzałem się po domu. Nie miałem zbyt wielu rzeczy osobistych i nie dbałem o nie. Prawdę mówiąc, myślałem tylko o koniach, które trzymaliśmy na farmie. Co będzie z moją ukochaną klaczą Bajdah?

Z naszymi pięknymi ogierami: Lazazem, arabskim kasztanem z białą gwiazdką na czole, i Adhamem, dostojnym siwkiem z czarną grzywą i czarnym ogonem? Adham był ulubionym koniem ojca, urodzonym

wojownikiem, którego nie powstydziłby się żaden król.

Byłem zrozpaczony, kiedy okazało się, że Bajdah musi zostać w Arabii Saudyjskiej, ponieważ prawo zabrania wywożenia klaczy z królestwa.

Jedynym pocieszeniem w tej całej sytuacji był fakt, że Lazaz i Adham mogły jechać z nami - wywóz ogierów był dozwolony.

Gdybym jednak wiedział, jaka przyszłość czeka ukochane konie, zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, by zostały.

Sudan:

Rodzina Osamy Bin Ladena przeniosła się do Chartumu pod koniec 1991 roku Osama Bin Laden został wydalony z Sudanu w połowie 1996 roku.

Omar Bin Laden wyjechał razem z ojcem.

żony oraz dzieci Osamy Bin Ladena przeprowadziły się do Afganistanu pod koniec 1996 roku. „

POdstawowe informacje na temat Sudanu:

Pełna nazwa: Republika Sudanu

Ustrój polityczny: republika autorytarna

głowa państwa: prezydent Omar Hasan Ahmad

a’-Baszir

stolica: Chartum

Powierzchnia: 2 505 810 km2

Religia dominująca: islam

Języki: arabski (urzędowy), nubijski i inne

Liczba ludności: 38,6 miliona

Jednostka monetarna: dinar sudański

(1 dinar = 100 piastrów); od 2007 funt sudański


Część II. Życie w Hartumie


ROZDZIAŁ 10

W AFRYCE

Nadżwa Bin Laden

Wszystkie życiowe sprawy zawierzam Bogu. Wiara dodawała

mi sił, gdy wchodziłam na pokład samolotu mającego unieść

mnie daleko poza granice Arabii Saudyjskiej, kraju, który pokochałam równie mocno jak Syrię, moją ojczyznę.

Ufności w wyroki Allacha towarzyszyło również bezgraniczne zaufanie do męża. Od początku małżeństwa byłam pewna, że Osama we wszystkich planach i działaniach kieruje się przede wszystkim dobrem swoich żon i dzieci. Siedemnaście lat wspólnego życia przekonało mnie o tym, jak ważna jest dla niego rodzina, dlatego nigdy nie podawałam w wątpliwość słuszności jego decyzji.

Z tych właśnie powodów, wyjeżdżając z Dżuddy, nie odczuwałam

lęku. Owszem, byłam trochę smutna, ale pocieszałam się myślą, że już wkrótce będziemy wszyscy razem. Mój wewnętrzny spokój udzielał się chyba dzieciom, ponieważ one również były pogodne. Widać było, że cieszą się na podróż do nieznanego kraju i traktują naszą wyprawę jak Przygodę, która pozwoli im oderwać się od codzienności.

Nasze bagaże płynęły do Afryki statkiem towarowym i były już w drodze, gdy samolot wiozący rodzinę Osamy wzbił się w indygowe niebo Ponad otwartą pustynią.

Na pokładzie w sumie było nas osiemnaścioro. Każda z żon zajęła miejsca razem ze swoimi dziećmi w różnych częściach samolotu. Mię.

dzy nami siedzieli inni pasażerowie, ale nie zwracałyśmy na nich uwagi.

Co pewien czas zerkałyśmy jednak na siebie, wymieniając pełne troski spojrzenia i sprawdzając, czy pozostali czują się dobrze. Mieszkałyśmy razem od lat i niezwykła więź, która wytworzyła się między nami, brała się nie tylko z szacunku dla wspólnego męża, ale i z niekłamanej sym-patii do siebie, a czasem nawet przyjaźni.

Pierwszą rodzinę Osamy tworzyłam ja i ósemka naszych dzieci. Najstarszy syn Abdullah miał wtedy piętnaście lat i bardzo troszczył się o swoje młodsze rodzeństwo. Abdul Raman, który zawsze z największą starannoś-

cią przykładał się do powierzonych mu zadań, miał lat trzynaście. Obydwaj chłopcy zachowywali się w trakcie podróży godnie i odpowiedzialnie.

Rozgadany Saad, zwany przez swoich braci „żartownisiem”, miał dwanaście lat. Jak zwykle kręcił się nerwowo i zaczepiał, kogo się dało, byle tylko znaleźć słuchaczy. Lot samolotem bardzo mu się podobał, ponieważ unieruchomieni na swoich miejscach pasażerowie stanowili doskonałą widownię.

Najwrażliwszy spośród moich synów, dziesięcioletni Omar, pomimo młodego wieku przejął się rolą opiekuna najmniejszych dzieci, przez całą podróż siedział więc sztywno i z poważną miną pilnował, by rodzeństwo zachowywało się przyzwoicie. Wyczuwałam w nim jednak pewne napięcie i serce podpowiadało mi, że Omar wciąż martwi się o klacze, które zostały na naszej farmie. Mój czwarty syn bardzo kochał

zwierzęta i ich los nigdy nie był mu obojętny.

Ośmioletni Osman i o dwa lata młodszy Mohammed byli w świet—

nych nastrojach i bawili się w najlepsze. Dość szybko znudziło im się siedzenie w jednym miejscu, dlatego co chwilę wiercili się niespokojnie, ale byli na tyle pomysłowi, by prędko znaleźć sobie jakieś zajęcie.

Czteroletnia Fatima z gracją zajęła miejsce przy moim boku i nie opuściła go ani na chwilę podczas lotu. Druga córeczka, roczna Iman, wdzięcznie naśladowała swoją starszą siostrę, imitując niemal każdy jej ruch. Widok tych dwóch delikatnych istotek napełniał mnie niewysłowioną radością.

Druga żona Osamy Chadidża siedziała zaledwie kilka rzędów dalej razem ze swoimi sympatycznymi synami: poważnym i uroczym Alim, który skończył siedem lat, oraz ukochanym dwulatkiem Amerem.

Trzecia żona Osamy Chairia była mi szczególnie bliska, dlatego dość często spoglądałam na nią i jej trzyletniego syna. Mały Hamza był niezwykle żywym dzieckiem i nie można było spuścić go z oka, ponieważ nierzadko miewał szalone nawet jak na swój wiek pomysły.

Czwartą rodzinę Osamy tworzyła Siham i trójka jej potomstwa -

śliczna czteroletnia Chadidża, wesoły trzylatek Chalid oraz malutka Miriam, która urodziła się jako wcześniak w tym samym dniu, w którym na świat przyszła Iman. Dzięki Bogu pomimo początkowych problemów Miriam wyrosła na zdrowe, silne dziecko.

Tym sposobem cztery żony i czternaścioro dzieci Osamy leciały na spotkanie z ukochanym mężem i ojcem.

Moje myśli wciąż krążyły wokół niego. Cieszyłam się, że wreszcie go zobaczę, ponieważ od chwili tajemniczego wyjazdu Osamy minęło kilka ładnych tygodni. W tym czasie dostałam od niego zaledwie kilka krótkich wiadomości, zawierających między innymi zaskakujące polecenie: „Nadżwa, dopilnuj, by w Arabii Saudyjskiej nie został choćby jeden nasz talerz”.

Wiedziałam, że mąż będzie czekał na nas na lotnisku. Modliłam się do Boga, by jego wyroki były dla nas łaskawe. Modliłam się, by Allach pozwolił Osamie rozwiązać trapiące go problemy i znaleźć sposób na to, byśmy wszyscy mogli bezpiecznie wrócić do domu, który przyszło nam opuścić.

Rozmyślania i opieka nad dziećmi sprawiły, że podróż minęła mi bardzo szybko i po dwóch godzinach lotu w głośnikach rozległ się głos pilota, który nakazywał pasażerom przygotować się do lądowania.

Spojrzałam przez okienko, by zobaczyć nasz nowy dom, Chartum.

Byłam go bardzo ciekawa, ponieważ nigdy wcześniej nie widziałam żadnego afrykańskiego państwa.

Przycisnęłam czoło do szyby, wytężyłam wzrok i poprzez cienki materiał woalki dostrzegłam bezkresne połacie nagiej ziemi zbliżającej się w naszym kierunku. Po chwili mogłam już rozróżnić kontury miasta, a po następnych kilku sekundach moim oczom ukazały się niewielkie budynki i wąskie drogi. Szybko zorientowałam się, że Chartum będzie zupełnie inny niż Dżudda.

Dżudda była niegdyś małym miastem, ale przez ostatnią dekadę rozwinęła się i stała nowoczesną metropolią z drapaczami chmur i szerokimi wielopasmowymi drogami. Z kolei w Chartumie królowały niskie kilkupiętrowe domy wykonane z prażonej na słońcu cegły błotnej. Mię-

dzy nimi biegły uliczki, z których część wydawała mi się niebrukowana.

Gdy zniżyliśmy się już na tyle, bym mogła zobaczyć płytę lotniska, dojrzałam również unoszący się w powietrzu wszechobecny pustynny pył.

Drobiny piasku przynoszone wiatrem z głębi lądu stanowiły problem również w Dżuddzie. Pustynia każdego dnia wyciągała ręce po portowe miasto, ale władze saudyjskie bardzo dbały o to, by ukrócić jej zakusy i powstrzymać inwazję pustynnego kurzu. Wyglądało na to, że w Chartumie nikt się tym nie zajmował. Pomyślałam, że być może Sudańczycy nie mieli wystarczających środków finansowych do przeprowadzania podobnych, z pewnością kosztownych działań.

Znałam kilka podstawowych faktów na temat Sudanu. Wiedziałam, że jest to największe państwo afrykańskie i że sprawuje w nim władzę rząd islamski. Wiedziałam, że sąsiaduje z Egiptem, a także z Etiopią i Erytreją, o których słyszałam sporo od swoich pokojówek, bystrych dziewczyn, które zostały w Arabii Saudyjskiej i po naszym wyjeździe przeniosły się do innych rodzin. Jednak nazwy pozostałych państw graniczących z rozległym Sudanem - Kenia, Uganda, Kongo, Republika Środkowoafrykańska, Czad i Libia - niewiele mi mówiły. Chociaż Sudan, tak samo jak Arabia Saudyjska, miał dostęp do Morza Czerwonego, tym razem mieliśmy mieszkać nie na wybrzeżu, ale w samym sercu kraju.

Chartum, stolica Sudanu, był stosunkowo młodym miastem. Zało-

żono go w 1821 roku u zbiegu dwóch niezwykle ważnych dla afrykańskiej ludności rzek, Nilu Białego, biorącego swój początek z Jeziora Wiktorii, i Nilu Błękitnego, który wypływa z zachodu, z Etiopii. Rzeki te zlewają się właśnie w Chartumie i już jako znany na całym świecie Nil biegną dalej na północ, w stronę Egiptu.

Fatima i Iman podskoczyły na siedzeniach i zachichotały, gdy samolot z lekkim szarpnięciem dotknął nierównej płyty lotniska. Znów wyjrzałam przez okienko i tym razem ciekawska starsza córeczka również przycisnęła nos do szyby. Przed nami rozciągał się płaski piaszczysty obszar porośnięty krzewami bylicy. Pustynny krajobraz urozmaicały rosnące tu i ówdzie niskie, pokryte pyłem drzewa, które jednak tak bardzo nie pasowały do otoczenia, że zastanawiałam się, jakim cudem tu zabłądziły. Po chwili w polu widzenia pojawiły się pierwsze proste zabudowania i uwijający się między nimi ludzie. Sudanki ubrane były w luźne suknie w jaskrawych barwach, na głowach zaś miały dopaso-wane kolorystycznie chusty. Większość mężczyzn nosiła tradycyjne ga-labije, szerokie, długie do kostek wierzchnie szaty, oraz tagia (nakrycia głowy przypominające nieco żydowskie jarmułki). Pozostali mieli na sobie luźne spodnie (szarawary) w pastelowych kolorach oraz sięgające ud tuniki, tak zwane ragi.

Przez moment zastanawiałam się, kim są ci ludzie i jak wygląda ich życie, ale szybko przerwałam rozmyślania, ponieważ za oknem pojawił

się terminal lotniczy, trzypiętrowy betonowy budynek. Musiałam przygotować całą rodzinę do wysiadania.

Wzięłam Iman na ręce, Fatimie poleciłam chwycić skraj mojej sukni, a chłopcom przykazałam nie oddalać się od nas nawet na krok. W samolocie, jak zwykle po wylądowaniu, zapanowało lekkie zamieszanie.

Ludzie wstawali z miejsc, wyciągali podręczne bagaże i przeciskali się do wyjścia.

Gdy tylko udało mi się dobrnąć do drzwi i stanąć na szczycie podstawionych schodów, zobaczyłam wyprostowaną sylwetkę męża. Stał nieopodal kolumny długich czarnych samochodów, jakimi zwykle przewozi się ważnych gości. Szyby aut były przyciemnione, w ten sposób Osama dbał o naszą prywatność w trakcie przejazdu. Cały teren był otoczony przez dobrze uzbrojonych strażników, którzy, jak się domyślałam, mieli nas eskortować aż do domu.

Podeszłam do męża. Znaliśmy się tak dobrze, że nie potrzebowali-

śmy wielu słów, by się porozumieć. Oboje skinęliśmy głową i wyrecyto-

waliśmy tradycyjne formułki powitalne, jednak o wiele ważniejsze było spojrzenie, jakie wymieniliśmy. W oczach Osamy wyczytałam ulgę i ra-dość z tego, iż dotarliśmy bezpiecznie na miejsce, i to mi wystarczyło.

W kulturze islamu kobiety i mężczyźni nie wyrażają uczuć ani nie do-tykają się publicznie, nawet jeśli są małżeństwem od wielu lat i mają kilkoro czy kilkanaścioro dzieci.

Nie musieliśmy przechodzić kontroli paszportowej ani celnej. Dzięki wpływom męża wszelkie formalności zostały załatwione bez naszego udziału, mogliśmy więc od razu wsiadać do czekających na nas samochodów.

Gdy rząd limuzyn ruszył, natychmiast z obu stron pojawiły się auta, którymi jechali ochroniarze, i w ich asyście wjechaliśmy na ulice Chartumu. Miałam zamiar przyjrzeć się miastu z bliska, jednak większość czasu spędziłam, uspokajając córeczki, które dość gwałtownie zaczęły okazywać swoje zadowolenie z faktu, że nareszcie ich ruchów nie krę-

pują pasy bezpieczeństwa.

Podróż zresztą nie trwała zbyt długo i szybko zatrzymaliśmy się w eleganckiej dzielnicy podmiejskiej o dość ciasnej, ale estetycznej i nowoczesnej zabudowie. Dowiedziałam się, że dzielnica ta jest jedną z zamożniejszych w Chartumie, nazywa się Ar-Rijad i w niej właśnie bę-

dziemy mieszkać.

Osama kupił tu cztery domy położone blisko siebie. W jednym z nich zamieszkała nasza rodzina, a pozostałe trzy zajęli ludzie, którzy mieli dbać o nasze bezpieczeństwo. Nasz dom okazał się duży i przestronny, nie brakowało nam więc miejsca. Zgodnie ze zwyczajem urządziłam się na najwyższym, trzecim piętrze, zaś pozostałe żony zajęły mieszkania znajdujące się na niższych poziomach.

Nie mieliśmy większych problemów z podziałem pokoi - ja podję-

łam decyzję w imieniu najmłodszych dzieci, natomiast starsi synowie sami wybrali sobie pomieszczenia, w których chcieli się ulokować. Najważniejsze dla mnie było to, że jesteśmy znów wszyscy razem, i czu-

łam, że dopóki tak będzie, nic złego nas nie spotka. Pierwszy wieczór po przyjeździe spędziłam z mężem i z tego również bardzo się cieszyłam.

Po dwóch tygodniach wciągnęliśmy się w nowy rytm życia codziennego, pod wieloma względami przypominającego to, które wiedliśmy W Arabii Saudyjskiej. Do pomocy w prowadzeniu domu i opiece nad dziećmi mąż zatrudnił dwie Sudanki. Co prawda początkowo niechętnie odnosił się do tego pomysłu i dawał mi do zrozumienia, że dobrze by było, gdybym sama przejęła wszystkie obowiązki domowe. W naszej kulturze mężczyzna jako głowa rodziny podejmuje tego typu decyzje, ja jednak uważałam, że przy ośmiorgu dzieciach, z których dwoje było wciąż bardzo mało samodzielnych, potrzebuję pomocy, i uparcie trwałam przy swoim zdaniu, czym zdołałam w końcu męża przekonać.

Dziewczyny, które przyjął do pracy, okazały się naprawdę przydatne, a do tego bardzo sympatyczne.

Codziennie o świcie wstawaliśmy, by odmówić pierwszą modlitwę, po czym z powrotem układaliśmy się do snu. Po krótkiej drzemce nadchodziła pora wyprawienia chłopców do szkoły, w której zgodnie z obowiązującą w Chartumie tradycją jedli śniadanie.

Uradowała mnie wiadomość, iż Osama postanowił posłać naszych

synów do elitarnej szkoły prywatnej. Chłopcy nieraz skarżyli mi się na atmosferę i warunki nauki panujące w państwowych placówkach w Medynie i Dżuddzie. Dla odmiany w Chartumie mieli uczęszczać do Afrykańskiego Instytutu Edukacji Specjalnej (Al-Majlis al-Afriiki Ta’leen Alkhaas). Zajęcia w Instytucie odbywały się sześć razy w tygodniu, wolny dzień przypadał oczywiście w piątek, dzień świąteczny dla muzułmanów.

Gdy patrzyłam na synów ubranych w eleganckie mundurki, my-

ślami wracałam do pierwszych lat małżeństwa i nagle wydawały mi się one strasznie odległe. Przypominałam sobie tęsknotę, jaka mnie ogarniała, kiedy jeszcze jako młoda żona odprowadzałam wzrokiem męża idącego w starannie wyprasowanym mundurku na kilka godzin do szkoły, a potem do pracy.

Teraz nasi przystojni synowie szli w ślady ojca. Abdullah, Abdul Ra-ftian, Saad, Omar, Osman i nawet najmłodszy Mohammed od samego rana wszczynali zgiełk. Ubierali się na wyścigi, po czym biegli w swoich jasnozielonych koszulach i ciemnozielonych spodniach do drzwi, potykając się i przewracając po drodze. Gdy Osama spędzał u nas poranek, chłopcy oczywiście zachowywali się o wiele ciszej i godniej, ale kiedy go nie było, pozwalałam im wyszaleć się trochę. Z uśmiechem patrzy-

łam, jak pędzą po schodach w dół, by spotkać się z Alim, najstarszym synem Chadidży, i potem już w siódemkę spieszą na ulicę, na której zatrzymywał się szkolny autobus.

Po wyjściu synów w mieszkaniu robiło się pusto i cicho. Zostawa-

łam sama z moimi córeczkami, które w porównaniu z braćmi były

niezwykle spokojne. Często w duchu śmiałam się ze skojarzenia, jakie w tych chwilach przychodziło mi do głowy: pierwsza część poranka przypominała burzę piaskową, natomiast druga - ciszę, jaka po burzy następuje. Razem z Fatimą i Iman bez pośpiechu zjadałyśmy śniadanie, a następnie oddawałyśmy się różnym zabawom. Dziewczynki były jeszcze za małe, by czytać Koran lub pomagać mi w pracach domowych, dlatego spędzanie z nimi czasu polegało głównie na zabawie, na przykład w chowanego.

Po pewnym czasie jedna z pokojówek przejmowała opiekę nad

dziećmi, ja zaś szłam do swoich pokojów, by trochę poćwiczyć. Z wiekiem moje mięśnie robiły się słabsze, a stawy sztywniejsze, dlatego codziennie starałam się zażywać ruchu. Porcja niezbyt forsownych ćwiczeń ożywiała mnie i dostarczała energii na resztę dnia. Po zakończeniu gimnastyki lubiłam chwilę odpocząć. Bywało, że sięgałam wtedy po blok i ołówek, ponieważ wciąż uwielbiałam rysować. W dalszym ciągu fascynowały mnie ludzkie twarze, a zwłaszcza pełne wyrazu oczy. Każdego ranka poświęcałam chwilę także na czytanie Koranu. Często studiowa-

łam teksty religijne razem z pozostałymi żonami, z którymi codziennie się odwiedzałyśmy, zwykle przed południem.

Obok domu rozciągał się obszerny ogród z wypielęgnowanymi trawnikami, kolorowymi kwiatami i przysadzistymi drzewami o grubych pniach. Lubiłam spacerować po nim z córeczkami i robiłam to codziennie, o ile nie było zbyt gorąco i w pobliżu nie znajdował się ktoś spoza rodziny. Czasami inne żony również wychodziły na dwór ze swoimi pociechami i razem pilnowałyśmy naszych rozbrykanych dzieci.

Poranki i przedpołudnia mijały mi dość szybko, a około godziny pierwszej po południu chłopcy wracali już ze szkoły. Wiedziałam, że po tak długim okresie wysiłku umysłowego i fizycznego będą bardzo głodni, dlatego pilnowałam, by kucharka nie spóźniała się z obiadem, jedliśmy go razem, po czym szłam usypiać dziewczynki i często zapadałam w drzemkę razem z nimi. Synowie byli już na tyle duzi, że mogli w tym czasie sami się sobą zająć.

Mąż nie przepadał za nowoczesnymi zabawkami, dlatego nasze

dzieci nie miały ich zbyt wiele, ale i tak zawsze potrafiły znaleźć sobie jakieś zajęcie. Pamiętam, jak pewnego dnia z popołudniowej drzemki wyrwał mnie odgłos stukania młotkiem. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam swoich synów krzątających się wokół drzew w ogrodzie. Okazało się, że postanowili zbudować na nich drewniane domki. Całość musiała być dokładnie przemyślana i zaplanowana, ponieważ domki te były naprawdę zgrabnie skonstruowane, a pomiędzy nimi chłopcy przewiesili specjalne pomosty, tak żeby można było przejść z jednej budki do drugiej, nie schodząc na ziemię. Nie mam pojęcia, skąd wzięli materiały potrzebne do budowy, ale podejrzewam, że dostarczył je któryś z pracowników Osamy.

Kiedy wszystko było już gotowe, dzieci potrafiły bawić się w tych dom-kach całymi dniami. Niejednokrotnie widywałam któregoś z synów przykucniętego między gałęziami niczym wielki ptak i spoglądającego w niebo lub gdzieś w dal, ponad murami otaczającymi nasze domostwo. Czasami siedzieli tak godzinami, snując marzenia, z których nigdy mi się nie zwierzali.

Kolejne długoterminowe przedsięwzięcie, jakiego się podjęli, polegało na budowie podziemnego pieca, do którego trzeba było doprowadzać powietrze specjalnymi rurami. Wiele popołudni chłopcy spędzili również, uprawiając własne poletko czerwonej fasoli. Kiedy już dojrzała, zbierali ją i przyrządzali z niej różne potrawy.

Od momentu przeprowadzki do Chartumu Osama miał więcej czasu

dla dzieci. Często z nimi rozmawiał, tłumacząc, jak ważna jest uprawa warzyw i innych roślin. Za przykład podawał im swoje liczne farmy, na których rosły kukurydza, soja i słoneczniki. Być może stąd wziął się pomysł z uprawą fasoli.

Dla mnie najważniejsze było to, że chłopcy mogli do woli bawić się na świeżym powietrzu. W Arabii Saudyjskiej żyli w pewnym odosobnieniu, dlatego cieszyłam się, że tu, w Chartumie, rozpierająca ich energia może wreszcie znaleźć ujście. Niektórzy z nich stawali się również coraz bardziej śmiali i czasami wymykali się z domu, by pozwiedzać okolice naszego osiedla. Myślę, że mąż nie wiedział o zuchwałych wyprawach synów, ja zaś czułam, że chłopcy potrzebują mimo wszystko trochę wolności, a ponieważ nie robili podczas tych wypadów nic złego, postanowiłam nie informować o nich męża. Oczywiście nie skłamałabym, gdyby Osama zapytał mnie wprost o ich wybryki, ale nigdy tego nie zrobił.

Życie w Chartumie miało jeszcze inne zalety. Przede wszystkim

mąż nie podróżował tak wiele i zdawał się znacznie spokojniejszy niż wcześniej. Zajmował się głównie interesami, często spotykał z wysokimi rangą urzędnikami rządowymi, od których otrzymywał kolejne zlecenia na budowy dróg, fabryk i różnego rodzaju zakładów, między innymi farm, o których już wspomniałam. Najbardziej cieszyła go praca na roli, uprawa najlepszych gatunków kukurydzy i różnych odmian słoneczników. Jego marzeniem stało się wyhodowanie największych na świecie słoneczników i widziałam, że nic nie sprawiało mu tyle radości, co opowiadanie o swoich planach i pokazywanie olbrzymich okazów, jakie udało mu się uzyskać.

To były naprawdę wspaniałe chwile i uśmiecham się na samo ich

wspomnienie. Uwielbiałam czas zbiórki słoneczników, kiedy całą rodziną wybieraliśmy się na jedną z farm męża, zwykle tę położoną na południe od Chartumu w pobliżu miejscowości Ad-Damazin. Wyjazdy te przypominały mi dawne wypady do ukochanej farmy pod Dżuddą.

Zabieraliśmy ze sobą duże, ostre nożyce, wsiadaliśmy do samochodów i ruszaliśmy na żniwa. Osama dbał o to, by podczas naszej wizyty na farmie nie było żadnych postronnych osób i byśmy mogli w spokoju zabrać się do zbiórki. My, żony, przez cały czas miałyśmy oczywiście zasłonięte twarze, ale zdarzało się, że zajęte ścinaniem kwiatów, zapominałyśmy o odpowiednim przytrzymywaniu zasłon. Kiedy jednak słyszałyśmy obce głosy, natychmiast się zakrywałyśmy.

Niektóre słoneczniki osiągały tak gigantyczne rozmiary, że ich głowy były kilka razy większe od naszych. Czasami przerywałam pracę, prostowałam plecy i przez dłuższą chwilę podziwiałam te cudowne rośliny, rozkoszując się w duchu myślą, że mój mąż przyczynił się do ich wzrostu i piękna. Zawsze lubiłam czuć się przydatna i robić coś ze świadomością, że moja praca jest pożyteczna dla innych.

Innym razem wybieraliśmy się do miejscowości zwanej Al-Kuttija.

Podróż zwykle trwała bardzo długo i dostarczała wielu wrażeń, głównie z powodu stanu dróg, którymi jeździliśmy. Nie były to autostrady czy choćby wyasfaltowane szosy, ale zwykłe polne drogi. Podczas pory su-chej naokoło samochodów wznosiły się tumany gryzącego kurzu, ale jeszcze gorzej wyglądała jazda w porze deszczowej. Auta często grzęz-

ły wtedy w lepkim błocie i trzeba je było jakoś z tego bagna wyciągnąć.

Choć w momencie gdy słyszeliśmy znajomy dźwięk buksujących kół, rozlegał się chóralny jęk zniecierpliwienia, w gruncie rzeczy większość z nas nie miała nic przeciwko tym przymusowym postojom. W naszym uporządkowanym życiu nie było zbyt wiele miejsca na przygody, dlatego wszelkie nieplanowane zdarzenia stanowiły miłą odmianę.

Omar i inni chłopcy opierali się wtedy rękami lub ramionami o tył

samochodu i pchali go z całej siły. I mnie, i pozostałym żonom widok naszych synów wytężających się i sapiących z wysiłku wydawał się bardzo zabawny. Czasami nazbyt gorliwy kierowca za mocno naciskał pe-dał gazu, a wtedy spod kół we wszystkich kierunkach bryzgało błoto.

Śmiałyśmy się, patrząc, jak chłopcy z krzykiem odskakują na bok, na próżno usiłując zejść z linii strzału.

Kiedy jechaliśmy na farmę położoną na południe od Chartumu, chłopcy często prosili ojca, byśmy zatrzymali się w rejonie, w którym lubili polować na ptaki. Kobiety i małe dzieci zostawały w samochodach, natomiast mężczyźni ruszali na polowanie. Ulubionym przysmakiem całej rodziny był dziki indyk, duży, niezbyt lotny ptak, który zamieszkiwał tamte tereny.

Nasi synowie byli wspaniałymi myśliwymi i zawsze wracali ze zdobyczą.

Po przyjeździe na farmę trzeba było ptaki oskubać i ugotować, co nie na-

leżało do moich ulubionych zadań. Zawsze robiło mi się smutno, kiedy patrzyłam na indyki ogołacane z przepięknych biało nakrapianych piór.

Czasami jeszcze w drodze Omar, który zawsze miał ostry wzrok, wołał, żebyśmy się zatrzymali, ponieważ wypatrzył drzewo rodzące przepyszne °woce. Nazwa tego drzewa uleciała mi z pamięci, ale nigdy nie zapomnę zwinności, z jaką mój syn wdrapywał się po pniu, by zerwać najbardziej soczyste owoce. Całość zbioru otrzymywałam ja, ponieważ tylko mnie Omar ufał na tyle, by wiedzieć, że nie zjem wszystkiego po drodze i po dotarciu na miejsce sprawiedliwie podzielę owoce między dzieci.

Farma składała się z kilku niewielkich okrągłych chat o spiczastych krytych strzechą dachach, położonych na skraju rozległego lasu, w któ-

rym mieszkały duże stada małp. Zwierzęta te były jedną z największych atrakcji. Ożywiały się, gdy tylko wypatrzyły kawalkadę samochodów ciągnącą w kierunku drzew, i przez następną godzinę odgrywały iście cyrkowe przedstawienie: tańczyły, skakały i pokrzykiwały. Zwykle przez dłuższą chwilę podziwialiśmy ich występy, po czym wchodziliśmy do chat rozpakować rzeczy. Nie zabieraliśmy ich ze sobą wiele, ponieważ nasze wyjazdy nie trwały długo - czasami cztery dni, czasami krócej, w zależności od tego, ile czasu Osama mógł poświęcić na odpoczynek.

Same chatki były zbudowane bardzo starannie z wysuszonych kawałków drzew, gałęzi, liści i niedużych konarów. W każdym szałasie znajdowało się kilka łóżek polowych, nad którymi wisiały moskitiery.

Osama wielokrotnie ostrzegał nas przed malarią, niezwykle groźną chorobą, która w tej części Afryki jest chorobą śmiertelną, zwłaszcza w wypadku najmłodszych. Wzięłam sobie jego ostrzeżenia do serca i za każdym razem przed snem wyjątkowo starannie układałam moskitierę wokół dzieci.

Między szałasami rosły moje ulubione drzewa mango. Nieraz wracam myślami do ciepłych wieczorów, które spędzałam, siedząc na progu chatki, pogryzając słodkie owoce i patrząc na moich synów bawiących się pod rozgwieżdżonym niebem.

Wypady za miasto mimo wszystko należały do rzadkości, o wiele

częściej zaglądaliśmy do małej stadniny, którą mąż założył w pobliżu Chartumu. Kiedy mężczyźni zajmowali się końmi i ruszali na przejażdżki, kobiety mogły wypoczywać nad prywatnym basenem znajdującym się na terenie stadniny. Upewniwszy się, że zostałyśmy same i że nikt nie zakłóci nam spokoju, wchodziłyśmy do wody i pluskałyśmy jak małe dzieci. Oczywiście nie wkładałyśmy kostiumów kąpielowych, ką-

pałyśmy się w ubraniach.

Starsi synowie wiele się nauczyli podczas naszego pobytu w Sudanie, ponieważ Osama zaczął ich traktować jak młodych mężczyzn. Dużo z nimi rozmawiał, a czasami zabierał na plac budowy. Pamiętam dzień, w którym pojechali razem doglądać prac na budowie nowego odcinka torów. Po powrocie rozentuzjazmowani chłopcy jeden przez drugiego opowiadali mi, że ojciec wytłumaczył im z najdrobniejszymi szczegó-

łami, w jaki sposób projektuje się i kładzie linie kolejowe. W ich oczach Osama był człowiekiem, który wie wszystko. Nie wiem, czy się domyś-

lali, że człowiek ów marzył o tym, aby w przyszłości synowie przejęli jego liczne interesy w Sudanie.

W pamięć zapadły mi także dość niecodzienne doświadczenia. Jesz-

cze w Arabii Saudyjskiej mąż urządzał najstarszym synom prawdziwą szkołę przetrwania. Przyzwyczajał ich do długich marszów po pustyni, podczas których musieli sobie radzić sami, bez niczyjej pomocy. Pewnego dnia Osama poinformował nas, że kierunek, w jakim zmierza świat, utwierdza go w przekonaniu, iż hart ducha i ciała jest niezbędny nie tylko jego synom, ale i żonom oraz córkom.

Postanowił więc wyszkolić nas w taki sposób, byśmy stali się silniejsi, odważniejsi i bardziej wytrzymali. Nie mam pojęcia, skąd czerpał te wszystkie pomysły, ale zawsze było tak, że kiedy już coś postanowił, natychmiast swoje zamiary realizował. Nie inaczej stało się tym razem - kilka dni później wsiedliśmy do samochodów i pojechaliśmy daleko za Chartum, w miejsce, gdzie zaczynały się niezagospodarowane tereny pustynne. Osama nie pozwolił nam wziąć ze sobą żadnych bagaży, ale zauważyłam, że z tyłu samochodu leżą łopaty i inne narzędzia do kopania.

Kiedy wysiedliśmy pośrodku pustyni, dowiedzieliśmy się, że tę noc spędzimy na wolnym powietrzu. Osama oświadczył:

- Podczas szkolenia wszyscy musimy ograniczyć ilość spożywanej wody i pożywienia.

Nie dostaliśmy żadnych koców, śpiworów ani innych sprzętów turystycznych używanych do biwakowania pod otwartym niebem, najbardziej jednak zaskoczył mnie fakt, że mąż nie rozdał nam nawet moskitier.

- Nie martwcie się - uspokajał. - Moskity rzadko przylatują nad pustynię.

Osama polecił najstarszym i najsilniejszym chłopcom wyjąć z samochodów narzędzia i wykopać w ziemi jamy długości ludzkiego ciała.

Żony, córki i młodsi synowie przyglądali się wszystkiemu w milczeniu, mąż zaś cały czas nas pouczał:

- Musicie być mężni. Nie myślcie o lisach i wężach. Pamiętajcie, że to jest trening. Wkrótce czekają nas o wiele cięższe próby niż ta. Musimy być na nie przygotowani. Nadejdzie dzień, kiedy nie będziecie mieli dachu nad głową ani koca, którym moglibyście się przykryć.

Rozejrzałam się nerwowo, zastanawiając się, czy węże występują powszechnie na tym terenie.

Kiedy chłopcy zakończyli pracę, Osama wskazał doły i rzekł:

- Tej nocy każdy z nas będzie spał w jamie, sam.

Nikt nie zaprotestował, nawet najmniejsze dzieci. Wszyscy położy-liśmy się na gołej ziemi i leżeliśmy w ciszy, czekając, aż skończy się ta długa dziwna noc.

W krajach takich jak Sudan dni są bardzo upalne, ale gdy tylko pa-lące słońce zniknie za horyzontem, robi się przeraźliwie zimno.

Wkrótce usłyszałam cichą skargę któregoś z przemarzniętych dzieci.

Osama poradził nam wtedy „przykryć się ziemią i trawą”, a po chwili milczenia dodał:

- Nie trzeba nam nic więcej prócz darów przyrody, one nas ogrzeją.

Nie przemówił do mnie pomysł zagrzebania się w piachu, w którym aż roiło się od różnego rodzaju insektów, kiedy jednak zaczęłam drżeć z chłodu, przestałam myśleć o ewentualnych zagrożeniach i zakopa-

łam się w ziemi po pas. Osama miał rację, dary przyrody potrafią nas ogrzać, ale osobiście wolałam się rozgrzewać, leżąc w łóżku pod kołdrą.

Długo nie mogłam zasnąć, patrzyłam w granatowe nocne niebo

usiane gwiazdami i rozmyślałam. Powtarzałam w myślach słowa męża -

powiedział kiedyś, że jesteśmy jego perłami, które chce za wszelką cenę ochronić. Nie wątpiłam, że Osama zna świat o wiele lepiej niż ja czy nasze dzieci, więc kto wie? Może faktycznie nadejdą kiedyś straszne chwile, w których całej rodzinie przyjdzie uchodzić przed nieprzyjacielem i jedynym naszym ratunkiem będzie ucieczka na pustynię? Z pewnoś-

cią bylibyśmy wtedy wdzięczni Osamie za to, że potrafimy na niej przetrwać, potrafimy znieść surowy klimat i ciężkie warunki życia oraz poradzić sobie bez zapasów wody i jedzenia.

Oczywiście wcale nie pragnęłam, by moja fantazja się ziściła, dlatego tamtego wieczoru odmówiłam wiele modlitw do Boga, prosząc go, by uchował moją rodzinę przed wszelkim nieszczęściem.

ROZDZIAŁ 11

SPRAWY RODZINNE

Nadżwa Bin Laden

Nasi najstarsi synowie wyrośli w Chartumie z chłopców na młodych, silnych i zręcznych mężczyzn. Świetnie grali w piłkę, doskonale opanowali sztuki walki i czerpali radość z uprawiania tych i innych męskich sportów. Wszyscy byli także wspaniałymi pływa-kami i niejednokrotnie dla zabawy pokonywali Nil wpław. Był to nie lada wyczyn, ponieważ rzeka w okolicach Chartumu nie rozlewa się może zbyt szeroko, ale jej wody są zdradliwe, pełne podstępnych nurtów i wi-rów. Nasza dzielnica znajdowała się w pobliżu Nilu, dlatego chłopcy dość często chodzili z ojcem popływać. Lubili również wybierać się na pustynię samochodami Osamy i ścigać się po jej piaskach i wydmach.

Wszyscy synowie w wieku ośmiu lat potrafili prowadzić samochód, co w Arabii Saudyjskiej jest dość powszechnym zwyczajem. Szybko nauczyli się także polować, potrafili zakładać pułapki na różne zwierzęta i uśmiercać stworzenia jednym strzałem.

Pamiętam, że raz zastawili pułapkę na sokoła zwanego szachinem.

O szachinach słyszałam jeszcze jako dziecko, ponieważ są to ukochane przez Arabów ptaki drapieżne. Łapie się je na pustyni, tresuje, a następnie wykorzystuje do polowań na króliki, przepiórki i inne małe zwierzęta. Ponoć cechuje je nie tylko bystry wzrok, dzięki któremu potrafią z dużej wysokości dostrzec i wybrać ofiarę, ale i inteligencja - przynoszą właścicielowi upolowane stworzenie nienaruszone, bez najmniejszego choćby zadrapania.

Choć życie w Sudanie różniło się od tego, które wiedliśmy w Arabii Saudyjskiej, zmiany te dotyczyły głównie chłopców. My, kobiety, wciąż wypełniałyśmy swoje obowiązki - żony, matki, gospodyni - które zawsze pozostawały i miały pozostać niezmienne. Moje córeczki, Fatima i Iman, były jeszcze małe, więc z dziecięcym zapałem bawiły się w du-

żym domu i ogrodzie oraz naśladowały czynności, które wykonywała ich mama. Obie dziewczynki przynosiły wszystkim wiele radości swoją obecnością i niewinnymi psotami. Osama również bardzo się nimi cieszył - czasami kładł się na podłodze i pozwalał im chodzić po sobie, a nawet szarpać za brodę. W takich momentach wzruszenie przepeł-

niało moje serce, ponieważ od lat nie widziałam męża tak beztroskiego i zadowolonego. Gdy patrzyłam, jak bawi się z naszymi córkami, wracała do mnie nadzieja i zaczynałam wierzyć, że może tu, w Afryce, nasza rodzina zazna więcej spokoju i zwykłego ludzkiego szczęścia.

Oczywiście zdarzały się także chwile trwogi. Właśnie w Chartumie po raz pierwszy, odkąd sięgałam pamięcią, Osama zachorował, i to tak poważnie, że obawiałam się o jego życie. W tajemniczy sposób zaraził

się malarią. Zachodziliśmy w głowę, jak mogło do tego dojść, ponieważ mąż był zawsze uważny na te sprawy i za każdym razem, gdy wybierał

się w tereny zamieszkiwane przez moskity, zabierał ze sobą moskitiery.

Nagła choroba Osamy, który zawsze tryskał zdrowiem, bardzo mnie wystraszyła. Nie pamiętałam, by przez niemal dwadzieścia lat małżeń-

stwa mąż choć raz uskarżał się na jakikolwiek ból.

Po powrocie z jednej ze służbowych podróży dostał wysokiej gorączki, której towarzyszyły nudności i bóle w stawach. Z początku są-

dziliśmy, że mamy do czynienia z ciężkim przypadkiem grypy, jednak jego stan z dnia na dzień się pogarszał. Na przemian dostawał gorączki i dreszczy, osłabł tak bardzo, że praktycznie nie mógł utrzymać się na nogach, a jego skóra pożółkła. Mimo tych wszystkich objawów Osama nie chciał iść do lekarza, choć sam przyznał, że najprawdopodobniej zapadł na malarię.

Gdy to usłyszałam, poczułam ucisk w piersiach, ponieważ dobrze wiedziałam, czym może się skończyć ta choroba. Na dodatek od chwili powrotu do domu mąż był tak słaby, że zaniedbał podstawowe zasady bezpieczeństwa i najprawdopodobniej znów został pogryziony przez moskity, które przeniosły zakażenie na innych członków naszej rodziny.

Wkrótce u czterech najstarszych synów, Abdullaha, Abdula Ramana, Saada i Omara, wystąpiły te same co u Osamy przerażające objawy.

Wszyscy mieli nudności, trudności z oddychaniem, bolały ich stawy i głowy. Karmiłam ich, poiłam, ale nie mogłam zrobić nic, by ulżyć ich cierpieniu. Najgorzej czuł się Abdul Raman i dopiero na widok bólu malującego się na twarzy syna Osama postanowił oddać siebie i chłopców pod opiekę lekarza. Mimo że sam ledwo chodził, kazał synom wstać, zaprowadził ich do samochodu i polecił kierowcy jechać do szpitala.

Modliłam się bez ustanku przez cały czas ich pobytu w klinice. Dzięki Bogu nie trwał on długo i po podaniu odpowiednich lekarstw oraz kropló-

wek wszyscy wrócili do domu, wciąż słabi, ale żywi. Osama zdał mi relację z rozmowy z lekarzem, który powiedział mu, że okrywanie się moskitierą w nocy nie stanowi stuprocentowego zabezpieczenia przed malarią, zdarza się bowiem, iż moskity kąsają również za dnia. Żeby uniknąć pogryzie-nia przez zakażone owady, trzeba by było nie wychodzić spod moskitiery.

Być może dlatego my, kobiety, byłyśmy mniej podatne na zarażenie tą niebezpieczną chorobą - jeżeli już wychodziłyśmy z domu, owijałyśmy się od stóp po głów w tradycyjne abaje.

Pod koniec pierwszego spędzonego w Sudanie roku otrzymałam radosną wiadomość - mój ojciec zamierzał przyjechać do nas na wakacje.

Kiedy stanął w drzwiach i zobaczyłam jego uśmiechniętą twarz, cieszy-

łam się jak małe dziecko. Ojcu bardzo spodobał się Chartum. Osama zabierał go na wycieczki do centrum miasta, które ponoć w przeciwień-

stwie do przedmieścia było bardzo nowoczesne. Ja nie towarzyszyłam im podczas zwiedzania i najbardziej lubiłam chwile wspólnie spędzone w domu. Siadałam wtedy z tatą i z zainteresowaniem wysłuchiwałam nowinek dotyczących naszej rodziny, która została w Syrii.

Miałam nadzieję, że udana wizyta zachęci ojca do tego, by odwiedzał

nas przynajmniej raz do roku, ale niestety, krótko po jego wyjeździe otrzymałam niepokojący telefon z Syrii. Powiedziano mi, że tata zachorował na dość ciężką infekcję płuc. W naszej kulturze przyjęte jest, by złe wiadomości przekazywać stopniowo, tak by nie narażać bliskiej osoby na zbyt mocny wstrząs. Dlatego dopiero po pewnym czasie rodzina przyznała, że owa infekcja to w rzeczywistości rak płuc.

Ojciec od młodości miał słabość do palenia papierosów i w końcu nawyk ten doprowadził go do zguby. Choroba postępowała szybko, organizm taty nie dawał sobie z nią rady i wkrótce narastający ból uniemożliwił mu normalne funkcjonowanie.

Ku swemu przerażeniu dowiedziałam się, że nawet wtedy, gdy lekarze zdiagnozowali u ojca raka płuc, ten nie zerwał z nałogiem. Krewni opowiadali mi, że bardzo stracił na wadze - zostały z niego sama skóra i kości - i bardzo cierpiał, ale mimo to nie rozstawał się z papierosami.

To musiał być przygnębiający widok: schorowany, wychudzony do granic możliwości człowiek z papierosem zwisającym z kącika ust. Palił

do samego końca, dopóki Bóg nie powołał go do siebie.

Z różnych względów moja podróż do Syrii nie była możliwa, dlatego nie mogłam być przy ojcu w jego ostatnich dniach. Bardzo mnie to bolało, ponieważ łączyła mnie z tatą bliska więź. Czułam się taka bezradna w odległej Afryce i wiedziałam, że jedyne, co mi pozostało, to modlitwa. Modliłam się ze wszystkich sił o to, by Bóg pobłogosławił

duszę mego ojca i zaprowadzi ją do raju.

Mocno wierzę w to, że wszystko, co się dzieje w naszym życiu, dzieje się za sprawą Allacha dla naszego dobra, ale mimo to odejście ojca napawało mnie smutkiem, chociaż Osama powtarzał mi, że powinniśmy z radością przyjmować wszelkie wyroki boskie.

Przypomniałam sobie również o złych przeczuciach, jakie nawie—

dzały mnie podczas ostatniej wizyty w Syrii, i zaczęłam się zastanawiać, czy dziwny lęk, który ogarnął mnie przed wylotem do Arabii Saudyjskiej, nie był przypadkiem znakiem od Boga uprzedzającego o nadchodzącej śmierci ojca.

W Chartumie odwiedzali nas także inni członkowie rodziny. Cieszyliśmy się, że na przyjazd w towarzystwie małżonków lub żon zdecydowało się kilkoro braci i sióstr Osamy. Nawet ciocia Alia razem z mężem Mohammedem al-Attasem dwukrotnie złożyli nam wizytę.

Obecność mamy sprawiała Osamie najwięcej radości. Zabierał ją na wycieczki po mieście oraz na farmy, by zobaczyła nasze uprawy i przekonała się, że jej syn pracuje na pożytek Sudanu i całego świata. Alia, tak samo jak ja, pragnęła zażegnania konfliktu, w wyniku którego trafiliśmy do Chartumu, i naszego powrotu do Arabii Saudyjskiej, jednak nie rozmawiała ani ze mną, ani ze swoim synem na ten temat, ponieważ wiedziała, że jej słowa nie są w stanie zmienić skomplikowanej sytuacji.

Podczas czteroletniego pobytu w Chartumie w naszej rodzinie przybyło zaledwie troje dzieci. Pierwsza w ciążę zaszła Siham, czwarta żona Osamy, i wkrótce urodziła swoje czwarte dziecko - trzecią córkę, Suma-

iję. Nieco później druga żona Osamy, Chadidża, wydała na świat pierwszą córkę, Aiszę, która okazała się ich ostatnim dzieckiem.

Nikt w rodzinie nie spodziewał się tego, co miało nastąpić. Niedługo po narodzinach malutkiej Aiszy Chadidża postanowiła wrócić do Arabii Saudyjskiej, a Osama wyraził na to zgodę. Oznaczało to rozwód. Wiele osób snuło domysły na temat przyczyn ich rozstania, ale jak w każdej rodzinie, tak i w naszej istnieją sekrety, których nie zamierzam zdradzić. Mogę powiedzieć tylko tyle, ile do tej pory zostało już powiedziane: Chadidża razem z trójką dzieci powróciła do Arabii Saudyjskiej, gdzie mieszka do dzisiaj. Ja i dwie pozostałe żony Osamy bardzo odczuły-

śmy jej brak i jestem pewna, że moi synowie równie mocno tęsknili za Alim i Amerem, z którymi bawili się od małego. Ali odwiedził nas raz w Chartumie, gdy miał jedenaście lat, jednak Chadidży i dwójki jej dzieci mieliśmy już nigdy nie zobaczyć.

Po wyjeździe Chadidży nasza rodzina zmniejszyła się i liczyła trzy żony oraz trzynaścioro dzieci.

Być może również dlatego z ogromną radością powitałam kolejną

ciążę, która pojawiła się na początku 1993 roku. Osama stwierdził, że powinnam pojechać do Dżuddy, gdzie mogłabym się zatrzymać u jego mamy i urodzić w dobrym szpitalu pod opieką wykwalifikowanych le-karek. Prawdę mówiąc, wolałam, by w sprawach medycznych zajmowała się mną kobieta, ponieważ czułam się wtedy mniej skrępowana.

Tuż przed planowanym wyjazdem do Dżuddy dowiedziałam się, że

Osama nie będzie mógł polecieć razem ze mną. Wiadomość ta zasmu-ciła mnie, ale nie zaskoczyła, ponieważ doskonale pamiętałam, z jakich powodów mąż opuścił Arabię Saudyjską. Osama polecił więc najstarszemu synowi Abdullahowi, by towarzyszył mi w podróży. Abdullah miał niedługo skończyć siedemnaście lat i był bardzo odpowiedzialnym młodym człowiekiem.

W naszej kulturze kobiety nie mogą podróżować same, zawsze muszą znajdować się pod opieką mężczyzny, w dodatku nieprzypadkowego.

Ich mahramem, czyli opiekunem, może być tylko członek rodziny, i to taki, któremu prawo religijne zabrania poślubienia owej kobiety. Stąd też mahramem często bywa najbliższy krewny: dziadek podróżującej kobiety, jej ojciec, brat, mąż, syn, wnuk, siostrzeniec lub bratanek. Opiekunem może również zostać mężczyzna spowinowacony: teść, zięć, ojczym lub pasierb. Istnieje jeszcze trzecia grupa mężczyzn uprawniona do sprawowania opieki nad muzułmanką. Jeśli kobieta zostaje mamką niemowlęcia - wykarmi je, gdy z jakichś powodów jego matka nie może tego zrobić - tworzy się między nimi szczególna więź, zwana rada. Od tej pory niespokrewnieni ze sobą członkowie ich rodzin w świetle prawa traktowani są pod pewnymi względami jak najbliższa rodzina. Właśnie dzięki tej zasadzie mahramem kobiety może zostać mężczyzna nale-

żący do rodziny mamki, na przykład jej mąż, ojciec, bracia, synowie, wujowie i tak dalej.

Cieszyłam się na myśl o powrocie do Dżuddy i chociaż moją radość mąciła konieczność rozłąki z rodziną, pobyt u cioci Alii wspominam bardzo dobrze. Widok pięknego miasta, jakim stała się Dżudda, po raz kolejny zaparł mi dech w piersiach. Wiele powodów do wesołości dostarczały mi odwiedziny długo niewidzianych przyjaciółek. Ciocia Alia i jej dzieci bardzo o mnie dbały, jak zawsze okazywały mi wiele serca i towarzyszyły mi nawet podczas spacerów po ogrodzie, chociaż Saudyjczycy zwykle unikają południowego skwaru.

Zanim wyjechałam do Dżuddy, Osama postanowił, że jeśli urodzi

Się chłopczyk, nazwiemy go Ladin. Gdy tylko wydobrzałam po porodzie, razem z Abdullahem i małym Ladinem wróciliśmy do Chartumu.

Wszyscy z miejsca go pokochali, ponieważ był naprawdę uroczym

chłopcem, okazało się jednak, że mąż zmienił zdanie i zdecydował się nazwać naszego syna Bakr. Tak też się stało i we wszystkich oficjalnych dokumentach figuruje właśnie to imię, chociaż większość rodziny, w tym ja i moje dzieci, przyzwyczailiśmy się już do pierwszej wersji i wciąż zwracaliśmy się do malucha Ladin. Kiedy chłopiec nieco podrósł, zaczął się zastanawiać, dlaczego ma dwa imiona, wytłumaczyłam mu więc, że to dlatego, iż jest wyjątkowy i jedno imię to dla niego za mało. Moja odpowiedź chyba go zadowoliła.

Spodziewałam się, że po odejściu Chadidży mąż zechce pojąć za

żonę kolejną kobietę, dlatego nie zdziwiło mnie, gdy w rok po rozwodzie Osama znów się ożenił. Jednak nowy związek był małżeństwem tylko na papierze (nie został skonsumowany), nie trwał długo i mąż nigdy nie wprowadził tej kobiety do domu. Przez pewien czas nasza rodzina trwała więc w niezmienionym składzie: trzy żony i czternaś-

cioro potomstwa.

Życie toczyło się dalej, dzieci rosły, a ja jak zwykle czułam, że na wiele spraw związanych z naszym losem nie mam większego wpływu.

Godziłam się z tym jednak, ponieważ już dawno zawierzyłam swoje życie Bogu.

Portret z 1964 przedstawiający ojca Osamy

Mohammeda Bin Ladena (zdjęcie ze zbiorów

rodzinnych Omara Bin Ladena)

Osama Bin Laden w wieku szesnastu lat, rok

przed poślubieniem kuzynki Nadżwy, Dżudda,

1973 (zdjęcie ze zbiorów rodzinnych Omara Bin

Ladena)

Po lewej: Osama w Afganistanie podczas walki

z Rosjanami, 1984 (zdjęcie ze zbiorów rodzinnych

Omara Bin Ladena)

Po prawej: Omar w wieku trzech lat, Dżudda, 1984

(zdjęcie ze zbiorów rodzinnych Omara Bin Ladena)

Osama Bin Laden w stroju bojownika z okresu wojny

radziecko-afgańskiej, farma pod Dżuddą, 1985 (zdjęcie

ze zbiorów rodzinnych Omara Bin Ladena)

Powyżej: Omar Bin Laden

w wieku sześciu lat, kiedy

zaczął chodzić do szkoły

w Medynie (zdjęcie ze zbiorów

rodzinnych Omara Bin Ladena)

Po prawej: Saad, Osman

i Mohammed w gabinecie

ojca w rodzinnym domu

w Dżuddzie, 1990 (zdjęcie

ze zbiorów rodzinnych Omara

Bin Ladena)

Fatima, Saad, Omar (trzyma piłkę razem z Abdullahem), Mohammed (w żółtej koszulce), Osman i Abdul Raman w salonie w domu rodzinnym w Dżuddzie, 1989 (zdjęcie ze zbiorów rodzinnych Omara Bin Ladena) Omar razem z młodszą siostrą Fatimą w rodzinnym domu w Dżuddzie, 1990

(zdjęcie ze zbiorów rodzinnych Omara Bin Ladena)

Od lewej: Omar, Fatima i Saad w rodzinnym domu w Dżuddzie, 1990 (zdjęcie ze zbiorów rodzinnych Omara Bin Ladena)

Abdullah Bin Laden w Sudanie podczas pracy na ciężkim sprzęcie w firmie ojca, 1993 (zdjęcie ze zbiorów rodzinnych Omara Bin Ladena)

Abdullah Bin Laden nad Nilem w Chartumie, 1993 (zdjęcie

ze zbiorów rodzinnych Omara Bin Ladena)

Omar w swoim pokoju w Chartumie, 1993 (zdjęcie ze zbiorów rodzinnych Omara Bin Ladena)

Szczęśliwe chwile Omara w Chartumie (zdjęcie

ze zbiorów rodzinnych Omara Bin Ladena)

Mała wioska afgańska, przez którą Omar przejeżdżał w drodze z Dżalalabadu do Tora Bora (Hill Bermont)

kobiety w burkach w Afganistanie (Hill Bermont)


Omar razem z synem Achmedem, Dżudda, 2005 (zdjęcie ze

zbiorów rodzinnych Omara Bin Ladena)


Omar Bin Laden ze swoim ukochanym koniem, Dżudda, 2007 (zdjęcie ze zbiorów rodzinnych Omara Bin Ladena)

ROZDZIAŁ 12

ZŁOTE LATA

Omar Bin Laden

Kto by przypuszczał, że szczęście, którego tak wyglądałem, bę-

dzie na mnie czekało w gorącym Sudanie? Kiedy po raz pierwszy zawitałem do tego pustynnego afrykańskiego kraju, miałem

niespełna jedenaście lat. Ojciec przyjechał po nas na lotnisko w otoczeniu swoich ludzi, ale zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, że zwykle towarzyszyli mu ochroniarze. Wielu z nich było mudżahedinami, razem z którymi walczył w Afganistanie, inni zaś podzielali poglądy ojca i z tego powodu pragnęli mu służyć.

Szacunek, jakim pracownicy darzyli Osamę Bin Ladena, sprawiał, że my, jego synowie, również cieszyliśmy się wśród nich poważaniem i bardzo nam to odpowiadało. Myślę, że ktoś, kto nie pochodzi z naszej kultury, nie może w pełni pojąć uwielbienia, jakim otaczano mego ojca. W oczach wielu ludzi był księciem i tak też o nim mówiono. Co prawda opuścił Arabię Saudyjską, ale do wyjazdu zmusiły go nie nastroje społeczne, ponieważ zwykli ludzie go kochali, lecz konflikt z rodziną królewską.

Mieliśmy zamieszkać w dzielnicy zwanej Ar-Rijad. Nasz pomalowany na beżowo dom ukryty był za murem tej samej barwy. Kiedy go zobaczyłem, od razu przypomniało mi się nasze domostwo w Dżuddzie, które zostało odgrodzone od świata w podobny sposób. Kilku mężczyzn podbiegło do szerokiej metalowej bramy i otworzyło ją, by wpuścić nas na teren posiadłości.

Wymieniliśmy z braćmi spojrzenia i wiedziałem, że myślimy o tym samym. Patrzyliśmy na nowe więzienie naszej mamy, która stosowała się do zasady purdah. Reguła ta oznacza dla kobiety życie niemalże w cał-

kowitej izolacji, za zamkniętymi drzwiami, utrzymywanie kontaktów tylko z członkami rodziny i bardzo rzadkie wyjścia z domu. Od chwili ślubu mama mogła opuszczać dom tylko wtedy, gdy jechaliśmy w odwiedziny do krewnych lub na rodzinną farmę. Podejrzewałem, że willa, która ukazała się naszym oczom, stanie się również moim więzieniem.

Dzieci Osamy Bin Ladena nie miały zbyt wiele wolności, choć w porównaniu z mamą i trzema ciociami byliśmy wolni jak ptaki.

Drugą myślą, jaka przyszła mi do głowy, był niepokój o los naszej rodziny, której najwyraźniej wiodło się coraz gorzej, a przynajmniej tak mi się zdawało. Nowy dom był zdecydowanie mniejszy i uboższy niż rezydencje zajmowane przez Bin Ladenów w Arabii Saudyjskiej, chociaż z drugiej strony był o wiele większy niż budynki mieszkalne mijane przez nas w drodze z lotniska. Willa miała trzy piętra, miałem więc nadzieję, że mimo wszystko będzie w niej dość miejsca dla czterech żon ojca i kilkanaściorga dzieci.

Ruszyliśmy za ojcem w stronę wejścia.

Razem z braćmi szliśmy w milczeniu, ponieważ doskonale wiedzieliśmy, że ojciec szybko traci cierpliwość, jeśli jedno z dzieci postępuje w jego mniemaniu nieodpowiednio. Nawet najmłodsze rodzeństwo

usiłowało zachować powagę, nieporadnie naśladując dorosłych. Mama i ciocie, jak każe obyczaj w naszym kraju, szły za nami, mężczyznami.

Przemierzyliśmy podwórko i przez dwuskrzydłowe drewniane drzwi pomalowane na brązowy kolor weszliśmy do domu. Ojciec już wcześniej postanowił, kto będzie gdzie mieszkał, i teraz tylko oznajmił nam swoją decyzję. Po prawej stronie znajdował się pokój gościnny przeznaczony dla krewnych, którzy chcieliby przyjechać do nas w odwiedziny, po lewej zaś mieszkanie cioci Chairii, mamy małego Hamzy. Nie było ono zbyt obszerne, składało się z salonu, łazienki, kuchni i dwóch sypialni, ale dla cioci i jej jedynego dziecka było w nim chyba wystarczająco miejsca. Resztę pomieszczeń położonych na parterze ojciec przeznaczył na swój gabinet i biuro.

Marmurowe schody prowadziły na drugie piętro, na którym mieściły się dwa całkiem spore mieszkania przydzielone cioci Chadidży i cioci Siham.

Ostatnie, trzecie piętro, jak zwykle miała zająć mama razem z nami.

Oddano nam do dyspozycji cztery sypialnie, salon, łazienki oraz kuchnię.

Klatka schodowa pięła się jeszcze wyżej, aż do drzwi wychodzących na dach. Ucieszyła nas wiadomość, że w Sudanie, podobnie jak w Arabii Saudyjskiej, domy mają płaskie dachy, które nie są wyłączone z użyt-kowania, ale traktowane jako część domu.

Dom nie wywarł na nas najlepszego wrażenia, nie mogliśmy jednak nic w tej sprawie zrobić. Pozostało nam jedynie przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Gdy tylko rodzice weszli do prywatnych pomieszczeń mamy i zamknęli za sobą drzwi, zaczęliśmy myszkować po mieszkaniu i sprzeczać się o miejsca do spania. Oczywiście cały czas pamiętaliśmy, że ojciec jest tuż za ścianą, rozmawialiśmy więc, a nawet kłóciliśmy się przyciszonymi głosami, ponieważ doskonale wiedzieliśmy, czym się kończą zbyt hałaśliwe zabawy.

Dom był skromnie umeblowany, ale to akurat nas nie zdziwiło. Ojciec zawsze gardził luksusami i powtarzał, że nie chce, by jego dzieci były rozpieszczane. Na podłogach leżały tanie perskie dywany, w oknach wisiały beżowe zasłony, pod ścianami zaś arabskim zwyczajem ułożone były poduszki do siedzenia. W całym domu nie było poza tym żadnych ozdób, bibelotów czy obrazów, chociaż w gabinecie ojca zauważyliśmy wiszące na ścianach mapy i plany robót. Próbowaliśmy zrozumieć coś z tych wszystkich zapisków i rysunków, ale nikt z nas nie potrafił ich prawidłowo odczytać. Oprócz projektów w gabinecie znajdowało się mnóstwo książek o tematyce wojskowej i religijnej. Książki były napi-sane po arabsku i angielsku - O sama Bin Laden świetnie władał oby-dwoma tymi językami, ponieważ jego ojciec kładł szczególny nacisk na dobre wykształcenie swoich dzieci.

Kiedy nadeszła pora snu, okazało się, że w przeznaczonych nam

Pokojach nie ma miejsca na to, by ustawić łóżka dla każdego, dlatego mieliśmy spać pokotem na rozłożonych od ściany do ściany materacach. Rano składaliśmy materace jeden na drugim w kącie pokoju, aby mieć przestrzeń do zabawy.

Od pierwszego rzutu oka spodobał nam się za to położony przy

domu ogród. Był naprawdę duży, a do tego - w przeciwieństwie do saudyjskich ogrodów, w których praktycznie nic prócz trawy nie rosło - zieloną przestrzeń urozmaicały pojedyncze drzewa, gęste krzewy i rabatki z kwiatami. Kiedy dowiedzieliśmy się, że w niewielkiej odległości od domu znajduje się pusty plac doskonały do gry w piłkę nożną, powe-seleliśmy jeszcze bardziej.

Nasz pobyt w Chartumie zapowiadał się coraz ciekawiej.

Mimo że myśl o zabawach w ogrodzie i na prowizorycznym boisku

zdecydowanie poprawiła mi nastrój, moje niepokoje nie zostały jeszcze rozwiane. Wciąż zastanawiałem się, co będzie z klaczami, które zostawiliśmy. Kiedy przyjadą nasze ogiery? Czy ojciec kupi w Chartumie jakieś konie? Czy znajdę przyjaciół w nowym środowisku? I czy znów będę musiał chodzić do państwowej szkoły?

Prawdę mówiąc, moim głównym zmartwieniem była właśnie dal—

sza edukacja. Obawiałem się, że sudańskie placówki oświatowe okażą się jeszcze gorsze od tych, do których chodziłem, i nauka przerodzi się w istny koszmar. Modliłem się w duchu, by ojciec, zajęty innymi waż-

nymi sprawami, zapomniał zapisać nas do szkoły.

Jednak już po paru dniach jeden z kierowców rozwiał moje nadzieje, oznajmiając, że ojciec wybrał nam już nową szkołę. Kolejną niespodzianką, tym razem miłą, była wiadomość, iż tym razem mieliśmy chodzić do najlepszej w całym kraju prywatnej szkoły zwanej Al-Majlis al-

-Afriiki Ta’leen Alkhaas. Świadomość ta podniosła mnie nieco na duchu.

Kiedy przymierzaliśmy mundurki, wydały mi się one dziwnie podobne do mundurów noszonych przez sudańskich żołnierzy. Dopiero później dowiedziałem się, że władze Sudanu zarządziły, by wszyscy chłopcy od najmłodszych lat byli szkoleni na żołnierzy.

Na lekcje mieliśmy dojeżdżać specjalnym autobusem, co stanowiło dla nas dodatkową atrakcję. Oprócz mnie w wieku szkolnym

byli moi starsi bracia Abdullah, Abdul Raman i Saad, młodsi Osman i Mohammed oraz nasz przyrodni brat Ali, pierwszy syn cioci Chadidży-Mohammed miał dopiero siedem lat i właśnie tu, w Chartumie, miał rozpocząć edukację.

Tego ranka, gdy po raz pierwszy mieliśmy iść do nowej szkoły, wszyscy byliśmy bardzo podekscytowani. Po modlitwie popędziliśmy prosto do domu, by przebrać się w mundurki, po czym pobiegliśmy z powrotem na ulicę, stanęliśmy na przystanku i rozglądaliśmy się nerwowo na boki. Długi biały autobus zjawił się punktualnie o wpół do siódmej.

Lekcje w krajach o gorącym klimacie zaczynają się wcześnie, zwykle o siódmej rano, i kończą dość szybko, około pierwszej po południu.

Wsiedliśmy do autobusu i tam dopiero czekał nas prawdziwy wstrząs -

w środku były dziewczęta!

Zatrzymaliśmy się jak wryci, sądząc, że pomyliliśmy pojazdy, ale niemal natychmiast dostrzegliśmy także siedzących w autobusie chłopców ubranych w takie same jak my mundurki. Nie wiedząc, jak się zachować, powoli przeszliśmy na tył i zajęliśmy wolne miejsca.

Przez całą drogę do szkoły nie mogliśmy otrząsnąć się z szoku.

Szybko się zorientowaliśmy, że dziewczęta siedziały po jednej stronie pojazdu, chłopcy zaś po drugiej, ale w Arabii Saudyjskiej i tak tego typu wspólne podróże do szkoły były rzeczą nie do pomyślenia. W każdej dziedzinie życia publicznego Saudyjczycy przestrzegają rozdziału płci.

Reguła ta dotyczy tak samo uroczystości rodzinnych, na przykład ślubów czy przyjęć, jak i wyjść do restauracji czy nauki w szkole. Jeśli dziewczyna wybierze sobie przedmiot, którego naucza jedynie mężczyzna, może brać udział w kursie tylko za pośrednictwem nagrań wideo. Słyszałem, że niektóre konserwatywne kobiety zasłaniają twarz, oglądając taśmę wideo z wykładem nauczyciela - mężczyzny.

Wielu muzułmanów uważa, że w pokoju, w którym znajdują się

niespokrewnieni ze sobą mężczyzna i kobieta, w rzeczywistości są trzy osoby: on, ona i diabeł. Od małego uczono nas, że przebywanie z osobami płci przeciwnej nie przynosi niczego dobrego.

W Sudanie uczennice zajmowały miejsca na lewo od przejścia,

uczniowie zaś siedzieli po stronie przeciwnej. Autobus jechał dłuższą chwilę, ale ani ja, ani żaden z braci nie odezwaliśmy się przez cały ten czas choćby słowem, mimo że wszyscy niespokojnie zerkaliśmy po sobie. Muszę przyznać, że kilka razy zdarzyło mi się rzucić ukradkowe spojrzenie w stronę dziewcząt, ale większość z nich spuszczała skromnie oczy, by uniknąć kontaktu wzrokowego. Czasami jakaś śmielsza od koleżanek dziewczyna zerknęła na któregoś z chłopców i uśmiechnęła się nieśmiało, ale najczęściej rozmawiały tylko między sobą. Nigdy nie odważyłem się zagadnąć żadnej z nich, być może również dlatego, że kierowca zdawał się mieć oczy naokoło głowy. Chociaż nie odrywał

wzroku od drogi, potrafił przyuważyć każdego, kto próbował nawiązać rozmowę z przedstawicielem płci przeciwnej, i głośno zwracał tej osobie uwagę. W pewnym momencie przypomniał mi się ojciec i jego surowe zasady. Przyszło mi do głowy, że kiedy dowie się, iż jego synowie przebywają w towarzystwie dziewcząt spoza rodziny, bezceremonialnie zabierze nas ze szkoły.

Może zatem pierwszy dzień w szkole okaże się ostatnim?

Ojciec nie pochwalał edukacji instytucjonalnej dziewcząt. Nie posyłał

do szkół swoich córek, uważając, że więcej pożytku przyniesie im nauka prowadzona w zaciszu domowym przez ciocię Chairię, która była bardzo dobrze wykształcona.

Zastanawiałem się, czy klasy w nowej szkole również będą koedukacyjne. Jeśli tak, byłem pewien, że nauka w elitarnej placówce skończy się dla nas równie szybko, jak się zaczęła. Na szczęście stało się inaczej. Chłopcy i dziewczęta mieli oddzielne zajęcia i widywali się tylko przelotnie na korytarzu, gdy przechodzili z jednego pomieszczenia do drugiego. Podczas przerw wszyscy wylęgaliśmy na dziedziniec, również podzielony na dwie strefy, żeńską i męską, ale nie przestrzegano tego podziału zbyt rygorystycznie. Nieraz zdarzało się, że dziewczyny zapuszczały się na nasz teren, i o dziwo, nauczyciele w ogóle nie reagowali. Za to jeśli chłopcy przeszli na część boiska przeznaczoną dla dziewcząt, reakcja ze strony wychowawców była ostra i natychmiastowa.

Nowa szkolna rzeczywistość zdumiewała nas na każdym kroku.

Odetchnęliśmy z ulgą, gdy po krótkim czasie przekonaliśmy się.

że zarówno uczniowie, jak i nauczyciele odnosili się do nas życzliwie i z szacunkiem. Dzięki temu nauka w szkole była już nie udręką, ale zwykłym obowiązkiem, na dodatek wcale nie tak bardzo uciążliwym, przed lekcjami wszyscy uczniowie jedli wspólne śniadanie, złożone zwykle z jajka gotowanego na twardo, sera i przaśnego chleba. Po posiłku raz jeszcze się modliliśmy, ponieważ w Sudanie panował reżim islamski, i udawaliśmy się na zajęcia. Nauczyciele byli wymagający, ale przy tym sprawiedliwi i sympatyczni. Żaden z nich nie szydził z nas, nawet jeśli nie udawało nam się osiągnąć zadowalających wyników. Żaden nie groził nam karą chłosty i nie zachęcał kolegów z klasy, by nam dokuczali.

Tuż po dziewiątej zaczynała się pierwsza przerwa, podczas której mogliśmy bawić się na podwórku albo kupić coś do jedzenia w szkol-nej stołówce. Ojciec zabronił nam spożywania typowo amerykańskich produktów, więc z czystej przekory zawsze sięgaliśmy po zimną pepsi i chipsy ziemniaczane.

Nasza szkoła była najlepszą i najbardziej kosztowną placówką oświatową w mieście, dlatego wielu uczęszczających do niej uczniów pochodziło z zamożnych rodzin. Zdarzali się jednak chłopcy wywodzący się z klasy średniej, a nawet z jeszcze uboższej klasy robotniczej. Sudań-

czycy przywiązywali wielką wagę do wykształcenia swoich dzieci, dlatego posyłali je do prywatnych szkół, nawet jeśli wiązało się to z ogromnym obciążeniem budżetu domowego. Mnie osobiście takie zróżnicowanie wśród uczniów bardzo odpowiadało i uznaję je za jedno z ciekawszych doświadczeń mojego młodego życia.

Część czasu lekcyjnego była przeznaczona również na aktywność fizyczną. Bardzo lubiliśmy te zajęcia, podobały nam się nowe gry sportowe, które poznawaliśmy, a nasi sudańscy koledzy okazali się dobrymi towarzyszami zabaw. W pamięci najbardziej utkwiła mi jednak pewna „gra”

nacechowana wyjątkową i zupełnie dla mnie niezrozumiałą brutalnością.

W „zawodach” tych uczestniczyły dwie drużyny - uciekająca i po-

ścigowa. Celem tej pierwszej było jak najszybsze dotarcie do wcześniej wyznaczonej „strefy bezpieczeństwa”; zadaniem drugiej - wyłapanie najwolniejszych przeciwników i pobicie ich. Nie chodziło tu bynajmniej o lekkie poturbowanie złapanych chłopców, ale o sprawienie im tęgiego lania. Uczniowie, którzy okazali się zbyt wolni, często opuszczali boisko z podbitymi oczami, rozkwaszonymi nosami i opuchniętymi wargami.

Odkąd pamiętam, potrafiłem szybko biegać. Doskonaliłem tę umiejętność przez lata, najpierw podczas gry w kapelusz, kiedy usiłowałem prześcignąć ojca, a potem w szkole, uciekając przed dręczącymi mnie łobuzami. Kiedy jednak po raz pierwszy zobaczyłem nową „zabawę”

i dowiedziałem się, że będę musiał wziąć w niej udział, poczułem, jak nogi uginają się pode mną. Zebrałem się jednak w sobie i gdy nadeszła moja kolej, pomknąłem przed siebie niczym strzała. Jestem pewien, że gdyby ktoś zmierzył mi wtedy czas, zakwalifikowałbym się na igrzyska olimpijskie, ponieważ już nawet nie biegłem, ale leciałem ponad ziemią i dotarłem do mety pierwszy.

Kilka razy pytałem później kolegów, dlaczego godzą się uczestniczyć w tych aktach przemocy, ale oni uśmiechali się jedynie i tłumaczyli, że zabawa ta jest głęboko zakorzeniona w ich kulturze. W Sudanie, wyjaś-

niali, chłopcy muszą być nie tylko dobrze wykształceni, ale i odporni fi-zycznie, a nic tak nie wzmacnia ciała jak porządne lanie. Najwyraźniej nauczyciele myśleli tak samo, ponieważ nie reagowali i nie przerywali krwawych igraszek nawet wtedy, gdy jeden z zawodników został zwalony z nóg. Nigdy również nie słyszałem, by któryś z rodziców poszkodowa-nego dziecka przyszedł do szkoły ze skargą na stosowane w niej brutalne praktyki. Dopiero wiele lat później, gdy dowiedziałem się o zaciętej walce toczonej przez sudańskie plemiona i dokonywanych podczas niej masa-krach, zacząłem pojmować istotę dziwnej zabawy sudańskich chłopców.

Było to swoiste przygotowanie do prawdziwego życia, brutalnej rzeczywistości, w której bojownicy potrafili rozrywać się na strzępy gołymi rękami.

Po wyczerpującym dniu nauki autobus zabierał nas sprzed szkoły do domu. Ci sami chłopcy, którzy jeszcze przed chwilą okładali się pięś-

ciami na boisku, siedzieli teraz obok siebie i rozmawiali jakby nigdy nic. Nie mieściło mi się to w głowie. Gdyby coś podobnego wydarzyło się w Arabii Saudyjskiej, rodzina ofiary nigdy by o tym nie zapomniała i z pewnością dążyłaby do odwetu. Wiedziałem, że w mojej ojczyźnie nawet pomniejsza sprzeczka potrafiła doprowadzić do wojny między klanami, a nawet całymi plemionami.

Mimo tych wszystkich różnic, a może właśnie dzięki nim, kraj, który teraz był naszym domem, nie przestawał mnie fascynować. Lubiłem obserwować z okna autobusu gwarne i kolorowe ulice Chartumu.

Ubrani w barwne szaty Sudańczycy zawsze zdawali się radośni i zachowywali się tak, jakby nieustannie coś świętowali. Nowością dla mnie był

nie tylko widok kobiet swobodnie poruszających się w towarzystwie obcych mężczyzn, ale i fakt, że na ulice wylęgały tłumy mieszkańców miasta i właśnie tu toczyło się życie. W Arabii Saudyjskiej wszelkie sprawy związane z życiem zarówno prywatnym, towarzyskim, jak i publicznym załatwiano zwykle za zamkniętymi drzwiami, w domach lub meczetach.

Ja i moi starsi bracia oprócz zajęć w szkole mieliśmy jeszcze dodatkowe lekcje w domu. Prowadziło je na zmianę trzech nauczycieli zatrudnionych przez ojca. Każdy z nich był wysoce wykształconym eks-pertem w dziedzinie polityki, matematyki, geografii, historii i języka arabskiego, a dodatkowo jeden z nich, Marokańczyk, specjalizował się w naukach religijnych. Wszyscy byli cierpliwi i życzliwi, dlatego bar-

dzo ich szanowaliśmy.

Prywatne lekcje odbywały się w domu gościnnym - pobliskiej willi, którą ojciec przeznaczył na mieszkania dla osób licznie do niego przybywających z zagranicy, z krajów arabskich albo z Europy. Goście mieli do dyspozycji trzy piętra, a na nich dwadzieścia dwa przestronne pokoje. Dom był pomalowany na bladoróżowy kolor, na tle którego odcinała się lśniąca czarna brama.

Jedno z pomieszczeń znajdujących się w domu gościnnym służyło

nam za klasę. Spędzaliśmy w niej trzy godziny każdego popołudnia, ale przyznam szczerze, że niewiele wynosiłem z tych zajęć. Byłem tak zmęczony nauką w szkole, że w trakcie korepetycji marzyłem tylko o jednym - jak najszybciej wybiec na podwórko, pograć w piłkę albo popatrzeć na zachód słońca.

Oprócz rezydencji rodzinnej i domu gościnnego do ojca należały dwie kolejne wille położone w sąsiedztwie naszej posiadłości. Były one równie duże jak nasz dom i zajmowali je pracownicy ojca, między innymi administratorzy, kierowcy i ochroniarze. Większość z nich rekrutowała się spośród mudżahedinów, weteranów wojny radziecko-afgańskiej.

Przenosząc się do Sudanu, ojciec nie tylko zabrał ze sobą tych byłych towarzyszy broni, których wcześniej ulokował na farmie pod Dżuddą, ale i ściągnął do Chartumu innych. Wielu ludzi mieszkało w gospodar-stwach ojca i innych miejscach rozsianych po całym kraju.

W Arabii Saudyjskiej rzadko mieliśmy okazję przebywać w towarzystwie żołnierzy ojca. Poznałem kilku jeszcze na dżuddyjskiej farmie, ale byłem wtedy zbyt młody, by w pełni zrozumieć ich sytuację. Dopiero w Sudanie zacząłem stopniowo poznawać ludzi, wśród których obracał

się ojciec, i powoli docierało do mnie, jak rozległe interesy - również polityczne - prowadzi Osama Bin Laden. Zapewne stało się tak również dlatego, że podczas pobytu w Chartumie ojciec po raz pierwszy zdawał

się widzieć w nas, swoich synach, potencjalnych partnerów i następców.

Pozwolił nam zbliżyć się do siebie i odkrył przed nami kawałek swego skomplikowanego świata.

Coraz częściej chodziliśmy z ojcem do biura lub na place budowy, gdzie spotykaliśmy mudżahedinów. Po pewnym czasie zbliżyliśmy się do nich na tyle, że opowiedzieli nam swoje historie, i dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, iż większość z byłych żołnierzy nie może powrócić do swoich ojczystych krajów.

Ich opowieści były fascynujące, choć często podobne do siebie.

Podczas konfliktu radziecko-afgańskiego rządy wielu państw arabskich pomagały ojcu w organizowaniu grup bojowników, którzy ruszali na front przeciwko wojskom sowieckim. Żołnierzom władze obiecywały, że ich ofiarność będzie po powrocie z wojny hojnie wynagrodzona, dlatego młodzi, pełni ideałów ludzie decydowali się porzucić szkołę, pracę, nierzadko plany poślubienia wybranej kobiety, a wszystko po to, by wziąć udział w świętej wojnie i pomóc braciom w wierze. Gdy trwały walki, mówiono o nich jak o bohaterach, kiedy jednak dokonali niemoż-

liwego i wygrali wojnę, politycy się od nich odwrócili. Niektórym bojownikom nie przedłużono paszportów, innych zawracano na granicy.

Przywódcy najprawdopodobniej obawiali się, że mudżahedini, którzy z niedoświadczonych młodzików stali się biegłymi w rzemiośle wojen-

nym weteranami, będą stanowili zagrożenie dla represyjnych ustrojów politycznych panujących w ich ojczyznach.

Byli żołnierze, którzy zostali bez domu, pracy i pieniędzy, zwrócili się więc o pomoc do mojego ojca, a on, mimo że sam przeżywał właśnie trudne chwile i musiał uciekać z kraju, wyciągnął do nich rękę. Znalazł

im zatrudnienie, zadbał, by otrzymywali przyzwoite pensje, i zapewnił

dach nad głową. Wielokrotnie słyszeliśmy, jak powtarzali, że Osama Bin Laden jest jedynym człowiekiem, który o nich nie zapomniał i nie złamał danego słowa.

Wielu z nich weszło w skład osobistej ochrony ojca i byli gotowi zapamiętale bronić swojego mocodawcy i całej jego rodziny. Ci krzepcy i zahartowani w boju żołnierze wzbudzali respekt samym swoim wy-glądem, jednak w obecności ojca pokornieli, rozstępowali się na boki i nie odważyli się odezwać pierwsi. Otaczali go czcią, chociaż on sam nigdy o to nie zabiegał, i robili wszystko, żeby go zadowolić.

My, synowie Osamy Bin Ladena, również byliśmy traktowani przez ludzi ojca z wielkim szacunkiem i wiedzieliśmy, że każdy z nich oddałby za nas życie.

Mimo to z początku odnosiliśmy się do strażników z nieufnością, ponieważ sądziliśmy, że ich zadaniem jest donoszenie ojcu o wszystkich naszych poczynaniach. Byliśmy młodzi i nie zdawaliśmy sobie sprawy z zagrożeń, jakie na nas mogą czyhać. Nie mieliśmy pojęcia, że na świecie istnieją ludzie, którzy pragną śmierci ojca i dla których nasze życie bynajmniej nie miało większej wartości. Myśleliśmy, że wszyscy - oprócz znienawidzonych nauczycieli w saudyjskich szkołach -

darzą Osamę Bin Ladena estymą, ponieważ na co dzień stykaliśmy się z ludźmi, którzy go niemal wielbili. „Wasz ojciec jest księciem” - po-wtarzano nam nieustannie.

Dzień i noc czuwało nad nami kilkudziesięciu uzbrojonych męż-

czyzn, jednak dzięki temu, że mieszkaliśmy w dość ruchliwej okolicy, a i w naszym domu ciągle coś się działo, niejednokrotnie udawało nam się wymknąć spod czujnego oka strażników i uciec poza mury posiad-

łości. Zwykle czekaliśmy, aż wartownicy zajmą się czymś na chwilę, po czym przekradaliśmy się za bramę i próbowaliśmy wmieszać w grupę przypadkowych przechodniów.

Z biegiem czasu zyskiwaliśmy coraz większą swobodę i przeprowadzka, której tak się obawialiśmy, okazała się błogosławieństwem.

Nawet dziś, po tylu latach, trudno mi określić, co było przyczyną nagłej pobłażliwości ojca. Być może w końcu zaczął nam ufać, a może po prostu był tak zajęty rozlicznymi interesami, że nasze wybryki umykały jego uwadze.

Praca jak zwykle pochłaniała go niemal całkowicie. Nawiązywał w Sudanie nowe kontakty i wciąż poszerzał swoją i tak już rozległą działalność. Pewnego razu oświadczył: - Teraz naszym domem jest Sudan. Spędzę tu resztę życia.

Poczułem się wtedy bardzo dziwnie. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ojciec nie chce nawet myśleć o powrocie do ojczyzny.

Nie były to jednak słowa rzucone na wiatr. Widać to było choćby po oddaniu, z jakim Osama Bin Laden zaangażował się w pracę na rzecz wzmocnienia i wzbogacenia zubożałego Sudanu. Mieszkając w Ara-

bii Saudyjskiej, poznał smak dobrobytu i marzył o tym, by Sudańczycy odnieśli podobny sukces gospodarczy. Afrykańskie państwo nie posiadało oczywiście złóż ropy naftowej, ale ojciec doszedł do wniosku, że należy postawić na inne bogactwo naturalne, którego Sudan miał pod dostatkiem - żyzną glebę. W dobrze uprawianej ziemi widział rozwią-

zanie problemów ekonomicznych tej części świata. Rejon położony na południe od Chartumu i rozciągający się aż po granicę z Etiopią zwany był spichlerzem kraju i właśnie tam ojciec założył liczne farmy, na któ-

rych uprawiał różne gatunki warzyw i słoneczników. Oprócz rolnictwa zajmował się także budownictwem oraz hodowlą koni.

Wkrótce po przeprowadzce dowiedzieliśmy się od ojca, że będziemy mieli własną stadninę. Farma, na której znajdowała się stajnia, była o wiele mniejsza od tej pod Dżuddą, ale za to mieściła się bardzo blisko domu - dzieliło nas od niej zaledwie piętnaście minut jazdy, dlatego wybieraliśmy się na przejażdżki konne przynajmniej raz w tygodniu.

Mieliśmy w sumie siedem koni. Kilka z nich ojciec kupił na miejscu jeszcze przed naszym przyjazdem, a resztę stada stanowiły nasze ukochane ogiery przywiezione z Arabii Saudyjskiej, między innymi Adham oraz Lazaz, którego darzyłem szczególnym uczuciem.

Wielu muzułmanów nazywa swoje konie imieniem Lazaz, ponieważ

tak zwał się koń proroka Mahometa. Nasz ogier z całą pewnością zasługiwał na to wyjątkowe miano. Był czystej krwi arabem o kasztanowej grzywie i takim samym ogonie, z charakterystyczną białą gwiazdką na pysku oraz skarpetkami na obu tylnych i przedniej lewej nodze. Cechowały go duma i hardość, nie nadawał się do zabawy, potrzebował do-

świadczonego jeźdźca, który potrafiłby nad nim zapanować. Naprawdę szczęśliwy był tylko wtedy, gdy galopował w towarzystwie swoich klaczy, i jeśli ktoś zdecydował się mu w tym przeszkodzić, musiał się liczyć z ciężką przeprawą.

Pamiętam pewne dramatyczne zdarzenie, kiedy to Lazaz nieomal

został zastrzelony, ponieważ zagroził mojemu ojcu.

Stało się to niedługo po przybyciu koni do Chartumu. Niepokorny Lazaz, który od kilku miesięcy nie nosił jeźdźca, zrobił się jeszcze bardziej narowisty. Gdy wpuszczono go do okólnika, zaczął się rzucać i par-skać niespokojnie. Ojciec pomyślał, że najwyższy czas go osiodłać i wybrać się na krótką przejażdżkę, ale Lazaz był innego zdania. Kiedy ojciec zbliżył się do konia, ten stanął dęba i zarżał gniewnie, szykując się do walki. Osama Bin Laden był doświadczonym jeźdźcem i wiedział, że nie może przegrać tego starcia, ponieważ raz na zawsze utraci wtedy kontrolę nad ogierem. Tańczyli wokół siebie, zbliżali się i odskakiwali, obydwaj z równą determinacją usiłując narzucić drugiemu swoją wolę. Serce podeszło mi do gardła, gdy patrzyłem, jak jeździec i jego wieloletni towarzysz nagle stanęli naprzeciwko siebie i walczyli niczym zaciekli wrogowie.

Ojciec uciekał się do najróżniejszych sztuczek, ale tym razem nie potrafił obłaskawić rozjuszonego ogiera. Lazaz bez przerwy na niego nacierał, a w jego oczach błyskał szał. W pewnym momencie zauwa-

żyłem, że jeden z ochroniarzy naładował i uniósł broń, celując prosto w głowę konia. Mężczyzna najwyraźniej obawiał się, że Osama Bin Laden może ucierpieć w tym niecodziennym pojedynku, i za wszelką cenę pragnął go ochronić. Na szczęście ojciec kątem oka dostrzegł ten ruch i nie bacząc na kopyta młócące powietrze tuż obok jego twarzy, zawołał: - Nie! Przyprowadź więcej ludzi! Biegiem!

Nie pamiętam już, kto wypełnił jego polecenie, ale wiem na pewno, że już po chwili do okólnika weszło czterech lub pięciu mężczyzn, z któ-

rych żaden nie miał pojęcia o ujarzmianiu koni.

Wszystko zakończyło się pomyślnie, ojcu i jego ludziom udało się wreszcie otoczyć i uspokoić ogiera, ale od tej pory zaczęto zakładać La-zazowi wędzidło - kawałek drewna, który wkłada się do pyska, a następ.

nie pociąga za pomocą przywiązanych do drewienka sznurów. Mocne pociągnięcie sprawia koniowi ból, a poza tym, jak uważają Arabowie, uwalnia w organizmie zwierzęcia pewne substancje chemiczne, które pomagają poskromić jego narowy.

Niebawem ojciec ponownie przyzwyczaił Lazaza do siodła i do końca naszego pobytu w Chartumie dumny ogier i jego pan żyli w zgodzie.

Z przykrością muszę przyznać, że w Sudanie oprócz pożytecznej

działalności Osama Bin Laden prowadził również działania o charakterze politycznym i wojskowym, ale ja dowiedziałem się o tym znacznie później, ponieważ podczas naszego pobytu w Chartumie byłem jeszcze dzieckiem i nikt mnie nie wtajemniczał w zamysły ojca.

Surowe zasady, wprowadzone jeszcze w Arabii Saudyjskiej, wciąż nas obowiązywały, ponieważ ojciec niezmiennie twierdził, że my, muzułmanie, musimy prowadzić proste, skromne życie i gardzić nowoczesnymi udogodnieniami. Mogliśmy co prawda korzystać z oświetlenia elektrycznego, ale już lodówka, kuchenka gazowa, klimatyzacja czy centralne ogrzewanie były uważane za niepotrzebny zbytek. Nasza mama i ciocie gotowały więc posiłki dla całej kilkunastoosobowej rodziny na turystycznych kuchenkach gazowych, co nie było łatwym zadaniem. Najdotkliwiej odczuwaliśmy jednak brak klimatyzacji, ponieważ upalny sudański klimat dawał się nam wszystkim we znaki.

Nikt z nas nie podzielał w tej kwestii poglądów ojca, dlatego gdy tylko dowiadywaliśmy się, że wyjeżdża na parę dni w interesach, zakradaliśmy się do kuchni i włączaliśmy lodówkę, a czasami nawet ośmielaliśmy się uruchomić klimatyzację. Mama szybko jednak wybiła nam te pomysły z głowy. Sama nigdy nie wypowiedziała się w sprawie surowych reguł

panujących w naszym domu, ale sumiennie ich przestrzegała i poradziła nam robić to samo, jeśli nie chcemy ściągnąć na siebie gniewu ojca.

Pewnego razu przypadkiem usłyszałem rozmowę mudżahedinów, którzy pomimo całego szacunku, jakim darzyli Osamę Bin Ladena, również nie byli zadowoleni z faktu, że nie wolno im korzystać z nowoczesnych urządzeń. Mężczyźni ci spędzili wiele lat życia w sier-miężnych warunkach panujących w obozach wojskowych, ale teraz nie widzieli żadnego powodu, dla którego powinni rezygnować z podstawowych wygód.

Nawet goście przybywający z zamożnych państw położonych nad

Zatoką Perską musieli stosować się do zasad ojca. Widok bogatych biznesmenów i członków rodziny królewskiej pocących się obficie i do-prowadzonych niemal do ostateczności afrykańskim słońcem nie był

w naszej posiadłości niczym nadzwyczajnym. Dopiero po pewnym czasie, gdy odwiedzający nas ludzie coraz głośniej skarżyli się na upał

i duchotę, ojciec zdecydował się kupić popularne wśród Sudańczyków wachlarze wyplatane z trawy. Z trudnością powstrzymywałem śmiech, gdy widziałem wysoko postawione osobistości rozpaczliwie wachlujące sobie twarz i całe ciało.

Razem z braćmi spędzaliśmy wiele czasu, opracowując coraz to

nowe plany ucieczki, dzięki którym mogliśmy choć na chwilę wyrwać się z szalonego świata naszego ojca. Z początku nie wiedzieliśmy, na ile możemy sobie pozwolić, ponieważ byliśmy przyzwyczajeni do życia w odosobnieniu, dlatego każdego dnia sprawdzaliśmy granice nowo uzyskanej wolności i wymykaliśmy z domu na dłużej.

Przez kilka pierwszych miesięcy wystarczały nam zabawy w przydomowym ogrodzie. Dość szybko wpadliśmy na pomysł, by zbudować sobie domki na drzewach. Poprosiliśmy pracowników ojca, by pomogli nam zorganizować potrzebne do tego materiały, a oni chętnie się zgodzili. Drewniane konstrukcje, które własnoręcznie postawiliśmy, były wykonane naprawdę starannie i w taki sposób, by każdy z nas miał

swój własny kąt.

Z biegiem czasu pozwalaliśmy sobie na coraz więcej i wręcz zachłys-tywaliśmy się swobodą. Nagle okazało się, że możemy bawić się na dworze zupełnie tak samo jak dzieci, na które spoglądaliśmy z zazdrością przez okna willi w Medynie i Dżuddzie.

Mieliśmy nawet pieniądze, które mogliśmy wydawać na różne rzeczy, chociaż zdobywaliśmy je nie do końca uczciwym sposobem. Ojciec uważał, że jego dzieci powinny obchodzić się bez kieszonkowego. Gdy prosiliśmy go o choćby drobne sumy, potrzebne do zakupu przekąsek w szkole, zawsze odmawiał, tłumacząc:

- Cierpienie dobrze wam zrobi, a z głodu nie umrzecie.

Osama Bin Laden, w przeciwieństwie do większości rodziców, którzy zwykle chcą uchronić swoje dzieci przed bólem, nie widział w cierpieniu nic złego. Czasami odnosiłem wrażenie, że nasza niedola go cieszy. Bezustannie przypominał nam, że robi to wszystko dla naszego dobra i chce, byśmy przyzwyczaili się do głodu i pragnienia. Dlaczego? Dlatego że miało nas to wzmocnić. Ci, którzy żyją w dostatku, utrzymywał, wyrosną na słabeuszy, niezdolnych do tego, by obronić siebie i swoich bliskich.

Żaden z synów Osamy Bin Ladena nie zgadzał się z jego wizją rzeczywistości, ale nie mogliśmy mu się przeciwstawić. Każda próba spokojnej dyskusji na temat drażniących nas zasad kończyła się tak samo: ojciec cichym głosem nakazywał nam ustawić się w szeregu i czekać, aż wymierzy karę. Bił nas zwykle drewnianą laską, zdarzało mu się jednak tak zapamiętać się w wymierzaniu chłosty, iż laska łamała się na naszych nogach, a wtedy biegł po któryś z ustawionych przy drzwiach sandałów i dokańczał dzieła skórzaną podeszwą.

Niejednokrotnie nasze plecy, pośladki i nogi zdobiły obrzęki, siniaki i czerwone ślady po uderzeniach.

Wcześniej, w Arabii Saudyjskiej, kierowcy pracujący dla ojca doskonale się orientowali w naszych sprawach rodzinnych, współczuli nam, widząc, z jakim okrucieństwem jesteśmy traktowani, i często w miarę swoich możliwości próbowali ulżyć naszemu cierpieniu. Odnosili się do nas z życzliwością i wyrozumiałością, a czasami nawet wręczali niewielkie kwoty, choć sami nie mieli zbyt wiele. W Sudanie było inaczej. Lu-

dzie ojca mieszkali w osobnej willi i nie znali naszego życia od tej strony.

Sprytu nam jednak nigdy nie brakowało i szybko znaleźliśmy spo-sób na zdobycie funduszy.

Nasza mama regularnie otrzymywała od męża pieniądze na własne

potrzeby. Od początku małżeństwa chowała banknoty i monety w róż-

nych miejscach w swojej sypialni - wtykała je pod czasopisma, między kartki w książkach lub wrzucała do szuflady. Znaliśmy wszystkie te kryjówki i co pewien czas korzystaliśmy z jej zasobów. Czekaliśmy na sposobny moment, gdy mama zajęła się czymś w innej części domu, po czym jeden z nas biegł do jej pokoju i przeprowadzał błyskawiczną akcję poszukiwawczą.

Mama musiała zdawać sobie sprawę z tego, że podbieramy jej pieniądze, ale nigdy nie wspomniała o tym nawet słówkiem. Dodawało nam to śmiałości i zachęcało do dalszych „pożyczek”. Uznaliśmy, że skoro nie podnosi alarmu i nie informuje ojca o kradzieżach, przystaje na nasz proceder.

Gdy udało nam się znaleźć jakieś pieniądze, wymykaliśmy się

z domu i biegliśmy prosto na jeden z niewielkich bazarów rozsianych po całej dzielnicy. Zwykle wydawaliśmy wszystko na jedzenie i napoje.

Na szczęście nikt nas nigdy nie przyłapał na tych wybrykach, ponieważ kara z pewnością byłaby surowa.

Po pewnym czasie rozzuchwaliliśmy się na tyle, że zaczęliśmy podbierać mamie coraz większe kwoty. Postanowiliśmy je przeznaczyć na nasze nowe hobby - gołębie. Hodowanie gołębi jest dość popularną rozrywką w Sudanie, a w wiosce leżącej nieopodal naszej dzielnicy można było nabyć bardzo ładne okazy. Poruszaliśmy się z braćmi dość swobodnie po okolicy, ponieważ mieliśmy rowery. Ojciec kupił je starszym synom niedługo przed wyjazdem z Arabii Saudyjskiej - gdy miałem dziewięć lat. Wcześniej nie pozwalał nam na posiadanie roweru ani motoru, chociaż nieraz prosiliśmy go o to, przekonując, że nie mamy czym jeździć na krótkie wycieczki. Do dziś pamiętam, jak powiedział: - Jeśli marzą ci się podróże, Omar, podróżuj na kozie.

Z nieznanych mi powodów pewnego dnia ojciec zmienił jednak

zdanie i nakazał kierowcy kupić Abdullahowi motocykl na czterech ko-

łach - quad - a pozostałym chłopcom rowery, najlepsze i najdroższe, jakie znajdzie. Był to jeden z najszczęśliwszych dni w moim młodym życiu. Uwielbialiśmy swoje rowery i oczywiście zabraliśmy je ze sobą do Sudanu, gdzie okazały się bardzo przydatne. Wskakiwaliśmy na nie i jechaliśmy, dokąd oczy poniosą, albo wyruszaliśmy na dokładnie zaplanowaną wyprawę, na przykład po gołębie.

Razem z braćmi postanowiliśmy założyć hodowlę ptaków. Przygotowania do tego przedsięwzięcia trwały długo, czyniliśmy je oczywiście po kryjomu i czuliśmy się niczym spiskowcy knujący intrygę. Wiedzieliśmy, że całą akcję należy przeprowadzić podczas nieobecności ojca, który nie pochwalał naszych wypadów poza miasto. Zaczęliśmy uważ-

nie obserwować strażników czuwających przy bramie wjazdowej na teren posiadłości i szybko zorientowaliśmy się, że większość z nich co pewien czas robi sobie przerwy. Na najdłuższy czas schodzili z poste-runku w samo południe, gdy afrykańskie słońce prażyło niemiłosiernie, i kryli się przed spiekotą w swojej willi. Kiedy wszystko mieliśmy już dokładnie zaplanowane, poczekaliśmy na dzień, w którym ojciec wyjechał w interesach, a wtedy wsiedliśmy na rowery, minęliśmy niestrze-

żoną bramę i skierowaliśmy się do upatrzonej wioski.

Pędziliśmy jak oszalali, wiatr zatykał nam dech w piersiach i rozwiewał włosy. Po dziś dzień pamiętam ten słodki, upajający smak wolności. W pobliskiej osadzie znajdowało się kilku hodowców sprzedają-

cych gołębie. Długo przyglądaliśmy się ptakom i naradzaliśmy między sobą, zanim zdecydowaliśmy się kupić pierwszą parę, dość zresztą kosztowną - za oba gołębie zapłaciliśmy pięć tysięcy funtów sudańskich.

Była to pokaźna kwota, ale dzięki cichemu wsparciu mamy, która przymykała oczy na nasze finansowe wybryki, dysponowaliśmy taką sumą.

Mama żyła w zupełnym odosobnieniu od świata zewnętrznego i jako żona była posłuszna wszelkim nakazom męża, ale zdarzało się jej omijać jego surowe zasady w taki sposób, by jawnie ich nie łamać, a jednocześnie ulżyć naszej doli. Nigdy nie wystąpiła otwarcie przeciwko naszemu ojcu, jednak dzięki swojej pomysłowości potrafiła nam pomóc.

Myślę, że w jej sytuacji było to jedyne rozsądne rozwiązanie.

Z biegiem czasu stawaliśmy się coraz bardziej zapalonymi gołębia-rzami. Jedna para ptaków nie wystarczyła nam na długo i niebawem w ogrodzie zaczęły się pojawiać kolejne klatki z gołębiami. Najstarszy brat Abdullah nie podzielał naszej pasji, ale Abdulowi Ramanowi, Saadowi, Osmanowi i mnie nowe hobby przesłoniło cały świat. Każdy z nas własnoręcznie konstruował klatki, pomagaliśmy również budować je najmłodszemu Mohammedowi. Spędzaliśmy z ptakami prawie każdą

wolną chwilę, opiekowaliśmy się nimi, podglądaliśmy ich życie, świętowaliśmy przyjście na świat piskląt. Myśleliśmy, że ojciec pochwala nasze zainteresowania, ponieważ gołębiarstwo jest dość rozpowszechnioną rozrywką wśród muzułmanów, a poza tym jego reakcja na widok pierwszej pary była w miarę pozytywna - przechodząc przez ogród, spojrzał

na klatkę, po czym odwrócił wzrok i szedł dalej z kamienną twarzą. Nie wezwał nas na rozmowę w tej sprawie, nie zganił za trzymanie ptaków, sądziliśmy więc, że sprawa jest załatwiona.

Jednak pewnego dnia, gdy nasze stado liczyło już kilkadziesiąt albo i wię-

cej sztuk, zatrzymał się w połowie drogi do domu i rozejrzał z niedowierzaniem, a na jego twarz wystąpił rumieniec gniewu. Przez dłuższą chwilę przenosił wzrok z jednej klatki na drugą i przyglądał się im w osłupieniu.

Wiedzieliśmy, że jego zachowanie nie wróży niczego dobrego, próbowaliśmy więc wycofać się po cichu i skryć w głębi domu, ale bystre oczy ojca wypatrzyły nas między zaroślami.

Spojrzał na nas twardo i powiedział:

- Podejdźcie do mnie.

Ruszyliśmy z ociąganiem w jego stronę, sądząc, że czeka nas kara, którą dotkliwie odczują nasze pośladki.

Ojciec nie krzyczał, ale wściekłość pobrzmiewająca w jego głosie była bardziej przerażająca niż najdzikszy wrzask.

- Co to jest? - spytał, szerokim ruchem ręki wskazując ptaki.

Głos uwiązł mi w gardle, bracia również nie kwapili się do odpowiedzi. Po chwili milczenia ojciec rzucił: - Zabierzcie stąd te gołębie. Jeśli nie pozbędziecie się ich do zmroku, własnoręcznie poderżnę gardło każdemu z nich.

Rzucił nam kolejne pełne wściekłości spojrzenie, po czym odwrócił

się i sztywno pomaszerował w stronę willi.

Wiedzieliśmy, że ojciec dotrzyma danego słowa, zaczęliśmy więc gorączkowe poszukiwania nowego domu dla naszych ulubieńców. Prze-błagaliśmy jednego z kierowców, by wywiózł klatki na farmę poza miastem. Udało nam się ewakuować wszystkie gołębie przed wyznaczonym terminem, ale nie mam pojęcia, co się z nimi dalej stało.

Długo nie mogliśmy się pozbierać po tych zdarzeniach, snuliśmy się po ogrodzie smutni i przygnębieni, ponieważ naprawdę pokochaliśmy te zwierzęta.

Ojciec ograniczał nam nie tylko możliwość zabawy, ale i kontaktu z niektórymi ludźmi. Nie wiedzieliśmy o tym, dopóki nie spróbowali-

śmy zapoznać się z niewłaściwymi w jego mniemaniu osobami. A jeszcze później dowiedzieliśmy się, że zakaz kontaktu został wprowadzony ze względu na wiarę owych ludzi - byli chrześcijanami.

Zauważyliśmy chrześcijańską rodzinę, złożoną z ojca, matki i kil-korga dzieci, tuż po przyjeździe do Chartumu. Mieszkali po drugiej stronie ulicy i już na pierwszy rzut oka wyróżniali się spośród pozosta-

łych sąsiadów, ponieważ mieli jasną karnację. Inne było również ich zachowanie. Dzieci spacerowały swobodnie po ulicy, śmiały się i żartowały, podczas gdy my, dzieci muzułmańskie, przez cały czas żyłyśmy w strachu, że zrobimy coś, czego nam nie wolno.

Obserwowaliśmy chrześcijan przez dłuższy czas, ale nie mieliśmy odwagi, by ich zagadnąć. Pewnego wieczoru zobaczyliśmy na ulicy grupkę przebierańców - były to chrześcijańskie dzieci ubrane w maski i kostiumy upodabniające je do duchów, potworów i innych dziwnych stworzeń.

Idący na przedzie chłopiec w jednej ręce trzymał zatkniętą na patyku dy-nię, w której wycięto otwory w taki sposób, że przypominała głowę. Wewnątrz dyni umieszczono świeczkę rozświetlającą upiorną twarz. Ze zdumieniem stwierdziliśmy, że prócz chrześcijan w cudacznym korowodzie brały udział również niektóre dzieci muzułmańskie z naszej dzielnicy.

Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego. Gdyby w Arabii Saudyjskiej ktoś przebrał się za ducha albo inną fantastyczną postać i pokazał w miejscu publicznym, natychmiast zostałby aresztowany pod zarzutem bluźnierstwa i uprawiania czarnej magii, postawiony przed sądem i skazany na karę więzienia, a może nawet śmierci. Z zazdrością przyglądaliśmy się rozbawionym dzieciom przemierzającym beztrosko ulice. (Dopiero jako dorosły dowiedziałem się, że w ten sposób niektó-

rzy chrześcijanie świętują Halloween). Razem z braćmi pragnęliśmy przyłączyć się do pochodu i choć wiedzieliśmy, że ojciec z pewnością nie zgodziłby się na to, wciąż żywiliśmy nadzieję, iż kiedyś uda nam się wymknąć z domu i porozmawiać z oryginalnymi sąsiadami. Nie mieliśmy pojęcia o wydanych przez ojca specjalnych poleceniach dotyczących naszych kontaktów z chrześcijanami.

Kilka tygodni później zauważyliśmy, że dzieci, które tak nas intrygowały, wyszły pobawić się na ulicę. Postanowiliśmy wykorzystać tę sposobność, aby zawrzeć z nimi znajomość. Wybiegliśmy za bramę i już mieliśmy się przedstawić, gdy nagle wypadł za nami jeden z uzbrojonych strażników. Krzyknął tak głośno, że zatrzymaliśmy się z prze-strachem. Nigdy wcześniej nie odnosił się do nas w podobny sposób, zwykle okazywał nam szacunek, ale teraz był wyraźnie rozwścieczony.

- Wracać do domu! - wrzeszczał. - Nie wolno wam! Wracać natychmiast!

W jego głosie pobrzmiewała groźba i przyszło mi do głowy, że jeśli nie wykonamy polecenia, gotowy jest do nas strzelić. Podwładni ojca tak bardzo pragnęli zadowolić swego „księcia”, że w zasadzie wszystko było możliwe.

Woleliśmy nie ryzykować, wróciliśmy na teren posiadłości, a zdez-orientowane dzieci z sąsiedztwa pobiegły do siebie. Później powiedziano nam, że nieomal popełniliśmy podwójne wykroczenie, ponieważ pod żadnym pozorem nie wolno nam było bawić się z chrześcijanami ani z dziewczętami.

I tyle.

Niedługo po przyjeździe do Chartumu nasza rodzina przeżyła wstrząs.

Ciocia Chadidża miała wrócić do Arabii Saudyjskiej. Przyjęliśmy tę wiadomość ze smutkiem, ponieważ ciocia zawsze z życzliwością odnosiła się do wszystkich dzieci swojego męża, a jej syn Ali był wspaniałym towarzyszem zabaw. Znając konserwatywne poglądy ojca, dziwiłem się, że pozwolił żonie zatrzymać przy sobie trójkę potomstwa, w tym dwóch chłopców, Alego i Amera. Gdy dochodzi do rozwodu, muzułmańscy mężczyźni zwykle starają się przejąć opiekę nad dziećmi, nawet jeśli są one bardzo małe.

Trudno mi powiedzieć cokolwiek na temat rzeczywistych przyczyn rozstania cioci Chadidży i mego ojca. Nikt mnie o nich nie informował

i mogłem jedynie snuć domysły, co oczywiście robiłem. Podejrzewam, że do rozstania mogło dojść w wyniku coraz bardziej radykalnych działań, w jakie angażował się Osama Bin Laden. Ja sam niewiele wiedziałem na ich temat, ale ciocia Chadidża była dojrzałą i do tego dobrze wykształconą kobietą, zapewne więc rozumiała o wiele więcej z tego, co się wokół działo.

Być może postanowiła rozstać się z mężem, ponieważ nie podobały jej się nocne wycieczki na pustynię i sypianie w wykopanej w ziemi jamie. A może po prostu miała już dość zamknięcia w czterech ścianach, bez możliwości wyjścia na zakupy i porozmawiania z kimś innym niż trzy pozostałe żony ojca. Istniało naprawdę wiele powodów, dla których mogła zdecydować się na ten krok.

Po jej wyjeździe ojciec zachowywał się tak, jakby ciocia Chadidża nigdy nie należała do naszej rodziny, ale my i tak boleśnie odczuwaliśmy jej brak, a przede wszystkim tęskniliśmy za Alim. Od małego wpajano nam, by traktować przyrodnie rodzeństwo jak rodzone, dlatego łączyła nas prawdziwa braterska więź.

Ali był najstarszym dzieckiem cioci Chadidży i gdy rok później osiągnął wiek, w którym mógł samodzielnie podróżować, przyjechał do nas w odwiedziny. Jego krótka wizyta skończyła się jednak rozczarowaniem, wszyscy zachowywaliśmy się sztucznie i nie potrafiliśmy nawiązać bliskiego kontaktu, nic więc dziwnego, że nigdy więcej się nie zobaczyli-

śmy, ani w Sudanie, ani w Afganistanie.

Życie toczyło się dalej i po pewnym czasie przywykliśmy do nowej sytuacji, zwłaszcza że pojawiały się kolejne problemy. Naszym największym zmartwieniem było jak zwykle wynalezienie jakiegoś zajęcia. Gdy ojciec zabronił nam hodować gołębie, zaczęliśmy rozglądać się za inną rozrywką i na szczęście nie musieliśmy szukać daleko. W odległości zale-

dwie kilkuset metrów od naszego domu przepływał Nil. Pomyśleliśmy, że byłoby wspaniale zanurzyć się w jego chłodnych odmętach. Ku naszemu zdumieniu ojciec zgodził się, byśmy poszli popływać w rzece, a na dodatek sam się do nas przyłączył. Kto mógł przypuszczać, że sam również marzył o orzeźwiającej kąpieli?

Wijący się przez Sudan i Chartum Nil nie był zbyt szeroki, ale podstępny.

Przed wejściem do wody mobilizowaliśmy się nawzajem żartami i przechwałkami, chociaż w głębi ducha każdy z nas czuł respekt przed zwodniczymi nurtami rzeki. Trzeba było nie lada wysiłku, by dopłynąć do drugiego brzegu, który w rzeczywistości znajdował się dalej, niż nam się wydawało.

Oczywiście jeden przed drugim nie zdradzaliśmy się ze swoimi obawami i po pewnym czasie opanowaliśmy sztukę pływania do perfekcji, umiejętnie pokonując podwodne pułapki. Nieco mniej szczęścia miał

jeden z przyjaciół ojca, który pewnego razu omal nie utonął. Tego dnia poszliśmy jak zwykle popływać. Razem z braćmi powoli i ostrożnie za-nurzaliśmy się w rzece, gdy nagle przyjaciel ojca rzucił się do wody zupełnie nierozważnie, niczym rozbrykany źrebak. Prawie natychmiast porwał go silny prąd. Podnieśliśmy wrzask, alarmując ojca, który został na brzegu. Próbowaliśmy jeszcze popłynąć za znoszonym prądem mężczyzną, ale nie zdołaliśmy go dogonić. Widzieliśmy, jak co chwilę zanurza się i wynurza, młócąc rozpaczliwie rękami, po czym zniknął

nam z oczu. Sądziliśmy, że rzeka pochłonęła go na dobre, ale wszystko zakończyło się szczęśliwie. Rybacy łowiący ryby w dole rzeki zauważyli półżywego pływaka, wyciągnęli na brzeg i przyprowadzili do nas. Poczuliśmy ogromną ulgę, gdy zobaczyliśmy go całego i zdrowego. Ojciec, widocznie zdenerwowany, zganił przyjaciela za to, że zachował się jak głupek, i kazał mu trzymać się z daleka od Nilu. Myślę, że mężczyzna chętnie posłuchał tej rady.

Kąpiele w rzece przypadły ojcu do gustu tak bardzo, że pozwalał nam zabierać nad wodę konie, które również szukały ochłody podczas upa-

łów. Pamiętam, że część przyjaciół ojca, zamiast pokonywać Nil wpław, wolała uczepić się końskich ogonów i trzymać się ich kurczowo przez cały czas kąpieli. Innym razem ojciec kazał przyprowadzić nad rzekę bydło. Ogromną frajdę sprawiało nam wjeżdżanie na grzbietach krów w sam środek nurtu i ochlapywanie wodą zadowolonych zwierząt.

Pamiętam również jedno śmieszne zdarzenie, kiedy to ojciec polecił

swojemu pracownikowi, Egipcjaninowi, zbudować łódź. Umiejętności owego człowieka okazały się jednak o wiele mniejsze, niż przypuszczano, i efekt końcowy był daleki od satysfakcjonującego. Szkutnik twierdził, że pomalował dno i burty specjalną substancją, dzięki której łódka miała płynąć o wiele szybciej i faktycznie, gdy spuściliśmy ją na wodę, obróciła się najpierw w jedną stronę, potem w drugą, po czym z dużą prędkością ruszyła z biegiem rzeki.

Ojciec, który miał sterować łodzią, nie potrafił nad nią zapanować.

z przerażeniem obserwowaliśmy z brzegu jego daremne wysiłki i po chwili zorientowaliśmy się, że wartki nurt porwał łódkę i praktycznie robi z nią, co chce. Ludzie, którzy towarzyszyli ojcu, podnieśli wrzawę i wołali głośno:

- Książę ma kłopoty! Książę ma kłopoty!

Kilka osób pobiegło szukać pomocy u naszego sąsiada Osamy Da-

wuda, właściciela najszybszej łodzi w okolicy. Na szczęście mężczyzna był w domu, natychmiast rzucił się w pościg, a gdy dogonił unoszoną prądem łódkę, odholował ją na brzeg. Pamiętam swoje zdumienie, kiedy zobaczyłem, że ojciec, zamiast wrócić w łodzi, brodzi po szyję w wodzie, chowając się za rufą i odwracając twarz. Wstydził się zgromadzonych na brzegu ludzi, nie chciał, by oglądali jego upokorzenie. Potężny Osama Bin Laden był bardzo wrażliwy na punkcie honoru.

Miał ambicję odnoszenia sukcesów w każdej dziedzinie życia, jaką się zajął. Musiał być najlepszym jeźdźcem, kierowcą, żeglarzem, bie-gaczem czy strzelcem i bardzo źle znosił porażki. Myśl o tym, że ko-muś mógł wydać się śmieszny, doprowadzała go do szału, dlatego zabronił nam wspominać o niefortunnym incydencie z łodzią. Ktoś mi później powiedział, że nieszczęsną łódkę sprezentował nieznanemu Sudańczykowi, który przez przypadek akurat znajdował się na brzegu.

Obawiam się, że radość obdarowanego mężczyzny trwała krótko - do pierwszego wodowania.

Czasami wybieraliśmy się nad rzekę wieczorem, po zapadnięciu

zmroku. Pływanie w ciemnych wodach Nilu, w których odbijało się rozgwieżdżone niebo, było niezwykłym przeżyciem. Kiedy się zmęczyliśmy, płynęliśmy do brzegu, kładliśmy się na plecach i wpatrywaliśmy się w starożytną rzekę oblaną księżycową poświatą. Niewiele krajobrazów, jakie miałem okazję oglądać, może się równać z tym cudownym widokiem.

Abdullah pokochał Nil najbardziej z nas wszystkich. Gdy siedział

na brzegu, jego wysoka szczupła sylwetka odcinała się na tle jasnego nieba, a ciemne kręcone włosy i śniada skóra rozjaśniały na chwilę słonecznym blaskiem. Potrafił siedzieć tak godzinami, patrząc w dal roz-marzonym wzrokiem, i takiego go właśnie pamiętam.

Nie jesteśmy do siebie z Abdullahem podobni pod względem fi—

zycznym, ale mamy podobne usposobienie. Zawsze był poważny - jak większość rodzeństwa - i niezwykle wytrzymały. Powierzone mu zadania wykonywał sumiennie i z poświęceniem. Jako pierworodny syn był odpowiedzialny za swoje młodsze rodzeństwo, zarówno braci, jak i siostry. Miał pilnować, by zachowywali się przyzwoicie i nie wpadali w tarapaty. W kulturze muzułmańskiej tradycyjna uprzywilejowana pozycja najstarszego syna łączy się również z obowiązkami, do któ-

rych należy między innymi przejęcie roli głowy rodziny pod nieobecność ojca. Oczywiście syn najpierw musi dojrzeć do wypełniania tych wszystkich zadań. Gdy mieszkaliśmy w Arabii Saudyjskiej, Abdullah był jeszcze zbyt młody, by zastępować nam ojca, dlatego o wszelkie potrzeby naszej rodziny dbali wtedy kierowcy i inni pracownicy. Kiedy jednak przyjechaliśmy do Sudanu, Abdullah stał u progu dorosłości -

skończył już piętnaście lat i ojciec uznał za stosowne, by pierworodny syn sprawował opiekę nad rodzeństwem. Jeśli jednak oczekiwał, że Abdullah będzie szedł w jego ślady, musiał się srodze zawieść. Brat nie miał twardej ręki ojca i w kwestiach wychowawczych był jego zupełnym przeciwieństwem. Osama Bin Laden był z pozoru cichym i łagodnym człowiekiem, ale łatwo go było wyprowadzić z równowagi, a wtedy momentalnie robił się agresywny.

Abdullah dla odmiany był bardzo cierpliwy, wyrozumiały i zawsze potrafił przemówić nam do rozsądku. Z pewnością nieraz złościł się na nas, ale nigdy nie karał ani nie ganił za szczenięce wybryki.

Często się zastanawiałem, jak dalece inaczej wyglądałoby nasze życie, gdyby ojciec miał do nas takie podejście, jakie miał Abdullah. Jestem pewien, że najstarszy brat wspaniale wychowuje swoje dzieci, i żałuję, iż ojciec niczego się od niego nie nauczył.

ROZDZIAŁ 13>

ZAPACH ŚMIERCI

Omar Bin Laden

Dzień grozy rozpoczął się zupełnie normalnie. Po porannej modlitwie przebraliśmy się w mundurki, poszliśmy do szkoły, a gdy skończyły się zajęcia, wróciliśmy do domu i zjedliśmy obiad.

Po obiedzie mieliśmy czas wolny, który jak zwykle wykorzystaliśmy na zabawy, po czym udaliśmy się do meczetu na popołudniową modlitwę Asr, a stamtąd pomaszerowaliśmy do willi gościnnej na prywatne lekcje.

Czekali na nas wszyscy trzej korepetytorzy, ale tego dnia zaczynaliśmy od religii prowadzonej przez nauczyciela z Maroka.

Po krótkim wykładzie na temat tekstów koranicznych usiedliśmy

w kole i zagłębiliśmy się w lekturze. Nagle coś ze świstem przecięło powietrze i upadło tuż pod nogami Saada. Brat od razu rozpoznał w niewielkim przedmiocie kulę i zaalarmował nauczyciela: - Proszę pana, ktoś do nas strzela.

Wychowawca dobrze znał beztroskie usposobienie Saada i za najbardziej prawdopodobne uznał, że podopieczny po prostu żartuje. Powiedział więc Saadowi, by się nie przejmował, ponieważ dźwięk, jaki słyszał, towarzyszył zapewne małemu wyładowaniu elektrycznemu.

- Nie odrywaj się od pracy, Saad. Sprawdzę, co się stało.

Zacząłem wiercić się z niepokojem, ponieważ dzięki licznym po—

lowaniom, w jakich od lat brałem udział, byłem doskonale obeznany z bronią i obawiałem się, że Saad tym razem nie zmyślał. Ktoś faktycznie mógł strzelać do nas przez otwarte okno.

Zanim jednak wypowiedziałem swoje wątpliwości na głos, Saad podniósł nabój z podłogi i podniósł go wysoko, tak by wszyscy widzieli.

- Panie nauczycielu, to była kula. Proszę zobaczyć. - O mało nie pękł z dumy, zadowolony, że choć raz wszyscy muszą wziąć jego słowa poważnie.

Nauczyciel wymienił szybkie spojrzenie z dwoma pozostałymi wy—

chowawcami, którzy zerwali się na równe nogi. Podejrzewam, że wszyscy trzej w jednej chwili zdali sobie sprawę z tego, iż faktycznie zostali-

śmy zaatakowani, a oni nie są uzbrojeni i praktycznie nie mają szans, by obronić swoich podopiecznych, synów Osamy Bin Ladena. Nie zdążyli wypowiedzieć słowa, gdy rozległy się kolejne salwy i cały dom gościnny znalazł się pod obstrzałem. Pociski raz po raz wpadały przez otwarte okna i młodsi chłopcy zaczęli płakać z przerażenia.

Wiedziałem, że po pierwsze musimy odsunąć się od okien, i na

szczęście nauczyciel zareagował przytomnie, to właśnie nam nakazując.

- Chodźcie, chłopcy! Chodźcie! - wołał.

Wyprowadził nas na korytarz i kiedy myśleliśmy, że choć przez

chwilę będziemy bezpieczni, nauczyciel z Maroka nagle jęknął. Został

postrzelony! Pocisk trafił go w ramię z taką mocą, że mężczyzna aż za-

chwiał się na nogach. Zaraz jednak się wyprostował i poprowadził nas dalej, do niewielkiego budynku oddalonego od willi o zaledwie parę kroków. Otworzył drzwi na oścież i razem z pozostałymi korepetytorami zaczął poganiać nas, byśmy weszli do środka. Budynek był tak mały, że normalnie mieściło się w nim czterech do pięciu ludzi, teraz jednak wepchnęliśmy się wszyscy, siedmioro dzieci oraz trójka dorosłych.

Nauczyciele zabarykadowali drzwi własnymi ciałami i przykazali nam być cicho, zaczęliśmy więc uspokajać młodszych braci, wiedząc, że ich płacz może wskazać napastnikom naszą kryjówkę.

Kiedy tak staliśmy, ściśnięci jak sardynki i wsłuchani w odgłosy wystrzałów, które z każdą minutą się zbliżały, przez głowę przeszła mi niepokojąca myśl: jeżeli zostaniemy odkryci, wystrzelają nas jak kaczki.

Stanowiliśmy idealny cel dla zamachowców - jeden pocisk mógł przejść przez kilka przytulonych do siebie ciał i tym samym zabić dwie, trzy osoby naraz.

Z zaciekłości ostrzału, który toczył się nieprzerwanie, wnioskowałem, że napastnicy z pewnością chcą kogoś zabić. Być może wynajęto ich, by zgładzili całą rodzinę Osamy Bin Ladena. W pewnym momencie ktoś zaczął napierać na drzwi z zewnątrz i poczułem, że kolana miękną mi ze strachu. Na szczęście przyciśnięci jeden do drugiego stanowiliśmy naturalną barykadę, która skutecznie blokowała wejście.

Stojący w pierwszej linii nauczyciele nawet nie drgnęli, chociaż wiedzieli, że jeśli bandyta otworzy ogień, zginą pierwsi. Po kilku pełnych napięcia chwilach zamachowiec odszedł od drzwi, być może dlatego, że zza rogu wyszedł strażnik pracujący dla ojca i rzucił się w pogoń za napastnikiem. Wymiana ognia trwała przez około pół godziny, cichnąc stopniowo i wreszcie na dobre milknąc.

Kiedy przestały nas dobiegać odgłosy walki, chcieliśmy wyjść, pobiec do domu i sprawdzić, co z rodzicami i najmłodszym rodzeństwem, oraz rozruszać zdrętwiałe od stania w tłoku ręce i nogi, ale nauczyciele nie puścili nas. Pozwolili nam opuścić kryjówkę dopiero wtedy, gdy usłyszeliśmy wołanie znajomego ochroniarza. Przemierzał on teren posiad-

łości w poszukiwaniu synów szejka, krzycząc, że wszystko w porządku i możemy już się pokazać.

Gdy poznaliśmy jego głos, wygramoliliśmy się z budynku i skupili-

śmy wokół marokańskiego nauczyciela, który wcześniej został trafiony.

Na szczęście okazało się, że pocisk zatrzymała poduszka wszyta w ramię marynarki i na ciele mężczyzny nie było rany, a jedynie ślad w postaci siniaka. Roześmialiśmy się z ulgą, rozbawieni tą sytuacją.

Potem razem z braćmi pognaliśmy do domu, by znaleźć ojca, który, jak mieliśmy się dowiedzieć, uniknął śmierci tylko dlatego, że zatrzymał się w drodze do nas, by porozmawiać z Abdullahem.

Osama Bin Laden poczuł się w Chartumie tak bezpiecznie, że za—

rzucił swój stary zwyczaj zmieniania rozkładu dnia i wpadł w pewnego rodzaju rutynę. Najwyraźniej jego wrogowie to odkryli i postanowili wykorzystać. Każdego popołudnia ojciec przychodził do domu gościnnego, by nacieszyć się widokiem synów studiujących Koran. Jednak krytycznego dnia nasz najstarszy brat poprosił ojca o rozmowę i ich dyskusja znacznie się przeciągnęła.

Abdullah od pewnego czasu coraz otwarciej wyrażał swoje niezado-

wolenie z naszej sytuacji. Najbardziej irytował go fakt, że nie możemy korzystać z lodówki, co w upalnym Sudanie znacznie utrudniało prze-chowywanie żywności.

Brat nieustannie ponawiał prośby, usiłował przekonać ojca, by złagodził swoje zasady dotyczące używania nowoczesnych urządzeń, ale ten pozostawał nieugięty. Owego dnia Abdullah postanowił raz jeszcze odbyć poważną rozmowę z ojcem i właśnie z tej przyczyny Osama Bin Laden spóźnił się z odbyciem zwyczajowej wizyty w domu gościnnym.

Bratu nie udało się namówić ojca do zmiany linii postępowania, zdo-

łał jednak ocalić mu życie.

W ciągu następnych kilku tygodni dowiadywaliśmy się coraz więcej szczegółów związanych z nieudanym zamachem. Czterech bandytów wjechało na teren dzielnicy Ar-Rijad na parę godzin przed zajściem i przyczaiło się w pick-upie zaparkowanym pod rozłożystym drzewem, które rosło naprzeciwko domu gościnnego. Nie wiem, jak to się stało, że ich obecność nie wzbudziła podejrzeń strażników, ale myślę, iż przyczyny należy upatrywać w charakterze naszej dzielnicy. W okolicy mieszkało wielu dyplomatów i urzędników rządowych, którzy utrzymywali ochronę, dlatego na ulicach często widywało się uzbrojone grupy dowodzone przez ludzi z różnych krajów świata. Widok czterech mężczyzn z bronią nikogo tu nie dziwił.

Zamachowców uprzedzono, że Osama Bin Laden prędzej przybędzie

za wcześnie niż za późno na wskazane miejsce. Bandyci czekali więc, z początku cierpliwie, kiedy jednak minął planowany czas ataku, a mojego ojca nie było, zaczęli się niepokoić. Godzinę później nie wytrzymali napięcia i sądząc, że wyznaczony cel zjawił się w willi o wiele wcześniej, rozpoczęli ostrzeliwanie domu. Strzelali, celując w okna, z nadzieją, że Przypadkowo uda im się trafić Osamę Bin Ladena.

Kiedy ojciec usłyszał wystrzały, bez namysłu sięgnął po kałasznikowa AK-47 _ popularny karabin automatyczny radzieckiej produkcji, z którym z rozkazu ojca nasi strażnicy się nie rozstawali - wbiegł po schodach na dach i stamtąd otworzył ogień do zamachowców.

Do walki, która rozgorzała w okolicy domu gościnnego, włączyli się wszyscy ludzie ojca znajdujący się na terenie naszej posiadłości. Straż-

nicy mieli przewagę liczebną nad bandytami, dzięki czemu starannie przygotowany plan zamachu polegającego na ataku z zaskoczenia i szybkim wycofaniu się spalił na panewce.

Jeden z napastników zbiegł z posesji. Drugi ukrył się w meczecie.

Trzeci pobiegł do samochodu i uruchomił silnik, czwarty zaś wskoczył

na tył pick-upa. Samochód ruszył z piskiem opon, ale żaden z uciekinierów nie miał szans, w tym momencie otaczała ich już armia uzbrojonych ochroniarzy.

Kierowca pick-upa został zastrzelony.

Zamachowiec, który skrył się na pace, został raniony.

Ten, który uciekł do meczetu, zginął od kuli.

Tego, któremu udało się zbiec z terenu posiadłości, odnaleziono i zabito.

Rannego bandytę przewieziono do szpitala, wyleczono, po czym

postawiono przed sądem i skazano na karę śmierci przez powieszenie.

Wyrok wykonano.

Chociaż bardzo chciałem zobaczyć ciała zabitych zamachowców i po-

strzelonego mężczyzny, ojciec nie pozwolił mi zaspokoić ciekawości.

Można powiedzieć, że dzień ten obrósł legendą, ponieważ kilku straż-

ników również zostało wtedy rannych i przez wiele miesięcy po dramatycznych zdarzeniach krążyły wśród ludzi związanych z naszą rodziną różne opowieści na ten temat.

W pamięć zapadła mi historia opowiadana przez pewnego ochroniarza, który powtarzał swą opowieść każdemu, kto chciał słuchać, mimo że przedstawione w niej fakty nie stawiały go w zbyt korzystnym świetle.

Kiedy padły pierwsze strzały, mężczyzna ów zamknął się w jednym z pomieszczeń w domu gościnnym i zaczął się modlić, ale, co z dumą podkreślał, prosił Boga nie o to, by zachował go przy życiu, ale by „miał

w opiece szejka”. Chociaż nikt z nas nie odważył się wypowiedzieć swoich myśli na głos, sądzę, że wszystkich zastanawiało, dlaczego strażnik, skoro tak bardzo chciał ratować szejka, ukrywał się, zamiast stanąć u boku swego pana i dać napastnikom zbrojny odpór.

Nigdy się tego nie dowiedziałem, tak samo jak nigdy nie odkryto, kto stał za zamachem. Niektórzy uważali, że była to zemsta Rosjan za działania ojca w Afganistanie. Inni sądzili, iż zabójców wysłała jedna z frakcji walczących w Afganistanie o władzę.

Sudańskie organy ścigania przeprowadziły w tej sprawie śledztwo, w wyniku którego stwierdzono, że zamachowców wynajął rząd saudyjski. Ojciec uznał to za bardzo prawdopodobne, ale ja nie mogłem w to uwierzyć. To prawda, że Osama Bin Laden rozgniewał rodzinę królewską, ale przecież przez wiele miesięcy wysoko postawione osoby w pań-

stwie zabiegały, by załagodzić konflikt z ojcem i tym samym umożliwić mu powrót do królestwa. Dlaczego po wszystkich tych wysiłkach mia-

łyby nagle zmienić zdanie i wydać na niego wyrok?

Ojciec przyznał nawet, że rodzina królewska proponowała mu kilka ważnych stanowisk w rządzie. Jedynym warunkiem, jaki mu stawiano, było zaprzestanie krytykowania władz saudyjskich oraz skończenie z działalnością zbrojną.

Osama Bin Laden był jednak osobą niezwykle upartą, wzgardził więc tymi wspaniałomyślnymi ofertami.

Pamiętam również, że przyjeżdżali do ojca z wizytą książęta, którzy namawiali go, by pogodził się z rodziną królewską i wrócił do ojczyzny.

Z podobną misją przybywali do Chartumu nawet niektórzy członkowie klanu Bin Ladenów. Tłumaczyli ojcu, że wkroczył na niebezpieczną ścieżkę i że jak najszybciej powinien załagodzić konflikt, z powodu któ-

rego musiał uciec z kraju. Osama Bin Laden kochał swoją rodzinę, wysłuchiwał więc cierpliwie tego, co emisariusze mieli do powiedzenia, następnie zaś stanowczo i krótko odpowiadał: nie.

W końcu powiadomiono ojca, by oczekiwał telefonu od samego króla Fahda, i faktycznie, władca Arabii Saudyjskiej zadzwonił, ale ojciec nie zgodził się na rozmowę, dopuszczając się tym samym niewyobrażalnej Zniewagi. Nie można w ten sposób lekceważyć króla i jego rozkazów!

Po tym incydencie i tak już nadszarpnięte nici porozumienia łączące Osamę Bin Ladena z rodziną królewską zostały ostatecznie zerwane.

Kiedy dowiedziałem się o tych wydarzeniach, przyszło mi do głowy, że ojciec celowo budował wokół siebie mur, przez który nikt nie zdołałby się przebić i zawrócić go z drogi, jaką obrał. Nikt też nie zdołał pomóc jego żonom i dzieciom, którzy nie mieli żadnego wpływu na jego decyzje, ale musieli ponosić ich konsekwencje.

Wcześniej ani ja, ani moi bracia nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że są na świecie ludzie, którzy pragną śmierci ojca. W naszych oczach był on zawsze uwielbianym przez masy bohaterem. Dopiero po zamachu zaczęło docierać do mnie, iż nie wszyscy zgadzają się z Osamą Bin Ladenem oraz jego wizją rzeczywistości, według której świat islamu jest zagrożony i jeśli chce przetrwać, powinien zdecydować się na uderzenie wyprzedzające. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że agre-sywna postawa polityczna ojca może narazić nas na niebezpieczeństwo.

Po zamachu nasze życie radykalnie się zmieniło. Dzielnicę Ar-Rijad patrolowała jeszcze większa liczba sudańskich policjantów i prywatnych strażników, a my nie mogliśmy już poruszać się po okolicy tak swobodnie jak do tej pory. Skończyły się wyprawy rowerowe do pobliskich wiosek, skończyło się chodzenie do sklepów i na bazary. Nigdy więcej nie poszliśmy również do szkoły - od tej pory kształciliśmy się w domu pod okiem prywatnych nauczycieli, co zdecydowanie negatywnie wpły-nęło na całą moją przyszłość.

Znów czuliśmy się niczym więźniowie skazani na życie w bardzo

ograniczonej przestrzeni, na którą składał się dom, ogród i kilka spo-kojnych okolicznych ulic.

Abdullah wciąż nam przewodził, ale wiedzieliśmy, że niedługo to potrwa, ponieważ zbliżał się czas, w którym miał być gotowy do mał-

żeństwa. Nie było to żadną tajemnicą i już od kilku lat toczyły się rozmowy na temat potencjalnych kandydatek na żonę. Nikt z nas nie zdziwił się również, gdy wkrótce po siedemnastych urodzinach Abdullaha zaczęły się przygotowania do ślubu. Postanowiono, że pojmie za żonę córkę Tiajby Mohammed Bin Laden, przyrodniej siostry naszego ojca.

Ślub miał się odbyć w Arabii Saudyjskiej i kiedy nadeszła pora wyjazdu Abdullaha, pożegnaliśmy się z nim bez wielkiej pompy. Nie było żadnej uroczystości, żadnego przyjęcia, wszystko odbyło się bardzo zwyczajnie. Brat złożył uszanowanie rodzicom, ojciec wygłosił zwyczajową formułkę, a mama pobłogosławiła go słowami: „Uważaj na siebie, Abdullah. Jedź z Bogiem”. Spakował swoje rzeczy w jedną torbę, po-

żegnał się z rodzeństwem niezbyt wylewnie, po czym wsiadł do samochodu, który zawiózł go na lotnisko.

Nie przywiązywałem szczególnej wagi do jego wyjazdu, ponieważ

byłem przekonany, że niedługo wróci do nas razem z małżonką. Tymczasem okazało się, że Abdullah postanowił zostać w Arabii Saudyjskiej i tam założyć rodzinę. Ojciec z pewnością był zawiedziony tą decyzją, ponieważ wyobrażał sobie, że to właśnie Abdullah jako pierworodny syn przejmie jego imperium w Sudanie, nie dał jednak niczego po sobie poznać i jak zwykle skrzętnie ukrywał przed nami swoje uczucia.

Muszę przyznać, że zazdrościłem wtedy bratu. Zazdrościłem mu

wolności i tego, że udało mu się uciec z dziwnego, skomplikowanego świata Osamy Bin Ladena. Gdybym wiedział, że minie wiele lat, nim ponownie się spotkam z Abdullahem, pewnie powiedziałbym mu przy pożegnaniu, jak wiele dla mnie znaczył.

Po wyjeździe najstarszego brata jego obowiązki naturalną koleją rzeczy spadły na Abdula Ramana. Dość szybko przekonaliśmy się jednak, że drugi w kolejności brat nie ma cech, które predysponowałyby go do roli opiekuna i lidera. Abdul Raman od dzieciństwa interesował się właściwie tylko końmi i ani nie potrafił, ani nie chciał zajmować się najmłodszym rodzeństwem. Niefrasobliwe usposobienie trzeciego w kolejności Saada sprawiało, że nikt nie brał go na poważnie, nawet chyba on sam. Ciężar odpowiedzialności za zachowanie dzieci w naszej rodzinie spadł więc na czwartego syna - na mnie. Miałem wtedy zaledwie dwanaście lat, ale starałem się stanąć na wysokości zadania i podołać nowemu wyzwaniu.

Najpierw odeszła ciocia Chadidża, Ali, Amer i mała Aisza. Teraz straciliśmy Abdullaha. Kto będzie następny?

Kiedy po raz pierwszy zacząłem zadawać sobie tego typu pytania -

Pytania, które zadają sobie tylko dorośli - wiedziałem, że okres dzieciństwa mam już za sobą.

Zbliżały się ciężkie czasy dla naszej rodziny i z dnia na dzień malały szanse na to, że znów będziemy choć przez chwilę szczęśliwi. Niebawem poinformowano nas, że rząd Arabii Saudyjskiej odebrał nam obywatelstwo i przejął kontrolę nad majątkiem Osamy Bin Ladena pozostawionym w ojczyźnie. Mimo że ojciec ulokował część pieniędzy w sudańskich oraz kilku zagranicznych bankach, stracił dostęp do oszczędności zgromadzonych na kontach bankowych w królestwie, co pogorszyło warunki materialne naszej rodziny. Oprócz tego skonfiskowano nasze domy w Dżuddzie i Medynie oraz farmę wraz z całym inwentarzem.

Od tej chwili nie byliśmy już w żaden oficjalny sposób związani z ojczyzną.

Wpadliśmy w popłoch. Kim się staliśmy, skoro przestaliśmy być oby-watelami Arabii Saudyjskiej? Próbowałem na własną rękę rozwikłać tę zagadkę. Nasi przodkowie pochodzili z Jemenu, więc może byliśmy teraz Jemeńczykami? Z drugiej strony mama urodziła się w Syrii, czy zatem stałem się Syryjczykiem?

Wątpliwości w tej kwestii rozwiał ojciec, który pewnego dnia zebrał

całą rodzinę i oznajmił, że od tej pory będziemy Sudańczykami!

- Sudański rząd wspaniałomyślnie zgodził się przyznać nam obywatelstwo sudańskie - powiedział.

Ta wiadomość mnie zdruzgotała. Polubiłem Sudan i jego mieszkań-

ców, ale w głębi duszy czułem, że jestem Saudyjczykiem i zawsze nim będę. Kolejny wstrząs przeżyłem, gdy otrzymałem paszport wydany już w Sudanie. Ku swojemu przerażeniu odkryłem, że zmieniono w nim moje dane osobowe! Według nowego dokumentu nazywałem się już nie Bin Laden, ale Omar Mohammed Awad Aboud! A do tego urodziłem się nie w 1981 roku, ale dwa lata wcześniej, w roku 1979. Nigdy nie udało mi się dowiedzieć, w jakim celu dokonano tych wszystkich modyfikacji.

Po nieudanym zamachu ojciec zrobił się jeszcze bardziej nieprzy-stępny, często bywał rozdrażniony i zachowywał się tak, jak gdyby rządy wszystkich państw świata, prócz rządu sudańskiego, sprzysięgły się przeciwko niemu. Wraz z upływem kolejnych miesięcy widziałem i rozumiałem coraz więcej. Gdy miałem czternaście lat, dotarło do mnie, że Osama Bin Laden jest zaangażowany w o wiele niebezpieczniejsze działania, niż przypuszczałem. Ta świadomość mnie przerażała.

Ze wszystkich sił pragnąłem, by ojciec porzucił działalność polityczną i zajął się hodowaniem największych na świecie słoneczników, cho-

ciaż doskonale wiedziałem, że moje dziecinne marzenie nigdy się nie spełni-W rzeczywistości jego oddanie sprawie dżihadu stawało się coraz bardziej absolutne.

Widać to było na każdym kroku. Ojciec znacznie częściej spotykał się teraz z bojownikami, których znał z Afganistanu. Część tych środowisk czuła się powołana do prowadzenia świętej wojny z rządami różnych państw bliskowschodnich i zachodnich. Głównym celem Al-Kaidy, organizacji, na której czele stał Osama Bin Laden, było wówczas oczyszczenie państw muzułmańskich z obcych, zewnętrznych wpływów.

Jednym z ugrupowań, z jakimi stykał się ojciec, był ruch Al-Dżihad, dążący do obalenia egipskiego rządu i kierowany przez doktora Ajmana Mohammeda az-Zawahiriego. Nie miałem zbyt często okazji przebywać w towarzystwie doktora az-Zawahiriego, ale też wcale tego nie pragnąłem. Już podczas pierwszego spotkania wywarł na mnie niezbyt przyjemne wrażenie i od tej pory denerwowałem się za każdym razem, gdy go widziałem, chociaż wiedziałem, że ojciec darzy go wielkim szacunkiem.

Doktor Az-Zawahiri to człowiek o nieprzeciętnej inteligencji. Urodził

się w 1951 roku w Egipcie w dobrej rodzinie. Jego ojciec był uznanym profesorem i farmakologiem, matka zaś również wywodziła się z majętnej rodziny. Już w młodości Ajman zdradzał wyjątkowe zdolności. Był

przy tym marzycielem, kochał poezję, nienawidził wojny i sprzeciwiał

się rozlewowi krwi. Nic nie wskazywało, że ten spokojny, utalentowany student w przyszłości wstąpi na drogę przemocy i terroryzmu. Z pewnością było to wynikiem spotkań z wujem, żarliwym muzułmaninem głoszącym bardzo radykalne poglądy. Zawahiri potajemnie nawiązał

współpracę z innymi studentami, budując podziemne struktury, które za cel stawiały sobie obalenie świeckich rządów i stworzenie państwa islamskiego. Idea ta pochłonęła go tak bardzo, że poświęcił jej całe życie.

W tamtym czasie w Egipcie panował niepokój, społeczeństwo wrzało, a nielegalne organizacje wyrastały jak grzyby po deszczu, by chwilę potem zniknąć lub połączyć się z innymi. Właśnie z takiego połączenia kilku różnych ruchów wyrosło ugrupowanie zwane Egipskim Dżihadem Islamskim lub w skrócie Al-Dżihadem. Zawahiri aktywnie udzielał się w nowo powstałej organizacji, ale jednocześnie kontynuował studia na wydziale medycyny i uzyskiwał świetne wyniki, zdobywając specjaliza-cję w zakresie chirurgii.

W życiu prywatnym poślubił Azzę Nowari, kobietę tak samo jak on zaangażowaną w działalność polityczną i podzielającą poglądy przyszłego męża.

Zawahiri tkwił tak głęboko w podziemiu islamistycznym, że gdy

w październiku 1981 roku prezydent Anwar as-Sadat został zamordowany, natychmiast go aresztowano, postawiono w stan oskarżenia i skazano na trzy lata więzienia. Po wyjściu na wolność w 1984 roku pojechał

do Dżuddy, gdzie spędził rok, stamtąd zaś wyruszył do Peszawaru, wy-czuwając, że właśnie w Pakistanie narodzi się nowy potężny ruch islami-zmu. Zatrudnił się tam jako lekarz w centrum medycznym Czerwonego Półksiężyca, do którego przywożono rannych uchodźców z Afganistanu.

Jeszcze przed wyjazdem do Pakistanu skontaktował się z członkami Egipskiego Dżihadu Islamskiego, ze wzmożonym zapałem zaczął pra-

cować na rzecz ruchu i wkrótce został jego przywódcą. W Peszawarze nawiązał współpracę z przyjacielem i mentorem mojego ojca, palestyń-

skim aktywistą Abdullahem Azzamem i przez niego poznał Osamę

Bin Ladena.

Z tego, co wiem, już wtedy Zawahiri postanowił wykorzystać zasoby finansowe ojca. Słyszałem, że zaczął nawet konkurować z Azzamem o wysokość sum, jakie płynęły z kieszeni ojca na rzecz ich organizacji.

Po zakończeniu wojny w Afganistanie Zawahiri wrócił do Egiptu

i ponownie zaczął dążyć do obalenia rządu, na którego czele stał prezydent Hosni Mubarak. Organizacja Zawahiriego zaplanowała i przeprowadziła kilka zamachów na wysokich urzędników państwowych, jednak były to próby nieudane, które na dodatek obróciły się przeciwko dżihadystom, ponieważ w zamachach zginęło wielu niewinnych cywili.

Poparcie społeczeństwa, jakim wcześniej cieszyli się islamscy radyka-

łowie, zaczęło gwałtownie spadać.

Zawahiri po pewnym czasie zdał sobie sprawę, że nie jest w Egipcie mile widziany, wyjechał więc do Stanów Zjednoczonych, by tam szukać finansowego wsparcia dla swojej sprawy. Wygłaszał przemówienia w różnych miejscach i namawiał braci w wierze do hojności, przekonując ponoć, że zbiera pieniądze na rzecz rannych podczas wojny afgańskich dzieci. Nie udało mu się jednak zgromadzić znacznych kwot, ponieważ w owym czasie wielu radykalnych muzułmanów przybywało do Ameryki z podobnymi prośbami. Podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych Zawahiri dowiedział się, że mój ojciec uciekł z Arabii Saudyjskiej i zamieszkał w Sudanie, państwie, które sprzyjało islamskim ekstremistom.

Nie byłem zadowolony z tego, że Zawahiri odnalazł ojca w Chartumie i ponownie nawiązał z nim współpracę. Czułem, że nie przyniesie to nic dobrego.

Kolejne środowisko, z którym coraz częściej spotykał się Osama Bin Laden, wywodziło się z organizacji Al-Dżama’a al-Islamija kierowanej przez Omara Abdela Ramana, niewidomego egipskiego duchownego.

Sam duchowny odbywał wówczas karę więzienia w Stanach Zjednoczonych i jego pracę kontynuował w Chartumie syn, ale to charyzma ojca wciąż przyciągała do ruchu nowych zwolenników.

Historia duchownego była nam doskonale znana. Abdel Raman urodził się w 1938 roku w Egipcie. Stracił wzrok bardzo wcześnie w wyniku cukrzycy dziecięcej i Koran przeczytał już w wersji brajlowskiej.

Islamskie teksty religijne zafascynowały go do tego stopnia, że pomimo swej niepełnosprawności zdecydował się studiować Koran na słynnej uczelni Al-Azhar w Kairze.

Podczas studiów zainteresował się działalnością ruchu Al-Dżama’a al-Islamija, został jego członkiem, a z czasem przywódcą. Domagał

się utworzenia islamskiego rządu i potępiał świeckie władze Egiptu.

Wydał nawet fatwę*, w której wzywał do obalenia prezydenta Anwara as-Sadata. Gdy dokonano zamachu na as-Sadata, Abdel Raman został

aresztowany za wydanie fatwy. W oczekiwaniu na rozprawę spędził

w więzieniu trzy lata, podczas których był torturowany. Mimo że został

* Fatwa - opinia wysoko postawionego muzułmańskiego teologa wyjaśniająca kontrower-syjne zagadnienie lub zawierająca konkretne wskazania w danej sprawie (przyp. tłum.).

w końcu oczyszczony z zarzutów, rząd Egiptu wydalił go z kraju. Duchowny udał się więc do Afganistanu, który przyciągał wielu ekstremistów muzułmańskich. Tam spotkał się ze swoim byłym nauczycielem Abdullahem Azzamem oraz z moim ojcem.

Zabójstwo Abdullaha Azzama, do którego doszło w 1989 roku, okazało się prawdziwą tragedią, ponieważ był on jedyną osobą w środowisku radykałów, która hamowała agresywne zapędy pobratymców.

Po zamachu Abdel Raman wybrał się do Nowego Jorku, by zapewnić sobie przejęcie kontroli nad ugrupowaniem zmarłego Azzama. Mimo że niewidomy duchowny znajdował się na amerykańskiej liście osób podejrzanych o terroryzm, otrzymał wizę i pozwolenie na wjazd.

Abdel Raman przemierzał Stany Zjednoczone i Kanadę, wygłaszając płomienne przemówienia. Wzywał w nich do wsparcia idei islami-zmu, którego celem było obalenie rządów świeckich i wprowadzenie państwa wyznaniowego opartego tylko i wyłącznie na zasadach muzułmańskiego prawa religijnego, szariatu. Bezczelnie nawoływał do nieprzestrzegania amerykańskiego prawa i mordowania Żydów. Naka-

że? zywał muzułmanom atakować cywilizację zachodnią i „rozszarpywać ją, niszczyć jej gospodarkę, palić przedsiębiorstwa, niweczyć interesy, zatapiać okręty, zestrzeliwać samoloty, zabijać jej przedstawicieli na lą-

dzie, morzu i w powietrzu”.

Zwolennicy duchownego stali za pierwszym zamachem na World

Trade Center, do którego doszło w lutym 1993 roku*. W czerwcu tego samego roku, w niecały rok po naszym przyjeździe do Chartumu, Abdel Raman został aresztowany, a jego miejsce w ruchu zajął syn. Jak można się było spodziewać, niewidomy duchowny w oczach wielu muzułmańskich ekstremistów stał się męczennikiem sprawy, przez co ich gorliwość jeszcze wzrosła.

Mówiąc w skrócie, wszystkie trzy ugrupowania - Al-Kaida, Al-Dżihad oraz Al-Dżama’a al-Islamija - prowadziły świętą wojnę, tyle że * 26 lutego 1993 roku na parkingu pod północną wieżą World Trade Center eksplodowała ciężarówka wypełniona materiałami wybuchowymi. W wyniku zamachu zginęło sześć osób, a ponad tysiąc zostało rannych (przyp. tłum.).

koncentrowały się na innych jej aspektach. Organizacja Osamy Bin Ladena skupiała się na zwalczaniu wpływów Zachodu w krajach muzuł-

mańskich, podczas gdy ruchy kierowane przez Zawahiriego i Abdela Ramana za główny cel stawiały sobie obalenie egipskiego rządu i stworzenie państwa wyznaniowego.

Wielu członków wspomnianych ugrupowań również przeprowadziło

się do Sudanu razem z rodzinami. Z początku ojciec pozwalał nam spę-

dzać czas tylko w gronie rodzinnym, ale z biegiem czasu stopniowo wprowadzał swoich starszych synów w środowisko, w jakim się obracał, dzięki czemu mogliśmy poznać potomków innych przywódców. Jeden z nich, syn Mohammeda Szarafa, ważnej postaci w organizacji Al-Dżama’a al-Islamija, był moim rówieśnikiem i miał podobne zainteresowania, szybko więc znaleźliśmy wspólny język i lubiliśmy się ze sobą bawić.

Nasza znajomość skończyła się jednak w tragiczny sposób. Kolega ów wybrał się pewnego razu w odwiedziny do obozu bojowników związanych z ugrupowaniem Al-Dżihad. Poszedł tam sam, uznając, że w otoczeniu ludzi mieniących się przyjaciółmi ojca będzie bezpieczny. Tego wieczoru zdarzyło się jednak coś potwornego. Dwóch lub trzech mężczyzn przebywających w obozie zgwałciło chłopca. Na dodatek uwiecznili swoją ofiarę na zdjęciach wykonanych w trakcie gwałtu i tuż po nim.

Zmaltretowany nastolatek uciekł z obozu, wrócił do domu i opowiedział o wszystkim swojemu ojcu.

Niestety to nie koniec tej dramatycznej historii. Zdjęcia wykonane podczas brutalnego aktu przemocy puszczono w obieg. Przechodziły one z rąk do rąk, aż w końcu trafiły na biurko doktora Az-Zawahiriego, który na ich widok wpadł w furię. Jego gniew był jednak skierowany nie przeciwko oprawcom, ale przeciwko młodemu chłopcu. W naszej kulturze współżycie seksualne między osobami tej samej płci jest przestępstwem karanym śmiercią. Nie mam pojęcia, jakim sposobem Zawahiri dopatrzył się winy mojego kolegi w całym zajściu, tak się jednak stało. Uznał, że zdjęcia wyraźnie wskazują, kto dopuścił się przestępstwa, kazał więc swoim ludziom aresztować chłopca i postawić przed sądem złożonym z kilku ważnych osobistości w jego ruchu. Ich obrady nie trwały długo i skończyły się wydaniem wyroku śmierci na zgwałconego nastolatka.

Myślałem, że mój ojciec stanie w obronie ofiary, on jednak umył od całej sprawy ręce, twierdząc, iż tę podejrzaną historię muszą wyjaśnić między sobą członkowie zamieszanych w nią ugrupowań. Dodał również, bym bardziej uważał, z kim się zadaję, sugerując, że mój kolega faktycznie był wszystkiemu winny.

Złościło mnie, że ojciec bardziej wierzy słowom Zawahiriego niż moim. Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy, jak ogromny i zgubny wpływ wywiera na ojca egipski medyk.

Mohammed Szaraf znał prawdę i zażarcie bronił syna, tłumacząc

Zawahiriemu, że chłopiec padł ofiarą bestialskiego czynu, ale nikt nie chciał wierzyć, iż skazano niewinnego młodego człowieka. Oczywiście sprawcy gwałtu ani myśleli przyznać się do przestępstwa, ponieważ wiedzieli, co ich czeka, gdyby wszystko się wydało. Doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jaka kara może ich spotkać, dlatego nawet obciążające zdjęcia wykonali w taki sposób, by nie było widać ich twarzy. Zawahiri nakazał więc przyprowadzić skazanego chłopca do swojego biura i tam zabił go strzałem w głowę.

Przez wiele dni nie mogłem dojść do siebie po tych wstrząsających wydarzeniach. Nie potrafiłem pogodzić się z myślą, że niewinny człowiek może zostać zamordowany przez ludzi, którzy zdawali się gwarantować jego bezpieczeństwo. Bez przerwy myślałem o tym, jak przera-

żający koniec spotkał mego kolegę - najpierw brutalny zbiorowy gwałt, potem fałszywe oskarżenie o niedozwolone praktyki seksualne, a wreszcie śmierć. Gdy wyobraziłem sobie, jak musiał się czuć, stojąc w gabinecie Zawahiriego z lufą pistoletu przystawioną do głowy, ogarniała mnie wściekłość i rozpacz zarazem.

Przypominały mi się także różne zdarzenia z przeszłości i zdałem sobie sprawę, jak mało brakowało, by mnie samego spotkał podobny los.

Przecież jedną z ulubionych metod zastraszania, jakie stosowali wobec mnie uczniowie szkół w Medynie i Dżuddzie, było grożenie gwałtem.

Nikomu wtedy o tym nie wspominałem, ponieważ bardzo się tego wstydziłem, ale teraz, w obliczu tych tragicznych zajść, zacząłem się zastanawiać, co by było, gdyby szkolne osiłki faktycznie spełniły swoją groźbę.

Czy również skazano by mnie za zbrodnie, które popełnił ktoś inny?

Poza tym wreszcie dotarła do mnie myśl, która nigdy wcześniej nie przyszła mi do głowy: ludzie, jakimi otaczał się ojciec, mogli stanowić zagrożenie dla jego dzieci. Na wojnie przemoc i brutalność stały się dla nich chlebem powszednim, a okrucieństwo drugą naturą, której nawet w czasach pokoju nie potrafili się wyzbyć. Zawsze to czułem, ale naiw-nie wierzyłem, że my, synowie Osamy Bin Ladena, nie mamy się czego obawiać. Myliłem się. Mohammed Szaraf był jedną z najważniejszych postaci swojego ruchu, skoro więc jego syna można było bezkarnie zgwałcić i zamordować, to samo mogło przytrafić się mnie i moim braciom. Od tej pory staliśmy się jeszcze bardziej ostrożni i nieufni. Powoli też zaczynaliśmy rozumieć, dlaczego ojciec tak bardzo nas chronił.

Nie pojmowałem tylko jednego: dlaczego tak wykształcony i inteligentny człowiek jak Osama Bin Laden znosił towarzystwo tych wszystkich bandytów, którzy fakt, podzielali jego poglądy, ale byli prymityw-nymi okrutnikami? Naprawdę nie mieściło mi się to w głowie.

Co prawda większość weteranów, którzy wiernie trwali przy ojcu od czasów wojny radziecko-afgańskiej, nigdy nie dopuściła się na naszych oczach brutalnych czynów, ale było między nimi kilku, dla których życie czy cierpienie innych istot nie miało większego znaczenia. Jeden z tych ludzi zabił szczeniaka, inny zakopał psa żywcem, a jeszcze inny uśmiercił naszą ukochaną małpkę.

Muzułmanie z zasady nie przepadają za psami. Sam prorok Mahomet sugerował, że najlepiej tych zwierząt w ogóle unikać. Mimo to ojciec sprowadził z Niemiec kilka owczarków niemieckich i trzymał je przy domu. Razem z braćmi zaprzyjaźniliśmy się z nimi, lubiliśmy także przebywać w towarzystwie psów naszych sąsiadów oraz bezpańskich przybłędów, które kręciły się po naszej dzielnicy. Zaczęło się od wyno-szenia im resztek jedzenia, co robiliśmy bardziej z nudy niż ze współ-

czucia dla ich losu, ale z czasem naprawdę przywiązaliśmy się do tych czworonogów. Każdy z nas miał swojego ulubieńca.

Mój pupilek, nazwaliśmy go Bobby, był niedużym rudym mieszań-

cem o białych łatach i śmiesznie zwisających uszach. Miał żonę, Szami, z którą bardzo się kochali i byli sobie wierni. Inna suczka, Lassie, próbowała uwieść Bobby’ego, ale ten nie okazywał jej zainteresowania. Lassie podobała nam się bardziej niż Szami, dlatego kibicowaliśmy tej pierwszej i liczyliśmy na to, że Bobby wreszcie jej ulegnie, a z ich związku przyjdą na świat urocze szczeniaki.

W końcu wszystko ułożyło się po naszej myśli i w niedługim czasie Lassie została mamą ślicznych szczeniąt. Niestety pewnego dnia zauważyłem, że jeden z piesków, kolejny mój ulubieniec, toczy pianę z pyska. Poprosiłem znajomego strażnika, by zawiózł pieska do wete-rynarza, on jednak orzekł, że szczenię ma wściekliznę i trzeba je jak najszybciej zabić. Odgłos wystrzału, uznał, postawiłby na nogi całą okolicę, postanowił więc rozwiązać problem w inny sposób. Zanim przej-rzałem jego zamysły i zdążyłem zaprotestować, przyniósł sznur, wspiął

się na drzewo, przywiązał jeden koniec liny do gałęzi, a drugim obwiązał

szyję szczeniaka. Następnie zawołał Abdula Ramana i kazał mu mocno trzymać przerzucony przez konar koniec sznura. Kiedy w końcu zdo-

łałem się otrząsnąć z osłupienia i zacząłem zaklinać ich, by nie robili pieskowi krzywdy, było już za późno. Brat nie puścił liny, dopóki szczenię się nie udusiło.

Innego weterana tak bardzo denerwowała coraz większa grupa bezpańskich psów błąkających wokół naszej posiadłości, że wykopał w ziemi dół i zamaskował go. Kiedy któreś ze zwierząt wpadło do pułapki, mężczyzna uderzał je w głowę żelaznym prętem, po czym ładował do samochodu, jechał na pustynię i tam porzucał na wpół lub całkiem martwe zwierzę.

Było nam bardzo przykro, ale nie mogliśmy nic zrobić. Rozmowa

z ojcem nic by nie dała, ponieważ wiedzieliśmy, że opowie się po stronie swoich ludzi. Mogliśmy jedynie bezradnie wszystkiemu się przyglądać.

Pewnie dlatego tak bardzo się cieszyliśmy, gdy jedno z wywiezionych zwierząt po kilku dniach wróciło i znalazło nas w meczecie. Wynędzniała suczka kulała i straciła oko, ale żyła. Oczywiście znów zaczęliśmy ją dokarmiać i robiliśmy to, dopóki nie wyjechaliśmy z Chartumu.

Najdziwniejszy los spotkał jednak naszą małpkę.

Jedna z farm, których ojciec nabywał w Sudanie coraz więcej, znajdowała się na południe od Chartumu, w pobliżu miasta Ad-Damazin i granicy z Etiopią. Stożkowate chaty zbudowane na terenie farmy le-

żały tuż obok dżungli zamieszkiwanej przez szympansy. Za każdym razem, gdy tam przyjeżdżaliśmy, małpy wpadały w euforię i wyglądało to tak, jakby naprawdę cieszyły się z naszych odwiedzin. Często obserwowaliśmy małpią rodzinę i szczególnie lubiliśmy patrzeć na samice wychowujące swoje młode. Jeden z Sudańczyków pracujących dla ojca zapragnął małej małpki dla siebie, dosypał więc środka usypiającego do wody, uśpił matkę i zabrał jej dziecko. Wszyscy pokochaliśmy to małe stworzenie. Nawet dorośli uśmiechali się, gdy patrzyli, jak próbujemy oswoić małpkę i nauczyć ją różnych sztuczek.

Kiedy jednak pewnego razu przyjechaliśmy na farmę, nigdzie nie mogliśmy znaleźć naszego pupilka. Szukaliśmy małpki wszędzie, ale na próżno. W którymś momencie podszedł do mnie kucharz ojca i szeptem powiedział, że zwierzątko nie żyje. Były wojownik oddelegowany do pracy na farmie wpadł we wściekłość na widok biegającej po podwórku małpki, wsiadł w cysternę z wodą, zaczął ścigać biedne stworzenie i w końcu je przejechał.

Byliśmy zszokowani. Nie mogliśmy zrozumieć, jak można rozmyślnie skrzywdzić tak uroczą istotkę, która nie robiła nic złego i wnosiła w nasze życie tyle wesołości. Prawdziwy wstrząs przeżyliśmy jednak, kiedy się dowiedzieliśmy, że weteran ów z satysfakcją opowiadał wszystkim naokoło, iż nasza małpka wcale nie była zwierzęciem, ale Żydem zamienionym przez Boga w małpę. Zatem w swoim mniemaniu mężczyzna zabił Żyda!

Osłupiałem, gdy usłyszałem to absurdalne wytłumaczenie. Byłem

wtedy młodym i prostym chłopcem, ale miałem na tyle rozumu, by wiedzieć, że Żydzi nie są małpami, a małpy Żydami.

Jak wiele arabskich dzieci, zdawałem sobie sprawę z niechęci, a w niektórych wypadkach i z nienawiści, jaka istnieje między wyznawcami islamu i judaizmu lub chrześcijaństwa, jednak uprzedzenia te nie były we mnie tak mocno zakorzenione jak w dorosłych, nie przyszło mi więc do głowy, że nasza małpka padła ofiarą konfliktu na tle religijnym.

Najbardziej jednak zdumiałem się, kiedy usłyszałem, iż to nasz ojciec przekonał byłego żołnierza do absurdalnej teorii na temat Żydów zamie-

nianych w małpy. Świadomość ta pogłębiła jeszcze mój smutek i gniew.

Życie, które wiodłem, stawało się coraz bardziej nie do zniesienia, ale będąc dzieckiem, nie potrafiłem wyrwać się z tej matni. Płynąłem więc, unoszony falą nienawiści i okrucieństwa, i koncentrowałem się jedynie na tym, by utrzymać się na powierzchni i nie utonąć. Na dodatek zauważyłem, że odkąd wyjechał Abdullah, ojciec coraz częściej zatrzymywał na mnie wzrok. Czyżbym miał zająć miejsce pierworodnego syna?

Po pewnym czasie doszły mnie słuchy, że być może będziemy zmuszeni opuścić Chartum, ponieważ Arabia Saudyjska i rządy innych państw w regionie nalegały na wydalenie Osamy Bin Ladena z Sudanu.

Ponoć sam prezydent Stanów Zjednoczonych Bill Clinton naciskał władze sudańskie w tej sprawie. Na początku nie bardzo chciałem w to wierzyć - czy prezydent Ameryki nie miał na głowie ważniejszych spraw i naprawdę w zaciszu swojego gabinetu rozmyślał o moim ojcu?

Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia o coraz bardziej niebezpiecznych knowaniach Al-Kaidy oraz dwóch pozostałych ugrupowań związanych z Osamą Bin Ladenem.

Ojciec nie przejmował się żądaniami ponawianymi przez wiele państw i dotyczącymi jego osoby. Łączyły go bliskie stosunki z rządem sudań-

skim, wywodzącym się z Islamskiego Frontu Narodowego, oraz prezy-dentem generałem Omarem Hasanem Ahmadem al-Baszirem. Jeszcze ściślej współpracował z wpływowym politykiem Hasanem al-Turabim, a jego interesy przynosiły skarbowi państwa tak ogromne dochody, iż ojciec nie wierzył, by sudański rząd zdecydował się wyrzucić go z kraju, choćby nawet domagały się tego wszystkie państwa świata.

Czas jednak pokazał, że Osama Bin Laden po raz kolejny się pomylił.

Nawet najbardziej niezależny rząd musi poddać się presji, jeśli wywie-rają ją najbliżsi i tak potężni sąsiedzi jak Egipt czy Arabia Saudyjska oraz pierwsze mocarstwo świata. Koniec naszego beztroskiego życia w Sudanie znacznie przyspieszył incydent, do którego doszło 26 czerwca 1995

roku. Tego dnia prezydent Egiptu Hosni Mubarak jechał samochodem z lotniska do stolicy Etiopii Addis Abeby na szczyt państw afrykańskich.

Nagle drogę zagrodziło mu sześciu mężczyzn, którzy otworzyli ogień, celując prosto w prezydencką limuzynę. Podczas strzelaniny zginęło dwóch ochroniarzy Hosni Mubaraka, ale sam prezydent ocalał dzięki przytomności umysłu i umiejętnościom kierowcy, który zdołał zawró-

cić i dotrzeć z powrotem na dobrze chronione lotnisko.

Dwóch z sześciu napastników zginęło podczas wymiany ognia, reszta zaś zbiegła. Natychmiast wszczęto dochodzenie, które trwało dość długo, ale w końcu doprowadziło policję do samego Omara Abdela Ramana i jego ruchu Al-Dżamma al-Islamija, w tym czasie blisko już związanego z Al-Kaidą ojca. Ugrupowanie Abdela Ramana od wielu lat spiskowało w celu obalenia egipskiego rządu - jego członkowie byli odpowiedzialni za zamordowanie prezydenta as-Sadata w 1981 roku. Co więcej, tak się złożyło, że Szauki al-Islambuli, jeden z mężczyzn należących do grupy uderzeniowej, która zaatakowała prezydenta Mubaraka, był bratem Chalida al-Islambulego, człowieka biorącego udział w zamachu na as-Sadata.

Chalid został skazany na śmierć i rozstrzelany, natomiast Szauki nigdy nie został pojmany.

Po nieudanym zamachu na Mubaraka rządy wielu państw sąsiadu-

jących z Sudanem zaczęły się domagać, by „rozwiązać kwestię Osamy Bin Ladena”. Przez rok władze sudańskie nie poddawały się naciskom, ale w końcu, gdy miały już przeciwko sobie prawie wszystkich, uległy.

My również wyczuwaliśmy, że coś wisi w powietrzu, chociaż nikt nas nie wtajemniczał w szczegóły. Przez parę miesięcy ojciec był wyjątkowo przygnębiony. Nie rozmawiał z nami o swoich problemach, ale częste wizyty urzędników sudańskiego rządu oraz ich ponure miny nie uszły naszej uwadze. Nie trzeba było geniusza, by połączyć obydwa fakty i wy-snuć wnioski - nadchodziły wielkie zmiany.

Razem z braćmi podejrzewaliśmy, że najprawdopodobniej cała nasza rodzina opuści niebawem Sudan. Kilka miesięcy wcześniej ojciec pokazał nam dokumenty wskazujące Abdullaha, Abdula Ramana i Saada jako pełnomocników Osamy Bin Ladena. Oznaczało to, że w razie nieobecności ojca oni będą podejmowali decyzje w jego imieniu.

Na liście brakowało mojego imienia. Poczułem się tym mocno zawiedziony, ośmieliłem się więc zapytać:

- Dlaczego ja nie zostałem pełnomocnikiem?

Ojciec spojrzał na mnie twardo, ale nie odpowiedział. Przyszło mi wtedy do głowy, że być może szykuje dla mnie coś specjalnego.

Wszystko stało się jasne późną wiosną 1996 roku, gdy pewnego ponu-rego dnia siedzieliśmy markotni w pokojach mamy. Bezczynność dawała nam się mocno we znaki, a życie na naszej posiadłości coraz częściej przypominało więzienie. Swobodę ruchu ograniczono nam do mini—

mum i czasami miałem wrażenie, że jeśli nie wyrwę się stąd, wkrótce się uduszę. Zrobiłem się okropnie drażliwy i złościło mnie dosłownie wszystko. Strażnicy nie spuszczali nas z oczu, śledzili każdy nasz ruch niczym jastrzębie obserwujące swoje ofiary i czekające na odpowiedni do ataku moment. W takich chwilach myślałem, że nasze życie byłoby bardziej znośne, gdybyśmy nigdy nie zakosztowali wolności. Na własnej skórze doświadczyłem, czym jest jej utrata i jak dotkliwie się ją odczuwa.

Siedzieliśmy więc, wariując z nudy, gdy nagle do pokoju wszedł ojciec. Miał tak posępną minę, że po raz pierwszy w życiu zrobiło mi się go żal. Ruchem ręki pokazał nam, byśmy zrobili mu miejsce, po czym usiadł między nami na podłodze. Spuściliśmy wzrok - w naszej kulturze patrzenie prosto w oczy osobie starszej jest oznaką braku szacunku.

Ojciec odezwał się po dłuższej chwili:

- Muszę wam coś powiedzieć. Jutro wyjeżdżam. - Ukradkiem zerknąłem na ojca, a gdy napotkałem jego spojrzenie, szybko odwróciłem wzrok. - Mój syn Omar pojedzie ze mną.

Wiadomość ta zdumiała nas jeszcze bardziej. Wiedziałem, że w tej chwili wszyscy zadajemy sobie te same pytania: wyjeżdża? gdzie? dlaczego? z Omarem?

Moi bracia nie wytrzymali i chóralnie zaprotestowali:

- Ale dlaczego Omar ma jechać? Dlaczego my nie możemy?

Doskonale wiedziałem, jaka jest kara za kwestionowanie decyzji ojca, zacząłem więc przygotowywać się w duchu do jej odbycia, tym razem jednak ojciec nie sięgnął po laskę. Spojrzał na nas surowo i odrzekł szorstko: - Żadnych pytań.

Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć, ale jedno było pewne: nareszcie gdzieś wyjadę, zmienię otoczenie i zobaczę coś nowego. Brak zajęć doprowadził mnie już do takiej desperacji, że każda zmiana wydawała się zmianą na lepsze.

Bracia nie odezwali się więcej i słuchali w milczeniu, gdy ojciec wydawał mi polecenia.

- Omar, nie pakuj się. Nie zabieraj szczoteczki do zębów ani grze-bienia. Tylko ty pojedziesz ze mną.

Wstał, dał mamie znak, by poszła z nim do sypialni, po czym zamknął za sobą drzwi.

Siedziałem jak sparaliżowany, z wrażenia zaschło mi w ustach i krę-

ciło się w głowie. Zostałem wybrany! Miałem wyjechać z ojcem!

Bracia patrzyli na mnie spode łba, ale zlekceważyłem ich opryskliwe zachowanie.

Gdy wieczorem położyłem się spać, długo nie mogłem zmrużyć oka, mimo że chciałem wypocząć przed drogą. Kto wie, jak daleka czeka mnie podróż, myślałem. Znając ojca, nie zdziwiłbym się, gdybyśmy wyjechali z Chartumu konno prosto na pustynny szlak! Dokąd zmierzali-

śmy? Czy mieliśmy jeszcze tutaj wrócić? W głębi duszy marzyłem, że być może ojciec zdołał pojednać się z rodziną królewską i celem naszej podróży była Dżudda. Mimo że przez pewien czas czuliśmy się w Sudanie dobrze, a samo wspomnienie saudyjskich szkół napawało mnie przerażeniem, wciąż ciągnęło mnie w rodzinne strony. W Dżuddzie mieszkało przecież wielu członków naszej rodziny, a poza tym Arabia Saudyjska była moją ojczyzną i nigdy o tym nie zapomniałem.

Szybko jednak odrzuciłem te myśli. Nie byłem głupcem i doskonale zdawałem sobie sprawę z napiętych stosunków między ojcem i rodziną królewską. Powrót do Arabii Saudyjskiej na pewno nie wchodził w rachubę, ponieważ dla Osamy Bin Ladena oznaczałby on więzienie.

Rozważałem w duchu kolejne możliwości. Być może czekała nas przeprowadzka do Jemenu? Ojciec prowadził rozległe interesy z Jemeńczykami, a oprócz tego zarówno jego, jak i mamy rodzina wywodziła się właśnie z tego kraju. Nigdy nie byłem w Jemenie, nie miałem więc nic przeciwko temu, by tam pojechać. A może mieliśmy osiedlić się w Pakistanie? Wiedziałem, że w Peszawarze szukało schronienia wielu radykalnych bojowników muzułmańskich, z którymi ojciec utrzymywał bliskie kontakty. Pomysł ten nie bardzo przypadł mi do gustu, ponieważ spędziliśmy już trochę czasu w Pakistanie i doskonale pamiętałem skromne warunki mieszkaniowe oraz odosobnienie, w jakim tam żyliśmy. Modląc się po cichu, byśmy trafili do Jemenu, a nie do Pakistanu, w końcu zasnąłem.

Tuż po pierwszej porannej modlitwie byłem gotowy do wyjazdu.

Z jednej strony nie mogłem się go doczekać, z drugiej zaś co chwilę ogarniał mnie dojmujący żal i niepokój. Martwiłem się o konie. Co się z nimi stanie? Czy zostawimy je na pastwę losu tak jak te w Arabii Saudyjskiej? Kiedy znów zobaczę mamę? Nigdy wcześniej nie rozstawałem się z nią na dłużej niż pół dnia. Kochałem ją najbardziej ze wszystkich i ściskało mnie w gardle, gdy myślałem, że od tej pory codziennie będę tęsknił za nią, za jej spokojnym głosem i dobroczynnym wpływem, jaki miała na całą rodzinę. Kiedy nadeszła pora pożegnania, pocałowałem ją z uszanowaniem w rękę.

Mama uśmiechnęła się.

- Uważaj na siebie, Omar. Jedź z Bogiem - powiedziała.

Patrzyłem na nią przez chwilę, zapamiętując każdy szczegół pięknej twarzy, poprzecinanej tu i ówdzie zmarszczkami. Następnie obró-

ciłem się do rodzeństwa, szybko się z nim pożegnałem i ruszyłem na spotkanie losu.


ROZDZIAŁ 14

WYPRAWA W NIEZNANE

Omar Bin Laden

Nie miałem pojęcia, dokąd ani na jak długo wyjeżdżamy, przez

cały czas trzymałem się więc ojca. Obydwaj przewiesiliśmy

przez ramię kałasznikowy, mimo że do samochodu odprowadzał nas szczelny kordon uzbrojonej ochrony. Kiedy bezpiecznie wsiedliśmy, strażnicy wskoczyli do swoich aut i cała kawalkada wyruszyła sprzed naszego domu. Jechaliśmy bardzo szybko, tak szybko, że chyba tylko cudem nie potrąciliśmy żadnego z przypadkowych zaspanych przechodniów, którzy wąskimi uliczkami Chartumu szli na ranną zmianę do pracy.

Ojciec był pogrążony w rozmyślaniach i nie odezwał się do mnie ani słowem przez całą drogę na lotnisko, bo tam właśnie, jak się okazało, zmierzaliśmy. Gdy dotarliśmy na miejsce, ruszyliśmy w stronę wyczarterowanego learjeta, niewielkiego samolotu biznesowego. Zarówno Osama Bin Laden, jak i osoby mu towarzyszące byli traktowani niczym najwyższej rangi dostojnicy państwowi - nikt nie polecił nam okazywać paszportów ani nie skierował na stanowisko odprawy celnej. Oprócz mnie i ojca do samolotu wsiadło ośmiu mężczyzn. Siedmiu z nich znałem, osobiście lub z widzenia. Część należała do grona najbliższych współpracowników ojca i w trudnych momentach zawsze była przy nim, innych z kolei często widywałem w naszym domu goś-

cinnym. Lecieli z nami między innymi Saif Adel, szef ochrony Osamy Bin Ladena, oraz Mohammed Atef, najlepszy przyjaciel ojca i główny dowódca. Nieoczekiwanie na pokładzie znalazł się również przedstawiciel władz sudańskich o nazwisku Mohammed Ibrahim.

Wiedziałem, że życie ojca może być w niebezpieczeństwie, i ze

wszystkich sił pragnąłem go ochronić. Mimo że byłem zaledwie pięt-nastoletnim chłopcem, niedużym i słabo jak na swój wiek rozwiniętym, byłem gotowy oddać życie za człowieka, którego miłości i akceptacji tak bardzo potrzebowałem. Jako wybrany syn stałem niedaleko ojca (oczywiście nie tuż przy nim, by okazać mu szacunek) i rozglądałem się uważnie na boki, podczas gdy on wspinał się po niewysokich schod-kach na pokład samolotu.

Kiedy zniknął wewnątrz, szybko ruszyłem za nim, ale w drzwiach przystanąłem na chwilę, olśniony wspaniałym wystrojem kabiny pasa-

żerskiej. Powietrze pachniało nowością i skórą. Pomyślałem, że rząd sudański, wynajmując tak luksusowy samolot, z pewnością chciał okazać Osamie Bin Ladenowi szacunek i uznanie. Ojciec wybrał miejsce z przodu kabiny, tuż przy przejściu, i usiadł z karabinem na kolanach.

Saif Adel usiadł obok niego, ja zaś zająłem miejsce rząd dalej, przy oknie.

W pobliżu ulokowali się również Mohammed Atef, mężczyzna zwany Hatimem, z mapą i kompasem w ręku, oraz zaufany człowiek ojca, którego imienia nie pamiętam. Pozostała czwórka pasażerów usiadła z tyłu samolotu.

Wciąż nie miałem pojęcia, dokąd zmierzamy, nie chciałem jednak, by ktokolwiek dowiedział się, że ojciec nie zdradził mi swoich planów, siedziałem więc w milczeniu i usiłowałem nadać swojej twarzy obojętny wyraz, chociaż w środku zżerała mnie ciekawość. Jedno wiedziałem na pewno: zaczynała się przygoda mojego życia.

W pewnym momencie pomyślałem o braciach, którzy zostali

w domu, i nagle przyszło mi do głowy, że ojciec nie był pewien, czy wrócimy żywi z tej podróży! Gdyby zdarzyło się najgorsze, moi bracia musieliby przejąć interesy ojca i kontynuować jego dzieło, dlatego właś-

nie ich wybrał na swoich pełnomocników.

Czyżby misja, w którą wyruszyliśmy, była aż tak niebezpieczna, że mogła zakończyć się naszą śmiercią? Myśl o tym napełniła mnie lę-

kiem. Muzułmanie od dziecka są uczeni tego, że śmierć jest zaledwie przejściem na drugą stronę życia, po której znajduje się dostępny dla wybranych raj, jednak dla mnie perspektywa szybkiego wejścia do raju była o wiele mniej kusząca niż możliwość przeżycia choćby następnych piętnastu lat.

Przypomniałem sobie próbę zamachu na ojca i zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem na płycie lotniska nie zjawi się grupa uzbrojonych zabójców, by dokonać tego, co nie udało się ich poprzednikom. Odetchnąłem głębiej dopiero, gdy pilot poderwał samolot do lotu i wznieśli-

śmy się nad ziemię. Zerknąłem przez okno, by po raz ostatni spojrzeć na tętniące życiem afrykańskie miasto, które pokochałem, i ogarnął mnie dziwny smutek. Wyszeptałem w duchu: „Żegnaj, Chartumie… Żegnaj”.

Patrząc na malejącą w szybkim tempie plątaninę ulic i budynków, pomyślałem, że w tym momencie kończy się życie, które wiodłem przez ostatnie pięć lat i które dało mi wyobrażenie o tym, jak może wyglądać szczęście. Stąd właśnie brała się moja melancholia - coś mi mówiło, że nigdy więcej nie zakosztuję tak beztroskiej radości.

Westchnąłem głęboko i potarłem policzki ręką, żałując, że nie czuję pod dłonią twardego męskiego zarostu. Gdyby rosła mi już prawdziwa broda, uznano by mnie za dorosłego mężczyznę, który sam może decydować o swoim losie, tak jak zrobił to Abdullah. Nie miałem wątpliwości, że poszedłbym w jego ślady i uciekł z szalonego świata mojego ojca. Taka możliwość nie była jednak dana ani mnie, ani mojemu rodzeństwu czy matce. Wszyscy musieliśmy trwać u boku Osamy Bin Ladena bez względu na to, dokąd miały nas zaprowadzić jego działania.

Napięcie w samolocie rosło z minuty na minutę. Jako młody, ciekawy wszystkiego chłopak pragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej na temat naszej podróży, ale milczenie ojca okazało się zaraźliwe. Żaden z pasażerów nie rozmawiał, więc i ja nie miałem odwagi się odezwać.

Ojciec nigdy nie był wylewny, nawet wobec członków najbliższej rodziny, znałem go jednak na tyle dobrze, by rozpoznać, w jakim jest nastroju. Podczas lotu wydawał mi się nadzwyczaj poważny, może nawet rozgniewany. Z pewnością był rozgoryczony faktem, iż musiał wyjechać z Sudanu. Nie spodziewał się, że do tego dojdzie, ale niestety przeliczył

się w swoich rachubach.

Jedynym dźwiękiem, który zakłócał panującą w kabinie grobową

ciszę, był cichy szelest papieru. Hatim raz po raz składał i rozkładał

mapę, gorączkowo spoglądał na kompas i notował coś na marginesie.

Przez swoje zachowanie jasno dawał nam do zrozumienia, że nie ufa pilotom prowadzącym samolot, a to z kolei oznaczało, iż ojciec podejrzewał sudański rząd o nie do końca szczere intencje.

Przeżył prawdziwy wstrząs, kiedy dowiedział się, że władze Sudanu uległy naciskom ze strony Arabii Saudyjskiej, Egiptu oraz Ameryki i zgodziły się spełnić ich żądania dotyczące wydalenia go z kraju. Kiedy jednak pierwszy szok minął, ojciec jak zwykle skupił się na działaniu i zaczął planować skomplikowaną akcję przeniesienia swoich funduszy, dóbr oraz całej działalności w inne, bezpieczne miejsce.

Teraz ja zacząłem zadawać sobie pytania, które z pewnością trapiły ojca od wielu tygodni. Dokąd pojedziemy? Czy stracimy cały dobytek?

Nie wolno mi było zabrać ze sobą nawet szczoteczki do zębów - czy oznaczało to zatem, że wszystko mieliśmy zostawić w Sudanie? Stosując się do polecenia ojca, nie wziąłem też inhalatora ani lekarstw na astmę.

Miałem nadzieję, że uda mi się kupić je w kraju, do którego zmierzali-

śmy, ale teraz, patrząc na zdenerwowanie osób lecących razem z nami, wcale nie byłem pewien, czy w ogóle gdziekolwiek dotrzemy.

Powoli zaczynałem rozumieć, że cały nasz wyjazd to jedna wielka niewiadoma. Władze sudańskie mogły przecież sprzedać mojego ojca.

Mogło okazać się, że samolot, zamiast przetransportować nas w umó-

wione miejsce, poleci do Rijadu albo do Ameryki, gdzie bez wątpienia czekało nas więzienie. Mogliśmy także nigdzie nie dolecieć, jeśli wrogowie Osamy Bin Ladena zdecydowaliby się zestrzelić naszego learjeta.

Rozejrzałem się po samolocie, szukając czegoś, co dodałoby mi otuchy.

Kamienny wyraz twarzy ojca nie poprawił mi nastroju, na duchu podniósł

mnie dopiero widok sudańskiego dyplomaty Ibrahima. Odnosił się on do wszystkich bardzo uprzejmie, a w stosunku do Osamy Bin Ladena jego życzliwość stawała się wręcz usłużnością. Najbardziej jednak podbudował

mnie spokój Sudańczyka, który zapewne byłby bardziej nerwowy, gdyby spodziewał się jakiejś zasadzki albo prób zestrzelenia naszego samolotu.

Pomyślałem, że jego obecność na pokładzie to dobry znak.

Hatim szeptem przekazał ojcu informację, że właśnie przelecieliśmy nad Morzem Czerwonym oddzielającym kontynent afrykański od Półwyspu Arabskiego. Jak do tej pory wszystko szło dobrze, nikt nie próbował

nas przechwycić, ale najbardziej niebezpieczny etap podróży dopiero nas czekał - właśnie wkraczaliśmy w saudyjską przestrzeń powietrzną. W tym momencie ojciec odezwał się głośno, tak by każdy go słyszał:

- Niech ucichną wszelkie rozmowy! Dopóki nie opuścimy przestrzeni powietrznej Arabii Saudyjskiej, módlmy się w milczeniu do Boga.

Napięcie wzrosło do granic możliwości, siedzieliśmy sztywno w wy-godnych fotelach i czekaliśmy. Niektórzy faktycznie zaczęli się modlić, inni wpatrywali się intensywnie w okienka. Kiedy zerknąłem na ojca, zobaczyłem, że porusza wargami, bezgłośnie odmawiając modlitwy i oddając swój los w ręce Boga.

Ja również usiłowałem skupić się na modlitwie, ale nie mogłem

oderwać myśli od trapiących mnie bezustannie pytań. Skoro znaleź-

liśmy się w saudyjskiej przestrzeni powietrznej, najprawdopodobniej nie lecieliśmy do Jemenu, który leży na południe od Arabii Saudyjskiej.

Gdybyśmy rzeczywiście tam zmierzali, nie ryzykowalibyśmy przelotu nad Półwyspem Arabskim, ale próbowali dotrzeć do jemeńskiej przestrzeni powietrznej od strony Morza Czerwonego.

W takim razie, rozumowałem dalej, być może kierowaliśmy się do Pakistanu, ponieważ taka podróż wymagała przelotu nad Arabią Saudyjską, Iranem i Afganistanem. Powierzchnia pustynnej Arabii Saudyjskiej jest równa jednej trzeciej powierzchni Stanów Zjednoczonych, niespokojny lot trwał więc długo i długo żaden z nas nie odezwał się słowem ani nawet się nie poruszył.

W pewnym momencie milczenie przerwał ojciec, zwracając się do

Hatima:

- Wiesz, dokąd lecimy?

Hatim pokręcił głową.

- Nie - odpowiedział krótko.

Serce zamarło mi na chwilę. Czyżby Hatim naprawdę nie miał poję-

cia, dokąd zmierzamy? A może ojciec pytał go, ponieważ sam nie wiedział? Wątpliwości, zamiast się rozwiewać, mnożyły się z minuty na minutę. Nie mogłem znieść tej przeciągającej się niepewności, chcia-

łem zerwać się z miejsca, przypaść do ojca i zasypać go pytaniami, ale wiedziałem, że takie zachowanie mi nie przystoi, zacisnąłem więc zęby i nawet nie drgnąłem.

Postanowiłem wywnioskować coś z twarzy innych pasażerów, w pierwszej kolejności spojrzałem więc na Mohammeda Atefa (przez osoby z najbliższego otoczenia nazywanego Abu Hafs). Abu Hafs nie wyglądał

na zmartwionego, a jako najbardziej zaufany przyjaciel i współpracownik ojca musiał znać cel naszej podróży.

Z kolei Saif Adel, szef ochrony Osamy Bin Ladena, wydawał się nadzwyczaj spięty. Co pewien czas wstawał z miejsca i wchodził do kabiny, by naradzić się z pilotami. Samolot prowadziło dwóch nieznanych mi mężczyzn. Nie miałem okazji przyjrzeć im się dokładnie, a przez szczelinę w drzwiach zdołałem zauważyć tylko tyle, że jeden z nich miał

ciemne włosy i oliwkową cerę, domyślałem się więc, że jest Arabem.

Czas dłużył się niemożliwie, minuty zdawały się godzinami. Hatim wciąż studiował mapę, co chwilę spoglądał na kompas, aż wreszcie oznajmił: - Minęliśmy Arabię Saudyjską.

Ojciec wciągnął powietrze i powoli wypuścił je z płuc, po czym odwrócił się do mnie i powiedział: - Synu, modliłem się, żeby Saudyjczycy nie domyślili się, kto znajduje się na pokładzie tego samolotu. Gdyby wiedzieli, że przelatuję nad ich terytorium, ich odrzutowce zestrzeliłyby nas. Prawdopodobnie wzięli nas jednak za grupę sudańskich dyplomatów.

Ogarnęła mnie niewypowiedziana ulga. Mamy już za sobą najnie—

bezpieczniejszą część podróży, pomyślałem, i istnieje spora nadzieja na to, że szczęśliwie dotrzemy do celu.

Po wyjściu z saudyjskiej strefy powietrznej znaleźliśmy się nad kolejnym zbiornikiem wodnym. Tym razem była to zatoka, przez Saudyjczyków zwana Zatoką Arabską, przez Irańczyków zaś Perską. Bardzo się zdziwiłem, gdy samolot zaczął obniżać lot nad Iranem i szykować się do lądowania w mieście Sziraz, ponieważ w swoich rozważaniach doty-

czących miejsca, w jakim mieliśmy się osiedlić, nigdy nie brałem tego rejonu świata pod uwagę. Wkrótce jednak dowiedziałem się, że była to zaledwie krótka przerwa w podróży, potrzebna do uzupełnienia zapasów paliwa. Gdy koła samolotu dotknęły płyty lotniska, ojciec polecił mi: - Omar, Irańczycy nie wiedzą, że w samolocie są członkowie rodziny Bin Ladenów. Nie odezwij się nawet słówkiem.

Jak można się było spodziewać, do samolotu podeszli irańscy urzędnicy, domagając się, by wpuszczono ich na pokład. W tym momencie do akcji wkroczył eskortujący nas Sudańczyk - zerwał się na nogi, zbiegł

po schodach, zatarasował ciałem wejście i rozpoczął negocjacje. Przez okienko widziałem jednego z urzędników, który rozglądał się podejrzliwie naokoło, podczas gdy Ibrahim tłumaczył mu coś słodkim głosem.

Piloci nie wyszli nawet z kabiny.

Zauważyłem, że ojciec napiął mięśnie i zacisnął dłonie na gotowym do strzału karabinie. Saif Adel i Abu Hafs również chwycili za kałasznikowy i nasłuchiwali w skupieniu. Gdy spojrzałem do tyłu, zobaczyłem, że pozostali ludzie ojca także szykowali się do starcia. Gdyby urzędnicy mimo wszystko zdecydowali się wejść do samolotu, pewnie nie wyszliby stąd żywi. Ja sam, biorąc przykład z ojca i innych, sięgnąłem po broń i w duchu przygotowywałem się do walki.

Na szczęście umiejętności dyplomatyczne Ibrahima okazały się wystarczające, by obłaskawić Irańczyków. Udało mu się przekonać ich, że na pokładzie znajdują się jedynie ważni biznesmeni, którzy lecą dalej na wschód i nie zamierzają wysiadać w Iranie, a zatem nie ma potrzeby, by niepokoić pasażerów zbędnymi kontrolami. Jestem pewien, że oprócz tego wręczył urzędnikom łapówkę, ponieważ już po chwili rozmawiali ze sobą głośno i radośnie niczym starzy dobrzy znajomi.

Gdy zatankowaliśmy, dowiedziałem się, że Ibrahim nie leci z nami dalej, co trochę mnie zaniepokoiło. Mimo że nie zamieniłem z tym człowiekiem choćby słowa, czułem się w jego towarzystwie bezpieczniej. Sudańczyk długo żegnał się z moim ojcem, po czym ruszył w stronę budynku lotniska, z którego miał wrócić do Chartumu samolotem rejsowym.

Nikt z nas nie zszedł na ląd, by rozprostować nogi, i niebawem znów lecieliśmy ku nieznanemu celowi.

Po pewnym czasie w okienku zobaczyłem łańcuch górski, a wtedy

ojciec po raz kolejny zapytał Hatima:

- Czy teraz wiesz, dokąd lecimy?

Wstrzymałem oddech w nadziei, że w końcu dowiem się, gdzie bę-

dzie mój nowy dom.

- Minęliśmy Iran, jesteśmy nad Afganistanem. Myślę, że tu skoń-

czy się nasza podróż - powiedział z przekonaniem.

Ojciec skinął głową, ale nie odezwał się.

Abu Hafs również pokiwał głową.

Dopiero gdy w chwilę później zaczęliśmy się zniżać, ojciec potwierdził przypuszczenia Hatima.

- Miałeś rację. Kończymy podróż w Afganistanie. Wylądujemy w Dżalalabadzie.

Aż westchnąłem z wrażenia. Nie spodziewałem się takiego rozwoju sytuacji. Potoczyłem wzrokiem po twarzach ludzi ojca, ale nie wyra-

żały one zdziwienia czy niepokoju. Żołnierze ci przyzwyczaili się nie kwestionować decyzji Osamy Bin Ladena i być im ślepo posłusznymi.

Próbowałem przyzwyczaić się do zaskakującej myśli. Będę mieszkał w Afganistanie! Nie wiedziałem, skąd ta decyzja, ale mnie osobiście bardzo ona ucieszyła. Ojciec walczył tu przez wiele lat i razem z braćmi wychowaliśmy się na jego opowieściach z czasów wojny. W wyobraźni niejeden raz brałem udział w historycznych zwycięstwach pod Dżadżi i Dżalalabadem, a teraz miałem okazję na własne oczy zobaczyć słynne pola bitewne.

Będąc młodym chłopakiem, nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wygląda życie w kraju najpierw spustoszonym przez dziesięcioletnią wojnę z supermocarstwem, później zaś nękanym zaciętą wojną domową, która obróciła w perzynę pozostałości starego Afganistanu. Nigdy wcześniej nie byłem w strefie działań wojennych, nie wiedziałem więc, w jak prymitywnych warunkach egzystują ludzie na ziemi spustoszonej długotrwa-

łym konfliktem zbrojnym. W swojej naiwności wierzyłem, że moje życie w dużej mierze będzie przypominało to, które wiodłem w Chartumie.

INFORMACJE NA TEMAT AKTYWNOŚCI POLITYCZNEJ OSAMY BIN LADENA

Jean Sasson

Podczas pobytu rodziny Bin Ladenów w Sudanie Nadżwa zajmowała

się wychowaniem dzieci, Omar i jego bracia wkraczali w okres dojrzewania, Osama zaś bez reszty oddał się działalności politycznej i wojskowej. Nie mógł darować Amerykanom i saudyjskiej rodzinie królewskiej tego, że musiał uciekać z ojczyzny. Wściekłość szybko przerodziła się w żądzę odwetu, która popchnęła go do ataków terrorystycznych na Arabię Saudyjską i Stany Zjednoczone.

Jednocześnie doceniał fakt, że władze Sudanu zaoferowały mu schronienie, i chciał odwdzięczyć się im poprzez pracę na rzecz rozwoju gospodarki sudańskiej. W krótkim czasie postawił kilka fabryk, otworzył

parę przedsiębiorstw i rozpoczął budowę dróg.

Wciąż jednak najważniejsza dla niego była aktywność polityczna i stworzenie zbrojnego ramienia Al-Kaidy. Za zgodą rządu doprowadził

do powstania na terenie Sudanu wojskowych obozów szkoleniowych, po czym rozpoczął rekrutację bojowników. Jego nazwisko przyciągało rzesze ochotników, którzy szybko zaludnili nowo wybudowane bazy.

Śladem Osamy Bin Ladena poszli działacze egipscy, którzy również postanowili przenieść siedzibę swoich ugrupowań do Sudanu. Ponowne spotkanie Osamy z doktorem Ajmanem az-Zawahirim, stojącym na

czele ruchu Al-Dżihad, oraz Omarem Abdelem Ramanem, kierującym organizacją Al-Dżama’a al-Islamija, sprawiło, że Chartum stał się prawdziwym skupiskiem radykalizmu.

W rok po przeprowadzce Osamy Bin Ladena do Sudanu doszło do

pierwszych ataków terrorystycznych na Stany Zjednoczone. Amerykań-

scy żołnierze stacjonowali wówczas między innymi w jednym z głównych jemeńskich miast, Adenie, skąd nieśli pomoc humanitarną Somalii. 29 grudnia 1992 roku w dwóch adeńskich hotelach eksplodowały bomby. Celem zamachu byli Amerykanie, jednak żaden z nich nie zginął w wybuchu, a jedynymi ofiarami była dwójka przypadkowych turystów z Austrii.

Niecały rok później, 4 października 1993 roku, w zasadzce zorgani-zowanej przy pomocy somalijskiej milicji zostały zestrzelone dwa ame-

rykańskie helikoptery typu Black Hawk. W zamachu zginęło osiemnastu amerykańskich żołnierzy, a tragiczne wydarzenie stało się kanwą powieści i filmu pod tytułem Helikopter w ogniu.

W 1994 roku władze Arabii Saudyjskiej nie tylko odebrały Osamie Bin Ladenowi i jego rodzinie obywatelstwo, ale i przejęły cały ich mają-

tek pozostawiony na terenie królestwa, tym samym pozbawiając dzieci Osamy spadku. Wartość skonfiskowanych dóbr nie jest dokładnie znana, ale szacuje się ją na miliony dolarów.

Każdy kolejny cios wymierzony w Osamę Bin Ladena podsycał jego nienawiść i chęć zemsty.

W następnych latach część planowanych przez Al-Kaidę akcji terrorystycznych została udaremniona przez zachodnie siły bezpieczeństwa, część została przeprowadzona, jednak dopiero nieudany zamach z 26 czerwca 1995 roku doprowadził do wydalenia Osamy Bin Ladena z Sudanu. Jak na ironię, akurat w tym ataku przywódca ani żołnierze Al-Kaidy nie brali udziału.

Za zamachem na egipskiego prezydenta Hosni Mubaraka stał Abdel Raman i jego ugrupowanie, jednak po tym incydencie rządy Stanów Zjednoczonych oraz wielu okolicznych państw zaczęły się domagać, by sudańskie władze wyrzuciły z kraju członków wszystkich trzech radykalnych organizacji.

Rząd Sudanu zaproponował Arabii Saudyjskiej, że przekaże Osamę Bin Ladena w ich ręce, ale rodzina królewska wcale się z tej oferty nie ucieszyła. Osama był wciąż bardzo popularny w ojczyźnie, wielu ludzi widziało w nim bohatera narodowego i władzom saudyjskim nie uśmiechało się sądzić osoby cieszącej się szerokim poparciem społeczeństwa.

Sudańczycy zwrócili się więc do Stanów Zjednoczonych, ale w tamtym czasie Osama Bin Laden nie był jeszcze oficjalnie oskarżony przez amerykański wymiar sprawiedliwości o popełnienie przestępstwa, Amerykanie nie mieli zatem podstaw, by go aresztować.

Dopiero wtedy sudański rząd poinformował Osamę, że musi opuścić ich kraj. Bin Laden przez pewien czas zastanawiał się, które państwo zechce go przyjąć, aż w końcu zwrócił się z prośbą o pomoc do Afgań-

czyków i ją otrzymał. Kilka wpływowych partii zaprosiło go do spusto-szonego wojną Afganistanu.

W maju 1996 roku Osama razem z synem Omarem i grupą zaufanych doradców wyleciał z Chartumu do kraju niezwiązanego żadnymi międzynarodowymi umowami. Osama Bin Laden wiedział, że w pogrążonym w anarchii Afganistanie będzie mógł kontynuować swoją działalność w nieskrępowany niczym sposób.

Afganistan:

Osama Bin Laden przeprowadza się razem z rodziną do Afganistanu w 1996 roku.

Omar Bin Laden wyjechał z Afganistanu wiosną 2001 roku.

Nadżwa Ganem wyjechała z Afganistanu 9 września 2001 roku.

Podstawowe informacje na temat Afganistanu:

Pełna nazwa: Islamskie Państwo Afganistanu

Ustrój polityczny: rząd tymczasowy

Głowa państwa: prezydent Hamid Karzai

Stolica: Kabul

Powierzchnia: 645 800 km2

Religia dominująca: islam

Języki: paszto, dari (perski)

Liczba ludności: 27,1 miliona

Jednostka monetarna: afghani

(1 afghani = 100 pul)

CZĘŚĆ III

AFGANISTAN

ROZDZIAŁ 15

PRZEPROWADZKA DO AFGANISTANU

Omar Bin Laden

Kiedy znużeni podróżą wysiedliśmy w końcu z samolotu, na

lotnisku czekał na nas przyjaciel ojca. Mułła Nurallach, którego imię oznacza „Światło Boga”, przywitał Osamę Bin Ladena bardzo serdecznie, niczym dawno niewidzianego syna. Przypomnia-

ły mi się słowa ojca, który powiedział kiedyś, że Pasztuni są jednym z najbardziej gościnnych narodów na świecie. Życzliwość witającego nas mułły potwierdzała prawdziwość tego stwierdzenia i myśl ta do-dała mi otuchy.

Z ciekawością przyglądałem się temu postawnemu człowiekowi

o pewnym chodzie, długiej czarnej brodzie przetykanej gdzieniegdzie srebrnymi pasemkami i wyglądzie wojownika. Jak zwykle trzymałem się nieco z boku i obserwowałem otoczenie, nie rzucając się przy tym w oczy. Ojciec również nie palił się do tego, by mnie przedstawić, szed-

łem więc kilka kroków za nim w milczeniu.

Wkrótce dowiedziałem się, że mułła Nurallach był towarzyszem

broni i jednym z najbliższych przyjaciół ojca, z którym walczył ramię w ramię podczas konfliktu radziecko-afgańskiego. Po wojnie mułła osiedlił się w Dżalalabadzie, stolicy prowincji Nangarhar, zamieszka-nej w większości przez Pasztunów. Prowincja Nangarhar jest jednym z najważniejszych obszarów w Afganistanie, między innymi dlatego, że na jej terenie leży przełęcz Chajber łącząca Afganistan z Pakistanem.

Pasztuni są największą na świecie społecznością plemienną, na którą składa się około sześćdziesięciu plemion. Najwięcej, bo aż dwadzieścia osiem milionów przedstawicieli tego ludu mieszka na terenie Pakistanu, jednak w Afganistanie istnieje drugie pod względem liczebności skupi-sko Pasztunów - jest ich tu aż trzynaście milionów. Paszruni posługują się językiem paszto i przestrzegają tradycyjnego kodeksu postępowania zwanego Pasztunwali.

Mułła Nurallach, który z powodzeniem zaangażował się w działalność polityczną, w rok przed naszym przyjazdem do Dżalalabadu wsła-wił się ujęciem i zgładzeniem brutalnego bandyty grasującego w okolicy.

Od tego czasu jego pozycja jeszcze bardziej się umocniła, ale z drugiej strony znalazł się w ogromnym niebezpieczeństwie, ponieważ brat bandyty poprzysiągł mu zemstę. W plemiennej społeczności wciąż obowią-

zywało starożytne prawo: oko za oko, życie za życie, mułła lekceważył

jednak zagrożenie i nie podejmował żadnych środków bezpieczeństwa.

Jako człowiek głęboko religijny swoje życie zawierzał Bogu i uważał, że należy poddawać się wyrokom boskim, nawet jeśli wolą Allacha będzie, by umarł z rąk brata bandyty.

Mułła zręcznie torował nam drogę w tłumie, pewnie ominął stano-

wiska urzędników kontrolujących przyjezdnych i poprowadził do czte-rodrzwiowych pick-upów, które miały nas zabrać z lotniska, po czym wsiadł do jaskrawoczerwonego samochodu, tak bardzo rzucającego się w oczy, że żaden potencjalny zamachowiec czy morderca nie powinien mieć większego problemu z namierzeniem mułły.

Najwyraźniej jednak nikt się tym nie przejmował, ani mułła, który umościł się na przednim siedzeniu obok kierowcy, ani jego szofer, pa-lący papierosa i nucący pod nosem jakąś melodię. Ojciec zajął miejsce z tyłu samochodu, obok niego usiadłem ja i Abu Hafs.

Dopiero gdy ruszyliśmy sprzed terminalu, mułła Nurallach zwrócił

na mnie uwagę. Zajrzał mi w twarz i zapytał ojca:

- Kim jest ten chłopak? To twój syn?

- Tak. To mój syn Omar, czwarty z kolei.

Mułła uśmiechnął się, pokiwał głową, po czym wyciągnął rękę, by dotknąć grzbietu mojego nosa.

- Ma dobry nos, długi i wydatny - powiedział z aprobatą. - Takie nosy, Omar, mają silni mężczyźni.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Prawdę mówiąc, zawsze myśla-

łem, że mój nos jest dość przeciętny, i chyba wolałem, żeby taki pozostał.

Jednym uchem przysłuchiwałem się rozmowie dorosłych, ale o wiele bardziej interesowała mnie okolica, przez którą przejeżdżaliśmy. Dżalalabad leży na równinie, nad którą górują szczyty pasma Safed Koh.

Spodziewałem się zobaczyć krajobraz typowo pustynny, ale ku mojemu zaskoczeniu miasto okazało się zieloną oazą nawadnianą przez rzekę Kabul.

Widok drzew i bujnej trawy podniósł mnie na duchu, wkrótce jednak przekonałem się, że soczysta zieleń to jedna z nielicznych miłych niespodzianek, jakie czekały mnie w Afganistanie. Gdy zobaczyłem pierwszych mieszkańców miasta i pierwsze zabudowania, mina mi

zrzedła. Wszystko tu wydawało się stare i zmęczone - ludzie, zwierzęta, a nawet budynki. Na każdym kroku było widać biedę. Po ulicach jeździły nie samochody, ale wozy i wózki zaprzężone w konie lub osły.

Młodzi, ubrani w łachmany mężczyźni jeździli na oklep na kościstych szkapach i wynędzniałych mułach. Czułem się, jakbym odbył podróż w czasie i cofnął się o sto albo i więcej lat w przeszłość.

W pewnym momencie usłyszałem słowa mułły Nurallacha:

- Oczywiście zatrzymacie się u mnie. Kiedy już przyzwyczaicie się do nowego miejsca, będziecie mogli przenieść się do dawnego pałacu rodziny królewskiej. Teraz pałac należy do rządu - wyjaśnił.

Brzmiało to dość obiecująco.

Gdy kierowca zatrzymał się przed domem mułły, aż wstrzymałem

oddech z wrażenia. Była to piękna duża pomalowana na biało willa. Nie spodziewałem się w wyniszczonym mieście zobaczyć czegoś tak luk-susowego. Wysiedliśmy z samochodów i ruszyliśmy za gospodarzem.

W środku willa okazała się bardzo przestronna, miała dwadzieścia pięć czystych i ładnych pokoi. Przez chwilę miałem nadzieję, że dostanę własny pokój. Marzyłem o tym od wielu lat, ponieważ z natury byłem samotnikiem, ale niestety z powodu licznego rodzeństwa zawsze musiałem dzielić sypialnię z braćmi. Ojciec szybko jednak sprowadził

mnie na ziemię, ustalił bowiem z mułłą, że ze względów bezpieczeń-

stwa przez pewien czas będziemy spać w ciemnej i zimnej piwnicy.

Piwnica była podzielona na kilka pomieszczeń, do których powstawiano łóżka. Jeden pokój zajął ojciec razem ze mną, w pozostałych zamieszkali nasi towarzysze podróży. Oprócz tego mieliśmy do dyspozycji niewielką łazienkę. Posiłki gotował nam wynajęty kucharz i nie zdziwi-

łem się, gdy ojciec polecił mu przygotowywać proste i mdłe w smaku potrawy.

Byłem bardzo ciekawy Dżalalabadu i jego mieszkańców, pragnąłem jak najszybciej wybrać się na zwiedzanie miasta, ale przez pierwsze dwa tygodnie było to niemożliwe. Pozwolono mi wychodzić jedynie do oto-czonego murem niewielkiego ogrodu, który przylegał do willi. Mimo że praktycznie staliśmy się więźniami, mułła dbał o to, byśmy jak najmniej dotkliwie odczuli naszą niewolę. Codziennie nas odwiedzał, dopytywał o potrzeby i usiłował przekonać ojca, oczywiście bez skutku, by zamawiał nieco bardziej wystawne posiłki.

Mułła Nurallach darzył ojca ogromną sympatią i przywiązaniem,

o czym świadczyły zarówno jego słowa, jak i uczynki. Wspólna walka przeciwko Rosjanom sprawiła, że wytworzyła się między nimi wyjątkowo mocna więź, a ich rozmowy, których strzępki udawało mi się pochwycić, pomogły mi w pewnym sensie lepiej poznać ojca.

Działo się tak dlatego, że ojciec otwierał się przed swoim przyjacielem jak przed nikim innym. Opowiadając o wyjeździe z Sudanu, z goryczą wspominał o wszystkich swoich wysiłkach mających na celu rozwój gospodarki sudańskiej i poprawienie warunków bytowych obywateli tego państwa. Po raz pierwszy usłyszałem, jak zwierza się ze swoich zmartwień.

- Przyjacielu, nie wiem, co przyniesie przyszłość. Wiele straciłem.

Mam dużą rodzinę. Mam wielu zwolenników, którzy również mają żony i dzieci. Los ich wszystkich zależy ode mnie.

Łatwo można było się domyślić, że utrzymanie trzech żon i kilkanaś-

ciorga dzieci oraz sfinansowanie prowadzonej przez ojca działalności wojskowo-politycznej wymagało ogromnych nakładów pieniężnych, ale nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad tym, ponieważ pochłaniały mnie własne problemy.

Mułła Nurallach zapewniał ojca o swojej lojalności.

- Osamo, jesteś jedynym obcokrajowcem, który przez te wszystkie lata dochował wierności naszej sprawie. - Urwał, po czym się uśmiechnął. - Możesz przestać się martwić. Jeśli zechcesz, Afganistan będzie twoim domem do końca życia, a kiedy pójdziesz do raju, będą mogli na nas liczyć twoi najbliżsi. Zapewniam cię, że ty, twoja rodzina i zwolennicy jesteście tu bezpieczni i możecie u nas pozostać tak długo, jak zechcecie.

Na potwierdzenie swoich słów mułła podarował ojcu dużą działkę na terenie Dżalalabadu.

- Chcę, żebyś zajął tę ziemię - powiedział. - Wybuduj dom. Sprowadź rodzinę i przyjaciół. Od tej pory jesteś honorowym członkiem plemienia Pasztunów!

Kolejnym wielkim gestem dobrej woli i przyjaźni było podarowanie ojcu całego masywu górskiego Tora Bora!

O sama Bin Laden był bardzo zadowolony i wdzięczny przyjacielowi za to, że pamiętał o jego zasługach w walce o niepodległość Afganistanu.

Kiedy mułła Nurallach uznał, że jesteśmy w Dżalalabadzie bezpieczni, przenieśliśmy się do dawnego pałacu. Cieszyłem się z przeprowadzki, ponieważ więzienie, choćby tak luksusowe jak willa mułły, nie mogło się równać z wolnością. Nowy dom spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. Został zbudowany w urokliwym zakątku miasta poło-

żonym tuż nad rzeką Kabul. W rozległych pałacowych ogrodach pełno były starych wysokich drzew dających dużo cienia oraz pięknych kwiatów mieniących się wszystkimi kolorami.

Budynek pałacu zachował się w dobrym stanie i chociaż wydawał się nieco skromny jak na królewską posiadłość, w porównaniu z innymi budowlami w mieście stanowił prawdziwą perłę architektury.

Był zbudowany na planie prostokąta, miał dwa piętra i podobnie jak domy w Arabii Saudyjskiej czy Sudanie płaski dach. Spodobało się to ojcu, który lubił obserwować okolicę z wysokości. Fasadę pałacu pomalowano na biało, kolor typowy dla ekskluzywnych willi w Dżalalabadzie, jednak widać było, że czas zrobił swoje i barwa była już dość wyblakła.

W środku szeroki, wyłożony czerwonym dywanem korytarz prowadził do dziesięciu obszernych pomieszczeń. Dziewięć z nich przeznaczono na pokoje urządzone w stylu klasycznym. Przy każdym pokoju znajdowała się łazienka, co było dość nietypowym rozwiązaniem w czasach, w których pałac został zbudowany. Zarówno krzesła ustawione w rzędzie pod ścianą na korytarzu, jak i pozostałe meble były eleganckie, zapewne kosztowne, ale dość zużyte. Podejrzewałem, że zostały wsta-wione do pałacu jeszcze za panowania rodziny królewskiej. W dziesią-

tym pomieszczeniu na parterze urządzono kuchnię.

Piętro, na które prowadziły szerokie schody, niczym nas nie zaskoczyło.

Tam również z długiego korytarza wchodziło się do kolejnych dziesięciu pomieszczeń o pobielonych ścianach i z czerwonymi dywanami na po-sadzkach. Jedyną różnicą był brak drugiej kuchni. Ucieszyłem się, kiedy się okazało, że instalacje elektryczna i wodna są sprawne, chociaż nie by-

łem pewien, czy ojciec mimo wszystko nie każe nam czerpać wody z pobliskiej rzeki i wieczorami siedzieć przy nikłym blasku lampy gazowej.

Jego obsesja na punkcie zgubnego wpływu nowoczesnych wynalazków pogłębiała się z każdym rokiem. Od początku wiedziałem, że prędzej czy później moja mama i rodzeństwo oraz pozostałe żony i dzieci ojca do nas dołączą, i nie mogłem się już tego dnia doczekać, ale moją radość mąciła jedna myśl. Obawiałem się, że ojciec część czasu będzie chciał

spędzać w górach Tora Bora, i nie potrafiłem sobie wyobrazić, w jaki sposób kobiety i małe dzieci poradzą sobie w tak prymitywnych warunkach.

Przez pewien czas żyłem nadzieją, że może jednak do tego nie dojdzie. Wyobrażałem sobie zabawy z braćmi w pałacowych ogrodach, marzyło mi się wspólne pływanie w rzece i wspinanie się na drzewa.

Wkrótce jednak ojciec rozwiał moje złudzenia.

- Omar, zatrzymamy się tu tylko na chwilę. Niedługo pojedziemy w Tora Bora i tam zamieszkamy.

Odjęło mi mowę na tę wiadomość. Chociaż sam Dżalalabad był stosunkowo bezpiecznym miejscem, w Afganistanie wciąż trwała wojna domowa, ponieważ przywódca każdego prawie plemienia pragnął objąć we władanie cały kraj. Nie miałem pojęcia, czy w rejonie, w którym leżał

masyw Tora Bora, toczyły się walki, ale było to bardzo prawdopodobne.

Z drugiej strony nawet jeśli w okolicy gór panował spokój, warunki życiowe i tak były tam bardzo ciężkie. Mówiliśmy przecież o przeprowadzce do jaskiń! Skąd ojcu przyszedł do głowy ten pomysł? My, starsi chłopcy, mogliśmy znieść wiele, jeśli zaszłaby taka potrzeba, ale mama, ciocie i dzieci? Koczowanie wysoko w górach to życie nie dla nich.

Jeszcze raz z niedowierzaniem spojrzałem na ojca, ale po jego twarzy widziałem, że podjął już decyzję i nikt ani nic nie było w stanie go od niej odwieść. W tym momencie dotarło do mnie, że upadliśmy jeszcze niżej.

Z przygnębienia, jakie mnie ogarnęło po tej rozmowie, otrząsnąłem się na chwilę dzięki wycieczkom, które zaczęliśmy urządzać, gdy mułła Nurallach i ojciec zdecydowali, że możemy bezpiecznie pokazywać się w miejscach publicznych. Zwiedzanie miasta było fascynującym zaję-

ciem. Dość szybko zorientowałem się, że atmosfera panująca na ulicach Dżalalabadu jest bardzo podobna do tej, którą zapamiętałem z letnich wizyt w Peszawarze.

Peszawar upodobnił się do Dżalalabadu za sprawą Pasztunów, któ-

rzy w czasach wojny radziecko-afgańskiej masowo emigrowali z Afganistanu do Pakistanu i w dużej mierze tworzyli klimat przygranicznych pakistańskich miast. Teraz znów zobaczyłem te same stragany i handla-rzy ulicznych sprzedających te same potrawy. W powietrzu unosiły się znajome zapachy, po ulicach toczyły nieśmiertelne wózki zaprzężone w osły, a wszędzie wokoło tłoczyli się przystojni Pasztunowie o charak-terystycznych rysach twarzy. Dżalalabad i Peszawar wydawały mi się niemal bliźniaczymi miastami.

Podczas wypraw do miasta przyglądałem się również ojcu, który zawsze mi powtarzał, żebym w takich sytuacjach trzymał się blisko niego.

Wiedziałem, że Osama Bin Laden ma w zwyczaju spuszczać lub odwracać wzrok od ludzi, kiedy znajdzie się w miejscu publicznym. Nawet jeśli zachowanie to wynikało nie z wrodzonej nieśmiałości, ale z faktu, iż nie chciał, by jego oczy spoczęły na obcej kobiecie, tu, w Afganistanie, nie miało to żadnych podstaw, ponieważ nie można było zobaczyć kobiecej twarzy nawet, gdyby bardzo się tego chciało. Afganki noszą burki, obszerne stroje, zwykle w pastelowych kolorach, zakrywające całe ciało, łącznie z twarzą. Widzenie tak ubranej kobiecie umożliwia drobna siatka wszyta na wysokości oczu. Burek nie wkładają jedynie staruszki - noszą one długie luźne haftowane suknie oraz chusty, któ-

rymi w razie potrzeby mogą zakryć sobie twarz.

Obserwowałem mijanych na ulicy ludzi z nieskrywaną ciekawością i po pewnym czasie dostrzegłem, że niektórzy przechodnie zatrzymywali się, by z kolei przypatrzeć się nam. Największe zainteresowanie wzbudzał ojciec, zapewne z powodu swojego wysokiego wzrostu i nie-tuzinkowej urody oraz wyjątkowej aury, jaka go otaczała. W drugiej kolejności spojrzenia przyciągał Abu Hafs, równie wysoki jak mój ojciec, oraz Saif Adel, który nieustannie lustrował wzrokiem otoczenie. Najmniej interesującą postacią byłem ja sam, młody, niewyróżniający się niczym szczególnym chłopak, spacerujący w towarzystwie trzech męż-

czyzn o surowym wyglądzie. Jestem pewien, że Afgańczycy zastanawiali się, co robią w Dżalalabadzie ci dobrze ubrani Arabowie, ponieważ większość naszych pobratymców wyjechała z Afganistanu blisko dzie-

sięć lat wcześniej, po zakończeniu konfliktu ze Związkiem Radzieckim.

Ojciec z chęcią odwiedzał swoich druhów z czasów wojny. Najbardziej z nich wszystkich utkwił mi w pamięci Junis Chalis - swego czasu bardzo wpływowy szejk w Afganistanie. Zapamiętałem go jako jedną z najosobliwszych postaci, jakie przyszło mi poznać. Miał dopiero siedemdziesiąt osiem lat i wciąż nosił długą, ogniście rudą brodę, ale wi-dać było, że starość powoli go pokonuje.

Żołnierze, którzy niegdyś służyli pod jego komendą, pozostali mu wierni do końca. Chociaż złożyliśmy szejkowi wizytę późną wiosną, wieczory bywały jeszcze dość chłodne i w pewnej chwili staruszek zaczął

narzekać na dokuczliwe zimno. Jego ludzie, nie czekając na polecenie, zdwoili wtedy wysiłki, by ogrzać pomieszczenie, w którym siedzieliśmy, a robili to w dość pomysłowy sposób. Junis Chalis mieszkał w starym domu zbudowanym z cegły błotnej, podłoga jednak była z betonu, pod nią zaś znajdowała się niewielka piwnica, do której ludzie szejka wsy-pywali rozżarzony do czerwoności węgiel. Dzięki tym żmudnym zabie-gom w pokoju szybko zrobiło się ciepło i przytulnie.

Pomysł ten bardzo przypadł mi do gustu i przeszło mi nawet przez głowę, by zasugerować ojcu podobną metodę ogrzewania. Przerażała mnie perspektywa spędzenia mroźnej zimy w górach bez możliwości włączenia grzejników elektrycznych, których ojciec był zdecydowanym przeciwnikiem.

Stary szejk zachował się inaczej niż większość poważanych podczas wojny przywódców afgańskich plemion. Po podpisaniu pokoju ze Związkiem Radzieckim Junis Chalis złożył broń i definitywnie odmó-

wił dalszej walki! Nie chciał więcej rozlewu krwi, uważał, że po dziesię-

ciu latach wojny powinny nadejść lata pokoju. Żeby dowieść szczerości swoich zamiarów, całe uzbrojenie, jakie posiadał, łącznie z czołgami, przekazał afgańskiemu rządowi. Afgańczycy prawie nigdy nie rozstają się z bronią, dlatego gest szejka stanowił swoisty precedens. Chalis miał

nadzieję, że inni przywódcy pójdą za jego przykładem - przeprowadzą demilitaryzację swoich oddziałów, powrócą na swoją ziemię i będą żyć w zgodzie z sąsiednimi plemionami.

Niestety żaden z pozostałych wodzów nie posłuchał głosu zdrowego rozsądku i rzucili się na siebie jak wściekłe psy. Rozpętała się wojna domowa, w której niedawni sprzymierzeńcy w walce z Rosjanami

skoczyli sobie do gardeł. Ojciec wyznał mi kiedyś, że sam również próbował namówić przywódców plemiennych do współdziałania, ale na próżno.

- Afgańczycy, mój synu - powiedział - potrafią być bardzo uparci.

Większość wodzów nie chciała pójść na kompromis w żadnej sprawie: podziału ziemi, władzy czy zmiany prawa. Kiedy się okazało, że nie mogą się porozumieć, sięgnęli po broń.

Ojca bardzo smucił fakt, że Afgańczycy nie potrafili się zjednoczyć i wspólnymi siłami podnieść swojego kraju z ruiny.

Szejk Chalis i Osama Bin Laden wspominali słynnych bojowników, dawnych towarzyszy broni. Trudno mi było nadążyć za biegiem ich rozmowy, ponieważ poruszali w niej tak wiele wątków, że tylko ktoś, kto przeżył wojnę, mógłby się w tym wszystkim zorientować. W pamięci utkwiły mi jedynie trzy nazwiska: Ahmad Szah Masud, Abdul Raszid Dostum i szejk Sajaf.

Ahmad Szah Masud był słynnym bojownikiem afgańskim. Jego ojciec, policjant, zapewnił synowi dobre wykształcenie - młody Ahmad władał pięcioma językami i dość wcześnie zaczął interesować się polityką. Już podczas studiów aktywnie sprzeciwiał się rozszerzeniu ko-munistycznych wpływów na Afganistan. Nie popierał także terroryzmu, uważając, że tego typu akty przemocy mogą doprowadzić kraj do zguby.

Po ataku sił radzieckich na Afganistan Masud został przywódcą oddzia-

łów partyzanckich, stając się jednym z najbardziej znanych i szanowa-nych dowódców ruchu oporu.

Gdy dziesięcioletnia wojna zakończyła się zwycięstwem Afgańczyków, Masud zaangażował się w politykę. Spotykał się z wieloma wo-dzami, usiłując nakłonić ich do współpracy z innymi plemionami przy odbudowie państwa i zaprowadzeniu trwałego pokoju. Mniej więcej w tym samym czasie ruch talibów, walczący o przejęcie władzy w Afganistanie, zdobył poparcie rządu pakistańskiego. Zarówno talibowie, jak i Pakistańczycy odnosili się z niechęcią do Masuda, który tych pierwszych krytykował za zbytni radykalizm, a drugim kazał nie wtrącać się w wewnętrzne sprawy Afganistanu. Jego celem było stworzenie silnego, niepodległego państwa opartego na zasadach demokracji.

Masud był związany z Sojuszem Północnym zwalczającym talibów, ci jednak, mając wsparcie ze strony Pakistanu, przejmowali kontrolę nad coraz większym obszarem kraju. W chwili gdy przybyliśmy do Afganistanu, większość ludzi uważała, że Masud nie ma najmniejszych szans na zwycięstwo. Ojciec również przewidywał wygraną talibów, dlatego postanowił opowiedzieć się po ich stronie w trwającej wojnie domowej.

Oznaczało to, że Masud, człowiek, którego Osama Bin Laden niegdyś wspierał, stanie się jego wrogiem, nie mogło jednak być inaczej, jeżeli chcieliśmy zostać w Afganistanie na dłużej i żyć we względnym spokoju. Mimo to ojciec nie przestał szanować Masuda za to, czego dokonał

podczas konfliktu ze Związkiem Radzieckim. Nieraz powtarzał: „Żaden Rosjanin nie wyszedł żywy z obszaru kontrolowanego przez Masuda”.

Osobiście poznałem innego byłego dowódcę afgańskiego, mężczyznę o nieprzeciętnym wyglądzie, szejka Sajafa. Szejk najwyraźniej był

bardzo dumny ze swojej czarnej jak smoła gęstej i puszystej brody, ponieważ pielęgnował ją z największą starannością - nigdy wcześniej ani później nie widziałem czegoś podobnego. Chciałem nawet zapytać go, w jaki sposób zapuszcza się tak długą i okazałą brodę, ale nie zdobyłem się na odwagę. Postura szejka również rzucała się w oczy. Był

bardzo wysoki, choć nie tak wysoki jak mój ojciec, a przy tym niesamo-wicie rozrośnięty, nie tylko w barach, ale na całym ciele. Jego sylwetka była tak oryginalna, że naprawdę trudno mi ją opisać i żałuję, iż nie mia-

łem przy sobie aparatu, którym mógłbym uwiecznić szejka na zdjęciu.

Kiedy przebywałem w jego towarzystwie, trudno mi było oderwać od niego wzrok, mimo że intensywne wpatrywanie się w starszego męż-

czyznę uznaje się za nieuprzejme. Prawie wszyscy afgańscy żołnierze, których poznałem, byli postawnymi mężczyznami, ale w porównaniu z nimi szejk Sajaf wyglądał wręcz majestatycznie.

Wreszcie pewnego dnia ojciec stwierdził:

- Dosyć składania wizyt. Czas przygotować nasz nowy dom w Tora Bora.

Po cichu liczyłem na to, że ziemia, jaką mułła Nurallach podarował

ojcu w Dżalalabadzie, odwiedzie ojca od pomysłu zamieszkania w gó-

rach o nieprzyjaznej nazwie „Czarny Pył”. Marzyłem, że do czasu wy-budowania nowego domu dla całej naszej rodziny zostaniemy w starym pałacu, ojcu jednak z nieznanych mi powodów było bardzo spieszno do przeprowadzki w góry. Nim minął miesiąc od naszego przybycia do Afganistanu, byliśmy gotowi do wyprawy w Tora Bora, nasz własny górski masyw.

W tym miejscu muszę wspomnieć o astmie, która dręczyła mnie

coraz bardziej. Ku mojej rozpaczy okazało się, że w Dżalalabadzie nie sprzedawano inhalatorów ani potrzebnych mi lekarstw. Przeklinałem w duchu swoją głupotę i niefrasobliwość, przez które nie zabrałem ze sobą żadnych środków łagodzących objawy choroby. Z dnia na dzień coraz trudniej było mi oddychać. Kiedy ojciec to zauważył, nakazał

swoim ludziom znaleźć ul i wykraść z niego plaster miodu. Potem ka-zał mi przez niego oddychać, chociaż z góry wiedziałem, że te jego domowe sposoby nie przyniosą mi żadnej ulgi. Ojcu nie dało się jednak tego wytłumaczyć i gdy zobaczył, że miód nie pomaga, wymyślił coś nowego. Polecił ugotować kilka cebul, następnie wycisnąć z nich sok i podgrzewać go na patelni, tak bym mógł wdychać jego opary. Kiedy i to nie przyniosło skutku, wlał oliwę z oliwek na rozżarzone węgle i kazał

mi wciągać do płuc gryzący dym. W rezultacie tych zabiegów objawy astmy jedynie się nasiliły, a oddychanie przychodziło mi z takim trudem, że zacząłem obawiać się o swoje życie. Pewnego razu, gdy rozpaczliwie łapałem powietrze, wydało mi się, że poczułem zapach sypanej na grób ziemi. W tym momencie oddałbym całą naszą górę za jeden haust lekarstwa.

W takim stanie rozpocząłem podróż pylistymi drogami Afganistanu w stronę łańcucha Safed Koh, w którym krył się tajemniczy masyw Tora Bora.

ROZDZIAŁ 16

MASYW TORA BORA

Omar Bin Laden

Drogi prowadzące w góry nie były utwardzone, dlatego wokół naszych samochodów - białych pick-upów marki Toyota, które Afgańczycy wyj ątkowo sobie upodobali - unosiły się tumany kurzu. 2^

Dżalalabad i jego okolice leżą na równinie, można by więc się spodziewać, że nawet drogi gruntowe będą w miarę równe, jednak nic bardziej mylnego. Wystarczy krótki wypad za miasto, by dojść do wniosku, że są to najbardziej zaniedbane szlaki transportowe na świecie. Zaledwie dwie lub trzy główne ulice miasta miały przyzwoite nawierzchnie; po pozostałych jechało się fatalnie. Samochody kołysały się i co chwilę podskakiwały, lawirując między głębokimi wybojami i pokaźnymi głazami, którymi były usiane piaszczyste drogi. Trząsłem się w samochodzie niczym worek kartofli, z trudem łapałem powietrze i po raz pierwszy ża-

łowałem, że zostałem wybrany, by towarzyszyć ojcu w podróży.

Jak mogło do tego dojść, zastanawiałem się. Ojciec pochodził przecież z jednego z naj zamożniej szych rodów Arabii Saudyjskiej. Moi kuzyni opływali w luksusy, mieli piękne domy, chodzili do najlepszych szkół, a ja pod eskortą uzbrojonych po zęby żołnierzy tłukłem się w ma-

łej toyocie bezdrożami biednego, szarpanego wojną kraju i jedyne, na co mogłem liczyć, to kolejny napad astmy i kawałek skały na własność.

Spojrzałem na ojca. Nie dość, że nie widać było po nim zmęczenia, to jeszcze zdawał się czerpać radość z naszej wyprawy. Był zahartowany i wytrzymały, wiedziałem o tym już wcześniej, ale dopiero teraz zaczą-

łem się zastanawiać, czy przypadkiem lata spędzone na wojnie nie wytworzyły w nim potrzeby życia w ekstremalnych warunkach i dozna-wania mocnych wrażeń. Miałem nadzieję, że nie.

Wkrótce w odległości około pięćdziesięciu-sześćdziesięciu kilometrów dostrzegłem wyłaniające się na horyzoncie pasmo gór. Im dalej od Dżalalabadu, tym trudniej nam się jechało. Mijaliśmy po drodze niewielkie wioski, które tak samo jak wszystko w tym kraju znajdowały się w opłakanym stanie. Widok małych bazarów, chłopców polewających wodą za-pylone ulice i dzieci bawiących się zabawkami zrobionymi z makowych łupin i łodyg przygnębiał mnie jeszcze bardziej. Kobiet nie było oczywi-

ście widać, ponieważ gdy tylko wkroczyły w wiek dojrzewania, zamykano je w domach, by ukryć przed spojrzeniami obcych mężczyzn.

Między wioskami rozciągały się pola makowe, których powszech—

ność zainteresowała nie tylko mnie, ale i mojego ojca.

- Co to ma znaczyć? - spytał kierowcę, wskazując rozległe uprawy tej rośliny.

Wszyscy wiedzieliśmy, że mak używany jest do produkcji opium, z któ-

rego uzyskiwano heroinę.

Kierowca wzruszył ramionami.

- Chłopi mówią, że przywódca talibów mułła Omar wydał fatwę

nakazującą Afgańczykom uprawę i sprzedaż maku, pod warunkiem iż jego odbiorcą będą Stany Zjednoczone. Mamy wysyłać do Ameryki jak najwięcej tego narkotyku, żeby ich pieniądze trafiły do naszej kieszeni, a ich młodzież jak najczęściej się odurzała i uzależniła od heroiny.

Ojciec skrzywił się i wyglądał na zdziwionego. Z tego, co wcześniej słyszał, mułła Omar jak większość muzułmanów nie chciał mieć nic wspólnego z narkotykami. Kiedy wspomniał o tym kierowcy, ten odparł: - To prawda. Pobożny mułła Omar nie popiera handlu narkotykami.

Wydał fatwę tylko przeciwko Amerykanom.

Ojciec o nic więcej nie pytał, ale wiedziałem, że nie podoba mu się to, co usłyszał. Nienawidził Amerykanów, ale mimo to uważał, że muzułmanie powinni przestrzegać nakazów religijnych, które stanowczo zabraniały produkowania i rozprowadzania narkotyków.

Zastanawiałem się, dlaczego przywódca talibów pałał nienawiścią do Ameryki. Niechęć ojca do Stanów Zjednoczonych miała swoje źródło przede wszystkim w konflikcie Arabii Saudyjskiej z Irakiem. Osama Bin Laden wciąż uważał, że rodzina królewska powinna była pozwolić jemu i jego mudżahedinom stanąć w obronie ojczyzny i Kuwejtu, a nie sprowadzać do kraju obcej armii. Gdyby nie interwencja Stanów Zjednoczonych, być może ojciec stałby się bohaterem narodowym wszech czasów. Tymczasem propozycja pomocy militarnej złożona wtedy przez Amerykę sprawiła, że stał na straconej pozycji, wywołała niesnaski mię-

dzy nim i rodziną królewską i w końcu doprowadziła do jego ucieczki najpierw z Arabii Saudyjskiej, a później z Sudanu.

Pomyślałem, że mułła Omar musiał również mieć jakieś zatargi z Amerykanami. Z pewnością jego życie nie należało do łatwych. Pochodził z pasztuńskiego plemienia Hotak. Urodził się w 1959 roku w ma-

łej wiosce w prowincji Kandahar. Nigdy nie poznał swojego ojca, który zmarł przed jego narodzinami. Będąc synem chłopa, nawet nie marzył

o tym, że kiedyś stanie na czele kraju, w którym do władzy dochodziło się dzięki bogactwu lub więzom krwi.

Młody Omar pobierał nauki religijne w Pakistanie, w teologicznej szkole muzułmańskiej zwanej medresą. Jego nauczyciele interpreto-wali wskazania Koranu w jak najbardziej surowy sposób i takie właśnie zasady wpajali swoim uczniom. Mułła Omar wyrósł na twardego, bogo-bojnego młodzieńca, który przez większość czasu uczył się lub zarabiał

na utrzymanie swoje i swojej rodziny.

Po radzieckiej napaści na Afganistan wstąpił w szeregi mudżahedinów walczących pod komendą słynnego bojownika Neka Mohammeda.

Omar okazał się znakomitym snajperem, przez co zyskał szacunek towarzyszy. Wielokrotnie ranny, stracił jedno oko, a na twarzy pozostały mu blizny. Kiedy był już niezdolny do walki, zaczął nauczać w wiosko-wej medresie w pobliżu Kandaharu.

Zakończenie konfliktu z Rosjanami nie przyniosło Afganistanowi pokoju, ponieważ kraj niemal natychmiast stanął w ogniu wojny domowej.

Mułła Omar ponoć nie chciał angażować się w bratobójczą walkę, kiedy jednak usłyszał o zbrodniach popełnianych przez byłych afgańskich żołnierzy, którzy dopuszczali się uprowadzeń i gwałtów na chłopcach i dziewczętach, pobożny mułła począł namawiać swoich uczniów, by stawili opór kryminalistom.

Oddziały złożone z jego zwolenników odnosiły coraz większe sukcesy i wtedy zrodził się pomysł, by uczynić z Afganistanu państwo wyznaniowe. Ideę tę popierało coraz więcej osób dzięki świątobliwości mułły oraz jego radykalnym poglądom dotyczącym wprowadzenia porządku publicznego. Dość szybko uformowała się armia talibów, których przywódcą został mułła Omar. Talibowie przystąpili do wojny domowej i powoli pokonywali pozostałe frakcje walczące o przejęcie kontroli nad Afganistanem, między innymi Sojusz Północny z Ahmadem Szahem

Masudem na czele.

W chwili gdy przybyliśmy do Afganistanu, każdy, kto chciał liczyć na spokojne życie, musiał zawrzeć sojusz z mułłą Omarem. Ojciec początkowo był ostrożny podczas swoich podróży po Afganistanie, ponieważ nie rozmawiał osobiście z mułłą i nie był pewien, czy przywódca talibów powita go równie serdecznie jak mułła Nurallach. Przyjaciel ojca piastował co prawda urząd gubernatora prowincji, ale mułła Omar kontrolował większą część kraju i w każdej chwili mógł kazać nam wyjechać z Afganistanu.

Po trzech godzinach uciążliwej podróży wjechaliśmy na jeszcze trudniejszy do pokonania teren, ale pocieszałem się myślą, że byliśmy już blisko celu. Szczyty pasma Tora Bora przysłaniały niemal połowę szafi-rowego nieba, a było ich tak wiele, że wydawało się, iż jedne wyłaniają się z drugich i rozkładają niczym gigantyczny wachlarz.

Czy naprawdę te nagie skały miały zostać moim nowym domem?

Zjechaliśmy z głównej drogi i skręciliśmy w wąską ścieżkę wijącą się stromo pod górę. Samochody ledwo się na niej mieściły, koła niemal ześlizgiwały się z urwistej krawędzi i wiedziałem, że jeden fałszywy ruch kierowcy może kosztować nas życie.

Mozolna jazda, która trwała kolejną godzinę, wyprowadziła nas na wprost brunatnego masywu. Na jednej z półek skalnych dostrzegłem zarysy bliżej nieokreślonych budowli i domyśliłem się, że w końcu dotarliśmy do góry, którą w swojej hojności mułła Nurallach obdarował

mego ojca. Kierowca zatrzymał się w pewnej odległości od skalnej ściany i ostatni etap podróży musieliśmy odbyć na piechotę. Prowadził nas ojciec, dumny właściciel nieprzystępnej góry. Zgodnie ze swoim zwyczajem w prawej ręce ściskał laskę, którą dotykał ziemi, lewą natomiast przytrzymywał przewieszony przez ramię karabin.

Zdarzało mi się czytać doniesienia prasowe, których autorzy twierdzili, jakoby Osama Bin Laden był leworęczny. Uśmiechałem się wtedy, ponieważ prawda, znana niewielu ludziom, wygląda zupełnie inaczej.

W naszej kulturze mężczyzna dotknięty jakąkolwiek niepełnospraw-nością fizyczną uważany jest za słabego i niezdolnego do wykonywania wszystkich przynależnych mu ról, dlatego rodzina ojca pilnie strzegła sekretu, który zamierzam wyjawić. Otóż Osama Bin Laden jest prawo-ręczny, ale słabo widzi na prawe oko z powodu wypadku, jaki przytrafił

mu się we wczesnym dzieciństwie. Pewnego razu bawił się, uderzając młotkiem w kawałek blachy, kiedy nagle spod narzędzia wyprysnął metalowy opiłek i wbił się w prawe oko. Rana okazała się na tyle poważna, że wymagała wizyty u specjalisty w Londynie.

Diagnoza wstrząsnęła wszystkimi. Osama Bin Laden miał już do

końca życia słabo widzieć na prawe oko. W następnych latach ojciec nauczył się ukrywać ten problem, uważając, iż lepiej, by ludzie uznawali go za leworęcznego, niż mieliby się dowiedzieć o jego kalectwie.

Dlatego właśnie nosi karabin przewieszony przez lewe ramię - mierzenie do celu z prawego oka jest w jego przypadku niemożliwe. Być może ojciec rozgniewałby się, czytając te słowa, ale uważam, że nie ma nic złego w ujawnieniu prawdy, która nie może przynieść nikomu ujmy.

Staliśmy zatem na kamienistej ścieżce, wpatrując się w wyniosłe szczyty Tora Bora. Widok był oszałamiający, zwłaszcza dla kogoś, kto wiedział, że patrzy na swoje nowe miejsce zamieszkania. Góry przesłaniały wszystko, rozciągały się aż po widnokrąg, tworząc skomplikowane formy skalne. Urzekającą i przerażającą zarazem panoramę psuły jedynie stare chaty pobudowane na występach skalnych i nadające się zaledwie na stajnie dla koni. Czekałem, aż ojciec powie, że trzeba rozebrać te ruiny, by zrobić miejsce na zbudowanie nowych kwater, być może prawdziwych górskich domów.

On jednak ruszył w stronę prymitywnych baraków, mówiąc:

- Tu będziemy mieszkać, dopóki nie skończy się wojna domowa.

Westchnąłem, ponieważ podejrzewałem, że konflikt w Afganistanie może trwać jeszcze wiele lat. Jeśli pokój w tym kraju był warunkiem przeprowadzki z niegościnnego miejsca, wcale bym się nie zdziwił, gdybym dożył tu późnej starości.

Zauważyłem, że widok starych chat wprawił ojca w nostalgiczny nastrój.

- W tych budynkach, synu, mieszkali podczas wojny dzielni bojow-

nicy i dokonano tu wielu wspaniałych rzeczy.

Nic mu na to nie odrzekłem, ale w duchu zastanawiałem się, jak mama zniesie życie na tym pustkowiu. Przerażały mnie nie tylko surowe warunki, które tu panowały, ale i niebezpieczeństwa czyhające na małe dzieci.

Chaty zbudowane były przecież na półkach skalnych zawieszonych na wysokości ponad dziewięciuset metrów. Bałem się nawet myśleć o tym, co by było, gdyby któreś z maluchów podreptało nad krawędź występu.

Wstrząśnięty do głębi szedłem jak we śnie za ojcem, który wprowadził mnie do pierwszego z baraków. Znajdowało się w nim sześć ciasnych pomieszczeń.

- Twoja matka i ciocie zajmą po dwa pokoje - oznajmił ojciec.

Burknąłem coś pod nosem w obawie, że jeśli się odezwę, nie będę w stanie opanować narastającej we mnie złości, a wtedy ojciec najprawdopodobniej również wybuchnie i kto wie, do czego może dojść. Zwykle gniew ojca oznaczał dla jego synów karę chłosty, ale tym razem staliśmy tak blisko urwiska, że napad szału mógł skończyć się dla mnie tragicznie.

Milczałem więc i udawałem, że oglądam chary z zainteresowaniem.

Ściany budowli były zrobione z topornie ociosanych kamieni. Przykrywał je prowizoryczny dach z drewna i słomy. Najbardziej jednak zaskoczył mnie widok ziejących pustką otworów drzwiowych i okiennych.

Ojciec wyciągnął laskę i jakby czytał w moich myślach, wskazał okna: - Powiesimy w nich zwierzęce skóry.

Naprawdę sądził, że to załatwi sprawę?

W opuszczonych barakach walały się kupy śmieci. Było tam wszystko: przegniłe posłania, łuski po nabojach, puste puszki, pożółkłe skrawki gazet, stare łachmany i plastikowe pojemniki. Nawet się nie zdziwiłem, kiedy okazało się, że w chatach nie ma prądu, więc nie będzie można zamontować choćby kilku słabych żarówek.

Powoli docierała do mnie świadomość tego, co będzie nas tu czekać, i wiedziałem, że nadchodzą straszne czasy.

Łatwiej było mi jednak pogodzić się z tym, że rodzina Osamy Bin Ladena będzie żyła niczym prymitywni koczownicy przy blasku świec albo lamp gazowych, niż z brakiem rur doprowadzających wodę. Oczami wyobraźni widziałem moją mamę, kobietę wątłą i delikatną, wyprawiającą się codziennie do górskiego strumienia i dźwigającą wodę dla całej rodziny w niesionym na głowie dzbanie. Zauważyłem również, że w barakach nie ma kuchni, i zacząłem się zastanawiać, jak będziemy przyrzą-

dzać posiłki. Gdy zorientowałem się, że przy żadnym z pomieszczeń nie ma także łazienki, pokręciłem głową ze zdumienia. Była to rzecz nie do pomyślenia, ponieważ kobiety z naszej rodziny prawie nigdy nie opuszczały domu, musiały więc mieć dostęp do toalety wewnątrz chaty.

Po raz kolejny ojciec zdawał się czytać w moich myślach.

- Zbudujemy trzy łazienki, po jednej na każdą parę pokoi.

Byłem tak przygnębiony, że jedynymi odpowiedziami, na które potrafiłem się zdobyć, były niewyraźne pomruki.

Ojciec z kolei znów wydawał się w wyśmienitym nastroju. Otoczenie przypominające stare wojenne czasy wyzwoliło w nim niespotykany entuzjazm. Pragnąłem wyrazić swoje niezadowolenie, powiedzieć mu prosto w twarz, że rozpadające się baraki być może nadają się na schronienie dla żołnierzy, ale na pewno nie są odpowiednim miejscem dla kobiet i dzieci. Nie zrobiłem tego jednak, ponieważ nie znalazłem w sobie na tyle odwagi. W obecności ojca wciąż czułem się bezbronnym dzieckiem wciągniętym w wir niebezpiecznych zdarzeń, których ani za bardzo nie rozumiałem, ani nie potrafiłem zatrzymać.

- Tak - powiedział ojciec z przekonaniem. - Wszystko będzie dobrze.

Zerknąłem na Abu Hafsa i Saifa Adela, wiernych towarzyszy Osamy Bin Ladena, którzy zawsze stali po jego stronie i doskonale go rozumieli.

Teraz drapali się w głowę ze zdumienia, ale również nie odzywali się ani słowem, ponieważ nigdy nie odważyliby się kwestionować decyzji swojego przywódcy. Prawdę mówiąc, wszyscy ludzie służący ojcu zwykli pytać o zgodę, zanim zabrali głos: „Szejku, czy mogę coś powiedzieć?”.

Z rozkazu ojca przez następne kilka tygodni doprowadzaliśmy chaty do jakiego takiego porządku. Wyrzucaliśmy śmieci, zamiataliśmy pod-

łogi, zawieszaliśmy skóry w drzwiach i oknach oraz jeździliśmy do Dżalalabadu po zaopatrzenie. Kupiliśmy trzy przenośne jednopalnikowe kuchenki gazowe, po jednej dla każdej kobiety w rodzinie, wiadra do czerpania wody z pobliskiego źródła oraz kilka metalowych garnków.

Przywieźliśmy również całe mnóstwo plastikowych naczyń, kilkadziesiąt kompletów zwykłej bawełnianej pościeli oraz łóżka polowe dla dorosłych. Cieszyłem się, że ojciec pozwolił nam kupić parę tanich dywanów, które rozścieliliśmy na kamiennych podłogach.

Rezultaty naszych wysiłków były jednak marne. Chaty wciąż wyglą-

dały ponuro, a ich mroczne wnętrza działały wręcz odpychająco.

Najtrudniejszym zadaniem okazało się dobudowanie łazienek. Udało nam się jakoś je ukończyć, ale i tak wątpiłem w ich użyteczność - brak stałego dopływu wody właściwie czynił zamontowane w nich urządzenia nieprzydatnymi. Na szczęście ojciec powiedział, że zorganizuje dostawę wody z okolicznej wioski, co trochę mnie uspokoiło. Wizja mamy dźwigającej przez cały dzień wiadra z wodą nieco się oddaliła.

Kiedy zrobiliśmy wszystko, co należało, dowiedzieliśmy się, że ojciec postanowił poczekać ze sprowadzeniem reszty rodziny do Afganistanu następne trzy miesiące. W kraju wciąż trwały zacięte walki i nikt nie wiedział, jak się to wszystko skończy. Poza tym ojciec nie otrzymał

jeszcze żadnej wiadomości od mułły Omara i nie miał pewności, czy przywódca talibów jest mu przychylny.

Z jednej strony popierałem jego decyzję, ponieważ niepewna sytuacja w Afganistanie mnie również napełniała lękiem, z drugiej jednak coraz bardziej tęskniłem za mamą. Miałem cichą nadzieję, że jej obecność podziała na ojca otrzeźwiająco i uświadomi mu absurdal-ność przeprowadzki do ciasnych, ciemnych i zimnych baraków poło-

żonych wysoko w górach.

Większość czasu spędzaliśmy razem z ludźmi ojca w Tora Bora, czasami jedynie wybieraliśmy się po zakupy do Dżalalabadu. Ojciec spotykał się z różnymi wojskowymi, ale często kazał mi podczas tych rozmów wychodzić na zewnątrz i czekać, dopóki nie skończy.

Z biegiem czasu zaznajomiłem się ze wszystkimi żołnierzami, któ-

rzy towarzyszyli nam w podróży z Chartumu. Najbardziej polubiłem Mohammeda Atefa. Historia jego życia pod wieloma względami przypomina historie innych podwładnych i współpracowników Osamy Bin Ladena. Mohammed Atef pochodził z Egiptu, gdzie pracował jako po-

licjant, kiedy jednak sytuacja polityczna w kraju przynosiła kolejne roz-czarowania, postanowił przyłączyć się do ugrupowania Egipski Dżihad Islamski. Dość szybko wpadł z tego powodu w kłopoty i ratował się ucieczką do Afganistanu, by tam prowadzić świętą wojnę przeciwko Związkowi Radzieckiemu. W ten sposób poznał Osamę Bin Ladena,

a ich znajomość przerodziła się w wieloletnią przyjaźń.

Mohammed Atef był starszy od mojego ojca o trzynaście lat. Miał

ciemnobrązowe włosy, długą brodę i słuszną posturę - był niższy od ojca o dwa centymetry, ale za to mocniej zbudowany. Łączyła ich wyjątkowo silna i trwała więź, która sprawiła, że również my, synowie Osamy Bin Ladena, czuliśmy się związani z Mohammedem. Traktowaliśmy go jak członka rodziny i bez względu na to, kim miał się stać w przyszłości, dla nas był zawsze dobrym wujkiem.

Pamiętam, jak pewnego dnia Mohammed Atef uśmiechnął się do

mnie i powiedział:

- Mów mi Abu Hafs. - W języku arabskim wyrażenie to oznacza

mężczyznę, który jest ojcem chłopca o imieniu Hafs.

Chcąc być uprzejmym, zapytałem wtedy o jego syna i ku mojemu

zaskoczeniu usłyszałem, że wcale go nie ma. W przeciwieństwie do mojego ojca, Mohammed Atef zadowolił się posiadaniem jednej żony, która urodziła mu kilka córek, ale w głębi duszy pragnął męskiego potomka.

- Wierzę, że pewnego dnia Bóg obdarzy mnie synem - mówił - dlatego uznałem, że nic w tym złego, bym już teraz wybrał dla niego imię i przybrał honorowy tytuł.

Roześmiał się, a ja mu zawtórowałem, upewniwszy się wpierw, czy w pobliżu nie ma ojca. Mimo że byłem już młodzieńcem, który wykonywał wiele męskich zadań i nosił broń na ramieniu, ojciec w każdej chwili mógł mnie zrugać za odsłanianie zbyt wielu zębów podczas uśmiechu.

Wytłumaczenie Mohammeda Atefa tak bardzo spodobało się jego

towarzyszom, że wszyscy zaczęli nazywać go Abu Hafs na cześć syna, którego nie miał.

Często zastanawiałem się, jak to możliwe, że ktoś tak pruderyjny i poważny jak Osama Bin Laden pozostawał w bliskiej zażyłości z beztroskim i dowcipnym Mohammedem. Ojciec rzadko się uśmiechał, jeszcze rzadziej wdawał w puste jego zdaniem pogawędki, a mimo to doskonale się rozumiał z Abu Hafsem i właśnie jego przyjaźń cenił sobie najbardziej.

Po pewnym czasie ojciec uznał, że mam za mało obowiązków, i mia-nował mnie swoim pomocnikiem. Ucieszyłem się z tego bardzo, ponieważ monotonia i bezczynność, jakie niosło ze sobą życie w górach, powoli mnie dobijały. Poza tym od tej pory towarzyszyłem ojcu w niemal wszystkich czynnościach, jakie wykonywał, dzięki czemu mogłem lepiej go poznać. Od dziecka byłem spragniony jego uwagi, a ponieważ nigdy nie miał czasu zajmować się swoim licznym potomstwem, moja ogromna potrzeba kontaktu nie została zaspokojona. Dopiero tu, w Afganistanie, poczułem, że jestem dla ojca kimś ważnym. Byłem jedynym synem, którego zabrał ze sobą w podróż, i jedną z trzech lub czterech osób, na których bezgranicznie polegał, ja zaś robiłem wszystko, by nie zawieść jego zaufania. Prawdą jest, że nie popierałem jego działań, które sprowadzały na naszą rodzinę coraz większe nieszczęścia, ale to nie zmieniało faktu, iż był moim ojcem i nigdy bym go nie zdradził.

Zauważyłem, że im częściej przebywaliśmy razem, tym swobodniej czuliśmy się w swojej obecności, dlatego pomimo całej mojej zło-

ści i wewnętrznej niezgody na to, co robił, czerpałem satysfakcję ze wspólnie z nim spędzonego czasu i na tyle, na ile potrafiłem, starałem się go zadowolić.

W pamięci utkwiło mi pewne zdarzenie, gdy przed popołudniową

modlitwą myłem ojcu nogi. Żaden z nas nie wiedział, że miejscowy mułła wybrał się do nas z wizytą i że przypadkowo zostanie świadkiem naszego małego rytuału. Obowiązkiem każdego muzułmanina jest ob-mycie się przed każdą z pięciu modlitw. Któregoś dnia, gdy ojciec był

bardzo zmęczony, poprosił mnie, bym opłukał mu nogi, i od tamtej pory weszło nam to w zwyczaj.

Mułła, kiedy to zobaczył, był wyraźnie niezadowolony i upomniał

ojca, mówiąc, że postępujemy wbrew naukom islamu. W oczach Allacha wszyscy ludzie są równi, dlatego nikt nie powinien wykonywać czynno-

ści takich jak obmywanie stóp, świadczących o podległości drugiemu.

- Nawet gdyby odwiedził was sam król Arabii Saudyjskiej, ten chłopak nie powinien myć mu nóg - pouczał nas mułła.

Ojciec słuchał w milczeniu, a na jego policzki wystąpił rumieniec zażenowania, ponieważ bardzo liczył się ze zdaniem osób duchownych i z pewnością ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było złamanie nakazów Allacha. Odwrócił się do mnie i powiedział ostro:

- Omarze, słyszałeś słowa mułły. Ma rację.

Od tego czasu zawsze sam sobie mył nogi. Byłem zły na mułłę, ponieważ nasz rytuał był jedną z niewielu chwil, podczas których czułem silny związek z ojcem. Nie przyznałem się jednak do tego i nie protestowałem, gdy zabroniono mi wykonywania tej czynności.

Pamiętam jeszcze jeden nieprzyjemny incydent związany z myciem.

Pewnego dnia, gdy podawałem herbatę przybyłym w Tora Bora goś-

ciom, ojciec przypomniał mi zdarzenie, którego bardzo się wstydziłem.

- Omarze, pamiętasz wizytę egipskiego generała, z którym walczy-

łem w Afganistanie przeciwko Rosjanom?

Zaczerwieniłem się po uszy, ponieważ upokorzenie, jakiego wtedy doznałem, wciąż mnie bolało. Mieszkaliśmy w Chartumie i ojciec kazał

mi przynieść dzbanek z wodą, przy czym poinstruował mnie:

- Najpierw umyj ręce naszemu honorowemu gościowi.

Zgodnie z poleceniem ojca przyklęknąłem przed generałem z zamiarem spłukania mu dłoni, ale Egipcjanin miał najwyraźniej inne wyobrażenia o uprzejmości, cofnął się bowiem i powiedział:

- Daj mi dzban. Sam się umyję.

Byłem wtedy jeszcze młody i przywykłem do wykonywania poleceń wy-dawanych przez dorosłych, posłusznie podałem więc generałowi naczynie.

Kiedy ojciec to zobaczył, wpadł w szał, błędnie interpretując nasze zachowanie, i nawet nie pytając o jego przyczynę, zaczął krzyczeć i wy-myślać mi.

- Mam cię przywołać do porządku rózgą? Dlaczego mnie zawsty—

dzasz? Jak śmiesz oczekiwać, że generał umyje ci ręce? Dlaczego miałby to robić? Jesteś nikim!

Wrzeszczał tak zapamiętale, że ślina strzykała mu z ust. Chwycił

dzban i osobiście obmył ręce generałowi, który nagle zamilkł i znie-ruchomiał.

Myślałem, że kara cielesna mnie nie ominie i zostanie wymierzona po odejściu gościa, ale tym razem niespodziewanie mi się upiekło. Interesy pochłonęły ojca do tego stopnia, że najwidoczniej zapomniał

o całej sprawie.

Gdy kilka lat później opowiadał przyjaciołom tę historię, nie wiedzia-

łem, gdzie się podziać ze wstydu. Na koniec jednak spojrzał na mnie z aprobatą i powiedział:

- Wiele się od tamtej pory nauczyłeś, synu.

Chciało mi się śmiać i płakać jednocześnie. Ojciec wciąż nie rozumiał tego, co wtedy zaszło, nie wiedział, że to generał wyjął dzban z moich rąk, ale nie było sensu mu tego tłumaczyć. Znałem go na tyle dobrze, by wiedzieć, że kiedy coś już sobie postanowi, żadne wyjaśnienia nie pomogą i mogą jedynie wywołać jego gniew. A tego wolałem uniknąć.

Między innymi dlatego starałem się, jak mogłem, żeby mu dogodzić.

Przyrządzałem herbatę taką, jaką lubił najbardziej - słabą, ale niemal wrzącą, osłodzoną dwoma łyżeczkami cukru i podaną w niewielkiej szklance. Nie przypominam sobie, by ojciec kiedykolwiek zażyczył sobie kawy; najczęściej pił herbatę albo gorącą wodę z miodem, która jego zdaniem miała lecznicze właściwości. Nie przepadał za słodkimi napo-jami chłodzącymi ani za często dodawanym do nich lodem. W ogóle nie lubił pić zimnych płynów i jeżeli ktoś, kto go dobrze nie znał, po-częstował go mocno schłodzonym sokiem lub wodą, odczekiwał chwilę, dopóki napój nie nabrał temperatury pokojowej.

Kiedy mieszkaliśmy w Tora Bora, wyznał mi, że brakuje mu jego ulu-bionego napoju, którym często gasił pragnienie w Sudanie. Przyrządzało się go w następujący sposób: rodzynki sułtanki wsypywało się do dzbanka, zalewało wodą i zostawiało na noc, w wyniku czego powstawał bardzo zdrowy naturalny napój winogronowy, który ojciec sączył przez cały dzień.

Ulubionym jedzeniem ojca były owoce, a w szczególności mango. Lu-bił również zwykły chleb, ale nie obżerał się nim, zjadał tyle, by zaspokoić głód. Nie należał do wielbicieli mięsa, a jeżeli miał już wybierać, wolał zjeść jagnięcinę niż wołowinę czy kurczaka, najchętniej z ryżem. Szczerze mó-

wiąc, ojciec nie dbał zbytnio o to, czym go karmiono. Często powtarzał, że zjada tyle, ile potrzebuje jego organizm, by przetrwać, i mogę z czystym sumieniem potwierdzić, że nie była to przechwałka, ale stwierdzenie faktu.

Nigdy nie rozstawał się z dwoma rzeczami: laską i kałasznikowem.

Pilnował również, żeby mieć pod ręką inne często potrzebne mu przedmioty - muzułmański różaniec, kieszonkowy egzemplarz Koranu, radio, które odbierało europejskie stacje, łącznie z BBC, ulubioną rozgłośnią ojca, oraz dyktafon. Już w Chartumie nabrał zwyczaju nagrywania swoich przemyśleń i kontynuował tę praktykę w Afganistanie.

Spędziłem wiele godzin, przysłuchując się wywodom ojca, które

uwieczniał na taśmie magnetofonowej. Jego rozważania dotyczyły głównie wydarzeń historycznych oraz spraw związanych z bieżącą polityką i religią. Kiedy ogarniała go frustracja z powodu sytuacji, w jakiej się znalazł, ciskał gromy, wylewał żale, po czym snuł plany, które miały w niedługiej przyszłości odmienić świat.

Nieraz padały z jego ust ostre słowa pod adresem saudyjskiej ro-

dziny królewskiej i innych rządów w regionie, a także Amerykanów czy Brytyjczyków. Wrzał ze złości, gdy mówił o braku szacunku, jaki świat Zachodu okazuje religii islamu, i widziałem, że jego niezadowolenie narastało z każdym dniem. Wypowiadane na głos myśli wprawiały ojca w stan ogromnego wzburzenia, przejawiającego się nietypowym dla niego podniesionym głosem i rozgniewanym wyrazem twarzy.

Po kilku dniach przestałem zwracać uwagę na te tyrady, teraz jednak żałuję, że nie słuchałem ich uważniej. Wiele bym dał, by móc zdobyć nagrane przez ojca kasety, przesłuchać je i być może zrozumieć, co doprowadziło do tego, że zaczął pałać tak głęboką nienawiścią do tylu krajów, rządów i niewinnych ludzi na całym świecie.

Prawdę mówiąc, przez te trzy czy cztery spędzone w górach miesiące dowiedziałem się o ojcu więcej niż przez całe wcześniejsze życie.

Mimo że wciąż zachowywał dystans wobec ludzi i rzadko mówił o zdarzeniach z życia osobistego, zdarzały się chwile, w których dopuszczał

mnie bliżej do siebie i opowiadał historie z dzieciństwa.

Wiem, że nigdy więcej nie zobaczę ojca, ponieważ ścieżka przemocy, na którą wstąpił, rozdzieliła nas na zawsze, dlatego często wracam my-

ślami do dni spędzonych u jego boku w Afganistanie i do opowieści, którymi dzielił się ze mną. Bardzo lubił wspominać wakacyjne wyjazdy do Syrii, do rodziny mojej mamy.

- Omarze, chodź do mnie - mówił swoim niskim, łagodnym głosem, wskazując mi miejsce obok siebie na kolorowym bawełnianym dywaniku. - Chcę ci coś opowiedzieć. Kiedy byłem młodym chłopakiem i przebywaliśmy na wakacjach w Syrii, często chodziłem z bratem twojej mamy, Nadżim, na długie spacery. Lubiliśmy włóczyć się po lasach, sprawdzać, dokąd prowadzą kręte ścieżki, i przeskakiwać nad wąskimi strumieniami. Lesiste wzgórza Syrii były wtedy terenami dziewiczymi i nieraz miałem wrażenie, że ja i twój wujek Nadżi jesteśmy pierw-szymi ludźmi, którzy odkrywają ich urok. Któregoś dnia zapuściliśmy się w zagajnik o gęstym podszyciu i w pewnym momencie usłyszeli-

śmy syk węża. Gad znajdował się na ścieżce tuż przed nami, ale nie chcieliśmy go zabić, zatrzymaliśmy się więc i czekaliśmy na jego ruch.

Przez kilka chwil wąż obserwował nas z równym zainteresowaniem, po czym odpełznął na bok. Ruszyłem przed siebie, szybko mijając niebezpieczne miejsce, ale twój wujek Nadżi postanowił przyjrzeć się kolorowym łatkom widniejącym na skórze gada. Powiedziałem mu, że to niemądry pomysł, on jednak zawsze robił wszystko po swojemu, więc i tym razem mnie nie posłuchał. Zbliżył się do węża i lekko nad nim nachylił. Rozdrażnione zwierzę zwinęło się w spiralę, syknęło ostrze-gawczo, ale Nadżi, zamiast się cofnąć, przyglądał się gadowi jeszcze natarczywiej. Nagle wąż ruszył w stronę Nadżiego, ten zaś rzucił się do ucieczki. - Ojciec urwał, uśmiechając się do wspomnień. - Twój wujek biegł tak szybko, że prędko mnie prześcignął, a wtedy uwaga rozzłosz-czonego gada skierowała się na mnie. Widząc, co się dzieje, puściłem się galopem w ślad Nadżiego, usiłując go przegonić i sprawić, żeby wąż znów obrał sobie jego za ofiarę.

Ojciec chichotał jak dziecko, kiedy opowiadał mi tę przygodę, ale na koniec znów spoważniał.

- Niestety wiele razy bezmyślność innych sprowadzała na mnie kłopoty.

Chętnie wspominał także swoją mamę, babcię Alię, której zawsze okazywał synowską miłość. Już jako dziecko zauważyłem, że ojciec i babcia są ze sobą związani w szczególny sposób. Właściwie wszyscy w rodzinie wiedzieli, że Osama Bin Laden kochał swoją matkę bardziej niż rodzeństwo, żony czy dzieci. Spełniał wszystkie jej zachcianki i stawiał

się na każde jej wezwanie. Gdy mieszkaliśmy w Dżuddzie, odwiedzał ją codziennie, a kiedy o niej mówił, jego twarz się rozświetlała.

Podczas naszych rozmów w Afganistanie opowiedział mi kilka historii, których wcześniej nie słyszałem.

- Omarze, muszę ci coś opowiedzieć o twojej babci. Kiedyś podczas wakacji w Syrii mój ojczym Mohammed al-Attas zabrał mnie i moją mamę na przejażdżkę. Nie spieszyło nam się nigdzie, jechaliśmy więc powoli i podziwialiśmy widoki. Mohammed nie zwrócił uwagi, że kierowcę jadącego za nami mikrobusu coraz bardziej irytuje nasza ospa-

łość. W pewnym momencie niecierpliwy szofer wyminął nas, po czym zatrzymał się w poprzek drogi, blokując przejazd, wyskoczył z samochodu i ruszył w naszą stronę czerwony ze złości. Mohammed również wysiadł z auta, żeby rozmówić się z mężczyzną, ale ten był tak rozwścieczony, że zaczął rzucać pogróżki i bezceremonialnie popychać mojego ojczyma. Mohammed był bardzo łagodnym człowiekiem, nigdy nikogo nie skrzywdził i na nikogo nie podniósł ręki. Tym razem również uznał, że najlepiej będzie przeczekać gniew kierowcy mikrobusu, wsiadł więc do samochodu i zamknął drzwi. Jego spokój nie udzielił

się jednak twojej babci, którą zachowanie szofera doprowadziło do pasji. Wysiadła z auta, podbiegła do mężczyzny tak szybko, że ani Mohammed, ani ja nie zdążyliśmy jej powstrzymać, i uderzyła go w twarz.

W następnej chwili nieuprzejmy kierowca leżał już na ziemi, a mama spisywała numer rejestracyjny mikrobusu. Przekazała go mojemu przy-rodniemu bratu, który był w bliskich stosunkach z rządzącą w Syrii rodziną Assadów. W efekcie mężczyzna został aresztowany w ciągu kilku godzin. - Ojciec pokręcił głową i uśmiechnął się. - Moja matka jest silną, upartą kobietą.

Najbardziej lubiłem przysłuchiwać się historiom związanym z moim dziadkiem, Mohammedem Bin Ladenem, który zginął w wypadku, gdy jego syn Osama był dzieckiem. Ojciec nigdy nie pogodził się z tą stratą i pewnie dlatego zawsze stawiał dziadka Bin Ladena na piedestale.

W tym miejscu muszę zaznaczyć, że zauważyłem pewną dziwną

rzecz - nie słyszałem, by Osama Bin Laden nazwał swojego rodzica „ojcem”. Zawsze mówił o nim „twój dziadek”. Nie wiem, czemu tak ro-bił; być może dlatego, że wypowiedzenie słowa „tato” zbytnio go bolało.

Po świecie krąży wiele nieprawdziwych opowieści dotyczących relacji mojego ojca z rodzicami i chciałbym je sprostować. Swego czasu przeczytałem, że Mohammed Bin Laden rozwiódł się z babcią Alią wkrótce po narodzinach Osamy, w rzeczywistości jednak było inaczej. To babcia poprosiła o rozwód i stało się to dopiero po tym, gdy po raz drugi zaszła w ciążę.

Niedługo po urodzeniu syna babcia Alia znów była w stanie błogosławionym. Nie mam pojęcia, czy cieszyła się z tego powodu, czy też nie, ale wiem, że w tamtych czasach kobiety w Arabii Saudyjskiej nie miały tak łatwego życia jak kilkadziesiąt lat później. Mimo że babcia wyszła za mąż za jednego z najbogatszych ludzi w królestwie, sama prowadziła gospo-darstwo domowe. Aby ulżyć młodej żonie w obowiązkach, dziadek sprezentował jej najnowszy wynalazek - pralkę automatyczną. Nie zdołano ustalić dokładnie, dlaczego doszło do wypadku - podejrzewano, że automat został źle złożony - ale jedno było pewne: podczas wirowania frag-ment mechanizmu obluzował się i uderzył babcię w brzuch tak mocno, że upadła na ziemię. Następnego dnia babcia straciła noszone w łonie dziecko, które było rodzonym bratem lub rodzoną siostrą mojego ojca.

Babcia Alia bardzo przeżyła tę stratę i w jej wyniku poprosiła swego męża o rozwód, ten zaś, widząc, jak nieszczęśliwa jest jego żona, wyraził zgodę na rozstanie.

W tamtych czasach rozwiedziona kobieta nie mogła żyć samotnie, niebawem więc babcia poślubiła Mohammeda al-Attasa, który został

ojczymem Osamy. Był to bardzo dobry, mądry człowiek i traktował pasierba jak własne dziecko.

Nieprawdziwe są również informacje, jakoby mój ojciec po rozwodzie rodziców został przy ojcu, a jego matka rzadko się z nim widywała.

Osama Bin Laden miał około roku, gdy doszło do opisywanych powyżej wydarzeń, i przez cały czas mieszkał z mamą. W dzieciństwie kilkakrotnie odwiedzał dom swojego ojca, ale były to krótkie wizyty i za każdym razem wracał potem do matki. Mimo że Mohammed al-Attas pracował

w firmie Bin Ladenów, jego rodzina wiodła zupełnie oddzielne i samodzielne życie. Babcia Alia została poprzez rozwód wyłączona z klanu Bin Ladenów, natomiast mój ojciec stał się jego prawowitym członkiem, dopiero gdy już jako kilkunastoletni młodzieniec sam zaczął składać wizyty rodzinie ze strony ojca.

- Omarze, chciałbym opowiedzieć ci trochę o twoim dziadku Bin

Ladenie - mawiał ojciec, po czym z trzymaną w dłoniach szklanką herbaty siadał po turecku na ziemi.

Chętnie przyjmowałem zaproszenie i z przejęciem słuchałem snu—

tych przez ojca opowieści.

- Omarze, twój dziadek był geniuszem. Pomógł zbudować Królestwo Arabii Saudyjskiej, wydźwignąć je z piasków pustyni. Podczas gdy on ciężko pracował, niektórzy członkowie królewskiej rodziny, głównie najstarsi synowie króla, trwonili pieniądze pochodzące z wydobycia ropy naftowej. Twój dziadek był jednak lojalny wobec króla Abd al-Aziza, który był wspaniałym człowiekiem, dlatego nigdy nie powiedział złego słowa o królewskich synach.

Ojciec urwał, zamyślił się i dodał:

- Ze mną było inaczej. Omarze, twój dziadek był twardym człowiekiem, ponieważ tego wymagały czasy, w jakich żył. Miał swoje zasady, których sztywno się trzymał, i my również musieliśmy ich przestrzegać.

Kiedy z jakiegoś powodu wzywał wszystkich swoich synów, ustawialiśmy się w szeregu od najniższego do najwyższego. Nieczęsto widywaliśmy się z przyrodnimi braćmi, dlatego nerwowo tłoczyliśmy się wokół

siebie, oceniając naprędce swój wzrost i usiłując wpasować się w odpowiednie miejsce, ponieważ pomyłka mogła drogo kosztować. Jako kilkulatek nie byłem zbyt wysoki, dopiero w wieku nastoletnim przerosłem większość swoich braci. Pewnego dnia, gdy na żądanie twojego dziadka ustawiliśmy się w szyku, dwóch starszych braci wzięło mnie między siebie, mimo że obaj byli wyżsi ode mnie. Nie wiedziałem, co robić. Onieśmielenie, jakie odczuwałem w obecności rodzeństwa oraz ojca, paraliżowało mnie, stałem więc w milczeniu i modliłem się w duchu, by nie zauważono pomyłki.

Oczywiście stało się inaczej. Twój dziadek natychmiast mnie dostrzegł, zbliżył się i bez słowa uderzył mnie w twarz. Cios był tak silny, że zachwiałem się na nogach i omal nie upadłem. Ból, jaki poczułem, był podwójny - bolała mnie nie tylko szczęka, ale i serce.

Możesz jednak być pewien, że nigdy więcej nie złamałem tej zasady i podczas kolejnych zbiórek biegałem wzdłuż szeregu tak długo, aż znalazłem swoje miejsce.

Twój dziadek surowo traktował swoje dzieci, ale w stosunku do obcych ludzi często zdobywał się na wielkoduszność. Pamiętam, jak któ-

regoś razu wypchał płócienną torbę banknotami, wyruszył z nią do najuboższej wioski w okolicy i chodził do drzwi do drzwi, wręczając pieniądze zdumionym i uszczęśliwionym wieśniakom. W podobny spo-sób postępował sam król Abd al-Aziz i ludzie, którzy znali ich obu, czę-

sto mówili, że twój dziadek i król w wielu kwestiach myśleli tak samo.

Mama opowiadała mi, że jednym z powodów, dla którego była nieszczęśliwa w małżeństwie z twoim dziadkiem, był sposób, w jaki traktował swoje żony. Często wzywał je do siebie, nakazywał zdjąć zasłony twarzy, po czym przywoływał swoich służących - a byli nimi głównie chłopcy i młodzi mężczyźni - i polecał im wskazać najpiękniejszą ich zdaniem kobietę. Było to dramatyczne przeżycie zarówno dla służby, jak i dla żon twojego dziadka. Mężczyźni obawiali się, że ich odpowiedź może rozwścieczyć pracodawcę, a także panie domu, które miały pewną władzę nad służbą. Z kolei kobiety czuły się upokorzone, ponieważ odsłanianie twarzy przed obcymi mężczyznami było uznawane za czyn nierządny Nikt jednak nie śmiał się sprzeciwić twojemu dziadkowi, ponieważ u siebie w domu był panującym niepodzielnie królem. Kilka lat przed śmiercią przyznał jednak, że żałuje w życiu pewnej rzeczy - niesprawiedliwości, jaką wyrządzał kobietom. Ubolewał nad swoimi czynami i powiedział, że będzie modlił się do Boga o wybaczenie.

Ojciec umilkł na dłuższą chwilę i zapatrzył się przed siebie, rozpa-miętując wydarzenia, które miały miejsce na długo przed moimi narodzinami.

- Omarze, tylko raz widziałem się z twoim dziadkiem w cztery oczy.

Zdarzyło się to rok przed jego tragiczną śmiercią.

Kiedy miałem dziewięć lat, zapragnąłem własnego auta. Samochody były moją pasją od dzieciństwa. Bez przerwy o nich mówiłem, doprowadzając mamę i ojczyma do rozpaczy. Jak wiesz, Mohammed al-Attas nie należał do naj zamożniej szych ludzi i nie stać go było na spełnianie wszystkich moich zachcianek, ale ja nie przestawałem go zadrę-

czać prośbami. Po kilku miesiącach Mohammed, nie widząc innej rady, oznajmił mi, że postara się umówić mnie na spotkanie z ojcem, jedynym człowiekiem, który mógł w owym czasie ziścić moje marzenie.

Byłem bardzo zdenerwowany i przejęty perspektywą spotkania sam na sam z twoim dziadkiem. Wcześniej zawsze widywałem go podczas spotkań rodzinnych, gdy wzywał do siebie wszystkich swoich synów.

Nie wiedziałem, co powiedzieć ani jak się zachować w nowej sytuacji, ale postanowiłem nie poddawać się i doprowadzić sprawę do pomyślnego końca.

W końcu nadszedł długo wyczekiwany dzień. Mohammed al-Attas

zabrał mnie do biurowca firmy Bin Ladenów w Dżuddzie i razem weszliśmy do wskazanego gabinetu. Twój dziadek siedział za ogromnym biurkiem, największym, jakie kiedykolwiek widziałem. Spojrzał na mnie poważnie i spytał: „Czego pragniesz, synu?”.

Ojczym ścisnął mnie za ramię, chcąc dodać mi odwagi. Ucieszyłem się, że twój dziadek od razu mnie rozpoznał, ponieważ z reguły nie pamiętał twarzy swoich dzieci, dlatego często kazał im się przedstawiać przez podanie imienia matki. Jednak tego dnia wiedział, że stoi przed nim jego syn. Kiedy teraz o tym myślę, podejrzewam, że stało się tak dzięki towarzyszącemu mi Mohammedowi al-Attasowi - dziadek doskonale pamiętał, za kogo wyszła jego była żona - ale wtedy rozpierała mnie duma, bo poczułem się wyróżniony.

Twój dziadek patrzył na mnie surowo, ja zaś spuściłem oczy, żeby okazać mu szacunek i nie napotkać jego spojrzenia. Z utkwionym w podłodze wzrokiem słuchałem, jak trzykrotnie powtarza to samo pytanie, a gdy w końcu zdobyłem się na odwagę, by wydobyć z siebie głos, odpowiedziałem z zaskakującym spokojem: „Pragnę samochodu, ojcze”.

Twój dziadek zapytał mnie o to jeszcze kilka razy, a ja wciąż odpowiadałem to samo, aż w końcu padło kolejne pytanie: „Osamo, do czego potrzebujesz samochodu?”.

Odpowiedziałem: „Potrzebuję samochodu, żeby dojeżdżać do

szkoły”.

„Dlaczego uważasz, że zasłużyłeś na samochód?”

„Lubię samochody. Będę dobrym kierowcą”.

„Dobrze się uczysz?”

„Tak”.

„Jesteś posłuszny?”

„Bardzo”.

Twój dziadek siedział przez chwilę w milczeniu, rozważając coś w duchu, a ja wstrzymałem oddech w oczekiwaniu na jego decyzję.

Wreszcie oznajmił: „Nie dam ci samochodu. Dam ci rower”.

Byłem załamany, ale wiedziałem, że próba jakichkolwiek negocjacji z mojej strony skończy się dotkliwą karą cielesną. Twój dziadek wrócił

do przeglądania dokumentów, a ja podziękowałem mu i wyszedłem

z gabinetu. Nie pożegnaliśmy się, ale nie przypuszczaliśmy wtedy, że będzie to nasze ostatnie spotkanie. Tylko Bóg zna przyszłość i tylko on wiedział, że nim minie rok, Mohammed Bin Laden zginie.

Wracałem do domu z ciężkim sercem. Mohammed al-Attas robił,

co mógł, żeby mnie pocieszyć, zachwalając zalety posiadania roweru.

Wkrótce otrzymałem piękny czerwony rower, ale jego widok wcale mnie nie ucieszył. Przejechałem się nim może kilka razy i oddałem go młodszym braciom. Dlatego możesz sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy kilka tygodni później przed nasz dom zajechał nowy lśniący samochód. I należał do mnie!

Był to najszczęśliwszy dzień w moim młodym życiu. Mama i Mohammed al-Attas nie pozwalali mi prowadzić samochodu przez następnych kilka lat, ale czasami nasz kierowca lub ojczym zabierał mnie na prze-

jażdżkę, podczas której mogłem siąść za kółkiem swojego wymarzonego auta.

Twój dziadek zginął, gdy miałem dziesięć lat, nie miałem więc okazji spotkać się z nim ponownie i podziękować osobiście za wspaniały prezent.

Gdy słuchałem opowieści ojca, z jednej strony serdecznie mu współczu-

łem, ale z drugiej zastanawiałem się, jak to możliwe, że sam traktował nas w taki właśnie sposób. Skoro po tylu latach pamiętał, ile bólu sprawiały mu wymierzane przez ojca razy i jego obojętność wobec synów, dlaczego sam bił nas z takim zapamiętaniem i również nigdy nie miał dla nas czasu? Nie miałem odwagi, by go o to zapytać, i teraz bardzo tego żałuję.

Jasną stroną pobytu w Tora Bora był częstszy kontakt z ojcem, ale poza tym życie w górach przekraczało ludzką wytrzymałość. Gdy ktoś z nas zachorował, pomoc medyczna w najbliższej okolicy była właściwie niedostępna. Przekonałem się o tym na własnej skórze, gdy pewnego ranka obudziłem się z wysoką gorączką. Z początku myślałem, że to zwykłe przeziębienie, które wkrótce samo przejdzie, postanowi-

łem więc nie wstawać z łóżka i wygrzać się. Sen nie przyniósł jednak spodziewanej ulgi. Dość szybko pojawił się ból głowy i kurcze w całym ciele. Zatęskniłem bardziej niż kiedykolwiek za mamą, która zawsze wspaniale się nami opiekowała podczas choroby, podawała gorącą zupę i pocieszała dobrym słowem. Teraz oddzielały nas jednak tysiące kilometrów - mama wciąż mieszkała w Chartumie i nie mogła wiedzieć, że jej syn Omar osłabł tak bardzo, że nie miał siły zawołać o pomoc.

Mój stan pogarszał się z minuty na minutę, co poważnie zaniepokoiło ludzi ojca. Wezwali jednego z kierowców, mężczyznę o imieniu Szir, a ten, widząc, jak skręcam się na posłaniu z bólu, orzekł, że natychmiast zawiezie mnie do Dżalalabadu.

Nie pamiętam, gdzie w tym czasie znajdował się ojciec, ale znając go, podejrzewam, że wybrał się na długi spacer w góry. Nie znam drugiej osoby, która czerpałaby tyle przyjemności z samotnych wędrówek i wspinaczki.

Bez wiedzy ojca przeniesiono mnie do samochodu i zawieziono do miasta. Podróż była koszmarna, temperatura wciąż rosła, a wymioty nie ustawały. Kierowca bardzo się przejął moim cierpieniem i pędził

po krętych górskich ścieżkach z taką prędkością, że chyba tylko cudem samochód nie wypadł z drogi i nie stoczył się w dół. W rekordowym czasie dotarliśmy do szpitala w Dżalalabadzie, gdzie student medycyny uczący się dopiero pobierać krew doskonalił na mnie swoje umiejętno-

ści. Po pewnym czasie mieliśmy wyniki - zdiagnozowano u mnie dur brzuszny i malarię. Lekarz, który przekazał nam tę informację, ostrzegł, że są to bardzo ciężkie schorzenia i istnieje poważne zagrożenie życia.

Żeby wyzdrowieć, musiałem przejść długą kurację, przyjmować zastrzyki i różne lekarstwa. Ludzie ojca nie chcieli zostawiać mnie samego w szpitalu, zabrali mnie więc do starego pałacu. Okazało się jednak, że nie było tam dla mnie miejsca, ponieważ zajęły go rodziny weteranów napływających do Afganistanu z Pakistanu, Jemenu i różnych innych krajów na zaproszenie ojca. W naszej kulturze obcy sobie mężczyźni i kobiety nie mogą mieszkać blisko siebie w jednym domu, dlatego skoń-

czyło się na tym, że okres rekonwalescencji przechodziłem w ogrodzie, na materacu rozłożonym w cieniu drzewa.

Przez trzy dni leżałem, na zmianę tracąc i odzyskując świadomość.

Dzięki młodemu wiekowi miałem silny organizm i chociaż choroba bardzo mnie osłabiła, powoli dochodziłem do siebie. Zanim zdążyłem w pełni wyzdrowieć, ojciec nakazał mi wracać w Tora Bora. Postąpiłem zgodnie z jego poleceniem, jednak zaledwie dobę po powrocie choroba zaatakowała ze zdwojoną siłą. Po raz drugi czekała mnie szaleńcza jazda do szpitala, choć tym razem niewiele z niej pamiętałem.

W szpitalu przyjął mnie ten sam młody, szczupły doktor z rzadką bródką, ale mój stan był na tyle ciężki, że wezwano na konsultację starszego lekarza, który przepisał mi kolejne leki. Znów nie zostałem w szpitalu i kolejne dni przeleżałem pod drzewem w pałacowym ogrodzie.

Myślę, że wiele osób, łącznie ze mną, spodziewało się, iż mój koniec nastąpi właśnie tu, w Afganistanie, tak się jednak nie stało.

Ojciec również miewał problemy zdrowotne, ale nie tak poważne, jak niektórzy twierdzili. Nieprawdą jest, jakoby cierpiał na ostrą niewydolność nerek i potrzebował dializy, którą przeprowadzano za pomocą aparatu przetransportowanego w góry na grzbiecie muła. W rzeczywistości ojciec, podobnie jak wielu członków jego bliższej i dalszej rodziny, miał

skłonność do kamicy nerkowej. Kamienie zalegające w nerkach powodowały ogromny ból, dopóki nie zostały wydalone z organizmu, ale poza tą przykrą dolegliwością ojciec nie miał większego kłopotu z nerkami.

Podczas wojny w Afganistanie Rosjanie stosowali przeciwko muzułmańskim bojownikom broń chemiczną, jednak jej efekty nawet je-

śli były długotrwałe, ograniczały się do wywoływania nagłych napadów kaszlu. Nawroty przebytej w Sudanie malarii także nie były zbyt silne i za każdym razem ojciec szybko wracał po nich do zdrowia. Pod wzglę-

dem kondycji fizycznej Osama Bin Laden dorównywał młodym męż-

czyznom, a kiedy szliśmy w góry, potrafił wspinać się sprawniej i szybciej niż dwudziestoletni młodzieńcy.

Jak już wspomniałem, ojciec uwielbiał górskie wycieczki i przeprawa kamienistymi ścieżkami przez pakistańską granicę stanowiła jego ulubioną rozrywkę. Byłem przerażony, gdy pewnego razu polecił mi pójść ze sobą.

- Omarze - powiedział - zagrożenie może się pojawić w każdej

chwili. Musimy wiedzieć, jak się wydostać z tych gór. Musimy poznać tu każdą skałę, każdy kamień, żeby w razie potrzeby znaleźć drogę ucieczki.

Zdarzało się, że budził mnie nad ranem z głębokiego snu i nakazywał

wyruszać w góry. Mimo że granica z Pakistanem znajdowała się dość blisko, nasze wyprawy potrafiły trwać siedem, a czasami nawet czternaście godzin, ponieważ często zmienialiśmy marszrutę. Któregoś dnia podczas wspólnej wyprawy szedłem z przodu po występie skalnym znajdującym się nieco wyżej od ścieżki, którą kroczył ojciec. Nie znaliśmy tego terenu zbyt dobrze, dlatego w pewnym momencie źle postawiłem nogę, straci-

łem równowagę i niemal ześlizgnąłem się z wąskiej półki. Ojciec, widząc moje rozpaczliwe wysiłki, nawet się nie poruszył, spokojnie patrzył i czekał, aż wdrapię się z powrotem na występ i podejmę przerwaną wędrówkę.

Kiedy później spytałem go, co by zrobił, gdybym spadł i skręcił sobie kark, odpowiedział z właściwą sobie beznamiętnością:

- Pochowałbym cię, synu.

Po przekroczeniu pakistańskiej granicy sypialiśmy na gołej ziemi.

Nie wolno mi było zabierać ze sobą żadnego koca czy innego przykry-cia, ponieważ ojciec wciąż był zdania, że muszę nauczyć się ogrzewać w naturalny sposób - nakrywając się tak jak w Sudanie gałęziami i ziemią - oraz znosić niewygody. Czasami jednak, nie bacząc na to, że mogę wywołać jego gniew, brałem ze sobą cienki pled.

Wiele razy odbywałem piesze wędrówki do Pakistanu. Gdy kilka

miesięcy później dołączyli do nas moi bracia, oni również brali udział

w wyczerpujących wyprawach. Nienawidziliśmy ich z całego serca, a jedyną osobą, która widziała sens w karkołomnej wspinaczce i czerpała z niej przyjemność, był ojciec.

Na przełomie czerwca i lipca 1996 roku, mniej więcej dwa miesiące po naszym przybyciu do Afganistanu, do obozowiska przybiegł posłaniec niosący złe wiadomości.

- Szanowny książę - mężczyzna złożył ukłon przed moim ojcem -

przynoszę niedobre wieści. Czy mogę je przekazać?

Osama Bin Laden zbladł, ale gestem nakazał posłańcowi mówić.

- Szanowny książę, mułła Nurallach został zamordowany.

Ojciec zacisnął usta, ale nie powiedział ani słowa, ponieważ podnie-sienie lamentu oznaczałoby kwestionowanie decyzji Boga, który uznał, że nadszedł czas, by mułła wstąpił do raju.

Milczeliśmy więc i z niedowierzaniem słuchaliśmy posłańca relacjonującego tragiczne wypadki.

- Byłem członkiem jego eskorty, szanowny książę, kiedy to się zdarzyło. Jechaliśmy w interesach z Dżalalabadu do Pakistanu. W połowie drogi wpadliśmy w zasadzkę - z kryjówki wyskoczyli uzbrojeni w ka-

łasznikowy mężczyźni i zaczęli strzelać dosłownie do wszystkich. Mułła Nurallach, którego łatwo było zidentyfikować, ponieważ jechał swoim czerwonym samochodem, zginął natychmiast. Niewiele brakowało, bym odszedł do raju razem z nim, ale Bóg chciał inaczej. Gdy kule zaczęły świstać nad głowami, potknąłem się o kamień i upadłem na ziemię-

Nie miałem broni w ręku i leżałem nieruchomo, napastnicy pomyśleli więc, że nie żyję, i zostawili mnie w spokoju. Kiedy odjechali, zerwa-

łem się na nogi, by udzielić pomocy tym, którzy przeżyli. Do tej pory udało nam się ustalić, że zamachu dokonali członkowie rodziny pewnego bandyty, którego mułła zgładził w zeszłym roku. - Posłaniec spuś-

cił głowę. - Mułła Nurallach spoczywa już w grobie, szanowny książę.

Przypomniałem sobie, że ojciec i inni wielokrotnie ostrzegali mułłę przed licznymi zagrożeniami i radzili mu, by przywiązywał większą wagę do ochrony własnego życia, mułła jednak nie przejmował się rzeczami, na które nie miał realnego wpływu. Najprawdopodobniej uważał, że jego przeznaczeniem jest śmierć od kuli. Wielu byłych afgańskich bojowników właśnie w ten sposób traciło życie. W kraju Pasztunów nawet najmniejsza zniewaga potrafiła stać się przyczyną sporu, którego dramatyczne skutki odczuwali wszyscy członkowie zaangażowanych w konflikt plemion.

Ojciec, wstrząśnięty wiadomością o śmierci przyjaciela, usiadł na ziemi i długo milczał.

Obracając się wśród zaufanych ludzi Osamy Bin Ladena, wiedziałem dość, by domyślać się, że przygnębienie, jakie owładnęło ojcem, spowo-dowane było nie tylko bólem po stracie bliskiej osoby. Mułła Nurallach był również potężnym sprzymierzeńcem politycznym i protektorem Osamy Bin Ladena. Jego przychylność gwarantowała nam bezpieczeń-

stwo w kraju, w którym wciąż w dużej mierze panowało bezprawie.

Śmierć mułły stawiała nas w trudnej sytuacji, ponieważ w razie ataku ze strony tych, którym nie podobała się obecność Arabów w Afganistanie, nikt nie ująłby się za nami.

Towarzysze ojca zgromadzili się wokół niego i w skupieniu czekali na jego słowa, on jednak, zdawało się, po raz pierwszy w życiu nie wiedział, co powiedzieć ani co robić. Siedział jak otępiały, nie zwracając na nikogo uwagi, i patrzył w dal.

Tak to jednak w życiu bywa, że po złych wiadomościach nadchodzą dobre. Milczenie ojca przedłużało się, trwało już kilka godzin, gdy nagle panującą w obozie ciszę przerwał głos dochodzący z krótkofalówki. Wartownicy pilnujący drogi, która prowadziła w Tora Bora, donosili: - Zbliża się samochód wiozący trzech mężczyzn ubranych w stroje talibów. Jakie są rozkazy?

W Afganistanie połową sukcesu podczas spotkania z nieznajomymi osobami jest rozpoznanie, do jakiego plemienia lub stronnictwa należą rozmówcy. Na szczęście talibowie nosili się w sposób, który wyróżniał

ich spośród innych. Członkowie Al-Kaidy mieli konserwatywne poglądy, ale zasady, jakimi kierowali się talibowie, były jeszcze surowsze. Nie pozwalały między innymi na słuchanie muzyki, tańczenie, hodowanie świń, oglądanie telewizji i filmów oraz kształcenie kobiet. Dorosłym mężczyznom nie wolno było się golić, a ich broda musiała być na tyle długa, że złapana u podstawy, wystawała z ręki.

Talibowie jeździli czarnymi samochodami o przyciemnionych szybach.

Ugrupowanie ojca zostało oparte na zasadach wahhabizmu, ruchu

religijnego będącego odmianą islamu sunnickiego. Wyznawcy wahhabizmu są radykalni w swoich poglądach i uważają, że muzułmanie we wszystkich sferach życia powinni kierować się nakazami religii, ale mimo to ich widzenie świata pod wieloma względami różni się od spojrzenia prezentowanego przez talibów. Zwolennicy wahhabizmu, w przeciwieństwie do talibów, nie uznają kultu świętych - uważają, że powinno się czcić tylko Boga, a nie zmarłych, choćby najbardziej poboż-

nych, ludzi. Poza tym członkowie Al-Kaidy nigdy nie przywiązywali wagi do marzeń sennych, podczas gdy talibowie często postępowali zgodnie ze wskazówkami, jakie mieli otrzymywać w czasie snu.

Ojciec bez chwili wahania rozkazał:

- Pozwólcie im przejechać. Powitajcie ich. Przyprowadźcie do mnie.

Wkrótce eskortowani przez wartowników talibowie pojawili się w naszym obozie. Byli ubrani dość charakterystycznie: na głowach nosili turbany związane w taki sposób, że jeden, długi koniec zawoju opadał

im na plecy. Poza tym mieli na sobie tradycyjny pasztuński strój zło-

żony z białej bawełnianej koszuli, długiej po kolana i przewiązanej pa-skiem, ciemnej kamizelki, luźnych spodni oraz wysokich butów uszy-tych ze skóry jaka.

Już po miesiącu pobytu w Afganistanie zdjęliśmy razem z ojcem saudyjskie odzienie i zaczęliśmy ubierać się na pasztuńską modłę z dwóch powodów. Po pierwsze miejscowe ubranie było dobrze przystosowane do warunków życia w Afganistanie, a po drugie ojciec stwierdził, że w tradycyjnym stroju będzie nam łatwiej wtopić się w tłum. Nie no-

siliśmy turbanów, ponieważ poprawne ich zawiązanie wymaga wielu miesięcy, a nawet lat ćwiczeń, za to nakrywaliśmy głowy popularnymi wśród Pasztunów okrągłymi czapeczkami.

Mężczyzna stojący na czele talibskiej delegacji zbliżył się do ojca, który wyciągnął rękę w powitalnym geście, i przeszedł od razu do rzeczy: - Przysyła nas mułła Mohammed Omar. Pragnie wam przekazać, że

doszły go wieści o śmierci mułły Nurallacha, w związku z czym pragnie was osobiście powitać i zapewnić, że Osama Bin Laden i osoby mu towarzyszące znajdują się pod ochroną talibów. Mułła Mohammed Omar zaprasza was również do swojego domu w Kabulu, gdzie chętnie was ugości.

Na twarz ojca wypłynął uśmiech bezgranicznej ulgi. Zaprosił gości do domu, podano herbatę i rozmawiano na temat punktów zapalnych w kraju oraz przyszłości Afganistanu, ponieważ w owym czasie było prawie pewne, że talibowie niebawem zapanują nad całym krajem.

Na zakończenie krótkiej wizyty ojciec poprosił posłańców, by przekazali swojemu przywódcy następującą wiadomość: - Powiedzcie mulle Mohammedowi Omarowi, że jestem bardzo

wdzięczny za serdeczne powitanie. Z przyjemnością odwiedzę go osobiście, ale najpierw muszę przygotować wszystko na przyjazd rodziny, która niedługo przyleci z Chartumu.

Gdy talibowie odjechali, ojciec nie krył radości. Był tak szczęśliwy, że miałem wrażenie, iż za chwilę wyściska i wycałuje nas wszystkich. Tak się jednak nie stało, ojciec szybko się opanował i powiedział do mnie: - Omarze, to jest wiadomość zesłana od Boga. Zaproszenie mułły Omara rozwiązuje nasze problemy i ratuje z trudnej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy.

Ojciec nie spotkał się w najbliższym czasie z mułłą Omarem, chociaż bacznie przyglądał się rozwojowi wypadków w kraju.

- Już wkrótce, Omarze - mawiał - talibowie będą rządzić całym

krajem. Przyzwolenie na pobyt w Afganistanie, jakie dał nam ich przywódca, to najlepsze, co mogło nas spotkać.

Po wizycie talibskich emisariuszy ojciec wyraźnie się odprężył. Nigdy wcześniej nie widziałem go tak spokojnego - trudniej było wyprowadzić go z równowagi i rzadziej podnosił głos na tego, kto niechcący go zirytował. Jego dobry humor brał się z pewności, że nic mu nie grozi ze strony talibów i może bezpiecznie sprowadzić rodzinę do Afganistanu.

Jeszcze tego samego dnia zarządził wyjazd do Dżalalabadu, gdzie rozpoczął przygotowania do przeprowadzki swoich żon i dzieci z Sudanu.

Ulgę, którą wszyscy odczuwaliśmy, przyćmiewał smutek z powodu

śmierci mułły Nurallacha. Nie mieściło mi się w głowie, że już nigdy nie zobaczę jego roześmianej twarzy. Wszyscy ludzie ojca darzyli go wielkim szacunkiem, a nawet uwielbiali. Gdy przyjeżdżaliśmy do Dżalalabadu, witał nas serdecznie i pomimo nawału zajęć zawsze był życzliwy i chętny do pomocy. Wiedzieliśmy, że odszedł do raju, gdzie czeka go wieczne szczęście, więc nie opłakiwaliśmy jego odejścia. Zaduma, jaka nas ogarnęła, wynikała z faktu, że dotkliwie odczuwaliśmy brak mułły tu, na ziemi. Był naprawdę dobrym człowiekiem, wrażliwym na los innych i potrafił zwrócić uwagę nawet na tak mało znaczącą osobę jak młody chłopiec żyjący gdzieś w górach. Nigdy nie zapomnę, jak pewnego razu przyjechał w Tora Bora z małym brązowo-białym szczeniakiem. Widząc pytające spojrzenie ojca, powiedział, że nastoletni chłopak żyjący w górskim obozowisku może potrzebować przyjaciela.

- Ten szczeniak jest dla Omara - dodał.

Ojciec nie protestował, choć znając jego stosunek do psów, domyślałem się, że nie był specjalnie zachwycony prezentem mułły, ja natomiast nie posiadałem się z radości. Nazwałem szczeniaka Bobby, na cześć psa, z któ-

rym bawiłem się w Chartumie. Bobby okazał się wiernym towarzyszem i spędziliśmy razem wiele godzin, dzieląc trudy i samotność górskiego życia.

Nie mówiłem ojcu o żalu, jaki odczuwałem z powodu śmierci mułły Nurallacha, ponieważ obawiałem się, że uzna go za kwestionowanie wyroków boskich. Nie mogłem jednak nic na to poradzić i wizję rajskiej uczty ciągle przesłaniał mi przerażający obraz zakrwawionego, konają-

cego przyjaciela.

Być może ojciec zauważył ogarniające mnie przygnębienie, ponieważ nagle zaczął mówić o swojej życiowej misji, tak jakby chciał odwrócić moje myśli od tragicznego losu mułły:

- Omarze, wiem, że często zastanawiasz się, dlaczego postępuję tak a nie inaczej. Myślę, że zrozumiesz to, kiedy dorośniesz, a teraz chciałbym.

żebyś zapamiętał jedno: Bóg dał mi życie, bym je wykorzystał w konkretnym celu. Tym celem jest dżihad. Żyję tylko po to, by walczyć o sprawiedliwość dla muzułmanów. - Jego spojrzenie stwardniało. - Muzułmanie są uciskani przez resztę świata. Mam za zadanie to zmienić i sprawić, że inne narody wreszcie zaczną się liczyć z islamem.

Moje milczenie zachęciło ojca do kontynuowania wywodu na temat niegodziwości Ameryki i jej nikczemnej polityki.

- Amerykański prezydent ma się za władcę świata, synu. Rząd i na-ród amerykański atakują muzułmańskie kraje nawet wtedy, gdy sprze-ciwiają się temu inne państwa. Nie mieli prawa mieszać się do naszych spraw w Kuwejcie. Inwazja Iraku na Kuwejt była wewnętrznym problemem Bliskiego Wschodu i to my sami powinniśmy byli ten problem rozwiązać. Amerykanie mieli oczywiście w tym swój interes, dostęp do złóż ropy naftowej, ale ich celem było także zniewolenie narodów muzułmańskich. Amerykanie nienawidzą muzułmanów, ponieważ kochają Żydów. W rzeczywistości Ameryka i Izrael to jedno państwo.

W tym momencie przypomniało mi się, że niektórzy żołnierze za

plecami ojca zastanawiali się, dlaczego ich przywódca pomija w swoich planach Izrael. Bojownicy nienawidzili tego kraju bardziej niż odległej Ameryki i pragnęli go zaatakować. Nie rozumieli, czemu nigdy nie padł taki rozkaz, ale żaden z nich nie odważył się wypowiedzieć na głos swoich wątpliwości.

Nie wiem, jak to się stało, że akurat wtedy zdobyłem się na to, by zapytać:

- Ojcze, dlaczego nie zaatakujesz Izraela zamiast Ameryki?

Ojciec spojrzał na mnie, ale nic nie powiedział, powtórzyłem więc to, co słyszałem od żołnierzy:

- Izrael to małe państwo i znajduje się niedaleko nas. Ameryka jest ogromnym i bardzo odległym krajem.

Ojciec myślał jeszcze przez chwilę, po czym wyjaśnił:

- Omarze, wyobraź sobie rower o dwóch kołach. Jedno koło zrobione ]est ze stali, drugie zaś z drewna. Pomyśl, które koło zniszczyłbyś najpierw, gdybyś chciał zepsuć cały rower?

- To drewniane - odpowiedziałem.

- Masz rację, synu. Zapamiętaj: Ameryka i Izrael są jak jeden rower o dwóch kołach. Drewnianym kołem są Stany Zjednoczone, stalowym jest Izrael. Omarze, Izrael jest silniejszy od Ameryki. Czy generał podczas bitwy atakuje najsilniejsze pozycje nieprzyjaciela? Nie, rzuca wszystkie swoje siły do ataku na najsłabszy punkt linii obrony. Amerykanie są słabi, dlatego to ich trzeba atakować. Kiedy zepsujemy drewniane koło, stalowe również będzie do niczego. Nie można jechać na rowerze, w któ-

rym nie ma jednego koła.

Poklepał mnie po kolanie.

- Najpierw zniszczymy Amerykę. Doprowadzą do tego nie porażki militarne, ale klęska ekonomiczna. Sprawimy, że jej gospodarka się załamie.

Kiedy to się stanie, Stany Zjednoczone przestaną dostarczać Izraelowi broń, ponieważ nie będzie ich na to stać, a wtedy stalowe koło pokryje się rdzą i rozpadnie. Tak zrobiliśmy ze Związkiem Radzieckim, który dzięki nam wykrwawił się na polach bitewnych Afganistanu. Rosjanie wydali wszystkie swoje pieniądze na wojnę, a kiedy nie mieli już za co się dozbrajać, uciekli. Niedługo potem upadł rządzący w Rosji system. Potężny naród padł na kolana przed bojownikami broniącymi Afganistanu. To samo stanie się z Ameryką i Izraelem, musimy tylko być cierpliwi. Ich upadek może nie nadejdzie za mojego życia, może nawet nie za twojego, ale w końcu nadejdzie.

Pewnego dnia muzułmanie zapanują nad światem. - Ojciec urwał, by po chwili dokończyć: - Taki jest boży plan, Omarze, muzułmanie będą rządzić.

Siedziałem w milczeniu, nie czując ani dumy, ani radości ze słów ojca.

Tak naprawdę chciałem jedynie, żeby był jak inni ojcowie, którzy chodzą do pracy i dbają o swoją rodzinę. Nie ośmieliłem się jednak powiedzieć mu, że nigdy nie zrozumiem, dlaczego misja, jakiej się poświęcił, przysłoniła mu całą resztę i stała się ważniejsza niż obowiązki wynikające z bycia mężem i ojcem.

Moja niezbyt żywiołowa reakcja na jego końcowe oświadczenie najwyraźniej sprawiła mu zawód. Osama Bin Laden był przyzwyczajony do tego, że jego poglądy przyjmowane były o wiele bardziej entuzjastycznie wśród żołnierzy, dla których święta wojna i zniszczenie Ameryki stanowiły jedyny sens życia.

Ja jednak nie czułem w sobie podobnej pasji.

W samochodzie zapanowała złowróżbna cisza, której nikt nie przerwał aż do powrotu w Tora Bora.

Błogosławieństwo mułły Omara oznaczało, że ojciec nareszcie mógł

wcielić w życie swoje ambitne plany, dlatego wezwał wszystkich swoich byłych żołnierzy do przybycia. Najłatwiej było ściągnąć tych stacjonują-

cych w Sudanie i część z nich przyleciała do Afganistanu tym samym samolotem, którym przybyła moja mama i rodzeństwo.

Rządy okolicznych państw z niepokojem przyjęły wiadomość o przeprowadzce ojca w góry Tora Bora, ponieważ jego radykalne poglądy i niebezpieczne działania sprawiały, że zachodnie mocarstwa zaczęły uważniej przyglądać się tej części świata, a to było nie na rękę sąsiadom Afganistanu. Z kolei zwykli ludzie, którzy wciąż dobrze pamiętali Osamę Bin Ladena, uznawali go za wielkiego bohatera. Muzułmańscy politycy nie ufali mu, a nawet go nienawidzili, ale ludzie go kochali. Stąd też kiedy tylko rozeszła się wiadomość, że Osama Bin Laden zakłada obóz szkoleniowy dla bojowników, zaczęli do nas przybywać ochotnicy, zagorzali zwolennicy dżihadu. W ten sposób dość szybko powstała armia mudżahedinów złożona z weteranów i nowo zwerbowanych żołnierzy.

Nigdy wcześniej ojciec nie miał do dyspozycji tylu oddanych mu żoł-

nierzy, którzy wierzyli w to samo co on i pragnęli oddać życie za swoje przekonania. Poznałem wielu z nich, ponieważ wciąż byłem pomocnikiem ojca i przez większość dnia nie odstępowałem go na krok. Zauwa-

żyłem, że weterani, którzy walczyli z Rosjanami w Afganistanie, zwykle byli bardzo dobrymi ludźmi. Kilkanaście lat wcześniej zrezygnowali ze swoich marzeń, by walczyć o wolność muzułmańskiego kraju, ale na pewno nigdy ich celem nie było mordowanie niewinnych cywili. Choć lubili spędzać czas w towarzystwie swoich starych druhów, czasami odnosiłem wrażenie, że wcale nie mają już ochoty walczyć i zabijać.

Młodzi żołnierze byli zupełnie inni. Palili się do walki i gotowi byli w każdej chwili poświęcić życie dla sprawy. Łatwo ich było rozpoznać, ponieważ zwykle kroczyli dumnie po obozie i z butną miną rozglądali się na boki. Kiedy jednak przyjrzałem się im bliżej, zacząłem podejrzewać, że pewność siebie, jaką okazywali na zewnątrz, wcale nie odzwierciedlała tego, co działo się w ich duszach. Wielu z nich w rzeczywistości uciekało ze swoich domów i krajów przed problemami. Niektórzy byli zbiegłymi kryminalistami - pamiętam jednego żołnierza, który chwalił się tym, że poderżnął gardło rodzonemu bratu za to, iż ten zgodził się na współżycie przedmałżeńskie. Inni pochodzili z tak ubogich rodzin, że przed przybyciem do obozu jedli mięso zaledwie kilka razy w życiu. Większości z nich nie było stać na poślubienie kobiety i założenie rodziny, a ponieważ w kulturze bliskowschodniej małżeństwo i wielodzietność są uznawane za podstawę dobrego życia, mężczyźni ci czuli się nieudacznikami. Dla wielu z nich życie na ziemi było istnym piekłem, dlatego byli tak bardzo podatni na przesłanie ojca i upatrywali wybawienia w chwalebnej śmierci.

Było mi szczerze żal tych ludzi. Wiedziałem, że uważali odejście do raju za największą nagrodę, ja jednak nigdy nie pragnąłem śmierci; prawdę mówiąc, robiłem, co mogłem, by zachować życie. Mimo że sam nie miałem zbyt szczęśliwego dzieciństwa i młodości, wierzyłem, że można dostąpić szczęścia również na ziemi, i chciałem tego doświadczyć.

Pewnego dnia, gdy siedziałem na brzegu półki skalnej, zatopiony w niewesołych myślach, podszedł do mnie ojciec i oznajmił, że następnego ranka moja mama i rodzeństwo wylatują z Chartumu. Zerwałem się na nogi i momentalnie odzyskałem dobry nastrój.

- Ja zostanę w Tora Bora - powiedział ojciec. - Moi ludzie zawiozą ich do pałacu w Dżalalabadzie. Następnego dnia pojedziesz do Dżalalabadu i zostaniesz tam kilka dni, dopóki nie zorganizuję transportu.

Potem wszyscy przyjedziecie tutaj.

Nie zmienił zatem zdania i wciąż chciał, by jego żony i dzieci zamieszkały wysoko w górach w skrajnie trudnych warunkach. Złościło mnie to, ale teraz w głowie miałem tylko jedno - już niedługo miałem się spotkać z ukochaną mamą, której nie widziałem od prawie czterech miesięcy! Wypełniała mnie radość, chciałem krzyczeć i skakać ze szczęścia, ale oczywiście musiałem się opanować, ponieważ ojciec nie akceptował tak spontanicznych zachowań.

Gdy dwa dni później siedziałem obok Szira w samochodzie i zjeż-

dżałem w dół krętą drogą, obróciłem się, by spojrzeć na górę Bin Ladenów. Na tle szarej skały odcinała się wysoka sylwetka ojca, który nagle wydał mi się stary i bardzo samotny. Po raz pierwszy w życiu poczu-

łem, że on jest przeszłością, a ja przyszłością. Poczułem się mężczyzną.

ROZDZIAŁ 17 )•

ODLEGŁY KRAJ

Nadżwa Bin Laden

Przez cztery długie miesiące mieszkałyśmy w Chartumie same

z dziećmi, nie wiedząc, co dalej. Melancholijny nastrój w moim wypadku był spotęgowany odkryciem, którego dokonałam niedługo po tym, jak opuścił nas Osama. Okazało się, że po raz dziesiąty jestem w ciąży. Mąż o niczym nie wiedział, ponieważ od chwili wyjazdu nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Jako że mogłam pokazywać się w miejscu publicznym tylko w towarzystwie męża, podczas jego nieobecności nie wychodziłam z domu. Załatwianiem wszystkich sprawunków zajmował się nasz kierowca.

W ciągu ponad dwudziestu lat małżeństwa przyzwyczaiłam się do

długich okresów rozłąki, jednak tym razem przeczuwałam, że dzieje się coś niedobrego. Byłam niespokojna niczym zwierzę, które choć nie rozumie zjawisk atmosferycznych, instynktownie wyczuwa tsunami su-nące po dnie pozornie spokojnego oceanu. Coś mi mówiło, że zbliżają się zmiany i że nie będą to zmiany na lepsze. Nawet moje najmniejsze dzieci, Iman i Ladin, stały się smutne i apatyczne.

Omar, mój wrażliwy i nad wiek dojrzały syn, na którym zawsze mog-

łam polegać, nigdy wcześniej nie wyjeżdżał. Jego dwaj starsi bracia, spokojny, a nawet milkliwy Abdul Raman oraz gadatliwy Saad, tęsknili za Omarem najbardziej ze wszystkich dzieci, ponieważ zwykle byli nierozłącznymi towarzyszami zabaw. Dopiero teraz, gdy na pewien czas zabrakło go wśród nas, zauważyłam, jak zbawienny wpływ miała obecność rozsądnego Omara na resztę rodzeństwa.

Moje myśli codziennie wędrowały do męża i syna i chociaż stara-

łam się być cierpliwa, po trzech miesiącach czekania zaczęłam się obawiać, że już nigdy ich nie zobaczę. Właśnie wtedy, gdy powoli traci-

łam nadzieję, jeden z zaufanych pracowników męża poinformował

mnie, że następnego dnia mamy wyjechać z Chartumu, by spotkać się z Osamą i Omarem. Mężczyzna nie powiedział mi, dokąd wyruszamy, i ja również o to nie pytałam. Zdziwiłam się jedynie, gdy usłyszałam, że z polecenia Osamy mamy zostawić wszystkie nasze rzeczy w domu.

Każdy z nas mógł zabrać ze sobą zaledwie dwie zmiany ubrań. Wszystkie sprzęty domowego użytku także miały pozostać w Chartumie. Nie wolno mi było zapakować choćby igły do szycia! Po chwili namysłu doszłam jednak do wniosku, że cały nasz dobytek, jak nieraz już bywało, zostanie przetransportowany osobno, w późniejszym czasie.

Bardziej przejmowałam się innymi sprawami. Zastanawiałam się,

jak dzieci zniosą przeprowadzkę. Pomyślałam o Omarze, jego miłości do zwierząt, i zrobiło mi się smutno, że po raz kolejny jego ukochane konie będą pozostawione na łasce losu. Po wyjeździe męża i syna ludzie Osamy od czasu do czasu zabierali Abdula Ramana, Saada, Osmana i Mohammeda do stajni, zwierzęta nie czuły się więc opuszczone czy zaniedbane. Kto jednak zajmie się nimi, kiedy wyjedziemy wszyscy? Nie miałam pojęcia. Wiedziałam, że Omar na pewno będzie bardzo prze-

żywał rozstanie z końmi, i na samą myśl o tym było mi go żal. Troską napawało mnie wiele różnych aspektów naszego wyjazdu, ale z nikim nie dzieliłam się swoimi rozważaniami.

Przygotowania do wyjazdu z Sudanu przebiegały o wiele spokojniej i wiązały się z mniejszym zamieszaniem niż wcześniejsza wyprowadzka z Arabii Saudyjskiej, ponieważ tym razem prawie nie mieliśmy bagaży.

Wyszliśmy z domu praktycznie tak, jak staliśmy; wyglądało to, jakby-

śmy wybierali się na krótkie rodzinne wakacje.

Pracownicy męża przyjechali po nas mikrobusami i samochodami oso-bowymi. Gdy wsiedliśmy do podstawionych aut i wyruszyliśmy w drogę na lotnisko, obejrzałam się za siebie, by po raz ostatni spojrzeć na dzielnicę Ar-Rijad. Kolejny rozdział naszego życia został właśnie zamknięty.

Na lotnisku czekał na nas wyczarterowany duży samolot. Na jego pokładzie znaleźliśmy się nie tylko my, żony i dzieci Osamy, ale i ludzie męża wraz ze swoimi rodzinami.

Zajęłam przeznaczone dla nas miejsca z przodu samolotu, niedaleko mnie usiadły dwie pozostałe żony Osamy i chociaż mogłyśmy swobodnie ze sobą rozmawiać, żadna z nas nie była w nastroju do pogawędki.

Wyjeżdżałam z Chartumu z siedmiorgiem dzieci - brakowało wśród nas najstarszego Abdullaha, który zamieszkał ze swoją rodziną w Arabii Saudyjskiej, i Omara. Chairia leciała razem z ośmioletnim synkiem Hamzą, Siham zaś podróżowała w towarzystwie czwórki dzieci. W sumie było nas czternaścioro, o czworo mniej niż podczas lotu z Dżuddy do Sudanu. Gdy wsiadłam do samolotu, ogarnął mnie dziwny spokój.

Pomyślałam, że skoro nie mam wpływu na los swój i swoich dzieci, nie warto martwić się na zapas. Modliłam się jedynie w duchu o pokój i błogosławieństwo dla całego świata, w tym i mojej rodziny.

Można powiedzieć, że odbywaliśmy lot w nieznane, ponieważ nikt z obecnych na pokładzie nie znał celu podróży. Nawet żołnierze Osamy nie wiedzieli, czy wracamy do Arabii Saudyjskiej, czy może lecimy dalej, do Jemenu lub Pakistanu.

Z Pakistanu miałam dobre wspomnienia i przeprowadzka do tego akurat kraju nie napawałaby mnie niepokojem. O Jemenie nie wiedziałam zbyt wiele, poza tym że wywodziły się z niego zarówno moja, jak i męża rodzina. Był to kraj muzułmański, dość konserwatywny, więc i tam zapewne czułabym się dobrze.

Lecieliśmy bardzo długo i w pewnym momencie przeszło mi przez

głowę, że być może pilot zamierza oblecieć ziemię dookoła. Na szczęś-

cie maszyna w końcu zaczęła obniżać lot. Gdy wyjrzałam przez okno, zobaczyłam majaczące w oddali szczyty wysokich gór. Po kilku minutach zeszliśmy na jeszcze mniejszą wysokość i teraz widziałam już nie tylko góry, ale i rozciągającą się pod nami równinę skąpo porośniętą drzewami. Trudno mi było zebrać myśli, a w głowie kołatało mi się tylko jedno pytanie: „Cóż to za odległy kraj?”.

Nagle pojawiło się pod nami niewielkie lotnisko, wokół którego tu i ówdzie kręcili się mężczyźni ubrani w tradycyjne afgańskie stroje.

Pamiętałam ten typ ubrania z wakacji w Pakistanie, nie byłam jednak pewna, czy faktycznie lądujemy w Afganistanie, ponieważ równie dobrze mogliśmy znajdować się Pakistanie, licznie zamieszkanym przez Pasztunów.

Serce zamarło mi na chwilę, ale szybko odzyskałam równowagę,

przypominając sobie, że niedługo cała nasza rodzina znów będzie razem i to jest najważniejsze.

Po lądowaniu rozpoczęła się gorączkowa krzątanina. Wszyscy pasażerowie naszego samolotu zostali zaprowadzeni przed budynek lotniska, gdzie czekały na nas zaparkowane w rzędach mikrobusy i pick-

-upy marki Toyota. Byłam wyczerpana podróżą, trudno więc było mi się skupić na obserwacji otoczenia. Pilnowałam jedynie, by wszystkie dzieci powsiadały do samochodów i bezpiecznie dotarły do miejsca zwanego starym pałacem. Tam przygotowano na nasze przyjęcie najlepsze pokoje. Pozostałe pomieszczenia zajęły żony i dzieci ludzi pracujących dla Osamy.

Trochę niepokoił mnie fakt, że ani mąż, ani syn nie przybyli, by nas powitać. Ktoś mi powiedział, że jesteśmy w Afganistanie, ale chciałam to usłyszeć od nich. Wieczorem udałam się razem z dziećmi na spoczynek, długo jednak nie mogłam zasnąć, ponieważ roztrząsałam sytuację, w jakiej się znaleźliśmy.

Następnego ranka czekała mnie jednak cudowna niespodzianka.

Przed pałacem zjawił się mój przystojny syn Omar.

Ledwo go poznałam, tak się zmienił. Był ubrany w luźne pasztuń-

skie szaty, które nie zdołały jednak zamaskować faktu, iż wychudł. Widziałam również, że z trudem łapie powietrze, i przypomniałam sobie o dręczącej go od dziecka astmie, postanowiłam jednak zapytać go o problemy z oddychaniem w stosowniejszym momencie. Małe dzieci powitały starszego brata okrzykami radości i głośnym śmiechem, prze-komarzając się z nim i dokuczając mu z powodu zmienionego wyglądu.

Uroczy nieśmiały uśmiech, jaki im posłał, upewnił mnie, że mam przed sobą swojego ukochanego syna. Omar wciąż jeszcze nie był zbyt wysoki, ale w jego twarzy dostrzegłam jakiś nowy rys. Przede mną stał

już nie chłopiec, ale młody mężczyzna, i domyśliłam się, że przez te cztery spędzone z ojcem miesiące Omar wkroczył w świat dorosłych.

Kiedy do mnie podszedł, uniósł moją rękę, delikatnie ją ucałował

i powiedział:

- Witaj, matko. Jak się czujesz?

- Dziękuję, Omarze, dobrze - odrzekłam. - A na twój widok jeszcze lepiej.

W odpowiedzi syn kilka razy pocałował mnie w zasłonięte chustą policzki.

Czułam, że nie wytrzymam już dłużej niepewności, zapytałam więc wprost:

- Omarze, gdzie jesteśmy?

- W Afganistanie, w mieście Dżalalabad, niedaleko granicy z Pakistanem.

A zatem to prawda, Osama sprowadził nas do Afganistanu. Nie pozostało mi nic innego, jak podziękować Bogu za to, że dotarliśmy tu bezpiecznie i że znów cała rodzina będzie razem. Spytałam jeszcze o jedno: - A nasze rzeczy? Kiedy je przywiozą?

Omar odwrócił wzrok i po chwili milczenia odpowiedział: - Nie wiem.

Trochę mnie to zaniepokoiło, ale postanowiłam nie zadawać więcej pytań. Wkrótce miałam zobaczyć się z mężem i spodziewałam się, że wtedy wszystko się wyjaśni.

Nie chciałam zostać w pałacu, w którym mieszkało wiele obcych

kobiet i dzieci, dlatego poprosiłam Omara, by powiedział mi, co dalej z nami będzie. Przypuszczałam, że Osama oczekuje nas w jakimś innym, przyjemniejszym miejscu, które stanie się naszym domem.

Słysząc moje pytanie, syn zawahał się, po czym rzekł:

- Pojedziecie ze mną w Tora Bora. Ojciec tam na was czeka.

Tora Bora - pamiętałam tę nazwę. Mąż kilkakrotnie wspominał nam o kryjówce w górach, z której razem ze swoimi bojownikami wyprowadzał udane ataki na Rosjan. Nie rozumiałam, po co mamy jechać gdzieś w góry, ale nauczona doświadczeniem nie wymagałam od syna, by wszystko od razu mi wytłumaczył. Wiedziałam, że Osama w odpowiednim czasie wyjawi mi swoje zamysły.

Od pierwszego dnia małżeństwa ufałam mężowi we wszystkim. Zawsze troszczył się o naszą rodzinę, nie miałam więc powodu przypuszczać, że tym razem będzie inaczej, choć mówiąc szczerze, nie potrafi-

łam sobie wyobrazić życia wysoko w górach. Byłam przyzwyczajona do równin, umiałam się odnaleźć w klimacie pustynnym i nadmorskim, ale góry stanowiły dla mnie zupełną nowość.

Resztę dnia spędziłam z dziećmi, nie mówiąc zbyt wiele i starając się zbyt wiele nie myśleć.

Następnego ranka, gdy przed pałac zajechała kawalkada pick-upów, wsiedliśmy do samochodu razem z Omarem i ruszyliśmy w drogę. Nie rozmawialiśmy o celu podróży, poruszaliśmy tematy związane z rodziną i ostatnimi miesiącami naszego pobytu w Chartumie. Zauważyłam, że syn jest podenerwowany, ale nie wypytywałam o przyczynę jego niepokoju, i domyśliłam się jej dopiero, gdy przybyliśmy na miejsce. W duchu najbardziej cieszyłam się z tego, że Omar nie pyta mnie o konie, ponieważ musiałabym przekazać mu przygnębiającą wiadomość - zostały porzucone tak samo jak te, które mieliśmy w Arabii Saudyjskiej.

Krajobraz Afganistanu był zdumiewający. Widoki, jakie roztaczały się wokół nas, zapierały dech w piersiach. Pomyślałam, że bardzo chcia-

łabym przenieść ten niepowtarzalny pejzaż na płótno, ale zaraz potem przypomniałam sobie, że wszystkie przybory malarskie zostały w Chartumie.

Byłam bardzo zmęczona, oczy same mi się zamykały. Dość ciężko

znosiłam pierwsze miesiące ciąży i potrzebowałam więcej odpoczynku niż zwykle, droga była jednak tak wyboista, że nie potrafiłam się zdrzem-nąć. Za to Iman i Ladin, wyczerpani trudami podróży, wkrótce zapadli w niespokojny sen.

Kiedy dotarliśmy do podnóży skalistego masywu, rozpoczęła się mo-zolna jazda pod górę wąską drogą, a właściwie ścieżką. Byłam pewna, że wszyscy zginiemy! Twarz miałam zasłoniętą, nikt nie widział więc malującego się na niej przerażenia, ale Omar zobaczył chyba moje zaciśnięte kurczowo ręce, ponieważ nachylił się do mnie i wyszeptał uspokajająco: - Matko, tylko za pierwszym razem wydaje się to straszne. Mamy najlepszych kierowców. Nikt jeszcze nie spadł.

Mijane przez nas szczyty leżały tak blisko siebie, że zdawały się stanowić jedną górę. Omar, który tego dnia czytał chyba w myślach, znów pochylił się w moją stronę.

- Niedługo wszyscy do tego przywykniecie - powiedział, po czym obwieścił nam, że jedną z tych potężnych gór Osama Bin Laden otrzymał w prezencie od mułły Nurallacha, zabitego niedawno w wyniku waśni plemiennej.

Szczerze przyznam, że wiadomość ta wcale mnie nie zachwyciła.

Jeśli mąż obdarzyłby szczególnym przywiązaniem wysoką górę w odległym kraju, nie oznaczałoby to dla nas nic dobrego.

W pewnym momencie zatrzymaliśmy się na chwilę przy punkcie kon-trolnym, w którym żołnierze Osamy z karabinami przewieszonymi przez ramię pełnili straż. Oczywiście spodziewali się nas, zaraz więc wznowili-

śmy podróż. Kiedy w końcu zatrzymaliśmy się przy skalnej ścianie, Omar zaskoczył mnie po raz kolejny.

- Matko, resztę drogi musimy pokonać pieszo - powiedział.

Nie musieliśmy iść daleko, ale i tak byłam pełna obaw. Martwiłam się, że potknę się, przewrócę i wyrządzę krzywdę nienarodzonemu maleństwu.

Bałam się również o młodsze dzieci, które nieprzyzwyczajone do górskiego terenu mogły się pośliznąć i runąć w dół. Odwróciłam się i zerknęłam na Chairię i Siham, które szły tuż za nami. Wszystkie miałyśmy zasłonięte twarze, ale widziałam po ich nerwowych ruchach, że podzielają mój niepokój. Dokąd właściwie sprowadził nas mąż, pytałyśmy się w duchu.

Kiedy spojrzałam w górę, zobaczyłam Osamę stojącego na skraju półki skalnej. Strażnicy poinformowali go, że przyjechaliśmy, czekał więc na nas i bacznie obserwował grupę kobiet i dzieci wspinających się powoli na jego górę. Występ skalny, na którym stał, wydał mi się dość szeroki i zastanawiałam się, czy kazał go specjalnie wykuć w granitowym zbo-czu. Ze zdumieniem dostrzegłam również, że Osama miał towarzysza.

Przy nodze męża warował duży pies.

- To Bobby, mój pies obronny - wyjaśnił Omar. - Mułła Nurallach dał mi go na kilka tygodni przed śmiercią.

Nie znałam mułły Nurallacha, ale pomyślałam, że musiał być bardzo hojnym człowiekiem. W naszej kulturze szczodrość jest cechą wysoce cenioną, dlatego nagle zrobiło mi się przykro, że tak dobry i życzliwy naszej rodzinie człowiek został zabity, choć z pewnością trafił do raju. Przyszło mi również do głowy, że wielkoduszny mułła, ofiarowu-jąc Osamie tę stromą i niebezpieczną górę, chyba nie przypuszczał, iż pewnego dnia stanie się ona domem kobiet i małych dzieci.

Kiedy podeszliśmy bliżej, zauważyłam rozpadające się niskie budynki zrobione z ciemnoszarej skały. Ich widok nie wzbudził we mnie entuzjazmu. Patrzyłam na nie z ciężkim sercem i dopiero gdy przenios-

łam spojrzenie na męża, poczułam radość z naszego spotkania.

Osama przywitał się ze wszystkimi, po czym zaprowadził mnie do największego budynku. Omar odszedł z braćmi na bok, by przedstawić im swojego czworonożnego przyjaciela, pozostali zaś czekali w milczeniu.

Z bliska budowle też wyglądały niechlujnie. Wzniesiono je z większych i mniejszych kamiennych głazów, które ktoś próbował ociosać, by nadać im kształt regularnych bloków, niestety bez większego efektu.

Przeczuwałam, co zaraz nastąpi, ale mimo to gdy Osama oznajmił, że patrzę na swój nowy dom, oniemiałam.

Mąż nigdy nie przepraszał mnie za to, czego za jego przyczyną do-

świadczałam. Tak było i tym razem. Wprowadził mnie do środka baraku i wskazał dwa pokoje, które miałam zająć razem z ośmiorgiem dzieci. Większe pomieszczenie nazwał pokojem dziennym i kuchnią, mniejsze zaś sypialnią. Do tego dochodziła jeszcze maluteńka łazienka, którą niedawno dobudowano. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś podobnego, przyglądałam się więc pokojom w otępieniu, kiwałam głową i udawałam zainteresowanie.

Miałam zamieszkać z dziećmi w dwóch ciasnych pomieszczeniach

na szczycie niebezpiecznej góry. Wiedząc, że mąż nie toleruje skarg i narzekań, zwróciłam uwagę na to, czego zwykle w górskich chatach się nie spotyka - pobielone ściany i cienką betonową posadzkę wylaną na środku każdego pokoju. Pod ścianami zostało kilkanaście centymetrów klepiska pokrytego tanimi nylonowymi chodnikami. Przemilczałam brak prądu, którego pomimo swych surowych zasad Osama pozwalał

nam używać do oświetlania domu. Pomyślałam, że będziemy zmuszeni korzystać z lamp gazowych, i miałam rację - mąż wskazał butle, dzięki którym mogliśmy uzupełnić zapasy gazu.

Co gorsza, nigdzie nie widziałam również kranów, ale tej kwestii także nie poruszyłam. Zauważyłam za to turystyczne kuchenki gazowe z jednym palnikiem, nie musiałam więc pytać, na czym będziemy przygotowywać posiłki. Dzieci miały spać na cienkich bawełnianych materacach rzuconych wprost na podłogę, dla mnie zaś przygotowano jedyny mebel w pomieszczeniach - drewniane łóżko. Całości wystroju dopełniał niewielki stos poduszek ułożonych w rogu pokoju dziennego.

Zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób ogrzejemy naszą chatę. Rozejrzałam się i w kącie dostrzegłam stalową skrzynkę, z której odchodziła rura, znikając w wykutej w ścianie dziurze. Obok piecyka leżało stos porąbanych drewien.

Gdy Osama pochwycił moje spojrzenie, powiedział:

- W górach jest dużo drzew. Chłopcy będą przynosić drewno. Bę-

dzie wam ciepło.

Chociaż przyjechaliśmy do Afganistanu na początku września, zdą-

żyłam już zmarznąć. Wiedziałam, że zimą w tutejszych górach przechodzą gwałtowne burze i śnieżyce, i obawiałam się tego, co czeka nas za kilka miesięcy.

Dopiero wieczorem powiedziałam Osamie, że spodziewam się kolejnego dziecka. Nie pamiętam jego reakcji, ale podejrzewam, że jako doświadczony ojciec siedemnaściorga dzieci nie był zbyt poruszony tą nowiną.

Tym sposobem znalazłam się razem z dziećmi na szczycie Tora Bora, stromego, wysokiego masywu górskiego, który należał do mojego męża.

Cieszyłam się, że znów jesteśmy razem, ale pod wieloma względami był to bardzo ciężki okres w moim życiu.

Dość szybko okazało się, iż jedzenie tutaj będzie wyjątkowo jedno-rodne. Właściwie w kółko przyrządzałam posiłki z tych samych produktów: jajek, ziemniaków i ryżu.

Na śniadanie mieliśmy jajecznicę z serem i chleb, które popija-

liśmy wodą lub zieloną herbatą. W południe zwykle podawałam ryż z warzywami lub ziemniaki, rzadziej okrę i pomidory. Mięsa prawie nie jadaliśmy. Martwiło mnie to, ponieważ wiedziałam, że zarówno moje nienarodzone dziecko, jak i dorastający chłopcy bardzo potrzebują pełnowartościowych pokarmów bogatych w białko. Na kolację serwo-wałam właściwie to samo co na śniadanie - jajka i chleb. Od czasu do czasu przywożono nam puszki z tuńczykiem, przysmakiem najmłodszych dzieci, które bardzo cierpiały z powodu braku słodyczy i innych dziecięcych smakołyków.

Starsze dzieci praktycznie cały czas chodziły głodne, a ja, nie ma-jąc ich czym nakarmić, na okrągło gotowałam jajka, których akurat zawsze mieliśmy pod dostatkiem. Starałam się przy tym rozładować ich napięcie żartami - synowie śmiali się do rozpuku, gdy powiedziałam im kiedyś, że niedługo zaczną gdakać jak kury.

Najbardziej doskwierał mi brak bieżącej wody. Z początku czerpali-

śmy wodę ze strumienia, ale nasze potrzeby były tak duże, że chłopcy nie nadążali z noszeniem wiader. Po kilku tygodniach Osama zorganizował regularne dostawy wody, którą przywożono z pobliskiej wsi.

Ponieważ kobiety nie mogły wychodzić z domu w obecności obcych mężczyzn, w ścianie baraku wywiercono dziurę, przez którą dostawca wlewał wodę. Musiałyśmy śmiesznie wyglądać, gdy razem z córkami tłoczyłyśmy się przy otworze, napełniając plastikowe dzbany i usiłując nie uronić ani kropli cennego płynu.

Nigdy nie poskarżyłam się mężowi, nawet wtedy gdy prałam brudne ubrania w metalowym wiadrze wypełnionym zimną wodą, gdy gotowa-

łam ryż dla całej rodziny na śmiesznie małym palniku, gdy chłodziłam łatwo psujące się produkty w wodzie ze strumienia ani gdy zamiatałam podłogę dziwaczną miotłą zrobioną z nylonowego dywanika.

Nie poskarżyłam się nawet wtedy, gdy serce zamierało mi ze strachu, ponieważ jedno z młodszych dzieci podbiegało niebezpiecznie blisko krawędzi skalnej półki.

Nie narzekałam, mimo że często rozmyślałam o rzeczach osobistych, które zostawiłam w Chartumie. Nigdy nie powiedziałam Osamie, jak bardzo brakowało mi moich skarbów - książek, pięknych złotych monet, które dostawałam z okazji narodzin kolejnych dzieci, i sekretnej kolekcji zdjęć. Mąż kilkakrotnie zmieniał zdanie w sprawie posiadania aparatu i fotografowania. Najpierw zakazał robienia zdjęć, potem pozwolił mi fotografować dzieci, ale jakiś czas później znów tego zabronił. Mimo to w tajemnicy przed nim uwieczniałam na zdjęciach każde nasze dziecko. Uwielbiałam oglądać urocze minki i niewinne buzie, które przypominały mi piękne chwile z ich dzieciństwa, dlatego trudno było mi pogodzić się z myślą, że już nigdy nie zobaczę moich fotografii.

Brakowało mi także pachnących szamponów i perfumowanych mydeł -

zamiast nich używałam teraz najprostszych detergentów. Wspomina-

łam ulubione sukienki, które nosiłam w domu, zatęskniłam nawet za czarną abają oraz chustą, które musiałam zdjąć zaraz po przyjeździe, ponieważ Osama nakazał wszystkim przywdziać stroje noszone przez miejscową ludność. Nawet my, żony, które nieczęsto pojawiałyśmy się publicznie, miałyśmy ubierać się jak afgańskie kobiety. Wysłani przez Osamę kierowcy kupili nam na targu pełne burki, luźne stroje zakry-

wające całe ciało łącznie z głową, twarzą i oczami, na wysokości których wszywa się siatkę. Wydymająca się na wietrze pastelowa burka nie odpowiadała mi za bardzo, wolałam swoją powłóczystą abaję i chustę, ale oczywiście nie sprzeciwiłam się woli męża.

Czas płynął szybko, a kolejne dni niewiele się od siebie różniły. Razem z Chairią i Siham modliłyśmy się pięć razy dziennie, a po skoń-

czeniu prac domowych czytałyśmy razem Koran albo siadałyśmy, by podziwiać majestat gór, obserwować zwierzęta leśne i zastanawiać się, jak wygląda ich życie. Moje córeczki Fatima i Iman spędzały ze mną wiele czasu i często zabawiałam je wesołymi historyjkami z czasów swojego dzieciństwa. Dziewczynki najbardziej jednak lubiły chwile, w których bracia siadali razem z nimi w kręgu i opowiadali o tym wszystkim, co się działo poza murami domu. Fatima i Iman również stosowały się do zasady purdah, dlatego wychodziły na dwór, by się pobawić, tylko wtedy, gdy w obozowisku nie było żadnego obcego mężczyzny.

Chociaż tęskniłam za życiem, które wiodłam wcześniej, nie pozostało mi nic innego, jak przyzwyczaić się do nowych warunków. Rodzina była dla mnie najważniejsza, więc jak zwykle robiłam wszystko, by o nią zadbać. Nie winiłam męża za sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, ponieważ wiedziałam, że jego położenie było bardzo trudne. Wiele państw nie wpuściłoby go na swoje terytorium, musieliśmy więc mieszkać tam, gdzie mogliśmy, a tym miejscem okazał się Afganistan.

Starałam się dostrzegać dobre strony naszego nowego życia - przynajmniej dzieci oddychały świeżym górskim powietrzem, a synowie po raz pierwszy byli wolni jak ptaki. Mogli do woli przebywać na dworze i zużyć swoją niespożytą energię na bieganie po górach. Nie przypominam sobie, żebym się nudziła, ponieważ z dziewiątką dzieci nie można się nudzić. Chłopcy szybko znaleźli sobie zajęcie - zaczęli przygarniać psy i planowali założenie hodowli królików.

Mimo że muzułmanie nie przepadają za psami, mąż pozwolił synom trzymać zwierzęta w obozie, uznał bowiem, iż będą stanowiły dobry system alarmowy - ujadały za każdym razem, gdy ktoś obcy zbliżał się do naszych domów. Jeszcze w Chartumie Osama zamówił i sprowadził

z Europy dwa duże psy stróżujące, owczarki niemieckie. Nazwał je Safir i Zaear. Niezmiernie się zdumiałam, gdy pewnego dnia jeden z synów powiedział mi, że widział, jak Osama głaskał swoje psy. Nigdy bym nie przypuszczała, że mój kuzyn i mąż dotknie tych zwierząt, ponieważ zakazywał tego sam prorok Mahomet, uznając psy za istoty nieczyste.

Niestety owczarki męża spotkał smutny koniec - jednego skradziono, drugi zaś zapadł na dziwną chorobę i wiele wycierpiał, zanim zdechł.

Miałam nadzieję, że psy moich synów spotka lepszy los. Ulubieńcem Omara był Bobby, długonogi chudzielec o brązowo-białej sierści, niezwykle miękkiej i przyjemnej w dotyku. Jego pocieszna postura i beztroskie usposobienie sprawiały, że był obiektem wielu komentarzy i dobrotli-wych żartów. Abdul Raman opiekował się średniej wielkości sympatycznym czworonogiem o czarnym umaszczeniu. Saad również miał

swojego psa, ale nie przypominam sobie dokładnie jego wyglądu, pamiętam natomiast dwa zabawne brązowe kundelki, które należały do Osmana. Wszystkie zwierzęta z pewnością miały swoje imiona, ale mi utkwiło w pamięci tylko jedno - Bobby.

Cała ta gromada psów potrafiła czasami narobić sporego zamieszania. Jedną z górskich chat mąż przeznaczył dla odwiedzających go gości, ponieważ w naszej kulturze uważa się za niestosowne, by obcy mężczyźni wchodzili do domu, w którym mieszkają kobiety i dzieci.

Biuro Osamy znajdowało się zatem w odosobnionym baraku zbudowanym poniżej występu skalnego, na którym ustawiono naszą chatę.

Dzieci często bawiły się obok domu, w miejscu, gdzie płaski teren ury-wał się nagle, przechodząc w dach chaty służącej mężowi za gabinet.

Pewnego dnia mąż przyjmował trzech ważnych gości. Było to ich

pierwsze spotkanie, dlatego Osamie zależało, by sprawić na mężczyznach jak najlepsze wrażenie. Tak się akurat złożyło, że w tym samym czasie nasi najstarsi synowie, Abdul Raman, Saad i Omar, postanowili tresować psy. W pewnym momencie Abdul Raman zrobił coś, co wystraszyło zwierzęta, a wtedy Saad, chcąc zrobić bratu kawał, spuścił wszystkie pięć psów ze smyczy. Rozdrażnione zwierzęta pognały w stronę Abdula Ramana, który spanikował i rzucił się do ucieczki. Pędził jak strzała, co chwilę oglądając się za siebie, by sprawdzić, czy psy wciąż za nim biegną, i nie zauważył, że ścieżka skręca w bok. Zanim któryś z braci zdążył go ostrzec, Abdul Raman zeskoczył z półki skalnej prosto na dach chaty, w której mąż miał spotkanie.

Osama omawiał z gośćmi poważne kwestie związane z polityką światową, gdy nagle na ich głowy posypały się gałęzie i zasuszone źdźbła trawy, w następnej zaś sekundzie strop załamał się i zdumieni męż-

czyźni ujrzeli spadającego z nieba chłopca, rozpaczliwie wymachują-

cego rękami i nogami. Uderzenie o twardą posadzkę ogłuszyło mojego biednego syna, który przez chwilę leżał na ziemi, nieprzytomnie rozglądając się wokoło.

Omar szybko pobiegł ścieżką w dół, zatrzymał się za załomem skalnym i z bezpiecznej odległości obserwował całe zajście. Widok, jaki zobaczył, był niezwykle komiczny i przerażający zarazem. Mój mąż i jego goście nawet nie drgnęli, gdy Abdul Raman zwalił się na środek pomieszczenia. Omar przyglądał się uważnie ojcu, z duszą na ramieniu czekając na jego reakcję, Osama jednak zachował niewzruszony spokój, tak jakby wpadający przez dach chłopcy byli najnormalniejszą rzeczą na świecie.

Po długiej chwili milczenia mąż powoli strzepnął z ubrania i włosów kurz, potem zaś wstał i podszedł do oszołomionego Abdula Ramana, by wyczyścić również jego ubranie z gałązek oraz sprawdzić, czy syn nie połamał sobie kości. Jeden z gości zauważył, że na szczęście dach złagodził upadek chłopca.

Przyczajony za skałą Omar dokładnie słyszał słowa ojca, który wyprowadził Abdula Ramana z chaty i powiedział do niego cicho: - Synu, wracaj do domu, do matki. - Następnie zerknął w górę, a gdy zobaczył wystające znad krawędzi skalnej półki głowy Osmana i Saada, nie tracąc opanowania nakazał im: - Saad, Osman, zabierzcie stąd te psy, inaczej pozabijam je, kiedy skończę spotkanie.

Chłopcy zawołali czworonogi i zaszyli się razem z nimi w najdalszym kącie obozu, Osama zaś, według relacji Omara, wrócił do swoich gości i kontynuował zebranie jak gdyby nigdy nic.

Najbardziej ze wszystkich swoich dzieci martwiłam się o Omara. Zauważyłam, że odkąd przyjechaliśmy do Afganistanu, bardzo posmut-

niał. Często w ogóle nie chciał wyjść z domu, siadał sam pod ścianą i siedział tak pół dnia, nie odzywając się do nikogo. Czasami kładł się na ziemi, przytykał do ucha radio, zamykał oczy i słuchał go godzinami.

Parę razy wydawało mi się, że zasnął, podchodziłam więc do niego po cichu, by wyłączyć odbiornik, ale gdy zaglądałam mu w twarz, okazywało się, że oczy wciąż ma otwarte, choć półprzytomne. Wyglądał, jakby zapadł w dziwny letarg. Widziałam, że najwrażliwszy z moich synów ma problemy, ale nie miałam pojęcia, w jaki sposób mogłabym mu po-móc. Przypominałam mu tylko, że nasz los jest w rękach Boga i dlatego wszystko w końcu będzie dobrze.

Przed naszym przyjazdem do Afganistanu Omar miał ojca tylko dla siebie. Myślę, że dobrze mu to zrobiło, ponieważ to właśnie on najbardziej z całego rodzeństwa pragnął ojcowskiej uwagi i miłości. Teraz jednak, gdy w Tora Bora zamieszkała cała nasza rodzina, Osama znów się oddalił i rzadko odwiedzał swoje żony i dzieci.

Zdumiałam się, gdy któregoś dnia przyszli do mnie Abdul Raman, Saad, Omar, Osman oraz Mohammed i w imieniu ich wszystkich przemówił Omar: - Kochana matko, prawie nie widujemy się z ojcem. Czy mogłabyś porozmawiać z nim i powiedzieć mu, że potrzebujemy, by poświęcał

nam trochę czasu?

Byłam tak zaskoczona, że na kilka chwil zaniemówiłam. Poza tym musiałam się zastanowić, ponieważ nigdy wcześniej nie kwestionowałam decyzji męża. Osama zawsze był zajęty problemami światowymi i wolał, by żony nie wypowiadały się w sprawach, które do nich nie należały. Z drugiej strony, pomyślałam, moi prawie dorośli synowie prosili mnie o rzecz dla nich bardzo ważną, a ode mnie niewymagającą większego wysiłku.

- Dobrze, porozmawiam z waszym ojcem - obiecałam.

Gdy parę dni później mąż przyszedł do nas, by zjeść wspólną kolację i spędzić ze mną noc, zebrałam się na odwagę i powiedziałam: - Osamo, twoi synowie stają się mężczyznami i bardzo cię potrzebują. Proszę, poświęć im trochę uwagi.

Mąż spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ponieważ nigdy wcześniej

nie rozmawiałam z nim tak otwarcie i śmiało, nie zganił mnie jednak za moje słowa, tylko po chwili namysłu odrzekł:

- Pomówię z nimi.

Nasza chata była tak mała, że nie miałam dokąd pójść, by zostawić Osamę samego z synami, dlatego stałam się mimowolnym świadkiem ich rozmowy.

Chłopcy przyszli na wezwanie ojca, usiedli w kole w tradycyjny sposób - z jedną nogą podwiniętą pod siebie, drugą zaś ugiętą w ten sposób, że kolanem dotykali klatki piersiowej - i spuścili wzrok. W naszej kulturze odwrócenie spojrzenia jest oznaką szacunku, synowie rozmawiają więc z ojcem, nie podnosząc na niego oczu. Jak zwykle chłopcy wyznaczyli na swojego rzecznika Omara, który potrafił się jasno wyra-

żać i nie okazywał przed ojcem strachu.

- Ojcze - zaczął Omar - czujemy się lekceważeni. Jesteś naszym ojcem, ale cały swój czas poświęcasz nie nam, tylko innym ludziom.

Osama spokojnie sączył herbatę i z uwagą przyglądał się synom, aż w końcu odezwał się:

- Moje dzieci, dzieje się tak nie dlatego, że nie chcę z wami być. Był-

bym bardzo zadowolony, gdybym mógł spędzać z wami wiele godzin każdego dnia, ale dobrze wiecie, w jakiej jestem sytuacji i jak ciężkie stało się nasze życie. Wiecie, ile godzin pracuję. Musicie nauczyć się odczuwać wdzięczność za te krótkie momenty, w których jesteśmy razem.

Synowie milczeli. Wiem, że spodziewali się usłyszeć od ojca coś innego. Osama najwidoczniej również wyczuł, że chłopcy czekają na dalsze wyjaśnienia, powiedział więc im coś, o czym wiedziało zaledwie parę osób, ponieważ mąż nie należał do tych, którzy często odsłaniają się przed innymi. Rozstawił palce prawej ręki w taki sposób, jakby je liczył, po czym rzekł:

- W swoim życiu widziałem waszego dziadka pięć razy. Pięć! Tylko podczas tych krótkich spotkań, w których prawie za każdym razem uczestniczyli również moi liczni bracia, stałem twarzą w twarz z Mohammedem Bin Ladenem. A potem wasz dziadek zginął. - Osama mlasnął językiem. - Powinniśmy być wdzięczni za to, że możemy się widywać choćby tak często jak teraz.

Synowie zawtórowali mu, mlaskaniem wyrażając zrozumienie

i współczucie. Myślę, że potrafili sobie wyobrazić, jak bolesny mógł

być dla Osamy brak kontaktu z własnym ojcem.

Mąż ciągnął dalej:

- Musicie to zrozumieć. Zajmują mnie sprawy światowe i nie mogę być idealnym ojcem, który poświęca dzieciom każdą wolną chwilę. Od dziś postaram się jednak spędzać z wami więcej czasu.

Chłopcy pokiwali głowami, wiedząc, że zapewnienie ojca musi im wystarczyć.

Modliłam się w duchu, by Osama dotrzymał słowa. Nasi synowie

wydawali mi się tacy bezradni i zagubieni.

Tamtej nocy długo rozmyślałam o mężu i dzieciach i nagle poczu-

łam, że muszę uciec z kamiennego baraku i pooddychać świeżym powietrzem. Gdy dzieci zjadły kolację, tradycyjnie złożoną z gotowanych jajek i podpłomyka, położyły się na materacach i po pewnym czasie zapadały w sen, wyjrzałam na zewnątrz, by upewnić się, czy wszyscy inni w obozie już śpią. Dopiero wtedy włożyłam burkę, na palcach wyszłam na dwór, po czym owinęłam się szczelnie bufiastym okryciem i usiad-

łam na skraju skalnej półki.

Wokoło panowała niezmącona cisza, ponieważ zarówno ludzie, jak i żyjące w górach zwierzęta dawno już udali się na spoczynek. Przede mną rozciągał się niesamowity widok - poszarpane szczyty łańcucha górskiego mieniły się srebrzystym blaskiem, tonąc w księżycowej po-

świacie. Patrzyłam przez siatkę na rozgwieżdżone niebo i czułam, że zgiełk i zamęt codziennego życia są gdzieś daleko poza mną, omijają mnie. Nagle przyszło mi do głowy, że jestem zupełnie sama na tym świecie, kobieta w burce zapomniana przez wszystkich. Niewiele osób na ziemi w ogóle wiedziało o moim istnieniu, ale na szczęście pozostawały żywe dowody mojej egzystencji - dziesięcioro dzieci, w tym jedno jeszcze nienarodzone.

Siedziałam pogrążona w rozmyślaniach przez wiele godzin. Przykucnięta na krawędzi skały, czułam się jak malutki kamyk, o którym pamięta jedynie księżyc w pełni i Allach.

ROZDZIAŁ 18

ARMIA OJCA

Omar Bin Laden

Ojciec nie dotrzymał danego słowa i nie poświęcał nam więcej

| czasu. Po naszym spotkaniu życie potoczyło się dalej utartym torem - Osama Bin Laden zajmował się „światowymi sprawami”, a my, jego synowie, czuliśmy się zepchnięci na margines.

Jeszcze w Sudanie ojciec podejmował się różnych zadań, prowadził

firmę, budował fabryki i nadzorował prace na farmach. Kiedy jednak odebrano mu prawo do życia i pracy w afrykańskim kraju, zapałał żą-

dzą zemsty, która przesłoniła mu wszystko. Święta wojna prowadzona przy użyciu środków militarnych stała się całym jego życiem.

Gdy mułła Omar wyraził zgodę na nasz pobyt w Afganistanie, ojciec poczuł się na tyle pewnie, by wezwać do siebie bojowników gotowych poświęcić się dżihadowi. W Tora Bora zaczęli napływać ludzie z różnych krajów, zaroili się na zboczach gór niczym pszczoły wokół swojej królowej, a raczej króla. Ci twardzi żołnierze byli wpatrzeni w Osamę Bin Ladena i często sama jego obecność wystarczała, by budzić w nich ducha walki.

Mniej więcej w tym czasie zacząłem interesować się dżihadem i organizacją ojca, Al-Kaidą, która wywodziła się z Biura Rekrutacyjnego założonego przez Abdullaha Azzama podczas konfliktu radziecko-afgańskiego.

Zadaniem Biura było koordynowanie działań ludzi przybywających z różnych krajów, by walczyć z Rosjanami. Młodych ochotników reje-strowano, a następnie każdy ich ruch był śledzony, tak żeby w każdej chwili można było ustalić miejsce ich pobytu. Trzeba było zapewnić im zakwaterowanie tuż po przybyciu do Pakistanu oraz podczas szkolenia.

Szkolenie stanowiło niezwykle ważny element działalności Biura, ponieważ większość chętnych do walki mężczyzn nie miała pojęcia o tym, jak się do niej zabrać. Spośród żołnierzy wyłaniano dowódców i odpowiednio ich przyuczano do tej odpowiedzialnej funkcji.

Całe to skomplikowane przedsięwzięcie wymagało ogromnego nakładu sił i środków. Między innymi dzięki ojcu Abdullah Azzam miał odpowiednie zaplecze finansowe, obaj więc z zapałem przystąpili do pracy.

Ojcu brakowało wtedy doświadczenia organizatorskiego, wszystkiego musiał się dopiero uczyć od swojego mentora. Był pojętnym ucz-niem i wkrótce założył własny dom gościnny (nazwał go domem pomocników), w którym przyjmował rekrutów i skąd wysyłał ich na szkolenia.

Powoli zaczął tworzyć własną armię złożoną z arabskich ochotników.

Gdy wojna ze Związkiem Radzieckim zakończyła się zwycięstwem

mudżahedinów, Osama Bin Laden zaczął myśleć o rozszerzeniu swojej misji. Wyrwanie Afganistanu z rąk radzieckich najeźdźców miało być według niego pierwszym krokiem ku uwolnieniu całego Bliskiego Wschodu spod zachodnich wpływów. Marzyło mu się obalenie królów i dyktatorów rządzących muzułmańskimi krajami i zastąpienie ich przywódcami religijnymi. Potem miał nadejść czas na największą zmianę -

islam miał zapanować nad całym światem.

Aby wypełnić swą misję, Osama Bin Laden założył nową organizację -

Al-Kaidę. Mimo że istniało wiele innych ruchów z podobnymi celami i ambicjami, Al-Kaida rosła w siłę, ponieważ była dobrze finansowana, sprawnie zarządzana, a na jej czele stał człowiek z pasją, mój ojciec. Kręte macki Al-Kaidy zaczęły sięgać coraz dalej i oplatać coraz większe obszary.

Po wojnie w Zatoce Perskiej Osama Bin Laden całą swoją nienawiść skupił na Amerykanach i Brytyjczykach. Jego antyzachodnie stanowisko stało się przyczyną konfliktu z rodziną królewską i doprowadziło do naszej ucieczki z Arabii Saudyjskiej. Życie na wygnaniu w Afryce jeszcze bardziej zradykalizowało poglądy ojca.

Po przybyciu do Afganistanu Osama Bin Laden zaczął zakładać

obozy szkoleniowe w różnych miejscach kraju. Wiele z nich ulokował

w opuszczonych radzieckich bazach wojskowych, inne budował zupełnie od podstaw. Miałem wtedy kilkanaście lat i byłem dopuszczony do niektórych mniej strzeżonych tajemnic związanych z działalnością ojca. Po raz pierwszy usłyszałem wtedy niepokojące opowieści o Amerykanach, którzy tak bardzo nienawidzą islamu, że rozsyłają swoje wojska po całym świecie, by mordowały niewinnych muzułmanów. Pamiętam, jak pokazano mi mapę, na której zaznaczono wszystkie pań-

stwa zezwalające na stacjonowanie amerykańskich żołnierzy - Stany Zjednoczone utrzymywały bazy wojskowe na terenie ponad pięćdziesięciu krajów, a ich żołnierze przebywali w około stu pięćdziesięciu państwach świata.

Obserwowałem napięte twarze bojowników, którzy wskazując kolejne miejsca na mapie, mówili, że Amerykanie są wszędzie. Ojciec tłumaczył im:

- Stany Zjednoczone są jedynym mocarstwem, które ma armię

zdolną regularnie patrolować i kontrolować cały glob. Zdobyły przyczółki we wszystkich rejonach świata. Po co? By zniszczyć muzułmań-

skie społeczeństwo.

Nie miałem dostępu do innych informacji niż te, które płynęły z ust ojca, jego towarzyszy i żołnierzy, dlatego wierzyłem w to, co mówili, i naprawdę zacząłem się bać o swoją przyszłość.

Liderzy organizacji wygłaszali specjalne wykłady, podczas których mówili młodym bojownikom, że Amerykanie wymusili na Palestyńczykach zgodę na powstanie państwa izraelskiego. Nieraz słyszeliśmy, iż każda kula wystrzelona przez Izraelczyków jest produkowana w Ameryce, a każde ich posunięcie - zaprogramowane przez Waszyngton.

Teraz wiem, że członkowie Al-Kaidy nie byli w swoich poglądach odosobnieni. Rządy wielu państw arabskich miały podobne przekonania, dlatego ochotnicy, którzy zjawiali się w obozach szkoleniowych ojca, byli podatni na tego typu argumentację. Świat arabski darzy Amerykę w najlepszym wypadku nieufnością, a w skrajnym nienawiścią, chociaż samych obywateli amerykańskich postrzega nieco bardziej przychylnie.

Podczas specjalnych seansów filmowych urządzanych w Kandaharze, mieście na południu Afganistanu, pokazywano nagrania, na któ-

rych izraelskie czołgi niszczą palestyńskie domy, izraelscy żołnierze z satysfakcją chodzą po ciałach pakistańskich kobiet, brutalnie kopią młodych chłopców i strzelają do dzieci, które atakują ich kamieniami.

Po każdym takim pokazie młodzi bojownicy kipieli wściekłością i byli gotowi na wszystko, byle położyć kres temu okrucieństwu. I czy można ich za to winić? Pokazywano im tylko jedną stronę medalu i przekony-wano, że muzułmanie muszą wyprowadzić uderzenie wyprzedzające, zanim sami zostaną zaatakowani.

Jako młody, łatwo ulegającym wpływom chłopiec również wychodziłem z takich spotkań, święcie wierząc w niebezpieczeństwo grożące muzułmańskiej cywilizacji. Powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego ojciec kazał swojej rodzinie sypiać w wykopanych w pustynnym piachu dołach. Być może pewnego dnia faktycznie przyjdzie nam uciekać na pustynię, dlatego lepiej być przygotowanym na każdą, nawet najgorszą ewentualność.

Nie miałem wtedy pojęcia o tym, że większość Amerykanów w ogóle nie zaprzątała sobie głowy muzułmanami. Amerykanie, choćby ze

względu na położenie geograficzne swego kraju, zawsze trzymali się nieco na uboczu i z dystansem podchodzili do problemów państw od-dzielonych od ich kontynentu oceanem. Z Izraelem sprawa miała się inaczej, ponieważ państwo to leży w naszej, muzułmańskiej części świata. Izraelczycy z pewnością myśleli o nas dość często, i to z wrogim nastawieniem.

Dość szybko ja i moi bracia staliśmy się częścią skomplikowanego planu ojca. Gdy tylko pozostała część rodziny przyjechała do Afganistanu, ojciec kazał nam ćwiczyć się w strzelaniu i obsłudze broni. Mimo że od wielu lat polowaliśmy, a po nieudanej próbie zamachu, która miała miejsce jeszcze w Chartumie, każdy z nas dostał własnego kałasznikowa, dopiero teraz mieliśmy przejść prawdziwe wojskowe szkolenie.

Naszymi nauczycielami byli najbardziej doświadczeni żołnierze, specjalnie wybrani do tego celu przez ojca. Dowiedzieliśmy się wielu rzeczy na temat karabinów, między innymi tego, że nie wolno nam rozstawać się z nimi nawet wtedy, gdy odpoczywamy w domu. Sam ojciec od lat stosował się do tej zasady - jeśli odkładał swego kałasznikowa, robił to w taki sposób, by w każdej chwili mieć go na wyciągnięcie ręki. Nawet gdy odwiedzał moją mamę, przychodził do niej z bronią na ramieniu.

Podobały mi się te szkolenia - stanowiły formę rozrywki, ale przede wszystkim były użyteczne, ponieważ żyliśmy w naprawdę niebezpiecznym miejscu. Niestety wiedza, jaką przekazywali nam żołnierze, nie szła w parze ze zdrowym rozsądkiem. Wszyscy byliśmy wtedy młodzi, nieodpowiedzialni i kiedy teraz myślę o tym, co wyprawialiśmy, włos mi się jeży na głowie. Pamiętam, jak pewnego razu dla zabicia czasu zaczęliśmy z braćmi strzelać sobie pod nogi, śmiejąc się i pokrzykując: - Tańcz, tańcz, tańcz!

Nikt nie śmiał nas upomnieć ze względu na to, czyimi byliśmy synami, ale jestem pewien, że niejednego bojownika świerzbiła ręka, by spuścić nam porządne lanie i nauczyć rozumu.

Mniej więcej w tym czasie ojciec zaproponował nam, byśmy pojechali obejrzeć obozy szkoleniowe Al-Kaidy. Propozycje ojca w gruncie rzeczy zawsze miały charakter rozkazu, dlatego zwykle je akceptowali-

śmy, nie mając innego wyboru. Zdziwiłem się, gdy zobaczyłem, że żoł-

nierze mieszkają w jeszcze gorszych warunkach niż my. Byli zakwaterowani w małych, skąpo wyposażonych budynkach zbudowanych z cegły błotnej. Oczywiście ojciec zadbał o to, by w barakach nie było żadnych urządzeń grzewczych ani chłodzących.

Odbywający szkolenie mężczyźni sprawiali wrażenie twardych

i wytrzymałych. W większości byli to młodzi ludzie, choć widywałem również ochotników w dojrzałym wieku. Żaden z nich się nie golił, wielu nosiło długie brody. Na terenie obozu nie obowiązywało jedno-lite umundurowanie, dlatego niektórzy bojownicy ubierali się jak talibowie, inni mieli na sobie tradycyjne pasztuńskie stroje, a jeszcze inni - co najbardziej mnie zaskoczyło - paradowali między barakami w mundurach armii radzieckiej i amerykańskiej. Dowiedziałem się, że podczas odwrotu Rosjanie nie mieli czasu zabrać ze sobą zaopa-trzenia, zostawili więc na terenie Afganistanu magazyny pełne mundurów, broni i jedzenia. Kiedy je odkryto, ojciec postanowił wszystko wykorzystać. Nikt mi jednak nie wyjaśnił, skąd żołnierze mieli mun-dury armii amerykańskiej, i do tej pory tego nie wiem.

Zanim ochotnicy rozpoczęli trening, musieli złożyć przysięgę na wierność mojemu ojcu. Potem przystępowali do programu szkoleniowego, który był ciężki i wymagający wysiłku. Mężczyźni wstawali nad ranem, by odmówić pierwszą modlitwę, po czym otrzymywali skromne śniadanie złożone z chleba, gotowanych jajek i herbaty. Pierwsza tura za-jęć trwała do godziny pierwszej po południu i miała na celu wyrobienie w ochotnikch doskonałej kondycji fizycznej. Przyszli żołnierze ćwiczyli biegi, wspinaczkę i walkę wręcz, skakali przez płotki i wykonywali prze-wroty. Uczyli się także, jak zaatakować rozpędzony samochód i zabić wszystkich jego pasażerów oraz jak uciec, jeśli zadanie się nie powiedzie.

Pokazywano im, w jaki sposób brać jeńców i jak się z nimi obchodzić. Bojownicy, którzy przejawiali ponadprzeciętną inteligencję, byli szkoleni w specjalnych technikach prowadzenia przesłuchań.

Po pierwszej turze zajęć następowała dwugodzinna przerwa na odpoczynek, po czym wznawiano trening, który trwał aż do osiemnastej, kiedy to podawano kolację. Wieczorny posiłek składał się z ryżu i warzyw, do których od czasu do czasu dokładano puszkę tuńczyka. Następnie ochotnicy udawali się na obowiązkowe pogadanki na temat roli i znaczenia świętej wojny. Wykłady te sprowadzały się najczęściej do ostrej krytyki Stanów Zjednoczonych.

Po prelekcjach żołnierze mieli czas wolny. Spędzali go głównie na rozmowach z towarzyszami i czytaniu Koranu. Czasami, gdy trening nie wyssał z nich wszystkich sił, grali w piłkę nożną. Kiedy to widzia-

łem, przypominały mi się wakacje w Peszawarze i incydent, podczas którego podebrałem piłkę przeznaczoną dla żołnierzy. Wtedy cieszyłem się z tego, teraz jednak odezwało się we mnie poczucie winy.

Najczęściej jednak mężczyźni byli tak wykończeni, że kładli się na cienkich materacach i momentalnie zapadali w sen. Podejrzewałem, iż ostatnią rzeczą, o której śnili, była piłka nożna, i myśl ta stanowiła dla mnie pewne pocieszenie.

Higieny osobistej nie uznawano za sprawę szczególnie ważną.

Nie przypominam sobie, by któryś z bojowników przebierał się na noc - wszyscy spali w tej samej odzieży, w której ćwiczyli za dnia. Czasami przy sprzyjającej pogodzie żołnierze szli do pobliskiego źródła lub rzeki, gdzie myli się mydłem i prali ubrania, nie zdejmując ich z siebie. Zauważyłem również, że większość mężczyzn była szczupła, wręcz chuda, ale przy tym mocno umięśniona.

Podczas szkolenia dużo czasu poświęcano również na naukę obsługi broni. W obozach znajdowało się tyle różnorakiego sprzętu wojskowego, że z początku przecierałem oczy ze zdumienia. Były tam wyrzutnie do odpalania rakiet ziemia-powietrze typu Stinger, w które Ameryka zaopatrzyła mudżahedinów jeszcze podczas wojny radziecko-afgańskiej.

Były substancje chemiczne, z których ochotnicy uczyli się wytwarzać materiały wybuchowe. Najbardziej jednak zdziwiłem się na widok czoł-

gów. Jeszcze w Sudanie nauczyłem się obsługiwać ciężki sprzęt nale-

żący do firmy ojca, dlatego potężne maszyny mnie nie przerażały, ale nie bardzo wiedziałem, po co bojownicy uczą się nimi kierować. Dla zabawy wziąłem udział w takim szkoleniu, chociaż wcale nie miałem zamiaru brać udziału w bitwie pancernej. Kiedy ciężkie warunki obozowe bardzo mi już dokuczyły, wróciłem na własną rękę w Tora Bora. W duchu dziękowałem, że ojciec nie miał czasu na rozmowę ze mną o tym, co widziałem. Zapewne przypuszczał, że jako jego syn odziedziczyłem po nim zainteresowania militarne, mnie jednak walka nie pociągała.

Pamiętam wiele różnych wydarzeń dotyczących bojowników ojca, nie potrafię jednak umiejscowić ich w konkretnym czasie. Żyliśmy z dnia na dzień, nikt z nas nie prowadził dziennika, nikt nie planował przyszłości i nie spoglądał na kalendarz, dlatego trudno mi teraz powiedzieć, kiedy dokładnie zdarzyła się ta czy inna historia.

Większość ochotników przyłączała się do Al-Kaidy, ponieważ pragnęła bronić islamu przed Zachodem, w którym dopatrywano się największego zagrożenia dla naszej religii i kultury, ale w szeregach armii ojca pojawiały się również dziwaczne osobniki. W pamięci utkwił

mi szczególnie przypadek pewnego Pakistańczyka, człowieka tak gor-liwego i religijnego, że przez cały dzień nie robił nic innego, jak tylko ćwiczył, jadł i czytał na głos Koran. Któregoś dnia mężczyzna ów postanowił uściskać każdego towarzysza broni. Jego pomysł nie spotkał

się z ogólną aprobatą, on jednak nie poddawał się i stwierdził, że nie położy się spać, dopóki nie obejmie wszystkich bojowników.

Po tej osobliwej akcji żołnierze zaczęli się zastanawiać, czy wszystko jest w porządku z kolegą Pakistańczykiem. W naszej kulturze męż-

czyźni na powitanie często wymieniają uścisk dłoni lub całują się w policzki, ale nie jest przyjęte, by się obejmowali. Jak już wspomniałem, baraki nie były ogrzewane i zimą było w nich tak chłodno, że bojownicy spali jeden przy drugim, a czasem nawet splatali nogi, żeby się choć trochę ogrzać. Nie było w tym żadnej intencji seksualnej, żołnierze po prostu marzli na kość.

Pewnej nocy z pomieszczenia, w którym spał między innymi wspomniany Pakistańczyk, wybiegł młody mężczyzna, krzycząc na całe gard-

ło, że ktoś jest ranny. Trudno było zrozumieć, o co mu chodzi, ponieważ nie mówił prawie wcale po arabsku, wszyscy więc rzucili się do baraku, by sprawdzić, co właściwie zaszło. W baraku znaleziono martwego Pakistańczyka z przestrzeloną szyją.

Młody mężczyzna, który najwyraźniej wpadł w histerię, niezbornie tłumaczył, że doszło do wypadku - ponoć broń Pakistańczyka sama wystrzeliła, gdy ten „bawił się nią”. Nikt nigdy nie dowiedział się jednak, co naprawdę zdarzyło się tamtej tragicznej nocy, ponieważ roz-histeryzowanego młodzieńca szybko usunięto z obozu i więcej go nie zobaczyliśmy. Podejrzewam, że talibowie załatwili sprawę po swojemu i dokonali na nim egzekucji.

W każdym obozie trafiał się także jakiś dowcipniś. Pamiętam zwłasz-

cza jednego, który spowodował zamieszanie, w niekonwencjonalny sposób używając kleju Super Glue. Podczas treningu jeden z ochotników doznał kontuzji i w nocy jego towarzysze przytulili się do niego, by go ogrzać. Widząc to, żartowniś postanowił posmarować klejem ręce i nogi śpiących mężczyzn, ci jednak po przebudzeniu nie docenili jego poczu-cia humoru. Myślałem, że zamordują kawalarza gołymi rękami, ale na szczęście do tego nie doszło.

Wiele razy słyszałem i czytałem o mężczyznach, którzy mienili się osobistymi kierowcami mojego ojca, prawda jednak wyglądała inaczej.

Osama Bin Laden nie miał stałego szofera. Nie chciał, żeby wśród jego zwolenników istniał podział na gorszych i lepszych, dlatego zwykle podchodził do któregoś z mężczyzn zajmujących się obsługą samochodów i mówił po prostu: „Zawieź mnie do Kandaharu” lub „Zawieź mnie do obozu”. Żaden z kierowców nie wiedział, kiedy i do kogo Osama Bin Laden zwróci się z tą prośbą, ale wszyscy mieli nadzieję, że pewnego dnia im również przypadnie w udziale ten zaszczyt.

Muszę przyznać, że byłem zaskoczony, gdy w 2008 roku dowiedzia-

łem się, iż mający stanąć przed amerykańskim sądem Salim Ahmed Hamdan został uznany za osobistego kierowcę i ochroniarza mojego ojca. Salimowi, aresztowanemu w Afganistanie w listopadzie 2001 roku podczas blokady drogowej, postawiono ciężkie zarzuty. W jego samochodzie rzekomo znaleziono dwa pociski typu ziemia-powietrze, oskar-

żono go więc o dostarczanie broni terrorystom.

Nie wiem, czy Salim faktycznie z rozkazu Osamy Bin Ladena przewoził broń, zdziwiło mnie jednak, gdy usłyszałem, że przyznaje się do bycia szoferem mojego ojca. Na początku nie mogłem zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, potem jednak przyszło mi do głowy, że Amerykanom zapewne coś się pomyliło w trakcie śledztwa, a Salim wcale nie miał zamiaru wyprowadzać ich z błędu. W świecie arabskim człowiek będący osobistym kierowcą Osamy Bin Ladena zyskałby uznanie, a jego rodzinę otaczano by powszechnym szacunkiem. Myślę, że Salim nie wierzył w uczciwość procesu, jaki mu wytoczono, i chciał przynajmniej coś z tego uzyskać dla siebie i swoich najbliższych.

Ucieszyłem się, gdy amerykański sąd uznał, że Salim nie dopuścił

się większości zarzucanych mu czynów, między innymi nie brał udziału w przygotowywaniu zamachów terrorystycznych, ponieważ wiem, że Salim nigdy nie należał do Al-Kaidy. Był weteranem wojny afgańskiej i pracował dla ojca, ale to nie oznacza, że automatycznie był członkiem Al-Kaidy. Razem z braćmi spędziłem u boku ojca wiele lat, odwiedza-

łem obozy szkoleniowe i czasami brałem udział w organizowanych tam zajęciach, ale nigdy nie wstąpiłem do organizacji kierowanej przez Osamę Bin Ladena.

Jeszcze przed przybyciem do obozu każdy ochotnik musiał wymyślić sobie fikcyjne imię. Mówiono mu również, by „zapomniał

o przeszłości” - bojownikom nie wolno było rozmawiać z towarzyszami na temat swojej prawdziwej tożsamości oraz dotychczasowego życia, zwłaszcza osobistego. Chodziło o to, utrzymywał ojciec, żeby utworzyć zasłonę dymną, chroniącą każdego z żołnierzy przed identyfikacją.

Gdyby doszło do pojmania któregoś z członków Al-Kaidy, nie mógłby on ujawnić prawdziwych imion innych bojowników, ponieważ ich nie znał.

Ten prosty chwyt okazał się skuteczny i amerykańskim siłom bezpieczeństwa faktycznie trudno było wyśledzić wielu ludzi związanych z organizacją ojca. Tylko weterani wojny radziecko-afgańskiej wiedzieli, jak się nazywają ich towarzysze broni; pozostali nigdy nie posługiwali się prawdziwymi imionami, a jeśli nawet któryś z nowo przybyłych nieopatrznie się wygadał, i tak szybko o tym zapominano, ponieważ nagminnie używano jego zmyślonego imienia.

Dla mnie i moich braci wspomniany Salim to Sakr al-Dżadawi, czyli „Orzeł z Dżuddy”. Sakr urodził się w Jemenie i wyglądał na typowego Jemeńczyka - był niewysoki, ale dobrze zbudowany, miał śniadą karnację, brązowe oczy i ciemne włosy, a przy tym nosił wąsy i krótką brodę.

Lubił się śmiać, często żartował i wszystkim był znany ze swojego we-sołego usposobienia.

Być może dlatego darzyłem go ogromną sympatią i bardzo lubiłem przebywać w jego towarzystwie. Wiem, że był bardzo młody, miał zaledwie kilkanaście lat, kiedy przywędrował z Jemenu do Afganistanu i zgłosił się na ochotnika do walki z Rosjanami. Po zakończeniu wojny pozostał w Afganistanie, ponieważ obawiał się, że po powrocie do domu czeka go więzienie - wielu mudżahedinów spotkał w Jemenie taki właś-

nie los.

Sakr nie był co prawda szoferem ojca, ale sztukę jazdy po wąskich, krętych i wyboistych drogach w Afganistanie opanował do perfekcji.

Znał się również na samochodach i przez wiele lat pracował dla ojca Po prostu jako mechanik. Nigdy nie wykonywał innej pracy, chociaż nie niogę przysiąc, że jego rola nie zmieniła się po moim wyjeździe z Afganistanu w 2001 roku. Z pewnością jednak nie został nagle ochronia-rzem Osamy Bin Ladena, ponieważ nie posiadał ani umiejętności, ani Predyspozycji fizycznych do wykonywania takiego zadania.

Sakr był również powszechnie lubiany w środowisku weteranów

wojny radzieckiej. Nie należał do osób wojowniczych, często powtarzał, że jego żołnierska misja skończyła się wraz z wycofaniem armii radzieckiej z Afganistanu. Nie dbał zbytnio o kondycję fizyczną i - jak większość weteranów - nie jeździł do obozów szkoleniowych, by doskonalić swoje umiejętności bojowe. Był dla ojca bardziej przyjacielem niż ślepo posłusznym zwolennikiem i darzył Osamę Bin Ladena nie podszytym lękiem podziwem, ale zwykłą sympatią. Wiele razy widziałem ich, jak siedzieli obok siebie i wspominali stare czasy.

Sakr dużo czasu spędzał z nami, synami Osamy Bin Ladena. Organizował grille na równinie, towarzyszył nam podczas konnych przejażdżek - ojciec po kilku miesiącach pobytu w Afganistanie jak zwykle kupił konie - brał udział w urządzanych przez nas grach i zabawach, a czasami pomagał przy królikach i psach.

Kiedy wróciłem z pierwszej wyprawy do obozu szkoleniowego, byłem zdezorientowany i miałem mętlik w głowie. Propaganda zrobiła swoje, dlatego chwilami odczuwałem ogromną złość na świat zachodni. Nie-ustanne powtarzanie półprawd, których nie miałem z czym skonfrontować, sprawiło, że zacząłem w nie wierzyć. Stany Zjednoczone jawiły mi się jako siedlisko zła, które zamierza zniszczyć naszą cywilizację.

Większość ludzi skupionych wokół ojca było całkowicie oddanych jego sprawie i gotowych poświęcić dla niej życie. Wielokrotnie słysza-

łem, jak Osama Bin Laden przemawia do swoich żołnierzy i zagrzewa ich do walki, nigdy jednak nie zdarzyło mu się namawiać bojowników do misji samobójczych. Mówił jedynie, że jeśli ktoś poczuje się do tego powołany, powinien zapisać swoje imię na kartce papieru i zostawić ją w meczecie. Ojciec uważał, że nie wolno nikogo zmuszać do tak wielkich poświęceń, dlatego decyzja o wyruszeniu na misję samobójczą musi być dobrowolna.

Wielu żołnierzy entuzjastycznie przyjmowało przesłanie nienawi-

ści wobec Zachodu, ale mnie doprowadzało ono do rozpaczy, ponieważ z natury nie jestem człowiekiem skłonnym do tak skrajnych uczuć.

Wiedziałem, że ojciec oczekuje ode mnie, bym został bojownikiem, a może nawet oddał życie za islam, ja jednak wcale tego nie pragnąłem.

Pociągało mnie życie na świeżym powietrzu, lubiłem jeździć konno i polować, ale nigdy nie mógłbym zabić człowieka. Tak naprawdę chciałem jedynie jak najszybciej dorosnąć i znaleźć sposób na uniknięcie losu, jaki zgotował mi ojciec.

Jedyną formą ucieczki od rzeczywistości było dla mnie słuchanie radia. Ojciec miał wiele radioodbiorników i namiętnie słuchał wiadomości nadawanych przez BBC, tak jakby każda podana informacja osobiście go dotyczyła. Pewnego dnia siedziałem razem z przyjacielem w stajni, popijając herbatę i słuchając radia, gdy nagle z głośnika zaczęła sączyć się niebiańsko piękna melodia. Szybko przekręciłem gałkę wyłącznika, ponieważ ojciec nie pozwalał nam słuchać muzyki, ale najwyraźniej coś się zepsuło, ponieważ radio grało dalej. Cudowny głos wykonawcy i słowa pieśni poruszyły mnie do głębi, spytałem więc towarzysza: - Kim jest ten piosenkarz?

- To nie piosenkarz - odpowiedział mój przyjaciel. - Ten głos na-leży do kobiety, słynnej egipskiej śpiewaczki Um Kulthum, „Gwiazdy Wschodu”. Wszyscy uważają, że jest najwspanialszą pieśniarką w historii, i ja też tak myślę.

Kobieta? Nie mogłem w to uwierzyć. Jej głos, głęboki i tajemniczy, był niepodobny do głosów kobiet, które znałem. Siedziałem jak urze-czony, nie mogąc oderwać się od radioodbiornika. Wiedziałem, że jeśli ojciec mnie przyłapie, będzie wściekły za to, że złamałem jego zakaz, ale w tamtym momencie nic mnie to nie obchodziło.

- Ona już nie żyje - dodał mój towarzysz.

Poczułem ogromny smutek, chociaż dowiedziałem się o istnieniu tej kobiety dopiero przed chwilą. Jej śpiew oczarował mnie do tego stopnia, że następnego dnia udałem się do miejscowego duchownego i zapytałem: - Czy islam zabrania słuchać poetyckich pieśni?

Odpowiedź duchownego napełniła mnie nadzieją:

- Jeden z największych szejków mówi, że można słuchać pieśni,

o ile ich słowa są stosowne, to znaczy nie traktują o ciele, o rysach kobiety i nie są ordynarne.

Od tego czasu poezja i muzyka stały się ważną częścią mojego życia. Kiedy tylko mogłem, włączałem radio i słuchałem wzruszających piosenek Um Kulthum, mówiących o miłości, tęsknocie i stracie. Tak bardzo mnie one zainspirowały, że sam zacząłem pisać wiersze.

Dzięki muzyce egipskiej piosenkarki tęsknota za innym życiem wybuchła we mnie ze zdwojoną siłą. Uzmysłowiłem sobie, że nie wszyscy ludzie żyją nienawiścią i pragnieniem zemsty. Poprzez poezję zetkną-

łem się z nieznanym mi wcześniej światem, w którym najważniejsza jest miłość.

Zacząłem marzyć o powrocie do Arabii Saudyjskiej. Pragnąłem pójść w ślady najstarszego brata Abdullaha i szczęśliwie się ożenić. Godzinami rozmyślałem o pewnej kuzynce, uroczej i pięknej dziewczynie, którą pamiętałem z dzieciństwa. Wyobrażałem sobie, że zakochujemy się, pobieramy i mieszkamy w przytulnym domu z gromadką roześmia-nych dzieci. Nie chcę w tym miejscu wymieniać imienia tej obecnie już kobiety, ponieważ mogłoby to stać się dla niej źródłem nieprzyjemno-

ści. Dzieci Osamy Bin Ladena wciąż żyją w złowrogim cieniu swojego ojca i wielu ludzi unika nas z jego powodu.

Mama zauważyła, że dzieje się ze mną coś dziwnego, i starała się jak mogła jakoś mnie pocieszyć. Kiedy odkryłem, że ma w zwyczaju wychodzić późnym wieczorem z domu, oddychać świeżym górskim

powietrzem i patrzeć w gwiazdy, zacząłem dotrzymywać jej towarzystwa. Siadywaliśmy więc razem pod nocnym niebem, czasami milcząc, a czasami rozmawiając na temat dziwnych zrządzeń losu, za sprawą których z dżuddyjskiego pałacu trafiliśmy do górskiej chaty w Afganistanie. Zawsze byłem bardzo związany z mamą, a wieczorne rozmowy zbliżyły nas do siebie jeszcze bardziej.

Gdy kilka miesięcy później przypadkiem usłyszałem rozmowę na

temat ważnych zmian, jakie miały zajść w naszym życiu, poszedłem do mamy i opowiedziałem jej o tym. W pierwszych latach małżeństwa ojciec dzielił się z nią swoimi myślami i zamiarami, później jednak zwierzał się rzadziej. Zajmowało go coraz więcej spraw niezwiązanych z domem i rodziną, dlatego jego życie osobiste schodziło na coraz dalszy plan i relacje z najbliższymi osobami, nawet z żoną, się rozluźniały Mieszkaliśmy w Afganistanie już prawie rok, gdy ojciec wreszcie postanowił wybrać się do Kandałiaru na spotkanie z przywódcą talibów mułłą Omarem. Podczas tej wizyty okazało się, że obydwaj mają podobne poglądy religijne i polityczne, szybko więc doszli do porozumienia. Ustalili między innymi, że ojciec powinien powrócić na pewien czas do Dżalalabadu, by zorganizować przeprowadzkę swojej rodziny do Kabulu, a potem być może nawet do Kandaharu, gdzie mieszkał

mułła Omar.

Pomysł ten od razu mi się spodobał. Co prawda w całym Afganistanie wciąż wrzało, ale życie w górach tak bardzo mi się już znudziło, że nie zrażał mnie fakt przenosin do strefy działań wojennych.

Gdy oznajmiłem mamie, że najprawdopodobniej wyjeżdżamy z Tora

Bora i wracamy do miasta, nic mi na to nie powiedziała. Ważyła słowa, nie chcąc potępić ojca nawet przede mną, ale zauważyłem, że odetchnęła głęboko i wyprostowała się, jakby nagle ciężar spadł jej z serca.

Byłem pewien, że o wiele łatwiej będzie jej znieść życie w mieście, mię-

dzy innymi dlatego, iż nie będzie się tam musiała zamartwiać o bezpieczeństwo najmniejszych dzieci, a zwłaszcza córek. Mama wkrótce spodziewała się wydać na świat dziesiąte dziecko, modliłem się więc, byśmy zdążyli z przeprowadzką do czasu rozwiązania.

Chociaż cały Afganistan ogarnęła wojna domowa, życie w dole i tak wydawało mi się o niebo lepsze niż tu, wysoko w górach. Po raz pierw-

szy do wielu miesięcy poprawił mi się nastrój i przez głowę przeszła mi nęcąca myśl: może, gdy już ucieknę z Tora Bora, znajdę sposób, by uciec z tego nieszczęsnego kraju.

ROZDZIAŁ 19

ŻYCIE W GÓRACH

Nadżwa Bin Laden

Podczas naszego pobytu w Tora Bora najstarsi synowie zaczęli wkraczać w dorosłość. Abdul Raman miał dziewiętnaście lat, Saad osiemnaście, a Omar, który zdawał się starszy niż w rzeczywistości, wkrótce miał obchodzić szesnaste urodziny. Czternastoletni Osman wyrósł na wysokiego młodzieńca i wydawało się, że to właśnie on odziedziczy wzrost po ojcu. Łagodnie usposobiony, cichy Mohammed miał lat dwanaście i we wszystkim próbował dorównać starszym braciom.

Dużo czasu spędzałam z najmłodszymi dziećmi, które tak samo jak ja rzadko wychodziły z domu. Poważna dziesięcioletnia Fatima oraz siedmio-letnia Iman, chodząca jak cień za starszą siostrą, pomagały mi w opiece nad trzyletnim Ladinem, wciąż nazywanym przez Osamę Bakr. Ruchliwy braciszek był oczkiem w głowie moich córek, które uwielbiały się nim zajmować.

Dzięki synom, którzy od czasu do czasu mogli schodzić do okolicznych wiosek na zakupy, udało mi się zdobyć przybory krawieckie, w wolnych chwilach siadałam więc z dziewczętami, by cerować i łatać starą odzież albo szyć nowe ubrania. Nie było to łatwe - brakowało nam i dobrego oświetlenia, i maszyny do szycia, ale nie miałyśmy innego wyjścia.

Noce w górach były straszne. Panujące wokoło ciemności rozpraszał

jedynie blask księżyca oraz słabe światło gazowych lamp. Wiele trudności przysparzało mi również gotowanie. Do dyspozycji miałam tylko jeden palnik, a musiałam gotować na nim posiłki dla całej rodziny.

Najbardziej we znaki dawało nam się zimno i głód. Mąż, który dysponował skromniejszymi środkami finansowymi niż niegdyś, utrzymywał naprawdę wielu ludzi i czasami trudno mu było wszystkich wy-

żywić. Zdarzało się, że jedzenia po prostu mieliśmy za mało. Bywałam tak osłabiona, że ledwo trzymałam się na nogach, jednak martwiłam się nie o siebie, ale o moje dzieci, również o to nienarodzone. Nie przypuszczałam, że doczekam chwili, w której usłyszę, jak płaczą z głodu, tak się jednak stało. Poczucie bezradności, które mnie wtedy ogarniało, było nie do zniesienia.

Duży problem stanowił również surowy górski klimat. Jedynym urzą-

dzeniem grzewczym, jakie mieliśmy, był metalowy piecyk na drewno i choć zimą paliliśmy w nim bez przerwy, niewiele to pomagało. Nad Tora Bora co parę dni przetaczały się gwałtowne śnieżyce, zasypując na-szą chatę po sam dach. Podczas najzimniejszych dni i nocy gromadzili-

śmy się z dziećmi przy piecu, próbując ogrzać się choć trochę, ale i tak drżeliśmy z zimna. To cud, że żadne z nas niczego sobie nie odmroziło.

Pozostałe żony Osamy musiały stawić czoła tym samym trudnościom i nie wiem, co by było, gdybyśmy nie wspierały się wzajemnie. Nasz mąż często wyjeżdżał i większość czasu spędzałyśmy w górach same.

Na szczęście moi synowie byli już na tyle dorośli, by przejąć część obowiązków Osamy i pomagać matce, ciociom i rodzeństwu.

Można powiedzieć, że poznawałam swych najstarszych potomków

na nowo, ponieważ po raz pierwszy miałam okazję przyjrzeć się ich reakcjom w różnych codziennych i niecodziennych sytuacjach. Najbardziej mogłam polegać na Omarze, który wyrósł na prawdziwego mężczyznę o niezwykle silnej osobowości. Był godny zaufania, oddany swojej rodzinie i miły w obejściu, ale jak każdy człowiek miał również wady. Jego porywczy charakter sprawiał, że czasami pochopnie podejmował decyzje, których później uparcie się trzymał, chociaż wszyscy widzieli, iż są błędne.

W naszej chacie było tak mało miejsca, że spaliśmy stłoczeni jeden obok drugiego - ja na łóżku, a dzieci na rozłożonych na podłodze materacach. Wiele razy budziłam się w środku nocy, widziałam Omara, który klęczał na swoim posłaniu, modląc się żarliwie, i wiedziałam, że jest nieszczęśliwy. Nie mogłam nic na to poradzić, mówiłam mu jedynie, by pamiętał, iż nasz los spoczywa w rękach Boga, dlatego nie powinniśmy się zamartwiać.

Pomimo swojego nieszczęścia Omar wciąż myślał głównie o innych.

Zawsze stawał w obronie pokrzywdzonych, nie tylko ludzi, ale i zwierząt.

Bronił nawet węży, które przerażały mnie od dzieciństwa.

Pewnej nocy nad górą męża rozpętała się tak straszliwa burza, że po-rywiste podmuchy wiatru zerwały z drzwi i okien skóry zwierząt. Czuliśmy się jak w potrzasku, wicher i deszcz siekły nas po twarzach, najmłodsze dzieci piszczały ze strachu. Pioruny trzaskały tuż nad naszymi głowami, ogłuszając nas i oślepiając, i zdawało nam się, że znajdujemy się w samym środku nawałnicy. Nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy czegoś podobnego. Widywaliśmy burze piaskowe, które również potrafią siać ogromne spustoszenie, ale to, co działo się w górach, przechodziło wszelkie wyobrażenie. Przygarnęłam młodsze dzieci do siebie i przywar-

łam razem z nimi do ściany, z dala od okien, podczas gdy najstarsi synowie usiłowali zawiesić w drzwiach koc, a w otworach okiennych ręczniki.

Gdy wreszcie im się to udało, pobiegli sprawdzić, jak wygląda sytuacja u pozostałych rodzin. Ledwo zniknęli, usłyszałam dziwne syczenie.

W pierwszej chwili pomyślałam, że rozszczelniła się jedna z butli na gaz, ruszyłam więc do drugiego pomieszczenia, w którym trzymaliśmy butle, i nagle stanęłam jak wryta. Na progu chaty leżał ogromny zwinięty w kłę-

bek wąż, zapewne szukający schronienia przed burzą. Krzyknęłam ze strachu i powoli zaczęłam się cofać. Byłam przerażona, ponieważ dobrze pamiętałam słowa męża i synów, którzy ostrzegali mnie przed górskimi wężami i ich śmiercionośnym jadem. Wiedziałam, że jeśli dojdzie do uką-

szenia, umrę, zanim dotrę do szpitala w Dżalalabadzie. Przerażała mnie nie sama myśl o śmierci, ale fakt, iż osierociłabym dzieci.

Drżałam na całym ciele. Lęk, który tkwił we mnie od dzieciństwa, rozwinął się z czasem w prawdziwą fobię i nawet ilustracje przedstawiające kolorowe węże wywoływały we mnie strach i obrzydzenie. Nie miałam dokąd uciec, wezwałam więc na pomoc synów. Omar zjawił się już po chwili z kałasznikowem na ramieniu. Po raz pierwszy naprawdę się ucieszyłam z tego, że mąż kazał chłopcom nie rozstawać się z bronią.

- Omar, uważaj! - zawołałam. - Tam jest ogromny wąż. Tam, przy drzwiach! Zabij go!

Omar spojrzał spokojnie na gada, po czym zaczął się ze mną droczyć: - Biedne zwierzę. Naprawdę mam je zabić? Zostaw je w spokoju,

pozwól mu żyć.

W tym momencie wpadłam w taką panikę, że wrzasnęłam ile sił

w płucach:

- Zabij tego węża! Zabij go!

Pomysł, by puścić gada wolno, nie mieścił mi się w głowie. Przecież w każdej chwili mógł wrócić, wśliznąć się do naszej chaty i ukąsić mnie lub któreś dziecko podczas snu.

Omar powtórzył, że nie chce zabijać węża, ale ja krzyczałam tak głośno, że w końcu zdjął karabin z ramienia i kilkoma uderzeniami kolby zmiażdżył gadowi głowę. Z ulgą patrzyłam, jak śliskie cielsko wiotczeje i nieruchomieje.

Omar podszedł do węża, wziął go na ręce, a gdy znów krzyknęłam, ponieważ emocje jeszcze ze mnie nie opadły, spojrzał na mnie smut-nym wzrokiem.

- Dlaczego kazałaś mi go zabić? - zapytał z wyrzutem i wyszedł

z chaty.

Nie wiem, dokąd zaniósł martwego gada, ale widziałam, że autentycznie było mu żal tego stworzenia.

Omar nie tylko współczuł zwierzętom, ale potrafił również obchodzić się z nimi. Pamiętam, jak pewnego razu towarzyszyłam mężowi przy odbieraniu porodu naszej wielbłądzicy. Niestety pojawiły się kompli-kacje, mały wielbłąd, który częściowo wyszedł już na zewnątrz, utknął

w kanale rodnym i nie mógł się wydostać. Jego matka bardzo cierpiała, ryczała z bólu, ale nie potrafiła go wypchnąć.

Kiedy Omar o tym usłyszał, natychmiast przybiegł, by nam pomóc, i chociaż Osama kazał mu odejść, on go nie usłuchał. Podszedł do wielbłądzicy, sięgnął po dziecko i powoli wydobył je na zewnątrz, ratując życie maleństwu i jego matce. Patrzyłam ze zdumieniem i podziwem na naszego syna, który odmawiał modlitwy nad utrudzonymi zwierzętami.

Mąż również nie odezwał się ani słowem, najwidoczniej rozumiejąc, że Omar posiada dar od Boga, który pozwala mu nawiązywać wyjątkowy kontakt z żywymi stworzeniami.

Pamiętam wiele innych wydarzeń świadczących o szczególnej wrażli-wości Omara na los zwierząt. Życie, które wiedliśmy, nie było łatwe i czę-

sto znieczulało mężczyzn na przemoc. Z przykrością muszę przyznać, że nawet moi właśni synowie oraz synowie ludzi, którzy pracowali dla męża, znęcali się nad zwierzętami. Omar jednak zawsze bronił wszystkiego, co żyje, i gdy tylko widział krzywdę, nie przechodził obok niej obojętnie.

- Hej, zostawcie to zwierzę w spokoju. Macie natychmiast przestać -

nakazywał i słuchali go nawet starsi chłopcy, ponieważ wiedzieli, że Omar gotów jest rzucić się na nich z pięściami, by obronić psa lub kota.

Czas w Tora Bora bardzo mi się dłużył i choć mieszkałam w górach zaledwie od kilku miesięcy, wydawało mi się, że spędziłam tu całe lata.

Pewnego dnia Omar przekazał mi jednak dobre wieści: wkrótce mieli-

śmy wyjechać do miasta zwanego Kandahar.

- Droga matko - powiedział - życie będzie tam łatwiejsze.

Nauczyłam się nie uzewnętrzniać emocji, ale w duchu ucieszyłam się jak małe dziecko. Wiedziałam, że zbliża się czas rozwiązania, i obawia-

łam się tego. Od przyjazdu w Tora Bora nie widziałam się z lekarzem, a nie byłam już młoda i coraz gorzej znosiłam ciąże i porody. Modliłam się, byśmy zdążyli dotrzeć do Dżalalabadu lub Kandaharu, zanim dziec-

ko zdecyduje się przyjść na świat.

Kilka tygodni później spakowaliśmy się i zjechaliśmy na równinę. Przeprowadzka odbyła się w samą porę, ponieważ wkrótce po przybyciu do Dżalalabadu zaczęłam rodzić. Mąż został w górach, do szpitala zawieźli mnie więc synowie. W Afganistanie mężczyzna nie może towarzyszyć kobiecie podczas porodu, rodziłam więc sama, ale trzej najstarsi chłopcy przez cały czas czekali na korytarzu, by po paru godzinach usłyszeć wspaniałą nowinę - wydałam na świat kolejną córkę, Rukaję. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że moje dziesiąte dziecko nigdy nie zazna trudów górskiego życia.

Dobry Bóg wysłuchał moich modlitw i sprawił, że ani ja, ani najmłodsze dzieci więcej nie oglądaliśmy skalistych szczytów Tora Bora.

ROZDZIAŁ 20

ESKALACJA PRZEMOCY

Omar Bin Laden

Stało się to, czego pragnąłem najbardziej. Nasza rodzina w końcu opuściła góry i miała już nigdy nie wrócić w Tora Bora. Widzia-

łem, że mama i rodzeństwo również są zadowoleni z tego powodu. Życie w Afganistanie z pewnością nie należało do łatwych, ale wszystko było lepsze od koczowania na szczycie góry.

Gorączkowe przygotowania do przeprowadzki trwały około miesiąca.

Kiedy ojciec kazał nam oraz swoim towarzyszom z Al-Kaidy szykować się do wyjazdu, miałem ochotę skakać z radości i z trudem powstrzymałem się od śmiechu. Po raz pierwszy czterogodzinna wyczerpująca jazda do Dżalalabadu sprawiła mi przyjemność.

Zatrzymaliśmy się w mieście na kilka tygodni, podczas których ojciec razem z pozostałymi przywódcami organizacji opracowywał nowy plan działania. Tak się szczęśliwie złożyło, że niedługo po przyjeździe do Dżalalabadu mama urodziła córeczkę, Rukaję, i mogła nieco odpocząć przed kolejnym etapem podróży, której celem tym razem był po-

łożony bardziej na zachód Kabul.

Droga do stolicy Afganistanu wiodła przez oszałamiająco piękną okolicę, trudno nam jednak było skupić się na podziwianiu zapierających dech w piersiach widoków, ponieważ nasze samochody podskakiwały i szarpały niczym dzikie konie na rodeo. Mieliśmy do pokonania zaledwie sto sześćdziesiąt kilometrów, ale fatalny stan dróg sprawił, że podróż do Kabulu trwała aż osiem godzin. Najbardziej martwiłem się o mamę, jej nowo narodzoną córeczkę oraz inne małe dzieci i myśla-

łem tylko o tym, byśmy jak najszybciej dotarli do celu.

Odetchnąłem z ulgą, gdy w końcu szczęśliwie dojechaliśmy na miejsce i gdy okazało się, że mama i niemowlę mimo zmęczenia czują się dobrze. Kabul, niegdyś piękne i dumne miasto, leżące na niewielkiej równinie przeciętej rzeką Kabul i otoczone wysokimi szczytami gór Hindukusz, było kompletnie zrujnowane długotrwałymi walkami. Ojciec zamierzał spotkać się tutaj z kilkoma ważnymi osobami oraz poznać okolicę, a my w tym czasie mieliśmy zamieszkać w wynajętych dwupiętrowych domach. Daleko im było do willi, jakie zajmowaliśmy w Arabii Saudyjskiej czy choćby w Sudanie, ale tu, w Kabulu, sam fakt posiadania dachu nad głową był luksusem.

Wojna obróciła miasto w perzynę. Gdy Rosjanie wycofali się z Afganistanu, na terenie kraju wybuchły konflikty wewnętrzne, w wyniku któ-

rych wiele mniejszych i większych miejscowości zostało spustoszonych.

Ofiarą plemiennych wojen padła również stolica, z której została kupa gruzu. Tu i ówdzie ocalały pojedyncze domy, ale większa część ludności bogatego w przeszłości miasta mieszkała teraz w betonowych ruinach.

Kabul był miejscem tak posępnym, że wszyscy ucieszyliśmy się, gdy nadszedł czas wyjazdu do oddalonego o pięćset kilometrów Kandaharu.

Tym razem mieliśmy lecieć samolotem i to również dodało mi otuchy, ponieważ miałem już serdecznie dosyć afgańskich bezdroży.

Ojciec nie poleciał z nami, twierdząc, że tutejsze samoloty są w tak opłakanym stanie, iż bezpieczniej podróżować drogą lądową, chociaż szczerze mówiąc, przeprawa samochodami przez tereny pogrążone

w wojnie domowej wcale nie wydawała mi się rozsądnym pomysłem.

Nie wiedziałem wtedy, że ojciec planował obejrzeć po drodze porzucone przez Rosjan bazy wojskowe, które podczas radzieckiej okupacji budowano praktycznie przy każdym większym mieście. Mułła Omar, jak usłyszałem później, pozwolił ojcu zająć obiekty militarne nieużywane przez talibów.

Myśl o wydaleniu z Sudanu wciąż napawała ojca goryczą, a że winą za to zdarzenie obarczał Amerykanów, postanowił jak najszybciej utworzyć obozy, w których będzie mógł szkolić tysiące bojowników gotowych do walki na śmierć i życie z Zachodem.

Samolot, którym polecieliśmy do Kandaharu, należał do talibów, ale został oddany ojcu do dyspozycji. Kiedy weszliśmy na pokład, okazało się, że siedzenia dla pasażerów zostały zdemontowane, musieliśmy więc usiąść wprost na podłodze. Kobiety zajęły tył kabiny, mężczyźni zaś ulokowali się z przodu. Wszyscy byli uzbrojeni po zęby, w rękach trzymali karabiny, a wokół talii przewiązane mieli pasy z granatami. W Afganistanie nigdy się nie wiedziało, kiedy może dojść do walki, dlatego każdy mężczyzna musiał być w każdej chwili do niej przygotowany.

Powiedziano nam, że lot potrwa parę godzin, mieliśmy więc trochę czasu dla siebie. Młodzi mężczyźni trzymali się razem, starsi żołnierze również usiedli w jednej grupie, by móc swobodnie rozmawiać z towarzyszami. Wylot do Kandaharu wprawił mnie w wyjątkowo dobry humor. Miałem nadzieję, że może wreszcie trafimy w miejsce, w którym będzie nam się w miarę dobrze żyło.

Tuż obok mnie przykucnął mój przyjaciel Abu Haadi, starszy ode mnie o piętnaście lat. Urodził się i wychował w Jordanii, ale postanowił przyjechać do Afganistanu, by przyłączyć się do dżihadu. Niedaleko nas siedział mój starszy brat Abdul Raman, który z nudów bawił się granatem, ale mieliśmy do czynienia z bronią tak często, że widok ten wcale mnie nie zaniepokoił.

Lot trwał około godziny, gdy nagle Abu Haadi szturchnął mnie i głośno szepnął:

- Omar! Patrz! Patrz na brata!

Zerknąłem na Abdula Ramana i serce mi zamarło. Starszy brat przez przypadek uzbroił granat - zawleczka leżała na podłodze, a odbezpieczony granat spoczywał w ręku Abdula Ramana! W każdej chwili mog-

ło dojść do wybuchu, który zabiłby nas wszystkich.

Abu Haadi zerwał się na równe nogi, przypadł do Abu Hafsa i po-

śpiesznie wytłumaczył mu, w czym rzecz. Abu Hafs był odpowiedzialny za bezpieczeństwo całej mojej rodziny, kiedy więc usłyszał, co się stało, CZĘŚĆ III. AFGANISTAN

podbiegł do Abdula Ramana, wyjął mu granat z rąk, po czym poprosił

o pomoc dwóch lecących razem z nami specjalistów od materiałów wybu-chowych. Udało im się powtórnie zabezpieczyć granat, ale woleli nie ryzykować, ruszyli więc do kabiny pilotów i wyrzucili niebezpieczny pocisk przez okienko. Lecieliśmy wtedy dość nisko, ale chociaż mężczyźni twierdzili, że granat eksplodował w powietrzu, nikt z nas nie słyszał wybuchu.

Lecące z nami kobiety nigdy nie dowiedziały się o tym incydencie.

Pozostała część podróży minęła spokojnie i po kilku godzinach wylądowaliśmy bezpiecznie w Kandaharze. Lotnisko było niewielkie, z zaledwie jednym pasem startowym, a terminal lotniczy mieścił się w ma-

łym, niewysokim budynku. Przed nim czekała kawalkada samochodów, mających zawieźć nas do naszego nowego domu. Jechaliśmy dość długo, ponieważ baza wojskowa, do której zmierzaliśmy, znajdowała się w odległości około czterdziestu kilometrów od lotniska.

Gdy wreszcie skręciliśmy z głównej drogi w boczną szosę, naszym oczom ukazał się ogromny poradziecki kompleks wojskowy otoczony wysokim murem ze stanowiskami wartowniczymi ulokowanymi na

każdym rogu. Wewnątrz obiektu znajdowało się osiem średniej wielkości betonowych bloków pomalowanych na brudnoróżowo. Po wycofaniu się Rosjan w 1988 roku budynki te były wielokrotnie plądrowane, ojciec musiał więc włożyć sporo pracy w przystosowanie ich na nowo do zamieszkania. W wielu miejscach na ścianach bloków wciąż było widać dziury po kulach i wyrwy po pociskach rakietowych.

Osama Bin Laden w końcu miał swoją własną bazę wojskową. Oczywiście na jej terenie nie było ani elektryczności, ani bieżącej wody, ale to akurat ojcu odpowiadało, ponieważ cały czas uważał, że jego rodzina i bojownicy powinni prowadzić proste i skromne życie. Wszyscy doskonale pamiętaliśmy górskie chaty i warunki bytowania w Tora Bora, nikt więc nie protestował.

Mama i ciocie wprowadziły się do osobnych, ale położonych blisko siebie domów. Kobiety były z tego faktu zadowolone, ponieważ mogły liczyć na swoje towarzystwo. Ojciec polecił wybudować ogrodzenia naokoło zamieszkanych przez jego rodzinę domów, by zapewnić żonom i córkom prywatność.

W obrębie wysokich murów leżał także meczet oraz biura ojca i jego najbliższych współpracowników, ale pozostałe zabudowania wchodzące w skład bazy mieściły się na terenie nieogrodzonym. Poza murem znajdowało się dwadzieścia obszernych willi, które niegdyś zajmowali rosyjscy generałowie. W ich sąsiedztwie stał także duży budynek kosza-rowy, w przeszłości przeznaczony dla najniższych stopniem żołnierzy.

Teraz w owym bloku mieszkali bojownicy razem ze swoimi rodzinami, wille natomiast oddano do użytku żołnierzom, którzy nie mieli żon ani dzieci. Nieopodal budynków mieszkalnych znajdowały się stajnie oraz olbrzymi obiekt militarny, na którego dachu zainstalowano rakiety ziemia-powietrze.

Życie w Kandaharze nie było oczywiście sielanką. Tutaj o wiele bardziej niż w górach dało się odczuć, że mieszkamy w kraju, w którym toczy się wojna. Kilka razy słyszeliśmy odgłosy walki, wybuchy bomb i terkot karabinów maszynowych, nasz obóz nigdy jednak nie został

zaatakowany. Równie niebezpieczne jak zbłąkane kule okazały się bak-terie. Warunki sanitarne panujące w Afganistanie były przerażające, a żyjący w ciągłym zagrożeniu ludzie przestali przestrzegać podstawowych zasad higieny.

Większość czasu przebywaliśmy na terenie bazy, ale w kilka miesięcy po przybyciu do Kandaharu ośmieliliśmy się razem z braćmi i kilkoma przyjaciółmi wypuścić do miasta. Dopiero wtedy przekonałem się, jak wiele problemów napotykają Afgańczycy w swoim życiu codziennym.

Pewnego razu zebraliśmy pieniądze, żeby pójść do popularnej restauracji w Kandaharze. Byliśmy przyzwyczajeni do mdłego jedzenia, którego nawet bezpańskie psy nie chciały czasem tknąć, dlatego nie mogliśmy się doczekać, by spróbować czegoś naprawdę smacznego.

Gdy złożyliśmy zamówienie, jeden z towarzyszy zauważył dzbanki stojące nieopodal stolików. Z ciekawości do nich zajrzał i aż się wzdrygnął.

Widząc to, kelner wyjaśnił nam, że Afgańczycy zwykle przed posiłkiem oczyszczają sobie gardło spluwając na podłogę, właściciel restauracji postanowił więc wprowadzić specjalne spluwaczki w formie dzbanków.

Wszystko to wydało nam się mało apetyczne i widok spluwaczek

ustawionych obok stolików zepsuł nam całą przyjemność ucztowania.

Wkrótce się przekonaliśmy, że całe miasto w pewien sposób wzbudzało niesmak, ponieważ było bardzo mocno zanieczyszczone. Mimo że większość budynków miała kanalizację, nie działała sieć wodocią-

gowa i w mieście nie było bieżącej wody. Budowano więc toalety, które wychodziły na ulicę, i wszelkie nieczystości wypływały z nich wprost na chodnik. Kiedy pytaliśmy, dlaczego tak robiono, zwykle odpowiadano nam, że lepiej zabrudzić ulicę niż własny dom.

Mieszkania na terenie bazy wojskowej miały bardziej tradycyjne rozwiązania, ale w samym mieście prawie wszystkie budynki były wyposażone w te prymitywne ubikacje. Ojciec wynajmował w Kandaharze kilka domów, w których umieszczał swoich gości, i tam również zamontowano nietypowe wychodki, mogłem więc osobiście się przekonać, w jaki sposób działały. Najbardziej krępował fakt, że przypadkowi przechodnie, spoglądając w górę, widzieli obnażone pośladki osoby korzystającej z toalety.

Czasami rodziły się z tego zabawne sytuacje, zwłaszcza gdy z wizytą do ojca przyjeżdżali goście z Arabii Saudyjskiej, przyzwyczajeni do bardziej cywilizowanych warunków, ponieważ rodzina królewska sporo pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży ropy naftowej przeznaczała na modernizację kraju. Pamiętam, jak pewnego razu jeden z gości po zjedzeniu posiłku w miejscowej restauracji zaczął cierpieć na ból żo-

łądka i rozglądał się za toaletą. Wskazaliśmy mu drogę do ubikacji, ale umyślnie nie uprzedziliśmy, czego może się spodziewać. Zgodnie z naszymi przewidywaniami mężczyzna dość szybko wrócił, skarżąc się, że z dołu obszczekuje go pies. Było to coś nowego, dlatego wszyscy poszli-

śmy sprawdzić, co się stało. Kiedy zerknęliśmy do toalety, zobaczyliśmy siedzącą pod otworem sukę z gromadką młodych. Najwidoczniej lecące z góry nieczystości spadły na szczeniaki, matka zaczęła więc ich bronić i szczekać na sprawcę całego zajścia. Nie trzeba chyba dodawać, że nasz gość natychmiast poczuł się lepiej. Od tej pory, zamiast korzystać z toalety w domu, udawał się za potrzebą na pobliskie pole.

Spadające na chodnik odchody wprowadzały zamęt nie tylko wśród bezpańskich psów, ale i wśród ludzi, którzy musieli uważać, by nie wdepnąć w leżące na ulicy ekskrementy. Do tego dochodził jeszcze porażający smród. Mimo że okoliczni rolnicy kilka razy w tygodniu zbierali z ulic nieczystości, których potem używali jako naturalnego nawozu, nad miastem nieustannie unosił się odór fekaliów.

Afganistan okazał się niebezpiecznym miejscem dla synów Osamy

Bin Ladena i kilka razy uniknęliśmy śmierci zaledwie o włos. Najgroź-

niejsze sytuacje zwykle wynikały z nieumiejętnego obchodzenia się z granatami i materiałami wybuchowymi, których w bazie wojskowej było pod dostatkiem.

Po przeprowadzce do Kandaharu ojciec zorganizował dla żołnierzy szkolenia w obsłudze broni i od czasu do czasu nakazywał nam w nich uczestniczyć. Zjawialiśmy się na zajęciach dość chętnie, ponieważ stanowiły jedną z niewielu dostępnych nam rozrywek.

Któregoś dnia postanowiliśmy z braćmi pójść na szkolenie dotyczące używania granatów. Kurs, prowadzony przez pewnego generała, składał się z kilku części i omawialiśmy na nim między innymi zasady postępowania z odbezpieczonym granatem. Nagle ku naszemu przerażeniu generał upuścił trzymany w dłoni pocisk, a widząc poruszenie między słuchaczami, uspokoił nas:

- Nie martwcie się, granat jest zabezpieczony.

Mimo wszystko przyjrzałem się dokładnie pociskowi toczącemu się po podłodze i dojrzałem, że wbrew zapewnieniom generała zawleczka jest wyciągnięta. Natychmiast zerwałem się na nogi i poleciłem braciom: - Uciekajcie stąd!

Kilku z nas rzuciło się do drzwi, ale Abdul Raman zamarł z przerażenia, zasłaniając głowę rękami, co oczywiście w żaden sposób nie ochroniłoby go przed wybuchem. Wróciłem po niego, chcąc zaciągnąć go do wyjścia, lecz w tym momencie generał roześmiał się głośno. On również dostrzegł niebezpieczeństwo, szybko więc podniósł granat i ponownie go zabezpieczył.

Nie wiedzieliśmy, co o tym wszystkim sądzić, dopóki generał nie wyjaśnił nam, że nauczyciele często stosują podobne sztuczki, by sprawdzić reakcje swoich uczniów i zobaczyć, który z nich zachowa zimną krew w obliczu niebezpiecznej sytuacji. Usłyszeliśmy również, że w innej grupie, w której generał przeprowadzał podobny eksperyment, żołnierze wpadli w popłoch i usiłując wydostać się z pomieszczenia, za-klinowali się w drzwiach, przez co żaden z nich nie mógł uciec. Jeden z grubszych bojowników, który nie zdołał jeszcze zrzucić nadwagi bę-

dącej pozostałością po dostatnim życiu w Arabii Saudyjskiej, chciał wyskoczyć przez okno, ale okazało się za małe i utknął w nim do połowy.

Na szczęście był to tylko nietypowy sprawdzian i nikomu nie stała się krzywda.

Do o wiele groźniejszej sytuacji doszło podczas innych zajęć, prowadzonych przez nauczyciela, który bardziej przypominał uczonego niż doświadczonego w boju żołnierza. Nosił grube okulary z podwójną so-czewką, przez co jego oczy wydawały się nienaturalnie wielkie, a mimo to często miałem wrażenie, że mężczyzna ten ledwo widzi. Któregoś dnia, trzymając w jednej ręce ładunek wybuchowy, a w drugiej zapalniczkę, tłumaczył nam, jak ważne jest, by wiedzieć, ile czasu będzie się palił lont. W pewnej chwili przysunął zapalniczkę zbyt blisko lontu i ten zaczął się tlić, nauczyciel jednak tego nie zauważył i wrzucił ładunek z powrotem do skrzynki z materiałami wybuchowymi.

W pierwszym odruchu chciałem ostrzec wszystkich w grupie, przypomniały mi się jednak słowa generała, który mówił, że nauczyciele czę-

sto testują w ten sposób zachowanie uczniów. Postanowiłem nie ruszać się z miejsca, ale jednocześnie nie odrywałem wzroku od skrzynki. Po kilkunastu sekundach pudło zapaliło się i dopiero wtedy przekonałem się, że to nie był żaden sprawdzian. Nauczyciel spanikował, nie wiedział, co zrobić, rzucił więc skrzynię na podłogę i zaczął zadeptywać płomienie. Już miałem ratować się ucieczką, gdy nagle do pomieszczenia wbiegli wyćwiczeni w boju żołnierze, których zaniepokoił dobiegający z pomieszczenia hałas. Gdy zobaczyli, co się stało, chwycili skrzynię i ryzykując własnym życiem, wynieśli ją na dwór. Na szczęście skoń-

czyło się tylko na strachu i niewielkich poparzeniach.

Jeszcze innym razem instruktor pokazywał nam, w jaki sposób działa mała bomba, i przez przypadek ją odpalił. Kiedy zorientował się, że nie zdoła jej rozbroić na czas, wrzasnął, byśmy natychmiast uciekali. Zdą-

żyliśmy w ostatnim momencie, ponieważ w sekundę po tym, gdy odbiegliśmy na bezpieczną odległość, ładunek wybuchł.

Niekompetencja ludzi pracujących dla ojca naraziła nas na niebezpieczeństwo także podczas zajęć z religii, które odbywały się w meczecie na terenie bazy. W lekcjach tych uczestniczyło wielu chłopców, ponieważ chodzili na nie także synowie innych członków Al-Kaidy.

Naszym nauczycielem był sympatyczny Egipcjanin o imieniu Abu

Szakr. Miał niewiele ponad trzydzieści lat, szczupłą, wysportowaną sylwetkę i krótko przyciętą bródkę. Lubił przebywać ze swoimi uczniami, zawsze okazywał nam życzliwość, dlatego wszyscy za nim przepadaliśmy.

Zarówno ściany, jak i dach starego meczetu były wykonane z cegieł błotnych, tradycyjnego afgańskiego budulca, który niestety miał

to do siebie, że po pewnym czasie zaczynał przepuszczać wodę i podczas ulewy z sufitu kapała deszczówka. Za każdym razem wzywano człowieka dokonującego napraw, by zajął się tym problemem, on jednak, zamiast wykonać swoją pracę solidnie, zasypywał piaskiem prze-ciekające miejsca. Nie przyszło mu do głowy, że w ten sposób obciąża i tak już nadwyrężoną wiekiem konstrukcję, która w końcu może nie wytrzymać. Gdyby ojciec wiedział o tej praktyce, z pewnością by zareagował, ponieważ doskonale znał się na budownictwie, ale doglądanie wszelkich napraw dokonywanych na terenie obozu nie należało przecież do jego obowiązków.

O godzinie jedenastej rano młodsi chłopcy wychodzili z meczetu, podczas gdy starsi zostawali, by uczyć się jeszcze przez godzinę. Pewnego dnia, gdy razem z braćmi siedzieliśmy jak zwykle z tyłu meczetu, Hamza, jedyny syn cioci Chairii, najlepszej przyjaciółki naszej mamy, wyszedł jako ostatnie z dzieci i zatrzasnął za sobą drzwi.

W tym samym momencie dach meczetu pękł i zawalił się. Ciężkie

bloki cegieł runęły nam na głowy, a za nimi posypał się piach, trawa i drewno.

Spadające kawałki zaschniętego błota ogłuszyły nas, ale nie stracili-

śmy przytomności. Słyszeliśmy głośne okrzyki Abu Szakra, który wołał

nas po imieniu. Biedny nauczyciel z pewnością był przerażony myślą, że starsi synowie Osamy Bin Ladena zginęli podczas jego lekcji.

My jednak żyliśmy i chociaż nie mogliśmy się ruszać, ponieważ

przywaliła nas cała sterta gruzu, zaczęliśmy z całej siły napierać na przygniatające nas cegły. Wokoło panowało zamieszanie, słyszeliśmy tupot nóg, wrzaski oraz rozdzierający płacz Hamzy, który zdał sobie sprawę, że stało się coś bardzo złego, i pewnie obawiał się, iż wina za całe zajście spadnie na niego, ponieważ to on ostatni wyszedł z budynku.

Po kilku minutach usłyszeliśmy również głos ojca, który przybył na miejsce wypadku razem ze swoimi ludźmi i natychmiast zabrał się do odgruzowywania. My także zdwoiliśmy wysiłki, by wydostać się spod ruin, dlatego dość szybko zobaczyliśmy światło dzienne. Później dowiedzieliśmy się, że małe dzieci piszczały z przerażenia, gdy nas zobaczyły.

Cali byliśmy obsypani żółtym piachem, oczy mieliśmy zamknięte i po-wleczone warstwą pyłu, a z naszych ubrań wystawały duże drzazgi. Jeden z braci stwierdził, że z zakrwawionymi rękami wyglądaliśmy jak żywe trupy albo upiory, o których opowiadał nam jeden z bojowników ojca.

Ojciec wezwał doktora Ajmana az-Zawahiriego, żeby zbadał nas

i stwierdził, czy nie odnieśliśmy poważniejszych obrażeń. Na szczęś-

cie wszyscy wyszliśmy z opresji cało, jeśli nie liczyć siniaków i zadrapań.

Zawsze trzymałem się na dystans od doktor Az-Zawahiriego, wtedy jednak nie miałem wyjścia i musiałem dać mu się zbadać, chociaż wcale mi się to nie podobało. W jego obecności ogarniał mnie niepokój, i to już od pierwszej chwili naszej znajomości, a odkąd w Sudanie zamordował mojego przyjaciela, syna Mohammeda Szarafa, unikałem go jak ognia. Wiedziałem, że Zawahiri wywiera zły wpływ na ojca, popychając go do czynów, na które inaczej by się nie poważył. Doktor był bardzo inteligentnym człowiekiem i z pewnością wyczuł moją antypatię w stosunku do siebie, ponieważ odpłacał mi tym samym. Być może nie lubił mnie również za to, że byłem jedynym synem Osamy Bin Ladena, który czasami ośmielał się mówić otwarcie.

Pamiętam, jak pewnego dnia Zawahiri, mój ojciec i Abu Hafs siedzieli i popijali herbatę. Zawahiri i Abu Hafs byli bardzo ważnymi osobistościami w Al-Kaidzie, ale bezwzględnie uznawali przywództwo mojego ojca i okazywali mu to na różne sposoby, między innymi nigdy nie odzywali się bez pozwolenia. Nawet doktor, zanim coś powiedział, zwracał się najpierw do ojca: „Szejku Osamo, czy mogę zabrać głos?” lub „Szejku Osamo, czy mogę przemówić do ludzi?”. Wszyscy inni członkowie Al-Kaidy postępowali identycznie; niezależnie od tego, jaką mieli rangę, nie odważyli się wypowiedzieć choćby jednego słowa bez zgody ojca.

Tamtego dnia ojciec pozwolił swym towarzyszom mówić i rozgorzała między nimi dyskusja na temat celu ich działań, jakim było ura-towanie świata przed zgubnym wpływem Ameryki. Ojciec przekonywał: - Świat islamu jest nieustannie naciskany i traktowany niesprawiedliwie. Czy wiecie, co się stanie, kiedy z całej siły naciśniemy na jeden koniec piły? Uniesie się i przestanie ciąć. Jeśli chcemy, żeby wszystko działało, jak należy, musimy rozłożyć ciężar równomiernie. Tak samo jest w życiu. Muzułmanie nie mogą być ciągle o wszystko obwiniani.

To niesprawiedliwe i złe.

Moim zadaniem było obsługiwanie gości i w żadnym wypadku nie

powinienem był się odezwać, ale tego dnia nie wytrzymałem, coś we mnie pękło i zanim pomyślałem, co robię, zapytałem:

- Ojcze, dlaczego przywiozłeś nas w to miejsce? Dlaczego musimy tak żyć? Dlaczego nie możemy mieszkać w normalnych warunkach, tak jak inni, i wieść normalnego życia w otoczeniu zwykłych ludzi? Dlaczego nie możemy żyć w spokoju?

Nigdy wcześniej nie zdobyłem się na taką zuchwałość i do tej pory nie wiem, co mnie wtedy naszło. Byłem jednak tak zdesperowany, że po raz pierwszy w życiu nie spuściłem wzroku i spojrzałem ojcu prosto w oczy.

Śmiałość mojej wypowiedzi zszokowała ojca do tego stopnia, że nie był w stanie mi odpowiedzieć. Siedział w milczeniu, nie patrząc na mnie.

Kiedy teraz o tym myślę, dziwię się, że nie wstał i nie wychłostał mnie.

W końcu wyręczył go Abu Hafs, który przerwał przedłużającą się ciszę i powiedział:

- Omar, my pragniemy być tu, w tym kraju. Wyzbyliśmy się własnych pragnień i odwróciliśmy się od zwykłego życia, ponieważ nie chcemy być częścią tak niesprawiedliwego świata. Dlatego twój ojciec tu przybył, a ponieważ jesteś jego synem, twoje miejsce jest u jego boku.

Nie protestowałem dalej, ponieważ wiedziałem, że to nie ma sensu.

Pamiętam nienawistne spojrzenie, jakie rzucił mi Zawahiri. Poczułem wtedy, że doktor nie zawahałby się zrobić ze mną tego samego, co uczynił mojemu niewinnemu przyjacielowi w Sudanie.

Mniej więcej w tym czasie zaczęły ulatywać ze mnie życzliwość

i uprzejmość, które wcześniej mnie cechowały. Ojciec chciał, byśmy zachowywali dystans wobec innych ludzi i byli mu we wszystkim posłuszni.

- Moi synowie - mawiał - są jak palce mojej prawej dłoni. Wszystkimi waszymi poczynaniami muszą kierować moje myśli, tak samo jak mózg kieruje działaniami ręki. Synowie, musicie postępować tak, jakby w waszych głowach znajdował się mój mózg.

Innymi słowy, mieliśmy zostać sterowanymi przez ojca robotami, po-zbawionymi własnych myśli i dążeń.

Niedługo po przybyciu do Kandaharu ojciec zaczął wysyłać nas z roz-kazami do swoich ludzi, nakazując przy tym, byśmy byli silni i nie na-wiązywali zbyt przyjaznych stosunków z żołnierzami. W ten sposób jego książęca sława zaczęła powoli spływać i na nas. Bojownicy nazywali starszych synów Osamy Bin Ladena „wielkimi szejkami”, co muszę przyznać, bardzo mi schlebiało, ponieważ dawało mi poczucie ważności, którego nigdy wcześniej nie zaznałem. Podobało mi się to, że wreszcie ktoś się ze mną liczy, sytuacja ta miała jednak skutki uboczne. Z biegiem czasu staliśmy się aroganccy, urośliśmy w dumę i wywyższaliśmy się nad innych, ponieważ byliśmy traktowani jak książęta.

Z jednej strony ojciec wykorzystywał nas do swoich celów niczym bezwolne roboty, z drugiej zaś jego ludzie dogadzali nam i zwracali się do nas z uniżonością. W efekcie każdy syn Osamy Bin Ladena miał kłopoty z własną tożsamością i osobowością, jedynie najstarszy Abdullah, któremu udało się uciec, zanim zaczęło się najgorsze, uniknął tych problemów. Abdul Raman nie zmienił się zbytnio od dzieciństwa i wciąż najlepiej czuł się w towarzystwie koni. Nieustannie paplający Saad z dnia na dzień stawał się coraz bardziej niezaradny i niepraktyczny. Twardzi, zamknięci w sobie żołnierze, którzy mieszkali razem z nami w bazie, byli przyzwyczajeni do powściągliwości i nie rozumieli zachowania mego brata, tolerowali go jednak ze względu na naszego ojca.

Po przeprowadzce do Kandaharu Saad zaczął bez przerwy mówić

o jedzeniu. Nikt nie wiedział, skąd się wzięła ta jego obsesja, ale teraz przypuszczam, że spowodował ją niemal ciągły niedostatek oraz niska jakość pożywienia. Codziennie nie dojadaliśmy lub jedliśmy niesmaczne posiłki, dlatego wcale się nie dziwię, że Saadowi marzyła się lepsza kuch-nia. Pewnego dnia udało mu się zdobyć skądś ciastko. Było to dla niego tak ważne wydarzenie, że opowiadał o tym wielokrotnie i do dziś pamię-

tam to ciastko tak dokładnie, jakbym sam je zjadł! Było posypane słodkimi chrupkami pszenicznymi i aż ociekało cukrem i miodem.

Saad oczywiście pochłonął je sam, po czym przez kolejne tygodnie zagadywał przypadkowych ludzi na ulicy, by opisać im wygląd, smak i skład dawno zjedzonego przysmaku. Nieznajomi Afgańczycy odchodzili od niego, sądząc, że natknęli się na osobę niespełna rozumu. Z kolei żołnierze ojca początkowo cierpliwie wysłuchiwali paplaniny Saada, później zaś uciekali na sam jego widok, by uniknąć długiego cukierni-czego wywodu. W końcu zagroziłem bratu, że spuszczę mu lanie, jeśli nie przestanie rozprawiać o tym nieszczęsnym ciastku, ale on wcale się tym nie przejął i dalej robił swoje, dopóki pewnego dnia nie zjadł

puddingu i nie zaczął opowiadać o nim. Nawet surowe nakazy ojca nie potrafiły powstrzymać Saada przed pleceniem bzdur.

Los, jaki zgotował swoim synom Osama Bin Laden, powoli doprowadzał ich do obłędu!

Osman również miał problemy z nawiązywaniem relacji z ludźmi,

głównie dlatego, że chciał kontrolować myśli i poczynania innych w taki sam sposób, w jaki ojciec kontrolował nas.

Muszę przyznać, że nie wierzę w pojawiające się co jakiś czas doniesienia medialne, według których moi bracia mieliby stać się ważnymi przywódcami w organizacji ojca. Znam ich na tyle, by wiedzieć, iż żaden nie byłby w stanie zorganizować grupy zbrojnej i skutecznie nią dowodzić.

Mój młodszy brat Mohammed był jedynym, u którego mogły się

ujawnić zdolności przywódcze, ponieważ od małego wydawał się spokojny i poważny. Zanim wyjechałem z Afganistanu, zauważyłem, że ojciec doszedł chyba do tego samego wniosku i przelał wszelkie swoje nadzieje ze mnie na niego. Kazał nawet sfotografować się z Mohammedem, który siedząc, trzymał na kolanach karabin. W naszej kulturze oznacza to, że ojciec przekazuje swoją władzę synowi.

Zanim jednak do tego doszło, ojciec pokładał nadzieję we mnie.

Pamiętam, jak pewnego razu poprosił mnie o pomoc w rozwiązaniu poważnego problemu kurczących się zapasów jedzenia. W owym czasie wszyscy już wiedzieliśmy, że ojciec przestał być człowiekiem zamożnym i chociaż istniał cały system finansowego wsparcia, które pochodziło od przyjaciół, krewnych i niektórych członków rodziny królewskiej, bywały chwile, gdy kasa organizacji świeciła pustkami.

W jednym z takich momentów, gdy wisiało nad nami widmo głodu,

ojciec wezwał mnie do siebie i powiedział:

- Omarze, zauważyłem, że jesteś uczciwym człowiekiem. Potrzebuję kogoś zaufanego do racjonowania jedzenia. Od tej chwili twoim zadaniem będzie wydawanie odpowiedniej ilości pożywienia moim żonom i dzieciom. Weź pod uwagę, że nastolatki potrzebują więcej pokarmu niż inni, ponieważ bardzo szybko rosną. Musisz przeglądać zapasy jedzenia i dzielić je sprawiedliwie.

Domyśliłem się, że ojciec nie zwrócił się z tą prośbą do Abdula Ramana, ponieważ mój starszy brat najlepiej czuł się w swoim własnym towarzystwie i konieczność kontaktu z innymi podczas podziału jedzenia mogłaby go przerosnąć. Z kolei Saad z pewnością nie potrafiłby się powstrzymać przed zjedzeniem najsmaczniejszych kąsków.

Podszedłem do wyznaczonego mi zadania bardzo poważnie, ponieważ nie mogłem znieść myśli, że moja mama, ciocie i rodzeństwo chodziliby głodni. Mimo że zwykle musieliśmy się zadowolić mdłymi i skąpymi posiłkami, kilka razy mieliśmy prawdziwą ucztę. Zdarzało się to wtedy, gdy do Afganistanu przyjeżdżał ktoś z rodziny królewskiej, by udać się z ojcem na polowanie, i przywoził w podarunku skrzynie owoców, warzyw, ryb i mięsa. Ogarniała nas wtedy euforia, a najbardziej cieszyły się małe dzieci, które dostawały smakołyki, jakich wcześniej nie widziały na oczy. Po pewnym czasie ojciec pochwalił mnie, mówiąc, że wszyscy są zadowoleni ze sposobu, w jaki rozdzielam jedzenie, i nikt się na mnie nie skarży.

Niedługo potem wyznał mi, że wybrał mnie na swojego następcę,

i pobladł, kiedy usłyszał w odpowiedzi:

- Ojcze, zrobię wszystko, żeby pomóc mamie, ciociom i rodzeństwu, ale nie jestem odpowiednim kandydatem na twojego zastępcę. Pragnę żyć w spokoju, nie pociąga mnie walka.

Ojciec chyba jednak nie wziął tego oświadczenia na poważnie, ponieważ dalej snuł plany, w których zajmowałem poczesne miejsce. Wkrótce po naszej rozmowie zabrał mnie na linię frontu. Przypuszczam, że zrobił to specjalnie, mając nadzieję, iż zakosztowawszy wojny, rozsma-kuję się w niej tak samo jak on. Nie wiedział, że czeka go gorzkie rozczarowanie.

Z wiekiem stawałem się coraz śmielszy i potrafiłem sprzeciwić się decyzjom ojca, co wcześniej wydawało mi się niemożliwe. Moja postawa doprowadziła w końcu do głębokiego konfliktu i praktycznie zerwania stosunków między mną i ojcem, ale to miało nastąpić dopiero później.

W kilka miesięcy po przybyciu do Kandaharu odwiedzałem właśnie mamę, gdy jeden z braci przybiegł z informacją, że ojciec wzywa mnie do siebie. Posłusznie wstałem, przewiesiłem przez ramię karabin, za-

łożyłem pas z granatami i wyszedłem.

Podejrzewałem, że chodzi o sprawy związane z podziałem jedzenia lub inne kwestie dotyczące naszej rodziny. Mimo że miałem dopiero szesnaście lat, spoczywało na mnie wiele obowiązków.

Bojownik, którego mijałem po drodze, powiedział mi, że Osama Bin Laden jest w swoim biurze. Kiedy wszedłem do budynku, w którym ojciec urzędował, zastałem go siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na podłodze w otoczeniu grupy żołnierzy. Zbliżyłem się do nich po cichu i stanąłem w milczeniu, jak było przyjęte.

Ojciec, którego kamienna twarz jak zwykle nie wyrażała emocji, spojrzał na mnie i oznajmił: - Synu, jadę na linię frontu. Pojedziesz ze mną.

Skinąłem głową. Nie czułem lęku, tylko podniecenie. Od ponad roku mieszkałem w kraju, w którym toczyła się wojna, ale nie miałem wcześ’

niej okazji przyjrzeć się jej z bliska. Moją ciekawość podsycały opowieści o bohaterskich zwycięstwach, snute przez weteranów i żołnierzy wracają -

cych z frontu. Obecnie walczyły ze sobą tylko dwie frakcje: talibowie i Sojusz Północny, na którego czele stał Ahmad Szah Masud, genialny strateg i bohater z czasów wojny afgańsko-radzieckiej. Losy tego kraju potoczyły7

się tak dziwnie, że po powrocie do Afganistanu ojciec, niegdyś sprzymierzeniec Masuda w walce z Rosjanami, został jego śmiertelnym wrogiem.

Stało się tak z powodu przymierza, jakie Osama Bin Laden zawarł z mułłą Omarem, przywódcą talibów i zarazem przeciwnikiem Masuda.

Nasza wyprawa na linię frontu nie była jakoś specjalnie przygotowana.

Ludzie, którzy mieli z nami pojechać, wsiadali do przypadkowych samochodów w przypadkowym składzie. Ojciec na poczekaniu wybrał dla siebie auto i kierowcę. Tak się akurat złożyło, że został nim Sakr al-Dżadawi (Salim Hamdan). Jazda nie trwała zbyt długo, nie więcej niż trzydzieści-czterdzieści minut, ale tradycyjnie była dość uciążliwa z powodu wyboistych dróg. Pamiętam, że Sakr przez cały czas opowiadał niewiarygodne historie, które bardzo mnie rozśmieszały. Zwykle rzadko się uśmiecha-

łem, ale wesołe usposobienie Sakra i jego optymistycznie podejście do życia działało na mnie rozbrajająco.

Kiedy przybyliśmy na miejsce, ojciec udał się na spotkanie z dowódcami, a pozostali uczestnicy wyprawy znaleźli sobie jakieś zajęcie.

Sakr i ja odeszliśmy na bok i z nudów postanowiliśmy poćwiczyć trochę strzelanie do celu.

Sakr znalazł pustą puszkę, ustawił ją w pewnej odległości i zaczął

do niej strzelać.

Po chwili przerwał, rozmawialiśmy na temat celności jego strzałów, po czym posłał w kierunku puszki jeszcze jedną serię.

W tym momencie rozległ się ogłuszający huk. Spojrzeliśmy po sobie ze zdumieniem, nie bardzo rozumiejąc, co się stało. Nigdy wcześniej nie słyszeliśmy, by kałasznikow wydawał z siebie takie dźwięki.

Zaczęliśmy przyglądać się uważnie karabinowi Sakra, ale nie zdążyli-

śmy zamienić ze sobą słowa, ponieważ nagle tuż nad naszymi głowami przeleciała rakieta i eksplodowała z łoskotem. Dopiero wtedy dotarło do nas, że to nie kałasznikow spowodował wcześniejszy hałas.

W ciągu kilku sekund znaleźliśmy się pod silnym ostrzałem artyle-ryjskim, pociski leciały w naszą stronę jeden za drugim. Gdy nastąpiła krótka przerwa w ataku, usłyszałem głos ojca, który krzyczał:

- Wycofać się! Wycofać się!

Razem z Sakrem przykucnęliśmy i skuliliśmy się. Ja byłem zbyt

przerażony, a Sakr zbyt ostrożny, by się poruszyć. Widziałem po nim, że zastanawia się, w jaki sposób uciec spod obstrzału.

Obu nam nie mieściło się w głowie, jak to możliwe, że ludzie Masuda podeszli tak blisko. Znajdowaliśmy się przecież na tyłach sił talibskich, a to znaczyło, że oddziały Sojuszu Północnego musiały w jakiś sposób wśliznąć się pomiędzy talibów i nas.

Zerknąłem do tyłu, by sprawdzić, co z ojcem, i zobaczyłem, że razem z towarzyszami skrył się w betonowym budynku, skąd mogli tylko bezradnie nas obserwować. Rakiety przelatywały ze świstem nad moją głową, piach i kamyki obsypywały nas za każdym razem, gdy pociski wybuchały, tworząc w ziemi głębokie leje. Byłem przekonany, że przeżywam właśnie swoje ostatnie chwile, i najbardziej zrobiło mi się żal mamy, której moja śmierć z pewnością sprawiłaby ogromny ból.

O dziwo, w ogóle nie czułem strachu, ale przypuszczam, że stan ten był wywołany nagłym przypływem adrenaliny.

Ponownie się obróciłem, by jeszcze raz, być może ostatni, spojrzeć na ojca. Stał w drzwiach budynku, ryzykując własne życie, i machał do mnie, gestem nakazując, bym przybiegł do niego. W końcu zebrałem się na odwagę, oderwałem od ziemi i popędziłem w stronę schronu.

Nie wiem, jakim cudem udało mi się tam cało dotrzeć, ale faktem jest, że obaj, zarówno ja, jak i Sakr, przeżyliśmy. Ojciec rzadko okazywał

uczucia, jednak tym razem wyraźnie widziałem malującą się na jego twarzy ulgę.

Nie byliśmy przygotowani do walki, nie pozostało nam więc nic innego, jak sprawnie się wycofać. Zanim jednak to zrobiliśmy, ojciec, który zdołał już opanować emocje, zorientował się, że atakowali nas nie ludzie Masuda, ale talibowie! Przez przypadek znaleźliśmy się pod obstrzałem sojuszników.

Ojciec wpadł w prawdziwą furię.

- Sakr - zawołał - biegnij do samochodu! Objedź ten teren i znajdź

ich stanowiska artyleryjskie. Powiedz im, żeby przestali strzelać, inaczej wszystkich nas tu pozabijają!

Dzięki Bogu, Sakrowi udało się wykonać polecenie i uświadomić

przywódcy talibów, że strzela do Osamy Bin Ladena i niemal zabił jego syna. Mało brakowało, opowiadał potem Sakr, by talibski dowódca dostał

zawału serca. Tłumaczył się, że gdy usłyszał strzały z karabinu - moje i Sakra ćwiczenia w strzelaniu do celu - pomyślał, iż ludzie Masuda przedostali się na tyły i przypuszczają na niego atak z zaskoczenia, odpowiedział więc ogniem.

Jego wyjaśnienia nie przekonały ojca, który wciąż nie posiadał się z gniewu. Stwierdził, że w takiej sytuacji dowódca najpierw upewnia się, czy jego podejrzenia są słuszne, a dopiero potem wydaje rozkaz ostrzału terenów uznanych za bezpieczne.

Wyprawa na linię frontu zapadła mi głęboko w pamięć, ale nie zmieniła mojego podejścia do walki, jak liczył na to ojciec.

ROZDZIAŁ 21

PRAWDZIWA WOJNA

Omar Bin Laden

W Afganistanie walczyło ze sobą tyle różnych frakcji, że linie frontu przebiegały w pobliżu większości miast i wiosek. Ojciec często wspomagał talibów, zwłaszcza w walce pozycyjnej

z siłami Sojuszu Północnego. Odnosiłem wrażenie, że lubił wystawiać swych żołnierzy przeciwko oddziałom dowodzonym przez Masuda,

którego umiejętności podziwiał. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż przechytrzenie znakomitego stratega.

Jeśli o mnie chodzi, cieszyłem się, że po naszej niefortunnej wyprawie na linię frontu przez pewien czas ani ja, ani moi bracia nie byliśmy wysyłani na wojnę. Potem jednak bez żadnego szczególnego powodu ojciec kazał mi się zameldować w należącej do Al-Kaidy bazie usytuo-wanej wysoko w górach otaczających Kabul.

- Jedź, synu - powiedział. - Jedź i poznaj żołnierskie życie.

Nie pamiętam tego dokładnie, ale zdaje mi się, że mniej więcej wtedy skończyłem siedemnaście lat i walka na linii frontu była ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem. Widziałem zbyt wiele cierpienia, ciężko rannych i zabitych żołnierzy przywożonych z różnych bitew, by palić się do wojaczki.

Odniesiona w walce rana najczęściej oznaczała śmierć, ponieważ na terenie bazy nie było polowych szpitali czy choćby punktów medycznych, w których można by udzielać pierwszej pomocy. Czasami przewożono rannych do szpitali miejskich, ale zdarzało się to w naprawdę rzadkich wypadkach. Wprawdzie mieliśmy wśród nas lekarza, doktora Az-Zawahiriego, ale jego głównym zajęciem było planowanie kolejnych ataków, a nie opatrywanie i operowanie żołnierzy.

Doskonale zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawę, dlatego wcale nie miałem ochoty brać udziału w walce, byłem wtedy jednak zbyt młody, by móc się przeciwstawić woli ojca. Prawdę mówiąc, kiedy wyruszyłem już w drogę, ogarnęło mnie nawet lekkie podniecenie.

Po przybyciu do górskiej bazy w pobliżu Kabulu zobaczyłem bitwę toczącą się między oddziałami Masuda i mojego ojca. Żołnierze walczący na pierwszej linii byli uzbrojeni w karabiny maszynowe, pistolety i granaty. Za nimi znajdowały się stanowiska artyleryjskie. Zauważy-

łem również kilka rosyjskich czołgów ukrytych za skałami i zamasko-wanych gałęziami drzew. Wspominałem już, że jedyną rzeczą, jaka pociągała mnie w wojnie, był ciężki sprzęt bojowy, ale niestety nie było mi dane poprowadzić na przykład czołgu, ponieważ podczas konfiik-tów wewnętrznych w Afganistanie nie dochodziło do bitew pancernych.

Ujrzałem również potężny arsenał różnego rodzaju broni: karabiny maszynowe, wyrzutnie rakiet ziemia-powietrze oraz sprzęt artyleryjski.

Byłem zdumiony, ponieważ jak większość ludzi wyobrażałem sobie, że wojna w Afganistanie ma przede wszystkim charakter partyzancki, tymczasem pod Kabulem trwała regularna bitwa, w której naprzeciwko siebie stały dwie doskonale wyszkolone armie dysponujące nowoczesnym uzbrojeniem. Przypomniało mi się wtedy, jak mówiono, że od-kąd Osama Bin Laden i jego ludzie przyłączyli się do talibów, konflikt zbrojny między afgańskimi stronnictwami nabrał zupełnie nowego wymiaru, ponieważ mój ojciec zaczął wykorzystywać umiejętności strate-giczne i taktyczne nabyte podczas wojny z Rosją.

Kiedy przyjechałem, sytuacja na polu bitwy powoli się uspokajała.

Przez pierwszych pięć dni nie angażowano mnie do żadnych zadań, nabrałem więc przekonania, że być może przebywanie na linii frontu wcale nie jest takie złe. Całe dnie spędzałem na przyglądaniu się życiu obozowemu, czasami bawiłem się również krótkofalówką, która wchodziła w skład standardowego wyposażenia prawie każdego żoł-

nierza. Nie było to urządzenie skomplikowane, łatwo więc nauczyłem się je obsługiwać.

Czasem udawało mi się znaleźć pasmo używane przez ludzi Masuda, zacząłem więc trochę z nudów, a trochę z ciekawości nawiązywać z nimi rozmowę. Pytałem ich o rzeczy niezwiązane z wojną, na przykład o to, skąd pochodzą. Oczywiście nigdy się nie przyznałem, że jestem synem Osamy Bin Ladena, inaczej mogliby przypuścić zmasowany atak na nasze pozycje, by zdobyć cennego jeńca. Swoją drogą, nie sądzę, by mój ojciec był skłonny zapłacić wysoką cenę za moje uwolnienie, ale nasi wrogowie nie mogli przecież o tym wiedzieć.

Pewnego razu jednego z żołnierzy, z którym prowadziłem dość przyjazną rozmowę, spytałem, dlaczego chcą nas zabić.

- Nie mam nic przeciwko wam - odpowiedział człowiek Masuda. -

Tu chodzi nie o was, ale o ziemię. Mamy rozkaz zastrzelić każdego, kto zajmie nasz teren, a że wy to zrobiliście, muszę do was strzelać.

Żołnierz ten powiedział prawdę. Przywódcy różnych plemion i ugrupowań pragnęli przejąć kontrolę nad całym krajem. W Afganistanie brakowało wszystkiego - domów, szpitali, szkół, jedzenia, ubrań i innych niezbędnych do życia rzeczy - nie brakowało jednak chętnych do sprawowania władzy. Pustoszące kraj wojny domowe były wynikiem niezaspokojonych ambicji grupy upartych i nieustępliwych wodzów.

Linia frontu pod Kabulem przebiegała nieopodal wioski. Jej mieszkańcy dawno uciekli z powodu toczących się w okolicy zaciętych walk.

Chaty położone na łagodnych górskich zboczach idealnie nadawały się dla żołnierzy, którzy mając do wyboru spanie na kamienistej ziemi w obozie i nocleg w wiosce, często wybierali to drugie. Żeby nie dać się zaskoczyć ludziom Masuda, w nocy ustawiali warty wzdłuż szlaku prowadzącego obok chat. Pewnej nocy nadeszła moja kolej, by pełnić straż, ponieważ zgodnie z poleceniem ojca miałem być traktowany jak zwykły żołnierz. „Ani lepiej, ani gorzej” - brzmiał jego rozkaz.

Gdy tylko stanąłem w wyznaczonym miejscu, usłyszałem charakterystyczny świst kuli, która przeleciała koło mojego prawego ucha. Sekundę później drugi pocisk nieomal musnął moje lewe ucho, a po chwili posypał się grad kul. Żołnierze nieprzyjaciela musieli mnie zauważyć i rozpocząć ostrzał, ja zaś nie miałem pojęcia, co robić. Bałem się ruszyć, ponieważ miałem wrażenie, że pociski są wszędzie.

Nie wiem, jakim cudem uniknąłem śmierci. Być może ciemna, bez—

księżycowa noc utrudniła ludziom Masuda zadanie, a może po prostu strzelec, widząc, że jego cel w ogóle się nie porusza, uznał mnie za kawałek skały. Śpiący w chatach żołnierze przybiegli mi na ratunek w tym samym momencie, w którym nieprzyjaciel przerwał ogień. Gdy o świcie zobaczyli leżące naokoło łuski po nabojach, kręcili ze zdumienia głowami. Tamtej nocy Bóg nade mną czuwał.

Szóstego dnia mojego pobytu w obozie rozpoczęła się bitwa i właś-

ciwie dopiero wtedy poczułem na własnej skórze, czym jest wojna.

Wysłano mnie na stanowiska artyleryjskie, gdzie huk był ogłuszający i z początku wywoływał u mnie fizyczny ból połączony z wrażeniem, że pękają mi bębenki. Z czasem przyzwyczaiłem się do bitewnego hałasu, nie potrafiłem jednak przywyknąć do widoku bezsensownej śmierci. Co chwilę ktoś padał ranny lub martwy na ziemię, młodzi, niewiele ode mnie starsi chłopcy ginęli jeden po drugim; to była prawdziwa jatka.

Czułem żal, że swoją postawą sprawiam zawód ojcu, ale po prostu nie mogłem tego wszystkiego znieść. Wizyta w bazie pod Kabulem utwierdziła mnie jedynie w przekonaniu, że wojna jest najgłupszym i najtragiczniejszym w skutkach sposobem rozwiązywania problemów.

Przyrzekłem sobie wtedy, że nigdy nie pójdę w ślady ojca i do końca ży-

cia będę otwarcie występował przeciwko przemocy.

Jedyną rzeczą, którą ojciec ukochał bardziej niż rzemiosło wojenne, był islam. Muzułmanie mogą się modlić wszędzie - na ulicy, w domu, w pracy, na pustyni czy nawet na lotnisku - ale jeśli tylko mają taką możliwość, powinni udawać się na modlitwy do meczetu. Nadszedł jednak taki czas, gdy razem z braćmi mieliśmy już dość chodzenia do meczetu. Nasza niechęć nie wynikała z utraty wiary, ponieważ wszyscy byliśmy wierni islamowi, ale ze zwykłego znudzenia. Meczet na terenie bazy był wykorzystywany do tylu rzeczy, że spędzaliśmy tam więcej czasu niż we własnym domu. Służył nie tylko za salę lekcyjną, ale i za salę zebrań, które ciągnęły się godzinami. Często przemawiający podczas nich prelegenci mówili tak bezbarwnie i długo, że oczy same nam się zamykały i zasypialiśmy z nudów. Ojciec również pod tym względem nie był wyrozumiały. Oczekiwał od nas wszystkich, nawet tych najmłodszych, że będziemy grzecznie siedzieć i godzinami wysłuchiwać powtarzanych bez końca sloganów.

Po pewnym czasie rozeszła się plotka, że każdy, kto czuje taką potrzebę, może przemawiać w meczecie. Na nasze nieszczęście zapalo-nych mówców nie brakowało. Prawie każdy dorosły mężczyzna wierzył, że ma coś szczególnego do przekazania słuchaczom, chociaż większość z nich nie miała pojęcia o teologicznych zawiłościach islamu. Byli to zwykli, prości ludzie, pragnący choć na chwilę zaistnieć jako mówcy.

Razem z braćmi spędzaliśmy w meczecie wiele godzin, studiując Koran, ucząc się historii islamu, poznając powody, dla których jest prowadzony dżihad, dowiadując się o niegodziwościach popełnianych przez niewiernych oraz o planach ojca dotyczących zniszczenia Zachodu. Podczas lekcji uzmysłowiano nam, że Stany Zjednoczone obawiają się, iż islam pokona chrześcijaństwo. Według naszych nauczycieli zamysłem i wolą Boga jest zjednoczenie wszystkich religii - chrześcijańskiej, ju-daistycznej, hinduskiej i innych - pod sztandarem półksiężyca. Wszyscy ludzie na świecie mają zostać muzułmanami.

Po dwóch latach rozwlekłych i nużących przemówień wygłaszanych przez niedouczonych nudziarzy napisałem anonimowy list, celowo zmieniając charakter pisma, by uniknąć rozpoznania.

Mój apel brzmiał mniej więcej tak:

„Osoby, które chcą przemawiać w meczecie, powinny mieć na to

zgodę szejka Osamy Bin Ladena. Wierni nie powinni być zmuszani do wysłuchiwania wielogodzinnych przemówień. Czas marnowany w ten sposób można by przeznaczyć na inne, ważniejsze i przynoszące wię-

cej pożytku czynności.

Meczet powinien być wykorzystywany do spraw większej wagi niż

zebrania, podczas których przemawiają niedokształceni mówcy. Wykłady na temat islamu powinny inspirować i porywać słuchaczy, a nie wywoływać zmęczenie i niezadowolenie. Nakładanie na wyznawców

obowiązku uczestniczenia w nudnych zebraniach może zniechęcić ich do uczęszczania na interesujące i wartościowe spotkania religijne”.

Nie chciałem, żeby zidentyfikowano mnie jako autora listu, ponieważ bałem się wzbudzić gniew ojca, przybiłem więc odezwę do ściany meczetu podczas południowego odpoczynku.

Kiedy nadeszła pora kolejnej modlitwy, poszedłem do meczetu razem z ojcem. W zamieszaniu, jakie powstało w wyniku mojego listu, zbliżył się do nas ktoś ze starszyzny i powiedział: - Ludzie rozmawiają między sobą i mówią, że jedynie syn księcia [to znaczy mojego ojca] mógłby się ośmielić napisać coś takiego. Przemyśleliśmy wszystko i doszliśmy do wniosku, że autorem listu może być tylko jedna osoba, twój syn Omar.

Milczałem, ojciec milczał również.

W końcu starszy mężczyzna przerwał ciszę, zwracając się wprost do mnie:

- Omarze, czy to ty napisałeś ten list?

Spojrzałem mu prosto w oczy, ale nic nie odpowiedziałem.

Ojciec wciąż siedział bez słowa i nawet na nas nie patrzył. O ile dobrze pamiętam, wzrok utkwił w swoich dłoniach.

Starszy człowiek zapytał raz jeszcze:

- Dlaczego to napisałeś, Omarze?

Wiedziałem, że muszę wreszcie coś powiedzieć, odrzekłem więc:

- Nawet jeśli nie jestem autorem tego listu, to w pełni się z nim zgadzam. Wszyscy młodzi mężczyźni mają dosyć tego, co się dzieje.

Starzec pokiwał głową, ale widząc, że mój ojciec w żaden sposób nie reaguje, odszedł, nie powiedziawszy niczego więcej.

Ojciec nawet nie drgnął. Obawiałem się tego, co może zrobić, ponieważ nigdy wcześniej go nie okłamałem. Czułem, że w głębi serca wie, iż to ja jestem sprawcą całego zmieszania, ale o dziwo uznał temat za zamknięty i nie wracał później do tego zajścia. Na pewien czas liczba wykładów się zmniejszyła, ale nie trwało to długo. Wkrótce na podium w meczecie znów zaczęli stawać mężczyźni lubiący słuchać własnego głosu i dawać świadectwo wiary.

Tydzień później okazało się, że ojciec ma o wiele większe zmartwie-nia niż panująca w meczecie nuda. Po raz pierwszy w życiu zabrakło mu pieniędzy.

Mimo że od 1994 roku, kiedy to saudyjski rząd skonfiskował majątek naszej rodziny, żyliśmy zdecydowanie skromniej, ojcu udało się stworzyć nowy sposób finansowania swojej organizacji. Zachęcił niektórych członków rodziny królewskiej, krewnych oraz zwykłych obywateli Arabii Saudyjskiej do tego, by wspierali materialnie bojowników toczących świętą wojnę, dzięki czemu Al-Kaida miała zapewniony stały dopływ pieniędzy. Rząd saudyjski przymykał na to oczy, ale w końcu wydał zarzą-

dzenie, w którym zabraniał Saudyjczykom finansowania działań Osamy Bin Ladena. Za nieprzestrzeganie zakazu wprowadzono surowe kary.

W wyniku nowego prawa po raz pierwszy stanęliśmy w obliczu ban-kructwa. Nie mieliśmy pieniędzy na jedzenie dla najbliższych oraz całej gromady ludzi, która zebrała się wokół ojca.

Tamten dzień wrył mi się głęboko w pamięć, ponieważ od dłuższego czasu byłem głodny i jak wszyscy w bazie cierpiałem głód. Swój ostatni przydział jedzenia - jajka oraz ziemniaki - oddałem kobietom i zaczynałem odczuwać coraz silniejsze skurcze żołądka.

Ojciec wezwał do siebie Abu Hafsa i kilku innych mężczyzn na naradę, a ja przysłuchiwałem się im w milczeniu. Pamiętam głos ojca, smutny i zawiedziony, gdy powiedział:

- Gdybym miał milion dolarów, wygrałbym tę wojnę już dziś.

Wszyscy wiedzieliśmy, że ma na myśli wyniszczający konflikt w Af-

ganistanie, który opóźnia rozpoczęcie prawdziwej misji ojca, czyli wypowiedzenie wojny Zachodowi.

Poczułem, jak ogarnia mnie gniew. Nie mieliśmy w kasie ani jednego riala saudyjskiego, ani jednego afghani, wisiało nad nami widmo śmierci głodowej, a ojciec martwił się o to, że brakuje mu funduszy na prowadzenie wojny. Nie odezwałem się jednak, ponieważ nie był to dobry moment na wdawanie się w spory. Ojciec znajdował się w otoczeniu mężczyzn, którzy uwielbiali go do tego stopnia, że nie zawaha-liby się zatopić sztyletu w sercu każdego, kto ośmieliłby się skrytykować ich przywódcę.

Po chwili rozmowa zeszła na właściwe tory i zebrani zaczęli się zastanawiać nad tym, jak rozwiązać bieżące problemy. Ojciec spojrzał na swoich ludzi, po czym rzekł:

- Sprawdźcie wszystkie schowki, przeszukajcie wszystkie skrzynki.

Być może znajdą się jeszcze jakieś pieniądze, które w okresie dostatku odłożyliśmy na czarną godzinę.

Mężczyźni posłusznie wykonali rozkaz, ale na nic zdały się ich wysiłki. Jeden po drugim wracali z ponurymi minami, meldując, że wszystkie skrzynki zapchane niegdyś banknotami teraz świecą pustkami.

- Nie został nawet kurz - powiedział któryś z ludzi.

Nagle do pomieszczenia, w którym siedzieliśmy, wpadł jeden z bojowników. Promieniał z radości, a w dłoni ściskał plik amerykańskich dolarów.

- Szejku - zawołał - znalazłem to na dnie zapomnianej skrzyni.

Ojciec szybko przeliczył pieniądze.

- Pięć tysięcy dolarów! - oznajmił.

Byliśmy uratowani! Za taką sumę można było kupić mnóstwo jedzenia na bazarze w mieście i karmić wygłodzonych ludzi przez wiele dni.

Ojciec również wyglądał na zadowolonego, chociaż kiedy się odezwał, w jego głosie pobrzmiewało rozgoryczenie:

- Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że znalezienie marnych pię-

ciu tysięcy dolarów napełni mnie tak wielką radością.

Zdarzenie to przywołało falę wspomnień z czasów, gdy wierzył

w spełnienie swoich marzeń. Zwycięstwo odniesione nad Rosjanami doprowadziło go do aroganckiego przekonania, że dalsze jego życie bę-

dzie pasmem sukcesów. Tak się jednak nie stało, a marzenia, których spełnienie zdawało się na wyciągnięcie ręki, rozwiały się.

Ojciec spojrzał najpierw na Abu Hafsa, swojego wieloletniego przyjaciela, potem na innych weteranów wojny radziecko-afgańskiej, następnie zaś wskazał mnie i powiedział: - Popatrzcie na mojego syna! Kiedy po raz pierwszy przyjechaliśmy do Afganistanu, byliśmy równie młodzi. Tryskaliśmy energią i zdrowiem, byliśmy wysportowani i muskularni. Mieliśmy czarne brody, w naszych włosach nie widać było ani jednego srebrnego pasemka! -

W jego głosie pojawił się smutek. - Kto mógł przypuszczać, że nasze losy potoczą się w ten sposób? Straciliśmy wielu przyjaciół, którzy teraz są już w raju, podczas gdy my dalej toczymy walkę tu, na ziemi, o sprawiedliwość dla islamu. Chociaż wiemy, że doczesne życie jest zaledwie krótkim przystankiem na drodze wiodącej do życia wiecznego, nasza podróż często bywa ciężka. Patrzyliśmy ze współczuciem na starych bojowników, którzy ledwo się poruszali o własnych siłach.

A teraz spójrzmy na siebie! To my jesteśmy starzy! Nadchodzi czas naszych synów, którzy pójdą w nasze ślady.

Poruszyłem się niespokojnie. Jeśli ojciec liczy na to, pomyślałem, że będę kontynuował jego dzieło, srogo się zawiedzie. Przy pierwszej nadarzającej się sposobności zamierzałem zostawić na drodze życia swój własny ślad.

Zdawałem sobie sprawę z tego, że ojciec wybrał mnie na swojego następcę. Okazywał to na różne sposoby, między innymi nakazując mi towarzyszyć sobie podczas wywiadu, jaki miał przeprowadzić z ojcem brytyjski dziennikarz Robert Fisk. Ojciec udzielał Fiskowi wywiadów już wcześniej, ale teraz po raz pierwszy miałem być przy tym obecny.

Abdul Raman nie został wezwany, poszedłem tylko ja i Saad. Mia-

łem nadzieję, że opętany myślą o jedzeniu Saad nie zacznie nagle opowiadać dziennikarzowi o smacznych jajkach i pysznym chlebie, jakie zjadł na śniadanie. Byłem dumny z tego, że mogłem uczestniczyć w tak ważnym wydarzeniu, ale przyznam szczerze, iż niewiele z tej rozmowy zapamiętałem (jeśli kogoś interesowałaby treść wywiadu, może go odszukać i przeczytać). Pamiętam jedynie ogólne wrażenie, jakie wywarł

na mnie dziennikarz. Był bardzo uprzejmym człowiekiem i poświęcił

mi nawet trochę uwagi, pytając, czy jestem szczęśliwy.

Jego słowa mnie zdumiały. Nikt nigdy nie liczył się z moimi uczu-ciami, a już na pewno nikt mnie nie pytał, czy jestem szczęśliwy. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, czy Fisk przypadkiem nie zagadnął

mnie ze zwykłej uprzejmości, on jednak wydawał się szczerze zainteresowany moją odpowiedzią, postanowiłem więc go zadowolić.

- Tak, jestem szczęśliwy - powiedziałem.

Dziennikarz na tym poprzestał, ale ja nagle poczułem, że mam

ochotę wyjawić mu całą prawdę i powiedzieć, że jestem najbardziej nieszczęśliwym chłopcem na ziemi i że nienawidzę tego, co robi mój ojciec. Pragnąłem odciągnąć Fiska na stronę, by zapewnić go, iż pewnego dnia znajdę w sobie odwagę potrzebną do wystąpienia przeciwko ojcu i pracy na rzecz pokoju. Na razie nie miałem na to śmiałości, ale czu-

łem, że mój czas się zbliża.

Fisk spytał, czy ojciec chciałby pozować do zdjęcia razem ze mną.

Bardzo się ucieszyłem, kiedy się zgodził - zwykle niechętnie odnosił

się do tego typu propozycji, dlatego ta zgoda znaczyła dla mnie więcej niż samo zdjęcie.

Gdy dziennikarz skończył wywiad i odjechał, odważyłem się spytać: - Ojcze, czy niepokoi cię to, co ten reporter może napisać?

Ojciec wzruszył ramionami i powiedział:

- Nie. On będzie sprawiedliwy.

Kiedy później udało mi się zdobyć tekst wywiadu, poczułem się

dziwnie rozczarowany, że Fisk nie wspomniał o mnie nawet słowem -

chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, iż ojciec był w naszej rodzinie jedyną osobą, która się liczyła. Świat nie miał powodu, by się mną interesować, za to ja byłem bardzo zainteresowany światem i już wkrótce miałem wyruszyć mu na spotkanie.

ROZDZIAŁ 22

WAKACJE POD ZNAKIEM DZIHADU

Omar Bin Laden

Z biegiem czasu nasze życie robiło się coraz dziwaczniejsze. Męż-

czyźni, którzy przystawali do organizacji ojca, często nie potrafili się odnaleźć w rzeczywistości i radzili sobie ze swoim zagubieniem, poświęcając się bez reszty idei dżihadu. Dlatego też na próżno szukać mię-

dzy towarzyszami naszych młodzieńczych zabaw zwykłych ludzi, ceniących sobie spokój i przyjemności płynące z normalnych zajęć dnia codziennego. Zdarzali się co prawda „wakacyjni” rekruci, dla których pobyt w obozach szkoleniowych ojca był zaledwie krótką przygodą, jednak przeważa-jąca część ochotników szybko przemieniała się w fanatyków z obsesją na punkcie świętej wojny. Droga dżihadu stawała się dla nich drogą przemocy i jedynym, najbardziej wartościowym sposobem na życie. Wierzyli, że ich istnienie nabierze znaczenia tylko wtedy, gdy złożą je w ofierze Bogu.

Właśnie z takimi młodymi ludźmi spędzaliśmy większość czasu, przez co w naszym życiu nie brakowało osobliwych zdarzeń.

Ojciec był otaczany tak wielkim szacunkiem, niemalże czcią, przez bojowników, że najmniejsze nawet wydarzenie, jakie miało miejsce w jego bliskim otoczeniu, urastało do rangi znaku od Boga. Pewnego dnia kilku żołnierzy zwróciło uwagę na ptaki, które każdego lata podczas swojej wędrówki gromadziły się w okolicach Kandaharu. Arabowie lubią ptaki, dlatego wszyscy staraliśmy się zapewnić im wygodę. Razem z braćmi ot-wieraliśmy na przykład okno znajdujące się nad drzwiami wejściowymi do naszego domu, żeby skrzydlaci wędrowcy mogli uwić gniazdo w za-cisznym miejscu. Kiedy z jajek wykluwały się młode, ptaki odlatywały.

Wspomniani bojownicy zauważyli, że pewien ptak przyfruwał do naszej bazy kilka lat z rzędu. Można go było rozpoznać po przyczepionej do nogi kilkucentymetrowej czerwonej tasiemce.

Jeden z żołnierzy zaczął podejrzewać, że jest to ptak szpiegowski, wykorzystywany przez Amerykanów do wytropienia Osamy Bin Ladena.

Szybko wykluczono taką możliwość, ale długo jeszcze śmiano się z tej historii i zastanawiano się, jak to jest, że zwykły ptak kilka razy odnalazł dom mojego ojca, podczas gdy Amerykanie z całą swoją zaawansowaną technologią wciąż nie potrafią tego dokonać.

Mile wspominam pewnego instruktora wojskowego, który zawsze

odnosił się do mnie życzliwie, często się uśmiechał i nigdy nie odmó-

wił pomocy. Oczywiście nie znałem jego prawdziwego imienia, ponieważ nie wolno mu było go używać, ale pamiętam imię, którym wszyscy go nazywaliśmy - Abu Zubajr. Zajmował wysoką pozycję w organizacji ojca i często podróżował z Kandaharu do obozu szkoleniowego poło-

żonego w pobliżu Kabulu.

W pamięci utkwiło mi zwłaszcza jedno zdarzenie związane z Abu

Zubajrem. Miał on piękną czarno-białą krowę, której zazdrościło mu wielu żołnierzy, głównie ze względu na mleko, jakie dawała. Po pewnym czasie ukochane zwierzę Abu Zubajra wydało na świat cielaka.

Właściciel pękał z dumy i zacierał ręce z radości, ponieważ miał wobec zwierzątka swoje plany.

Którejś nocy przyśnił mu się koszmar. We śnie widział, jak dwóch żołnierzy zakrada się do zagrody i doi jego krowę, podbierając mleko cielakowi. Następnego ranka Abu Zubajr nie mógł dojść do siebie. Nawet po odmówieniu pierwszej modlitwy wciąż wracał do niego obraz dwóch bojowników kradnących mleko. Zaprosił do siebie innego instruktora, Abu Attę, i po długiej dyskusji postanowili sprawdzić, co się kryje za tajemniczym majakiem. Abu Zubajr kazał posłać po żołnierzy, którzy mu się przyśnili.

Gdy wyraźnie zdenerwowani bojownicy się zjawili, Abu Zubajr rozpoczął przesłuchanie: - Czy tej nocy popełniliście grzech? - zapytał, wiedząc, że żołnierze są z natury bardzo przesądni.

Jeden z domniemanych winowajców, Abu Walid, nie wytrzymał napięcia i natychmiast wyznał, iż w nocy razem z towarzyszem wśliznął

się do obory, by ukradkiem wydoić krowę. Nielegalnie pozyskane mleko zostało już wypite, dlatego gdyby nie proroczy sen, nikt prócz głodnego cielaka nie dowiedziałby się o przestępstwie.

Oczywiście Abu Zubajra bardzo rozgniewało nadużycie zaufania

i wymierzył żołnierzom srogą karę - kazał im wbiegać na górę i zbiegać z niej, dopóki, ledwo trzymając się na nogach, nie przyrzekli, że już nigdy więcej nie dopuszczą się podobnego czynu. Wiadomość o tych wydarzeniach szybko rozeszła się po bazie i od tej pory ludzie powtarzali między sobą, że Bóg sprzyja Osamie Bin Ladenowi do tego stopnia, iż we śnie informuje go i jego najbliższych współpracowników o nieprzyjaznych wobec nich zamysłach.

Pamiętam również inne zabawne historie. Pewnego razu towarzyszy-

łem ojcu oraz kilku wysokiej rangi dowódcom w wyprawie, której celem było rozpoznanie terenu, potwierdzenie szczegółowych informacji dotyczących ostatnich walk oraz przegląd nowego naboru rekrutów szkolą-

cych się w obozach. Ojciec jechał w jednym z pierwszych samochodów, ja zaś zająłem miejsce w aucie zamykającym kolumnę pojazdów. Podróż afgańskimi drogami, a właściwie bezdrożami, była jak zwykle nużąca.

Bojownicy stawali się coraz bardziej marudni i rozdrażnieni ze zmęczenia, ojciec polecił więc kierowcom często robić postoje. Kiedy dojeżdża-liśmy do wiosek, zatrzymywaliśmy się, by napełnić pojemniki wodą ze źródła lub studni, przegryźć coś i oczywiście się załatwić.

Ponieważ w wioskach nie było publicznych toalet - prywatnych zresztą też nie - żołnierze udawali się za potrzebą daleko w pole, po czym wracali do karawany, kładli się w cieniu przydrożnego drzewa i czekali na resztę Podróżnych. Powstawały przez to spore opóźnienia, ale nie przeszkadzały nam one, ponieważ nikomu właściwie nie paliło się do wznowienia podróży wyboistymi szosami. Lubiliśmy tak sobie posiedzieć i poplotkować.

Pamiętam żołnierza, który w ostatniej chwili pobiegł w pole i zniknął

na bardzo długo. Siedzieliśmy w cieniu, rozmawialiśmy i czekaliśmy na niego, aż w końcu zaczęliśmy się zastanawiać, co się z nim stało.

Zanim jednak zdążyliśmy podjąć jakieś działania, zobaczyliśmy go, jak pędzi w naszą stronę, uśmiechając się szeroko.

Gdy nas ujrzał, wybuchł śmiechem. Byliśmy bardzo ciekawi, co go tak rozbawiło, ale żołnierz przez dłuższą chwilę nie był w stanie powiedzieć ani słowa. Dopiero kiedy trochę się uspokoił, zdołał wykrztusić: - Poszedłem w pole za potrzebą, znalazłem ustronne miejsce i zacząłem się załatwiać, gdy nagle usłyszałem czyjeś kroki. Chrząknąłem głośno, by dać znać nadchodzącemu człowiekowi, że potrzebuję chwili odosobnienia, ale on zamiast odejść, zaczął zbliżać się do mnie jesz-

cze szybciej. Cały czas chrząkałem i mruczałem, ale nic to nie dało. Nie wiedziałem, co robić, bo byłem naprawdę w takiej sytuacji, w jakiej nie powinno się nikogo oglądać.

Roześmialiśmy się głośno, ale zaraz ucichliśmy, ponieważ chcieli-

śmy wysłuchać opowiadania do końca.

- Nieznajomy, wysoki mężczyzna zatrzymał się tuż przede mną!

Położył mi rękę na ramieniu, spojrzał w dół i zapytał: „Dobrze się czujesz, przyjacielu? Usłyszałem jakieś niepokojące jęki, musiałem więc sprawdzić, czy człowiekowi, który tak stęka, nic nie dolega”.

Żołnierz zatoczył się ze śmiechu, usiadł na ziemi i ciągnął:

- Co mogłem zrobić? Chrząknąłem jeszcze kilka razy, bo kucając z opuszczonymi spodniami, trudno się rozmawia.

Wokół żołnierza relacjonującego niecodzienne zajście zgromadziło się wielu towarzyszy, więc kiedy skończył opowiadać, gromada męż-

czyzn ryknęła śmiechem i nawet najtwardsi bojownicy płakali z roz-bawienia.

Zabawnych incydentów nie było jednak w moim życiu zbyt wiele.

Beztroski śmiech i chwile szczęścia stanowiły w Afganistanie dobro luksusowe. Znacznie częściej w nękanym wojną kraju widziałem cierpienie, ból i niedolę. Wyjątkowo tragiczny los spotykał tu ludzi niepeł-

nosprawnych i upośledzonych umysłowo. Afgańczycy nie mieli insty-tucji, które zajmowałyby się dziećmi specjalnej troski, i zdani sami na siebie często nie radzili sobie z wyzwaniem, jakim jest opieka nad osobą dotkniętą upośledzeniem. Żołnierze ojca nieraz opowiadali o stosowa-nej w Afganistanie praktyce przywiązywania łańcuchem do drzewa lub krzesła ludzi niepełnosprawnych umysłowo.

W okolicy naszej bazy w Kandaharze mieszkał pewien chłopiec,

mniej więcej w moim wieku, którego również trzymano na łańcuchu.

Często uciekał i kilka razy zawędrował aż do naszego obozu. Pewnego dnia strażnik zobaczył zbliżającego się w stronę bazy chłopca, zawo-

łał więc:

- Stój! Kto idzie?

Biedny uciekinier nie rozumiał oczywiście pytania, a że był spragniony towarzystwa, skierował się w stronę ludzkiego głosu. Wartownik zaczął podejrzewać, iż ma do czynienia z zamachowcem samobójcą, który chce wysadzić w powietrze naszą bazę, wystrzelił więc salwę ostrzegawczą ponad głową chłopca, ten jednak brnął dalej w kierunku obozu.

Na szczęście, gdy Afgańczyk podszedł bliżej, strażnik dojrzał jego twarz i rozpoznał w nim upośledzonego chłopca z pobliskiej wioski.

Inni wartownicy, którzy zbiegli się, słysząc odgłosy wystrzałów, odpro-wadzili zbiega do domu, gdzie ponownie spętano go łańcuchem.

Z biegiem czasu zauważyłem, że nawet mój ojciec miewa napady

smutku. Nie wiedziałem, skąd one się biorą, ponieważ nie zwierzał się nikomu z najskrytszych myśli, ale jego przygnębienie poruszało mnie do głębi. W takich momentach starałem się znaleźć usprawiedliwienie dla tego, co robi, i wmówić sobie, że nie jest jeszcze za późno, by zawrócił z drogi, którą obrał. Bardzo pragnąłem, by przestał skupiać się na walce i zaczął normalnie żyć. Wtedy było to możliwe, ponieważ nie przekroczył jeszcze granicy, zza której nie było powrotu.

Moje nadzieje oraz współczucie dla ojca rozwiały się jednak, gdy na jaw wyszły fakty dotyczące okrucieństw, jakich dopuszczali się jego ludzie. Zdarzenia, o których opowiem, do końca życia zraziły mnie do Al-Kaidy oraz metod jej działania.

Już w Chartumie trzymaliśmy z braćmi psy i po przybyciu do Afganistanu kontynuowaliśmy ten zwyczaj. Pierwszego szczeniaka podarował

mi jeszcze w Tora Bora mułła Nurallach i od tej pory wokół naszego domu zawsze kręciły się czworonogi. W świecie arabskim nie prowadzi się kontroli urodzin zwierząt, a pozbawianie psa przyjemności spółkowania oraz suki możliwości macierzyństwa uznaje się za okrucieństwo.

My, muzułmanie, uważamy że nie powinno się poprawiać natury, dlatego gromada psów przy naszym obozie stawała się coraz liczniejsza.

Niedługo po przeprowadzce do Kandaharu usłyszałem, że w obozach szkoleniowych ojca przeprowadza się skomplikowane badania nad bronią chemiczną i biologiczną, ale z początku nie przywiązywałem do tej wiadomości większego znaczenia.

Pewnego dnia, gdy zajmowałem się suką i jej szczeniakami, podeszło do mnie kilku żołnierzy i spytało, czy mogę oddać im pieski. Nie miałem na to ochoty, ale sądząc, że bojownicy zarazili się miłością do zwierząt i zapragnęli posiadać czworonożnych towarzyszy, zdecydowa-

łem się podarować im szczeniaki, które były już na tyle duże, że mogły przeżyć bez matki.

Od tego czasu prośby o oddawanie szczeniaków zdarzały się coraz częściej i w końcu zacząłem się zastanawiać, co się z tymi wszystkimi zwierzętami dzieje. Mieszkałem w Afganistanie wystarczająco długo, by wiedzieć, że niewielu rdzennych mieszkańców pała miłością do psów.

Prawdę mówiąc, większość Afgańczyków traktowała czworonogi w podobny sposób, w jaki na Zachodzie traktuje się gryzonie - jak szkodniki.

Widząc psa, Afgańczyk prędzej wyciągnie broń i do niego strzeli, niż go pogłaska. W mojej kulturze ludzie nie przywiązują się do zwierząt domowych tak, jak ma to miejsce na Zachodzie.

Wreszcie jeden z przyjaciół wyznał mi, że moje ukochane szczeniaki są poświęcane dla dobra dżihadu. Żołnierze ojca przeprowadzali na nich testy, sprawdzając działanie śmiercionośnych gazów.

Kiedy o tym usłyszałem, doznałem szoku. Rozpłakałem się, ale mój ojciec i jego ludzie pozostali niewzruszeni. Muszą mieć na kim badać skuteczność broni chemicznej, twierdzili, i szczeniaki idealnie się do tego celu nadają. Kilku nowych żołnierzy młodych i bezdusznych, zdawało się czerpać szczególną przyjemność z relacjonowania mi ostatnich chwil piesków. Szczegółowo opisali agonię zamkniętych w klatce, wystraszonych zwierząt, pod koniec testu zwijających się z bólu. Dzia-

łanie gazu było wolniejsze, niż się spodziewano.

Nigdy więcej nie okazywałem zbyt wiele uczucia nowo narodzonym szczeniakom i starałem się nie przywiązywać do nich zbytnio. Patrzy-

łem na ich urocze pyszczki i powtarzałem sobie w duchu, że są martwe, tylko jeszcze o tym nie wiedzą. Testy broni chemicznej trwały wiele lat i kiedy wyjeżdżałem z Afganistanu, wciąż jeszcze je przeprowadzano.

Ta tragiczna historia sprawiła, że oddaliłem się od ojca jeszcze bardziej. Uzmysłowiłem sobie, że droga, którą kroczy, nie przynosi nic prócz cierpienia, zawodu i śmierci. Sprawa z bestialsko mordowanymi pieskami była dla mnie tak bolesnym przeżyciem, że starałem się wyprzeć ją z pamięci i dzisiaj wracam do niej po raz pierwszy od lat.

Przez kilka miesięcy targały mną skrajne emocje, aż w końcu uzna-

łem, że moją jedyną szansą na odnalezienie szczęścia w życiu jest usa-modzielnienie się, wybór właściwej kandydatki na żonę i założenie własnej rodziny. W marcu 1998 roku skończyłem siedemnaście lat. Był to dla mnie swoisty punkt zwrotny, ponieważ zawsze uważałem, że w tym wieku powinienem się ożenić. Być może moje przekonanie wzięło się stąd, iż zarówno mój ojciec, jak i starszy brat Abdullah wstąpili w związki mał-

żeńskie właśnie w osiemnastym roku życia. Abdul Raman i Saad w rozmowach ze mną również przyznawali, że chcieliby znaleźć sobie żony.

Zaczęliśmy rozpytywać między znajomymi, którzy bojownicy mieli córki na tyle dojrzałe, by mogły wyjść za mąż, w tamtym czasie nie było jednak w bazie odpowiednich kandydatek. Bardzo pragnąłem poślubić kuzynkę z Arabii Saudyjskiej, tak samo jak Abdullah, i osiedlić się z nią w naszym ojczystym kraju, ale wiedziałem, że nikt z wujostwa nie zgodzi się wydać za mnie, syna Osamy Bin Ladena, swojej córki. Abdullahowi udało się pojąć żonę, zanim reputacja ojca została zszargana, a nazwisko naszej rodziny skalane.

Postanowiłem więc udać się do Sudanu na poszukiwanie narzeczonej, a Saad, który miał wtedy dziewiętnaście lat, zdecydował się mi towarzyszyć. Ojciec nie zabronił nam wyjazdu, ponieważ nasz wiek wydawał się mu odpowiedni do zawarcia małżeństwa. Mama oczywiście również niczego nie zabraniała, powiedziała nam tylko:

- Synowie, proszę Boga, by miał was w opiece, zachował od niebezpieczeństw i dał szczęście, którego pragniecie.

Razem z bratem szybko się spakowaliśmy, pojechaliśmy taksówką do Pakistanu, tam zaś wsiedliśmy na pokład samolotu lecącego przez Iran do Syrii. Kiedy przelatywaliśmy nad Iranem, przypomniała mi się podróż z Chartumu do Dżalalabadu. Wydawało mi się, że od tamtej chwili mi-nęły całe wieki, choć w rzeczywistości było to zaledwie dwa lata wcześ-

niej. Monotonne życie w Afganistanie sprawiało, że czas płynął inaczej.

Niezapowiedziana wizyta w Syrii sprawiła mi wiele przyjemności.

Nigdy nie zapomnę zdumionych min krewnych, gdy razem z bratem

stanęliśmy w drzwiach rodzinnego domu mamy. Zatrzymaliśmy się

w Latakii tylko na kilka dni, ale to wystarczyło, byśmy mogli się zorientować, jak bardzo babcia cierpi z powodu zerwanego kontaktu z córką.

Nie rozmawiały ze sobą ani nie pisywały listów od dawna i babcia nie wiedziała nawet, że urodziła nam się siostrzyczka, mała Rukaja. Kiedy jej o tym powiedzieliśmy, zasypała nas pytaniami o mamę i jej najmłodsze dziecko. Cała rodzina Ganem martwiła się o ich zdrowie i bezpieczeństwo, ponieważ nie ukrywaliśmy z Saadem niczego i dokładnie opisaliśmy warunki, w jakich żyliśmy w Afganistanie.

O ojca i jego działalność w zasadzie nikt nie zapytał, uznając zapewne, że niektórych tematów lepiej nie poruszać. Niestety mile spę-

dzony czas minął bardzo szybko i wkrótce trzeba było się żegnać, ponieważ musieliśmy lecieć dalej, do Sudanu.

Kiedy w końcu wylądowaliśmy w Chartumie, ogarnęło mnie wzruszenie. Przypomniała mi się życzliwość miejscowych ludzi, radosne chwile, które tu przeżyłem, i poczułem się niczym pielgrzym wracający do domu po długiej wędrówce.

Udaliśmy się pod adresy, w które przed wyjazdem z Afganistanu

zaopatrzył nas ojciec, twierdząc, że wskazani przez niego wysoko postawieni urzędnicy powinni zapewnić nam opiekę. Tym razem się nie pomylił - jego dawni sudańscy przyjaciele nie zawiedli. Przywitali nas życzliwie, wyrazili żal z powodu faktu, iż rząd Sudanu był zmuszony wydalić ojca z kraju, i dali nam przepustki uprawniające do podróżowania po całym kraju, co było w tamtym czasie wyrazem ogromnego zaufania.

Saad i ja szybko się rozdzieliliśmy. Przyjęły nas w gościnę dwie różne rodziny i byłem z tego bardzo zadowolony, ponieważ nieustanna papla-nina brata działała mi na nerwy. Każdy z nas szukał żony na własną rękę, korzystając oczywiście z pomocy przyjaciół, którzy w naszym imieniu rozpytywali wśród znajomych o atrakcyjną, młodą, pochodzącą z dobrej rodziny kobietę, której rodzice zgodziliby się na ślub córki z synem Osamy Bin Ladena.

Zanim jednak poważnie zabrałem się do poszukiwań kandydatki,

postanowiłem odnaleźć konie, które zostawiliśmy, wyjeżdżając z Sudanu. Już w Afganistanie często o nich myślałem i modliłem się, by trafiły w dobre ręce, dlatego po urządzeniu się w Chartumie pierwsze kroki skierowałem do dawnej stajni ojca.

Czekał mnie tam prawdziwy koszmar. Powiedziano mi, że przy życiu zostały zaledwie dwa konie, pozostałe umarły z głodu lub z niele-czonych chorób.

Przeżyły najsilniejsze ogiery, Adham i Lazaz, ale i one znajdowały się w stanie skrajnego wyczerpania. Adham był tak słaby, że nie mógł

utrzymać się na nogach. Nie trzeba było znawcy, by orzec, że jego śmierć jest tylko kwestią czasu.

Z Lazaza, najdumniejszego konia, jakiego znałem, została skóra i ko-

ści. Uparty ogier, który niegdyś niemal pokonał mojego niezłomnego ojca, teraz wydawał się zdezorientowany i zupełnie bezradny. Nie poznał mnie i miałem wrażenie, że nie poznaje nawet otoczenia, w któ-

rym od lat przebywał.

Myślałem, że serce mi pęknie. Próbowałem jeszcze ratować Lazaza, ale na próżno. Wspomnienia te są dla mnie tak bolesne, że nawet dzisiaj trudno mi o nich mówić. Po tym, co zastałem w stajni, nie potrafiłem wrócić do normalnego życia i cieszyć się perspektywą znalezienia żony. Cała radość z przyjazdu do Sudanu w jednej chwili uleciała.

Nawiązałem kontakt z kolegami ze szkoły i kilka razy spotkałem się z nimi. Wielu z nich nie miało pojęcia, co się stało ze mną i moimi braćmi.

Pewnego dnia przyszli do szkoły, a nas już tam nie było i nikt niczego im nie wyjaśniał. Nie słyszeli o nieudanym zamachu na Osamę Bin Ladena, które to wydarzenie stało się bezpośrednią przyczyną naszego odejścia ze szkoły. Parę osób wiedziało jedynie, że wyjechaliśmy z Sudanu, i większość z nich myślała, iż wróciliśmy do Arabii Saudyjskiej, by wieść życie w lepszych warunkach niż tu, w Chartumie. Wszyscy ze zdumieniem przyjęli wiadomość o naszej przeprowadzce do Afganistanu. Kilku chłopców spojrzało na mnie ze smutkiem, najwyraźniej domyślając się, że nasze życie nie ułożyło się tak, jak mogło i powinno.

Postanowiłem także zobaczyć, co się dzieje z fabrykami, które zało-

żył ojciec, i posiadaną przez niego ziemią. Kilka lat wcześniej do Osamy Bin Ladena należało wiele farm i zakładów, między innymi przedsię-

biorstwo zajmujące się garbowaniem i obróbką skór. Ojciec był bardzo dumny z tego wyjątkowo udanego przedsięwzięcia i kilkakrotnie oprowadzał nas po garbarni.

Kiedy przyjechałem na miejsce, w którym kiedyś znajdował się za-kład, okazało się, że garbarnia została zamknięta, a zabudowania fa-bryczne przeznaczono na mieszkania dla wykładowców pobliskiej wyż-

szej uczelni. Ogarnął mnie gniew, nie rozumiałem, z jakiej racji ktoś rozporządził naszym majątkiem bez naszej wiedzy.

Długo spacerowałem po terenie dawnego zakładu, rozmyślałem i zło-rzeczyłem w duchu ludziom dopuszczającym się takiego bezprawia i zanim się spostrzegłem, zaczęło się ściemniać. Przestraszyłem się, ponieważ po zmroku podróż powrotna do Chartumu, położonego na

drugim brzegu Nilu, mogła być niebezpieczna, zdecydowałem się więc skrócić sobie drogę, przepływając rzekę.

Pomysł ten, z pozoru nierozsądny, wcale nie był taki lekkomyślny -

w przeszłości wiele razy pokonywałem Nil wpław i doskonale radzi-

łem sobie z jego zwodniczymi nurtami. Od najbliższego mostu dzieliło mnie wiele kilometrów i na piechotę dotarłbym do miasta dopiero za kilka godzin, podczas gdy przepłynięcie rzeki zajęłoby mi zaledwie dziesięć-piętnaście minut.

Usiadłem na brzegu i spojrzałem na ciemną wodę, oblaną srebrzystym światłem księżyca w pełni. Była piękna i nie budziła lęku. Zdjąłem buty, wetknąłem je za pas, po czym zanurzyłem się w zimnych falach.

Na przeciwległym brzegu widziałem palmy, lekko kołysane ciepłym wiatrem. Dystans, jaki miałem do pokonania, naprawdę nie był duży.

Kiedy jednak zacząłem płynąć, zorientowałem się, że wcale nie bę-

dzie mi łatwo dotrzeć do celu. Trafiłem na szczególnie silny prąd, który momentalnie począł unosić mnie w dół Nilu. Spanikowałem i zamiast spokojnie dryfować z biegiem rzeki, by oszczędzać siły, zacząłem rozpaczliwie machać rękami i nogami, próbując zbliżyć się do brzegu. Efekty moich wysiłków były marne - podstępny nurt wciąż mnie znosił, a ja szybko traciłem siły i wszystkie moje mięśnie pulsowały tępym bólem.

Nie wiem, jak długo płynąłem, ale zdawało mi się, że minęło wiele godzin. Byłem wyczerpany i trudno mi było zebrać myśli. Przeklina-

łem się w duchu za to, że nie poszedłem do garbarni w towarzystwie Saada. Mogłem chociaż powiedzieć mu, dokąd się wybieram, nie zrobiłem tego jednak i teraz nikt, nawet ludzie, u których się zatrzymałem, nie wiedzieli, dokąd się udałem na wycieczkę. Jeśli utonę albo zjedzą mnie krokodyle, zniknę bez śladu, a rodzina nigdy się nie dowie, co się ze mną stało.

Modliłem się do Boga, by zesłał mi na ratunek kawałek drewna, któ-

rego mógłbym się uchwycić, ponieważ opadałem już z sił. Allach wysłuchał moich próśb i w pewnej chwili dojrzałem dryfujący po rzece przedmiot. Ostatnim wysiłkiem rzuciłem się w jego stronę, złapałem go i w tym momencie pod stopami poczułem dno. Przez przypadek trafi-

łem na płyciznę. Zrobiło mi się głupio, że zamiast wcześniej poszukać brodu, wdałem się z nurtem w walkę z góry skazaną na niepowodzenie.

Ruszyłem w kierunku piaszczystego brzegu i z trudem się na niego wgramoliłem. Dziękowałem Bogu za to, że żyję, ale czułem też, iż to nie koniec moich przygód. Nie wiedziałem, gdzie jestem, ponieważ rzeka zniosła mnie daleko w dół biegu, musiałem więc poczekać na wschód słońca i dopiero wtedy podjąć powrotną wędrówkę do Chartumu. Noc była mroźna i przede wszystkim potrzebowałem się ogrzać. Znalazłem leżący przy brzegu patyk, którym zacząłem badać grunt, aż w końcu trafiłem na odpowiednie podłoże, nie za miękkie i nie za twarde. Wetknąłem kijek w ziemię, zawiesiłem na nim mokre ubranie, po czym zabrałem się do kopania dołu.

Nigdy w życiu tak nie zmarzłem, nawet podczas siarczystych mrozów w Tora Bora. Dobrze pamiętałem nauki ojca, który nieraz powtarzał, że ziemia ogrzewa nas w naturalny sposób, dlatego starałem się wykopać jak najgłębszy lej. Kiedy nie miałem już sił, by wygrzebywać kolejne garś-

cie ziemi, położyłem się na dnie dołu i przykryłem piaskiem. W ciągu kilku minut zrobiło mi się ciepło, ogarnęła mnie senność i zasnąłem.

O świcie zbudziły mnie ludzkie głosy. Gdy otworzyłem oczy, zob czyłem nad sobą grupę rozgniewanych mężczyzn.

- Kim jesteś? Skąd się wziąłeś? Po co przyszedłeś? - pytali natarczywie.

Opowiedziałem im swoją historię, ale z ich reakcji wywnioskowałe że w nią nie uwierzyli. Poczułem strach, ponieważ mężczyźni zach wywali się coraz bardziej agresywnie, a ja byłem zupełnie bezbronny.

Nagle jeden z nich zaczął krzyczeć:

- To duch! To duch! - Nie wiem, skąd mu to przyszło do głowy, ale jego towarzysze najwyraźniej obawiali się duchów. Cofnęli się, spojrzeli po sobie niepewnie, a w końcu rzucili się do ucieczki.

To zdarzenie tak mnie wyprowadziło z równowagi, że przez dłu’

szą chwilę leżałem bez ruchu, nie wiedząc, co począć. Kiedy trochę się uspokoiłem i zacząłem w miarę racjonalnie myśleć, postanowiłem jak najszybciej ruszyć w drogę. Podejrzliwi mężczyźni mogli przecież w każdej chwili zmienić zdanie co do mojej osoby, wrócić i napastować mnie dalej. Ubrałem się więc i poszedłem w stronę Chartumu, ale już po kilku kilometrach ogarnęło mnie zmęczenie. Zatrzymałem się, wykopałem kolejny dół i zapadłem w sen. Dziwnym zrządzeniem losu natknęła się na mnie kolejna grupa równie nieprzyjaznych mężczyzn Znów kazali mi się tłumaczyć z tego, kim jestem i co robię na ich ziemi Przypomniałem sobie wtedy zajście sprzed kilku godzin. Wiedzia-

łem, że większość mieszkańców wsi wierzy w przesądy i zabobony krzyknąłem więc głośno:

- Jestem duchem! Jestem duchem!

Moje słowa wywarły odpowiednie wrażenie na mężczyznach - najpierw struchleli, potem zaś uciekli. Obydwa przypadkowe spotkania upewniły mnie, że zapuściłem się w niebezpieczne, nieucywilizowane rejony, dlatego postanowiłem dotrzeć do wioski i zwrócić się o pomoc do duchownego.

Na szczęście po krótkiej wędrówce dotarłem do osady, w której znajdował się meczet. Przebywający w nim sługa boży nakarmił mnie, pozwolił odpocząć, po czym wyprowadził na drogę wiodącą prosto do Chartumu. Kierowca przejeżdżającej ciężarówki pozwolił mi zabrać się ze sobą, tak więc przed wieczorem znalazłem się na peryferiach miasta.

Wsiadłem w taksówkę i pojechałem prosto do domu, gdzie czekał

na mnie odchodzący od zmysłów gospodarz. Opowiedziałem mu całą przygodę, ale on najwidoczniej również nie uwierzył, ponieważ wpadł

we wściekłość, zaczął wykrzykiwać, że jestem niegodnym muzułmaninem, i oskarżył mnie o to, że spędziłem noc z kobietą! Moje wyjaśnienia brzmiały dla niego niewiarygodnie i już do końca pobytu w Sudanie nie odzyskałem jego zaufania.

Po tych przeżyciach ogarnęło mnie zniechęcenie. Pogłębiało się za każdym razem, gdy próby znalezienia narzeczonej kończyły się niepo-wodzeniem. Być może gospodarz ostrzegał swych przyjaciół, że prowadzę hulaszczy tryb życia, dlatego nikt nie chciał oddać mi córki za żonę.

Faktem jest, że z niewiadomych powodów moje małżeńskie propozycje niezmiennie spotykały się z odmową.

Ku mojemu zdumieniu dowiedziałem się, że Saad dokonał niemożliwego. Z taką samą determinacją, z jaką wyszukiwał najsmakowitsze ką-

ski, zabrał się do szukania żony i odniósł sukces. Prawdopodobnie tak zadręczał gospodarzy swoją monotematyczną paplaniną, że w końcu postanowili spełnić jego życzenie, byle tylko zostawił ich w spokoju. Narze-czona Saada miała szesnaście lat i mogła za zgodą rodziców wyjść za mąż.

Uszczęśliwiony brat z niecierpliwością czekał na ślub. Uroczystość była skromna, ale bardzo udana, ponieważ radosny nastrój pana młodego udzielił się wszystkim gościom. Przyjęcie odbyło się w domu rodzinnym panny młodej, którego wnętrze zarezerwowano na czas wesela dla kobiet. Mężczyźni świętowali pod gołym niebem, w ogrodzie.

Po zawarciu małżeństwa musieliśmy jeszcze trochę poczekać na załatwienie wszystkich formalności, umożliwiających żonie Saada wyjazd razem z mężem do Afganistanu.

Chociaż miałem mniej szczęścia i wróciłem do domu bez oblu—

bienicy, widok mamy i rodzeństwa podniósł mnie na duchu. Uwaga rodziny skupiła się przede wszystkim na Saadzie i jego młodej żonie, ale mnie również radośnie powitano. Okazało się, że wszyscy za mną tęsknili, czego się wcale nie spodziewałem. Afgańska codzienność szybko mi jednak spowszedniała i zacząłem rozmyślać nad kolejnym preteks-tem, dzięki któremu mógłbym wyjechać za granicę.

Im byliśmy starsi, tym częściej ujawniały się między mną a braćmi różnice charakteru i usposobienia. Nic dziwnego zatem, że z biegiem czasu niektórzy żołnierze, zwłaszcza weterani wojny ze Związkiem Radzieckim, stali się mi bliżsi niż rodzeństwo. Kiedy wróciłem z Chartumu, najbardziej z mojego przyjazdu cieszył się Sakr. Zaproponował

mi nawet, że podszkoli mnie w kierowaniu samochodem. Rzadko mia-

łem okazję siadać za kierownicą, chętnie więc zgodziłem się na lekcje jazdy. Kiedy wsiedliśmy do samochodu, Sakr ostrzegł mnie, bym jechał

po wyboistych drogach bardzo powoli i ostrożnie; podczas jednej z ostatnich wypraw nawet tak doświadczonemu kierowcy jak on zdarzyło się uszkodzić układ kierowniczy. Sakr był bardzo cierpliwy i uczył mnie tak, jak ojcowie uczą swoich synów. Udzielał wskazówek, pozwalał jechać aż do Kandaharu i z powrotem, pokazywał, w jaki sposób wymi-jać na jednopasmowych szosach zaprzężone w konie wozy i ciągnięte przez osły dwukółki. Krajobraz w okolicy Kandaharu miał swój niepowtarzalny urok, mimo że wiele malowniczych miejsc było naznaczonych piętnem wojny i ubóstwa.

Wkrótce jednak miały się skończyć również i te nieliczne beztroskie chwile. Na horyzoncie gromadziły się czarne chmury, a nawałnica, jaką przyniosły, sprawiła, że nasze życie zaczęło jeszcze bardziej przypominać piekło na ziemi.

ROZDZIAŁ 23

PRAWDZIWY TERROR

Omar Bin Laden

Latem 1998 roku w bazie pod Kandaharem wrzało jak w ulu. Przywódcy przyjeżdżali i wyjeżdżali bez wyjaśnienia. Żołnierze byli podekscytowani i ze wzmożoną gorliwością ćwiczyli strzelanie

do celu, patrolowali drogi i wpatrywali się w niebo. Ja również spogląda-

łem w górę, chociaż nie miałem pojęcia, czego właściwie szukam. Wyczuwałem, że coś się szykuje, ale nikt mnie nie wtajemniczał w szczegóły, postanowiłem więc ostrożnie wypytać ojca.

- Synu - usłyszałem - nie powinieneś się tym interesować. To

sprawy rodzinne.

Mówiąc to, miał na myśli nie swoich najbliższych, ale Al-Kaidę. Zawsze odpowiadał nam w ten sposób, gdy zadawaliśmy pytania, które uważał za zbyt dociekliwe.

Tajemnica była pilnie strzeżona i nawet mój przyjaciel Sakr nie znał

planów ojca i jego dowódców, ale przyznawał, że wszyscy byli od pewnego czasu wyjątkowo spięci.

Czas mijał wolno, aż w końcu 7 sierpnia 1998 roku poznaliśmy po-wód całego zamieszania. Tego dnia wstałem jak zwykle wcześnie rano, poszedłem do meczetu, by odmówić modlitwy, po czym ruszyłem do biura ojca.

Ojciec siedział w milczeniu z radioodbiornikiem przystawionym do ucha i uważnie słuchał wiadomości ze świata. Po dłuższej chwili polecił: - Wszyscy mężczyźni zdolni do walki niech przygotują się do wyjazdu.

Zerwaliśmy się na nogi, by wypełnić jego rozkaz. Wkrótce powiedziano nam, że mamy pojechać do pobliskiego obozu szkoleniowego, gdzie będziemy czekać na ważną wiadomość.

Gdy po godzinnej podróży przybyliśmy na miejsce, wszyscy przywódcy włączyli radia. Zrobiłem to samo w nadziei, że w końcu się dowiem, jaką sprawą ojciec był tak bardzo zaaferowany przez ostatnie tygodnie. Około dwunastej trzydzieści czasu miejscowego (w Afryce zbliżała się dziesiąta trzydzieści) rozgłośnie radiowe doniosły o zamachu bombowym na ambasady Stanów Zjednoczonych w Dar es Salaam w Tanzanii oraz w stolicy Kenii Nairobi. Według relacji medialnych w zamachach zginęło wiele osób.

Wstrzymałem oddech i spojrzałem na ojca. Nigdy w życiu nie widziałem go tak uradowanego. Kiedy na jego twarzy rozlał się szeroki uśmiech, zebranych w obozie mężczyzn opanowała euforia. Dowódcy i zwykli żołnierze śmiali się, gratulowali sobie i wznosili radosne okrzyki. Ktoś zawołał, że zadaliśmy ogromny cios naszemu najwięk-szemu wrogowi: Ameryce!

Byłem wstrząśnięty, ale już po chwili przyłączyłem się do towarzyszy i zacząłem świętować razem z nimi. Zrobiłem to, ponieważ nie chcia-

łem się wyróżniać, a poza tym od dzieciństwa wpajano mi, że Amerykanie są śmiertelnymi wrogami muzułmanów i gdyby mogli, pozabi-

jaliby nas wszystkich.

Co chwilę napływały kolejne doniesienia o ofiarach zamachów

i każde z nich wywoływało nową falę entuzjazmu. Bojownicy strzelali z karabinów w powietrze, niektórzy z nich chwalili się, że materiały wybuchowe były przygotowywane w domu specjalisty od broni i amu-nicji, a potem schowane w ogrodach, w których bawiły się dzieci członków Al-Kaidy.

Jeden z żołnierzy opowiadał z dumą:

- Na piasku pokrywającym skrzynki z dynamitem i trotylem widnieją ślady stóp moich dzieci. Inne materiały wybuchowe ukryłem pod drabinkami na placu zabaw. Dzieci się bawiły, a ja patrzyłem na nie spokojnie, wiedząc, że Bóg nie pozwoli, by im się coś stało.

Ci ludzie narażali życie własnego potomstwa, żeby ukryć dynamit!

Gdy to usłyszałem, uzmysłowiłem sobie, że było ich stać na wszystko.

Nie pamiętam, jak długo przebywaliśmy w obozie szkoleniowym

niedaleko Kandaharu, ale na pewno jeszcze tam byliśmy, gdy podano liczbę ofiar. W Nairobi zginęło dwieście trzynaście osób, a w Dar es Salaam co najmniej dwanaście. Większość z nich stanowili miejscowi cywile, którzy przypadkowo znaleźli się w okolicy, w której eksplodowały samochody z ładunkami wybuchowymi. Kiedy teraz o tym myślę, zastanawia mnie, dlaczego nikt z bojowników nie wspomniał nawet słowem o afrykańskich muzułmanach, którzy stracili życie w wyniku zamachów.

Wiem, że ojciec niczego nie żałował i z pewnością nie przejmował

się śmiercią braci w wierze. Jeśli w przeszłości któryś z żołnierzy wyra-

żał wątpliwości w tej kwestii, Osama Bin Laden odpowiadał:

- Prowadzimy wojnę. Skoro nieprzyjaciel otacza się murem cywilów, oni także muszą zginąć. Jak inaczej dosięgniemy wroga? Poza tym cywile byliby bezpieczni, gdyby rządzący nimi ludzie zostawili nas w spokoju.

Każdy obiekt, nad którym powiewała amerykańska flaga, był obiektem wrogim i jako taki mógł stać się celem ataku. Jeśli w wyniku zamachu zginęli muzułmanie, to widocznie tak miało być, uważał ojciec. Bóg decyduje o naszym losie, tłumaczył, dlatego nie umieściłby tych ludzi w pobliżu miejsca zamachu, gdyby nie nadszedł ich czas.

Kilka dni później zachodnie radiostacje zaczęły podawać informacje o planowanej przez prezydenta Clintona akcji odwetowej. Ojciec przeprowadził kilka krótkich tajnych rozmów przez krótkofalówkę, spotkał

się z paroma przywódcami, następnie zaś oznajmił, że wybieramy się na północ, w stronę Kabulu.

Martwiłem się o bezpieczeństwo mamy i młodszego rodzeństwa,

które miało zostać w bazie pod Kandaharem, ale ojciec przekonywał

mnie:

- Będą bezpieczni. Clinton nigdy nie zaatakuje bezbronnych kobiet i dzieci.

Pomimo jego zapewnień trudno mi było zostawić rodzinę bez opieki, nie miałem jednak innego wyjścia. Podróż na północ trwała wiele godzin.

Obszar kraju, który przemierzaliśmy, wciąż był targany wojną i tuż przed miastem Chost, w pobliżu obozu szkoleniowego Faruk, natknęliśmy się na walki uliczne między talibami i członkami plemienia Forse. W wyniku zamieszek droga była nieprzejezdna, ojciec kazał więc zatrzymać konwój i sprawdzić, jak wygląda sytuacja.

Dowódca oddziału talibów poznał Osamę Bin Ladena, stanął przed nim na baczność i złożył meldunek. Okazało się, że jeden z członków plemienia Forse obraził talibów nieprzyzwoitym gestem - wystawił w ich kierunku środkowy palec. Taka zniewaga była nie do przyjęcia, talibowie aresztowali więc mężczyznę, pobili go kijami i kolbami karabinów, po czym wrzucili na tył ciężarówki. Wszyscy wiedzieli, że czeka go śmierć. Talibowie byli znani z wykonywania egzekucji na cywilach, robili to bardzo często i bez żadnych skrupułów. Brutalne mordy stały się tak powszechne, że nie ro-biły na nikim wrażenia. Czekaliśmy przez chwilę, aż talibowie oczyszczą teren, i ruszyliśmy dalej. Zmierzaliśmy do obozu Faruk, jednego z najsłynniejszych obozów szkoleniowych utworzonych przez ojca.

Gdy przybyliśmy na miejsce, poczuliśmy się jak prawdziwi zwycięzcy.

Bojownicy w obozie już wcześniej cieszyli się z wydarzeń w Afryce, ale po naszym przyjeździe ogarnął ich prawdziwy entuzjazm. Wszyscy mówili tylko o jednym: o zamachach i zemście. Dla ludzi, których przez wiele lat karmiono nienawiścią do Ameryki, pokazując filmy z przykładami okrucieństwa, jakiego Amerykanie dopuszczali się na muzułmanach, śmierć choćby jednego obywatela Stanów Zjednoczonych stanowiła powód do radości. Zniszczenie Ameryki było przecież ich celem, dla którego byli gotowi nie tylko znosić wielogodzinne wyczerpujące treningi, ale i poświęcić życie.

Po kilku dniach pobytu w Faruk ojciec otrzymał tajną informację, w wyniku której zarządził natychmiastowy wyjazd.

- Musimy jak najszybciej opuścić obóz - powiedział. - Pojedziemy do domu gościnnego w Kabulu.

W największych miastach Afganistanu ojciec wynajmował kilka luk-susowych - jak na miejscowe standardy - budynków, które udostępniał

swoim gościom z Arabii Saudyjskiej, Dubaju i innych zamożnych krajów.

20 sierpnia 1998 roku pożegnaliśmy się zatem z żołnierzami trenu-jącymi w Faruk i wyruszyliśmy w stronę Kabulu.

Po przybyciu na miejsce rozlokowaliśmy się w domu gościnnym -

trzypiętrowej białej willi otoczonej pięknym ogrodem z mnóstwem drzew. Miałem nadzieję, że zostaniemy tu na dłużej, jednak zaledwie kilka godzin po naszym przyjeździe szef ochrony przyniósł ojcu straszne wieści. Obóz, który opuściliśmy niespełna pół dnia wcześniej, został zaatakowany. Armia Stanów Zjednoczonych ostrzelała teren obozu poci-skami samosterującymi dalekiego zasięgu, raniąc i zabijając wielu bojowników, z którymi widzieliśmy się jeszcze rano.

Ojciec szybko ustalił, że pociski zostały wystrzelone z amerykańskich okrętów wojennych stacjonujących na Morzu Czerwonym. Ostrzelano również Chartum, chociaż nikt z nas nie miał pojęcia dlaczego.

W obozie zostało kilku moich przyjaciół, dlatego modliłem się w duchu, by Bóg zachował ich przy życiu.

Ojciec zwykle przyjmował złe wiadomości ze spokojem, kiedy jednak usłyszał o rozmiarze zniszczeń i ofiarach bombardowania, zatrząsł

się ze wściekłości. Twarz nabiegła mu krwią, oczy ciskały błyskawice.

Zerwał się na równe nogi i przemierzając pokój długimi krokami, powtarzał bez przerwy ten sam werset z Koranu: - Bóg zabija tych, którzy atakują! Bóg zabija tych, którzy atakują! -

Uniósł pięści, zaczął nimi wymachiwać i wykrzykiwać: - Niech Bóg za-

bije tych, którzy atakują! Dlaczego ktoś atakuje muzułmanów? Dlaczego ktoś atakuje muzułmanów? Po co ktoś miałby atakować muzułmanów?

Wtedy podzielałem jego oburzenie, ale później, gdy myślałem o tym incydencie, zastanawiałem się, co tak bardzo zdziwiło ojca. W końcu sam wiele razy powtarzał, że Amerykanie pragną pozabijać wszystkich wyznawców islamu. Poza tym ostrzelanie bazy Faruk było jedynie odpowiedzią na przygotowane przez Al-Kaidę zamachy bombowe. Oko za oko.

Wkrótce dowiedzieliśmy się, że kilka innych obozów szkoleniowych w Afganistanie również zostało zaatakowanych. Gdy to usłyszałem, zrobiło mii się słabo, pomyślałem bowiem o mamie i rodzeństwie, na szczęście jednak okazało się, że baza pod Kandaharem uniknęła ostrzału. Mama, ciocie i dzieci były bezpieczne, przynajmniej tak twierdzili nasi informatorzy.

Kiedy ojciec opanował targające nim emocje, podziękował Bogu za to, że Amerykanie nie zdołali go zabić. Z pewnością stracilibyśmy wię-

cej ludzi, gdyby armia Stanów Zjednoczonych odpaliła rakiety dwie godziny wcześniej.

Po chwili namysłu ojciec uznał, że dalsze przebywanie w domu goś-

cinnym może narazić nas na niebezpieczeństwo i najlepiej będzie, je-

śli na jakiś czas się ukryjemy. Podobną taktykę stosują mafijni bossowie podczas wojny gangów - zaszywają się w ustronnym miejscu, dopóki sprawy nie przycichną. Można powiedzieć, że Osama Bin Laden razem z czołowymi przywódcami Al-Kaidy i swoimi synami zeszli do podziemia.

W ważnych afgańskich miastach oprócz domów gościnnych ojciec

przygotował także kryjówki, których położenie było trzymane w ścisłej tajemnicy. Nawet my, jego synowie, nie wiedzieliśmy, gdzie się one znajdują. Ta, do której nas przewieziono, leżała w centrum gęsto zaludnio-nej dzielnicy, przez co była o wiele bezpieczniejsza. Ojciec już dawno zauważył, że Amerykanie starają się uniknąć ofiar wśród ludności cywilnej.

Spędziliśmy w kryjówce ponad miesiąc. Wiedzieliśmy, że Amerykanie przeprowadzają zakrojone na szeroką skalę poszukiwania przywódców Al-Kaidy, dlatego nie wychodziliśmy z domu i nie pokazywaliśmy się nawet sąsiadom, którzy przez cały ten czas nie mieli pojęcia, kto mieszka w ich dzielnicy. Ojciec pozwalał nam jedynie odchylać lekko zasłonę i zerkać przez okno na ulicę. Potrafiliśmy stać tak godzinami, obserwując pobliskie domy i przypadkowych przechodniów. Tymczasem Osama Bin Laden razem z innymi dowódcami szacowali straty: sporzą-

dzali spis bojowników, którzy zginęli w wyniku amerykańskiego ataku, oraz listę zniszczonego lub uszkodzonego sprzętu. Od czasu do czasu wspominali zamachy na ambasady i wtedy humor im wracał, ożywiali się i znów zaczynali świętować.

Generalnie zasada była jedna: śmierć muzułmanów opłakiwano,

śmierć Afrykańczyków ignorowano, a śmierć Amerykanów celebrowano.

Jako młody chłopak nie zdawałem sobie sprawy z tego, do jakiego szaleństwa prowadzi takie myślenie.

Czas spędzony w kryjówce dłużył się bez końca. Wszyscy chcieliśmy jak najprędzej pojechać do Faruk i innych obozów szkoleniowych, by odszukać przyjaciół i opłakać zmarłych, potem zaś wrócić do Kandaharu i sprawdzić, czy nasi najbliżsi są faktycznie bezpieczni.

Wreszcie 19 września 1998 roku ojciec wydał rozkaz opuszczenia Kabulu. Mieliśmy pojechać do Chost, żeby na miejscu ocenić rozmiar zniszczeń.

Przez całą drogę byliśmy raczej mało rozmowni, a gdy dojeżdżali-

śmy do celu, ucichliśmy zupełnie. Wróciłem myślami do dnia, w którym widziałem tętniący życiem obóz po raz ostatni. Przypomniałem sobie wszechobecny gwar i krzątaninę, wypełnione po brzegi pomieszczenia szkoleniowe, bunkry, w których odpoczywali wyczerpani ćwiczeniami bojownicy, oraz liczne sale modlitewne. Oprócz tego w obozie znajdowały się magazyny i powierzchnie treningowe.

Teraz nie było już niczego. W osłupieniu patrzyliśmy na stertę gruzu i nie wierzyliśmy własnym oczom. Atak rakietowy obrócił obóz w perzynę i fakt, że ktokolwiek ocalał, nagle wydał się nam cudem.

Wysiedliśmy z samochodów i ruszyliśmy za ojcem, który chciał osobiście przeprowadzić oględziny. Już wcześniej słyszeliśmy, że Amerykanie wystrzelili w kierunku Afganistanu ponad siedemdziesiąt rakiet, ale dopiero teraz zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z tego, co to w rzeczywistości oznaczało.

W obozie rozpętało się prawdziwe piekło. Nawet zahartowani w bojach żołnierze nie potrafili opowiadać o tamtym dniu ze spokojem, mimo że od ataku minął miesiąc. Po naszym wyjeździe zarówno ochotnicy, jak i instruktorzy wciąż byli w euforycznych nastrojach. Przeżywali nie tylko udane zamachy w ambasadach, ale i wizytę szejka, która była dla nich ogromnym zaszczytem, gdy nagle zaczęło się dziać coś dziwnego. Na niebie pojawiły się niesamowite rozbłyski. Bojownicy, nie wiedząc, co o tym myśleć, uznali je za gwiazdy spadające na ziemię.

- Widzieliście ciepło emitowane przez lecące w waszym kierunku rakiety - wyjaśnił ojciec.

W następnej sekundzie pociski sięgnęły celu. Wybuchom towarzyszyły oślepiający błysk i straszliwy huk. Ludzie wpadli w panikę, roz-pierzchli się na wszystkie strony, szukając schronienia, dla wielu było jednak za późno.

Miejsca, w które spadały rakiety, zostały zrównane z ziemią, a budynki i ludzie - starci na proch. Dowiedziałem się, że zginął między innymi mój przyjaciel z Arabii Saudyjskiej, a jego szczątki odnaleziono na dnie leja. Podobnie skończył Abu Mohammed, którego poznałem przez Abu Zubajra.

Gdy zaprowadzono mnie na miejsce, w którym zginął, najpierw ogarnęła mnie rozpacz, jednak chwilę później poczułem dziki gniew. Byłem wściekły nie tylko na Amerykanów, ale i na ojca, przez którego do tego wszystkiego doszło. Na duchu podniosła mnie dopiero niewiarygodna historia innego z moich przyjaciół. Opowiadano mi, jak kolejne wybuchy rakiet ciskały nim z jednego miejsca w drugie, ale mimo to przeżył, choć znajdował się w ciężkim stanie, ponieważ w jego ciele utkwiło kilka odłamków pocisku.

W ataku oprócz ludzi ucierpiały także zwierzęta. Abu Zubajr długo opłakiwał swoją krowę i cielaka, które zostały rozszarpane na kawałki.

Po krowie nie został nawet ślad, kilka osób widziało jedynie, jak biedne zwierzę wylatuje w powietrze. Odnaleziono natomiast cielątko, a właściwie górną połowę jego ciała.

Życie bywa zdumiewające. Przez wiele następnych tygodni twardzi żołnierze niemal ze łzami w oczach opowiadali o tragicznej śmierci krowy i cielaka.

Z biegiem czasu dowiadywałem się coraz więcej szczegółów na temat zamachów bombowych w ambasadach, przez co mój niepokój dodatkowo się wzmagał. Zacząłem nabierać pewności, że rząd amerykański nie zostawi Osamy Bin Ladena w spokoju i będzie go szukał do skutku.

Stwarzało to oczywiście zagrożenie dla wszystkich, którzy znajdowali się w najbliższym otoczeniu ojca, a w szczególności dla bezbronnych kobiet i dzieci. Coraz częściej dręczyły mnie złe przeczucia i obawiałem się, że pewnego dnia cała moja rodzina zostanie zabita w ataku rakietowym.

Ojciec z początku również był zdruzgotany stratami, jakie poniosła jego organizacja, ale szybko się pozbierał i jak na dowódcę przystało, zaczął opracowywać nową strategię działania. Jestem pewny, że już wtedy obmyślał plan zemsty.

Od wizyty w zrujnowanym obozie szkoleniowym śmierć i zabijanie stały się głównym przedmiotem moich rozmyślań, dlatego pewnego dnia, gdy przebywałem z ojcem i kilkoma innymi mężczyznami, postanowiłem poruszyć ten temat. Zmądrzałem już na tyle, by wiedzieć, że zadawanie bezpośrednich pytań o sens życia wypełnionego przemocą do niczego nie prowadzi, spytałem więc o coś innego:

- Ojcze - zacząłem - ilu ludzi zabiłeś w wojnie z Rosjanami?

Ojciec zignorował moje pytanie, ale ja nie ustąpiłem i domagałem się odpowiedzi:

- Ojcze, naprawdę chciałbym wiedzieć, ilu ludzi zabiłeś w wojnie z Rosjanami.

Brak reakcji ze strony ojca doprowadził do tego, że zacząłem powtarzać moje pytanie jak nakręcony: - Ilu ludzi zabiłeś w wojnie z Rosjanami? Ilu ludzi zabiłeś w wojnie z Rosjanami? Ilu ludzi zabiłeś w wojnie z Rosjanami?

Czułem, jak wzbiera we mnie wściekłość, i przestało mnie obchodzić nawet to, że za tak bezczelne postępowanie mogę zostać przykładnie ukarany.

- Przecież kogoś chyba zabiłeś, ojcze, prawda?

Towarzyszący nam przywódcy i bojownicy byli zbyt zdumieni, by cokolwiek powiedzieć. Patrzyli na mnie jak na szaleńca. Nikt nigdy nie odważył

się mówić do Osamy Bin Ladena w podobnie bezceremonialny sposób.

Rozdrażniony ojciec odwrócił się w końcu do mnie i rzekł stanow-czym głosem: - Zabijałem. Jestem dowódcą! Kazałem zabijać i sam zabijałem! Z mojej ręki i z mojego rozkazu zginęło zbyt wielu ludzi, bym mógł ich wszystkich zliczyć.

Jego słowa mnie nie zdziwiły, ale zachęciły do drążenia tej kwestii, dopytywałem więc z dziecięcym uporem:

- Ojcze, kiedy skończy się wojna, kiedy skończy się zabijanie? Wal-czysz, odkąd się urodziłem! Czemu nie możemy żyć inaczej? Czy nie można by usiąść i porozmawiać, zawrzeć rozejm? Nienawidzę wojny!

Musimy ją przerwać! - jęczałem. - Chcę stąd wyjechać! Chcę żyć w nor-malnym świecie! Proszę, pozwól mi wyjechać!

Żołnierze, nie wiedząc, jak się zachować w tak nietypowej i krępującej sytuacji, zaczęli powoli się cofać. Prawdopodobnie uznali, że cierpię na za-

łamanie nerwowe, co z perspektywy czasu wydaje mi się całkiem możliwe.

Ojciec nie dał się wyprowadzić z równowagi.

- Synu! - tłumaczył. - Musisz być przy mnie, to twój obowiązek. Je-

steś mi potrzebny! Nie chcę więcej na ten temat rozmawiać!

Odszedł, ja jednak uznałem jego odpowiedź za niezadowalającą, postanowiłem więc nie poddawać się i nękać go prośbami, dopóki nie pozwoli mi wyjechać z kraju. Zaczajałem się w różnych miejscach w bazie i czekałem na ojca, a kiedy go zobaczyłem, natychmiast do niego przypadałem, by od nowa dręczyć go błaganiem:

- Chcę stąd wyjechać! Muszę stąd wyjechać!

Ojciec nie podniósł na mnie głosu ani razu, powtarzał jedynie opanowanym tonem: - Nie. Musisz zostać. Kto, jeśli nie ty, zajmie moje miejsce, Omarze? Jesteś moją prawą ręką. Potrzebuję cię. Będziesz moim zastępcą.

- Nie! Nie jestem dowódcą, ojcze. Chcę żyć w pokoju. Chcę zdobyć wykształcenie i zawód. Nie chcę walczyć. Chcę być wolny. - Przypominając sobie przyjaciół, których szczątki były tak nikłe, że nie można ich było pochować, dodałem: - Nie chcę zginąć!

Kilka dni później szedłem za ojcem i czułem, że wszystko się we mnie gotuje. Jeśli tego z siebie nie wyrzucę, pomyślałem, skończę jak rozerwany na strzępy Abu Mohammed. Zacząłem mówić do siebie, ale na tyle głośno, by słyszał to ojciec:

- Ciekawe, kiedy mój ojciec przestanie walczyć. Ojcze! Kiedy za-kończysz tę wojnę?

Ojciec tym razem nie wytrzymał. Stanął, obrócił się gwałtownie i rzucając mi gniewne spojrzenie, powiedział: - Omarze! Czemu ciągle o to pytasz? To tak, jakbyś pytał muzułmanina, kiedy przestanie się modlić do Boga. Będę walczył do ostatnich chwil! Do ostatniego tchu! Nigdy nie przestanę walczyć o sprawiedliwość!

Nigdy nie zakończę świętej wojny! - Odwrócił się i odszedł szybkim krokiem, wykrzykując: - Temat uważam za zamknięty!

Wystawiłem jego cierpliwość na ciężką próbę, ale przynajmniej uzyska-

łem odpowiedź na swoje pytanie. Ojciec nie zamierzał skończyć z dżihadem, nawet jeśli ceną miałoby być życie najbliższych. Uświadomiłem sobie, że wyrwanie się z tej matni będzie wymagało ogromnej odwagi i sprytu-Wyrzuty sumienia z powodu mojego zuchwałego zachowania, które z pewnością przysporzyło ojcu wiele smutku i wstydu, ogarnęły mnie dopiero wtedy, gdy niedługo po naszych rozmowach ojciec został poważ-

nie ranny w wypadku podczas jazdy konnej. Pewnego dnia wybrałem się z braćmi i kilkoma naszymi przyjaciółmi, między innymi z Sakrem, na przejażdżkę po terenie bazy. Dostrzegł to ojciec i zapragnął do nas do-

łączyć. Wsiadł na Sekuba, siwego konia, który należał do mojego młodszego brata Osmana, po czym ruszył galopem w naszą stronę. Kiedy się zrównaliśmy, postanowiliśmy ścigać się na długości niecałego kilometra.

Niestety, niedowidząc na prawe oko, ojciec nie zauważył głębokiego na blisko metr dołu na odpadki, który wykopano niedaleko muru okalają-

cego bazę. Rozpędzony koń wpadł w jamę, zrzucając jeźdźca na ziemię.

Widział to wszystko przyjaciel ojca i natychmiast podniósł alarm: - Abu Abdullah spadł z konia!

Paru najbliższych towarzyszy nazywało ojca „Abu Abdullah”, czyli „ojciec Abdullaha”.

Gdy tylko usłyszeliśmy jego wołanie, zawróciliśmy konie i popędzili-

śmy w kierunku muru. Ja dojechałem najszybciej, zeskoczyłem z wierz-

chowca i nachyliłem się nad ojcem. Delikatnie uniosłem jego głowę, obawiając się, że złamał kark. Ojciec się nie odezwał. Na jego bladej twarzy rysował się grymas bólu, ale jak zwykle nie przyznał się, co czuje.

- Jadę po samochód - zawołał Sakr, wskakując na konia i ruszając z kopyta w stronę zabudowań.

Zanim wrócił, ojciec zdołał się sam podnieść. Wciąż milczał, nie odpowiadał na żadne pytania i nie chciał, by mu pomagano. Po chwili zjawił się Sakr.

- Doktor Az-Zawahiri czeka na nas w domu Um Hamzy - oznajmił.

Um Hamzą nazywano ciocię Chairię, której mieszkanie znajdowało się najbliżej miejsca wypadku.

Gdy ojciec o własnych siłach wsiadł do samochodu, Sakr pomknął

do bazy, a my ruszyliśmy za nim. Ktoś chwycił za wodze Sekuba, który wyszedł z wypadku cało, i zaprowadził go do stajni.

Kiedy dotarliśmy do domu cioci Chairii, ojciec wysiadał właśnie z samochodu. Podenerwowany doktor Az-Zawahiri kazał nam zaprowadzić ojca do najbliższego łóżka, po czym wyprosił wszystkich z pomieszczenia. Nie pozostało nam nic innego, jak stać i z niepokojem czekać na wynik badania.

Zawahiri w końcu wyszedł do nas i stwierdził, że według niego

Osama Bin Laden nie doznał obrażeń, które zagrażałyby jego życiu.

- Martwi mnie jedynie ostry ból w klatce piersiowej - powiedział

i zalecił zrobienie prześwietlenia.

W związku z tym zdecydowano się wysłać do Pakistanu kierowcę

najbardziej obeznanego z sąsiednim krajem. Jego zadaniem było odnalezienie najlepszego lekarza i przewiezienie go do Afganistanu razem z potrzebnym sprzętem medycznym, dzięki czemu będzie można zdiagnozować i leczyć ojca na miejscu.

Następnego dnia w bazie pojawił się słynny pakistański chirurg.

Doktor Az-Zawahiri zapewniał, że wkrótce przybędą również wszelkie potrzebne aparaty i urządzenia. Specjalistyczne badania potwierdziły przypuszczenia Zawahiriego - ojciec miał złamane żebra. Wszyscy wiedzieliśmy, że jedynym sposobem leczenia tego typu obrażeń jest długi odpoczynek. Ojciec, wiodący do tej pory bardzo aktywny tryb życia, musiał przez miesiąc leżeć w łóżku. Opiekowały się nim moja mama i ciocie, które od dawna nie miały okazji tak długo przebywać z mężem.

Ojciec był wybitnym jeźdźcem, z końmi przebywał od dziecka, dlatego nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Pamiętam, jak na poły żar-tobliwie, na poły ironicznie mawiał: - Synu, Stany Zjednoczone od lat próbują mnie zabić za pomocą

najnowocześniejszych broni i jak do tej pory im się to nie udało. Zamiast tego byłem bliski śmierci za sprawą zwykłego konia. Życie bywa zaskakujące, synu, bardzo zaskakujące.

Po zakończeniu przymusowej rekonwalescencji ojciec wrócił do swoich obowiązków, ale wciąż nie wyglądał dobrze, był chudy i wymizero-wany. Stracił swoją dawną energię i minęło kilka miesięcy, zanim ją w pełni odzyskał.

Konia, który go zrzucił, Sekuba, podarowano jakiemuś Afgańczykowi-Nikt z nas nie chciał więcej się zajmować tym zwierzęciem.

Jednym z podstawowych warunków umożliwiających nam pobyt w Af-

ganistanie było przymierze z przywódcą talibów, mułłą Omarem. Cały czas pamiętaliśmy, że jako Arabowie nie jesteśmy u siebie, pamiętali o tym również Afgańczycy. Fakt ten osłabiał naszą pozycję, dlatego ojciec nawiązał bliską współpracę z silnym ugrupowaniem talibskim.

Gdyby jednak mułłę Omara spotkał podobny los jak mułłę Nurallacha, znów zdani bylibyśmy tylko na siebie.

Nic dziwnego zatem, że ojciec obawiał się o życie mułły, zwłaszcza że przywódca talibów zdawał się nie troszczyć zbytnio o swoje bezpieczeństwo. Osama Bin Laden miał w zwyczaju nieustannie się przemieszczać i rzadko spędzał w tym samym miejscu dwie noce z rzędu.

Robił to po to, by jego wrogowie nie mogli zaplanować ataku. Tymczasem mułła Omar był samotnikiem, który rzadko opuszczał swój dom w Kandaharze. Gdyby ktoś chciał go znaleźć, nie miałby z tym większych trudności.

Po zamachu w Chartumie ojciec często mawiał, że muzułmanin,

który zaangażuje się w dżihad, już nigdy nie będzie mógł spać spokojnie. Wielokrotnie usiłował przekonać mułłę Omara, jak ważna jest czę-

sta zmiana miejsca pobytu, ale przywódca talibów lekceważył jego rady.

Uważał, że skoro los ludzki spoczywa w rękach Boga, nie ma sensu starać się na niego wpływać. Jego fatalistyczne nastawienie sprawiło, że nie myślał o potencjalnych zabójcach i, jak twierdził, sypiał znakomicie.

Pewnego dnia stało się jednak to, czego obawiał się mój ojciec. Przed domem mułły Omara w Kandaharze zaparkowała duża cysterna z wodą.

Nikogo to nie zdziwiło, chociaż powinno, ponieważ w willi był zainstalo-wany system wodociągowy. Niedługo potem cysterna eksplodowała, de-wastując dom przywódcy talibów. W wyniku zamachu śmierć poniosły dwie z trzech żon mułły, jego dwaj bracia oraz wielu pracowników. Sam mułła doznał jedynie lekkich obrażeń.

Pomimo tego tragicznego zdarzenia sprzymierzeniec ojca nie zmienił swoich przyzwyczajeń i nastawienia do kwestii bezpieczeństwa.

Wciąż głęboko wierzył w nieuchronność, a zarazem sprawiedliwość boskich wyroków, dlatego nadal sypiał jak dziecko, co potwierdzali czuwający nad jego snem strażnicy.

Po zamachach bombowych na amerykańskie ambasady oraz akcji

odwetowej Clintona Stany Zjednoczone, Arabia Saudyjska i wiele innych państw zaczęło naciskać na talibów, by wydalili mojego ojca z Afganistanu. Miałem wrażenie, że historia się powtarza, ponieważ kilka lat wcześniej dokładnie taka sama sytuacja zmusiła nas do wyjazdu z Sudanu.

Rządy wspomnianych państw za wszelką cenę chciały aresztować

Osamę Bin Ladena, postawić go przed sądem i zapewne skazać na

śmierć. Zauważyłem, że odkąd wiadomość o zewnętrznych naciskach doszła do uszu ojca, żył on w jeszcze większym niż zwykle napięciu.

Niewiele pozostało miejsc, w których moglibyśmy szukać schronienia.

Gdyby wyrzucono nas z Afganistanu, przyjąłby nas może Pakistan lub Jemen, ale nic nie było pewne.

Mułła Omar co prawda nie należał do ludzi, którzy łatwo ulegają presji, jednak atak Amerykanów na Afganistan z pewnością go zaniepokoił i dał mu do myślenia.

Pewnego razu wałęsałem się bez celu po biurze ojca, gdy nagle otrzy-

maliśmy wiadomość, że przywódca talibów zamierza jeszcze tego dnia złożyć nam wizytę. Mieliśmy zaledwie kilka godzin, żeby przyszykować się na jego przyjęcie. Ojciec bardzo pragnął zrobić na sprzymierzeńcu jak najlepsze wrażenie, dlatego natychmiast rozpoczął gorączkowe przygotowania. Kazał swoim ludziom urządzić prawdziwą ucztę w najbardziej reprezentacyjnych ogrodach na terenie bazy.

Sam przebrał się w tradycyjny saudyjski strój i czekał. Było to bardzo ważne wydarzenie, ponieważ nigdy wcześniej mułła Omar nie pofaty-gował się, by odwiedzić ojca. Nawet zwykle opanowani i pewni siebie Abu Hafs oraz Zawahiri wydawali się podenerwowani. Nic dziwnego zatem, że i nam udzieliło się podniecenie. Kręciliśmy się z braćmi wo-kół przygotowywanych na spotkanie ogrodów i niecierpliwie wyglądaliśmy przybycia gości.

Wkrótce wartownicy poinformowali ojca, że zbliża się do nas dwana-

ście czarnych land cruiserów. W milczeniu przyglądaliśmy się pięknym pojazdom o przyciemnionych szybach, które podjechały pod zabudowania znajdujące się w centrum bazy. Kiedy kawalkada samochodów zatrzymała się, niemal równocześnie otwarły się wszystkie drzwi, przez które zaczęli wyskakiwać uzbrojeni po zęby talibowie. Z natury skryty mułła Omar nie lubił zdjęć, dlatego mało kto wiedział, jak wygląda przywódca talibów. Rozpoznanie go okazało się jednak łatwiejsze, niż przypuszczałem. Gdy tylko wysiadł, wiedziałem, że to on. Otaczała go niezwykła aura, emanowała z niego siła i nieugiętość, które odróżniały go od towarzyszy.

Mułła był przystojnym wysokim chudym mężczyzną, wyższym od

mojego ojca, co mnie bardzo zaskoczyło. Nigdy wcześniej nie spotka-

łem człowieka, który wzrostem przewyższałby Osamę Bin Ladena.

Ubrany był w charakterystyczny strój talibów - czarną kamizelkę i lśniąco białą koszulę, uszytą, jak się domyślaliśmy, z najlepszego ga-tunku bawełny. Na głowie miał zawiązany czarny turban, spod którego wystawało kilka kosmyków kruczoczarnych włosów. Krzaczaste brwi i wąsy oraz gęsta długa niemal po pas broda nadawały jego twarzy srogi, skupiony wyraz.

Wrażenie to potęgowały ślady obrażeń z czasów wojny radziecko-af-gańskiej: zapadnięcie prawej gałki ocznej do oczodołu oraz liczne blizny deformujące prawy policzek i połowę czoła. Na szczęście dla mułły - oraz wielu innych weteranów - w pochłoniętym wieloletnią wojną Afganistanie trwałe obrażenia ciała były uznawane za dowód odwagi i waleczności.

Pomimo wspomnianych okaleczeń mułła wyglądał młodo i tryskał

energią. Gdy patrzyłem na jego oko, myślałem o ojcu, który również miał problemy ze wzrokiem. Mało osób o tym wiedziało, ponieważ schorzenie ojca nie było widoczne, ale w rzeczywistości jego prawe oko praktycznie nie funkcjonowało. Wątpię jednak, by obaj mężczyźni poru-szyli kiedykolwiek w rozmowie temat swoich problemów zdrowotnych.

Ojciec podszedł do przywódcy talibów i przywitał go tradycyjnym pozdrowieniem „salam alajkum”, po czym uścisnęli sobie dłonie. Zdziwiłem się, że mężczyźni nie wykonali innych zwyczajowych gestów bę-

dących w naszej kulturze oznaką wielkiego szacunku - nie pocałowali się w policzek ani nie objęli.

Po niezbyt wylewnym powitaniu ojciec zaprowadził gościa do najład-

niejszego ogrodu sąsiadującego z domem mojej mamy. Towarzyszący mulle talibowie oraz ludzie Osamy Bin Ladena ruszyli za swoimi przywódcami. Kobiety oczywiście nie były obecne podczas spotkania.

Jako synowie gospodarza mieliśmy prawo uczestniczyć w uroczysto-

ści i skwapliwie z tego skorzystaliśmy. Kolejna niespodzianka czekała nas przy zajmowaniu miejsc, kiedy to mułła Omar usiadł nie tuż przy ojcu, ale po przeciwnej stronie stołu, tak że oddzielało go od gospodarza wielu biesiadników.

To zły znak, pomyślałem.

Gdy wszyscy zajęli miejsca i zapanowała cisza, głos zabrał mułła.

Nie zwrócił się jednak bezpośrednio do mojego ojca, ale zaczął przemawiać w języku paszto, a jego słowa na język arabski przekładał tłumacz. Tego zachowania również nie pojąłem, ponieważ ojciec biegle władał pasztuńskim i w zasadzie nie było potrzeby przeprowadzania rozmowy przez pośrednika.

Ojciec, zapewne dobrze rozumiejąc sygnały, jakie swoją postawą wysyłał mułła Omar, wciąż okazywał sprzymierzeńcowi pełen szacunek, spokojnie siedząc i cierpliwie go słuchając. Musieliśmy bardzo się wy-silać, by usłyszeć cokolwiek, ponieważ zarówno przywódca talibów, jak i jego tłumacz mówili niezwykle cicho, tak samo cicho, pomyślałem, jak ojciec. Podobieństwo między mułłą Omarem i Osamą Bin Ladenem

stawało się coraz bardziej uderzające.

Gość nie tracił czasu i przeszedł od razu do sedna sprawy, z którą przybył. Oznajmił ojcu, że niepokoi go zbrojna działalność Al-Kaidy. Dla niego, stwierdził, najważniejsze jest ustabilizowanie sytuacji w kraju i wolałby, żeby inne państwa nie wtrącały się do wewnętrznych spraw Afganistanu.

Wystarczy mu własnych problemów i kłopotów z organizacjami obrony praw człowieka, które robią wiele hałasu wokół sposobu traktowania kobiet przez rządy talibskie.

- Sytuacja polityczna jest napięta - zakończył mułła. - Najlepiej więc będzie, jeśli opuścicie razem ze swoimi ludźmi Afganistan.

Twarz ojca pozostała nieruchoma, chociaż słowa przywódcy talibów z pewnością go poruszyły. Wiedziałem, że najbardziej ze wszystkiego obawiał się, iż znów będzie zmuszony szukać azylu. Długo milczał, a kiedy w końcu się odezwał, mówił powoli, cicho i bardzo uważnie dobierał słowa.

- Szejku, spędziłem w Afganistanie wiele lat. Przybyłem tu po raz pierwszy jako młody mężczyzna, by walczyć o wolność twojego ludu.

Nigdy nie zapomniałem o waszym kraju, a nawet powróciłem tu, by się osiedlić z całą rodziną i najbliższymi towarzyszami. Nasza osada liczy kilkuset mieszkańców. I teraz mam ich wszystkich stąd wyrzucić?

Dokąd pójdą?

Mułła Omar powtórzył:

- Nie możecie tu dłużej zostać, ty i twoi bojownicy musicie wyjechać z Afganistanu.

Ojciec znów się zamyślił, po czym ostrożnie zapytał:

- Sudański rząd pozwolił mi mieszkać na terenie swojego kraju pięć lat. Czy mógłbyś udzielić mi gościny na taki sam okres? Czy pozwolił-

byś mi zostać w Afganistanie jeszcze półtora roku?

Tym razem przywódca talibów długo rozważał coś w duchu. Nie

pamiętam dokładnie jego odpowiedzi, ale wiem, że wymienił w niej wszystkie zyski i straty wiążące się z dalszym pobytem mojego ojca w Afganistanie.

Instynktownie czuliśmy, że mułła Omar za chwilę podejmie ostateczną decyzję i każe nam się pakować. Jednak w tym momencie ojciec trafił w czuły punkt taliba, mówiąc:

- Szejku, jeżeli ulegniesz naciskom niewiernych, postąpisz wbrew islamowi.

Przywódca talibów był bardzo religijnym i oddanym wierze człowiekiem, dlatego słysząc słowa Osamy Bin Ladena, poruszył się niespokojnie. Z pewnością nie pragnął zrobić niczego wbrew zaleceniom islamu.

Zawahał się i po sekundzie wybrał. Przedłożył religię ponad wszystko inne - ponad dobro kraju i świata. Skinął głową.

- Szejku Osamo, spełnię twoją prośbę. Udzielę ci gościny na taki sam okres, na jaki przyjął cię rząd sudański. Możesz pozostać w Afganistanie przez kolejne półtora roku. W tym czasie przygotuj się do przeprowadzki. Znajdź inne miejsce dla siebie i rodziny.

Raz jeszcze byliśmy uratowani, ponieważ ojcu udało się przechytrzyć mułłę. Kiedy się zorientował, że pomimo swojej lojalności wobec talibów znajduje się na przegranej pozycji, znalazł sposób, by w ostatnim momencie zmienić decyzję mułły. Żaden pobożny muzułmanin nie

podda się woli niewiernego, jeśli jego czyn miałby zaszkodzić innemu muzułmaninowi; nie zrobi tego, nawet jeżeli niewierny będzie miał ra-cję, a brat w wierze będzie się mylił.

Ojciec genialnie rozegrał tę sprawę.

Większość mężczyzn z pewnością nie poddawała tak głębokiej ana-lizie słów obydwóch przywódców. Dla nich najważniejsze było to, że wszystko skończyło się dobrze i mogli zabrać się do uczczenia biesiadą odnowionego przymierza między Osamą Bin Ladenem i mułłą Omarem.

Na dany przez ojca sygnał żołnierze zaczęli wnosić półmiski z jagniętami, ryżem i warzywami. Mimo że jedzenia nigdy nie mieliśmy za wiele, udało się na tę szczególną okazję urządzić prawdziwą ucztę.

Arabskim zwyczajem ojciec nakazał usługującym częstować najsmacz-niejszymi kąskami przywódcę talibów.

Tu czekała nas jednak ostatnia, niemiła niespodzianka. Mułła Omar wstał od stołu, oznajmiając, że nie jest głodny, po czym bez pożegnania ruszył w stronę samochodu. Jego żołnierze karnie pomaszerowali za nim, wsiedli do swoich pojazdów i szybko odjechali.

Ludzie ojca patrzyli po sobie ze zdumieniem i z niedowierzaniem.

Obraza, której dopuścił się przywódca talibów, w arabskim świecie mogłaby być przyczyną wojny plemiennej. Nie mieliśmy jednak innego wyjścia, jak przełknąć gorzką pigułkę zniewagi. Mułła Omar był naj-potężniejszym człowiekiem w Afganistanie. Sprawował władzę nad większą częścią kraju, a przed jego bojownikami, okrutnymi talibami, drżeli prawie wszyscy. Mimo że Al-Kaida nieustannie rosła w siłę, wciąż jeszcze nie mogła się równać z ruchem mułły Omara. Ojciec doskonale wiedział, że gdybyśmy weszli z talibami na wojenną ścieżkę, to byłby nasz koniec.

Pomimo upokorzenia doznanego ze strony sprzymierzeńca ojciec

odczuwał ulgę, że zyskał jeszcze trochę czasu, by opracować plan na przyszłość. Rząd sudański, gdy zdecydował się wydalić nas z Sudanu, dał nam zaledwie kilka miesięcy na zorganizowanie przeprowadzki.

Teraz ojciec miał półtora roku na przygotowanie wyjazdu, a w tym czasie właściwie wszystko mogło się zdarzyć. Po wyjeździe mułły Omara nie zasiadł do uczty. Poszedł do swojego biura i zwołał naradę najwyż-

szych rangą przywódców organizacji. Ja razem z braćmi poszedłem do domu, żeby zanieść mamie i dzieciom jedzenie. Rzadko mieliśmy okazję kosztować takich smakołyków.

Przyznam iż byłem dumny z ojca i jego przytomności umysłu, która uratowała sytuację, mimo że osobiście wolałbym, aby mułła kazał nam wszystkim wyjechać z Afganistanu jeszcze tego samego dnia. Zdawa-

łem sobie jednak sprawę, że przeprowadzka niczego by nie zmieniła -

ojciec gdziekolwiek by się znalazł, na pewno kontynuowałby swoją misję Jeśli wyrzucono by go z Afganistanu, pojechałby do Pakistanu; jeśli Pakistańczycy wyprosiliby go z kraju, udałby się do jakiegoś od-ludnego zakątku w Jemenie; a jeśli i tam by go nie chciano, przeniósł-

by się choćby na pustynię, by móc dalej spiskować przeciwko Zachodowi. Przemoc i dżihad stanowiły sens życia mojego ojca, nic innego się dla niego nie liczyło.

Miałem nadzieję, że słabnące poparcie ze strony mułły Omara

sprawi iż ojciec poniecha choćby części swych działań i będzie postę-

pował ostrożniej, tak się jednak nie stało. Po spotkaniu z przywódcą talibów Osama Bin Laden ze zdwojoną energią rzucił się w wir pracy.

Zamiast zawrócić z drogi wiodącej donikąd, docisnął jeszcze mocniej pedał gazu, a my, bezradni pasażerowie, mogliśmy jedynie patrzyć, jak z każdą chwilą zbliżamy się do tragicznego końca podróży.

¦ ROZDZIAŁ 24

PĘTLA SIĘ ZACISKA

Omar Bin Laden

Niedługo po wizycie mułły Omara ojciec otrzymał wiadomość

od znajomego z Pakistanu, który donosił, że matka Osamy

Bin Ladena przyleciała razem ze swoim mężem z Dżuddy do

Dubaju, a stamtąd kieruje się do Afganistanu. Podróż ta została zorganizowana przez mieszkających w Arabii Saudyjskiej braci mojego ojca, ale on sam dowiedział się o niej dopiero wtedy, gdy jego mama była już w Dubaju.

Babcia odwiedziła nas raz czy dwa razy w Chartumie, ale od tamtej pory minęło sporo czasu i wiele się wydarzyło. Wszyscy się ucieszyliśmy, że znów ją zobaczymy, chociaż najszczęśliwsza z tego powodu była chyba moja mama, która kończyła czterdzieści lat i oczekiwała jedenastego dziecka. Wiem, że kochała ciocię Alię jak rodzoną matkę i z przejęciem oczekiwała jej przybycia.

W dniu przylotu babci ojciec oznajmił, że osobiście wyjedzie po gości na lotnisko. Ja miałem jechać razem z nim, a pozostali bracia i kilkunastu żołnierzy miało podążyć za nami innymi autami. Odkąd opuściliśmy Arabię Saudyjską, ojciec bardzo rzadko sam prowadził samochód, dlatego gest, na który się zdobył, wszyscy odczytali jako wyraz ogromnego szacunku i przywiązania do matki.

Wyruszając na lotnisko, byliśmy jak zwykle w pełni uzbrojeni, mieli-

śmy przy sobie karabiny, pasy z granatami i żadnemu z nas nie przyszło do głowy, że nasz wygląd może wystraszyć gości nieprzyzwyczajonych do takiego widoku. W Arabii Saudyjskiej cywile, którzy zostaliby przy-

łapani na obnoszeniu się z bronią, zostaliby natychmiast aresztowani.

Swego czasu istniał jeden wyjątek od tej reguły - mój ojciec w trakcie trwania wojny radziecko-afgańskiej otrzymał specjalne pozwolenie od rodziny królewskiej na noszenie broni w miejscach publicznych.

Stałem u boku ojca, gdy samolot z jego mamą na pokładzie podchodził do lądowania. Obydwaj zachowywaliśmy stosowną powagę, chociaż w głębi ducha rozpierało mnie szczęście i miałem ochotę skakać z radości. W końcu w drzwiach pojawiła się babcia razem z mężem i pomachała nam, zanim weszła na schody.

Babcia była kobietą o średniej budowie ciała; ojciec odziedziczył swój imponujący wzrost po moim dziadku. Babcia była atrakcyjna, bardzo inteligentna i mówiła z dużą pewnością siebie. Jej mąż Mohammed al-

-Attas był człowiekiem o przyjemnej powierzchowności, choć niezbyt wysokim - mierzył około stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów. Miał

siwe włosy i wąsy oraz dobrotliwy wyraz twarzy, który doskonale lico-wał z jego usposobieniem.

Razem z ojcem skierowaliśmy się w ich stronę. Dopiero gdy babcia znalazła się w połowie schodów, ojciec zauważył, że jego matka ma częściowo odsłoniętą twarz. Szybkim gestem dał jej znak, by się zakryła. Babcia wydała się zdziwiona, ale postąpiła zgodnie z życzeniem syna, chwyciła koniec chusty przykrywającej włosy i zasłoniła nią twarz i oczy. To oczywiście utrudniło jej schodzenie. Już po chwili babcia potknęła się i prawie zleciała z kilku ostatnich stopni. Rzuciliśmy się do przodu, żeby ją ratować, ale w ostatnim momencie udało jej się odzyskać równowagę.

Kiedy stanęła już na ziemi, podeszła z gracją do syna, chwyciła go za obie ręce i miałem wrażenie, że na chwilę obydwoje znaleźli się w zupełnie innej rzeczywistości. Twarz ojca rozjaśniła się i odprężyła.

Nigdy go wcześniej takiego nie widziałem i pomyślałem, że tak chyba wygląda szczęście doskonałe.

Odprowadziliśmy babcię i jej męża do samochodu - ojciec wybrał na tę okazję najnowszy i najlepszy pojazd, jaki posiadał. We trójkę wsiedli do auta, ja zaś wskoczyłem na pakę, ponieważ wszyscy nie pomieścilibyśmy się w szoferce. Gdy wyruszyliśmy, a za nami pojechała reszta samochodów, raz jeszcze poczułem nieopisaną radość. Jednym z najbardziej naturalnych sposobów na jej okazanie było dla mnie wystrze-lenie z karabinu w powietrze, czego nauczyłem się od żołnierzy ojca, posłałem więc w powietrze całą serię pocisków.

Nie spodobało się to ojcu, który załomotał w tylne okno samochodu i kazał mi natychmiast przerwać zabawę. Kiedy przyjechaliśmy do bazy powiedział mi, że biedny Mohammed wystraszył się nie na żarty, my-

śląc, iż znaleźliśmy się pod wrogim obstrzałem. Ojciec próbował wyjaś-

nić mu, że to zaledwie moje szczenięce popisy, ale Mohammed chyb”

nie do końca mu uwierzył.

Babcia z mężem zostali umieszczeni w najładniejszym domu goś

cinnym, a gdy tylko odpoczęli po podróży, udali się z wizytą do mojej mamy. Przywieźli nam w prezencie czekoladki i był to jeden z naj wspanialszych podarków, jakie kiedykolwiek otrzymaliśmy. Byliśmy zachwyceni, ponieważ nie jedliśmy czekolady od wyjazdu z Sudanu i najmłodsze dzieci nie pamiętały lub nawet nie znały jej smaku. Za bawnie było patrzeć na ich zdziwione i rozanielone miny, gdy pierwszy raz próbowały słodkości.

Mimo że wciąż mieliśmy kłopoty z funduszami i zaopatrzeniem

ojciec zdołał zorganizować naprawdę wystawne przyjęcie. Serwowane podczas niego potrawy zachwycały smakiem i aromatem, podczas gdy nasze zwykłe, codzienne jedzenie często było wręcz odrażające. Ojciec ustąpił nawet w kwestii wentylatorów - w bazie pod Kandaharem wciąż nie mieliśmy prądu i upalne dni bardzo się dawały we znaki większości gości; po tym jak kilku z nich zasłabło, na polecenie ojca zamówiono parę zasilanych bateriami wiatraków, które uruchamiano przy specjal nych okazjach, między innymi w czasie odwiedzin babci i jej męża.

Akurat oni zdawali się nie zwracać uwagi na panujące gorąco, ale pamiętam, że wiele osób nie rozstawało się z tymi wentylatorami, przy stawiając je do twarzy nawet w trakcie posiłków i ważnych rozmów z ojcem. Był to dość komiczny widok i kiedy na nich patrzyłem, przy-pominali mi się zamożni goście w Chartumie, rozpaczliwie chłodzący się wachlarzami.

Pierwszego wieczoru cała rodzina zasiadła wspólnie do kolacji. Radosna atmosfera spotkania podziałała w zadziwiający sposób na ojca, który zwykle skryty, tym razem otworzył się i zaczął wspominać zabawne historie z wczesnej młodości. Spoglądając z miłością na babcię, opowiadał: - Matko, pamiętasz, jak w dzieciństwie, zanim jeszcze poszedłem do szkoły, moim największym pragnieniem było posiadanie koźlęcia?

Babcia Alia skinęła głową i uśmiechnęła się.

- Tak, synu - odpowiedziała. - Pamiętam to doskonale.

- Twój mąż nie pozwalał mi na spełnienie tej zachcianki. Prosiłem go wielokrotnie, żeby kupił mi kozę, ale on był niezachwiany w swojej decyzji: w moim domu w Dżuddzie, twierdził, nie ma miejsca na kozy.

Za którymś razem nie wytrzymał i powiedział, że jeśli faktycznie chcę kozę, muszę ją sobie wyhodować. Ucieszyłem się, choć nie bardzo wiedziałem, jak się zabrać do tego zadania.

Mohammed roześmiał się serdecznie, przypominając sobie historię sprzed lat.

- Twój mąż, matko, poradził mi, bym następnym razem, gdy na

obiad zostanie podana koźlina, wziął ugotowaną kość z nogi zwierzęcia i zakopał ją głęboko w ziemi. Pouczył mnie przy tym, żebym codziennie zakopaną kość podlewał, bo inaczej nic z niej nie wyrośnie. Oczywiście postąpiłem zgodnie z jego wskazówkami - podczas najbliższego posiłku dokładnie obgryzłem koźlą nóżkę, schowałem do kieszeni wy-lizaną kość, po czym pobiegłem do ogródka, zasadziłem ją i regularnie podlewałem. Po kilku tygodniach zacząłem się zastanawiać, gdzie po-pełniłem błąd, ponieważ pomimo moich najszczerszych starań z zasa-dzonej kości nie chciał wyrosnąć upragniony koziołek. Gdy twój mąż, matko, zobaczył moją strapioną minę, wyznał w końcu prawdę; powiedział, że cała opowiastka była jedynie żartem i że nigdy nie uda mi się w ten sposób wyhodować kozy.

Ojciec zerknął na mnie i moich braci, po czym dodał:

- Właśnie dlatego, synowie, zawsze pozwalałem wam trzymać zwie-

rzęta.

W tym momencie przypomniało mi się, że jeszcze w Arabii Saudyjskiej, gdy byliśmy dziećmi, ojciec co pewien czas przynosił nam w prezencie koziołka. Dopiero teraz pojąłem, że w ten sposób spełniał swoje marzenia z dzieciństwa.

Mohammed śmiał się razem z nami, ale na koniec spoważniał i rzekł: - Osamo, nie wiedziałem, że weźmiesz sobie moje słowa do serca.

Wybacz, jeżeli sprawiłem ci tym przykrość.

Ojciec uśmiechnął się.

- Nie sprawiłeś, myślę, że to był dobry żart.

Opowieść o kozie przypomniała Mohammedowi inną historię zwią-

zaną ze zwierzętami.

- Osamo, a pamiętasz, jak ujeżdżałeś byka?

Na twarzy ojca znów pojawił się uśmiech.

- Pamiętam. - Zdawało mi się, że wspominanie przeszłych wydarzeń sprawia mu wiele radości. - Moi drodzy, wszyscy wiecie, jak bardzo kocham konie. Od małego pragnąłem mieć konia, pragnąłem go nawet bardziej niż wyhodowanego z kości koziołka! Bez końca zadręczałem mamę i Mohammeda prośbami o wierzchowca, ale nikt nie brał mnie na poważnie. Pewnego razu, gdy byliśmy całą rodziną na wakacjach w Syrii, w domu rodziców mojej przyszłej żony, wybrałem się z kuzynami na wycieczkę. Przechodząc obok pastwiska, zauważyłem pasącego się olbrzymiego byka. Coś mnie podkusiło, żeby przeskoczyć ogrodzenie i podejść do zwierzęcia.

Był to naprawdę wspaniały okaz, największy byk, jakiego w życiu widziałem. Przyszło mi do głowy, że na byku musi się jeździć bardzo podobnie jak na koniu. Skoro rodzice nie chcą kupić mi konia, rozumowałem, może zgodzą się podarować mi byka! Zacząłem powoli zbliżać się do zwierzęcia, ono jednak nie reagowało. Zapewne było przyzwyczajone do ludzi, dlatego nie zwróciło uwagi na moją obecność i spokojnie przeżuwało trawę.

Kiedy znalazłem się tuż obok byka, zebrałem wszystkie siły i wskoczyłem na jego grzbiet. Olbrzym natychmiast się ożywił i zaczął robić wszystko, by zrzucić samozwańczego jeźdźca. Zacisnąłem ręce wokół

jego karku, doprowadzając go do szału. Byk rzucał się na wszystkie strony, wierzgał, skakał, rozpędzał się i nagle zatrzymywał. Była to najbardziej szalona jazda w moim życiu. W końcu do mnie dotarło, że ten wybryk może się skończyć tragicznie, napiąłem więc wszystkie mięśnie, po czym rękami i nogami odepchnąłem się od zwierzęcia. Upadłem na ziemię i potoczyłem się po świeżej trawie. Do dziś pamiętam jej zapach.

Mojemu wyczynowi przyglądali się struchleli ze strachu bracia

Nadżwy i przypadkowi przechodnie. Któryś z kuzynów, trafnie prze-widując zakończenie całej historii, pobiegł do domu, by zaalarmować rodzinę, że Osama spadł z byka.

Mama i Mohammed byli oczywiście przerażeni tym wydarzeniem

i niedługo potem kupili mi konia. Doszli chyba do wniosku, że jazda konna jest bezpieczniejszym zajęciem niż ujeżdżanie byka.

Mohammed al-Attas pokiwał głową.

- Wiecie, jaki jest wasz ojciec. Nie sposób go odwieść od raz powzię-

tego zamiaru. Kiedy coś postanowi, musi postawić na swoim.

Tak, wszyscy dobrze znaliśmy tę cechę charakteru ojca. Upór i de-terminacja w dążeniu do celu bywają w życiu zaletą, a równie dobrze mogą być wadą. Kiedy teraz o tym myślę, widzę, że upór ojca często stanowił źródło problemów. Osama Bin Laden konsekwentnie realizował swoje zamierzenia, nawet jeśli sprowadzały one na niego i jego rodzinę kolejne nieszczęścia.

Jednak tego wieczoru, gdy przyjechała do nas babcia, byłem szczęś-

liwy. Po raz pierwszy od dawna poczułem, że tworzymy prawdziwą rodzinę. Cieszyłem się, że nareszcie widzę pogodną, uśmiechniętą mamę oraz ojca, który - zwykle surowy - w towarzystwie swojej matki odpręża się i nagle staje się zwykłym synem, tatą i mężem. Mama i babcia wymieniły wiele serdecznych spojrzeń, ale oprócz czułości we wzroku babci dostrzegłem także sporo troski o samopoczucie synowej.

Pomimo wspaniałego początku wizyta gości z Arabii Saudyjskiej

nie była tak udana, jak można się było spodziewać. Dowiedzieliśmy się później, że babcia przyjechała nie tylko w odwiedziny. Miała do wykonania misję powierzoną jej przez samego króla Fahda, który wierzył, że miłość Osamy Bin Ladena do matki zdziała cuda. Babcia Alia przybyła do Afganistanu błagać syna, by porzucił dżihad, wrócił do ojczyzny, pojednał się z rodziną królewską i zaczął wszystko od nowa. Jeszcze nie jest za późno, przekonywała emisariuszka. Król postanowił raz jeszcze wyciągnąć rękę do ojca i puścić dawne urazy w niepamięć. Zapewniał, że nie uwięzi ojca ani nie odda go Amerykanom, o ile ten wycofa się na dobre z wszelkich działań politycznych i zbrojnych.

Babcia Alia wierzyła, że to jest faktycznie możliwe, ojciec jednak nie ufał obietnicom króla. Był przekonany, że jeśli wróci do Arabii Saudyjskiej, zostanie bezzwłocznie aresztowany i zamknięty w więzieniu do końca życia lub, co gorsza, przekazany Amerykanom, którzy z pewnością urządziliby pokazowy proces, taki sam jaki zgotowali Omarowi Abdelowi Ramanowi, egipskiemu niewidomemu duchownemu ska—

zanemu na dożywocie za spisek i podżeganie do buntu. Wielokrotnie słyszałem, jak ojciec powtarzał, że woli umrzeć, niż wpaść w ręce znienawidzonych Amerykanów.

Uczucie do matki sprawiło, że nie rozgniewał się na nią za propozycję, którą mu przedstawiła, lecz jedynie stanowczo oświadczył, iż nigdy nie powróci do rodzinnego kraju, nie ujrzy jego piasków i nie przespaceruje się ulicami Dżuddy. Arabia Saudyjska stała się dla niego wrogim terytorium.

Atmosfera wokół wizyty babci zrobiła się ciężka i ponura. Nic dziwnego, że goście skrócili swój pobyt w Afganistanie i wyjechali już dwa dni po przyjeździe.

Ich odwiedziny wzbudziły we mnie jeszcze większą tęsknotę za nor-malnym życiem i ponownie zapragnąłem odmienić swój los. Coraz częś-

ciej rozmyślałem o ucieczce z Afganistanu. W tych zamiarach utwierdził

mnie bliski przyjaciel Abu Haadi, który pewnego dnia ostrzegł mnie: - Omarze, najlepiej by było, gdybyś stąd wyjechał. Słyszałem, że szykuje się coś naprawdę dużego. Musisz wyjechać. Jesteś młody, nigdy nikogo nie skrzywdziłeś. Jedź, zacznij nowe życie. Nie zostawaj tutaj.

Oznaczało to, że pomimo ataku Amerykanów na obozy Al-Kaidy, pomimo ostrzeżeń mułły Omara ojciec i jego ludzie wciąż planowali ko-

lejne akcje zbrojne. Ze słów przyjaciela wywnioskowałem, że działania te będą jeszcze bardziej spektakularne niż zamachy na ambasady Stanów Zjednoczonych. Będą następne ofiary, w większości zapewne niewinni ludzie, tacy jak ci, którzy zginęli w Afryce, a także w Afganistanie, ponieważ na terenie obozów szkoleniowych oprócz bojowników życie stracili także niezwiązani z Al-Kaidą mężczyźni odwiedzający swych przyjaciół lub po prostu zaspokajający swoją ciekawość.

Abu Haadi zawsze był ze mną szczery, skoro zatem uważał, że powinienem wyjechać, z pewnością nie rzucał słów na wiatr. Postanowi-

łem niezwłocznie przystąpić do działania i jeszcze tego samego dnia zwołałem naradę starszego rodzeństwa.

- Posłuchajcie, bracia - zacząłem. - Dotarła do mnie poufna informacja. Szykuje się coś wielkiego i sprawa wygląda tak: jeśli wyjedziemy -

przeżyjemy, jeśli zostaniemy - zginiemy.

Wszyscy się ze mną zgodzili, ktoś nawet dodał:

- Jeżeli ojciec przeprowadzi kolejny zamach, Amerykanie zmiotą Afganistan z powierzchni ziemi.

- Musimy uciekać - zawyrokowałem.

Bracia znów przyznali mi rację, chociaż od razu wskazali pierwszą podstawową trudność: jak to zrobić? Wiadomo było, że nasz wyjazd musi być tajemnicą. Ojciec nie zawahałby się przed uwięzieniem własnych synów, gdyby dowiedział się o naszych zamiarach.

- Kiedy ojciec wyjedzie w interesach - podsunąłem obmyślony wcześ-

niej plan - uciekniemy do Pakistanu. Konno.

Mój pomysł się spodobał. Wszyscy mieliśmy konie, świetnie jeździliśmy i mogliśmy bez trudu pokonać taką odległość. Poza tym doskonale znaliśmy górzysty teren pogranicza, między innymi dzięki forsow-nym marszom, do których zmuszał nas ojciec. Może w końcu okupiona ogromnym wysiłkiem wiedza na coś się przyda, pomyślałem.

Gdy już się przedostaniemy przez granicę, marzyłem w duchu, sprze-damy nasze konie bogatemu kupcowi i za zdobyte pieniądze kupimy bilety do Sudanu. Zatrzymamy się na jakiś czas w Chartumie, po czym ruszymy dalej, w podróż dookoła świata! Będziemy wypoczywać i dobrze się bawić.

Nasze marzenia wydawały się coraz bardziej realne. W ramach przygotowań do wyprawy zabiliśmy nawet kilka wielbłądów ojca i wysuszyliśmy ich mięso, żeby się nie zepsuło. W nasze plany był wtajemniczony tylko Abu Haadi, który całkowicie nas popierał.

Oczywiście ogarniały mnie wyrzuty sumienia z powodu matki i młodszego rodzeństwa, których mieliśmy zostawić na pastwę losu, wszyscy jednak zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że mama nie będzie chciała wyjechać bez zgody męża. Zastanawialiśmy się, czy uprzedzić ją o naszych zamysłach, ale byłoby to nierozważne - gdyby ojciec zapytał o nasze plany wprost, mama nie potrafiłaby go okłamać.

Woleliśmy nie myśleć, co by było, gdyby ojciec odkrył nasze zamiary.

Najprawdopodobniej uznałby je za zdradę, ponieważ uważał, że jego synowie powinni być bez reszty oddani dżihadowi. Powinni na jedno jego słowo chwycić za broń i stanąć do walki przeciwko Amerykanom czy innym wskazanym przez niego wrogom.

Pocieszaliśmy się myślą, że mama i młodsze rodzeństwo ze względu na swój wiek i płeć znajdują się pod szczególną ochroną, dlatego ojciec dołoży wszelkich starań, by zapewnić im bezpieczeństwo. Poza tym pamiętaliśmy jego słowa: Amerykanie nigdy celowo nie zaatakują bezbronnych kobiet i dzieci.

Dość szybko udało nam się zgromadzić zapasy na drogę, ale kiedy wyprawa była już właściwie przygotowana, bracia nagle zaczęli się wycofywać z udziału w eskapadzie.

- Ojciec ma wpływy w wielu państwach - tłumaczył jeden. - Na

pewno nas znajdzie i zabije.

- Afganistan to niebezpieczny kraj - usprawiedliwiał się drugi. - Na każdym kroku czają się bandyci. Napadną nas i zamordują, zanim dotrzemy do Pakistanu.

- Musimy zaryzykować - próbowałem ich przekonać. - Jeśli zostaniemy z ojcem, i tak zginiemy. Z moich informacji jasno wynika, że przeżyją tylko ci, którzy wyjadą!

Bracia kiwali głowami, ale nic nie mówili, a kiedy po pewnym czasie zaczęli mnie unikać, wiedziałem, że z ucieczki nic nie wyjdzie. W pewnym sensie ich rozumiałem - od kilku lat marzyłem o tym, by wyrwać się na wolność, ale dla nich ten pomysł był zupełnie nowy i pewnie po namyśle uznali go za nierealny.

Rozważałem jeszcze przez jakiś czas podróż w pojedynkę, jednak zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że jako samotny jeździec nie będę miał żadnych szans. Tylko uzbrojona grupa mogła dotrzeć do celu, in-dywidualni podróżni byli łatwym łupem dla bandytów. W Afganistanie ludzkie życie nie miało wielkiej wartości.

Ostatnią deską ratunku było zapytanie Abu Haadiego, czy nie uciekł-

by ze mną. Chociaż przyjaciel pragnął z całego serca, bym się ratował, odrzekł:

- Nie, Omarze, nie mogę tego zrobić. Moje miejsce jest tutaj, przy twoim ojcu.

Przez następnych kilka tygodni błąkałem się po bazie osowiały, żu-

łem suszone mięso wielbłąda i rozmyślałem o zaprzepaszczonej okazji, ale nie zrezygnowałem z planowania ucieczki.

Pewnego dnia, gdy siedziałem w domu, zacząłem obserwować

mamę, która krzątała się po parnej kuchni, przygotowując na kuchence turystycznej skromny posiłek dla całej rodziny. Dopiero wtedy zauwa-

żyłem, ile wysiłku musi włożyć w najprostsze, zdawałoby się, czynno-

ści, i przyszła mi do głowy straszna myśl: zbliżający się poród może okazać się ponad jej siły.

Mama nie wyglądała dobrze. Jako czterdziestoletnia kobieta spodziewała się jedenastego z kolei dziecka, była pozbawiona jakiejkolwiek opieki medycznej, a do tego nie odżywiała się właściwie. Na jej twarzy malowało się cierpienie, ale z ust jak zwykle nie padło ani jedno słowo skargi. Mama nigdy nie narzekała, nie słyszałem, by przez te wszystkie lata choć raz wyraziła niezadowolenie z jakiegoś powodu. W milczeniu godziła się na brak klimatyzacji latem i brak ogrzewania zimą; znosiła życie bez urządzeń ułatwiających wykonywanie prac domowych - lodówki, kuchenki czy pralki; przyzwyczaiła się do prymitywnej egzystencji, w której nie było miejsca na wizyty u lekarza, zakup po-

żywienia odpowiedniego dla małych dzieci czy choćby wymianę kore-spondencji z mamą i rodzeństwem. Pogodziła się ze swoim losem, nie tracąc pogody ducha, dzięki czemu potrafiła dodać otuchy innym członkom rodziny, mimo że ją samą najprawdopodobniej również dręczyły wątpliwości co do obranej przez męża drogi. Jako młoda dziewczyna poślubiła ukochanego mężczyznę, wyjechała z nim do zamożnego kraju i zapewne była pełna nadziei i oczekiwań na przyszłość. Niestety, dziewczęce marzenia nie spełniły się i myślę, że ona także to czuła, nawet jeśli nie chciała się do tego przyznać.

Kiedy przemyślałem sobie to wszystko, ucieszyłem się, że nie uciekłem i nie zostawiłem jej samej. Ojciec był tak zajęty prowadzeniem świętej wojny i działalności politycznej, że w sprawach życia codziennego mama polegała głównie na mnie.

Nagle uświadomiłem sobie, że ktoś musi zabrać ją z Afganistanu i zawieźć do Syrii, gdzie zostanie otoczona fachową opieką lekarską.

Małe dzieci - dziewięcioletnia Iman, sześcioletni Ladin oraz trzyletnia Rukaja - muszą wyjechać razem z nią.

Może jednak suszone mięso wielbłąda na coś się przyda, pomyśla-

łem. W mojej głowie zaczął się wykluwać nowy plan, tym razem skupiający się wokół ewakuacji mamy i najmłodszego rodzeństwa.

Nie wiedziałem, że w tym samym czasie w głowie ojca również rodziły się nowe pomysły; pomysły, których realizacja miała rozdzielić mnie i jego na zawsze.

ROZDZIAŁ 25

MŁODE MAŁŻEŃSTWO

Nadżwa Bin Laden

Wiedziałam, że chłopcy dorośleją, gdy usłyszałam, jak rozmawiają o małżeństwie. Osman i Mohammed byli co prawda za

młodzi, by na poważnie poruszać te tematy, ale chcąc we

wszystkim naśladować starszych braci, również wdawali się w rozwa-

żania na temat przyszłych panien młodych.

W rzeczywistości na ślubnym kobiercu stanęli tylko Abdullah i Saad.

Abdullah był żonaty już od pięciu czy sześciu lat i kiedy przyjechała do nas ciocia Alia, dowiedziałam się od niej, że mój najstarszy syn został

ojcem. Niestety nie miałam możliwości spotkać się z wnuczętami, ale bardzo często o nich rozmyślałam.

Żeby znaleźć narzeczone, Saad i Omar wyjechali na pewien czas

do Sudanu, jednak tylko Saad wrócił do nas z żoną. W rok po ślubie urodził mu się syn, któremu dano na imię Osama, co bardzo ucieszyło mojego męża.

Nie mogłam uwierzyć, że nagle staliśmy się dziadkiem i babcią. Jak ten czas leci!

Mniej więcej w tym czasie Osama wezwał najstarszych synów i podarował im po kawałku ziemi, nakazując, by uprawiali ją tak samo jak on w Sudanie. Mąż uważał, że synowie powinni stworzyć niewielkie, ale samowystarczalne gospodarstwa rolne. Dzięki temu na naszym stole codziennie pojawiałyby się świeże owoce i warzywa, a budżet domowy zasiliłyby pieniądze pochodzące ze sprzedaży pozostałych produktów rolnych.

Żaden z synów nie podszedł jednak do pomysłu ojca entuzjastycznie, chociaż oczywiście każdy z nich z szacunkiem przyjął prezent.

- Dziękujemy, ojcze - odpowiadali. - Zajmiemy się tą sprawą.

Widać było, że chłopcy nie odziedziczyli po Osamie miłości do ziemi i rolnictwa.

Omar, chociaż bardzo pragnął wziąć ślub, wciąż nie był żonaty, nie ustawał jednak w wysiłkach i często rozpytywał wśród bojowników o dziewczęta na wydaniu pochodzące z odpowiednich rodzin. Kolejne niepowodzenia małżeńskie sprawiły, że stał się jeszcze bardziej przy-gaszony i zamknięty w sobie. Zdarzało się, że jechał konno na pustynię i wracał późno w nocy. Czekałam na niego cierpliwie, czasami aż do świtu, ponieważ martwiłam się, czy uda mu się wrócić szczęśliwie, czy nie ukąsił go przypadkiem jadowity wąż albo czy jego koń nie potknął się w jakimś wykrocie i nie złamał nogi.

Będąc matką siedmiu synów, przeszłam niejedno. Pamiętam, jak

pewnego dnia mały Mohammed pobiegł pobawić się na pustynię, po czym przepadł jak kamień w wodę. Okazało się później, że wpadł do głębokiej dziury, stracił przytomność i przeleżał tam całą dobę. Dzięki Bogu jego bracia byli akurat w okolicy i już następnego dnia rozpoczęli poszukiwania uwieńczone sukcesem. Gdybyśmy nie wiedzieli, w jakim kierunku wyruszył Mohammed, nie wiedzielibyśmy, gdzie szukać, i moglibyśmy przybyć mu z pomocą za późno. Innym razem Saad zabrał na przejażdżkę samochodem Ladina, ale prowadził tak lekkomyślnie, że wypadł z drogi. Siedzący z tyłu Ladin wygramolił się z pogruchotanego auta ze złamaną ręką.

Obawiałam się, że jeśli coś złego przytrafi się Omarowi podczas jego nocnych przejażdżek, nikt nie będzie wiedział, w którym miejscu rozpocząć poszukiwania. Mąż nie zabraniał naszemu synowi samotnych wypraw, ponieważ, jak utrzymywał, w jego wieku zachowywał się podobnie. Wysoko cenił Omara między innymi za jego samotnicze

usposobienie i często do jego imienia dodawał przydomek Alfaruk, co po arabsku znaczy „miecz”.

Wiele osób widziało w Omarze młodego mężczyznę o wyjątkowym

charakterze. Jedna z żon Osamy mawiała o moim synu „ojciec mądro-

ści”, druga zaś nazywała go „Omarem szlachetnym”, ponieważ był najbardziej wspaniałomyślny i hojny ze wszystkich moich dzieci. Kiedy tylko udało mu się zaoszczędzić trochę pieniędzy, oddawał je innym, bardziej jego zdaniem potrzebującym.

Podczas pobytu w bazie pod Kandaharem znów zaszłam w ciążę,

ale w naszym życiu w tym okresie tyle się działo, że nie miałam czasu zajmować się sobą.

Na początku 1999 roku Osama postanowił, że nadszedł czas, by nasza córka Fatima, urodzona w 1987 roku, oraz o rok młodsza od niej Chadidża, córka Siham, wyszły za mąż. W naszej kulturze dziewczęta czasami wstępują w związek małżeński w bardzo młodym wieku, a poza tym taka decyzja należy wyłącznie do ojca. Ucieszyłam się, że Osama zasięgnął rady Omara w tej kwestii i polecił mu wybrać spośród swych przyjaciół dobrych mężów dla obu dziewcząt.

Omar bardzo poważnie podszedł do sprawy i przez pewien czas

uważnie obserwował znanych sobie młodych bojowników. W końcu za-rekomendował dwóch żołnierzy, Mohammeda i Abdullaha, którzy dali się poznać jako inteligentni i dobrzy ludzie. Obydwaj kandydaci mieli po niecałe trzydzieści lat i pochodzili z Arabii Saudyjskiej, co przypadło do gustu Osamie. Jednego z nich mąż znał osobiście, ponieważ męż-

czyzna należał do jego ochrony.

Omar zasugerował, by Fatima poślubiła Mohammeda, a Chadidża

Abdullaha. Zgodnie z tradycją Osama przedyskutował sprawę zamąż-

pójścia córek ze mną i Siham, a gdy zaakceptowałyśmy jego decyzję, wezwał do siebie najpierw Fatimę, a potem Chadidżę i przedstawił im plany, jakie miał wobec nich. Islam wyraźnie mówi o tym, że kobieta nie powinna wychodzić za mąż wbrew swojej woli, dlatego mąż zaznaczył w rozmowach z córkami, iż nie mają obowiązku przystawać na propozycję, jeśli z jakichś powodów wybrani kandydaci im nie od-powiadają.

W wypadku Fatimy i Chadidży nie trzeba było jednak kontynuować poszukiwań narzeczonego, ponieważ obie nieśmiało się uśmiechnęły i odpowiedziały, że zgadzają się z wyborem ojca. Wtedy Osama zaaran-

żował spotkanie, podczas którego jego córki poznały swoich przyszłych mężów. Gdy wszystko przebiegło pomyślnie i młodzi ponownie wyrazili chęć zawarcia związku małżeńskiego, ogłoszono zaręczyny.

Jako pierwszy odbył się ślub mojej córki Fatimy z Saudyjczykiem Mohammedem. Przyjęcie weselne zorganizowane w domu pod Kandaharem było bardzo skromne i tradycyjne - mężczyźni i kobiety świętowali osobno, a że w owym czasie często brakowało nam żywności, goś-

ciom podaliśmy niewyszukane potrawy przyrządzone z ryżu i warzyw.

Po ślubie Fatima razem z mężem przeprowadzili się do sąsiedniego domu, z czego bardzo się cieszyłam. Przypomniała mi się moja mama, która nie mogła przeboleć, że wyjeżdżam za mężem do odległego kraju, i po raz pierwszy naprawdę ją zrozumiałam.

Zarówno przed uroczystością, jak i po niej Omar wydawał się dziwnie przygnębiony. Był dumny i zadowolony z faktu, że mógł podpowiedzieć ojcu, których bojowników wybrać na mężów dla Fatimy i Chadidży, ale mimo wszystko obawiał się o swoją siostrę, która była jeszcze bardzo młoda.

Przyznałam się Omarowi, że w głębi duszy również czuję niepokój.

Fatima była taka młoda, niewinna i tak bardzo ze mną związana. Nigdy nie znała nikogo spoza rodziny. Z drugiej strony wiedziałam, że właśnie po to kobieta wychodzi za mąż, by miał ją kto chronić. Pozostawało mi jedynie modlić się i mieć nadzieję, że Mohammed okaże się dobrym mężem.

Kilka tygodni po ślubie siostry Omar przyszedł do mnie i rozpoczął

poważną rozmowę.

- Matko. Chciałbym, żebyś pojechała urodzić dziecko do Syrii. Ja cię zawiozę. - Urwał. - Weźmiemy ze sobą najmłodsze dzieci.

Byłam tak zaskoczona jego propozycją, że nie wiedziałam, co powiedzieć. Żadna z żon Osamy nigdy nie wyjeżdżała z Afganistanu. Prawdę mówiąc, urodziłam tu już jedno dziecko, najmłodszą córkę Rukaję, i nawet nie przyszło mi do głowy, by wyjechać z powodu narodzin kolejnego.

Omar zdawał się jednak opętany swym pomysłem. Nieustannie nalegał, bym się zgodziła na wyjazd.

- Matko - mówił - jeśli nie poprosisz męża o zgodę na wyjazd, ja zrobię to za ciebie.

Patrzyłam na niego w milczeniu i w jego ciemnych oczach dostrzeg-

łam błysk determinacji. Nigdy nie przypuszczałam, że najwrażliwszy z moich synów z biegiem lat stanie się najśmielszy i najbardziej nieugięty w swoich postanowieniach. Niełatwo było przeciwstawić się woli Osamy, Omar jednak zdobył się na odwagę, by zrobić to dla dobra swojej matki i rodzeństwa. Kochałam go za to podwójnie.

ROZDZIAŁ 26

POCZĄTEK KOŃCA

Omar Bin Laden

Trudno mi było znaleźć odpowiedni moment na rozmowę z ojcem.

Wiedziałem, że jeśli mu przeszkodzę w ważnych zajęciach, najprawdopodobniej nie wyrazi zgody na nasz wyjazd, dlatego zależało mi na prywatnej rozmowie, podczas której miałbym czas wyłożyć wszystkie swoje racje. Nie mogłem mu oczywiście wspomnieć o ostrze-

żeniu, jakiego udzielił mi Abu Haadi, żeby nie zaszkodzić przyjacielowi. Postanowiłem mówić jedynie o tym, że martwię się o zdrowie mamy w związku ze zbliżającym się terminem porodu. Ojciec jednak cały czas był zajęty, niemal nie rozstawał się ze swoimi współpracownikami i znalezienie chwili, w której byłby sam, graniczyło z niemożliwością.

Pewnego dnia ojciec zwołał zebranie, na które mieli przybyć wszyscy bojownicy. Podejrzewaliśmy z braćmi, że musiało się wydarzyć coś niezwykłego, poszliśmy więc sprawdzić, o co chodzi.

Podczas spotkania ojciec zaczął opowiadać o zaszczycie, jakim jest dla muzułmanina śmierć męczeńska, oraz chwale, jaka się z nią wiąże. Rozejrzałem się po sali i uważnie przyjrzałem twarzom bojowników słuchających swego przywódcy. Starsi żołnierze wyglądali na nieco znudzonych, natomiast ci najmłodsi, od niedawna należący do Al-Kaidy patrzyli na Osamę Bin Ladena roziskrzonymi oczami i widać było, że chłoną każde słowo.

Gdy zebranie dobiegło końca, ojciec wezwał do siebie wszystkich synów, nawet tych najmłodszych, po czym odprawił mężczyzn, którzy zwykle mu towarzyszyli. Ucieszyłem się, myśląc, że wreszcie nadeszła długo wyczekiwana przeze mnie okazja do poufnej rozmowy na temat stanu zdrowia mamy.

Ojciec był w wyjątkowo dobrym humorze. Z pewnością radował się na myśl, że swoim przemówieniem natchnął bojowników do największego poświęcenia. Muszę przyznać, że potrafił inspirować swoich żoł-

nierzy, zwłaszcza tych młodych. Kiedy wychodziliśmy z zebrania, zauwa-

żyłem, że kilkunastu mężczyzn pobiegło do meczetu, by wpisać swoje nazwiska na listę osób gotowych poświęcić życie dla islamu.

Kiedy zostaliśmy sami, przejęty ojciec ponaglił nas:

- Siadajcie, synowie, siadajcie wkoło. Muszę wam coś powiedzieć.

Posłusznie zajęliśmy miejsca, a wtedy on przystąpił do rzeczy: - Posłuchajcie, synowie. Na ścianie w meczecie wisi kartka. Na tej kartce zapisują się pobożni muzułmanie, którzy gotowi są wyruszyć na samobójczą misję.

Spojrzał na nas wyczekująco.

Chyba po raz pierwszy nie patrzyliśmy, jak nakazuje obyczaj, w ziemię, ale podnieśliśmy wzrok i utkwiliśmy spojrzenie w ojcu. Nikt z nas się nie odezwał, byliśmy zbyt wstrząśnięci tym, co usłyszeliśmy.

Ojciec nie powiedział nam wprost, byśmy umieścili swoje nazwiska na liście, ale swoimi słowami i swoją postawą wyraźnie dał nam do zro-

zumienia, że tego właśnie od nas oczekuje.

Zamarliśmy w bezruchu.

Przedłużające się milczenie przerwał ojciec, powtarzając:

- Synowie, na ścianie w meczecie wisi kartka. Zapisują się na niej mężczyźni, którzy chcą wyruszyć na samobójczą misję. Ci, którzy pragną oddać życie za islam, muszą napisać na niej swoje imię i nazwisko.

W tym momencie jeden z najmłodszych braci, zbyt młody, by do

końca zdawać sobie sprawę z tego, czym jest śmierć, zerwał się na nogi, skinął ojcu głową i popędził w stronę meczetu. Ten mały chłopiec postanowił zostać męczennikiem za wiarę.

Ogarnęła mnie wściekłość i w końcu zdołałem wykrztusić z siebie: - Ojcze, jak możesz prosić o to swoich synów?

Przez kilka ostatnich miesięcy coraz bardziej rozczarowywałem ojca swoją postawą. Nie interesowała mnie władza, nie dążyłem do wojny, pragnąłem jedynie pokoju. Teraz ojciec spojrzał na mnie z nieskrywaną niechęcią i gestykulując teatralnie, oznajmił:

- Omarze, powiem ci jedno. Znaczysz dla mnie tyle, co każdy inny obcy mężczyzna czy chłopiec w tym kraju, nic więcej. - Objął wzrokiem moich braci i dodał: - Odnosi się to także do pozostałych synów.

Zatem wszystko było już jasne: ojcowska miłość była dla niego pustym frazesem. Potrzebował nas, dopóki byliśmy mu posłuszni; gdy wypowiedzieliśmy posłuszeństwo, bez wahania się od nas odwrócił.

Zdziwiłem się, że prawda, kiedy w końcu do mnie dotarła, nie zraniła mnie zbytnio. Poczułem nawet swego rodzaju ulgę, ponieważ wreszcie wiedziałem, na czym stoję. Ojciec nienawidził swoich wrogów bardziej, niż kochał swą rodzinę, i tak miało już zostać. Byłbym głupcem, pomyślałem, gdybym zdecydował się mimo wszystko trwać u jego boku i zmarnować sobie życie.

Postanowiłem, że wyjadę z Afganistanu jak najszybciej i nie będę się przejmował ojcem, tak samo jak on nie przejmował się mną. Najważniejszym zadaniem było teraz zdobycie pozwolenia na wyjazd dla matki i najmłodszych dzieci.

Ojciec dał znak, że rozmowa jest skończona, podnieśliśmy się więc z podłogi i powoli wyszliśmy z biura. Za nami biegł w podskokach braciszek, który wpisując się na listę męczenników, jako jedyny dał ojcu powód do dumy.

Uznałem, że najlepiej będzie odczekać kilka dni i dopiero wtedy podjąć temat wyjazdu mamy. Wkrótce nadarzyła się sposobność do rozmowy - ojciec przechodził z jednego budynku do drugiego w asyście zaledwie paru najbardziej oddanych zwolenników.

Podszedłem do niego i chociaż zignorował moją obecność, odezwa-

łem się:

- Ojcze, martwię się o matkę. W jej wieku poród może stanowić zagrożenie dla życia. Czy pozwolisz mi zabrać ją do jej matki? Tam może urodzić w lepszych warunkach.

Ojciec nie odpowiedział, ale spojrzał na mnie przelotnie. W jego wzroku wyczytałem jedynie wzgardę.

Mimo to się nie poddawałem i zacząłem być równie natarczywy jak kilka lat wcześniej, kiedy zamęczałem go pytaniami o celowość walki i wszechobecność przemocy w naszym życiu.

Dzień po dniu ponawiałem prośbę.

W zasadzie za każdym razem mówiłem to samo - w krótkich słowach przekonywałem, że mama powinna urodzić dziecko w Syrii. Starałem się podejść do ojca co najmniej raz każdego dnia, czasami zdarzało się, że zagadywałem go dwukrotnie, nigdy jednak nie miałem okazji po-mówić z nim na osobności, ponieważ najwierniejsi współpracownicy nie odstępowali go na krok.

Po dziesięciu dniach ojciec posłał po mnie jednego ze swoich ludzi.

Ruszyłem za posłańcem z ociąganiem, zastanawiając się po drodze, czy przypadkiem nie nadużyłem cierpliwości ojca i czy nie czeka mnie tymczasowy areszt. Okazało się jednak, że udało mi się coś wskórać nieustannymi prośbami.

Kiedy wszedłem do biura, ojciec powitał mnie zdawkowo, po czym powiedział:

- Dobrze, Omarze, twoja matka może jechać do Syrii, by urodzić dziecko. - Spojrzał na mnie nieprzyjemnie, jak gdyby chciał mi dać ostatnią szansę, bym zmienił zdanie.

- Dobrze, ojcze, zawiozę ją.

Ojciec wyrzucił ręce w niebo.

- Pamiętaj, Omarze - zawołał. - Bóg cię za to osądzi.

Innymi słowy, uważał, że opuszczając go, popełniam grzech przeciwko Bogu.

- Dobrze, ojcze - powtórzyłem. - Niech Bóg mnie za to osądzi. Zawiozę ją.

Ojciec westchnął, a następnie dał znak jednemu ze swych ludzi, by wręczył mi niewielką sumę.

- Jeśli będziesz dobrze nimi gospodarował, wystarczą wam na po-dróż do Syrii. Odpowiadasz za bezpieczeństwo matki.

- A co z dziećmi? Czy mama może zabrać ze sobą najmłodsze dzieci?

Po chwili milczenia padła niesatysfakcjonująca mnie odpowiedź: - Może zabrać Rukaję i Abdula Ramana.

Rukaja miała zaledwie dwa lata, więc było niemal pewne, że pojedzie z nami. Abdul Raman również musiał przebywać w towarzystwie mamy. Pozostała jednak kwestia dwójki dzieci, które także były zbyt małe, by zostać bez mamy na dłużej.

- A Iman? I Ladin? - dopytywałem.

Iman miała dopiero dziewięć lat, a Ladin niecałe sześć. Oboje byli bardzo nieśmiali, wylęknieni i nigdy nie rozstawali się z mamą. Poza tym miałem nadzieję, że po wyjeździe namówię mamę, by już nie wracała do Afganistanu, ale z pewnością nie udałoby mi się jej przekonać, jeśli w Kandaharze pozostałyby jej małe dzieci.

Ojciec również o tym wiedział i sprytnie to wykorzystał.

- Nie. Iman i Bakr [tym imieniem ojciec nazywał Ladina] muszą zostać ze mną. Tylko Rukaja i Abdul Raman mogą jechać, nikt więcej.

Zacząłem przekonywać ojca, żeby rozważył jeszcze swoją decyzję, ale on uniósł rękę, przerywając moje wywody.

- Nie. Dobrze wiesz, że nie wolno ci kwestionować moich decyzji.

Nie proś mnie o to więcej. Pojadą Rukaja i Abdul Raman.

Skinąłem głową. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Będę się martwił

o młodsze rodzeństwo później, postanowiłem, teraz najważniejsze było szybkie zorganizowanie podróży i przewiezienie mamy w bezpieczne miejsce.

Pobiegłem do domu, by przekazać jej dobrą wiadomość: ojciec wyraził zgodę i niedługo ruszamy. Mimo że mama nigdy nie powiedziała mi wprost, że chce wyjechać, na jej twarzy odmalowała się ulga. Spo-chmurniała, kiedy powiedziałem jej, że Iman i Ladin muszą zostać, ale oboje wiedzieliśmy, iż nic na to nie poradzimy.

Myślałem tylko o jednym: nareszcie opuszczam Afganistan.

Radość z tego powodu była zaprawiona sporą dawką goryczy. Kiedy razem z mamą powiedzieliśmy Iman i Ladinowi, że na pewien czas wyjeżdżamy, dzieci spojrzały na nas z przerażeniem. Wytłumaczyliśmy im, jaki jest cel naszej podróży, obiecywaliśmy, że wrócimy najprędzej, jak się da, ale one chyba dalej niewiele z tego rozumiały. Trochę więcej, zdaje się, pojęła Iman, która zresztą była przyzwyczajona do wykonywania poleceń, więc i teraz pogodziła się z losem. Za to Ladin był niepocieszony. Płakał

żałośnie i nawet opowieści o nowej siostrzyczce lub braciszku, którego przywieziemy mu z wyprawy, nie potrafiły ukoić jego żalu.

Wciąż miałem w pamięci ostrzeżenie, którego udzielił mi Abu Haadi, i modliłem się, by planowane przez ojca działania zostały odwołane lub przynajmniej odłożone w czasie, do chwili gdy znajdę sposób na wydo-stanie z Afganistanu Iman i Ladina.

Dzień wyjazdu był bardzo bolesnym przeżyciem. Ladin wciąż nas

błagał, żebyśmy go nie zostawiali. W końcu się załamał, zaczął głośno płakać, wczepił się w moje spodnie i zawodził:

- Bracie, zabierz mnie ze sobą. Bracie, zabierz mnie ze sobą.

Serce ścisnęło mi się z żalu. Przyszło mi nawet do głowy, żeby chwycić braciszka, nakazać mu milczenie i schować go pod kocami rozło-

żonymi na pace samochodu, ale ojciec i jego ludzie nie spuszczali nas z oka nawet na sekundę. Poza tym do granicy z Pakistanem mieli nam towarzyszyć Fatima razem z mężem, Mohammedem.

Z tego akurat się ucieszyłem. Na afgańskich drogach grasowało wielu bandytów, ale rzadko zdarzało się, by zaatakowali grupę podróżnych, w której znajdowało się trzech dobrze uzbrojonych mężczyzn.

Kiedy nadeszła pora wyjazdu, zawołałem mamę. Wyszła z domu razem z Fatimą i powoli ruszyła w moją stronę. Siostra niosła na rękach małą Rukaję. Usiadłem za kierownicą, obok mnie usadowili się Mohammed i Abdul Raman, kobiety zaś zajęły miejsca z tyłu samochodu.

Wtedy zobaczyłem ojca, który zmierzał energicznym krokiem w kierunku auta. Serce mi zamarło, pomyślałem bowiem, że być może zmienił zdanie. On jednak podszedł, by pożegnać się z żoną. Po cichu za-mienili kilka słów, których nie dosłyszałem.

Nie czułem smutku z powodu rozstania z ojcem, ponieważ już od

dawna wiedziałem, że nasze drogi muszą się rozejść. Prawdziwą tragedią była dla mnie rozłąka z Iman i Ladinem. Decyzja o opuszczeniu ich i pozostawieniu własnemu losowi była najtrudniejszą decyzją, jaką w życiu podjąłem.

Gdy odjeżdżałem, zostawiając za sobą ojca i życie pełne przemocy, obejrzałem się, żeby po raz ostatni spojrzeć na jego wysoką postać, która powoli niknęła w dali. Wtedy poczułem, że wyjeżdżając z Afganistanu, nie odnajdę szczęścia, ale może przynajmniej znajdę spokój.

ROZDZIAŁ 27

PODRÓŻ DO SYRII

Nadżwa Bin Laden

Gdy szłam w stronę czarnego samochodu, który miał nas wywieźć

poza granice Afganistanu, poczułam na sobie wzrok męża. Już

wcześniej zastanawiałam się, czy przyjdzie się ze mną pożegnać, ponieważ zauważyłam, że bardzo niechętnie poruszał temat mojego wyjazdu. Usiadłam z tyłu samochodu i wtedy Osama do mnie podszedł. Zatrzymał się przed oknem i przyjrzał mi się uważnie, po czym powiedział: - Nadżwa, możesz słyszeć różne rzeczy, ale wiedz jedno: nigdy się z tobą nie rozwiodę.

Jego słowa całkowicie mnie zaskoczyły. Patrzyłam w milczeniu, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Rozwód? W ogóle o tym nie myślałam. Jechałam do Syrii urodzić nasze dziecko, i to wszystko.

- Gdy tylko będziesz mogła podróżować, wróć z dzieckiem - dodał

Osama.

- Dobrze, mężu - odpowiedziałam. - Wrócę z dzieckiem jak najszybciej.

Uśmiechnął się. Wiedział, że mówię prawdę. Przez wszystkie lata naszego małżeństwa nie okłamałam go ani razu.

Niechęć między Omarem i Osamą była bardzo wyraźna. Omar się nie odwrócił, by porozmawiać z ojcem, Osama zaś nie podszedł pożegnać się z synem. Nie miałam pojęcia, co między nimi zaszło, ponieważ żaden nie był skory do zwierzeń, ale wiedziałam, że bardzo się od siebie oddalili. Zauważyłam to już wcześniej - przez kilka ostatnich lat Omar zdawał się coraz bardziej zbaczać z drogi wytyczonej dla niego przez ojca i przecierać nowe szlaki. Miałam nadzieję, że z biegiem czasu znów się do siebie zbliżą. Omar od najmłodszych lat darzył ojca ogromnym uczuciem i potrzebował go chyba najbardziej ze wszystkich naszych dzieci, ale najwidoczniej coś musiało między nimi stanąć.

Kiedy mąż się cofnął, Omar zapalił silnik i ruszył. Patrzył sztywno przed siebie, nie odwracając się i nie dając po sobie poznać emocji, jakie nim targały, jednak w ostatniej chwili nie wytrzymał i zerknął za siebie. Ja również spojrzałam do tyłu i zaraz tego pożałowałam, ponieważ zobaczy-

łam mojego synka Ladina, który stał przy drodze i płakał rozpaczliwie za mamą. Iman, stojąca u boku straszego brata Mohammeda, trzymała się dzielnie, ale Ladin nie potrafił ukryć uczuć i nagle rzucił się w ślad za od-jeżdżającym samochodem. Do dziś pamiętam jego rozdzierające wołanie: - Bracie, zabierz mnie ze sobą, proszę, pozwól mi jechać z mamą. Bracie, błagam cię.

Omar opuścił szybę, pomachał Ladinowi i odkrzyknął:

- Zabierzemy cię następnym razem, braciszku, następnym razem.

Serce o mało mi nie pękło. Moje najmłodsze dzieci były przerażone tym, że mają zostać same, beze mnie. Dzień przed wyjazdem rozmawiałam z nimi i złożyłam obietnicę: - Wrócę. Bądźcie dzielne. Wrócę.

Chciałam dotrzymać słowa. Nie zamierzałam ich porzucić, pragnęłam wrócić.

Westchnęłam głęboko i spojrzałam na Fatimę. Razem z mężem mieli nas odwieźć tylko do granicy, a potem zawrócić. W Pakistanie mieliśmy przesiąść się do taksówki, dotrzeć na lotnisko i kupić bilety na najbliż-

szy lot do Syrii.

- Fatimo - powiedziałam - zaopiekuj się Iman i Ladinem.

- Dobrze, mamo, nie martw się o nich.

Nie rozmawialiśmy zbyt dużo. Podróż afgańskimi drogami jest bardzo męcząca, a przede wszystkim niebezpieczna, dlatego pasażerowie zwykle koncentrują uwagę na mijanych pasmach wzgórz. Jechaliśmy najnowszym i najlepszym SUV-em Osamy, ale szosa była tak wyboista, że po przebyciu zaledwie kilkunastu kilometrów byliśmy już cali poobijani.

Dodatkową niewygodę odczuwałam z powodu zaawansowanej ciąży,

zwłaszcza że dwuletnia Rukaja nie mogła długo usiedzieć na jednym miejscu i co chwilę wspinała się na mnie lub Fatimę. Fatima od dawna pomagała mi przy młodszych dzieciach i wiedziałam, iż kiedyś będzie wspaniałą matką, chociaż z drugiej strony miałam nadzieję, że nowo żeńcy ze względu na wiek Fatimy nie będą się spieszyć z potomstwem.

Mąż Fatimy Mohammed zapowiedział, że podróż do granicy pakistańskiej potrwa trzy dni i może być niebezpieczna. W Afganistanie wciąż dochodziło do walk między skonfliktowanymi plemionami, a tam, gdzie nie sięgała władza lokalnych wodzów, grasowali bandyci, którzy nie wahali się zabijać za garść pieniędzy. Starałam się nie zastanawiać nad tymi wszystkimi zagrożeniami, a kiedy opadały mnie złe myśli, przypominałam sobie, że jedziemy przecież w towarzystwie trzech mężczyzn uzbrojonych w kałasznikowy, pistolety i granaty. Oczywiście potencjalni napastnicy również posiadaliby broń, która w Afganistanie stanowiła artykuł pierwszej potrzeby.

Moi synowie i zięć odzywali się do siebie rzadko i jedynie po to, by zamienić kilka słów na temat obserwowanego otoczenia. Omar przez cały czas prowadził, Abdul Raman lustrował lewą stronę drogi, Moha med zaś prawą. Fatima co chwilę zerkała za siebie, by sprawdzić, czy nikt nie zbliża się do nas z tyłu. Trochę mnie to uspokajało, ponieważ czułam, że jestem w dobrych rękach.

Oczywiście modliłam się w duchu, by nie doszło do najgorszego, ale na wszelki wypadek próbowałam sobie przypomnieć wszystko, co wiedziałam na temat obsługi karabinu. Po przyjeździe do Afganistanu Osama kilka razy wziął mnie i pozostałe żony na krótkie przeszkolenie. Zaprowadził nas w odosobnione miejsce, pokazał, w jaki sposób trzyma się karabin, jak się go ładuje i jak się z niego strzela. Każda z nas oddała nawet parę strzałów, ale dość szybko mąż zdał sobie sprawę, że dla nas była to jedynie zabawa. Nie przykładałyśmy się za bardzo do ćwiczeń i pewnie ani razu nie trafiłyśmy w ustawiony pod skalną ścianą cel. Dopiero teraz pożałowałam swojej beztroski i uświadomiłam sobie, jak bardzo przydałaby mi się umiejętność strzelania.

Gdy tylko zaczęło się ściemniać, Omar w trosce o nasze bezpieczeń-

stwo zjechał z drogi w stronę najbliższych wzgórz. Bandyci najczęściej napadali na podróżnych pod osłoną nocy, musieliśmy więc znaleźć dobre schronienie. Wjechaliśmy na szczyt jednego z wyższych pagórków i tam się zatrzymaliśmy. Omar uznał, że będzie to świetny punkt obser-wacyjny, z którego na zmianę z Abdulem Ramanem i Mohammedem będą mogli wypatrywać ewentualnych zagrożeń.

Kochana Fatima uparła się, by spędzić noc razem z mężem pod gołym niebem. Abdul Raman również nocował na dworze, Omar zaś

przez całą noc trzymał wartę. Ja i Rukaja spałyśmy w samochodzie.

Trudno powiedzieć, żeby było nam wygodnie, ale przynajmniej miały-

śmy dach nad głową.

Podróż, trwająca trzy dni i dwie noce, nie należała do łatwych. Oprócz zmęczenia nieustannie towarzyszył nam strach i poczucie zagrożenia.

Pod koniec trzeciego dnia w końcu dotarliśmy do pakistańskiej granicy i chociaż marzyła mi się ciepła kąpiel i czyste łóżko, byłam szczęś-

liwa, ponieważ najgorsze mieliśmy już za sobą. Ciężko mi było rozstać się z Fatimą i Mohammedem, zwłaszcza że oni musieli przebyć tę samą trasę z powrotem i bardzo się o nich niepokoiłam. Mohammed zamierzał odpocząć trochę w Pakistanie, potem zaś od razu ruszyć do Kandaharu. Nie miałam pojęcia, skąd weźmie na to siły, ale pocieszałam się myślą, że córka wyszła za mąż za silnego, zdecydowanego mężczyznę. Jeśli ktoś miał tego dokonać, tym kimś był właśnie Mohammed.

Omar, Abdul Raman, Rukaja i ja wynajęliśmy taksówkę, która zawiozła nas na lotnisko. Po drodze przypomniały mi się nie tak wcale dawne czasy, kiedy nasza rodzina przemieszczała się czarnymi limu-zynami w eskorcie ochroniarzy męża. Teraz jechaliśmy stłoczeni w jednej taksówce i nikt nie okazywał nam specjalnych względów. Wiele się zmieniło w naszym życiu.

Na lotnisku kupiliśmy bilety i wsiedliśmy do samolotu lecącego do Syrii. Wyglądaliśmy naprawdę żałośnie, byliśmy brudni, nasza odzież była zakurzona i poplamiona. Na szczęście miałam na sobie afgański strój, nikt więc nie mógł wiedzieć, że tą zaniedbaną kobietą jest Nadżwa Ganem.

W tamtym momencie doceniłam osłonę, jaką dawała mi pełna burka.

Nie potrafię opisać słowami radości, jaka mnie ogarnęła, gdy po siedmiu długich latach rozłąki znów zobaczyłam kochaną mamę i rodzeństwo.

Życie w Syrii płynęło zupełnie inaczej niż w Afganistanie, powoli i spokojnie. Nie było gorączkowej krzątaniny i zamieszania, jakie czę-

sto panowały w bazie pod Kandaharem, i czułam, że dobrze mi to robi.

Dużo odpoczywałam, odwiedzałam krewnych i spędzałam czas z mamą.

Po dwóch miesiącach pobytu w ojczyźnie, kiedy zbliżał się czas narodzin mojego jedenastego dziecka, czułam się wypoczęta jak nigdy. Powiedziałam wtedy Omarowi, że miał rację - naprawdę potrzebowałam tego wyjazdu i lepszej opieki. W Syrii przyszła na świat kolejna moja córka, mała Nur. Imię nadał jej Osama na cześć swojej przyrodniej siostry, która zmarła w 1994 roku.

Patrząc na maleńką Nur, uświadomiłam sobie nagle, że w wieku

czterdziestu jeden lat, po dwudziestu pięciu latach małżeństwa, jestem matką jedenaściorga dzieci. Jako młoda, niezamężna dziewczyna marzyłam o potomstwie, ale nigdy nie przypuszczałam, że Bóg obdarzy mnie tak ogromnym szczęściem. Każde swoje dziecko kochałam głę-

bokim macierzyńskim uczuciem.

W czasie gdy ja odpoczywałam i zajmowałam się dziećmi, Omar

prowadził aktywne działania na rzecz odzyskania obywatelstwa saudyjskiego. Mój syn nigdy nie pogodził się z utratą dziedzictwa, dlatego zamierzał dochodzić swoich praw. Pomagała mu w tym rodzina ze strony ojca i wyglądało na to, że jego starania zakończą się sukcesem, mimo że cała procedura bardzo się przeciągała.

W pewnym momencie zorientowałam się, iż Omar snuje plany nie

tylko co do swojej przyszłości. Pragnął powrócić do Afganistanu jedynie po to, by zabrać stamtąd Iman i Ladina i przywieźć ich do Syrii, gdzie ja miałabym pozostać.

Długo musiałam mu tłumaczyć, że nie porzucę pozostałych swoich dzieci.

- Synu - mówiłam - Iman i Ladin muszą zostać w Afganistanie.

Nie chcę, żeby tu przyjechały, ponieważ ja pojadę do nich. - Urwałam, zerknęłam na małą Nur, po czym dodałam: - Kiedy Nur skończy trzy miesiące, wrócę z nią do Afganistanu.

Omar błagał mnie:

- Matko, doszły mnie słuchy, że zbliża się katastrofa. Nie możesz tam jechać.

Omar już wcześniej mnie ostrzegał, ale ja tak bardzo tęskniłam za szóstką dzieci, które czekały na mnie w domu, że nie mogłam myśleć o niczym innym. Poza tym byłam też żoną człowieka, któremu nigdy nie wypowiedziałam posłuszeństwa.

- Omarze, wrócę do Afganistanu. Tam są mój mąż i moje dzieci.

Syn uparcie nalegał:

- Matko, proszę, nie rób tego. Zbliża się katastrofa.

- Jeśli zbliża się niebezpieczeństwo, tym bardziej muszę wrócić.

Najmłodsze dzieci będą mnie potrzebowały.

Najwyraźniej Omar również nie mógł zapomnieć o Iman i Ladinie, ponieważ nagle zawołał:

- Nie śpię po nocach i wyrzucam sobie, że nie zatrzymałem wtedy samochodu i nie złapałem Ladina. Mogłem przecież się zatrzymać i zabrać go z nami.

Spojrzałam na syna i smutek ścisnął mi serce. Znałam swoje miejsce w życiu - byłam żoną Osamy Bin Ladena, matką jego dzieci i czułam, że muszę wrócić tam, gdzie moje miejsce. Z Omarem jednak było inaczej.

Najwrażliwszy z moich synów nigdy nie pogodził się ze swoim losem. Nie potrafił się odnaleźć w życiu, jakie zaplanował dla niego ojciec, ale obawiałam się, że równie trudno będzie mu znaleźć szczęście gdzie indziej.

Po pewnym czasie Osama zadzwonił, by dowiedzieć się, czy dojechaliśmy szczęśliwie, i zapytał, kiedy Omar zamierza przywieźć nas do Afganistanu. Powiedziałam mu wtedy, że Omar być może nie wróci.

Osama zamilkł na chwilę, a gdy podjął rozmowę, nie poruszył więcej tego tematu. Poinstruował mnie tylko, że powinnam polecieć z Syrii do Pakistanu, skąd odbierze nas Osman, piąty syn. Jeśli Omar nie wróci, Osman przejmie rolę opiekuna matki.

W końcu nadszedł dzień wyjazdu z Syrii. Omar wciąż czekał na za-

łatwienie wszystkich formalności związanych z wydaniem saudyjskiego paszportu. Po otrzymaniu dokumentu zamierzał polecieć do Dżuddy i podobnie jak starszy brat Abdullah rozpocząć tam nowe życie.

Tuż przed naszym wylotem Omar ponowił prośbę, ale moja odpowiedź wciąż brzmiała tak samo:

- Muszę wrócić tam, gdzie moje miejsce, synu, do moich dzieci.

Tego się trzymałam.

Podróż powrotna była tak ciężka, że chciałam jak najszybciej o niej zapomnieć. Brakowało mi Omara bardziej, niż przypuszczałam. Od wielu lat był moim oparciem i w każdej sytuacji mogłam na niego liczyć, teraz jednak został w Syrii, a ja jechałam bez niego. Towarzyszyli mi co prawda Abdul Raman i Osman, ale obydwaj zajmowali się obserwacją drogi i otoczenia. Sama musiałam opiekować się dwójką małych dzieci, które źle znosiły długą podróż i nieraz płakały ze zmęczenia.

Mimo że miałam w pamięci ostrzeżenia Omara, na widok naszej

bazy w Kandaharze poczułam ogromną ulgę.

Mąż szybko przyszedł odwiedzić mnie i nasze małe dziecko. Ladin był tak przejęty naszym powrotem, że prawie skakał ze szczęścia. Kochana Iman wyrażała swą radość w spokojniejszy sposób, stojąc i cierpliwie czekając, aż podejdę do niej się przywitać. Pozostałe żony męża również cieszyły się z mojego przyjazdu i kiedy tylko miałyśmy chwilę, spotykałyśmy się, żeby się podzielić nowinami. Był początek 2000

roku i przez kolejne kilkanaście miesięcy jak zwykle spędzałam czas z dziećmi, czerpiąc z tego dużo radości, chociaż chwilami tęskniłam za tymi, których nie było przy mnie, a zwłaszcza za Omarem.

Najbardziej niespodziewane wydarzenie miało miejsce jesienią tamtego roku, kiedy nasz piętnastoletni syn Mohammed oświadczył, że chce się żenić.

Twierdził, że jego wybranką jest córka Abu Hafsa, najbliższego przyjaciela Osamy i jednego z najwyższych rangą dowódców. Mimo że Mohammed nie miał okazji poznać córki Abu Hafsa, kilka razy ją widział

i zakochał się w niej do szaleństwa.

Mąż i Abu Hafs powiedzieli Mohammedowi, że nie zgadzają się na małżeństwo, ponieważ zarówno on, jak i jego młodsza o kilka lat uko-chana są jeszcze za młodzi na ślub.

Nasz syn, który najwyraźniej odziedziczył upór i wytrwałość w dążeniu do celu po ojcu, nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Zadręczał

obu mężczyzn swoimi prośbami tak bardzo, że w końcu zgodzili się na spotkanie Mohammeda z wybranką w obecności przyzwoitki, na co pozwala nasza kultura. Dzieci tak bardzo się sobą zachwyciły, że ojcowie przystali na zaręczyny, zaznaczając przy tym, że okres narzeczeństwa ma trwać jeszcze dwa lata, do 2002 roku, kiedy to Mohammed skoń-

czy siedemnaście lat i będzie w odpowiednim wieku do małżeństwa.

Mieliśmy nadzieję, że taki obrót spraw usatysfakcjonuje Mohammeda, ale nasz syn znów wszystkich zaskoczył.

Pewnego październikowego wieczoru, kiedy wszyscy już poszli spać, Mohammed wymknął się z domu, zakradł do stajni Osamy, wskoczył na konia i pogalopował do Kandaharu, gdzie mieszkał Abu Hafs z rodziną.

Miał do pokonania prawie pięćdziesiąt kilometrów bardzo niebezpiecznej trasy i jechał sześć godzin, by nad ranem zjawić się w domu narzeczonej.

Abu Hafsa obudziło głośne walenie w drzwi. Mężczyzna zerwał się na nogi i zerknął przez okno, by zobaczyć, kto o tej porze dobija się do jego domu. Okazało się, że na dole stoi Mohammed, który na widok przyszłego teścia oświadczył:

- Przyjechałem po narzeczoną.

Mohammed wiele ryzykował swoim zachowaniem. Abu Hafs, silny

mężczyzna, nieustraszony wojownik i odpowiedzialny ojciec, który nie pozwoliłby znieważyć honoru rodziny, równie dobrze mógł chwycić za rózgę i wychłostać nachalnego zalotnika. Na szczęście gospodarz zaprosił niespodziewanego gościa do domu i pozwolił mu wyjaśnić powody swojego przybycia. Wtedy Mohammed zaczął przekonywać Abu Hafsa, że termin ślubu powinien zostać przyspieszony.

Wojownik nic na to nie powiedział. Odwiózł naszego syna do bazy i spotkał się z Osamą, by porozmawiać o całym incydencie. Obaj męż-

czyźni byli zaniepokojeni faktem, iż Mohammed narażał swoje życie, pokonując po zmroku tak niebezpieczną trasę.

W końcu doszli do wniosku, że młodych musi łączyć bardzo silne uczucie, i zgodzili się na wcześniejszy ślub.

W ten sposób dwoje przyjaciół jeszcze z czasów wojny radziecko-

-afgańskiej zaczęło planować ślub swoich dzieci. Mohammed i jego na-rzeczona byli tak szczęśliwi, że ich nastrój udzielił się nam wszystkim, a uroczystość weselna stała się prawdziwym świętem. Na ślub, który odbył się w styczniu 2001 roku, zaproszono wielu gości. Z tej okazji do Kandaharu przyjechała nawet mama Osamy razem z mężem i jednym z synów.

Uroczystość była naprawdę wspaniała, pełna radości i śmiechu. Nigdy wcześniej nie widziałam Osamy tak zadowolonego. Kochał swojego przyjaciela jak brata, a teraz dzięki małżeństwu Mohammeda i córki Abu Hafsa ich rodziny zostały połączone więzami pokrewieństwa.

Jak zwykle mężczyźni i kobiety świętowali oddzielnie. Po ślubie Mohammed razem z żoną zamieszkali blisko naszego domu, mogliśmy więc często się widywać. Nowożeńcy sprawiali wrażenie najszczęśliw-szej pary na świecie, a młodziutka synowa stała mi się bliska jak rodzona córka.

Życie rodzinne pochłaniało mnie do tego stopnia, że szybko zapomniałam o ostrzeżeniach Omara i rzadko wracałam do nich myślami.

ROZDZIAŁ 28

POWRÓT DO ARABII SAUDYJSKIEJ

Omar Bin Laden

Cztery miesiące spędzone w Syrii na przełomie 1999 i 2000 roku strawiłem na bezczynnym czekaniu. Byłem gotowy zrobić wiele,

by odzyskać saudyjskie obywatelstwo, ponieważ tak naprawdę nigdy się nie pogodziłem z nadaniem mi obywatelstwa sudańskiego. Czu-

łem się Saudyjczykiem i zamierzałem dochodzić swoich praw do skutku.

Nie udało mi się powstrzymać mamy od powrotu do Afganistanu.

Pomimo moich ostrzeżeń zdecydowała się wrócić do dzieci i do swojego życia, jedynego, jakie znała, odkąd poślubiła mojego ojca dwadzieścia sześć lat temu.

Kiedy wyjechała, wpadłem w apatię. Codziennie słuchałem wiadomości z obawą, że za chwilę dowiem się o kolejnych zamachach przeprowadzonych przez organizację ojca. Na szczęście pierwsze miesiące 2000 roku minęły spokojnie. Zwiedziony pozorną ciszą zacząłem nawet wmawiać sobie, że być może Abu Haadi się mylił albo ojciec zrezygnował ze swoich planów ze względu na mułłę Omara, który groził

wydaleniem naszej rodziny z Afganistanu, jeżeli dojdzie do kolejnych ataków na Stany Zjednoczone lub Arabię Saudyjską.

W końcu otrzymałem także wiadomość, na którą tak długo czeka-

łem: rząd Arabii Saudyjskiej zdecydował się wydać mi paszport. Nie posiadałem się ze szczęścia, kiedy się dowiedziałem, że odzyskałem rodowe nazwisko oraz przysługujący mi spadek. Uśmiechałem się tak szeroko, że widać mi było wszystkie zęby, ale na szczęście nie było już nikogo, kto mógłby mnie za to ukarać.

Wpadłem w prawdziwą euforię i szybko zaplanowałem podróż do

ojczyzny, jedynego kraju, który rzeczywiście kochałem.

Nigdy nie zapomnę chwili, gdy wysiadłem z samolotu na lotnisku w Dżuddzie. Po raz ostatni widziałem rodzinne miasto osiem lat temu i stęskniłem się za wszystkim - ludźmi, miejscami, widokami, a nawet znajomymi zapachami. Odwiedziłem krewnych ze strony ojca, którzy bardzo mi pomogli w realizacji marzeń. W końcu do kogo miałbym się zwrócić, jeśli nie do najbliższej rodziny?

Miałem do zrobienia wiele rzeczy, ale pierwszą moją myślą było udanie się do świętego meczetu w Mekce. Pojechałem tam, by podziękować Bogu, że choć byłem jeszcze młodym, podatnym na wpływy człowiekiem, miałem siłę sprzeciwić się woli ojca, odrzucić jego wizję świata i wybrać życie bez nienawiści i przemocy.

Wizyta w świętym meczecie była wspaniałym przeżyciem, które do-dało mi energii do dalszych działań. Każdego dnia budowałem swoje życie na nowo i przynosiło mi to wiele radości. Wielu krewnych z klanu Bin Ladenów spotkałem po raz pierwszy, ponieważ ojciec celowo nie wprowadzał swoich dzieci w życie rodzinne.

Poznałem między innymi Randę Mohammed Bin Laden, przyrodnią

siostrę ojca, młodszą od mojej mamy o kilka lat. Kochana ciocia Randa ze zrozumieniem podeszła do skomplikowanej sytuacji, w jakiej się znalazłem, i nie oglądając się na nic, wzięła mnie pod swoje skrzydła.

Ciocia jest jedną z najinteligentniejszych kobiet, jakie znam. Dokonała w życiu naprawdę wielu rzeczy - jako pierwsza kobieta w Arabii Saudyjskiej zdobyła licencję pilota, a do tego skończyła studia medyczne i chociaż nie pracowała w zawodzie, zajmowała się chorymi członkami rodziny.

Mój los leżał jej na sercu, dlatego kiedy tylko mogła, udzielała mi swojego wsparcia i bezcennych rad. Inni krewni proponowali mi mało perspektywiczne posady, niewymagające zbyt dużych umiejętności, ale ciocia nalegała, bym się tym nie zadowalał. Żeby osiągnąć sukces, przekonywała, muszę wrócić do szkoły i uzupełnić wykształcenie. Zadzwoniła nawet do Ministerstwa Edukacji i umówiła mnie na rozmowę. Obiecałem jej, że zrobię, o co mnie prosi, chociaż wcale nie byłem pewien, czy dam radę dotrzymać słowa. Wspomnienia związane ze szkołą były dla mnie bardzo bolesne i wzdragałem się na samą myśl o powrocie tam.

Nigdy nie zapomniałem niegodziwości, jakich dopuszczali się wobec nas, synów Bin Ladena, nauczyciele w szkole Obaij Bin Kahab. W pamięci utkwił mi zwłaszcza jeden, wyjątkowo okrutny wychowawca, który moim zdaniem w ogóle nie powinien pracować z dziećmi. Żeby pozbyć się widma przeszłości, postanowiłem pójść do znienawidzonej szkoły i stanąć twarzą w twarz z owym nauczycielem. Wielokrotnie stosował

on wobec mnie kary fizyczne, dlatego teraz miałem ogromną ochotę wywabić go z budynku szkolnego i wymierzyć mu chłostę, żeby wreszcie się przekonał, jak się czuje bita i poniżana osoba.

Kiedy stanąłem przy wejściu do szkoły, ogarnął mnie niewytłuma-czalny lęk. Mimo że miałem już dziewiętnaście lat, byłem dorosłym, postawnym i silnym mężczyzną, nagle poczułem się małym bezrad—

nym chłopcem.

Dopiero po chwili zdołałem się opanować i ruszyłem przed siebie z zamiarem skonfrontowania się z niegdysiejszym prześladowcą. Ku mojemu rozczarowaniu okazało się, że nauczyciel odszedł już na eme-ryturę, i nikt nie chciał mi powiedzieć, gdzie go mogę znaleźć. Rozglą-

dałem się po szkole, ale otaczały mnie same nowe twarze, nigdzie nie widziałem wychowawców, którzy w przeszłości znęcali się nade mną i moimi braćmi. Zrozumiałem, że zemsta będzie niemożliwa, wybieg-

łem więc ze szkoły i wróciłem do domu.

Po tym doświadczeniu zacząłem coraz poważniej się zastanawiać

nad słowami cioci Randy. Muszę przyznać, że byłem słabo wykształcony i odczuwałem to na każdym kroku. Ojciec bardzo wcześnie zabrał nas ze szkoły - zakończyłem edukację w wieku dwunastu lat i od tamtej pory zgłębiałem jedynie nauki religijne. Zdążyłem się już zorientować, że dobre wykształcenie jest podstawowym warunkiem sukcesu w życiu zawodowym, a poza tym zauważyłem, że wszyscy moi kuzyni z rodziny Bin Ladenów wiedzieli o świecie o wiele więcej niż ja, i źle się z tym czułem. Chciałem mieć takie same szanse jak oni i równy start w życiu.

Postanowiłem posłuchać cioci Randy.

Ustalonego dnia wybrałem się do Ministerstwa Edukacji. Niestety w okolicy było tyle nowych wieżowców, że najzwyczajniej w świecie zabłądziłem. W końcu wszedłem do jednego z budynków, który był siedzibą kilku prywatnych stacji telewizyjnych, wtedy jednak o tym nie wiedziałem i myśląc, że jestem w ministerstwie, zacząłem rozglądać się za gabinetem, w którym miało się odbyć spotkanie.

Moje zachowanie zainteresowało ochroniarza, który w pewnym momencie podszedł do mnie i poprosił o dowód tożsamości. Postąpiłem zgodnie z poleceniem i wtedy się zaczęło. Mężczyzna przeczytał moje nazwisko, spojrzał na mnie podejrzliwie i zaczął wypytywać o koneksje rodzinne, a kiedy przyznałem się, że jestem synem Osamy Bin Ladena, postanowił zatrzymać mnie do wyjaśnienia.

Przewieziono mnie do Haras al-Watani, czyli biura saudyjskiej armii, i zaprowadzono do niewielkiego pokoju, w którym miałem zostać przesłuchany.

Po chwili do pomieszczenia weszło dwóch mężczyzn i zaczęli mnie wypytywać o to, co robiłem w budynku telewizji, dokąd i w jakim celu szedłem. Ochroniarz, który mnie zatrzymał, zeznał, że zachowywałem się bardzo dziwnie, kręciłem po korytarzach bez wyraźnego celu i dokładnie wszystko oglądałem. Nadgorliwy strażnik zapewne wyobraził

sobie, że przygotowuję kolejny zamach, i postanowił mnie powstrzymać.

Podobne wrażenie odnieśli chyba prowadzący przesłuchanie męż-

czyźni, ponieważ po krótkiej rozmowie przenieśli mnie w lepiej strze-

żone miejsce i zamknęli w celi. Przesiedziałem w niej sześć godzin. Nie miałem pojęcia, co robić i jak się potoczą moje dalsze losy. Różni ludzie przechodzili obok celi, zatrzymywali się, zaglądali do środka i bez słowa odchodzili. Gdybym poprosił, pewnie pozwolono by mi zadzwonić do rodziny, ale nie chciałem sprawiać dodatkowych kłopotów i liczyłem na to, że sytuacja wkrótce sama się wyjaśni.

W końcu do celi wszedł generał, na szczęście nieco bardziej rozgarnięty niż podwładni. Spokojnie zadawał mi pytania, a ja udzielałem prostych, szczerych odpowiedzi. Przyznałem, że byłem umówiony na rozmowę w Ministerstwie Edukacji, ale po drodze zabłądziłem, pomyliłem budynki i chodziłem po korytarzach, szukając gabinetu, którego nie mogło tam być.

Uprzejmy generał uśmiechnął się i powiedział:

- Nie wyglądasz na terrorystę. Wierzę ci.

Wstał, uścisnął mi rękę, po czym rozkazał mnie wypuścić.

Następnego dnia udało mi się odnaleźć siedzibę Ministerstwa Edukacji i porozmawiać z ministrem. Odnosił się do mnie życzliwie i poradził się zapisać do wskazanej przez niego szkoły. Chodzili do niej chłopcy w wieku od siedmiu do dwunastu lat, ale miała ona również specjalny oddział dla starszych uczniów, którzy z różnych powodów nie mogli wcześniej ukończyć szkoły.

Wkrótce nadszedł pierwszy dzień zajęć. Nigdy wcześniej nie wstydzi-

łem się tak bardzo - ja, postawny mężczyzna, stałem między gromadą dzieci i czekałem na nauczyciela. Dyrektor szkoły również zauważył, że nie pasuję do grupy, i chyba od razu mnie nie polubił, ponieważ zaczął

napastliwie wypytywać:

- Co tu robisz? Jesteś za stary do szkoły, nie nadajesz się nawet do specjalnej klasy. Wyjdź stąd. - Kazał mi czekać na dworze, dopóki wszyscy uczniowie nie znajdą się w klasach; dopiero wtedy mogłem wejść do budynku.

Jeszcze tego samego dnia dyrektor dowiedział się, że jestem synem Osamy Bin Ladena i jego niechęć do mnie wyraźnie wzrosła.

Zaczął utrudniać mi naukę na wiele soposbów. Wymyślał na przykład dziwne zasady: jeśli nie siedziałem na swoim miejscu w chwili, gdy zadzwonił dzwonek oznajmiający rozpoczęcie nauki, nie wpuszczał mnie do klasy i musiałem wracać do domu. Z drugiej strony miałem czekać, aż wszyscy uczniowie rozejdą się do swoich klas i dopiero wtedy mog-

łem wejść do szkoły, a to z kolei często uniemożliwiało mi punktualne pojawienie się na lekcji.

Dyrektor traktował w ten sposób nie tylko mnie - każdemu uczniowi powyżej dwunastego roku życia dawał do zrozumienia, że nie jest mile widziany, mimo że właśnie ta szkoła miała prowadzić specjalne zajęcia dla starszych uczniów!

Nieraz ogarniało mnie rozgoryczenie i w duchu powtarzałem sobie: „To wszystko przez mojego ojca”. Nie poddawałem się jednak, starałem się nie zwracać uwagi na różne szykany i ciężko pracowałem, by na koniec roku zdać egzamin i otrzymać promocję do szóstej klasy.

Na tym zakończyła się moja edukacja. Zrezygnowałem z dalszych

wysiłków w tym kierunku, ponieważ zdałem sobie sprawę, że w Arabii Saudyjskiej nigdy nie uda mi się osiągnąć tego, co sobie zamierzyłem, czyli pójść na studia i je ukończyć. Byłem za stary, za duży, no i do tego byłem synem Osamy Bin Ladena.

Postanowiłem torować sobie drogę do kariery w świecie biznesu bez wykształcenia formalnego.

Niedługo potem, 12 października 2000 roku, w jemeńskim porcie

Aden doszło do zamachu na amerykański niszczyciel USS „Cole”. Gdy okręt czekał w porcie na uzupełnienie zapasów paliwa, podpłynęła do niego łódka sterowana przez mężczyzn, którzy udawali przyjaznych ry-baków. Mężczyźni machali do marynarzy, a ci odpowiadali podobnym pozdrowieniem. Kiedy jednak łódka zbliżyła się do lewej burty statku, nastąpił wybuch, w wyniku którego zginęło siedemnastu marynarzy, a trzydziestu dziewięciu zostało rannych.

Gdy o tym usłyszałem, poczułem mdłości. Zastanawiałem się, czy ojciec świętuje teraz tak samo jak po zamachu na amerykańskie ambasady w Afryce. Oczywiście nie znałem całej prawdy na temat tej akcji, wiedziałem o niej tyle, ile każdy przeciętny Saudyjczyk. Stałem się zwykłym obserwatorem, niezaangażowanym w żaden sposób w działania ojca, i prawdę mówiąc, bardzo mi to odpowiadało, chociaż nie przestawałem się martwić o los mamy i rodzeństwa.

Wkrótce po zamachu w mediach pojawiły się informacje, według któ-

rych odpowiedzialna za zamach na USS „Cole” miała być organizacja ojca, Al-Kaida. Czy zatem to była ta wielka akcja, przed którą ostrzegał

mnie Abu Haadi? Instynkt podpowiadał, że nie. Atak na amerykański okręt był o wiele mniej spektakularny niż zamach na ambasady, a we-dług mojego przyjaciela akcja, którą planował ojciec razem ze swoimi ludźmi, miała przechodzić ludzkie wyobrażenie.

Myśl o tym nie dawała mi spokoju, a najgorsze było to, że nie miałem nawet z kim porozmawiać o dręczących mnie obawach. W rodzinie ojca obowiązywała niepisana zasada, że nie porusza się kłopotliwego tematu działalności Osamy Bin Ladena. Nawet mój brat Abdullah rzadko wspominał o ojcu. W Arabii Saudyjskiej, w Mekce, mieszkał również mój przyrodni brat Ali, ale nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. Wspomnienia z dzieciństwa były zbyt bolesne, byśmy chcieli do nich wracać.

Cierpiałem więc w samotności i jedyną ulgę stanowiła modlitwa.

Prosiłem Boga, by katastrofa przepowiedziana przez Abu Haadiego nigdy się nie zdarzyła.

W grudniu 2000 roku babcia Alia i jej rodzina otrzymała zaproszenie na ślub mojego brata Mohammeda. Babcia bardzo się ucieszyła, że znów będzie miała okazję zobaczyć swego najstarszego syna.

Nie zdziwiłem się, że nie zostałem zaproszony, ale sama wiadomość, że mój młodszy brat się żeni, była dla mnie pewnym zaskoczeniem. Zarówno on, jak i jego wybranka, córka Abu Hafsa, byli przecież jeszcze dziećmi.

Ślub brata sprawił również, że zacząłem rozmyślać o swoim życiu, ponieważ ja sam wciąż nie byłem żonaty.

Kiedy babcia wróciła z wesela, wezwała mnie do siebie. Cieszyłem się, że w końcu dowiem się, co słychać u moich najbliższych, i chociaż babcia nie opowiadała za wiele, przyznała, że uroczystość była naprawdę wspaniała, a Mohammed zdawał się najszczęśliwszym panem młodym na świecie. Odetchnąłem z ulgą, kiedy zapewniła mnie, że wszyscy członkowie rodziny są zdrowi i czują się dobrze.

Pod koniec rozmowy babcia nagle oświadczyła:

- Omarze, twój ojciec jest zły na ciebie za to, że wyjechałeś z Afganistanu. Każe ci wracać.

Oniemiałem ze zdumienia, a gdy po chwili się otrząsnąłem, zaczą-

łem dopytywać:

- Dlaczego jest zły? Nie gniewał się na Abdullaha, który wrócił do Arabii Saudyjskiej. Dlaczego złości się na mnie?

Babcia nie umiała mi odpowiedzieć i powtarzała jedynie:

- Nie wiem, dlaczego mój syn się gniewa. Ale to twój ojciec. Wróć, Omarze, wróć i dowiedz się, o co chodzi. Tego chce twój ojciec.

Usiłowałem zebrać myśli i zastanowić się, dlaczego ojciec wydał takie polecenie.

Rozważałem wiele opcji. Być może nakaz ojca był w jakiś sposób związany z moim przyjacielem Abu Haadim. Czy wszczęto dochodzenie wyjaśniające powód, dla którego nie wróciłem do Afganistanu? Czy ktoś odkrył, że Abu Haadi ostrzegł mnie przed planowaną akcją? Chociaż przyjaciel nie zdradził mi żadnych szczegółów dotyczących owego ataku, sam fakt, że o nim powiedział, mógł zostać uznany za zdradę.

A zdrada była karana w jeden tylko sposób - śmiercią.

A może ojciec nakazał matce zdać relację z naszych rozmów w Syrii? Wiedziałem, że mama sama z siebie nigdy nie wyda moich tajemnic, ale jeśli ojciec zapytałby ją o coś wprost, nie potrafiłaby skłamać.

W naszej kulturze syn nie może zlekceważyć bezpośredniego polecenia z ust ojca, dlatego po tygodniu wahania podjąłem decyzję: wracam do Afganistanu.

Nie zabawiłem tam jednak długo.

Sama podróż była najeżona trudnościami. W Pakistanie czekałem

trzy tygodnie, by zorganizować kolejny etap wyprawy, i kilka razy byłem bliski rezygnacji. Zastanawiałem się, dlaczego wciąż pozwalam ojcu wpływać na moje życie. Łącząca nas więź już dawno została zerwana, ale mimo to coś mnie pchało w jego stronę.

Być może nasze pożegnanie wcale nie było ostateczne, chociaż dwa lata wcześniej tak mi się zdawało.

Po wyczerpującej przeprawie bezdrożami Afganistanu raz jeszcze znalazłem się w bazie pod Kandaharem.

Mama i rodzeństwo przywitali mnie bardzo radośnie, sądząc, że

przyjechałem, by z nimi zostać. Pragnąłem szybko wyjaśnić, w czym rzecz, odciągnąłem więc mamę na bok i zapytałem:

- Matko, babcia powiedziała mi, że ojciec chce, bym powrócił. Czy coś o tym wiesz?

Mama pokręciła głową.

- Nie słyszałam, żeby wydał takie polecenie.

Spędziłem z rodziną kilka miłych chwil, po czym ruszyłem na poszukiwanie ojca. Obawiałem się, że może dojść między nami do dramatycznych wydarzeń, ale nie miałem wyjścia, musiałem wyjaśnić tę sprawę.

Szukałem go przez cały dzień i odnalazłem dopiero, kiedy szedł się obmyć przed modlitwą. Podszedłem do niego i powiedziałem:

- Ojcze, wróciłem. Babcia przekazała mi, że chcesz się ze mną widzieć.

- Synu - odrzekł i nieoczekiwanie się uśmiechnął - niepotrzebnie wracałeś. Przebyłeś niebezpieczną drogę na darmo.

Po tych słowach odwrócił się, umył twarz, ręce i stopy, a następnie ruszył do meczetu, by się pomodlić.

Nie mogłem się otrząsnąć z szoku. Co się właściwie stało? Przeby-

łem tyle kilometrów, pokonałem tyle trudności - i wszystko na nic?

Przecież babcia nie przekazałaby mi wezwania do powrotu, jeśli ojciec faktycznie by o tym nie wspominał.

Pokręciłem z niedowierzaniem głową i poszedłem odszukać mojego przyjaciela.

Abu Haadi nie wyglądał na szczególnie zachwyconego moim powrotem.

- Omar! Co ty robisz w Kandaharze?

Opowiedziałem mu o wiadomości, jaką otrzymałem za pośrednictwem babci, oraz o reakcji ojca.

Abu Haadi długo się zastanawiał, po czym upewnił się, że nikt nas nie słyszy, i wyszeptał:

- Wiesz, jaki jest twój ojciec, Omarze. Podczas ślubu Mohammeda pewnie naszła go chwila refleksji, pomyślał, że utracił już dwóch synów, i ogarnął go niepokój. Być może wyraził głośno swoje niezadowolenie z tego faktu, ale zanim ta wiadomość dotarła do ciebie i zanim wróci-

łeś, on zajął się już innymi sprawami i zdążył zapomnieć o chwilowym przypływie gniewu.

Wytłumaczenie Abu Haadiego wydało mi się prawdopodobne, chociaż wiedziałem, że nigdy nie uda mi się dociec prawdy.

Pod koniec naszej rozmowy przyjaciel znów mnie ostrzegł:

- Omarze, nawet nie myśl o tym, by tu zostać. Wracaj do swojego nowego życia. Prace nad dużą akcją wciąż trwają, a kiedy się skończą, musisz być daleko stąd. Myślę, że wielu z nas zginie.

Abu Haadi wyciągnął rękę i przytrzymał ją nisko nad ziemią.

- Pamiętaj, Omarze. Wcześniejsze misje były może takie duże. Nowa akcja będzie taka - przyjaciel wzniósł rękę wysoko nad głowę, by lepiej zilustrować rozmiary przygotowywanego ataku.

Wierzyłem mu.

- A co z moją mamą? - zapytałem.

- Spróbuj nakłonić ją do wyjazdu. Nie wiem, kiedy nadejdzie ten dzień, ale czuję, że już niedługo.

Abu Haadi miał rację: musiałem wyjechać na dobre.

Zostałem w obozie kilka tygodni, głównie po to, by porozmawiać z mamą. Tym razem nie mogła usprawiedliwić chęci wyjazdu ciążą, ale mimo wszystko próbowałem ją skłonić do opuszczenia Afganistanu: - Matko, jeśli nie możesz polecieć ze mną, wyjedź jak najszybciej sama. Porozmawiaj z ojcem, może się zgodzi.

Po raz pierwszy w jej oczach dostrzegłem niepokój. Miałem nadzieję, że moje ostrzeżenia w końcu do niej dotrą i zburzą jej spokój oparty na naiwnym przekonaniu, iż wszystko zawsze dobrze się kończy.

Chciałem zobaczyć się z ojcem ostatni raz, żeby się pożegnać i wstawić za mamą, ale on cały czas był nieuchwytny. Ciągle gdzieś jeździł, z kimś się spotykał, nad czymś pracował. Nigdy wcześniej nie widzia-

łem go tak zajętego, nawet latem 1998 roku, kiedy nastąpiły zamachy w ambasadach. Nie udało mi się z nim spotkać i zamienić choćby kilku słów na osobności.

Zastanawiałem się, czy jego zapracowanie nie ma przypadkiem

związku z wielką akcją, o której mówił Abu Haadi.

Kiedy nadszedł czas wyjazdu, pożegnałem się z moim przyjacielem.

Zaprawionemu w bojach wojownikowi zaszkliły się oczy.

- Omarze - powiedział - nie spotkamy się na tej ziemi, ale na pewno zobaczymy się w raju.

Najtrudniej było mi się rozstać z mamą i rodzeństwem, ponieważ mnie również dręczyło przeczucie - że mogę ich już więcej nie zobaczyć.

Gdy żegnałem się z mamą, poprosiłem ją ostatni raz:

- Błagam, matko, wyjedź stąd. Wróć do prawdziwego życia.

ROZDZIAŁ 29

POŻEGNANIE Z AFGANISTANEM

Nadżwa Bin Laden

Odwiedziny syna obudziły we mnie uśpione obawy. Nie mogłam

przestać myśleć o przestrogach, jakich mi udzielał, i po raz

pierwszy poczułam, że Omar ma rację - powinnam wyjechać

z Afganistanu. Zapragnęłam zrobić coś, co przez wszystkie lata mał-

żeństwa z Osamą nie przeszło mi nawet przez myśl: chciałam zabrać dzieci i wrócić z nimi do Syrii. Brakowało mi jednak odwagi, by porozmawiać o tym z mężem.

Całymi dniami zastanawiałam się nad tym, co zrobić, by opuścić Kandahar. Jedno wiedziałam na pewno: nie wyjadę bez moich dzieci, przynajmniej bez tych najmłodszych: Iman, Ladina, Rukai i Nur, oraz bez Abdula Ramana, który wciąż nie był żonaty.

Osman niedawno ożenił się z córką jednego z bojowników Osamy,

zatem on, Saad, Mohammed i Fatima byli poprzez małżeństwa związani z tą ziemią. Nie liczyłam na to, że wyjadą z Afganistanu, skoro założyli tu rodziny.

Niepokój, który zaszczepił we mnie Omar, rósł z dnia na dzień i powoli zaczęłam odchodzić od zmysłów, aż wreszcie postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę. Jeśli Osama nie zgodzi się na wyjazd, rozumowałam, z pokorą przyjmę wszystko, co ześle nam Bóg; jeśli Osama się zgodzi, będzie to dla mnie znak, że faktycznie mam wyjechać.

Upalne lato miało się już ku końcowi, gdy znalazłam odpowiedni moment, by porozmawiać z mężem. Zapytałam go wprost:

- Osamo, czy mogę pojechać do Syrii?

Mąż nawet nie drgnął. Utkwił we mnie spojrzenie i długo myślał.

Od początku małżeństwa Osama zawsze powtarzał, że jego żony mogą wyjechać w każdej chwili, kiedy tylko zechcą.

- Chcesz wyjechać, Nadżwo? - spytał w końcu.

- Tak, mężu. Chcę pojechać do Syrii, do mamy.

Żadne z nas nie wspomniało o rozwodzie, ponieważ nie o tym była rozmowa. Wcale nie pragnęłam rozwodu, pragnęłam tylko pojechać do Syrii z najmłodszymi dziećmi.

- Jesteś pewna, Nadżwo, że chcesz wyjechać? - Osama powtórzył

pytanie.

- Chcę jechać do Syrii.

Mąż powoli skinął głową, a na jego twarzy odmalował się smutek.

- Dobrze, Nadżwo - powiedział. - Możesz wyjechać.

- Czy dzieci mogą pojechać ze mną?

- Możesz zabrać Abdula Ramana, Rukaję i Nur.

- A Iman? I Ladin?

- Nie, Iman i Ladin nie pojadą. Ich miejsce jest przy ojcu.

Kiwnęłam głową, wiedząc, że nie uda mi się nakłonić Osamy, by

zmienił swą decyzję, chociaż jej nie rozumiałam - zarówno Iman, jak i Ladin byli jeszcze mali.

- Dobrze. Zabiorę Abdula Ramana, Rukaję i Nur.

- Wszystko przygotuję. Wyjedziecie za kilka tygodni - powiedział

Osama, po czym wstał i wyszedł, jak gdyby nic się nie stało, a nasza rozmowa dotyczyła zupełnie przyziemnych spraw.

Opadły mnie wątpliwości. Może Omar jednak się pomylił, może

nie było żadnego powodu, dla którego powinnam opuścić Afganistan.

Przed wyjazdem widziałam się z Osamą jeszcze kilka razy. Podczas jednego z naszych spotkań powtórzył to, co powiedział mi dwa lata wcześniej, gdy jechałam do Syrii urodzić Nur.

- Nigdy się z tobą nie rozwiodę, Nadżwa. Nawet jeśli dojdą do ciebie pogłoski o rozwodzie, będzie to nieprawda.

Przytaknęłam skinieniem głowy. Wierzyłam mężowi, ponieważ

oprócz małżeństwa łączyły nas więzy rodzinne, a poza tym wcale nie chciałam się z nim rozstawać.

W dniu naszego wyjazdu podarowałam mu pierścień w dowód

wdzięczności za wszystkie spędzone razem lata. Osama zawsze był

obecny w moim życiu, najpierw jako kuzyn, potem jako mąż i ojciec moich dzieci.

Na początku września 2001 roku wsiadłam do samochodu prowa—

dzonego przez Osmana i wyruszyłam w ostatnią podróż z Afganistanu, surowego kraju, w którym pozostali moi synowie Saad, Mohammed

i Ladin oraz córki Fatima i Iman. Gdy patrzyłam na niknące w dali po-stacie moich dzieci, serce pękało mi z bólu.

Udało mi się jednak ocalić Abdula Ramana, czteroletnią Rukaję

i dwuletnią Nur.

Przez całą podróż nie przestawałam się modlić o pokój na świecie i spokojne życie dla wszystkich ludzi. Myślę, że każda matka w głębi ducha prosi Boga o to samo.

Odkąd wyjechałam z Afganistanu, zdarzyło się tak wiele nieszczęść i tragedii, że nie sposób opisać tego słowami. Za każdym razem, gdy matka traci dziecko, w jej sercu powstaje głęboka rana, która nigdy do końca się nie zagoi. Wciąż myślę o synach, którzy nie wyrosną już na mężczyzn. Myślę o córkach, które nie doświadczą cudu macierzyństwa.

Widzę ich uśmiechy, które nie rozjaśnią już świata, i łzy, którym nie będę mogła zaradzić. Serce matki czuje to wszystko i krwawi, nie tylko z powodu utraty dzieci, ale na myśl o cierpieniu wszystkich innych matek, które więcej nie zobaczą swych córek i synów.

ROZDZIAŁ 30

11 WRZEŚNIA 2001

Omar Bin Laden

Ze snu wyrwał mnie przeciągły jęk i podniesione głosy. Byłem

w domu babci w Dżuddzie, gdy do pokoju, w którym spałem,

wpadł wujek, wołając:

- Chodź, zobacz, co zrobił mój brat! Zobacz, co zrobił! Zniszczył

nam życie! Zniszczył nas wszystkich!

Niewiele rozumiałem z jego słów, ale on nie przestawał krzyczeć: - Pośpiesz się! Chodź i zobacz, co zrobił mój brat, a twój ojciec!

Ubrałem się szybko i pobiegłem do pokoju z telewizorem. Na ekranie zobaczyłem dym i płomienie buchające z wysokich budynków. Wciąż nie miałem pojęcia, co to wszystko znaczy.

Dopiero gdy usłyszałem głos komentatora, dotarło do mnie, że w Ameryce doszło do zamachów.

Sceny, które oglądaliśmy, były przerażające. Chociaż wujek wyraził

na głos swe najgorsze obawy, tak naprawdę nikt z nas nie mógł uwierzyć, że ktoś, kogo znamy i kochamy, ma coś wspólnego z tragedią rozgrywającą się na naszych oczach.

Doskonale pamiętałem ostrzeżenia Abu Haadiego, ale i tak wydawało mi się niemożliwe, by mój ojciec stał za katastrofalnymi wydarzeniami w Ameryce. Zamachy były zorganizowane na tak szeroką skalę, że przygotować je mogło jedynie inne supermocarstwo. Przypomniałem sobie rozmowę z przyjacielem, gdy ten starał się unaocznić mi powagę sytuacji gestami. Najpierw przytrzymał rękę tuż nad ziemią, mówiąc: - Omarze, to są zamachy w amerykańskich ambasadach - potem

zaś uniósł dłoń wysoko w górę, najwyżej jak mógł, i powiedział: - Taka będzie następna akcja.

Czy zatem ataki w Ameryce były tą następną akcją? Nie, na pewno nie!

Nagle stanęła mi przed oczami mama. Poprzedniego wieczoru niespodziewanie do mnie zadzwoniła. Okazało się, że zdobyła się na odwagę, by poprosić ojca o zgodę na wyjazd. Z Afganistanu udała się do rodzinnego domu w Syrii. Zabrała ze sobą dwie najmłodsze córki i Abdula Ramana. Reszta rodziny została w Afganistanie.

- A Ladin? - spytałem.

Mama przez chwilę milczała, po czym odrzekła:

- Jest z ojcem.

Serce ścisnęło mi się z żalu, ponieważ wiedziałem, że mojego braciszka czeka ciężki los.

W świetle tragicznych wydarzeń, które rozegrały się następnego dnia po mojej rozmowie z mamą, decyzja ojca zaczęła nabierać zupełnie nowego wymiaru. Czy pozwolił mamie na wyjazd, ponieważ wiedział, co ma nastąpić?

Gdy dowiedziałem się o zamachu, zadzwoniłem do mamy. Widziała

wszystko w telewizji, ale była zbyt zrozpaczona, by prowadzić normalną rozmowę. Szybko się pożegnałem i odłożyłem słuchawkę.

Członkowie potężnego klanu Bin Ladenów zareagowali na całą sytuację podobnie jak moja mama. Nikt nie chciał o tym rozmawiać. Wujek nigdy więcej nie zająknął się nawet na temat ewentualnego związku swojego brata z zamachami. Babcia w ogóle nie przyjmowała do wiadomości, że jej syn może być w jakiejkolwiek części odpowiedzialny za atak na wieżowce w Nowym Jorku.

Ja również wyszukiwałem kolejne argumenty przemawiające na

korzyść ojca. Nie chciałem wierzyć, że to właśnie on spowodował tyle śmierci i zniszczenia.

Dopiero później, gdy Osama Bin Laden osobiście przyznał się do zorganizowania zamachów z 11 września, musiałem porzucić wszelkie złudzenia. Nie mogłem już dłużej karmić się nadzieją, że cały świat się myli co do roli mojego ojca w atakach. Po wysłuchaniu nagrania, na któ-

rym przywódca Al-Kaidy mówi wprost o swoim udziale w zamachach, musiałem stawić czoła rzeczywistości.

Każdego dnia odczuwam bolesny ciężar świadomości, że mój ojciec stoi za koszmarnymi wydarzeniami w Nowym Jorku.

Wszyscy wiedzieliśmy, że prezydent Stanów Zjednoczonych George W. Bush odpowie atakiem. Czekaliśmy i zastanawialiśmy się, kiedy po-tężna armia amerykańska rozpocznie akcję odwetową. Był to dla mnie bardzo ciężki czas, ponieważ bez przerwy myślałem o najmłodszym rodzeństwie i o horrorze, jaki je czeka, gdy Amerykanie rozpoczną bombardowanie.

Ojciec nie skontaktował się z żadnym członkiem rodziny, mimo że w przeszłości zawsze udawało mu się nawiązać kontakt, gdy tego chciał.

Wszyscy byliśmy tak przygnębieni, że rzadko ze sobą rozmawiali-

śmy, stroniliśmy od towarzystwa i pogrążaliśmy się w rozmyślaniach.

Pełne napięcia oczekiwanie skończyło się wraz z rozpoczęciem

amerykańskiego ataku. 7 października 2001 roku na Afganistan spadły pierwsze pociski. Potężne bombardowanie, jakiego pustoszony wojnami kraj jeszcze nigdy nie doświadczył, trwało ponad miesiąc.

Tysiące ludzi zginęło. Mieszkańcy Afganistanu masowo ruszyli

w stronę granic, usiłując ratować się przed ostrzałem. Prezenterzy arabskich wiadomości podawali kolejne doniesienia na temat zabitych bojowników, z których większość była Arabami. Widziałem w telewizji ruiny domu Abu Hafsa, który ponoć poniósł śmierć na miejscu razem z wieloma innymi osobami. Zastanawiałem się, czy wśród ofiar nie ma mojego brata Mohammeda i jego młodej żony.

Później zobaczyłem zamazaną fotografię przedstawiającą Abu Haadiego. On również nie żył. Przypomniał mi się dzień, gdy mój przyjaciel po raz pierwszy kazał mi wyjechać; jedź albo zginiesz tu razem ze mną - powiedział. Miał rację. Przeżyłem tylko dzięki temu, że zdąży-

łem opuścić Afganistan na czas. Abu Haadi przeczuwał zbliżającą się śmierć i przygotował sobie nawet całun, z którym się nie rozstawał. Zastanawiałem się, czy znalazł się ktoś, kto zawinął jego ciało w ten całun.

Nie miałem żadnych wiadomości na temat rodzeństwa, chociaż co

pewien czas pojawiały się informacje, że widziano charakterystyczną sylwetkę Osamy Bin Ladena. Wiedząc, że Osman odziedziczył wzrost po ojcu, zastanawiałem się, czy satelity nie fotografowały przypadkiem mojego młodszego brata.

Przypuszczano, że ojciec powrócił w Tora Bora, w góry, w których czuł się jak w domu. Domyślałem się, że będzie go tam trudno znaleźć. Nikt nie znał tego pasma tak dobrze jak on. Potrafił bezbłędnie rozpoznać każdy szczyt, każdą grań i każdy większy głaz. Znał na pa-mięć odległości dzielące poszczególne miejsca i czas potrzebny na ich przebycie. Mówiono, że ojciec wysłał swoje żony i dzieci do Pakistanu, po czym sam za nimi podążył.

Do końca życia będzie mnie prześladować obraz Ladina. Mój braciszek był najbardziej nerwowym i lękliwym dzieckiem z całego rodzeń-

stwa. Gdy mama wyjechała z Afganistanu, miał zaledwie osiem lat i na pewno wciąż bardzo jej potrzebował. Czy biedny Ladin wdrapywał się na strome zbocza i pokonywał niebezpieczne kamieniste ścieżki, po których kilka lat wcześniej wędrowałem z ojcem do Pakistanu? Kiedy o tym myślałem, ogarniał mnie gniew. Nie potrafiłem wybaczyć ojcu tego, że zabronił Iman i Ladinowi wyjechać razem z mamą.

Od tamtych okropnych chwil minęło dużo czasu. Doświadczyłem

w swoim życiu zarówno radości, jak i smutku, ponieważ spotkało mnie wiele zawodów. Część ludzi, których nazwisk wolałbym nie wymieniać, próbowała mnie skrzywdzić. Inni łaskawie ofiarowali mi swoją pomoc, za którą do końca życia będę wdzięczny. Szczególne podziękowania na-leżą się krewnym z rodziny Bin Ladenów, syryjskim krewnym ze strony mamy, egipskiemu rządowi, na którego czele stoi Hosni Mubarak, szejkowi Hamadowi Bin Chalifie al-Thaniemu, emirowi Kataru, oraz królowi Abdullahowi Bin Abd al-Azizowi al-Saudowi, władcy Arabii Saudyjskiej.

Moja mama żyje, miewa się dobrze i zajmuje się najmłodszymi córkami. Za każdym razem, gdy o nich myślę, odczuwam spokój, ponieważ wiem, że odegrałem pewną rolę w ich ocaleniu. Los moich pozostałych braci i sióstr - Saada, Osmana, Mohammeda, Fatimy, Iman i Ladina -

jest mi nieznany. Nie wiem, czy żyją, nie widziałem się z nimi od 2001

roku i z tego, co wiem, nikomu z rodziny nie udało się nawiązać z nimi kontaktu. Jeśli chodzi o mnie, ożeniłem się dwukrotnie i mam jednego syna, przystojnego i uroczego Ahmeda. Ciocia Randa, moja droga prze-wodniczka i opiekunka, zmarła niedawno na raka jajników, pogrążając w żałobie rodzinę i wielu przyjaciół.

W ciągu ostatnich lat, przepełnionych cierpieniem i smutkiem, musiałem pogodzić się z prawdą na temat mojego ojca, Osamy Bin Ladena. Wiem, że odkąd włączył się w walkę przeciwko Związkowi Radzieckiemu, zabijał ludzi. Sam mi o tym mówił, kiedy byłem jeszcze jego asystentem w Afganistanie. Często zastanawiam się, czy pozbawił życia tak wiele osób, że akt zabijania nie sprawia mu już przyjemności ani bólu.

Nie jestem do niego podobny. Podczas gdy on modli się o wojnę, ja błagam Boga o pokój.

Nasze drogi się rozeszły, ponieważ wyznajemy inne wartości.

On wybrał walkę, a ja życie w spokoju.

W końcu jestem samodzielnym człowiekiem, odpowiedzialnym za

własny los.

I to mi wystarczy.

UWAGI KOŃCOWE

Jean Sasson

Jako autorka zajmuję się głównie opisywaniem losów kobiet, które mają za sobą dramatyczne przejścia. Dość często otrzymuję od ludzi propozycje spisania ich historii, rzadko jednak zdarza się, by czyjaś oferta natychmiast mnie zaintrygowała.

Tak się stało w wypadku listu, który wiosną 2008 roku otrzymałam za pośrednictwem strony internetowej mojego wydawnictwa. Nadawcą listu był Omar Bin Laden, czwarty syn Osamy Bin Ladena, przywódcy organizacji terrorystycznej Al-Kaida, odpowiedzialnej za zamachy, do których doszło 11 września 2001 roku w Stanach Zjednoczonych. Omar twierdził, że chce ujawnić światu swą historię i opowiedzieć o tym, jak wyglądało życie w rodzinie Osamy Bin Ladena.

Prawdę mówiąc, propozycja Omara wywołała we mnie mieszane

uczucia. Wydarzenia 11 września były dla mnie tak wstrząsającym prze-

życiem, że nie potrafiłam myśleć o Osamie Bin Ladenie inaczej niż z gniewem. Z ciekawości jednak zadzwoniłam do Egiptu, by porozmawiać z Omarem.

Szybko okazało się, że jego dzieciństwo nie należało do szczęśliwych. Po naszej pierwszej rozmowie zaczęłam szukać w internecie informacji na temat Omara. Mimo że współczułam mu z powodu jego przykrych doświadczeń z młodości, wciąż miałam do niego pewien dystans, zwłaszcza że w owym czasie w internecie aż roiło się od plo-tek na temat jego życia osobistego. Brytyjskie tabloidy rozpisywały się o ślubie Omara z kobietą niemal dwukrotnie od niego starszą, bezli-tośnie szydząc z pary.

Z drugiej strony znalazłam wiele informacji świadczących o tym, że Omar występował przeciwko ojcu. Syn człowieka, który wzywał do zabijania osób niebędących wyznania muzułmańskiego, aktywnie działał

na rzecz pokoju i zaniechania przemocy. Była to dla mnie wielka niespodzianka. Bardzo dobrze znam kulturę saudyjską i wiem, że nie jest w niej przyjęte, by syn sprzeciwiał się głowie rodu. Na własne oczy widziałam wysoko postawionych książąt drżących z obawy przed przyjazdem starzejących się ojców. Szacunek, jakim Saudyjczycy darzą swych rodziców, jest pięknym elementem arabskiej kultury, przynajmniej w większości wypadków.

Fakt, że Omar opowiadał się za pokojem, podczas gdy jego ojciec nawoływał do wojny, zainteresował mnie do tego stopnia, że pomimo swej początkowej niechęci postanowiłam zgłębić losy rodziny Osamy Bin Ladena. Jakim ojcem i mężem był przywódca Al-Kaidy? Czy kochał

swoje żony i dzieci? Jeśli tak, dlaczego nie wziął pod uwagę wpływu, jaki jego działania mogły wywrzeć na najbliższych? Przeprowadziłam z Omarem kilka kolejnych rozmów telefonicznych i dowiedziałam się wielu zaskakujących rzeczy na temat O samy Bin Ladena i jego rodziny.

Omar był jeszcze chłopcem, gdy jego rodzina została zmuszona do opuszczenia Arabii Saudyjskiej. Był nastolatkiem, gdy kazano im wyjechać z Sudanu. Trafili wtedy do pustoszonego przez wojnę Afganistanu, w którym władzę przejmowali okrutni, pozbawieni skrupułów talibowie. Ze względu na prowadzoną przez ojca działalność Omar od dzieciństwa żył w izolacji i bardzo wcześnie przerwał edukację. Przez wiele lat nie mógł kontaktować się z członkami dalszej rodziny.

Coraz wyraźniej widziałam w nim zwykłego, spokojnego chłopca,

który nie mając innego wyboru, dorastał w otoczeniu terrorystów. Za każdym razem, gdy jego rodzina się przeprowadzała, musiał opuszczać swoje ukochane konie. Musiał patrzeć na mamę, która znosiła kolejne ciąże w coraz bardziej prymitywnych warunkach. Parokrotnie Omar niemal stracił życie. Na koniec zaś musiał rozstać się z ukocha-nymi braćmi i siostrami, ponieważ sześcioro jego rodzeństwa zostało w Afganistanie.

Im częściej rozmawiałam z Omarem, tym więcej pytań pojawiało mi się w głowie. Czy synowie Osamy musieli walczyć? Czy jego córki były zmuszane do wczesnych małżeństw? Jaki był Osama Bin Laden w stosunku do swoich żon i dzieci? Czy traktował je dobrze, czy może stosował wobec nich przemoc? Co tak naprawdę działo się w jego rodzinie?

Oczywiście Osama Bin Laden nigdy nie wypowiadał się publicznie na tematy osobiste. Trafiła mi się niepowtarzalna okazja poznać prawdę o człowieku, który stracił prawo do prywatności.

Dowiedziałam się, że żadna z książek na temat Osamy Bin Ladena nie została napisana przy współpracy któregoś z członków jego rodziny.

Chociaż książkę Carmen Bin Ladin Rozdarty czarczaf. Moje życie w Arabii Saudyjskiej wspaniale się czytało, Carmen została członkiem rodziny Bin Ladenów poprzez małżeństwo. Jej fascynująca opowieść skupia się na życiu w Arabii Saudyjskiej oraz problemach z rozwodem, który pragnie otrzymać od przyrodniego brata Osamy.

Bardzo dobrze oceniana książka Steve’a Colla The Bin Ladens została pieczołowicie przygotowana i znakomicie napisana, jednak autor podczas jej tworzenia nie współpracował z rodziną Bin Ladenów. Pisze: „W odpowiedzi na prośby, które kierowałem do rodziny Bin Ladenów przez trzy lata, udało mi się uzyskać jedynie częściową pomoc ze strony jemeńskiego odłamu rodu; patriarchowie mieszkający w Dżuddzie nie zgodzili się na udzielenie obszerniejszych wywiadów. (…) Mimo to po zakończeniu pracy nad książką razem z Julie Tate postanowiliśmy skontaktować się z przedstawicielami rodziny i poprosić o sprawdze-nie zgromadzonego przez nas materiału na temat żyjących członków klanu Bin Ladenów pod kątem rzetelności faktograficznej. Za pośrednictwem adwokatów rodzina odmówiła odpowiedzi na większość przed-

łożonych pytań”.

Szybko dowiedziałam się, że matka Omara była kuzynką w pierwszej linii i pierwszą żoną Osamy. Ich małżeństwo wciąż trwa, mimo że Nadżwa nie mieszka już z mężem. Zdumiałam się, gdy pewnego dnia otrzymałam od niej list, w którym opowiadała mi o swoim czwartym synu. Jej gest bardzo mnie poruszył, ponieważ zdawałam sobie sprawę, ile musiało ją kosztować napisanie listu do nieznanej Amerykanki. Od Omara wiedziałam, że jego mama jest konserwatywną muzułmanką,

która prawie całe życie spędziła w odosobnieniu. Takiej osobie niezwykle trudno jest otworzyć się przed człowiekiem z Zachodu.

Nadżwa była jednak niezwykle dumna ze swojego syna i chętnie

przytaczała różne opowieści dotyczące życia Omara. Po lekturze listu poczułam, że muszę zapytać Omara, czy jego matka nie zgodziłaby się opowiedzieć również o sobie.

Ku mojemu zdziwieniu Nadżwa wyraziła zgodę, zaznaczyła jednak, że robi to dla syna, który prosił ją, by wzięła udział w naszym przedsię-

wzięciu. Nadżwa w żadnym razie nie chciała, by książka była atakiem skierowanym przeciwko Osamie. Niektórych tematów w ogóle nie zgodziła się poruszać, o innych zaś - takich jak wojna czy udział męża w dżihadzie - niewiele wiedziała, ponieważ nie była w nie wtajemni-czona. Czułam jednak, że jej historia, historia pierwszej i najważniejszej żony Osamy Bin Ladena, warta jest opowiedzenia.

W pewnym momencie przyszło mi do głowy, że wspomnienia Omara

będą pierwszą opowieścią autorstwa prawdziwego Bin Ladena. Będzie to jedyna relacja dotycząca życia osobistego okrytego niesławą terrorysty.

Rozmawiałam z Omarem jeszcze kilka razy i pytałam go między innymi o to, jaki jest jego stosunek do działalności ojca i faktu, że spowodowała ona śmierć tysięcy niewinnych osób. Odmówiłabym spisania tej historii, gdyby Omar uważał, że akcje terrorystyczne przygotowane przez jego ojca powinny być choćby w pewnym stopniu usprawiedli-wione. Zaniepokoiły mnie również liczne artykuły umieszczone w internecie, w których Omar oceniał działania Osamy Bin Ladena w nie-

jednoznaczny sposób. Z jednej strony uważał się za zdeklarowanego przeciwnika wojny i zwolennika pokojowego rozwiązywania problemów, z drugiej zaś nie potrafił pogodzić się z tym, że jego ojciec jest odpowiedzialny za zamachy z 11 września i inne haniebne akty terroru. Potem jednak uświadomiłam sobie, że zapewne każdemu z nas byłoby równie trudno uwierzyć, iż nasi najbliżsi dopuszczają się potwornej zbrodni.

Trudno mieć za złe synowi, że nie potrafi pomyśleć o swoim ojcu jako o zbrodniarzu, który wydaje wyrok śmierci na niewinnych cywili. Poza tym świat arabski jest pełen różnego rodzaju teorii spiskowych. Większość dowodów wskazujących na Osamę Bin Ladena jako na sprawcę zamachów z 11 września pochodziła od amerykańskich śledczych, a trzeba pamiętać, że amerykański rząd i jego instytucje są znienawidzone przez społeczność arabską. Prawdę mówiąc, mało który Arab wierzy w jakiekolwiek raporty przedstawiane przez Waszyngton, Londyn, Berlin czy Paryż.

Gdy Osama Bin Laden zaczął rozpowszechniać taśmy magnetofonowe i magnetowidowe, na których przyznawał się do zorganizowania zamachów z 11 września i innych aktów terrorystycznych, Omar w końcu przyznał, że wszystko wskazuje na to, iż faktycznie jego ojciec ponosi odpowiedzialność za te tragiczne wydarzenia. W świetle ujawnionych nagrań Omar musiał wreszcie stawić czoła rzeczywistości i dopuścić do siebie myśl, że jest synem człowieka, który wyrządził wiele złego.

Im więcej się dowiadywałam na temat Osamy Bin Ladena, jego rodziny oraz przywódców i bojowników Al-Kaidy, wśród których Omar dorastał, tym bardziej czułam, że światu należy się opublikowanie tej historii. Myślę, że mamy prawo wiedzieć wszystko o człowieku, który doprowadził do śmierci tylu niewinnych osób, a na pewno nikt nie ukaże nam prawdziwszego jego obrazu niż jego pierwsza żona i czwarty syn.

Na historię ludzkości składają się pojedyncze czyny indywidualnych ludzi. Oczywiście charakter tych czynów może być dwojaki - istnieje ogromna przepaść między świetlaną epoką Renesansu a tragicznymi wydarzeniami z 11 września 2001 roku. Ci z nas, którzy przeżyli ów sądny dzień, zobaczyli, jak nisko może upaść człowiek. Jako pisarka, zapalona czytelniczka, podróżniczka oraz osoba niezmiernie ciekawa świata po latach obserwacji i rozmyślań doszłam do wniosku, że przyczyną wielu nieszczęść i konfliktów często bywa brak wiedzy i wykształcenia. Żeby zatem w przyszłości nie dochodziło do tak okrutnych wydarzeń, na-leży przede wszystkim kształtować umysły młodych ludzi, ponieważ większa świadomość prowadzi do zrozumienia i porozumienia mię-

dzy różnymi grupami etnicznymi i religijnymi. Być może dzięki temu nadejdzie kiedyś cudowny dzień, w którym zobaczymy świat wolny od przemocy. Mocno wierzę w to, że największą rolę w promowaniu glo-balnego pokoju odgrywa odpowiednie wykształcenie dzieci i młodzieży.

Dlatego też część dochodów uzyskanych ze sprzedaży niniejszej książki zostanie przeznaczona na cele edukacyjne.

Niech wszystkie drogi prowadzą do pokoju.

Jean Sasson

\ ANEKS A y

RODZINA OSAMY BIN LADENA

Kim byli? Co się z nimi stało?

Uwaga na temat pisowni nazwisk: według Omara Bin Ladena imię i nazwisko jego ojca w wielu publikacjach zapisywane są niepoprawnie, a poprawna forma brzmi: „Ossama Binladen”. Aby ułatwić czytelnikowi odbiór książki, zdecydowano się jednak pozostać przy zapisie stosowanym w większości publikacji, czyli „Osama Bin Laden”.

RODZICE OSAMY BIN LADENA

ALIA GANEM

Matka Osamy Alia urodziła się w 1943 roku w syryjskim mieście Latakia. W1956

roku wyszła za mąż za Mohammeda Bin Ladena i przeprowadziła się do Arabii Saudyjskiej, gdzie 15 lutego 1957 roku przyszło na świat ich jedyne dziecko, Osama. Kiedy chłopiec miał rok, Alia po raz drugi zaszła w ciążę, ale straciła dziecko na skutek wypadku podczas prania, do którego doszło z powodu wady konstrukcyjnej automatu. Niedługo potem poprosiła męża o rozwód, który został jej udzielony. W Arabii Saudyjskiej rozwiedziona kobieta nie może żyć samotnie, dlatego Alia wkrótce powtórnie wyszła za mąż. Jej partnerem został

Mohammed al-Attas, dobry człowiek i szanowany pracownik szybko rozwija jącej się firmy budowlanej byłego męża Alii.

Alia i Mohammed al-Attas mieli czworo dzieci, trzech synów i córkę. Osa ma mieszkał razem z matką, ojczymem i czwórką przyrodniego rodzeństwa w dzielnicy Muszraf w Dżuddzie. Tu dorastał i tu przywiózł swoją kuzynkę i pierwszą żonę Nadżwę.

Alia, kochająca matka, ponoć nie może pogodzić się z faktem, że jej syn był

zaangażowany w zamachy z 11 września 2001 roku. W 2009 roku Alia i Mo hammed wciąż mieszkali w tym samym domu, w którym wychował się Osama

MOHAMMED AL-ATTAS

Ojczym Osamy wywodzi się z Dżuddy, ze starego rodu kupieckiego. Omar mówi, że jego przybrany dziadek jest łagodnym i dobrym człowiekiem, ko chanym i szanowanym przez wszystkich, którzy go znają, również przez swe go pasierba Osamę.

MOHAMMED BIN LADEN

Oficjalne dane na temat daty i miejsca urodzin Mohammeda Bin Ladena nie zachowały się, przyjmuje się jednak, że ojciec Osamy Bin Ladena urodził się między 1906 a 1908 rokiem w miejscowości Rubat położonej w prowincji Ha dramaut na południowym wschodzie Jemenu. Nagła śmierć ojca zmusiła Mo hammeda i jego młodszego brata Abdullaha do wyjazdu z Jemenu w poszu kiwaniu pracy. Przez kilka lat bracia podróżowali i imali się różnych zajęć, by w końcu osiedlić się na stałe w Arabii Saudyjskiej. Mohammedowi, który zaczął

działać w branży budowlanej, udało się zdobyć zaufanie pierwszego saudyj skiego władcy, króla Abd al-Aziza al-Sauda. Dość szybko Mohammed utworzył

przedsiębiorstwo o nazwie Saudi Bin Laden Group, które stało się jedną z naj większych korporacji w Arabii Saudyjskiej. Z czasem firma zaczęła otwierać swe oddziały również w innych państwach regionu. Zamożny Mohammed Bin La den wielokrotnie się żenił i doczekał się licznego potomstwa: dwudziestu dwóch synów i trzydziestu trzech córek. Omar twierdzi, że jego ojciec jest osiemna stym synem. Mohammed Bin Laden zginął 1967 roku w katastrofie lotniczej.

ŻONY

NADŻWA GANEM, POŚLUBIONA W 1974

Nadżwa Ganem urodziła się w 1958 roku w Latakii w Syrii, jako córka Ibrahima i Nabihy. Ibrahim, zanim został mężem Nahiby, był w pięciu związkach mał-

żeńskich, ale za każdym razem były to związki monogamiczne. Z poprzednich małżeństw miał tylko jedno dziecko, syna o imieniu Ali. Nabiha była szóstą i ostatnią żoną Ibrahima. Urodziła im się piątka dzieci: Nadżi, Nadżwa, Nabil, Ahmed i Leila. W 1974 roku piętnastoletnia Nadżwa wyszła za mąż za swego siedemnastoletniego kuzyna Osamę. W cztery lub pięć miesięcy po ślubie Osama, Alia i Mohammed al-Attas przyjechali do Syrii, by odwieźć Nadżwę do jej nowego domu w Dżuddzie w Arabii Saudyjskiej. Ibrahim również towarzyszył

córce w tej podróży i został w Dżuddzie z dłuższą wizytą.

Nadżwa i Osama doczekali się jedenaściorga dzieci. Nadżwa przeprowadziła się razem z mężem z Arabii Saudyjskiej do Sudanu, potem zaś do Afganistanu. Między 7-9 września 2001 roku opuściła Afganistan na zawsze. Obecnie mieszka w Syrii z synem Abdulem Ramanem i dwoma najmłodszymi córkami.

CHADIDŻA SZARIF, POŚLUBIONA W 1983

Chadidża, starsza o dziewięć lat od swego męża Osamy, pochodzi z rodziny wywodzącej się od proroka Mahometa. Zdobyła bardzo dobre wykształcenie i zanim wyszła za mąż za Osamę Bin Ladena, pracowała jako nauczycielka.

Po urodzeniu trójki dzieci poprosiła o rozwód i wróciła z Sudanu do Arabii Saudyjskiej, gdzie mieszka do chwili obecnej. Jej najstarszy syn Ali przebywa w zakładzie karnym na mocy wyroku, który skazał go na piętnaście lat pozba-wienia wolności za nielegalne posiadanie broni.

CHAIRIA SABAR, POŚLUBIONA W 1985

Rodzina Chairii również jest uznawana za potomków proroka Mahometa. Mał-

żeństwo Chairii, nauczycielki głuchoniemych dzieci, z Osamą zaaranżowała Nadżwa. Chairia urodziła jedno dziecko, syna Hamzę, i pozostała z mężem w Afganistanie po wydarzeniach z 11 września 2001 roku. Jej dalsze losy nie są znane i nie wiadomo, czy przeżyła razem z synem bombardowania przepro-wadzane przez Amerykanów w październiku i listopadzie 2001 roku.

SIHAM SABAR, POŚLUBIONA W 1987

Rodzina Siham także wywodzi się od proroka Mahometa. Siham jest czwartą żoną Osamy i matką czwórki jego dzieci. Po wydarzeniach 11 września 2001

roku pozostała w Afganistanie z rodziną. Jej dalsze losy również nie są znane i nie wiadomo, czy razem z dziećmi przeżyła akcję odwetową Amerykanów.

PIĄTE MAŁŻEŃSTWO (UNIEWAŻNIONE)

Piąty związek małżeński Osama zawarł w Chartumie w Sudanie niedługo po rozwodzie z drugą żoną. Nadżwa Bin Laden twierdzi jednak, że małżeństwo to nie zostało skonsumowane i w ciągu czterdziestu ośmiu godzin zostało unieważnione.

AMAL AL-SADA, POŚLUBIONA POD KONIEC 2000

LUB NA POCZĄTKU 2001

Jeśli nie liczyć małżeństwa, które zostało anulowane, Amal jest piątą żoną Osa-my. Urodziła mu jedną córkę, Safię. Nie wiadomo, czy Amal razem z dzieckiem wróciła do Jemenu po wydarzeniach z 11 września 2001 roku, czy też została w Afganistanie podczas bombardowań.

DZIECI Z PIERWSZEGO MAŁŻEŃSTWA, Z NADŻWĄ GANEM

ABDULLAH

Pierwsze dziecko i najstarszy syn Nadżwy i Osamy urodził się w 1976 roku w Dżuddzie. Jako pierworodny Abdullah cieszył się uprzywilejowaną pozycją wśród rodzeństwa. Kiedy miał kilkanaście lat, zaczął mieć własne zdanie na t mat spraw dotyczących rodziny. W1995 roku wyjechał z Chartumu do Dżuddy, gdzie poślubił kuzynkę Tiajbę Mohammed Bin Laden. Po ślubie zdecydował

się nie wracać do Sudanu, ale osiedlić razem z rodziną w Dżuddzie. Abdull prowadzi niewielką firmę, wiedzie spokojne życie i unika rozgłosu. Pozostaje w bliskich stosunkach z matką, którą odwiedza w Syrii. W 2009 roku miał

trzydzieści trzy lata.

ABDUi RAMAN

Drugie dziecko i drugi syn Nadżwy urodził się w 1978 roku w Dżuddzie. We-dług Omara jego brat Abdul Raman był wyjątkowym dzieckiem, które wymagało specjalnej troski. Abdul Raman wyjechał z Afganistanu razem z matką we wrześniu 2001 roku. Od tamtej pory nie udało mu się ponownie uzyskać obywatelstwa saudyjskiego, a bez oficjalnych dokumentów trudno mu było znaleźć zatrudnienie i się ożenić. Abdul Raman, miłośnik koni, mieszka razem z matką i dwoma młodszymi siostrami w Latakii. Podobnie jak Abdullah unika rozgłosu. W 2009 roku miał trzydzieści jeden lat.


SAAD

Trzecie dziecko i trzeci syn Nadżwy urodził się w 1978 roku w Dżuddzie. Już jako dziecko był bardzo rozmowny i cecha ta nie ustąpiła wraz z wiekiem. Ga-datliwość Saada często irytowała jego braci i innych ludzi. Osama nie pozwolił Saadowi, jego żonie, z pochodzenia Sudance, oraz ich synowi wyjechać z Afganistanu razem z matką w 2001 roku. Od tamtej pory do rodziny dotarły doniesienia o rzekomym aresztowaniu Saada w Iranie, jednak pogłoski te nigdy nie zostały oficjalnie potwierdzone. Niedawno pojawiły się nowe relacje dotyczące Saada, według których miał on wyjść z więzienia i opuścić Iran, ale nikt, nawet Nadżwa, nie ma pewności co do losu Saada. W 2009 roku, jeśli żył, miał trzydzieści lat.



OMAR

Czwarte dziecko i czwarty syn Nadżwy urodził się w 1981 roku w Dżuddzie.

Omar zawsze był blisko związany z matką i najbardziej ze wszystkich synów buntował się przeciwko ojcu i prowadzonemu przez niego dżihadowi. Jego marzeniem było stworzenie ruchu na rzecz pokoju, który przeciwstawiłby się idei agresywnego dżihadu i promował bezkonfliktowe rozwiązywanie problemów wynikających z różnic kulturowych i religijnych.

W 2001 roku wyjechał z Afganistanu i rozpoczął nowe życie, w którym musiał stawić czoła wielu wyzwaniom. Udało mu się odzyskać obywatelstwo saudyjskie, ale miał trudności z odnalezieniem się w świecie biznesu. W życiu prywatnym wiodło mu się lepiej, ożenił się i został ojcem. Ma jednego syna, Ahmeda. Podczas którejś ze swoich podróży poznał w Egipcie pewną Brytyj-kę. Uczucie, które zrodziło się między nimi, doprowadziło do zakończenia pierwszego związku małżeńskiego Omara. Od tamtej pory Omar coraz częś-

ciej i głośniej wzywa do zaprzestania przemocy w nadziei, że nazwisko Bin Laden będzie kiedyś kojarzone z działaniami na rzecz pokoju, a nie tylko z ter-roryzmem. Pragnął wyjechać do ojczystego kraju swojej drugiej żony, by tam rozpocząć tworzenie pokojowego ruchu, pojawiły się jednak problemy z uzy-skaniem wizy małżeńskiej. Omar zwrócił się z prośbą do rządu brytyjskiego o udzielenie mu azylu politycznego, ale wciąż nie uzyskał pozytywnej odpowiedzi. Dzięki wspaniałomyślności władz Kataru, czekając na rozpatrzenie po-dania o wizę, Omar razem z żoną osiedlili się w tym właśnie kraju. W chwili gdy powstawała niniejsza książka, Omar powrócił do Arabii Saudyjskiej, swej ukochanej ojczyzny. W 2009 roku miał dwadzieścia osiem lat.

OSMAN

Piąte dziecko i piąty syn Nadżwy urodził się w 1983 roku w Dżuddzie. W 2001

roku Osman poślubił córkę Egipcjanina Mohammeda Szaukiego al-Islambu-

liego, wysoko postawionego członka organizacji Al-Dżama’a al-Islamija kierowanej przez szejka Omara Abdela Ramana. Mohammed Szauki al-Islambuli od wielu lat blisko współpracował także z Al-Kaidą. W 1997 roku oskarżono go (razem ze stu siedmioma innymi podejrzanymi) o spiskowanie w celu popełnienia morderstwa na prezydencie Egiptu Hosni Mubaraku oraz innych egipskich przywódcach. Brat Al-Islambuliego Chalid okrył się niesławą w 1981

roku, kiedy dokonał zamachu na prezydenta as-Sadata. Biegnąc w stronę prezydenta, krzyknął: „Śmierć faraonowi”, po czym pociągnął za spust. Chalid został aresztowany, osądzony i stracony w kwietniu 1982 roku.

Osama nie pozwolił Osmanowi ani jego żonie wyjechać z Afganistanu z Nadż-

wą. Do rodziny dochodziły plotki o rzekomej wspólnej ucieczce Osmana i doktora Ajmana az-Zawahiriego z Afganistanu podczas amerykańskich ataków rakietowych w październiku i listopadzie 2001 roku, doniesienia te nie są jednak potwierdzone żadnymi dowodami. Nadżwa nie zna dalszych losów swojego pią-

tego syna i jego żony. W 2009 roku Osman, jeśli żył, miał dwadzieścia sześć lat.

MOHAMMED

Szóste dziecko i szósty syn Nadżwy urodził się w 1985 roku w Dżuddzie. Omar twierdzi, że Mohammed został wybrany przez ojca na następcę, który w przyszło-

ści miałby objąć kierownictwo Al-Kaidy. (Pierwszy wybór Osamy Bin Ladena padł

na Omara, ale gdy ten otwarcie wyraził swój sprzeciw wobec używania przemocy, Osama przeniósł swe nadzieje na młodszego syna). Omar utrzymuje również, że Mohammed ma większe od innych braci predyspozycje do tego, by stać się ważną postacią w organizacji ojca. W 2001 roku Mohammed poślubił córkę Abu Hafsa i wydawał się jedynym synem zadowolonym z pobytu w Afganistanie, ponieważ nie prosił ojca o pozwolenie na wyjazd. Nadżwa nie zna dalszych losów Mohammeda i jego żony. W 2009 roku, jeśli żył, miał dwadzieścia cztery lata.

FATIMA

Siódme dziecko i pierwsza córka Nadżwy urodziła się w Medynie w 1987 roku.

W1999 roku Fatima skończyła dwanaście lat i wyszła za mąż za saudyjskiego wojownika Mohammeda. Małżeństwo to na prośbę ojca zaaranżował Omar.

Mąż Fatimy zginął podczas bombardowań przeprowadzonych przez Amerykę w październiku i listopadzie 2001 roku. Nadżwa nie zna dalszych losów córki, chociaż rodzina przypuszcza, że Fatima mieszka przy ojcu w Pakistanie na te-rytoriach plemiennych. W 2009 roku, jeśli żyła, miała dwadzieścia dwa lata.

IMAN

Ósme dziecko i druga córka Nadżwy urodziła się w 1990 roku w Dżuddzie. Chociaż w 2001 roku Iman miała zaledwie jedenaście lat, Osama nie zgodził się, by opuściła Afganistan razem z matką. Nadżwa nie zna dalszych losów drugiej córki. Można przypuszczać, że jeśli dziewczynka przeżyła amerykańskie ataki w 2001 roku, ojciec zapewne wkrótce wydał ją za mąż. W 2009 roku, jeśli żyła, miała dziewiętnaście lat i najprawdopodobniej mieszkała z mężem w Pakistanie.

LADIN, ZWANY RÓWNIEŻ BAKR

Dziewiąte dziecko i siódmy syn Nadżwy przyszedł na świat w 1993 roku w Dżuddzie. Chociaż rodzina Bin Ladenów mieszkała wtedy w Chartumie, Nadżwa poleciała do Arabii Saudyjskiej, żeby urodzić swoje dziewiąte dziecko. Ladin miał

zaledwie siedem lat, gdy jego matka w 2001 roku wyjeżdżała do Syrii, ale Osama nie zgodził się, by ich najmłodszy syn opuścił Afganistan. Nadżwa nie zna dalszych losów syna, ale rodzina podejrzewa, że jeśli Ladin przeżył bombar dowania w 2001 roku, mieszka obecnie w Pakistanie razem z ojcem. W 2009

roku Ladin, jeśli żył, miał szesnaście lat.

RUKAJA

Dziesiąte dziecko i trzecia córka Nadżwy urodziła się w 1997 roku w Dżalalabadzie w Afganistanie. Ponieważ w 1999 roku Rukaja miała tylko dwa lata, Osama pozwolił Nadżwie zabrać ją do Syrii, gdzie Nadżwa miała urodzić jedenaste dziecko. Osama zgodził się również, by Rukaja wyjechała z matką z Afganistanu 9 września 2001 roku. Obecnie Rukaja mieszka z matką w Syrii.

W 2009 roku miała dwanaście lat.

NUR

Jedenaste dziecko i czwarta córka Nadżwy urodziła się w Latakii w Syrii w 1999

roku. Osama zgodził się, by Nadżwa, opuszczając Afganistan we wrześniu 2001 roku, zabrała Nur ze sobą. Obecnie Nur mieszka z matką w Syrii. W 2009

roku miała dziesięć lat.

DZIECI Z DRUGIEGO MAŁŻEŃSTWA, Z CHADIDŻĄ

ALI

Pierwsze dziecko i pierwszy syn Chadidży i Osamy przyszedł na świat w Dżud dzie w Arabii Saudyjskiej. Po rozwodzie z Osamą Chadidża wyjechała z Chartumu do Arabii Saudyjskiej i zabrała ze sobą dziesięcioletniego wówczas syna.

Rok później Ali przyjechał do Chartumu w odwiedziny do ojca i przyrodniego rodzeństwa.

Kilka lat później Ali został aresztowany przez saudyjskie służby porządkowe i oskarżony o nielegalne posiadanie broni. W 2008 roku, po spędzeniu kilku lat w areszcie, Ali został skazany na piętnaście lat więzienia. Rodzina uważa że Ali jest niewinny. W 2009 roku miał dwadzieścia trzy lata.

AMER

Drugie dziecko i drugi syn Chadidży i Osamy urodził się w 1990 roku w Dżuddzie. Kiedy Chadidża opuściła Chartum, Amer wyjechał razem z nią i nigdy więcej nie widział się z ojcem. Obecnie mieszka w Arabii Saudyjskiej. W 2009

roku miał dziewiętnaście lat.

AISZA

Trzecie dziecko i pierwsza córka Chadidży i Osamy urodziła się w 1992 roku w Chartumie w Sudanie. W 1993 roku, gdy Chadidża wyjechała z Chartumu, zabrała ze sobą Aiszę, która nigdy więcej nie widziała swego ojca. Obecnie Aisza mieszka w Arabii Saudyjskiej. W 2009 roku miała siedemnaście lat.

DZIECI Z TRZECIEGO MAŁŻEŃSTWA, Z CHAIRIĄ

HAMZA

Pierwsze dziecko i pierwszy syn Chairii i Osamy urodził się w 1989 roku w Dżuddzie w Arabii Saudyjskiej. W 2001 roku Hamza mieszkał z matką w Afganistanie i pozostawał jedynym dzieckiem Chairii. Nie wiadomo, czy przeżył

amerykańskie ataki w październiku i listopadzie 2001 roku. W 2008 roku Al-

-Kaida opublikowała taśmę magnetofonową z przesłaniem, które ponoć wygłasza Hamza. Omar twierdzi jednak, że nagranie to zostało zrobione wiele lat wcześniej, jeszcze przed wydarzeniami 11 września 2001 roku. Osama miał

wtedy szukać ochotników, którzy nagraliby przesłanie, i Hamza jako jedyny spośród braci się zgłosił. Jeśli Hamza przeżył bombardowania w 2001 roku, przypuszczalnie mieszka na terenach plemiennych w Pakistanie. W 2009 roku, jeśli żył, miał dwadzieścia lat.

DZIECI Z CZWARTEGO MAŁŻEŃSTWA, Z SIHAM

CHADIDŻA

Pierwsze dziecko i pierwsza córka Siham i Osamy urodziła się w 1988 roku w Dżuddzie w Arabii Saudyjskiej. W 1999 roku, gdy miała zaledwie jedena-

ście lat, ojciec zaaranżował jej ślub z saudyjskim wojownikiem Abdullahem.

Chadidża, tak samo jak jej matka, nie wyjechała z Afganistanu i przebywała na terenie tego kraju podczas amerykańskich bombardowań w październiku i listopadzie 2001 roku. Rodzina podejrzewa, że jeśli przeżyła ataki, mieszka obecnie w Pakistanie. W 2009 roku, jeśli żyła, miała dwadzieścia jeden lat.

CHALID

Drugie dziecko i pierwszy syn Siham urodził się w 1989 roku w Dżuddzie w Arabii Saudyjskiej. Losy Chalida nie są znane, wiadomo jedynie, że w 2001

roku mieszkał razem z matką w Afganistanie. Jeśli przeżył bombardowania z 2001 roku, najprawdopodobniej przebywa teraz razem z rodzicami w Pakistanie. W 2009 roku, jeśli żył, miał dwadzieścia lat.

MIRIAM

Trzecie dziecko i druga córka Siham przyszła na świat w 1990 roku w Dżuddzie w Arabii Saudyjskiej. Urodziła się przed terminem, w tym samym dniu, w któ-

rym przyszła na świat jej przyrodnia siostra Iman, córka Nadżwy. Jako wcześ-

niak Miriam miała problemy zdrowotne. Jej obecne losy nie są znane, wiadomo jedynie, że pozostała razem z matką w Afganistanie. Jeśli przeżyła amerykań-

skie ataki w 2001 roku, prawdopodobnie wcześnie wyszła za mąż i zamieszkała w Pakistanie blisko rodziców. W 2009 roku, jeśli żyła, miała dziewiętnaście lat.

SUMAJA

Czwarte dziecko i trzecia córka Siham urodziła się w 1992 roku w Chartumie w Sudanie. Jej obecne losy nie są znane, wiadomo jedynie, że w 2001 roku zosta-

ła ze swoją matką w Afganistanie. Jeśli przeżyła amerykańskie bombardowania w 2001 roku, ojciec najprawdopodobniej wcześnie wydał ją za mąż i zamieszka-

ła blisko rodziny w Pakistanie. W 2009 roku, jeśli żyła, miała siedemnaście lat.

DZIECI Z PIĄTEGO MAŁŻEŃSTWA, Z JEMENKĄ AMAL AL-SADĄ

SAFIA

Pierwsze dziecko i pierwsza córka Amal i Osamy. Mimo że Amal wyszła za mąż za Osamę Bin Ladena w Kandaharze jeszcze przed wyjazdem Nadżwy, pierwsza żona nie wiedziała wiele na temat ślubu i nowej wybranki męża. Obecne losy Amal i jej córki Safii nie są znane. Według niektórych doniesień Osama wysłał Amal i Sanę do Jemenu przed wydarzeniami z 11 września 2001 roku.

Inne źródła utrzymują, że Amal i Sana pozostały w Afganistanie z Osamą, po czym razem ze wszystkimi żonami i dziećmi, które również przebywały na terenie tego kraju, uciekły do Pakistanu. Nadżwa i Omar nie mają kontaktu ze swą najbliższą rodziną, dlatego nie są w stanie ustalić losów wielu jej członków. W 2009 roku Safia, jeśli żyła, miała około ośmiu lat.

ANEKS B )•

CHRONOLOGICZNY PRZEGLĄD WYDARZEŃ

Z ŻYCIA OSAMY BIN LADENA

Poniżej przedstawiam przegląd najważniejszych wydarzeń, które miały miejsce zarówno w życiu osobistym Osamy Bin Ladena, jak i w jego działalności 431

politycznej, militarnej i religijnej w latach 1957-2009.

1957: Piątek 15 lutego 1957 roku. We wczesnych godzinach rannych Osama Bin Mohammed Bin Awad Bin Aboud Bin Laden al-Katani* przychodzi na świat w Rijadzie w Arabii Saudyjskiej, jako syn Mohammeda Awada Bin Ladena i Alii Ganem. Jest osiemnastym z dwudziestu dwóch synów Mohammeda oraz pierwszym dzieckiem Alii. Zarówno rodzina jego ojca, jak i matki pochodzi z prowincji Hadramaut w Jemenie. W młodości Mohammed Bin Laden osiedlił się w Arabii Saudyjskiej i otrzymał obywatelstwo saudyjskie. Rodzina Alii Ganem zamieszkała w Syrii i uzyskała obywatelstwo syryjskie. Ich jedyne dziecko, Osama, urodziło się jako obywatel Arabii Saudyjskiej.

* Omar Bin Laden utrzymuje, że swego czasu jego ojciec poinformował rodzinę, jakoby ich prawdziwe nazwisko miało brzmieć Al-Katani, ale Mohammed Bin Laden z niewiadomych przyczyn zrezygnował z używania go w oficjalnych dokumentach. Twierdzenia tego nie do-kumentują żadne inne źródła.

1959: Mohammed Awad Bin Laden i Alia Ganem rozwodzą się. Ich syn Osama zostaje przy matce, ale wciąż należy także do rodziny ojca.

1959: Alia Ganem wychodzi za mąż za Mohammeda al-Attasa, w przyszłości ojca jej czwórki dzieci.

1963: Osama zostaje zapisany do szkoły podstawowej Al-Thager Model School w Dżuddzie, uznawanej za jedną z najbardziej postępowych placówek oświa-towych w Arabii Saudyjskiej.

1966: Ojciec Osamy kupuje swój pierwszy samolot.

1967: 3 września nad Um w Arabii Saudyjskiej dochodzi do katastrofy lotniczej, w której ginie ojciec Osamy Mohammed Bin Laden.

1974: Siedemnastoletni Osama żeni się z piętnastoletnią Nadżwą Ganem, córką brata swojej matki, czyli kuzynką w pierwszej linii. Skromne przyjęcie weselne odbywa się w Syrii, w domu rodzinnym Nadżwy. Nadżwa twierdzi, że doniesienia medialne informujące o tym, jakoby została zmuszona do małżeństwa z Osamą, są nieprawdziwe, ponieważ wyszła za mąż z miłości. Po otrzymaniu odpowiednich dokumentów Nadżwa wyjeżdża z mężem do Dżuddy w Arabii Saudyjskiej. Młode małżeństwo mieszka w domu rodzinnym Osamy, który kończy szkołę średnią.

1974: Osama przejmuje część obowiązków w Saudi Bin Laden Group, ogromnej międzynarodowej korporacji budowlanej stworzonej przez ojca.

1976: Osama zapisuje się na Uniwersytet Króla Sauda w Dżuddzie, gdzie stu-diuje ekonomię i zarządzanie. (Nadżwa twierdzi, że w rzeczywistości jej mąż nigdy nie studiował inżynierii, chociaż często mu się to przypisuje). W tym okresie wielu muzułmanów na Bliskim Wschodzie przechodzi religijne prze-budzenie, zwane Salwa, wywołane sromotną klęską Egiptu, Jordanii i Syrii w wojnie z Izraelem w 1967 roku. Osama osiąga pełnoletność właśnie w tym niespokojnym, pełnym przemian czasie.

1976: Na świat przychodzi pierwszy syn Osamy i Nadżwy, Abdullah. Od tej chwili rodzina i przyjaciele Osamy będą go nazywać Abu Abdullah, co znaczy ojciec Abdullaha, a Nadżwa zyska miano Um Abdullah, czyli matki Abdullaha.

1978: Na świat przychodzi drugi syn Osamy i Nadżwy, Abdul Raman.

1979: Według kalendarza muzułmańskiego rozpoczyna się nowe stulecie.

1979: Osama i Nadżwa razem z dwójką dzieci lecą przez Anglię do Stanów Zjednoczonych, gdzie Osama spotyka się z Abdullahem Azzamem, człowiekiem przez wielu uznawanym za pierwszego mentora przyszłego przywódcy Al-Kaidy. Abdullah Azzam objeżdżał Amerykę, wygłaszając przemówienia, w których nakłaniał muzułmanów do wspierania dżihadu. Osama, który od pewnego czasu coraz bardziej interesuje się ideą dżihadu, spotka się z Abdullahem Azzamem, by omówić swój udział w organizowanym przez Azzama ruchu. Podczas podróży Abdul Raman choruje i wymaga opieki lekarskiej.

1979: Na świat przychodzi trzeci syn Osamy i Nadżwy, Saad.

1979: Na międzynarodową społeczność muzułmańską spada straszliwy cios.

20 listopada, podczas zakończenia dorocznej pielgrzymki do Mekki zwanej hadżdż, gdy imam rozpoczął pierwszą poranną modlitwę, w Wielkim Mecze-

cie wypełnionym pielgrzymami z całego świata rozlegają się strzały.

Trzystu uzbrojonych rebeliantów dowodzonych przez Dżuhajmana al-Ota-ibiego, byłego kaprala saudyjskiej Gwardii Narodowej, przejmuje kontrolę nad meczetem i przez system głośników zamontowanych w całej Mekce ogłasza, że wszyscy pielgrzymi znajdujący się na terenie Wielkiego Meczetu są zakładnikami.

Saudyjskie wojsko i Gwardia Narodowa nakazują ewakuację mieszkańców miasta i otaczają Wielki Meczet. Ponieważ Koran zabrania używania przemocy na terenie świętych miejsc, rodzina królewska zwraca się do autorytetów religijnych o zgodę na użycie siły wobec rebeliantów i zgodę taką otrzymuje.

Wywiązuje się bitwa, która trwa dwa tygodnie i kończy się 4 grudnia 1979

roku, kiedy to ostatnie pomieszczenia na terenie Wielkiego Meczetu zostają od-bite. Według oficjalnych danych podczas operacji zginęło dwustu pięćdziesięciu pięciu buntowników, żołnierzy i pielgrzymów, a pięćset sześćdziesiąt osób zostało rannych. Rebelianci, którzy pozostali przy życiu, zostali aresztowani i skazani na śmierć przez ścięcie głowy. Wykonano sześćdziesiąt trzy egzekucje.

1979: 26 grudnia Związek Radziecki rozpoczyna inwazję na Afganistan.

1980: Osama przeciwstawia się działaniom „bezbożnych komunistów”, zbie-rając fundusze mające wspierać afgański ruch oporu, złożony z bojowników zwanych mudżahedinami. Jego przyjaciel i mentor Abdullah Azzam zakłada organizację, która zajmuje się przekazywaniem pomocy mudżahedinom. Osama, wspierany przez swą zamożną rodzinę oraz rząd saudyjski, zostaje głównym finansistą organizacji.

1980: Osama wyrusza w pierwszą podróż do Pakistanu, by dostarczyć zaopatrzenie i zaoferować pomoc afgańskim muzułmanom. Jego zaangażowanie w walkę przeciwko Związkowi Radzieckiemu coraz bardziej rośnie i spycha na dalszy plan edukację oraz obowiązki rodzinne.

1980 lub 1981: Z powodu zaangażowania w dżihad Osama porzuca studia, mimo że został mu zaledwie semestr do ich ukończenia.

1981: Osama kontynuuje działalność na rzecz afgańskiego ruchu oporu, zbiera fundusze i organizuje dostawy do Pakistanu.

1981: W marcu przychodzi na świat czwarty syn Osamy i Nadżwy, Omar.

1982: Osamę Bin Ladena coraz bardziej pochłania konflikt w Afganistanie, który nieco zmienił swój charakter. Rosjanie zajęli wszystkie większe miasta, dlatego mudżahedini rozpoczęli wojnę partyzancką. Od 1980 do 1985 roku armia radziecka przeprowadzi pięć wielkich ofensyw, w wyniku których dojdzie do zaciekłych walk. Przyjaciel Osamy Abdullah Azzam zajmuje się rekrutowa-niem arabskich ochotników, Osama zaś w dalszym ciągu jest odpowiedzialny za organizowanie wsparcia finansowego, które pochodzi głównie od zamoż-

nych ofiarodawców z rejonu Zatoki Perskiej.

1982: Podczas pobytu w Pakistanie i Afganistanie Osama poznaje egipskich radykalnych działaczy muzułmańskich, którzy najpierw zainspirują go do prowadzenia dżihadu, potem zaś staną się jego zwolennikami. Pięciu najważniejszych z nich to: Mohammed Atef (Abu Hafs), doktor Ajman az-Zawahiri, Abu Ubajda al-Bansziri oraz Omar Abdel Raman.

1983: Osama kupuje w Dżuddzie duży budynek złożony z dwunastu mieszkań i przeprowadza się tam razem z Nadżwą i dziećmi.

1983: Osama żeni się po raz drugi. Jego wybranką jest Saudyjka z Dżuddy, Chadidża Szarif, której rodzina wywodzi się z linii Al-Husajna. (Córka proroka Mahometa miała dwóch synów, Al-Hasana i Al-Husajna. Jeśli któraś saudyjska rodzina pochodzi od proroka, zawsze podaje, z której dokładnie linii się wywodzi).

1983: Na świat przychodzi piąty syn Osamy i Nadżwy, Osman.

1984: Osama zabiera obie żony oraz dzieci do Pakistanu, gdzie na ich przyję-

cie przygotował przestronną willę w Peszawarze, dużym mieście położonym w pobliżu afgańskiej granicy. Od tej pory co pewien czas rodzina będzie przyjeżdżać tu razem z Osamą.

1984: Na świat przychodzi Ali, pierwszy syn Osamy i jego drugiej żony Chadidży. Od tej chwili Chadidża będzie znana jako Um Ali, chociaż Osama już zawsze będzie nosił miano Abu Abdullah.

1984: Osama pomaga Abdullahowi Azzamowi stworzyć Biuro Rekrutacyjne, które zajmuje się rekrutacją i szkoleniem ochotników z różnych krajów oraz przydzieleniem ich do poszczególnych oddziałów mudżahedinów. Biuro współ-

pracuje także z innymi organizacjami, które za jego pośrednictwem przekazują walczącym żywność i broń.

1984: Osama włącza się w coraz więcej działań związanych z dżihadem. Pomaga stworzyć obozy szkoleniowe na terenie Afganistanu, a także angażuje się w budowę tuneli i dróg służących mudżahedinom.

1985: Na świat przychodzi Mohammed, szósty syn Osamy i jego pierwszej żony Nadżwy.

1986: Osama w coraz większym stopniu angażuje się w konflikt radziecko-af-gański. Zakłada bazę wojskową na wschodzie Afganistanu, w pobliżu wioski Dżadżi, oddalonej o piętnaście kilometrów od granicy z Pakistanem. Baza jest przeznaczona dla arabskich bojowników i zostaje nazwana Jaskinią Lwa. Podczas coraz częstszych i dłuższych pobytów w Pakistanie Osama wielokrotnie przekracza granicę z Afganistanem i włącza się do bezpośredniej walki z Rosjanami, stając na czele oddziałów arabskich.

1986: Osama zabiera swego najstarszego syna, dziesięcioletniego Abdullaha, do bazy nieopodal Dżadżi, by zapoznać go z ideą dżihadu. Nieoczekiwanie spotyka się to z krytyką ze strony rodziny oraz współpracowników w Afganista nie, którzy nie pochwalają narażania życia młodego chłopca. Mimo to Osama jeszcze wiele razy będzie próbował wprowadzić swych mało entuzjastycznie nastawionych do tego synów w świat dżihadu.

1986: Do Afganistanu przybywa wielu radykalnych muzułmanów, by walczyć przeciwko radzieckiej okupacji. Rozmowy z nimi sprawiają, że poglądy Osamy również się krystalizują i radykalizują. Zaczyna on uznawać walkę o dobro isla-mu na każdym możliwym froncie za swą życiową misję.

1987: Osama żeni się po raz trzeci. Jego oblubienicą jest Saudyjka z Dżuddy, Chairia Sabar, którą jako kandydatkę na żonę dla Osamy wybrała pierwsza żona Nadżwa.

1987: Wiosną tego roku Osama zaczyna być postrzegany jako bohater wojenny. Stało się to po bitwie o Dżadżi, w której jego oddziały mężnie stawiły czoła Rosjanom.

1987: Osama żeni się po raz czwarty. Jego wybranką jest Saudyjka z Medyny, Siham. Jej rodzina wywodzi się od proroka Mahometa, z linii Al-Hasana. Siham jest siostrą Saada, walczącego u boku Osamy żołnierza, który stał się członkiem rodziny Bin Ladenów poprzez małżeństwo z jedną z bratanic Osamy.

1987: Osama podejmuje się kierowania nową poważną inwestycją budowlaną rodzinnej firmy w Medynie i w związku z tym przeprowadza się tam z żonami i dziećmi.

1987: Na świat przychodzi siódme dziecko Osamy i Nadżwy, Fatima. Fatima jest pierwszą córką Osamy.

1988: Na świat przychodzi pierwsze dziecko Osamy i jego czwartej żony Siham.

Jest to córka o imieniu Chadidża.

1988: W sierpniu tego roku Osama zakłada organizację zwaną Al-Kaida al-

-Askarija, co znaczy „baza wojskowa”. Nieco później nazwa została skrócona do jednego słowa, Al-Kaida, tłumaczonego jako „baza” lub „podstawa”. Osama jest już znanym z arabskich mediów bohaterem, dzięki czemu do jego organizacji zgłasza się wielu ochotników.

1988: Osama zastępuje swojego przyjaciela i mentora Abdullaha Azzama na stanowisku przywódcy arabskich bojowników przygotowujących się w Peszawarze do walki z Rosjanami.

1989: Związek Radziecki wycofuje się z Afganistanu.

1989: Osama powraca do Arabii Saudyjskiej razem z setką żołnierzy, weteranów konfliktu radziecko-afgańskiego, którzy osiedlają się w ojczyźnie swego przywódcy.

1989: Abdullah Azzam i jeden z jego synów zostają zabici w wyniku zamachu bombowego w Peszawarze. Tym sposobem Osama staje się niekwestionowanym przywódcą arabskich bojowników.

1989: Na świat przychodzi pierwsze dziecko Osamy i jego trzeciej żony Chairii -

syn o imieniu Hamza.

1989: Na świat przychodzi drugie dziecko Osamy i jego czwartej żony Siham -

syn o imieniu Chalid.

1990: 2 sierpnia Saddam Husajn atakuje Kuwejt. Osama proponuje saudyjskiej rodzinie królewskiej pomoc oraz ludzi, którzy w każdym momencie mogliby stanąć do obrony królestwa przed ewentualnym zagrożeniem. Osama jest przekonany, że rodzina królewska przyjmie jego plan, i czyni pierwsze przygotowania do działań wojennych.

1990: Rząd saudyjski zezwala Stanom Zjednoczonym na utworzenie międzynarodowej koalicji przeciwko Husajnowi, w której skład wchodzą również kraje muzułmańskie. Ameryka wysyła do Arabii Saudyjskiej swoje wojska.

1990: Osama uważa decyzję saudyjskich władz za zniewagę. Jest wściekły, że oddziały niewiernych żołnierzy mają chronić świętą ziemię islamu, i zaczyna o tym otwarcie mówić, co prowadzi do zdecydowanego ochłodzenia jego stosunków z rodziną królewską.

1990: Na świat przychodzi ósme dziecko Osamy i jego pierwszej żony Nadż-

wy - córka o imieniu Iman.

1990: Na świat przychodzi trzecie dziecko Osamy i jego czwartej żony Siham -

córka o imieniu Miriam. (Miriam i Iman rodzą się w tym samym dniu).

1990: Na świat przychodzi drugie dziecko Osamy i jego drugiej żony Chadidży - syn o imieniu Amer.

1990: Władze saudyjskie żądają, by Osama zaprzestał krytykowania rodziny królewskiej i jej decyzji. Osama nie poddaje się tym naciskom i jeszcze głoś-

niej wyraża swój sprzeciw. W związku z tym rząd saudyjski ogranicza Osamie swobodę ruchów, zakazując mu wyjazdów za granicę.

1991: Koalicja, na której czele stoją Stany Zjednoczone, angażuje się w wojnę w Zatoce Perskiej. Po wygraniu wojny amerykańska armia pozostawia część oddziałów na terenie Arabii Saudyjskiej. Osama i inni działacze religijni sprze-ciwiają się trwałej obecności niewiernych w dwóch najświętszych miejscach islamu, w Mekce i Medynie. Słychać coraz więcej głosów sprzeciwu wobec działań rodziny królewskiej, co prowadzi do wzrostu liczby aresztowań wśród aktywistów wyrażających swoje niezadowolenie.

1991: Osama wyjeżdża z Arabii Saudyjskiej, obiecując jednemu z członków rodziny królewskiej, że wróci, gdy tylko zakończy swoje sprawy w Pakistanie.

1991: Osama nie dotrzymuje słowa, ucieka do Sudanu i organizuje przeprowadzkę do Chartumu.

1991 lub 1992: Pod koniec 1991 lub na początku 1992 roku Osama osiedla się w Chartumie, dokąd przeprowadza się również jego rodzina oraz około stu weteranów konfliktu afgańskiego, którzy do tej pory mieszkali w Arabii Saudyjskiej.

1992: Za zgodą władz sudańskich Osama zakłada firmę i zaczyna prowadzić liczne interesy.

1992: Osama sprowadza kolejnych weteranów z Pakistanu do Sudanu, gdzie zapewnia im pracę w swoich przedsiębiorstwach. Przygotowuje również swoją organizację do przyszłych zadań.

1992: Na świat przychodzi trzecie i ostatnie dziecko Osamy i jego drugiej żony Chadidży - córka o imieniu Aisza.

1992: 29 grudnia w Adenie na terenie Jemenu dochodzi do zamachu terrory-stycznego, którego celem jest hotel zamieszkany głównie przez amerykańskich żołnierzy. Jednak tego dnia Amerykanie wymeldowują się z hotelu i wyrusza-ją do Somalii na misję humanitarną. W zamachu ginie dwóch austriackich turystów. Eksperci do spraw terroryzmu twierdzą, że to pierwsza akcja ter-rorystyczna zorganizowana przez Osamę Bin Ladena i Al-Kaidę, ale brak na to dowodów.

1992: Na świat przychodzi czwarte dziecko Osamy i jego czwartej żony Siham -

córka o imieniu Sumaja.

1993: W październiku oddziały amerykańskie przebywające w Somalii w ramach misji pokojowej wpadają w zasadzkę w Mogadiszu. Osiemnastu żoł-

nierzy ginie. Po zamachu Osama Bin Laden przyznaje, że niektórzy z jego bojowników brali udział w tej akcji, i wyśmiewa rząd Stanów Zjednoczonych, który podjął decyzję o zakończeniu misji w Somalii i wycofaniu swych wojsk.

1993: Na świat przychodzi dziewiąte dziecko Osamy i Nadżwy - syn o imieniu Ladin. Aby go urodzić, Nadżwa wyjeżdża pod opieką najstraszego syna Abdullaha do Arabii Saudyjskiej, a po porodzie wraca do Chartumu. Po powrocie żony Osama zmienia zdanie i nadaje synowi imię Bakr. Od tej pory Nadżwa i rodzeństwo nazywają najmłodszego w rodzinie chłopca Ladin, natomiast ojciec zwraca się do niego Bakr, co staje się źródłem nieporozumień.

1993: Przywódcy innych radykalnych grup idą śladem Osamy Bin Ladena i prze-noszą działalność do Sudanu, który jako jeden z nielicznych krajów decyduje się ich przyjąć. W Chartumie pojawia się doktor Ajman az-Zawahiri, stojący na czele ruchu Al-Dżihad, oraz Omar Abdel Raman, kierujący ruchem Al-Dżama’a al-Islamija. (Po aresztowaniu i uwięzieniu Omara Abdela przez Amerykanów część obowiązków przejmuje jego syn). Wszystkie trzy ugrupowania łączy wspólny cel - prowadzenie świętej wojny, w wyniku której islam zapanuje nad światem.

1993: Druga żona Osamy Chadidża prosi o rozwód. Osama zgadza się i pozwala żonie opuścić Sudan razem z trójką dzieci. Chadidża wraca do Arabii Saudyjskiej.

1993: Dochodzi do pierwszego zamachu na World Trade Center, w wyniku któ-

rego ginie sześć osób, a około tysiąca odnosi obrażenia. Władze amerykańskie uważają, że w akcję terrorystyczną była zaangażowana Al-Kaida, ale z braku dowodów nie wniesiono oskarżeń przeciwko Osamie Bin Ladenowi i jego organizacji. Zdobyto jednak nagrania, na których Omar Abdel Raman, niewidomy duchowny i jeden z bliskich współpracowników Osamy, wydaje fatwę za-chęcającą do niszczenia amerykańskich obiektów cywilnych. (24 czerwca 1993

roku Omar Abdel Raman zostaje aresztowany, a następnie osądzony i skazany na dożywocie za spiskowanie w celu popełnienia morderstwa).

1993 lub 1994: Po rozwodzie z drugą żoną Chadidżą Osama Bin Laden żeni się w Chartumie po raz piąty. Małżeństwo jednak nie jest skonsumowane i zostaje unieważnione. Rodzina nie podaje przyczyn unieważnienia małżeństwa, uznając to za sprawę osobistą.

1994: Władze Arabii Saudyjskiej odbierają Osamie Bin Ladenowi saudyjskie obywatelstwo, a jego bracia z rodziny Bin Ladenów wyrzekają się go. Konta bankowe Osamy na terenie królestwa zostają zamrożone.

1994: Sudańskie władze nadają Osamie Bin Ladenowi i jego rodzinie sudań-

skie obywatelstwo i wydają im paszporty.

1995: 26 czerwca dwa islamskie ugrupowania powiązane z Al-Kaidą przeprowadzają zamach na egipskiego prezydenta Hosni Mubaraka, który przebywa w Etiopii w związku ze spotkaniem Organizacji Jedności Afrykańskiej. Zamach się nie udaje, ale w jego wyniku rządy Egiptu, Arabii Saudyjskiej i Stanów Zjednoczonych zaczynają wywierać naciski na władze sudańskie, aby wydaliły z Sudanu organizację Osamy Bin Ladena i inne radykalne ruchy.

1995: Osama Bin Laden pisze list otwarty do króla Fahda, władcy Arabii Saudyjskiej. W liście wzywa do ataków na siły amerykańskie stacjonujące w królestwie.

1995: W Rijadzie w Arabii Saudyjskiej dochodzi do zamachu bombowego na prowadzone przez Stany Zjednoczone centrum szkoleniowe Saudyjskiej Gwardii Narodowej. W zamachu ginie pięciu Amerykanów i dwóch Hindusów. Mimo że Osama nie przyznaje się do organizacji tej akcji terrorystycznej, chwali tych, którzy ją przygotowali.

1996: W maju rząd sudański ulega międzynarodowym naciskom i wydala z kraju Osamę Bin Ladena oraz jego współpracowników. Osama, jego najbliżsi współpracownicy oraz syn Omar wylatują z Chartumu do Dżalalabadu w Afganistanie. Chociaż różne źródła podają różne wersje, Omar Bin Laden utrzymuje, że był jedynym synem, który towarzyszył ojcu w tej podróży. Twierdzi również, że ich samolot przeleciał nad Arabią Saudyjską i odbył międzylądowanie tylko raz, w Iranie, by uzupełnić zapasy paliwa.

1996: Czterech Saudyjczyków zostaje aresztowanych w związku z zamachem bombowym w centrum szkoleniowym w Rijadzie. Mężczyźni przyznają, że do zbrodniczego czynu nakłoniły ich działania Osamy Bin Ladena. Po osądzeniu Saudyjczycy zostają ścięci w Rijadzie na placu Dira, znanym jako Chop-Chop Square (plac ścięć).

1996: Prezydent Bill Clinton podpisuje tajny rozkaz, w którym upoważnia CIA do użycia wszelkich środków, by zniszczyć organizację Osamy Bin Ladena.

1996: Kolejny wybuch bomby ukrytej w samochodzie niszczy budynki Khobar Towers w Az-Zahranie. W zamachu ginie dziewiętnastu amerykańskich żołnierzy. Nigdy nie znaleziono dowodów potwierdzających udział Al-Kaidy w zamachu, ale rząd amerykański uważa, że do ataku doszło z inspiracji Osamy Bin Ladena.

1996: Osama Bin Laden podpisuje i upublicznia „Akt wypowiedzenia świętej wojny”, w którym kreśli cele swojej organizacji. Wzywa do odsunięcia rządu saudyjskiego od władzy, oczyszczenia świętych miejsc islamu z obcokrajowców, wspierania wszystkich rewolucyjnych islamskich ugrupowań oraz usunięcia sił amerykańskich z Półwyspu Arabskiego.

1996: We wrześniu Osama Bin Laden sprowadza swoje żony, dzieci oraz weteranów wojny radziecko-afgańskiej razem z rodzinami do Dżalalabadu w Afganistanie. (Uwaga: Nadżwa i Omar nie potrafili dokładnie określić, w jakim czasie następowały kolejne przeprowadzki ani kiedy urodziła się Rukaja. W kulturze arabskiej urodziny nie są świętowane tak bardzo jak na Zachodzie. Nadżwa i Omar stwierdzili jedynie, że wymienione poniżej wydarzenia dotyczące życia osobistego miały miejsce w ciągu kilku miesięcy, od jesieni 1996 do połowy 1997 roku).

1996: Osama Bin Laden sprowadza żony i dzieci w górski masyw Tora Bora w Afganistanie.

1997: Rodzina Osamy przeprowadza się tymczasowo do Dżalalabadu. Tam przychodzi na świat dziesiąte dziecko Osamy i Nadżwy - córka o imieniu Rukaja.

Dziecko rodzi się w szpitalu w Dżalalabadzie.

1997: Osama przeprowadza się razem z rodziną do bazy wojskowej pod Kandaharem, gdzie wszyscy mieszkają do października 2001 roku. (W okresie tym zdarzają się wyjazdy w inne rejony Afganistanu, między innymi do Kabulu lub Dżalalabadu, jednak głównym miejscem zamieszkania rodziny jest baza pod Kandaharem).

1998: Mimo że Osama Bin Laden nie jest duchownym, wydaje fatwę, w któ-

rej nawołuje do ataków na obywateli Stanów Zjednoczonych. W podpisanym przez siebie oświadczeniu stwierdza, że zabijanie Amerykanów „w każdym możliwym kraju jest obowiązkiem każdego muzułmanina”.

1998: 8 czerwca amerykańska wielka ława przysięgłych powołana w 1996 roku do zbadania sprawy Osamy Bin Ladena wnosi przeciwko niemu oskarżenie, zarzucając mu „spisek w celu zniszczenia systemu obronnego Stanów Zjednoczonych”. Amerykańscy prokuratorzy oskarżają Osamę Bin Ladena o kiero-wanie organizacją terrorystyczną o nazwie Al-Kaida oraz finansowanie innych radykalnych islamskich ugrupowań.

1998: Ugrupowanie zwane Egipskim Dżihadem uprzedza Amerykanów, że wkrótce zostanie im przekazana wiadomość, „którą powinni dokładnie odczytać, ponieważ zostanie napisana ręką Boga w języku zrozumiałym dla wszystkich”.

1998: 7 sierpnia w amerykańskich ambasadach na terenie Kenii i Tanzanii dochodzi do zamachów bombowych. W Kenii ginie dwieście trzynaście osób, w tym dwunastu Amerykanów, a ponad cztery i pół tysiąca osób odnosi obra-

żenia. W Tanzanii ofiarą wybuchu pada jedenaście osób, a osiemdziesiąt pięć odnosi obrażenia. (Wśród ofiar i osób poszkodowanych w Tanzanii nie ma obywateli Stanów Zjednoczonych).

1998: Amerykańskie agencje wywiadowcze donoszą, że podsłuchane rozmowy telefoniczne między dwoma dowódcami Al-Kaidy wskazują na to, iż za zamachami na ambasady stoi organizacja Osamy Bin Ladena.

1998: Mułła Omar, przywódca talibów, ugrupowania kontrolującego większą część Afganistanu, odrzuca prośbę Arabii Saudyjskiej o ekstradycję Osamy Bin Ladena.

1998: 20 sierpnia Stany Zjednoczone przeprowadzają akcję odwetową w postaci ataków rakietowych na obozy szkoleniowe Al-Kaidy. Na dwie godziny przed rozpoczęciem ataku Osama, jego synowie i dowódcy wyjeżdżają z jednego z obozów, znajdującego się w pobliżu miejscowości Chost, i kierują się do Kabulu. Niektóre źródła podają, że w atakach zginęło sześciu bojowników, ale Omar Bin Laden twierdzi, iż śmiertelnych ofiar było aż trzydzieści.

1998: Stany Zjednoczone wysuwają kolejne oskarżenia przeciwko Osamie, Mohammedowi Atefowi - uznanemu za głównodowodzącego siłami Al-Kaidy -

oraz innym współpracownikom Bin Ladena. Zarzuca się im podłożenie bomb na terenie dwóch ambasad amerykańskich oraz spiskowanie w celu przeprowadzenia różnych akcji terrorystycznych wymierzonych przeciwko Amerykanom żyjącym za granicą. Za wskazanie miejsca pobytu Osamy Bin Ladena i Mohammeda Atefa wyznaczono nagrodę w wysokości pięciu milionów dolarów.

1999: Omar Bin Laden, czwarty syn Osamy i Nadżwy, zostaje ostrzeżony przez Abu al-Haadiego, zaufanego żołnierza Osamy, o zbliżających się atakach. Haadi twierdzi, że nadchodząca akcja będzie tak poważna, iż Stany Zjednoczone w odwecie z pewnością będą chciały zabić każdego, kto jest w jakiś sposób powiązany z Osamą Bin Ladenem. Po wielu prośbach syna Osama Bin Laden zgadza się, by Omar zabrał swą ciężarną matkę, brata Abdula Ramana oraz najmłodszą siostrę Rukaję do Syrii.

Koniec 1999: W Syrii przychodzi na świat jedenaste i ostatnie dziecko Osamy i Nadżwy - córka, którą Osama nazwie Nur na cześć swej przyrodniej siostry zmarłej przed kilkoma laty.

Początek 2000: Nadżwa wraca do Kandaharu razem z dwoma córkami i Abdulem Ramanem. Omar pozostaje w Syrii i zaczyna się starać o odzyskanie obywatelstwa saudyjskiego, co udaje mu się po czterech miesiącach.

2000:12 października w jemeńskim porcie Aden dochodzi do zamachu terrory-stycznego na amerykański okręt wojenny USS „Cole”. W wybuchu ginie siedemnastu marynarzy. Prezydent Bill Clinton nie przeprowadza akcji odwetowej, twierdząc, że nie ma niezbitych dowodów na udział Al-Kaidy w tym zamachu, chociaż na świecie panuje powszechne przekonanie, iż za akcją stoi organizacja Osamy Bin Ladena.

Koniec 2000 lub początek 2001: Osama Bin Laden żeni się po raz szósty. Jego wybranką jest pochodząca z Jemenu siedemnastoletnia Amal al-Sada. Małżeń-

stwo zostaje zawarte w Kandaharze w Afganistanie. W chwili powstawania niniejszej książki wiadomo było tylko o jednym dziecku, które urodziło się z tego związku - córce o imieniu Safia.

2001: Na początku roku Omar powraca do Kandaharu za sprawą wiadomości przekazanej przez babcię, według której ojciec miał Omarowi za złe wyjazd z Afganistanu i nakazywał mu wracać.

2001: Pod koniec kwietnia, po krótkim pobycie w Afganistanie, Omar wraca do Arabii Saudyjskiej. Wcześniej otrzymuje ponowne ostrzeżenie o zbliżają-

cej się zakrojonej na szeroką skalę akcji i usiłuje przekonać matkę, by zabrała najmłodsze dzieci i również wyjechała.

2001: Między 7-9 września Nadżwa opuszcza Afganistan. Osama nie pozwala jej zabrać wszystkich dzieci. Zrozpaczona Nadżwa leci z dwoma najmłodszymi córkami i Abdulem Ramanem do Syrii, gdzie zamieszkuje w domu rodzinnym.

Pozostałe jej dzieci, niektóre już razem ze swoimi małżonkami i dziećmi, pozostają w Afganistanie z ojcem.

2001: 11 września około trzech tysięcy ludzi ginie w zamachu, podczas którego dziewiętnastu członków Al-Kaidy porywa cztery amerykańskie samoloty pasa-

żerskie i rozbija je w obranych wcześniej miejscach. Dwa samoloty uderzają w wieże World Trade Center, niszcząc budynki i powodując śmierć tysięcy osób. Trzeci samolot spada na Pentagon w pobliżu Waszyngtonu. Na pokładzie czwartego samolotu pasażerowie stawiają czoła porywaczom i doprowadzają do rozbicia maszyny na polach w Pensylwanii.

2001:7 października, w sześć tygodni po zamachach, do których doszło na terytorium Stanów Zjednoczonych, wojska amerykańskie rozpoczynają zmasowany atak bombowy na Afganistan. W wyniku bombardowania obozy szkoleniowe i bazy Al-Kaidy zostają doszczętnie zniszczone. Osama Bin Laden, jego dowódcy i żołnierze ukrywają się w paśmie górskim Tora Bora, po czym uciekają do Pakistanu. Szacuje się, że bombardowania pochłonęły setki ofiar wśród członków Al-Kaidy. Zginął między innymi Mohammed Atef (Abu Hafs), który został

pogrzebany pod gruzami swojego domu w Kabulu. Osama Bin Laden i doktor Ajman az-Zawahiri zbiegli do Pakistanu. (Los dzieci Nadżwy oraz innych żon i dzieci Osamy Bin Ladena nie jest znany). W trakcie amerykańskich ataków rząd niesławnych talibów upada, a mułła Omar i jego zwolennicy również ratują się ucieczką przez pakistańską granicę.

2004: W październiku Osama Bin Laden publikuje nagranie, na którym bierze odpowiedzialność za zamachy z 11 września 2001 roku.

2008: Osama Bin Laden rozpowszechnia taśmę magnetofonową, na której potępia publikację karykatur proroka Mahometa i ostrzega Europejczyków przed poważnymi konsekwencjami tego typu działań.

2009: W styczniu Osama Bin Laden publikuje kasetę, na której wzywa mu zułmanów do wypowiedzenia świętej wojny Izraelowi. Przywódca Al-Kaidy przyrzeka utworzenie nowych frontów walki przeciwko Stanom Zjednoczonym i ich sprzymierzeńcom. Na końcu dwudziestodwuminutowego nagrania znajduje się prośba o wsparcie finansowe jego działań.

\ ANEKS C y

CHRONOLOGICZNY PRZEGLĄD DZIAŁAŃ

AL-KAIDY W LATACH 1988-2008

Gdy wojna ze Związkiem Radzieckiem dobiegała końca, Osama i zgromadzeni wokół niego ludzie zaczęli marzyć o globalnej świętej wojnie, dzięki której cały świat poznałby słowa Boga i znalazłby się pod wpływem islamu.

Mentor Osamy, sunnicki uczony i teolog z Pakistanu Abdullah Azzam, jako pierwszy postulował utworzenie organizacji, która dążyłaby do stworzenia idealnego świata muzułmańskiego. Ideę teoretyka Azzama w życie wprowadził

człowiek czynu. W sierpniu 1988 roku w swoim domu w Peszawarze Osama zwołał pierwsze zebranie ugrupowania, które przyjęło nazwę Al-Kaida.

Organizacja Osamy Bin Ladena miała na celu obronę i szerzenie islamu wszelkimi sposobami i środkami, również militarnymi. Zbrojne ramię Al-Kaidy szybko zaczęło rosnąć w siłę i nabierać coraz większego znaczenia. Muzułmań-

scy bojownicy, którzy przybywali do Pakistanu, najpierw odbywali szkolenia w obozach treningowych, potem zaś rozsyłano ich do oddziałów rozsypanych po całym Afganistanie.

Po zakończeniu wojny ze Związkiem Radzieckim Osama stawiał sobie kolejne cele. Po przeprowadzce do Sudanu, a w kilka lat później do Afganistanu wykazywał coraz większe zainteresowanie ideą zaprowadzenia muzułmańskiego porządku na całym świecie. Właśnie wtedy jego organizacja stała się zagro-

żeniem dla niewinnych ludzi.

ANEKS C. CHRONOLOGICZNY PRZEGLĄD DZIAŁAŃ AL-KAIDY W LATACH I988-

2O00

Poniżej przedstawiono listę zamachów, które według znawców tematu przeprowadziła Al-Kaida lub których sprawcy inspirowali się działalnością Osamy Bin Ladena: 29 grudnia 1992: Aden w Jemenie. W dwóch hotelach, w których stacjonowali amerykańscy żołnierze udający się na misję pokojową do Somalii, wybuchają bomby. Wśród żołnierzy nie ma ofiar, giną za to dwie osoby cywilne - turyści z Austrii.

3-4 października 1993: Somalia. Somalijska milicja strzela do dwóch wojskowych helikopterów typu Black Hawk. Ginie osiemnastu żołnierzy amerykański 25 czerwca 1996: Az-Zahran w Arabii Saudyjskiej. W budynkach Khobar T

wers, w których są zakwaterowane oddziały armii Stanów Zjednoczonych, wybuchają bomby. Ginie dziewiętnastu żołnierzy amerykańskich.

7 sierpnia 1998: Kenia i Tanzania. Przed budynkami ambasad amerykańskich w obu krajach eksplodują bomby umieszczone w samochodach. Giną ponad dwieście dwadzieścia dwie osoby, w większości Afrykanie.

12 października 2000: Aden w Jemenie. Dwóch zamachowców samobójców podpływa łódką do stojącego w porcie okrętu USS „Cole”. W wyniku eksplozji ginie siedemnastu amerykańskich marynarzy.

11 września 2001: Dziewiętnastu członków Al-Kaidy porywa cztery amerykań-

skie samoloty pasażerskie. Dwa z nich kierują się w stronę wieżowców World Trade Center w Nowym Jorku i rozbijają się o nie. Trzeci samolot spada na Pentagon w Waszyngtonie. Pasażerowie na pokładzie czwartego samolotu stawiają opór porywaczom i doprowadzają do rozbicia maszyny na polach Pensylwanii.

Do tej pory różne źródła podają różne dane szacunkowe na temat liczby ofiar tych zamachów, ale najszerzej przyjęta wersja mówi o dwóch tysiącach dziewięciuset osiemdziesięciu sześciu zabitych.

1 lutego 2002: Karaczi w Pakistanie. Amerykański dziennikarz Daniel Pearl zostaje porwany i zamordowany przez ścięcie.

11 kwietnia 2002: Wyspa Dżerba w Tunezji. Przed synagogą El-Ghriba eksploduje ciężarówka wypełniona materiałami wybuchowymi. W zamachu ginie piętnastu turystów (czternastu Niemców i jeden Francuz) oraz sześciu Tune-zyjczyków. Trzydzieści osób odnosi obrażenia.

12 października 2002: Wyspa Bali w Indonezji. W pobliżu dwóch nocnych klu-bów zamachowiec samobójca detonuje materiał wybuchowy ukryty w samochodzie. W zamachu ginie ponad dwieście osób, stu sześćdziesięciu czterech turystów i trzydziestu ośmiu Indonezyjczyków. Ponad dwieście osób odnosi poważne obrażenia.

28 listopada 2002: Mombasa w Kenii. Samochód wypełniony materiałami wybuchowymi wjeżdża do holu hotelu Paradise, którego właścicielem jest Izraelczyk.

W wyniku eksplozji ginie szesnaście osób. W tym samym czasie w kierunku izraelskiego samolotu czarterowego zostają wystrzelone dwa pociski typu ziemia-powietrze, chybiają jednak celu.

12 maja 2003: Rijad w Arabii Saudyjskiej. Trzydzieści cztery osoby giną w serii zamachów zorganizowanych na osiedlach zamieszkanych przez Amerykanów i innych obcokrajowców z Zachodu.

16 maja 2003: Casablanca w Maroku. Zamachowcy samobójcy detonują materiały wybuchowe w hiszpańskiej restauracji, hotelu, centrum kultury żydow-skiej oraz belgijskim konsulacie. W zamachach giną trzydzieści trzy osoby.

5 sierpnia 2003: Południowa Dżakarta w Indonezji. Samochód wypełniony materiałami wybuchowymi eksploduje przed hotelem ]W Marriott. W zamachu ginie dwanaście osób (czterech turystów i ośmiu Indonezyjczyków), a ponad sto pięćdziesiąt odnosi obrażenia.

15 i 20 listopada 2003: Stambuł w Turcji. Cztery samochody wypełnione materiałami wybuchowymi eksplodują w pobliżu synagog. W zamachach ginie pięćdziesiąt siedem osób, a ponad siedemset odnosi obrażenia.

2003-2008: Irak. Al-Kaida przeprowadza setki zamachów na terenie całego kraju, zabijając tysiące niewinnych Irakijczyków.

11 marca 2004: Madryt w Hiszpanii. W pociągach podmiejskich dochodzi do dziesięciu wybuchów. W zamachach ginie ponad sto dziewięćdziesiąt osób, a tysiąc osiemset odnosi obrażenia.

29 maja 2004: Al-Chubar w Arabii Saudyjskiej. Czterech terrorystów atakuje instalacje naftowe oraz osiedle Oasis zamieszkane przez cudzoziemców. Terroryści biorą pięćdziesięciu zakładników, zabijają dwudziestu dwóch z nich, niektórych przez poderżnięcie gardła.

18 czerwca 2004: Arabia Saudyjska. Amerykanin Paul Johnson zostaje porwany, jest przetrzymywany jako zakładnik i w końcu zostaje zamordowany przez ścięcie.

7 lipca 2005: Londyn w Wielkiej Brytanii. Czterech zamachowców samobójców doprowadza do eksplozji w środkach transportu publicznego. Ginie pięć-

dziesiąt siedem osób, siedemset odnosi obrażenia.

9 listopada 2005: Amman w Jordanii. Dochodzi do trzech równoczesnych zamachów bombowych w hotelach prowadzonych przez Amerykanów. Giną pięćdziesiąt trzy osoby, a sto dwadzieścia odnosi obrażenia.

11 kwietnia 2007: Algier. Dochodzi do dwóch zamachów bombowych. Jedna eksplozja jest wymierzona w komisariat policji, druga w biuro algierskiego pre-miera. Giną trzydzieści trzy osoby.

2 czerwca 2008: Pakistan. W duńską ambasadę uderza samochód wypełniony materiałami wybuchowymi. Ginie sześć osób, wiele innych odnosi obrażenia.

POZOSTAŁE KSIĄŻKI JEAN SASSON

LITERATURA FAKTU

The Rape ofKuwait

Księżniczka

Córki księżniczki Sułtany

W kręgu księżniczki Sułtany

Majjada - kobieta Iraku

Love in a Tom Land. One Womańs Daring Escape from Saddam’s Poison Gas Attacks on the Kurdish People qflraq For the Love ofa Son. One Afghan Womańs Ouestfor her Stolen Child POWIEŚĆ HISTORYCZNA Dziecko Estery

Więce] o Jean Sassem i jej książkach:

www.jeansasson.com

SPIS TREŚCI

Podziękowania ……………………………….. 7

Słowo do czytelnika ……………………………. 11

CZĘŚĆ I. WCZESNE LATA W ARABII SAUDYJSKIEJ…….. 15

1. Nadżwa Bin Laden, MŁODOŚĆ ……………………. 17

2. Nadżwa Bin Laden, MAŁŻEŃSTWO ………………… 30

Jean Sasson, Informacje na temat aktywności politycznej Osamy Bin Ladena………………………………. 55

3. Nadżwa Bin Laden, MATKA WIELU SYNÓW………….. 57

4. Omar Bin Laden, SYN OSAMY BIN LADENA …………. 66

5. Nadżwa Bin Laden, NIESPODZIANKI W MAŁŻEŃSTWIE .. 81

6. Omar Bin Laden, DORASTANIE w RODZINIE BIN LADENÓW 91

7. Omar Bin Laden, PRZEPROWADZKA DO MEDYNY……. 108

8. Nadżwa Bin Laden, LICZNE POTOMSTWO OSAMY……. 117

Jean Sasson, Informacje na temat aktywności politycznej Osamy Bin Ladena………………………………. 121

9. Omar Bin Laden, POCZĄTEK KOSZMARU …………. 124

CZĘŚĆ II. ŻYCIE W CHARTUMIE ……………….. 137

10. Nadżwa Bin Laden, W AFRYCE ………………… 139

11. Nadżwa Bin Laden, SPRAWY RODZINNE………….. 154

12. Omar Bin Laden, ZŁOTE LATA ………………… 161

13. Omar Bin Laden, ZAPACH ŚMIERCI…………….. 186

14. Omar Bin Laden, WYPRAWA w NIEZNANE………… 209

Jean Sasson, Informacje na temat aktywności politycznej Osamy Bin Ladena………………………………. 217

CZĘŚĆ III. AFGANISTAN……………………… 221

15. Omar Bin Laden, PRZEPROWADZKA DO AFGANISTANU . . 223

16. Omar Bin Laden, MASYW TORA BORA……………. 235

17. Nadżwa Bin Laden, ODLEGŁY KRAJ …………….. 267

18. Omar Bin Laden, ARMIA OJCA………………… 284

19. Nadżwa Bin Laden, ŻYCIE W GÓRACH …………… 298

20. Omar Bin Laden, ESKALACJA PRZEMOCY…………. 303

21. Omar Bin Laden, PRAWDZIWA WOJNA…………… 321

22. Omar Bin Laden, WAKACJE POD ZNAKIEM DŻIHADU … 331

23. Omar Bin Laden, PRAWDZIWY TERROR ………….. 345

24. Omar Bin Laden, PĘTLA SIĘ ZACISKA …………… 364

25. Nadżwa Bin Laden, MŁODE MAŁŻEŃSTWO………… 375

26. Omar Bin Laden, POCZĄTEK KOŃCA ……………. 380

27. Nadżwa Bin Laden, PODRÓŻ DO SYRII…………… 386

28. Omar Bin Laden, POWRÓT DO ARABII SAUDYJSKIEJ….. 395

29. Nadżwa Bin Laden, POŻEGNANIE Z AFGANISTANEM …. 405

30. Omar Bin Laden, 11 WRZEŚNIA 2001………………. 408

Jean Sasson, Uwagi końcowe………………………… 412

Aneks A. Rodzina Osamy Bin Ladena. Kim byli?

Co się z nimi stało? …………………………. 419

Aneks B. Chronologiczny przegląd wydarzeń z życia Osamy Bin Ladena………………………….. 431

Aneks C. Chronologiczny przegląd działań Al-Kaidy w latach 1988-2008…………………………. 447



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sasson Jean P Córki księżniczki Sułtany
Lepper musiał odejść
Sasson Jean P Córki księżniczki Sułtany
pytania - test zaliczeniowy u Kubickiej-Musiał, Stomatologia UMED, Periodontologia, egzaminy, testy
blankiety Karta odejscia dla?solwentow
Noworoczne marzenia Polaków – internet, wizy i odejście Kaczyńskiego
kultura e by III rok, Jean Delumeau
Historia, Sartre, Jean-Paul Charles Aymard Sartre (ur
opis techniczny odejscie
I M Musialik Chi respira bene canta bene
1 Odejście Boromira
Zaproszenie na uroczystość z okazji odejścia pracownika na emeryturę
TEATR - SEMESTR 2, Jean Racine - Fedra, Jean Racine
Epistemologia genetyczna Piageta , EPISTEMOLOGIA GENETYCZNA (Jean Piaget)

więcej podobnych podstron