Syzyfowe prace - streszczenie szczegółowe
I.
Był
wietrzny i mroźny dzień, czwartego stycznia, termin odstawienia
Marcinka do szkoły. Państwo Borowiczowie postanowili odwieźć
jedynaka na miejsce. Przed domem stały malowane sanie, przygotowane
do drogi. Około pierwszej po południu, wyruszyli do Owczar. Pan
Walenty Borowicz palił fajkę na krótkim cybuszku, ukradkiem
ocierając łzy. Jego żona, Helena, nie powstrzymując płaczu,
wpatrywała się wzruszonymi oczami w syna. Chłopiec, duży, tęgi i
muskularny ośmiolatek o rozumnej i miłej twarzy, siedział „w
nogach”. Ubrany w odświętny strój – barankową czapkę,
bekieszę z futrzanym kołnierzem i wełniane rękawiczki, z
niepokojem obserwował zachowanie rodziców, rozumiejąc, że w
szkole, którą mu zachwalano, nie będzie miał dobrze. Widok wioski
rodzinnej znikł mu szybko z oczu, a ojciec co chwilę pokazywał mu
zajęcze tropy na śniegu. Marcinek wpatrywał się w leśną czeluść
z lękiem, który wywoływała bolesna myśl o nowym miejscu.
Po
jakimś czasie Marcinek dostrzegł w oddali szereg białych ścian,
pokrytych strzechami. W jego oczach pojawiły się łzy, kiedy matka
wyjaśniła mu, że zbliżają się do Owczar. Pani Borowiczowa
próbowała pocieszyć jedynaka, tłumacząc, że jest mądrym
chłopcem i musi się uczyć, a pan Walenty dodał, że nawet nie
zauważy, jak szybko czas minie i na Wielkanoc wróci do domu.
Marcinek po raz pierwszy poczuł przejmujący lęk, który ścisnął
mu serce i w milczeniu słuchał nawału opowieści o szkole,
mundurze, konieczności uczenia się i wielkanocnych mazurkach, które
będą na niego czekały.
Tymczasem
sanie wjechały w szeroką wiejską drogę i zatrzymały się przed
budynkiem z napisem nad drzwiami: Naczalnoje Owczarskoje Ucziliszcze
(szkoła początkowa w Owczarach). Na powitanie przybyłych
natychmiast wybiegł nauczyciel, pan Ferdynand Wiechowski, w
towarzystwie żony, pani Marcjanny z Piliszów. Marcinek zapytał
matkę, czy widzi, jak nauczycielowi strasznie rusza się grdyka,
lecz natychmiast został uciszony. Pan Ferdynand zbliżał się ze
sztucznym uśmiechem, kłaniając się co chwilę. Jego żona, nieco
śmielsza, w szafirowych okularach na nosie, które nie spodobały
się Marcinkowi, zaczęła pomagać pani Borowiczowej przy wysiadaniu
z sanek. Potem zwróciła się do chłopca, pytając go, czy płakał
i dodała, że powinien zrozumieć, że jego rodzice oczekują po nim
wiele. Przybyłych wprowadzono do niewielkiego pokoiku, zastawionego
mnóstwem gratów, w którym jeden kąt zajmowało ogromne łóżko.
Marcinek z przerażeniem zauważył wiszącą na ścianie
pięciopalczastą, rzemienną dyscyplinę i zrezygnowany, zmusił
się, aby nie cofnąć się przed kościstą dłonią, którą pan
Ferdynand położył na jego głowie. Ze strachem pomyślał, że
matka zostawi go w tym miejscu, a nauczyciel z czasem będzie
wymierzał mu karę.
Do
pokoju weszła dziesięcioletnia dziewczynka i dygnęła. Pani
Wiechowska wyjaśniła, że ma na imię Józia, jest siostrzenicą
księdza Piernackiego i będzie uczyła się z Marcinkiem, nakazując
jej przywitać się z chłopcem. Pan Borowicz pochylił się nad
synem i szepnął, by powitał nową koleżankę. Zawstydzony
Marcinek wysunął się na środek izby i zamaszyście zsunąwszy
nogi, kiwnął się przed Józią, która straciła całkowicie
śmiałość i chciała wymknąć się z pokoju, kiedy drzwi
otworzyły się niespodziewanie i pojawiła się w nim brzydka
dziewczyna, niosąca samowar. Nauczycielka zaczęła parzyć herbatę
w sposób niezwykle obrzędowy i ceremonialny, z czego wynikało, że
herbatę państwo Wiechowscy piją niezwykle rzadko.
Za
oknem powoli zapadał zmrok. Pan Borowicz zaczął rozmowę z
nauczycielką o ostateczną umowę o „leguminy” (opłaty w
naturze) za naukę jedynaka. Marcinek stał obok matki i
przysłuchiwał się. Dialog ten uświadomił chłopcu, że
rzeczywiście zostaje w szkole i sprawił mu ból. Chwilami chciał
chwycić matkę za suknię i zaprotestować przeciwko nieuchronnemu
losowi, lecz potem ogarnęła go głucha rozpacz. Pani Borowiczowa
skrupulatnie notowała wszystko w małej książeczce, czując na
sobie wzrok syna. Pani Marcjanna upominała się o ryby, włoszczyznę,
len, płótno, na co Borowicz powiedział, że jest nienasycona.
Wiechowska odparła, że wynajęcie prywatnego korepetytora
kosztowałoby ich znacznie więcej. Szlachcic przerwał jej
niecierpliwie, mówiąc, że na korepetytora go nie stać i nie
miałby nawet gdzie go ulokować. Pani Borowiczowa dodała, że
Wiechowski doskonale przygotuje chłopca do pierwszej klasy, a
Marcinek udowodni wszystkim, że potrafi się uczyć i nie będzie
płakał. Malec spojrzał na nią odważnie i uśmiechnął się,
sprawiając, że matka nie mogła już powstrzymać łez. Ojciec
pogłaskał go po głowie, nie mogąc wymówić słowa.
Zapadła
noc i około godziny siódmej pan Walenty wstał od stołu, zbierając
się do powrotu do Gawronek. Pani Helena położyła zawiniątko z
bielizną syna obok łóżka, na którym chłopiec miał spać,
sprawdzając, czy siennik jest wystarczająco miękki i szybko
pożegnawszy się, wsiadła do sań. Równie pośpiesznie wyszedł za
nią mąż. Nauczycielka trzymała chłopca za rękę, a pan
Wiechowski klepał go po ramieniu. Konie ruszyły, a Marcinek z
przerażaniem spostrzegł, że głowy rodziców znikają w
ciemnościach. Nagle krzyknął przeraźliwie, wyrwał się kobiecie
i pobiegł za saniami. Potknął się i upadł na ziemię, wzywając
matkę. Wiechowscy pochwycili go za ręce i siłą zaprowadzili do
szkoły. Chłopiec ucichł, zdumiony faktem, że nigdzie nie widzi
matki. Z zaciśniętymi zębami wszedł do mieszkania i wysłuchał
długiej przemowy nauczycielki, cały czas myśląc o pani
Helenie.
ymczasem
służąca Małgosia i nauczyciel zaczęli rozstawiać w pokoju
parawany między łóżkami, na których miały spać dzieci.
Marcinek położył się i zaczął obmyślać plan ucieczki. W końcu
zasnął, spłakany i znużony wrażeniami minionego dnia. Obudził
się w nocy, słysząc głośne chrapanie. Dostrzegł jakąś postać
na łóżku obok i poczuł osamotnienie. Na kanapie, na której
siedzieli wcześniej rodzice też ktoś spał. Długo nie mógł
zasnąć i nazajutrz obudził się dość późno. W pokoju nie było
nikogo, a zza drzwi, obok których wisiała dyscyplina, dobiegały
przytłumione rozmowy. Zaciekawiony Marcinek zaczął nasłuchiwać.
Z kuchni wyszła nauczycielka i kazała mu się przygotować, co
chłopiec wykonał niechętnie, gdyż w domu zawsze pomagała mu we
wszystkich czynnościach matka.
Po
śniadaniu pani Marcjanna zaprowadziła go do izby szkolnej,
zapełnionej chłopcami i dziewczętami w różnym wieku, z których
część siedziała w ławkach, a część stała pod oknami. Kobieta
zwróciła się do kilkunastoletniego chłopaka, Michcika, by pokazał
nowemu uczniowi szkołę i wyszła. Wyrostek posunął się w ławce,
a Marcinek usiadł obok niego, nieco zawstydzony i zmieszany. Chłopak
powiedział, że ma na imię Piotr i zapytał, czy panicz potrafi
czytać po rosyjsku, na co Marcinek zaczerwienił się i przyznał,
że umie tylko po polsku. Michcik z zadowoleniem zaczął szybko
czytać z rosyjskiego podręcznika Paulsona. Marcinek był całkowicie
pochłonięty towarzyszem z ławki i nie zauważył, że wokół nich
zebrała się gromadka dzieci, które z zaciekawieniem przyglądały
mu się. Piotr zaczął się chwalić, że zna na pamięć wiersze i
potrafi liczyć i pisać po rosyjsku, po czym kazał czytać innemu
chłopcu, Wickowi Piątkowi, który z trudem wydukał jeden
ustęp.
Nagle
dzieci rozbiegły się i do klasy wszedł nauczyciel. Na jego znak
Michcik wstał i zaczął recytować modlitwę. Wiechowski spojrzał
ponuro na zalęknionych uczniów i zaczął sprawdzać listę
obecności, odczytując imiona i nazwiska po rosyjsku i poprawiając
odpowiadających uczniów. Marcinek nie rozumiał niczego. Potem
nauczyciel zaczął wpatrywać się w okno, Michcik odczytywał tekst
rosyjskiej bajki. W klasie zapanował gwar, ponieważ dzieci głośno
uczyły alfabetu nowicjuszy. Gdy Piotr skończył czytankę,
Wiechowski podyktował mu zadanie arytmetyczne na mnożenie, które
chłopak z mozołem zaczął wyliczać. Marcinek zaczął
przysłuchiwać się Piątkowi, który czytał kolejny ustęp bajki i
nie rozumiejąc nieznanych mu słów, z trudem powstrzymywał śmiech.
Nauczyciel ze złością poprawiał wymowę ucznia, a kiedy ten
skończył czytać, z ulgą ocierając spocone czoło, wywołał do
odpowiedzi kolejnego chłopca – Bartłomieja Kapciucha.
Na
środek izby wyszedł mały chłopiec w nędznej sukmanie i za dużych
ojcowskich butach, wyrecytował alfabet i usiadł na swoim miejscu w
wyraźną radością. Nauka trwała dość długo i Marcinek z trudem
powstrzymywał ogarniającą go senność. Zaczął rozglądać się
po nędznej izbie, ze znudzeniem wysłuchując kolejnych uczniów,
recytujących mozolnie alfabet przed nauczycielem, który również
wyglądał na znudzonego. O godzinie jedenastej Wiechowski przerwał
egzaminowanie, nakazał odśpiewanie pieśni i zaczął śpiewać
prawosławną pieśń kościelną Kol sławien. Zawtórował mu
Michcik i kilkoro dzieci, pozostałe zaś zaczęły śpiewać polską
pieśń Święty Boże, święty mocny. Nauczyciel przerywał śpiew
kilka razy, próbując coraz głośniej przekrzyczeć chłopską
pieśń, a mały Borowicz ze zdumieniem patrzył na to widowisko.
Czerwony z wysiłku Wiechowski zdołał w końcu zagłuszyć chór
głosów dziecięcych i z całych sił wrzeszczał Kol sławien nasz
Gospod’ w Sijonie…
II.
Minęły
dwa miesiące obecności Marcinka w szkole i nauczycielka w liście
do państwa Borowiczów napisała, że chłopiec „zdumiewające
uczynił w naukach postępy”. Marcinek w rzeczywistości umiał już
czytać, pisać dyktanda, robić zadania na cztery działania i
rozpoczął ćwiczenia na dwu rozbiorach: etymologicznym i
syntaktycznym.
Każdego
dnia o godzinie drugiej po południu pan Wiechowski rozpoczynał
lekcję z Marcinkiem. Chłopiec najpierw odczytywał fragment
czytanki, następnie opowiadał jego treść w sposób tak zabawny,
że rozweselał nawet nauczyciela. Później rozpoczynała się nauka
rozbiorów, do której pan Ferdynand przywiązywał szczególną
uwagę.
Największą
trudność sprawiała małemu Borowiczowi arytmetyka, której musiał
nauczyć się po rosyjsku. Chłopiec dość szybko pojmował
rachunki, lecz problem pojawiał się w chwili, kiedy nauczyciel
musiał mu tłumaczyć rosyjskie nazwy, które należało zapamiętać.
Marcinek najczęściej powtarzał nazwy, gubiąc się coraz bardziej,
lecz zapytany, czy rozumie, odpowiadał twierdzącą. Były dni,
kiedy arytmetyka stawała się dla niego całkowicie niezrozumiała i
wtedy ze strachem myślał, że kłamie i nie uczy się tak chętnie,
jak oczekiwali tego rodzice, że nie kocha ich wcale. Wiechowski
bardzo szybko przechodził do dyktanda rosyjskiego, a Marcinek z
trudem zapominał o niezrozumiałych zadaniach arytmetycznych.
Nauczyciel codziennie powtarzał, że uczeń, który popełni trzy
błędy na stronicy dyktanda, nie zostanie przyjęty do klasy
wstępnej. Chłopiec obiecywał sobie, że nie zrobi trzech błędów,
lecz im bardziej starał się skupić, tym więcej robił błędów
na jednej stronie.
Przed
południem Marcinek uczył się na pamięć gramatyki rosyjskiej i
wierszy. Największe postępy robił w kaligrafii i katechizmie
księdza Putiatyckiego. Potrafił odpowiedzieć jednym tchem i bez
namysłu na każde pytanie zadane z modlitewnika. Kaligrafię ćwiczył
chętnie i często nauczyciel zastawał go piszącego z niezmiennym
entuzjazmem ogromne i koślawe litery. Z czasem nauczyciel zabronił
mu tej czynności, bowiem jego ręce, mankiety koszuli i kurtki
zabrudzone były atramentem, co znacząco zwiększało koszty mydła,
które nie zostało uwzględnione w takiej ilości w umowie z
rodzicami chłopca. Marcinek miał również zakaz zabaw z wiejskimi
chłopakami ze względu na ich zły wpływ na wychowanie. Przez cały
czas więc siedział w pokoju, wsłuchując się w krzyki
nauczycielki na służącą lub patrząc na świat przez szyby. Okna
pomieszczenia wychodziły na pola, które pokryte były śniegiem aż
po widnokrąg. Dla pełnego energii Marcinka te nagie pola były
czymś niezwykle smutnym i obcym.
Przez
te długie tygodnie żadne z rodziców nie odwiedziło chłopca.
Postanowiono go zahartować i nie rozpieszczać wizytami. Tylko raz
pani Wiechowska wzięła młodego szlachcica i Józię na spacer.
Poszli za wieś i Marcinek ujrzał górę, u stóp której leżały
Gawronki, w których się urodził i wychował. Chłopiec popatrzył
na rodzinne strony i rozpłakał się głośno, a nauczycielka
uraczyła go długim i opryskliwym kazaniem.
W
pierwszych dniach marca pan Ferdynand wrócił z sąsiedniego
miasteczka z wiadomością, która zatrzęsła murami szkoły – w
tygodniu miał przyjechać dyrektor. Pani Marcjanna pobladła, kiedy
usłyszała, że o nagłej wizytacji powiedział mężowi Pałyszewski
i w całym domu zapanowała wielka trwoga. Józia płakała rzewnie
po kątach, a Marcinek wyczekiwał z przerażeniem i ciekawością,
co się wydarzy.
Przez
trzy dni nauczyciel trzymał w szkole dzieci, próbując nauczyć je
pospiesznie odpowiedzi na pytanie: „zdorowo rebiata!” (jak się
macie, dzieci?), pieśni Kol sławien, a Piątka i Michcika ćwiczył
w wyliczaniu członków rodziny carskiej. Tej przymusowej nauce
towarzyszyły częstsze niż zazwyczaj razy dyscypliną. Marcinek,
siedząc w pokoju, przysłuchiwał się płaczom i wrzaskom,
dobiegającym z sali szkolnej.
Wieczorami
pan Wiechowski przygotowywał dzienniki szkolne i wykazy, wystawiał
stopnie i wypisywał sprawozdania. Po wsi rozeszła się pogłoska,
że ma przyjechać naczelnik, a nauczyciel z każdym dniem stawał
się coraz bardziej nerwowy i niespokojny. W szkolnej stancji
zaprowadzono porządek, wyszorowano podłogę i wytarto wszystkie
przedmioty z kurzu. Z sieni zniknęła beczka z kiszoną kapustą i
zagródka z małym cielakiem. Pan Ferdynand przywiózł z miasta
dziesięć butelek najlepszego piwa, jedną krajowego porteru,
pudełko sardynek i bułki. Pani Marcjanna upiekła zająca i pieczeń
wołową.
W
przeddzień fatalnej wizyty mieszkanie, kuchnia i izba szkolna stały
się miejscem ludzkiego popłochu. Wszyscy biegali przerażeni i
nerwowi, w nocy nikt nie spał, a od świtu rozpoczęto przygotowania
do przyjazdu naczelnika, o którego przybyciu miał powiadomić
posłaniec od Pałyszewskiego, nauczyciela szkoły w Dębicach. Pan
Ferdynand co chwilę przystawał w oknie, wypatrując gońca, a kiedy
do szkoły zaczęły schodzić się dzieci, stanie przy oknie
powierzył Marcinkowi.
Około
godziny dziesiątej ukazał się na polach ruchomy punkt i kiedy
chłopiec przekonał się, że to biegnie chłop w żółtym kożuchu,
poszedł do kuchni, wołając, żeby Małgośka przekazała
nauczycielowi wiadomość, że zbliża się posłaniec. Wiechowski
natychmiast wszedł do mieszkania i ubrał się odświętnie. Zakazał
Borowiczowi i Józi wychodzić z kuchni, a chłopiec zauważył, że
twarz nauczyciela jest biała jak papier. Wychodząc z pokoju, modlił
się cicho. Na stancji przygotowano stół okryty serwetą i samowar.
Marcinek znalazł dla siebie i dla Józi bezpieczne schronienie za
drzwiami i wtuleni w kąt szafarnii, siedzieli zachowując
milczenie.
Po
dwóch godzinach wbiegła nauczycielka z Małgośką, która w
trwodze powtarzała, że naczelnik jedzie w skórzanej budzie.
Ciekawość przezwyciężyła i Marcinek z Józią, wysunąwszy się
z kryjówki, dostrzegli przez dziurkę od klucza ogromne futro gościa
i plecy nauczyciela, nieustannie pochylające się w pokłonach. Po
chwili drzwi sali szkolnej zamknęły się i dzieci wróciły za
szafarnię, drżąc ze strachu.
Tymczasem
do stancji wszedł kierownik dyrekcji naukowej, obejmującej trzy
gubernie, pan Piotr Nikołajewicz Jaczmieniew, o dobrotliwym uśmiechu
i przyjacielskim spojrzeniu. Życzliwie przywitał się z
nauczycielem, który nieco odetchnął widząc łagodność
inspektora. Mężczyzna zwrócił się do dzieci, które wpatrywały
się w niego ze zdumieniem i powitał je. Wiechowski na próżno
dawał znaki za plecami Jaczmieniewa, lecz żaden z uczniów nie
odpowiedział na powitanie. Dopiero po chwili Michcik, ponaglany
rozpaczliwymi gestami nauczyciela, zerwał się i zawołał „Zdrawja
żełajem Waszemu Wysokorodiju!”, na co dyrektor uniósł brwi i
nakazał, aby pan Ferdynand przepytał uczniów z czytania.
Wiechowski podsunął mu dziennik, modląc się, aby inspektor nie
skorzystał z możliwości wybrania ucznia, a kiedy ten odsunął
grzecznie kajet, wskazał palcem Michcika. Kamień spadł z serca
nauczyciela, Piotr czytał bowiem płynnie i głośno. Potem
opowiedział po rosyjsku treść bajki, a Jaczmieniew patrzył na
niego z uśmiechem.
W
pewnym momencie podniósł w górę palec i zaczął odpytywać
chłopaka z tabliczki mnożenia. Pochwalił ucznia, a zadowolony
Wiechowski zaproponował mu, aby przepytał Michcika z innych
przedmiotów. Inspektor poprosił, aby wezwał do odpowiedzi innego
ucznia, a nieco stropiony nauczyciel wskazał na Piątka, który
zaczął czytać gorzej niż poprzednik. Dyrektor przerwał mu po
kilku wierszach i kazał odpytać kolejnego ucznia, co całkowicie
zbiło z tropu pana Ferdynanda. Przestraszony, kazał czytać
Mateuszowi Gulce, który wystraszył się i po wydukaniu kilku liter,
schował się pod ławkę. Wtedy egzaminator wstał i zaczął
egzaminować pozostałe dzieci. W końcu zapytał najczystszą
polszczyzną, które z dzieci umie czytać po polsku. Kilkoro uczniów
odezwało się. Jaczmieniew wskazał na dziewczynkę, która płynnie
przeczytała fragment z Płomyka, a na pytanie, kto ją nauczył
czytać, odparła, że stryjna. Mały chłopiec odrzekł, że
nauczycielka pokazała im drukowane litery, co oburzyło inspektora.
Kiedy inne dzieci potwierdziły, że nauczyciel również uczył ich
polskich literek, Jaczmieniew cofnął się i zapytał pana
Ferdynanda, czy do szkoły przychodzi ksiądz. Ten odparł, że nie,
ponieważ we wsi nie ma kościoła.
Jaczmieniew
powiedział, że jest bardzo źle – tylko dwóch uczniów w miarę
dobrze czyta po rosyjsku, reszta dzieci umie czytać po polsku i
oskarżył Wiechowskiego jako Polaka i katolika o prowadzenie
polskiej propagandy. Słowa te zmroziły nauczyciela, który
zrozumiał, że wiąże się z nimi jego dymisja. Inspektor mówił
dalej, że nauczyciel nie wypełnia jako urzędnik rozporządzeń
władzy, wystawił swojego najlepszego ucznia, by popisał się
wiedzą, co robili również nauczyciele w innych szkołach i wyraził
swe ogólne niezadowolenie z pracy pana Ferdynanda. Nauczyciel
ostatkiem przytomnych myśli zaprosił Jaczmieniewa do mieszkania,
lecz ten odrzucił propozycję i pożegnał się pośpiesznie.
Wiechowski próbował jeszcze wyjaśnić, że starannie prowadzi
wszystkie wykazy, co tylko jeszcze bardziej rozgniewało dyrektora,
który zarzucił futro na ramiona i opuścił klasę.
Wiechowski
został w pomieszczeniu, czując, że wszystko właśnie się
skończyło i kazał dzieciom wrócić do domów, a sam wszedł do
mieszkania i nagle rozpłakał się. Po jakimś czasie chwycił
butelkę z piwem i zaczął pić. Opróżniał właśnie piątą
butelkę, kiedy ktoś gwałtownie zapukał do drzwi i do pokoju
wszedł Jaczmieniew. Mężczyzna uśmiechnął się i uścisnąwszy
życzliwie rękę nauczyciela, poprosił go o wybaczenie,
zapewniając, że źle go ocenił i w przyszłym miesiącu podniesie
mu pensję. Pan Ferdynand, przekonany, że to wszystko jest snem po
wypiciu tylu piw, odprowadził go do powozu, rozsuwając gromadę
kobiet, stojących przed szkołą. Kiedy kareta zniknęła za
zakrętem, Wiechowski wrócił do domu, a do izby wpadła pani
Marcjanna, która śmiejąc się, zaczęła opowiadać o skardze,
jaką złożyły kobiety ze wsi Jaczmieniewowi i dzięki której
nieświadomie wyświadczyły przysługę nielubianemu nauczycielowi.
Okazało
się, że poskarżyły się inspektorowi, że nauczyciel źle uczy
dzieci ponieważ wymaga aby mówiły po rosyjsku i każdego dnia
śpiewa z nimi rosyjskie pieśni. Chciały też polskiego
nauczyciela. Uradowany mężczyzna zaczął pić z żoną i nawet
Józia, Marcinek i Małgośka dostali po ćwierci szklaneczki piwa.
Przerażony Borowicz zajrzał później do pokoju i ujrzał
nauczyciela, siedzącego na stole tylko w bieliźnie i rozkazującego
niewidzialnym uczniom, aby mówili po rosyjsku. Potem upadł na
podłogę, a żona ze służącą ułożyły go na łóżku.
Tymczasem
Jaczmieniew z nostalgią spoglądał na wzgórza, wspominając
młodzieńcze wyprawy w Bawarii, Tyrolu, Włoszech i Szwajcarii. Po
ukończeniu wydziału filologicznego w Moskwie zaczął pracować w
wiejskiej szkole. Pragnąc jak najlepiej przygotować się do pracy,
jeździł do Szwecji, Anglii, Niemiec i Szwajcarii, by tam studiować
szkolnictwo ludowe. Przypomniał sobie małą dziewczynkę w
ogromnych trzewikach, idącą z wielkim parasolem w deszczowy dzień
do szkoły z małej chaty, w której jej rodzice mieli tylko kozę.
Chciał ponownie pójść na wycieczkę z sześcioletnimi
Szwajcarami, by szukać z nimi krasnoludków, wracając do młodości,
kiedy rozmawiał z nauczycielami wiejskich szkółek szwajcarskich o
sposobach zniesienia ciemnoty z „strasznej Rosji”.
Nagle
mężczyzna rozpłakał się, mając świadomość, że jest już
stary, pozbawiony młodzieńczych ideałów. Rozumiał, że musiał
szerzyć „oświatę rosyjską”, która miała przyczynić się do
szybkiego zrusyfikowania polskich chłopów i szybkiego rozwoju
Północy, lecz musiało to także wpłynąć na to, by chłopi
pokochali Rosję, jej prawosławną wiarę, mowę, obyczaje, za które
byliby w stanie ginąć na wojnie i pracować dla niej w czasach
pokoju. Dlatego też należało wykorzenić polską tradycję, mowę,
wierzenia, przesądy i na nowych podwalinach zacząć rozwijać
marzenia szwajcarskich pedagogów o powszechnym nauczaniu.
Jaczmieniew zaczął się zastanawiać, co należałoby zrobić, by
wzmocnić rusyfikację, która byłaby skuteczna i nieodzowna. Kareta
wjechała na szczyt wzgórza i dyrektor ujrzał przestrzeń rozległą
i w oddali dym, wydobywający się z kominów chat, który był
jedynym znakiem ruchu w tej niezmiernej przestrzeni.
III
W
korytarzu gimnazjum klasycznego w Klerykowie zebrała się grupa
rodziców - urzędników, szlachty, księży, przemysłowców i
zamożniejszych chłopów. W przedsionku budynku spał woźny, znany
uczniom pod pseudonimem „pana Pazura”. Na drugim końcu korytarza
mieściła się kancelaria gimnazjalna, do której co jakiś czas
wchodzili profesorowie. Tłum rodziców, którzy rozmawiali
przyciszonymi głosami po polsku, powiększał się z każdą
godziną.
Wśród
oczekujących stała również pani Borowiczowa z Marcinkiem,
kandydatem do klasy wstępnej. Chłopiec ubrany był w nowe, długie
spodnie i nowe buty, które stanowiły przygotowanie do szkolnego
munduru gimnazjalnego, lecz aby go założyć, należało zdać
egzamin. Dwa miesiące wcześniej prośba o przyjęcia Marcina do
gimnazjum została złożona u dyrektora i w tej chwili chłopiec
czekał na wyznaczenie terminu egzaminów. Żaden z nauczycieli nie
potrafił jednak podać w przybliżeniu daty, ponieważ termin
wyznaczony w dziennikach już minął i część egzaminów została
przełożona na później. Rodzice, którzy przyjechali do Klerykowa
z daleka nie mogli wracać do domów bez upewnienia się, czy dzieci
zostaną przyjęte do szkoły.
Pani
Borowiczowa przejechała trzy mile z Gawronek, lecz podobnie jak
inni, z niecierpliwością oczekiwała na egzamin, nie wiedząc, czy
syn zostanie przyjęty, ponieważ ilość kandydatów była ogromna.
Kobieta stała smutna i zdenerwowana, obawiając się, że chłopiec
nie zda. W pewnej chwili podszedł do niej mężczyzna w czarnym
surducie, który od czterech dni czekał na wyznaczenie egzaminów
syna, przygotowanego przez prywatnego korepetytora. Kiedy zaczął
opowiadać o wiedzy syna, na korytarzu pojawił się dyrektor
gimnazjum. Nieoczekiwanie zatrzymał się przed mężczyzną, który
rozmawiał z panią Heleną i zapytał, czego sobie życzy. Ten
przedstawił się jako Józef Trznadelski i zapytał o terminy
egzaminów. Dyrektor obrzucił go spojrzeniem i nie odpowiadając na
ukłony zgromadzonych, ruszył do kancelarii.
Pani
Borowiczowa ze strachem oddaliła się i stanęła w przedsionku.
Marcinek zaczął przypatrywać się bójce dwu gimnazjalistów, gdy
jeden z uczniów zaczepił go, kpiąc z jego spodni. Chłopiec cofnął
się pod mur, nieśmiało odpowiadając na złośliwe pytania
nieznajomego, kiedy podeszła do nich pani Helena, urażona żartami
uczniaka. Chłopak zjechał po poręczy i znikł jej z oczu.
Jednocześnie woźny wrzasnął, by rozmawiać po rosyjsku i został
wyśmiany przez gimnazjalistów. Pani Borowiczowa zbliżyła się do
niego i zapytała, czy nie wie, kiedy odbędą się egzaminy. Pazur
spojrzał na nią, nie odpowiadając, a kiedy wsunęła mu do ręki
pieniądze, doradził, aby po wyjściu profesorów z kancelarii,
poszła dowiedzieć się czegoś od sekretarza.
Matka
Marcinka powtórzyła tę wiadomość kilku osobom i wkrótce wszyscy
już wiedzieli o nowym sposobie na pozyskanie informacji. Po jakimś
czasie profesorowie udali się na drugie piętro, gdzie mieściły
się klasy, a mały Borowicz z niepokojem zaczął przysłuchiwać
się egzaminowi poprawkowemu. Usłyszawszy pytania, na które nie był
w stanie odpowiedzieć, z przestrachem zbliżył się do pani Heleny,
lecz kobieta uspokoiła go, tłumacząc, że to uczniowie starszych
klas. Kilka osób, do których przyłączyła się pani Borowiczowa,
weszło do kancelarii, aby zapytać urzędnika o terminy egzaminów.
Sekretarz odpowiedział, że wszystko zależy od nauczyciela,
uczącego w klasie wstępnej, pana Majewskiego i wrócił do swych
zajęć.
Borowiczowie
ze smutkiem wyszli na ulicę. Marcinek od chwili przyjazdu do miasta
czuł się znużony, a widok murów sprawiał mu przykrość. Jedyną
pociechę znajdował we wpatrywaniu się w niebo, które przypominało
mu rodzinne Gawronki. Wrócili do hotelu i zamknęli się w swoim
pokoju. Chłopiec zaczął powtarzać gramatykę rosyjską, a matka
położyła się na kanapie, by odpocząć. Nie zdołała jednak
zasnąć, wsłuchując się w dobiegające z ulicy hałasy i wrzaski.
Marcinek stał przy oknie, szepcząc terminy gramatyczne i
przypatrując się Izraelicie, który stał obok mieszkania stróża,
rozmawiając z numerowym. Po chwili zbliżył się do drzwi ich
pokoju i zapukał. Pani Helena wpuściła go wyraźnie zaniepokojona.
Mężczyzna przedstawił się jako kupiec zbożowy, prosząc o
rozmowę w sprawie interesów. Kobieta kazała mu jechać do męża,
próbując wyprosić intruza z pomieszczenia, lecz ten wskazał na
chłopca, mówiąc, że jego brat oddawał syna do gimnazjum i
narzekając, że tego roku jest stu kandydatów na trzydzieści
cztery miejsca w klasie wstępnej. Słowa te napełniły trwogą
serce pani Borowiczowej, która pomyślała, że Żyd jest złym
zwiastunem i chciała jak najszybciej zakończyć rozmowę. Kupiec
zaczął opowiadać, że brat, który dwa lata temu oddawał syna do
gimnazjum, udał się do pana Majewskiego i opłacił dodatkowe
korepetycje, dzięki którym chłopak został przyjęty do klasy
wstępnej. Pani Helena poprosiła go, aby dowiedział się, ile
kosztowały prywatne lekcje i zapłaciła za dorożkę, którą miał
jechać do brata. Żyd wrócił nim kobieta zdążyła ochłonąć z
radości po usłyszeniu o nowej możliwości ułatwienia synowi
dostania się do gimnazjum. Okazało się, że pan Majewski pobiera
wynagrodzenie trzy ruble za godzinę korepetycji.
O
godzinie pierwszej Borowiczowie udali się na obiad do restauracji.
Pani Helena natychmiast po rozmowie z Żydem, wyprawiła furmana
bryczką do domu, by zawiózł mężowi list, w którym opisała
szczegółowo wszystko, prosząc go o pożyczenie od miejscowych
bankierów dwudziestu pięciu rubli na korepetycje. Podczas obiadu, z
którego prawie nic nie zjadła, Borowiczowa myślała o wydatkach,
które czekały jej rodzinę. Oddanie syna do gimnazjum, zakup
munduru, podręczników, opłacenie stancji stanowiło niezmierny
trud, lecz wiedziała, że Marcinek musi się uczyć, choćby
przyszło jej chodzić w łachmanach. Obserwowała kelnera,
rozmyślając nad przyszłością swojego jedynaka i kiedy przyszło
do płacenia należności za obiad, położyła na tacy trzy ruble i
podsunęła je kelnerowi, mając nadzieję, że spory napiwek daje w
intencji szczęśliwego życia Marcinka.
Po
obiedzie udali się na ulicę Moskiewską do pana Majewskiego. Żona
profesora wprowadziła ich do wykwintnego saloniku, zastawionego
pięknymi meblami. Pani Borowiczowa usiadła na brzegu krzesła,
zastanawiając się, czy nie decyduje się właśnie na szalony krok,
który zniszczy ich domowy budżet. Rozglądając się po pokoju,
dostrzegła srebrną ikonę i przypomniała sobie, że profesor
przeszedł na prawosławie. Z lękiem pomyślała, że nie może być
on dobrym człowiekiem. Przed trzecią do salonu wszedł Majewski i
przywitawszy się nonszalancko z Borowiczową, zapytał po rosyjsku,
czym może jej służyć. Kobieta nie potrafiła mówić w tym języku
i obawiając się obrazić profesora, mówiąc po polsku, odezwała
się po francusku, z trudem wyjaśniając mu swoją prośbę.
Mężczyzna wysłuchał jej, nie rozumiejąc o czym mówi i zaczął
rozmawiać z nią po polsku.
Pani
Helena wytłumaczyła, że Marcinek uczył się w wiejskiej szkole
elementarnej i nie jest pewna, czy został dostatecznie przygotowany
do egzaminów. Poprosiła, aby nauczyciel udzielił chłopcu kilku
dodatkowych lekcji. Majewski z satysfakcją wsłuchiwał się w jej
słowa, w końcu zadał malcowi kilka pytań, na które chłopiec
odpowiedział w miarę dobrze i zaczął się zastanawiać.
Borowiczowa patrzyła na niego błagalnie. Profesor zgodził się
wreszcie udzielić Marcinowi kilku godzin korepetycji, choć nie był
pewien, czy chłopiec zda, ponieważ nie nauczył się poprawnej
wymowy. Kobieta grzecznie zapytała o zapłatę i położyła
dwadzieścia pięć rubli na biurku. Majewski wydał jej rubla reszty
i odprowadził Borowiczów do drzwi, wskazując chłopcu duży pokój,
w którym miał mu udzielać korepetycji każdego dnia o piątej.
IV
Marcinek
tylko trzykrotnie odwiedził mieszkanie profesora Majewskiego, a
czwartego dnia odbył się pierwszy egzamin z języka
rosyjskiego.
Komisja
egzaminacyjna składała się z trzech osób: z inspektora gimnazjum,
pana Majewskiego i jednego z nauczycieli. Inspektor z uwagą
przeglądał dokumenty kandydatów i dodawał swoją notę. Egzamin z
języka rosyjskiego polegał na odczytaniu kilku zdań, opowiedzeniu
ich własnymi słowami, wyrecytowaniu rosyjskiego wiersza i pytań
dotyczących gramatyki. Rozbiór zdań i pytania zaskakiwały bardzo
kandydatów i co chwilę na korytarz wychodzili ci, którzy nie zdali
pierwszego egzaminu, witani przez zapłakanych rodziców. Uczniowie,
którzy odpowiedzieli zadowalająco, wracali na swoje miejsca.
Wkrótce z setki kandydatów została zaledwie połowa. Wówczas pan
Majewski rozsadził ich w ławkach i rozpoczęło się dyktando.
Potem odbył się egzamin szczegółowy, przeprowadzony przez
inspektora.
Marcin
Borowicz należał do grupy uczniów, którzy zostali w klasie.
Utrzymał się również po drugim etapie egzaminów, który
pozytywnie zdało zaledwie trzydziestu kilku chłopców. W grupie
szczęśliwców w dużej mierze znaleźli się ci, którym Majewski
udzielał prywatnych korepetycji.
Radość
i duma pani Borowiczowej były ogromne, choć przeżywała wiele
chwil strachu, widząc jedynaka wywoływanego na środek klasy do
odpowiedzi. Emocjonalnie czuła rozpacz tych, których synowie
zostali odrzuceni. Kiedy Majewski uśmiechał się do Marcinka, jej
serce wzbierało uwielbieniem dla nauczyciela, lecz gdy wyszedł on
na korytarz i z cynicznym uśmiechem spoglądał na odrzuconych
uczniów, poczuła nienawiść i wzburzenie.
Wkrótce
po nim z klasy wyszedł inspektor, nie zwracając uwagi na nikogo,
dopóki nie zatrzymał go chudy mężczyzna, pytając o wynik
egzaminu młodszego syna. Inspektor odpowiedział mu głośno i po
rosyjsku, wyjaśniając, że dzieci są źle przygotowane i nie mówią
po rosyjsku, więc nie mogą być przyjęte do szkoły, w której
nauka odbywa się wyłącznie w tym języku. Zalecił, aby w domach
mówiono po rosyjsku, zarzucając mężczyźnie, że śmiał odezwać
się do niego po polsku w murach rosyjskiej szkoły. Zapytał Polaka
o nazwisko, lecz ten wycofał się i skrył za kobietami.
Tego
samego dnia odbył się egzamin z religii, z którego miał odpytywać
ksiądz prefekt Wargulski. Natychmiast po wejściu do klasy zbliżył
się do pierwszego ucznia, zapytał go o nazwisko i kazał odmówić
„Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario”. Te same polecenia wydał
pozostałym chłopcom i po kwadransie wszyscy wyszli z klasy z oceną
bardzo dobrą.
Następnego
dnia odbył się egzamin z arytmetyki, który stanowił już tylko
formalność. Uczniowie pana Majewskiego również i z tego
przedmiotu wykazali się wystarczającą wiedzą i w południe
inspektor odczytał listę przyjętych do klasy wstępnej. Pani
Borowiczowa, usłyszawszy imię jedynaka, odetchnęła z ulgą. Po
obiedzie pojechali do pani Przepiórkowskiej, zwanej „starą
Przepiórzycą”, dawnej znajomej pani Heleny, która wynajmowała
uczniom pokoje na stancje.
Przepiórkowska
mieszkała w Wygwizdowie w domostwie zwanym Cegielszczyzną, na
przedmieściach Klerykowa. Na widok pani Heleny staruszka podniosła
się żwawo z fotela i z radością powitała dawną sąsiadkę.
Borowiczowa z dumą przedstawiła jej syna, chwaląc się, że
chłopiec został przyjęty do gimnazjum. Przepiórkowska zapewniła
kobietę, że Marcinkowi będzie u niej dobrze, a do pokoju weszły
jej dwie córki, aby przywitać się z gościem. Po chwili pojawił
się pan Karol, syn Przepiórkowskiej, zadowolony, że dawna sąsiadka
przyprowadziła do nich syna na stancję, co zwalniało go od
zachwalania stancji do innych rodziców. Staruszka z rozrzewnieniem
wspomniała najstarszego syna, Teofila i oznajmiła, że chłopcem
zajmie się korepetytor. Za pokój chciała sto pięćdziesiąt rubli
miesięcznie, furę drzewa na miesiąc w zimie, parę skrzyń
ziemniaków jesienią i mąkę. Zaprowadziła Borowiczową do pokoju,
w którym stał jedynie długi stół sosnowy, dokoła niego krzesła
i ławy, a w kącie żelazne łóżko. Marcinka na widok tego miejsca
ogarnął żal. Pani Helena próbowała jeszcze wynegocjować lepszą
cenę, lecz „stara Przepiórzyca” odparła, że nie może obniżyć
ceny stancji. Borowiczowa zgodziła się i postanowiła kupić synowi
łóżko, dodając, że chłopiec wprowadzi się na stancję
następnego dnia.
Tymczasem
w domu staruszki zjawili się dwaj znajomi Somonowicz i Grzebicki,
których Przepiórkowska przedstawiła dawnej sąsiadce. Radca
Somonowicz dojrzał Marcinka, stojącego za krzesłem matki i
usłyszawszy, że chłopiec został przyjęty do gimnazjum, odparł,
że uczenie dzieci jest zupełnie zbyteczne. Opinia ta zaskoczyła
panią Borowiczową. Starzec powiedział, że w tych czasach każdy z
rodziców pragnie oddać dzieci do szkół, a nie każde dziecko
nadaje się na mędrca. Grzebicki był zdania, że znajomy przesadza
i przez chwilę zaczęli spierać się, który z nich ma rację.
Somonowicz
powiedział, że on uczył się w czasach, kiedy nikt nie zabraniał
patrzeć na polskie litery, a teraz nastały czasy, kiedy uczniowie
uczą się polskiej gramatyki z rosyjskich podręczników. Dawny
kronikarz Mateusz herbu Cholewa pisał o Klerykowie, że jest to gród
polski, a dziś miasto należało do Rosjan. Doprowadziła do tego
mania demokratyczna, ambicja hołoty i pożądanie fraka. Radca,
mówiąc to, chwycił Marcinka za ucho i wykrzyknął, że chcąc
wytępić wroga, należy zacząć od podstaw, od dzieci właśnie.
„Stara Przepiórzyca” wstawiła się za chłopcem, uspokajając
emeryta. Grzebicki wspomniał rok 1829 i wjazd Najjaśniejszego Pana
do Warszawy na koronację. Zerwał się i zaczął głośno
wygwizdywać marsz powitalny. Somonowicz zawtórował mu i po chwili
mały Borowicz zauważył, że z oczu radcy Grzebickiego spływają
łzy. Somonowicz przypomniał sobie słowa księcia Lubeckiego, który
ukrył w swoim domu Mochnackiego, choć ten wcześniej szedł na
czele żołnierzy, aby go rozstrzelać. Książę poprosił go
wówczas, by z całych sił zwalczał Rosjan. Panna Konstancja
wymieniła nazwisko Murawiewa, lecz Somonowicz odparł, by zostawiła
tę sprawę, ponieważ Murawiew został już oceniony przez Boga. Nie
chciał mówić ani słyszeć o dawnych sprawach.
Pani
Borowiczowa przysłuchiwała się rozmowie mężczyzn o polityce,
lecz jej myśli wybiegały w przyszłość syna. Nie wiedziała, kim
byli Mochnacki i Murawiew, ale jej serce zamierało z przerażenia,
jakby przebite zabójczym żelazem.
V
Za
murem, oddzielającym podwórze domu „starej Przepiórzycy”,
stała szopa a tuż przy niej leżało kilka na wpół zgniłych
belek. Na tych właśnie balach po rozpoczęciu roku szkolnego
Marcinek Borowicz przesiadywał wieczory, ucząc się zadanych
lekcji. To miejsce, z widokiem na wierzby i zarośla przypominały mu
dom, matkę i Gawronki. Chłopiec uczył się pilnie, zapamiętując
całe rozdziały z historii świętej, powtarzając je głośno aż
do skutku. Arytmetykę i rosyjski odrabiał w obecności
korepetytora, z którym musiał rozmawiać po rosyjsku, z trudem
zmuszając się do zrozumienia czegokolwiek. Z językiem polskim nie
miał kłopotów, ponieważ z tego przedmiotu nie zadawano do domu
niczego.
Korepetytorem
w domu pani Przepiórkowskiej był pan Wiktor Alfons Pigwański,
uczeń klasy siódmej, jedyny poeta w mieście, nazywany „Pytią”
z powodu wypalania niezliczonej ilości papierosów. Pigwański uczył
się dobrze, choć najczęściej zaniedbywał się w nauce, składając
to na karb poetyckiego roztargnienia. Wiersze pisał w każdej
chwili, wzorując się na Puszkinie i Lermontowie, opiewając w nich
swoją przedwczesną śmierć lub nieodwzajemnione uczucia.
Przesycone żałością dzieła klerykowskiego poety stanowiły
źródło kpin panien Przepiórkowskich, które pod nieobecność
Pigwańskiego na głos odczytywały jego dzieła i zanosiły się od
śmiechu, zastanawiając się, jaka panna stała się adresatem
kolejnych liryków.
Na
stancji, oprócz małego Borowicza, mieszkali także trzej bracia
Daleszowscy oraz Szwarc. Najstarszy Daleszowski, uczeń klasy
czwartej, szczycący się posiadaniem srebrnego zegarka, okazywał
Marcinkowi ogromną pogardę. Młodsi Daleszowscy, uczęszczający do
klasy drugiej, drwili z pierwszoklasisty, wysyłając go do apteki po
rozum. Obaj byli namiętnymi graczami w obrazki, które zbierali w
pudłach i z których niemiłosiernie ogrywali Marcinka, który nawet
nie potrafił zauważyć, kiedy zostawał przez nich oszukany. Nieco
inna relacja istniała między Borowiczem a Szwarcem, nazywanym przez
wszystkich „Bułą”, który powtarzał klasę pierwszą i któremu
wszyscy udowadniali, że jest osłem. Szwarc przy każdej okazji
starał się udowodnić pierwszoklasiście, że uczniowie klasy
wstępnej nie są jeszcze gimnazjalistami i że każdy uczeń
starszej klasy ma prawo dać im w zęby, kiedy mu się tylko spodoba.
Marcinek reagował najczęściej bójką na takie zarzuty, lecz
pomimo tego między nim a Szwarcem zawiązała się swoista koalicja
przeciw braciom Daleszowskim.
Marcinek
na stancji czuł się bardzo samotny, a jego lęki i troski, związane
z nauką arytmetyki, nikogo nie interesowały. Próby zwierzania się
Szwarcowi z kłopotów związanych z matematyką kończyły się
pogardliwymi uwagami, że rachunki to nic w porównaniu z trzecią
deklinacją z łaciny, czy też geografią. To z kolei napawało
małego Borowicza kolejnymi obawami i nieraz budził się w nocy,
kiedy we śnie dostrzegał siebie przy tablicy i odpytującego go
nauczyciela.
„Stara
Przepiórzyca” okazywała chłopcu troskliwość i szczerą
sympatię, która niestety ograniczała się do rad i w sekretnych
darach kilku owoców czy też powideł. Przez jakiś czas dobrze
traktował go pan Majewski, lecz z czasem podczas częstych wizyt na
stancji, wynikających z obowiązku nauczyciela, przekonał się, że
chłopiec nie jest synem zamożnych szlachciców i sympatia mężczyzny
znacząco zmalała.
Sala
klasy wstępnej mieściła się na parterze gmachu gimnazjalnego.
Klasy wyższe od piątej do ósmej znajdowały się na piętrze.
Młodsi uczniowie pogardliwie patrzyli na wyższe piętro, nazywane
„cukiernią” i wiedli weselsze życie. Każda przerwa witana była
przez nich radosnym wrzaskiem. Stary woźny z trudem powstrzymywał
śmiech, obserwując błazeńskie zabawy uczniów. Dzwonek, wzywający
na lekcje, zmieniał ów gwar w szmer przyciszonych rozmów, które
zamierały natychmiast po wejściu nauczyciela. W czasie najdłuższej,
półgodzinnej przerwy chłopcy wybiegali na dzieciniec i w mgnieniu
oka rozpoczynała się wojna.
Była
jesień, czas kasztanów. Podwórze szkolne otoczone było wysokimi
murami, za którymi rosły drzewa kasztanowe, których owoce
wspaniale nadawały się do podbijania oczu i nabijania guzów na
głowie przeciwnika. Po jednej stronie stali uczniowie trzeciej klasy
z jednym oddziałem klasy drugiej, określani mianem „Greków”,
po przeciwnej – „Persowie” złożeni z pierwszoklasistów i
wstępniaków, którzy bardzo szybko wycofywali się ze starcia.
Wówczas rozgrywała się batalia, kasztany spadały niczym grad, a
walczących do bitwy zagrzewali widzowie. Pan Majewski nie pokazywał
się na dziedzińcu, gdyż nie mógł znieść wykrzykiwanych
bezkarnie po polsku przezwisk.
Marcinek
Borowicz należał do „Persów” i pewnego dnia otrzymał tak
silne uderzenie w prawy bok, że nie mógł na nim leżeć przez dwa
tygodnie.
Po
jednej z takich rozgrywek wrócił do klasy zmęczony i usiadł w
ławce obok Romcia Gumowicza, syna biednej akuszerki, który
powtarzał już drugi rok klasę wstępną. Matka często zjawiała
się w szkole, wypytując o oceny chłopca, a po każdej jej wizycie
Romek otrzymywał tęgie lanie. Majewski często wzywał Gumowicza do
odpowiedzi, szydził z niego, wypominając mu jego wady, niedołęstwo,
biedę i niskie pochodzenie. Wszyscy w klasie naśmiewali się z
chłopca, który był zawsze przygotowany, lecz odczytywał zadania
tak jękliwym głosem, że zazwyczaj otrzymywał dwóję.
Tego
dnia Majewski odpytywał Romka z arytmetyki. Uczeń, drżąc ze
strachu, zapisał na tablicy zupełnie inne liczby niż podyktowane
przez nauczyciela. Majewski ironicznie nazwał go „pachciarską
kobyłą”, celowo wymawiając obelgę po polsku. Uczniowie zaczęli
się śmiać, kpiąc z kolegi, który usiadł w ławce z pochyloną
głową. Kiedy chłopcy uspokoili się nieco, Gumowicz spojrzał na
Marcinka, który również śmiał się z niego i zapytał, jaką
ocenę postawił mu nauczyciel. Borowicz z uwagą śledził ruch
dłoni nauczyciela i szepnął z okrucieństwem „Pałę!”. Romuś
skulił się i zapatrzył w kajet do arytmetyki. Marcinek przyglądał
mu się i pokazywał go sąsiadom. Nagle dostrzegł, że z oczu
Gumowicza spłynęły łzy. Mały Borowicz przestał się śmiać i
wpatrując się z błyszczące na rzęsach kolegi łzy, po raz
pierwszy w życiu odczuł współczucie.
VI.
Bryczka,
wioząca Marcinka i panią Borowiczową skręciła do Gawronek. Pani
Helena, która pojawiła się w Klerykowie w przeddzień uroczystości
Zielonych Świątek, by załatwić jakiś pilny interes, wyprosiła u
pana Majewskiego dwa dni świątecznego urlopu i wiozła do domu
ukochanego jedynaka, by sprawić mężowi i służbie
niespodziankę.
Zapadła
noc, kiedy dorożka wjechała na dróżkę między dwoma wielkimi
wzgórzami. Marcinek, wsłuchujący się w szum wody, płynącej w
pobliskim strumieniu, poczuł, że za sobą pozostawił ucznia klasy
wstępnej i stał się dawnym Borowiczem, który na bosaka biegał po
łące i łowił ryby. Z marzeń wyrwał go głos Jędrka, który
powiedział, że ukradziono im gniadą kobyłę. Chłopiec ze
zdziwieniem stwierdził, że przecież ulubiony koń ciągnie
bryczkę, a pani Borowiczowa nakazała fornalowi opowiedzieć o
wszystkim. Gniada była ulubienicą całego folwarku. Opowiadano
różne historie o jej pochodzeniu, które rzekomo wywodziło się w
prostej linii od araba. Klacz straciła piękne rysy w wyniku
ciężkiej pracy, lecz zimą odzyskiwała cechy swej rasy. Gniada
było zwierzęciem złośliwym i nawet furmanowi nie pozwalała
zbliżać się do siebie. Źrebaki od niej wiele razy wyratowały
Borowiczów z niejednych kłopotów.
Jędrek
zaczął opowiadać, że cztery tygodnie wcześniej zasnął z
Wincentym w stajni. Było duszno, więc zostawili otwarte drzwi. Nad
ranem Wincenty obudził go, pytając, gdzie jest kobyła. Z
przerażeniem stwierdzili, że ślady prowadzą do stawu i urywają
się. W kościele ksiądz ogłosił wiadomość o kradzieży u
Borowiczów. Państwo do wieczora szukali kobyły na łąkach, Jędrek
pojechał pod Wybrankową, a Wincenty ze Stasińskim poszli do
Dolnej, lecz nie znaleźli gniadej. Wieczorem wszyscy siedzieli pod
drzwiami, kiedy Jędrek usłyszał rżenie klaczy i pobiegł nad
staw. Zobaczył gniadą, która biegła z urwanym postronkiem na szyi
do stajni. Pan Borowicz tak bardzo się ucieszył, że kazał
nakarmić konia resztką owsa, a pani Helena dała kobyle trzy kromki
chleba i cukier. Marcinek słuchał tej opowieści ze wzruszeniem, z
miłością patrząc na konia.
Pani
Borowiczowa spoglądała na rozgwieżdżone niebo, odczuwając
znużenie. Chłopiec położył głowę na jej kolanach i ucałowawszy
jej spracowane ręce, cieszył się, że matka przyjechała po niego.
Kobieta pochyliła się z czułością nad jedynakiem i zapytała,
czy zawsze będzie ją kochał. W odpowiedzi Marcinek rozpłakał
się.
W
oddali ujrzeli światła wioski, staw, a za nim gowronkowski dwór.
Mały Borowicz wyskoczył z bryczki i z oczyma pełnymi łez
spoglądał na okna domu. Przed wsią stała drewniana kapliczka,
obok której rosły kwitnące bzy. Chłopiec wspiął się na płot i
ułamał ogromny pęk gałęzi. Położył je matce na kolanach, a
ona nie miała serca upomnieć go, że obrabował w ten sposób starą
kapliczkę.
VII.
Po
otrzymaniu promocji do klasy pierwszej Marcinek zaniedbał się w
nauce, a z jego dawnej gorliwości niewiele pozostało. Jesienią
jeszcze się starał, lecz już przed Bożym Narodzeniem uprawiał
wykpiwankę, zarówno przed nauczycielami, jak i przed
korepetytorem.
Tego
roku w lecie zmarła pani Borowiczowa. Jedynak początkowo nie odczuł
tej straty. Na pogrzebie zmuszał się do płaczu, krzyczał i
próbował rzucić się na trumnę, sadząc, że tak powinien właśnie
zrobić. Po pogrzebie ojciec zabrał go do Gawronek. W domu panował
nieład. Pan Borowicz zaprowadził syna do sypialni i usiadł przy
oknie. Marcinek spojrzał na puste łóżko i dopiero wtedy poczuł,
że matka zmarła.
Było
to pod koniec wakacji i wkrótce życie szkolne całkowicie go
pochłonęło. Czasami, odczuwając jakieś nieszczęśliwe
zdarzenie, ogarniało go to samo zdumienie, jakiego doznał w pustym
pokoju pani Heleny. Pan Walenty, zajęty gospodarstwem, nie zwracał
uwagi na chłopca, dbając głównie o to, by znalazły się
pieniądze na wpis, stancję i książki. Marcinek nie miał już
teraz wykwintniejszej bielizny ani przysmaków. Nie miał też z kim
dzielić swoich szkolnych osiągnięć czy też opłakiwać
niepowodzeń. Nikt nie zachęcał go do nowych wysiłków. Ojciec
interesował się przede wszystkim tym, czy nie ma ocen
niedostatecznych. Mały Borowicz czuł się samotny i opuszczony.
W
tym czasie zaprzyjaźnił się z „Wilczkiem”, drugorocznym
pierwszoklasistą, synem bogatej lichwiarki pani Wilczkowickiej.
Chłopiec był łobuzem, który dzięki znajomości profesorów,
umiał ich nabierać, ściągać, podpowiadać, kpił z korepetytorów
i nauczycieli. Nigdy nie odrabiał lekcji, uciekał w niedzielę z
kościoła. Marcinek, który został posadzony z „Wilczkiem” w
jednej ławce, ulegał jego wpływom, uczył się różnych sztuczek
i zaczął chodzić na wagary.
Podczas
święta narodowego w grudniu mały Borowicz i „Wilczek” wymknęli
się przed nabożeństwem za miasto, gdzie zaczęli taplać się w
rzeczce. Marcin zmarzł i chciał wrócić do kościoła, lecz kolega
wykpił go, że boi się księdza. Borowicz ruszył do miasta,
czując, że wszyscy ludzie domyślają się, że był na wagarach.
Wreszcie dotarł do kościoła i wsunął się na chór, ponieważ
należał do grona śpiewaków, którzy po mszy odśpiewywali hymn
narodowy. Skradał się cicho po kamiennych schodach, pragnąc, by
nauczyciel śpiewu nie zauważył jego nieobecności.
Nagle
ujrzał klęczącego prefekta, księdza Wargulskiego. Marcinek drżąc
ze strachu, wycofał się i ukrył we framudze okiennej. Kanonik
zaczął śpiewać modlitwę za cara i po chwili młodzież
odśpiewała hymn carski. W tej samej chwili Marcinek usłyszał
kroki osoby biegnącej na chór i ujrzał inspektora gimnazjum.
Mężczyzna zauważywszy księdza przypomniał, że kazał śpiewać
hymn w języku rosyjskim. Wargulski ze spokojem odparł, że
uczniowie będą śpiewali w języku polskim i żadne rozporządzenie
tego nie zmieni. Rosjanin krzyknął, że muszą wypełniać jego
rozkazy, a wówczas prefekt wskazał mu drzwi, wiodące na dół i
położył rękę na ramieniu inspektora. Ten szarpnął księdza,
który chwycił go za kołnierz i zaczął znosić dyrektora ze
schodów. Marcinek z trudem powstrzymując śmiech, szedł za
Wargulskim, który wypchnął Rosjanina za drzwi i zawrócił,
wpadając na chłopca.
Z
niepokojem otworzył drzwi i wyciągnął malca do światła.
Borowicz, myśląc, że zostanie wydalony z gimnazjum, spojrzał na
niego z rozpaczą. Ksiądz zapytał go, czy wszystko widział i
zakazał wspominać o zdarzeniu komukolwiek. Marcin obiecał mu, że
zachowa milczenie.
VIII.
Gospodarzem
klasy pierwszej oddziału A był pan Rudolf Leim, nauczyciel łaciny
w klasach niższych. Pochodził on z niemieckiej rodziny, która
przed wieloma laty przybyła do kraju i częściowo się spolszczyła.
Z zamiłowania był historykiem. Po zamianie szkół wojewódzkich w
Klerykowie na gimnazjum utrzymał się na posadzie, lecz ze względu
na słabą znajomość języka rosyjskiego i przepis, że historii
mogą uczyć wyłącznie Rosjanie, został niejako zdegradowany i
zepchnięty na nauczyciela klasy pierwszej. Był służbistą, który
nigdy nie opuścił ani nie spóźnił się na swoje lekcje.
Leim
od czasu wprowadzenia zakazu mowy polskiej w murach gimnazjum, surowo
przestrzegał zasad i karał za wykroczenia wskazanych winowajców. W
domu mówił jednak po polsku, ożenił się z Polką, a jego dwie
córki udzielały się patriotycznie na różnych zgromadzeniach i
odczytach utworów z literatury polskiej.
W
dni galowe Leim maszerował przez miasto ubrany w mundur z orderami,
wśród których wisiał brązowy medal za stłumienie polskiego
buntu, ze szpadą u boku i w pierogu, na widok którego wszyscy
wybuchali głośnym i szczerym śmiechem. Profesora witał również
wrzask gimnazjalistów, którzy kpili głośno i złośliwie z jego
kapelusza. Mężczyzna nie słuchał rad młodszych nauczycieli,
którzy upominali go, by sprawił sobie modniejszy kapelusz,
tłumacząc, że stary pieróg pamięta lepsze czasy.
Na
lekcjach Leim nie znosił najmniejszego choćby szelestu. Do
utrzymywania porządku wyznaczał kolejno dyżurnego, który
przynosił kredę, dbał o atrament i pióro na katedrze oraz
wypisywał na tablicy nazwiska kolegów, którzy na przerwach
zachowywali się głośno.
Uczniowie
z pierwszych klas mówili na przerwach po polsku i nic nie było w
stanie zmusić ich do rozmów w języku rosyjskim, ponieważ nie
potrafili jeszcze swobodnie konwersować w tym języku. Pewnego dnia
profesor Leim po wejściu do klasy dostrzegł na tablicy wypisane
nazwisko Borowicza i obok niego zastrzeżenie, że ciągle głośno
mówi po polsku. Dość długo czytał ów napis i w końcu zapytał,
który z chłopców jest dyżurnym. Odezwał się Makowicz,
wyjaśniając, że Marcinek pobił się z nim na przerwie o okładkę.
Nauczyciel kazał Borowiczowi zostać dwie godziny w kozie za gadanie
po polsku, po czym wezwał chłopca do odpowiedzi.
Malec
zerwał się z miejsca i na drżących nogach podszedł do katedry.
Odczytał fragment rosyjskiej czytanki i zaczął tłumaczyć ją na
łacinę. Leim przerwał mu, powtarzając, że za rozmawianie po
polsku zostaje na dwie godziny w kozie, a potem zapytał, dlaczego
bił się z Makowiczem. Marcin spuścił głowę i z trudem
powstrzymał łzy. Tymczasem profesor zakazał mu zbliżać się do
Makowicza i prosić go o „parszywe okładki”. Zaskoczony Borowicz
zerknął na niego i nagle wydawało mu się, że w spojrzeniu
nauczyciela kryje się wstyd za niego i zarazem bezlitosna drwina z
jego małej osoby.
Iłarion
Stiepanycz Ozierskij, nauczyciel języka rosyjskiego, w odróżnieniu
od profesora Leima nie potrafił zapanować nad tłumem łobuziaków
z pierwszej klasy. Wiecznie roztargniony, ubrany we frak ubrudzony
kredą, wywoływał w klasie ogromną wrzawę, kiedy tylko się
pojawił. Chłopcy głośno rozmawiali, tupali, gwizdali, grali na
dzwoneczkach i przesuwali ławki. Bezradny nauczyciel, pamiętając,
że pewnego razu, kiedy próbował przyłapać jednego z uczniów na
dzwonieniu, przewrócił się, nie zauważywszy rozciągniętego
między ławkami sznurka. Szczególnie okrutni w dręczeniu profesora
byli uczniowie klas starszych: drugiej, trzeciej i czwartej. Do klasy
trzeciej Ozierskij wchodził pobladły, ważąc każdy krok,
oglądając krzesło, tablicę i szuflady stolika. Podczas jego
lekcji nikt nie słuchał wykładów. Kiedy wzywał kogoś do
odpowiedzi, przy katedrze za każdym razem stawała ta sama osoba i
odpowiadała przez cały rok ten sam ustęp. Czasami nauczyciel
reagował wrzaskiem na taką ignorancję, lecz wówczas uczniowie
mścili się, wywołując bójkę i wywracając ławki, co kończyło
się pojawieniem w klasie inspektora, który głośno potępiał
profesora.
Ozierskij
był człowiekiem niezwykle wykształconym, znał kilka języków,
lecz był tak dalece roztargniony, że po lekcjach nie potrafił
trafić do swojego mieszkania. Każdego dnia pytał jakiegoś ucznia,
gdzie mieszka profesor Ozierskij i kazał się prowadzić do własnego
domu.
W
klasie pierwszej odbywały się również nieobowiązkowe lekcje
języka polskiego. Nauczycielem był pan Sztetter, człowiek światły,
lecz wiecznie obawiający się o swoją posadę. Obarczony liczną
rodziną, żył w nieustannym niepokoju o przyszłość dzieci, a na
lekcjach praktycznie nie uczył niczego. Nauczanie polskiego odbywało
się cztery razy w tygodniu, między ósmą a dziewiątą rano.
Uczniowie siedzieli senni, a nauczyciel drzemał podczas, gdy wzywani
do odpowiedzi chłopcy tłumaczyli fragmenty z wypisów Dubrowskiego.
Następnie odbywał się rozbiór zdań po rosyjsku, a Sztetter nie
wymawiał ani słowa po polsku. Uczniowie uważali język polski za
męczarnię, ignorując nauczyciela i traktując go pobłażliwie
jako rzecz niepotrzebną i bezwartościową. Profesor czuł się w
szkole jak intruz. Wiosną część chłopców opuszczała jego
lekcje, a on nawet nie protestował przeciw wagarom. Niegdyś jednak
i on był człowiekiem ambitnym, pisywał go gazet i przez wiele lat
tłumaczył wiersze Shelleya, które chciał wydać
bezimiennie.
Nauczyciel
arytmetyki, pan Nogacki, cieszył się wśród uczniów pierwszej
klasy głębokim poważaniem. Był to człowiek niezwykle sumienny,
sprawiedliwy i surowy. Nie zamierzał nikogo rusyfikować, lecz jego
wykłady zmuszały chłopców do myślenia po rosyjsku. Wymagał
szybkich i natychmiastowych odpowiedzi, a przez lata nauczania
wypracował własny system, który przeprowadzał konsekwentnie.
Gdyby jednak ktoś go zapytał, dlaczego to robi, nie potrafiłby na
to odpowiedzieć.
IX.
Marcinek
przez lata nauki w klasie drugiej i trzeciej mieszkał u pani
Przepiórkowskiej. Uczył się wtedy przeciętnie, nie czyniąc
wyraźnych postępów. Dopiero w drugim semestrze trzeciej klasy
wziął się szczerze do nauki pod wpływem rozmaitych
okoliczności.
Na
wiosnę pensjonarze „starej Przepiórzycy” w największej
tajemnicy udawali się do starego parku, gdzie ukryci w gęstwinie
krzaków strzelali z pistoletu. Broń przywiózł z domu Szwarc,
natomiast prochu dostarczali bracia Daleszowscy, którzy powtarzali
wówczas klasę czwartą. Strzelali codziennie po jednym razie, a
Marcin i Szwarc na zmianę. Pistolet ukrywali w spróchniałej
wierzbie, przysięgając, że nikomu nie wyjawią sekretu.
Pewnej
niedzieli, po nabożeństwie, chłopcy zebrali się w parku. Starszy
Daleszowski nabił pistolet, młodszy trzymał pakuły do przybicia
naboju, Szwarc – worek ze śrutem, a Marcin kapiszony.
Niespodziewanie usłyszeli jakiś szelest i ujrzeli żandarma.
Natychmiast porzucili wszystko w krzaki i Daleszowscy uciekli. Oficer
pochwycił Marcina i Szwarca i zaprowadził do gimnazjum. Nazajutrz w
mieście krążyła pogłoska, że na przedmieściu złapano
uzbrojonych konspiratorów. Borowicz i jego towarzysz spędzili całą
noc w klasie, zmienionej w tymczasowe więzienie, przygotowując się
do najstraszliwszej i ostatecznej kary. Marcinek przez całą noc nie
zmrużył oka, pogrążony w bezgranicznej rozpaczy. Przypominał
sobie zasłyszane historie o Sybirach, cytadelach, szubienicach i to
jeszcze bardziej potęgowało jego strach. Przejęty skruchą i żalem
szukał ratunku u Boga.
Szwarc
podszedł do sprawy wyjątkowo spokojnie. Przespał się na ławce,
zjadł chleb przyniesiony przez pana Pazura dla obu więźniów i
zaczął zastanawiać się, jaka czeka ich kara. Borowicz nie
podtrzymywał rozmowy, więc chłopak szybko zamilkł. Około ósmej
do klasy wszedł pan Majewski i kazał chłopcom przejść na drugie
piętro. Marcinek ujrzał w kancelarii wszystkich nauczycieli,
siedzących za stołem okrytym zielonym suknem. Słyszał bicie
własnego serca, kiedy odezwał się dyrektor i oznajmił, że rada
pedagogiczna wezwała rodziców winowajców, a obaj chłopcy zostają
wydaleni z gimnazjum, lecz należy najpierw ustalić, czy strzelali z
pistoletu nabitego prochem, ponieważ takie były wymagania władzy
policyjnej. Szwarc odparł, że nie strzelał z żadnej broni.
Borowicz uznał, że obrona przyjęta przez kolegę może okazać się
zgubną i przyznał, że strzelał z pistoletu, lecz nie był on
nabity. Profesorowie nieoczekiwanie roześmieli się głośno. Obu
więźniów wyrzucono za drzwi i kazano, aby pan Pazur zamknął ich
w kozie. Kiedy rozpoczęły się lekcje, chłopcy udali się do
klasy, gdzie usłyszeli, że zostali skazani na kolejną kozę o
chlebie i wodzie.
To
wydarzenie i związane z nim lęki przygnębiły Marcinka. Pozostanie
w gimnazjum przypisał wstawiennictwu matki i po opuszczeniu kozy
natychmiast poszedł do kościoła. Znalazł ciche i ustronne miejsce
pod chórem i uklęknąwszy, modlił się żarliwie do wieczora.
Następnego dnia wczesnym rankiem ponownie zjawił się w kościele i
od tej pory wstawał wcześniej, by przed lekcjami pomodlić się.
Pewnego dnia wysłuchał kazania jednego z wikariuszy, który
tłumaczył wiernym, że modlitwa z czasem staje się przyjemnością.
Chłopiec zaczął początkowo odmawiać tylko pacierz, z czasem
odmawiał wiele modlitw w różnych intencjach. Dzięki obudzonej w
duszy malca religijności rozwinęła się w jego świadomości
ufność. Zaczął wierzyć, że swoimi prośbami zdoła wyjednać
wszystko, składał obietnice, a czasami skarżył się Bogu. Zaczął
się lepiej uczyć, uzasadniając to wyższą potrzebą serca.
Pobożność osłodziła nieco sieroce życie małego Borowicza. Na
nowo zaczął czuć bliskość matki, której zwierzał się z każdej
troski, smutku i radości. W jego sercu zrodziła się pewność, że
nic mu się nie stanie, ponieważ podlega opiece boskiej.
Codziennie
o tej samej porze do kościoła przychodził pewien mężczyzna,
który pobierał miesięcznie dwadzieścia rubli pensji i miał kilku
drugorocznych synów w różnych gimnazjach. Stał on obok skrzyni ze
świecami i modlił się do godziny ósmej. Marcinek nie dostrzegał
jego ubóstwa, lecz widział w nim współtowarzysza w modlitwie.
Tylko raz spotkał nieznajomego na ulicy. Dopiero w świetle dziennym
zauważył, że twarz starego pana jest mizerna, a odzież
zniszczona. Mijając chłopca spojrzał na niego i uśmiechnął się.
Borowicz poczuł głębokie wzruszenie i zrozumiał, że kiedy
cnotliwe dusze po śmierci stają przed obliczem Boga, pozdrawiają
się takimi właśnie anielskimi uśmiechami.
X.
Po
zaliczeniu egzaminów Marcinek otrzymał promocję do klasy piątej i
wrócił na wakacje do Gawronek. Pan Borowicz przez te lata postarzał
się znacznie, gospodarstwo podupadło, a dom powoli zmieniał się w
ruinę. Zniszczone sprzęty pokryte były kurzem, brakowało odzieży,
a niegdyś piękne klomby, pielęgnowane przez panią Helenę,
zostały rozkopane przez zwierzęta.
Marcinek
zjawił się w domu rodzinnym pod koniec czerwca, w czasie
sianokosów. Następnego dnia ojciec obudził go o świcie i kazał
iść na łąkę, aby pilnował kosiarzy. Przed wyjściem chłopca,
ojciec dał mu dubeltówkę i torbę myśliwską, a malec rzucił mu
się do rąk. Pobiegł nad staw i nagle z wody zerwały się cztery
kaczki. W duszy Borowicza rozbudziła się myśliwska namiętność,
lecz najpierw postanowił odwdzięczyć się ojcu za pozwolenie
korzystania z broni i sumiennie wypełnić obowiązki dozorcy.
Po
chwili nadeszli chłopi. Marcin pozdrowił ich i zasiadłszy pod
olszyną, zaczął oglądać fuzję. Kiedy słońce pojawiło się
nad górami, podszedł nad brzeg rzeki i spod jego nóg zerwał się
bekas. Chłopiec wystrzelił, lecz nie trafił w ptaka. Zaczął
skradać się cicho i za zakrętem dojrzał dwie kaczki. Rzuciwszy
się w trawę podpełzł bliżej, całkowicie pochłonięty
polowaniem. Kiedy pan Walenty zjawił się na łące około siódmej
dostrzegł w oddali sylwetkę syna, który cały czas starał się
ustrzelić jakiegoś ptaka.
W
końcu Marcin dotarł do lasu i usłyszał śpiew. Za krzakami ujrzał
małą dziewczynkę, pasterkę, która na jego widok zaczęła
uciekać z głośnym płaczem. Tego dnia mały Borowicz wędrował po
lesie, zapominając o śniadaniu, obiedzie i podwieczorku. Wrócił
do domu w nocy i nie dostawszy od ojca nagany, całkowicie oddał się
nowej pasji. Wstawał o świcie, brał dubeltówkę i znikał na
wiele godzin. Jego polowania polegały głównie na tropieniu ptaków.
Błądząc po okolicy zachodził często do pobliskich wsi, które
rozciągały się u podnóży wzgórz. Mieszkali tam ludzie, którzy
nadal przestrzegali prastarych wierzeń, obyczajów i praw. Prawie
wszyscy byli kłusownikami.
W
Bukowcu mieszkał chłop Scubioła, który wywłaszczył z siedzib
wielu mieszkańców, a innych ujarzmił. Miał ogromne gospodarstwo,
udzielał pożyczek każdemu, kto się do niego o to zwrócił, a
procent odbierał w płodach naturalnych. Wielu biedniejszych
włościan stało się z czasem parobkami Scubioły.
Najbiedniejszą
wioską w okolicy były Gawronki, liczące osiemnaście gospodarstw.
Chłopi posiadali nie więcej niż trzy morgi gruntu, żaden z nich
nie miał konia. Zimą krowy, cielęta i kozy mieszkały w izbach
razem z ludźmi. Wieś położona była pod górą i spływające
wody przez wiele lat niszczyły urodzajne gleby. Kiedy zbliżał się
czas orki, gawrończanie udawali się do Scubioły z prośbą o
pożyczenie koni czy też parobka, a w zamian chłop pobierał
rozmaitą zapłatę. Najuboższym chłopcem w Gawronkach był Lejba
Koniecpolski, który do orki pożyczał od sąsiada krowę, a do
brony zaprzęgał sam siebie lub żonę. Rodzina Koniecpolskich była
liczna i mieszkała w pochylonej chacie z jedną izbą. Lejba był
rzemieślnikiem – wyrabiał z rzemienia trepy o drewnianej
podeszwie. Zimą skupywał stare buty. Wiosną sprzedawał chodaki,
lecz latem jego rodzina żyła w skrajnej nędzy, a Lejba wówczas
jeździł do miasta i przywoził chleb, który sprzedawał we wsi,
zarabiając po dwa grosze na jednym bochenku. Najgorszą jednak porą
roku dla Koniecpolskich był czas, kiedy wszyscy ze wsi szli na
roboty sezonowe, a stary Lejba pozostawał w opuszczonych Gawronkach,
przymierając z żoną i dziećmi głodem. W tych właśnie ciężkich
dniach Marcinek Borowicz często spotykał wśród dojrzewających
zbóż zapłakanego Lejbę.
Najbardziej
znaną osobistością w okolicy był Szymon Noga – mistrz w sztuce
łowieckiej. W latach młodości wygrywał na polowaniach zakłady ze
szlachtą, że pięcioma strzałami zestrzeli w locie pięć
jaskółek. Był to człowiek znający świat zwierząt i zajadły
tropiciel. Marcinek zawsze go lubił i często wsłuchiwał się w
opowieści Nogi o życiu zwierząt. Mężczyzna nie chodził na prace
sezonowe („bandosy”), wysyłał na nie żonę i córkę, a sam
siedział w domu i wieczorami wyruszał na kłusownicze łowy. Mały
Borowicz odwiedzał go codziennie i czasami wyciągał do lasu lub w
pole. W południe szli razem do zagajnika i kładli się w cieniu
drzew, a chłopiec wyciągał z torby jedzenie i dzielił się nim ze
swoim towarzyszem.
Pewnego
dnia, gdy leżeli w pobliżu drogi przecinającej okolicę, Noga
opowiedział historię chłopa, który nazywał się Kostur i
mieszkał w Marsławicach. Kostur był myśliwym. Wybuchło powstanie
i polskie oddziały stały w lesie. Pewnego razu Kostur wracał od
Cieplaków, z fuzyjką ukrytą pod sukmaną, kiedy ujrzał dwóch
Moskali na koniach, którzy prowadzili powstańca, przywiązanego
sznurem do konia. Chłop obserwował jak Rosjanie biją szlachcica i
ogarnięty litością, strzelił do jednego z Moskali. Drugi odwiązał
jeńca i uciekł. Powstaniec zmarł, a Kostur pogrzebał go pod
świerkiem. Później znalazł przy Rosjaninie pieniądze, które
zabrał i od tego czasu często wyprawiał się na rabusiów.
Marcinek słuchał obojętnie opowieści Szymona. Przekonania
polityczne chłopca były słabym odbiciem nauk radcy Somonowicza i
goryczy ojca, który w powstaniu stracił fortunę, spędził wiele
lat w więzieniach i doznał wielu krzywd od wodzów rewolucji. O
wiele chętniej wolał rozmawiać z Nogą o polowaniach.
Kiedy
myśliwy nie mógł towarzyszyć małemu Borowiczowi w wędrówkach,
chłopiec spędzał czas wolny w altanie, miejscu, które odnalazł
wkrótce po przyjeździe do domu i w którym urządził sobie
schronienie, zachwycony urokiem i ciszą zakątka. Altanka mieściła
się w pobliżu zapomnianego źródełka. Przechowywał tam romanse
pornograficzne, scyzoryk z długim ostrzem, śrut, kapiszony,
szpagaty i gwoździe. Do swojej samotni szedł z należytą
ostrożnością, tylko sobie znaną ścieżką. Tam oddawał się
bezczynności i marzeniom.
Od
pewnego czasu Szymon Noga ciągle wspominał mu o głuszcach, które
według niego zagnieździły się w znanym mu miejscu. Obiecał
Marcinkowi, że zaprowadzi go tam i nauczy wabić ptaki. Chłopiec z
niecierpliwością oczekiwał na ten dzień i zgodnie z zaleceniami
myśliwego tuż przed terminem wyprawy kupił wódkę, wysmarował
nią siebie, torbę i dubeltówkę, ponieważ głuszce miały rzekomo
ciągnąć do zapachu alkoholu. O świcie Noga czekał na małego
Borowicza na skraju lasu. Malec w największej tajemnicy zakupił w
karczmie pół garnca wódki, zabrał ze spiżarki całą kiełbasę,
bochenek chleba, ser i masło i tak przygotowany, zjawił się w
umówionym miejscu. Szymon kazał chłopcu jeszcze raz natrzeć się
spirytusem, później sam uczynił to samo i w końcu ruszyli pod
górę Józefową. Po jakimś czasie dotarli do zacienionego
zagajnika.
Myśliwy
usiadł na ziemi i wyjąwszy jakiś przedmiot, zaczął dmuchać w
zakończenie z piórka, wydobywając różne dźwięki. Marcinek
wpatrywał się w niego jak zauroczony. Z bijącym sercem siedział w
gęstwinie, zapatrzony w las. Dopiero przed południem Noga przestał
wabić głuszce, z żalem stwierdziwszy, że ptaki najwyraźniej
przeniosły się w inne miejsce. Zjadł prawie cały zapas jedzenia i
przeszli wyżej. Tam kazał usiąść chłopcu na ziemi, podał mu
wabik i polecił dmuchać w niego. Marcinek spełnił rozkaz Szymona,
a ten zniknął w zaroślach, zapewniając, że ptaki za chwilę się
pojawią. Marcinek wabił głuszce przez kilka godzin i dopiero pod
wieczór zaczął tracić nadzieję. Kiedy zapadł zmierzch
postanowił odnaleźć myśliwego, by wrócić do domu. Nagle
usłyszał jakieś pogwizdywanie i dziwny bełkot. Chwyciwszy
strzelbę, zaczął skradać się, ciesząc, że wreszcie ujrzy
wymarzonego ptaka. Zamiast tego zobaczył Nogę, który leżał pod
drzewem i chrapał. Obok niego leżała pusta butelka po
wódce.
Dopiero
później Borowicz dowiedział się, że owa maszynka służyła do
wabienia słomek i że głuszców od kilkudziesięciu lat nikt w
tamtych lasach nie widział.
XI.
Po
powrocie z wakacji Marcinek zastał duże zmiany w gimnazjum. Na
emeryturę odszedł dyrektor, inspektor został przeniesiony do innej
szkoły, odeszli również stary Leim, dwaj nauczyciele historii i
jeden z pomocników gospodarzy klas. W zarządzie szkoły pojawili
się: dyrektor Kriestoobriadnikow, inspektor Zabielskij, nowy
nauczyciel łaciny Rosjanin Pietrow, pomocnik gospodarzy klasowych
Mieszoczkin i nauczyciel historii Kostriulew.
Również
ogólny nastrój i wygląd szkoły uległy radykalnej zmianie. Starsi
uczniowie poczuli, że ujęto ich w karby dyscypliny, woźny Pazur
zamilkł, a nauczyciele polscy nie rozmawiali z uczniami poza murami
gimnazjum, a jeśli zaszła taka konieczność, konwersacja odbywała
się w języku rosyjskim. Zostały wprowadzone nowe obrzędy szkolne.
Już podczas inauguracji roku szkolnego inspektor wygłosił
niezwykle patriotyczne przemówienie, którym sam wzruszył się do
łez, lecz dla uczniów pozostał zupełnie
niezrozumiałym.
Uczniowie
klerykowscy z niepokojem obserwowali działania nowego inspektora.
Przede wszystkim przeprowadzono szereg zmian na stancjach. W każdej
wyznaczono „starszego”, który miał obowiązek pilnować
młodszych kolegów. Wprowadzono również książki wydaleń się z
mieszkania, w których należało zapisywać każdą nieobecność
ucznia oraz skargi na złe prowadzenie się współlokatorów.
Pomocnicy gospodarzy i nauczyciele zostali wciągnięci do pewnego
rodzaju organizacji policyjno – śledczej. Musieli odwiedzać
stancje w określonych odstępach czasu, dniem i nocą. Odbywały się
wówczas rewizje, przeglądanie osobistych rzeczy, a nawet
podsłuchiwano pod oknami lub zjawiano się nieoczekiwanie nad ranem
w pokojach uczniów. Ze stancji zniknęły książki polskie, choć
uczniowie nadal wymykali się o północy w celach im wiadomych.
Wprowadzony
porządek, rewizje i wizyty wpływały źle na moralność uczniów
mieszkających na stancjach, dla których pobyt w szkole stał się
równoznaczny z więzieniem. Zdarzało się często, że po
przebudzeniu w pokoju zastawali Mieszoczkina, podczas lekcji byli
pilnowani przez nauczycieli, po południu czekali na zjawienie się
ich na stancji, a w nocy obawiali się, że zostaną zbudzeni przez
któregoś z opiekunów.
System
pilnowania i kontrolowania uczniów przyczynił się ostatecznie do
rozdziału między nauczycielami a uczniami. Co prawda wcześniej nie
było jakiegoś pozytywnego porozumienia między tymi dwoma obozami,
a areną rozgrywek do czasu przybycia nowego dyrektora była szkoła.
Patriotyczna gorliwość śledzących skupiła się przede wszystkim
na przestępstwach politycznych i cała walka uczniów z
nauczycielami przybrała z czasem cechy politycznego sporu. Za czasów
starego dyrektora nauczyciele Polacy starali się łagodzić zatargi
z uczniami. Z nastaniem nowej władzy w szkole wszelkie znajomości
zostały zerwane. Nauczyciele wycofali się, dbając głównie o
swoje posady i pozostawili młodzież samej
sobie.
Kriestoobriadnikow
i Zabielskij byli politykami nietuzinkowymi. Nie wszczynali awantur z
rodzicami i nie prześladowali uczniów. Kiedy złapano jakiegoś
chłopca na łamaniu przepisów, winę zawsze darowano, a gdy trzeba
było ukarać – czyniono to niezwykle wyrozumiale i pobłażliwie.
W sytuacjach sporu między uczniem a nauczycielem Polakiem dyrektor i
inspektor stawali zawsze po stronie ucznia, starając się wyprosić
u nauczyciela zaniechanie kary. System ten wywarł wpływ na
gimnazjalistów, którzy co prawda drżeli przed nowym zarządem, ale
jednocześnie zyskali zwolenników w walce z nauczycielami Polakami.
Kierownictwo szkolne rozszerzyło swoją działalność na miasto i
okolice, a także na całą gubernię i kraj. Ich praca opierała się
na dwóch celach. Skupiali się więc na wzmocnieniu życia ludzi
ruskich w Klerykowie oraz na odpolszczeniu tak zwanych
Polaków.
Jednym
z czynników odpolszczania było nieudzielanie pozwolenia uczniom na
udział w polskich przedstawieniach. Natomiast jesienią z inicjatywy
dyrektora gimnazjum zaczęto organizować amatorskie teatry
rosyjskie, z radością popierane przez napływającą do Klerykowa
ludność rosyjską. Z konieczności wspomagali ten plan
„Nadwiślanie”, zajmujący jakiekolwiek wyższe stanowiska w
mieście. Ludność miejscowa wykazywała bierność, choć w dalszym
ciągu mówiono w języku ojczystym.
W
tym okresie Kleryków przeżywało epokę imigracji rosyjskiej.
Zmieniano nazwy ulic, likwidowano wiekowe instytucje, a w ich miejsce
wprowadzano rosyjskie. Kiedy pojawiły się afisze, informujące o
przedstawieniu teatru amatorskiego, w gimnazjum rozpoczęły się
gorączkowe rozmowy. Władza szkolna nie proponowała uczniom zakupu
biletów, choć czyniono pewne sugestie, że tak należałoby właśnie
zrobić. Wśród uczniów piątej klasy znaleźli się tacy, którzy
przebąkiwali, że warto byłoby iść na sztukę, inni natomiast
twierdzili, że tylko mandryle mogą uczestniczyć w podobnych
szopkach.
Marcin
Borowicz był przyjacielem chłopca, który wyraził chęć pójścia
na sztukę i poczuł się osobiście dotkniętym sądem tych, którzy
byli przeciwnikami rosyjskiego teatru amatorskiego. Postanowił pójść
na przedstawienie na przekór wszystkim. Razem z przyjacielem uknuli
zemstę na koledze, który skrytykował chęć uczestniczenia w
spektaklu. Po powrocie na stancję Marcinek usłyszał w pokoju
„starej Przepiórzycy” rozmowę o teatrze amatorskim. Radca
Somonowicz nie chciał interesować się sztuką, lecz chłopiec
oznajmił, że ma zamiar pójść na widowisko. Przekonania mężczyzny
utwierdziły malca w uporze i w dniu przedstawienia udał się on do
sali teatralnej, gdzie siedzieli już Rosjanie i zacni obywatele
miasta.
Marcinek,
który w towarzystwie zaledwie kilku kolegów z różnych klas, stał
na parterze, doznał szczególnego niepokoju. Sztuka w ogóle go nie
zainteresowała, lecz pogrążyła w smutku. Umiał dobrze mówić i
pisać po rosyjsku, traktując ten język jako przedmiot szkolny.
Dopiero teraz ta szkolna mowa narzucała mu się ze sceny, którą
obserwował w poczuciu, że patrzy na jakiś kraj obcy z dalekimi
obyczajami. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wyjść z
teatru, kiedy dostrzegł, że w jego stronę skierowane są cztery
lornetki. Z uwagą przypatrywali mu się dyrektor, jeden z
nauczycieli i jakaś dama. W pierwszej chwili wystraszył się.
Później zrozumiał, że to raczej gesty zadowolenia i adoracji. W
gromadce uczniów stali przede wszystkim Rosjanie, z Polaków oprócz
Borowicza było kilku synów urzędników. Marcin wysunął się
przed grupę, aby dyrektor mógł go lepiej widzieć.
W
czasie pierwszego antraktu na parterze pojawił się pan Majewski i
przywitawszy się w uczniami, poprosił grzecznie, aby Polacy udali
się za nim. Zaprowadził ich do loży dyrektorskiej.
Kriestoobriadnikow przedstawił kilku chłopców gubernatorowi i
towarzyszącym mu damom. Gubernator powitał młodzieńców
uściśnięciem dłoni, a jedna z kobiet zapytała Borowicza, czy
sztuka podobała mu się. Chłopiec odparł, że bardzo, czując, że
tak właśnie powinien odpowiedzieć. Później zostali zaprowadzeni
do loży, w której siedział prezes Izby Skarbowej. Pod koniec
drugiej sztuki na parterze ponownie zjawił się pan Majewski,
przynosząc uczniom olbrzymie pudła ze słodyczami, które były
darem pań i panów z loży dla chłopców. Marcinek, jedząc
cukierki, odczuł rozkosz, wypływającą z faktu poznania tak
znamienitych osób.
Następnego
dnia, do klasy wszedł inspektor, który powitał Marcina tak
przyjaznym uśmiechem, że wszyscy pięcioklasiści poczuli zazdrość
i pożałowali, że nie poszli na przedstawienie. Tego samego dnia
Zabielskij poprosił chłopca, aby zaniósł do jego mieszkania
zeszyty z ćwiczeniami. W domu inspektor przyjął ucznia niezwykle
gościnnie, pokazując mu książki i albumy a także częstując go
ciastkami. Żalił się, że uczniowie klasy piątej mu nie ufają i
żaden go nie odwiedza. Pod koniec wizyty mały Borowicz był
oczarowany mężczyzną, a dobroć nauczyciela rozbudziła w jego
sercu wdzięczność. Postanowił wpłynąć na kolegów, żeby
również polubili Zabielskija. Widok wytwornego gabinetu zniewalał
go i wypełniał dumą i pychą, że oto on stał się przyjacielem
osoby na tak wysokim stanowisku. Od tej pory Marcinek był stałym i
częstym gościem w domu inspektora.
XII.
Był
jeden z ostatnich dni sierpnia, po żniwach. Skrajem szosy maszerował
Jędruś Radek, ubrany w uczniowski mundur. Na plecach miał
tornister, a w ręku patyk. Mundur chłopca był przerobiony z kapoty
ufarbowanej na granatowo. W słońcu błyszczały palmy i litery P.P.
(Progimnazjum Pyrzogłowskie). W tornistrze niósł wszystkie
podręczniki i kajety, starannie zawinięte w papier. Już drugi
dzień Jędrek szedł pieszo spod Pyrzogłów w stronę Klerykowa.
Noc przespał w stercie pod lasem, a w południe ujrzał starą
karczmę, do której zaszedł, by odpocząć i posilić się. Kupił
kilka bułek i kwartę piwa i rozsiadł się w izbie, rozmawiając z
gospodynią, niezadowolony z jej dociekliwych pytań. Niechętnie
odparł, że wybiera się do Klerykowa, aby dostać się do klasy
piątej i skłamał, że nie ma rodziców. Obawiał się, że gdyby
kobieta dowiedziała się prawdy o jego pospolitym pochodzeniu,
traktowałaby go z wyższością.
Jędrzej
Radek urodził się we wsi Pajęczyn Dolny, w rodzinie biednego
fornala. Najmłodsze lata spędził w izbie, w której mieszkały
trzy rodziny. Gdy miał kilka lat zaczął pilnować najpierw gęsi,
a później maciory z prosiętami w dworskim okólniku. Swoje
obowiązki wypełniał z przymusem i często zdarzało się, że
karbowy obił mu skórę na plecach za niedopilnowanie stada.
Życie
Jędrka zmieniło się dzięki Antoniemu Paluszkiewiczowi, nazywanego
Kawką. Mężczyzna był nauczycielem paniczów. Jego przezwisko
pochodziło od nieustannego kaszlu, który złośliwie naśladowali
jego wychowankowie.
Najwięcej
talentu w dręczeniu Kawki wykazywał Jędrzej Radek, który
doskonale potrafił naśladować nie tylko głos nauczyciela, ale
także jego ruchy. Chłopak często chodził za Paluszkiewiczem,
ubrany w długą płachtę, zakładając na nos drucik wygięty na
kształt okularów i podpierając się patykiem. Ośmielony faktem,
że dziedziczka dawała mu za owe kpiny kromkę chleba z miodem lub
kawałek cukru, malec ze śmiałością wołał do nauczyciela po
imieniu i drwił z niego. Pewnego dnia, kiedy Jędrek siedział na
płocie, Paluszkiewicz nieoczekiwanie pochwycił go i wciągnął do
swojego mieszkania. Po kilkunastu minutach nauczyciel, nie
odpowiadając na zuchwałe pytania chłopca, podał mu duży atlas
zoologiczny i kazał obejrzeć obrazki. Radek z nieufnością zaczął
przeglądać książkę, która tak go zainteresowała, że przez
wiele godzin oglądał kolorowe rysunki zwierząt. O zmroku Kawka
wypuścił go z pokoju, obdarowawszy go ciastkiem.
Od
tamtego wieczoru Jędrzej w każdej wolnej chwili wymykał się do
mieszkania nauczyciela. Paluszkiewicz nauczył go czytać, a zimą
chłopiec opanował rosyjski. W kolejne lato Kawka zaczął
zastanawiać się nad umieszczeniem Radka w Progimnazjum
Pyrzogłowskim. Przez wiele lat udało mu się zaoszczędzić
kilkaset rubli. Ze względu na postępujące suchoty, zrezygnował z
pracy, nieomalże siłą odebrał chłopca rodzicom i odwiózł go do
Pyrzogłów. Tam oddał go do pierwszej klasy i opłacił stancję.
Sam zamieszkał w miasteczku i żył z oszczędności.
Jędrzej
dzięki korepetycjom opiekuna uczył się bardzo dobrze i z pochwałą
zdał do klasy drugiej. W tym czasie choroba całkowicie wyniszczała
organizm Paluszkiewicza i przez następny rok większość czasu
przeleżał w łóżku, przepisując dzieło swojego życia. Pewnej
jesiennej nocy zmarł. Na kilka miesięcy przed śmiercią zdążył
opłacić stancję Jędrzeja i chłopak spokojnie zdał do trzeciej
klasy. Wtedy też był już w stanie utrzymać się z korepetycji
udzielanym wstępniakom i pierwszoklasistom. Z trudem, niekiedy
przymierając głodem, ukończył klasę trzecią i czwartą i
otrzymał świadectwo ukończenia gimnazjum.
Choć
wszyscy sądzili, że zostanie księdzem, Radek postanowił dostać
się na uniwersytet, pamiętając słowa Paluszkiewicza, który
zawsze zachęcał go do dalszej nauki. Nie zamierzał wracać na
wieś, pamiętając nadal razy karbowego, nędzne ochłapy rzucane mu
przez dziedziczkę za drwienie z Kawki. Nie potrafił też wybaczyć
rodzicom – matce, która wielokrotnie zachęcała go do szykan, by
zyskał przychylność dworu i ojcu, który karał go za to, że
uciekał do mieszkania nauczyciela. W jego sercu zrodziła się
wdzięczność do wyśmiewanego Paluszkiewicza.
Po
czterech latach nieobecności Jędrzej Radek pojawił się w
Pajęczynie. Powrót do domu rodzinnego spowodował, że chłopak
zaczął dostrzegać zmiany, jakie w nim zaszły. Wszyscy nadal
traktowali go jako syna biednego fornala, pastucha z okólnika, a
nikt nie dostrzegał w nim kandydata do klasy piątej. Chłopak
odczuwał wstręt do czworaków, w których mieszkał z rodzicami.
Wstydził się ojca, matki i swojej obecności we wsi. Po wakacjach
wyruszył więc do Klerykowa, odprowadzony przez zapłakanych
rodziców. Pożegnał ich w milczeniu, nie wiedząc, co powiedzieć i
idąc szosą, płakał.
Posiliwszy
się w karczmie, miał zamiar ruszyć dalej, kiedy szynkarka ponownie
go zaczęła wypytywać. Odparł jej, by się od niego odczepiła.
Wówczas kobieta chciała zamknąć drzwi, lecz chłopak pchnął ją
i spokojnie wyszedł. Za sobą usłyszał krzyki i wołanie po
sołtysa. Jędrzej zdarzenie w karczmie uznał za zły znak. Po
jakimś czasie zaczął ponownie odczuwać zmęczenie i przespał się
w cieniu przydrożnej gruszy.
Przez
jakiś czas jechał na furze, zapłaciwszy chłopu dwadzieścia
groszy za podróż. Kiedy jednak woźnica zaczął go wypytywać o
pochodzenie, Radek zażądał zwrotu pieniędzy. Nie odzyskawszy
zapłaty, chłopak ruszył dalej pieszo, ze świadomością, że
droga do Klerykowa staje się dla niego pechowa. Po przejściu kilku
wiorst na szosie pojawiła się bryczka, w której siedział
szlachcic. Jędrzej zdjął czapkę i nagle usłyszał, że ktoś go
woła. Zaskoczony zauważył, że mężczyzna wzywa go do siebie.
Podbiegł do pojazdu, a nieznajomy zaczął go wypytywać, skąd
pochodzi i dokąd się wybiera. Potem kazał chłopcu usiąść na
koźle, z czego Radek chętnie skorzystał. Nowa nadzieja wstąpiła
w serce ucznia.
Miasteczko
zrobiło na nim ogromne wrażenie, a ogrom domów i ludzi oszołomił
go. Tymczasem szlachcic kazał furmanowi jechać na Targowszczyznę i
bryczka zatrzymała się przed okazałym budynkiem. Szlachcic kazał
Jędrkowi iść za sobą. Zostawił go w kuchni i po jakimś czasie
wezwał do pokoju. Chłopak dostrzegł kobietę, siedzącą na sofie
i dwoje dzieci: dwunastoletniego chłopca i dziewczynkę. Przy stole
stał starszy mężczyzna, do którego zwrócił się szlachcic,
przedstawiając im Radka. Jegomość odparł, że potrzebuje
korepetytora dla syna i zapytał Jędrka, czy chciałby podjąć się
tego zajęcia w zamian za stancję i utrzymanie. Chłopak, zaskoczony
i ucieszony, odparł, że zgadza się na propozycję mężczyzny.
Płoniewicz zdecydował, że Radek będzie spał u nich, dopóki nie
dostanie się do gimnazjum i kazał przygotować pokój dla chłopca.
Nieoczekiwana
zmiana losu oszołomiła Jędrzeja. W czasie kolacji zasiadł ze
wszystkimi do stołu, a później udał się do swojego pokoju, w
którym stała stara, zniszczona kanapa i szafka z książkami. Radek
zamyślił się, wspominając minione zdarzenia, wreszcie zasnął
zmęczony.
Nazajutrz
w towarzystwie Władzia, swego ucznia, udał się do gimnazjum i
został przyjęty przez Kriestoobriadnikowa do klasy piątej. Tego
samego dnia został oficjalnie korepetytorem Władzia Płoniewicza,
który utrzymał się w szkole dzięki wysokim łapówkom. Już
podczas pierwszej lekcji Radek zauważył, że chłopiec z trudnością
uczy się i potrafi z uporem stać nieruchomo przez wiele godzin.
Każdego dnia po obiedzie rozpoczynały się korepetycje, podczas
których Jędrzej mozolnie i dobitnie tłumaczył zadane lekcje.
Władzio uczył się wszystkiego na pamięć, a jego nauczyciel
wierzył w ostateczne zwycięstwo nad miernym uczniem. Przed
śniadaniem powtarzali lekcje, których chłopiec wyuczył się
poprzedniego dnia, potem razem szli do szkoły, ćwicząc się w
słówkach, miarach i wagach.
Po
szkole następowało wyuczanie materiału na następny dzień, a w
czasie przerwy Radek odrabiał lekcje z panną Micią. Do swoich
lekcji Jędrek zasiadał po północy, paląc w tajemnicy papierosy i
jedząc stare kromki chleba, ponieważ państwo Płoniewicz nie dbali
zbytnio o byt korepetytora, karmiąc go nędznie i skąpo.
Pan
Płoniewicz był eks-obywatelem ziemskim. Kiedy nadszedł czas
oddania dzieci do szkół, sprzedał majątek i osiedlił się na
przedmieściu Klerykowa, gdzie kupił posesję z budynkami, w których
mieszkała biedota. Jędrzej Radek polubił to miejsce, gdzie znalazł
schronienie i pracę. Czasami jednak, kiedy koledzy z klasy zajadali
się na przerwach bułkami, przeklinał nędzne obiady. Ten
nieustanny głód wynagradzał mu własny pokój, posiadanie którego
sprawiało mu ogromną przyjemność.
Pierwsze
miesiące w Klerykowie upłynęły Radkowi w samotności. Tylko raz
odwiedził kolegów z klasy piątej, synów bogatego rejenta z
prowincji. Tego dnia trafił na bal. Kilku kolegów tańczyło z
krzesłami, które zastępowały im panny. Jędrzej stanął w kącie,
przyglądając się wszystkiemu i stał się ofiarą żartów. W
klasie koledzy nie starali się zaprzyjaźnić z nim, dostrzegając
jego nędzne ubranie i szykanując go. Tymkiewicz często
przedrzeźniał nowego ucznia, naśladując jego chłopską gwarę.
Wówczas Radek odczuwał wstyd, lecz czuł również ogromną pogardę
i obojętność. Nauczyciele często odpytywali go, by ocenić jego
wiedzę, a młodzieńcowi zdawało się, że wszyscy z niego drwią.
Choć był uczniem dobrym i pilnym, jego wiedza stała się
pośmiewiskiem dla kolegów i nauczycieli.
Pewnego
dnia, po dwóch miesiącach od rozpoczęcia nauki w Klerykowie, pan
Nogacki wezwał Radka do tablicy i kazał mu rozwiązać zadanie z
geometrii. Chłopak źle wyrysował figurę graniastosłupa i
ponaglany przez nauczyciela, popełnił kolejny błąd, wywołując
śmiech pozostałych uczniów. Jędrek stracił pewność siebie i
stał przed tablicą, kiedy z przedostatniej ławki usłyszał kpiący
głos Tymkiewicza. W tym samym czasie Radek zaczął poprawnie
rozwiązywać zadanie i otrzymał ocenę bardzo dobrą. Po skończonej
lekcji podniósł się z ławki i podbiegł do Tymkiewicza. Uderzył
go gwałtownie pięścią w zęby, bijąc na oślep. Awanturze
przyglądał się nauczyciel. Gdy rozdzielono obu chłopców, Nogacki
kazał zostać wszystkim w klasie i wyszedł. Po kilkunastu minutach
pojawili się inspektor, dyrektor, gospodarz klasy i kilku
nauczycieli. Radek stał z pochyloną głową, płacząc. Dyrektor
podjął decyzję, by wydalić go z gimnazjum.
Chłopak
zebrał swoje książki do tornistra i wyszedł z klasy. Był
spokojny, choć serce biło mu szybko i czuł zimne dreszcze.
Zrozumiał, że to koniec jego nauki. Usiadł na głazie i zaczął
wpatrywać się w pusty dziedziniec. W wyobraźni ujrzał siebie, jak
opuszcza dom Płoniewiczów i wraca do rodziców. Wtedy dopiero
ogarnęła go wściekłość i rozpacz. Nagle poczuł, że ktoś
przed nim stoi. Podniósł głowę i zobaczył nieznanego młodzieńca,
który przyglądał mu się przyjaźnie. Był to Marcin Borowicz,
wówczas uczeń klasy szóstej.
Marcin
powiedział, że słyszał jak dyrektor wyrzucał Radka z gimnazjum i
poradził, aby ktoś z wpływowych ludzi w mieście wstawił się za
Jędrzejem. Kiedy dowiedział się, że chłopak nikogo nie zna w
Klerykowie, obiecał, że sam uda się do Zabielskiego, po czym
odszedł. Radek przesiedział na kamieniu do końca lekcji i
usłyszał, że go wzywają. Na schodach zauważył inspektora i
Borowicza, który coś mówił, żywo gestykulując. Inspektor
ponownie zawołał Jędrka i udali się pod kancelarię. Inspektor
wszedł do gabinetu, a Radek został na korytarzu, otoczony
szydzącymi z niego uczniami.
Po
jakimś czasie wyszedł dyrektor i darował winę Radkowi,
ostrzegając go, że znalazł się na liście podejrzanych uczniów.
Chłopiec ukłonił się i ruszył do klasy, siadając na swoim
miejscu. Przez całą lekcję rozmyślał o uczniu, który wyciągnął
go z opresji. Nie zapamiętał twarzy Marcina, lecz ta tajemnicza
postać zaczęła przybierać w jego świadomość cudowne kształty.
Wówczas jego dusza zapłakała nad wybawcą.
XIII.
Klasa
szósta, do której uczęszczał Marcin Borowicz, liczyła
trzydziestu trzech uczniów, z czego większość stanowili Polacy.
Wśród uczniów było trzech Żydów i dwóch Rosjan. Młodzież ta
dzieliła się na dwa obozy. Jedną grupę stanowili: Borowicz, jego
zwolennicy, Rosjanie i Żydzi, pozostający pod wpływem inspektora,
pogardliwie określani mianem „literaci”. Grupa druga, nazywająca
siebie ligą wolnopróżniaków, była wrogo nastawiona względem
pierwszej.
Marcin
Borowicz ogrywał w swoim obozie duże znaczenie. W klasie piątej,
pod wpływem inspektora, założył kółko zbierające się w
niedzielę po nabożeństwie, by studiować literaturę rosyjską i
ćwiczyć się w pisaniu. W klasie szóstej do „literatów”
należało już kilkanaście osób, a po Bożym Narodzeniu połączyli
się oni z grupami z klas siódmej i ósmej. Spotykali się w
mieszkaniu jednego z siódmoklasistów lub w domu inspektora. Czytali
wówczas ruskie poematy ludowe, Puszkina i Lermontowa. Pierwsze
marzenia i uczucia młodych chłopców znajdowały swoje
odzwierciedlenie w utworach pisarzy rosyjskich. Często też
uczniowie klas wyższych wygłaszali referaty o treści politycznej i
religijnej. Kierownik dostarczał im książki, na podstawie których
przedstawiali Polskę jako „dom niewoli, gniazdo rozbestwionej
szlachty, mordującej lud ruski”. Najbardziej zagorzali „literaci”
pisali odezwy do Polaków, programy i hymny na cześć Rosji. Wśród
nich znaleźli się jednak i tacy, którzy na własną rękę starali
się czytać polską historię, by poznać również racje drugiej
strony. W miejscowej księgarni pojawiła się książka profesora
Michała Bobrzyńskiego „Dzieje Polski w zarysie”, wydana bez
uprzedniej cenzury. Historyk jednak twierdził, że Polskę do upadku
doprowadziła anarchia.
Zabiegi
inspektora Zabielskiego zniechęciły młodzież do czytania
literatury ojczystej i sprawiły, że chłopcy nabrali wstrętu do
wszystkiego, co polskie. Rusofilizm stał się dla nich symbolem
postępowości, krytycyzmu i tężyzny.
Do
drugiego ugrupowania, wolnopróżniaków, należeli przeważnie
synowie ludzi zamożnych i pochodzący ze szlachty. Zajmowali się
przede wszystkim próżniactwem, oszukiwaniem nauczycieli i wszelkimi
rozrywkami, głównie grą w karty. Jej członkowie byli
przyjaciółmi, a wśród nich nie można było znaleźć żadnego
donosiciela, co z kolei było charakterystyczne dla ich przeciwników.
W karty najczęściej grywano w domu lekarza Wyszobierskiego, w
pokoju jego syna, Antosia. Wolnopróżniacy gromadzili się około
północy, w dni, w które można było swobodnie opuszczać stancje.
Gra w karty stała się istotną rozrywką podczas rekolekcji
poprzedzających Wielkanoc. Klasy wyższe zebrano wówczas w jednej
sali, by uczniowie wysłuchali wikariusza miejscowej fary.
Wolnopróżniacy zasiedli w ostatnich ławach i zaczęli grać w
karty. W ogólnej ciszy niespodziewanie rozległ się głos jednego z
uczniów, wołający o bicie treflem. Władza, ścigająca graczy,
nie zdołała jednak wykryć winowajców.
Inna
grupa wolnopróżniaków składała się z wielbicieli hippiki.
Spotykali się oni za przedmieściem Rokitki w szopach, które
zajmował szwadron dragonów i za odpowiednią opłatą dostawali na
kilka godzin osiodłane konie.
Kilku
wolnopróżniaków pasjonowało się teatrem i szalało za aktorkami.
Tej grupie dowodził uczeń klasy siódmej, Wolski, zakochany w
aktorce zwanej Iskierką. Pewnego dnia postanowił poznać kobietę i
kupiwszy pudełko cukierków, zamierzał wybrać się do jej
mieszkania. Prezent schował w łóżku, lecz do jego pokoju weszli
młodsi koledzy ze stancji i zmagając się ze sobą, padli na łóżko,
niszcząc pudełko. Zrozpaczony Wolski pożyczył dwa mniejsze
pudełka od znajomych pensjonarek i pieczołowicie ulepił ze
zgniecionej masy cukierki. Z tak przygotowanym darem wyruszył do
swojej ukochanej.
Zarówno
„literaci” jak i wolnopróżniacy kształcili się głównie w
matematyce i fizyce. Resztę przedmiotów traktowali jako zło
konieczne. Rozszerzone kursy gramatyki łacińskiej i greckiej
zaliczali dzięki wkuwaniu na pamięć całych stron „Odysei”,
„Iliady” i „Eneidy”. Rosjanin wykładający język grecki
objaśniał Homera z musu i nie interesował się, czy uczniowie
rozumieją treść dzieł. Na jego lekcjach uczniowie popadali w stan
odrętwienia, a po ukończeniu klerykowskiego gimnazjum szybko
zapominali o grece.
Równie
nużące były lekcje historii. W klasie szóstej gimnazjaliści
musieli przyswoić sobie kurs dziejów Rosji z epoki tak zwanych
udziałów i wieców. Marcin Borowicz i jego stronnicy z ugrupowania
wyuczali się na pamięć nazwisk wszystkich książąt i dat, lecz
nauczyciel nie starał się, aby uczniowie zrozumieli sens minionych
czasów.
Natomiast
języki: francuski, niemiecki i polski były traktowane jako
nieobowiązkowe. Uczeń klasy szóstej musiał wybrać sobie tylko
jeden język, a na polski nie musiał chodzić. Rosjanie nie mieli
prawa uczęszczać na lekcje polskiego, prowadzone w języku
rosyjskim. Wszystkie siły intelektualne gimnazjalistów
wykorzystywane były do pisania ćwiczeń rosyjskich o tematach
historycznych, literackich i abstrakcyjnych. Ćwiczenia te musiały
obowiązkowo zachowywać odpowiedni plan, dlatego też uczniowie
najczęściej przepisywali rozprawki ze starych zeszytów i książek.
Biblioteka
gimnazjum klerykowskiego znajdowała się na dole gmachu i zajmowała
kilka sal. Stały tam szafy z książkami polskimi z XVI, XVII i
XVIII wieku, pokryte kurzem i zapomniane. Władze gimnazjalne
szczególnie dbały, aby uczniowie nie mieli dostępu do
jakichkolwiek książek, które mogłyby wpłynąć na czynne
rusofilstwo. Pomimo nieustannego dozoru i rewidowania jedna z
zakazanych książek dostała się do rąk szóstoklasistów. Był to
rosyjski przekład „History of civilisation In England” Henryka
Tomasza Buckle’a. Jeden z ośmioklasistów odnalazł książkę w
bibliotece swego wuja i dał kolegom. Dzieło to wpłynęło znacząco
na umysły uczniów i na ich postrzeganie filozofii. Szczególne
znaczenie miał przypis z pierwszego rozdziału książki: „Doktryna
Opatrzności stoi w związku z doktryną o przeznaczeniu”. Ta
krótka myśl sprawiła, że wśród gimnazjalistów powstała grupa
filozoficzno – materialistyczna, na której czele stali dwaj
siódmoklasiści: Nochaczewski, zwany „Spinozą” i Miller –
„Balfegor”. Obydwaj byli tłumaczami dzieła Buckle’a i
propagowali nowy kierunek. Spinoza wyjaśniał młodszym kolegom
zawiłe zagadnienia książki.
Do
materialistów należał również Marcin Borowicz. Nie mieszkał on
wówczas u „starej Przepiórzycy”. Był korepetytorem dwóch
chłopców i mieszkał razem z kilkoma zamożniejszymi uczniami klas
starszych. To właśnie u nich, na stancji u „Czarnej pani”
odbywały się wieczorami zaciekłe rozmowy zwolenników bucle’izmu
z „metafizykami”, „idealistami” i uczniami wiernymi
katolicyzmowi.
Zwolennicy
rusofilizmu obawiali się czytywać Buckle’a i z czasem w grupie
„literatów” materialiści zaczęli prowadzić spory z
zagorzałymi rusofilami. Książka Anglika wpłynęła również na
wzrost zainteresowania greką i łaciną. Borowicz, aby lepiej
zrozumieć dzieło, w klasie szóstej opanował materiał z
matematyki z klasy siódmej. Stał się również specjalistą od
ateizmu, a zaprzeczenie wierze wprowadziło osiemnastoletniego
wówczas Marcina do całkowicie nowego świata. Wszystko musiał sam
zrozumieć i odkrywać.
Gimnazjaliści
zaczęli interesować się chemią, anatomią i fizjologią.
Borowicz, „Spinoza” i „Balfegor” chodzili potajemnie do
rzeźni, by tam studiować anatomię zwierząt.
Dzieło
Buckle’a odegrała jeszcze ważniejszą rolę w życiu
gimnazjalistów – stała się dla nich kodeksem i siłą moralną.
Każdy ze zwolenników teorii Anglika marzył o tym, aby posiąść
wiedzę mistrza i stać się nim, uczyć się przez całe życie.
Materialiści nauczyli się cenić czas, by jak najpełniej poświęcać
się nauce.
Książka
wpłynęła również na dalszą rusyfikację młodych zwolenników
materializmu. Znali oni ją wyłącznie z tłumaczenia rosyjskiego i
w rozmowach wykorzystywali terminy rosyjskie, dobrowolnie poddając
się procesowi rusycyzacji.
XIV.
Pewnego
jesiennego dnia uczniowie klasy siódmej czekali na lekcję historii.
Klasę szóstą ukończyło zaledwie dwudziestu trzech uczniów, do
których dołączyło pięcioro drugorocznych. Marcin Borowicz stał
w towarzystwie Waleckiego, zwanego „Figą”. Walecki uczył się
znakomicie i jedynie przez złe zachowanie zajmował drugie miejsce w
klasie wśród prymusów. Był chłopcem niezwykle hardym i często
popadał w konflikty z nauczycielami. Stronnictwo literacko –
buckle’owskie starało się go pozyskać, lecz Walecki unikał
rozmów bezbożnych. Był synem katoliczki, która nieustannie
kontrolowała każdy krok młodzieńca, zabierała mu książki i
nakazywała zdawać relację z rozmów z kolegami. Dzięki temu
nadzorowi chłopiec nigdy nie przeczytał żadnego zakazanego dzieła
i nie uczęszczał na spotkania. Marcin wiele razy drwił z
Waleckiego, wykorzystując każdą sposobność do wypowiadania swych
uwag o Bogu i tocząc z nim zacięte spory.
Do
klasy wszedł pan Kostriulew, nauczyciel historii, jeden z
najbardziej zagorzałych rusyfikatorów. Na każdej prawie lekcji
omawiał sprawy bolesne dla polskiej młodzieży i kazał się uczyć
faktów, wybiegających poza materiał gimnazjalny. Tym razem zajął
się zagadnieniem upadku Polski i zaczął czytać o prawosławiu na
Litwie i konfiskacie klasztoru żeńskiego pod Wilnem. Opowiadał o
tym, że delegowani po wywiezieniu mniszek znaleźli w podziemiach
wiele trumien ze zwłokami noworodków. Wówczas odezwał się
Walecki, prosząc w imieniu kolegów, aby historyk przerwał swój
wykład. „Figa” wyjaśnił wzburzonemu nauczycielowi, że jako
katolik nie może słuchać takich rzeczy i zarzucił mu
kłamstwo.
Kostriulew
wyszedł z klasy. Marcin nazwał kolegę „ognistym katolikiem”,
co rozgniewało chłopca. Po chwili do klasy wbiegł dyrektor z całym
sztabem gimnazjalnym i wezwał do siebie „Figę”. Uczeń stanął
przed nim i odparł w imieniu całej klasy, że jako katolicy chodzą
do spowiedzi i wyznają swoją wiarę i zażądał, aby historyk
przeczytał ponownie o zajęciu klasztoru. Inspektor zwrócił się
do pozostałych uczniów i zapytał, czy upoważnili Waleckiego do
protestowania. Kiedy żaden z nich nie odpowiedział, spytał się
Goldbauma, który odparł, że jest starozakonny. Potem inspektor
identyczne pytanie skierował do Borowicza, który odrzekł, że
uważa wykłady Kostriulewa za użyteczne i że wszyscy z ciekawością
ich wysłuchali, a Walecki protestował wyłącznie w swoim imieniu.
Pozostali uczniowie, rozumiejąc, że Marcin w ten sposób pomniejsza
ich winę, odpowiadali podobnie jak on. Tylko jeden z chłopców,
Rutecki, odparł, że „Figa” zaprotestował również w jego
imieniu i razem z Waleckim został wyprowadzony z klasy.
Po
wyjściu nauczycieli i winowajców z klasy, siódmoklasiści zebrali
się w gromadach, rozmawiając o zajściu. Jeden z drugorocznych,
zwany „Pieprzojadem”, nazwał to świństwem. Borowicz odparł,
że nic innego nie mogli wymyślić. Nadal twierdził, że historyk
miał rację, ponieważ w historii chodzi przede wszystkim o prawdę.
Jego opinię potwierdziło kilku kolegów.
Tymczasem
z kancelarii słychać było głośne rozmowy, nad którymi górował
głos Waleckiego. Zebrali się tam prawie wszyscy gospodarze klas i
po kilkudziesięciu minutach wezwano matkę „Figi”. Wówczas
„Pieprzojad” ponownie nazwał zajście świństwem i łajdactwem.
Za ściany dobiegł rozpaczliwy krzyk Waleckiego i chłopcy rzucili
się do drzwi. Ujrzeli kolegę wynoszonego przez strzech stróżów i
pana Pazura do izby zwanej „zapasową”. Walecka ruszyła ku
wyjściu. Po chwili pojawił się Rutecki z wiadomościami, że
„Figa” zamiast wydalenia z gimnazjum dostanie rózgi.
W
połowie następnej lekcji do klasy wrócił „Figa”. Chłopiec
podszedł do swojej ławki powoli i zerknął na Borowicza, który
zadrżał po jego straszliwym spojrzeniem.
XV.
Po
Świętach Bożego Narodzenia uczniowie klasy siódmej zastali nowego
kolegę, Bernarda Siegera, wydalonego z warszawskiego gimnazjum. Nikt
nie potrafił dowiedzieć się za co przybysz został usunięty ze
szkoły i dopiero jeden z ośmioklasistów, który był w Warszawie,
zdobył informację, że Siegera wyrzucono za „nieprawomyślność”.
Do Klerykowa został przyjęty dzięki specjalnemu pozwoleniu
kuratora okręgu naukowego i wstawiennictwu jednej ze znanych
osobistości.
Bernard
został otoczony specjalną opieką. Mieszkał u Kostriulewa i nie
pozwalano mu się kontaktować po szkole z kolegami. Każdego dnia
rewidowano jego tornister i najczęściej to właśnie jego wzywano
do odpowiedzi. Nowy uczeń okazał się również dobrym
uczniem.
Buckle’iści
przekonali się, że Sieger czytał Buckle’a i Drapera oraz inne
dzieła, o których usłyszeli pierwszy raz.
Sieger
żył w odosobnieniu. Po lekcjach szedł natychmiast do mieszkania
Kostriulewa, które opuszczał wyłącznie w towarzystwie opiekuna.
Koledzy z klasy obserwowali go z ciekawością i zawiścią. Ogólnie
zazdroszczono mu pobytu w Warszawie, a uprzejmą grzeczność
odbierano jako wyniosłość i arystokratyzm. Początkowo nie
pozwalano nowemu uczniowi uczestniczyć w lekcjach języka polskiego.
Dopiero po miesiącu uzyskał pozwolenie władz szkoły.
Tego
dnia język polski był ostatnią lekcją. Sztetter wszedł do klasy
i wezwał jednego z uczniów do odpowiedzi. Ten, aby uniknąć
odpytywania, wspomniał, że jest nowy uczeń. Sieger wstał i
przedstawił się, wyjaśniając, że nazywa się Zygier, choć jego
ojciec i dziad podpisywali się „Sieger”. W smutnych oczach
polonisty pojawiło się zainteresowanie i zapytał chłopca, czy
chce uczęszczać na lekcje. Bernard odparł, że tak, ponieważ jest
to ojczysty język. Sztetter z obawą spojrzał na drzwi i kazał mu
czytać.
Zygier
zaczął czytać wskazany fragment, a pozostali uczniowie zajęli się
odrabianiem lekcji lub drzemaniem. Tymczasem Bernard zaczął
rozbierać zdania pod względem logicznym i gramatycznym. Wszystkich
zaskoczyło, że robił to po polsku i niezwykle starannie. Kiedy
skończył, nauczyciel rzekł, że nie ma odpowiedniego stopnia, aby
ocenić jego wiedzę i zaczął wypytywać, jakie utwory czytał.
Zygier odparł, że w czytał systematycznie dzieła z literatury
polskiej, a w szczególności romantyków. Sztetter spytał, czy
czytał Mickiewicza, a kiedy uczeń odparł twierdząco, zapytał, co
wie o pisarzu. Zygier zaczął opowiadać o życiu romantyka i o
napadzie podchorążych na Belweder w nocy 29 listopada, a później
zaczął recytować „Redutę Ordona”.
W
pierwszej chwili polonista zerwał się i zaczął machać rękami,
aby Bernard przestał. Chłopiec jednak nie zamilkł. W klasie
zapanowała cisza i wszyscy wpatrywali się w ucznia, który
recytował „polskie wiersze”. Walecki zbliżył się do drzwi i
wyglądał na korytarz. Zygier mówił ze spokojem, a słowa utworu
trafiały wprost do serc słuchaczy, którzy powstali z ławek i
zbliżyli się do mówcy. Marcin Borowicz siedział w ławce, mając
wrażenie, że już kiedyś słyszał to wszystko, słuchał ze
wstrętem i złością, lecz jednocześnie dziwny ból przejmował
jego duszę. Kiedy Zygier zaczął recytować ostatni fragment
wiersza, Borowicz zamknął oczy i przypomniał sobie opowieść
strzelca Nogi o żołnierzu, który leżał w zapomnianej mogile. Z
trudem powstrzymywał się, żeby nie wybuchnąć płaczem. Sztetter
siedział milczący, a po jego bladej twarzy spływały
łzy.
XVI.
Ulubionym
miejscem Marcina Borowicza i ośmioklasistów stał się Stary
Browar, mieszczący się na przedmieściach. Niegdyś mieścił się
tu browar, teraz został zamieniony na lokale mieszkalne przez Żydka,
który wykupił ruinę.
W
jednej z oficyn mieszkali rodzice Mariana Gontali, jednego z kolegów
Marcina, którego ojciec był urzędnikiem Izby Skarbowej. Marian
mieszkał na strychu, z którego okien rozpościerał się widok na
jedno z przedmieść Klerykowa i okoliczne lasy i łąki. Tuż obok
był sad i miejsce, odwiedzane przez grupę przyjaciół, zwane
„dziurą Efialtesa”. Właśnie tam często spędzali czas Zygier,
Borowicz, Pieprzojad i Andrzej Radek, uczeń klasy siódmej. Gdy
Gontala wracał z korepetycji i chciał zobaczyć się z kolegami,
stawiał w oknie zapaloną świecę.
Zygier
każdego dnia około dziesiątej wymykał się Kostriulewowi i szedł
do Mariana lub Radka, z którym łączyła go szczera i serdeczna
przyjaźń. Kierownikiem spotkań na „górce” był Bernard,
dzięki któremu sposób myślenia gimnazjalistów znacznie się
zmienił. Dzięki niemu poznali wielką poezję wygnańczą, historię
rewolucji i upadków oraz prawdę o czynach ludów. Zakaz policyjny,
którym objęto dzieła Mickiewicza jako niebyłe, wzmógł jedynie
ciekawość i miłość do poety. Zaczęto czytać rzeczy zabronione
przez władzę, uczono się ich na pamięć. Andrzej Radek w swojej
szafce na stancji u Płoniewiczów odnalazł dzieła Mickiewicza i
Słowackiego, broszury polityczne i różne dzieła. Początkowo
przeczytał je sam, a kiedy zaprzyjaźnił się z Zygierem, zaczął
przynosić książki na zebrania. Po pochłonięciu każdej książki,
rozmawiano o utworach, zestawiano je ze sobą i dyskutowano o
opisanych postaciach i sytuacjach.
Gdy
Marcin po raz pierwszy przeczytał „Dziady” nie był w stanie z
nikim rozmawiać. Uciekł do lasu i chodził, ogarnięty
niewysłowionym wzruszeniem. Poezja i literatura romantyków odegrała
w życiu Borowicza niezwykle ważną rolę. Przez każde czytanie
dzieło przechodził jak przez mękę, która kształtowała jego
myśli, wskazywała błędy i ulepszała go.
Równie
istotne zmiany zachodziły w przyjaciołach Borowicza. Walecki
uwielbiał Buckle’a, którego objaśniał mu Marcin i uczestniczył
w badaniach przyrodniczych, które możliwe były dzięki
podręcznikom i ćwiczeniom przysyłanym z Warszawy przez „Spinozę”
i „Balfegora”. Zygier kierował zebraniami w każdą niedzielę.
Na każde spotkanie któryś z chłopców musiał przygotować
rozprawkę z dowolnych książek. Uczyli się również przedmiotów
z kursów gimnazjalnych i pomagali sobie w odrabianiu zadanych
lekcji.
Na
spotkaniach pojawiali się także wolnopróżniacy, choć
wypracowania pisane po polsku wywoływały w nich niechęć i uważali
je za zbyteczne, grywając podczas odczytów w karty.
Tylko
jeden raz na „górce” urządzono zabawę. Na początku kwietnia
syn kupca przyniósł butelkę maślacza. Gontala wyznaczył
spotkanie na godzinę dziewiątą. Tego dnia Borowicz, zajęty
korepetycjami, dopiero przed dziesiątą ruszył na zebranie.
Nieoczekiwanie na ulicy ujrzał Majewskiego i ukrył się za drzewem,
szukając ratunku dla kolegów. Mężczyzna najwyraźniej wiedział o
zgromadzeniu i ruszył w stronę Starego Browaru. Marcin zaczął go
śledzić. Majewski znał przejście przez „dziurę Efialtesa” i
z łatwością przedostał się do ogrodu. Borowicz nie wiedział,
jak przedostać się do przyjaciół i ostrzec ich o grożącym
niebezpieczeństwie.
Obserwował
nauczyciela, który starał się odnaleźć ruchomą deskę w
parkanie. Wtedy chwycił kładkę, która umożliwiała przejście
przez rzeczkę, i wyciągnął ją na swój brzeg. Później zaczął
się skradać w stronę nauczyciela i rzucił w niego bryłą błota.
Majewski zatrzymał się i natychmiast otrzymał drugi cios. Marcina
ogarnęła złość i ciskając kolejnymi pociskami w znienawidzonego
profesora, przez zaciśnięte zęby, szeptał: „Masz za teatr, za
inspektorskie zebrania, za literaturę. Tyś mnie chciał do siebie
podobnym…”. Mężczyzna ruszył w stronę mostku i zrozumiał, że
znalazł się w pułapce. Próbował przekupić przeciwnika rublami,
aby oddał mu deskę, lecz Borowicz nadal rzucał w niego błotem. W
końcu zmęczył się i zaniechał dalszej zemsty. Usiadł, ukryty za
parkanem i obserwował nauczyciela. Majewski starał się odnaleźć
drogę powrotną i w końcu zaczął w bród przechodzić przez
rzeczkę. Dopiero wtedy Marcin udał się na „górkę”.
Koledzy
opróżnili już butelkę maślacza. Kiedy Borowicz wszedł do
pokoju, wszyscy zaczęli się dopytywać, dlaczego zjawił się tak
późno. Marcin kazał im jak najszybciej rozejść się, ostrzegając
przed rewizją. Początkowo sądzono, że żartuje. Nagle Radek
stanął na środku izby, lecz Zygier prosił go, aby milczał. Wtedy
Andrzej usiadł na swym miejscu i zaczął śpiewać. Bernard
uspokoił go i z pozostałymi kolegami opuścili „górkę”.
Około
północy na ulicy pojawił się Majewski w towarzystwie dwóch
miejskich strażników. Okazało się, że wbrew zapewnieniom
nauczyciela, kładka leżała na miejscu i nie odnaleziono dziury w
parkanie. Majewski w końcu zaniechał czekania na uczniów i udał
się do domu.
XVII.
Po
Wielkiej Nocy ośmioklasiści zaczęli przygotowywać się do
egzaminu maturalnego. Powtarzano cały materiał gimnazjalny, a
uczniowie nawet nie zorientowali się, kiedy minął kwiecień i
pierwsze dni maja.
Tymczasem
nastała wiosna. Marcin Borowicz uczył się na ławce, w ustronnym
miejscu w parku, zniknąwszy wszystkim z oczu. Spędzał tam czas od
wczesnego świtu i wbrew wszelkim pozorom nie był sam.
W
pierwszych dniach maja zmierzał właśnie ku swojej ławeczce, kiedy
ujrzał siedzącą na kamiennej ławie dziewczynę i serce w nim
zamarło. Miał przed sobą Annę Stogowską, córkę lekarza
wojskowego i jedną z najlepszych uczennic klasy siódmej gimnazjum
żeńskiego, zwaną „Birutą”. Ojciec Anny w młodości miał
romans z córką czynownika i został zmuszony do poślubienia panny.
Matka – Rosjanka, z miłości do męża uczyła się języka
polskiego i z biegiem lat stała się prawdziwą Polką. Rosjanie nie
mieli wstępu do jej domu i zerwała wszelkie kontakty ze swoją
rodziną. Była znana w Klerykowie jako osoba, która postępowała
rozważnie i czuła, że jest główną przyczyną upadku męża.
Dzieci uczyła nienawiści do wszystkiego, co rosyjskie, lecz w głębi
serca tęskniła za czasami dzieciństwa, a jej życie stało się
męczarnią. Nagle rozchorowała się na zapalenie płuc i zmarła w
wieku trzydziestu paru lat.
Anna
miała wówczas czternaście lat i już wtedy wiedziała, że nigdy
nie wyjdzie za mąż, aby nie podzielić losu matki. Koleżanki
nazwały ją „Birutą”, ponieważ nigdy nie flirtowała z
chłopcami i przysięgła pozostać dziewicą. W gimnazjum, zmuszana
do chodzenia do cerkwi, buntowała się i stosowano wobec niej
rozmaite kary oraz grożono wydaleniem ze szkoły. Ojciec, któremu
powodziło się coraz gorzej, błagał ją, by była posłuszna. Anna
czytała dużo, była nieufna, milcząca i nieprzystępna.
Po
śmierci matki na jej barkach spoczęła opieka nad młodszym
rodzeństwem i zajmowanie się domem. Podobnie jak matka uczyła
braci i siostry nienawiści do ducha moskwicyzmu.
Borowicz
zakochał się w „Birucie” pod koniec zimy. Pewnego mroźnego
dnia spotkał ją, kiedy szła do cerkwi. Spojrzał wówczas na nią
przelotnie i przypomniawszy sobie, co mówiono o dziewczynie, ruszył
za nią. Przez chwilę dostrzegł jej smutne oczy, które utkwiły mu
głęboko w pamięci. Anna, pochłonięta obowiązkami domowymi, nie
bywała u żadnej z koleżanek, co utrudniało Marcinowi zapoznanie
się z ukochaną. Czasami widywał ją na ulicy, a wtedy odczuwał
nieopisaną radość, z uwielbieniem wpatrując się w jej cudną
postać. Pewnego dnia dostał od jednej z siódmoklasistek pamiętnik
do wpisania pamiątkowego wierszyka i odnalazł w nim wiersz napisany
przez Annę. Młodzieniec długo wpatrywał się w utwór i oddał
sztambuch, wyrwawszy z niego kartkę zapisaną ręką „Biruty”.
W
ciągu następnych miesięcy Marcin widział Annę tylko raz. Później
całkowicie pochłonęła go nauka do matury i czasami nad ranem
wychodził do miasta i krążył w pobliżu domu „Biruty”,
ciesząc się, że jest tak blisko dziewczyny. Często stał
nieruchomo, wpatrując się w okna pokoju Stogowskiej.
Pewnego
dnia ujrzał Annę w parku. Zerknęła na niego niechętnie i chciała
odejść, lecz ostatecznie została. Marcin wpatrywał się w nią
zachwycony, z trudem dostrzegając w pięknej twarzy rysy dziewczyny,
którą zapamiętał jako drobną i mizerną. Nawet nie zauważył
kiedy wybiła godzina siódma i „Biruta” odeszła. Kiedy wrócił
na stancję, uczył się zawzięcie, aby na chwilę opanować
uczucia, które nim targały. Na myśl o ukochanej odczuwał senną
rozkosz i wiele go kosztowało, by zmusić się do wytężonej
nauki.
Nad
ranem wrócił do parku i pogrążył się w marzeniach, ogarnięty
tęsknotą. Po jakimś czasie usłyszał kroki i w końcu spojrzał
na ławkę, na której ponownie siedziała Anna. Od tej chwili
wpatrywał się w nią, ogarnięty szczęściem. Dziewczyna nie
zwracała na niego uwagi, pochłonięta całkowicie nauką. W pewnej
chwili spojrzała na młodzieńca, zaskoczona zachwytem, malującym
się na jego twarzy i poczuła bolesne dreszcze. Następnego dnia nie
pojawiła się w parku. Borowicz przesiedział na ławce przez cały
ranek, czekając na nią. Kolejnego dnia również jej nie ujrzał.
Marcin przez ten czas rozmyślał o niej i zrozumiał, że musi
zapomnieć o dziewczynie i unikać jej widoku. Trzeciego dnia nie
poszedł do parku i udał się do lasu, gdzie przeleżał wiele
godzin. Po południu wrócił na stancję i zaczął się uczyć.
Przed świtem wyszedł jednak z domu i bezwiednie ruszył w stronę
ławki, na której siedziała Anna. Nie spodziewał się, że
dziewczyna zjawi się i zaskoczony ujrzał ją, zdążającą w
stronę ławki. Marcin poczuł się oszołomiony. „Biruta” była
zawstydzona, starała się uczyć, lecz jej wzrok spoczął na
kamykach pod stopami. Czuła na sobie spojrzenia młodzieńca i po
długim czasie podniosła na niego wzrok. Na jej ustach pojawił się
uśmiech.
Wpatrywali
się w siebie przez jakiś czas, czasami ona odwracała głowę, by
ponownie popatrzeć na Marcina. Nic nie zmąciło tych szczęśliwych
chwil
.
XVIII.
Na
początku września Marcin Borowicz przyjechał do Klerykowa, aby
załatwić sprawy koleżeńskie. Od spotkania w parku, kiedy to
wpatrywał się w oczy Anny, nie widział jej więcej. Dziewczyna
zniknęła i na próżno starał się jej szukać w mieście, w parku
i pod bramą gimnazjum żeńskiego. Wiedział jedynie, że zdaje
egzamin maturalny. Matura, wręczenie świadectw i pożegnanie z
kolegami zdawało się być dla niego czymś nierzeczywistym. Wakacje
spędził w domu, wyręczając chorego ojca w obowiązkach w
gospodarstwie. Do Klerykowa zdołał wyrwać się zaledwie na kilka
dni. Po przyjeździe spotkał „starą Przepiórzycę”, która
powitała go z radością i zaprosiła na kawę.
W
domu kobiety zastał radcę Somonowicza, który go nie rozpoznał.
Borowicz powiedział, że wybiera się do Warszawy, by studiować na
uniwersytecie. Dowiedział się, że stancja została zamknięta,
ponieważ Kriestoobriadnikow nie pozwolił, aby prowadziły ją
katoliczki i że wkrótce zostaną otwarte internaty dla młodzieży.
Marcin odparł, że to dobry sposób na wprowadzanie moskwicyzmu
wśród uczniów, zmuszania ich do mówienia po rosyjsku nawet poza
szkołą. Dodał, że nawet jeśli nie uczestniczył w rewolucji i
powstaniach, to ma prawo czuć ucisk i opierać mu się ze wszystkich
sił. Na te słowa radca zareagował gwałtownie, wołając, że nie
chce już po raz trzeci patrzeć na walki.
Z
domu Przepiórzycy Marcin udał się na ulicę, przy której
mieszkała Anna. Wiele nocy spędził tęskniąc za tym miejscem,
rozmyślając o ukochanej, marząc o spotkaniu. Pragnął spojrzeć
na nią choć jeden raz. Już z daleka zauważył, że okna
mieszkania są puste. W sercu poczuł ogromną boleść. Przeszedł
szybko przez bramę i udał się do stróżki. Dowiedział się, że
doktor Stogowski wyjechał w głąb Rosji, by tam objąć lepsze
stanowisko. Anna w dniu wyjazdu płakała. Marcin odszedł i
bezwiednie skierował się w stronę parku, do źródełka, przy
którym siadywała „Biruta”. Zajął swoje miejsce i z rozpaczą
wpatrywał się na sąsiednią ławkę. Wyjął z kieszeni kartkę z
pamiętnika i przycisnął ją do ust. Jego duszą targała boleść
i rozpacz. Nagle usłyszał nad sobą znajomy głos i zobaczył twarz
Andrzeja Radka, wówczas ucznia klasy ósmej, który pytał go, co mu
się stało. Marcin nie odpowiedział, tylko uścisnął rękę
kolegi.