Bolesław Mrówczyński Plama Na Złotej Puszczy

Bolesław Mrówczyński







Plama Na Złotej Puszczy







Podróż w nieznane





Gładka, asfaltowana szosa wyprostowała się, znik­ły ostatnie zagrody. Motory samochodów zawarcza­ły głośniej. Przybliżyły się do siebie ciemne ściany zie­leni i strzeliły w górę kępami postrzępionych wierzchołków. Wjeżdżaliśmy w odwieczny, mazurski bór.

Druh drużynowy siedział przy mnie obserwując z zaciekawieniem chłopców z zastępu „Czajek", nad którym miałem wówczas komendę. Na wszystkich twarzach rysowało się podniecenie. Wyrażało się ono róż­nie, jednym płonęły oczy, chłonące gorączkowo nowy, iv świat. Inni krzyczeli z radości popisując się głośno znajomością roślin i drzew. Ktoś obliczał słupy telegraficzne pragnąc zorientować się w odległościach. Byli jednak i tacy, którzy jakby spokornieli, przygaśli. Ci wysyłali w dal zamyślone spojrzenia i byli najcichsi.

Samochody skręciły w bok, droga stała się wyboista. Korony drzew zetknęły się gałęziami i zarzuciły nad nami cień. Ogarnął nas miły, nieco wilgotny chłód. Nawet najhałaśliwsi umilkli, ich wzrok skierował się w głąb. Z poplątanej gęstwiny krzewów i pni wyjrzała wielka przygoda.

Jechaliśmy może z godzinę. Druh drużynowy, zamyślony dotąd tak samo jak my, naraz poruszył się niespokojnie. Popatrzył przed siebie bacznie i wciągnął silnie powietrze przez nos.

— A to, co takiego? — zastanowił się marszcząc brwi. — Druhu Kowalski — zwrócił się do mnie — co czu­jesz?

Wychyliłem głowę na, zewnątrz, aby uniknąć zapa­chu benzyny, i wciągnąłem powietrze tak samo jak on.

— Coś się pali — odparłem po chwili. — Dym. Gdzieś od południa, przed nami.

Moje „Czajki" też już zwietrzyły. Potwierdziły to zgodnie. Drużynowy rozejrzał się czujnie.

Dziwne — zastanowił się. — Nie ma prawie wia­tru, a swąd coraz silniejszy. Co tu może się palić? Do najbliższej wsi jest przecież bardzo daleko...

O tym on tylko wiedział; nikt z nas nie miał naj­mniejszego pojęcia, gdzie znajdujemy się obecnie i do­kąd dążymy. Była to, bowiem przepiękna gra wakacyj­na. Jechaliśmy w nieznane, na tereny odludne, w sam środek puszczy. Zadanie polegało na tym, aby robić odkryciu. Punktem centralnym miało być miejsce na­szego przyszłego obozu, z niego mieliśmy organizować wyprawy. Trzeba bidzie odnaleźć stopniowo drogi i ścieżki, wykonać mapy i dotrzeć do najbliższych osie­dli, a potem nawiązać kontakt z ich mieszkańcami. To­też słowa drużynowego uczyniły wielkie wrażenie. Przypomniały o odcięciu od świata, a równocześnie po­głębiły ciekawość. Wszyscy zaczęli spoglądać na siebie w napięciu.

Po dziesięciu minutach nieco się rozjaśniło. Drze­wa zrzedły, słońce zaczęło układać na drodze szerokie, złociste smugi. I wreszcie ukazała się przed nami roz­legła polana. Była śliczna, skąpana w blaskach poran­ka, porywająca oczy świeżością traw. Z prawej stro­ny lśniła tafla ogromnego jeziora, za nią znowu czernił się bór. Domyśliłem się od razu, że tu jest kres naszej wędrówki. Objąłem wszystko przelotnym spojrzeniem i wzrok zaraz uniosłem w górę. Serce skoczyło mi na­gle do gardła. Tam hen, przed nami, ponad koronami niebotycznych wierzchołków wzbijała się w niebo czer­wona łuna, a ciemna chmura dymu słała się pod nią ciężko i przetaczała powoli w naszym kierunku.

— Pożar! — jęknęły „Czajki" głucho.

Pożar! — głosy jadących za nami „Kruków" i „Niedźwiedzi" wzmocniły grozę tego widoku. Westchnąłem ciężko. Zrobiło mi się jakoś nieswojo.

— Las płonie — potwierdziłem żałośnie. Drużynowy pokiwał głową w zakłopotaniu.

— Tak — przyświadczył. — To nie wieś. To płonie puszcza mazurska.

Był tak samo przybity jak wszyscy. Nie trwało to Jednak długo. Wyprostował się energicznie.

Druhu Kowalski — zakomenderował donośnie — rozładować samochód! „Czajki" i „Kruki" jadą ze raną do gaszenia pożaru.

Raz jeszcze rzuciłem okiem na niebo. Wciąż było piękne, nigdzie najmniejszej chmurki. Ni stąd, ni zowąd przyszło mi jednak na myśl, że ten tak ładnie zaczęty lipcowy dzień 1956 roku utkwi nam na zawsze pamięci, ciemne smugi dymu rozsnuwały się bowiem coraz żałobniej.




Walka z żywiołem




Uwijaliśmy się jak w ukropie. Żywność, pościel, ple­caki, namioty, zabrane z tartaku deski wyrzuciliśmy na ziemię, pozostawiając dalszą troskę o te bagaże na­szym najmłodszym, „Niedźwiadkom". Samochód ruszył. Kierowca, nie mniej przejęty niż my, nie zwracał uwa­gi na wyboje i gdzie tylko się dało dodawał gazu. Mi­nęliśmy polanę, wjechaliśmy ponownie w puszczę. Swąd stawał się coraz przykrzejszy. Wkrótce spoza mrocznej zieleni zaczął przedzierać się blask. Ciężarów­ka stanęła, kierowca wychylił głowę z szoferki.

Dalej nie pojedziemy — wyjaśnił. — Pożar na prawo. Trzeba się przedostać przez las.

Zeskoczyliśmy z wozu, padły krótkie rozkazy, rzu­ciliśmy się w gąszcz. Nie ubiegliśmy daleko. Usłysze­liśmy stuk siekier i zgrzytanie pił, dobiegały coraz wy­raźniej twarde słowa komendy. Okazało się, że byli już tutaj obrońcy. Ujrzeliśmy ich wkrótce. Pracowali cięż­ko zwalając drzewa na ziemię.

Drużynowy zatrzymał oddział. Rzuciłem okiem na to, co się działo dokoła. Wszystko było dla mnie zupeł­nie nowe. Widziałem w życiu niejeden pożar i straża­ków walczących zaciekle z ogniem, ale było to w mieś­cie. Tam wdzierano się po drabinach, tryskała woda z sikawek, sypano piach. Tu prowadzono akcję zupeł­nie inaczej. Ogień szedł wierzchołkami, zmagali się z nim przeważnie cywile. Ścinali drzewo jedno za dru­gim, otaczając miejsce pożaru pustym, wykarczowanym pierścieniem. Kręciło się wprawdzie między nimi kilku strażaków, lecz i oni tylko rąbali pnie. Jeśli odry­wali się niekiedy Od tej roboty, to tylko po to, aby unieszkodliwić opadłe na ziemię płonące konary albo oblać wodą samotne drzewo, rosnące z dala od innych.

Przerwałem obserwacje, podszedł bowiem do nas wiek w mundurze leśnika. Objął nas życzliwym spojrzeniem.

---A, harcerze! — cieszył się głośno z naszego przybycia. — Świetnie. Co prawda — dodał markotniejąc potrzeba tu przede wszystkim silnych rąk, siekier i drwali. No, ale też się przydacie...

Popatrzył w zakłopotaniu w górę, gdzie rozlegał się nieustannie ostry, zgrzytliwy trzask i nieprzyjemne syczenie. Na szczęście nie było wiatru, pożar więc rozszerzał się wolno. Za to deszcz iskier spadał na ziemię coraz rzęsiściej.

— Czuwajcie nad gałęziami — rzekł po namyśle. — Odsuwać w gąszcz, te zaś, które się palą, zasypywać piaskiem. Uważajcie dobrze, bo o nieszczęście nietrudno.

Jak gdyby na potwierdzenie tych słów, potężny ko­nar opadł ciężko na ziemię, rozbłysł oślepiającym blaskiem niedaleko od nas objął pożogą leżące naokoło igliwie. Drużynowy wyprostował się, jakby zrodziła się w nim jakaś niespodziewana decyzja.

--- Macie tu może kilka zbytecznych pił? — zapytał szybko leśnika.

---Są jeszcze dwie.

Drużynowy zwrócił się teraz do mnie.

Druh Kowalski — rzekł energicznie — obejmuje komendę nad traczami. Zwalać drzewa według wska­zówek nadzoru!

Przyjąłem rozkaz z całym spokojem. Mój zastęp sły­nął w drużynie z umiejętności saperskich, robota więc dla nas nie była nowa. Leśniczy przyjął to i pewnym niedowierzaniem, lecz nie przeszkadzał. Dobrałem kil­ku silniejszych chłopców z zastępu „Kruków", wzię­liśmy piły i te, które przywieźliśmy z sobą, i te, które otrzymaliśmy dodatkowo, a potem skoczyliśmy do pni. Robiło się coraz goręcej. Ludzie pracowali z najwięk­szym pośpiechem. Twarze poczerwieniałe z wysiłku, czoła zalane potem, napięte mięśnie, ręce poruszające się błyskawicznie — wszystko to wzmagało grozę sza­lejącego nad nami żywiołu. Zająłem stanowisko za ni­mi.

Piętek i Janicki, jako najlepsi tracze, zaczęli pierwsi. Piły zazgrzytały jękliwie. Obserwowałem przez chwilę z uwagą. Szło nieźle. Dałem znak: trzy dalsze pary włączyły się do roboty, wykazując tak samo dużo zrę­czności.

— Dobrze pracują — pochwalił leśnik, który przy­był tu razem z nami. — Zmęczą się jednak prędko...

Westchnął. Chłopcy rzeczywiście pracowali gorliwie. W innej sytuacji nie pozwoliłbym nigdy na takie tem­po. Teraz nie było wyboru. W górze szalał ogień, żar potężniał wokoło, na dole zapalało się już tu i ówdzie igliwie.

— Wytrzymają — zaprzeczyłem stanowczo. — Za­raz rzucimy rezerwy.

Przeczekałem jeszcze chwilę, a potem wymieni­łem czterech traczy, stawiając na ich miejsce tych, którzy stali do tej pory bezczynnie Piętek, rozgrzany robotą, o mało się nie zbuntował.

Dokończę — mruknął niechętnie. — Nie czuję wcale zmęczenia.

W to nie wątpiłem. Był krępy, dobrze zbudowany i mocny. Nie, rozumiał jednak, że czekają na nas jesz­cze dziesiątki pni, więc należy oszczędzać sił. Powtó­rzyłem rozkaz. Tym razem oczywiście usłuchał. Był karny, jak wszyscy w naszej drużynie. Kiedy powrócił znów na stanowisko, rżnął już po przeciwnej stronie, powyżej miejsca, które wyciął poprzednio.

— Fachowo — pochwalił zdziwiony leśniczy. — Kto was nauczył tej sztuki?

Uśmiechnąłem się tylko w odpowiedzi, gdyż na wy­jaśnienia nie było czasu. Uważałem teraz pilnie na wszystko. Zbliżaliśmy się do chwili krytycznej, każdy błąd mógł drogo kosztować. Niespodziewanie odsuną­łem Janickiego i Piętka.

— Dość — rzekłem. — Idźcie do następnego pnia.

Przy poderżniętym drzewie ustawiłem chłopca z siekierą i kazałem mu rąbać. Leśniczy przyglądał się z coraz większym zainteresowaniem.

Świetnie! — przyznał zadowolony. — Doskonale znacie się na tej robocie. Tu jednak potrzeba siły. Pi­łujcie dalej, ja będę rąbał za wami.

Zrzucił marynarkę, splunął w garść, jak to drwale mają w zwyczaju, podniósł w górę trzymaną w ręku siekierę i rąbnął, aż się echo rozległo. Nic dziwnego, chłop był potężny jak tur. Nie można było porównać jego siły z siłami chłopców czternastoletnich. Byłem bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy, bo nie szło nam przecież o popis. Nad nami huczały płomienie, płonął stuletni las. Trzeba było ratować go za wszelką cenę, i to ratować szybko.

Przerzuciłem więc teraz wszystkich do pił. Wymieniałem traczy co kilka minut, praca zyskiwała na tem­pie Wytężony wysiłek i wypoczynek, i tak ciągle na zmianę. Niespodziewanie za naszymi plecami odezwała się druga siekiera. Obejrzałem się mimo woli. Przyby­wały posiłki. Jakiś milicjant stanął na stanowisku i za­czął rąbać następny pień. Potem nadbiegł z pomocą nasz drużynowy, gdyż tamci nie mogli za nami nadą­żyć. Przynagliłem chłopców, sam chwyciłem za piłę. Gdy przekazywałem ją następnemu, pot zalewał mi twarz.

Za mną rozległ się trzask. Spojrzałem na leśniczego. Pchał właśnie podcięte drzewo, żyły mu nabrzmiały na skroniach. Podniosłem oczy w górę. Korona zakołysała się lekko, przegięła, a potem coraz szybciej zaczęła opadać w dół i legła wreszcie na ziemi. . Serce ścisnął mi w tym momencie gwałtowny ból Wydało mi się, że widzę przed sobą śmierć. I chyba nie byłem daleki od prawdy. To drzewo żyło przecież przed chwilą, a teraz leżało martwe. Rosło tu pięknie, cieszyło się ciepłem słońca i mogło jeszcze żyć długo. A teraz wszystko przepadło...

Otrząsnąłem się z trudem z tego przykrego uczucia. Popatrzyłem w lukę, którą wypełniały do niedawna gałęzie. Niestety, tak musiało się stać. To drzewo zgi­nęło wprawdzie, ale swoją śmiercią ratuje przed zagła­dą olbrzymi las. Zupełnie jak żołnierz na wojnie...

Tego dnia chłopcy pracowali wspaniale. Gdy wreszcie schodziliśmy z placu, byliśmy śmiertelnie znużeni. Za to ze wszystkich oczu bił mocny, radosny blask. Klęska została zduszona w zarodku.

Za nami, niestety, pozostało pogorzelisko. Osmalone pnie bez koron sterczały żałobnie, oskarżając swoją martwotą tych, którzy byli sprawcami pożaru.





Strażnik oskarża





Kto był złoczyńcą? Kto spowodował zniszczenie? Kto przyczynił się do wytrącenia kilkuset drzew z naszego narodowego majątku? Zbrodnia, przypadek, czy lek­komyślność?...

Były to męczące pytania, nie dające nam ani chwili spokoju. Nie wypowiadaliśmy ich jednak głośno. W drodze powrotnej byliśmy za bardzo zmęczeni, aby silić się na rozmowę. Potem, w obozie, pilne i konieczne zajęcia uniemożliwiały jakąkolwiek dyskusję.

Roboty zaś było dużo. Co prawda w czasie naszej nieobecności „Niedźwiedzie" nie zmarnowały czasu. Stał już namiot gospodarczy i namiot komendy, płonął

wesoło ogień w świeżo zbudowanej kuchni, obiad był dla nas przygotowany. Trzeba było jednak urządzić własne siedziby, zbudować łóżka, napchać słomy w sienniki oraz wykonać dziesiątki innych czynności, drobnych wprawdzie niekiedy, lecz nieodzownych. Ponieważ słońce pochyliło się nisko nad horyzontem, chciałem zaraz po posiłku postawić zastęp na nogi.

--- Godzina wypoczynku — zarządził jednak drużynowy stanowczo.

Nie zdążymy do wieczora — próbowałem się przeciwstawić. — Robi się późno, a z łóżkami nie pójdzie łatwo.


Drużynowy też to rozumiał, ale nie zmienił rozkazu.

Łóżka zrobimy jutro — wyjaśnił krótko. — Dziś prześpimy się na siennikach.

Przyjąłem to jak dopust boży, gdyż nie lubię spać na ziemi, gdy mam drzewo na łóżko pod ręką. Dałem jednak spokój tej sprawie. Ostatecznie — drużynowy miał słuszność. Chłopcy byli bardzo spracowani, a i ja prawie nie czułem kości. Ułożyłem się więc wygodnie na kocu wśród „Czajek" i oddałem się rozmyślaniom.

W pół godziny później dał się słyszeć od strony dro­gi skrzyp kół. Nie był nam pisany wypoczynek, w obo­zie natychmiast zapanował donośny gwar. Gdzieś z po­bliskiej wsi nadjeżdżały furmanki ze słomą. Trzeba przyznać, że nasze kwatermistrzostwo działało świe­tnie. Wszystko było na czas. Zabraliśmy się do roboty.

Wieczorem, gdy zapłonęło ognisko, obóz już prezen­tował się okazale. Teren był starannie uprzątnięty, po­środku stały duże namioty, należące do kwatermis­trzostwa i do komendy. Naprzeciw, półkolem, rozbito czteroosobowe namioty zastępów. Następnego zaś dnia, od samego rana, „Niedźwiedzie" i „Kruki" zajęły się budową urządzeń sanitarnych, my natomiast przystą­piliśmy do robót ciesielskich. Trzeba było działać planowo, łóżek bowiem nie wykona się na kolanach. Spo­rządziliśmy więc najpierw warsztat i kilka kobyłek, a dopiero potem przystąpiliśmy do właściwej pracy. Ustaliłem wymiary i rozdzieliłem czynności. Początko­wo szło trochę niemrawo, gdyż wczorajszy dzień dał się każdemu we znaki. Za to po południu już nie było większych kłopotów. Nabraliśmy wprawy i przemogliś­my w końcu zmęczenie. Pierwsze łóżka zaczęły szybko wypełniać namioty.

Przez pewien czas przyglądałem się Janickiemu, który przyrzynał nogi do nowej partii. Roboty były zorganizowane taśmowo. Obrobione kawałki napływały z różnych stron do Kaźmierczaka i Piętka. Ci tylko zbi­jali. Gotowe meble zabierali natychmiast chłopcy z in­nych zastępów. Wszystko posuwało się sprawnie, toteż podszedłem po chwili do stosu desek leżących do tej pory na boku. Wybierałem je osobiście w tartaku i pilnowałem odtąd jak oka w głowie. Teraz wymierzyłem je, przejechałem kilka razy ołówkiem pod linię i wresz­cie na ich końcach zarysowałem miejsca do ścięcia.

Piętek, świetny stolarz i mistrz do wszystkiego, prze­rwał właśnie pracę, aby nieco odetchnąć. Zbliżył się do mnie. Obejrzał uważnie porobione przeze mnie zna­ki, rzucił nieznacznie okiem na wszystko.

--- Ho, ho, ho! — odezwał się nagle. — To dopiero będzie mebelek! Druh ma głowę nie od parady. O wszy­stkim pomyśli wcześniej.

Poruszyłem się niespokojnie. Przeznaczenie tych desek było tajemnicą dla wszystkich, nawet dla naszej komendy. A ten Piętek, tak mi się przynajmniej wy­dało, zorientował się od razu w czym sęk i chyba odkrył już prawdę. Straciłem trochę na minie.

--- Domyślasz się, co z tego wyniknie? — zapytałem niechętnie.

Ujął się pod boki, wzniósł oczy w górę i przechylił głowę. Zupełnie jak stary, doświadczony majster, który najpierw wszystko obliczy starannie w myśli, zanim wypowie słowo.

--- Jasne --- odparł powoli. --- Długość prawie cztery metry, szerokość pięćdziesiąt centymetrów, grubość trzy czwarte cala.. To będzie...

Skoczyłem do niego jak żbik i dłonią zatkałem mu usta.

--- Buzia w ciup! — przerwałem gwałtownie jego wywody. — Ani mru-mru. Pamiętaj — to ma być niespodzianka dla całej drużyny!

Było mi jednak przyjemnie. Dobry fachowiec, warto mieć takiego w zastępie. Ocenił wymiary na oko i do tego bez błędu. Mój wybuch przyjął dość naturalnie. Nie uśmiechnął się nawet, za to pokiwał głową ze zro­zumieniem.

Dobra jest — oświadczył z powagą, poprawiając gruby ołówek ciesielski za uchem. — Jak tajemnica, to tajemnica.

Odszedł bez pośpiechu do swej roboty. Wiedziałem, że nie piśnie słowa, gdyż znany był z solidności. Zakoń­czyłem więc spokojnie pomiary, a potem wróciłem do mych chłopców i prycz.

Była chyba piąta, gdy z głębi lasu wysunęło się kil­ku rowerzystów. Spojrzałem na nich z zaciekawieniem. Znałem niektórych. Na czele jechał leśniczy, z którym zwalaliśmy drzewa w czasie wczorajszego pożaru. Przy­bywał również ten milicjant, który rąbał za nami. Za to inni byli mi obcy. Jakiś umundurowany człowiek, który, jak dowiedziałem się później, należał do straży leśnej. I jeszcze jeden w ubraniu cywilnym.

Druh drużynowy wyszedł naprzeciw. Za nim ruszył nasz dziarski kwatermistrz, a obok druh lekarz, który także należał do komendy obozu. Powitanie odbyło się uroczyście, wymieniono, jak zwykle w takich wypad­kach, wiele wzajemnych grzeczności. Zastępy nie prze­rywały zajęć, bo nie było rozkazu. Goście obejrzeli wszystko, pochwalili, pokiwali głowami i wtedy zarzą­dzono dopiero zbiórkę. Przedstawiono nas, huknęliśmy kilka razy na wiwat. Potem zasiedliśmy półkolem, a przybysze naprzeciw. Zabrał głos człowiek w cywil­nym ubraniu.

Badaliśmy przyczynę pożaru — oznajmił na wstę­pie. — Zajrzeliśmy tu w drodze powrotnej, aby was poznać i podziękować za pomoc.

Powiedział jeszcze wiele przyjemnych słów, z któ­rych często biła pochwała. Twarze pokraśniały z zado­wolenia. Zawsze to przyjemnie, gdy ktoś obcy oceni głośno naszą energię i zachowanie. Kiedy skończył, za­częliśmy zadawać pytania. Co przyniosło śledztwo? Co było przyczyną pożaru? Zła wola, czyjaś lekkomyślność, czy zwykły przypadek?

Odpowiedzi milicjanta i leśniczego nie były jasne. Niewiele mogli powiedzieć. Dotychczasowe badania nie wykazały nic ciekawego. To nam, oczywiście, nie wystarczyło. Podniecenie wzrosło, zaczerwieniły się moc­niej policzki. Zaczęliśmy znów atakować. Tym razem zabrał głos człowiek w cywilnym ubraniu.

Pewnie nieostrożność — wyjaśnił w zakłopota­niu. — Niestety, to zdarza się często. Przebywa obecnie w tych okolicach wielu turystów i wczasowiczów, kaja­kowcy też urządzają liczne wędrówki. Ten rzuci nie zgaszonego papierosa, inny zapałkę, tamten nie wygasi dokładnie ogniska. I nieszczęście gotowe.

Funkcjonariusz straży leśnej dotychczas się nie odzywał. Siedział skromnie z boku, spoglądając obojętnie przed siebie, jak gdyby był myślami gdzie indziej. Naraz

uniósł raptownie głowę. To nie może być zwykły przypadek — zaprzeczył stanowczo. ---Trzeci pożar w naszym rejonie w ciągu jednego miesiąca. Stanowczo za wiele. Ktoś podpala celowo, nie może być wątpliwości. I poprzednio, i teraz działała ta sama ręka!

Przyjrzałem mu się uważnie. Był młody jeszcze, mógł mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Przedtem wydawał się miły. Obecnie jego twarz stała się mniej
przyjemna. Zarysowała się na niej jakaś zaciętość.
--- Któż by był zdolny do takiej zbrodni? — zadałem pytanie, w którym kryła się wyraźnie wątpliwość.
Zastępy poruszyły się niespokojnie. Ciężko przeżyliśmy dzień i każdy miał jeszcze przed

Oczyma martwo sterczące pnie. Toteż słowa strażnika podziałały na wszystkich przygnębiająco. Wpatrzyliś­my się w niego czujnie. Działo się z nim coś niedobre­go. Zdawało się, że moje niewinne słowa doprowadziły go nagle do furii.

— Są tacy! — wybuchnął gniewnie. — Wiadomo: nie nasi, lecz Niemcy. Pełno ich tutaj wszędzie!

Spojrzałem na niego nie rozumiejąc. Niemcy tu, na Mazurach?... Pierwszy raz o tym słyszę. Wiedziałem, że obok osadników z głębi kraju mieszka tu ludność autochtoniczna. Polska ludność, broniąca się zaciekle przed germanizacją przez wieki niewoli. Ale Niemcy? O czym ten człowiek bredzi?...

Nie plótłbyś trzy po trzy — ofuknął go niepew­nie milicjant. — To porządni ludzie. Nie wolno ich po­dejrzewać.

Zaległa zupełna cisza. Nawet drużynowy osowiał.

— Dziwię się pańskim słowom — przemówił suro­wo. — Niemców tu przecież nie ma. Mieszkają tylko Mazurzy.

Wzburzenie stało się teraz powszechne. To, co ja czułem, czuli i inni. Znaliśmy dobrze historię tych ziem. Przybyliśmy tu właśnie po to, aby poznać ludzi, którzy mimo strasznych prześladowań utrzymali się przy pol­skości, i złożyć im hołd. A tu podobno ich nie ma...

Druh lekarz, zawsze bardzo opanowany, złamał w zdenerwowaniu trzymaną w ręku gałązkę. Potem zaś przyszło najgorsze. Ledwie drużynowy skończył, straż­nik zerwał się z miejsca.

— A co za różnica? — wybuchnął. — Hitlerowcy wbili im niejedno do głowy. Wśród nich należy szukać złoczyńcy!

Rozejrzał się wyzywająco i usiadł. Pochyliłem się, jakby coś mnie w tym momencie przygniotło. Albo ten człowiek oszalał, albo to, czego nas dotąd uczono, jest fałszem. Co się tu dzieje naprawdę?

Przeniosłem zgorączkowane oczy na leśniczego. Wyglądał przyzwoicie, twarz miał otwartą i szczerą. Potem na milicjanta i człowieka w cywilu. Nic im nie można zarzucić. Robili dobre wrażenie. Czekałem chwilę, może czemuś zaprzeczą. Nie otworzyli jednakże ust...

Targnął mną naraz głuchy, serdeczny ból. Milczenie tych ludzi było przerażające. Znacznie gorsze od tamtych słów.





Pierwsze badania





Była to bardzo przykra rozmowa. Goście odjechali dawno, zapadł zmierzch, kończyliśmy swe codzienne zajęcia. Jednakże dobry humor nie wracał. Nawet na­sze „Niedźwiadki" odczuły tę sprawę nadzwyczaj bo­leśnie. W jak najgorszym nastroju położyliśmy się spać.

Nazajutrz zajęliśmy się dalszym zagospodarowywa­niem terenu. Komenda, jakby celowo, zaczęła przyśpie­szać tempo. Wysiłek był duży, robota żmudna. Mało było czasu na rozmyślania, za to coraz częściej padały radosne meldunki. Wreszcie koło południa w zastępie „Kruków" rozległ się śmiech. Zakończono właśnie bu­dowę kuchni, druh kwatermistrz wygłosił okolicznoś­ciową, skrzącą się dowcipem przemowę. Nawet „Niedźwiedzie" zaczęły bić brawa. „Czajki" podniosły cie­kawie głowy, jakby zamierzały się przyłączyć do chó­ru. Pognałem je ostro. Nie w smak mi była ta cała uciecha po wczorajszych wypadkach. Z podwójną siłą uderzyły natychmiast młotki, ostrzej zaświergotały pi­ły, zapiszczały płaczliwie heble.

Byłem zachwycony tą karnością swojego zastępu, lecz za to wieczorem na radzie drużyny spotkała mnie nieprzyjemna nagana.

Druhu Kowalski —: wpadł na mnie drużynowy zaraz na wstępie — zabijasz radość wśród chłopców. Nie przyjechali oni tutaj na pogrzeb!

Mówił jeszcze długo w tym duchu, a we mnie coraz bardziej narastał żal. Gdy skończył wreszcie, wygar­nąłem mu wtedy od serca. O co ma do mnie pretensje? Ze bolą mnie oskarżenia, które wysunął strażnik? Że „Czajki" czują to samo, co ja? Że je również nurtuje gniew?

Było w tym sporo i innych słów, może nie zawsze n i miejscu. Drużynowy zmarszczył brwi, lecz nie prze­szkadzał. Dopiero gdy przerwałem na chwilę, aby za­czerpnąć oddechu, otworzył usta. Uprzedził go jednak druh lekarz, który wpatrywał się we mnie uważnie.

— W tym, co mówi druh Kowalski — rzekł w za­myśleniu — Jest dużo racji. Nie wszystko Jest tutaj w porządku.

Odetchnąłem z ulgą. Ktoś mnie nareszcie zrozumiał!

--- Słowa strażnika nikomu z nas nie przypadły do gustu — ciągnął dalej po chwili. — Ale co się za tym naprawdę kryje, nie wiemy. Toteż nie należy rozpa­czać, lecz sprawdzić. Musimy poszukać Mazurów.

Nadstawiłem uszu. Brzmiało to bardzo rozsądnie. Nie bez powodu był on szanowany przez wszystkich. Zaczął teraz wykładać szczegółowo swój plan i połączył go zręcznie z całym programem obozu. Wreszcie przybliżył się do mnie.

— Tak więc, druhu Kowalski — kończył uśmiechając się lekko — roboty nam przybyło. Nie przewidywaliśmy takiego zajęcia. Chcąc jednak wykonać zada­nie, nie można ulegać nastrojom. Przygnębienie to kiepski doradca.

Ujął mnie delikatnie za ramię.

— Głowa do góry! — rzekł żartobliwie. — Gdzie twoja zwykła energia? Od jutra szukamy Mazurów, A to będzie niełatwe. Nie mamy map, nie znamy dróg, nie wiemy, gdzie się znajdują ludzkie osiedla. Potrze­ba więc dużo wysiłku i solidnej zaprawy. Nawet „Czaj­ki" mogą zagubić się w puszczy, jeśli zastępowy nie dopilnuje szkolenia. Kto wie zresztą, na co się natknie­my gdy dotrzemy do wsi. Uśmiech przyda się na pew­no w takiej robocie.

Poczułem się raźniej. Przypomniał mi nieznacznie o obowiązkach, ale to dobrze. Nie jestem przecież zwy­kłym harcerzem, lecz zastępowym. Sam mógłbym na­wet zalewać się łzami; w zastępie przede wszystkim muszę pamiętać o innych.

Tego wieczora długo nie mogłem zasnąć, za to rano wstałem jak odrodzony. Gdzieś na dnie duszy pozostał jeszcze jakiś przykry osad z nieprzyjemnej rozmowy ze strażnikiem, teraz jednak pobudzał on tylko moją ruchliwość. Nie kwękać, lecz działać, aby wykazać bez­podstawność jego podejrzeń! Plan już miałem przygo­towany. Zabrałem się więc rączo do pracy i wcześnie postawiłem „Czajki" na nogi. Zaraz zaś po śniadaniu rozpoczęliśmy pierwsze ćwiczenia.

Posuwaliśmy się początkowo brzegiem jeziora. W kil­ku punktach wymierzyliśmy jego szerokość, nanieśliś­my na plan, a potem zagłębiliśmy się w las. Kierowa­liśmy się do drogi, którą przedwczoraj jechaliśmy sa­mochodem do miejsca pożaru.

Było to wstępne rozeznanie terenu i nasza pierwsza wyprawa z obozu, toteż pozostawiłem chłopcom dużo swobody. Chwilowo zwracałem mniejszą uwagę na za­chowanie i dokładność w pracy aniżeli na spostrzegaw­czość. Chcieli wszystko zobaczyć naraz, niech patrzą. Powoli jednak przyciągałem cugle. Krzykacze otrzy­mywali zadania specjalne: ten musiał opisać wyboje na drodze; inny cichł natychmiast, gdy wskazałem mu kilka mrówek i poleciłem wyszukać ich stałe miejsce pobytu; tamten pomykał ostrożnie za głosem kującego dzięcioła, a jeszcze inny śledził kryjącą się przed nim wiewiórkę. Półmrok i chłód puszczy także robiły swo­je. W posuwającym się ostrożnie zastępie zapadało coraz głębsze milczenie. Wyszedłem na drogę i przystanąłem.

— Odczytajcie ślady — rzekłem wskazując na kole­iny.

Znowu rozległ się gwar.

— Cisza — ostrzegłem. — Jesteśmy w puszczy. Pomogło od razu. Odpowiadano teraz półgłosem.

— Samochód ciężarowy — padały słowa pełne prze­jada. — Tu się zatrzymał. Później przejechała kilku rowerzystów. Tam i z powrotem. Przechodziło tędy wie­lu ludzi w obuwiu I jeden boso...

To było łatwa, Staliśmy w miejscu, gdzie wysiedliś­my z samochodu, aby udać się stąd do miejsca pożaru. Ślady opon i butów były doskonale widoczne, szczególni bliżej drzew, gdzie nie dochodziło słońce. Celowo wybrałem ten punkt. Co innego uczyć tropienia nieście czy z książki, a co innego w terenie. Tu naj­prostsze ślady stawały się pogmatwane, układając się często zupełnie inaczej aniżeli w teorii. Trzeba, więc było zaczynać od rzeczy najprostszych.

Przerobiłem najrozmaitsze tematy, zadałem dziesiątki i pytań, miejsce wnieśliśmy na szkic, a potem udaliś­my się tam, gdzie rąbaliśmy niedawno drzewa. Pogorzelisko wyglądało okropnie, jeszcze dziś czuło się swąd. Wymierzyliśmy je starannie. Prawie hektar lasu uległ zupełnemu zniszczeniu.

— Straszne — westchnął Zdanecki, miły chłopiec, który interesował się przyrodą najżywiej z całego zastępu. — Taka strata! A ile tu musiało zginąć najroz­maitszego drobiazgu...

Pokiwałem głową z ubolewaniem. Oczywiście nieje­dno życie tutaj przepadło.

Opowiedziałem przy okazji o rodzajach pożarów i ol­brzymich szkodach, jakie przynoszą one lasom polskim corocznie. Wspomniałem także o ich przyczynach, zwracając uwagę na lekkomyślność ludzką, która jest najczęstszym powodem tych szkód.

Tak gawędząc, doszliśmy znowu do brzegu jeziora. Zarządziłem wypoczynek, sam zaś zacząłem się rozglą­dać uważnie i zastanawiać. Wtedy, gdy płonął ten las, przecież nie było wiatru... Gdzie, więc mógł być począ­tek pożaru? Gdzie jego ognisko?...

Uniosłem głowę i spojrzałem na resztki spalonych pni. Coś mnie uderzyło w ich nierównym układzie. Do­cierały ostrym klinem prawie do samej wody, nato­miast im dalej od niej, tym bardziej układ przybierał na kolistości. Na krańcach urywał się nagle w różnych miejscach, nierówno, ale było to zrozumiałe. Tam właś­nie wyrąbano ochronne przesieki.

W zamyśleniu przeniosłem oczy na „Czajki". Zaja­dały smacznie zabrane z obozu kanapki i popijały ka­wą. Nie znać było na nich zmęczenia. Miny zadowolo­ne, coraz częściej rozlegał się śmiech.

— No chłopcy, kończyć powoli — rzekłem. — Prze­prowadzimy teraz badanie pogorzeliska. Komisja śled­cza nic nie znalazła. Może nam lepiej dopisze szczę­ście.

Przyjęto to z entuzjazmem. Zastęp spakował szybko manatki i stanął gotów do drogi. Skierowałem się z nim do miejsca, gdzie tragiczny klin wyglądał najostrzej.

— Posuwajcie się teraz tyralierą na odległość stu kroków — zacząłem dawać wskazówki. — Badajcie każdy drobiazg i wyciągajcie wnioski. Jeśli zauważy­cie coś ciekawego — nie dotykać, lecz meldować na­tychmiast. Cel: szukamy przyczyny pożaru. Stąpać ostrożnie, aby nie zatrzeć śladu.

Wydałem jeszcze kilka ostrzeżeń i dyspozycji, a gdy chłopcy poszli wykonać zlecenie zająłem się brzegiem, znosił się on w tym miejscu na dwa metry ponad wody jeziora, tworząc na górze niewielką, lekko pochyloną płaszczyzną. O kilkadziesiąt kroków dalej, ku obozowi, opadał w dół. Tam grunt był zielony, pokryty soczystą trawą, podmokły. Tu natomiast, gdzie stałem, trawa wprawdzie też rosła, ale że podłoże było piasz­czyste — wyschła, listki zżółkły, pokurczyły się i opa­dły bezwładnie. Dotknąłem jednego z nich. Rozpadł się w jednej chwili. Wyprostowałem się i wyjąłem kieszeni zapałki. Zapaliłem jedną, a potem, jakby od niechcenia, rzuciłem w dół. Trawa zajęła się błyskawicznie. Byłem na to przygotowany, więc ugasiłem bez trudu.

No tak... Pierwszy wniosek był prosty: znajdował się tu łatwopalny materiał. Przy lada nieostrożności nie było trudno o wypadek i, teoretycznie, gdzieś w pobliżu mogło znajdować się ognisko pożaru. Ruszyłem powoli naprzód. Trafiłem zaraz na gąszcz krzaków nadbrzeżnych, lecz po nich nie przeszły płomienie. Za nimi jednak, kilka kroków dalej, widniały już pierwsze oparzelizny. Spostrzegłem opodal Zdaneckiego. Klęczał bardzo ostrożnie rozgrzebywał palcami jedną z tych mych plam.

— Druhu zastępowy — zameldował z przejęciem, gdy mnie tylko zobaczył — znalazłem coś ciekawego, to nie jest zwykła oparzelizna.

Podszedłem bliżej i również przykląkłem. Spod zwęgleń wyglądało coś okrągłego. Zrobiło mi się naraz gorąco. To już nie były domysły, lecz fakt.

— Przypomina to — wyjaśnił gorączkowo Zdanecki — spaloną gulkę papieru. Zdaje się, że jest na niej nawet druk.

Pochyliłem się mocniej. Chłopak umiał patrzeć! Rzeczywiście Jak było. To, na co zwrócił uwagę, na pewno nie stanowiło szczątków łodyg czy traw. Nie był to tak­że jeden kawałek papieru, lecz kilka, stłamszonych w dłoni, jak to się robi przy wyrzucaniu, aby nie roz­niósł ich wiatr. Dotknąłem delikatnie: rozpadły się w jednym miejscu. Ze środka wysunęły się czarne, po­pękane od ognia skorupki.

Wyprostowałem się, czoło oblał mi zimny pot. Zdanecki natychmiast to spostrzegł.

— Zdaje się, że to wielkie odkrycie — zauważył, wpatrując się we mnie uważnie. — Ktoś musiał posi­lać się w tym miejscu. Potem spalił resztki, aby nie było śmieci.

Tak, to był prawdziwy ślad. Sądziłem nawet w pier­wszej chwili, że tu był początek pożaru, ale odrzuciłem zaraz taką możliwość. Pierwsze nieszczęsne drzewo znajdowało się dopiero w odległości dziesięciu metrów, jednakże oparzelizny nie miały z nim żadnych połą­czeń. Chociaż, kto wie? Może wiatr tam poniósł jakiś kawałek papieru?...

— Druhu zastępowy — rozległ się niespodziewanie nade mną poważny głos Piętka — znalazłem coś nie­zwykłego!

Podniosłem głowę. Wyglądał na wzruszonego, cho­ciaż było widać, że stara się siłą stłumić wrażenie.

Zrób dokładny plan tego miejsca — poleciłem Zdaneckiemu. — Wpisz wszystkie krzewy, oparzelizny i najbliższe drzewa. Nie przeocz niczego. To rzeczy­wiście wielkie odkrycie.

Udałem się z kolei do miejsca wskazanego przez Piętka. Trzeba przyznać, że i tu było, na co popatrzeć. Na ziemi, między kilkoma osmalonymi pniami, leżało coś, co przypominało kształtem pudełko zapałek. Do­tknąłem ostrożnie. Górna ścianka, uniesiona lekko w górę, nie poddała się naciskowi. A więc tak: to już nie papier, to drewno... Przyłożyłem prawie do niego twarz. Pod odwiniętym wierzchem spostrzegłem równiuteńko ułożone patyczki. Czarne to było, zwęglone, rozsypałoby się, gdybym dotknął silniej, ale nie mogło być wątpliwości: rzeczywiście były to niegdyś zapałki!

Spojrzałem w niebo. Słońce paliło niemiłosiernie. Nawet wówczas, gdy otaczające nas drzewa posiadały Jeszcze korony, nie mogło być w tym miejscu żadnego cienia. Podniecony silnie, przywołałem do siebie wszystkich chłopców z zastępu.

— Szukajcie w promieniu dziesięciu metrów — wy­dałem rozkaz. — Gdzieś tu w pobliżu musi się znajdo­wać nie dopalona zapałka.

Ten pomysł przyszedł mi do głowy zupełnie niespo­dziewanie. Starałem się wyobrazić sobie człowieka, do którego należało pudełko. Nie mógł go wyrzucić, gdyż znajdowały się w nim jeszcze zapałki. A więc zgubił. Zadałem sobie naturalne pytanie: jak to mogło się stać? Rzadko się zdarza, aby samo wypadło z kieszeni. Wobec tego musiał je wyjmować. Tak, to jest najbar­dziej prawdopodobne. Obsunęło się przy wkładaniu. Ale jeśli wyjmował, to po co? Aby podpalić las?

Gdy snułem te rozważania, moi chłopcy obmacywali siemię centymetr po centymetrze. Wodzili prawie po niej nosami dotykając każdego szczątka. Była to bar­dzo mozolna robota, w końcu jednak znaleźli.

— Jest! — zawołał z triumfem nasz najmłodszy, Kaźmierczak. — Tu, druhu!

Oparł się rękami i nie drgnął, dopóki się do niego nie przybliżyłem. Zapałka leżała pod kępką trawy znajdującej się na uboczu i wcale nie dotkniętej ogniem. Tyl­ko jeden koniec miała zwęglony. Zupełnie, jakby ktoś zapalił od niej papierosa i rzucił.

— Chyba nie ta — zauważył z powątpiewaniem Zdanecki. — Musiałby stąd ciągnąć się ślad, gdyby ona była przyczyną pożaru.

Nic nie odpowiedziałem. Mówił rozsądnie, to niewąt­pliwe. Ona nie mogła spowodować pożaru i to właśnie pokrywało się ściśle z wysuniętymi przeze mnie po­przednio wnioskami. Obejrzałem ją jeszcze raz. Była jasna i świeża, jakby ją niedawno wyciągnięto z pudeł­ka. Jedynie na wierzchu przyciemniła ją nieco rosa, co świadczyło, że tu nie leży od dziś.

Wróciłem do miejsca, gdzie znaleziono pudełko. Znaj­dowało się wśród spalonych wokoło traw. Oparzelizna ciągnęła się stąd nieprzerwanie do dwóch cienkich drzewek, rosnących przy dużej sośnie. Korony ich nie istniały, pnie były zwęglone, sterczały tylko ki­kuty.

Na wszelki wypadek raz jeszcze przeprowadziliśmy dokładne badania całego terenu, lecz drugiej zapałki nie znaleziono. Zrobiliśmy, więc szczegółowe plany, a potem sporządziłem z witek coś w rodzaju koszyczka. Z największymi ostrożnościami ułożyłem w nim prze­palone pudełko, skorupki od jajek i trzymające się le­piej szczątki papieru.

Słońce stało już wysoko, trzeba było wracać do domu. Tym razem skierowaliśmy się wzdłuż brzegu jeziora. „Czajki" szły znowu tyralierą, spoglądając czujnie na wszystko. Zatrzymaliśmy się przy zapadłości, o której poprzednio wspomniałem. I tu było na co popatrzeć.

Przeprowadzono tędy rowery — zameldował Ja­nicki, który wysunął się naprzód. — Tak, przechodziła tędy komisja, która nas odwiedziła w obozie.

To przypomnienie zepsuło mi trochę humor, skiną­łem więc tylko głową, aby nie zdradzać swych uczuć słowami. Sprawdziłem wszystko dokładnie. Tak, Ja­nicki się nie omylił. Szli tędy pieszo, bo grunt był mięk­ki. Szczególnie rzucał się w oczy but leśniczego. Sze­roka stopa, obcas ładnie zaokrąglony, jak to zwykle przy „oficerkach". Zresztą i głębokość śladu mówiła wyraźnie o właścicielu. Leśniczy był przecież tęgim człowiekiem.

— A tu wyciągnięto kajak na brzeg! — obwieścił nagle Kaźmierczak. — O, patrzcie!

To również był fakt. Chłopak znał się na tym dobrze. Chociaż najmłodszy, był wśród nas najlepszym wod­niakiem.

— Kajak czy czółno? — spytałem na wszelki wypa­dek.

--- Kajak — padła stanowcza odpowiedź. — Bok zaokrąglony, wąski i ostry kil. O, tu są odciski stóp tego, kto go spychał do wody. Był boso i sam. W tym wnioskowaniu również nie było błędu. Gdyby znajdowała się druga osoba, pomogłaby z pewnością przy spychaniu, a w każdym razie pozostałby jakiś ślad jej obecności. Grunt był miękki, nie mógł kryć w sobie żadnych tajemnic.

Ruszyłem dalej. Zapadłość zaczynała wznosić się u górę. Przystanąłem raptownie. Tu też był ślad, ale jakiś niezwykły, zupełnie odmienny od tamtych. Na otwartej w tym miejscu przestrzeni widniał odcisk bu­ta — dokładny i wyrazisty, zasuszony dobrze przez słońce. Z prawej strony widać było na podeszwie dość szerokie wgłębienie.

Wyjąłem notatnik i odrysowałem to wszystko wpro­wadzając szczegółowe wymiary. Potem zakreskowałem miejsce różniące się wyglądem od reszty i zacząłem Cieniować. Drgnąłem nagle. Spod ołówka wyjrzała dłu­ga i wąska łata...

Pokręciłem niepewnie głową. Taki ślad spotykało się rzadko. Ten, kto nosił takie obuwie, musiał być bar­dzo biednym człowiekiem.





Krzyk w nocy





Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Kłębiły się w mózgu tysiące myśli poszukujących gorączkowo roz­wiązań. Spalony papier, pudełko, zapałka leżąca sa­motnie, kajak i dziwny ślad... Tropy członków komisji, człowieka, który zapalał papierosa, kajakowca bez to­warzystwa i wreszcie tego, który nosił łatane obuwie. Czy to wszystko łączyło się z sobą w jakiś sposób, czy też pomieszało tylko na skutek przypadku? I ilu akto­rów brało naprawdę udział w tej grze?...

Gdy wieczorem przedstawiłem trofea na radzie dru­żyny, zdania były dość podzielone. Druh lekarz ma­chnął w końcu ręką ze zniecierpliwieniem i przeciął krótko dyskusję:

Dochodzenie nie należy do nas. Tym się zajmuje milicja. Nie rozwikłamy tej sprawy, a tylko możemy zagmatwać śledztwo. Dowody rzeczowe jednak — za­myślił się naraz — warto przechować. Kto wie, może się kiedyś przydadzą...

Byłem tego samego zdania, wziąłem je więc pod swoją opiekę. Początkowo miałem zamiar schować je w drewnianej kasetce pod łóżkiem, ale się rozmyśliłem. Zawiesiłem koszyczek ze zwęglonymi szczątkami u stro­pu namiotu. Przechowywanie go gdzie indziej było dość niebezpieczne. Tu nic mu się nie stanie, gdyby nawet ktoś w niego przypadkiem uderzył. Zachwieje się co najwyżej, lecz tam w środku nic nie drgnie. A przy tym, co najważniejsze, zawsze miałem go przed oczyma.

Teraz, leżąc w łóżku, przebiegałem raz po raz w myśli te przedmioty, które znajdują się w środku. Noc była jasna, do namiotu wkradł się blask księżyca i gwiazd. Koszyczek był doskonale widoczny. Obserwo­wałem go przez dłuższy czas i wreszcie przymknąłem oczy. Myśli zagmatwały się, zbladły obrazy, niespodzie­wanie zniknęło wszystko. Zmorzył mnie sen.

Nie musiałem spać długo, gdy coś zaświdrowało mi w uszach. Wdarł się tam niespodziewanie jakiś roz­paczliwy, przeciągły wrzask. Nie zdając sobie dokład­nie sprawy z togo, co czynię, zerwałem się z łóżka, błyskawicznie wciągnąłem spodenki, chwyciłem laskę i wypadłem z namiotu. Ocuciło mnie chłodne powiet­rze. Namioty, rysujące się ostro w księżycowej poświa­cie, były uśpione i ciche. Na skraju obozu stało dwóch wartowników z twarzami skierowanymi ku lasowi. Coś mnie uderzyło w ich nieruchomych postaciach. Wyglą­dali jak przyczajeni. Laski trzymali w obu dłoniach, w postawie obronnej.

Spoglądałem na nich przez chwilę. Nie ruszali się, nie wyczuwało się nigdzie zdenerwowania. Doszedłem więc do wniosku, że to tylko senne majaki wyrwały mnie ze snu. Zawstydziłem się trochę i postanowiłem wejść do namiotu. W tym jednak momencie dech mi nagle zaparło. To nie były złudzenia! Z lasu dobiegł znowu złowieszczy krzyk. Właściwie źle się wyraziłem. Nie był to krzyk, lecz jakieś nieludzkie wycie. Było w nim coś dzikiego i okrutnego, jak w głosie człowieka, którego ogarnia szał. Przetoczył się ciężko ponad po­laną, wdarł się do namiotów, zatargał silnie nerwami i skonał.

W obozie poruszyło się wszystka Wypadały zewsząd na pół nagie postaci, wybite nagle ze snu i przestra­szone, niektóre tylko w koszulach i boso.

— Co to było? Kto krzyczy? Co się stało? — dały się słyszeć naokoło gorączkowe pytania.

Druh drużynowy podszedł do wartowników. Złożyli mu krótki meldunek. Na polanie nie zauważono nic podejrzanego. Krzyk dochodził z puszczy, zza pierw­szych drzew.

— Głupi kawał — mruknął lekarz niechętnie. — Pewnie chciał nas nastraszyć jakiś wczasowicz. Kręci się ich coraz więcej po jeziorze i w okolicy...

Urwał raptownie, bo krzyk powtórzył się znowu. Tym razem nie miał wprawdzie poprzedniej siły, ale był nie mniej przerażający. Ktoś westchnął ciężko, ktoś jęknął. Niektórzy cofnęli się przestraszeni.

— Fenomenalne! — druh Jankowski, zastępowy „Kruków", lubił używać niezwykłych słów i teraz po­stanowił się nimi popisać. — Co za ton! — zaczął zachwycać się głośno, aby go wszyscy słyszeli. — Jaka wspaniała krtań u tego nocnego śpiewaka!...

Potrafił niejednokrotnie takimi wyrażeniami roz­śmieszyć wszystkich do łez, toteż i teraz osiągnął efekt. Zły nastrój osłabł, tu i ówdzie padły nieśmiałe żarciki. Nasłuchiwaliśmy jeszcze przez pewien czas. Cisza. Dziki śpiewak przepadł bez wieści.

— No, chodźmy spać — głos drużynowego zabrzmiał pogodnie. — Nie warto się tym przejmować. Takiego głosu nie wydaje ani zwierz, ani człowiek normalny. A szaleńców tu nie ma.

Te słowa, pełne spokoju, wywarły jak najlepsze wrażenie. Zaczęto rozchodzić się do namiotów, w niektó­rych rozległo się wkrótce chrapanie. Warty zajęły znów wyznaczone im stanowiska.

Zaraz po śniadaniu wyruszyłem ze swym zastępem na całodzienną wędrówkę. W cichości ducha marzyłem, że dotrzemy dzisiaj do jakiejś wsi. Najchętniej udał­bym się prosto przed siebie, lecz powstrzymywał mnie obowiązek. Nie można było pominąć obojętnie wypad­ków, które zdarzyły się w nocy. Toteż najpierw zba­dałem miejsce, skąd dochodził ten dziwny głos. Drzewa rosły tu rzadziej. Podłoże było pokryte borowinami tworzącymi twardy, sprężysty kobierzec. Po półgodzin­nych poszukiwaniach zarządziłem zbiórkę.

— Co o tym wszystkim sądzicie?, — spytałem chłop­ców.

Zapadło kłopotliwe milczenie.

— Brak śladów — westchnął wreszcie Kaźmierczak. To lekkie wygniecenie borowin i brak rosy na niektó­rych liściach mówią bardzo niewiele.

— Ale mówią. Co możesz z nich wywnioskować?

Wspaniale to wypowiedział. Nie tylko potrafił patrzeć ale wyraził się ściśle. Istota! Nie człowiek, nie zwierz, lecz właśnie istota, bo jeszcze nie orientował się, co In było naprawdę.

--- Czy ta istota — próbowałem ponownie sił mego zastępu — miała coś twardego na nogach?

--- Nie, to chyba niemożliwe — zastanowił się głoś­no Malczak, też zdradzający duże wyszkolenie i spryt. Ani racice, ani kopyta, ani buty nie mogą wchodzić w rachubę. Istniałyby jakieś załamania, a obejrzeliśmy najdrobniejsze rośliny. Wszystkie są całe.

Postanowiłem na tym chwilowo poprzestać. I tak wy­wnioskowaliśmy sporo. Nie był to ptak, gdyż ślady pozostawił na ziemi. Ani zwierz, bo nie wydawałby takiego głosu. A jeśli człowiek, to przybył tu boso... W nocy, w lesie i boso... Czyżby jakiś dowcipniś, który podpłynął w pobliże kajakiem? To było możliwe. Jezioro znajdowało się niedaleko. Jedno było wszakże pew­ne: przybyła nam nowa zagadka.

Roześmialiśmy się wszyscy, jeden bowiem z chłop­ców zaczął snuć nową teorię. Jego zdaniem mógł to być człowiek, który podpalił las. Zorientował się wi­docznie, że go szukamy po śladach. Postanowił więc nas nastraszyć, abyśmy przestali zajmować się jego sprawami.

Dałem znak do wymarszu. Im więcej zagadek, tym lepiej, ale ta jest najmniej poważna. Może poczekać na rozwiązanie. Dziś musimy dotrzeć do wsi!





Wyprawa do Cichego Jeziora.





Posuwaliśmy się szybko, według kompasu. Puszcza stawała się coraz bardziej zwarta, gęstniał szarozielo­ny mrok. Niekiedy wpadaliśmy w młode zagajniki o zeschniętych na dole gałęziach i wtedy trzeba było po­chylać się prawie do ziemi.

Co pewien czas robiliśmy odkrycia. Nanieśliśmy na plan samotny, olbrzymi „Omszony Głaz". Potem „Zie­lony Szlak" — wielką przesiekę, pokrytą bujnie rosnącą trawą, na której tu i ówdzie można było spostrzec strzeleckie ambony. Obok niej znaleźliśmy „Sine Ba­joro" o brzegach mocno zdeptanych przez dziki, a da­lej śliczny „Błękitny Staw". Stąd skierowaliśmy się prosto na wschód.

Wkroczyliśmy teraz w przedziwny, młodziutki, sos­nowy las. Seledynowe światło sączyło się łagodnie z góry poprzez zwarte konary, stwarzając nastrój pełen tajemniczości. Mech nadawał temu zakątkowi szczegól­nego uroku. W lasach, które znaliśmy dotychczas, słał się on nisko, przy ziemi. Tutaj- tworzył miękki, pu­szysty kobierzec o zdumiewającej grubości. Tonęliśmy w nim po kolana. I ciągle co innego jeszcze przyciągało nasz wzrok: to przepiękny czerwony muchomor, to koźlarz na smukłej łodyżce, to przysadzisty borowik. Te grzyby stanowiły jednak tylko okrasę na tle złocistych lisiczek. Rosły one tu tysiącami dochodząc do niezwyk­łej wielkości.

Radość sięgnęła do wszystkich serc, ten i ów schylił się, aby rozpocząć zbieranie. Nie pozwoliłem na to. Nie mogliśmy przecież nieść tych grzybów ani zużytko­wać na miejscu. Niech więc rosną swobodnie.

Zaraz zresztą co innego zajęło naszą uwagę. Gdzieś z zakamarków wyskoczył zając, a po chwili drugi i trzeci. Nie okazywały szczególnej trwogi, chociaż nas od razu spostrzegły. Popatrzyły ciekawie, jeden nawet przystanął i czmychnął dopiero wtedy, gdy przybliży­liśmy się niebezpiecznie. Wkrótce ukazała się i większa zwierzyna: prześliczna, smukła sarenka. Przemknęła chyłkiem i znikła. Zastęp aż przystanął z zachwytu.

Cisza — ostrzegłem. — Kto szanuje puszczę, po­każe mu ona cuda...

Chłopcy zaczynali to coraz lepiej rozumieć. Przeko­nywali się o tej prawdzie naocznie. Oto znów inne stworzenie zamrugało nam przed oczyma jaskrawością swych barw i zniknęło za pniem, aby po chwili ukazać się nieco wyżej i znowu się skryć. To dzięcioł bawił się z nami w ciuciubabkę. Nieco dalej spostrzegliśmy jesz­cze jednego szaraka i naraz — ostry zgrzyt gwałtow­nie łamanych gałęzi. Tym razem przesuwało się coś ciężkiego. Dzik, nie mogło być wątpliwości. Pohałasował, przetoczył się twardo i zniknął w głębi panującej wokół szarzyzny;

Przed nami wyrósł olbrzymi „Ponury Bór". Nie była to nazwa z przypadku. Ponad naszymi głowami wid­niały rozłożyste, liściaste korony, szczelnie przesłania­jące niebo. Niżej, wśród grubych dębowych pni, pięła się gęsto młódź leśna, poprzetykana kolczastymi kę­pami. Powietrze było silnie przesycone wilgocią. Przed nami narastał coraz to większy mrok.

Zmieniłem szyk, widoczność, bowiem była słaba. Wysłałem czujki tylko na niewielką odległość, często pa­dały hasła. Teren był zupełnie nieznany, a puszcza roz­legła. Gdyby ktoś się zawieruszył, z odszukaniem go byłoby sporo kłopotów.

Uszliśmy może z kilometr. Zaczęło się powoli roz­jaśniać i wreszcie ukazało się słońce. Stanęliśmy na skraju lasu. Przed nami rozbłysła w dali tafla zapad­niętego w kotlinie jeziora. Oddzielały nas od niego roz­ległe łęgi, porośnięte z rzadka drzewami. Pasło się na nich kilkadziesiąt krów, na uboczu zabawiała się gru­pa pastuchów. Na prawo znajdowała się wieś.

— Nadajemy nazwy — przerwałem panujące dotąd milczenie. — Jakie są propozycje?

— „Ciche Jezioro" — bąknął nieśmiało Kaźmierczak.. --- Panuje tu wielki spokój...

Nikt się nie przeciwstawił. Nazwa doskonale pasowała do miejsca: spokojny, zamknięty w sobie, odrębny

świat, otoczony zewsząd zielenią, porzucony gdzieś w głębi puszczy. Jedynie hałasująca dzieciarnia doda­wała mu trochę życia.

— A wieś? — zapytałem z kolei.

--- To musi być bardzo stara wieś — Piętek objął fachowym okiem budynki. — Płoty dziurawe, wapno na ścianach pożółkłe, dachy też wymagają naprawy...

--- Słusznie, to stara wieś — poparł go natychmiast Janicki. — A może — zastanowił się nagle — nadamy jej właśnie tę nazwę?... „Stara Wieś"! Brzmi to zupeł­nie nieźle.

To też był dobry pomysł. Przyjęliśmy go bez zas­trzeżeń. Zrobiliśmy więc plan szkicowy terenu i uda­liśmy się do pasterzy. Obserwowali nas od początku, lecz nie mieli odwagi się zbliżyć. Teraz obstąpili nas wkoło, przyglądając się z zaciekawieniem rynsztunkowi i laskom. Na ich twarzach widniało onieśmielenie. Od­powiadali tylko półgębkiem.

Przedstawiłem im zastęp, opowiedziałem to i owo o naszym obozie i jakoś nawiązaliśmy stosunki. Zapyta­łem ich w końcu, czy nie wezmą nam za złe, jeśli odpoczniemy wśród nich i przyrządzimy sobie tutaj po­siłek. Nareszcie poruszyli się raźniej.

— Prosimy, prosimy! — rozległy się naokoło życzli­we głosy.

Nadstawiłem uszu. Przedtem odzywał się tylko jeden lub dwóch, teraz przemówiło od razu kilku. Zabrzmiało to jakoś dziwnie. Nie treść zwróciła moją uwagę, lecz ton. Czuło się w tych głosach najrozmaitsze akcenty. Były śpiewne i melodyjne, to znów gardłowe i twarde, a nawet i takie, w których przebijała wyraźnie gwara mazurska. Ludność, która tutaj mieszkała, musiała po­chodzić z różnych okolic.

Zbadanie tej sprawy pozostawiłem na później, bo była ważniejsza robota. Rozejrzałem się za miejscem na biwak. Dopiero teraz spostrzegłem chłopca, siedzą­cego samotnie pod rosnącą w pobliżu wierzbą. Plótł kosz z wikliny i pozornie nie zwracał na nas uwagi. Obok niego leżał mały kundel, przypominający nieco wyglądem jamnika.

— A to kto? — zapytałem zdziwiony.

— Ech, to Niemiec — odparł jeden z chłopców ma­chając ręką lekceważąco. — Stroni od innych jak dziki.

Zastęp popatrzył na mnie przeciągle. Odczuł te słowa tak samo przykro jak ja. Zaczęły nurtować mnie wąt­pliwości. Czyżby strażnik miał słuszność? Czyżby rze­czywiście byli tu Niemcy?... Zaprzeczyłem temu w du­chu stanowczo i nagle ogarnął mnie gniew, jak wów­czas, gdy słuchałem oskarżenia strażnika. Na szczęście zdążyłem się zmitygować na czas. Bura, udzielona mi przez druha lekarza, zrobiła swoje, czułem się tu zresz­tą samodzielnym dowódcą. Po to tu przyszedłem, by wykryć prawdę, a nie rozpływać się w żalach.

— A ty skąd jesteś? — pytam znowu swego roz­mówcę tak obojętnie, jakby nic się nie stało.

Chłopak wyprostował się dumnie.

— Ja pochodzę z Kadzidła — odpowiada z wielką powagą. — Mój ojciec przybył tutaj po wojnie.

Zaczęła mi się podobać jego pewność siebie i mina. „Uważa się za coś lepszego — pomyślałem w duchu. — To świetnie. Trzeba o tym pamiętać. Kto wie, czy w tym nie kryje się klucz do tajemnicy tych Mazurów i Niemców..." Udaję, że przyjmuję tę odpowiedź za dobrą monetę.

--- A ten? — wskazuję głową innego chłopca.

--- On zza Buga. Repatriant.

Aha, więc są i tacy"... Zwracam z kolei oczy na miłego pastuszka o bystrym spojrzeniu. Bawi się kijem, lecz równocześnie wpatruje się we mnie w napięciu, Jak gdyby oczekiwał, że i o niego zapytam.

— A ten? — wskazuję właśnie na niego.

Także Niemiec — pada natychmiast odpowiedź. — I tamten również. I ten, i ten. A Jasiek — mój roz­mówca wskazał ręką jednego z wyrostków — pochodzi (pod Ostrołęki...

Przedstawiał jednego za drugim. „Czajki" obstąpiły mnie szczelnie. Intrygowało ich to wszystko. W czasie zimy gawędziliśmy często o Ziemiach Odzyskanych, o i Mazurach i Warmii, znali więc doskonale historię tej puszczańskiej krainy. O Niemcach jednak nie było tam mowy.

--- A Mazurów nie ma wśród was? — pytam trochę mniej pewnie, bo onieśmieliło mnie, że ci, których nazywano Niemcami, zachowują zupełne milczenie, i chłopak jakby zmarkotniał. Zaskoczyły go wyraźnie te słowa. Namyślał się chwilę i poskrobał w głowę.

--- Są... --- odpowiada wreszcie z wahaniem. — To oni, ci Niemcy...

No cóż, nie można było spodziewać się niczego in­nego... Mimo że byłem przygotowany na taką odpo­wiedź, poczułem się tak, jak gdybym dostał obuchem. Musiałem mieć głupią minę, bo chłopak aż się cofnął z wrażenia. Na ten widok chwyciłem się w garść. „Ko­walski, trzymaj nerwy na wodzy! — ostrzegłem sam siebie. — Odpowiadasz za zastęp i pracę". I to wresz­cie pomogło. Gdy otworzyłem usta, byłem tak samo spokojny, jak na początku.

— A więc to tak! — udałem głośno zdziwienie. — A mówią oni po polsku? Chodzą do polskiej szkoły?

Chłopak -się rozpogodził. Ten temat był widocznie bardziej dla niego przyjemny.

A jakże! — odparł usłużnie. — Mówią tak samo jak my. A Karolek — wskazał ręką siedzącego pod wierzbą — jest nawet w szkole najpierwszy. Bardzo dobrze się uczy.

Przemawiał swobodnie, bez cienia jakiejkolwiek nie­chęci, jakby to wszystko było samo przez się zrozu­miałe i zupełnie normalne. Zaczynałem to i owo poj­mować. Jeśli strażnik nie dostrzegał różnicy między Mazurami a Niemcami, z pewnością nie dostrzegało jej wielu innych. Znowu owładnął mną wewnętrzny nie­pokój. Gdzie prawda? Co się za tym kryje, że nawet dzieci tutejsze uważają Mazurów za Niemców, chociaż chodzą razem z nimi do szkoły?...

Czułem, że mogę lada chwila wybuchnąć, toteż zle­ciłem Piętkowi rozbicie biwaku i przygotowanie obia­du, sam zaś wolnym krokiem podszedłem do wierzby. „Niemiec" plotący kosz nawet na mnie nie spojrzał. Udawał, że jest bardzo zajęty robotą.

Był chyba w tej gromadzie najstarszy, przekroczył z pewnością czternaście lat. Czarne gęste włosy spadały mu kosmykiem na czoło. Twarz miał przyjemną, cho­ciaż w kącikach ust kryła się jakaś chmura. Może to był upór, może przedwczesna zgorzkniałość, a może nawet zaciętość.

— Dzień dobry — odparł chropawo nie ruszając się z miejsca.

Przysiadłem obok. Nie przerywał swej pracy. Ostroż­nie próbowałem nawiązać rozmowę. Nie zdradzał szcze­gólnej ochoty. Odpowiadał dopiero wtedy, gdy go przy­cisnąłem do muru. A i wówczas czuło się tyle oporów, że postanowiłem zmienić wreszcie taktykę. Sam teraz tylko mówiłem. Opowiadałem obszernie o harcerzach i o naszym obozie, o pionierce i tropieniu po śladach. To podziałało. Zauważyłem, że oczy zaczynają mu błyszczeć, w pewnej chwili przerwał nawet na chwilę robotę. Przystąpiłem do silniejszego ataku. Wspomnia­łem o sprawie z pewnością mu znanej, o przedwczo­rajszym pożarze. Skierował na mnie czujne spojrze­nie, z oczu wyjrzała głęboka ciekawość. Bo oto opo­wiadałem już o naszym udziale w gaszeniu, o ścinaniu drzew i o niszczeniu płonących gałęzi. Potem przeszed­łem do naszych zajęć codziennych, ale wtedy zabrał się znowu do swego koszyka. Ożywił się trochę, gdy napomknąłem o nocnym alarmie.

--- Jakiś dowcipniś chciał nas nastraszyć — kończy­łem. — Jeśli jednak powtórzy to jeszcze raz, schwyta­my go na pewno. Wcześniej czy później trafimy do niego po śladach.

--- Można w ten sposób odszukać człowieka? — za­pytał zdziwiony.

--- Nie tylko człowieka, ale i zwierzynę. Wie o tym każdy myśliwy.

Tym mu nie zaimponowałem. Machnął niedbale ręką.

— To i ja wiem — odparł uśmiechając się po raz pierwszy. — Trafię tak samo dobrze za zającem, jak za sarną. Ale że można iść po tropie człowieka... — zamyślił się nagle. — To mi nie przyszło do głowy.

Tropienie było moją słabostką, więc rozmowa po­toczyła się teraz wartko. Karol Osiński, bo tak się ten chłopak nazywał, okazał się nadspodziewanie wyrobio­ny i bystry. Uwagi, które rzucał niekiedy, świadczyły, że zna się doskonale i na lesie, i na zwierzętach.

— Druhu zastępowy — Zdanecki przerwał nam nie­spodziewanie tę coraz przyjemniejszą gawędę — obiad!

Powstałem niechętnie, a mój nowy znajomy zrobił zaraz to samo. Jego kosz był prawie skończony, brako­wało mu tylko uch. Wziął go z sobą i cmoknął na psa. Było to strasznie pokraczne stworzenie. Pysk miał wy­dłużony jak u wilka, za to pokręcone nogi świadczy­ły, że i jamnik był w jego rodzinie.

--- Śmieszne zwierzątko — mruknąłem rozbawiony widokiem tego niezwykłego potworka.

--- Ale mądre — wydawało mi się, że chłopak się nieco obruszył. — Wszędzie trafi i wszystko odnajdzie.

Przerwał, bo znaleźliśmy się właśnie w kręgu pa­stuchów i „Czajek". Podsunąłem menażkę, Piętek na­lał z rozmachem doskonałego krupniku na wędzonce, przyprawionego różnymi wonnymi ziołami. Poczęsto­wałem jednego z chłopców.Wzdragał się początkowo, wymawiał, ale gdy raz spróbował, zjadł z takim poś­piechem, że aż mu się uszy zatrzęsły. Zachęciło to innych. Obdzieliliśmy wszystkich, starczyło. Piętek jako dobry gospodarz przewidział gości i ugotował więcej, niż było potrzeba.

Towarzystwo rozbawiło się, początkowe onieśmiele­nie zniknęło bez śladu. Ciągle musieliśmy odpowiadać na najrozmaitsze pytania. Skończyło się to jednak wkrótce. Słońce stało wysoko, trzeba było zaganiać bydło do obór. W godzinę później również i my uda­liśmy się do osiedla.

Wieś była niewielka, rozrzucona malowniczo wzdłuż brzegu jeziora. Braki rzeczywiście były tu duże, chociaż nie wszędzie. Niektóre chaty wyglądały nawet zamoż­nie. Za to na ich tle tym bardziej raziły te inne, utrzy­mane wprawdzie nadzwyczaj schludnie, ale do których najwyraźniej zakradała się bieda.

Obejrzeliśmy wszystko, przedstawiliśmy się gospoda­rzom, pogwarzyliśmy z chłopcami, których poznaliśmy na łęgach, i udaliśmy się w drogę powrotną. Starczy na dziś. Osiągnęliśmy swój cel: dotarliśmy do pierwszej wsi i rozejrzeliśmy się wśród mieszkańców. Pierwszy zwiad dał doskonałe wyniki.

Wychodziliśmy właśnie z opłotków, gdy niespodzie­wanie pojawił się mój rozmówca spod wierzby. Byłem mile tym zaskoczony, bo zniknął mi gdzieś ze swą kro­wą i nie dowiedziałem się nawet, gdzie mieszka. Przy­stanął przy nas. Trzymał w ręku ten sam kosz, nad którym poprzednio pracował.

— Weźcie go z sobą — przemówił nieśmiało. — Mo­że się przyda w obozie...

Oniemiałem z wrażenia. Wszystkiego mogłem się spo­dziewać, ale nie takiej prośby.

--- Ech, nie możemy — próbowałem się przeciwsta­wić niepewnie. — Nie zrobiłeś go przecież dla przy­jemności. Jest ci na pewno potrzebny...

--- Zrobię sobie inny — jego głos stał się bardziej gardłowy i szorstki. — Witek jest dość. Zilk, chodź! — Zwrócił się energicznie do psa, który go nie odstępował ani na chwilę.

Uśmiechnąłem się w duchu. Domyśliłem się od razu, że ta nazwa oznacza wilka, a kundlowi bardzo dużo brakowało do tej groźnej istoty. Zwierzę zachowywało się jednak inteligentnie. Popatrzyło uważnie na swego pana, jakby chciało wyczytać z jego twarzy kierunek, pomerdało dobrotliwie ogonem, a potem pobiegło przo­dem pędząc prosto na łęgi.

Chłopak nie patrzył na nas. Odwrócił się szybko i od­szedł bez słowa. Kosz pozostał na ziemi. Przyglądałem mu się przez pewien czas. Był duży, ładnie wypleciony, z dwoma uchwytami po bokach. Widocznie wykończył go po południu.

Weźcie go — zwróciłem się w zamyśleniu do Janickiego i Piętka. — Miły to dar i z pewnością się przyda.

Ruszyliśmy w milczeniu. Dziwna wieś i jeszcze dziw­niejsi ludzie... Obserwacje nasze były dość powierz­chowne, nie wstępowaliśmy bowiem nigdzie do wnętrza chat. Ale i tego było dość, aby wyciągnąć wnioski. Kontrasty były zastraszające...

Przyśpieszyłem kroku. Zaczęła migać mi przed oczy­ma młodzieńcza twarz, na której zakorzeniona głęboko nieufność kłóciła się nieustannie z dobrocią serca. Prze­niosłem mimo woli oczy na kosz. Tak, to był rzeczy­wiście niezwykły dar. I to czyj? Karola Osińskiego — Mazura, który urodził się tu, gdzie jego przodkowie przez wieki trwali nieugięcie na straży polskości! A lu­dzie napływowi uparcie nazywają go Niemcem...

Mocniej przybiłem krok. Na chwilę targnął mną gniew, lecz natychmiast chwyciłem się w karby. Jedna z tajemnic zaczęła się nieznacznie Wyjaśniać. Chwyci­liśmy już ślad. Teraz trzeba wytężyć wszystkie siły, aby dotrzeć do sedna. I naprawić, co złe.





Zagmatwany ślad






Uniosłem pokrywę. Rozszedł się smakowity zapach grzybów, które zebraliśmy wczoraj wracając ze Starej Wsi. Miało to być danie królewskie w czasie dzisiej­szego obiadu, lecz nikt, poza moim zastępem, nie miał o tym pojęcia. Urządziliśmy wszystko zręcznie, nikt się w niczym nie spostrzegł. W obozie nie było nikogo. Drużynowy poszedł z „Niedźwiedziami", druh lekarz z „Krukami". Nasz przyboczny, ten zapobiegliwy kwa­termistrz, zaginął pewnie na długo, jak to bywało co­dziennie. Pozostaliśmy sami na gospodarstwie.

Świetne — pochwaliłem spróbowawszy drobinę. Niezadługo dojdą. Ależ sprawimy im niespodziankę!

Piętek, stojący obok, pokraśniał z zadowolenia. W śnieżnobiałym fartuchu, jak przystało na naczel­nego kucharza, prezentował się okazale. Że się wszyst­ko udało, była w tym niemała jego zasługa.

Zajrzałem jeszcze do kotła z zupą, potem obserwo­wałem przez chwilę skrobaczy obierających ziemniaki i wreszcie skierowałem się do naszego stolarskiego war­sztatu. Ułożyłem na nim jedną z tych tajemniczych desek czterometrowych, sprawdziłem ponownie wy­miary i zacząłem przyrzynać. Pokazał się wkrótce Kaźmierczak, pracujący do tej pory sumiennie przy po­rządkowaniu, obozu.

--- A, jesteś! — ucieszyłem się głośno, że tamte prace ukończył tak szybko. — Przygotuj w takim razie dulki i dziób.

Gdy przyciąłem z kolei drugą deskę i obheblowałem, zgłosił się do roboty Janicki.

— Wyrób wiosła — poleciłem mu krótko, gdyż ten doskonale orientował się w takiej robocie.

Nieco później zjawił się jeszcze jeden pomocnik, więc praca poszła jak z płatka. Było zresztą wszystko dob­rze przygotowane. Codziennie coś tam majstrowaliśmy ukradkiem, toteż po godzinie mogliśmy przystąpić już do składania.

— Gotowe — zameldował pierwszy Kaźmierczak.

Wziąłem od niego dziób, ułożyłem na ziemi i przy­stawiłem deski. Pasowało jak ulał. Zaczęła rozpierać mnie radość.

— Gwoździe, śruby i młotek! — zakomenderowałem wesoło.

Dałem między deski rozporki, końce przyśrubowałem do kloca mającego stanowić dziób, a potem przymoco­wałem rufę. Wyprostowałem się bardzo zadowolony. Nasze niezwykłe dzieło zaczęło nabierać kształtów. Po godzinie zaś dalszej pracy leżała przed nami prawdziwa łódź, zbudowana według najlepszych wzorów sztuki pionierskiej.

Był to mój dawny pomysł. Zrodził się on jeszcze w czasie zimowych wieczorów, gdy układałem plany zajęć w obozie. Cieszyłem się nim z góry przez wiele mie­sięcy i przewidziałem najdrobniejsze szczegóły. Wszyst­ko więc miałem przygotowane. Nawet litery na nazwę.

Uszczelniliśmy spojenia pakułami i smołą, a potem zaczęliśmy malować. Gdy zakończyliśmy i tę pracę, a śliczny, zielony napis: „Czajka" odbił się wyraźnie od tła, chłopców ogarnęło szaleństwo. Wszyscy zapomnieli na chwilę o swych zajęciach. Zbliżył się nawet uroczyś­cie Piętek z warząchwią w ręku, pomedytował, poki­wał głową, a potem razem z innymi zaczął wyczyniać harce.

Przerwał tę zabawę wartownik. Rzucił ostre ostrze­żenie, na skraju puszczy ukazały się zaraz „Niedźwiad­ki". Podbiegłem z pośpiechem do kuchni, zdjąłem szyb­ko pokrywę i dotknąłem ziemniaków. Na szczęście już były miękkie. Gdy zaś pojawiły się „Kruki", grzybki poszły natychmiast na stół. Przy wtórze radosnych po­hukiwań i niezliczonej ilości wiwatów rozpoczęła się nasza pierwsza, prawdziwie harcerska biesiada.

Dzień upłynął bardzo przyjemnie. Natomiast w nocy obudził nas znowu ten przeraźliwy, szaleńczy krzyk. Tym razem zabrzmiał jeszcze groźniej i tak potężnie,, że, zdawało się, cała puszcza zerwie się za chwilę na nogi. Drużynowy wezwał do siebie zastępowych, lecz innym nie pozwolił wychodzić z namiotów. Zresztą wkrótce wszystko wróciło do zwykłego porządku. Krzyk powtórzył się trzykrotnie i zginął. Nad polaną i lasem zaległa normalna cisza.

Rano, gdy zasiedliśmy do śniadania, słowa padały rzadko, czuło się wyraźnie zdenerwowanie. Tylko druh lekarz zachowywał się zupełnie beztrosko.

— Uszy do góry! — pognał nas ostro. — Podjeść porządnie, nic nie zostawiać. Czeka nas ciężka robota.

Ostrzeżenie przyszło w porę, bo rzeczywiście ten i ów stracił apetyt i udawał tylko, że je. Teraz twarze nieco się ożywiły i na lekarza skierowały się zaciekawione spojrzenia.

— Będziemy szukali dziś ducha — ten znów zażarto­wał, przykładając tajemniczym ruchem palec do ust. No, ale to już nie moja sprawa — zastrzegł natychmiast. — Druh drużynowy powie wam resztę.

Okazało się, że mamy wystąpić całą drużyną prze­ciwko nocnemu gościowi. Pokręciłem głową z powąt­piewaniem. Wiedziałem już o nim coś niecoś i nie uwa­żałem tego za łatwe zadanie. Nie traciłem jednak na­dziei. Co innego, gdy atakuje się wielkim oddziałem, a co innego, gdy występuje jedynie zastęp, traktujący zresztą sprawę jako zagadnienie uboczne.

Kruki" wyruszyły pierwsze, miały bowiem tego dnia pełnić dyżur w obozie. Zastąpiłem ich przy sprzątaniu. W godzinę później, gdy wrócili, my wyruszyliśmy z kolei. Tamci oczywiście nic nie znaleźli. Nie zraziłem się tym niepowodzeniem i raźnie skierowałem się w las. Tuż na skraju wpadliśmy na nasze „Niedźwiadki". Trzeba przyznać, że chociaż to szkraby, prowadzili ba­dania prawidłowo i spisywali się dzielnie. Zaglądali pod każdy pień, sprawdzali skrupulatnie najdrobniejszą roś­linkę, kontrolowali korę i liście. Co zaś najważniejsze —i bardzo zręcznie unikali wszelkiego deptania. Pracowali, słowem, po harcersku, fachowo.

Pokręciłem się przez chwilę między nimi ze swoimi „Czajkami" i poszedłem dalej. Tu nie miałem nic do roboty. Zorientowałem się od razu, że sprawa przed­stawia się gorzej aniżeli poprzednio. Wtedy odkryliś­my przynajmniej ślady stąpania. Dzisiaj nie było nic. Borowiny pięły się w górę, listki traw wyglądały nor­malnie, mech nie zdradzał najmniejszego dotknięcia; Należało zastosować bardziej skomplikowane metody, jeśli chciało się uzyskać wyniki. Wysunąłem więc zas­tęp o sto kroków do przodu, rozrzuciłem go w tyralierę i skręciłem w lewo, posuwając się łukiem w stronę obo­zowej polany.

Kto coś spostrzegł? — spytałem, gdy dowlekliśmy się wreszcie do niej.

Nikt się nie odezwał. Siadów nie było.

Znowu sto kroków naprzód i drugi łuk, tym razem w przeciwnym kierunku. Potem jeszcze sto kroków i tak dalej, bez chwili wytchnienia. Wyrachowanie było zupełnie proste. Ten, kto krzyczał w nocy, powinien stawać się mniej ostrożny w miarę, jak oddalał się od obozu. Niestety i ta metoda zawiodła. Nie była to chyba czworonożna istota, lecz ptak. Natrafialiśmy wprawdzie niejednokrotnie na najrozmaitsze tropy, lecz nie miały one nic wspólnego ze sprawą: pochodziły od zwierząt, przebiegały dość przypadkowo. Inne, które znajdowaliśmy na drodze mijanej przez nas dwukrotnie za każdym łukiem, były pozostawione przez ludzi dob­rze nam znanych i nie zbaczały z raz obranego kie­runku.

Oddaliliśmy się już chyba z półtora kilometra, gdy niespodziewanie gdzieś z boku rozległ się piskliwy głos czajki. Pobiegłem w tę stronę, spostrzegłem Rubla. Był to niepokaźny chłopaczek, słynący z wielkiej bys­trości.

— Druhu zastępowy — zameldował nie ruszając się z miejsca — ślad!

Stał karnie na stanowisku, jak należało robić w ta­kich wypadkach, i spoglądał z przejęciem w ziemię. Poszedłem za jego wzrokiem. Znajdowaliśmy się właś­nie w dość rzadkim, niewysokim lesie o piaszczystym, silnie wysuszonym podglebiu. Naokoło rozpościerały się kępy mchu, tworząc raz zielonkawe, to znów sino-niebieskie plamy, poprzetykane tu i ówdzie płaszczyz­nami piasku. Jedna z nich wyglądała tak, jakby prze­jechał ktoś po niej szeroką szczotką. Przyjrzałem się jej uważnie.

— Tak — potwierdziłem ;— to ślad. Przeciągano tędy gałęzie.

— Ale nie miały one szpilek. A my jesteśmy przecież w lesie iglastym.

Podniósł z ziemi dwa listki brzozy. Zaczepiły o mech i pozostały na miejscu. Były tylko zwiędnięte, co świadczyło, że pochodziły z niedawno zerwanej gałęzi. Chłopak rzeczywiście był spostrzegawczy. Popatrzyłem na niego z uznaniem i przytaknąłem w milczeniu.

Z tego wynika — wyjaśniał coraz goręcej — ze tę gałąź przyciągnięto tutaj z daleka. A po co? Aby zatrzeć swój trop!

Możliwe. Świadczyłoby to jednak, że działał tu czło­wiek znający się na podchodzeniu, tropieniu i śladach. A takich ludzi przecież tutaj nie było. Tak przynaj­mniej zapewniał kwatermistrz. Zresztą istniała i inna wątpliwość. Jeśli przyjmiemy, że gałąź wlókł ten, który wydawał krzyk, to dlaczego skierował się w las? Dla­czego nie udał się do jeziora? Chyba, że był człowie­kiem miejscowym...

Nie można wykluczać żadnych możliwości, gdyż wte­dy łatwo o błąd. Należało być jednak ostrożnym.

— Ślad istotnie zaginął pod liśćmi — potwierdziłem. Wygląda na to, że rzeczywiście starano się go ukryć, gdyż nigdzie nie widać żadnych odcisków stóp. Może to być jednak tylko przypadek. Ten, kto ciągnął ga­łąź, mógł mieć i inny cel. Na przykład chciał coś nią przykryć, właśnie tu, w „Suchym Lesie".

Rubel stropił się nieco. Pomyślał chwilę i rozpogo­dził się szybko.

— Jeśli tak było — odezwał się z werwą — to musi znajdować się ona w pobliżu. Poszukamy. Ten las nie jest bardzo rozległy.

Spojrzałem na niego bacznie.

--- A wiesz — zapytałem powoli — gdzie obecnie jesteśmy?

--- Oczywiście. Na prawo, o trzysta kroków, znajduje się dobrze nam znany Omszony Głaz.

Zrobiło mi się bardzo przyjemnie. Miałem powód do dumy, bo to był przecież harcerz z mojego zastępu. Orientował się świetnie.

Suchy Las był rzeczywiście niezbyt rozległy. Prze­szliśmy go we wszystkich kierunkach. Nieco dalej tra­filiśmy znowu na smugę widniejącą wyraźnie na pias­ku, ale to było już wszystko. Ten, kto ciągnął gałąź, nie porzucił jej nigdzie i tylko dokładnie zamazał ślady. Wyglądało na to, że Rubel istotnie ma słuszność. Mu­siałem jednak przerwać dalsze poszukiwania, bo nad­chodziło południe.

— Pii-wiit! Pii-wiit!... — zacząłem przywoływać na­śladując głos czajki.

Chłopcy nadbiegli szybko ze wszystkich stron. Prze­liczyłem ich odruchowo. Brakowało Piętka.

To nie zdarzyło się jeszcze w naszym zastępie. Mu­siało zajść coś niezwykłego, chłopak bowiem był solid­ny i karny. Rozrzuciłem wszystkich po lesie, rozbrzmia­ły znowu nawoływania. Po dziesięciu minutach zarzą­dziłem powtórnie zbiórkę. Znowu nie było Piętka...

Opanowałem siłą wzburzenie. Sytuacja stała się nie­przyjemna. Nabrałem w płuca powietrza.

— Kierunek: Omszony Głaz! — zakomenderowałem donośnie.

Chłopcy, choć trochę przygnębieni, poruszyli się jed­nak raźnie. Wyczuli, że mam gotowy jakiś plan, a to zawsze dodaje ducha. Istotnie nie szedłem tam bez po­wodu. Znałem dobrze Piętka i wiedziałem, że ma dużo zdrowego rozsądku, a przy tym jest wypróbowanym har­cerzem. Jeśli wróci do Suchego Lasu i nas nie znaj­dzie, skieruje się z pewnością do punktu najlepiej nam znanego w tej okolicy.

Gdy znaleźliśmy się przy głazie, zarządziłem wypo­czynek, sam zaś co pewien czas powtarzałem wezwa­nie. Padł wreszcie odzew. Zabrzmiał słabo z zupełnie innego kierunku, niż spodziewaliśmy się, ale nie mogło być wątpliwości: to „Czajka".

Odezwałem się raz i drugi, aby wskazać drogę, tam­ten mi odpowiedział. Naraz przestał mi się podobać ten głos. Uświadomiłem sobie nagle, że wcale się nie przy­bliża. Kie licho? Czyżby to była prawdziwa czajka ze skrzydłami, która postanowiła przeprowadzić z nami złośliwą gawędę?...

Powtórzyliśmy hasło całym zastępem, lecz nic nie po­mogło. Odzew przyszedł, wcale jednak nie świadczył o zmianie położenia. Postawiłem zastęp na nogi.

— Za mną! — zdecydowałem się szybko.

Nie wątpiłem już, że to musi być Piętek. Ptak nie odpowiadałby tak regularnie na każde nasze wezwa­nie. Coś tam musiało się stać. Chłopak widocznie nie może ruszyć się z miejsca...

Rzeczywiście tak było. Spadł mi kamień z serca, gdy go wreszcie spostrzegłem. Nie przytrafiło mu się żadne nieszczęście. Stał nieruchomo, czujny i poważny jak zwykle. Zameldował pogodnie:

— Druhu zastępowy, ślad. Dobrze nam znany ślad!

W ostatnich słowach wyczuło się nutę triumfu. Do­padłem go w jednej chwili. Grunt był w tym miejscu zapadły, wilgotny, doskonale znać było na nim odciski stóp. Ktoś tu niedawno przechodził, zgnieciony mech jeszcze nie zdążył się wyprostować. Przykląkłem, stara­jąc się jak najwięcej odczytać. Człowiek w obuwiu. Starszy człowiek, tak można było sądzić z wymiarów. Jedna podeszwa normalna, nie przedstawiała nic cie­kawego... Druga... Aha, zagłębienie! Przeszedł mnie nagle dreszcz. Przecież to łata! Łata na prawej podesz­wie, od zewnątrz!...

— Poznałeś? — zapytałem spoglądając ciepło na Piętka.

Skinął głową. Widać było, że rad jest z pochwały, którą wyczytał w tonie mych słów. Zaczął mi opowia­dać. Spostrzegł drobne oznaki, gdy znajdowaliśmy się w Suchym Lesie, więc za nimi podążył. Zatoczył po tropie szeroki łuk i dlatego początkowo nas nie usły­szał.

Ha, koło zaczyna się powoli zamykać! — ucieszył się głośno Janicki z tego wielkiego odkrycia. — Ten człowiek znajdował się w miejscu pożaru, ten sam straszy nas po nocach i zaciera za sobą ślady. Ciągnął gałąź za sobą, pragnąc wyprowadzić nas w pole. Gdy doszedł do wniosku, że nie potrzebuje się ukrywać, wyzbył się ostrożności. Teraz go na pewno złapiemy.

Wielu mu przyklasnęło, inni natomiast, widząc, że nie zabieram głosu w tej sprawie, zachowali również milczenie. Ruszyliśmy dalej. Obecnie nie natrafialiśmy na większe trudności. Trop pojawiał się często, ten, kto go zostawiał, nie ukrywał wcale swej obecności. Kie­runek był zresztą wyraźny — prowadził wprost do je­ziora.

Sądziłem, że uda się nam dogonić tajemniczego człowieka, wszystko bowiem świadczyło, że przeszedł tędy niedawno. Dotarliśmy wreszcie do wody. Nie wsiadł do czółna. Szedł dalej brzegiem, oddalając się coraz bardziej na południe od naszego obozu.

Przystanęliśmy, aby trochę odetchnąć. Rzuciłem okiem przed siebie. Wydało mi się naraz, że hen, w dali, przemknęło coś w rodzaju ludzkiej sylwetki. Mig­nęła na chwilę i znikła zaraz poza krzakami. Wkrótce jednak pojawiła się znowu. Wytężyłem wzrok. To rze­czywiście był człowiek. Zeszedł teraz niżej, do brzegu. Przechylił się silnie, przytrzymał gałęzi i skoczył nagle do wody...

Oczywiście było to tylko złudzenie. Skrył się jedy­nie poza nierównościami terenu, lecz zaraz ujrzałem go znowu. Siedział w łodzi poruszając szybko wiosłami. Niestety, oddalał się w przeciwnym kierunku.

Spojrzałem na zegarek. Było wpół do dwunastej.

— No cóż... — westchnąłem. — Musimy wracać. I tak się spóźnimy na obiad.

Chłopcy wcale nie byli z tego zadowoleni.

--- Jak to? — wykrzyknął Malczak. — Nie zakończy­liśmy przecież roboty!

--- Tamten odpłynął — wyjaśniłem bez przekonania. — Nie dogonimy.

Odległość istotnie była zbyt wielka. Tajemniczy osobnik, jakby wyczuwając, że jest pod obserwacją, sil­niej uderzył wiosłami w wodę. Łódź oddalała się szyb­ko.

Malczak nie miał jednak zamiaru ustąpić.

— Może to ktoś inny — wysunął najpoważniejszy argument. — Przecież stąd go prawie wcale nie widać. Należy sprawdzić, czy to rzeczywiście „Łatana Podesz­wa".

Dał mu więc przy okazji nazwisko. Hm. „Łatana Po­deszwa"... Dobrze dobrane, niech więc zostanie. Po­patrzyłem badawczo na chłopców: przytakiwali Malczakowi gorliwie. Przestałem się przeciwstawiać. Spra­wa była istotnie bardzo poważna, obiad może w takich przypadkach poczekać. Ruszyliśmy z pośpiechem na­przód.

Nieznany wioślarz zniknął poza zakrętem i nie zo­baczyliśmy go więcej. Natomiast przekonaliśmy się wkrótce, że to ten sam człowiek, którego ścigaliśmy po tropie i który kręcił się kiedyś w pobliżu ogniska po­żaru. Tam, gdzie zsunął się do wody, pozostał również wyraźnie odbity ślad. Odpłynął na płaskiej łodzi ry­backiej.

Gdy wracaliśmy, byłem bardziej zamyślony niż zwy­kle. Natrafiliśmy więc wreszcie na jakąś określoną oso­bę. Nie zachowywała się ona normalnie. Wszystko wska­zywało na to, że zaczyna ona ciążyć nad naszym ży­ciem, chociaż bynajmniej nie zgadzałem się z opinią, Janickiego, że należy przypisać jej wszystko. Szkoda, że nie ujrzeliśmy jej z bliska...

Westchnąłem lekko i raz jeszcze skupiłem uwagę na dostrzeżonej poprzednio sylwetce. Wyglądała na przy­garbioną. Ruchy jej były ostrożne, powolne, krok niez­byt śmiały. Świadczyłoby to, że mieliśmy do czynienia z człowiekiem w podeszłym wieku. Pokręciłem niepew­nie głową. Dziwnie to nie pasowało do moich innych wyliczeń.





Pracowite dni






W ciągu następnych dni musieliśmy odsunąć się od tej sprawy, gdyż spadły na nas różne nieoczekiwane zajęcia. Druh kwatermistrz, jak już wspomniałem, był człowiekiem bardzo obrotnym. Niespodziewanie ubił jakiś interes z przedsiębiorstwem państwowym „Las". Nazajutrz po nieudanym pościgu za Łataną Podeszwą zjawiły się w obozie ciężarówki, z których wyładowano kilkadziesiąt pustych beczułek. Zaczęliśmy napełniać je lisiczkami. Było ich mnóstwo w niektórych zakąt­kach puszczy, a że znaliśmy ją nie najgorzej, więc żni­wa były bardzo obfite. Dowiedzieliśmy się przy tej spo­sobności, że zbieramy na eksport. Te grzyby, uważane w kraju za gatunek podrzędny, za granicą są bardzo cenione. Soliliśmy je, wieczorem zaś samochody zabie­rały napełnione po brzegi beczułki i odwoziły do miej­sca skupu.

Cieszyliśmy się z tej roboty. Zbieranie grzybów sta­nowi wielką przyjemność, a i pożytek był z tego nie­mały: powiększaliśmy tą drogą fundusz naszej druży­ny. Ta praca pociągnęła jednak za sobą inne. Dojazd do obozu był trudny, dróżki pełne wybojów. Obecnie, gdy komunikowaliśmy się często ze światem, trzeba było je wyrównać. Zasypywaliśmy, więc dziury, w miejscach podmokłych układaliśmy faszynę, tam zaś, gdzie sączyły się strugi, zbudowaliśmy nawet dwa mostki

Oczywiście na tym się nie skończyło. Gdzieś w okolicy wybuchł znów pożar, a chociaż na szczęście uga­szono go szybko, to czujność wzrosła. Do ochrony lasu mobilizowano ludność we wszystkich osiedlach, ogła­szano apele do turystów i wczasowiczów. Zrozumiałe, że nas też nie zabrakło w tej akcji. Wartownik nad brzegiem jeziora ostrzegał każdy przepływający kajak czy łódź przed niebezpieczeństwem pożaru. Nasze pa­trole przebiegały od samego rana wielkie przestrzenie, badając uważnie teren i zakopując w ziemi szczątki, które pozostawiają po sobie różni niechluje. Wszelkie ślady ognisk sprawdzaliśmy z największą uwagą.

Lisiczki skończyły się po trzech dniach. Te, które były, wyzbieraliśmy. Inne nie rosły. Wiadomo — sezon. Był i przeminął. Samochody przestały przyjeżdżać, zbieraliśmy teraz tylko na własne potrzeby. Grzyby pojawiały się na stole często, ale nie brakowało też i innych leśnych produktów. Któregoś dnia „Kruki" uraczyły nas pierogami z jagód, za to „Czajki" zre­wanżowały się natychmiast knedlami z malin. Uf, co za smakołyk! Rekord pobiły jednak „Niedźwiedzie", przygotowując kompot z poziomek. Gdzie te szkraby je wynalazły, nikt nie miał najmniejszego pojęcia. Krzaków było wprawdzie wszędzie dużo, ale już bez owoców. Dawno opadły. Nic, więc dziwnego, że wszyst­kie nasze zasługi zmalały wobec takiego cudu. Mali spryciarze zaś uśmiechali się tylko, a nazajutrz, chociaż kuchnia już do nich nie należała, postawili przed każ­dym uroczyście talerzyk poziomek w śmietanie!

Był to miły gest i przyjęliśmy go huraganową owa­cją. Niestety, „Czajki" radowały się krótko, potem twarze ich spochmurniały. Domyśliłem się od razu, co im psuje apetyt. Ambitne to były sztuki. Nie w smak im poszło, że ich ktoś inny pozbawił nagle pierwszeń­stwa. Szczególnie Piętek był osowiały i nieswój. Gdy zakończyliśmy posiłek, pokręcił się przez chwilę przy stołach, a potem nieznacznie przysunął się do mnie.

--- Druhu zastępowy — szepnął z przejęciem — coś-trzeba wymyślić.

--- Trzeba — zgodziłem się z nim natychmiast, bo przecież także byłem „Czajką", więc i we mnie za­wrzała krew. — Co radzisz?

Bez słowa wskazał głową na szemrzące cicho jezioro. Zrozumiałem bez słów. Sam o tym myślałem od daw­na. Próba jednak mogła okazać się ciężka. Bałem się trochę o „Czajki".

— To nie jest proste — rzekłem z wahaniem. — Trzeba wstawać wcześnie, marznąć i okazać niezwykłą cierpliwość...

Niechcący dolałem oliwy do ognia. Piętek aż poczerwieniał.

— Więc druh sądzi, że nie potrafimy się na nią zdobyć? — wpadł na mnie czupurnie. — Czy to my bedłki? Mamine synki?

Nie wziąłem do serca tego wzburzenia. Chłopak był szczery jak złoto, a honor zastępu cenił bardzo wysoko. Takich należy szanować. Zdecydowałem się szybko.

— Pogadaj z chłopcami — przemówiłem jednak os­trożnie. — Wyjaśnij im wszystkie trudności. Jeśli zgo­dzą się, nie będzie żadnych kłopotów. Postaram się o potrzebne przyrządy. Pamiętaj tylko, że nie wolno do­puścić do kompromitacji.

Odszedł z podniesioną głową, jakby się na mnie obraził. Ponieważ wiedziałem z góry, jaka będzie od­powiedź, udałem się zaraz do kwatermistrza. Złoży­łem mu na piśmie zapotrzebowanie na nieodzowne przedmioty. Trzeba je było zakupić.

— Druhu przyboczny — kończyłem w postawie służ­bowej, jak wypadło przy tak poważnej rozmowie proszę w tym przypadku o tajemnicę. To musi być nie­spodzianka.

Kwatermistrz łypnął na mnie figlarnie okiem. Zaw­sze był wesołym człowiekiem.

— W porządku — odparł pogodnie. — Wydatek spo­ry, ale pewnie się nam opłaci. Hm — zafrasował się nagie — do tego jednak potrzebne jest zezwolenie.

Machnąłem niedbale ręką.

Druh da sobie z tym radę — mruknąłem dość poufale. — Nie takie sprawy załatwiało się w życiu.

Był to zwrot, którego często używał. Uśmiechnął się zadowolony. Pogawędziliśmy jeszcze chwilę, a potem udałem się do swego zastępu. „Czajki" popatrzyły na mnie z wielkim przejęciem. Widocznie Piętek już zrobił swoje.

— No, jak tam? — spytałem cicho. — Zabierzemy się do tej roboty? Wytrwacie?

Skinęli tylko głowami. Tak, „Czajki" nie lubiły uży­wać słów, gdy nie było koniecznej potrzeby. Przyjrza­łem im się uważnie. Zaczerwienione twarze i błysz­czące oczy mówiły wiele. Doszedłem do wniosku, że nie potrzeba się niczego obawiać. Zastęp był jednolity i zwarty. Taki nie załamuje się łatwo.





W porannej mgle






Było jeszcze ciemno, gdy wysunęliśmy ślę nieznacz­nie z namiotów. Świeże, ożywcze, przesycone silnie wilgocią powietrze przyjemnie chłodziło czoła. Nad je­ziorem snuła się mgła. Byliśmy boso. Druh lekarz twier­dził stale, że to bardzo zdrowo, a poza tym buty były nam niepotrzebne. Mieliśmy pracować przecież na wo­dzie.

Padły hasła, wartownicy popatrzyli na nas z pew­nym zdziwieniem. Zepchnęliśmy czółno, usadowiliśmy się w nim ostrożnie, plusnęły wiosła. Skierowaliśmy się na południe. Minęliśmy pogorzelisko i tu skręciliśmy do brzegu. Nikt jednak nie wysiadł. Rozpoczęliśmy na­tomiast tajemnicze obrządki. Delikatnie rozsunięto po­chylone nad wodą krzaki: ukazał się głęboki otwór, gi­nący w mroku. Wywierciliśmy go wczoraj.

Wyciągaj! — zwróciłem się do Janickiego, który siedział na rufie w najwygodniejszej do tego celu po­zycji.

Unieruchomiliśmy łódź trzymając się silnie gałęzi. Ze skrytki, jedno za drugim, zaczęły wysuwać się dłu­gie wędziska. Było ich razem dwadzieścia. Gdy wydo­byliśmy ostatnie, schwyciliśmy znowu za wiosła. Do­piero kilometr dalej wysiedliśmy na ląd.

Komendę objął teraz Malczak. Znał się dobrze na rybołówstwie. Często chodził ojcem na podobne w, prawy i zdołał się niejednego nauczyć. Wyszukał stanowiska, rozmieścił ludzi, dopilnował założenia przy­nęty i zaczęliśmy zarzucać. Chłopcy przysiedli w kucki obserwując czujnie pływaki.

Jest! — wykrzyknął nagle Rubel i szarpnął wędki; do góry.

U końca rzeczywiście trzepotała się spora płoć. Mal­czak pomógł zdjąć i wrzucił do kosza. Potem splunął za siebie i popatrzył surowo na Rubla.

Nie będziesz dobrym rybakiem — mruknął nie­chętnie. — Za dużo gadasz. Ryba ucieka, gdy słyszy krzyk.

To splunięcie i ostra przemowa uczyniła na wszyst­kich głębokie wrażenie. Naokoło zaległa cisza. Ryby brały często, ale odtąd co najwyżej padło tu i ówdzie ciche westchnienie szczęścia. W milczeniu zdejmowano z haczyków i w milczeniu przyjmowano klęskę, gdy się zdobycz urwała.

Pracowaliśmy tak może z pół godziny, gdy Malczak doszedł do wniosku, że należy poszukać lepszych sta­nowisk. Wybrał niewielką zatoczkę ze sterczącymi nad wodą wykrotami. Trafił wspaniale. Ryby wyskakiwały jedna za drugą, zwiększały się szybko nasze zapasy. Miejsce było doskonałe, a i chłopcy nabrali wprawy. Praca posuwała się raźnie.

Za nami, w borze, rozległ się świergot ptasi. Puszcza budziła się powoli do życia. Pojaśniało. Zanikały opary, rzedła powoli mgła.

Druhu zastępowy — podbiegł do mnie niespo­dziewanie Kaźmierczak — człowiek w lesie!

Stał do tej pory na najdalszym stanowisku, na ma­łym cyplu wysuniętym w wodę. Miał więc najlepszą widoczność. Osadziłem swą wędkę w ziemi, jak to Malczak zrobił z wieloma innymi, i poszedłem sprawdzić meldunek. Rzeczywiście ujrzałem w dali człowie­ka. Pochylił się właśnie i zaczął zakopywać coś w ziemi. Gdy się wyprostował, uderzyło mnie coś znajomego w ruchach i w całej jego postawie. Jakaś ociężałość, coś starczego biło z tej słabo widocznej postaci. Podszedłem do Piętka.

— Obejmiesz komendę nad zastępem na czas mojej nieobecności — powiedziałem do niego. — Czuwajcie nad naszymi wędkami.

Zabrałem Kaźmierczaka i pobiegliśmy. Unikałem otwartej przestrzeni kryjąc się starannie wśród krza­ków i drzew. Nieznany człowiek stał ciągle w tym sa­mym miejscu i kopał; szara, zamazana we mgle syl­wetka zarysowywała- się coraz wyraźniej. Niestety, nie dobiegliśmy jeszcze do połowy drogi, gdy znikła. Przy­stanąłem zdyszany, sądząc, że się za chwilę ukaże.

— Odszedł — mruknął mój towarzysz, gdy po kilku minutach nie zmieniło się nic. — Nie warto czekać.

W jego głosie zabrzmiało zniecierpliwienie. Jednakże miał słuszność. Ruszyliśmy znowu, zwiększyłem teraz ostrożność. Tamten mógł iść przecież w naszym kie­runku. Nic się jednak nie stało. Nie dostrzegliśmy nikogo, żaden podejrzany szmer nie zamącił ciszy po­rannej. Przysunąłem się bliżej do brzegu i wychyliłem ostrożnie zza krzaka. Wymierzyłem dobrze. O kilka kroków przede mną ziemia była wzruszona i udeptana. Tajemniczy człowiek stał właśnie w tym miejscu, gdy zobaczyliśmy go po raz pierwszy.

Poczekaj — szepnąłem do Kaźmierczaka, który chciał ruszyć dalej. — Najpierw sprawdzimy wszystko.

Rozejrzałem się czujnie po okolicy. Wszędzie pano­wał spokój zupełny, nigdzie żadnego ruchu. Jezioro chlupotało łagodnie. Gdzieś z boku doszło skrzeczenie wrony. Wkrótce zacząłem również rozróżniać dobiega­jące coraz donośniej z puszczy głosy, nad którymi górowało zapobiegliwe stukanie dzięcioła. Było już jasno. Słońce kryło się wprawdzie jeszcze za borem, ale coraz silniej bił w niebo jego złocisty blask. Dzień zapowia­dał się pięknie.

Trzeba było zaryzykować. Nieprzyjaciel, jeśli istotnie był to nasz nieprzyjaciel, mógł się wprawdzie gdzieś kryć, ale nie było innego wyjścia. Jeśli nas obserwuje, trzeba mu się pokazać. Ułamaną gałęzią zacząłem rozgrzebywać skopaną ziemię. Coś tam zaszeleściło w głębi, ukazał się rąbek gazety. Pracowałem z coraz większym pośpiechem. Dwa papierki od cukierków, znowu pa­pier, ale tym razem zwykły, do pakowania. Kilka drob­nych kosteczek i rozbita butelka. To wszystko!

Patrzyliśmy zdumieni. Ten człowiek, którego obser­wowaliśmy, nie miał wyglądu turysty. Musiał miesz­kać gdzieś tutaj w pobliżu, niewątpliwie był człowie­kiem miejscowym. Cóż, więc tu robił tak wcześnie? Rybak?... Nie, to niemożliwe. Nie miał przy sobie sieci ani wędziska. Strażnik? Też wykluczone, nie był prze­cież w mundurze. Znaliśmy zresztą okolicznych leśni­ków i straż, wszyscy byli młodzi i energiczni. Spojrza­łem pytająco na Kaźmierczaka.

— Musiał tu jeść śniadanie — zauważył sprawdziw­szy raz jeszcze wszystko. — Ale to porządny człowiek. Niczego nie pozostawił na wierzchu.

Tak to wyglądało na pozór. Chłopak nie zadał so­bie jednak pytania, co ten człowiek robił tu w nocy, tak daleko od ludzkich osiedli? Nie wybrał się chyba na spacer dla przyjemności.

— Chodźmy jego tropem — mruknąłem. — Zoba­czymy, co stało się dalej.

Teren był niski, bujnie porośnięty trawą; było tu dość wody i światła. Gęsta rosa pokrywała wszystko, toteż stopy wybijały jakby pieczęcie. Zbadaliśmy oto­czenie. Człowiek przybył tu z lasu. Teraz posuwał się brzegiem. Niekiedy przystawał i kręcił się naokoło, jakby szukał czegoś wśród krzewów i drzew. Nie zmie­niał jednak zasadniczego kierunku.

— Łatana Podeszwa! — ucieszył się nagle Kaźmierczak, który wysunął się naprzód.

Nie zaskoczyła mnie ta wiadomość. Czułem od po­czątku, że ten pościg zakończy się właśnie takim odkryciem. Siad, który mieliśmy przed sobą, świadczył o tym wymownie. Nie zatrzymałem się nawet przy nim.

Po dziesięciu minutach natrafiliśmy na coś ciekawe­go. Teren był zdeptany, rozrzucony popiół dowodził, że ktoś tu rozpalał niedawno ognisko. Pośrodku widniała gruba warstwa świeżo skopanej ziemi.

— Sprawdź, co jest w środku — poleciłem Kaźmierczakowi.

Poruszył ziemię patykiem, podważył bryłę, a potem szybko zaczął wgrzebywać się w głąb. Coś załaskotało mnie w nozdrzach, wciągnąłem silniej powietrze. Oczy­wiście, to swąd. Taki ciężki, duszący swąd, jaki roz­chodzi się zawsze, gdy nie dopalone węgle poleżą przez pewien czas pod wilgotnym pokryciem.

— O, jeszcze butelka! — zawołał po chwili Kaźmierczak. — I puszka od konserw, i...

Tak, znajdowało się tam wszystko, co pozostaje po opuszczonym obozowisku. To już nie było ciekawe. Ka­załem zagrzebać i udeptać na nowo, sam zaś udałem się w las. Musiało przebywać tu kilka osób w płócien­nych, gimnastycznych pantoflach. Między ich śladami znalazłem też sporo odcisków Łatanej Podeszwy. Były znacznie świeższe od tamtych, nie pokryte zupełnie rosą. Sięgały dalej aniżeli ślady turystów. Nie mogło być wątpliwości: ten człowiek i tutaj czegoś szukał z jakimś niezwykłym uporem.

Podszedłem do brzegu. Dochodzenie należało prze­prowadzić do końca.

Dwa kajaki — objaśnił Kaźmierczak, który zdo­łał się już uporać z poprzednim zadaniem i teraz oglą­dał z uwagą głębokie rysy od kilów. — porządny na­ród — pochwalił. — Ognisko zagrzebane, śmieci rów­nież, teren zupełnie czysty.

Mnie to nie wydawało się takie proste. Wodniacy nie wożą z sobą szpadli, a co najwyżej małe saperskie łopatki. Ten zaś, co kopał, używał dużego narzędzia. Takiego samego, z jakiego korzystał Łatana Podeszwa w miejscu, w którym spostrzegliśmy go po raz pierw­szy. I tam, i tutaj wymierzyłem szerokość.

W zamyśleniu popatrzyłem na wskazówki zegarka.

Dochodzi szósta — stwierdziłem niechętnie. — Zrobimy szkic terenu i trzeba będzie na tym poprzes­tać. Musimy zdążyć na apel.

Połów okazał się nadspodziewanie obfity. Kosz Karolka Osińskiego był wypełniony po brzegi. Wyłado­waliśmy go na skraju obozowej polany i ukryliśmy starannie w krzakach. Potem już bez pośpiechu, z na­ręczami chrustu dla niepoznaki, skierowaliśmy się do naszych namiotów. Jak niespodzianka, to niespodzian­ka! Czułem, że przez szpary obserwują nas bacznie podejrzliwe spojrzenia, lecz pozornie nie zwracałem na to uwagi. Niech tam sobie snują najrozmaitsze do­mysły. Lepiej będzie smakował im obiad.

Zaraz po śniadaniu, gdy inne zastępy zniknęły w puszczy, zabraliśmy się do roboty. Dziś nie byliśmy sami, pozostała w obozie cała komenda. Z konieczności musiała być dopuszczona do tajemnicy, zresztą ostrzyła sobie pewnie apetyt na rybki. Nikt nie spodziewał się tak olbrzymiej zdobyczy. Druh lekarz żegnał mnie wczoraj z humorem i obiecywał niewiele. Teraz był wniebowzięty. Ale najbardziej był zachwycony kwa­termistrz.

--- Człowieku --- wykrzyknął jowialnie, gdy wresz­cie zobaczył kosz — należy ci się medal za spryt!

--- Nie mnie — poprawiłem go delikatnie — lecz zastępowi „Czajek". Przede wszystkim zaś druhowi Malczakowi. On nas nauczył łowienia i jego w tym naj­większa zasługa.

Moi chłopcy pokraśnieli z zadowolenia, bo to zawsze przyjemnie, gdy dowódca zdaje sobie sprawę, że byłby niczym bez szeregowych. Druh kwatermistrz też to od razu zrozumiał.

— No tak — przyświadczył natychmiast. — Słuszna uwaga. Więc niech żyją „Czajki", najwspanialszy zastęp w naszej drużynie!

Wyrzucił czapkę w górę i schwycił ją w locie, a potem sięgnął po kosz. Przeliczył się jednak z siłami. Za ciężki! Pomógł mu drużynowy.

Zabraliśmy się do czyszczenia. Była to żmudna ro­bota. Łuski na niektórych rybach były bardzo twarde, nie mieliśmy na ogół wprawy. Na szczęście i w tym przypadku przyszła nam z pomocą cała komenda. Pra­cowaliśmy tak może z godzinę, gdy niespodziewanie wyłoniły się z lasu „Kruki".

— A to co takiego? — drużynowy nie ukrywał swe­go wzburzenia. — Co tam się stało? Dlaczego wracają tak wcześnie?...

Przeliczyłem szybko zastęp. Nikogo nie brakowało, nie było rannych. A więc pół biedy. Nic poważnego.

— Ryby do kosza! — zakomenderowałem. — Oczyś­cić stół!

Chłopcy uwinęli się błyskawicznie. Rozumieli dos­konale, że to żadna niespodzianka, jeśli ktoś ją odkryje za wcześnie. Kosz zniknął w moim namiocie. Janicki już zmywał stół, brudne noże zapadły się w wiadrze z wodą, oczyściliśmy w pośpiechu ręce. Gdy tamci nadeszli, wszystko wyglądało jak na początku. Nikt nie mógł się domyślić, że ryby były w obozie.

— Druhu drużynowy — zameldował służbiście Jan­kowski — zniknęło drzewo na most.

To była zupełnie niezwykła wiadomość. Przestałem się dziwić, że powrócił z całym zastępem. Miał dziś stawiać mostek w pobliżu pogorzeliska. Wczoraj „Kruki" przygotowały materiał, wymierzyły go i ociosały, dziś należało tylko zestawić. Jeśli drzewo zniknęło, rzeczy­wiście nie miały co robić.

— Co mówią ślady? — drużynowy zadał pytanie, które cisnęło się nam wszystkim na usta.

Jankowski zmarszczył brwi i wysunął lekko dolną szczękę, jak robił zawsze, gdy był czymś mocno ziryto­wany.

— Niczego nie mówią — odparł jednakże z flegmą. W ogóle ich nie ma. Most ulotnił się jak kamfora.

Drużynowy i inni poruszyli się niespokojnie. Mówił to harcerz, więc należało mu wierzyć, lecz taka odpo­wiedź była rzeczywiście niepodobna do prawdy. Prze­cież most budowano na terenie podmokłym. Jeśli znik­nął, to albo go wyniesiono, albo wywieziono furmanką. I w jednym, i w drugim wypadku musiał pozostać jakiś znak działania, tym bardziej, że nie dokonano chyba tej kradzieży za dnia.

Jankowski powtórzył jednak swoje twierdzenie. Dru­żynowy zamyślił się. Spojrzał pytająco na druha le­karza, a potem na kwatermistrza.

--- Czyżby znajdowała się w pobliżu jakaś obca dru­żyna? — zapytał. — To wygląda na kawał harcerski.

--- Wykluczone! — zaprzeczył stanowczo kwatermi­strz. — Jesteśmy sami. Nie ma w okolicy żadnego ob­cego obozu, a gdyby nawet przesuwała się jakaś druży­na wędrowna, też byłbym o tym powiadomiony.

Drużynowy machnął naraz ręką, jakby przestała go interesować ta sprawa. Przypomniał sobie widocznie, że czeka znacznie ważniejsza robota.

— Nie zastanawiajmy się nad tym chwilowo — oś­wiadczył zwięźle. — Zabierz „Kruki" — zwrócił się do Jankowskiego — i przeprowadź ćwiczenia w Zapadlinie Nadbrzeżnej.

Leżała ona dość daleko, więc uspokojony podszedłem do kuchni. Ogień już płonął, do jednego z kotłów wle­wano wodę. Odwróciłem się, szukając oczyma Piętka. W tym momencie mój wzrok zatrzymał się na Janko­wskim. Wyglądał podejrzanie; kręcił się niby przypad­kiem między stołami, lecz widać było, że czegoś szuka. Wzbudziło to we mnie zrozumiały niepokój.

— Jeszcze nie odszedłeś? — zapytałem udając zdzi­wienie.

Popatrzył na mnie przeciągle, przyjmując swą zwyk­łą, nieco teatralną postawę.

— Fenomenalne!... — wycedził powoli, wciągając no­sem powietrze. — Jak babcię kocham, ryby! Kowalu, jak tyś to wszystko urządził?

Zrobiło mi się na przemian gorąco i zimno. Gdybym nie był harcerzem, zapomniałbym na pewno w tej chwili o wszelkiej godności i przegnał gościa na cztery wiatry. Czy mogło zdarzyć się coś gorszego? Chociaż wszelkie ślady zostały zatarte, ten spryciarz wywąchał wszystko!

— Pilnowałbyś lepiej swojego mostu — wybuchną­łem w złości. — Co cię obchodzą ryby?

To go zabolało. Zakręcił się na pięcie i odszedł jak zmyty. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. W jego słowach nie tylko nie czuło się złośliwości, lecz przebijało wyraź­ne uznanie. Niepotrzebnie byłem zgryźliwy. I dlaczego? Że umie patrzeć i wyciągać wnioski?...

Zawstydziłem się sam przed sobą, bo taki brak opa­nowania nie wyglądał poważnie. Dopiero, gdy ryby zno­wu się znalazły na stole, ochłonąłem nieco i zacząłem krzątać się energicznie, gdyż zrobiło się późno. Zapo­mnieliśmy wkrótce o wszelkich innych kłopotach, coraz częściej rozlegał się śmiech. Praca posuwała się błyska­wicznie. Kiedy wreszcie wychyliły się z lasu zawsze punktualne „Niedźwiedzie", na patelniach skwierczało aż miło. Smakowite zapachy unosiły się wkoło, nie po­trzebowaliśmy już niczego ukrywać.

Dzień ten był dniem naszego wielkiego triumfu. Żeby wypadło uroczyściej, przygotowaliśmy też dekoracje. Stoły były umajone, dwadzieścia wędzisk wbitych w zie­mię, z piórami czajek na szczytach, świadczyło wymow­nie o naszych umiejętnościach rybackich. Trzeba przy­znać, że zarówno „Kruki", jak i „Niedźwiedzie" oceniły to należycie. Wiwatom nie było końca. Najmilsze jed­nak wydały się nam pochwalne pomruki, wydawane w czasie jedzenia. Dowodziły ono, że danie nie tylko było niezwykłe, ale i smaczne.

Jedynie druh Jankowski zachowywał się nad podziw niemrawo. Początkowo sądziłem, że nie może nam da­rować tak wspaniałego sukcesu. Przyniosłem mu oso­biście „repetę", aby go nieco pocieszyć. Uśmiechnął się do mnie z przymusem.

— Widzę — rzekł, starając się nadać głosowi ton żartobliwy — że znaleźliście jakąś kopalnię ryb. Star­czy jeszcze po jednej dla wszystkich?

— Nawet po dwie — uspokoiłem go szybko. Pokiwał głową melancholijnie i pochylił się nad ta­lerzem. Znowu popadł w zadumę.

— Czym się tak martwisz? — próbowałem go wy­ciągnąć na słówka, bo żal mi się zrobiło chłopaka. — Dziś górą „Czajki", a jutro „Kruki". I wam nie brak doskonałych pomysłów.

Popatrzył na mnie spod oka.

— Sądzisz, że o to mi idzie? — mruknął niechętnie. Nie. Boli mnie ten mostek, w który włożyliśmy tyle wysiłku. Kto go mógł ukraść? Co to za złodziej, który potrafi tak umiejętnie zacierać za sobą ślady?

Zmarkotniał bardziej i zajął się rybką. Przestałem go nagabywać. W nastroju pełnym entuzjazmu zapom­niałem o sprawie, która rzeczywiście wyglądała bardzo poważnie. On nie miał powodu do śmiechu i rozu­miałem go dobrze. Jakże w obecnej sytuacji Jankowski, zastępowy „Kruków", mógł się martwić naszą prze­wagą, gdy spotkało go takie nieszczęście?...

Po południu, gdy „Kruki" i „Niedźwiedzie" ruszyły w teren, uprzątnęliśmy szybko obóz i pozmywaliśmy naczynia. Mieliśmy trochę wolnego czasu, należało go wykorzystać. Zebrałem zastęp koło swego namiotu.

— Druhowie — zagaiłem — nazbierało się sporo fak­tów. Pożar, krzyk nocny, dziwne tropy Łatanej Po­deszwy, a teraz ten mostek, który zniknął jak sen. Co o tym wszystkim sądzicie?

Ten temat omawialiśmy niejednokrotnie. Każdy miał swoje poglądy, Istniały najrozmaitsze teorie. Należało to wszystko powiązać.

— Sprawa jest jasna — pierwszy zabrał głos Janicki. Włóczy się po okolicy jakiś osobnik i robi ludziom psikusy. Szczególnie upodobał sobie naszą drużynę.

Tak rozumować było najłatwiej. Szedł po linii naj­mniejszego oporu.

— Sądzisz więc — wtrąciłem z namysłem — że wszystko, co się stało, zostało dokonane przez tę samą osobę?

Na pewno. Gdyby było ich więcej, nie potrafiłyby ukryć śladów. Do tego są zdolni tylko harcerze, a prze­cież druh kwatermistrz twierdzi, że nie ma ich w oko­licy.

Poparł go Malczak, zwalając winę za wszystko na Łataną Podeszwę. Przeciwstawił się temu ostro Kaźmierczak, Rubel wtrącił swoje trzy grosze i spór stał się naraz dość ostry. Zacząłem ich uspokajać. Mój to­warzysz z dzisiejszego porannego pościgu znowu prze­mówił:

— Widzieliśmy Łataną Podeszwę z daleka. Wyglądał z ruchów na starego człowieka. Mógłbym uwierzyć, że to on podpalił las. Ale żeby włóczył się po nocy i wy­dawał szaleńczy krzyk, to mało prawdopodobne. A już z pewnością nie byłby zdolny do wyniesienia ciężkich bali, przeznaczonych na mostek. Do tego potrzeba siły.

Rozsądne słowa zrobiły swoje. Uciszyło się trochę.

— Jedno jest w tym wszystkim niezrozumiałe — zrobiłem ze swej strony uwagę. — Jeśli rzeczywiście kryje się za tym Łatana Podeszwa, jaki miałby w tym cel? Tylko złośliwością tego wytłumaczyć nie można.

Sądziłem, że pytanie będzie zaskakujące, a tymcza­sem Janicki miał na nie przygotowaną z góry odpo­wiedź.

— Wariat — odparł bez chwili namysłu. — Czło­wiek o zdrowych zmysłach tego by przecież nie robił.

Nie trafiło mi to do przekonania. Przeniosłem oczy na Piętka. Siedział na boku i do tej pory nie wtrącał się do rozmowy.

— A ty co o tym sądzisz? — spytałem.

Nie odpowiedział od razu. Należał do tych, którzy wolą trzy razy pomyśleć, zanim raz otworzą usta, aby zabrać głos w sprawie poważnej.

— Czy ktoś podpalił las umyślnie, czy był to tylko przypadek — odezwał się wreszcie — tego jeszcze nie wiemy na pewno. A więc nie można twierdzić, że to zrobił Łatana Podeszwa. Że później jego trop znalazł się w pobliżu miejsca, gdzie ktoś zacierał ślady ciągnię­tą za sobą gałęzią, również nie daje podstaw do oskar­żenia. Istota zaś, która straszy nas w nocy, musi być lekka. Stwierdziliśmy to przy pierwszym badaniu. Więc i w tym wypadku nie wchodzi w rachubę Łatana Po­deszwa. On jest przecież człowiekiem dorosłym.

Tak, były to słowa pełne zdrowego rozsądku. Nie można było zaprzeczyć, że w tym wszystkim Łatana Podeszwa odgrywał jakąś rolę, i chyba bardzo poważ­ną, lecz w żadnym razie nie można go było obciążyć odpowiedzialnością za wszystko. Ktoś tu jeszcze się krył. Lecz kto?...

Na to pytanie nie mogło być odpowiedzi. Mieliśmy za mało materiału dowodowego, aby wyciągnąć wnioski. Trzeba więc było czekać cierpliwie, co przyniesie nam czas.

Tropu jednak Łatanej Podeszwy postanowiłem nie spuszczać z oka. Za często on się powtarzał.





Człowiek, który utyka





Nazajutrz „Czajki" odmaszerowały do Starej Wsi; Tym razem nie była to już zwykła wycieczka badaw­cza, ale dobrze przygotowana wyprawa. W plecakach dźwigaliśmy gwoździe i młotki, obcęgi, dłuta 1 heble. Siekier ani pił nic zabraliśmy. Te narzędzia znajdą się z pewnością na miejscu. Żaden gospodarz bez nich się nie obejdzie.

Maszerowaliśmy raźnie, ranek bowiem był chłodny, a poza tym wczorajszy obiad i uznanie, z jakim spot­kaliśmy się z jego powodu, wpłynęły świetnie na hu­mor. Po dziewiątej wysunęliśmy się z Ponurego Boru.; Ujrzeliśmy przed sobą pastwisko.

— Jakoś dziwnie pusto — zauważył Zdanecki. — Co się tu stało?

Rzeczywiście nie było prawie nikogo. Krowy pasły się stadem jak dawniej, ale zamiast rozbawionej gro­mady pastuchów było tylko dwóch chłopców na straży. Stali z dala od siebie, z rękami wspartymi na kijach, jakby na warcie. Gdy nas spostrzegli, rzucili na siebie porozumiewawcze spojrzenia i wtedy nareszcie coś za­częło się dziać. Jeden z nich pobiegł pędem do wsi. Drugi jednak nie ruszył się z miejsca.

— A gdzie reszta? — spytałem, gdyśmy do niego podeszli.

Pastuch wydawał się wystraszony. Zdziwiłem się trochę, widział nas bowiem poprzednio i wtedy zacho­wywał się rezolutnie.

— Zajęci są przy robotach — odpowiedział nieśmia­ło i dopiero wówczas, gdy powtórzyłem natarczywiej pytanie.

Popatrzyłem na niego badawczo. No cóż, speszył się pewnie. Co innego występować w gromadzie, a co in­nego stać samotnie wobec umundurowanego zastępu. Zawsze to chłopak wiejski...

Poprzestałem więc na tym i udaliśmy się do osiedla. Zatrzymaliśmy się przy pierwszej chałupie.

--- Dzień dobry! — powitaliśmy grzecznie gospody­nię, stojącą w obejściu. — Dlaczego tak pusto we wsi?

--- Chłopaki gdzieś się rozbiegły — zaczęła wyjaś­niać życzliwie — a ludzie w polu. Żniwa. Wy tutaj na długo?

Wytarła ręce o fartuch i podeszła bliżej. Była młoda jeszcze, twarz miała ujmującą i szczerą. Wyjaśniłem Jej nasze zadania. Przyjęła to z wyraźnym niedowie­rzaniem.

— Jak to? — spytała. — Chcecie pracować tak dla przyjemności, bez żadnej zapłaty?... A znacie się na tym? — dodała ostrzej. — To przecież nie takie proste.

Słowa były dość obcesowe, nie można się było jed­nak obrazić. Nie widziała pewnie dotąd prawdziwych harcerzy. Skorzystałem więc z okazji i wyjaśniłem nie­jedno. Zdziwienie jej rosło.

— No tak — westchnęła, gdy nawróciłem znowu do bliższych spraw. — Nie wszystko jest u nas w porząd­ku. Zrobiłoby się nawet to i owo samemu, ale zawsze czegoś brakuje. To gwoździ, to desek, to papy, a naj­częściej majstra.

Zaczęła opowiadać o miejscowych bolączkach. Kiwa­łem głową ze zrozumieniem. Zaopatrzenie wsi w ma­teriały budowlane ciągle jest kiepskie, wiadomo. A rze­mieślników też brak. Rozwija się wielki przemysł, więc wszyscy uciekają do fabryk.

— U nas nie jest jeszcze najgorzej — ciągnęła dalej swoją opowieść. — Człowiek nauczył się czegoś w ży­ciu, więc sobie radzi. Ale u tamtych — wskazała głową na sąsiednie budynki — nędza. Gospodarze z nich do­brzy, lecz za mało obrotni.

Domyśliłem się, kogo ma na myśli, gdyż tam miesz­kali Mazurzy. Pochodziła pewnie spod Ostrołęki albo Myszyńca. A więc i ona dzieliła miejscową ludność na „naszych" i „tamtych"...

— Nie dają im przydziałów? — wtrąciłem niewinnie. Popatrzyła na mnie jakoś dziwnie, jakby zlękła się naraz tych słów. Natychmiast zamknęła się w sobie. Poprzednia życzliwość zniknęła.

— Nam się należy pierwszeństwo — odparła dość opryskliwie. — Jakie mają zasługi? Gdy nas Hitler gra­bił i męczył, oni tu opływali w dostatki.

Brr!... Poczułem się, jakby trzaśnięto mnie w twarz. Co prawda nie mogłem się niczego innego spodziewać. Gdy byliśmy tu po raz pierwszy, chłopcy na łęgach przygotowali mnie do takiej rozmowy. Wiedziałem, że przykład płynie z góry i że za tym, co mówią, kryją się starsi. Mimo to wzburzyło się we mnie wszystko. „Ko­walski, trzymaj się! — ostrzegłem się starym zwycza­jem. — Potrzeba tu więcej cierpliwości niż zwykle".

Zmitygowałem się na czas i nic nie odrzekłem. Co jej można było wyjaśnić? Że to nie są Niemcy, ale Ma­zurzy, którzy bronili się przed wynarodowieniem przez wieki? Że niejeden z nich stracił z tego powodu życie, że wielu męczono w obozach koncentracyjnych, że prześladowały ich nieustannie bojówki hitlerowskie za każdy przejaw polskości?... Na pewno by temu nie uwierzyła. Miała własne, uznane przez wszystkich lu­dzi napływowych, poglądy. Takie się zmienia niełatwo. Na to potrzeba czasu.

Przeszedłem więc taktownie na inny temat, potem zdobyłem się nawet na żart i wreszcie obejrzałem całą zagrodę. Była dobrze utrzymana, braki niewielkie. Na­prawy wymagała studnia, przy szopie należało popra­wić skoble, przy wrótniach odpadły dwie deski. Były to jednak drobiazgi.

— Zajrzymy teraz do innych gospodarstw — powie­działem, gdy już zbadaliśmy wszystko. — Przyjdziemy tu później.

Objęła nas czujnym spojrzeniem.

— No, gdybyście mogli naprawić studnię — rzekła trochę niepewnie — byłabym bardzo rada... Zatruwa mi ona życie. Chętnie zapłacę wam za to — dodała szybko.

Znowu ogarnął mnie niesmak. Taka propozycja mo­gła obruszyć każdego harcerza, nie tylko mnie. Musia­łem użyć dużego wysiłku, aby jej nie wygarnąć od serca.

— Naprawimy bez zapłaty — uspokoiłem ją, stara­jąc się nadać głosowi najbardziej normalne brzmie­nie. — Wstąpimy tu po południu.

Wyszliśmy na drogę. Przydzieliłem chłopcom po­szczególne domostwa i rozrzuciłem ich równocześnie po całej wsi. Pokazałem, jak się należy wprowadzać do zagród, więc obecnie należało wypróbować ich samo­dzielność. Zadanie było zresztą niezbyt skomplikowane: zrobić listę braków i nawiązać dobre stosunki.

Gdy rozeszli się, wstąpiłem do najuboższej chaty, znajdującej się prawie pośrodku. Zapukałem, a ponie­waż nikt mi nie odpowiedział, skierowałem się na po­dwórze. Pod rozłożystym kasztanem zobaczyłem stare­go człowieka. Klepał właśnie kosę, więc mnie w pierw­szej chwili nie spostrzegł. Dopiero kiedy go pozdrowi­łem, uniósł raptownie głowę. Ukazała się twarz miła, pociągająca, ale pokryta silnie zmarszczkami i prze­dziwnie smutna.

— A, harcerz! — przemówił życzliwie. — Proszę bliżej, druhu, proszę.

Zaskoczyło mnie to słowo w jego ustach, gdyż wy­powiedział je tak naturalnie, jakby znał je od dawna. Przemawiał trochę gardłowo, chociaż bardzo popraw­nie. Mazur, nie mogło być wątpliwości. Przysiadłem obok na pieńku i wyjaśniłem powód swego przybycia. Zaniepokoiłem się nagle. W miarę moich słów twarz mu szarzała, uśmiech, który pojawił się początkowo, powoli zanikał.

— Tak, harcerze... — odezwał się wreszcie, pochyla­jąc się ciężko nad kosą. — Piękny ruch... No, ale po­wiedz mi, druhu — tak się właśnie wyraził znowu: druhu! — co tu można zrobić nie mając ani drzewa, ani gwoździ, ani pieniędzy?

To rzeczywiście było kłopotliwe pytanie. On był bez­radny, a my też posiadaliśmy niewielkie zasoby.

— Coś niecoś zrobimy — starałem się nadrobić mi­ną zmieszanie. — I ze starego można wykonać nowe.

W zamyśleniu pokiwał głową.

— No cóż, róbcie — przemówił po chwili namysłu. — Możecie tu gospodarzyć jak w swoim obozie. Zawsze wam będę wdzięczny. Bez względu na to, czy zrobicie dużo, czy mało.

Ktoś może wypowiedzieć dużo pięknych i wzniosłych słów, a nie sprawią one żadnego wrażenia. Kto inny natomiast wyrazi się prosto, zwyczajnie i mimo to wzruszy człowieka do głębi. Właśnie ten Mazur posia­dał tę umiejętność. Opanowała mnie jakaś nieśmiałość. Potrafiłem przecież radzić sobie doskonale w najwięk­szych trudnościach, czułem się między ludźmi jak ryba w wodzie, gdzie potrzeba, umiałem użyć zręcznych słów i dowcipu, a tu się poczułem jak dziecko. Wsta­łem jakoś ociężale, zapowiedziałem swoje późniejsze przybycie i powoli, jakbym obawiał się, że mi się nogi popłaczą, wyszedłem na drogę. „Czajki" były już tam prawie w komplecie. Brakowało jedynie Piętka.

— Jest w tamtej chacie — Malczak wskazał mi są­siedni budynek. — Coś długo marudzi.

Należało go sprowadzić, więc wszedłem w obejście. Znalazłem go za domem, w ogródku. Majstrował przy jakimś kopcu. Obok niego, zajęty tą samą pracą, po­chylał się dobrze mi znany Karol Osiński, mój rozmów­ca spod wierzby!

— Druhu zastępowy — zameldował Piętek, gdy mnie tylko zobaczył — budujemy piec!

W jego głosie czuło się podniecenie. Musiało to rze­czywiście być coś ciekawego, jeśli tak przestał nad sobą panować. Przyjrzałem się uważnie kopcowi. Właściwie było to rumowisko zarośnięte chwastami i trawą, spod których wyglądały kamienie i cegły. Nie wyraził się ściśle. Nie budowali jeszcze pieca, ale rozbierali jego pozostałości. Piętek zauważył widocznie na mej twarzy wątpliwość.

--- Rozbieramy — uzupełnił szybko, — ale będziemy go wkrótce zestawiali na nowo. Zawalił się przed ro­kiem. Trzeba budować go od początku.

--- Przecież nie jesteś zdunem — zauważyłem z oba­wą, gdyż zląkłem się, że może nas skompromitować niefachową robotą.

Nie speszył się wcale tą rozsądną uwagą.

— Nie jestem — zgodził się bez zastrzeżeń. — Ale nauczę się przy okazji. Karolek zna się dobrze na ta­kiej robocie, więc trzeba z tego korzystać.

Karolek!... Ucieszyłem się w duchu, że już zdążyli nawiązać z sobą tak poufałe stosunki. Ten dziwny chło­piec o gęstych brwiach i zsuniętym na czoło kosmyku.

sprawiający trochę niesamowite wrażenie swą niemrawością, nie był zbyt łatwy do rozgryzienia.

— Świetnie — pochwaliłem go głośno. — Wszystko się przyda. Tymczasem jednak trzeba przerwać pracę. Musimy zjeść obiad, odbyć naradę i rozdzielić zajęcia. Później pomożemy Karolkowi całym zastępem.

Ciemne oczy młodego Mazura zamgliły się, lecz gdy usłyszał ostatnie słowa, znowu nabrały blasku.

— Naprawdę potrafisz zbudować taki piec? — zapy­tałem go ciepło.

Nie zdążył odpowiedzieć, gdyż właśnie jego Zilk wy­biegł z chwastów, przypadł mu do nóg i zaskomlał ra­dośnie. Uśmiechnąłem się w pierwszej chwili na ten widok, lecz zaraz przygasłem. Oto uświadomiłem sobie nagle, że jeszcze ani razu nie słyszałem jego szczekania. Co za przedziwne stworzenie! Milczące tak samo jak jego pan...

Chłopak pochylił się i poklepał je delikatnie po grzbiecie.

— Potrafię — odpowiedział nareszcie.

Tyle tylko. Krótko i jasno, bez żadnych zbytecznych słów. Zaczęło mi się to bardzo podobać. Kto mniej mó­wi, ten więcej myśli, toteż z takiego zawsze jest więk­szy pożytek. Ująłem Piętka pod ramię.

— Idziemy — oświadczyłem pogodnie. — Roboty dużo, nie wolno marnować czasu. Ale, ale... — zwróci­łem się do Karolka. — Jak nazywa się ten starszy czło­wiek, który klepie kosę?

Dźwięczny stuk dochodził tutaj wyraźnie. Pytanie było zrozumiałe, nie potrzebowałem wiele wyjaśniać. Osiński zorientował się natychmiast. Uśmiechnął się lekko, jakby to pytanie sprawiło mu żywą przyjem­ność.

— To Dziadek — wyjaśnił miękko.

Czuło się, że bardzo lubi tego człowieka. To przezwisko jednak mówiło mi niewiele, więc powtórzyłem pytanie. Karolek okazał się nadspodziewanie wy­mowny.

— To Zygfryd Boenig — uzupełnił z przejęciem. — Członek dawnego Związku Polaków w Niemczech. Or­ganizował tu polskie szkoły. Przez zemstę Niemcy zniszczyli mu gospodarkę, a bojówki kiedyś skatowały go tak dotkliwie, że dotąd utyka.

Nie zauważyłem przedtem tego kalectwa, bo siedział, gdy z nim prowadziłem rozmowę. Zaskoczyła mnie ta wiadomość. Być członkiem Związku Polaków tu, na Mazurach, było to bohaterstwo. Prześladowania były okropne. Nie przypuszczałem nigdy, że z takim czło­wiekiem spotkam się oko w oko. W milczeniu wysze­dłem za bramę.

— Niezwykła rzecz — mruknął Piętek, oglądając fa­chowym okiem budynki. — Człowiek, który ma naj­większe -zasługi, mieszka w najuboższym domostwie. Coś tu nie Jest w porządku...

Nic na to nie odpowiedziałem. Dla mnie również nie było to naturalne. Szarpnął mną gniew. Dawniej kie­rowało mną tylko uczucie, odruchowo broniłem Mazu­rów. Teraz zrozumiałem, że potrzebują od nas nie tyl­ko zrozumienia i życzliwości, ale także pomocy.





Znajomy trop





Przeraziłem się, gdy przejrzałem sporządzone przez chłopców wykazy. Potrzeby były olbrzymie, a mate­riałów brak. Najgorzej przedstawiało się u Mazurów, ale też i u innych, zwłaszcza u repatriantów zza Buga, nie zawisa było najlepiej.

Udasz się ze Zdaneckim do obozu — powiedzia­łem do Piętka, rozważywszy dokładnie wszystko. — Zabierzesz listy i puste plecaki.

W piśmie do drużynowego poinformowałem go o na­szych kłopotach i prosiłem o zezwolenie na pozostanie tu przez trzy dni zamiast jednego, jak przewidzieliśmy programem. Prosiłem również o prowiant. Drugi list skierowałem do kwatermistrza. Zapytywałem, czy nie wykroczę poza posiadane przez nas zwolnienia z dy­rekcji lasów, jeśli część materiału do napraw weźmie­my z puszczy.

Piętek odszedł, my zaś przygotowaliśmy sobie na łę­gach obiad, a po posiłku udaliśmy się z powrotem do wsi. Na początek wzięliśmy „na warsztat" trzy pierw­sze zagrody. Od razu utworzyły się zbiegowiska. Było sporo dzieciarni, lecz również nie brakowało dorosłych, przyglądano się, jak to zwykle w takich wypadkach, trochę z niedowierzaniem i nieufnością, na niejednej twarzy błąkał się pobłażliwy uśmieszek. Znałem to z doświadczenia, więc nie zwracałem uwagi ani się nie peszyłem. Rozdzieliłem zadania, na czoło wysunąłem najlepszych. Przez pewien czas kontrolowałem i dawa­łem wskazówki. Gdy wszystko zaczęło układać się do­brze, udałem się do Rojkowej — do tej gospodyni, któ­ra nam zaproponowała zapłatę. Praca przy studni wy­dawała się prosta. Były to jednak tylko pozory, sam więc postanowiłem ją wykonać. Obejrzałem raz jesz­cze wszystko. Korba była obluzowana, łożyska spróch­niałe, pokrywa złamana w kilku miejscach, daszek nad wałem rozbity.

— Znajdzie się jakaś gruba deska? — zapytałem stojącego obok mężczyznę, w którym domyśliłem się gospodarza.

Skinął głową potakująco. Wyjaśniłem mu dokładnie, co mi będzie potrzebne. Udał się bez słowa do szopy, a gdy stamtąd powrócił, miał wszystko, nawet kawałki dębiny. Wymierzyłem brakujące części, odrysowałem na drzewie i oddałem do przycięcia Malczakowi, który mi tutaj pomagał. Sam zająłem się wałem.

— Pomóżcie, panowie — zwróciłem się do dwóch mężczyzn, przyglądających się do tej pory bezczynnie.

Wał był ciężki, pomoc rzeczywiście była potrzebna. Szło mi poza tym o zatrudnienie zbytecznej przy takich zajęciach gawiedzi. Jest to sposób wypróbowany. Ko­mu da się pracę, ten nie przeszkadza. Gospodarze oczy­wiście nie odmówili, a potem stali się nawet bardzo uczynni. Robota poszła jak z płatka. Już bez szczegól­nych trudności wybiłem korbę, wyrzuciłem najroz­maitsze kliny, którymi umacniano ją do tej pory, i za­biłem dziurę na głucho. Teraz wywierciłem na nowo otwór i ostrożnie zacząłem osadzać żelazo.

— Dobry fachowiec — ktoś tam pochwalił, cmoka­jąc głośno w dowód uznania. — Ładna robota.

Pochwały rosły, ale nie. zwracałem na nie szczegól­nej uwagi. Nie o to tu szło. Czuwałem tylko, aby praca rzeczywiście była wykonana porządnie. Umocowałem korbę, założyłem nowe łożyska, a potem zabrałem się z kolei do daszka i pokryw. Po godzinie wszystko było gotowe, studnia wyglądała jak nowa. Rojek zakręcił korbą w zachwycie.

— Ależ chodzi! — wykrzyknął, rzucając na otaczają­cych pełne triumfu spojrzenie.

Zrozumiałe, musiała chodzić. Odsunąłem się nieco, bo każdy chciał popróbować. Uciechy było sporo, posy­pały się żarty. Sprawdziłem godzinę. Druga. Trzeba było się śpieszyć. Nie wiadomo, jaką Piętek przyniesie odpowiedź, a jeśli tu nie pozostaniemy do jutra...

Zwijałem się gorączkowo, bo mnie nagle zdjął lęk, Zadania były przecież olbrzymie, w ciągu zaś tak krót­kiego czasu nie mogliśmy wykonać wiele. Pozostawi­łem więc Malczaka przy wrótniach, sam zaś przesze­dłem do następnej zagrody. Wszystko tutaj szło dobrze. Również u Kaźmierczaka, który przybijał w sąsiedz­twie obluzowane sztachety, nie było żadnych kłopotów. Powlokłem się do Karolka. Ten rozbierał w dalszym ciągu rumowisko, układając z boku wydobyte kamienie i cegły. Serce mi uderzyło radośnie, Jakby to był chło­piec z mojego zastępu. My naprawialiśmy, on robił to samo.

Na mój widok wyprostował się i otarł pot z czoła.

— A gdzie Janek? — zapytał nieśmiało.

Janek to było imię Piętka. Ha, jeśli i ten używa imienia, przyjaźń widocznie została zawarta na dobre! Chciało mi się krzyczeć z uciechy.

— Poszedł do obozu — odpowiedziałem życzliwie. — Wróci wkrótce. A gdzie twój Zilk? — zapytałem z ko­lei.

Psa nie było w pobliżu. Tak się przyzwyczaiłem widzieć ich zawsze razem, że teraz mi go zabrakło. Osiń­ski rozejrzał się naokoło.

— Właśnie, gdzie on się podział?... — zastanowił się głośno. — Wołałem go kilka razy, ale nie przyszedł. Pewnie pobiegł do lasu.

Nie wydawał się tym wcale przejęty. Pogawędziłem jeszcze chwilę, a potem wróciłem do „Czajek". W za­grodzie Rojka wrótnie były gotowe, Malczak zabierał się właśnie do skobli. Podbiegła do mnie gospodyni. Oczy jej błyszczały z radości.

— Ależ zrobiliście mi niespodziankę! — zaczęła wy­chwalać. — Chłopcy, a tak potrafią pracować! Tej studni nigdy wam nie zapomnę. Traciłam przy niej nerwy i zdrowie...

Powiedziała jeszcze wiele innych, nie mniej przy­jemnych słów, przy okazji zwymyślała męża od niedo­łęgów i wreszcie wyciągnęła do mnie rękę, mnąc w niej jakiś papierek.

— To dla was — szepnęła protekcjonalnie. — Pięć­dziesiąt złotych. Przyda wam się z pewnością.

Nie tracę zazwyczaj fantazji z byle jakiego powodu, jednakże tym razem krew mi uderzyła do głowy. Z tru­dem zdołałem się opanować. Ostatecznie — ta kobieta nie miała nic złego na myśli. Po prostu chciała nam się odwdzięczyć. Przyjrzałem się badawczo jej twarzy. By­ła inteligentna, pełna żywiołowej energii. Coś niezwy­kłego przyszło mi nagle do głowy.

— Nie bierzemy pieniędzy za dobre uczynki — od­powiedziałem powoli. — Natomiast, jeśli pani pozwoli, chciałbym poprosić o zapłatę innego rodzaju...

Czułem, jak Malczak wpatruje się we mnie ze zgro­zą. Zastępowy, który przemawia w ten sposób, musiał mu się wydać przestępcą. Za to gospodyni była tym zachwycona.

— Chętnie zapłacę czym innym — odparła z wer­wą. — Może chcecie jajek lub masła?

Zastanawiałem się chwilę. Wytrzyma to uderzenie czy nie? Wyglądała na dzielną kobietę, trzeba będzie zaryzykować. Gra szła o wielką stawkę. Jeśli ją wy­gram...

Nabrałem głęboko w płuca powietrza.

— Nabiał też nam nie jest potrzebny — wypaliłem gładko. — Mam inną prośbę. W tej wsi mieszka wielu Mazurów. Otóż niech nam pani przyrzeknie w zamian za naszą robotę, że nie nazwie pani odtąd żadnego z nich Niemcem. To nic nie kosztuje.

Rojek, stojący obok, przestąpił chwiejnie z nogi na nogę, twarz mu nagle zszarzała. Jego żona znierucho­miała zupełnie. Nie spodziewała się tej propozycji.

— Mazurzy to są rdzenni Polacy — dodałem mięk­ko. — Gdyby nie oni, pani nie miałaby tu gospodar­stwa, a nas nie byłoby także w tej wsi. Nie mielibyśmy praw do tych wielkich terenów. Jeśli ta ziemia należy do nas, to jest w tym ich wielka zasługa.

Milczeli, jakby stracili mowę. Doszedłem do wniosku, że powiedziałem wszystko. Odsunąłem się więc i pomo­głem Malczakowi przy wbijaniu nowego skobla. Coś zaplątało mi się przy nogach, spojrzałem w dół. Onie­miałem z wrażenia. Zilk, poczciwy pies naszego Karolka!... Przeniosłem oczy na bramę. Nadchodził Zdanecki z Piętkiem. Odetchnąłem z ulgą. Wypchane plecaki świadczyły, że załatwili sprawy pomyślnie. Przynosili żywność, mogliśmy zatem pozostać.

Piętek wręczył mi listy. Gdy Je przeczytałem, popa­dłem w zakłopotanie. Drużynowy najwyraźniej ucie­szył się z naszych projektów i oczywiście wyraził zgodę. Natomiast list kwatermistrza zabił mi klina.

Wyciąć można — donosił — z zachowaniem obo­wiązujących przepisów. Postępować oszczędnie, drze­wo to bardzo cenny materiał. Co tam pozostawimy, ujmiemy kuchni w obozie".

— Nie warto tym się przejmować — zauważył Pię­tek, który znał widocznie treść pisma. — Co tu zużyje­my, w obozie zastąpimy szyszkami.

Pokiwałem głową z uznaniem. Pomysł był doskonały. Szyszki stanowią lepszy nawet opał od chrustu. Co prawda przybędzie nam pracy, szyszki bowiem trzeba pozbierać w lesie. To nie miało jednak znaczenia, gdy szło o dobre uczynki.

— W porządku — zgodziłem się bez najmniejszego wahania. — Tak postąpimy. A teraz udajcie się do za­grody Boeniga i tam złóżcie bagaże.

Piętek odwrócił się i świsnął delikatnie przez zęby.

— Zilk — zawołał tak, jak to robił zazwyczaj Karolek — idziemy!

Spojrzałem zdumiony. Pies przechylił łeb, popatrzył rozumnie na swego nowego pana i merdnął wdzięcznie ogonem, a polem pobiegł drobnym truchcikiem do bramy.

— Mądry zwierz — pochwalił go Piętek. — Był z nami w obozie. Doskonale zna drogę. Prowadził tam i z powrotem.

Zastanowiły mnie trochę te słowa. Zna drogę... Kie­dy ją poznał? Przecież Karolek nie był jeszcze nigdy w obozie...

Przestałem zaraz zajmować się tymi myślami, Piętek bowiem odszedł, ja zaś wróciłem do przerwanej robo­ty. Zaklinowałem dziury, potem przyłożyłem klamrę do futryny i osadziłem mocno.

— Dobij — przynagliłem Malczaka.

Była to nasza ostatnia praca. Gdy skończyliśmy, po­stanowiłem raz jeszcze obejść całą zagrodę, aby nic nie przeoczyć. Minąłem szopy i zacząłem obchodzić bokiem gnojówkę, aby dostać się do stodoły. Przystanąłem na­gle jak wryty. W miękkim gruncie każda noga, która tędy przeszła, pozostawiła wyraźny ślad. Jeden z nich był mi dziwnie znajomy. Żelazna podkówka z sercowatym zagłębieniem do środka. Na lewym obcasie. Nie to jednak było uderzające. Takich podkówek spotykało się dużo w tej okolicy, ale żadna z nich nie miała urwane­go końca od środka jak ta. I to właśnie na lewym obcasie!

Rozejrzałem się po podwórzu. Malczak zbierał wió­ry, gospodarzy nie było. Wyjąłem notatnik i porobiłem szkicowe rysunki. Tak, to „Wyszczerbiona Podkowa", nie może być wątpliwości. Jeden z dobrych znajomych, który często kręcił się koło naszego obozu. Więc on i tutaj zagląda!... Jeden ślad, drugi i trzeci. Obok trop

właściciela tej chaty. Szli więc tędy we dwóch. Ramię

przy ramieniu, drobnym krokiem, u więc bez zbytecz­nego pośpiechu. Prowadzili pewnie przyjacielską roz­mowę...

Wróciłem do Malczaka. Uprzątnął wszystko, robota była skończona. Zbliżyliśmy się do chaty, gospodarze wyszli przed próg. Objąłem Rojkową pytającym spoj­rzeniem. Zrozumiała bez słów.

No tak... — odezwała się cicho. — Jestem winna, więc trzeba zapłacić. Może to rzeczywiście niedobrze, że tak ich nazywamy. Dawniej oni się nawet z nami o to sprzeczali...

Przeniosłem wzrok na gospodarza. Nie patrzył na nas. Wydawał się przygnębiony lub zły. Na jego czole rysowała się zmarszczka, ciężka chmura pokrywała mu twarz.





Dobra zapłata





Otworzyłem oczy. Przez szpary stodoły sączyło się światło, na zewnątrz musiało być widno. Przechyliłem ostrożnie głowę. Chłopcy spali w najlepsze. Nasłuchi­wałem przez chwilę. Cisza.

Miałem zawsze czujny sen, obecnie zaś, w czasie po­bytu w puszczy, stałem się jeszcze bardziej wrażliwy na każdy szmer. Byłem przeświadczony, że nie obu­dziłem się bez powodu, doszedłem jednak wkrótce do wniosku, że uległem złudzeniu. Pewnie jakaś mysz przebiegła pod słomą w sąsieku. Spojrzałem na zegarek: dochodziła piąta. Jeszcze jest czas.

Przymknąłem powieki, ale już nie zasnąłem. Rozmyś­lałem o dziwnej znajomości Wyszczerbionej Podkowy z Rojkiem, o ich spacerze w podwórku i o pracach, które nas dzisiaj czekają. Trzeci dzień pobytu w tej wsi...Co leżało w granicach naszych możliwości, już zrobiliśmy. Nie było gospodarstwa, w którym nie wy­konalibyśmy jakiejś usługi. Pozostał tylko dach u ubo­giej rodziny repatriantów zza Buga, ale, niestety, nie mieliśmy papy. No i całe obejście Boeniga. Z tym było najtrudniej...

Pode mną, na klepisku, rozległ się szelest, krótki i delikatny, więc nie zwróciłem na niego uwagi. W sto­dole jest to zjawisko normalne. Kłopotliwe myśli po­chłonęły mnie całkowicie. Czekała nas najcięższa ro­bota i to mi nie dawało spokoju. Wszystko tam wy­magało naprawy, potrzeba było dużo i to dobrego bu­dulca. Nie zastąpią go ani gałęzie, ani wybrakowane chojaki.

Przerwałem rozmyślania. Tym razem nie mogło być wątpliwości, że coś tam na klepisku nie jest w po­rządku. To, co teraz usłyszałem, na pewno nie było złudzeniem. Dźwięk był nieznaczny, ale wyraźny i me­taliczny, jakby ktoś dotknął przypadkiem menażki. Znajdowały się tam nasze plecaki, należało więc spraw­dzić. Furtka była tylko na pół przymknięta. Mogła dos­tać się do środka kura, a to zawsze kiepski gospodarz.

Ponieważ doszedłem do wniosku, że i tak nie zasnę, zabrałem ubranie i zacząłem zsuwać się ostrożnie z sia­nu, aby nie obudzić zastępu. Zeskoczyłem wreszcie lek­ko na ziemię. Jakież było moje zdumienie, gdy ujrzałem naprzeciw — naszego majstra spod wierzby! Siedział skulony w kącie i wymierzał starannie moją dębową laskę.

Chłopak speszył się tym nagłym najazdem. Swoim zwyczajem spojrzał na mnie spode łba i przyczaił, jak­by zamierzał odeprzeć atak. Uśmiechnąłem się do niego przyjaźnie, aby mu dodać otuchy. Nie przyszło mi na­wet do głowy, że mógł przybyć tu w jakichś podejrza­nych zamiarach.

Co się stało? — spytałem. — Dlaczego tak wcześ­nie?

Karolek przestał wymierzać, ale nie odrywał oczu od laski. Nie dziwiłem się temu specjalnie, bo wyglą­dała solidnie. Różniła się zresztą od innych. Cała dru­żyna miała laski sosnowe, gdyż wszyscy uganiali się za lekkością. Ja wolałem taką. Wprawdzie cięższa, ale za to znacznie więcej wytrzyma. Jedynie Jankowski, który mnie podpatrzył, kiedy wybierałem na nią materiał, w tartaku, miał zupełnie podobną. Osiński odłożył ją bez pośpiechu.

— Czekam na Janka — odezwał się wreszcie. — Będziemy zaraz stawiali piec.

Tak, to było przewidziane w programie. Pokiwałem głową z zadowoleniem i naciągnąłem na siebie bluzę. Nie śpieszyłem się zbytnio. Sprawdziłem znowu godzi­nę.

— Będziesz musiał czekać dość długo — rzekłem niefrasobliwie. — Nie mogę go zbudzić wcześniej. W naszym zastępie panuje zawsze...

Urwałem raptownie. Chciałem się pochwalić i na­tychmiast spotkała mnie kara. W oczach Karolka zoba­czyłem jakieś podejrzane ogniki. Zmarszczyłem brwi.

--- Z czego się śmiejesz? — zapytałem trochę nie­pewnie.

--- Nie, nie śmieję się — chłopak stropił się wyraźnie. Tylko że Janek... wstał dawno. Piecze przecież chleb z Boenigową...

Zabił mi klina tym wyjaśnieniem, lecz nie okazałem żadnego zdziwienia. Nie wypadało. Za to ubrałem się błyskawicznie. Chciałem właśnie wyjść ze stodoły, gdy naraz zaczęły nurtować mnie wątpliwości. Odwróciłem się szybko. Karolek chował do kieszeni calówkę. Zro­zumiałe — nie naszą, lecz własną. Tę, którą wymierzał przed chwilą laskę.

— Jeśli wiedziałeś, że Piętek jest w domu — zasta­nowiłem się głośno — to dlaczego tutaj przyszedłeś?

Zmieszanie Karolka doszło do szczytu.

— Nudziło mi się czekanie zaczął bąkać niejasno; — Postanowiłem obejrzeć z bliska wasze przyrządy.

Zrobiło mi się go żal. Widać było, że czuje skruchę, że jest w wielkim kłopocie. Mimo to twarz jego nie wyrażała bynajmniej żalu. Przeciwnie — ujawniła się na niej zaczepność i ta milcząca nieufność, którą dojrzałem, gdy rozmawialiśmy pod wierzbą przy pierw­szym naszym spotkaniu. Doszedłem do wniosku, że po­stawiłem pytanie zbyt szorstko. Złagodziłem więc ton, lecz nie zaprzestałem jeszcze badania.

— A dlaczego mierzyłeś laskę? — spytałem. — Chcesz zrobić taką dla siebie?

— Z ciekawości. Ładnie wygląda...

Uspokoił się trochę. Zacząłem sobie robić wyrzuty. „Z takim chłopcem należy postępować bardzo ostrożnie. Jest chyba wrażliwszy od innych, jeśli nawet wśród rówieśników czuje się obco. Trzeba więc usuwać tę obcość..."

Podszedłem do niego i położyłem rękę na jego ra­mieniu. Odczuł widocznie, że jest to naprawdę życzliwy gest, bo uśmiechnął się lekko. To mi dodało ducha.

— Jak tam z piecem? — zagadnąłem pogodnie. — Zdążymy go dzisiaj wykończyć?

Uśmiechnął się szerzej i potwierdził natychmiast. Już w najlepszej komitywie skierowaliśmy się na podwórze, a potem weszliśmy do chaty.

— O, i zastępowy wstał dzisiaj wcześniej niż zwy­kle! — zażartowała Boenigowa, ujrzawszy nas w drzwiach. — Robotne z was chłopy.

Była to miła staruszka, przygięta wiekiem, ale pełna jeszcze życia. Przeniosłem oczy na Piętka. A jakże, był. Pochylał się właśnie w kącie nad dzieżą i miesił ciasto z wielką energią. Cóż, spełniał dobry uczynek... Nie należało mu robić wymówek, że mnie nie uprzedził, tym bardziej, że znajdował się w granicach obozu.

Pożartowałem więc z Mazurką, przyniosłem jej drze­wa do pieca, a potem udałem się nad jezioro. Było chłodno, ale bardzo przyjemnie. Powałęsałem się tro­chę, a gdy wróciłem po godzinie do chaty, bochenki już wyrastały w koszyczkach. Piętek formował właś­nie ostatni.

--- Będzie ze mnie piekarz --- mruknął wesoło.

Będzie — potwierdziła gospodyni z uznaniem. — Druh ma złote ręce do takiej roboty.

Boenigowie od początku nazywali nas wszystkich druhami. Było to bardzo miłe. Czułem się tu dobrze, tym bardziej, że zapach świeżego ciasta przyjemnie łas­kotał nozdrza. Trzeba było jednak zajrzeć do chłop­ców. Nikt nie spał. Chociaż było za wcześnie, zarządzi­łem pobudkę, takie bowiem wylegiwanie się nie miało żadnego sensu. Poranek był śliczny, należało na niego popatrzeć i odetchnąć głęboko czystym, pachnącym ży­wicą powietrzem.

W pół godziny później zabraliśmy się do śniadania. Stół był zastawiony wytwornie. Kawunia z mleczkiem, jajka, serek, masełko, ciemny chleb wiejski wyborny w smaku. Skąd się to wzięło?... Zrozumiałe, od naszych nowych przyjaciół. Cała Stara Wieś wzięła nas obecnie pod swoją opiekę i traktowała jak miłych gości. Stale ktoś dodawał coś nowego, wybór stawał się coraz więk­szy. Naszych zapasów z obozu nawet nie tknęliśmy, bo kogo by one znęciły, gdy wokół było tyle przysmaków?

Tak, nie ma w tym wcale przesady... Krępowało nas to początkowo, próbowaliśmy odmawiać. Okazało się szybko, że tak postępować nie wolno. Ludzie dawali bez wyrachowania, z wdzięczności, sympatii i — co naj­ważniejsze — z dobrego serca. Należało to uszanować. Chłopcy byli tym zachwyceni, lecz i na twarzach na­szych gospodarzy widniała radość.

O ósmej przystąpiliśmy do zajęć. Piętek odszedł z Karolkiem do pieca, ja zaś z resztą zabrałem się do zagrody Boeniga. Najpierw zarządziłem całkowitą roz­biórkę płotu, gdyż to, co było, rozpadłoby się na pewno za pierwszym mocniejszym podmuchem wiatru w czasie najbliższej jesieni. Niespodziewanie pojawił się przed nami gospodarz. Zdziwiłem się trochę, bo nie widzia­łem go od rana, więc byłem przekonany, że poszedł do żniw. Gdy zobaczył, co robimy, zmarkotniał.

No cóż... — rzekł w zamyśleniu. — Starość nie radość. Dobrze czynicie, zwalając wreszcie. Ten płot był kiedyś ładny, lecz teraz nawet psu na budę się nie zda...

Nic nie powiedziałem. W tych słowach było za dużo smutku, aby silić się na rozmowę. Postał chwilę i wszedł na podwórze, stukając ciężko trepami po bruku. Jak wszyscy Mazurzy, używał tego obuwia przy gospodar­stwie. Dopiero teraz zauważyłem, że silnie utyka. Nor­malnie poruszał się wolno, kalectwo wówczas nie rzu­cało się w oczy. Gdy jednak przyśpieszył kroku, jak to zrobił przed chwilą, widać je było wyraźnie.

Posmutniałem. Przypomniałem sobie wszystko, co opowiedział o nim Osiński. Z troską rozejrzałem się po materiale, który pozostał z rozbiórki. Szczerze chcia­łem sprawić temu człowiekowi choćby trochę radości. Niestety, wybierze się z tego niewiele. Niektóre słupy zmurszały zupełnie, sporo sztachet brakuje, a i te, które pozostały, też przedstawiają się kiepsko. W ostatecznoś­ci można by użyć ich gdzieś w głębi, ale w żadnym wypadku na froncie...

Kombinowałem na różne sposoby, próbowałem naj­rozmaitszych rozwiązań, obliczałem wielokrotnie, lecz ciągle bez skutku. Zapotrzebowanie na drzewo było ol­brzymie, nie mogło być mowy o sprowadzeniu z lasu takich ilości. Widząc, że nie ma wyjścia, postanowiłem budować z tego, co jest. Sztachety muszą pozostać te same, płot się skróci, zasłaniając chatę tylko od drogi. Wymieni się natomiast słupy, na starych bowiem nic się nie oprze...

Gdy zastanawiałem się nad tym, ukazała się pani Rojkowa. Szła w naszym kierunku. Sądziłem, że minie nas spokojnie, ale się omyliłem. Podeszła blisko i przy­stanęła. Wyglądała na rozsierdzoną.

— Cóż to jesteście tak niełaskawi dla mnie? — za­pytała z przekąsem. — Moje masło wam nie smakuje?,

Hm, nie wytrzymała!... Spodziewałem się takiego ata­ku, bo miała do niego podstawy. Była jedyną gospo­dynią we wsi, od której niczego nie przyjęliśmy. Gdy przysłała masło, odesłałem z uprzejmą podzięką. Ist­niała przecież między nami umowa specjalna.

— Jeszcze nie próbowaliśmy — odpowiedziałem usi­łując obrócić to w żart. — Ale nic straconego. Zapro­simy się kiedyś w gościnę całym zastępem. Z pewnością nikt nie będzie wtedy narzekał.

Zdawało mi się, że chce się uśmiechnąć, ale zaraz zmarszczyła brwi. Prezentowała się groźnie. Coś tam burknęła pod nosem i zaczęła się przyglądać uważnie naszej robocie.

— Rozwalacie mu? — mówiła powoli. — Po co to wszystko? —- dodała opryskliwie. — Szkoda waszego wysiłku. Drzewo nawet funta kłaków niewarte.

Miała słuszność. Też o tym wiedziałem.

— To, co zrobimy, będzie niewątpliwie lepsze od tego, co było — odparłem jednak z całym spokojem. Ze dwa lata wytrzyma.

Popatrzyła na mnie przeciągle, w jej oczach rozbłysły złośliwe iskierki. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Była to ładna kobieta i, jak mi się zdawało, wcale niegłupia. W złości traciła wiele.

— A niech wytrzyma! — mruknęła gniewnie. — Jeśli koniecznie chcecie wysługiwać się Niemcom, to się wysługujcie. Wasza sprawa, nie moja!

Spojrzała wyzywająco, jakby chciała w ten sposób wzmocnić brutalność tych słów. Wytrzymałem dobrze to uderzenie i nie odwróciłem oczu. Zachowałem przy tym zupełne milczenie.

Speszyła się nieco. Spodziewała się widocznie jakichś ostrzejszych słów i pewnie dałaby nie mniej ostrą od­powiedź. Na szczęście nic z tego nie wyszło. Poruszyła się niepewnie, a potem powoli podeszła do słupa, który Janicki właśnie wyważał z ziemi. Przyglądała się pe­wien czas, wreszcie dotknęła rygli, sprawdziła fachowo sztachety i znowu zbliżyła się do mnie.

— Chodźcie za mną — odezwała się nagle, machając energicznie ręką.

Było to trochę zaskakujące, nie rozumiałem przy tym, o co jej chodzi. Udałem się jednak za nią posłusznie. Gra szła o wielką stawkę, trzeba było wiele wytrzymać. Obejrzała się zaraz.

— Wszyscy! — krzyknęła ostro. — Cały... — zasta­nowiła się. — Cały zastęp!

Nie wiem dlaczego, ogarnęła mnie wielka wesołość. Nie czuło się obecnie w tej kobiecie gniewu, lecz zde­cydowanie i silną wolę, z czym jej było bardzo do twa­rzy. Na dobrą sprawę mogłaby nami dowodzić, gdyby tylko nabrała trochę miękkości. Komenderowała jak kapral nie znoszący najmniejszego oporu. Ostatecznie nie było to groźne. Przywołałem chłopców gwizdnię­ciem i z panią Rojkową na czele wkroczyliśmy uroczyś­cie do jej zagrody.

Zaprowadziła nas prosto do szopy. Znajdowało się tu sporo budulca, i to w dobrym gatunku. Znałem dobrze to miejsce.

— Starczy tego na płot? — spytała nie odwracając się do mnie.

Poruszyłem się chwiejnie. Zaczęło mi się coś nie podobać w tym wszystkim. Płot miała przecież dobry, a zresztą nie mieliśmy już czasu. Trzeba było kończyć ten u Boeniga.

— No, pytam: czy starczy? — głos jej zabrzmiał os­trzej niż przedtem. — Idzie mi o płot tego starego — dodała, domyśliwszy się widocznie, że zrozumiałem nie­właściwie jej pierwsze słowa. — Nie mój.

To dopiero wyprowadziło mnie z równowagi, byłem przekonany, że kpi. Mogłem na wszystko pozwolić, ale nie na żarty z mojego nieszczęśliwego staruszka. „Ko­walski"!... — to wewnętrzne ostrzeżenie zdążyło przyjść jeszcze na czas i powstrzymało mnie od wybuchu. Po­stanowiłem potraktować jej pytanie poważnie.

--- Starczy — odparłem rzeczowo. — Na front na pewno, a chyba pozostanie także trochę na boki.

--- No, więcej nie mam — westchnęła lekko i wresz­cie spojrzała na mnie. — Zróbcie tymczasem z tego, co jest. Zobaczy się później...

Była szczerze zmartwiona. Zdumiałem się tą jej nag­łą przemianą, opadły mnie najrozmaitsze uczucia. A więc to nie są bynajmniej żarty! Traktuje tę sprawę na serio. Co się z nią stało?...

Stałem ciągle niezdecydowany i oszołomiony. Niczego nie mogłem zrozumieć.

— Na co czekacie? — pognała gderliwie. — Wynoś­cie wszystko do zagrody Boeniga!

Zdecydowałem się w jednej chwili. Brać, to brać! Spadało nam to jak z nieba i nie należało tracić okazji. Nie miałem tu zresztą nic do gadania. Ona rozkazywała, nie ja. „Czajki" zaczęły wynosić z pośpiechem, pewnie rozumowały podobnie. W tym momencie wybiegł z cha­ty wzburzony gospodarz.

--- Co wy robicie? — wykrzyknął. — Kto wam pozwolił?

--- Odczep się! — wpadła na niego Rojkowa wściek­le. — Nie wtrącaj się do tych spraw! Idźcie — zwróciła się do nas znacznie łagodniej — i przybywajcie po resztę. Nie zwracajcie na niego uwagi.

Gospodarz poczerwieniał na twarzy, lecz nie odezwał się więcej. Odsunął się, my zaś ruszyliśmy żwawo i byliśmy wkrótce z powrotem. Chłopcy zabrali resztę, chciałem się udać za nimi. Gospodyni mnie zatrzy­mała.

— I gwoździ chyba nie macie — przemówiła zafra­sowana. — Przynieś tu skrzynię! — rozkazała mężowi.

Trzeba przyznać, że energiczna z niej była kobieta. Człowiek orientował się od razu, kto tutaj rządzi. Ro­jek był wściekły, widać to było wyraźnie. Otworzył nawet usta, aby się przeciwstawić. Jedno jej spojrzenie wystarczyło jednak, aby mu zabrakło ochoty.

Gdy zobaczyłem po chwili skrzynię, aż mi oczy zalśniły z radości. Bogactwo było olbrzymie. Przynieśliś­my wprawdzie trochę gwoździ z obozu, lecz pozostało ich niewiele. Byłem przygotowany, że będziemy je musieli zastępować drewnianymi ćwiekami. Teraz odpadły wszelkie kłopoty.

Wziąłem jednak tylko garść. Gospodarz tak spoglą­dał, jakby zamierzał mnie zamordować. Rojkowa spos­trzegła natychmiast tę wstrzemięźliwość i domyśliła się także powodu.

— Więcej, więcej — zachęciła życzliwie i uśmiech­nęła się po raz pierwszy. — Nie należy bać się tego bizona — dodała, wskazując poufale na męża. — Nie jest on taki straszny, na jakiego wygląda.

Widząc zaś, że jeszcze się waham, szturchnęła mnie w bok.

— Nie można dojść z wami do ładu — mruknęła rozweselona. — Zabierzcie całą skrzynię. Tak będzie najlepiej. Czego nie zużyjecie, przyniesiecie z powro­tem.

To rzeczywiście było najlepsze wyjście. Przywołałem Janickiego, który czekał na mnie z ostatnią deską i przyglądał się w milczeniu tej scenie. Chwyciliśmy skrzynię i ruszyliśmy. Rojkowa odprowadziła nas do bramy.

--- Chyba dobrze zapłaciłam wam za naprawę studni? — zapytała przekornie. — Nie będziecie mieli do mnie pretensji?

--- Bardzo dobrze — potwierdziłem wesoło. — Ależ staruszek ucieszy się, gdy skosi swe zboże i powróci do domu!

Rojkowa jakoś niedbale machnęła ręką.

— Jakie tam swoje zboże!... — mruknęła cierpko. Przystanąłem raptownie. Coś mnie uderzyło w tych słowach i geście.

— On nie ma ziemi? — zapytałem zdziwiony.

— Ma, przecież z niego gospodarz. Jednakże corocz­nie pomaga najpierw tej rodzinie zza Buga, gdzie są tylko kobiety. Dopiero potem idzie do swego.

Spojrzałem na nią uważnie.

— A więc to rzeczywiście jest dobry człowiek — przemówiłem powoli. — Słusznie go otaczamy szacun­kiem.

Rojkowu pokiwała głową melancholijnie.

— Ano, może i tak... — rzekła bijąc się z jakimiś myślami. — Patrzy się często na coś latami i nic nie można zobaczyć. Aż niespodziewanie człowiek szerzej otwiera oczy. I wtedy dopiero widzi...

Nie dokończyła zdania, lecz wiedziałem, o co jej cho­dzi. Uśmiechnąłem się do niej serdecznie. Przełamała się w sobie, to było pewne. Twarz jej rozpogodziła się i stała się bardzo przyjemna.

Odeszliśmy. Byłem ogromnie rozradowany. Co praw­da trochę mnie niepokoił gospodarz. Nie wiem dlaczego, jego wzburzenie dziwnie mi przypominało strażnika z ochrony lasu w chwili, gdy oskarżał „Niemców" o pod­palenie. A do tego ten ślad... Ślad Wyszczerbionej Pod­kowy, świadczący, że z gospodarzem łączyły go poufałe stosunki...





Sprzysiężenie






W obozie zastaliśmy tylko „Niedźwiedzie". „Kruki" odeszły do Zabłocia. Tę wieś odkryły gdzieś na wscho­dzie i pomagały tam obecnie przy żniwach. Przybyło nam więc zajęć, gdyż trzeba było pracować i za nich, lecz bynajmniej nie narzekaliśmy. Przecież i nas mu­sieli zastępować inni przez ostatnie trzy dni.

Raport o naszej pracy w Starej Wsi wywołał duże zaciekawienie. Pytaniom nie było końca. Szczególnie druh kwatermistrz wydawał się bardzo przejęty.

— Trzeba będzie zająć się tym Boenigiem — odez­wał się w pewnej chwili. — Niewielu tu pozostało przy życiu członków dawnego Związku Polaków.

Poparłem gorliwie ten pomysł i znaleźliśmy wśród wszystkich poklask. Przeszliśmy następnie do innych spraw, a gdy skończyliśmy naradę, druh lekarz mrug­nął na mnie wesoło.

— A teraz przyznaj się — rzekł żartobliwie — co tam kryjesz w zanadrzu? Czym nas „Czajki" zaskoczą w najbliższych dniach?

Stropiłem się nieco. Nie lubiłem zwierzać się za wcześnie z projektów, gdyż nie wszystko udaje się lak, jak człowiek by chciał. Zresztą sam nie byłem zbyt pewny słuszności naszego nowego projektu. Wydawał ml się dość niebezpieczny,

— Piętek postanowił zbudować piec — bąknąłem ostrożnie.

Kwatermistrz zerwał się z miejsca.

— Jaki piec? — wykrzyknął. — Taki normalny, do chleba?

Poczułem się raźniej. Nie mógł to być głupi pomysł, jeśli on od razu tak skacze. Ten człowiek potrafił od­różnić ziarno od plewy. Potwierdziłem skinieniem.

— Ach, te „Czajki"! — uniósł się znowu. — Nie za­braknie im nigdy konceptu. Dawno nosiłem się z takim zamiarem. Czy wiecie, ile zaoszczędzilibyśmy na tym pieniędzy?

Zaczął wyliczać gorączkowo, jaka jest różnica między ceną chleba a mąki. No cóż — zawsze był z niego doskonały gospodarz... Rozumiałem go dobrze, ale wie­działem również, że wykonanie nie należy do łatwych. Wyraziłem głośno swoje obawy. Wbrew przewidywa­niom spotkałem się tylko z zachętą.

— Tak czy owak — drużynowy zakończył sprawę — tę robotę warto wykonać. Jeśli nawet nie będziemy jedli chleba z naszego pieca, to przynajmniej wyszko­limy zdunów. A to też nie jest bez znaczenia. Takiej sprawności nie mamy dotąd w drużynie.

W ciągu następnych dni gromadziliśmy materiał. Piętek pracował rozważnie. Umiejętnie dobierał kamie­nie, bo przecież cegieł nie było. Glinę zwoziliśmy ło­dzią z przeciwległego brzegu jeziora. Gdy zaś wszyst­kiego było już pod dostatkiem, niespodziewanie przy­był do obozu niezwykły gość: Karol Osiński ze Starej Wsi!

Tak, Piętka nie poniosła zarozumiałość i pewność siebie, jak to zdarza się często w tego rodzaju przy­padkach. Nauczył się wiele, lecz nie był jeszcze pe­wien swych sił. I słusznie. Mile mnie to zaskoczyło, ale nie więcej niż fakt, że zdołał namówić tego nieufnego chłopca na tak daleką wyprawę. Początkowo Karolek był rzeczywiście trochę onieśmielony. Gdy jednak zjadł razem z nami śniadanie, a potem stanął z Piętkiem przy kamieniach i glinie, nabrał od razu pewności. Pozostawiłem im do pomocy czterech chłop­ców, z resztą zaś udałem się w las na zwykłe ćwicze­nia. Wróciwszy w południe, ujrzeliśmy już fundamen­ty, wieczorem zaś piec był całkowicie gotowy.

— Druhu kwatermistrzu — zawołał wesoło Piętek, gdy zebraliśmy się koło niego — mąka na jutro!

Przyboczny wyprężył się natychmiast jak struna.

--- Tak jest! — zameldował służbiście. — Mąka dla zastępu „Czajek" na jutro. Ale co się stanie — dodał udając głęboką zadumę — jeśli z tej mąki nie będzie chleba? Kto nam pokryje straty?

--- Harcerz Piętek z zastępu „Czajek"! — padła na­tychmiast odpowiedź.

--- Cały zastęp „Czajek"! — poprawił go z oburze­niem Janicki. — Co to, Piętek sierota?

Naokoło rozległy się brawa, a mnie serce rosło z du­my, bo wszyscy chłopcy stanęli za nim murem. Oczy­wiście była to praca całego zastępu, a więc i wspólna odpowiedzialność. Rozumieli to dobrze.

Dopiero gdy rozeszliśmy się, zaczął mną targać nie­pokój. Gdyby kazano mi zbudować dom, mniej bym się martwił aniżeli o piec. Tam ma się do czynienia z twardym materiałem, który nie zawiedzie nigdy, jeśli zostanie prawidłowo użyty. Co innego z piecem, a zwłaszcza z mąką, którą się wkłada do niego w posta­ci placków. Sypkie to, lepkie, rośnie samo, a i w piecu potrafi wyczyniać najrozmaitsze kawały. Uda się albo i nie. Na dwoje babka wróżyła. Skinąłem nieznacznie na Piętka i odeszliśmy poza namioty.

— Nie będzie kompromitacji? — zapytałem niepew­nie. — Skąd weźmiesz koszyczki i dzieżę?

— Wszystko będzie — mrugnął na mnie porozumie­wawczo. — Proszę tylko o zwolnienie mnie i Malczaka na jutro. A poza tym — o oddanie nam łodzi.

Przyjrzałem mu się bacznie. Był, jak zawsze, bardzo poważny, chociaż czuło się, że jest przepełniony wew­nętrzną radością. Nie należało wyciągać z niego zbyt wiele.

--- Dobrze — zgodziłem się bez zastrzeżeń — załat­wię to z drużynowym. Podaj tylko kierunek.

--- Stara Wieś.

Tak, zrozumiałe, pewnie wypożyczy wszystko od Boenigowej. Skinąłem głową potwierdzająco. Słyszałem już, że nasze jezioro łączy się z Cichym, a to ułatwia sprawę. Przynieść wszystko na plecach nie byłoby łat­wo.

— W porządku — potwierdziłem powtórnie. — Na­nieś przy okazji ten odcinek na szkic. Może czegoś ci jeszcze potrzeba?

Przechylił głowę, zastanawiając się nad czymś głę­boko.

— Tak — przyznał po chwili. — Czy Karolek może przenocować w moim namiocie? Uprzedził rodzinę, że dzisiaj nie wróci, a u mnie będzie mu najprzyjemniej.

To rozumiało się samo przez się. Odpłynęli po śnia­daniu. Odprowadziłem ich do brzegu, pożartowałem i podziękowałem Karolkowi za oddaną naszemu zastę­powi przysługę, a gdy uderzyli wiosłami w wodę, za­wróciłem do namiotów. Wartownicy niespodziewanie ostrzegli, że zbliża się nowy gość. Nadjeżdżał na ro­werze nasz sympatyczny leśniczy. Wbiegłem do swego namiotu, aby wziąć różne obliczenia i szkice, bo trzeba było złożyć rachunek.

— Jak tam — poruszył tę sprawę po powitaniu — nie uszkodziliście mi zbytnio lasu?

Oczywiście był uprzedzony o wszystkim. Podałem mu szczegółowe rysunki. Wykorzystaliśmy w Starej Wsi tylko pięć drzewek, gdyż dzięki pomocy Rojkowej nie było ich więcej potrzeba. Każde było dokładnie wymierzone i opisane na szkicu, wszystkie należały do braków. Leśniczy był zachwycony, gdy dokładnie obejrzał.

— Nadzwyczajne! — wykrzyknął. — Nie przypusz­czałem nawet, że prowadzicie tak porządnie każdą ro­botę. Co za dokumenty! Muszę pochwalić się nimi w dyrekcji.

Gdy zaś podałem mu jeszcze kartkę, na której prze­liczyłem zużyte drewno na metry kubiczne, wydał się bardzo przejęty.

— Ech, gałęzi nie będziemy brali pod uwagę — prze­mówił powoli. — Poza tym zwrócę się do nadleśnic­twa, aby i za drzewo wam nie policzono. Nie zużyliście go przecież dla siebie.

Na to nie mogłem się zgodzić. Nie tyle szło mi o za­płatę, by wyniosłoby to pewnie niewiele, ile o samo drzewo. Stanowi ono dziś bezcenny surowiec, więc na­leży oszczędzać. Jeśli zdecydowaliśmy się zastąpić je szyszkami, musimy to zrobić. Wyjaśniłem mu sprawę. Pokiwał głową z uznaniem i uśmiechnął się tak przy­jemnie jak ojciec, któremu syn przysporzy niespodzie­wanie radości. Rzeczywiście był bardzo miłym człowie­kiem.

— Niech więc tak będzie, jak chcecie — zgodził się. — Gdyby wszyscy byli tacy jak wy — westchnął — znikłoby wiele kłopotów. Puszcza żyłaby spokojnie, po­żytek by rósł...

Chwycił mnie za serce. W tych słowach kryło się dużo szczerego uczucia.

— Niestety — mówił dalej po chwili — ciągle jest źle. Są tacy, którzy wybijają zwierzynę. Są inni, którzy wycinają drzewo bez zezwolenia. Robią to przy tym bezmyślnie, niszcząc wszystko, co im wpadnie do ręki. Ale już najgorsi są ci, którzy podpalają las...

Nadstawiliśmy uszu. Poruszył sprawę, która nam nie dawała spokoju. Czyżby śledztwo w sprawie pożaru dało jakieś wyniki?

--- Podpalają? — wpadłem mu w słowa. — Celowo? Schwytano kogoś?

--- Jeszcze nie... — leśniczy zawahał się, jakby te słowa nie chciały mu przejść przez gardło. — Zdaje się jednak, że to rzeczywiście zrobili Niemcy...

Moje „Czajki" pobladły z wrażenia. Brały tę spraw tak samo gorąco jak ja.

— Niemcy czy Mazurzy? — spytałem.

Leśniczy poruszył się w zakłopotaniu. Spojrzał na mnie uważnie i nagle sposępniał.

— Nie mogli tego zrobić Mazurzy, którzy czują się Polakami — odparł wymijająco.

Widać było, że ta rozmowa zaczyna mu ciążyć. Pew­nie żałował w duchu, że ją w ogóle rozpoczął. Posta­nowiłem Jednak nic ustępować i wydobyć jeszcze z nie­go, co tylko się da.

— Znaleziono jakieś dowody? — zadałem nowe py­tanie.

— Znaleziono. Podobno są nawet świadkowie.

Tego się nie spodziewałem. Sądziłem, że wszystko ciągle opiera się na domysłach. Ale jeśli zdobyto do­wody... Zwiesiłem głowę bezradnie, chociaż narastał we mnie coraz ostrzejszy bunt.

— Kto znalazł te dowody? — odezwałem się znowu. — Milicja?...

Leśniczy pokręcił głową.

— Nie — zaprzeczył powoli. — Milicja twierdziła do­tąd, że ogień zaprószył przypadkowo jakiś turysta.

Ha, więc tak! Jeśli nie milicja, to kto?"... Poczułem, że płonie mi twarz.

— A więc ten strażnik z ochrony! --- wybuchnąłem, przestając nad sobą panować. --- Ten, który nie uznaje polskości Mazurów!

Leśniczy nic nie odpowiedział. Zapadło naokoło przy­tłaczające milczenie. Kwatermistrz zakasłał w zakłopo­taniu.

— Wybierałem się właśnie do pana — przemówił os­trożnie, ale zaraz nabrał zwykłej mu werwy. — Jesteś­my w potrzebie. Zabrakło nam drzewa na mostek.

Leśniczy zwrócił na niego zamyślone spojrzenie.

— Chcecie budować jeszcze jeden? — zapytał jakby zdziwiony. — Przecież droga jest już w należytym po­rządku. Mostki są wszędzie. Ten zaś ostatni — dodał ożywiając się szybko — ten za miejscem pożaru, jest śliczny. Co za wspaniała robota! Stałem tam wczoraj przez pół godziny i podziwiałem. Wszystko wykonano tak pięknie, że nie można oderwać oczu.

W jego głosie czuło się szczery entuzjazm, nas na­tomiast ogarnęło głębokie zdumienie. O jakim mostku on mówi? Przecież ten ostatni miały zbudować „Kruki", lecz, budulec rozpłynął się nagle w powietrzu...

Spojrzeliśmy pytająco na Jankowskiego. Nie, on nie mógł mieć nie z tym wspólnego. Kręcił głową, wzru­szał ramionami, wreszcie jakby w złości zacisnął zęby. Nie ulegało wątpliwości: był tak samo zaskoczony, jak my. A że i leśniczy dostrzegł wreszcie to powszechne zakłopotanie, drużynowy, nadrabiając miną, zaczął mu opowiadać z humorem o „duchach", płatających nam ciągle psie figle. Przestało mnie to wkrótce intereso­wać, więc odsunąłem się nieznacznie i powlokłem w stronę jeziora. Myśli kłębiły się gwałtownie, narastał w sercu coraz większy niepokój. Za dużo w tym wszystkim tajemnic. Miał być most, a zniknął, lecz nagle zbudował się sam. Coś wyje po nocach, a nie możemy nawet ustalić, co to za stwór. A przy tym ta główna sprawa, ta najbardziej bolesna. Milicja szukała spraw­ców pożaru, lecz doszła do wniosku, że był on dziełem przypadku. Kto inny jednak postanowił temu zaprze­czyć. Szukał dowodów i podobno znalazł. Podpalacz został wykryty!...

Stanąłem nad wodą. Patrzyłem w dal, lecz niczego nie mogłem zobaczyć. Oczy przesłaniała mi jakaś mgła, a w niej migał nieustannie obraz strażnika. Czerwona z gniewu twarz, rysująca się na niej nieprzyjemnie zaciętość w chwili, gdy zaprzecza polskości Mazurów. Niewątpliwie to on wynalazł tego rzekomego złoczyń­cę. I z pewnością kogoś spośród Mazurów. Kogo on ma na myśli? Kogo...

Odwróciłem się powoli, bo każdy ruch sprawiał mi ból. Dostrzegłem nagle coś niezwykłego. Oto nierucho­mo i karnie, w zupełnym milczeniu stały w pobliżu w komplecie „Czajki" i spoglądały na mnie w napięciu. Oprzytomniałem natychmiast.

--- Chłopcy — przemówiłem twardo — dość tych zaga­dek! Nie wolno dopuścić do uwięzienia niewinnego czło­wieka. Musimy rozplatać ślady. Mazur nie mógł po­pełnić tej zbrodni!

--- Tak jest, druhu zastępowy — odpowiedzieli równo jak jeden mąż. — Mazur jest przecież Polakiem!

Rozumieli wszystko tak samo dobrze, jak ja. Zacis­nąłem szczęki. Strażnik nie wygra walki! Za nim i za jego świadkami, czułem to mocno, kryje się fałsz!





Tajemnica leśnego strumyka





Dzień zaczął się pracowicie. Zdjęliśmy koce z dzie­ży, którymi była otulona przez noc, aby zachować cie­pło, i zabraliśmy się do wyrabiania bochenków. Przed śniadaniem poszły wszystkie do pieca.

Byliśmy wolni. Piątek z Janickim pozostali na stra­ży, ja zaś z resztą zastępu ruszyłem z pośpiechem w las. Po wczorajszej rozmowie z leśniczym opanowa­ła nas jakaś gorączka. Zaczęliśmy zdawać sobie spra­wę, że zbliżamy się do decydujących rozwiązań. I co­raz silniej nurtowała nas obawa, że z naszymi bada­niami możemy nie zdążyć na czas.

Znaleźliśmy się wreszcie przy mostku, pierwszym celu naszej dzisiejszej wyprawy. Był on niewielki, dwumetrowy, lecz prezentował się okazale. Od razu zro­zumiałem, dlaczego leśniczy nie mógł od niego oderwać oczu. W czterech rogach były ustawione słupki granicz­ne, połączone z boków balustradkami. Całość rzeczy­wiście wyglądała ładnie, wszystko było wygładzone i osadzone niezbyt wysoko, z dużym poczuciem smaku. To nam jednak nie zaimponowało; w innym miejscu postawiliśmy mostek wcale nie gorszy. Zeszliśmy ni­żej, gdzie strumyk sączył swe wody. Tu dopiero budowniczowie pokazali swoje mistrzostwo. Szerokie, płaskie kamienie, ułożona jedne na drugich i staran­nie do siebie dopasowane, tworzyły ściany równe i gład­kie. Mogły one udźwignąć nie tylko największe cięża­ry, ale i wytrzymać najsilniejszy napór wiosennych wód.

Otarłem pot, który wystąpił mi niespodziewanie na czoło. Znałem się na dobrej robocie i potrafiłem ją nale­życie ocenić. Ten, kto ją tutaj wykonał, przewidział wszystko. 1 co najważniejsze, włożył w nią długotrwa­ły, ogromny trud. Ale nie był to Jankowski! Drzewo było przez niego przygotowane, to fakt. Kamieni za to on nie sprowadził. Wiedziałem na pewno, że nawet o nich nie myślał. Byliśmy wszyscy zdania, że drew­niane filary wystarczą na kilka lat, toteż nie sililiśmy się na roboty bardziej solidne. Nie było potrzeby, a zresztą i czasu by nam zabrakło. Samo wyszukanie takich kamieni zajęłoby całe tygodnie.

Nasuwały się dziesiątki pytań, na które trudno było znaleźć odpowiedź. Postanowiłem użyć do ich rozwią­zania sił całego zastępu.

— Jakie wnioski? — spytałem.

Słowa padły nieco szorstko. Nie mogłem dojść jesz­cze do siebie z wielkiego zdumienia. Mieliśmy do czy­nienia z nie byle jakim fachowcem.

Kaźmierczak zdjął buty i wszedł w wodę, pod most. Ostukał ze wszystkich stron, a potem sprawdził uważ­nie spojenia.

--- Osadzono kamienie na glinie — mruknął z nie­zadowoleniem. — To nie było potrzebne. Woda zmyje przy najbliższej okazji.

--- Ech — Malczak zbył tę uwagę lekceważącym machnięciem ręki — kamień wspiera się mocno o ka­mień i to najważniejsze. Zaprawa została dodana tylko dla ładnego wyglądu.

Słusznie. Z zewnątrz o to z pewnością chodziło. Na­tomiast tam w głębi, między kamieniami, glina była konieczna. Niezłe to wiązanie, gdy brakuje cementu. Wspomniałem o tym i zacząłem ciągnąć dalej za język. Kaźmierczak chwycił ślad, można było wiele wyczy­tać z jego drobnych spostrzeżeń.

— O czym to wszystko świadczy? — zadałem nowe pytanie. — Kto zbudował ten mostek?

Nie spodziewałem się odpowiedzi. Szło mi tylko o wy­wołanie dyskusji. Wbrew mym przypuszczeniom Kaź­mierczak okazał się nadspodziewanie wymowny.

— Kto zbudował, nie wiem — przemówił bardzo rozsądnie. — Mogę tylko stwierdzić, że nie pracował tu jeden człowiek, lecz wielu. Czas mieli krótki na wy­konanie, potrzeba więc było dużo rąk i jednolitej ko­mendy. Działali przy tym w nocy. W dzień spostrze­głyby ich nasze patrole...

Zaciął się nagle i raz jeszcze obmacał ściany.

--- Tak — potwierdził po chwili — budowali w no­cy, tylko przy blasku księżyca i gwiazd. Dlatego roz­mazali tu i ówdzie glinę, czego by nie zrobili przy jas­nym świetle. Poza tym jednak robota jest bardzo sta­ranna. Dowodzi ona, że znacznie wcześniej przemyśle­li dokładnie plan.

--- Już wiem! — Malczak wtrącił zapalczywie swo­je trzy grosze. — Musi to być jakaś harcerska druży­na. Nikt inny nie zdobyłby się na taki niepotrzebny wysiłek.

--- Nie ma w okolicy żadnej drużyny — przeciwsta­wiłem się stanowczo, przypominając sobie zapewnie­nia, które złożył kwatermistrz. — Przeczą temu zresz­tą kamienie. Widzicie, jak są one starannie dobrane? Ten, kto je tu przyniósł, musiał świetnie znać teren i wiedzieć z góry, gdzie się one znajdują.

Argument był mocny. Spotykało się niekiedy takie kamienie nad brzegiem jeziora, lecz rzadko. Wiedzieliś­my z doświadczenia, jak o nie trudno. Szukaliśmy ich przecież na piec.

— Tak, druh zastępowy ma słuszność — poparł mnie Rubel z namysłem. — Tylko ludzie miejscowi mogli dokonać tej pracy. Ale kim cni są? Nie robotnikami, to pewne. Ci nie kradliby mostku, aby ustawić go w nocy. I nie gospodarzami, bo przecież ci mają dość swojego zajęcia. I nie chłopcami. Tu działali doskonali fachowcy...

Na tym urwał. Niczego więcej nie można było wy­jaśnić.

Obejrzeliśmy raz jeszcze wszystko, a potem zaczęliś­my myszkować w pobliżu. Tak, ślady były. Niekiedy głębokie i nawet bardzo wyraźne, jak to zwykle bywa, gdy chodzi się z ciężarem po podmokłym gruncie. Najprzykrzejsze, że nic nie mówiły. Ich wielkość była po­tworna, kształtem przypominały prostokąt. Malczak zaczął snuć najrozmaitsze domysły. Kaźmierczak prze­ciął je krótko:

— Nic wygłupiałbyś się. Przecież to jasne. Przycze­pili deseczki do nóg, aby wprowadzić nas w błąd.

Niestety, tak właśnie musiało być. Komplikowało to sprawę. Mieliśmy do czynienia z ludźmi, którzy zacie­rali ślady celowo i znali się na tym dobrze. Myśl o obcej drużynie harcerskiej nasuwała się coraz natar­czywiej, chociaż temu przeczyły informacje otrzymane od kwatermistrza.

Przerwałem dyskusję i ruszyliśmy w kierunku je­ziora. Trop był tutaj przejrzysty, przypominał ścieżkę wydeptaną dziesiątkiem nóg. Oczywiście żadnych od­cisków nie było. Wymieciono wszystko wypróbowanym sposobem — za pomocą przeciąganych po ziemi gałęzi. Za to ta smuga doprowadziła nas w inne miejsce, nie mniej ciekawe niż mostek. Najpierw ujrzeliśmy nie­zbyt wysoki świerkowy zagajnik. Był zwarty i nieprze­nikliwy, prawdziwy gąszcz utkany z na pół wyschnię­tych konarów, stanowiący pewnie matecznik. Wdarliś­my się w głąb wąskim przejściem, wyrobionym przez tych, którzy tu byli przed nami.

Tak, stamtąd właśnie wynosili kamienie na funda­menty... Ukazało się naszym oczom rumowisko, o któ­rym dotychczas nie mieliśmy najmniejszego pojęcia. Budulca było tu w bród; gdyby nie rosnące drzewka, można by uruchomić całą kopalnię. Mielibyśmy mniej kłopotu z piecem, gdybyśmy dokonali wcześniej tego odkrycia.

Obejrzeliśmy wszystko, stwierdziliśmy, że tutaj ukrywano drzewo przeznaczone na mostek, porobiliś­my szkice, a potem wróciliśmy na stare miejsce. Zna­leźliśmy rumowisko, ale nie sprawców. Tych należało szukać gdzie indziej.

Pokręciłem się naokoło, nie bardzo wiedząc, jak mam dalej postąpić. W promieniu dwudziestu metrów koń­czyły się wszelkie ślady. Tu pracowali na deskach. Da­lej — tak można było przypuszczać — nikogo nigdy nie było. Skończyli pracę i zniknęli. Zapadli się w zie­mię albo unieśli do nieba. Jak w bajce...

Druhu zastępowy — wezwał mnie Rubel niespo­dziewanie — znalazłem coś ciekawego.

Podszedłem do niego z pośpiechem. Klęczał nad stru­mykiem i uważnie wpatrywał się w wodę. Zrobiłem natychmiast to samo. Była ciemna, jak to zwykle w le­sie, lecz przezroczysta. Pod nią, na dnie, widniało spo­re wgłębienie.

— Mamy ich! — mruknął Rubel w zachwycie. — Uciekli tędy. Sprytny naród, ale nie sprytniejszy niż „Czajki"!

Postawiłem zastęp na nogi. To istotnie było wielkie odkrycie, ogarnęło wszystkich wzruszenie. Na cześć Rubla wzbiły się gromkie wiwaty, a i ja od razu poczułem się raźniej. Plan dalszych dociekań nie nastrę­czał żadnych trudności. Rozstawiłem chłopców po obu stronach strumyka, zamierzając ruszyć pod prąd. W tym momencie na drodze ukazali się Piętek i Ja­nicki. Dźwigali na plecach wyładowane mocno plecaki.

— Co z chlebem? — powitałem ich pełnym niepoko­ju pytaniem. — Udał się? Wyjęliście już z pieca?

Zamiast odpowiedzi Piętek wyciągnął ślicznie przy­rumieniony bochenek. Oczy wszystkim rozbłysły.

— Przyniosłem na spróbowanie — mruknął udając wielkiego skromnisia. — Ocenicie najlepiej sami. Ko­menda jest zachwycona.

Zaczął kroić i częstować uprzejmie. Z pewną obawą zatopiłem zęby w otrzymanej kromce, lecz natychmiast ogarnęła mnie niezwykła wesołość. To naprawdę był chleb! Wspaniały chleb wiejski na zakwasie, nie róż­niący się niczym od tego, który jedliśmy u Boenigowej!

Zrozumiałe, że nie tylko ja patrzyłem w tej chwili na Piątku Jak na bohatera, który postawił wysoko ho­nor naszego zastępu. Słowom uznania nie było końca. Udawał, że ich wcale nie słucha. Rozładowywali z Ja­nickim swoje plecaki.

— Przynieśliśmy prowiant na cały dzień — zaczął wyjaśniać, gdy uciszyło się nieco. — Druh drużynowy doszedł do wniosku, że możemy nie zdążyć na obiad. Chyba ma słuszność.

Ucieszyłem się z tego. Nasza praca zapowiadała się bardzo poważnie, nie należało się od niej odrywać. Ka­załem, więc równomiernie rozdzielić zapasy na wszy­stkich, aby nikomu nie było ciężko. Zdawało mi się, że rozdano je sprawiedliwie, gdy naraz zastanowił mnie plecak Janickiego. Nie był on z wielkości podob­ny do innych.

— Co tam w nim jeszcze kryjesz? — zapytałem we­soło, będąc przekonany, że zabrał z sobą jakieś zby­teczne rzeczy, które dadzą mu się we znaki w dalszej wędrówce.

--- Glinę — odparł bez zbytniego zachwytu.

--- Glinę?... A po co?

— Będzie nam potrzebna — odpowiedział za niego Piętek. — Czy druh widzi — wskazał na resztkę chle­ba — te nierówności na skórce? Siady koszyczka. Każ­da witka jest tu dokładnie odbita.

Nie bardzo go mogłem zrozumieć. Poruszyłem się niecierpliwie:, co tym chłopakom wpadło znowu do gło­wy? Co ma glina do chleba?

— Otóż, gdy na to spojrzałem po raz pierwszy — wyjaśnił z rosnącym zapałem — przyszło mi na myśl, że w glinie można odcisnąć wszystko tak samo. A to jest ważne. Tropów nam ciągle przybywa, lecz nie zawsze są one dość wyraźne i zrozumiałe. Gdy będziemy mieli ich dokładne modele, mniej będzie błędów.

Tak, błędy się zdarzały, to prawda. Pomysł był do­skonały. Powstanie w ten sposób małe muzeum, na którym można będzie się kształcić nawet w obozie. Nie było nad czym się zastanawiać, przyjąłem go bez za­strzeżeń.

Chleb zniknął, ruszyliśmy wkrótce w obranym po­przednio kierunku. Z początku maszerowaliśmy żwa­wo, spodziewając się, że lada chwila ujrzymy ślady na brzegu. Ci, których śledziliśmy, okazali się jednak sprytniejsi. Nie wychodzili z wody i wreszcie zaczęli nas przerażać swą wytrwałością. Uszliśmy już może ze trzy kilometry — i nic! Do serc zakradało się po­woli zwątpienie. Czy słuszne były nasze domysły? Czy rzeczywiście wykorzystali tę drogę do ucieczki od mo­stku?...

Przystanęliśmy, bo Rubel pochylił się właśnie nad strugą. Podłoże było w tym miejscu piaszczyste, prąd wymiótł wszystko. Przesunęliśmy się nieco dalej, aby w wygodniejszym miejscu przeprowadzić badania. Ko­ło grubego konara, który wbił się tu pewnie w ziemię w czasie jakiejś dawnej ulewy, utworzyło się rozle­wisko.

— Jest! — ucieszył się Rubel głośno. — Szli tędy na pewno.

Sprawdziłem. Zatrzymane przez gałąź liście i trawy zmieszały się z ziemią i gniły tu pewnie od lat. Siady odcisnęły się w nich bardzo wyraźnie.

Niestety, to było wszystko. Uszliśmy jeszcze z kilo­metr, znów zaczęło mnie ogarniać zwątpienie.

— Druhu zastępowy — padł nagle meldunek z przo­du — „Ścięty Obcas" przechodził tędy niedawno!

Uff, a to niespodzianka!... Odetchnąłem głęboko i za­trzymałem oddział. Co tu robił ten dobrze nam znany człowiek ze Starej Wsi? Nastawiłem kompas, aby ustalić swe położenie. Według moich obliczeń stąd do Ci­chego Jeziora było przynajmniej trzy kilometry. A przy tym znajdowaliśmy się w miejscu odludnym, z dala od wszelkich dróg...

Sprawdziłem trop. Biegł w poprzek strumyka, śmia­ły i wyrazisty. Ten, kto go pozostawił, znał dokładnie swój cel i dążył tam z wielkim pośpiechem. Piętek przyskoczył szybko.

Doskonale — ucieszył się głośno — zaczniemy za­tem od niego. Glina!

Janicki wyciągnął ją natychmiast z plecaka. Rozwi­nął liście, w których była złożona dla utrzymania wil­goci, a potem oderwał grudkę i zaczął ją rozwałkowywać na plaster. Widocznie przemyśleli dokładnie w dro­dze te wszystkie czynności, bo obecnie pracowali pra­wie bez słów. Tamten jeszcze nie ukończył swojej ro­boty, a Piętek już przykładał calówkę do odcisku w ziemi, po chwili zaś zaczął przenosić wymiary na glinę, odcinając zręcznie nożem niepotrzebne kawałki.

Tak — mruknął zadowolony — ten ślad nastrę­czał niejednemu z nas poważne trudności. O, patrzcie! — zwrócił się do chłopców, którzy zgromadzili się na­około. — Większość ludzi zdziera obuwie z boków. Ten obcas jest mocno ścięty do tyłu. Równiutko, pośrodku. O czym to świadczy? O słabej woli.

Przygniótł wyrobioną w glinie podeszwę i charakte­rystyczne ścięcie zarysowało się ostro. Gdyby to wszy­stko pomalować na czarno, nie odróżniłoby się w pier­wszej chwili od buta. Praca była bardzo dokładna.

Odszedłem, aby rozejrzeć się w sytuacji. Ślad był ciekawy, zaskakujący, stosunkowo świeży. Nie mógł mieć chyba nic wspólnego z tropem, po którym dotąd szliśmy. Którego z nich teraz pilnować?...

Doszedłem do wniosku, że oba są ważne. Ścięty Obcas nigdy nie budził ufności, a jego obecność w tym zapadłym zakątku nasuwała wiele podejrzeń. Ale i tam­tych nie mogliśmy porzucić. Ich działalność była rów­nież niezwykła.





Niesamowita potyczka




Strumyk wił się coraz bardziej kręto. Ginął na prze­mian w sitowiu lub wśród pochylonych nad nim ga­łęzi, ale nie znikał. Za to często wprowadzał nas w błąd. Wydawało mi się niekiedy, że jesteśmy w pobliżu obo­zu, to znów nabierałem przeświadczenia, że przecho­dzimy przez mroczny Ponury Bór. Były to oczywiście złudzenia. Drzewa i krzewy wszędzie są do siebie po­dobne. Zresztą, gdy idzie się z głową ciągle pochyloną ku ziemi, szybko traci się orientację. Wiedziałem o tym, lecz nie przejmowałem się ani nie marnowałem czasu na ustalanie kierunku. Strumyk był najpewniejszym przewodnikiem po tych wertepach. Dopóki trzymaliś­my się jego brzegów, nie mogliśmy zabłądzić.

Przed nami ukazało się wrzosowisko. Teren falisty, ziemia wyschnięta i twarda, o wodę było tu trudno. Strumyk zamienił się w strużkę. Zdecydowałem się na zatrzymanie pochodu.

Jeśli rzeczywiście uciekali tą drogą — rzekłem — gdzieś tutaj musieli zakończyć swą wodną wędrów­kę. Strumień stał się zbyt wąski, aby mogli się dłużej ukrywać. Przeszukamy wrzosowisko. Jeśli nic nie znaj­dziemy, zaprzestaniemy chwilowo pogoni.

Miałem przy sobie tylko dwóch chłopców. Piętek z dwoma innymi udał się po tropie Ściętego Obcasa, Kaźmierczak z resztą poszedł w stronę odwrotną. Siły więc nasze nie były wielkie, a teren stosunkowo rozle­gły. Słońce przy tym paliło niemiłosiernie, cienia nie było. Umęczyliśmy się więc setnie, nabiegaliśmy, lecz wszystko na próżno.

— No cóż, trzeba z tym skończyć — oświadczyłem markotnie. — Dalej nie mogli iść wodą, to pewne. Wra­camy i sprawdzamy powtórnie brzegi. Musieli wymknąć się wcześniej.

Opanowało mnie przygnębienie. Musiałem użyć wiel­kiego wysiłku, aby oczy pracowały normalnie. Posu­waliśmy się wolno, ale wreszcie dotarliśmy znowu do drzew. Naraz drgnąłem silnie, bo gdzieś przed nami rozległ się chrzęst nadepniętej gałęzi. Zmęczone nerwy nabrały od razu czujności. Przypadłem odruchowo do ziemi. Chłopcy zrobili to samo.

Nadsłuchiwałem chwilę. Cisza.

— Rubel — szepnąłem — przeprowadź zwiad!

Potrafił doskonale się kryć, toteż jemu powierzyłem to niełatwe zadanie. Leżeliśmy we wrzosowisku, zasło­nięci z przodu wysokim leśnym łubinem. Zaraz za nim wyrastały krzewy i drzewa, stanowiące już normalny las o gęstym, wysokim poszyciu. Rubel przemknął przez pierwsze przeszkody i zniknął zaraz jak duch. Niespodziewanie dało się słyszeć w dali delikatne i szybkie stąpanie, jakby ktoś tam uciekał. Trwało to bardzo krótko. Znowu zapadła cisza.

Po chwili wyłonił się Rubel tak nieznacznie, że spo­strzegłem go dopiero wówczas, gdy znalazł się przy mnie.

--- Druhu zastępowy — zameldował cicho — czło­wiek w lesie. Obserwuje nas. Spłoszył się, uskoczył, lecz kryje się nadal i patrzy.

--- Widziałeś go?

--- Nie.:

--- Może to zwierz? —- ogarnęły mnie wątpliwości.

--- Niemożliwe. Zwierzę uciekłoby, gdyby nas tylko zwęszyło. Zresztą przeczą temu także stąpania. Są miękkie, ale nierówne. Jak u człowieka, który biegnie na palcach.

Odniosłem takie samo wrażenie i dlatego padłem na ziemię. Milczałem przez pewien czas, układając, staran­nie myśli. Któż by tutaj mógł być? Ścięty Obcas? Nie, on poszedł w innym kierunku. Na pewno nikt z na­szych dobrych znajomych. Więc kto? Jakiś chłopiec, który zapędził się daleko na grzyby? Możliwe. Nie­śmiały, wiejski chłopak. Zląkł się umundurowanego zastępu. Nie chciał się pokazać, ale też nie potrafił po­skromić swej ciekawości. Toteż patrzył z ukrycia.

Uspokojony tym rozumowaniem chciałem wstać, gdy naraz przykuł moją uwagę złamany wrzos. To spoty­kało się rzadko. Przeniosłem z kolei oczy na kilka ro­snących tuż obok zeschniętych traw. Źdźbła były pę­knięte, przylegały do ziemi. Sprawdziłem piaszczyste podłoże. Nic mogło dłużej być wątpliwości: ktoś tutaj deptał. W Jednym miejscu ziarnko były rozsunięte sze­roko, właśnie tam, gdzie winny przypadać palce. Usta­liłem kierunek marszu i po wyimaginowanej linii prze­sunąłem powoli wzrok. Trafiłem wkrótce na strumień.

Tak, to był ślad... Słaby, ledwie widoczny, nie dzi­siejszy. Nasuwał jednak wiele refleksji i budził dużo nadziei. Przeszedłem na drugi brzeg. Tam nic nie zna­lazłem. Wróciłem na dawne miejsce.

— Chłopcy, chwyciliśmy trop! — przemówiłem wzburzony. — W tyralierę i za mną!

Zaczęliśmy powoli posuwać się naprzód. Skrajem wrzosowiska i lasu. Drobne oznaki wskazywały nam ciągle kierunek. Dopiero, gdy i przed nami ukazały się drzewa, urwało się wszystko.

Zmarnowaliśmy z dziesięć minut na poszukiwania, lecz nic z tego nie wyszło. Zastosowałem wówczas naj­pewniejszą metodę: ruszyłem po przedłużeniu tropu, który wiódł nas przez wrzosowisko. Niespodziewanie rozległ się za nami trzask łamanych beztrosko gałęzi. Stanęliśmy jak wryci. Trzask powtórzył się znowu, na­tarczywiej i ostrzej, a potem przesunął się w bok. Ro­zejrzałem się czujnie.

— Druhu zastępowy — odezwał się cicho Malczak — to ten sam człowiek, który nas śledził poprzednio. Nie odszedł.

Mnie też się tak wydawało. Czekałem chwilę, może ktoś się pokaże. Trzaski ucichły, lecz nie było widać nikogo.

— Hej tam! — krzyknąłem. — Wychodzić! Milczenie. Stał i patrzył, to było pewne, a jednak krył się Machnąłem ręką zirytowany i ruszyłem w po­przednio obranym kierunku. Natychmiast zaszurały za nami gałęzie.

— Druhu zastępowy — szepnął znów Malczak — to wygląda na zwiad. Może lepiej nie szukać tropu, lecz schwytać wroga. Kto wie, czy to nie jeden z tej paczki, którą śledzimy od mostku.

Nie była to głupia rada. Znalezienie tropu wydawa­ło się beznadziejne, a co najmniej zabrałoby nam du­żo czasu. Nieprzyjemnie zresztą było pracować z kimś nieznanym na karku. Wróg nie wróg, lecz należało wy­jaśnić, kto nam depcze po piętach.

Udałem, że rozpoczynam poszukiwania na nowo. Dał się słyszeć natychmiast chrzęst. Ustaliłem uważnie kie­runek, a potem odwróciłem się nagle i skoczyłem z chłopcami w gąszcz. Tamten nie czekał. Coś śmignę­ło przed nami i rzuciło się w bok. Wzmogłem wysiłek, pędziliśmy teraz ze wszystkich sił. Pryskało igliwie, sypały się liście, jakiś kolec uderzył mnie w twarz...

Miał dobre nogi. Wyprowadził nas z pół kilometra, nie pozwalając zbliżyć się do siebie nawet o metr. Przerwałem pogoń. Szkoda było energii.

Jest ich obecnie dwóch — szepnął Rubel, który był także ze mną. — Drugi przyłączył się niedawno.

Niestety, tak było. Spostrzegłem to również w chwi­li, gdy przystanęli. Zastanawiałem się gorączkowo. Wy­glądało to na zorganizowane działanie. I popłoch był tylko pozorny, zaczynałem rozumieć to coraz lepiej. Uciekali, bo nie chcieli ujawnić swoich postaci. Teraz, gdy się zatrzymaliśmy, przestali się bać. I prowadzą znów obserwacje...

Zacząłem się wycofywać, pragnąc sprawdzić, czy mo­je wnioski są słuszne. Ruszyli natychmiast za nami. Nie ukazywali się, ale też nie kryli specjalnie swej obecności. Widocznie widzieli nas dobrze.

Zaniepokoiłem się. Początkowo uważałem ten pościg za niewinną zabawę. Obecnie traktowałem go coraz po­ważniej. Nie mogli to być wiejscy chłopcy, zbierający grzyby, gdyż alboby się pokazali, albo uciekli. A ci nas wodzą celowo za nos. Zbliżają się i zmykają, lecz nie opuszczają ani na chwilę. I nagle zrodziła się we mnie obawa. A może rzeczywiście to wróg? Tu było nas tyl­ko trzech. A co dzieje się z resztą zastępu? Przecież jest cały w rozsypce...

Zwolniłem kroku. Sytuacja stała się nieprzyjemna. Znajdowaliśmy się z dala od obozu i od ludzkich osie­dli. Wszystko tu mogło się stać. W górze zielonkawa tajemnicza poświata, na dole wysoki, zgmatwany gą­szcz. Chłód puszczy, który dla mnie był dawniej nor­malnym zjawiskiem, teraz przejmował mnie dreszczem. Był to lęk, przyznaję szczerze, lecz miał on swoje pod­stawy. Bo oto uprzytomniłem sobie w tym momencie, że prowadzimy grę niebezpieczną. Mimo woli wdarliś­my się w krąg niezrozumiałych wypadków. Pożar, krzyk nocny, ludzie, których nie zawsze uważamy za godnych szacunku, i te oczy, które nas śledzą zza drzew... A jeśli za tym wszystkim kryje się rzeczywiś­cie przestępstwo? Jeśli ktoś tam zorientował się, że wpadliśmy na jego trop i że wkrótce możemy dowie­dzieć się więcej? A może to on właśnie próbuje pomie­szać nam szyki? I kto wie, jakie zastosuje metody?...

Przystanąłem raptownie, zrobiło mi się bardzo gorą­co. Gdyby cały zastęp był przy mnie, działałbym pew­nie inaczej. Człowiek może ryzykować, gdy wchodzi w grę tylko jego osoba. Jeśli natomiast ciąży na nim odpowiedzialność za innych, winien zachować ostroż­ność. Rozumiałem to doskonale i dlatego postanowiłem połączyć jak najszybciej siły. Nie było innego wyjścia. Nie walczy się z czymś, czego się nie zna.

— Traficie stąd do miejsca zbiórki? — spytałem chłopców półgłosem.

Mieliśmy spotkać się z Kazimierczakiem i Piętkiem nad strumykiem, gdzie Ścięty Obcas pozostawił swój ślad. Skinęli głowami. Wyjąłem kompas i uzgodniliś­my kierunek. Orientowali się dobrze. Przedstawiłem im z kolei swój plan. Zadanie było niełatwe: należało się oderwać od wroga.

— A więc biegniecie za mną, dopóki tamci nie za­czną uciekać — kończyłem szybko. — Wtedy zawróci­cie cichaczem, zachowując jak największą ostrożność. Nie oglądajcie się za mną. Będę uciekał ostatni.

Zrozumieli mnie w lot. Skoczyliśmy naprzód, jak to zrobiliśmy poprzednio. Atak był gwałtowny, wcale nie kryliśmy swej obecności. Tamci oczywiście umknęli co sił. Moi chłopcy prysnęli natychmiast w bok i przyci­chli. Za to ja toczyłem się nadal naprzód z taką ener­gią, jakby przewalało się stado dzików przez las. Do­piero gdy doszedłem do wniosku, że Malczak i Rubel odsunęli się na dostateczną odległość, zmieniłem takty­kę. Zawróciłem gwałtownie w miejscu i już bezszelest­nie pomknąłem w odwrotną stronę. Przeciwnicy się nie spostrzegli przez długi czas. Gdy wreszcie za mną za­legła cisza, nie obawiałem się żadnej pogoni. Byłem przekonany, że chroni mnie nie tylko oddalenie, ale i zmieniony kierunek, którego się nie mogli domyślić.

Kiedy dotarłem w końcu na umówione miejsce, by­łem bardzo zmęczony, ale nie mniej szczęśliwy. Udało się wszystko świetnie. Zastęp był znowu w komplecie. Malczak i Rubel wykonali dobrze swoje zadania i przy­byli przede mną. Kaźmierczak i Piętek czekali także.

— Cisza! — przyłożyłem palec do ust, widząc, że chcą huknąć z uciechy na moją cześć. — Niewidzial­ny nieprzyjaciel w pobliżu. Zabierać bagaże! Odcho­dzimy stąd.

Przesunęliśmy się za strumień, kryjąc się w zaka­markach. Ślady za nami zostały starannie zatarte. Roz­stawiłem czujki i dopiero wtedy przystąpiłem do od­bierania meldunków.

— Ścięty Obcas przybył tutaj ze Starej Wsi — za­wiadomił zwięźle Kaźmierczak. — Nie zbaczał nigdzie i z nikim się nie spotykał.

Meldunek Piętka był obszerniejszy.

— Śledziłem trop na długości kilometra — wyjaśnił. — O kilkaset metrów stąd znajduje się niewielka po­lanka. Tam Ścięty Obcas spotkał się z Wyszczerbioną Podkową.

Nadstawiłem uszu. Takie spotkanie tu, w tym odle­głym od świata zakątku... No, no!...

— Przez pewien czas stali w miejscu, jakby się na­radzali — Piętek nabierał rozmachu. — Potem razem ruszyli naprzód, tuż obok siebie. I niespodziewanie ukazał się trop Łatanej Podeszwy!

Zakończył triumfalnie, chcąc widocznie podkreślić, że nic tu w puszczy nie może odbyć się bez udziału człowieka, któremu nadaliśmy to dziwne przezwisko. W innym przypadku uśmiechnąłbym się, jak to zrobili inni. Teraz jednak milczałem. Opanowała mnie troska. Ścięty Obcas i Wyszczerbiona Podkowa — to zrozu­miałe. Mogli znaleźć się razem, łączyły ich z sobą ja­kieś stosunki. Ale Łatana Podeszwa nie pasował do tamtej dwójki.

— Sądzisz, że i on się do nich przyłączył? — spyta­łem. — A może tropy zbiegły się przypadkowo?

Piętek pokręcił głową.

— Nie — odparł z namysłem. — Nachodziły na sie­bie przez długi czas. Albo szli razem, albo ktoś kogoś ścigał. Ziemia tam twarda, pokryta gęsto igliwiem. Trudno mi było wywnioskować więcej...

Stracił dużo na początkowej pewności. Nic dziwnego. Czytałem w książkach, że Indianie potrafili określić według śladów nawet godzinę przejścia. My jeszcze nic osiągnęliśmy tej wprawy. Jeśli tropy były zbyt świeże, stawaliśmy często bezradni. Być może Piętek nie dopatrzył czegoś, co mogło dać dodatkowe wska­zówki. Zobaczymy. Sprawdzimy całym zastępem.

Dochodziło południe. Zjedliśmy obiad, potem wypo­częliśmy z godzinę i udaliśmy się na dalsze badania. Ścięty Obcas, a właściwie jego trop, dość wyraźnie wskazywał nam drogę. Wszystko przedstawiało się tak, jak opowiedział poprzednio Piętek. Minęliśmy polankę, wystąpił na scenę Łatana Podeszwa. Szliśmy przez pe­wien czas za tą trójką i dotarliśmy wreszcie do miej­sca, gdzie tropy zaczęły się gmatwać.

— Tu zakończyłem pracę — wyjaśnił Piętek. — Ścięty Obcas i Wyszczerbiona Podkowa udali się w le­wo. Łatana Podeszwa nie zboczył z obranego kierunku.

Obejrzałem wszystko i pochwaliłem go głośno. Miał dobre oczy. Niełatwo było coś odczytać na tym twar­dym podłożu. Przedtem można było spotkać od czasu do czasu bardziej wyraziste odciski; teraz mówiły o nich najczęściej tylko rozsunięte szerzej kłębki su­chego igliwia.

Stanąłem niezdecydowany. Za nami krył się ktoś, kto śledził nas czujnie, nie pozwalając się podejść z bliska. Oderwaliśmy się od niego i nie było potrzeby go szu­kać. Tu zaś wysunęła się nowa zagadka. Główne role grały w niej znane nam dobrze osoby. Co je z sobą łą­czyło? I czy miały one coś wspólnego z tamtymi?...

--- Za kim się udać? — mruknąłem zafrasowany. — Dlaczego się oni rozeszli?...

--- Może się rozdzielimy? — zaproponował Piętek ochoczo.

Też o tym myślałem. Zrobiłbym to z pewnością, gdy­by nie otrzymana poprzednio nauczka. Nie chciałem przeżywać po raz drugi obaw o losy reszty zastępu. A nuż nas odnajdą niewidzialni zwiadowcy? I jak wówczas postąpią? I kto za nimi się kryje?...

— Nie — odpowiedziałem powoli. — Nie możemy osłabiać sił. Ale, za kim tu iść? Tak samo ważny i Ścię­ty Obcas, i Łatana Podeszwa...

Zakłopotałem się szczerze i wtedy wystąpił Tarka, niepokaźny chłopaczek, który przedtem brał udział w patrolu dowodzonym przez Piętka.

--- Druhu zastępowy — przemówił z przejęciem — radzę iść za tropem Łatanej Podeszwy. Tamci jego ścigali. Jeśli teraz odeszli w bok, to po to, aby go le­piej osaczyć. Natkniemy się na nich znowu.

--- Tarka dobrze radzi — poparł go Piętek natych­miast. — Jeśli w tej trójcy ktoś potrzebuje obrony, to chyba tylko Łatana Podeszwa. Nie powinniśmy go tra­cić z oczu.

Było dużo w tym racji. Od pewnego czasu Łatana Podeszwa cieszył się wśród nas coraz większą sympa­tią, nawet Janicki nie zrzucał na niego winy za wszy­stko. Co zaś do Ściętego Obcasa i Wyszczerbionej Pod­kowy opinie też były zgodne: do nich nie wolno mieć zaufania.

--- No dobrze — zgodziłem się po chwili wahania. — Tak postąpimy. Jeśli przyjmiemy, że ktoś kogoś ścigał, to chyba rzeczywiście Łatana Podeszwa nie był tutaj myśliwym...

--- Nie on! — zaprzeczył Piętek stanowczo.

Gdybym go zapytał, na czym opiera to przypuszcze­nie, niewątpliwie nie potrafiłby dać odpowiedzi. Mimo to był święcie przekonany o słuszności swych słów. Czuł, i nic więcej. To samo czuli zresztą i inni.

Przestałem się zastanawiać. Z trzech dróg ta wyda­wała się istotnie najlepsza. Na niej można było osią­gnąć najciekawsze wyniki.

Padł rozkaz. „Czajki" w całkowitym milczeniu za­częły posuwać się naprzód.





Wstrząsające odkrycie





Biegliśmy skokami, nierówno, klucząc i zatrzymując się często. Trop ginął stale w krzakach borowin lub na igliwiu. Nieraz trzeba było wracać do punktu wyjścia i ustalić przypuszczalny kierunek. Upór i nabyte umie­jętności robiły jednakże swoje. Jak dotychczas, szliś­my ciągle po dobrej drodze.

— Pii-wiit! Pii-wiitL. — rozległ się niespodziewa­nie gdzieś z boku radosny głos czajki.

Skierowałem się tam natychmiast. Zataczaliśmy właśnie półkole, aby znaleźć jakąkolwiek wskazówkę, i już byłem przygotowany, że trzeba będzie zaczynać znów od początku. Ten zaś głos dodał mi dziwnie otu­chy.

— Druhu zastępowy — meldował Tarka, który stał tam na stanowisku — jest!

Piętek bardzo go chwalił po swym przedpołudnio­wym wypadzie. Był to trochę niemrawy chłopak, któ­ry dawniej nie wykazywał żadnych szczególnych uzdol­nień. Dziś, ku zdumieniu wszystkich, stał się jakby zupełnie innym człowiekiem. Widział ślady tam, gdzie ich nikt nie dostrzegał. Lekkie przesunięcia szpilek, nieznaczne draśnięcia liści, nawet zgnieciona mrówka czy chrząszcz stały się dla niego księgą, z której czy­tał jak z nut. I co najważniejsze — nie popełniał błędu. Zupełnie jak uczeń, który ślęczy niekiedy godzinami nad lekcją, dopóki nie spłynie na niego nagłe olśnienie.

Teraz też nie zatrzymał się bez powodu. Wskazał n draśnięcie, rysujące się nieznacznie wśród traw.

— Odcisk szpadla — wyjaśniał. — Łatana Podeszwa opuścił go w dół, pewnie się podparł. Niósł go w prawej ręce — mówiło o tym zaokrąglenie. — Wobec tego musiał stać tu...

Ustawił się w odpowiedniej pozycji, wsparł na laso i przechylił lekko, jak to zrobił z pewnością tamten.

— Kierunek jest więc jasny — dowodził dalej, wy ciągając przed siebie rękę. — Nie ma potrzeby szuka gdzie indziej.

Miał słuszność. Przywołałem resztę zastępu i ruszyliśmy. O kilkadziesiąt kroków od tego miejsca ukazał się jasna plama. Ziemia skopana i ugnieciona. Nie mogło być wątpliwości, tu także działał Łatana Podeszwa Pozostawił po sobie wyraźne ślady.

— Zobaczcie, co tam jest w środku — rzekłem, tym razem bez szczególnego zaciekawienia.

Nie był to pierwszy znak tego rodzaju. Spotkaliśmy już kilka takich kopców i wszystkie były do siebie po­dobne. Zawierały w środku rozbite butelki, puszki od konserw i najrozmaitsze śmieci, jakie pozostawiają po sobie różni przypadkowi i mało wyrobieni turyści. Nie to jednak było zaskakujące. Zastanawiał nas odcisk bu­ta położony tak, jak gdyby jego właściciel pragnął celowo zawiadomić, że to jego robota. Tam, nad jezio­rem, nigdzie tego nie było, nie byliśmy pewni, kto do­konał uporządkowania terenu. Tu nie mogło być wąt­pliwości.

Tarka rozgrzebał kopczyk, stwierdził, że nie zawie­ra nic ciekawego, i zasypał wszystko z powrotem. Znów zaczęliśmy wędrować. Nie uszliśmy daleko, gdy trafiliśmy na ślad zupełnie podobny. Wędrowała widocz­nie tędy jakaś wycieczka i, jak to często bywa, pozosta­wiała za sobą śmieci.

— A teraz prosto! — zakomenderował niespodzie­wanie Tarka i wysunął się naprzód.

Do tej pory Łatana Podeszwa schodził często na bo­ki, kołował, lecz odtąd zaprzestał tej pozornie niezro­zumiałej włóczęgi. Doszedł widocznie do przekonania, że już nic ciekawego nie znajdzie. Zadanie mieliśmy ułatwione, posuwaliśmy się szybko. Ukazała się jakaś drożyna. Przystanąłem i rozejrzałem się czujnie. Nie, tutaj jeszcze nigdy nie zaglądaliśmy. Teren był zupeł­nie nieznany.

— Druhu Tarka — zwróciłem się do mego wspania­łego zwiadowcy — zajmij się tropem Łatanej Podesz­wy. My w tym czasie zrobimy szkic.

Przybyły nam nowe nazwy. Najpierw „Dzikowa Droga", była ona bowiem tak wydeptana w pobliżu, że niedawno musiało się przetoczyć tędy jakieś olbrzy­mie stado. Gdy zaś Tarka przywołał nas do siebie, po­jawiła się na planie „Zachwaszczona Szkółka". Do niej właśnie prowadziły ślady Łatanej Podeszwy.

— Odpocznijmy trochę — rzekłem zatrzymując za­stęp. — Stąd nam już nie ucieknie.

Uśmiechnęliśmy się wszyscy, bo rzeczywiście czuliś­my się jak myśliwi, którzy po długiej gonitwie napę­dzili wreszcie zwierzynę do matni. Zresztą i całodzien­ny trud dał się wszystkim we znaki. Odpoczynek był bardzo potrzebny. Zjedliśmy resztę zapasów, pogawę­dziliśmy przez pewien czas i w końcu przeskoczyliśmy przez płot z ułożonych poziomo drągów. Tak właśnie wędrował Łatana Podeszwa. Szliśmy za jego przykła­dem i wkroczyliśmy na teren szkółki.

Zaraz z brzegu wyglądała ona normalnie. Chwasty wyrwane, bruzdy, kilkunastocentymetrowe drzewka miały dużo powietrza. Za to nieco dalej, na całym ogrodzonym terenie, zielsko zagnieździło się w tak ol­brzymiej ilości, że na ten widok ogarnęło mnie przy­gnębienie. Nikt by się nie domyślił, że to jest teren uprawny.

Uderzyło mnie jeszcze co innego. W miejscach oczy­szczonych ziemia była wzruszona niedawno. Połączy­łem to z pobytem w tym miejscu Łatanej Podeszwy i naraz zawirowały mi w mózgu najrozmaitsze, bardzo niekiedy kłopotliwe pytania.

--- Odczytaj ślady — zwróciłem się gorączkowo do Tarki. — Co się tu działo, zanim przyszliśmy?

--- Łatana Podeszwa przeszedł przez płot tak samo jak my — zaczął wyjaśniać szybko. — Zeskoczył na lewą nogę. Tutaj — wskazał kolejno miejsca — przystanął. Wahał siej chwilę, widocznie zastanawiał się nad czymś. Aha ... Układał plan pracy. Hm, plan pracy... No tak, on tutaj wykonał bardzo ważną robotę...

— Następnie przykucnął, aby wyrwać chwasty — ciągnął- dalej Tarka swoją interesującą opowieść. — Początkowo wszystko szło gładko. Nie miał żadnych kłopotów...To było zrozumiałe. Ślady pielenia były wyraźne. I niedawne. Wystarczyło odchylić grudkę, aby stwierdzić istnienie pod nią wilgoci. Stopy przy tym odbijały się mocno w ziemi z punktem ciężkości na palcach. Przesuwały się stopniowo, jedna za drugą, jak zwykle przy tego rodzaju zajęciu.

--- Potem zrodziły się jakieś trudności — w głosie Tarki wyczuło się podniecenie. — O, już wiem! Zmęczył się po prostu. Widocznie jest starszym człowie­kiem, a to praca niełatwa. Oparł się lewą ręką o zie­mię, przyklęknął i tak pełł już do końca...

Ile ten chłopak potrafił wyczytać z najmniejszego drobiazgu! Nie mogło być wątpliwości, że były to słuszne wnioski. Łatana Podeszwa był na pewno czło­wiekiem w podeszłym wieku, świadczyła o tym także widziana przeze mnie sylwetka, którą ujrzałem kiedyś nad jeziorem we mgle. Ale dlaczego oczyszczał tę szkółkę? Co go do tego skłoniło? Że nie pracował tu dla pieniędzy, to pewne. Nie zrobił wiele. Wynajęty robotnik nie odchodzi przed zakończeniem roboty.

— Co o nim obecnie sądzicie? — zwróciłem się tym razem z pytaniem do całego zastępu.

Janicki, który niegdyś gotów był uznać go za prze­stępcę, zmienił zupełnie zdanie.

--- Dziwny człowiek — stwierdził z namysłem. — Lecz nie można mu nic złego zarzucić...

--- Nie można mu zarzucić! — wtrącił się z oburze­niem Kaźmierczak. — Nie mogłeś wymyślić nic mą­drzejszego? Łatana Podeszwa to wielki człowiek. On jest obrońcą puszczy!

Być może było w tym trochę przesady, lecz nie omylił się zbytnio. Wykazały to nasze ostatnie bada­nia. Ze zakopywał śmieci porzucone przez turystów, to fakt. Że zaczął oczyszczać szkółkę i w ten sposób chronił ją przed zniszczeniem — temu również nie można było zaprzeczyć. Po co jednak robił to wszystko, kim był naprawdę, gdzie mieszkał — na te pytania ciągle jeszcze nie mogliśmy dać odpowiedzi. Ale to teraz nie było ważne. Rozejrzałem się dookoła. Oczy­szczony kawałek odcinał się ostro od wielkiej, za­chwaszczonej przestrzeni.

— A co sądzicie o szkółce? — przeszedłem niespo­dziewanie na temat bardziej mi bliski.

— Zaniedbana — mruknął niechętnie Janicki.

— Nikt się nią nie interesuje — dodał markotnie Kaźmierczak. — Leśniczy wygląda na porządnego czło­wieka i kocha las. Ale żeby dopuścić do takiego zniszczenia!

— Jest bezradny — wyjaśniłem mu szybko. — Bra­kuje ludzi do pracy. A przecież to nie jedyna szkółka znajdująca się pod jego opieką.

Zapadło po tych słowach kłopotliwe milczenie. Naraz Rubel pokręcił się niespokojnie.

— Bardzo niedobrze... — westchnął. — Jeszcze miesiąc lub dwa, a chwasty zagłuszą drzewka. Wszystko zmarnieje.

Tarka uniósł raptownie głowę. W jego oczach roz­błysła cicha nadzieja.

— A może ją uratuje Łatana Podeszwa? — rzekł w namyśleniu. — Pracował dziś, przyjdzie pewnie i jutro.

Ale to stary człowiek - wtrącałem. — Zrobił niewiele, bo męczy się szybko. Sam to wyczytałeś ze śladów.

Wystąpił z kolei Malczak. Z całej jego postawy prze­bijała stanowczość. W trudnych sytuacjach potrafił zawsze okazać energię.

--- Szkoda czasu na rozmyślania — przemówił do­bitnie. — Łatana Podeszwa tu nie poradzi. Trzeba mu pomóc w tej pracy!

--- Trzeba pomóc — Piętek pokiwał poważnie gło­wą. — To nie na jego siły.

--- Oczywiście — poparł go Rubel gorąco — przecież to młody las! Jeśli zmarnieje, czym obsadzą pogorze­lisko?

--- Trzeba pomóc! — zgodzili się wszyscy natych­miast.

Spojrzałem na zegarek. Zrobiło się późno.

— Spróbujcie — zachęciłem. — Dzisiaj pracujemy tylko przez pół godziny. Uważajcie dobrze na drzewka. Wyrywając chwasty, łatwo wyrządzić im krzywdę.

Sam dałem zaraz przykład i wskazałem najlepszą metodę. Gdy wszystkie ręce poszły już w ruch, prze­szedłem z powrotem przez płot. Zacząłem obchodzić go wkoło, sprawdzając, czy nie ma braków. Jeśli cho­rego bierze się pod opiekę, należy opukać go zawsze ze wszystkich stron.

Słupy były solidne, ryglom też nic nie można było zarzucić. Zrobiło mi się weselej na duszy. Jeśli ogro­dzenie jest w porządku, szkółka będzie wyglądała wkrótce jak nowa. Z takim wrogiem jak chwasty moż­na sobie poradzić. Chłopcy są chętni, ukochali naprawdę las. Boli ich wszystko, co może mu w jakiś sposób zaszkodzić. Włożą w tę pracę całe swe serce i zręcz­ność...

Tak rozmyślając, zapomniałem zupełnie o naszej dzi­siejszej pogoni i o tajemniczych zwiadowcach, od któ­rych zdołaliśmy się oderwać z trudem, o Ściętym Ob­casie, Wyszczerbionej Podkowie, a nawet o tym, co interesowało mnie zawsze najwięcej: o nieszczęsnym pożarze puszczy. Cieszyłem się z góry tym zakątkiem, który przywrócimy do życia. I niespodzianką, którą sprawimy wszystkim.

Uśmiechnąłem się sam do siebie, bo wyobraziłem sobie zachwyconą twarz leśniczego, i we wspaniałym nastroju doszedłem do narożnika. Stanąłem nagle jak wryty. Zobaczyłem wielkie zniszczenia. Drągi były w tym miejscu zerwane. Jeden z nich był złamany pośrodku.

Pogodne myśli rozpierzchły się, zastąpiła je troska. Pierwsze wrażenie było oszałamiające, ale uspokoiłem się szybko. Ostatecznie nie było to groźne, zdarzały się takie wypadki. Dziki lubią hasać po szkółkach, spróbo­wały i tu pewnie swych sił. Potwierdziły to liczne ślady. Teren był zryty naokoło, jakby pułk wojska przejechał po nim szpadlami.

Tak nie mogło pozostać. Podniosłem jeden z rygli, zastanawiając się, w jaki sposób go przymocować. Naraz czoło oblał mi zimny pot. Cofnąłem się prze­rażony. Uprzytomniłem sobie niespodziewanie, że to zwierzę dokonało tego zniszczenia. Gwóźdź na koń­cu drąga wystawał prosto i był tak czysty, jakby do­piero przed chwilą wyciągnięto go z drewna...

Świsnąłem przeraźliwie. „Czajki", przejęte tym gło­sem, zjawiły się błyskawicznie. Wyczuły, że odkryłem niezwykłego.

— Ostrożnie — ostrzegłem. —- Zbadać teren bardzo dokładnie.

Sam podszedłem do płotu. Chwasty rosły tu wysoko i dlatego nie spostrzegłem wcześniej zniszczeń, które były nimi całkowicie zakryte. Zacząłem je ostrożnie rozchylać. Znać tu było ślady deptania. Przykląkłem W tym miejscu, gdzie przypadało złamanie górnego rygla. Uniosłem delikatnie w górę przywiędłe łodygi. Tak, zrozumiałe, był tutaj człowiek, nie zwierz!... Wgnieciona ziemia oskarżała dobitnie. Wsparł się o nią mocno i pchał silnie ramieniem, dopóki drzewo nie pękło...

Wstałem i odetchnąłem głęboko. Pierwsze wzburze­nie minęło, zacząłem działać z większą rozwagą. Pod­szedłem do narożnika. Obejrzałem dokładnie końce rygli z gwoździami. Tutaj siły człowieka zawiodły. Od­bijał, i to odbijał czymś twardym. Drzewo było wgnie­cione, szczątki kory zmiażdżone doszczętnie.

Pokazałem to wszystko chłopcom, aby każdy spraw­dził i wyciągnął wnioski. Mieliśmy do czynienia z przes­tępstwem. W takich przypadkach potrzeba świadków.

— Zła wola — pierwszy zabrał głos Piętek. — Wy­łom zrobiono celowo. Szło o to, aby zwierzyna dostała się do środka i stratowała szkółkę.

--- Odbijano drągi szerokim kamieniem — uzupełnił fachowo Janicki. — Ślady siekiery czy młotka byłyby płaskie i węższe. A tu widać szerokie wgłębienia.

— Tego nie mógł zrobić Łatana Podeszwa — głos Kaźmierczaka rozbrzmiał jakoś dziwnie poważnie. — Jego śladów nie ma tu nigdzie.

Poruszył sprawę, która nasuwała się sama przez się. I uspokoił wszystkich od razu.

— W takim razie kto? — zapytałem powoli.

Wysunął się Tarka. Podszedł nerwowo do chwas­tów, rozgarnął zieleń i badał długo miejsce, gdzie ślady były najbardziej widoczne. Wyprostował się wreszcie. Był teraz blady jak trup.

— To zrobił — powiedział chrapliwie. — To zrobił... Wyszczerbiona Podkowa!

Skinąłem głową. Nie było błędu. Wyszczerbiona Pod­kowa, którego trop spotkaliśmy nad strumykiem i który szedł później śladami Łatanej Podeszwy...

Przeszukaliśmy skrupulatnie teren. Kamień, którym odbijano rygle, znaleźliśmy. Odrzucił go od siebie i mu­siał to zrobić wielkim rozmachem. Kamień znajdował się daleko od ogrodzenia, w wysokiej trawie.

Przez dłuższy czas trwaliśmy w zupełnym milcze­niu. Naraz przebiegła mi przez głowę niezwykła myśl, raz jeszcze zbadaliśmy sumiennie ślady. W tej sprawie nie mogło być najmniejszych wątpliwości. Odetchną­łem wreszcie, zgadzały się wszystkie meldunki. Na pewno nie było tu nigdzie śladów nie tylko Łatanej Podeszwy, ale i Ściętego Obcasa...






Dwa spotkania





Zrobiliśmy szkic, opisaliśmy i zabraliśmy się do na­prawy. Ścięliśmy małe drzewko, bo gdy idzie o ochro­nę lasu, wolno to zrobić bez zezwolenia, wzmocniliśmy nim złamany drąg i przybiliśmy wszystko na nowo. Oczywiście innym kamieniem, nie tym, którym od­bijał złoczyńca. Tamten owinąłem starannie w papier i schowałem w plecaku.

Te prace zajęły nam sporo czasu. Słońce opadło już nisko, gdzieś z zachodu nadciągał coraz silniejszy wiatr. Ruszyliśmy w drogę powrotną. Spieszyliśmy się, wiatr bowiem stawał się coraz ostrzejszy, czuło się burzę w powietrzu. Wypadliśmy wreszcie na Zielony Szlak. Zatrzymałem się nagle, przykładając palec do ust. „Czajki" przypadły bezszelestnie do drzew i za moim przykładem skierowały wzrok na południe.

Patrzyliśmy z zapartym oddechem. To, co mieliśmy przed sobą, porywało oczy swoją pięknością. Złocistym blaskiem jarzyły się korony drzew, Zielony Szlak pło­nął cały od barw. Załamywał się nieco dalej i łagodnie unosił w górę. Tam właśnie, na tym podwyższeniu, ujrzeliśmy najcudniejsze zjawisko. Olbrzymie, brązo­we, mieniące się w cieniach zachodu, wspaniałe zwie­rzę. Stało nieruchomo, rozłożyste rogi odcinały się ostro od tła. Dumało nad czymś. Zdawało się, że bada ten szlak i rozważa, co się tu stanie w przyszłości...

Czajki" zamarły z wrażenia. A i mnie serce zabiło silnie, takiego bowiem jelenia nikt z nas jeszcze nie widział. Nasuwało się mimo woli na myśl, że odprawia tu jakieś modły i rzuca czar. Powaga i tajemniczość biły z całej jego postawy. Niestety, trwało to krótko. Wiatr uderzył mocniej i skręcił w jego kierunku. Po­łożył po sobie rogi, wyciągnął pysk. Węszył przez chwi­lę i wreszcie odwrócił się bez pośpiechu. Lekko, swo­bodnie pomknął przed siebie, zatoczył niewielkie pół­kole i naraz zniknął jak sen.

Spojrzałem na „Czajki". Stały zamyślone i ciche. Rozumiałem je dobrze. Taki obraz pozostaje w pamięci na całe życie. Bez słowa ruszyłem dalej, nie chcąc za­mącić niczym tego niezwykłego przeżycia. Nawet na­sze stąpania stały się bardziej ostrożne. Czuliśmy się tak, jakbyśmy zetknęli się ze świętością.

Zapadł zupełny zmrok, na nogach czuło się krople rosy. Przestaliśmy się śpieszyć. Znajdowaliśmy się nie­daleko drogi, prowadzącej do naszego obozu. Uszliśmy jeszcze kilkadziesiąt kroków i przystanąłem. Ktoś tam szedł zamaszyście, kroki słychać było wyraźnie. Przed nami mignął ciemny mundur leśnika.

— Strażnik! — szepnął z przejęciem Kaźmierczak.

I ja go poznałem. Nie byłem zachwycony tym nie­oczekiwanym spotkaniem, ale nie było powodu, aby się przed nim ukrywać. Wysunąłem się z zastępem na drogę. Strażnik objął nas zdziwionym spojrzeniem.

— A, „Czajki"! — powitał nas powściągliwie. — Dobry wieczór! Skąd wracacie tak późno?

Miał dobrą pamięć. Na drodze było wprawdzie wid­niej niż w lesie, lecz rozpoznać twarze, które widy­wało się rzadko, nie było łatwo w panującym dokoła półmroku.

— Zapędziliśmy się za daleko — odpowiedziałem wymijająco. — A że po drodze napotkaliśmy wspa­niałego jelenia...

Opowiedziałem mu szczegółowo ostatnią przygodę. Pokiwał pogodnie głową.

— Tak, tak — przyznał — zdarza się to niekiedy... Wygląda wtedy jak na obrazku. Gdyby człowiek nawet mógł, nie miałby sumienia zastrzelić.

Szliśmy obok siebie. Zerknąłem na niego nieznacz­nie. Trochę mnie zaskoczyły te słowa. Świadczyły one o wrażliwości, a o to nie posądzałem go dawniej.

— A pan? — zapytałem z kolei. — Wraca pan pew­nie ze Starej Wsi?

Przybił mocniej nogą, jakby chciał pokryć jakiś wew­nętrzny niepokój.

— No, nie... — odparł z wahaniem. — Obchodziłem las. Zdarzyły się nowe kradzieże.

Od razu stałem się czujny. O tym nic nam nie wspo­minał leśniczy, a zazwyczaj dzielił się każdą nowiną. Zresztą i my musielibyśmy coś zauważyć. Stale wędro­waliśmy przecież po puszczy w najrozmaitszych kie­runkach i zwracaliśmy na wszystko uwagę.

— A jak tam ze sprawą pożaru? — zmieniłem na­tychmiast temat. — Odkrył pan coś nowego?

Świsnął przeciągle przez zęby. Opanowała go dziwna wesołość.

— Odkryłem — odrzekł. — Zamkniemy łotra za kil­ka dni. Gromadzę ostatnie dowody.

Przebiła w tych słowach jakaś fałszywa nuta. Coś nieokreślonego, prawie nieuchwytna chwiejność, ma­skowana pozorami radości. Szliśmy przez chwilę w mil­czeniu.

— Milicja, jak zwykle w takich przypadkach, oka­zała się zupełnie bezradna — odezwał się znowu. — Zwaliła winę na lekkomyślnych przybyszów z miasta.

Zrobiło mi się na przemian gorąco i zimno. Rzucone niegdyś przez niego oskarżenie przemknęło przede mną z całą wyrazistością. Chwyciłem się jednak w garść i postanowiłem go pociągnąć za język.

--- Pan natomiast jest ciągle innego zdania? — prze­mówiłem głosem możliwie najsłodszym.

--- Zrozumiałe. Gdzie w ciągu krótkiego czasu wy­bucha kilka pożarów, nie wolno wierzyć w przypadek. Tak zawsze twierdziłem i twierdzę dziś. Poszedłem więc własną drogą w prowadzeniu dochodzeń. No i trzymam zbrodniarza w rękach. Teraz już się nie wymknie!

Zacisnąłem zęby. Dokąd ten człowiek zaszedł? Kogo pragnie unieszczęśliwić swoją nadgorliwością? My przecież też biegliśmy po tropie, lecz on na pewno pro­wadzi gdzie indziej...

— Któż to taki? — spytałem udając, że powoduje mną tylko ciekawość. — Może pan nas o tym poinfor­mować?

Nie wydawał się uszczęśliwiony tą propozycją. Po­kręcił nieufnie głową.

— Nie — odparł z namysłem. — Jeszcze nie nad­szedł czas. Dowiecie się we właściwym czasie.

Nie spodziewałem się innej odpowiedzi. To mi je­dnak nie wystarczyło. Zamknął się teraz w sobie i chyba nic więcej nie powie. Postanowiłem użyć naj­pewniejszego na niego sposobu. Największym wysił­kiem opanowałem wzburzone nerwy.

— Ale Niemiec? — podpowiedziałem mu obojętnie. Jak przewidziałem, nie wytrzymał takiego ataku. Widać było, że to słowo sprawiło mu wielką uciechę. Pewnie dlatego, że padło właśnie z mych ust.

— Nareszcie zrozumieliście! — wykrzyknął. — Ja­sne, że Niemiec. Żaden Polak nie popełni przecież ta­kiego przestępstwa!

Przystanęliśmy, bo stąd odchodziła ścieżka do nasze­go obozu. Wyciągnął rękę na pożegnanie. Udałem, że tego nie widzę. Zasalutowałem i natychmiast odsuną­łem się w bok. „Czajki" poszły za mną w całkowitym milczeniu.

Przestałem nad sobą panować. Z wściekłości zacis­nąłem usta do krwi.





Zaciemniony horyzont





Komenda obozu, dowiedziawszy się o naszych ostat­nich odkryciach, przyjęła je bardzo poważnie. Tajem­niczy zwiadowcy wzbudzili zaciekawienie i troskę. Chwasty zagłuszające szkółkę stały się wielkim pro­blemem. Połamane świadomie drągi wywołały głęboki niepokój.

— To już wykracza poza prawo, to zbrodnia — oświadczył druh lekarz na wieczornej naradzie. — Je­śli to jednak zrobił Wyszczerbiona Podkowa, należy zachować ostrożność. Kto jak kto, ale on nie może być przecież szkodnikiem. Być może kryje się za tym coś, czego nie możemy zrozumieć. Dlatego radzę, aby do czasu zachować całkowite milczenie.

Dyskusja była bardzo ożywiona, lecz wreszcie zgo­dzili się wszyscy z tym stanowiskiem. Natomiast nad szkółką postanowiliśmy roztoczyć opiekę.

— Tak, to słuszne — przyznał druh drużynowy. — Szkółkę należy nie tylko oczyścić, ale i nie spuszczać jej z oczu. Kto wie, czy przestępca nie pokusi się po raz drugi o jej zniszczenie? To samo należy uczynić z innymi. Są jeszcze dwie w tej okolicy — dodał to­nem wyjaśnienia, — o których zastępy nie wiedzą.

Na stole, przy którym siedzieliśmy, znajdował się duży plan. Wprowadzaliśmy na niego kolejno wszyst­kie swoje odkrycia. Oznaczyłem teraz Dzikową Drogę i Zachwaszczoną Szkółkę; druh drużynowy zaś, na pod­stawie mapy, wpisał na nią dwa inne miejsca.

— Dalej nie będziemy sięgali — rzekł, zakończyw­szy tę pracę. — Te nam wystarczą. Każdy zastęp bę­dzie miał jedną pod swoją opieką. A co do tych nie­znanych zwiadowców — przeszedł na inny temat — nie zajmujmy się nimi chwilowo. Druh kwatermistrz sprawdzi raz jeszcze, czy rzeczywiście nie ma tu ja­kiejś drużyny. Może oni nie mają żadnych powiązań ze znanymi nam ludźmi.

Tak, to było najrozsądniejsze. Poprzestaliśmy na tym i rozeszliśmy się do namiotów. Nazajutrz nato­miast zająłem się swoją szkółką. Przybywszy na miej­sce, przede wszystkim obejrzałem starannie płot. Był cały, nikt tu dziś nie zaglądał. Złamany drąg, który wczoraj powiązaliśmy prowizorycznie sznurkami, na­prawiliśmy porządnie, a potem całym zastępem zabra­liśmy się do pielenia. Koło jedenastej pojawił się na rowerze leśniczy.

— Tego się nie spodziewałem! — wykrzyknął z uciechą. — Jesteście nieocenieni, moi mili harcerze. Pa­trzcie, patrzcie! — dziwił się coraz bardziej, oglądając oczyszczone odcinki. — Tak bez uprzedzenia, sami... A ja spać nie mogłem, martwiąc się, że to wszystko zmarnieje. Nie można dziś dostać robotnika za żadne pieniądze. Żniwa wszędzie.

Opowiedział przy sposobności o najrozmaitszych kło­potach, na które natrafia nieustannie w swej pracy. Ludzi brak, odległości duże, a roboty co niemiara i przybywa jej ciągle.

— Jak wy tu trafiliście? — zastanowił się w pew­nej chwili. — Daleko stąd do obozu. Nie domyślałem Się, że robicie tak odległe wyprawy.

Przypadkiem — odpowiedziałem wymijająco. — Jak to w czasie ćwiczeń terenoznawczych: zastęp pro­wadzi grę, więc często odkrywa coś ciekawego.

Pokiwał głową ze zrozumieniem. Zaczął odczepiać przywiązaną do roweru siekierę. Zmarkotniał nagle.

--- Muszę naprawić płot z tamtej strony — rzekł. — Został podobno zniszczony. Na szczęście — rozejrzał się uważnie po szkółce — nigdzie nie widzę szkód. Wi­docznie dziki hasały w nocy gdzie indziej.

Targnął mną ostry niepokój. Wiedział o wszystkim! Kto go o tym zawiadomił?... Byłem przekonany, że tyl­ko my znamy tę tajemnicę. No i Wyszczerbiona Pod­kowa... Lecz on nie mógł przecież złożyć na siebie skar­gi.

— Niepotrzebnie pan przyjechał — przemówiłem po­woli, starając się panować nad sobą. — Płot jest w po­rządku.

Oczy leśniczego zalśniły. Objął mnie badawczym spojrzeniem.

--- Ale był wyłamany? — zapytał z naciskiem.

--- Był.

Opowiedziałem mu wszystko, nie wspominając je­dnak o śladach i o naszych domysłach.

— W takim razie nawet nie będę sprawdzał — rzekł w zamyśleniu. — Wiem z doświadczenia, że jeśli coś robicie, robicie solidnie. Wobec tego muszę jechać do drugiej szkółki. Trzeba sprawdzić, czy tam nie stało się jakieś nieszczęście.

Hm, rozumował tak samo jak my...

— Tam już działają inne nasze zastępy — uspoko­iłem go zaraz. — Jeśli znajdą braki, naprawią. I będą czuwały nad bezpieczeństwem, dopóki nie zlikwiduje­my obozu.

Powiedziałem mu dużo. Zrozumiał. Popatrzył na mnie przeciągle i nie odezwał się słowem. Bez pośpie­chu, jakoś dziwnie leniwie przyczepił siekierę do ra­my, a potem postawił stopę na pedale szykując się do odjazdu.

— Kto panu opowiedział o szkodzie? — zapytałem szybko. — Sądziłem, że odkryliśmy ją pierwsi.

Noga, przygotowana już do nacisku, zwiotczała na­gle, nerwowo drgnęły palce zaciśnięte na kierowniku. Silniej pochylił głowę, jakby chciał ukryć twarz.

— Otrzymałem wczoraj meldunek — odparł gło­sem matowym. — Było jednak zbyt późno, aby do­konać naprawy. No, ale na mnie już czas — dodał pod­nosząc głos. — Do widzenia, druhowie!

Odbił się silnie od ziemi i przerzucił nogę. Obserwo­wałem go przez chwilę, zastanawiając się nad jego sło­wami. Nie chciał powiedzieć wszystkiego, to było ja­sne. Z pewnością znał człowieku, który zawiadomił go o wypadku. Ale czy zadał sobie pytanie, dlaczego przy­był on do niego tak późno? I dlaczego, spostrzegłszy szkodę, nie przybił od razu rygli?...

Rower zniknął za drzewami. Odwróciłem się bez po­śpiechu: „Czajki" pracowały wytrwale, ratując mło­dziutki las. Przyłączyłem się do nich.





Meldunek ze skraju puszczy





Mój namiot przemienił się obecnie w małe muzeum. Najwięcej miejsca zajmowały gliniane modele pode­szew i stóp, należących do najrozmaitszych ludzi z tej okolicy. Od razu można było poznać wielki but leśni­czego i spiczasto zakończone obuwie Rojka. Były także odciski butów strażnika, milicjanta, wielu gospodarzy ze Starej Wsi, szoferów, którzy niekiedy tu zaglądali na ciężarówkach, a nawet naszego Karolka.

Modelowanie nie było łatwe, ale warte zachodu. Ca­ły zastęp znał teraz ślady tych ludzi na pamięć, od­różniał nawet najdrobniejsze szczegóły i według nich potrafił wyłuskać je z najbardziej zagmatwanego tro­pu. Niemało przyczyniała się do tego wprawa. W pier­wszych dniach poruszaliśmy się po puszczy dość nie­poradnie. Dziś czytaliśmy z każdego drobiazgu jak z nut. Wyostrzyły się zmysły, wzrosła spostrzegaw­czość, pogłębiło się poczucie kierunku.

Był to wynik żmudnego, systematycznego, pełnego trudów wysiłku. Świadczyła o nim najlepiej stojąca w kącie skrzynka, wypełniona po brzegi dokumenta­mi. Znajdowały się tam niezliczone plany, szkice, opi­sy, meldunki. Była w nich zamknięta cała historia za­stępu. Przeglądaliśmy je często. Oto Zielony Szlak i miejsce, gdzie spotkaliśmy jelenia. A tu Sine Bajoro, skąd wyraźny trop prowadzi prosto do kniei. Zachwa­szczona Szkółka jest opracowana bardzo dokładnie, tak samo jak i miejsce pożaru. Ta zaś paczka obejmuje wszystko, co dotyczy Cichego Jeziora i Starej Wsi. Ta natomiast mówi o Łatanej Podeszwie...

Gdy w dniu naszego przyjazdu ujrzeliśmy kłęby dy­mu nad lasem, nikt nie przypuszczał, że są one zapo­wiedzią bardzo dziwnych wypadków. Dziś ciążyły one wyraźnie nad naszymi pracami. Z zebranych szkiców, opisów i obserwacji, które miały początkowo charak­ter tylko ćwiczebny, wyłaniał się powoli obraz niezwy­kły, coraz bardziej zwarty, ale też coraz smutniejszy. Przedstawiał on życie tego leśnego zakątka z jego wszystkimi urokami, lecz także z kłopotami i zawiściami. Oto puszcza, „Złota Puszcza", jak ją nazywaliś­my powszechnie, pełna czaru i blasku. Lecz w niej po­gorzelisko, wyciągające tragicznie ku niebu osmolone kikuty. Było życie i nie ma go, zamieniło się w zglisz­cza. A oto ludzie: pracowici, ofiarni, szczerze kochają­cy ten las. Lecz obok tacy, którzy szerzą wobec innych pogardę...

Było w tym obrazie wiele niedomówień, nie wszy­stkie sytuacje przedstawiały się zrozumiale, stale je­dnak przybywało nam dokumentów. Wypełniały się luki, blade dotychczas miejsca nabierały szybko ru­mieńców. Niektóre sprawy odsunęliśmy. Tak się stało ze zwiadowcami, którzy zaszli nam drogę przy wrzoso­wisku. Druh kwatermistrz przeprowadził szczegółowe badania: drużyny harcerskiej nie było nigdzie. Poprze­staliśmy na tym stwierdzeniu. Wyglądało na to, że ktoś chciał nas jedynie nastraszyć. Może jacyś przypadko­wi turyści. Byli i odjechali. Od tej pory nie dawali znaku życia, toteż i my postanowiliśmy wykreślić ich ze swoich rachunków.

Minęły trzy dni. Zachwaszczona Szkółka została oczyszczona, byliśmy znów w Starej Wsi. Pomagaliśmy tym razem przy żniwach. Pogoda wprawdzie dopisy­wała, przyśpieszano jednak roboty. Ludzie starzy twierdzili, że należy spodziewać się burz. Uwijaliśmy się, więc raźnie, uciechy też było sporo. Gospodarze spoglądali na nas z coraz większą sympatią, bo nikt się nie lenił. Nie wyróżnialiśmy przy tym nikogo; pracowaliśmy tak samo chętnie dla Mazurów, jak i dla repatriantów zza Buga, dla ludzi z Kieleckiego, jak i dla tych spod Ostrołęki. Efekt był zupełnie niezwy­kły. Gdy po obiedzie ruszyliśmy znowu do pracy, do­goniła nas niespodziewanie Rojkowa. Siedziała na dra­biniastym wozie, zaprzężonym w dwa dobrze odkarmione konie.

— Wsiadajcie, druhowie! — zaprosiła wesoło. — Wstępuję do waszego zastępu!

Jej dobry humor bardzo nam przypadł do gustu. Wskoczyliśmy ochoczo między drabiny. Byłem przeko­nany, że podwiezie nas tylko, pola bowiem znajdowały się za wsią. Zdziwiłem się więc, gdy nie zatrzymała się przy swoim, lecz udała się na najdalsze, gdzie zbo­ża było najwięcej. Powoziła świetnie. Pięknie zatoczy­ła wozem, zeskoczyła i przywiązała lejce.

— Janie — krzyknęła do pochylonego wiekiem go­spodarza, który tu ładował snopki na inny wóz — pra­cujemy wspólnie!

Gospodarz wydawał się zaskoczony, chciał coś nawet powiedzieć, lecz nie pozwoliła mu wcale otworzyć ust. Zanim spostrzegliśmy się, komenderowała nami jak świetnie wyszkolony oficer. Mendle znikały jak zja­wy. Po krótkim czasie wozy były wypełnione po czuby.

Odwieźliśmy do stodół, wróciliśmy i zabraliśmy re­sztę. Potem udaliśmy się na pole sąsiednie. Jan poszedł z nami i pracował jak poprzednio na swoim. Rojkowa nie zwalniała nikogo. Sprzątaliśmy po kolei, przyby­wało ludzi i wozów. Gdy wreszcie koło czwartej dobi­liśmy do jej gospodarstwa, uporaliśmy się z robotą w ciągu jednej minuty. Więcej było rąk do pracy niż snopków.

— Ładnie to wygląda — pochwalił głośno jeden z Mazurów. — Jak tak jeden drugiemu pomoże, czło­wiek nawet się nie obejrzy, a rżyska puste...

Zatoczył ręką wokoło. Poszliśmy za jego spojrzeniem i naraz ogarnęła nas wielka uciecha. Huknęliśmy na wiwat. Ludzie śmiali się i też coś tam dołożyli od sie­bie. Przy wtórze radosnych okrzyków ruszyliśmy pra­wie kłusem do wsi. Wozy były tym razem lekkie.

— No, to i dobrze — mruknęła zadowolona Rojkowa, z którą jechałem razem. — Gromadzą się chmury, mo­że wkrótce spaść deszcz. Teraz nam nie zaszkodzi.

Mimo woli uniosłem głowę. Rzeczywiście niebo po­ciemniało na zachodzie. Jasna skłębiona chmura zaczęła wydłużać się szybko, a ten kształt nie wróżył nic przyjemnego. Znałem to nie tylko z teorii, ale i z doświadczenia. Gdy więc umieściliśmy zboże w sąsiekach, chciałem natychmiast udać się do obozu, na­potkałem jednakże nieprzewidziane opory. Gospoda­rze nie chcieli o tym słyszeć, w każdym domu czekał nas podwieczorek. Zresztą i Piętek jakoś dziwnie ma­rudził.

— Druhu zastępowy — przemówił w końcu otwarcie — mam jeszcze kilka spraw, które muszę załatwić z Karolkiem. Punktualnie o szóstej będę gotowy.

Nie bardzo byłem zadowolony z tej propozycji. Deszcz wisiał w powietrzu.

— Zmokniemy — spróbowałem się przeciwstawić. Zrobiłem to bez większego zapału. Gdy szło o Karolka, trudno mi było czegokolwiek odmówić. Piętek wie­dział o tym i umiał to wykorzystać.

— Jeśli nawet zmokniemy, nic się złego nie stanie — rzekł obojętnie. — Nie przeżyliśmy dotychczas de­szczu, warto więc i tego spróbować. Zahartujemy się przy okazji. A z Karolkiem trzeba jakoś załatwić.

No tak, trzeba było załatwić... Ten chłopak zawsze miał argumenty. Nie przeciwstawiałem się dłużej. Do­pilnowałem osobiście, aby Rubel i Kaźmierczak odpły­nęli na „Czajce" z dzieżą i koszyczkami, gdyż jutro mieliśmy piec chleb, potem zaś przekazałem komendę nad zastępem Piętkowi.

— Załatwiaj swe sprawy — rzekłem na końcu. — Jeśli ci czas pozwoli, zbadaj kraniec lasu i pobliskie ścieżyny. Daj chłopcom dużo swobody. Niechaj działa­ją po dwóch.

Traktowałem to raczej jako zabawę, chociaż wiąza­łem z tymi ćwiczeniami i trochę nadziei. Do tej pory nie zauważyłem Rojka. To mnie zastanowiło. Nie za­pomniałem, że to na jego podwórzu spostrzegłem nie­gdyś ślad Wyszczerbionej Podkowy. Zresztą gospodarz, który w czasie zwózki zboża znika na cały dzień, może wzbudzić nieufność.

Piętek też to widocznie rozumiał, przyjął bowiem zlecenie bardzo poważnie. Patrzyłem za nim przez chwilę, jak odchodzi z chłopcami na łęgi, a potem wszedłem do zagrody Rojkowej. Zobowiązała mnie, że przyjdę do niej na podwieczorek.

— Bardzo się cieszę — powitała mnie w progu ser­decznie. — Obawiałam się, że druh — używała tego słowa już zupełnie normalnie — i tym razem nie sko­rzysta z gościny. Mógłby ktoś tam zarzucić — dodała z przekąsem — że to także zapłata.

Spojrzała na mnie zaczepnie, jakby oczekiwała ata­ku. Uśmiechnąłem się. Byłem w jak najlepszym humo­rze. Nie miałem dziś co do niej żadnych zastrzeżeń.

— Co innego wziąć masło od pani Rojkowej — odpo­wiedziałem wesoło — a co innego przyjść w gościnę do druhny Rojkowej. To nawet mój obowiązek. Zgłosiła się przecież do naszego zastępu na ochotnika.

Rozpogodziła się. Ujęły ją te słowa, w których nie­wątpliwie wyczuła niekłamane uznanie. Zaprosiła do środka, a potem zakrzątnęła się koło kuchni. Stół zo­stał zastawiony różnymi smakołykami. Usiedliśmy przy nim i przy jedzeniu zaczęliśmy gawędzić.

Była bystra, oczytana, orientowała się doskonale we wszystkim. Nic dziwnego. Duża etażerka w kącie była wypełniona książkami po brzegi, na wierzchu leżały świeże gazety. Spoglądałem na to z pewnym podziwem. Na wsi nie było to częste zjawisko.

Rojkowa urwała w połowie zdania. Domyśliła się prawdopodobnie, o czym teraz rozmyślam.

— Druh dziwi się pewnie — przemówiła zgaszona — że u mnie znać na każdym kroku dostatek. No, człowiek pracuje ciężko, więc ma. I jest przecież niegłupi.

W to nie wątpiłem. I pracowała świetnie, też praw­da. Pod tym względem nic jej nie można było zarzucić.

— Dostatek nie hańbi — odpowiedziałem pogodnie, — Widać go zresztą nie tylko u pani...

Chciałem rozładować niepokojący nastrój, lecz osią­gnąłem odwrotny skutek. Zachmurzyła się bardziej.

— Wiem, co druh chce przez to powiedzieć — przer­wała mi opryskliwie. — Wszędzie jest dobrze, tylko nie u tych...

Zawahała się, jakby zabrakło jej odpowiedniego wy­razu.

--- Mazurów — podpowiedziałem jej miękko.

--- Właśnie, Mazurów! — spojrzała na mnie ze złoś­cią. — Mieli oni więcej od nas, gdy przyszliśmy tutaj...

--- A potem każdy przybysz urwał coś tam z ich ma­jątku dla siebie — skończyłem za nią dość ostro, tra­cąc dotychczasową pogodę. — Przyzwoitszy wykupy­wał od nich za grosze; inny najzwyczajniej okradał, grożąc im wyrzuceniem.

Otworzyła usta, jakby chciała temu zaprzeczyć, ale ja wtedy podniosłem głos. Wyprowadziła mnie z rów­nowagi i przestałem nad sobą panować.

— I tak to szło — mówiłem dalej, unosząc się coraz bardziej. — W czasie działań wojennych Mazurzy stra­cili dużo, potem też ubywało im ciągle. Za to ludzie napływowi, szczególnie ci, którzy przybyli tu pierwsi, porobili majątki. Nawet Boenigowi, temu ubogiemu Boenigowi, który poświęcił wszystko, aby bronić na tej ziemi polskości, zabrano kierat!...

Przycichłem nagle. Rojkowa, wpatrzona dotąd we mnie wrogo, naraz zwiesiła głowę. Zrobiło mi się go­rąco. „Kowalski, Kowalski — zacząłem łajać się w du­chu — dlaczego tak jej wymyślasz? Może ona nie mia­ła w tym wszystkim najmniejszego udziału? Może na­wet nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje do­koła? Przecież tu wszyscy rozumują inaczej niż my. Jeden wmawiał w drugiego, że Mazur to ewangelik, a zatem Niemiec, tym bardziej, że mówi słabo po pol­sku. Cóż mogli rozumieć ci przybysze spoza dawnej granicy, nie znający historii tych ziem?...

— Nie mówmy o tym — złagodziłem natychmiast ton. — Źle się tu działo, to prawda. Nie zmienimy je­dnak przeszłości. Za to można wiele poprawić na przy­szłość. O tym warto pomyśleć.

Nie uniosła głowy. Wpatrywałem się w nią przez chwilę, nie bardzo wiedząc, jak poprowadzić dalej roz­mowę. Niespodziewanie przez otwarte okna dobiegł jakiś niezwykły dźwięk. Drgnąłem silnie i nadstawiłem uszu. Dźwięk się powtórzył, a potem zmienił się w stu­ki rytmiczne, przypominające warczenie bębna. Coś zaczęło mi się gorączkowo układać w głowie. Trzy krótkie uderzenia, potem długie i krótkie — i znów od początku... Zaczynałem rozumieć.

W zdenerwowaniu skoczyłem do okna. Tak, nie mo­gło być wątpliwości! Ktoś tam zapowiadał alfabetem Morse'a nadawanie depeszy. Zastanawiałem się gorącz­kowo. Co to za instrument?... Niby bęben, lecz na pew­no nie bęben. Nie mieliśmy go zresztą w zastępie, a na­wet w całej drużynie. Sygnalizował zaś człowiek zna­jący się doskonale na rzeczy. Skąd się tu wziął? Kim Jest?...

Jeszcze raz wyraźna zapowiedź i przestałem zada­wać sobie pytania. Nie było czasu. Bo oto nadpływała zdumiewająca wiadomość:

Mówi harcerz Piątek. Mówi harcerz Piętek do druha Kowalskiego, zastępowego „Czajek". Ruszamy w po­goń, znaleźliśmy ciekawy trop. Proszą dać sygnał gwiz­dkiem, że przyjęto depeszę. Trzy krótkie sygnały zro­zumiem, że mamy pozostać na miejscu i czekać. Jeden długi — że możemy iść naprzód.

Wybiegłem na podwórze i gwizdnąłem przeciągle. Niech idą! Dogonię ich przecież bez trudu.

Wróciłem do chaty. Rojkowa stała przy oknie. Obję­ła mnie przeciągłym spojrzeniem. Była dziwnie poważ­na.

— Co się stało? — spytała cicho.

— Zastęp składał meldunek — wyjaśniłem beztrosko. — Odchodzi w las.

Ponieważ wydało mi się, że jest zaciekawiona tym wszystkim, wyjaśniłem jej krótko zasady porozumiewania się na odległość i dodałem na zakończenie kilka wesołych słów. Rozpogodziła się nieco, lecz nie udało mi się wywołać na jej twarzy uśmiechu.

— Proszę o nas nie zapominać — rzekła podając mi rękę na pożegnanie. — Bardzo jesteście tutaj potrzebni. Nie tylko Mazurom, ale i nam. Cała wieś potrzebu­je życzliwej opieki...

Zasalutowałem i odszedłem szybko. Te słowa wy­warły na mnie wielkie wrażenie. Tak, dużo było w nich racji. Idzie tu rzeczywiście nie tylko o Mazu­rów, ale o całą wieś. Nie odmieni się biegu wypadków. Przybyli ludzie spod Ostrołęki, zza Buga i Niemna, i ci też muszą pozostać. Byle tylko między nimi nie było. waśni...





Narada w Ponurym Borze





Pierwszy znak napotkałem zaraz za wsią, na skraju puszczy. Z tego miejsca odchodziły dwie drogi. Jedna wiodła wzdłuż jeziora, na wschód. Druga w stronę na­szego obozu.

Znak był niepokaźny, kto inny nie zwróciłby na nie­go uwagi. Była to właściwie mała gałązka jedliny, rzu­cona niby przypadkiem. Jej ostry czubek zastępował jednak doskonale strzałkę i prawidłowo wskazywał kie­runek. Nieco dalej trafiłem na patyk o ostro odłamanym końcu, a potem na mały kamyk ułożony na większym. Wszystko oznaczało to samo: iść prosto dro­gą. Piętek pracował wzorowo. Przewidział, że w pierwszej chwili mogę nie czuć się pewnie, więc oznaczał potrójnie, abym nie tracił czasu. Nie używał przy tym rysunków, szedł zatem najprawdopodobniej po tropie wroga. Przyśpieszyłem kroku, przebywając biegiem niektóre odcinki. Byłem przeświadczony, że dogonię go szybko.

Uszedłem chyba z kilometr, gdy niespodziewanie za­trzymały mnie dwa ułożone na krzyż patyczki. Rozej­rzałem się czujnie. Nie wolno iść drogą w stronę obo­zu, wobec tego którędy? Żadnych widocznych znaków nie było. Popatrzyłem na najbliższe drzewa. Również nic ciekawego. Pochyliłem się i zacząłem przeglądać trawę. Wreszcie znalazłem. Niewielką kępkę zwinięto w węzeł, a jego zagięty wierzchołek skierowano wy­raźnie w prawo. Tutaj więc weszli do lasu. Trzeba bę­dzie teraz bardziej uważać.

Zorientowałem się już w kierunku, ale jeszcze przez pewien czas nie ruszałem się z miejsca. Do tej pory nie brałem sprawy zbytnio do serca. Byłem przekonany, że Piętek wymyślił jakąś ciekawą grę, ale że znajdę go w pobliżu osiedla. Robiło się parno, burza nadchodziła z całą pewnością. Zdziwiłem się i zmartwiłem. Ta ucieczka w puszczę i dopiero w tym miejscu popsuła mi nieco szyki. Spodziewałem się deszczu, wolałbym skryć się przed nim w obozie. „Z drugiej jednakże strony --- rozważałem sytuację dokładnie --- Piętek nie zdobyłby się na taki krok bez istotnego powodu. Ściga kogoś, to niewątpliwe. Ale kogo? Czyżby pojawił się Rojek?...”

Odrzuciłem to przypuszczenie. Nie napotkałem do­tychczas śladu, który by zwrócił moją uwagę. Raz je­szcze zbadałem starannie drogę. Ktoś przejeżdżał na rowerze, ale było to dawno. A to co?... Jakiś mężczyz­na. Przechodził tędy i także skręcił w prawo, właśnie tam, dokąd skierowały się „Czajki". To mnie zaintry­gowało. Aha, to ten gospodarz ze Starej Wsi! No, może tylko przypadek. A to kto?... Trop był zupełnie świeży, noga bosa, nieduża. Wystający drugi palec wskazywał­by na naszego Karolka. Widocznie i on wybrał się z Piętkiem na ten spacer po puszczy...

Przestałem się zastanawiać. Czas naglił, a zresztą nie było potrzeby. Dogonię chłopców, dowiem się wte­dy o wszystkim. Zagłębiłem się w las. Byłem najlep­szej myśli. Czytanie śladów na drodze jest rzeczą pro­stą. Tu, wśród borowin i mchu, wymagało ono nie tyl­ko zręczności, ale i czasu. Zastęp nie mógł więc poru­szać się szybko. Ja natomiast mogłem iść naprzód bez chwili namysłu. Piętek pozostawił obecnie liczne i bar­dzo wyraźne znaki. Nie wątpiłem, że dogonię go wkrótce.

Minęło jednak dziesięć minut, minęło dwadzieścia, a tamci ciągle nie byli widoczni. Zacząłem się dener­wować. Odległość od Starej Wsi rosła, w powietrzu czuło się nieprzyjemne podmuchy wilgoci. Że posuwa­łem się prawidłowo, nie mogłem wątpić. Znaki stawały się coraz większe. Piętek przewidział wszystko. Zorien­tował się, że robi się coraz mroczniej, niebo pokrywało się gęsto chmurami. Gdyby nie jego domyślność, marnowałbym czas niepotrzebnie. Drobiazg uszedłby ła­two uwagi.

Upłynęło jeszcze z pół godziny i dopiero wtedy się zatrzymałem. Znak, który miałem przed sobą, mógł w każdym wzbudzić niepokój. „Ostrożnie, nieprzyja­ciel przed nami" — ostrzegały ułożone zręcznie gałąz­ki. Rozejrzałem się naokoło. Strzałka z patyków wy­tyczała nowy kierunek. Poruszyłem się bezszelestnie. Znów strzałka, gałąź przygięta lekko do ziemi i powtórny znak ostrzeżenia...

Coś zaszarzało przede mną, wytężyłem wzrok. No, nareszcie wśród swoich! Odetchnąłem z ulgą i przem­knąłem między leśnym podszyciem. Ujrzałem przygar­bione plecy w harcerskiej bluzie. Dotknąłem ich deli­katnie.

— Nie czuwasz nad tyłami — zganiłem. — Nieprzy­jaciel mógłby cię wykraść bez szczególnego wysiłku.

Malczak, który stał tu na czatach, zmieszał się i po­czerwieniał. Zazwyczaj dobrze spełniał swe obowiązki, domyśliłem się więc od razu, że dzieje się coś niezwy­kłego. Zapytałem go o to.

— Druhu zastępowy — zameldował z przejęciem — tajne spotkanie! Jest tu Wyszczerbiona Podkowa, Ścię­ty Obcas i Duży Nos. Odbywają jakąś naradę.

Uff, to rzeczywiście nadzwyczajna wiadomość!... Co za dobrana trójka! Duży Nos najmniej tutaj pasował, nie wiedziałem bowiem dotychczas, że łączą go z tam­tymi dobre stosunki. Ale z charakteru rzeczywiście mógł być do nich podobny.

— Dotarliśmy właśnie po jego tropie do tego miej­sca — wyjaśniał dalej Malczak. — Znaleźliśmy go w czasie ćwiczeń.

Domyśliłem się tego. To był ślad tego gospodarza ze Starej Wsi, który odczytałem poprzednio na drodze.

--- Gdzie Piętek? — zapytałem po chwili.

--- Czuwa nad tymi, którzy podsunęli się bliżej.

Ruszyłem naprzód. Dobiegły wkrótce do mnie niewy­raźne głosy, ktoś tam istotnie prowadził jakąś rozmo­wę. Posunąłem się jeszcze kilka kroków i naraz ze zdu­mienia otworzyłem szeroko oczy: czyżby to Karol Osiń­ski?...

Tak, to był on. Czaił się według najlepszych zasad harcerskich i, jestem pewien, spostrzegł mnie pierwszy. Gdy rozróżniłem szarzejącą przede mną plamę, poczu­łem wpatrzone we mnie uważnie oczy. Coś tam drgnę­ło niżej, przy ziemi. Oczywiście to pies — ten śmieszny Zilk naszego Karolka. Leżał nieruchomo u jego stóp. Mimo że musiał mnie wyczuć od dawna, nie pisnął, nie szczeknął, a tylko jego bystre oczka obserwowały mnie czujnie. Nabrałem nagle dla niego respektu. Osiński delikatnie gładził mu grzbiet.

— Przybyłeś razem z zastępem? — spytałem. — Spodobały ci się te harcerskie podchody?

Popatrzył na mnie, jakby mnie nie zrozumiał.

— Trzeba było przecież dogonić Dużego Nosa — od­parł powoli. — Nie byłoby to łatwe, gdyby nie Zilk. On nam wskazywał drogę.

A więc w tym tkwiła tajemnica tego błyskawicznego pościgu!... Nie marnowali czasu na żmudne poszukiwania i dlatego nie mogłem ich dopaść wcześniej. Spoj­rzałem na pokraczne stworzonko z jeszcze większym szacunkiem. Nigdy nie przypuszczałem, że miało tak świetny węch. A przy tym nie brakowało mu innych zalet: jego nieruchomość i milczenie były po prostu za­skakujące.

Spoza krzaków wysunął się Piętek.

--- Mamy ich! — szepnął z przejęciem. — Bardzo ważna narada.

--- A ty stoisz tutaj? — zdziwiłem się nieco. — Nie należało przybliżyć się bardziej?

Stąd słychać było wprawdzie słowa, lecz nie można było się kusić o ich zrozumienie. Jedynie nerwowe wy­powiedzi Wyszczerbionej Podkowy dobiegały niekiedy wyraźniej. Były to jednak tylko strzępy zdań, wnios­kowanie nic było łatwe.

Piętek machnął ręką lekceważąco.

Wszystko idzie dobrze — mruknął pogodnie.

Tuż prawie za ich plecami znajdują się Zdanecki, Wojciechowski i Tarka. A to nasi najlepsi pisarze. Notują wszystko. A jeśli nawet jeden coś przeoczy, drudzy go uzupełnią. Powstanie wspaniały protokół.

O mało nie pochwaliłem go głośno z wielkiego za­chwytu. Cudownie to było pomyślane! Mrugnąłem więc tylko na niego porozumiewawczo, żeby choć w ten sposób wyrazić mu swoje uznanie.

--- A co cię skłoniło do rozpoczęcia tego pościgu? — spytałem.

--- Ślad znaleźliśmy przy wsi. Duży Nos znajduje się w naszym muzeum — miał na myśli odciski w glinie — więc się zainteresowałem jego niespodziewanym spacerem. Dowiedziałem się od jednego z chłopców, że widziano go, gdy wychodził z domu. W płaszczu nie­przemakalnym. Było to dziwne. Godzina późna, a prze­widział, że wróci nieprędko. Wydało mi się to dość nie­naturalne. Mieszkańcy Starej Wsi nie wychodzą o tej porze poza swoje osiedle...

Przylgnęliśmy w tym momencie do ziemi, bo zalał nas oślepiający blask. To błyskawica przebiegła po nie­bie. Po chwili rozległ się huk.

— Trzeba uciekać — dały się słyszeć donośniejsze niż przedtem słowa Wyszczerbionej Podkowy. — No, jakże więc? Załatwione? Takich nie wolno żałować! Jeśli my im będziemy pobłażali, sami pójdziemy na żebry...

Coś tam jeszcze mówił, ale już nie mogłem zrozu­mieć. Ktoś przytaknął, padły krótkie zdania, jakby się z sobą żegnali, a potem słychać tylko było skrzyp na-deptywanych beztrosko gałęzi. Rozmowa była widocz­nie skończona. Rozchodzili się w różne strony.

Przypadliśmy do pni. W pobliżu przeszedł Ścięty Obcas, a zaraz za nim przesunął się Duży Nos. Ci skie­rowali się oczywiście do Starej Wsi. Wyszczerbiona Podkowa udał się w przeciwnym kierunku.

Wiatr zawiał silnie, jęknęły drzewa, zaszumiało trwożnie podszycie. Kilka kropel spadło na ziemię. Za­kwiliłem cicho, głos czajki nie mógł wzbudzić w takiej chwili podejrzeń. Zastęp otoczył mnie szybko. Przeli­czyłem. Nie brakowało nikogo.

--- Wracamy do obozu — oznajmiłem zachowując ciągle ostrożność. — A ty? — zwróciłem się do Karolka. — Udasz się z nami?

--- Nie — odpowiedział powoli. — Nie uprzedziłem nikogo. Muszę być dzisiaj w domu.

Świsnął cicho na psa.

— Zilk — powiedział miękko — idziemy!

Pies zerknął na wszystkich, jakby się żegnał, i po­biegł przodem. Osiński skoczył za nim bezszelestnie jak duch. Zupełnie jakby znajdował się w swojej zagro­dzie i wiedział, że nas znowu za chwilę zobaczy.

Oszołomiło mnie to trochę, lecz zaraz chwyciłem się w garść. Trzeba było pogodzić się z faktem. Chłopak był dziwny, to prawda, lecz serce miał złote. Przyjdzie czas, zmieni się wszystko na lepsze.

Ustawiłem zastęp gęsiego i ruszyliśmy. Między tam­tych, do drogi. Należało unikać jakiegokolwiek spotka­ła.

Deszcz lał już jak z cebra, lecz „Czajki" nie zwraca­na to uwagi. Biegły uważnie i szybko, wyczuwając doskonale kierunek. Ich sylwetki były coraz słabiej widoczne w gęstniejącym dokoła mroku.





Smutne zwycięstwo





Wszedłem do swego namiotu. Chleb był w piecu, nie miałem chwilowo nic do roboty. Zacząłem przeglądać notatki sporządzone wczoraj w Ponurym Borze. Nasi pisarze wywiązali się świetnie z zadania. Słów było wiele, protokół bardzo dokładny. Piętek przewidział słusznie. Tam gdzie jeden nie zdążył, uzupełniał go drugi. W sumie mieliśmy pełny opis rozmowy.

Jak się domyślałem, dotyczyła ona sprawy pożaru i śledztwa. Wynikało z niej, że istnieją rzeczywiście świadkowie i że istnieje podpalacz. Ścięty Obcas i Du­ży Nos mieli odegrać poważną rolę w procesie, widzie­li bowiem sprawcę na miejscu rzekomego przestępstwa. W tej trójcy nie czuło się jednak zgody. Padały słowa niewybredne, mające stanowić zachętę. I inne — chwiejne, powściągliwe, pełne wewnętrznych oporów.

Niestety, było w tym protokole wiele rzeczy niejas­nych. O tym, że lada dzień zostanie aresztowany czło­wiek, na którego zwalano winę, nie można było już wątpić. Kim on natomiast był — tego nie powiedziano. Mówiono po prostu: on. Ci ludzie znali się widać do­brze, posługiwali się często skrótami. Co dla nich było zrozumiałe, nam sprawiało trudności. Nie udało się wszystkiego rozwiązać.

Przejrzałem raz jeszcze dokumenty, a potem ułoży­łem je w skrzynce i wyszedłem na zewnątrz. Chłopcy pracowali gorliwie jak zawsze, lecz dalecy byli od zwykłej obozowej beztroski. Nie słychać było żartów, weselsze słowa padały rzadko. Myśleli pewnie o tym samym, co ja. Czuli, że przygotowuje się na kogoś zasadzkę, i zdawali sobie sprawę, że nie mogą temu za radzić.

Wieczorem przejrzeliśmy dokumenty ponownie na radzie drużyny i stwierdziliśmy to samo. W nieszczególnych nastrojach poszliśmy spać. Spokój nie był nam jednak pisany. Wybił nas ze snu ten krzyk przeraźliwy, który by umarłego przeraził w grobie. Uczyni tym razem znacznie większe wrażenie, gdyż nie słyszeliśmy go już od dawna. Nikt nie wyszedł z namiotu z wyjątkiem chyba komendy. Rozkazy były wyraźne Krzyk powtórzył się swoim zwyczajem trzykrotnie, potem zapadła cisza. Rano było sporo śmiechu z tego powodu, bo każdy udawał „ducha". Rozpoczęły się nawet popisy. Muszę stwierdzić z przyjemnością, że „Czajki" wyszły z tej próby zwycięsko. Szczególnie celował w tych zawodach Janicki. Niestety, i on nie umiał dorównać „duchowi" siłą i ponurością.

Wieczorem, przy ognisku, powtórzyliśmy raz jeszcze ćwiczenia. Janicki zdobył nieodwołalnie palmę pierw­szeństwa, po czym rozeszliśmy się do namiotów. Nikt nie marudził, ta nieoczekiwana zabawa okazała się cudownym lekarstwem na sen. Położyłem się również. Przez pewien czas słyszałem dochodzące z różnych punktów chrapanie. Wkrótce jednak pogmatwały się dźwięki, w głowie uczułem pustkę. Zasnąłem także.

Obudziło mnie ciche, delikatne skomlenie. Ockną­łem się w jednej chwili, przechyliłem na bok i wytę­żyłem wzrok. Uczułem przy twarzy coś wilgotnego. Pot zrosił mi czoło.

Zilk! — szepnąłem w trwodze. — Zilk!...

Tak, to był on. Liznął mnie raz jeszcze i zaskomlał tak jakoś serdecznie, że wydał mi się bardziej człowie­kiem niż czworonożną istotą. Zerwałem się z łóżka i za­cząłem ubierać się szybko. „Skąd on się tutaj wziął? — zastanawiałem się gorączkowo. — Czyżby w Starej Wsi stało się coś niedobrego? A może Karolek potrze­buje pomocy?..."

Przebiegły mi błyskawicznie w myśli wszystkie ta­jemnicze konszachty w Ponurym Borze oraz niejasne groźby strażnika. Chwyciłem w garść laskę i wybie­głem z namiotu. Chmury szczelnie zakryły niebo, nao­koło panowały nieprzeniknione ciemności. Pogoda ze­psuła się zdecydowanie w ciągu ostatnich dni. Chociaż nie padał deszcz, czuło się wilgoć i chłód.

Zilk, prowadź — szepnąłem do psa, jak to robił zazwyczaj Osiński.

Pomknął przodem, ja za nim i to tak cicho, że nawet warty nas nic spostrzegły. Mimo woli zdwoiłem czuj­ność, nie wiedząc, co teraz może się stać. Dopadłem do

pierwszych drzew. Zilk, który do tej pory migał mi nieustannie przed oczyma, zniknął bez śladu. Zmart­wiłem się szczerze i przystanąłem. Byłem przekonany, .że do mnie powróci. Zastanawiałem się gorączkowo. Dopóki pies był przy mnie, czułem się pewniej. Obec­nie zacząłem się wahać. Przede mną był zwarty gąszcz, trzeba było iść po omacku. Ale i wracać nie było sen­ni, nie po to przecież wyszedłem. A więc wędrować dalej? Po co i dokąd? Do Starej Wsi? A jeśli to niepo­trzebne?...

Zilk nie wracał. Powoli zaczęła zwyciężać rozwaga. Sądziłem początkowo, że gdzieś w pobliżu znajdę Ka­rolka albo jego posłańca. Żaden dźwięk jednakże nie świadczył o obecności człowieka. Jeśli ktoś do nas szedł, chyba nie potrzebował się kryć. Ale skąd tu ten pies? I gdzież się on w końcu zapodział?

Postałem jeszcze chwilę, a gdy się nie zjawił, posta­nowiłem zawrócić i powiadomić o wszystkim komendę. Sprawa mogła się przedstawiać poważnie. Zilk bez swego właściciela, to był po prostu dziw. Należało to dokładnie rozważyć.

Właśnie zamierzałem wysunąć się na polanę, gdy w tym momencie o kilkadziesiąt kroków ode mnie ro­zległ się ten straszny, mrożący krew w żyłach krzyk. Znieruchomiałem. Zaskoczenie było zupełne. Brzmiał dziś groźniej niż zwykle, a przynajmniej tak mi się wówczas wydało. Skuliłem się odruchowo i przylgną­łem do pnia. Targnął mną lęk.

Zastanawiałem się szybko, zaczął dochodzić do głosi rozsądek. Istota, która szalała obok, nie wiedziała o mojej obecności. W przeciwnym razie alboby na mnie napadła, albo uciekła. To było już wiele. I wtedy przyszło mi naraz, na myśl, że właściwie zdarzyła się cudowna okazja. Jeśli przypadek ustawił nas naprzeciw należy go wykorzystać. Po co chłopcy mają tracić cen­ne godziny snu? Rodziła się we mnie decyzja. Trzeba skończyć nareszcie tę nieprzyjemną zabawę! Któż to taki, że umie się zachowywać jak duch? Nie daje się wytropić, wobec tego należy uderzyć wprost!

Krzyk urwał się, mocniej ścisnąłem laskę. Czujnie, skokami, ruszyłem skrajem puszczy, bo tu można było jeszcze coś niecoś rozróżnić. Orientowałem się, gdzie jest nieprzyjaciel, i to była moja przewaga. Podsze­dłem blisko. Gdy ryk rozległ się po raz wtóry, znajdo­wałem się tuż. Nie mógł mnie obecnie usłyszeć, toteż skoczyłem szybciej i wsunąłem się w gąszcz. Zatoczy­łem niewielkie półkole, zachodząc z tyłu. Ha, teraz mi na pewno nie umknie! Przypadłem do ziemi i zaczą­łem się czołgać.

Ponura muzyka umilkła. Zrobiło mi się nieprzyjem­nie, jakby mi czegoś zabrakło. Stałem się wrażliwy na najdelikatniejsze dotknięcie. Ramię naprzód, kolana za nim i wyrzut ciała, gdy była już całkowita pewność, że nic nie zatrzeszczy. A potem na drugi bok i od począt­ku to samo... Twarz mi nabrzmiała, dzwoniło w uszach, mięśnie prężyły się aż do bólu. Wysiłek był ogromny, bo człowiek niczego prawie nie widział. Zdawało mi się, że upływają godziny. Były chwile, że chciałem za­pomnieć o wszystkim, położyć się i nie poruszyć się z miejsca. Stłumiłem siłą to podstępne uczucie. Dziś albo nigdy! Naprzód, naprzód! Nie dopuścić do siebie lęku!...

Ujrzałem wreszcie jakiś zamazany kształt, przesło­nięty częściowo gałęzią. Wbrew przewidywaniom nie mogła to być ludzka istota. Jej wysokość była niewiel­ka, wyraźnie rysował się grzbiet. Ale natychmiast zro­dziły się wątpliwości. Cóż to za zwierz, jeśli dotychczas zachowuje się obojętnie? Gdzie jego węch?...

Przyszły mi naraz na myśl przeróżne bajdy o stwo­rach leśnych opanowanych obłędem, o czarownicach i duchach. Czułem, jak czoło zrasza mi zimny pot. Za­cisnąłem zęby, szarpnął mną gniew. Miałem tego wszy­stkiego dość. Duch, nie duch, człowiek czy zwierz, ale trzeba zrobić z tym nareszcie porządek!

Uniosłem się na łokciu, przysunąłem nogę do nogi i bez pośpiechu zacząłem wznosić się w górę. Stwór zarysowywał się coraz ostrzej. Stanąłem sztywno. Pa­trzyłem. Ta część ciała, która winna stanowić pysk, wysunęła się właśnie naprzód, jakby nabierała oddechu. Wiedziałem, co to oznacza: za chwilę wzbije się w nie­bo potworny krzyk! Przestałem się zastanawiać. Śmia­łym ruchem wysunąłem przed siebie laskę. Ująłem ją w obie ręce, odchyliłem się nieco w tył i rąbnąłem ze wszystkich sił...

To, co się później stało, było tak niesamowite, że ilekroć o tym wspominam, zawsze wstrząsa mną dreszcz. Moja solidna, dębowa laska oddała głucho Prawie w tym samym jednak momencie i w to samo miejsce uderzył kto inny, jego kij oddał tak samo ciężko jak mój. Nieznany potwór, nie wydawszy żadnego głosu, zapadł się wśród borowin i liści...

Odskoczyłem ze zgrozą. A więc nie byłem sam! Ktoś czaił się naprzeciw, polował na tego zwierza tak same jak ja!...

Wbiłem laskę w ziemię i oparłem się na niej silnie

— Kto tam? — huknąłem donośnie, aby przełamać strach.

Po drugiej stronie coś zaszeleściło. Niespodziewanie dał się słyszeć cichy, nerwowy śmiech.

— A, to ty, Kowalu!... — usłyszałem spokojne na pozór słowa. — Fenomenalne! Ho, ho, wykazałeś nie by­le jaką odwagę. Kogo to upolowaliśmy? Masz może la­tarkę?

Co za spotkanie! Oczywiście Jankowski. On, stary kpiarz. Udaje zucha, ale o latarce zapomniał! Zamiast ucieszyć się, zdenerwowałem się jeszcze bardziej. Po co się tutaj pchał? Niewiele brakowało, a mógłbym i na niego natrzeć. Skąd mogłem wiedzieć, że to nie wspólnik? I co wtedy? Stałoby się gorsze nieszczęście..

Wysapałem złość i wreszcie wyjąłem latarkę. Za­świeciłem. Od liści odbił się blask. Zmrużyłem oczy i otworzyłem. Spojrzałem w dół, tam gdzie winien leżeć ten leśny stwór. Zamarłem nagle.

— Straszne!... — jęknąłem głucho.

— Straszne... — Jankowski powtórzył za mną jak echo.

Było nad czym rozpaczać. U naszych stóp nie leżało żadne zwierzę ani stwór leśny, lecz nasz biedny, ko­chany — Karolek. Drżącymi rękami odwróciłem nie­ruchome ciało. Twarz była blada jak płótno. Obejrza­łem głowę. Na szczęście nigdzie nie sączyła się krew. Za to dwie grube pręgi wskazywały wyraźne ślady na­szych twardych uderzeń.

Z trudem otrząsnąłem się z przygnębienia.

— Łam gałęzie! — krzyknąłem. — Robimy nosze.

Uporaliśmy się błyskawicznie z tą robotą, ułożyliś­my na noszach Karolka. Ciągle był nieprzytomny, ręce zwisały bezwładnie. Schwyciłem z jednego końca za kije, Jankowski ustawił się z przodu i ruszyliśmy. Gdy tylko wysunęliśmy się na polanę, pojawił się Zilk. A więc nie uciekł! Znajdował się gdzieś w pobliżu i obser­wował, może nawet patrzył na wszystko. Nie ostrzegł, bo znał nas dobrze. Nie przypuszczał, że wyrządzimy krzywdę jego panu, któremu okazywaliśmy zawsze ty­le przyjaźni. Teraz zaskomlał cicho, a mnie serce sko­czyło do gardła. A nuż zabiliśmy Karolka?...

— Szybciej! — przynagliłem Jankowskiego półgło­sem.

Skoczyliśmy biegiem. Laski drgnęły niespodziewanie, coś tam się poruszyło na noszach. Spojrzałem uważnie. Podniosła się ręka, a potem druga. W pierwszej chwili sądziłem, że to przywidzenie. Ależ nie! Uniosła się te­raz głowa, nie mogło być wątpliwości. Odetchnąłem z ulgą, zalała mnie fala radości. Więc żył! No to pół biedy. Aby jak najszybciej do druha lekarza!...

Chciałem właśnie powiadomić Jankowskiego o tej nowinie, gdy niespodziewanie Karolek przerzucił nogi i stoczył się na ziemię. Cisnąłem nosze, wyciągnąłem przed siebie ręce. Chciałem go podnieść. Ledwie jednak pochyliłem się, zwinął się w sobie, pchnął mnie silnie pięściami i rzucił się w las.

— Karolku, Karolku! — krzyknąłem w trwodze. — Poczekaj!

Chciałem pobiec za nim, lecz przeciwstawił się temu Jankowski. Chwycił mnie mocno za ramię.

— Zostań — mruknął pogodnie. — Po co go ścigać? Woli uciekać, niech zmyka. Byłby chyba bardzo nie­zadowolony, gdyby go wszyscy oglądali w obozie.

--- Ale może zabraknąć mu sił — zawołałem wzbu­rzony. — Padnie gdzieś i znajdzie się bez pomocy!

--- Ech, jeśli tak wyrywa, nic mu nie będzie. Wra­cajmy. Nie dogonimy go zresztą.

Niestety, miał słuszność. Chłopak już się rozpłynął w ciemnościach. Po chwili dał się słyszeć trzask zła­manej gałęzi, ale było to wszystko. Nasłuchiwaliśmy przez dłuższy czas. Cisza. Przepadł w puszczy jak ka­mień w wodzie, a z nim również Zilk.

Jak trafiłeś na jego trop? — zapytałem Jankows­kiego, gdy wracaliśmy już do obozu.

Wzruszył ramionami, jakby dziwił się tym słowom, które wydawały mi sit; zupełnie na miejscu.

— Wcale nie trafiłem — odparł lekceważąco. — Najzwyczajniej przyczaiłem się w lesie. I czekałem, dopóki nie przyjdzie.

Uczułem naraz do niego głęboką sympatię. Nadra­biał miną, to fakt, ale spisał się dzielnie. Czatować przez kilka godzin na nieprzyjaciela, którego się nie zna... Hm, to był wyczyn nie lada. Mógłbym powie­dzieć na ten temat niejedno...

Zrobiło mi się weselej. W innej sytuacji byłbym pewnie zagwizdał z wielkiej uciechy. Tym razem jed­nak milczałem i milczał także Jankowski. Przeraźli­wy krzyk nocny niewątpliwie ustanie na zawsze. To dobrze. Szkoda tylko, że nasze dębowe laski nie trafiły w kogo innego. Biedny Karolek... Czy rzeczywiście nie wyrządziliśmy mu krzywdy?...





Zawołanie Okrutnego Człowieka z Puszczy





Nazajutrz wysiałem Piętka do Starej Wsi. Należało sprawdzić, co się dzieje z Karolkiem. Domyślałem się, że jeśli nawet nie odniósł poważniejszych obrażeń, bę­dzie stronił od ludzi. Dlatego właśnie nie wyruszyłem z całym zastępem. Piętek umiał z nim postępować, więc sobie jakoś poradzi.

Wrócił zamyślony i chmurny. Zameldował krótko, że Osiński jest zdrów, i odszedł zaraz do swoich zajęć. Uspokoiła mnie ta wiadomość, a że nie było akurat czasu, nie pytałem o więcej. Dopiero po kolacji do­wiedziałem się innych szczegółów.

— Niedobrze z nim — Piętek westchnął lekko. — Siedzi znowu na łęgach i plecie kosz. A to bardzo zły znak.

Zaciął się w sobie. Tego się obawiałem.

— Poznał nas w nocy? — zapytałem stroskany.

— Poznał. Nie ma jednak urazy. Tak przynajmniej powiedział.

Poruszyłem się niespokojnie.

— Sądzisz, że może być inaczej? — przemówiłem z wahaniem. — Chyba rozumie, że sam tu najbardziej zawinił...

Piętek nie odpowiedział od razu. Ważył coś długo w myślach, jak to czynił zawsze, gdy był czymś bar­dzo przejęty.

— Wydaje mi się, że idzie tu o co innego — odez­wał się wreszcie. — Czymś gryzie się, to niewątpliwe. Ale czym?... Miejscowi chłopcy kręcą się koło niego jak struci. Wcale nie zwraca na nich uwagi.

Popatrzyłem na niego zdziwiony. Czegoś nie mogłem zrozumieć. Karolek trzymał się zawsze z dala od pa­stuchów, ci zaś nie tylko nie mieli do niego o to żalu, lecz nawet okazywali mu wyraźne lekceważenie.

— Cóż tam się stało? — spytałem. — Dlaczego im obecnie tak na nim zależy?

Piętek frasobliwie pokręcił głową.

— Właśnie tego i ja nie mogę zrozumieć — odparł powoli. — Wygląda na to, że wiele się tam zmieniło od czasu naszej pierwszej wizyty. Bractwo ukrywa coś przed nami, zauważyłem to zresztą dawniej. Karolek przy tym zaczyna być otaczany szacunkiem.

Ja dostrzegłem to wprawdzie również, lecz przypi­sywałem te zmiany naszemu dobremu wpływowi. Ude­rzył mnie zwłaszcza jakiś dziwny porządek na łęgach, czego przedtem nie było. Gdy zjawiliśmy się po raz pierwszy, wszyscy najzwyczajniej zbijali bąki. Później spotykaliśmy już tylko jednego pastucha lub dwóch. Reszta była rzekomo zajęta w polu albo przy gospo­darstwie, lecz i tam ich przeważnie nic było. Wówczas nie interesowałem się specjalnie tymi sprawami, gdyż mieliśmy za dużo zajęcia. Obecnie nasuwały się mimo woli kłopotliwe pytania. Kryła się za tym jakaś tajem­nica, to pewne.

— Jak oni mogą okazywać szacunek Karolkowi — zastanowiłem się głośno, aby nieco rozjaśnić myśli — jeśli równocześnie zaprzeczają jego polskości?...

Piętek wydawał się zaskoczony tą niewinną uwagą.

— To druh nic nie wie? — zapytał z wyrzutem. — Przecież tam nikt dziś nie nazywa nikogo Niemcem! Nawet dorośli zaczynają się pilnować wzajemnie. Sam byłem świadkiem, jak Rojkowa zamknęła usta jednemu z gospodarzy, gdy wyraził się niewłaściwie.

Uśmiechnąłem się mimo woli, wyobraziłem sobie bo­wiem tę energiczną kobietę przy wykonywaniu takiej czynności. Musiały tam paść ciężkie słowa, nierozważne chłopisko zmykało pewnie co sił. Ale to dobrze. Tak właśnie trzeba. Nie ma co bawić się w ceregiele w ta­kich przypadkach.

— A co sądzisz o tym krzyku w nocy? — wróciłem do poprzedniego tematu. — Dlaczego Karolek nas stra­szył?

Piętek machnął niedbale ręką.

--- Można się tego domyślić bez trudu — wyjaśnił dość obojętnie. — W tym chłopaku jest nagromadzona olbrzymia, niewyżyta energia. Płata więc od czasu do czasu złośliwe figle. Gdy przyjechaliśmy, zrozumiał, że trafia mu się nie lada gratka. Harcerze! Słyszał o nich nieraz od starego Boeniga i wiedział, że takich niełatwo wyprowadzić w pole. Toteż wynalazł niepospolitą za­bawę.

--- Sądzisz więc, że tylko w tym celu wędrował po nocy?

--- Tak. Nie było innego powodu. Później, gdy nas poznał, pokazywał się rzadziej. Tylko wtedy, gdy mu przyszła do głowy fantazja.

--- A ślady? Skąd mu przyszło do głowy, aby je za­cierać za sobą?

Piętek roześmiał się cicho.

— Temu druh jest winien — odparł z humorem. — Pierwszego dnia coś znaleźliśmy. Potem druh naopo­wiadał mu tyle o tropieniu, że chłopak zorientował się w lot. Gdzie było potrzeba, jak na przykład w Suchym Lesie, ciągnął za sobą gałąź, aby wprowadzić nas w błąd. Sprytny jest. Nie należy przy tym zapominać, że mieszka on stale w puszczy.

Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Puszcza lepiej wychowywała zwiadowców niż miasto. To wyjaśniało wiele.

--- Jesteś pewien, że on zacierał ślady gałęzią? — starałem się wyjaśnić ostatnią wątpliwość. — A może to zrobił kto inny?

--- Nie. Sam mi o tym powiedział. Podał zresztą takie szczegóły, że nie można mieć wątpliwości.

To dało mi do myślenia. Jeśli Karolek był w Suchym Lesie, odpadły ostatnie niedomówienia co do Łatanej Podeszwy. Sytuacja zaczęła się więc powoli wyjaśniać. Ale cóż to za chłopak!... Któż by go posądził o tyle pomysłów? Spojrzałem teraz inaczej na nocne wypadki. Niezbyt przyjemne były te ponure wycia, ale odbiegały niewiele od dobrego harcerskiego kawału. Nie każdy zresztą harcerz zdobyłby się na to, bo do tego było po trzeba nie tylko sprytu, ale i nie lada odwagi.

Poruszyłem się energicznie. Przyszło mi coś niezwyk­łego do głowy.

--- Piętek — zawołałem wzruszony — musimy z na­szego Karolka zrobić prawdziwego harcerza!

--- Pewnie zrobimy. Nie poświęcałbym mu tyle uwa­gi bez ważnego powodu.

Uśmiechnął się podejrzanie. Straciłem od razu na minie. Chciałem go zaskoczyć, a tu się okazuje, że on myślał o tym od dawna! Uświadomiłem sobie nagle, że nie orientowałem się dostatecznie w jego zdolnościach, chociaż ceniłem go bardzo wysoko. A i Karolowi poś­więcałem za mało uwagi. To nie było dobrze. Miałem do siebie pretensje.

Popadłem w zadumę, ale Piętek przerwał ją szybko.

— Chłopak na pewno to przeboleje — zabrał znów głos — i wrócimy wkrótce do normalnych stosunków. Miałem z nim serdeczną rozmowę. Warto nad nim roz­toczyć opiekę, bo zdolny. Przecież ten bębenek do sygnalizacji jest nadzwyczajny.

Przytaknąłem z uznaniem. Szło o ten instrument, na którym nadał tam, w Starej Wsi, tę niezwykłą depeszę. Zrobił go właśnie Karolck z kawałka wydrążonego drzewa i króliczej skórki. Podarował zastępowi tak sa­mo bezinteresownie jak kosz.

— A tu mam co innego — ciągnął dalej Piętek oży­wiając się coraz hardziej. — Na tym wydawał ten krzyk.

Podał mi drewniany przedmiot, który na pierwszy rzut oka nie przedstawiał nic ciekawego. Po prostu — kawałek deski, wygładzonej bardzo starannie. Pośrodku widniała głęboka szpara.

--- Na tym wygrywał? — popatrzyłem z niedowie­rzaniem na Piętka. — I podarował ci?

--- I tak, i nie... Kazał mi zatrzeć ślady po nim w pobliżu obozu, więc rozumiem, że otrzymałem w darze, znalazłem go bowiem właśnie w miejscu, gdzie upadł. Druh widocznie nie spostrzegł.

--- Możliwe. Byliśmy za bardzo wtedy wstrząśnięci, aby przeprowadzać poszukiwania. Nie przyszło nam zresztą do głowy, że używa jakiegoś przyrządu. Obejrza­łem go jeszcze raz i skierowałem szparą do światła. Coś tam błysnęło w środku. Pewnie metalowe płytki albo drucik. Jak przy organkach. Przyłożyłem do ust i dmuchnąłem. Nic z tego jednak nie wyszło.

--- Ech, chyba się mylisz — mruknąłem niepewnie. Nie wygląda to na instrument. Karolek coś ci o nim wspominał?

Piętek poweselał jak nigdy.

— Oczywiście. To był przecież najważniejszy ślad — odparł z humorem. — Nie mógł pozwolić, aby taki przy­rząd wpadł w obce ręce, a do mnie miał zaufanie. Nawet pouczył mnie, jak go należy używać. Próbowałem, udało się świetnie. Wspaniały instrument. Wydaje się na nim zawołanie Okrutnego Człowieka z Puszczy. Robi się tak...

Przyłożył przyrząd do ust i dmuchnął lekko. Rozległ się krzyk zupełnie podobny do tego z lasu, tylko że cichy.

— Można głośniej — zawołał ochoczo. Gwałtownie przytrzymałem mu rękę.

—Daj spokój — rzekłem z obawą. — Narobilibyśmy paniki...

Rozejrzałem się po obozie. Pośrodku płonęło ognisko, pogłębiając swym blaskiem panujące naokoło ciemności. Tu i ówdzie gawędzono grupkami, większość jednak chłopców siedziała przy ogniu. Druh kwatermistrz, po­siadający piękny głos, wywijał gałązką i uczy! ich właś­nie nowej piosenki:

Czy to w polu, czy w obozie

Harcerz zuch i chwat.

Czy pod wozem, czy na wozie

Śpiewa, gwiżdże rad!

Rozległ się śmiech, bo udało się świetnie. Powtó­rzono raz jeszcze, a potem poszła z kolei druga strofka i trzecia. Znalem melodię i słowa, lecz przysłuchiwa­łem się z przyjemnością. Zapomniałem nawet o instru­mencie. Natomiast Piętek znudził się widocznie, gdyż znowu go przyłożył do ust.

— Chwileczkę — powstrzymałem go szybko. — Po­czekajmy — roześmiałem się cicho, gdyż przyszło mi nagle na myśl coś wesołego. — Niech skończą, a wtedy my zagramy całej drużynie. Przynieś tymczasem wer­bel.

Chłopakowi zalśniły oczy. Skoczył do namiotu, ja zaś skierowałem wzrok na ognisko. Powtarzano przedos­tatnią zwrotkę tej wesołej piosenki:

Drużynowy, łeb nie lada,

Skrzyczy, złaje sam.

Dzielnie robi, dobrze gada

Respekt zna dla dam!

Piętek przysiadł przy mnie. Mrugnąłem na niego po­rozumiewawczo, uśmiechnęliśmy się obaj. Tamci już kończyli. Z przybiciem, z przytupem, huczniej

A więc, wiara, w górę kije,

Uczcić chlubę tę!

Dać mu żabę, niechaj żyje!

W górę, w górę go!


Drużynowy przyłączył swój głos, rozszalały się bra­wa. Dyrygent skłonił się z wdziękiem. Schwyciłem go­rączkowo pałeczki i werbel.

Kolej na nas — szepnąłem rozbawiony nie mniej niż tamci. — Będą nam bili większe brawa aniżeli kwa­termistrzowi. Uważaj...

Zapowiedziałem trzykrotnie nadawanie depeszy, gwar umilkł. Skierowały się na nas zewsząd zaciekawione spojrzenia. Zrobiłem krótką przerwę celem uzyskania większego efektu. I wreszcie zacząłem ogłaszać na bę­benku wstrząsającą nowinę:


Drzyjcie, „Niedźwiedzie" i „Kruki"! Oto zastąp „Cza­jek" przedstawi wam za chwilą Okrutnego Człowieka z Puszczy!...


Odłożyłem werbel i pochyliłem się szybko. — Graj! — szepnąłem Piętkowi na ucho. Siedzieliśmy na uboczu, ale widziano nas dobrze. Mi­mo to głos, który się teraz rozległ, sprawił wielkie wra­żenie. Był tak podobny do tego, który słyszeliśmy nie­gdyś, i tak donośny, że zwątpiłem na chwilę, czy rze­czywiście pochodzi z tego niepozornego przyrządu. Pię­tek zaś wydął zaraz mocniej policzki i zawył tak przeraźliwie, że wszystkich przebiegły ciarki. Gdzieś wśród szkrabów dały się słyszeć jękliwe westchnienia.

Natychmiast chwyciłem pałeczki i zacząłem nadawać z pośpiechem nową depeszę:


Hej tam, „Niedźwiedzie" i „Kruki"! Boicie się Okrut­nego Człowieka z Puszczy? Spójrzcie na „Czajki"! Wi­dzicie, nikt się nie lęka. One zdołały go obłaskawić. Kto nie czuje strachu, niech tutaj podejdzie. Nauczymy go jego wezwania.


Nie wiem, jak tam naprawdę było z „Czajkami", w każdym razie one przypadły pierwsze. Wiadomo: naród ciekawy.

— Zagraj raz jeszcze — zwróciłem się ponownie do Piętka. — Tylko nie tak donośnie. Nie wszyscy mają nerwy jak sznurki. Trzeba ich przyzwyczaić.

Krzyk, który usłyszeliśmy obecnie, rzeczywiście był mniej przeraźliwy. Niespodziewanie przerodził się w pisk i szczekanie. Potem przeszedł w miauczenie i ryk, wreszcie skończył na piskliwym haśle naszego zastępu. Zerknąłem z uznaniem na Piętka. Ależ to był mistrz nad mistrzami! Pewnie nawet Karolek nie przypusz­czał, że można wydobyć z jego przyrządu tony tak nie­zwyczajne.

Tłok stał się niesamowity, bo każdy chciał popróbować. Oczywiście zaprowadziliśmy zaraz porządek, „Czajki" wystąpiły na front. A potem... Ech, co tu dużo gadać... Ogarnęło wszystkich szaleństwo! Nawet druh kwatermistrz nie opuścił swojej kolejki i zagrał tak cudownie, że ogarnęła nas groza.

— Brawo! — krzyknęliśmy chórem, gdy skończył. A teraz druh drużynowy!

Poszliśmy bardzo późno spać tego wieczoru. Zawo­łanie Okrutnego Człowieka z Puszczy rozbrzmiewało długo to ciszej, to głośniej. Nikt się go obecnie nie lę­kał. Przeciwnie, wszyscy byli mu radzi.





Aresztowanie Łatanej Podeszwy





Upłynęły dwa dni od tej niezwykłej zabawy. Tego ranka obudziłem się wcześniej, ale że naokoło pano­wała zupełna cisza, więc nadal leżałem w łóżku. Roz­myślałem o naszym obozie i o tym, że trzeba będzie stąd wkrótce odjechać. Nie był to temat przyjemny. Życie układało się nam ciekawie. Puszcza była prze­śliczna i wciąż pełna tajemnic, a tego człowiek wyzby­wa się zawsze niechętnie. Przychodziły mi zresztą do głowy i gorsze myśli. Wiedziałem przecież, że przygo­towywano oskarżenie na któregoś z Mazurów. Wiedzia­łem również, że był to człowiek niewinny i dziś już mógłbym to udowodnić. Mieliśmy dość materiałów. Co się jednak stanie, jeśli go oddadzą pod sąd, gdy nas tutaj zabraknie?

Nieprzyjaciel, jak gdyby wyczuwając, że możemy pokrzyżować mu szyki, jakoś dziwnie opóźniał terminy. Strażnik zapowiadał od dawna, że gromadzi ostatnie dowody, a mimo to ciągle panowała cisza. Próbowałem wyciągnąć coś z leśniczego, lecz bezskutecznie. Naz­wisko przyszłej ofiary było nadal nieznane. Tropy Du­żego Nosa, Ściętego Obcasa, Wyszczerbionej Podkowy i Łatanej Podeszwy były stale pod obserwacją, lecz i to nie pomogło. Wczoraj postawiłem tę sprawę na radzie drużyny. Druh lekarz niego mnie uspokoił za­pewnieniem, że przed wyjazdem sami się zgłosimy do władz. Zażądamy, aby nas powołano na świadków w razie procesu.

Tak zrobimy... Czy to jednak wystarczy? Gdzie wcho­dzi w grę zawziętość, obrona niewinnych jest bardzo trudna, zwłaszcza gdy wykonuje się ją z daleka. A że zawziętość była tu wielka, o tym doskonale wiedzia­łem. Nieustannie migała mi przed oczyma płonąca gnie­wem, czerwona twarz. I ona właśnie budziła lęk...

Wydało mi się, że usłyszałem jakieś szybkie stąpania. Myśli urwały się, uniosłem głowę. Tak, ktoś wszedł do sąsiedniego namiotu, gdzie mieszkał Piętek. No, nic niezwykłego... Dobiegł jakiś wzburzony głos, widocznie się pokłócili. To też się zdarzało, nawet wśród „Czajek". Uciszyło się zaraz, więc przestałem się tym zajmować. Po chwili jednak coś zaszurało przy wejściu, ktoś szar­pnął mój koc.

Skoczyłem jak oparzony. Wyczułem podświadomie, że stało się jakieś nieszczęście, i nie omyliły mnie moje przeczucia. Oto wiadomość ze Starej Wsi! Obok stał Zilk. Spoglądał przymilnie i kręcił łbem, jakby chciał wyjaśnić mi coś niezwykłego, co trudno było wyrazić w jego zwykłym języku.

Ubrałem się szybko. Była to zupełnie nieoczekiwa­na wizyta. Próbowałem się uspokoić tłumacząc sobie, że Karolek postanowił nawiązać z nami stosunki. Nie pomagało. Przyciągnąłem nerwowo pas i skoczyłem do wyjścia. Przystanąłem raptownie. Piętek zagrodził mi drogę.

Druhu zastępowy --- szepnął wsuwając się do namiotu --- strażnik uderzył...

Przepuściłem go i dopiero wtedy ujrzałem gościa. A jakże --- był również Karolek. Przeraziłem się jego wyglądem. Twarz miał bladą, sińce pod oczami, rozczochrane włosy sprawiały niesamowite wrażenie. W rę­ku trzymał jakieś kamasze.

— Wejdź — zaprosiłem go bez uśmiechu, bo wy­czułem od razu tragedię. — Co się tam stało?

— Aresztowano Dziadka... — odparł chropawo. To było wszystko, co zdołał wydobyć z siebie. Wbił oczy w ziemię i stał nieruchomo — ponury, bezradny, złamany. Dech mi zaparło.

— Kogo? — wybuchnąłem. — Dziadka aresztowano? Zygfryda Boeniga?... Kiedy?

Karolek nie drgnął. Mocniej tylko zacisnął zęby.

— Wczoraj wieczorem — wyjaśnił za niego Piętek. Mocowałem się z sobą przez chwilę, aby utrzymać na wodzy wzburzone nerwy. Wstrząs był nazbyt gwał­towny. Wszystkiego mogłem, się spodziewać, ale nie tego. Aresztować człowieka, który tyle zasług położył w obronie tej nieszczęsnej ziemi! Opanowałem się z tru­dem.

— O co go oskarżono? — zadałem pytanie głosem normalnym.

Na twarzy Piętka zarysował się grymas wściekłości.

— O podpalenie lasu! — wykrzyknął. — Rozumie druh? Boenig — zbrodniarzem!

Spodziewałem się tej odpowiedzi. Pochyliłem się ciężko. A więc tam podążył Wyszczerbiona Podkowa!... Po to odbywał narady w Ponurym Borze i do tego byli mu potrzebni świadkowie... Jak żywa przemknęła prze­de mną twarz strażnika ochrony, rozpłomieniona teraz zwycięstwem. Wstrząsnąłem się nagle ze wstrętu. Co za gad! Rzucić oskarżenie na tego starca! Czyż on nie ma sumienia? Przecież to podłość! To...

Musiałem wyglądać dziwnie, bo Piętek przywołał mnie do porządku.

— Druhu zastępowy — przemówił szorstko — co robić?

Opanowałem się w jednej chwili. Pytanie było na miejscu. Do mnie należała odpowiedź.

Mam plan — odparłem z namysłem — ale to wymaga narady. Chodźcie ze mną do namiotu ko­mendy.

Tam widocznie też usłyszano tajemnicze szmery i szepty, bo wszyscy już byli na nogach. Złożyłem krótki meldunek. Zwięźle i jasno. Druh lekarz wyjął z kieszeni zegarek.

Trzeba jechać do miasta — oświadczył wkładając bluzę. — Do stacji godzina drogi. Zdążymy na pociąg.

— Pojedziesz z nimi? — zapytał druh drużynowy.

— Chętnie. Zabiorę z sobą druha Kowalskiego i jego dowody. Powinno wystarczyć. A ty — zwrócił się z kolei do Osińskiego — możesz wracać do domu. Pociesz tam Boenigową. Postaramy się jak najlepiej załatwić sprawę.

Karolek spojrzał na niego spode łba. W oczach roz­błysły mu podejrzane ogniki.

— Nie pójdę! — warknął ze złością.

Druh lekarz wyraźnie był zaskoczony zarówno tonem tych słów, jak i jego postawą. Nie znał go tak dobrze jak my.

— Dlaczego? — zdziwił się głośno. — Aha, chcesz zostać w obozie! — dodał dobrodusznie. — Doskonale, pozostań. Prosimy...

— Nie zostanę! — padła stanowcza odpowiedź. Było tyle uporu w tym powiedzeniu, że to zwróciło uwagę wszystkich. Na przygnębionej postaci spoczęły zaintrygowane spojrzenia.

—On musi jechać do miasta — wyjaśnił za niego Piętek. — Trzeba doręczyć Dziadkowi buty.

Dopiero teraz zrozumieliśmy. Tak, buty trzymał cią­gle w ręku, jakby stanowiły bezcenny skarb. Kwater­mistrz zerwał się z miejsca.

--- Jak to? --- wykrzyknął. --- Dziadka zabrano boso?

Karolek ożywił się wreszcie. Zamrugał powiekami, jakby chciał ukryć łzy.

--- Nie, w trepach --- odparł głosem chropowatym. --- Wzięto go wprost z podwórza, gdy karmił trzodę. Nie pozwolono mu wejść do domu, aby się przebrać. Strażnik poganiał go ciągle... Nie pozwolił się nawet z nikim pożegnać...

Przypomniałem sobie, że Boenig nie używał butów przy gospodarstwie, jak zresztą większość Mazurów. No, ale musiał je mieć. Chociaż stary, wybierał się pewnie niekiedy do miasta czy do kościoła, Ale żeby tak oderwać człowieka od pracy!... Nie pozwolić nawet założyć butów... To straszne!

Inni czuli widocznie to samo, w namiocie zrobiło się cicho. Drużynowy i kwatermistrz pokręcili się bez po­trzeby i wyszli. Druh lekarz popatrzył uważnie na Osińskiego. W jego oczach przebiła głęboka życzliwość.

--- Usiądź — przemówił ciepło: — Zrozumiałe, trzeba je doręczyć Boenigowì. Pojedziesz z nami.

Karolek załamał się ostatecznie. Tłumione siłą łzy popłynęły ciurkiem, w namiocie rozległ się szloch. Pod­sunąłem szybko stołek, a gdy usiadł, wyjąłem mu z ręki kamasze. Zdziwił mnie ich ciężar, więc zacząłem dokładnie oglądać. Tàk, to były takie zwykłe, na pół wojskowe saperki, sporządzone bardzo solidnie. Skromne i biedne to były buty, musiały przeżyć już wiele lat. Na każdym widniały cery i łaty. Odwróciłem je powoli, aby z nabytego przyzwyczajenia obejrzeć spód. Przeniknął mnie zimny dreszcz.

--- Karolku --- krzyknąłem takim głosem, jakbym nagle oszalał --- czyje to buty?

Głowa Osińskiego zapadła w ramiona. Zląkł się najwidoczniej tego wybuchu.

--- Dziadka... --- wyszeptał.

--- Zygfryda Boeniga?

--- Zygfryda Boeniga...

Jednym skokiem wypadłem z namiotu.

--- „Czajki”! --- zawołałem głosem nieludzkim. --- Do mnie!

Zaczęły wyskakiwać zewsząd przerażone postaci, niektóre na pół tylko ubrane. Liczyłem je po kolei. Jest Janicki. Jest Zdanecki, Kazimierczak, Malczak i Rubel. A oto Tarka i reszta. Doskonale, niech wszyscy sprawdzą! Niechaj potwierdzą, że nie ma żadnego błędu w moim rozumowaniu.

Wziąłem prawy but do ręki i przycisnąłem mocno do ziemi. Gdy się wyprostowałem, widniało tam wyraźne wgłębienie!! A w tym wgłębieniu, z boku, ukazała się szeroka zapadłość, taka sama, jak na tropach, które spotykaliśmy tak często w lesie.

— „Czajki" — zapytałem donośnie — czyj to jest ślad?

Nikt nie wahał się ani chwili.

--- Łatanej Podeszwy! — rozległo się równo i twardo, jakby przewinął się grom.

--- Tak, Łatanej Podeszwy — potwierdziłem z go­ryczą. — A wiecie, co się z nim stało? Został areszto­wany! To jego strażnik oskarżył o podpalenie!

Moje „Czajki" pobladły, bo miały serca wrażliwe jak ja, a Łatana Podeszwa cieszyła się wśród nas coraz większym szacunkiem. Zaraz jednak zapłonęły im gnie­wem policzki.

— To podłość! Hańba! Nikczemność! — padły ostre słowa ze wszystkich stron.

Odwróciłem się powoli. Druh lekarz stał tuż. Obser­wował uważnie scenę.

— Pojedziemy całym zastępem — oświadczyłem sta­nowczo. — Wszystkie „Czajki" staną za Łataną Po­deszwą jak jeden mąż!

Wsparły mnie z miejsca gorące przytakiwania i po­chwalne pomruki.

— Pojedziecie całym zastępem — druh lekarz skinął głową z powagą. — Jeśli Boenig to Łatana Podeszwa, sprawa jest czysta. To bardzo nam ułatwi zadanie.

Zwróciłem się z kolei do mego zastępu.

--- „Czajki" — przemówiłem uroczyście — za piętnaś­cie minut musimy być wszyscy gotowi do drogi. Jedzie­my walczyć o Łataną Podeszwę. I musimy zwyciężyć!

--- Musimy! — rozbrzmiało dokoła potężniej jeszcze niż przedtem.

--- Musimy — potwierdził Piętek z namysłem. — Na naszej Złotej Puszczy nie może być żadnej plamy.





U prokuratora





O dziesiątej stanęliśmy przed gmachem sądu. Ustawiłem zastęp po drugiej stronie ulicy i zająłem miejsce na czele. Byliśmy sami. Druh kwatermistrz, który też z nami przyjechał, poszedł załatwiać swe sprawy w mieście. Druh lekarz natomiast wszedł do środka, aby zameldować prokuratorowi o naszym przybyciu.

Było chłodno. Chmury kłębiły się po niebie, słońce ukazywało się rzadko. Czekaliśmy cierpliwie, obser­wując dla rozrywki przechodniów. Ruch był niewielki w tej bocznej uliczce, zresztą i miasteczko było niedu­że. Jak większość miast mazurskich, całe tonęło w zie­leni. Naokoło przeważały małe budynki i wille oto­czone gęsto drzewami. Większe domy były rzadkością, a wśród nich odbijał wyraźnie ten gmach, przed któ­rym obecnie staliśmy. Był przysadzisty, dwupiętrowy, masywny, jego okna lśniły niezwykłą czystością. Wia­domo, sądy. Powinien w nich panować wzorowy po­rządek.

Minęło pół godziny, minęła godzina, a druh lekarz ciągle nie wracał. Drzwi uchylały się jednak często. Ktoś wchodził do środka, to znów wychodził, ale byli to ludzie nieznani. Dopiero po jedenastej obrazy zaczęły się układać ciekawiej.

Ścięty Obcas! — szepnął nagle Kaźmierczak.

Spojrzałem w prawo, gdzie ulica dobiegała do ryn­ku. Chłopak miał dobre oczy. Rzeczywiście pojawił się tam nasz dobry znajomy i szedł szybkim krokiem w naszym kierunku. Głowę miał opuszczoną, krok nie­zbyt pewny. Coś go widocznie gnębiło. Przemknął bo­kiem nieznacznie, jakby się krył. Wszedł nieśmiało do gmachu.

Wkrótce po nim nadjechał na rowerze Duży Nos, ale z przeciwnej strony. Spłoszył się, gdy nas ujrzał naprzeciw. Przed wejściem zeskoczył z roweru tak niezgrabnie, że o mało się nie wywrócił. Nie patrząc na zastęp, wsunął się szybko do środka.

Chłopcy obserwowali to obojętnie, zachowując cał­kowite milczenie. Piętek stał nieruchomy jak posąg, jego twarz zamieniła się w maskę. Janicki kurczył ner­wowo palce, ale to było wszystko. Za to Rubel zacho­wywał się mniej spokojnie. Przestępował co chwila z nogi na nogę i zwilżał językiem spieczone wargi. Również, Kaźmierczak i Tarka nie potrafili ukryć wzru­szenia. Natomiast Karolek wydawał się bardzo opano­wany, chociaż wyglądał najdziwniej. Boso, bez czapki, w lichym, cywilnym ubraniu od razu rzucał się w oczy. Widać było, że cierpi, jednakże trzymał się dzielnie. Nie ustępował wcale Piętkowi.

Przewinęło się znów kilka osób, kierując na nas za­ciekawione spojrzenia. To nas nie interesowało. Dopiero po kwadransie nowa postać przykuła naszą uwagę. Strażnik z ochrony lasu. Szedł w towarzystwie jakiegoś mężczyzny i coś mu tam tłumaczył, gestykulując żywo rękami. Był ubrany odświętnie, pewny siebie i rozba­wiony. Starannie wyczyszczone wysokie buty lśniły jak lustro. Spostrzegł nas z daleka. Nie przejął się wcale tym widokiem i nawet pokiwał ręką. Odsalutowałem w imieniu zastępu i odwróciłem oczy. Właśnie uchyliły się drzwi. Ten, którego teraz zobaczyliśmy, przyprawił nas o wstrząs swoim strasznym wyglądem. Był przygarbiony silnie, zszarzały, z trudem powłóczył nogą. Za nim ukazał się milicjant. Karolek skoczył do aresztanta.

— Stój! — powstrzymałem go ostro. — Do szeregu! Odwrócił się ociężale. Cała jego sylwetka zdradzała bunt. Zląkłem się, że nie usłucha. Na szczęście zwy­ciężył rozsądek i karność, której go Piętek widocznie nauczył. Stanął na dawnym miejscu.

— Tak nie można — wyjaśniłem mu szybko. — Dzia­dek jest jeszcze więźniem, nic mu nie można dawać bez zezwolenia. Załatwimy to w inny sposób.

Zająłem się z kolei strażnikiem. Promieniał. Stał przy wejściu i spoglądał kpiąco na schodzącego z trudem ze schodów staruszka. Zalała mnie fala wściekłości.

— Baczność! — zakomenderowałem donośnie;, zwra­cając się do zastępu. — Na prawo... patrz!

Czajki" wyprostowały się jak struny, ja zaś zasalutowałem z takim szacunkiem, jak to potrafi zrobić tylko człowiek przekonany święcie o wielkiej wartości tego, któremu oddaje honory. Przechodnie przystanęli zdumieni, przenosząc kolejno wzrok ze mnie na zastęp, a potem na ubogiego starca, który szedł w asyście mi­licji i stukał ciężko tropami. Boenig objął nas tkliwym spojrzeniem, twarz mu zastygła. Po chwili przesunął po niej nieznacznie ręką, jakby ocierał łzy...

Coś w tym momencie zdusiło mi gardło, pierś rozsadzało tłumione siłą westchnienie. Naokoło uczyniło się zbiegowisko. Nie zwracałem na nie uwagi. Miałem przed sobą Zygfryda Boeniga, Mazura, członka byłego Związku Polaków w Niemczech i jemu poświęciłem wszystkie swoje uczucia. Stałem z ręką przy daszku nieustępliwie i twardo, na przekór tamtemu, który cieszył sio z tego nieszczęścia. Obok zaś mnie „Czajki" nieruchome, milczące, zacięte.


185


Gdy wreszcie zniknął nam w dali, poszukałem oczy­ma strażnika. Na nim też już nie znać było poprzedniej radości. Wspierał się ciężko o mur i obserwował nas z miną zbitego psa. Cała jego beztroska zniknęła. Przed­tem sądził pewnie, że sprowadził nas tutaj przypadek. Obecnie musiał zrozumieć, że przed nim stoi przeciw­nik.

Ktoś klasnął w górze, uniosłem głowę. W jednym z otwartych okien zobaczyłem druha lekarza. Za nim stał człowiek młody jeszcze, ale o czujnej, dziwnie skupionej twarzy. Prawdopodobnie widział tę scenę, bo nieznacznie pokiwał głową. Zanotowałem w pamięci miejsce, gdzie się znajdował, i wkroczyliśmy do gma­chu. Na pierwszym piętrze udałem się w lewo, ale woźny wskazał nam inny kierunek.

— Pan prokurator przeszedł do dużej sali — poin­formował. — Tutaj za ciasno.

A więc to był prokurator, ten, którego ujrzałem w oknie!... No, trzeba przyznać, że sylwetka pasowała do stanowiska. Kiedy zaś zobaczyłem go wreszcie przed sobą, uczynił na mnie jeszcze większe wrażenie. Sie­dział przy końcu długiego stołu i rozmawiał z druhem lekarzem. Sądziłem, że przyjmie nas sztywno, bo wy­glądał dość nieprzystępnie. Stało się jednak inaczej. Na nasz widok powstał i powitał bardzo uprzejmie. Rozbroił mnie tym od razu. Dla ludzi znających się na grzeczności czuję zawsze głęboki szacunek.

— Proszę, siadajcie — przemówił powoli. — Więc to jest ten zastęp „Czajek"...

Powiódł wzrokiem po wszystkich twarzach, na mojej zatrzymał się dłużej.

— To, oczywiście, jest druh Kowalski — domyślił się głośno. — A tam — wskazał głową — to chyba druh Piętek... Tak, na pewno Piętek! — poprawił się trafnie. A ten...

Wymienił jeszcze Malczaka, Kaźmierczaka i Tarkę, również nie popełniając błędu. Nic dziwnego; druh le­karz opowiedział mu o nas niejedno, mieli dość czasu. Zresztą prokurator to też zwiadowca, tylko że chodzi nieco odmiennymi drogami. Zatarłem ręce z zadowole­nia. Doszedłem do wniosku, że to człowiek spostrze­gawczy, z naszego fachu. Z takim dogadamy się łatwo.

--- Mówcie — przyzwolił, rozkładając przed sobą teczkę z aktami. — Kto z was staje na świadka?

--- Zastęp „Czajek" — odparłem bez najmniejszego wahania.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

— Jak to: zastęp? — zapytał. — Tylko poszczególne osoby mogą składać zeznania. Druh o tym nie wie?

Wiedziałem, ale cóż to miało do rzeczy?

— W tym przypadku występuje cały zastęp jako jedna osoba — odpowiedziałem stanowczo. — To, co mamy zeznawać, odkryliśmy wspólnie. Każdy z nas dołożył cegiełkę do ostatecznego wyniku, a wynik także jest jeden.

Zależało mi na tym, bo chciał przecież pisać pro­tokół. Tam wszystko musi być oddane wiernie, jest to bowiem bardzo ważny dokument. I nie ma tu co owi­jać w bawełnę. Nie ja, nie Piętek, nie Kaźmierczak ani Zdanecki, ale „Czajki" występują w obronie Zygfryda Boeniga, i tak należy zapisać.

Zastanawiał się długo, wreszcie pokiwał głową. Wi­docznie zaczął rozumieć, w czym sedno.

— No tak... — mruknął zafrasowany. — Tak by należało postąpić. Niestety, nie jest to takie proste...

Możliwe. Wiele rzeczy jest trudnych, ale, od czego głowa? Byłbym wzruszył ramionami, gdyby to nie był sąd. W lesie coś bym mu z pewnością doradził. Tutaj szło jednak o jakąś prawniczą formułę, a na tym się jeszcze nie znałem. On zresztą jest prokuratorem, nie ja. Niech trochę pomyśli.

Widocznie pomyślał, bo pochylił się nad stołem i za­czął pisać coś szybko.

— W porządku — odetchnął z zadowoleniem. —? Niech tak będzie, jak chcecie. Słuchajcie teraz uważnie..

Odłożył pióro, przybrał urzędową minę i odczytał nam głośno tekst. Mówił on o tym, że w sprawie os­karżonego o umyślne podpalenie lasu Zygfryda Boeniga zgłosił się dobrowolnie zastęp „Czajek" z drużyny (tu wymienił szczegółowo nazwę i adres), który pragnie złożyć zeznania w jego obronie. Oczywiście było tam jeszcze wiele innych słów o bardzo poważnej treści i wezwań do mówienia prawdy, lecz to nie miało zna­czenia. Przyszliśmy przecież bronić tu naprawdę uczciwego człowieka.

— W skład zastępu — czytał dalej — wchodzą... Teraz — zwrócił się do nas — wymieńcie po kolei swoje nazwiska.

To brzmiało nieźle. Można się było pogodzić z takim ujęciem. Podaliśmy więc swoje, jak to się mówi w ta­kich przypadkach, personalia i na tym się chwilowo skończyło. Wyjął nowy arkusz papieru i spojrzał na mnie.

— Druh Kowalski — oświadczył — zeznaje pierwszy. Skupiłem się w sobie. Trochę mnie zaskoczyło, że nie oskarżono staruszka również o celowe zniszczenie ogrodzenia w Zachwaszczonej Szkółce. No cóż, wi­docznie zabrakło świadków, a może tego łotra ruszyło w końcu sumienie... Tak czy owak, postanowiłem nic nie ukrywać. Nadeszła decydująca chwila, należało ją wykorzystać. Nabrałem w płuca powietrza.

— Zygfryd Boenig jest człowiekiem niewinnym — wyrąbałem prosto z mostu to, co mi najbardziej leżało na sercu. — Przeciwko niemu uknuto spisek. Oskarże­nie jest całkowicie fałszywe!

— Spokojnie, spokojnie! — przerwał mi opryskli­wie. — Trzeba to udowodnić. Proszę mówić o faktach.

Przeszły mnie ciarki. To nie był już ten uprzejmy człowiek, który traktował nas na początku tak życzli­wie. Stał się nieprzystępny i zimny, z jego twarzy biła teraz surowość. Opanowane, beznamiętne zdania spra­wiały przykre wrażenie. Zabrakło mi nagle słów.

— Proszę mówić dalej — odezwał się zaraz znacznie łagodniej. — Po kolei o wszelkich, choćby najdrob­niejszych szczegółach.

Otrząsnąłem się z przygnębienia. Ostatecznie proku­rator też człowiek, a tu szło przecież o czystą sprawę. Nie należy się lękać ani obrażać. Miał zresztą słuszność. W każdym badaniu musi być zachowany porządek, wnioski trzeba udowodnić dokumentami i dowodami. Kto jak kto, ale ja powinienem to doskonale rozumieć. Chwyciłem się w garść.

— Braliśmy udział w gaszeniu pożaru — głos mój zabrzmiał tym razem zupełnie spokojnie. — W dwa dni później przeprowadziłem z zastępem szczegółowe poszukiwania w terenie...

Tak, mówiłem nareszcie do rzeczy. Prokurator no­tował z pośpiechem. Wymieniałem kolejno wszystkie nasze czynności, opisałem miejsca i znalezione przez nas przedmioty.

— A tu są dowody rzeczowe — uzupełniłem, sta­wiając na stole przywieziony koszyczek ze zwęglonymi szczątkami.

Spojrzał na niego przelotnie.

— Dobrze, obejrzymy je później — rzekł obojętnie. Proszę mówić dalej.

Byłem tym trochę rozczarowany. Doszedłem jednak do wniosku, że on też ma własne metody, i przeszedłem do innych spraw. Wspomniałem o wnioskach, co do miejsca, gdzie pożar wziął swój początek, a następnie o znalezionych w pobliżu śladach. W końcu podałem mu szkice. To go bardziej zainteresowało. Wziął je do ręki, przejrzał starannie i naraz na jego obliczu odbiło się głębokie zdumienie.

— Więc wy tak pracujecie?... — rzekł przeciągle. — W ten sposób opisujecie każdy spotkany ślad?...

Skinąłem głową. Z pewnością nie był nigdy harce­rzem, więc nie orientował się w naszych metodach.

— Świetnie — rzekł w zamyśleniu. — Zaczynam nabierać przeświadczenia, że dostarczycie mi cennych dowodów.

Coś tam odnotował i dał znak, abym wyjaśniał da­lej. Opowiadałem coraz sprawniej i szybciej. Czułem, że wszystkie „Czajki" obserwują mnie w wielkim na­pięciu, trzeba było dać im wzorowy przykład jasnego i przejrzystego meldunku. Szło doskonale. Wspomnia­łem o Zachwaszczonej Szkółce, o strumyku i śladach Wyszczerbionej Podkowy, o jego licznych wędrówkach i przyjaźni z Rojkiem, o dziwnym spotkaniu w Po­nurym Borze i o podsłuchanej przez nas rozmowie. Pod­sunąłem mu dokumenty.

— Zaraz, zaraz... — przerwał mi nagle. — Łatana Podeszwa to ten aresztant, Boenig?

Używałem do tej pory naszych nazwisk, bo łatwiej było uniknąć błędu. Potwierdziłem skinieniem.

--- Z tego wszystkiego wynika jedno — podsumo­wałem. — Łatana Podeszwa nie może być podpalaczem. Przeciwnie, to on właśnie czuwał nieustannie nad pusz­czą, kontrolował postoje turystów, zagrzebywał w ziemi śmieci i resztki ognisk. On chronił las przed pożarem!

--- Ale w dniu wypadku znajdował się obok miejsca, gdzie ogień miał swój początek?

Człowiek szuka dziury w całym, kiedy wyjaśniłem mu wszystko? Ma za mało argumentów? Dobrze, w takim razie dam ja mu łupnia!

— Był, tak przecież poprzednio zeznałem — potwier­dziłem swobodnie. — Że to jednak nie on podpalił, to pewne. Gdyby...

Celowo zrobiłem przerwę. Prokurator wpatrzył się we mnie czujnie.

— Gdyby on był złoczyńcą — kończyłem powoli — roznieciłby ogień zapałką. Pożar zaś, jak to już wy­jaśniłem, zaczął się od pudełka, które rozgrzało się pod wpływem słonecznych promieni. Mogło się tak stać albo nie. O wszystkim miał zadecydować przypa­dek. A cóż to za przestępca, który odchodzi od miejsca zbrodni, pozostawiając rezultat losowi?

Prokurator zacisnął usta. Nie odezwał się słowem. Czułem, że udało mi się położyć go na obie łopatki. Nie było odpowiedzi na tego rodzaju argument.

--- Zapałki w pudełku — dodałem po chwili — za­palają się rzadko pod wpływem gorąca, ale zdarzają się takie wypadki. Pytaliśmy o to leśników. Potwier­dzili.

--- Rzeczywiście mocny argument — prokurator oży­wił się wreszcie i stał się znowu normalnym człowie­kiem. — A kto, zdaniem zastępu „Czajek", porzucił zapałki?

Pochwaliłem go w duchu. Dobry prawnik, a co naj­ważniejsze, nie zapomniał o naszym zasadniczym wa­runku. Nie pytał o moje zdanie, ale o zdanie zastępu. Słusznie. Zeznawał zastęp, nie ja.

— Wczasowicz — odparłem natychmiast. — Zapa­lony wędkarz. Wybrał się bardzo wcześnie na połów, a że takie zajęcie zmusza do zupełnego bezruchu, zmarzł i rozpalił ognisko, aby się rozgrzać. Potem odszedł w las, pudełko mu wypadło przypadkiem przy zapalaniu papierosa. Resztę pan zna.

Popatrzył na mnie z wielkim zainteresowaniem. Stał się znów czujny. Domyśliłem się, że zwęszył trop, któ­rego przedtem nie dostrzegł.

--- Wędkarz? — odezwał się w zamyśleniu. — I wcza­sowicz?... Z czego wysnuliście te wnioski?

--- To nie było trudne. Nie mógł to być nikt z ludzi miejscowych, gdyż ci łowią sieciami. Zresztą okoliczni mieszkańcy nie używają kajaków.

--- Słusznie — twarz prokuratora pokryła się maską powagi. — Ale dlaczego wczasowicz? Mógł to być także wędrowny turysta, wodniak, jak wy go nazywacie.

--- Też niemożliwe. Przede wszystkim dlatego, że ża­den kajakowiec nie wybiera się samotnie na długą wę­drówkę. Po drugie — ten człowiek nie nocował tam, gdzie znaleźliśmy resztki ogniska. Istniałyby jakieś oznaki, świadczące o rozbijaniu namiotu czy o szałasie. A po trzecie — jeśli nawet przyjmiemy, że nocował gdzieś po drodze, w schronisku czy we wsi, to zjadłby tam właśnie śniadanie. Wobec tego pozostaje tylko je­dna możliwość: był to wczasowicz, któremu przygoto­wano paczkę żywnościową poprzedniego wieczoru. Świadczą o tym także spalone papiery...

— Popioły?...

— Tak, popioły. Kostki kurczęcia były opakowane w pergamin, a jego nigdzie się tutaj nie kupi. Perga­min po spaleniu — dodałem tonem wyjaśnienia — wy­gląda inaczej niż zwykły papier czy też gazeta.

Dopiero teraz doszedł do wniosku, że trzeba obej­rzeć szczątki. Wyjąłem je ostrożnie z koszyczka i rozło­żyłem na stole. Zbadał uważnie.

— Słusznie — potwierdził. — Nie ma w tym błę­du. Wobec tego — zwrócił się do mnie, siadając znowu na krześle — co tam robił Łatana Podeszwa?

--- Jak zwykle obchodził las. Robił to oczywiście o świcie, bo wcześniej nie było potrzeby. Wędkarz już odpłynął, ognisko było starannie wygaszone, śmieci w ziemi. Nie miał tam nic do roboty. Obejrzał więc tylko i ruszył w dalszą wędrówkę...

--- Chwileczkę — przerwał mi znienacka, zadając podchwytliwe pytanie. — A może to on właśnie uprzą­tnął?

Domyśliłem się, o co mu chodzi. Jeśli śmieci zagrze­bał Łatana Podeszwa, on także mógł zgubić zapałki. Chytry był lis z tego prokuratora. Zdawało się, że już odsunął od siebie wszelkie podejrzenia wobec mojego staruszka, a tu taka zasadzka! Uśmiechnąłem się w du­chu. Nie mnie brać na takie kawały!

— Nie, nie on — odpowiedziałem uprzejmie. — Ła­tana Podeszwa zadeptuje zawsze zakopane przedmioty. Tamten tylko przykrył je ziemią. Niefachowa robota.

Bardzo mu się spodobała ta niefrasobliwa odpowiedź. Rozjaśnił twarz, ale zaraz spoważniał. Zastanawiał się nad czymś przez chwilę.

— Jeśli wczasowicz i wędkarz — cedził powoli sło­wa — to go znajdziemy. Takich zamiłowanych spor­towców, którzy akurat tego dnia wyszli na połów, z pewnością nie było wielu...

Niewątpliwie, lecz to nie moja sprawa. Poruszyłem się niecierpliwie. Mnie szło przecież o mojego starusz­ka!

--- Dobrze, dobrze — pokiwał życzliwie głową, wy­czuwając widocznie me myśli. — Wracamy do sprawy. A więc Zachwaszczona Szkółka. Zastęp „Czajek" twierdzi zatem... (kochany chłop, nie pomylił się ani razu!) że dokonano tam celowo przestępstwa. Po co? Komu mogło na tym zależeć?

--- Wyszczerbionej Podkowie. Śledził Łataną Podesz­wę od polanki w pobliżu strumyka i doszedł za nim do szkółki. Gdy zobaczył, że zaczyna ją oczyszczać, przyszło mu na myśl, że trafia mu się doskonała okazja. Wyłamał rygle, późnym zaś wieczorem złożył meldu­nek. Był przekonany, że dziki dokonają w nocy znisz­czenia. Chciał w ten sposób pogrążyć ostatecznie Boeniga. Człowiek, który podpala las, a przy tym wyrzą­dza i inne szkody, staje się groźny.

--- Dziwne, że mnie nie złożono zeznań w tej spra­wie...

--- Pewnie dlatego, że wyglądała ona dość ślisko. Albo oskarżyciela zdjął strach, albo wycofał się świa­dek.

Twarz prokuratora stężała, na policzkach ukazały się wydłużone wgłębienia. Wyglądał w tej chwili niebez­piecznie. Brr... nie chciałbym być w skórze tego, kogo oskarża... Objął nas wszystkich przeciągłym, dziwnie ostrym spojrzeniem.

— Czy to, co usłyszałem od druha Kowalskiego — zapytał głosem pełnym uroczystej powagi — potwier­dzają wszyscy tu obecni harcerze?

Aż się skręciłem w krześle z zachwytu. „Czajki" spi­sały się po prostu — cudownie! Słowa odpowiedzi pa­dły równo i tak donośnie, że aż wystraszony woźny uchylił z pośpiechem drzwi. Prokurator wydawał się tym bardzo przejęty.

— Dobrze — powiedział miękko — wpiszę tę wa­szą odpowiedź do protokółu, pod którym złożycie swo­je nazwiska. A teraz — zwrócił się do mnie — proszę mi wyjaśnić, kogo nazywacie Dużym Nosem?

Wymieniłem nazwisko jednego z osadników ze Sta­rej Wsi. Zanotował starannie.

--- W porządku — rzekł obojętnie. — A Ścięty Obcas?

--- Rojek — odpowiedziałem natychmiast. — Gospo­darz z tego samego osiedla.

I tego zapisał. Robił to mechanicznie. Na jego twa­rzy nie odbijało się żadne uczucie.

— Załatwione — z namaszczeniem postawił kropkę po tamtym nazwisku. — Pozostaje nam tylko Wy­szczerbiona Podkowa.

Słusznie. I jego nie znał, chociaż byłem przekonany, że zdążył się do tej pory domyślić. Co prawda, nie by­ło to takie proste. Czyny bardzo nie pasowały do sta­nowiska.

— Ech, to przecież — przemówiłem z niesmakiem — ten strażnik z ochrony lasu. Ten, który zapowie­dział z góry, że tylko Mazur może być podpalaczem. Bo Mazurzy to Niemcy...

Urwałem raptownie. Prokurator, który tak świetnie panował dotąd nad sobą, zmiął nagle trzymaną w ręku kartkę papieru, jakby opanowała go wściekłość.

— Nareszcie wszystko rozumiem — przemówił je­dnak spokojnie. — Kto by pomyślał?... Miał zawsze doskonałą opinię. No, ale gdy ktoś chce koniecznie na­giąć życie do własnej teorii, musi w końcu nastąpić wybuch...

Podniósł się ociężale z krzesła, jakby go ta wiado­mość przygniotła. Potem powoli, ospale zaczął arkusz za arkuszem układać w teczce.

— Poczekajcie na mnie w tej sali — przemówił odchodząc. — Mam ich wszystkich na miejscu, więc zaraz wyjaśnię resztę. Powrócę tu wkrótce.





Bitwa dobiega końca







Pozostaliśmy sami. Chłopcy zachowywali się milczą­co, nie wiedząc, co z tego wyniknie. Karolek spoglądał na mnie w napięciu, jakby chciał o coś zapytać, ale nie miał odwagi. Spojrzałem na druha lekarza. Uśmiech­nął się w odpowiedzi.

Wygraliśmy sprawę — oświadczył pogodnie. — Nie przypuszczałem, że udało wam się zgromadzić tak olbrzymi materiał.

Nic dziwnego. Najważniejsze punkty omawialiśmy na radzie drużyny, lecz nie bawiliśmy się nigdy w szczegóły. Stanowiły one tajemnicę zastępu. Każdy zbierał, co chciał i co mu było potrzebne.

Czajki" od razu poczuły się raźniej. Przysunąłem się do druha lekarza, na sali rozległy się wesołe pogwarki. Omawiano z ożywieniem zachowanie się pro­kuratora, jego pytania i wnioski. Nawet Karolek roz­ruszał się, na jego policzkach wystąpiły wypieki. Wy­kładał coś w podnieceniu Piętkowi.

Czekaliśmy prawie godzinę. Gdy prokurator pojawił się w drzwiach, nie był już sam. Za nim ukazali się wszyscy nasi dobrzy znajomi: leśniczy, Ścięty Obcas, Duży Nos i Wyszczerbiona Podkowa. Tylko leśniczy wyglądał normalnie, chociaż na jego czele rysowała się chmura. Rojek był blady jak trup i patrzył uparcie w ziemię. Duży Nos zachowywał się za to wyzywająco. Natomiast strażnik, aczkolwiek nadrabiał miną, nie umiał ukryć wzburzenia.

Prokurator zajął poprzednie miejsce, tamci stanęli z boku. Przyniósł z sobą jakieś zawiniątko i zaczął je teraz rozwijać. Obserwowałem z zaciekawieniem. Kil­ka podłużnych płatów, przypominających plastelinę, ułożył przed sobą na gazecie, a potem je starannie wy­gładził, Przyglądał im się przez chwilę z namysłem.

— Kilka punktów musimy wyjaśnić wspólnie — odezwał się wreszcie. — Proszę mi podać buty.

Podbiegłem do Karolka, który trzymał je ciągle w ręku. Zabrałem je i przyniosłem. Prokurator usta­wił je na stole tak, aby widzieli wszyscy.

— Do kogo one należą? — zapytał zwracając się do przybyłych.

Leśniczy nie wiedział. Strażnik pokręcił niejasno głową, za to Duży Nos odpowiedział bez chwili namy­słu:

— Do starego Boeniga. Każdy poznałby je po tych łatach na wierzchu.

Rojek, zapytany wprost, potwierdził to samo. Pro­kurator na tym poprzestał. Rozumiałem dobrze jego obecne czynności. Nasze świadectwo nie było pełne, nigdy bowiem nie widzieliśmy tych butów na nogach Boeniga. Teraz nie mogło być wątpliwości, że wszyst­ko, co mówiliśmy o Łatanej Podeszwie, odnosi się do naszego staruszka. Bardzo mi się spodobała ta niezwy­kła dokładność, postanowiłem ją zapamiętać. Od pro­kuratora można się niejednego nauczyć.

— A teraz inna sprawa — zwrócił się do strażnika. — Proszę mi opowiedzieć szczegółowo, w jaki sposób wyłamywał pan rygle w tej zachwaszczonej szkółce?

Ależ był z niego gracz! Powiedział to tak naturalnie, że w pierwszej chwili nikt się nie spostrzegł, co za tym się kryje. Dopiero przerażona twarz strażnika uprzy­tomniła nam podstępność i grozę tych słów. Poczerwie­niał z wrażenia, ale opanował się szybko. Zaczął bez­czelnie zaprzeczać. Prokurator przyglądał mu się uważ­nie.

To wszystko? — zapytał jakby zdziwiony. — Czyżby pan rzeczywiście o tym zapomniał? Świadek Kowalski — zwrócił się do mnie, używając po raz pierwszy tego urzędowego tytułu — wie znacznie wię­cej. Proszę opowiedzieć, jak było. .

Wyjaśniłem obrazowo, jakbym sam na to patrzył. Oto Łatana Podeszwa. Dochodzi do ogrodzenia, oglą­da. Kiwa głową z ubolewaniem, chwasty zabijają mło­dziutki las. Boli go to, odczuwa jak stratę swoich naj­bliższych. Postanawia ratować i przeskakuje przez płot. Pochyla się z trudem, jest przecież bardzo starym człowiekiem. Mimo to rozpoczyna pielenie. Strażnik go obserwuje zza drzew. Twarz mu się mieni, zaciska zę­by ze złości. Rodzi się podły plan. Łatana Podeszwa, zmęczony pracą, odchodzi. Strażnik nasłuchuje przez pewien czas. Kroki ucichły, jest znowu sam. Wysuwa się z ukrycia, obchodzi wokoło płot. Znalazł dobre miejsce, nikt nie dojrzy tu szkody. Przeskakuje na dru­gą stronę, uderza ramieniem, rygiel rozpada się z trzas­kiem. Uderza niżej, twarz mu nabrzmiewa z wysiłku. Zawodzą siły. Rozgląda się naokoło z wściekłością...

Początkowo bronił się, zaprzeczał, nawet zachował się w pewnej chwili niegrzecznie. Dopiero gdy pokaza­łem kamień i zacząłem objaśniać sposób jego użycia, nagle zabrakło mu słów. Załamał się w sobie, spokorniał, oczy wbił tępo w podłogę. Doszedł widocznie do przekonania, że na to wszystko patrzyłem.

Kamień pan jednak zna? —prokurator wtrącił nieco złośliwie. — Temu chyba pan nie zaprzeczy?

Tamten nic już nie odpowiedział. Nastąpiło ostatnie badanie na temat spotkania w Ponurym Borze. To osta­tecznie dobiło wszystkich. Słyszeli własne słowa, zano­towane bardzo dokładnie. Nikt nie próbował zaprzeczać.

Prokurator doszedł do wniosku, że można zakończyć śledztwo.

— Pomówimy o tym jeszcze przy innej okazji — oświadczył sucho. — Teraz pozostały tylko drobiazgi.

Ułożył na podłodze jeden z tych miękkich płatów, które przyniósł z sobą.

— Proszę na tym stanąć — rzekł do strażnika. — Lewą nogą, tak, dobrze... Mocniej, śmiało!

To samo, na innych płatach, zrobił po chwili z Du­żym Nosem i Rojkiem.

— To wszystko — zakończył obojętnie. — Możecie odejść, ale proszę nie wychodzić z gmachu. Będziecie mi jeszcze potrzebni. Pan — zwrócił się uprzejmie do leśniczego, który też szykował się do odejścia — może pozostać.

Wskazał mu miejsce przy stole. Gdy tamci wyszli, rozejrzał się uważnie w śladach, rysujących się na pła­tach tak samo dokładnie, jak na naszych glinianych modelach.

— No tak — melancholijnie pokiwał głową — nie może być wątpliwości. To jest Ścięty Obcas, Duży Nos i Wyszczerbiona Podkowa... Co za nieuczciwość! — wybuchnął niespodziewanie, patrząc na leśniczego. — Gdyby nie harcerze, oddałbym niewinnego człowieka pod sąd!

W sali rozległ się powściągliwy, ale radosny szum. Zastęp domyślił się słusznie, że te słowa oznaczają zwolnienie. Janicki zerwał się z miejsca.

— A więc możemy zabrać Dziadka z sobą! — wy­krzyknął radośnie.

Prokurator zafrasował się. Nie był widocznie przy­zwyczajony do harcerskiej szybkości.

— Tak od razu... — bąknął niepewnie. — Tak prze­cież nie można... Należy załatwić wpierw formalności.

Obecnie i mnie poniosło. Formalności to paskudny dziwoląg. Można ich przestrzegać, gdy idzie o zbrod­niarza, a nie o naszego staruszka!

--- Zdążymy załatwić wszystko! — krzyknąłem. — Dopiero pierwsza. Panie prokuratorze — dodałem go­rąco — Dziadek musi odjechać z nami. Idzie o honor naszego zastępu!

--- Nie odejdziemy bez Dziadka! — poparły mnie „Czajki" stanowczo. — Jest niewinny, nie powinien ani minuty dłużej przebywać w areszcie!

Siedziba sądu stała się bardziej podobna do sali wie­cowej aniżeli do pełnego powagi przybytku sprawie­dliwości. Nie gorszyło to jednak nikogo. Umieliśmy za­chować umiar. Jedynie leśniczy wydawał się początko­wo zaniepokojony tą wrzawą, lecz widząc, że prokura­tor się śmieje, sam się przyłączył do próśb.

— Chłopcy mają słuszność — potwierdził swoim tu­balnym głosem. — Boenig jest porządnym człowiekiem, nie należy go przetrzymywać. A im też się należy na­groda za trudy.

Utrafił w sedno. Prokurator zatkał uszy rękami. Ro­biło się coraz weselej.

— Dobrze, dobrze — uciszał powoli. — Jeśli wy wszyscy na mnie, nie mam innego wyboru. Sami wro­gowie. Nawet Karolek gotów we mnie uderzyć...

Przenieśliśmy odruchowo wzrok na młodego Mazu­ra. Twarz mu błyszczała szczęściem. Nie był wcale po­dobny w tej chwili do tego dawnego chłopca spod wierzby, spoglądającego na wszystkich nieufnie. Wy­machiwał śmiało rękami, tak samo jak robił to Piętek.

Prokurator odmłodniał.

— Zgoda — rzekł pogodnie. — Zaraz wypiszemy na­kaz zwolnienia. Ale pod jednym warunkiem!

Uciszyło się w jednej chwili. Wyglądał znowu tak samo surowo jak wtedy, gdy prowadził śledztwo. Ostrzegawczym ruchem podniósł palec do góry.

— Pod tym warunkiem — kończył głosem pełnym głębokiej powagi — że zabierzecie mnie z sobą...

Malczak zorientował się. pierwszy, że to tylko za­grywka. Niespodziewanie zaczął wybijać na stole takt. Natychmiast przyłączyli się wszyscy. Rozległ się świst i nagle prysnęła „świeca". Hucznie, wesoło, z fantazją.

Prokurator zmieszał się trochę tym niezwykłym objawem przyjaźni. Nic dziwnego, nie wypadłoby le­piej i przy ognisku.

— Muszę sprawdzić w terenie — uzupełnił takim tonem, jakby się zamierzał tłumaczyć — to, co zezna­liście przede mną... Zresztą — dodał już zupełnie swo­bodnie — co tu owijać w bawełnę? Po prostu chcę być świadkiem powrotu Boeniga do Starej Wsi. Na. pewno zrobicie to uroczyście.

No cóż, prokurator też człowiek... Ma więc także ser­ce i potrafi się cieszyć po ludzku, gdy może zwolnić uczciwego człowieka. „Czajki" rozumiały to doskonale. Huknęły mu więc trzykrotnie na wiwat i poniosły na rękach.

Zdaje się, że żaden sąd w Polsce nie miał nigdy tak radosnych klientów.




Powrót do Starej Wsi





Pochód prezentował się okazale. Prowadził druh le­karz z milicjantem przy boku. Dodano go nam do asy­sty, aby w gmachu więziennym nie było żadnych kło­potów. Ja szedłem na czele maszerującego dwójkami zastępu. Za mną, w pierwszej parze, kroczyli Piętek z Osińskim. Dziwnie pasowali do siebie, chociaż się różnili wyglądem. Równi wzrostem, oszczędni w ru­chach, poważni nad wiek, pozornie zachowywali spo­kój i obojętność. Przeczyły temu jednak zadzierżyste, pełne ognia spojrzenia. Czuło się, że za tą maską po­wagi kryje się jakiś głęboki, wewnętrzny nurt. I z pewnością tak było. Przepełniało ich szczęście, jak wszystkich.

Mijaliśmy właśnie rynek, gdy nas dopadł kwater­mistrz. Przystanęliśmy i zawiadomiliśmy o odniesio­nym zwycięstwie. Zatarł ręce z uciechy.

Tego się spodziewałem. Wspaniale! — wykrzyk­nął i zerknął na zegarek. — Druga! Więc prokurator też jedzie? — zastanowił się nagle. — Ha, wobec tego trzeba to wszystko inaczej urządzić... Zbieramy się w tym miejscu — dodał z pośpiechem. — Punktualnie czwarta trzydzieści!

Zakręcił się jak fryga, bo nigdy nie brakło mu fan­tazji, i chciał znowu gdzieś pomknąć, lecz, na szczę­ście, udało mi się go schwytać za rękaw.

— Druhu przyboczny — spytałem szybko — gdzie tu można zakupić buty?

Sklep był w pobliżu, w rynku. Wskazał głową i uciekł. Zmarkotniałem nieco, bo chciałem pożyczyć od niego pieniędzy. Zwróciłem się więc z prośbą do druha lekarza.

--- Pieniądze mam — odparł zdziwiony. — Na co ci potrzebne? Przecież pójdziemy razem na obiad.

--- Trzeba porobić zakupy — mruknąłem. — Nie wypada, aby Zygfryd Boenig chodził w takim obuwiu. Pokryję wydatek, gdy wrócimy do domu.

--- Właśnie, druh zastępowy pokryje! — obruszył się Piętek. — A ja, to co? Od macochy? Nie mogę także dołożyć?

Ta ostra przemowa zwróciła uwagę całego zastępu. „Czajki" spostrzegły się w mig, każdy zaczął wtrącać swoje trzy grosze. Nie mogłem zaprzeczyć im racji. Zygfryd Boenig, członek dawnego Związku Polaków w Niemczech, był naszą wspólną własnością. Do wszy­stkich należała opieka.

— Uspokójcie się — szepnął druh lekarz, gdyż zbyt natarczywie zaczęto zwracać na nas uwagę. — Sprawa jest wspólna, załatwi ją cała drużyna. Chodźmy do sklepu. Czy panu nie przeszkadza ta zwłoka? — zwró­cił się do milicjanta, który z wielkim zainteresowaniem przysłuchiwał się tej niezwykłej rozmowie.

Ten się tylko uśmiechnął. -

— Ech, nie — odparł życzliwie. — Jeśli pozwolicie, i ja coś niecoś dołożę. Znam Boeniga od dawna. Czło­wiek bardzo porządny.

Od tej chwili skończyły się wszelkie kłopoty. Buty zakupiliśmy i ubraliśmy w nie uroczyście naszego sta­ruszka. Później zjadł razem z nami obiad, odetchnął nieco i w oznaczonym terminie rynek wypełnił się znowu mundurami harcerzy. Druh kwatermistrz był już na stanowisku. Obok stał samochód osobowy i dwie ciężarówki.

— Wsiadajcie! — zaprosił, zataczając szeroko ręką. — To wszystko nasze.

Ten człowiek istotnie posiadał niezwykłe umiejęt­ności. Gdy coś było potrzebne, potrafił wydobyć spod ziemi. Byliśmy przekonani, że odjedziemy pociągiem, a tu czekają na nas takie pojazdy! Gdzie on je zdobył?... Zapytałem go o to, lecz wykpił się żartem. Załadowy­wano się szybko. Co prawda nie szło to łatwo. Cięża­rówki były wypełnione budulcem, cementem i rolka­mi papy. To mnie dopiero zastanowiło. Podszedłem zno­wu do kwatermistrza.

— Będziemy coś majstrowali? — zapytałem znie­nacka.

Tym razem jakoś długo nie odpowiadał. Wydało mi się nawet, że bardzo spoważniał.

— Oczywiście — odezwał się wreszcie. — Wspom­niałeś przecież w raporcie, że gospodarstwo Boeniga wymaga wydatnej pomocy. Uzyskałem dla niego naj­rozmaitsze przydziały, więc trzeba je zabrać. Jak są­dzisz — zapytał z troską — wystarczy?

Obejrzeliśmy wspólnie. Znałem dobrze potrzeby, to­też mogłem ocenić przydatność tego budulca.

— Wystarczy — odpowiedziałem po krótkim namy­śle. — Może coś nawet zostanie.

Zatarł ręce z radości.

— Tym lepiej — ucieszył się głośno. — Przyda mu się na później do napraw. Możemy zatem wyruszać!

Wsiadł do wozu osobowego, gdzie już umieściliśmy wcześniej staruszka, ja zaś wskoczyłem na ciężarówkę. Podjechaliśmy pod sądy, zabraliśmy prokuratora i le­śniczego, a potem skierowaliśmy się do obozu. Nie za­bawiliśmy tu długo. W tym czasie, gdy druh lekarz oprowadzał prokuratora po polanie i pokazywał mu urządzenia, załadowaliśmy instrumenty muzyczne i po­trzebne narzędzia. Potem wsadziliśmy resztę drużyny, na miejscu pozostały jedynie warty. Na samochodach zrobiło się ciasno. Tuż obok mnie siedzieli teraz nie tylko kwatermistrz i leśniczy, ale także i prokurator. Ten wyglądał jak odrodzony, nic nie pozostało z jego dawnej powagi i surowości. Tam, w mieście, miał przy­krą pracę, która bynajmniej nie usposabiała do śmie­chu. Tutaj nareszcie oddychał.

— Ślicznie tu jest — odezwał się w pewnej chwili. — Zaproszę się do was w przyszłym roku w gościnę.

Czajki" przyjęły tę propozycję entuzjastycznie. Chłop był istotnie do rzeczy, a że to prokurator, można by zrobić z niego doskonałego zwiadowcę. Podsuną­łem ten projekt. Powstał ogromny szum, bo Kaźmierczak natychmiast zaczął wyliczać głośno jego czynnoś­ci. Nasz przyszły gość wziął to bardzo do serca. Zaczął żałować, że wkrótce zwijamy obóz, bo gotów byłby przybyć tu choćby za tydzień.

— Ech, nic straconego — leśniczy przygłuszył wrza­wę swoim tubalnym głosem. — Może pan śmiało przy­jeżdżać. Nie mamy zamiaru wypuścić ich stąd.

Uciszyło się od razu. Temat był bardzo interesujący. Nie tylko ja marzyłem, aby tu jak najdłużej pozostać. Słowa leśniczego zrodziły cichą nadzieję. Popatrzyliś­my uważnie na kwatermistrza. Ten dość niejasno po­kręcił głową.

— To nie takie proste — mruknął zafrasowany. — Chciałaby dusza do raju, ale grzechy nie puszczają. Pieniędzy nie starczy...

Westchnął ciężko, a to był dobry znak. Jeśli tak się zachowywał, wiedzieliśmy z doświadczenia, że ma w zanadrzu jakieś cudowne pomysły. Chłopcy więc przyjęli pogodnie to oświadczenie. Natomiast leśniczy, który go nie znał tak dobrze jak my, zakłopotał się szczerze.

--- Przecież za grzyby — zaczął wyliczać powoli — dostaliście sporo pieniędzy...

--- Dostaliśmy — kwatermistrz westchnął jeszcze potężniej.

--- Ryby macie za darmo. Nie brak wam także grzy­bów na własne potrzeby, mieliście do niedawną jago­dy. W sierpniu pokażą się jeżyny, malin też nie zabrak­nie. Mamy tu doskonałe siedliska...

Kwatermistrz wpatrzył się w niego czujnie.

— Część odbierze od was chętnie przedsiębiorstwo „Las" — ciągnął dalej leśniczy popadając w zadumę. — Macie piec piekarski, więc można by suszyć praw­dziwki. Pojawią się lada dzień... Za drzewo na opał nic wam chyba nie policzymy...

Kwatermistrz siedział cicho jak trusia.

— Poszedł w tej sprawie wniosek do dyrekcji — le­śniczy zwrócił się tym razem bezpośrednio do proku­ratora. — Drużyna oddaje nam ogromne usługi. Dopó­ki są tutaj, jesteśmy spokojni, że w okolicy nie będzie pożaru. Poza tym naprawili drogi, pobudowali mosty, a jeśli pozostaną, zrobią jeszcze niejedno.

Prokurator pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Na pewno — potwierdził. — Kto wie — zastano­wił się — czy nie znajdziemy dla nich i innej pomocy. Bardzo są tu potrzebni. I nie tylko dla puszczy.

Leśniczy stuknął się palcem w czoło.

— Mam już! — wykrzyknął. — Przecież leżą dla nich gotowe pieniądze. Za wyplewienie szkółek!

W tym miejscu jednakże kwatermistrz przeciwsta­wił się w sposób stanowczy. Plewienie szkółek to był obowiązek harcerski. Nie można brać za to wynagro­dzenia.

Druhu — zmitygował go natychmiast leśniczy —: nie potrzebujecie mieć takich

skrupułów. Nie płacimy poszczególnym harcerzom, ale drużynie. Pieniądze na te roboty były przewidziane w budżecie. Wydalibyśmy je, gdyby zgłosili się ludzie do pracy.

Tak czy owak — kończył wesoło — nie zginiecie z głodu. Macie zbyt wielu przyjaciół.

W najgorszym razie wyżywi was Sta­ra Wieś.

Oblicze kwatermistrza nareszcie się rozjaśniło.

— Przyznam się szczerze — przemówił ściszając głos, jakby zwierzał, się z tajemnicy — że jesteśmy zdecydowani pozostać. Nawet po cichu, aby nie robić zbytniego szumu, zawiadomiliśmy już o tym rodziców. Chyba że są tacy wśród nas, którzy pragnęliby wracać?

Zmarszczył brwi, kierując groźne spojrzenie na „Czajki". Wyglądał w tej chwili tak komicznie, że par­sknęliśmy śmiechem. Poruszyło się wszystko. Powsta­ła wielka wrzawa, wiadomość przekazywano na drugą ciężarówkę, która mknęła za nami. Skorzystałem z oka­zji i przysunąłem się do prokuratora. Należało wyjaś­nić niektóre sprawy, zanim dotrzemy do celu.

— Czy Dużemu Nosowi i Ściętemu Obcasowi — za­pytałem ostrożnie — grożą jakieś przykrości?

Znikła od razu jego dotychczasowa pogoda. Stał się znów surowy i czujny.

— Czy to takie ważne?... — rzekł w odpowiedzi. Wpatrzył się badawczo, jakby chciał mnie przeniknąć na wskroś.

— Bardzo ważne! — potwierdziłem gorąco. Wzrok jego złagodniał. Zastanawiał się chwilę.

— No nie... — odparł z namysłem. — Oni rzeczy­wiście widzieli Boeniga na miejscu rzekomego prze­stępstwa. Zeznali jedynie fakty. O to nie można mieć do nich żalu, tym bardziej że nie ulegli namowom straż­nika i nie wystąpili jako fałszywi świadkowie.

Domyślił się już widocznie, o co mi idzie. Uśmiechnął się życzliwie, a potem skierował oczy na drogę. Wozy zwolniły raptownie, druh przyboczny uderzył w struny. Miał przy sobie mandolinę, na której grał ślicznie. Natychmiast zawtórowali mu inni. Wzbiły się pod niebo fanfary, zaterkotały hałaśliwie bębenki. Przed nami rozległ się krzyk.

Powoli, uroczyście wjeżdżaliśmy do Starej Wsi. Chłopcy pasący krowy nadbiegli z łęgów, rój kobiet, mężczyzn i dzieci wysypywał się z chat. Spojrzałem na dom Rojkowej. Ona także patrzyła. Wesoło pomachałem jej ręką na powitanie. Nie odpowiedziała. Była ja­kaś przybita, zgorzkniała; na energicznej zazwyczaj twarzy rysowało się przygnębienie.

Chłopcy — zwróciłem się stroskany do swego za­stępu — o Dużym Nosie i Rojku — ani mru-mru!

Przyłożyłem palec do ust. Odpowiedzieli tylko mrug­nięciem. Rozumieliśmy się doskonale bez słów.

Samochody zatrzymały się przed domem Boeniga, naokoło uczyniło się zbiegowisko. Zeskoczyłem pierw­szy i pomogłem wysiąść Łatanej Podeszwie. Był głę­boko wzruszony. Ująłem go pod rękę, a potem zaczą­łem prowadzić do chaty. Naprzeciw ukazała się jego żona. Na jej widok zachwiał się i zatoczył, zabrakło mu sił. Chwyciłem go wpół, zląkłem się bowiem, że upadnie. Na szczęście podbiegł zaraz prokurator i pod­trzymał go z drugiej strony.

Spojrzałem na niego z uznaniem. Równy był chłop! Zachowywał się zupełnie jak harcerz.





Żabu żabu żabu żab!..."






Tarcza słoneczna przemieniła się w olbrzymie kolisko. Po obu jego stronach rozciągnęły się ostre smu­gi, porywające oczy różnorodnością jaskrawych barw. Korony drzew spłonęły purpurą i rozjarzyły się na­gle, jakby uderzył w nie grom. Zaraz jednak spłowia­ły, złagodziły swoje kontury, a potem zaczęły powoli nasuwać na siebie jasny, złocisty płaszcz.

Zapadał zmierzch. Zaganiano bydło do obór, koń­czono z pośpiechem zwykłe, codzienne obrządki. Uci­szał się gwar, nad brzegiem jeziora zapłonęło ognisko. Wojciechowski uderzył w werbel. Rytmiczny, wesoły stuk stanowił hasło. Ludzie zaczęli napływać ze wszy­stkich stron.

Boeniga usadziliśmy pośrodku. Mój zastęp otoczył go wkoło, gdyż był jego obrońcą. Prokurator i leśni­czy zajęli miejsca z boku, wśród reszty harcerzy. Na­przeciw zaś, na przyniesionych krzesłach, stołkach i ławach, usadowili się tutejsi mieszkańcy. Rozejrza­łem się uważnie. Rojkowa przyszła. Jednakże jej mę­ża ani Dużego Nosa nie było.

Rozpoczęła się uroczystość. Werble odezwały się po­nownie, zaśpiewaliśmy harcerską obozową piosenkę. Druh lekarz zabrał z kolei głos. Ładnie mówił. Krótko, prosto i jasno; jego słowa chwytały od razu za serce. Wspomniał o historii tych ziem, o ciężkich zmaganiach miejscowej ludności z falami wojującej niemczyzny, o dawnym Związku Polaków i o tych, którzy tutaj po­legli. Przeszedł wreszcie do współczesności, ale o Boenigu mówił bardzo niewiele. Wymienił jego nazwisko raz tylko, razem z wieloma innymi. I na tym urwał. Ani słowa o wypadkach, które zaszły ostatnio.

Ledwie skończył, druh kwatermistrz wystąpił na front. Zaintonował hymn, który śpiewano tu wówczas gdy nawet marzyć nie było wolno o połączeniu z oj­czyzną. Natychmiast podchwyciła go cała drużyna, odezwały się instrumenty. Obserwowałem uważnie twarze. Ci zza Buga, spod Ostrołęki, Łomży i Kielc słuchali jakby zdziwieni. Za to Mazurzy pobledli. Zwróciłem oczy na starego Boeniga. Po policzkach spływały mu łzy...

Zdawało mi się początkowo, że druh lekarz powi­nien powiedzieć więcej. Nagromadziło się przecież wiele spraw, należało je tutaj wygarnąć. Teraz jednak zmieniłem zdanie. Tak było dobrze, jak jest. Co po­trzeba — każdy wyczuł i zrozumiał bez słów.

Zaśpiewaliśmy znowu, potem jeden z „Niedźwiad­ków" zadeklamował. Powoli pełen dotychczas uroczy­stej powagi nastrój łagodniał. Druh lekarz raz jeszcze przemówił, ale bardzo pogodnie. O puszczy, o harce­rzach i ich współpracy ze wsią. Twarze rozjaśniły się, słychać było naokoło pochwalne pomruki. Niespodzie­wanie zwrócił się do naszego staruszka.

--- Mamy tu pośród siebie wspaniałego harcerza --- przemówił wesoło. --- Mimo swego sędziwego wieku odbywał codziennie dalekie wędrówki. Chronił las przed pożarem. To trochę dziwne, bo nikt mu za to nie płacił. Dlaczego pan to robił? --- zadał znienacka pytanie.

Boenig drgnął, jakby się czegoś przestraszył. Uspo­koił się jednak zaraz i dobrotliwie pokiwał głową.

--- Tak trzeba było... — odparł nieśmiało. — Szkoda puszczy. Istniała, gdy mieszkali w niej nasi dziadowie. Niech więc i wnukom przypomina, że tu jest nasza ojczyzna...

--- I jeszcze jedno — słowa druha lekarza roz­brzmiały dźwięcznie w zupełnej ciszy, jaka zapadła wkoło. — Dlaczego chodzi pan po puszczy zakopując wszelkie napotkane śmieci? Przecież tam nie groziło niebezpieczeństwo pożaru.

Staruszek ożywił się.

— Też mogło się zdarzyć — zaprzeczył z pośpie­chem. — A zresztą — dodał z niesmakiem — to wy­gląda bardzo nieładnie. Najgorsze zaś są blaszanki i szkło. Wpadnie na nie jakieś zwierzątko, skaleczy się — głos jego nabrał tkliwości — a potem choruje. Często staje się ofiarą drapieżcy, bo brak mu sił do ucieczki. Widziałem to nieraz. Toteż mi żal...

Urwał raptownie, jakby zląkł się, że powiedział za dużo.

— Zaraz przestanę pana zamęczać — druh lekarz pokrył żartem jego zmieszanie. — Jedynie ta szkółka nie daje mi jeszcze spokoju. Droga do niej daleka, a praca ciężka. Po co pan tam wędrował? Nie lepiej było odpoczywać w domu na stare lata?

Coś mignęło przede mną w mroku. Wytężyłem wzrok. Ujrzałem dwie dobrze mi znane sylwetki. To Duży Nos i Wyszczerbiona Podkowa przemknęli cicho. Nie zauważeni przez nikogo zatrzymali się na końcu, zasłonięci częściowo krzakami. Odwróciłem się, bo właśnie rozległy się słowa Boeniga. Było w nich coś zabawnego.

— A jeśli chcecie wiedzieć wszystko — wyzbył się niespodziewanie swej nieśmiałości, a w tonie zaczęły przebijać iskierki humoru — powiem wam szczerze. Po prostu: przypomniały się młode lata. Postanowiłem przechytrzyć harcerzy.

Nadstawiłem uszu. Co takiego?... On — nas... Prze­chytrzyć?

— Domyśliłem się po pewnym czasie — ciągnął sta­ruszek coraz swobodniej — że chodzą za mną po tro­pie, bo nie zacierali swego. Byli sprytni i pracowici, temu nikt z nas nie może zaprzeczyć. Obserwowałem ich działalność tu, w Starej Wsi. I wtedy przyszedł mi do głowy niezwykły pomysł. Szkółka marniała, trze­ba ją było oczyścić. Nie znali tam drogi, więc ich pod­prowadziłem. I pokazałem, jak się na niej pracuje.

Chrząknąłem ze zdenerwowania, stojący obok Pię­tek zerknął na mnie spod oka. Miałem powody do wstydu. Istotnie nie zacieraliśmy za sobą śladów. To był błąd. Zlekceważyłem nieprzyjaciela, a teraz kpiny! I słusznie. Za niedbalstwo należą się cięgi...

— Nie gniewajcie się — Boenig wyczuł widocznie, co się ze mną dzieje, i chciał mi dodać otuchy życzli­wym uśmiechem. — Tak, jak się stało, stało się do­brze. Gdybyście zacierali za sobą ślady, nie domyślił­bym się nigdy niczego. A w ten sposób uratowaliśmy drzewka od zguby.

Naokoło rozległ się gwar. Szczerość staruszka była rozbrajająca. Miał słuszność, nie można było mieć do nikogo pretensji. Rzeczywiście dobrze się stało. Był to kawał, ale miły, i tak zrozumieli to wszyscy. Rozpogo­dziły się nawet najbardziej pochmurne twarze, nastrój stawał się coraz bardziej swobodny. Druh lekarz na­tychmiast to wykorzystał.

— Wobec tego — zawołał z werwą — na cześć Zyg­fryda Boeniga, który nasze sprytne „Czajki" wypro­wadził w pole, trzykrotne hip, hip!...

Huknęło tak, że chyba ryby wywróciły się w Ci­chym Jeziorze, bo drużyna potrafiła to robić świetnie.

— A teraz na cześć „Czajek", które wykonały wspa­niałą robotę!

Tym razem rozhuczeli się nie tylko harcerze, nie tylko młodzież wiejska, ale nawet najstarsi mieszkań­cy wsi. I nasz staruszek bił brawa, i leśniczy, i proku­rator. Rozochociło się bractwo na dobre.

Nie przebrzmiały jeszcze ostatnie okrzyki, gdy z ko­lei druh kwatermistrz objął nad nami komendę. Za­terkotały werble, mandoliny zadźwięczały donośnie, , włączyły się dwie gitary, Jankowski pociągnął ładnie na skrzypcach. Piosenka toczyła się za piosenką. Raz wesoła, to tęskna, ta z Mazur, a ta dla odmiany spod Kielc; znalazła się nawet jakaś znad Niemna. Ludzie pomagali nam dzielnie, gdyż każdy znalazł bliską mu nutę. W chwilach oddechu nie zabrakło też dobrych harcerskich kawałów, to znów taniec albo monolog urozmaicały ogólną zabawę. Popisywał się każdy, jak umiał i mógł. I wszystkim było z tym dobrze.

Naraz gdzieś z boku, w chwili, gdy druh przyboczny naradzał się z „Niedźwiedziami" nad jakimś nowym numerem, odezwała się łagodnie harmonia. Zdziwiłem się, bo nie mieliśmy tego instrumentu w drużynie. Przeniosłem wzrok tam, gdzie było ją słychać. Ujrza­łem zwisającą niesfornie czuprynę i ciemne oczy ut­kwione nieruchomo w płonącym ognisku. Serce mi za­biło jak dzwon. Karolek! Tak, to był on! Siedział z bo­ku w otoczeniu swych rówieśników i grał. Ślicznie grał starą mazurską melodię!...

— Będzie z niego harcerz — rzekłem wzruszony do Piętka. — Nie tylko sam się zmienił, lecz zmienił tak­że i innych...

Piętek coś mruknął, lecz nie zdołałem zrozumieć, bo oto Karolek zmienił już ton. Szarpnął miech z tem­peramentem, przywołał basy i natychmiast wspomógł go chór. Świetny chór, złożony z miejscowych pastu­chów.

Żabu żabu żabu żab,

Żabu żabu żabu da

Żabu żabu żabulynka,

Żabu żabu żabu żab,

Żabu żabu żabu da...

Przetoczyła się jak burza skoczna, pełna werwy, taneczna przyśpiewka, zawtórowali jej Mazurzy i Kur­pie. Zawróciła i odbiła się echem, a wtedy przyłączyli się do niej wszyscy. Zagrzmiało na końcu, jakby cała puszcza zwaliła się nagle na ziemię. Potem zaś zaczęły dziać się rzeczy przedziwne. Druh kwatermistrz przy­sunął się do Karolka. Wyprostował się z wdziękiem, patyk uniósł w górę. Jak kapelmistrz w prawdziwej orkiestrze. Zanucił wesoło:

Posluchojta ludzie,

o takowym cudzie,

co sia dzisiaj dzieje,

każdy sia naśmieje.

Mazurzył doskonale. Rzeczywiście rozległ się śmiech, a nasza drużyna, jako że były w niej sprytne chłopa­ki, przybiła z miejsca ułożonym na poczekaniu refre­nem:

Bum tra-ry-ra, bum, bum!

Przyboczny zaczął wędrować. Wlazł bezceremonial­nie między Mazurów i Kurpiów, zachęcając miną i ge­stem.

A na ony górze

bzili sia dwa tchórze,

przyszed zilczek na to,

by zgodzić jech w lato...

I tak szła zwrotka za zwrotką, przybywało co chwi­la śpiewaków. Druh przyboczny uprawiał swe czary z coraz większą zręcznością. Wsunął się głębiej w tłum i przysiadł między kobiety, gdzie znajdowała się ró­wnież Rojkowa. Dotychczas milczały. Objął więc wpół dwie najbliższe, zakołysał się z nimi, dodał odwagi, rozochocił i zaśpiewał następną strofkę:

Na to zilczek dobry,

zwołał ziec paradny,

po boru, po lesie

każdy swój drąg niesie!...

Czarodziej, istotnie, był z niego wielki. Potrafił roz­ruszać nawet Rojkową. Do tej pory nie uśmiechnęła się ani razu. Teraz oczy rozbłysły jej filuternie, otwar­ły się usta. Gdy zaś dobijaliśmy do końca tej żarto­bliwej piosenki, była tak rozbawiona, że wskoczyła z rozmachem na ławę i razem z nami zaśpiewała re­fren, klaszcząc równocześnie do taktu.

Po północy ognisko zaczęło powoli przygasać, lecz nikt się nie śpieszył do domu. Humory dopisywały świetnie, zatarły się wszelkie różnice. Harcerze, za­wsze tak karni, obecnie rozpłynęli się w tłumie i ka­żdy robił co chciał. Zacząłem się wałęsać, gawędząc od czasu do czasu z tymi, którzy się nawinęli. Niespo­dziewanie ktoś mnie chwycił za ramię i pociągnął w bok. Byłem przekonany, że to któryś z chłopców z mojego zastępu, toteż zamierzałem odburknąć z hu­morem. Na szczęście na czas zamknąłem usta. Przy mnie stała Rojkowa z mężem. Byli bardzo poważni

Chciałam podziękować druhowi i całej drużynie — powiedziała nieśmiało. — Cieszę się, że nikt o niczym nie wspomniał...

Urwała, jakby zabrakło jej słów. Stałem oszołomio­ny tą niezwykłą u niej pokorą. Zresztą nie domyśli­łem się początkowo, o co jej chodzi.

--- Tak będzie lepiej — odezwała się znowu. — Działo się źle, obecnie wszystko musi się zmienić. A tłumaczyłam temu niedorajdzie — wskazała głową na męża i podniosła głos — aby nie wtrącał się do ni­czego, bo Boenig człowiek porządny. Ale czy on kie­dy usłucha? Tam, gdzie najbardziej potrzeba, zawsze mu zabraknie rozumu!

--- Ech — zbagatelizowałem tę sprawę — nie warto o tym wspominać. Każdy może popełnić błąd.

--- Ale do czego to podobne? — wybuchnęła w złości. — Oskarżać takiego człowieka! I o co? O podpale­nie?... Cóż z tego, że widział go w pobliżu pożaru? Czy to wystarczy? A tyś tam nie był? Coś chciał przez to uzyskać? Powiedz tu uczciwie, przy druhu Kowalskim!

--- Ciszej, ciszej... — mitygował ją Rojek łago­dnie. — Ludzie słuchają...

To tylko dolało oliwy do ognia.

— Niech słuchają! — ofuknęła go gniewnie. — Te­raz ci wstyd, a przedtem co? Byłbyś posłał Boeniga do więzienia! Powinieneś go na kolanach przeprosić. Jeśli tego jutro nie zrobisz — dodała wpadając w pasję — nie pokazuj mi się więcej na oczy!

Tak, tak, energiczna z niej była kobieta, to fakt... Ująłem ją delikatnie pod ramię i odprowadziłem do zabudowań, gdyż ludzie istotnie zaczęli zwracać na nas uwagę. Chciała powiedzieć jeszcze coś cierpkiego, lecz tym razem przeciwstawiłem się w sposób stanowczy:

— Druhno Rojkowa, nie wolno tak zachowywać się w moim zastępie! Przypominam, że druhna zgłosiła się na ochotnika i jest starsza od moich chłopców. Muszę zatem od druhny wymagać więcej.

Pomogło. Uśmiechnęła się nawet, Rojek też wyda­wał się bardzo zadowolony. Doszliśmy do furtki. Od razu poczuła się gospodynią.

— „Czajki" nocują u mnie — zarządziła tonem nie znoszącym oporu. — W stodole wszystko przygotowa­ne, mleka też dla was wystarczy. Przychodźcie szybko, bo trzeba się wyspać!

Stuknąłem obcasami, salutując z wielkim szacun­kiem.

— Tak jest! — potwierdziłem przepisowo przyjęcie rozkazu do wiadomości. — Przychodzić natychmiast, kłaść się i spać! Rozkaz druhny będzie wykonany do­kładnie!

Roześmiała się, a Rojek nabrał z miejsca fantazji. Zakwiliłem przeciągle. „Czajki" zleciały się błyskawi­cznie.

— Widzisz — mruknęła spoglądając niechętnie na męża — to się nazywa porządek! A ty wprowadzasz tylko bałagan...

Przywołałem ją znów do porządku i od tej pory zachowywała się bardzo potulnie. Nakarmiła nas, na­poiła i okazywała na każdym kroku tyle serdecznej troski, że i w domu nie zaznalibyśmy lepszej opieki. „Czajki" zdobyły ją ostatecznie.

Mimo że pora była późna, długo nie mogłem zasnąć. Nic dziwnego, wrażeń nie brakowało. Za nami była wielka robota, uwieńczona zwycięstwem. Noc zresztą była śliczna, niebo usiane gwiazdami, przez szpary wdzierał się do stodoły chłodny, srebrzysty blask. Ci­che Jezioro szumiało łagodnie w dali, zapach żywicy napływał z puszczy. Było mi jakoś lekko na duszy. Czułem się jak żeglarz, który po trudach walki z ży­wiołem dobił wreszcie do brzegu.

Naokoło zapadła cisza. Stara Wieś — mazurska wieś zagubiona gdzieś w Złotej Puszczy — chyba po raz pierwszy śniła spokojnie, bo nie było już w niej ani Mazurów, ani Kurpiów, ani Małopolan, ani repatrian­tów zza Buga. Pozostali sami Polacy.





Zakończenie







A co się później działo? Niełatwo na to odpowie­dzieć, gdyż powstałaby druga opowieść, wcale od tej nie mniejsza. Przytoczę więc tylko najważniejsze szczegóły.

Zagrodę Boeniga przebudowaliśmy na nowo. W ciągu jednego dnia. Tak, nie ma w tym żadnej prze­sady. Pracowaliśmy całą drużyną. Oczywiście i jej siły okazałyby się za słabe, bo przecież nie wszyscy znali się tak dobrze na robotach budowlanych, jak my. Na szczęście w Starej Wsi zaczęło się od tej pamiętnej nocy układać wszystko inaczej. Pomogli nam gospoda­rze. Pierwszy przybył Rojek i bez słowa zabrał się ra­zem z nami do pracy. Potem pojawili się inni. I z ma­teriałami nie było kłopotu. Gdy czegoś zabrakło, za­wsze znalazł się ktoś, kto udawał się do swej zagrody i przynosił, co było potrzebne. Po zmroku zaś nawet kierat znalazł się na swym miejscu. Przywiózł go... No, nazwisko nie ma w tym przypadku znaczenia. Naj­ważniejsze, że naprawiono krzywdę i że stało się to samorzutnie, bez żadnego nacisku. Zrozumiano nare­szcie, że Boenig jest człowiekiem, którego należy sza­nować. I to właśnie było najmilsze.

Pozostaliśmy w Złotej Puszczy jeszcze przez mie­siąc. Organizowaliśmy wspaniałe harcerskie igrzy­ska i podpatrywaliśmy przyrodę. Cudowne to zaję­cie — mieszczuch nie ma o nim najmniejszego poję­cia. W Starej Wsi, oczywiście, byliśmy stałymi gośćmi. Poszerzyliśmy zresztą dotychczasowe znajomości, do­cierając w naszych wyprawach odkrywczych do oko­lic przedtem nieznanych. I wreszcie wespół z naszą drużyną wiejską...

Ach, prawda! Nie wspominałem jeszcze o tej dru­żynie... Tak, tak — nie byliśmy już sami. Z tą druży­ną to cała historia. Zaczęła się ona właściwie wtedy, gdy rozległ się na skraju polany ten krzyk potępień­czy, który tak długo wybijał nas ze snu. Karolek rze­czywiście chciał nas wówczas nastraszyć, później przy­znał się do wszystkiego. Ta nieufna, spoglądająca spo­de łba głowa potrafiła wspaniale pracować. Śledził nas ciągle i uczył się niejednego. Potem zaczął włą­czać do tej roboty pastuchów, aż niespodziewanie ujął ich w garść i zorganizował grupę na wzór naszego za­stępu. Dlatego tak interesował się sprzętem i wymie­rzał niegdyś w stodole moją dębową laskę. Pierwszym ich dziełem był ten nieszczęsny most Jankowskiego. Ukryli budulec, ślady wspaniale zatarli. Chcieli poka­zać, że znają się na tym nie gorzej niż my. Był to psi figiel, to prawda, lecz dał świetne wyniki. Chłopcy mieli odtąd swą tajemnicę, poczuli się mocni. Gdy zaś Karolka ruszyło sumienie, razem z nimi ustawił most. Wykonał więc pierwszy czyn, miły i pożyteczny. Kie­dy zaś trafiliśmy na jego trop...

Znowu wybiegłem naprzód. Trop, który śledziliśmy w strumyku, był tropem wiejskiej drużyny. Niewi­dzialne postaci, które wzbudziły we mnie taki niepo­kój, to byli zwiadowcy, robiący celowo szum. Chcieli nas odciągnąć od swej głównej kwatery. Okazało się, że prowadziliśmy badania prawidłowo, we właściwym kierunku, gdyż o dwieście kroków od wrzosowiska znajdowały się dobrze zagospodarowane szałasy. Lecz ulegliśmy. Gra była przeprowadzona sprytnie. Co pra­wda pomógł im dzielnie ślad Ściętego Obcasa, który wprowadzał nas w błąd i nakazywał ostrożność. Nie bez znaczenia był też fakt, że nie przyszło nam nigdy do głowy, aby kryła się za tym wszystkim grupa wiej­skich pastuchów. Tak czy owak — nim się spostrzeg­liśmy, wyrosła obok nas inna drużyna. Była bardzo obrotna, świetnie orientująca się w puszczy. Prawdziwie Leśna Drużyna i taką właśnie nadaliśmy jej nazwę*. W drugim miesiącu pobytu braliśmy się z nią często za bary i niejednokrotnie nas wodziła za nos. Oczywiście dzielnie pomagał jej Zilk. Z tym psem zresztą było sto pociech. Karolkowi zawsze był wier­ny, ale i do nas ciągnęło go serce. Gdy więc tylko zwietrzył nas z daleka, wymykał mu się nieznacznie, Leśna Drużyna wpadała wówczas w opały. Zilk nas przecież do niej teraz prowadził, on przy tym znał zawsze najlepszą drogę. Spadaliśmy więc niespodzie­wanie „nieprzyjacielowi" na kark. Często jednak za­wodziły nasze nadzieje. Zilk przypominał sobie wi­docznie swojego pana, niespodziewanie nam znikał z oczu. W takich wypadkach musieliśmy się dobrze napocić, aby jakoś zatrzeć za sobą ślady.

Gdy zwinęliśmy obóz, Karol Osiński odjechał z na­mi. Tak, tak — Piętek już go od siebie nie puścił... Zamieszkali razem i razem odtąd chodzili do szkoły. Oczywiście Leśna Drużyna przez to się nie rozpadła. Czuwamy nad nią z daleka, spotykamy się w czasie wakacji. Zresztą druhna Rojkowa pilnuje na miejscu, a że to energiczna kobieta, więc wszystko układa się dobrze.

Należałoby jeszcze jedno wyjaśnić: co stało się ze strażnikiem? No cóż, musiał opuścić tamte tereny... Takich ludzi tam nie potrzeba. Że był strażnikiem ochrony lasu, to tylko czysty przypadek. Spotykaliśmy potem wielu innych ludzi, bardzo do niego podobnych. Z nim się uporaliśmy — innym nie daliśmy rady, bo jest ich jeszcze zbyt wielu. Niestety, to praca niełatwa. Wymaga bardzo dużo czasu i cierpliwości. I sił nie tylko naszej jednej drużyny...






KONIEC








* - O dziejach tej drużyny i o jej wielkiej przygodzie w cztery lata później, która rozpoczęła się 15 lipca 1960 roku na polach Grunwaldu, a zakończyła się w sierpniu na Ziemi Opolskiej, Bolesław Mrówczyński pisze w książce pt. Leśna Drużyna.


Spis treści:




Podróż w nieznane 1

Walka z żywiołem................................................. 3

Strażnik oskarża .....5

Pierwsze badania ..........9

Krzyk w nocy........................................................14

Wyprawa do Cichego Jeziora ....17

Zagmatwany ślad ....22

Pracowite dni ....28

W porannej mgle ....30

Człowiek, który utyka ....37

Znajomy trop ....41

Dobra zapłata........................................................45

Sprzysiężenie ....51

Tajemnica leśnego strumyka.................................56

Niesamowita potyczka ....60

Wstrząsające odkrycie ....66

Dwa spotkania ... 71

Zaciemniony horyzont . ....73

Meldunek ze skraju puszczy ....75

Narada w Ponurym Borze.....................................80

Smutne zwycięstwo..............................................83

Zawołanie Okrutnego Człowieka z Puszczy ....87

Aresztowanie Łatanej Podeszwy ....92

U prokuratora ....96

Bitwa dobiega końca ..103

Powrót do Starej Wsi..........................................106

Żabu żabu żabu żab!... ..110

Zakończenie........................................................116

Spis treści............................................................118




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bolesław Mrówczyński Plama Na Złotej Puszczy
3 Plama na ścianie
Rezerwaty na obszarze puszczy
Zmaza I plama na kartach historii
Na złotej plaży, Teksty
Prus Bolesław Doktor filozofii na prowincji
Na skraju puszczy
Bolesław Mrówczyński Leśna Drużyna
Plama na suficie Piotr Zaremba
Bolesław Mrówczyński Leśna Drużyna
2013 11 04 Zespuł Downa jest jak plama na koszuli
K Benyskiewicz Wyprawa Bolesława Chrobrego i Światopełka na Kijów w ruskiej tradycji historiografic
Król na złotej górze
Zmaza I plama na kartach historii
SPOTKANIE Z MAHDIM NA PODSTAWIE PUSTYNI I W PUSZCZY
Mrówczyński Bolesław Bartochowie 03 Tętniący step
Przyroda na kartach powieści W pustyni i w puszczy
D19240543 Rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 26 czerwca 1924 r w przedmiocie konwers
Gdy omdlewasz na łożu Bolesław Lesmian

więcej podobnych podstron