Mrówczyński Bolesław Bartochowie 03 Tętniący step

BOLESŁAW MRÓWCZYŃSKI



TĘTNIĄCY STEP


PAMIĘCI

HIERONIMA DURSKIEGO (24. IX. 1817 —16. X. 1905)

pierwszego polskiego nauczyciela w Brazylii



VIVA REVOLUCAO!

I

Mknął bystro Srebrny Potok i skrząc się w słońcu, jak uśmie­chem krasił Bartochową dziedzinę. Miał się z czego radować. Ongiś musiał się tutaj przebijać poprzez półmrok i zaduch pochylającej się nad nim pierwotnej puszczy, w której jedynie dziki zwierz miał legowiska, a indiański bożek Yaci Yatarś podstępnie napro­wadzał na siebie ludzi i napełniwszy ich dusze wrogością, rzucał w śmiertelny bój, aby krwią i ciałami nakarmić glebę. Dziś było wokół zupełnie jasno. Jak okiem sięgnąć — po obu jego stronach rozciągały się pola uprawne, kapuejry1 przeznaczone na wypale­nie, tu i ówdzie czerniały skrawki ziemi tak czystej, jak gdyby pług i brona przygotowały ją świeżo pod zasiew. Nie brakowało też głosów i dźwięków. Jak niewolnik przykuty do młota, manżolo wybijało nieustannie swój rytm monotonny, niekiedy rozhałasował się tartak, porykiwało bydło, skrzypiały wozy. Beztrosko odzywało się ptactwo. Za to posępne wycia, złowróżbne pohuki­wania, jęki żałosne, które dawniej po nocach napełniały lękiem wszelkie żywe stworzenie, zaginęły w tej okolicy na zawsze. Chociaż puszcza odsunęła się daleko, drzew jednak nie brakowało. Zdobiły brzegi rzeki i wijących się wszędzie strumieni, jak znaki orientacyjne tkwiły samotnie na polach, jak czcigodne re­likty przeszłości gęściej obsiadły wzgórza. A od zachodu, zupełnie blisko, rósł nadal rozległy bór, złożony z samych piniorów. Spły­wał z niego jakiś ogromny spokój. Zamiast gęstwy nie do prze­bycia bez fakona czy fojsy, zamiast plątaniny mocarnych lian, zamiast duszących go w dawnych czasach leśnych olbrzymów tuliły się teraz do jego pni tylko skromne herwowe drzewka. Same nie potrafiły się bronić, były bezsilne wobec gromów i wichrów. A że były warte więcej od złota, pozostawiono im mocną osłonę.

W tym krajobrazie malowniczym, przesyconym barwami, zala­nym blaskami słońca, w którym na każdym kroku widziało się twórcze działanie człowieczej ręki, zadziwiała jednak najbardziej ludzka siedziba. Jedna tylko była na tej wydartej puszczy parań­skiej przestrzeni, lecz za to obszerna, dostatnia, zachwycająca so­lidnością zabudowań i panującym wokół porządkiem. Z trzech stron strzegł jej przed dzikim zwierzem i nieproszonymi gośćmi wysoki ostrokół, z czwartej broniła ponadto rzeka. Tam właśnie, jakby wprost z wody, wyrastał ogród. Piął się wdzięcznie po skarpie, jak w parku ukazywał aleje i klomby i im wyżej się wznosił, tym szerzej i bujniej rozkładały korony drzewa ozdobne. Na szczycie królował dom wdzięczny jak to całe obejście, muro­wany, piętrowy, pokryty czerwoną dachówką, przybrany blusz­czem i winogradem, zewsząd osypany malwami. Rozsiadł się tu jak władca udzielny i w tym miejscu zamknął nawet przejście przez rzekę. Z przeciwległym brzegiem łączył go most, kto chciał go jednak przekroczyć — musiał najpierw uzyskać zgodę na otwarcie masywnej bramy. A przy tym, aby nie było wątpliwości, kto tutaj rządzi, wysoko w górze był własny znak. Jak wyzwanie do boju powiewała na maszcie wielka, biało—czerwona flaga i ob­wieszczała z daleka, że to polska zagroda.

Ludzie znający dobrze indiańską historię twierdzą, że bożek Yaci Yatare ma dwie natury. Najchętniej wyrządza ludziom psoty, zwabia w pułapki, wyczerpuje siły, doprowadza do szału, zanosi się śmiechem na widok śmierci. Gdy jednak napotyka zacięty opór i ktoś mu zaimponuje śmiałością, przedzierzga się w przyjaciela. Tak chyba właśnie stało się nad Srebrnym Potokiem. Gdy Jędra Bartoch, właściciel tej pięknej zagrody, przed ponad dwudziestu laty zjawił się tu po raz pierwszy, waliły mu się na głowę wszelkie możliwe nieszczęścia. Dziś prawie nie miał kłopotów. Wprawdzie dwa wielkie rody brazylijskie — Maisów i Coimbrów — w trud­nych początkach wspierające go w pracy i w walce, przeniosły się do Rio de Janeiro, a Luis, wychowany przez niego od dziecka dawny murzyński niewolnik, osiadł niedaleko już na własnej za­grodzie, lecz mimo to dom ciągle był pełny. Oddanych przyjaciół zastępowała obecnie własna rodzina. Pani Katarzyna Bartochowa, skrzętna gospodyni, energicznie krzątała się po obejściu; rodzicom pomagały ochoczo dzieci. Aż dziesięcioro ich było. Niektóre trzy­mały się jeszcze matczynej spódnicy, co starsze jednak pracowały według swych możliwości, a pierworodna Zofijka potrafiła w razie potrzeby zastąpić matkę w każdej robocie.

Yaci Yatare i na nie musiał patrzeć łaskawym okiem. Chowały się świetnie. Chociaż różniły się wiekiem, wiele cech miały wspól­nych. Wszystkie spoglądały bystro, uczynność i grzeczność łączyły doskonale z bijącą z oczu śmiałością. Dorodne przy tym były to dzieci. Jasik, najstarszy z synów, miał dopiero piętnaście lat, lecz już przerastał ojca i gdy dosiadł konia, wyglądał na nim jak posąg ulany z brązu. A i tym młodszym nic nie można było zarzucić. Były tak samo smukłe i gibkie i tak pulchne na twarzach, jak gdyby świadomie starano się na nich wypisać otaczający ich wokół dostatek.

Nadchodził wieczór. Cichy dotychczas dziedziniec zaczął się szybko ożywiać. Poprzez otwartą w tej chwili szeroko bramę wkroczyła uroczyście kilkuletnia dziewczynka zaganiając przed sobą gęsi, wkrótce inna wpędziła krowy, gdzieś w oddali zaskrzy­piał wóz,, na czele tabuna koni i mułów jak w ataku na nieprzy­jaciela wpadł uzbrojony w dwa rewolwery i fakon wyrostek. Rozhuczało się wokół, gęgania i ryki szły przez chwilę o lepsze z dziecięcymi głosami. Gospodarz coś krzyknął donośnie, jednym zdaniem wspomogła go żona. Każdy widocznie musiał tu znać doskonale swoje zadania, gdyż jak na rozkaz wojskowy przycichło nagle i błyskawicznie z tego pozornego zamętu wyrósł wzorowy porządek.

Jędra, dziś mężczyzna w sile wieku, lecz wciąż sprężysty w ru­chach jak za młodzieńczych lat, rozejrzał się dookoła. Rodzina była prawie w komplecie. Brakowało wprawdzie Jasika, który rano pojechał do Palmeiry i lada chwila powinien powrócić, nie było także Zofijki, która po południu udała się do zagrody Luisa, ale że do zachodu było jeszcze daleko, nie przywiązywał do tego wagi. Przesunął powoli wzrok na rosnącą na uboczu rozłożystą ceibę. W jej cieniu siedziało dwoje dzieci przy ogrodowym stoliku i w wielkim skupieniu coś pisało w zeszytach. Obok stał najstar­szy z rodu Bartochów, ich dziadek. Ponieważ zbliżało się Boże Narodzenie, przybył przed tygodniem z Pilarzinho, aby tu spędzić święta, a teraz prowadził lekcje, wyręczając w tej pracy rodziców. Jędra uśmiechnął się do swych myśli i przeszedł obok, kierując się do portrejry. Stary Bartoch, rzuciwszy na niego nieznacznie okiem, znów się zajął uczniami.

Ładnie — pochwalił. — Tylko u ciebie, Jędrusiu, ta liter­ka — wskazał palcem — trochę wychodzi krzywo. Mocniej oprzyj łokieć. Tak, teraz dobrze. Piszcie dalej: „Dzieci... żyją... u swoich... rodziców.”

Zaglądając od czasu do czasu do elementarza, dyktował bez pośpiechu, wyraźnie, wprawą wyniesioną jeszcze z rodzinnego domu na Śląsku. Tam z braku polskiej szkoły w każdej chłopskiej chacie właśnie w ten sposób prowadzono naukę, toteż i tutaj stosowano tę samą metodę. Dawała ona doskonałe wyniki, więk­sze nawet niż w kraju ojczystym. Tam trudno było o polską książkę, do nauki wtrącali się nieraz pruscy żandarmi. W Paranie nie było przeszkód .Uczył każdy, kto chciał i jak chciał, książki dopływały swobodnie, w większych osiedlach rząd chętnie poma­gał zakładać szkoły. Jedyną trudność stanowił brak wykwalifiko­wanych nauczycieli. Rdzenni Brazylijczycy nie garnęli się do tego zawodu. A tych z Polski, chociaż już kilkadziesiąt tysięcy chłopów przeniosło się do Brazylii, wciąż liczono na palcach.

— „Ojca i matkę… — Bartoch dyktował dalej — nazywamy... rodzicami.”

Widać było, że bardzo sumiennie traktuje swe obowiązki, ale i dzieci wykazywały ogromną gorliwość. Błędów nie było wcale. Kaligrafowały przy tym tak pięknie, że aż podziw brał, kto w tym zapadłym w puszczy zakątku potrafił ich tego nauczyć. Gdy skoń­czyły, Jędruś jakby w natchnieniu postawił kropkę.

Doskonale — dziadek z wielkim uznaniem pokiwał głową. — Właśnie ona była potrzebna. No, starczy na dziś.

Dotychczasowe skupienie prysło, zrodził się gwar. .— Starzyku, jeszcze trochę! — dziewczynka zaszczebiotała przy­milnie. — Przecież ładnie piszemy.

Bardzo ładnie. Nie należy się jednak przemęczać.

Nie jesteśmy zmęczeni! — chłopiec przeciwstawił się ener­gicznie.

Bartoch wpatrzył się w niego z taką uwagą, jakby rzeczywiście oceniał jego siły i możliwości. Ostro zarysowana, poorana bruzda­mi twarz, która w dawnych czasach potrafiła w chwili gniewu przerazić najodważniejszych posępnym spojrzeniem i zaciekłością, dziś wydawała się bardzo pogodna. Łagodnie rozchyliły się wargi, wygładziły się zmarszczki na czole, z oczu spływała nieznacznie radosna, pełna spokoju i chyba także zachwytu zaduma. Jedynie brwi nastroszyły się groźnie, udając wielką powagę i nieprzystępność. Wnuczka, obserwująca go bystro, bez trudu jednak odkryła prawdę. Roześmiawszy się beztrosko, usiadła mu na kolanach.

W takim razie coś nam opowiedz, starzyku — pieszczotliwie zaczęła go gładzić po twarzy. — Może o tym panu, który napisał książkę?

O Hieronimie?... Ech, nie warto. Już wam opowiadałem.

Więc jeszcze raz. Czy to ten sam, który uczył naszego Jasika? I czy on naprawdę dał ci ten elementarz, abyś przywiózł nam na pamiątkę?

Miała milutki głosik. Bartoch musiał być na niego bardzo wraż­liwy, przytulił ją bowiem i pojaśniał jak słońce.

Naprawdę — potwierdził. — Co w tym zresztą dziwnego, znamy się przecież od lat. Ja do niego zaglądam, on do mnie...

Byłby się pewnie rozgadał, lubił bowiem wdawać się z nią w pogawędki, gdyby nie gospodyni. Widząc, że lekcja skończona, przybliżyła się do ceiby.

Przestańcie męczyć starzyka — odezwała się żartobliwie. — Rozgniewa się w końcu i ani się spostrzeżecie, gdy nam ucieknie do Pilarzinho. Zejdźże z kolan, Rozalko!

At, pieszczocha — Bartoch machnął pobłażliwie ręką. — Niech siedzi. Robota skończona?

U nas jak w zegarku: wszystko ma czas wyznaczony. Teraz już można odpocząć.

Dziedziniec rzeczywiście był pusty. Bydło zagnano pod dach, zniknęło ptactwo, konie stały w portrejrze. Wprawdzie Jędra z dziećmi jeszcze przez pewien czas zagarniał rozrzuconą gdzie­niegdzie słomę, lecz wkrótce i on znalazł się pod ceibą.

Wieczerza gotowa, mamulko? — zagadnął wesoło.

A jakże...

Pani Katarzyna nasłuchiwała uważnie. Wydało się jej, że gdzieś w dali odezwał się tętent konia.

Ciekawa jestem, kto nadjeżdża — zastanowiła się głośno. — Zofijka czy Jasik?...

Pędzi jak wariat, więc Jasik. Niepotrzebnie marnuje konia, muszę natrzeć mu uszu. Otwórzcie bramę.

Dwóch starszych chłopców pobiegło wykonać rozkaz, a Jędra zmarszczył brwi i znieruchomiał, za jego zaś przykładem zasłu­chała się cała rodzina. Coś wzbudziło najwyraźniej ogólny niepo­kój. Tętent szybko nabierał mocy, podkowy biły coraz zacieklej w ziemię. Wreszcie zadudniło za palisadą i naraz rozjarzyło się naprzeciw, jakby zderzyły się na moment wszystkie kolory tęczy. W gwałtownym skręcie wpadł w bramę zbrojny młodzieniec w ka­piącym od złota i srebra stroju kabokla, śmignął jak strzała poprzez dziedziniec i tuż przed ceibą osadził swego rumaka.

Nadchodzi jakieś wojsko, tatulku — rozległ się krzyk ostrze­gawczy. — Ze stu chłopa!

Jędra objął bacznym spojrzeniem syna, odwrócił się na pięcie i nagle trysnęła z niego żywiołowa energia.

Kasiu: dzieci do domu, ryglować okna! — padły zwięzłe rozkazy. — Tatulku: przygotuj dom do obrony. Jasik za mną!

Dopadli we dwójkę do bramy, zatrzasnęli, na wszelki wypadek ciężkie wierzeje wsparli mocno drągami. Nad Srebrnym Potokiem, jak w każdej puszczańskiej osadzie, nie odmawiano nikomu gości­ny, lecz zawsze zachowywano ostrożność. Dziś była ona bardziej potrzebna niż kiedykolwiek. Od dłuższego czasu napływały wieści o jakichś zbrojnych ruchawkach gdzieś na południu i w Rio de Ja­neiro, coraz częściej pokazywały się w okolicy tajemnicze posta­cie. Na ogół nie było z nimi kłopotu. Większa jednak gromada, nawet gdyby rzeczywiście było to wojsko, mogła okazać się nie­bezpieczna, bo i w armii trafiały się jednostki, które na tym odludziu traciły poczucie prawa.

Jędra rozejrzał się po dziedzińcu: nie było nikogo. Cała rodzina znała świetnie te bojowe alarmy i w takich wypadkach nawet najmłodsze pociechy wypełniały błyskawicznie jego rozkazy.

Jadą — mruknął nasłuchując uważnie. — Mówisz więc, że ze stu chłopa? — dopiero teraz zaczął wypytywać się o szczegóły. — Wojsko rządowe?

Chyba nie. Nie mają mundurów, lecz mimo to wyglądają na wojsko. Jadą w szyku, oddział od oddziału odgradzają dowódcy. Kilku ma karabiny.

Słychać już było tętent. Był on dość powolny i nieporządny, niepokoił jednakże siłą. Niepokoił także dobiegający coraz wyraź­niej gwar, w którym swawolne słowa mieszały się z różnorod­nymi tonami bezładnie nuconych pieśni.

Pijana hałastra — stwierdził Jędra z niesmakiem. — Trzeba będzie mocno trzymać ją w garści.

Chcesz ich wpuścić, tatulku?...

Zobaczymy. Brazylijczyk jest zawsze Brazylijczykiem i na­wet podchmielony potrafi zachować umiar, jeśli umie się do niego przemówić. Będą zachowywali się przyzwoicie, wpuścimy. A jeśli nie...

Sięgnął odruchowo do rewolweru. Jeźdźcy byli tuż. Spotężniały okrzyki, padł jakiś rozkaz, w odpowiedzi rozległ się huczny śmiech. Oddział ruszył nagle z kopyta i trzasnął piersiami koń­skimi w bramę.

Szkoda zwierząt — rozweselił się teraz Jędra. — Nic tu nie pęknie, robota solidna. Co to: napad czy przyjacielska zabawa?

Zabawa! — ktoś tam odkrzyknął. — Idziemy do boju, więc trzeba się rozgrzać. Nie marudź — głos nabrał niespodziewanie ostrości. — Otwierać bramę!

Jędra stracił całą swą dotychczasową beztroskę. Taki brutalny rozkaz i ton stanowił w tym kraju obelgę.

Jest pan w dobrym humorze — rzekł zimno. — Proszę cof­nąć o kilkaset kroków swych ludzi, a samemu zaklaskać, jak nakazuje obyczaj. Panu, być może, nie odmówię wtedy gościny.

Sprawił niewątpliwe wrażenie. Za palisadą przycichło, lecz wkrótce odezwały się groźne pomruki.

Otwieraj! — ktoś wrzasnął. — Wojsku chcesz dyktować warunki? Spiesz się, abyś nie stracił głowy!

A jeśli otworzę?... Co wtedy?

Chwilowe wzburzenie zastąpił śmiech.

Zostaniemy przyjaciółmi — padła pojednawcza odpowiedź.

Zabierzemy, co może się przydać w drodze, a i mężczyźni zdolni do noszenia broni pojadą z nami. Sądząc z dotychczasowej rozmowy, jest pan dzielnym człowiekiem. Takich nam właśnie potrzeba.

Nie upieraj się — ktoś niespodziewanie przemówił po polsku.

Pułkownik Frontes swój chłop, na pewno nie zrobi ci krzywdy. Coś trzeba jednak dać, bo przecież wojna. I jechać też trzeba. My wszyscy trzymamy z nimi.

Jędra przysunął się do Jasika.

Pędź do domu — rzekł cicho. — Chwyć strzelbę i ze sta­rzykiem miejcie oko na palisadę. Kto się wychyli, palcie mu w łeb.

Przestąpił kilka razy mocno z nogi na nogę, chcąc widocznie zagłuszyć szybkie stąpania syna lub też podkreślić wyraźnie, że się nad czymś głęboko namyśla.

Powiem wam krótko — przemówił naraz donośnie. — Gości­ny nie odmawiam nikomu, więc jej udzielę i wam. Jeść dostanie­cie. Obóz jednak musicie rozbić z daleka. Tak duży oddział nie zmieści się w mojej zagrodzie, lecz oficerów mogę wpuścić pod dach. To wszystko.

Nerwowo poruszyły się konie, szczęknęła broń, po chwilowej ciszy targnął znowu powietrzem złowrogi krzyk. A ledwie nieco przycichło, odezwał się znowu ten, który przemawiał przedtem:

Z mocy swego stanowiska rekwiruję tę fazendę na potrzeby wojska — słowa padały teraz mniej głośno, ale za to bezwzględ­niej i tak uroczyście, jak w celi skazańca przed wykonaniem wyroku śmierci. — Kto przeciwstawi się temu, będzie sądzony według prawa wojennego, a cały jego dobytek uleci z dymem. Rozkazuję więc po raz ostatni: otwieraj bramę!

Ale i Jędra stracił wreszcie cierpliwość.

Spróbuj się przez nią przedostać! —warknął. — Mam więcej kul niż ty ludzi, a do obrony przed napadem upoważnił mnie rząd brazylijski. A tobie kto dał prawo do wydawania takich rozkazów?

Poprzez gniewny wrzask, rżenie koni i huk wystrzałów przedarł się w odpowiedzi głos urągliwy i tak potężny, że zdołał na chwilę zagłuszyć wszystko:

Revolucao, compadre!

Revolucao, compadre!

Wzmagał się krzyk, narastał dym, kule biły coraz zacieklej w bramę. Jędra, obserwując czujnie ostrokół, biegł w stronę domu.




II




Był to rok 1893. Dopiero przed pięcioma laty cesarz Don Ped­ro II odważył się na największy czyn swego życia i zniósł niewol­nictwo, lecz już w kilka miesięcy później zapłacił za to utratą tronu. Brazylia stała się republiką. Miało być lepiej, szybko jed­nak doszedł do głosu ludzki egoizm. Sfałszowano wybory, nieu­stannie zmieniały się rządy, w walkach o władzę padały coraz częściej krwawe ofiary. Szeroko dawniej rozbudowany samorząd poszczególnych stanów przestał właściwie istnieć. Kierowali nim dziś ludzie nasyłani z Rio de Janeiro, a że tam ciągle wrzało, przetargi i starcia przenosiły się wraz z nimi do wszystkich za­kątków.

Z tego chaosu i powszechnego zamętu wyszedł wreszcie zwy­cięsko marszałek Peixoto i w sposób bezwzględny zaczął zapro­wadzać własny porządek. Siła zrodziła jednakże siłę. Na stepowych równinach najbardziej wysuniętej na południe prowincji Rio Grande do Sul pojawiły się zbrojne oddziały, ogłosiły stanowczy protest przeciw jego dyktaturze i początkowe zamieszki przemie­niły się w rewolucję. Twierdzono nie bez racji, że nie ma żadnego rządu, że władzę sprawuje jedynie wojskowa klika. I że o wolności i porządku można będzie mówić dopiero wówczas, gdy przepro­wadzi się nowe, uczciwe wybory.

Mocne to było hasło, zrozumiałe dla wszystkich. Wojska po­wstańcze zwiększały się błyskawicznie. Zajęły wkrótce całe Rio Grande do Sul, wkroczyły do Santa Cathariny, już zaczynały za­grażać Paranie. Przyłączali się do nich licznie osadnicy europejscy. Ci, którzy przebywali tutaj od dawna, wzdychali na równi z rdzen­nymi Brazylijczykami do swobody, jaka istniała w czasach cesar­stwa. Ci, którzy w olbrzymiej masie przybyli w ciągu ostatnich lat, czuli głęboki żal, że zamiast spodziewanego spokoju i wygodnych warunków do pracy, z miejsca natknęli się na bezprawie, Dla rewolucji był to wymarzony sojusznik. Jedni i drudzy przeszli w większości w krajach rodzinnych służbę wojskową, toteż można było choćby od razu rzucać ich w bój na najlepiej nawet wy­ćwiczone oddziały i być pewnym, że odniosą nad nimi zwycięstwo.

Gazety dochodziły nad Srebrny Potok nieczęsto, ale nie brakło wieści. Sporo przywiózł ich Bartoch, to i owo dorzucali wędrowni kupcy, dużo interesujących wiadomości przynosiła prawie codzien­nie ustna, puszczańska poczta. Jędra nie przywiązywał do nich szczególnej wagi. W życiu widział niejedno i przyglądał się nie­jednej ruchawce. Wiedział też z doświadczenia, że najlepiej nie wtrącać się do tych politycznych rozgrywek, Brazylijczycy bowiem kłócą się łatwo, ale i godzą się chętnie, a wtedy obcy bardzo często może oberwać guza. Jak dotychczas, nikt o to nie miał do niego pretensji. Znany był powszechnie z wesołego usposobienia i goś­cinności, nieliczni dziś fazenderzy otaczali go od dawna szacun­kiem, miał wielki mir wśród okolicznych kabokli. Znany był także z celności strzału. Nawet więc większe grupy kapangów nie szu­kały z nim zwady, a jeśli jakaś zabłąkana wataha, nie orientująca się w miejscowych stosunkach, odważyła się niekiedy na napad, przepędzał ją w sposób bezwzględny i zyskiwał jeszcze jeden powód do chwały.

Bartoch znał doskonale te jego zalety. Teraz jednak, krzątając się żywo po niewielkiej facjatce, rzucał od czasu do czasu okiem na bramę i zastanawiał się, czy nie poczyna sobie zbyt ostro. Czuło się w nim narastający niepokój. Chociaż niewiele mógł usły­szeć z tej odległości, nietrudno było się domyślić, że rozmowa nie toczy się gładko. Zwijał się więc jak w ukropie, a z nim cała rodzina. Izdebka wypełniła się bronią i amunicją, okna wypełnione workami z ziemią zamieniły się w wąskie strzelnice. A on znów zbiegł do piwnic i przydźwigał świece Congrave'a, które przywiózł z Kurytyby, aby ich wybuchami uczcić noc sylwestrową. Dopiero gdy się z tym uporał, odetchnął nieco i wyjrzał. Przy bramie znacznie przycichło.

Chyba dogadali się w końcu — uśmiechnął się do pani Ka­tarzyny, która z wiadrem w ręku ukazała się właśnie w drzwiach. — Ale że na przezorności nikt jeszcze nie stracił, noście ziemię dalej, lecz już do szczytowych facjatek. Tam także może się przydać. Tak się ubezpieczymy, że gdyby rzeczywiście przyszło do oblężenia, i z tydzień wytrzymamy w takiej fortecy.

Rozejrzał się bacznie po całej izdebce. Broni, na szczęście, nie brakowało. W tym domu, jak zresztą w każdej dobrze zagospo­darowanej puszczańskiej osadzie, nawet kilkuletnie dzieci chodzi­ły uzbrojone po zęby, bo o spotkanie z jadowitym wężem czy z jaguarem nie było trudno, toteż obok strzelb i rewolwerów stały dwa winczestery, kilka fakonów, fojsy, skrzynki z amunicją były wszędzie pod ręką. Facjatka w tej chwili sprawiała rzeczywiście wrażenie silnie umocnionej pozycji. Dodawały jej surowości wy­jątkowo, jak na ten lekki i wdzięczny budynek, masywne mury, osłabione jedynie nieco aż trzema oknami. Teraz, co prawda, i one wydawały się bardzo potrzebne. Otwierały widok na trzy strony i nikt nie mógł przebiec bezkarnie przez pole ostrzału.

Tatulku...

Pani Katarzyna, skierowawszy dzieci niosące ziemię do sąsied­niej izby, znów ukazała się w drzwiach. Bartoch objął ją zamy­ślonym spojrzeniem. Były czasy, gdy gotów był ważyć się na najgorsze, aby jej nie dopuścić do swej rodziny. Dziś, za każdym swym pojawieniem, budziła w nim tylko najtkliwsze uczucia. Urzekła go jej gospodarność, budził podziw miły i miękki na pozór, a przecież w razie potrzeby bardzo stanowczy charakter, rozczulała niejednokrotnie okazywana mu na każdym kroku ser­deczna troska. I nieraz już przemyśliwał, czy wraz z żoną nie należy się przenieść do tego domu na zawsze.

Tatulku — w słowach pani Katarzyny czuło się wyraźnie niepokój. — Chyba Jędra jakoś się z nimi ugodzi?...

Bartoch wbił oczy w ziemię.

Chyba tak — rzekł ciepło. — Wie on dobrze, że lepiej dużo nawet stracić aniżeli prowadzić wojnę. Czasem jednak trzeba się bić. Nie wolno...

Targnął powietrzem potworny wrzask. Bartoch schwycił win­czester, przypadł do ziemi i w jednej chwili przyjął postawę strzelecką.

Wszyscy na dół! — krzyknął aż zatrzęsła się cała izba. — Pilnować głów!

Dostrzegł wpadającego do domu Jasika, wycofującego się chył­kiem Jędrę, wzburzonych jeźdźców atakujących bezmyślnie bramą, jak smagnięcie biczem odczuł złowieszczy krzyk. Chwilowe podniecenie zanikało jednakże szybko. Mieszkając od kilkudziesię­ciu lat pod Kurytybą, przyzwyczaił się do takich widowisk i srogie miny, buńczuczne słowa, chrzęst broni, nawet kule rewolwerowe nie sprawiały dziś na nim większego wrażenia. Zawsze bardzo dużo było w tym wszystkim pozy. Nie powiedziałby nigdy o Bra­zylijczyku, że jest tchórzliwy, wiedział bowiem z doświadczenia, że to nieprawda, lecz było faktem, że bardzo niechętnie narażał życie. Toteż zdarzało się nieraz, że jeden zdecydowany na wszy­stko śmiałek potrafił rozpędzić nawet wielką gromadę.

Starzyku — Jasik przyklęknął obok — mamy strzelać, gdy tylko tamci...

Wiem! Przejdź do tyłu i pilnuj rzeki. Tu ja wystarczę. Bartoch nieco przesunął wzrok i naraz nerwowo przymrużył oczy. Ujrzał coś, co wzbudziło w nim mimowolny niepokój. Pod bramą kłębiło się nadal jak w kotle, rżenie targanych zaciekle koni szło o lepsze z ludzkimi głosami. Za to tam dalej, w cieniu spływającym z piniorów, gdzie stała reszta oddziału, panowała prawie zupełna cisza. Niewątpliwie i tam rozprawiano, tam też czuło się podniecenie, niektóre ręce najwyraźniej podkreślały ja­kieś mocniejsze słowa. Rzadkie to były jednakże gesty i pogłę­biały jedynie wrażenie, że w tej gromadzie obowiązuje jakaś odmienna szkoła i aż zadziwiający na tym parańskim pustkowiu porządek...

Bartoch skupił się bardziej, czujnie śledzi najmniejszy ruch. Trzech jeźdźców wysunęło się właśnie z cienia. Jadą spacerkiem, jeden za drugim zatacza niewielki łuk, zrównują się ze skrzydłem ostrokołu, jakby od niechcenia wyrównują między sobą odległość. Naraz spinają gwałtownie konie, przy bramie zatrzęsło się od oklasków. W tej ich beztroskiej na pozór wycieczce dostrzeżono widocznie jakiś niezwykły cel. A oni już pędzą, już ziemia dudni. Jak barwne strzały spuszczone z łuku mijają otwartą przestrzeń...

Bartoch zwija sie nagle i pryska w bok, w sąsiednim oknie rozbłyska teraz jego winczester. Wydaje mu się, że na skrzydłach leci ku niemu śmierć, stukot kopyt przeraźliwie rozdziera uszy. Gdzieś tam koń westchnął ciężko, nie widać nic. Są jednak coraz bliżej, słychać wyraźnie pęd. Skąd padnie cios?... A oto głowa, czyjaś ręka dotknęła bala. Jak wyrzucone sprężyną zatacza luk czyjeś ciało nad palisadą. A tam już drugie! I trzecie!...

Bartoch pociąga za spust, repetuje, pociąga znowu. Na chwilę przesłania mu widok gryzący dym. Wysuwa ciało, sprawdza go­rączkowo dokładność strzałów. Aha, są! Jeden leży pod ostroko­łem, drugi zawisł na nim jak tłumok przerzucony niewprawną ręką. Trzeci?...

Klnie ordynarnie, sinieje z gniewu. Nie zdążył wziąć go na cel. Właśnie prysnął jak iskra, uskoczył w bok, już skryła go ściana domu. Winczester biega bezradnie, lecz oto krótki, urwany huk. Jeden jedyny, a zaraz trzaskają wejściowe drzwi. Ktoś tam zarzu­ca zasuwy, przekręca klucze, podsuwa kłody. Ktoś biegnie po schodach w górę...

Świetny początek, tatulku! Ja jednego, ty dwóch. Ciągle masz dobre oko!

Bartoch, nie odwracając głowy, przechodzi powoli na dawne miejsce. Stąd ma widok najrozleglejszy. Że za jego plecami jest Jędra, wie doskonale, toteż całą uwagę skupia znowu na wrogu. Marszczy brwi, ogarnia go najwyraźniej zdziwienie. Był przeko­nany święcie, że ta ostra nauczka powstrzyma innych, a jednak nie! Znów pędzi trzech jeźdźców. Atakują drugą stronę ostrokołu, tę od ceiby. Tam widocznie chcą teraz poszukać szczęścia...

Bartoch oddycha głęboko. Zanika ostatecznie dotychczasowe napięcie, myśli układają się sprawniej. Dochodzi do wniosku, że tamtych dopuścił za blisko i teraz nie ma zamiaru popełnić ta­kiego samego błędu. Składa się więc szybko i strzela. Jadący na czele wali się z siodła. Inni skręcają w miejscu i uciekają w stronę herwalu.

Więc wojna, Jędrusiu?... — odzywa się wreszcie.

Wojna, tatulku !

Nie udało ci się jakoś z nimi ułożyć?

Nie udało. Chcieli wedrzeć się siłą do mojego domu i zabrać stąd nawet rekruta. Choćby stał tam sam cesarz czy prezydent, trzeba palić mu w łeb. Taki jest mój obowiązek. I takie jest tutaj prawo!

Prawda: takie jest brazylijskie prawo...

Bartoch w zamyśleniu przesuwa wzrok po przedpolu. Grupa Pod lasem stoi nieruchomo i chyba w takim samym zamyśleniu spogląda na widniejącą naprzeciw biało—czerwoną flagę. Ci przy bramie też ucichli zupełnie.

Zaczarowaliśmy ich — Jędra uśmiechnął się pod wąsem. — A wiesz czym, tatulku? Celnością strzałów. Znam dobrze Brazylijczyków. Tamtych śmiałków wysłali na próbę: ruszymy się czy nie, a jeśli ruszymy — co z tego wyniknie? Teraz pójdą po rozum do głowy. Cztery tylko kule na czterech ludzi, to wielka rzecz. Na pewno nie będą się chcieli narażać dalej na takie straty.

Wyglądało na to, że rzeczywiście ma rację. Ci przy bramie ruszyli w stronę hervalu i wkrótce połączyli się z resztą. Z docho­dzącego gwaru nie trudno było się domyślić, że rozpoczęła się tam ogólna narada.

A nie mówiłem? — ucieszył się. — Podyskutują jak zwykle, narobią szumu i ruszą w drogę. Tymczasem szkoda tutaj mojego czasu.

Obszedł cały dom, wyjrzał na dziedziniec i do ogrodu i wrócił. Nie kryjąc wcale swej obecności, stanął beztrosko w oknie, lecz nagle odskoczył, jakby go zmiotło. Nieprzyjaciel chlusnął salwą i jedna z kul ugrzęzła w wewnętrznej ścianie.

A, pieruny! — zaklął. — Czają się ciągle... Na szczęście karabinów mają chyba niewiele?

Osiem, policzyłem dokładnie. Rzeczywiście niewiele, lecz nie wolno ich lekceważyć, bo zdaje się, że są w dobrych rękach. Sądząc z głosów, są tam także Polacy i Niemcy. A może się prze­słyszałem?....

Są.

Jędra przykląkł i tym razem bardzo ostrożnie wychylił głowę znad worków. Zachodzące słońce dotknęło właśnie wierzchołków drzew i zapadając się stopniowo, pokrywało coraz głębszym cie­niem całe przedpole. Jeszcze rozbłysła niekiedy złocistym blaskiem wspaniała korona rosnącej na dziedzińcu ceiby lub zalśnił zrąb ostrokołu, to znów rozpłomienił się w dali wysmukły pinior, ale gęstniejąca z chwili na chwilę szarzyzna odnosiła zdecydowane zwycięstwo nad resztkami dziennego światła.

Czuję coś złego w powietrzu — odezwał się cicho Bartoch. Słyszysz ten stuk?

Tną gałęzie na opał...

Siedzisz w puszczy od lat, a nic nie rozumiesz — głos Bartocha stał się szorstki i niecierpliwy. — Nie ścinają gałęzi, uderzenia za ciężkie. Drzewo ścinają!

Sądzisz, tatulku — zastanowił się Jędra — że zechcą tara­nem rozbijać bramę?... Ech — machnął ręką — o tym na pewno nie myślą. Wystrzelalibyśmy ich przecież jak kaczki!

Po ciemku?

Za pół godziny pojawi się księżyc, a do tego czasu nie zetną. Lada chwila zresztą Luis wtrąci się do tej zabawy. Z pewnością usłyszał strzały i rozesłał wici do okolicznych kaboklów. A kto wie, czy już się nie kręci w pobliżu.

Bartoch jakby wcale nie słuchał tych argumentów. Obserwował czujnie coraz rzadsze przebłyski światła, smużki mgły przepły­wające od rzeki przez pola uprawne, coraz chciwiej wchłaniał w siebie chłodne obecnie, ożywcze, przesycone wilgocią powietrze.

Powiem zwięźle, co o tym myślę — odezwał się wreszcie. — Zawsze lepiej przecenić nieprzyjaciela niż go nie docenić, a przy tym nie zakładaj nigdy, że on od ciebie jest głupszy. Gdybym ja miał zdobywać zagrodę, wysunąłbym oczywiście oddział z tara­nem na pokaz, a równocześnie otworzył z karabinów równy ogień wprost na facjatę. Tak bym cię przygwoździł, że nie zdołałbyś pod­nieść głowy. A wtedy rzuciłbym wszystkich konnych na palisadę.

Takich sztukmistrzów, jak tamci, nawet wśród Brazylijczy­ków nie znajdzie się dużo.

Nie przeszkadzaj! Powiesz mi jeszcze, że zabraknie im od­wagi, gdy znów paru padnie. Gdyby tam byli sami Brazylijczycy, może bym przygnał ci rację. Oni nie szafują zbytecznie życiem. Ale pamiętaj, że są tam także Polacy i Niemcy. Ci się na pewno nie cofną, gdy dadzą im rozkaz. A Niemcy pójdą może nawet ostrzej, bo chyba niejednego z nich kole w oczy ta nasza biało­—ozerwona flaga. Mówisz, że przyjdzie z pomocą Luis. Przyjdzie, nie wątpię. Ale kiedy? Załóżmy, że już wie dobrze, co się tu dzie­je. Wie więc także, że na taką gromadę trzeba rzucić większą gromadę i ściąga gorączkowo sąsiadów. Oni jednak mieszkają daleko od siebie, potrzeba czasu. A co zrobisz, jeśli za pół godziny zwali się nam na głowy ta cała setka?

Będziemy bronili się w domu...

A dzieci? Jesteś pewien, że żadne z nich wtedy nie padnie? A bierzesz pod uwagę, że mogą podpalić dom?

Ochładzało się szybko, ziemię zaczynał pokrywać mrok. Jędra zasłuchał się w dochodzące z dali odgłosy. Gwar był słaby; za to rąbanie rozlegało się coraz donośniej.

Co więc radzisz, tatulku?...

Bartoch raz jeszcze zbadał sumiennie wszystkie cienie i blaski, wreszcie odchylił się przezornie i wyprostował.

Powinniśmy mieć chwilowo spokój — mruknął. — Słuchaj teraz uważnie — głos nabrał ostrości — i nie próbuj się przeciw­stawiać. Znam się dobrze na wojnie, znam się także na oblężeniu. Nie ma co owijać w bawełnę: sytuacja jest trudna. A że może zdarzyć sie wszystko, rodzinę trzeba ratować. Wsadzisz ją natych­miast do łodzi i rzeką spłyniesz w dół. Powinno się udać. Za chwilę zapadnie kompletny mrok i woda zniknie w oparach, jak to bywa codziennie. Korzystaj zatem z okazji. Gdy rozbłysną gwiazdy, będzie za późno.

Jak to, tatulku?... Mam cię tu pozostawić? Samotnie? Bartoch skoczył nagle na równe nogi. Ocknął się w nim dawny kapral pruski: bezwzględny, brutalny, prężny, nie znoszący zby­tecznych pytań, tak groźny, jakby za chwilę zamierzał bić.

Nie mędrkuj! — ryknął. — Odtąd ja wydaję komendę!

Ależ tatulku...

Rób, co ci każę! Naprzód!

Chwycił go za ramiona, popchnął do drzwi, niecierpliwym ru­chem posunął znowu. Wystraszona pani Katarzyna podbiegła do schodów i wpatrzyła się z przejęciem w dwie szamocące się w górze sylwetki.

Zabierz go — głos Bartocha od razu złagodniał. — Na ło­dziach wyprowadzi was w puszczę. Jędrusiu — rozległ się nie­spodziewanie szept tak ciepły, że Jędrze serce skoczyło do gardła

czy nie rozumiesz? Przecież tak trzeba... A zagrody też bronić trzeba, więc ja muszę pozostać. Gdy ich zabezpieczysz, powrócisz. Uderzysz z boku... No, ruszajcie z Bogiem, bo szkoda każdej mi­nuty! — w ostrym tonie nie trudno było wykryć beztroską nutę.

Nie martwcie sie o mnie, bywałem nie w takich bitwach. W najgorszym razie dom wysadzę w powietrze razem z nieprzy­jacielem, a sam skoczę do rzeki. Przemyślałem już wszystko.

Jędra zbiegł ze schodów. Twarda i bezwzględna była ta ojcowska komenda, zdawał sobie jednakże sprawę, że w tej chwili rzeczy­wiście nie ma lepszego wyjścia. Na dole odzyskał natychmiast zwykłą energię i jak przedtem zwlekał, tak teraz przynaglał wszystkich. Co prawda nie było to specjalnie potrzebne. Sprawnie i cicho przemknęli przez ogród, bezdźwięcznie otworzyli niewielką bramkę, bezszelestnie znaleźli się w łodziach. Przepojona ostroż­nością, pełna ciągłych zasadzek, nabrzmiała hartem puszczańska zaprawa była tu wdrażana każdemu od najmłodszego i w tej chwili doskonale z niej zdawano egzamin.

Jasik — szepnął Jędra, gdy bramka pozostała za nimi — na nurt i wiosła w górę. Jak na polowanie na kapiwara. W razie jakiegoś spotkania, ja tylko strzelam. Ty ze swoją łodzią pędź naprzód, dopóki się nie znajdziesz w bezpiecznym miejscu.

Rozumiem, tatulku...

Odepchnęli się, delikatnie zaczęły pracować wiosła. Jak zwykle w czasie, gdy słońce już zgasło a jeszcze nie ukazały się gwiazdy, nad rzeką snuły się mgły, oblepiały wilgocią twarze, mamiły wzrok. Jakby w trwodze przed tym, co ma nastąpić, umilkło wszelkie stworzenie. W panującej dokoła głębokiej ciszy słychać było jeden tylko, jedyny głos: odległe, ale donośne, rytmiczne i mocne rąbanie.

Jędra poczuł pod sobą nurt. Nieznacznie poruszył wiosłem, wy­równał bieg, na kolanach ułożył strzelbę. Cały teraz zamienił się w słuch. Jak postrzępiony obłok przesunął się nad nim most, jak olbrzym z baśni wyłonił się zrąb palisady. Mocniej przycisnął do siebie broń. Do tej pory miał jaką taką osłonę, odtąd nie chroniło go nic. Wytężył wzrok, jakby chciał coś wyczytać z pa­nujących dokoła ciemności. W tym miejscu, niedaleko od brzegu, znajdowała się ongiś jego pierwsza zagroda. Niewielki, ale ma­sywny, drewniany dom... A tutaj i on, i goście musieli walić się z końmi w rzekę, aby przebyć ją wpław. A tu oczywiście zaczynał się pomarańczowy gaj. Napracował się przy nim rzetelnie, w ciągu lat zamienił stopniowo w prześliczny sad, w którym dziś rosną nawet drzewa europejskie. A tu...

Myśli nabrały ciepła. Podsumowywały skrzętnie długotrwały, ogromny trud, coraz dalej sięgały pamięcią w przeszłość, nie­znacznie zakradła się do nich rzewność. Naraz skupiły się czujnie. Urwały się kłębowiska mgieł i ukazały się wierzby nadrzeczne, rozbłysł na chwilę nurt. Nie trwało to długo. Jak welon zrzucony z nieba spowiła znów oczy, twarze i ręce szarosina zasłona.

Łódź drgnęła silnie, skoczyła w bok. To Indiański Potok wlewał w tym miejscu swe wody, a po niedawnych ulewnych deszczach nabrał ogromnej mocy.

Jasik, do wioseł — odezwał się cicho Jędra.

Poczuł się nareszcie bezpieczny. Po lewej stronie zaczynała się puszcza, po prawej moczary. Rozszerzył się przy tym widok. Mgła przypadła do ziemi, rozsnuła sie po bagniskach, tu i ówdzie na czystych zupełnie przestrzeniach zbierała dopiero siły. Zaryso­wały sie wyraźnie obie łodzie i trwające w nich nieruchomo ludz­kie sylwetki.

Jasik, mocniej! — Jędra przemówił głośniej.

Sam też śmiało uderzył wiosłami w wodę i spojrzał w górę: pojawiły się pierwsze gwiazdy. Jak na hasło, dokoła rozległ się jakiś ogromny, powszechny szum, jak gdyby ziemia westchnęła z ulgą, a natychmiast wdarł się i inny głos. Jędra uważnie nad­stawił uszu. Tam, gdzie dotąd rąbano zaciekle, coś ciężkiego prze­cinało ze świstem powietrze i naraz wyrżnęło w ziemię, jakby uderzył grom.

Jasik, prędzej!

Doskonale zrozumiał ten głos: ścięto drzewo na taran, lada chwila mógł się rozpocząć bój. Tam już obcinano gałęzie, padły jakieś dobitne słowa. Niespodziewanie jednak odezwał się obok potężny chór i zgłuszył wszystko. To odpoczywające dotychczas żaby rozgadały się na swój parański sposób i kumkając, skrzecząc, turkocząc, to hucząc przeraźliwie jak wystraszone kwoki, wyczu­wające jakieś nieszczęście, to sycząc jak para spuszczona z kotła, to bijąc jak młotem w kowadło, to dmąc głębokim basem, to znów zanosząc sie mrożącymi krew w żyłach krzykami dziecka obwiesz­czały nadejście nocy. Potęgowała się wrzawa, przybywało wciąż instrumentów. W huku i stuku, w szurgocie i pisku, w jęku i wyciu zaginęły wszelkie inne odgłosy.

Przemknęli przez ten piekielny harmider, zewsząd otoczyła ich puszcza. Łódź dobiła wkrótce do brzegu. Jędra miał tu w pobliżu niewielką szopę, w której krył się nieraz, gdy zaskoczyła go burza podczas pracy czy polowania.

Dalej traficie sami — Jędra podszedł do żony, gdy już wszyscy wysiedli. — Broń macie, żywność także. Gdy tam skończymy, wypuszczę w waszym kierunku zieloną racę. Wtedy możecie wracać.

A jeśli... Zasłonił jej dłonią usta.

Nie przejmuj się, nic się nie stanie — odrzekł udając bez­troskę. — Hm, gdyby... —zastanowił się jednak. — No cóż, masz własny rozum. Będziesz miała zresztą przy sobie Jasika. Chwilowo zabiorę go, aby pomógł wiosłować. Ale zaraz odeślę...

Zmarkotniał wyraźnie, a gdy znowu przepływał koło żabiego chóru, na czole zaczęły ukazywać się zmarszczki. Ogarniał go coraz większy niepokój. W tamtą stronę silny prąd znosił ich błyskawicznie, obecnie przedłużała się podróż. A przy tym był przekonany święcie, że poprzez ten straszliwy jazgot przedziera się huk karabinowych wystrzałów.

Jasik, mocniej! — krzyknął w zdenerwowaniu. Pociągnęli gwałtownie, wzmagali pośpiesznie rytm. Nareszcie

pojawił się sad, wkrótce wyłonił się dach, powiała nad nim wdzięcznie doskonale już widoczna na tle jasnego zupełnie nieba biało—czerwona flaga. Bagnisko zniknęło dawno, słabła z chwili na chwilę puszczańska kapela. Za to coraz donośniej odzywała się inna: salwa za salwą, odmierzana tak równo, jakby rzeczy­wiście miała za zadanie podawać jedynie takt dziesiątkom rewol­werów i ludzkich głosów, podchwytujących z coraz większą za­ciekłością złowrogą melodię.

Do brzegu!

Jasik wyskoczył pierwszy, podciągnął łódź. Wyskoczył Jędra.

Odpływaj do matki.

A może ja, tatulku...

Czymś tam trzaśnięto potężnie. Rozjęczał się cały ostrokół, lecz w tym momencie zrobiło się jasno jak w dzień, jak gdyby nad bramą niespodziewanie rozbłysło słońce.

Starzyk bije świecami Congrave'a! Jasik aż podskoczył z za­chwytu.

Starzyk — człowiek wojskowy. Zna się na rzeczy.

Jędra skoczył biegiem. I jego poniósł entuzjazm, rozpalił wyo­braźnię gwałtowny bój. Przy bramie musiały być ciężkie straty, brutalne klątwy mieszały się z jękiem poparzonych ludzi i koni. A Bartoch wciąż sypał kulami, rozszerzał klęskę. Nie potrafił je­dnakże powstrzymać salw. Ciągle padały i wciąż w tych samych odstępach.

Jędra odwrócił raptownie głowę. Wydało mu się, że ktoś po­myka za nim jak cień.

A ty dokąd, pierunie? — poniosła go wściekłość, bo ujrzał syna. — Powiedziałem: wracaj do matki!

Tam moja strzelba bardziej się przyda...

Wracaj! — Jędra przestał zupełnie nad sobą panować. — Ty... Jasik, zrozum —głos zadrżał mu nagle wzruszeniem. — Ktoś z nas musi przecież pozostać żywy... Hm, chcesz koniecznie po­zostać? W takim razie trzymaj się blisko łodzi. Wpadnie ci ktoś pod rękę, strzelaj, bo wojna. Nie wolno ci jednak narażać głowy. Gdyby zabrakło mnie i starzyka, kto by zaopiekował się matką i dziećmi?.... Chyba rozumiesz?

Rozumiem, tatulku.

Jasik zawrócił posłusznie, Jędra popędził dalej. Czuł nieszczęście w powietrzu. Facjatka wprawdzie ciągle zionęła ogniem, tumult jednakże wzrastał. Poprzez klątwy i jęki, zawołania bojowe i roz­paczliwe okrzyki przedarła się naraz ostra komenda. Wzmacniano atak. Ziemia rozdudniła się ciężko pod kopytami prących naprzód wierzchowców.

Jędra przyśpieszył biegu. Dopiero teraz w całej pełni zdał sobie sprawę z ostrzeżeń ojca. Wróg nie był bynajmniej głupszy, ude­rzył ze wszystkich stron. Przekreślał wszelkie dotychczasowe teorie. Zamiast brazylijskim zwyczajem oszczędzać ludzi i próbo­wać pertraktacji, pogłębiano zawziętość, nieustępliwość połączono z dobrze przemyślaną taktyką. Salwy karabinowe nadal padały równo, w bramę znów uderzono taranem, jeźdźcy już się sypali przez palisadę. Na dziedzińcu, w ogrodzie, koło zabudowań go­spodarczych i pod ceibą wzbijały się coraz liczniej triumfalne okrzyki. Raz jeszcze zapłonęła świeca Congrave'a, jeszcze raz fac­jata rozbłysła ogniem, jeszcze posypały się race na tyłach domu. Ale już z okiennic sypały się drzazgi...

Jędra przystanął. Za nim pozostały ostatnie krzaki nadrzeczne, przed sobą miał ostrokół i konie. Jedne piły wodę, inne skubały trawę, niektóre stały spokojnie w tych miejscach, gdzie z nich zeskoczył jeździec. Objął je bacznym spojrzeniem i przesunął wzrok w stronę herwalu: nikogo nie widać. Oddychał przez chwilę z trudem, gromadził siły, układał zwichrzone myśli. Naraz zdrę­twiał, lecz natychmiast oczy rozjarzyły się jak u wilka, w strasz­liwej pasji zacisnął zęby. Oto wali się w gruzy cały jego życiowy dorobek: z okien domu buchnęły w niebo kłęby dymu i ognia!...

Jędra wyciągnął rewolwer. Jak świetnie wyszkolony cyrkowiec wskoczył na grzbiet koński z rozpędu, chwycił lewą ręką zrąb palisady i śmignął na drugą stronę.




III




Bartoch załadował na nowo winczester i przetarł ostrożnie oczy. Krew lała się ciurkiem z czoła, z rękawa, zaczerwieniła koszulę. Klął pod nosem nie tylko nieprzyjaciela, ale i siebie. Jego zdaniem brakowało mu dostatecznej szybkości. Gdy bił w taranistów, inni zdołali przedostać się na dziedziniec. Gdy zajął się tymi, tamci znów runęli na bramę. Jeszcze się nie poddawała, jeszcze pojęki­wała głucho, jeszcze trzymały nieźle masywne bale. Posłał więc tam nową świecę, a zaraz podpalił drugi lont i wpadł z nim do przeciwległej facjaty. W jaskrawym świetle wybuchu wygarnął do pryskających na wszystkie strony ludzkich postaci cały ma­gazyn.

Donnerwetter! A żeby was...

Klął już bez opamiętania po polsku, po niemiecku, po portugalsku, tam bowiem na dole odpowiadano mu z nie mniejszą za­ciekłością i też w najrozmaitszych językach. Coraz częściej jednak klątwy urywały się nagle. Zamiast nich wzbijał się krzyk trium­falny i tak upojny i dziki, jak gdyby ludzie popadli w szał:

Viva revolucao!

Sypały się kule, pękały okiennice, trzaskały szyby. Ktoś się wdzierał do środka. Bartoch wyskoczył na schody, lecz cofnął się szybko; na jego ogień odpowiedziano natychmiast ogniem. Za­trzasnął więc drzwi, zarzucił workami ziemi i usiadł. Jakoś bardzo powoli i długo ścierał sączącą się krew.

Dostały mnie wreszcie pieruny — westchnął. — Chyba to koniec...

Poczuł się słaby jak dziecko. Nogi były jakby nieswoje, bez­władnie opadły ręce, niepomiernie ciążyła głowa. Przyszło mu na myśl, że ten opór na nic się nie zda. Co z tego, że jeszcze kilku zabije? Pojawią się nowi, zaduszą go samą liczbą. I jak zapowie­dzieli, obrócą w zgliszcza całą zagrodę...

Na dłoni ukazała się znowu krew. Popatrzył na nią obojętnie i wszystko, co się działo dokoła, stało się naraz dziwnie dalekie, nieważne. Jakoś bardzo ochoczo i lekko mknęły za to serdeczne myśli. Przypadły niespodziewanie do pól sięgających zagonami pod las, do miedz i ugorów, do murowanych domów wystawionych po ostatnim pożarze dwoma szeregami pod sznur, do wiatraków rozkładających wdzięcznie swe skrzydła, do wieży kościelnej, do Odry. Oczywiście to Siołkowice. Śląska, leżąca gdzieś za morzami, a jednak wciąż bliska sercu, rodzinna wieś... Chyba jest właśnie niedziela. Sypią się ludzie z zagród, wszędzie widać świąteczny strój. Coraz donośniej zawodzi dzwon...

Pogłębiają się sińce pod oczyma, Bartoch kiwa łagodnie głową. Nie słyszy nic. Tyle lat upłynęło od czasu, gdy stamtąd wyjechał, a przecież wszystko jest żywe: ludzie i zabudowania, studzienne żurawie, szeroki, opolski trakt. Najmniejszy cień nie przesłania skąpanego w słońcu obrazu. Prawda: sąsiedzi mieli mu ongiś za złe, że stroni od innych, że nadmiernie podkreśla zdobytą w prus­kich koszarach kapralską godność. I chyba słusznie, nie można mieć o to żalu. Nie rozumieli zresztą, w jak strasznym trudzie ją zdobył, przez jaką tam przeszedł mękę. Dzisiaj z pewnością wspominają go mile. Wiedzą przecież dobrze, co działo sie z tymi, którzy w poszukiwaniu chleba przenieśli się wraz nim do Brazylii, potwierdza to najwyraźniej ten siołkowicki, kościelny dzwon. Jak cudnie bije!... Donośnie i równo, pod takt. Jak gdyby chciał im raz jeszcze przypomnieć ów groźny, ale wspaniały, późniejszy marsz: z Santa Cathariny przez puszczę i morze do Pilarzinho. Przydała się w końcu na coś jego kapralska zaprawa: zaciętości tutejszych Prusaków trzeba było przeciwstawić taką samą za­ciętość. On to potrafił. Objął komendę, poprowadził do boju, sta­nowczością i siłą roztrzaskał wroga. Pilarzinho zdobyto szturmem. A na tym fundamencie, jak żywy pomnik wielkości zrodzony z wo­li i trudu polskiego chłopa, wyrosła potężna obecnie Nova Polonia. Rzecz dziwna: na drugiej półkuli. W Brazylii...

Równo i dźwięcznie bije kościelny dzwon. Sypią się ludzie z za­gród, słychać dokoła śmiech. Zrozumiałe, świąteczny dzień... Bie­da, bo bieda, lecz krzepki duch. Jak zwiastun mocy opromienia już nawet młodzieńcze twarze, niezwykłą jasnością otacza dzieci. Nic zresztą dziwnego: przecież to ten hartowny, opolski duch wykształcony w wielowiekowej walce z obcymi o utrzymanie pol­skości. Przechodzi z ojca na syna. Jak...

Gdzieś tam na dole rozległ się ostry trzask. Obrazy znikły na­gle, Bartoch popatrzył czujnie. Izdebka wydała mu się w tej chwili jakaś zupełnie inna. Wszędzie walały się strzaskane kulami tynki, ziemia sypała się z worków, lśniąca dawniej czystością podłoga zamieniła się w śmietnik. Zgrzytnął zębami na widok tego znisz­czenia, spojrzał jeszcze uważniej. Porozrzucana bezładnie broń wzbudziła w nim głęboki niepokój. Pochwycił gorączkowo win­czester i uzupełnił magazyn. Wracała szybko utracona chwilowo energia, jak na początku zwijał się znów jak w ukropie. Ułożył porządnie wszystko, posprawdzał raz jeszcze, wreszcie wziął re­wolwer do ręki i przyczaił się w kącie. Ktoś biegł właśnie po schodach, ktoś kopnął w drzwi. Trzymały mocno.

Viva revolucao!

Jak w czasie wielkiego święta Rozhuczało się teraz przy bramie, odbiło się echem od drzew, szumnie i dumnie przetoczyło się po dziedzińcu. Bartoch wyjrzał nieznacznie: trzasły wreszcie jakieś wiązania. Wymierzył błyskawicznie i posłał kulę. Trafiła w cel. Natychmiast posłał w ślad za nią drugą, lecz zaraz gwałtownie zacisnął usta. Coś go przyprawiło o wstrząs. Taraniści pierzchli wprawdzie pod palisadę. Zamiast jednak złorzeczyć, jak robili to przedtem, niespodziewanie buchnęli śmiechem.

Na czole Bartocha ukazały się gęste zmarszczki. Nie mógł zro­zumieć przyczyny tej wesołości. Z niego nie mogli się przecież śmiać, trafił na pewno. Więc z czego? Czyżby?...

Coś mignęło na dziedzińcu. Jak odblask świecy targanej wia­trem raz i drugi mocniejsze światło uderzyło w ziemię i przy­budówki, a w nim serce nagle zamarło. Wciągnął głęboko w płuca powietrze: swąd! Podbiegł do okna z boku: ogień właśnie wy­prysnął w górę. Przyskoczył do drugiego i cofnął się szybko. Pło­mień chlusnął mu twarz.

Viva revolucao!...

Grzmiały zwycięskie okrzyki, coraz urągliwiej rozbrzmiewał śmiech. Zagrodę już zaczynał ogarniać strach. Rżały konie w port­rejrze wybijając kopytami płochliwy rytm, rozryczało sie bydło, ptactwo wszczęło przeraźliwy harmider. Dym i ogień atakowały coraz zacieklej i coraz jaśniej rozbłyskiwał cały dziedziniec.

Ha, pieruny! — Bartoch rąbnął nogą w podłogę w straszliwej pasji. — Pieczeń chcecie mieć ze mnie? Niewielu z was będzie ją żarło!

Znów uderzono taranem w bramę i zwalono ją ostatecznie, a jemu wydało się nagle, że znajduje się gdzieś w okopach na froncie duńskim. Tam także tak bito w niego ze wszystkich stron, tam niekiedy jeszcze gorzej prażono ogniem. Rozpłomieniło go to wspomnienie. Skoczył do drzwi, błyskawicznie odsunął worki. Nie będzie poddania! Ogień pod nim, wróg naokoło. Pozycja stra­cona, drogo ich jednak będzie kosztował ten dom. Niech wiedzą bandyci, jak Bartoch broni swojej zagrody!

Wsadził za pas dwa rewolwery, uniósł nad głową skrzynkę z amunicją i podbiegł do schodów. Sunął ku niemu płomień, ogarniał go dym. Wpatrzył się w niego uważnie, coś starannie obliczał w myślach. Chciał tak rzucić, aby mieć jeszcze czas na wyskoczenie przed wybuchem przez okno, gdy naraz drgnęły mu ręce. Gdzieś tam na tyłach domu raz i drugi odezwała się ciężko strzelba. Bartoch znieruchomiał. Bił już rewolwer. Zadziwiająco szybko i tak jakoś swawolnie, jak młynek rozpędzony dziecięcą ręką.

Chwała Bogu — odsapnął i położył skrzynkę na dawnym miejscu. — Okazuje się, że jeszcze nie koniec... Jeśli Jędra zdążył, możemy zaczynać znów od początku.

Bardzo odtąd rozważnie odmierzał ruchy. Zmieniła się sytuacja. Śmiech naprzeciw ustał, padła twarda komenda. Z herwalu wysu­nęła się trzymana dotychczas w odwodzie konnica i sądząc widocz­nie z mnogości strzałów, że przeciwnik otrzymał silne posiłki, szykowała się do frontalnego ataku.

Adiante!

Dobitny rozkaz rzucił oddział do boju, rozdudniła się ciężko ziemia. Szedł już największym pędem, gdy naraz wydało się, że za jego plecami rozhuczał się pod gwałtownym uderzeniem wichury parański bór. Nie ulegało wątpliwości: ktoś się wtrącił do walki. Tętent koni szedł o lepsze z hukiem wystrzałów, ze stu chyba gardeł wydobywał się jakiś nieludzki ryk. Pędził jakby na skrzydłach wiatru. I swoją potęgą obwieszczał z daleka, że zmiecie przed sobą wszystko.

Bartoch otarł językiem spieczone wargi. Oszołomiła go trochę ta nagłość wypadków, zaskoczył zamęt. Strzelał wprawdzie, lecz już bez zapału, bo właściwie nie bardzo to było potrzebne. Ci spod domu i z ogrodu wysypywali się na dziedziniec, wskakiwali w przerażeniu na przybudówki, przewalali się przez ostrokół, za wszelką cenę starali się jakoś wydostać. A i pędząca do ataku kolumna rozpierzchła się w mgnieniu oka, zewsząd wzbijał się w niebo paniczny krzyk. Za nim zaś gonił nieustępliwie ten drugi: posępny i dziki i wciąż tak potężny, jak gdyby rzeczywiście po­ruszył się z posad odwieczny bór.

Tatulku — rozległ się niespodziewanie niespokojny głos Ję­dry. — Żyjesz?...

Ano, żyję. Nie marudź jednak i strzelaj.

Po co? Przecież uciekają.

Strzelaj, pierunie, gdy każę!

Można kogoś z naszych postrzelić...

Więc strzelaj w niebo. Ze strzelby. Musi być wielki huk!

Sam dał dobry przykład, lecz nie trwało to długo. I nieprzyja­ciel, i jego prześladowca zniknęli gdzieś w okolicy bagniska i w ci­chym z tej odległości żabim chórze zaginęły ostatecznie wszelkie odgłosy. Jędra spojrzał wreszcie na dom. Mocne mury trzymały ciągle ogień w środku jak na uwięzi, jednakże wydobywające się przez okna płomienie zagrażały już poważnie facjatce.

Tatulku — krzyknął — musisz chyba wyskoczyć. Ogień wewnątrz jest wielki!

Dam sobie radę. A ty dopilnuj portrejry, aby tam nie stało się jakieś nieszczęście.

Wśród koni istotnie panowała ogromna trwoga, niektóre próbo­wały przełamać drągi. Jędra ruszył więc tam z pośpiechem, na­tomiast Bartoch stanął pośrodku izby i jakoś bardzo markotnie Popatrzył na amunicję. Wreszcie podszedł do drzwi, uchylił je lekko. Wpadła ze świstem fala rozgrzanego powietrza. Przyjrzał się uważnie tej ciemnej smudze i doszedł widocznie do wniosku, że dla amunicji nie jest zbyt groźna, nagłym bowiem ruchem otworzył na oścież drzwi. Dym wdarł się teraz tumanem, na scho­dach rozległ się syk, wspięły się w górę języki ognia. Nagle przy­gasły. To Bartoch chwycił wór z ziemią i sypnął, wypróżnił zaraz drugi, porwał następny i krztusząc się, kaszląc torował sobie za­wzięcie drogę, aż przedostał się wreszcie do kuchni i jednym uderzeniem drąga roztrzaskał kurki zamykające wodociąg. Woda, pędząca bambusowymi rurami z Indiańskiego Potoku, trysnęła wielkim strumieniem i błyskawicznie zaczęła zatapiać podłogi. Wpadł Jędra.

Madonna Santissima! — aż się schwycił za głowę z wielkiego przejęcia. — Więc można jeszcze ratować?... A ja już się pogodzi­łem ze stratą!

Dopóki dach się trzyma, zawsze można coś uratować, aby tylko nie tracić głowy. Skocz po worki na górę i syp ziemię w naj­większy ogień. A ja będę zalewał wodą.

Harowali ciężko przez pewien czas, a im bardziej zanikał dym, tym większe ukazywały się wokół zniszczenia. Co mogło spłonąć w tak krótkim czasie, spłonęło. Wypalone okna wionęły pustką, zamieniły się w popiół dywany i pościel, sterczały żałobnie kikuty pięknych mebli z mahoniu i palisandra, szczerniały tynki, tu i ówdzie popękał strop.

A żeby ich! — Jędra zgrzytnął zębami, zdawszy sobie na­reszcie sprawę z ogromu strat. — Co za wicher przygnał tutaj tych łotrów? Dwadzieścia lat ciężkiej pracy i wszystko...

Rzucił okiem na ojca i naraz poraził go strach.

Co tobie, tatulku?...

Bartoch stał nagi w kuchni pod strumieniem wody wciąż na­pływającej z ogromną siłą z Indiańskiego Potoku i starannie ob­mywał ciało. Przedtem, unurzany w ziemi i dymie, zlany potem, dyszący z wysiłku i zaciekłości, mógł wzbudzić grozę, lecz w tamtej sytuacji wydawał się naturalny. Teraz rzucały się w oczy z daleka nie tylko rany i krew, ale i bladość śmiertelna.

Ano, dostało się trochę — mruknął. — Jak w bitwie. Zatkaj wodę i przynieś z góry bandaże. Przynieś też z mojego pokoiku jakieś ubranie.

Wróciwszy, Jędra opatrzył mu rany, a potem ostrożnie wy­prowadził na dziedziniec i ułożył pod ceibą na słomie.

Jakoś bardzo mi słabo — Bartoch westchnął. — Prawda: krwi musiało upłynąć niemało. Aż mi samemu teraz dziwno, że mogłem jeszcze ciskać w ogień tymi workami... Ale ciebie muszę pochwalić — głos nabrał niespodziewanie ojcowskiej dumy. — Dopiero dziś zdałem sobie sprawę, jak świetnie się przygotowa­łeś na taki wypadek. Broni i amunicji w bród, woda pod ręką. Albo te facjatki! Dawniej wydawały mi się za ciężkie jak na ten budynek. A teraz widzę: każdy jak bastion forteczny. Gdyby nas było z pięciu, moglibyśmy się oprzeć nie takiej armii.

Dla Jędry musiały to być bardzo miłe słowa, bo aż pokraśniał na twarzy.

Wszystko tu przemyślane, tatulku! Z Brazylijczykami prze­cież budowałem ten dom, a oni z byle deski potrafią sporządzić okop. Tak więc urządziliśmy, że bez zezwolenia nie ma do zagrody dostępu.

Prawda, nie ma. Dziś byłoby ci jednak samemu ciężko, bo siła wielka, a dzieci jeszcze za młode do takiej walki. Całe szczęś­cie, że przybyłem na czas.

Całe szczęście...

Jędra westchnął i wbił oczy w ziemię.

Przyznam się szczerze — dodał po chwili — że gdybym był sam, wpuściłbym ich chyba do środka. Chociaż nie zrobiłbym tego ze zbyt lekkim sercem; bądź co bądź obrazili mnie ciężko... Ale w tej sytuacji wziąłem pod uwagę, że mogę przecież liczyć na ciebie.

Słusznie. Syn zawsze ma prawo liczyć na ojca. Gawędząc tak, równocześnie wsłuchiwali się czujnie w panującą

dokoła ciszę. Rzadko przerywał ją jakiś szmer, niekiedy odzywały się jęki rannych. Markotnieli wtedy trochę, lecz nie przychodzili z pomocą, gdyż nie było jeszcze dokładnie wiadomo, co z tego wszystkiego wyniknie. Należało nadal trzymać sie w pogotowiu. Za to gdy od strony bagniska dało się słyszeć monotonne człapanie, Jędra odetchnął.

Swoi — oznajmił. — Ciekawe, co za oddział? — Chyba jed­nak wojska rządowe. Pojechali na tych drapichrustach, jak na łysej kobyle.

Jakoś mało ich wraca... A może Ludwik?

Wykluczone! Skąd by wziął tylu ludzi?

Prawda. A kto to strzelał od sadu?

Chyba Jasik.

Więc on nie przy matce?...

Jędra opowiedział pokrótce o rozmowie z synem i pod jakim warunkiem pozwolił mu pozostać nad rzeką.

Prawidłowo postąpił — ocenił Bartoch. — Dopóki istniało niebezpieczeństwo, trzymał się twojego rozkazu. Gdy nieprzyjaciel się spłoszył, uderzył z boku i tym zdemoralizował go ostatecznie. Roztropny chłopak. Powinieneś go za to pochwalić.

Słychać już było wesołe głosy. Człapanie przemieniło się w tę­tent, a wkrótce w strzaskanej bramie ukazało się kilkunastu jeźdź­ców, którzy śniadymi twarzami, barwnym strojem i piękną uprzężą zdradzali na pierwszy rzut oka, że należą do puszczańskiego ludu brazylijskich kaboklów. Na ich czele jechał mąż zbudowany potęż­nie, przerastający innych o głowę, czarny na gębie jak smoła, roze­śmiany od ucha do ucha i tak beztroski, jakby wcale nie widział panującego wokół zniszczenia.

I po kłopocie! — wykrzyknął zeskakując z konia koło ceiby. — Jędra cały, tatulek także, na domu powiewa nadal biało—czerwona flaga. Rodzina oczywiście ukryta w puszczy?

Był to Luis, a właściwie Ludwik Bartoch, ongiś niewolnik, któ­rego Jędra wyzwolił i przyjął do własnej rodziny. Obecna nieza­leżność, własna gospodarka i dojrzały wiek w połączeniu z okazałą postawą, ogładą i bystrością spojrzenia dodawały mu wielkiej po­wagi, chociaż gdy się witał i słuchał wyjaśnień, zanikała prawie zupełnie w dobroduszności. Ale gdy tylko pochylił się nad Bartochem, od razu rzuciła się w oczy. Zbadał go tak sumiennie, jak le­karz z największą wprawą, pod bandaże podłożył jakieś liście i maści, z głębokim szacunkiem raz i drugi wyraził się o jego dzielności, umiejętnie dobranymi słowami uspokoił obawy. Wresz­cie rozejrzał się po dziedzińcu.

Zanim Kasia powróci z dziećmi, trzeba by trochę uprzątnąć — stwierdził. — Dla nich taki widok może być nieprzyjemny. Przed bramą tatulek narżnął ich jak baranów, a i w ogrodzie leży pewnie niemało. Pracował tam przecież rewolwer Jędry. Poznałbym go pośród tysięcy po tym szybkim trajkocie.

Do tej pory nawet nie wspomniał o swoim udziale w bitwie, jak­by jego pojawienie się w tym miejscu było zupełnie normalnym zjawiskiem.

Powiedzże wreszcie, co z nieprzyjacielem? — zniecierpliwił się Jędra. — Nie zawróci przypadkiem? Mogę sprowadzać Kasię?

Możesz — Luis machnął ręką. — Ten nieprzyjaciel jest już do niczego niezdatny. My także przetrzepaliśmy go nieźle.

A gdzie reszta?

Jaka reszta?...

No, ci ludzie... Ten oddział, z którym uderzyliście na wroga,

Luis spoglądał na niego przez chwilę w tak wielkim zdumieniu, jakby wcale go nie zrozumiał.

Jędrusiu, co ty wygadujesz? — zaniósł się nagle śmiechem. — Ten oddział to my!

Jak to: w kilkunastu zaledwie ludzi?... Słyszeliśmy przecież olbrzymi oddział!

Do śmiechu swego przywódcy przyłączyli się teraz kabokle.

A jednak my — Luis znów nabrał wielkiej powagi. — Co prawda... — zawahał się. — Hm, nie wyrażam się zbyt dokładnie. Rzeczywiście mieliśmy posiłki.

A widzisz! Gdzie one? Pognały za wrogiem?

W oczach Luisa rozbłysły krotochwilne iskierki, lecz zaraz przy­gasły. Odskoczył sprężyście o kilka kroków, i zaparł, się mocno w ziemi, wyprężył pierś, z lekka przechylił głowę.

Bartochowie — zawiódł tak wspaniale, jakby chciał porwać do boju całą zagrodę — do mnie!

Roztętniła się ziemia za palisadą, rozdudniła się głucho pod ko­pytami strzaskana brama, na dziedziniec wpadły cztery konie w największym pędzie. Jeźdźców prawie nie było widać. Ale gdy zatrzymali się przed ceibą i hardo unieśli głowy, także niezbyt wyrośli z siodeł. Bardzo młodzi byli to jeźdźcy i chyba żaden jesz­cze nie przekroczył trzynastu lat.

Oto nasze posiłki! — w głosie Luisa zabrzmiała niespodzie­wanie ojcowska duma. — Tęgie wojsko, nie możesz zaprzeczyć. Po­każę ci zresztą więcej. Bartochowie — padł nowy rozkaz — w bój!

Żaden się wprawdzie nie ruszył, lecz nagle wszczął się tak stra­szliwy harmider, że konie w portrejrze stawały dęba. A oni ryczeli, wyli, jakby bili kowalskim młotem, szczękali bronią, dudnili tak donośnie, że aż podziw brał, skąd tyle mocy znalazło się w tych niewielkich gardziołkach.

A teraz razem, compadres! — krzyknął Luis rozweselony.

Huknęło tak potężnie, jak w czasie bitwy. Jędra zasłonił uszy.

Dość! Wystraszycie mi cały dobytek.

Prawda — Luis dobrodusznie pokiwał głową. — Bartocho­wie: na posterunki!

Czterej jeźdźcy zniknęli jakby ich zmiotło. Luis, bardzo zado­wolony z pokazu, ujął się dumnie pod boki.

Będzie z nich pożytek — rzekł. Ćwiczę sumiennie. Codzien­nie z rana kłócimy się przez pół godziny z wyjcami, a wieczorem staramy się żabom napędzić strachu. Skutek już widać. Gdy pod­rosną, urządzę taką rewolucję, że raz na zawsze odechce się innym. Gdybym był w domu, dawno przepędzilibyśmy to tałałajstwo. Ale jak na nieszczęście pojechałem w odwiedziny do Antonia — wska­zał na jednego z kaboklów — a że zastałem tam liczne towarzy­stwo, więc gadu, gadu i zapomnieliśmy o czasie. Aż tu wpada mój Jędrek i wzywa pomocy. Oczywiście wszyscy na koń. A resztę już wiecie.

Machnął ręką, a że równocześnie rozległ się jakiś głośniejszy jęk, przypomnieli sobie o rannych i zaczęli znosić ich pod ceibę. Jędra odpalił zieloną rakietę. Był już spokojny. Dopiero teraz, oglądając pobojowisko, zorientował się, jak ciężkie straty poniósł nieprzyjaciel, a przecież i wśród uciekających był z pewnością niejeden ran­ny. Nie spodziewał się więc jego powrotu ani nie obawiał się zem­sty. Kto raz dostał taką nauczkę, nie zaryzykuje ponownie.

Obszedł raz jeszcze całą zagrodę i znów znalazł się pod ceibą. Kończono właśnie opatrywanie jeńców. Widząc, że nie tylko nic im nie grozi, ale roztacza się nad nimi opiekę, niektórzy chętnie nawet wdawali się w pogawędkę. Bartoch rozpytywał ich szczegółowo i wkrótce poznał doskonale całą historię. Przewodził im jakiś fa­zender znad Ivahy nazwiskiem Frontes. Osadnicy europejscy, którzy znaleźli się w jego oddziale, mieszkali przeważnie na wy­kupionych od niego gruntach. Przedzierali się bokami przez pusz­czę, aby nie natknąć się na krążące na wschodzie liczne wojskowe patrole i powiększając nieustannie oddział starali się przedostać do Igłasu, przez którą już podobno zaczynały się przeprawiać woj­ska powstańcze.

A Polak jest jakiś wśród nich? — zaciekawił się Jędra.

A jakże, jest — Bartoch wskazał go ręką. — Dziesięciu ich tam osiadło, a pięciu poszło. Sami Kongresowiacy. Frontes wytłumaczył im, jak zresztą innym, że do władzy dorwali się złodzieje i trzeba bronić wolności.

Jędra pochylił się nad leżącym.

I dlatego uderzyłeś z nim na naszą zagrodę? — zapytał cierpko — Nie dostrzegłeś tu polskiej flagi?

Dostrzegłem.

I nie przyszło ci do głowy, że do niej strzelać nie wolno?

Co robić?... — jeniec poruszył się niespokojnie. — Taki był prikaz. Naczalstwo kazało iść do ataku, to szedłem...

Luis, przysłuchujący się dotąd dość obojętnie, przyskoczył do niego z pięściami.

To ty, pierunie — wykrzyknął — własną matkę też byś za­rzynał, gdyby ci naczastwo kazało? Na polską flagę podniosłeś rękę? Na swoich ludzi?

Wściekł się strasznie i kto wie, czy nie wyrządziłby mu jakiejś krzywdy, gdyby nie Bartoch.

Daj spokój — zmitygował łagodnie. — Chłop był w rosyj­skich koszarach, a tam potrafią przewrócić w głowie. A do Brazylii jeszcze nie zdążył się przyzwyczaić. Przybył dopiero przed rokiem. Za kilka lat i on będzie wiedział, co mu tutaj wolno, a czego nie wolno.

Jędra widząc, że Luisa nie bardzo przekonały te argumenty, wziął go pod ramię i odprowadził.

Zdaje się, że słychać wiosła — zwrócił na co innego jego uwa­gę. — Kasia powraca.

Luis uspokoił się w jednej chwili.

Wyskoczę naprzeciw — poruszył się żywo. — Pod prąd praca ciężka.

Pójdę z tobą. Przedtem wyślij jednak do swej zagrody które­goś z chłopców. Niech uspokoi matkę. I niech powie Zofijce, aby tam pozostała do rana. W nocy zawsze jest niebezpiecznie.

Luis jakby zamienił się w słup soli.

Znów czegoś nie rozumiem... — szepnął wstrząśnięty. — Jak to: Zofijki nie ma przy Kasi? Przecież odjechała od nas, gdy jesz­cze było zupełnie widno!

Jędra zbielał jak płótno. Był święcie przekonany, że nadspodzie­wanie szczęśliwie wyszedł z tej walki i czeka go tylko większa niż zwykle praca. A oto nagle rozwarły się wrota piekła...



IV




Gdy wreszcie ocknęli się z osłupienia, z gorączkowo wypowiada­nych słów wyłoniła się naga prawda. Luis wyjechał z domu równo­cześnie z Zofijką, towarzyszyli jej chłopcy. Przy drodze prowa­dzącej do Palmeiry natknęli się na niewielki oddziałek konny, w którym były także kobiety. Powitano ich bardzo uprzejmie, żartobliwie wproszono się nad Srebrny Potok na nocleg. Zofijka więc przyłączyła się bez wahania do towarzystwa, a chłopcy zawrócili w drogę powrotną. Przedtem to wszystko wydawało mu się naturalne, w puszczy zdarzały się takie spotkania. Teraz nie wąt­pił, że dziewczyna natknęła się na ludzi Frontesa, którzy ją wcią­gnęli w pułapkę.

Madonna Santissima! — rozszlochał się przeraźliwie. — Co się z nią dzieje? Dokąd ją wloką te łotry?...

Przywołał ich do siebie Bartoch, a chociaż i na nim ta wiado­mość wywarła wstrząsające wrażenie, opanował się szybko i za­raz bardzo rozważnie zaczął prowadzić śledztwo. Jeden z jeńców rzeczywiście widział dziewczynę. Jeszcze przed bitwą. Przebywała razem z kobietami w głębi herwalu i nie wydawała się zbytnio przejęta swą sytuacją.

Musieli opowiedzieć jej jakąś bajkę i dziecko w nią uwie­rzyło — mruknął Bartoch markotnie. — A te kobiety? Co za jedne?

Sanitariuszki. Poszły z nami na ochotnika.

Jędra skoczył do koni. Luis zabiegł mu drogę i ze swego ma­sywnego ciała uczynił nieprzepartą przeszkodę.

Moja sprawa! — warknął zajadle. — Ode mnie wracała, gdy ją porwano, toteż mnie obrażono. Ty pilnuj swojej zagrody. Tu masz roboty po uszy, a tam nie na wiele się przydasz. A ja ją wy­dobędę nawet spod ziemi. I pasy będę darł z tego bandyty!

Z drogi! — Jędra też stracił panowanie nad sobą. — To moje dziecko!

Bartoch ostrym tonem przywołał ich do porządku, a gdy raz jeszcze wyłuszczyli mu swoje racje, zadecydował, że jednak po­winien pojechać Luis. On na pewno nadaje się lepiej do takiego pościgu po puszczy, bo w niej się urodził, a przy tym ma tu mniej obowiązków. Jego zagroda przecież stoi nie naruszona. A nad jego rodziną roztoczy się dobrą opiekę.

A Luis, ledwie usłyszał wyrok, już siedział w siodle. Przemknął przez dziedziniec, otworzył bramę, wyskoczył na most, jak osza­lały popędził nadrzeczną ścieżką. Wróg uciekał okrężną drogą, szerokim łukiem musiał wymijać bagna. On pędził po cięciwie, nadrabiał stracony czas. I był pewien, że jeszcze przed świtem dopadnie go gdzieś na postoju.

Było jasno jak w dzień. Na pola i kapuejry lała się rzęsiście księżycowa poświata, wyostrzała kontrasty, jak srebrna wstęga połyskiwała co chwilę rzeka. Przybliżał się żabi chór. Poprzez je­go surową pieśń coraz wyraźniej jednak przebijał się plusk i wresz­cie z taką siłą zaczął się wwiercać w uszy, że Luis nieco ochłonął. Płynęły łodzie. Ujrzał panią Katarzynę, Jasika, dzieci i w pierw­szym odruchu chciał się nawet zatrzymać. Nagle przemknęła mu znów przed oczyma Zofijka. Krzyknął więc tylko na uspokojenie, że wszystko w porządku, żgnął ostrogami aż zwierzę jękło. Wszyst­kie dzieci Jędry kochał jak własne, tę dziewczynę ubóstwiał. Na samą myśl, że mogło się jej przytrafić jakieś nieszczęście, burzyło się w nim wszystko, rozsadzał gniew, jak duch zemsty migały przed oczyma czerwone płaty. W piersi odezwał się głuchy ból. Stłumił go zaraz, zaklął na cały głos. Gdy jednak wjechał w pusz­czę, zaczął patrzeć przytomniej. Leśna pikada potrafiła być nie­bezpieczna. Zwolnił więc znacznie i wsłuchał się w żabi chór. Hu­czał on teraz tuż obok, za rzeką. Musiał mu przypomnieć coś we­sołego, ożywił się bowiem, wydął policzki i naraz rozdudnił, jak chyba wówczas, gdy jechał nieprzyjacielowi na karku. Żaby umil­kły jak na komendę. Roześmiał się beztrosko, z wielką fantazją przechylił głowę. Gdy odezwały się po chwili, znów je uspokoił i tak przekomarzając się nieustannie, raźnie i hucznie pomykał naprzód.

Skończyło się wreszcie bagnisko, zgęstniała puszcza. Przynaglił konia, lecz równocześnie stał się ogromnie czujny. Niebezpieczeń­stwo czyhało zewsząd. Tu gruby konar wystaje nad ścieżką i łatwo może utrącić głowę, tu pień, tu korzeń, tu gałęzie chwytliwej niapindy...

Oczy zamieniły się w szparki. Ujrzał niespodziewanie na ziemi, wśród traw, przedmiot tak nie pasujący do tego, co żyje w puszczy, że ogarnęło go głębokie zdumienie. Pochylił się i pochwycił go w pędzie.

Niesamowite — spojrzał lękliwie na wszystkie strony. Czyżby Yaci Yatare szykował mi jakiś kawał?... Bardzo on dla nas łaskawy, lecz hultaj. A nuż coś mu strzeli do głowy?...

Poruszył niepewnie ręką, zachrzęścił papier. To mu dodało ducha. Popatrzył uważniej i niepokój znikł z twarzy tak nagle, jak nagle się na niej pojawił.

Nie płosz się, bracie! — pognał sam siebie. — Yaci bożek po­rządny. Wiadomo: dzieci zgubiły; przecież obok jest szopa Jędry. Bardzo musiały śpieszyć się niebożęta!

Wpadł w dobry humor. Miał w ręku ten sam elementarz, z któ­rego przed bitwą nauczał Bartoch, a że nie znał dotychczas tej książki, ściągnął lekko cugle i zaczął przeglądać.

Ciekawe... — zastanowił się głośno. — Zupełnie inna niż te, które czytałem dotychczas. Co tutaj piszą?... — spojrzał uważniej na pierwszą stronę. — „Elementarz dla Polskich Szkół w Brazylii w języku polskim i portugalskim — odczytywał powoli, bo zwisa— i jące gałęzie przesłaniały mu często światło. — Użyteczny także dla każdego Polaka nowo przybyłego tu do tego kraju i chcącego się zapoznać z mową krajową”. Słusznie, bardzo użyteczny. Ktoś na­reszcie poszedł po rozum do głowy i pisze dla Polaków nie tylko po polsku... „Opracował — czytał znów dalej — Hieronim Durski, nauczyciel elementarny w Kuritybie”. No tak, tylko on mógł! wpaść na ten pomysł. Mądry musi być z niego człowiek, jeśli nasz tatulek oddał do niego na naukę własnego wnuka!

Jak każdy Bartoch, czytał dobrze po polsku i portugalsku, to­też i ta książeczka nie miała dla niego tajemnic. Oglądał ją w co­raz większym skupieniu, coraz więcej uznania budziły w nim tekst i rysunki. Aż wreszcie tak pochłonął go jakiś opis, że pochy­lił sie tylko nad grzywą, aby o coś nie zawadzić, i zapomniał o ca­łym świecie.

Koń szedł drobnym truchcikiem, zręcznie wymijał przeszkody często zanikał w cieniu. Naraz gdzieś niedaleko rozległ się ostry trzask. Luis ocknął się w jednej chwili, czujnie nadstawił uszu. Trzask nie powtórzył się więcej. Za to jak ulewa miotana gwałtownym wichrem zwaliły się znów na niego wszelkie dotychczasowe we udręki.

Madonna Santissima! Moja Zofijka!... Ryknął płaczem, a równocześnie gwałtownie popędził konia. —Chryste Panie! Moja Zofijka!...

Rozdudniły się głucho kopyta, coraz ostrzej szeleściły strącane liście. W nocnych pomrukach odwiecznej puszczy zanikała stopniowo bolesna skarga polsko—brazylijskiego Bartocha.



BURZLIWE DNI

I

Już przynajmniej od lat pięćdziesięciu napływali do Brazylii osa­dnicy ze Śląska, z Poznańskiego, z Pomorza, jako pruscy poddani ginęli jednak w obcych rejestrach. Lecz oto w roku 1871 pojawiają się pod Kurytybą opolscy siołkowiczanie. Ludzie energiczni, otrzaskani ze światem, wędrujący dawniej za zarobkiem na „sak­sy” i z flisem nie tylko po całych Niemczech, ale także po Kon­gresówce. Okopali się mocno na swych zagrodach w Pilarzinho, a gdy wsparli ich inni, zaczęli otaczać stolicę Parany wieńcem kwitnących osad i swym uporem, sumienną pracą, gospodarnością i przywiązaniem do ziemi doprowadzili do tego, że wdzięczni Bra­zylijczycy w dowód uznania dla pionierskiego trudu polskiego chłopa nazwali całą okolicę Nową Polonią i urzędowo wprowadzili tę nazwę na mapy.

Tak więc pod Kurytybą ukazała się nareszcie i polska flaga. Brazylijczycy spoglądali na nią z wielką życzliwością, a widząc bły­skawiczny rozwój tych osad, mówili coraz powszechniej o polskim cudzie. Przybywali tu przecież sami prości, jak się zdawało, nie wykształceni chłopi, a jeśli przypadkiem zabłąkał się między nich inteligent, odsuwał się szybko; nie potrafił tej chłopskiej masie otrzymać kroku. Oni bowiem wciąż byli w marszu. Syn nie czekał na schedę po ojcu; obraziłby się, gdyby mu chciano wraz z córką przekazać wiano. Ledwie podrósł — przyłączał się do kupców wę­drownych, budował drogi, jako pastuch strzegł stad bydła na ste­pie, na fazendach od świtu do nocy opalał herwę. Bardzo przy tym oszczędzał. A gdy tylko uciułał trochę grosza, kupował szakrę, karczował puszczę i jak Jędra Bartoch gdzieś z dala od swoich stawiał własną zagrodę.

Rósł wśród Brazylijczyków szacunek. Widzieli różnice. Innym narodowościom pomagał często rodzinny kraj, w razie jakiegoś sporu brały ich natychmiast w obronę ich rządy. Ci polscy chłopi mieli jedynie sztandar. Wdzierali się z nim śmiało w parańską głuszę, znaczyli nim leśne pikady, w razie jego obrazy — rzucali się bez chwili namysłu w największy bój. A przy tym przynieśli z sobą bezcenny skarb: subtelność uczuć. Puszczę podbijali sie­kierą i fojsą; zrozumieniem dla miejscowych zwyczajów, uprzej­mością i uczynnością, umiejętnością przystosowywania się do naj­trudniejszych warunków, pomysłowością, humorem jednali sobie wszędzie serca tubylców. Zadziwiali także ogładą. Mimo że prawie wcale nie było między nimi nauczycieli, czytać i pisać potrafił każ­dy, każdy także potrafił przekazać wiedzę. Gdy miał jakąś ksią­żeczkę pod ręką — przy niej zasadzał dzieci. Gdy jej nie było, się­gał jak pod pruskim zaborem po książeczkę do nabożeństwa i na niej kształcił swoje pociechy.

Nic więc dziwnego, że na widok tych hartownych, pionierskich dusz, wyróżniających się zdecydowanie spośród licznych narodo­wości, jakie zasiedlały Paranę, ogarniał Brazylijczyków coraz większy entuzjazm. Wyładowywał się na zebraniach i manifesta­cjach, w prasie, wreszcie w sposób odważny i ujmujący znalazł się w dokumencie. Prezydent Parany zwraca się do całego polskiego narodu. Komu tam, w Europie, jest źle pod rządami zaborców, niech się przenosi na drugą półkulę. Przecież tutaj jest Nowa Polska! Wolny kraj, w którym można rozwijać swobodnie biało—czer­wony sztandar, prowadzić szkoły, mówić otwarcie o swej historii roztrząsać przyszłość.

Odezwa wraz z listami do rodzin przemknęła do zaboru pruskie­go i do Galicji, powoli, lecz nieustannie zaczęła przesączać się stamtąd do Kongresówki. I właśnie tam znalazła niespodziewanie największy oddźwięk. Pamiętająca jeszcze dobrze czasy pańszczyzny wieś — zacofana, coraz bardziej grzęznąca w nędzy, poniewie­rana przez swoich i obcych zbuntowała się wreszcie i gdy po upadku cesarstwa Brazylia otworzyła szeroko bramy dla emigracji wydało się nagle, że z Królestwa Kongresowego zniknie zupeł­nie chłop. Dzień i noc, tysiące za tysiącami porzucały ubogie ro­dzinne progi i niepomne na ostrzeżenia, na groźby dworów, na klątwy z ambon, na bagnety zagradzającego im drogi wojska i ko­zackie nahajki pędziły naprzód po dalekie szczęście w Brazylii.

Bolesna to była droga. Gdy przybywali ci dawni osadnicy, łatwo było zająć się nimi; grupy nie były zbyt liczne, plan podróży wiadomy z góry. Teraz walił ogromny tłum. Tarzał się na statkach we własnym brudzie, za namową różnej międzynarodowej hołoty tracił ostatnie grosze, miesiącami wyczekiwał w barakach na przy­dział szakry, padał z chorób i wycieńczenia. Słabszy próbował się cofnąć; niekiedy uciekał, gdzie oczy poniosą, wpadając w jeszcze większą udrękę. Większość jednak wytrwała. A gdy raz dorwała się do własnego gruntu, zaparła się na nim mocno i już po pierw­szych zbiorach zaczynała spoglądać jaśniej. Prawda: straszna była ta podróż. Ale też prawda, że ta ziemia potrafiła stokrotnie nagro­dzić mękę...

Chłop więc wzdychał jeszcze, coś tam zganił od czasu do czasu i zaklął, niekiedy zapłakał nawet na wspomnienie pochowanych po drodze dzieci. Na swoim nabierał jednak szybko śmiałości. Co początkowo napełniało go grozą, przestało trwożyć. Choćby ta puszcza. Drzewa rzeczywiście olbrzymie; niektóre tak twarde, że pęka przy uderzeniu hartowna stal. Ale one rosną z rzadka, mię­dzy nimi zaś groźny na pierwszy rzut oka, lecz miękki gąszcz, na który wystarczy fojsa. No i piniory... Cudowne drzewo! Wystar­czy siekiera i klin, aby bez piły otrzymać z niego równiutkie des­ki. Już stanął z nich dom, już chlewik i przybudówki, już...

Chłop przyjrzał się sumiennie swojej robocie, przypomniał so­bie, że ma tutaj pięćdziesiąt morgów i piękny las, i wyprostował przygarbione dotychczas plecy, aby więcej ich nie pochylić. Tam, w Starym Kraju, wytresowano go jak pudla, nieustannie musiał się zginać w pokornym ukłonie, za byle co bito go w gębę, byle chłystek w krawacie okazywał „chamowi” głęboką pogardę. Gdy tam do niego się zwracano, słowo „pan” nie przeszło nikomu przez usta. Tutaj każdy był panem. Po drodze zdążył się przyjrzeć nieźle miejscowym stosunkom, widział tysiące Brazylijczyków. Wiedział więc także, że gdyby ktoś nie nazwał go „senhorem”, powinien się o to obrazić. Gdyby go nie przeproszono, mógł nawet bić i mógł zabić. Tam zgniłby za to w więzieniu; tu zyska tylko większy sza­cunek, bo to sprawa honoru. I takie jest tutaj prawo!

Chłop rozważył to wszystko dokładnie i z fantazją podkręcił wą­sa. Dotychczas nie skorzystał jeszcze z tego prawa, jeszcze tkwiły w nim dawne obawy. Odtąd postanowił się mieć na baczności i w razie potrzeby wystąpić hardo. Wraz z tą decyzją odzyskał na­reszcie człowieczą godność. Zyskał także podwójną siłę i lekkość ducha. Co było za nim, przestało być ważne; jak w cudny miraż wpatrzył się w zarysowującą się coraz wyraźniej przed jego oczy­ma świetlaną przyszłość. Nie były to majaki, tym razem był tego pewien. Miał dziś tyle ziemi, że mógł się na niej rozpychać; od nie­go tylko zależało, aby ten bór potężny przemienić w uprawne pola. Miał również gotowy wzorzec. Szedł przecież przez Nową Polonię, dokładnie oglądał tam gospodarki, z ust Ślązaków, Pomorzan, ga­licyjskich Mazurów spod Jasła i Gorlic przyjmował jak świętość każde fachowe słowo. A teraz zagrała w nim jeszcze ambicja. Niech wiedzą tamci, że co oni potrafią, potrafi też chłop nadwi­ślański. I że chociaż wyszedł on z większej nędzy, jego zagroda też wkrótce rozbłyśnie jak cacko!...

Tak snuł marzenia ten nowy osadnik — chłop z Kongresówki — a równocześnie od świtu do nocy, mocno i dźwięcznie biły wszę­dzie siekiery. Słychać je było koło Palmeiry i w Agua Branca, nad rzeką Igłasu i nad Rio Negro, w Barrafeira i w Sao Matheus, się­gały nawet pod Srebrny Potok, nie brakło ich hen na południu, wokół Luceny. A jeszcze szerzej roznosiła się polska mowa. Z gru­pami cieśli i traczy biegła daleko na zachód, gdzie zachwyceni schludnymi zabudowaniami osadników kabokle i fazenderzy po­stanowili wystawić sobie „polskie domy” na miejscu dotychcza­sowych lepianek. W najbardziej zapadłych kątach odzywała się niespodziewanie głosami dzieci, ożywiała leśne pikady, mknęła po stepie na skrzydłach pieśni. I chociaż upłynęły dopiero trzy lata od pierwszego uderzenia o brzegi Parany tej potężnej fali emigra­cyjnej znad Wisły, już się zaczynało wydawać, że w tym huku sie­kier i polskim gwarze wcześniej czy później znikną wszelkie inne odgłosy.

Senhor Lemes, kupiec wędrowny, był o tym przekonany naj­mocniej. Od lat zaglądał do najdalszych okolic, toteż widział wię­cej od innych i może lepiej rozumiał przemiany. Nie przejmował się tym specjalnie. Dawniej maszerował kilometrami nie napoty­kając żywego ducha, niejednokrotnie trzeba było nocować pod go­łym niebem. Dziś nie miał takich kłopotów. Nawet tam w głębi puszczy, z której się właśnie wychylił, trafiał często na samotne osiedla i jeszcze przed godziną żegnały go bijące zaciekle w drze­wa siekiery. Teraz znów, jakby na powitanie, odezwały się przed nim inne i przybierając ciągle na sile zwiastowały w sposób nie­omylny istnienie wielkiego, polskiego osiedla.

Senhor Lemes uśmiechnął się do swych myśli. Lubił ten huk i tych ludzi, którzy z taką zawziętością zwalali odwieczną pusz­czę. Z tymi nowymi handlował jeszcze niewiele, gdyż dopiero znajdowali się na dorobku, lecz za to był pewien, że za dziesięć lat też ich tutaj zastanie. Przed nimi osiedlili się w okolicy Hiszpa­panie, Włosi, Niemcy, Francuzi. Dziś pozostały po nich jedynie ślady. A o tych wiedział, że jak raz gdzieś wejdą, tak trwają cią­gle i z dnia na dzień powiększają swe posiadłości.

Myśli pierzchły. Pikada przemieniła się w dróżkę, bo bokach zarysowały się wdzięcznie, już oczyszczone z gęstego podszycia, piniory.

Chico, Rio Claro! — krzyknął wesoło do jadącego na czele długiej kolumny mułów młodego człowieka. — Ogarnij się trochę. Ładnych dziewcząt tu nie brakuje, a z ciebie przecież chłopak galanty.

Był rdzennym Brazylijczykiem, więc przemawiał po portugal­sku, często jednak wtrącał i polskie słowa. Niejednego nauczył go ten właśnie Franciszek Bielik, doskonały pomocnik, sporo pod­chwycił u osadników. A gdy był w wyjątkowo dobrym humorze, potrafił nawet układać zdania.

Nacisnął konia ostrogami, wyminął bokiem muły i znalazł się także na czele.

Jak do tej pory, wszystko szczęśliwie — rzekł raźnie. — Zostawimy tu bagaż i w kilka mułów wyskoczymy nad Srebrny Potok. Cieszysz się, hultaju? — rubasznie poklepał Bielika po Plecach. — Wiadomo, tam dobrze karmią. A i za Zofijką chyba już zatęskniłeś. Słyszę nieraz, jak wzdychasz po nocach.

Roześmiał się, chłopak bowiem zaczerwienił się jak żak schwy­tany na gorącym uczynku, lecz zaraz na co innego zwrócił uwagę. Puszcza urwała się nagle. Na niewielkiej polanie stała obszerna wenda, a przy niej kręciło się sporo wojska.

Hm, niedobrze — mruknął. — Więc naprawdę rewolucja. Jeśli tu jest tylu żołnierzy, powstańcy muszą być blisko... Odpro­wadź na bok muły i chwilowo nie zdejmuj juków. Kto wie, czy nie trzeba będzie uciekać.

Zeskoczył z konia, a Bielik wprowadził całą karawanę na tyły wendy. Gdy się z tym uporał, miał zamiar wejść także do środka, lecz niespodziewanie rozległ się głośny lament i dały się słyszeć polskie słowa tak pełne skargi, że serce mu skoczyło do gardła. Jak podcięty biczem, wybiegł na trakt. Ujrzał frachtową karosę, a w niej kilku osadników ze swym skromnym dobytkiem. Widział ją już przedtem i nie zwrócił specjalnie uwagi, chociaż bowiem ta wielka fala emigracyjna z lat dziewięćdziesiątych przeminęła dawno, wąski jej strumyk sączył się ciągle i takie wędrowne grupki można było napotkać na każdej drodze. W tej chwili jed­nak nie wyglądało to naturalnie. Karosa była gotowa do odjazdu; zewsząd jednak otaczało ją wojsko i bezceremonialnie wyciągało ze środka mężczyzn.

Czego od nich chcecie? — Bielik przypadł do stojącego z bo­ku wachmistrza. — Zrobili coś złego?

Nie. Chcą tylko uciec z Rio Claro, a nam nie wolno wypusz­czać nikogo.

Pytał ich pan, co za jedni?

A po co? Słowa przecież nie mówią po portugalsku. — Więc ja posłużę wam za tłumacza.

Okazało się, że trzy rodziny znalazły się tu tylko przejazdem. Udawały się do Luceny, gdzie miały otrzymać ziemię. Dokumenty wydano im w Kurytybie. Czwarty natomiast emigrant przybył przed miesiącem i miał się tu osiedlić na stałe, lecz że nie wymie­rzono mu jeszcze działki, postanowił zabrać się z nimi.

Wymordują nas tutaj wszystkich! — zaniósł się nagle szlo­chem. — Straszna jest ta Brazylia. Miałem czworo dzieci, dzisiaj zostało dwoje. Pięć razy dawano mi szakrę, lecz wciąż jej nie mam. A z dnia na dzień jest gorzej. Rano wpadli jacyś powstańcy. Próbowali rabować, zabierać ludzi do wojska. Na szczęście nasi ich przepędzili. A teraz znów ci. Podobno rządowcy, a biją. I za co ? Że chcemy jechać? Przecież nam wolno!

Nazywał się Balcer. Bielik przyglądał mu się uważnie. Miody to jeszcze był człowiek, lecz wynędzniały, strwożony i tak prze­żarty wewnętrzną męką, że aż żal chwytał za serce, gdy się na niego patrzyło.

A nie lepiej pozostać na miejscu? — zapytał cicho. — Jeszcze tydzień czy dwa i dostanie pan szakrę. A ziemia tu doskonała.

Ani godziny dłużej! Mam dość tego piekła. Jeśli dziś mnie nawet puszczą, dobiją jutro. A moje dzieci...

Bielik nie słuchał. Opowiedział wachmistrzowi o wszystkim, pokazał mu dokumenty i stwierdził, że przecież podróżować im wolno.

Nie wolno! — wachmistrz przybrał naraz służbistą minę. — Rozkaz to rozkaz!

Ech, czyżby zmieniły się w Brazylii porządki?...

Nie twoja sprawa! Milcz, bo i ciebie każę przyłączyć do nich!

Bielik spąsowiał i sięgnął odruchowo do rewolweru, lecz zdaw­szy sobie sprawę, że w tej żołnierskiej masie niewiele zdziała, skierował się w stronę wendy. Właśnie wyszedł z niej jakiś oficer. Poinformował go zwięźle o zajściu i niewłaściwym zachowaniu żołnierzy i ku swemu miłemu zdziwieniu z miejsca spotkał się z życzliwością. Oficer podszedł do karosy i kazał jechać.

Balcer, Balcer! — z wnętrza dały się słyszeć niespokojne okrzyki. — Wsiadajże! Przecież i ty możesz jechać.

A on blady jak płótno, ciągle jeszcze niepewny losu, nie rozu­miejący słowa z tego, co mówił oficer, stał nadal między żołnie­rzami i nie śmiał poruszyć nogą. Dopiero gdy Bielik wyjaśnił mu sytuację, wskoczył do karosy, a woźnica natychmiast popędził muły.

Toś ty taki ważny? — wachmistrz wściekły, że zmieniono jego rozkazy, próbował wyładować złość w kpiącym tonie i złoś­liwych docinkach. — Ledwie smarkacz odrósł od ziemi, a już zaczyna zadzierać nosa. Do oficerów chodzi na skargę! Przypiął sobie do boku rewolwer i fakon i udaje zucha — jakiś usłużny żołnierz poparł natychmiast tym samym tonem swego zwierzchnika. — A wiesz chociaż, jak tym należy obracać?

Kpin przybywało, wszyscy wybuchli śmiechem. Bielik objął ich gniewnym spojrzeniem, lecz raz jeszcze się pohamował. Za­miast odpowiedzieć na te zaczepki, podbiegł do oddalającego się oficera.

Obrazili mnie dwaj pańscy żołnierze — poinformował go nad podziw spokojnie. — Gdyby nie byli na służbie, wiedziałbym co mam robić. A tak muszę pana poprosić o zezwolenie na poje­dynek.

Na pojedynek?... — oficer objął go rozbawionym spojrze­niem — Hm, jeśli pana jednak obrażono — spoważniał nagle — nie mogę odmówić prośbie. Oczywiście nie na rewolwery, bo wte­dy o śmierć nie jest trudno. Więc na fakony. Uprzedzam, że z wachmistrza jest tęgi rębacz.

Nie szkodzi. Obraził mnie, muszę się bić.

Słusznie. Do pierwszej krwi. Z którym pan zacznie naj­pierw?

Z oboma naraz. Mam mało czasu.

Wśród otaczających ich żołnierzy zrodził się cichy, pochwalny szum. Zaimponowała wszystkim ta hardość i pewność siebie, toteż na niejednej twarzy ukazała się szczera sympatia, a nawet tros­ka, nikt bowiem nie wątpił, że zwycięstwo nie będzie przy nim. Kiedy jednak stanęli do walki, widzów zaczęło ogarniać coraz większe zdumienie. Bielik bronił się świetnie. A gdy on wreszcie uderzył, wydało się nagle, że między jego przeciwnikami roz­błyska co chwila iskra. Fakon skakał jak żywy. Mógł nieraz skaleczyć, mógł odciąć rękę, odrąbać głowę. Ale Bielik czuwał nad nim starannie i tylko płazował. Bił za to tak sumiennie i moc­no, że wreszcie obaj, jak na komendę, odskoczyli od niego i zaczęli uciekać.

Dobrze się pan spisał — oficer z rozbawienia poklepał zwy­cięzcę po plecach. — Niełatwo im będzie utrzymać się dzisiaj w siodle. Słyszałem, że polska konnica była najlepsza na świecie, a teraz sam to mogę potwierdzić. Zastanawiam się tylko, gdzie pan sie nauczył tej sztuki? Chyba z kraju wyjechał pan jako dziecko?

Tak. Ale i tu można się dużo nauczyć. Człowiek włóczy się z Lemesem po całej Paranie od lat, więc chwyta, co pożyteczne.

Weszli do wendy. Nie czuło sie w niej tego pogodnego zazwyczaj nastroju, kiedy to osadnicy przy szklance piwa albo kasziasu robią zakupy i przekazują sobie różne nowinki. Dziś było ich zaledwie dwóch. Obok stało kilku oficerów, a rozmowa, jaką pro­wadzono, wyglądała najwyraźniej na sprzeczkę.

Co się właściwie dzieje? — Bielik przysunął się do Lemes, który przy ladzie gawędził cicho z wendzistą. — Tam zatrzy­mują ludzi i grożą karabinami. Tu pan Kamieński, zawsze taki opanowany, podnosi głos...

Wpatrzył się w jednego z osadników, który właśnie powoli wprawdzie, ale poprawnie coś wyjaśniał po portugalsku. Jak na innych koloniach, tak i tutaj znał wszystkich, a o Kamieńskim wiedział nawet więcej niż niejeden z miejscowych ludzi. Był to zdolny stolarz, a przedtem oficer armii austriackiej, który przy­łączył się do emigrantów, wraz z nimi osiadł na emigranckiej działce, ciął puszczę jak oni i jak oni znosił wraz z rodziną te same trudy. Brazylijczycy bardzo go szanowali, lecz nie mogli zrozumieć, dlaczego nie stara się o jakąś dobrą posadę. Natomiast chłopi, z którymi od początku dzielił najgorszy los i których traktował zawsze jak równych, wpatrywali się w niego jak w tęczę.

Pobór wojskowy — wyjaśnił szeptem wendzista. — Senhor Kamieński tłumaczy im od godziny, że służba wojskowa obowią­zuje tych tylko, którzy się urodzili w Brazylii, a takich tu nie ma. A oni wciąż w kółko: kto zdolny do noszenia broni, ten pójdzie z nami. Zupełne bezprawie.

I to rządowcy! — syknął ze złością Lemes. — Chcą wyko­rzystać Polaków, bo wiedzą, że nikt sie za nimi nie ujmie. Skandal!

Wzburzył się, wzburzył się także wendzista. A tam spór za­ostrzał się coraz bardziej.

Więc to pańskie ostatnie słowo? — jeden z oficerów przy­brał nagle groźną postawę. — Twierdzi pan, że nikt z was nie Pójdzie do wojska?

Kamieński popatrzył na niego bacznie.

Na takie pytanie każdy musi odpowiedzieć za siebie — rzekł Pojednawczo. — Powoływałem się dotychczas na prawo, gdyż taki był mój obowiązek. A teraz zwołamy ludzi i pan sam ich o to zapyta.

Oficer, widząc tę ochotę do zgody, uśmiechnął się mile i już najlepszej komitywie zaczęli omawiać czas i miejsce spotkania. Bielik nie interesował się szczegółami. Korzystając z okazji, wymknął się nieznacznie na dziedziniec, zdjął juki z mułów, a potem zajął się końmi. Gdy zjawił się Lemes, wszystko tak wyglądało, jakby mieli zamiar pozostać tutaj przynajmniej do jutra.

Co to ma znaczyć? — starego na ten widok poniosła złość,

Ruszamy natychmiast dalej!

Nie ruszymy, patrao — Bielik przyjął to obojętnie. — Czy pan sądzi, że osadnicy dadzą się poprowadzić jak barany na rzeź?

No, nie...

Na pewno nie. Zaraz zacznie się wojna. A jeśli wojna, muszą tutaj pozostać.

A ty do czego jesteś potrzebny?

Bielik poczerwieniał, jakby go obrażono śmiertelnie.

Za kogo mnie pan ma? — rzekł ostro. — Mam uciekać, gdy naszych biją? Nie polska moda!

Odwrócił się na pięcie i ruszył naprzód. Lemes jednym skokiem znalazł się przed nim.

Poczekaj, wariacie — przemówił ciepło. — Zrozumiałe: swoich nie możesz opuszczać w biedzie... Ale co ja mam robić?

zirytował się znowu. — Sam przecież nie mogę jechać z takim dobytkiem!

Chwycił go za rękaw, bo Bielik chciał znów ruszyć w drogę.

Oszalałeś? — warknął gniewnie. — Z czym tam biegniesz? Z tą swoją nędzną pukawką? Bierz mój rewolwer! Jeśli wrócisz cały, jest twój. A, łotry przeklęte!... Prawa już nie szanują. Co to za rząd?... Pamiętaj tylko — przygroził palcem — że ja jestem twoim patronem i ja cię uczyłem strzelać. Szanuj więc swój honor i mój, abym nie potrzebował się za ciebie rumienić. Zapowiadam ci uroczyście: jeśli zmarnujesz proch niepotrzebnie, wyrzucę na pysk!

Bielik odszedł, on zaś burzył się nadal w sobie i gdyby nie trzeba było pilnować mułów, też chyba by ruszył osadnikom na pomoc. Robiło się coraz goręcej. Zaklął więc jeszcze kilka razy, usiadł w cieniu i odtąd obserwował tylko uważnie wendę. W dwie go­dziny później pojawił się znowu Kamieński i odjechał wkrótce z całym oddziałem. Dokoła zrobiło się cicho i pusto. Lemes nasłuchiwał uważnie. Gdzieś w głębi lasu niespodziewanie rozległ się huk.

Zaczęło się — na zewnątrz wybiegł podniecony wendzista. — No teraz będzie tu piekło! Nasi nie lubią, gdy ktoś podsuwa im pod oczy rewolwer.

Milczeli przez pewien czas. Po. pierwszych strzałach zapadła znowu zupełna cisza.

.— Widocznie próbują się porozumieć — odezwał się Lemes. — Niech gadają. Zawsze to lepsze od kul.

A tam rzeczywiście próbowano nawiązać pokojowe rozmowy. Kamieński dotrzymał słowa i zgromadził osadników w umówionym miejscu, lecz bardzo poważnie zmieniła się sytuacja. W wendzie, gdy zawiodły argumenty, poczuł się bezradny wobec przemożnej siły. Teraz miał mocne zaplecze. Kilkuset chłopa siedziało bezpie­cznie w wykonanym dokładnie według wojskowych przepisów strzeleckim rowie, tyłów strzegły dodatkowo gęste zarośla i kłody drewna. A nad okopem powiewała wysoko biało—czerwona flaga.

Rozwiał się dym. Pułkownik, dowiedziawszy się przed chwilą o stanowczej odmowie, w przystępie gniewu kazał dać ognia, lecz z okopu odpowiedział jedynie śmiech. Przypadł do Kamieńskiego, który nadal znajdował się wśród żołnierzy.

Pan mi za to odpowie! Brać go!

Ostrożnie, panie pułkowniku... Jeśli ktoś mnie dotknie, pierw­sza kula ugodzi w pana. Taki jest rozkaz. Radzę więc odejść z woj­skiem spokojnie i nie łamać prawa panującego w Brazylii.

Kamieński ruszył do swoich. Szedł bez pośpiechu, równo i zama­szyście odmierzał kroki. I dopiero gdy znalazł się na okopie, od­wrócił głowę.

Widocznie nie spotykał się pan z nami dotychczas — rzekł chłodno — i dlatego o wielu rzeczach pan nie wie. Chcę więc prze­strzec życzliwie. Gdy na pozycji bojowej Polak wywiesza swój sztandar narodowy, lepiej go nie zaczepiać. Zginąć na niej może. Na pewno się jednak nie podda.

Pułkownik zmiął w ustach jakieś przekleństwo. Pewny siebie

i dufny w siłę wysforował się przedtem naprzód, toteż teraz wi­doczny był jak na dłoni i zdawał sobie sprawę, że z tej odległości żadna kula nie chybi. Zawrócił więc konia i cofnął oddział. W okopie rozległ sie cichy gwar, jakby zbiorowe westchnienie ulgi. Każ­dy był zdecydowany na wszystko, ale nikt nie wątpił, że w razie starcia dojdzie do ciężkich strat. Większość miała w ręku jedynie siekiery i fojsy, niewielu strzelby. A i nieprzyjaciel musiał się zorientować w tej ich słabości, zatrzymał się bowiem wkrótce, ukrył starannie między drzewami i niespodziewanie rozpoczął atak. Przodem szła tyralierą spieszona konnica i, strzelając gęsto, podsuwała się szybko. W głębi czaiła się kawaleria.

Nie strzelać bez rozkazu! — obwieścił donośnie Kamieński. — Dopuścić blisko!

Bielik obserwował w napięciu. Nie czuł strachu. W nieustannej włóczędze rzeczywiście nauczył się dużo i nieraz musiał z naraże­niem życia bronić dobytku Lemesa, w takiej jednak sytuacji zna­lazł się po raz pierwszy. Miał przecież naprzeciw wojsko. Przemy­kały od pnia do pnia barwne mundury, migały coraz wyraźniej ciemne i jasne twarze, widać było błyszczące gorączką oczy. Czuł, że już mógłby w nie trafić, ścisnął mocniej rewolwer. Naraz coś go zmroziło. Skupił się w sobie, jego wyczulone zmysły pochwyciły gdzieś poza plecami jakąś tajemną grozę. Odwrócił raptownie gło­wę i zmartwiał. Z boku, gdzie przygotowany na zagrodę budulec stanowił mocną zaporę, wśród stosów drewna była tylko jedna je­dyna luka. I właśnie w tę lukę wjeżdżał gotowy do ataku, konny oddziałek...

Nieprzyjaciel wzmocnił ogień. Bielik krzyknął ostrzegawczo, lecz głos jego zaginął w rosnącym huku. Przeskoczył na drugą strone okopu, pociągnął spust. Kamieński wściekł się w pierwszej chwili na to nieposzanowanie jego rozkazów, ale dostrzegł nareszcie wroga.

Kompania...

Załamał się nagle jego potężny głos. Ujrzał przed sobą coś, co mogło się wydać cudem. Oddziałek leciał już całym pędem na okop. Ale oto zmienia się obraz. Za jego plecami wyrasta niespodziewa­nie mąż zbudowany potężnie, wywracający dziko białkami na tle czarnej zupełnie twarzy, posępny jak samo piekło i z rykiem stra­szliwym uderza na niego z tyłu, rąbie fakonem, strzela i znosi jeźdźców z siodeł jakby zdmuchiwał świeczki.

Oddziałek pryska, skacze przez rów. Zrywa się tyraliera, słychać wszędzie paniczny krzyk.

Kompaniami — Kamieński chwyta w lot wspaniałą okazję — do ataku... marsz!

Sam wyskakuje, rzuca się Bielik, zwartą masą pędzi naprzód kilkuset chłopa. Nieprzyjaciel jednak jest jeszcze szybszy. Dopada szczęśliwie koni i mknie jak wicher, poganiany zaciekłym wyciem i od czasu do czasu kulami.

,— No, nieprędko chyba powrócą — tłum, rozbawiony tym nie­oczekiwanym popłochem, wraca powoli na dawne miejsce. — Gdy się ruszyliśmy, ani jeden nie strzelił. I w takim wojsku — odzywa się nagle gniew — każą nam walczyć!

A widzieliście tego czarnucha, który im jechał na karku? — dał się słyszeć jakiś przejęty głos. — Kto to właściwie był? Diabeł czy anioł?...

Chyba anioł, choć czarny. Pomógł niemało. Gdyby ci z tyłu zdążyli nas dopaść w szyku, niejedna głowa by spadła. A i innym napędził niemało strachu.

W dali rozległ się tętent konia. Nie przejęli się tym specjalnie, nadjeżdżał bowiem samotny jeździec, ale gdy go wreszcie ujrzano, zapadła kompletna cisza. Że to był ten sam, który tak niespodzie­wanie zamącił, w to nikt nie mógł wątpić. Teraz jednak wyglądał licho. Głowa mu zwisła bezradnie, opadły ręce, w twarzy nic nie było z dzikości.

Chyba ranny — ktoś westchnął. — A może się tylko zmęczył. Sumiennie przecież łoił im skórę.

Skupiły się na nim czujnie wszystkie spojrzenia. A on, jakby nie widząc nic, podjechał pod sam okop i dopiero wtedy uniósł po­woli głowę.

A gdzie pułkownik Frontes? — przemówił po portugalsku. — Nie zauważyliście, dokąd uciekał?

Licho go wie — odrzekł Kamieński. — Tak się zmieszali, że trudno było kogoś rozeznać.

Prawda — czarny mąż melancholijnie pokiwał głową. — Kogo zdążyłem dopaść, tłukłem po grzbiecie, aby pokazał twarz. Nie udało mi się jednak przebić do czoła. Koń za bardzo zdrożony.

Dużo pan ich położył?

I, chyba ani jednego. Przedwczoraj wybiliśmy połowę tego oddziału, toteż zrobiło mi się ich żal. Ale nieprzytomnych pewnie znajdziecie sporo. Zajmijcie się nimi, bo ja nie mam czasu. Muszę szukać dalej tamtego łotra...

Jeździec zmarkotniał bardziej, skinął ręką na pożegnanie i za­wrócił, chcąc ruszyć dalej, lecz Kamieński przytrzymał konia.

Nie jestem pewien, czy się nie przesłyszałem — przemówił z namysłem. — Nazwał pan tego pułkownika Frontesem?

Bo to Frontes!

Chyba się pan myli. Rozmawiałem z nim długo w wendzie i wymienił tam zupełnie inne nazwisko. Słyszałem je zresztą daw­niej. Rząd rzeczywiście zlecił mu pobór rekruta. Nie może...

Kamieński urwał w pół zdania i znieruchomiał. Czarny mąż bo­wiem wyprostował się naraz tak energicznie i przyjął tak imponu­jącą postawę, jak wówczas, gdy pędził w bój.

Jak to? — wykrzyknął wzburzony. — Te wojska należały do rządu?

Ano, do rządu...

Madonna Santissima! — jeździec w wielkiej rozpaczy ścisnął rękami skronie. — Gdzie ja właściwie jestem?... Goniłem przecież Frontesa! Jemu wypowiedziałem wojnę, a nie rządowi!

Kamieński zaniepokoił się. W tych okrzykach odkrył nie tylko zamęt, ale i jakąś zapiekłą ranę, toteż zląkł się, że po szczegóło­wych wyjaśnieniach może dojść do jakiegoś wybuchu.

Łatwo było ich poznać — bąknął. — Mieli przecież mundury.

I powstańcy mogli je mieć, jeśli udało się im zdobyć wojsko­we zapasy lub jeńców!

No cóż... Oddał nam pan wielką przysługę i szczerze jesteśmy wdzięczni. O pomoc jednak nie prosiliśmy. Czyżby do nas miał pan żal o swą pomyłkę?...

Kamieński popadł w zakłopotanie. Jeździec przyjrzał mu się uważnie, westchnął i nabrał wielkiej godności.

Nie mam — odrzekł wspaniałomyślnie. — Co innego Fron­tes, wy co innego. Rządowi wprawdzie nie wypowiedziałem wojny, gdyż dotąd mnie nie obraził, lecz i tak uderzyłbym na tych drapichrustów. Przecież wywiesiliście tutaj biało—czerwoną flagę!

Hm... Pan wie, co ona oznacza?

Jeździec popatrzył na niego z góry, a potem przeniósł oczy na osadników. Ciągle milczeli. To go zastanowiło. Zmarszczył brwi i przez chwilę bił się z jakimiś myślami.

Cóż wy, pieruny — z portugalszczyzny przeszedł niespodzie­wanie na śląską gwarę i tak wygarnął, jakby się śmiertelnie obra­ził — swojego nie poznajecie? Dla zabawy nadstawiałbym za was karku? Ludwik Bartoch jestem. Znad Srebrnego Potoku!

II

Gdy minęło pierwsze oszołomienie, gwar powstał wielki i zaraz zwyczajem nabytym w Brazylii rozhuczały się wiwaty i bra­wa. Imię Bartochów było tu sławne. Przyświecało im już w Kurytybie, jak światło przewodnie prowadziło później poprzez Paranę, w najcięższych chwilach trudnych początków potrafiło im dodać ducha. Było przykładem i hasłem, wzmagało upór. Wiedziano, bo­wiem, że gdzieś jeszcze głębiej w puszczy powiewa dumnie biało—czerwony sztandar i to od dawnych czasów, gdy im nie śniło się nawet, że znajdą się kiedyś w Brazylii.

A Luis, wyczuwszy ten nastrój pełen podniecenia, podziwu i ser­deczności i zachęcany wciąż pytaniami, rozwiódł się szeroko nad Srebrnym Potokiem, nad jego urokami, nad ostatnią bitwą, nad ciężkimi stratami powstańców. Kiedy jednak doszedł do celu swo­jej wędrówki, zgrzytnął zębami. Nie powiodło mu się. Obliczył wszystko dobrze, powinien był nad ranem dogonić wroga. Ale nie­przyjaciel przekonany widocznie, że nadal go ściga jakaś ogromna siła, zaszył się głębiej w puszczę, szedł manowcami, kluczył, a gdy w końcu udało się wpaść znowu na jego trop, okazało się, że to wojska rządowe...

A jednak nie mogłem się omylić! — stwierdził Luis stanow­czo, ruszając w stronę wendy. — Znam się na śladach jak rzadko kto. Ci hultaje musieli tu być!

I byli — przyznał Kamieński. — Przegnaliśmy ich rano, gdyż także chcieli zabrać nam ludzi, lecz dokąd uciekli — nie wiem. Koń pański, jak widzę, jest bardzo zdrożony, a i pan potrzebuje niewątpliwie wypoczynku. Coś więc zjemy teraz i przy obiedzie zastanowimy się wspólnie. Ścigać przecież na ślepo nie warto.

Nie warto...

Bielik wlókł się za nimi jak z krzyża zdjęty, a gdy znaleźli się w wendzie, zaszył się w kąt i objął rękami skronie. Był wstrząśnię­ty do głębi straszliwą wieścią. Lemes podpatrzył dobrze. Zofijka rzeczywiście zajmowała w jego myślach poczesne miejsce. W czasie podróży liczył dni i godziny, jakie dzielą go od spotkania, a że — jak mu się wydawało — ona również darzyła go życzliwo­ścią, snuł często w duchu ciche, pełne szczęścia marzenia. Teraz czuł się jak znużony śmiertelnie wędrowiec na skraju przepaści. Nad Srebrny Potok nie ma już po co jechać. A ją ktoś wiedzie w niewiadomym kierunku. Ktoś może...

Radzę więc najpierw udać się do Mateusza — słowa Kamień­skiego, jak przez sen, dotarły nareszcie do jego uszu. — Że ten od­dział przedziera się do powstańców, to niewątpliwe, a gdzieś tam w okolicy odbywa się koncentracja. W Mateuszu wiedzą o niej na pewno. Tam też próbowano poboru, też się oparli. A że w takiej sytuacji można spodziewać się wojska, komunikują się już, jak do­szły mnie wieści, z rewolucją, aby w razie potrzeby wystąpić razem.

Najlepiej do Mateusza — poparł go Lemes. — Mam tam wielu oddanych przyjaciół. Powiedzą nam wszystko i ułatwią, co trzeba.

Luis, rozważywszy sumiennie sprawę, doszedł do wniosku, że nic na tym nie straci, a może zyskać, i w godzinę później ruszyli w dro­gę. Kupiec był zachwycony jego decyzją. O tym, żeby handlować dalej, nie mogło być mowy, toteż myślał jedynie jak wydostać się z matni i taki dzielny człowiek bardzo był mu w tej chwili po­trzebny do towarzystwa. Czuł coś złego w powietrzu, jego zdaniem lada chwila powinien w tej okolicy nastąpić wybuch. Rozglądał się więc czujnie i dopiero gdy stuk siekier znów odezwał się przed nim, odetchnął z ulgą. Dobijali do Sao Matheo, zwanego krótko Mateuszem przez osadników. Przed czterema laty wycinał tu pierwsze pikady i wymierzał szakry dla stu dwudziestu hiszpań­skich rodzin polski geometra Sebastian Woś—Zaporski. Dzisiaj po Hiszpanach prawie wcale nie było śladu. Na ich miejsce weszli Kongresowiacy, rozepchnęli się szeroko na czterech liniach, coraz sumienniej zmiatali puszczę. Była to obecnie duża osada, mająca dla Lemesa szczególny urok. Znajdował się tu port nad Igłasu, z którego nietrudno było odesłać towar. Musiał się go pozbyć jak najszybciej, aby nie tracić majątku i mieć wolne ręce. A z mułami bez juków chyba uda się jeszcze uskoczyć pod Kurytybę...

Przemknęli szerokim traktem wśród zabudowań, minęli łąkę, wyjechali na wzgórze. Przed ich oczyma ukazały się schludne dom­ki nadrzecznego osiedla, które było sercem tej rozległej kolonii, sie­dzibą urzędów, miasteczkiem. Ruch na ulicach był spory. Lemes obserwował bystro twarze, nasłuchiwał, niespokojnie kręcił się w siodle, a gdy ujrzał wreszcie nad jedną z wend biało—czerwoną flagę, skręcił raptownie i na czele całej karawany zajechał na tyły domostwa.

Co za niespodzianka! — wybiegł mu naprzeciw rozpromie­niony gospodarz. — A pana co do nas przygnało tak wcześnie?

Bieda, przyjacielu. Zrobiło się za gorąco i nie mam odwagi wędrować dalej. A pan chyba wypożyczy mi lanczę i ludzi, abym mógł odesłać towar do Laranjeiras?

.— Oczywiście! Akurat jest wolna.

Wycałowali się z dubeltówki, wyklepali po plecach, przez dłuż­szy czas zapewniali się o dozgonnej przyjaźni. Pan Onufry Flizikowski, rosły mężczyzna wywodzący się spod Gorlic na Podkarpa­ciu, od lat prawie dziesięciu przebywał w Paranie i przystosował się doskonale do miejscowych zwyczajów.

Ha, Bielik jest także na stanowisku — ucieszył się na widok zapędzającego muły młodzieńca. — Bywaj!

I jego wyściskał, znał go bowiem od dziecka i przybyli w tym samym transporcie, przypomniał mu przy okazji morską wędrów­kę, wypytał się o rodzinę. Był w doskonałym humorze. Dopiero gdy się przywitał z Luisem i dowiedział, za kim on goni, na twarzy wykwitł niepokój.

Tę sprawę omówimy później — rzekł cicho. — A teraz zbiorę ludzi zaufanych i towar załadujemy na lanczę. Niech odpływają natychmiast. U nas też zrobiło się niebezpiecznie.

Co się właściwie dzieje? — Luis popatrzył na niego badaw­czo. — I tu były jakieś utarczki?

Niedawno mieliśmy ostrą przeprawę, bo chciano zabrać ludzi do wojska. Przepędziliśmy psubratów, a że oberwali nieźle, w każ­dej chwili można spodziewać się zemsty. Podobno maszerują już na nas jakieś poważne siły. A o tym potem. Tymczasem lancza jest najważniejsza.

Zakrzątnął się żywo i dopiero wieczorem, gdy lancza odpłynęła, a Lemes popędził z mułami do Kurytyby, zasiadł przy stole z Lui­sem, a przy nich Bielik. Młody człowiek odmówił stanowczo dal­szej podróży. Kupiec chyba rozumiał go dobrze, bo nie tylko nie namawiał specjalnie, ale wyściskał go serdecznie przy pożegnaniu, dał swoim zwyczajem dużo dobrych rad i dokupił mu amunicji.

Luis opowiedział szczegółowo o sprawie. Flizikowski wysłuchał, zapytał jeszcze o to i owo i wpadł w zamyślenie.

Nic pan nie może pomóc? — Luis przerwał przydługą ciszę, zastanawiając się w duchu, czy jednak nie palnął głupstwa przy­jeżdżając do Mateusza i marnując czas niepotrzebnie.

Rad bym z całego serca... Bo to i sprawa paskudna, która nie powinna mieć miejsca zwłaszcza w obozie powstańczym, i znam dobrze starego Bartocha. Dawniej miałem karczmę w Kurytybie. On też do niej zaglądał niekiedy i zaprzyjaźniliśmy się bardzo...

Flizikowski potarł w zakłopotaniu policzek.

A jednak trudno pomóc — westchnął. — Co, gdzie, jak i kie­dy — wie tylko Bodziak i dotychczas chyba nikomu nie zwierzył się z tajemnicy. A z nim nawet w najsłuszniejszej sprawie można się nie dogadać. Ale chodźmy. Nie ma innego wyjścia.

Bodziak też miał wendę i nad wejściem do niej powiewała rów­nież biało—czerwona flaga. Wypełniał ją tłum osadników. Chociaż nie zaglądano do kieliszków ani nie robiono zakupów, gwar był ogromny i już z daleka można się było domyślić, że odbywa się tam jakiś wiec albo walna narada. Flizikowski mało zwracał uwa­gi na głosy. Wszedł w tłum, przepchnął się do przodu i znalazł się naprzeciw kilku mężczyzn, grających tu najwidoczniej rolę przy­wódców.

Antoś — zwrócił się do jednego z nich — potrzebna jest two­ja pomoc. Jądrze Bartochowi znad Srebrnego Potoku porwano córkę.

Opowiedział zwięźle o sprawie, wyciągnął wnioski. Antoni Bo­dziak, człowiek młody jeszcze, szczupły, o zawsze uśmiechniętej twarzy i bystrym, pełnym sprytu spojrzeniu zmarszczył brwi w geście głębokiego namysłu.

Trudna sprawa — rzekł z namaszczeniem. — Frontesa zna­leźć nietrudno, z pewnością jest blisko. Ale czy wypada zwracać się do niego w tej sprawie?... Bartochowie, jak mówicie, wybili mu masę ludzi. A on w zamian porwał im tylko jedną dziewczynę. A co miał robić? Pochwalić ich jeszcze? Gdyby go wpuścili do środka i dali co trzeba, nie mieliby dzisiaj kłopotów. Kmicic — uderzył ręką w leżące obok na stole książki — postąpiłby na pew­no tak samo!

Wyprostował się hardo, roześmiał beztrosko i rozejrzał po sali, oczekując widocznie poklasku. Na wielu twarzach rzeczywiście wyczytał pochwałę. Flizikowski zaklął jednak pod nosem, splunął i jakby na hasło odezwały się w różnych miejscach niechętne po­mruki. Poruszył się także stojący obok nauczyciel, Jan Kośmiński, bvły oficer austriacki, przebywający w Mateuszu od kilku tygodni. Tak Kamieński w Rio Claro, tak i on postanowił włączyć się w ży­cie osadnicze, lecz już pierwsze dni wykazały, że nie będzie to łatwe. Z Bodziakiem, jak się zdawało, łączyły go przyjacielskie stosunki. Mimo to skrzywił się teraz z niesmakiem.

. Nie masz racji — rzekł cierpko. — Kmicic może by postąpił tak samo, ale nam nie wypada. Szanujący się żołnierz nie mści się na dzieciach, gdy od ich ojców dostanie cięgi. Zobaczysz się wkrót­ce z dowództwem powstańczym. Postaw przednimi sprawę tak, jak postawił ją pan Flizikowski, i zażądaj natychmiastowego wydania dziewczyny. To przecież sprawa naszego honoru!

Surowo zabrzmiały ostatnie słowa. Bodziak rzucił na niego okiem, potem spojrzał na osadników, posłuchał szeptów.

At, nie ma o czym gadać! — roześmiał się, wyczuwszy nie­przychylny dla siebie nastrój. — Kmicic Kmicicem, a Parana Pa­raną. Żartowałem tylko i ani md przez myśl nie przeszło, aby nie zażądać wydania dziewczyny. Zrozumiałe: sprawa naszego honoru! Raz puścilibyśmy płazem, jutro mogą porwać nam nasze córki.

Luis, obserwujący go bacznie, odetchnął z ulgą.

Od razu się domyśliłem, że pan żartuje — rzekł dobrodusz­nie. — Czy mam pojechać z panem?

Bodziak w wielkim skupieniu pokręcił głową.

Nie — odparł. — Rozumie pan: tajemnica wojskowa... Niko­mu nie wolno mi zdradzić miejsca, gdzie się gromadzą powstań­cy. Może pan być jednak spokojny. Jeśli Frontes jest już na miej­scu, rano przyprowadzę dziewczynę.

A jeśli nie?...

Bodziak poklepał go po ramieniu.

W takim razie oddam ją panu pojutrze — rzekł śmiejąc się. — Nas tam bardzo szanują. Ale teraz wracajmy do tego, co naj­ważniejsze — zmienił temat. — Jeśli pan chce posłuchać, proszę Pozostać, bo warto. Na Frontesa można się obrażać, ale nie na Powstanie. Ono przecież jest bardzo potrzebne. Dość mamy bezprawia!

Chyba bezwiednie postawił sprawę bardzo po brazylijsku. Luis ucieszył się z tego zapału, pokiwał głową ze zrozumieniem i reszta wydała mu się chwilowo nieważna. Słuchał za to z wielkim za­jęciem. Roztrząsano tu sprawy dość niecodzienne i kończono wi­docznie jakąś uprzednią dyskusję, niespodziewanie bowiem Bo­dziak podsumował wszystko i przy hucznych brawach większości zebranych uznał się za przywódcę polskiego pułku.

Ustalamy więc tak — zabrał znów głos, gdy nieco przycichło. — Jeśli wojska rządowe dadzą nam spokój, siedzimy cicho. Ale jeśli uderzą — przyłączamy się do rewolucji. Nie mamy lepszego wyjścia.

Mateuszacy, rekrutujący się przeważnie z dawnych robotników z Łodzi, Warszawy i Żyrardowa i zmuszani w kraju do milczenia pałkami żandarmów, lubili korzystać z brazylijskiej swobody i pławić się w wiecowym szumie i gromkich wiwatach. Odtąd więc oklaski powtarzały się coraz częściej. A Bodziak, dawny ze­cer z Galicji, bardzo umiejętnie podniecał ten nastrój, z werwą omawiał plan operacji na wypadek niespodziewanego ataku, roz­dzielał funkcje, jak na biblię powoływał się często na Sienkiewi­czowski „Potop” i na Kmicica. Aż wreszcie poniósł go zapał kra­somówczy i rozgadał się szeroko o podchodach na Chowańskiego.

Rozumiecie? — wpadł w uniesienie. — On ma tylko kilkuset ludzi. Mniej niż my w Mateuszu. A naprzeciw olbrzymia potęga. Otaczają go zewsząd, gonią, ogłaszają nagrody za jego głowę! A on nic, tylko gryzie. Tu szarpnie, tam uszczknie, tam zetnie, wali się znienacka w sam środek wroga!...

I Luis wpadł w zachwyt. Śliczna to była opowieść. Niespodzie­wanie jednak na jego czole ukazały się zmarszczki.

Zaraz, zaraz — przerwał mu nagle goniąc za jakimiś myśla­mi. — Chciałbym o coś zapytać. Puszcza tam była?

Wielka puszcza! I to niejedna.

Rozumiem... A Brazylijczycy także tam byli? Bodziak osłupiał, za to wenda aż się zatrzęsła od śmiechu.

To wszystko działo się kilkaset lat temu i w Europie — wy­jaśnił dobrodusznie Kośmiński. — Brazylijczyków nie mogło tam być.

Luis machnął ręką lekceważąco.

Tego nigdy nie można być pewnym — odrzekł. — Wy jesteś­cie dzisiaj w Brazylii, my mogliśmy być kiedyś w Polsce czy Ro­sji. Mo... — przerwał mu znowu powszechny śmiech. Luis wyprostował się uroczyście i popatrzył tak ostro, że po sali jakby powiał śmiertel­ny chłód. Znano tu dobrze takie spojrzenia. Uciszało się szybko.

.—Nie ma się z czego śmiać — przemówił po chwili. — Pytam nie bez powodu. Jeśli rzeczywiście nie było tam wtedy Brazylij­czyków, mogą zrozumieć niejedno. A wiecie dlaczego? Bo gdyby byli, znaliby się na podchodach tak samo dobrze, jak Kmicic. Wte­dy nie potrzeba by było na niego armii, lecz wystarczyłby oddział złożony także z kilkuset ludzi. A może tylko z kilkudziesięciu. I za­ręczam wam, że gdybym nawet ja objął nad nim komendę, Chowański mógłby w bardzo krótkim czasie upiec Kmicica na rożnie.

Luis spojrzał na Kośmińskiego i pełna dotąd powagi twarz roz­jaśniła się szerokim uśmiechem.

Chyba ma pan jednak rację — doszedł do wniosku. — Jeśli Kmicic mógł tyle dokazywać, Brazylijczyków tam nie było na pewno.

Flizikowski ujął go pod ramię i przypomniał, że pora późna.

Prawda! — Luis wpadł w zwykłą beztroskę. — Dwie noce nie spałem, trzeba odpocząć. Więc mogę polegać na pańskim sło­wie? — zwrócił się do Bodziaka. — Jutro odzyskam Zofijkę?

Jeśli nie jutro, najdalej pojutrze. Aby mógł pan jak najszyb­ciej wrócić do domu i przyprowadzić nam ochotników. Rewolucja to wielka rzecz!

Wielka... Kto wie? Muszę nad tym pomyśleć...

Bodziak obserwował go czujnie dopóki nie wyszedł z wendy, a wówczas jego pełna dotąd uprzejmości twarz nabrała bardzo we­sołego wyglądu.

Więc jak? — wykrzyknął. — Byli dawniej w Polsce Brazylijczycy?

Byłby chyba dowcipkował dalej, bo słuchaczy miał chętnych, lecz Kośmiński szarpnął go niecierpliwie za rękaw.

Nie błaznuj — rzekł cierpko. — Głupi on nie jest na pewno i przestrzegł nas najwyraźniej. Na Brazylię potrzeba innych Kmiciców.

Bodziak chciał coś odpowiedzieć, przeszkodził mu jednak gwar. Do środka przepychał się jakiś osadnik.

Najświeższe wieści! — wykrzyknął. — Wojsko już idzie na nas. Uderzy chyba w południe...

III

Luis obudził się dopiero koło dziesiątej. Nareszcie odpoczął po­rządnie po ciężkich ostatnich przejściach i był w doskonałym hu­morze. Pożartował z panią Flizikowską, która w nieobecności mę­ża zastępowała go dzielnie przy ladzie, zjadł obfite śniadanie, po­gawędził z przygodnym kaboklem i wyszedł. Na ulicy zaskoczyła go wielka cisza. Ludzie ukazywali się rzadko i wydawali się czymś przygnębieni, w okolicznych lasach nie było słychać stu­kania siekier. A i w wendzie Bodziaka było zupełnie pusto, ale gospodarz był także w doskonałym humorze. Na widok gościa wy­skoczył mu tak radośnie naprzeciw, jakby żyli od lat w najser­deczniejszej przyjaźni.

Załatwiłem wszystko — powitał go dobrą nowiną. — Sza­nuje nas rewolucja! Wygarnąłem tam od serca, postawiłem wa­runki. Frontes dostanie za swoje! A dziewczyna jutro będzie już w Mateuszu.

Dlaczego nie dziś?

Bo Frontes ma kwaterę dość daleko, a czekać nie mogłem. Wie pan chyba, że wojsko idzie? Tak, tak: idzie... Ale dostanie takiego łupnia, że do sądnego dnia nie zdoła pozbierać kości. Wszystko już obmyślone. A zaraz po bitwie wybierzemy się we dwójkę po Bartochównę!

Postawił po kieliszku, pogawędzili z godzinę. Luis, uspokojony zupełnie, wrócił na swą kwaterę i położył się spać. Musiało być już dobrze po południu, gdy ktoś go zaczął tarmosić.

A, to ty — otworzywszy z trudem oczy ujrzał nad sobą Bie—lika. — Stało się coś?

Wojsko nadchodzi!

I tylko dlatego mnie budzisz?

Może być niebezpiecznie. A zresztą pan chyba także stanie do bitwy?

Luis usiadł na łóżku, przeciągnął się leniwie, ziewnął i wresz­cie popatrzył na niego przeciągle.

Nie stanę — rzekł obojętnie.

Jak to? A ja myślałem... Przecież tam, w Rio Claro... Luis przerwał mu niecierpliwym machnięciem ręki.

Młody jeszcze jesteś i za krótko przebywasz w Brazylii, aby znać się dobrze na takich sprawach. W Rio Claro musiałem bić wroga, gdyż zaatakował biało—czerwoną flagę.

I tutaj ją atakują!

Luis z politowaniem pokiwał głową.

Bardzo jeszcze jesteś młody — westchnął. — Uważaj pilnie na to, co teraz powiem. Tam przegnali powstańców, przegnali potem rządowców. Wszystko w porządku, bo jedni i drudzy chcie­li się dopuścić bezprawia. Tutaj przetrzepali skórę rządowcom i o to nie można mieć do nich pretensji. Zaraz jednak popełnili fatalny błąd: porozumieli się z powstańcami. Teraz więc wojsko nie będzie atakowało polskiej flagi, lecz flagę rewolucyjną!

Wzburzył się, w oskarżycielskim geście podniósł rękę do góry.

A nie zapominaj, że do tej flagi ja mam także pretensje. Kazali poczekać do jutra, poczekam. Jeśli oddadzą Zofijkę, mach­nę na resztę ręką. Ostatecznie dostali już nieźle. Ale jeśli nie oddadzą albo, co gorsza, uczynią jej jakąś krzywdę...

Zacisnął zęby, oczy rozbłysły dziko. A i Bielikiem targnął za­ciekle gniew, lecz przygasł szybko. Usiadł ciężko i rozpaczliwie objął rękami skronie.

I tak źle, i tak niedobrze — odezwał się głucho. — W tym, co pan mówi, jest dużo racji... Ale ja przecież nie mogę patrzeć obojętnie, gdy tam będzie lała się krew!

Luis przez pewien czas obserwował go w zamyśleniu. W jego oczach ukazywało się coraz więcej ciepła.

Trudna dla ciebie decyzja, rozumiem — rzekł cicho. — Nie chcę ci niczego narzucać, ale poradzić mogę. Najlepiej trzymaj się polityki Bartochów. Jeśli ktoś grzecznie poprosi cię o gościnę, otwieraj szeroko bramę i nie pytaj do jakiego należy obozu. Jeśli zachowa się niewłaściwie — bij i także nie pytaj o nic. Nie przy­łączaj się do nikogo, bo wtedy łatwo przechylisz flagę. A chwiejny sztandar nie budzi u nas szacunku. Takich mamy tu dość.

Zadumał się Bielik nad tymi słowami pełnymi głębokiej, brazy­lijskiej mądrości i chyba przemówiły mu one do przekonania, gdyż przez dłuższy czas nie ruszał się z miejsca. Kiedy jednak rozległy się strzały, wybiegł z izby i przepadł bez wieści.

Luis nie zaprzątał sobie nim myśli. Nad Srebrnym Potokiem miał niewiele okazji do wypoczynku, toteż teraz używał sobie w najlepsze. Położył się znowu i z rzadka tylko otwierał oko, gdy gdzieś w pobliżu dała się słyszeć jakaś głośniejsza wrzawa. Do­piero gorączkowa krzątanina w sąsiednich izbach wytrąciła go ostatecznie z tego stanu półdrzemki. Do tej pory było tam cicho, przejęte gwałtowną strzelaniną kobiety chodziły na palcach. Teraz rozlegały się trwożne szepty, płacz nawet, a zdenerwowane głosy męskie nawoływały bezskutecznie do zachowania spokoju.

Luis usiadł i spojrzał w okno. Sączyła się przez nie pełna melan­cholii, księżycowa poświata.

Hm — zastanowił się — wyspałem się chyba nieźle?.. Sił niewątpliwie przybyło, a to ważne. Z taką bitwą nigdy nic nie wiadomo...

Nasłuchiwał uważnie. Strzały wciąż było słychać, lecz gdzieś z daleka i z rzadka. Za to dokoła roznosił się szeroko ogromny, beztroski gwar przerywany niekiedy ostrym rozkazem lub klątwą. Głosów polskich nie było wcale, panowała wszechwładnie portu—galszczyzna. I jakby jej do wtóru uderzały rytmicznie w ziemię żołnierskie buty, przybliżające się coraz bardziej do wendy.

Zaraz tu będą — w drzwiach ukazał się Flizikowski. — Wy­łapują podobno wszystkich mężczyzn!

Mnie nie wezmą — Luis machnął ręką. — Co się tam dzieje?

Istne piekło. Żołnierze jakby się wściekli. Biją baby i dzieci, wyrzynają trzodę, rabują, co wpadnie w ręce.

A gdzie Bielik?

Jest ze mną.

Flizikowski odszedł. Dobijano się już brutalnie do drzwi, a gdy je otworzono, zatrząsł się cały dom. Wywracano meble, trzaskały drzwi, sypało się szkło, jak grzmoty huczały groźne rozkazy. Luis pozornie nie zwracał na to uwagi. Zapiął starannie pas, wygła­dził bluzę, sprawdził rewolwer. Naprzeciw ukazał się właśnie jakiś oficer, a za nim hurma żołnierzy.

Ręce do góry!

Można wiedzieć, dlaczego? — spytał Luis uprzejmie.

Nie rozumiesz, co mówię? — rozbestwiony widocznie łat­wymi zwycięstwami oficer tupnął nogą, aby powiększyć grozę. — Ręce do góry!

Luis przechylił się nieznacznie, niespodziewanie pochwycił go w pół i cisnął jak piłką w tych, którzy stali za jego plecami.

Mówi się do mnie senhor — rzekł chłodno, a równocześnie wycelował rewolwer. — Jestem tutaj przejezdnym gościem i jeśli nie będziecie zachowywali się przyzwoicie, wystrzelam jak kaczki.

Oficer podniósł się i starannie otrzepał z kurzu elegancki uni­form.

Pan jest Brazylijczykiem? — zapytał półgębkiem.

Jeszcze się pan nie domyślił?

Przepraszam za nietakt... Mamy jednak rozkaz zabrać wszystkich mężczyzn do komendy na przesłuchanie. Proszę więc nie sta­wiać oporu. Jeśli jest pan tylko przejezdnym, nie będzie żadnych kłopotów.

Słowo?

Słowo!

Luis nie mógł odtąd narzekać na towarzystwo, a i w komendzie, gdy opisał bitwę nad Srebrnym Potokiem i swój pościg za po­wstańcami, spotkał się nie tylko z życzliwością, ale i ze szczerym zachwytem. Już miano go puścić, gdy niespodziewanie wszedł do izby jakiś pułkownik. Ten spojrzał na niego bystro, zmarszczył brwi i nagłym ruchem wyciągnął z pochwy rewolwer.

Mam cię, ptaszka! — krzyknął triumfująco. — Toś ty rąbał w Rio Claro moją konnicę! Sto milrejsów temu, kto go pochwycił. A jego pod bagnety i kula w łeb!

Oficer, prowadzący dotychczas badanie, wydawał się szczerze zakłopotany.

Jest pan tego pewien, panie pułkowniku?... — zapytał cicho.

Jak tego, że pana widzę naprzeciw! Miałem czas przyjrzeć mu się dokładnie.

Oficer wyprostował się uroczyście.

Takie oświadczenie wystarczy — przemówił. — Za wystąpie­nie z bronią w ręku przeciwko armii — recytował coraz donośniej — sąd polowy skazuje Ludwika Bartocha na karę śmierci przez rozstrzelanie. Wyrok zostanie wykonany o świcie. Rozbroić i od­stawić do aresztu!

Luis chyba po raz pierwszy w życiu poczuł się bezradny jak dziecko. Spadło to wszystko na niego zbyt nagle. Z bagnetami przystawionymi do pleców poruszał się więc odtąd posłusznie i nawet nie starał się o uporządkowanie wzburzonych myśli. Do­piero gdy znalazł się w jakiejś szopie, zaczął dochodzić powoli do siebie. Nie był tu sam. Przez szczeliny między deskami sączyła się wprawdzie skąpo księżycowa poświata, lecz nietrudno było stwierdzić, że pełno tu przygarbionych, siedzących na ziemi po­staci.

A kogo tam znowu przywiedli? — jakiś tubalny głos przer­wał zupełną ciszę.

Bartoch jestem — przedstawił się Luis i poczuł, że odzyskuje zwykłą mu werwę.

Więc jednak i pana zamknęli! — gdzieś z kąta odezwał się Flizikowski.

Ano, zamknęli. I skazali na śmierć.

Jak to: już skazali?... Za co?

Sprałem w Rio Claro rządowców. Rozstrzelają o świcie.

Chryste Panie!...

Dały się słyszeć zewsząd głuche westchnienia, a zaraz ten i ów zaczął zastanawiać się głośno, czy i z nimi nie postąpią podobnie.

Opowiedzże synu, jak było — do Luisa przepchnął się zażywny mężczyzna w duchownej sukni. — Nie znasz mnie pew­nie. Jestem ksiądz Smołucha, proboszcz miejscowy. Ale coś ty taki czarny? — przysunął oczy do jego twarzy. — Czyżby Murzyn?...

Nie żaden Murzyn — Luis poprawił go ostro — a Brazylijczyk!

No tak, racja... Przepraszam. Zapomniałem się, bo ta twoja polska mowa wprowadziła minie w osłupienie. Gadasz, jakbyś się urodził na Śląsku...

Bartoch przecież jestem! Czyżby ksiądz nic o nas nie słyszał?

Przyznam się szczerze: nie słyszałem...

Ani o Srebrnym, Potoku?

I o nim nie słyszałem...

Luis tak się zdumiał, że rozwarte szeroko oczy zamieniły się jakby w dwa zwierciadełka odbijające smugami światło.

Wprost nie do wiary — odezwał się wreszcie. — Nie spotka­łem jeszcze Polaka, który by o nas nie słyszał. Musiał ksiądz przybyć niedawno... Aha, rozumiem! — zastanowił się nagle. — No tak, księża nie są przecież osadnikami, nie wszystko do nich dochodzi. Chociaż...

Zadumał się nad czymś głęboko. W chwilową ciszę wkradły się. znowu lękliwe szepty i coraz mocniej targały dusze.

O czym tak myślisz, synu? — ksiądz pochylił się nad nim życzliwie. — O tym, co cię czeka? No cóż, smutna to będzie godzi­na.. Na szczęście jestem przy tobie i mogę ci nieść jaką taką pociechę. Może się wyspowiadasz?

Luis milczał, jakby te słowa sprawiły na nim głębokie wrażenie. Ksiądz wpatrywał się w niego uważnie.

Tak, to niełatwe... — westchnął. — A może nie masz przy sobie pieniędzy? Nie przejmuj się. Za taką spowiedź nic od ciebie nie wezmę.

Oczy Luisa nabrały normalnego wyglądu.

A za zwykłą — zapytał — ksiądz bierze pieniądze?

Oczywiście, po pół milrejsa. Ksiądz też człowiek i musi mieć swoje dochody.

Dziwne... Nasi brazylijscy księża też żyją, spowiadają jednak za darmo.

Ksiądz poruszył się niecierpliwie.

Nie twoja sprawa! — rzekł opryskliwie. — Śmierć czeka na ciebie, a ty mędrkujesz. Przeżegnaj się i zaczynajmy!

Luis ujął się pod boki i zakołysał rytmicznie.

Jestem przesądny, padre — roześmiał się cicho. — Przed­wczesna spowiedź może doprowadzić do śmierci. A ja nie wybie­ram się jeszcze na tamten świat.

Jak to?... Mówiłeś, że cię skazali.

Bo skazali. Taka ich wola. Ja natomiast nie wyraziłem na to dotychczas zgody, a noc długa. Aby się nie nudziło, pogadajmy raczej o bitwie. Nic prawie o niej nie wiem, bo spałem przez cały czas. Jak to się stało, że pobili Bodziaka?

Udało mu się uderzyć w jakąś czułą strunę, ksiądz bowiem zasapał, jakby za chwilę miała go tknąć apopleksja.

Tłumaczyłem temu hultajowi — przemówił tak głośno, jak­by chciał, aby słyszeli go wszyscy — niech zda wszystko na Kośmińskiego, bo na sztuce wojennej zna się tyle, co ja na chińszczyźnie. A ten paliwoda nic, tylko wciąż udaje Kmicica. Ludzi potrafi omotać, prawda; garną się do niego jak muchy do miodu. A on korzysta z tego i rano pozbywa się Kośmińskiego, wysyłając go do Powstańców w jakiejś ważnej podobno sprawie. Znam go jak zły szeląg, toteż wiem doskonale, co za tym się kryje. Chce być sam, zwycięstwo przypisać jedynie sobie. I obejmuje wreszcie komendę. On — naczelny dowódca! Tu rozkaz, tam rozkaz, tu ludzi, tam ludzi. Na pozór wyglądało to ładnie. Każdy był chętny, każdy wykonywał zlecenia w mig. Aż tu ukazuje się nieprzyjaciel... Zasapał jeszcze ciężej, coś zamruczał pod nosem.

Stałem wtedy akurat przy tym paliwodzie — ciągnął po chwili dalej. — On jak Napoleon: przemawia dobitnie, zbiera meldunki, ręką wskazuje cel. A na tyły nawet nie spojrzy. Skupia wszystkie siły przy drodze do Agua Branca, bo tam nieprzyjaciel jest najruchliwszy. A tymczasem tam tylko strzelali Panu Bogu w okno, główne zaś siły spłynęły cicho po Igłasu i jak wzięli nas we dwa ognie, tak drzazgi poszły. Nawet pacierza nie zdążyłem odmówić.

A co z Bodziakiem? Uszedł w puszczę? Ksiądz zaniósł się nagle śmiechem.

Siedzi tam w kącie, hultaj! — porwała go znowu złość. — Dlatego właśnie mówię tak głośno, niech słyszy. Błagał nas tu wszystkich, abyśmy przypadkiem nie zdradzili, że już sobie uszył mundur pułkownikowski. A warto by go wydać. Gdy jego żołnie­rze kryli się w lesie, on błyskawicznie znalazł się w wendzie, stanął za ladą i jakby nigdy nic zaczął pierwszych Brazylijczyków częstować piwem. Paliwoda przeklęty! Przez niego straciłem cały dobytek. Na moich oczach rżnięto mi bydło, kury, świnie, osuszo­no piwnice. Do tej chwili nic tam już pewnie nie pozostało. Prze­padła ciężka, trzyletnia praca. Przez takiego jednego przybłędę!

Zatrząsł się z oburzenia. Luis wstał, przeciągnął się aż trzasło w stawach i wyprostował w całej okazałości swoją masywną po­stać. Ksiądz objął go niespokojnym spojrzeniem.

Ja tu gadu gadu i zapomniałem, że ty męczysz się, nieboracz­ku — westchnął. — Najlepiej o tym nie myśleć.

Kiedy muszę myśleć...

Nie warto. Krótko to będzie trwało. Jedna chwila i znikniesz.

Nie jestem tego pewien. Ta szopa wygląda porządnie. Księdza jakby zatkało. Przez chwilę nie mógł wydobyć słowa. — O czym ty mówisz?... — wykrztusił wreszcie. — Co ta szopa ma wspólnego ze śmiercią?

Dużo. Między nimi przecież istnieje ucieczka...

Luis, wciąż bijąc się z jakimiś myślami, podszedł do ściany, obmacał sumiennie, wyjrzał przez szpary. Obok niego zaczęli się cisnąć inni.

. No i co? — dały się słyszeć szepty. — Można by uciec?

Luis raz jeszcze dotknął rękami krokwi i ścian.

Wiadomo: polska robota — mruknął. — Wszystko trzyma się mocno. Na upartego można by wyłamać parę desek, lecz narobi się tyle hałasu, że zbiegnie się całe wojsko. Trzeba poszukać mądrzejszego sposobu.

I Salomon tu nic nie wymyśli — zauważył ktoś smętnie. — Gdyby nawet udało się wymknąć, droga wszędzie zamknięta.

Poczekam — odezwał się inny. — Nas na pewno nie skażą na śmierć, bo i za co? Nie schwytali nas z bronią w ręku.

Zniknęło początkowe zainteresowanie. Przeważnie byli to ludzie starsi, którzy rzeczywiście nie brali udziału w bitwie, toteż po­cieszali się teraz wzajemnie i nieco polepszył się nastrój. Na miej­scu pozostała jedynie szczupła młodzieńcza postać.

A, to ty, Bielik! — ucieszył się Luis. — Masz może rewolwer?

Odebrali.

Niedobrze... Gołymi pięściami niczego nie zwojujemy. Ale uciec trzeba.

Proszę o mnie pamiętać.

Naprawdę ruszyłbyś ze mną? Tobie nic przecież nie grozi.

Mogą wcielić do wojska. A na to nie mam ani czasu, ani ochoty. Trzeba przecież szukać Zofijki...

Prawda. Dobrze, będę o tobie pamiętał.

Luis obszedł wszystkie ściany, wszędzie wyjrzał przez szpary i zatrzymał się dopiero przy wrotach. Za nimi siedział samotnie wartownik.

Znudziło ci się chyba bez towarzystwa, compadre? — zagad­nął go Luis beztrosko. — Co słychać?

Wartownik jakby tylko czekał na takie przyjazne słowa. Przy­sunął się bliżej.

Uspokaja się — odrzekł. — W lesie cisza, tu zakończono już rekwizycje. Ty może jesteś tym, którego skazano na śmierć?

Właśnie.

Poznałem po głosie. Jak to było z tobą naprawdę? Potoczyła się żywa, pełna uprzejmości rozmowa, w której Luis opowiedział dokładnie swoją historię, a żołnierz swoją. W wojsku znajdował się zaledwie od kilku tygodni i ciągle wracał myślami do domu.

Masz może papierosa? — zagadnął Luis znienacka.

Nawet cygaro. Podać ci?

Wolałbym wypalić na świeżym powietrzu. A zresztą i rozmo­wa przez deski niezbyt wygodna. Otwórz wrota.

Żołnierz jakoś bardzo długo się nie odzywał.

No co? — przynaglił Luis. — Czyżbyś nie miał do mnie zaufania? Na pewno ci nie ucieknę.

Słowo?...

Słowo!

Odskoczył skobel, wrota uchyliły się delikatnie. Gdy je za­mknęli, usiedli obok siebie i zapalili, a wkrótce znów zatonęli w przyjacielskiej pogwarce.

Chciałbyś pewnie uciec? — zastanowił się żołnierz.

Muszę uciec. Rozumiesz przecież, że śmierć nie przyjemność, a przy tym mam obowiązki: odzyskać Zofijkę i nauczyć rozumu tego przeklętego Frontesa.

Musisz go nauczyć. Nie ma co owijać w bawełnę: drań bez odrobiny honoru. Przynosi tylko wstyd rewolucji!

Więc mnie wypuść.

Hm, wtedy palną mi w łeb...

Chodź zatem ze mną.

Żołnierz poruszył się tak raźnie, jakby zamierzał natychmiast rzucić się do ucieczki.

Wspaniała myśl! — wpadł w zachwyt. — Przyznam ci się teraz szczerze, że od początku chodziło mi to po głowie. Właściwie dlaczego mam się bić za marszałka Peixoto? Aby utrzymać go na urzędzie, który pochwycił siłą? Gdyby mi dano wybór, wolałbym stanąć przy rewolucji. Ale jak to zrobić? — zastanowił się nagle. — Rzeki strzegą, tu pełno wojska. W lesie...

Mam pomysł!

Przez pewien czas coś sobie naszeptywali do ucha i musiała to być niezwykle serdeczna narada, niespodziewanie bowiem uści­skali się po bratersku i znowu odskoczył skobel.

Bielik! — Luis rzucił półgłosem w ciemność.

W szopie ucichło jak makiem zasiał. Gdy młody człowiek zna­lazł się przed wrotami, znowu zaskoczył skobel.

Potrzebna robota? — zdziwił się Luis. — Kto ma tam odwa­gę, niechaj ucieka. Nie nasza sprawa.

Nie masz racji. W tej chwili jeszcze jestem żołnierzem i muszę ich zamknąć, aby nie można mi było zarzucić, że źle spełnia­łem swe obowiązki. Ale teraz już dobrze. Naprzód!

Luis z Bielikiem ruszyli pierwsi, on za nimi z bagnetem na ka­rabinie. Wyglądali jak jeńcy, których odprowadza się gdzieś pod konwojem, a że taki widok był w tym dniu normalnym zjawiskiem, nikt nie zwracał na nich uwagi. Wreszcie zainteresował się jakiś oficer, lecz machnął zaraz ręką, otrzymawszy odpowiedź, że pro­wadzi się tych ludzi do dowództwa na przesłuchanie. Potem zmie­niło się nieco tłumaczenie i zmienił się także szyk. Żołnierz szedł teraz jak wśród najlepszych przyjaciół, a napotkany na łące pa­trol przeprowadził ich gorliwie przez najbardziej odkryte miejsca przekonany święcie, że dowództwo odsyła ich na wysunięty odci­nek, aby tam udzielili jakichś wyjątkowo ważnych wskazówek.

Gdy tamci zostali w tyle, a las skrył całkowicie eskortę i „jeń­ców”, Luis wziął swego nowego przyjaciela w ramiona.

Wspaniały byłeś, Antosiu! — szepnął entuzjastycznie. — Nie zapomnę ci tego do śmierci. A może zabrałbyś się z nami? Po­chwycimy tylko Frontesa, złupimy mu skórę, a potem nad Srebr­ny Potok!

Nie mogę. Muszę odwiedzić najpierw rodzinę.

Rozumiem. Tymczasem więc idź swoją drogą. Spotkamy się jeszcze.

Antonio zniknął jak duch kierując się prosto na północ, oni zaś skręcili na zachód. Luis nie wątpił, że właśnie w tej stronie naj­prędzej natknie się na powstańców. Tam umknęli Mateuszacy, tam też musiał znajdować się Frontes. Nie miał zamiaru odsuwać się od niego daleko. Aby jednak uniknąć jakiejś nieprzyjemnej niespodzianki, na wszelki wypadek zatoczył łuk na przełaj przez puszczę i podsunął się pod Igłasu. Był pewien, że wcześniej czy później uda mu się zaskoczyć go gdzieś przy przeprawie.

Droga stawała się coraz trudniejsza. Księżyc wprawdzie świe­cił wciąż pięknie, błyszczały wspaniale gwiazdy, ale mrok gęstniał z chwili na chwilę. Oczyszczone przedtem starannie piniory znik—nęły prawie zupełnie, przybywało podszycia. Aż wreszczie stało się tak ciasno, że chcąc się przez nie przedostać, trzeba było po­magać sobie rękami.

Niedobrze — mruknął Luis i stanął. — Antonio tłumaczył mi, że gdzieś w pobliżu powinna się znajdować pikada. Tfu! Bez fakona i rewolweru człowiek czuje się jak baran prowadzony na rzeź... No, spróbujmy raz jeszcze!

Wiedziony iście zwierzęcym instynktem w jakiś cudowny spo—sób odkrywał najmniejszą lukę i wreszcie poczuł pod nogami ubitą ziemię.

Nareszcie pikada! — ucieszył się. — Odbiliśmy się daleko od miasta, lecz z Brazylijczykami, jak wiesz chyba dobrze, nigdy nic nie wiadomo. Mogli i tu przygotować zasadzkę. Czuwaj więc bacznie, aby nie robić szumu.

Sam pomknął tak cicho, jakby nie dotykał zupełnie ziemi Bielikowi jednak nie szło tak łatwo. Pikada była widocznie rzadko uczęszczana, mocno już zarośnięta, toteż nieraz but zawadził o ko­rzeń lub zaszeleściły gałęzie. Luis przystawał w takich wypadkach i nasłuchiwał, lecz gdy uszli ze dwa kilometry, przestał zwracać na to uwagę. Nie wydawało mu się prawdopodobne, aby rządowcy wysunęli tak daleko placówki. Szedł więc coraz śmielej, gdy naraz wyczuł instynktownie coś niedobrego. Zatrzymał się, bacz­nie nadstawił ucha, przez chwilę węszył. Cisza panowała zu­pełna.

Przywidziało mi się — szepnął i ruszył dalej.

Stać! — zaciekły rozkaz po portugalsku osadził ich nagle w miejscu. — Ręce do góry!

Luis skulił się błyskawicznie, odbił od ziemi, próbował uskoczyć w bok. Fojsa przystawiona do piersi zamknęła drogę. Chciał prys­nąć do tyłu. W plecach utknęła druga i naraz jakby otoczył go zewsząd stalowy wąż. Gdzie zwrócił oczy, tam widział ostrza.

Nie wymkniesz się, bratku! — ktoś kpiącym tonem przemówił teraz po polsku. — Zrewidować!

Ktoś inny wypadł z gąszczu, szybkimi ruchami sprawdził kie­szenie i pas.

Nie mają broni — zameldował służbiście.

Wysunęli się inni, a wśród nich barczysty mężczyzna z wąsi—skami jak wiechcie. Na jego widok Bielik parsknął śmiechem z wielkiej uciechy.

Panie Matuszewski! — wykrzyknął. — Jeszcze mnie pan nie poznał? Przecież nieraz zaglądałem do pana z Lemesem po herwę. A to Ludwik Bartoch znad Srebrnego Potoku!

Wąsal wyprostował się uroczyście.

I co z tego? — warknął. — Mam dobry wzrok, więc poznaję. W tej chwili jednak jesteście tylko jeńcami. Kto przybywa od Mateusza, ten wróg.

Żartuje pan chyba — Bielik zorientowawszy się, że jest wśród swoich, nabierał coraz lepszego humoru. — Jacy z nas wrogowie, jeśli nawet nie mamy broni?

I innych ogarnęła wesołość, a że ten i ów też coś dodał od siebie, rozległ się w końcu powszechny śmiech.

Małczat! — wąsal rozsierdził się nagle. — Kula w łeb temu, kto nie słucha rozkazu. Tiepier wajennoje wremia! Zabierać jeńców i marsz do obozu!

Złościsz się niepotrzebnie — ktoś próbował go ułagodzić.

Zamiast robić z nich wrogów, ciesz się z nami, że i im udało się wyrwać z matni. Po co...

Nie twoja sprawa! Naczalstwo jest od tego, aby decydować kto przyjaciel, kto wróg. W pieriod!

Luis ruszył pierwszy. Rozbawiła go ta scena i nie martwił się już wcale przyszłością. Mateuszacy przecież nie zrobią mu krzy­wdy. Szedł więc raźnie, zagadywał od czasu do czasu i wreszcie zagwizdał z cicha jakąś skoczną melodię. Dopiero gdy rozjaśniło się przed nimi, a na niewielkiej polanie ukazały się skromne kaboklerskie zabudowania, tknęło go jakieś niedobre przeczucie. Wśród wielu ludzi leżących pod gołym niebem dostrzegł także Brazylijeżyków. Takie towarzystwo w tej chwili nie było mu wcale potrzebne. A gdy wprowadzono ich do domu, niepokój wzrósł. Z barłogu w kącie podniósł się jakiś mężczyzna, wysłuchał uważnie meldunku, a potem sprężystym krokiem podszedł do nie­go i spojrzał mu prosto w twarz.

Aha, więc to jest ten czarny Bartoch! — wycedził przez zęby. — i to on dybie na naszą skórę. Tak, tak — słyszałem dużo o tym pościgu... Świetnie się składa, compadre — do wypowiada­nych słów zakradała się nieznacznie złowieszcza nuta. — Jestem rotmistrz Maravalhos z oddziału pułkownika Frontesa. Do usług. I akurat mam pod ręką takich, którzy potrafią wyprawiać ludzkie skóry jak prawdziwi Indianie...

Odsunął się o krok, spod przymrużonych powiek wybiegło pełne jadu spojrzenie. Luis czujnie naprężył mięśnie.

IV

Ksiądz Smołucha miał dokładne wiadomości. Bodziakowi uśmie­chała się wielka sława, a że sprytu mu nie brakowało, hojnie szafował obietnicami, zobowiązał się we właściwym momencie postawić pod broń kilka tysięcy polskiego chłopa i cieszył się w duchu, gdy w obozie powstańczym na rachunek tych przyszłych zasług grzecznościowo tytułowano go pułkownikiem. Na­głość rządowego ataku trochę go zaskoczyła. Wiedział, że nie może liczyć na pomoc głównych sił; były one jeszcze daleko. Był jednak pewien, że poprą go ochotnicze oddziały przemykające cichaczem z północy. Nie szły one samopas, w pobliżu Igłasu obejmowali nad nimi komendę specjalnie oddelegowani w tym celu ze sztabu łącz­nicy. Komunikował się z nimi i przyrzeczono mu uroczyście, że w decydującej chwili wesprze go kawaleria. Ale gdy doszło do bitwy — zawiodły wszelkie nadzieje i jedynym ratunkiem stała się masowa ucieczka.

Być może Bodziak, nie mając pojęcia o wojennym rzemiośle, wśród wielu błędów popełnił także i ten, że przyjął na wiarę obietnice swych sprzymierzeńców. Może zresztą powstańcy zaba­wili się w dyplomację. Zwycięscy Mateuszacy mogli wcale nie ruszyć się z miejsca. Zwyciężeni — musieli natychmiast przy­łączyć się do rewolucji i iść odtąd ramię w ramię, bo przecie nie mieli innego wyjścia. W ich domach stał teraz nieprzyjaciel, w razie odwrotu groziła zemsta. A naprzeciw wyciągano do nich przyjaźnie rękę i przygotowano się dobrze na taki wypadek. Grupki pieszych i konnych krążyły po puszczy, łączyły zbiegów, zbierały rannych, daleko na tyłach zorganizowano ukryte staran­nie w puszczy i dobrze ubezpieczone obozy. W ciągu dnia załogi nie były liczne. W miarę jednak upływu godzin zwiększały się szybko, wzmacniano je bowiem zarówno osadnikami, jak i ludźmi wracającymi z patrolu.

Minęła noc. W jednym z takich właśnie obozów niedaleko od brzegu Igłasu ruch wszczął, się równo ze wschodem słońca i cho­ciaż nie było słuchać apeli porannych ani rozkazów, piętno wojny dostrzec w nim było nietrudno. Podkreślały je najmocniej sani­tariuszki. Krążyły w śnieżnobiałych kitlach jak dobre duchy i na tle zarosiałej jeszcze w tej chwili puszczy wydawały się jakieś bardzo powiewne, lecz w ich ruchach i słowach czuło się dużo energii. Przewodziła im dona Francisca. Jak wiele innych młodych kobiet, które w porywie entuzjazmu przyłączyły się do powstania i w razie potrzeby potrafiły iść nawet w największy ogień, tak i ona ruszyła z wojskiem i teraz miała pod swą komendą maleńką armię. Było w niej czworo dziewcząt. Trzy z nich miały kruczoczarne włosy i na pierwszy rzut oka można było poznać, że są córami Brazylii. Natomiast czwarta swymi jasnymi jak len warkoczami zwracała na siebie szczególną uwagę i zwłaszcza wśród osadników budziła zdumienie. Pracowała z niezwykłym oddaniem, poruszała się żwawo i samodzielnie, umiejętnie i szybko przewijała bandaże. Ranni Mateuszacy, z którymi gwarzyła po polsku, wpatrywali się w nią jak w tęczę. Ale i Brazylijczykom na jej widok rozbłyskiwały radośnie oczy. Potrafiła się podobać, dużo w niej było wdzięku. A równocześnie tak dowcipnie i zręcz­nie umiała odparować w płynnej portugalszczyźnie żart i dobro­duszne żołnierskie docinki, że gdzie przeszła, tam słychać było długo kaskady śmiechu.

Gdzieś na końcu obozu rozległ się głośny gwar. Sanitariuszka, kończąc właśnie robotę, zawiązała starannie bandaż i z zacie­kawieniem uniosła głowę. Wysuwał się z puszczy jakiś nowy oddziałek. Popatrzyła na niego i po chwili ruszyła dalej. Naraz zniknęła bez śladu cała jej dotychczasowa beztroska. Zza namiotu wyszedł jej naprzeciw młody, bardzo przystojny mężczyzna w na wpół wojskowym stroju, uśmiechnięty uprzejmie, radosny, lecz równocześnie wpatrujący się w nią tak natarczywie, że na jej twarzy wykwitł rumieniec.

Jakże się spało, panno Zofijko? — zagadnął życzliwie. — Ślicznie pani dzisiaj wygląda!

Dziękuję.

Chciała iść dalej, lecz zastąpił jej drogę. Znów zaczął prawić jej komplementy.

Nudzi się pan widocznie — próbowała żartobliwym tonem pokryć zniecierpliwienie. — A ja, niestety, nie mam czasu na pogawędki.

A to dlaczego, panno Zofijko? Czyżbym był gorszy od tam­tych? Nie dostałem wprawdzie jeszcze kuli, ale mogę być ranny jutro. Toteż warto mi poświęcić trochę uwagi na zapas.

Spoza dobrodusznego na pozór, wciąż pełnego uprzejmości uśmiechu wychyliła się przyczajona drapieżność.

Niechże pan nie przeszkadza! — zdenerwowała się, bo za­grodził jej znowu drogę. — Roboty panu brakuje? — poniósł ją nagle gniew. — Przecież w pobliżu wróg. Niech pan skoczy na niego, zamiast tutaj marnować czas!

Jak na jej wygląd, nadspodziewanie donośnie, stanowczo i ostro zabrzmiały słowa. Ranni ze zdziwieniem zaczęli unosić głowy, a z pobliskiego namiotu wychyliła się dana Francisca.

Tyle razy prosiłam, panie rotmistrzu, aby nie zabierał pan czasu sanitariuszkom — i w jej głosie było dużo szorstkości. — Czy rzeczywiście nie ma pan nic do roboty? Chodź do mnie, Zofijko!

Rotmistrz odszedł. Obóz ożywiał się coraz bardziej. Ze wszyst­kich stron napływały małe oddziałki, jak gdyby w tym miejscu wyznaczono im koncentrację i opuszczano obozy sąsiednie. Zofijka znowu zaczęła krążyć. Kto był ranny czy chory, szedł natychmiast pod opiekę sanitariuszek, a chociaż niejeden tłumaczył, że nic mu nie jest albo że sam doskonale da sobie radę, zrywano z niego brudne szmaty, przemywano, nakładano maści i trzymano dotąd jak na uwięzi, dopóki nie odbyło się wszystko według przepisu. Niejeden, zwłaszcza spośród Mateuszaków, przejrzał się potem chętnie w lusterku i śmiał się z tej „babskiej tkliwości”, lecz chwa­lił każdy. Nawet we śnie nie spodziewał się takiej opieki.

Zofijko...

Dziewczyna uniosła raptownie głowę. Obok stał Bielik. Musiał być to dla niej bardzo miły widok, po jej twarzy bowiem przebiegł gorący rumieniec i tyle szczęścia ukazało się w oczach, jakby ujrzała kogoś ze swych najbliższych.

Przyłączyłeś się do rewolucji? — szepnęła.

Nie. Zabrali mnie siłą.

Czujnie rzuciła dokoła okiem. Niedaleko przechadzał się rot­mistrz, inne sanitariuszki pracowały w pobliżu.

Odejdź do swoich — rzekła siląc się na obojętność. — Od­szukam cię, gdy tylko zdarzy się dogodna okazja.

Zajęła się swoją robotą. Bielik wyczuł, że należy zachować wielką ostrożność, więc już do niej nie odezwał się słowem, za to pochylił się nad rannym, zagadnął wesoło, pocieszył, a potem wolnym krokiem zaczął odwiedzać innych. Nie raziło to nikogo, wszyscy postępowali podobnie. Wydostał się wreszcie z ciżby i usiadł nad przepływającym opodal strumykiem, a że butów nie zdejmował od dawna, zdjął je teraz i nogi zanurzył w wodzie. Jeszcze nie zdążył ich obmyć, gdy pojawiła się przed nim Zofijka. — Nareszcie wpadłeś na mądry pomysł — rzekła rozweselona.

Wiadomo: nogi odparzone i zakrwawione, może nawet wdar­ły się jakieś bichos. Koniecznie potrzebna sanitariuszka. Zaraz zrobię, co do mnie należy. A ty opowiadaj.

Gdy ona mu teraz zaczęła obmywać nogi, żachnął się w pierw­szej chwili jak tamci, lecz ofuknęła go żartobliwie i przypomniała, po co tu przyszła.

No cóż... — bąknął zakłopotany. — Moja historia jest nie­ciekawa. Zamierzaliśmy cię znaleźć i odbić...

Jak to: zamierzaliście? Kto jeszcze był z tobą?

Stryj Ludwik.

A gdzie jest teraz? Bielik westchnął ciężko.

Niedobrze z nim — odrzekł. — Ma pecha. W Rio Claro uderzył, jak mu się wydawało, na oddział Frontesa, a to byli rządowcy. Schwytali go w Mateuszu i skazali na śmierć.

Madonna Santissima! Żyje jeszcze?...

Uciekliśmy z więzienia. W nocy wpadliśmy na powstańców i ci nas z kolei wzięli pod karabiny. Do mnie nic nie mają, bo w Mateuszu stawałem razem z nimi i widziało mnie wielu. Wcielili mnie więc tylko do wojska. Za to z twojego stryja rotmistrz Ma—ravalhos od razu chciał ściągnąć skórę.

A to łotr! Wzbudził we mnie wstręt od pierwszego wejrzenia. I co dalej?

Zrobił się wielki krzyk. Maravalhos rozkazuje ludziom, aby go przywiązali do belki. A ten jak nim zakręci, jak chwyci ławę, jak nie wywinie!... W jednej chwili wymiótł tam całą izbę. Ale Maravalhos już wydaje rozkazy, już nasi skaczą z fojsami...

Zofijka zadrżała jak liść. A i Bielik tak się przejął, jakby raz jeszcze przeżywał tę straszną scenę.

Tak, nasi skoczyli — potwierdził chrapliwie. — Wśród tych z Mateusza jest dużo takich, którzy przeszli przez ruskie wojsko i jak padnie rozkaz, to gotowi rąbać nawet własnego brata. Paskudnie ich wyćwiczyli... A ja stoję bezradny, bo nawet nie mam pod ręką kija. Myślałem, że koniec... Na szczęście był w pobliżu nasz porucznik Kośmiński. Krzyk go obudził i wpada. „Spokój, co się tu dzieje”? Głos ma donośny. Ci, którzy chcieli już rąbać stry­ja, przed nim oczywiście na baczność. Widzi to Maravalhos, wy­ciąga rewolwer. Chce strzelać, bo zląkł się, że ofiara mu umknie. A porucznik łaps go za rękę i trzyma. „To moi żołnierze — oświad­cza chłodno — i ja im tylko wydaję rozkazy. Więzień także jest mój, bo przez nich został schwytany.” Kłótnia była niesamowita!

I na czym się wreszcie skończyło?...

Stryj pozostał pod naszą opieką. Nasi zrozumieli nareszcie, że taki Maravalhos przy naszym Kośmińskim nie jest bynajmniej ważniejszy i teraz wykonują tylko jego rozkazy. Rotmistrz wściekł się i zapowiedział, że odwoła się do Frontesa. Jak do tej pory, panuje jednak zupełna cisza.

Zofijka odetchnęła głęboko.

Najważniejsze, że żyje, i że jest obok. Na Maravalhosa wy­starczą fojsy. A na Frontesa znajdzie się inna rada.

Bielik spojrzał na nią zdumiony. Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że ta dziewczyna, którą pragnął wydobyć z niewoli w przeświadczeniu, że żyje w straszliwej udręce, wcale nie wyglą­da na zastraszoną. W oczach, jak w dawnych czasach, było bardzo dużo śmiałości, a ostatnie zdanie padło tak rezolutnie, że wytrąci­ło go z równowagi.

No wiesz... mruknął. — Tak przemawiasz, jakbyś ty tutaj rządziła...

Ja nie — roześmiała się. — Za to dona Francisca ma duże wpływy. A że ona bardzo mnie lubi, dogadam się łatwo. Zresztą i Frontes nie jest taki zły, na jakiego wygląda. Gdy mu tam starzyk z tatulkiem wybijali ludzi, był wściekły. Potem jednak sły­szałam na własne uszy, jak wychwalał obrońców i klął tych, którzy go podbechtali do bitwy.

Więc nie jest ci tutaj źle? — w głosie Bielika czuło się wy­raźnie bezwiedny żal i zawiedzioną nadzieję.

Zastanawiała się przez chwilę nad tym pytaniem.

Nie jest źle — odezwała się wreszcie. — Początkowo aż zapuchłam od płaczu. Teraz przykro mi tylko, że w domu się mart­wią i nic o mnie nie wiedzą. Widzisz... Ja patrzyłam na całą bitwę. Straszne to było!... Sanitariuszki miały pełne ręce roboty, a i dziś jeszcze trzeba przemywać rany. Przyznam się szczerze: żal mi się zrobiło tych ludzi. Wiem, że tatulek i starzyk na pewno nie mieli innego wyboru, musieli się bić. A jednak... Postanowiłam choć w części jakoś to wszystko naprawić i już wtedy zaczęłam opatry­wać rannych. Wiesz przecież: każdy w puszczy zna się na takich sprawach, a Anżelika, żona stryja Ludwika, prawie jak lekarz; na­uczyła mnie dużo. Dona Francisca dostrzegła to natychmiast. Na­uczyła mnie więcej, nawet wyróżnia. Podobno bardzo dobrze pracuję... Wdzięczna to zresztą praca. Rozumiesz: człowieka boli. A ty możesz mu pomóc...

Coraz wolniej płynęły słowa, czuło sie w nich coraz więcej wzruszenia. Bielik patrzył na nią jak urzeczony. Dawniej, gdy zaj­rzał niekiedy na Srebrny Potok, budziła w nirn zachwyt jej gospo­darność, zaradność, wesołość jaką potrafiła wprowadzić nawet do najnudniejszej pracy. Teraz wydała mu się tak cudna w tych peł­nych zakłopotania, wydobywających się gdzieś spod serca zwierze­niach, tyle w nich ujrzał dobroci i zaufania i tak mu się wydała bliska, że gotów był porwać ją na ręce i pognać, gdzie oczy poniosą.

Boję się jednak! — wzdrygnęła się nagle. — Tego właśnie rotmistrza — spojrzała płochliwie za siebie. — To zły duch Fron—tesa i całego oddziału. Straszny człowiek!... Nic mi nie zrobił, zawsze jest bardzo uprzejmy. A mimo to gdy na mnie spojrzy, przechodzą mnie ciarki!...

Wpatrzył się w nią w wielkim napięciu.

Straszny człowiek! — powtórzyła wzburzana. — Lęk mnie ogarnia na samą myśl, co by się stało, gdyby zabrakło Frontesa... Pułkownik krzyczał nad Srebrnym Potokiem, że z tatulka będzie darł pasy, ale by tego nie zrobił. A ten zrobi!

A więc musisz uciekać!

Wciąż o tym myślę... Wydostać się stąd, co prawda, niełatwo. Niby mam pełną swobodę, a wiem, że mnie strzegą i teraz też chy­ba ktoś na nas patrzy. Zresztą i obozu pilnują dobrze. A przy tym wiem, że jestem tu bardzo potrzebna. Sam widzisz, ilu jest ran­nych... I z pewnością będzie ich więcej. A ja umiem leczyć... A znowu...

Czuło się w niej coraz większą rozterkę. Zaczęła zwijać pośpie­sznie bandaże, przywoływała ją bowiem dona Francisca.

Zobaczymy, co będzie w przyszłości — rzekła odchodząc. — Tymczasem pociesz stryja. Jeśli do tej pory nic mu się nie stało, będzie żył dalej. Zaraz przemówię w jego obronie!

Odezwała się w głosie poprzednia, stanowcza nuta. Bielik znów zaniemówił. Coś mu ona przypomniała, z odległych wspomnień napłynęły ogromną falą jakieś znajome dźwięki. Porządkował je szybko, rozdzielał, jedne odrzucał, dołączał drugie. I naraz zmar­szczył czoło. Raz tylko widział jej dziadka, lecz zapamiętał go dobrze. Nie mogło być wątpliwości: właśnie z jego ust słyszał tę samą, co dziś, mocną, opolską nutę, w której przede wszystkim było bardzo dużo śmiałości...

Zofijka zniknęła. Włożył buty i po chwili ruszył się także. Do­szedł do swojego oddziału, pogawędził z wylegującymi się beztro­sko Mateuszakami i wreszcie przybliżył się jakby od niechcenia do jedynego w tym miejscu szałasu. Była to właściwie buda z gałęzi, która ani przed deszczem, ani przed słońcem nie dawała schronie­nia, ale mimo to służyła za areszt. Niewątpliwej powagi dodawał jej wartownik trzymający u nogi strzelbę. Natomiast więzień nie sprawiał zbyt urzędowego wrażenia. Siedział w progu w otoczeniu kilku osadników i prowadził z nimi zażartą dyskusję.

A ja wam mówię, że to bardzo mądre prawo — perorował do­nośnie. — Kto nie umie czytać i pisać, nie może głosować! Jak to sobie wyobrażacie? Władze najwyższe ma wybierać człowiek, który nie potrafi przeczytać odezwy? A skąd będzie wiedział, że ten czy tamten jest właśnie najlepszy?

Każdy swój rozum ma...

Szkoda czasu na takie gadki — wtrącił ktoś kwaśno. — Kto ma gospodarkę, ten musi mieć prawo głosu. A że dotychczas go nie ma, zmieni to rewolucja. Po to tutaj jesteśmy.

Luis aż posiniał na twarzy.

Gdyby tak się stało, wtedy ja urządzę wam rewolucję! — roz­indyczył się strasznie. — Kabokle już wszyscy umieją czytać i pisać, więc pójdą za mną. Pójdą ludzie ze stepu, pójdą Francuzi, Niemcy, pójdzie hurmem Nowa Polonia! A z wami kto?

Wprawił ich w osłupienie. Zaskoczyły ich argumenty, a zresztą nie mogło im się pomieścić w głowie, że człowiek, nad którym przecież ciągle unosi się groza śmierci, może nie tylko wyliczać płynnie swych sprzymierzeńców, ale i grozić z taką hardością, jakby już prowadził zbrojne hufce na wszystkich analfabetów. A on ledwie odetchnął, zaraz uderzył mocniej:

I wy chcecie przeciwstawić się takiej sile? Z nami ministro­wie, sejmy. Nawet ta rewolucja. A co najważniejsze: z nami będzie zawsze profesor Durski!

Zmierzchły zupełnie twarze, niespokojnie biegały oczy. Przed­tem niektórzy próbowali lekceważącą miną pokryć zakłopotanie. Teraz zabił wszystkim klina tym nieoczekiwanym nazwiskiem.

A któż to taki? — ktoś bąknął nieśmiało.

Luis załamał ręce w czarnej rozpaczy.

Ludzie! — wykrzyknął. — Z jakiego świata tu przybyliście? Przecież to wasz, polski profesor! Od ponad czterdziestu lat uczy w Paranie, a wy nic o nim nie wiecie? Chociaż do was przemawia? Chociaż wzywa was do nauki?

Nas wzywa?...

A kogo, mnie? Ja umiem dobrze czytać i pisać!

Luis w ogromnej złości wyciągnął z kieszeni Elementarz i prze­rzucił dwie pierwsze strony.

Kogo wzywa? —— przemówił kpiąco. — Widać od razu, że nie znacie się na literach. Pisze wyraźnie: „Do was się odzywam dro­dzy ziomkowie, Polacy!” Słyszycie? I tak mówi dalej: „Czyńcie postępy ze światem; uczcie się (słyszycie?) bo kto czytać, pisać i rachować nie umie, jest tylko pół, a nie całym człowiekiem”! Tak do was właśnie przemawia profesor Durski!

Rozejrzał się triumfująco dokoła. Jego namiętny głos zwabił wielu, toteż otaczał go teraz tłum i przyglądał się w nabożnym skupieniu tej niewielkiej książeczce. W przeciwieństwie do tych z Nowej Polonii niewielu Kongresowiaków znało sie na czytaniu, lecz ten brak każdy odczuwał mocno. Tam w Starym Kraju poni­żano go z tego powodu i kto tylko łyknął trochę wiedzy, już wobec niego zadzierał nosa. W drodze czuł się jak owca w stadzie, nie mogąc zrozumieć najprostszego napisu. Gdy znalazł się wreszcie w Paranie, wendziści i wszelkiego rodzaju pisarczykowie robili majątki na jego ciemnocie, oszukiwali na każdym kroku. Scierpiał to osiadł w końcu na swoim. Odtąd nikt go nie łupił, a że pracować umiał, poczuł się mocno w siodle. Wzrosły ambicje, zapragnął rządzić. I wtedy okazało, się, że w tym dziwnym kraju, w którym osiągnął dużo i wszystko właściwie mu wolno, jedna droga jest jednak dla niego zamknięta. Mocno zamknięta. A kluczem do niej jest tylko alfabet...

Luis, doszedłszy widocznie do wniosku, że przygłuszył ich nad­miernie, dobrodusznie pokiwał głową.

Profesor wie, co jest ważne — rzekł ciepło. — Półludzie nie mogą rządzić krajem, wiadomo. Ale zamienić się w całego czło­wieka przecież nietrudno. Jak ty się nazywasz? — spojrzał na sto­jącego najbliżej.

Karpik.

Podpisz się. Chyba umiesz?

Hm, może bym i umiał... Ale czym? Nie ma zresztą papieru... Luis parsknął śmiechem.

Na puszczę macie sposób, a brak wam na taki drobiazg? — powiódł dokoła rozweselonym spojrzeniem. — Podaj no który fojsę!

Ktoś podał usłużnie. Strażnik poruszył się niespokojnie, chcąc widocznie odebrać więźniowi broń, lecz zaraz z innymi wpatrzył się w ziemię zdumiony. Luis od jednego zamachu ściął płat mura­wy, natychmiast odwalił drugi, wyrównał, udeptał.

Masz papier — rzekł. — I ołówek — odłamał z szałasu pa­tyk. — A teraz pisz.

Ten ma głowę! — poruszyli się wszyscy.— Prawda: tak też można...

Znali się na tym trochę. Właśnie z tej utajonej tęsknoty do wie­dzy i z poczucia dotychczasowej niższości w Mateuszu już dawno wyrosła szkoła. Był nawet nauczyciel, uczył ich dzieci, przyglądali się im nieraz, gdy odrabiały w zeszytach lekcje. Nauczyciel musiał jednak uciekać, bo pokłócił się z księdzem. Sprowadzili więc Kośmińskiego...

Karpik coś nagryzmolił, zadeptał i znowu zabrał się do roboty.

Masz trochę pojęcia — przyznał Luis życzliwie. — Ale jesz­cze za mało, aby głosować. Potrzeba ci wprawy. Tak trzeba pisać.

Szybko, wyraziście i ładnie zarysowały się na ziemi litery.

Sami widzicie, że to nietrudne — przemówił w zupełnej ci­szy, jaka znowu zapadła. — Oczywiście do wyborów potrzeba jest więcej liter i dlatego profesor podaje wszystkie. Mądrze podaje Najpierw te najważniejsze. Spróbujmy więc według jego przepisu Napisz no Karpik „i”. Tę literę masz w swoim nazwisku.

Chłopak zapalił się do tej roboty i litera wypadła nad podziw ładnie. Luis pochwalił. Litera „u” zarysowała się jeszcze piękniej, okrąglutko potoczyło się „o”.

Czekajcie! — ktoś poruszył się, mocno tym wszystkim prze­jęty. — Rzeczywiście nie takie to trudne. I ja chyba spróbuję.

Oczyścił obok kawał ziemi, rysował długo, lecz w końcu także wypadło nieźle. Na ten widok i inni nabrali odwagi. Jeden śmiał się i udając piśmiennego zapewniał, że robi to tylko dla żartu. Inny zacisnął zęby i pracował w milczeniu. Jeszcze inny wzdychał ciężko, pocił się, klął niekiedy pod nosem, lecz nie ustawał jak przy porębie i wreszcie osiągał skutek. A Luis krążył między nimi, do­radzał, sam często rysował wzory, a gdy ktoś okazywał zniecierpli­wienie, popędził go żartobliwie, rozbawił, dla wprawy poprowadził niekiedy rękę. Chętnych wciąż przybywało. Ziemia dokoła prze­mieniła się w szachownicę, litery zaczęły się łączyć w sylaby. Nie­śmiały początkowo gwar układał się coraz wyraźniej w powta­rzane chóralnie dźwięki i wreszcie stał się tak donośny, że przed szałasem pojawił się niespodziewanie zaniepokojony Kośmiński.

Co się tu dzieje?

At, taka sobie zabawa — odparł za wszystkich wartownik. — Uczymy się liter.

Kośmiński popatrzył badawczo na zaczerwienione z wysiłku twarze, na szachownicę, na Luisa trzymającego otwartą książkę. Wziął ją do ręki i naraz rozpłomienił się, jak ci Kongresowiacy wyrzynający dopiero na brazylijskiej ziemi pierwsze litery.

Podręcznik Durskiego! — wykrzyknął. — Oczom nie chce się wierzyć... I to z własnoręcznym jego podpisem! Jakim cudem zdo­łał go pan sprowadzić aż tutaj?

Zupełny przypadek — Luis uśmiechnął się. — Broń zabrali przy rewizji, przy okazji ściągnęli nawet trochę pieniędzy, ale pa­pier nie miał dla nich wartości. Pan zna profesora?

Oczywiście. Przecież to pierwszy polski nauczyciel w Brazy­lii! Przed wyjazdem specjalnie mu złożyłem wizytę i w Mateuszu zamierzałem uczyć właśnie z tej książki. Pan Flizikowski już ją sprowadził. Ale że się tutaj znalazła!...

W głosie czuło się nie tylko zdumienie, ale i wielki entuzjazm. Luis spojrzał wymownie na osadników, jakby chciał im przypomnieć poprzednie słowa, a Kośmiński szybko przerzucał kartki.

Bezcenna rzecz — zachwycił się znowu. — Tym cenniejsza, że pierwsza, jaka się ukazała w Brazylii. I uczeń będzie miał poży­tek, i nauczycielowi bardzo ułatwi pracę. Z niej pan dyktował?

Rozejrzał się raz jeszcze po szachownicy.

Już nawet sylaby — ucieszył się. — Ha, w takim razie zrobi­my egzamin. Tylko się nie lękajcie! Groźny chyba nie jestem?

Spodziewał się widocznie jakichś oporów wypływających z onieśmielenia, ale nie zawahał się nikt. A popis wypadł tak ładnie, że ogarnęło go po raz drugi zdumienie.

Ma pan talent — spojrzał na Luisa ze szczerym uznaniem. — Szybko pan uczy.

Człowiek ma gromadę dzieci, więc nabył wprawy. A co naj­ważniejsze — uczniowie są zdolni. Tępemu i łopatą nie włożysz do głowy. A tym wystarczą dwa słowa. Zdolny naród, wiadomo. Po­trzeba mu tylko dobrego nauczyciela.

Kośmiński wpatrzył się w niego bystro i naraz twarz mu przy­gasła.

Rozmawiałem przed chwilą z Frontesem — zmienił temat. — Maravalhos nagadał mu dużo i nawet przy mnie próbował jeszcze wywołać burzę. Ale pułkownik jakiś dzisiaj bardzo łaskawy... Machnął ręką i gotów o wszystkim zapomnieć. Stawia tylko jeden warunek: pozostanie pan w naszej armii.

Wykluczone! Między nami sprawa honoru i dopóki jej nie za­łatwię, nie ma mowy o zgodzie. Jak to? — Luis wzburzył się na­gle. — Porywa mi moją Zofijkę, a ja mam nadstawiać za niego karku? Niech sam użera się z wrogiem!

Proszę mi wierzyć — Kośmiński pochylił się nad nim i ści­szył głos prawie do szeptu — chwilowo nie ma lepszego wyjścia. — Później zobaczymy... A tymczasem radzę się zgodzić.

I maszerować pieszo jak wy? Nie jestem przyzwyczajony do takiej zabawy!

Może pan wstąpić do kawalerii, lecz wtedy przejdzie pan pod komendę rotmistrza. A w piechocie zostanie pan przy mnie. Do Luisa nieznacznie przysunął się Bielik.

Widziałem Zofijkę — szepnął. — Nie skarży się na nikogo i czuje się dobrze. Może więc lepiej się zgodzić?... Będziemy przy niej.

Luis chrząknął, westchnął, potarł z namysłem czoło. A Kośmiński, wyczuwszy w nim wahanie, natychmiast pogłębił temat. Jakby od niechcenia wspomniał o nieporządkach panujących ostatnio w Brazylii, o konieczności zmian, o słuszności haseł rewolucyj­nych, o potrzebie stworzenia takich warunków, w których osadni­cy mogliby spokojnie uprawiać ziemię. Argumenty były rozsądne, podane z wiarą w słuszność sprawy i widocznie trafiały do przeko­nania, Luis bowiem kiwał głową z coraz większym uznaniem.

Hm, można by spróbować — zastanowił się głośno — Ale co nad Srebrnym Potokiem?... Zamartwią się tam na śmierć. Musiał­bym wysłać list.

Zgoda. Proszę go przygotować, a ja wyślę. Pisać pan może o wszystkim, aby tylko nie wymieniać miejsca naszego postoju.

Rozumiem, tajemnica wojskowa... Więc układ stoi! — Luis odzyskał humor. — Chwilowo na tydzień. W tym czasie nie uciek­nę i będę spełniał posłusznie pańskie rozkazy. Ma pan moje słowo. A jeśli po tygodniu nie dam go znowu, trzeba mnie pilnować, bo skorzystam z lada sposobności i zniknę. Stawiam sprawę ucz­ciwie.

Kośmiński, rad szczerze z tej decyzji, brazylijskim zwyczajem poklepał go po plecach z wielkim rozmachem.

Zdjął mi pan kamień z serca — odetchnął. — Maravalhos to człowiek zawzięty i moglibyśmy mieć z nim dużo kłopotów. A tak jestem spokojny. Po tygodniu na pewno potwierdzi pan swoje sło­wo — roześmiał się. — Nie zdąży pan przecież w tak krótkim cza­sie nauczyć wszystkich liter moich Mateuszaków!

Luis tak się zakłopotał, jakby zapędzono go w matnię.

Wpadłem — mruknął. — Prawda: rozpaprana robota nic nie jest warta... Trzeba ich uczyć i uczyć szybko, bo z rewolucją nigdy nic nie wiadomo. Wybuchła nagle i nagle może się skończyć. A wtedy nowe wybory. Byłoby dla nas wielkim wstydem, gdyby nic wzięli w nich udziału wszyscy Mateuszacy.

Dał się słyszeć dokoła cichy, trochę jakby wstydliwy, zatroska­ny, a mimo to bardzo przyjazny gwar, w którym przewijała się także od czasu do czasu i jakaś mocna, bardzo odważna nuta. Ko­śmiński posłuchał, a potem uścisnął mu rękę i odszedł. Luis obser­wował go w zamyśleniu.

Panie poruczniku! — krzyknął naraz takim tonem, jakby coś sobie przypomniał. — Ja ostatecznie mogę się obejść bez konia. Człowiek nachodził się po puszczy, więc nogi mam silne. Ale pan niech natychmiast zażąda dla siebie pięknego wierzchowca!

Czy to takie ważne?... — Kośmiński przystanął.

Bardzo ważne. Dla oficera bez konia nikt w Brazylii nie ma szacunku. Nie mógłbym walczyć pod takim dowódcą. Jeśli jutro nie będzie pan siedział w siodle, porzucam służbę!

Rozległ się huczny śmiech. Kośmiński pomachał wesoło ręką i ruszył do namiotu dowództwa, a Luis zwrócił oczy na osadników.

Chłopcy, do roboty! — zagnał ich energicznie. — Szkoła rzecz najważniejsza. Jeśli nie zdążycie się nauczyć czytać i pisać, może­my wygrać wojnę, a przegrać przyszłe wybory. Nie marnować więc czasu. Viva revolucao!




PARAŃSKI TAN

I

Kończył się atak. Skromne miasteczko Łapa, rzucone jak ciemna plama na wypalony przez słońce, ogromny step, raz jeszcze odparło wroga i bijąc wciąż z dział obwieszczało triumfalnie o swym zwy­cięstwie i niezłomnej woli wytrwania. Miało z czego być dumne. Wojska powstańcze, skupiwszy siły, wyskoczyły znienacka z pusz­czy, przekroczyły Rio Negro i znosząc po drodze oddziały marszał­ka Peixoto, szły wielkimi marszami na północ. Niespodziewanie jednak natknęły się na mocną przeszkodę. Właśnie tu, w Łapie, okopał się generał Carneiro i trzymał je jak na uwięzi od wielu tygodni.

Spływała na swe stanowiska wyjściowe piechota i kawaleria, po­śpiesznie zbierano rannych, mknęły tabunami konie bez jeźdźców. Straty były, jak zwykle, duże. Wbrew brazylijskim tradycjom, w których skłonność do zgody i zdrowy rozsądek przeważały nawet w najcięższych chwilach nad zbytecznym rozlewem krwi, prowa­dzono tutaj zażarte boje i gdy się teraz patrzyło na pobojowisko, aż podziw brał, w jaki sposób mogła się zrodzić na tej ziemi tak straszliwa zawziętość. Kto nie zdążył się cofnąć, ten ginął; żadna strona nie brała jeńców. Ale i wówczas, gdy milkł gwar bitewny i korzystano z rzadkich chwil względnego spokoju, nie zanikały wrogie uczucia. Bito do każdego, nie oszczędzano nawet sanitariu­szy. A gdy i takiej okazji zabrakło, mknęły przez step w obu kie­runkach dosadne, pełne zacietrzewienia przekleństwa.

I dzisiaj było podobnie, lecz wkrótce do burzliwego jak zwykle gwaru zakradła się jakaś odmienna nuta. Ktoś tam pędząc na ko­niu wykrzyknął, że to jednak rewolucja odniosła zwycięstwo: zgi­nął generał Carneiro! Podtrzymał go zaraz inny jeździec, wieść pomknęła przez obóz na skrzydłach wiatru. Że kryła się za nią prawda, nie mogło już być wątpliwości. Gdy tu ludzi ogarniał szał entuzjazmu, tam naprzeciw coraz cichsza stawała się Łapa i w mia­rę, jak słońce ginęło za horyzontem, zapadała w coraz głębszą żałobę.

Co prawda i wśród powstańców były oddziały, w których nie tylko nie czuło się wcale radości, ale nawet panował smutek. Tak właśnie było w pułku Frontesa. Gdy przekraczał on Rio Negro, znajdowało się w nim około tysiąca ludzi. Dziś brakowało co naj­mniej połowy, mnóstwo też było rannych. Ciężko ranny był rów­nież dowódca. Dostał dwie kule, tylko cudem udało się wydostać go z ognia. A chociaż dawał oznaki życia i czuwał nad nim ciągle lekarz z doną Franciscą, przytomność nie wracała, a silny krwotok odbierał wszelkie nadzieje. Niepokój był wielki. Przed, namiotem kręcili się nieustannie żołnierze, od czasu do czasu wbiegła do środ­ka któraś z sanitariuszek. Wiadomości nie były pocieszające, ran­ny coraz bardziej opadał z sił. Jeśli nie uda się powstrzymać upły­wu krwi, nie ma dla niego ratunku...

Gdy słońce zaszło, zajrzała także Zofijka. Rzuciła okiem na po­bielałą z trwogi donę Franciscę, westchnęła, zabrała zapas bandaży i lekarstw i wyszła.

Może uda się uratować — pocieszyła żołnierzy. — Krwotok zatamowany. Długa to będzie jednak kuracja...

Zabrała się znów do roboty. Była śmiertelnie znużona, lecz jak inne trwała ciągle na stanowisku i opatrując jednych pod gołym niebem, innych w namiotach, pomagała jak mogła, a chyba mogła dużo, często bowiem szły za nią słowa gorącej podzięki. Pracy, na szczęście, ubywało. Już zaczynała się cieszyć w duchu, że nareszcie będzie mogła odetchnąć, gdy niespodziewanie pojawił się przed nią jakiś kawalerzysta.

Pan rotmistrz Maravalhos prosi dc siebie — zasalutował uprzejmie. — Potrzebny mu opatrunek.

Wyprostowała się z trudem, zmatowiałe ze zmęczenia oczy na­bierały stopniowo blasku.

Więc i on jest ranny? — zdziwiła się. — Nic nie wiedziałam.

Postrzał niezbyt ciężki. Sam się opatrzył i do tej pory starał się nie przeszkadzać. Teraz jednak zaczyna odczuwać bóle.

Ruszyła się z ociąganiem. Nadal nie znosiła tego człowieka, lecz że wiedziała już dobrze co to służba wojskowa i obowiązki, przy­śpieszyła zaraz kroku, a na widok palącego się w namiocie światła uspokoiła się ostatecznie. Rzuciła okiem na boki. Niedaleko prze­chodził Bielik i obserwował ją bacznie. Przyjaźnie skinęła mu gło­wą i odsunąwszy płachtę śmiało weszła do środka.

Podobno pan także jest ranny? — zagadnęła. — Chyba nic złego?

Rozejrzała się. Jak w innych namiotach, tak i tu nie było nic ciekawego: trochę broni i sprzętu, siodło zamiast krzesła, kilka koców rzuconych w kącie. Trochę zdziwił ją Maravalhos. Stał wyprostowany sztywno, jak gdyby nasłuchując co się dzieje na zewnątrz, a chociaż w blasku migocącej świecy jego twarz wyda­wała się mroczna, nic poza tym nie wskazywało, że trapi go jakieś cierpienie.

Nic złego — spojrzał na nią nareszcie i uśmiechnął się mile. — Kula przeorała mi ramię. Początkowo prawie nie bolało. Teraz dokucza mocno.

Zaczął ściągać bluzę. Pomogła mu, zdjęła koszulę, zerwała ban­daż. Rana rzeczywiście nie przedstawiała się groźnie. Sprawdziła więc tylko, czy kula nie naruszyła kości, przemyła, założyła nowy opatrunek i chciała odejść.

Niechże pani nie ucieka — uśmiechnął się przyjaźnie i przy­trzymał jej rękę. — Wygląda pani jak z krzyża zdjęta. Trzeba trochę odpocząć. Straszna musiała być dzisiaj ta pielęgniarska ro­bota.

Straszna... Muszę jednak iść. Jeszcze niejeden z rannych potrzebuje pomocy.

Niech poczekają.

Przymrużył oczy, jakoś bardzo łagodnie na pozór przeciągnął słowa. Szarpnęła się, bo znienacka objął ją wpół.

Czy mam znów wzywać pomocy? — z truciem tłumiła w so­bie gniew.

Nie warto. Wie pani chyba, że od dziś ja tu jestem dowódcą.

Pułkownik jeszcze żyje!

Ale nie jest zdolny do wydawania rozkazów. Umrze zresztą za godzinę czy dwie.

Ludzie się zbiegną!

I rzucą się na mnie?...

Zadrżała. Nie po raz pierwszy miała z nim taką przeprawę, lecz dawniej ktoś był zawsze w pobliżu. W razie awantury sprawa dochodziła natychmiast do dony Francisci i do Frontesa, a ten potrafił osadzić rotmistrza w sposób bezwzględny i potem przez kilka dni miała zupełny spokój. Dziś sytuacja była znacznie trud­niejsza. W jego cichym śmiechu było tyle triumfu i złośliwości, że zwątpiła w swe argumenty.

Przepędziłbym ich na cztery wiatry — pogłębił zaraz jej wewnętrzne obawy. — Ale i tym się nie łudź, nie przyjdą. Każdy dziś zajęty jest sobą albo stoi koło namiotu Frontesa. Bądź więc rozsądna, Zofijko. Po co się droczyć? Brzydki przecież nie jestem. Czy sądzisz, że zawsze można mnie odpędzać bezkarnie? Że zawsze...

Przemawiał coraz powolniej, a równocześnie coraz bardziej przy­bliżał twarz. Oczy uśmiechały się ciągle. W tym uśmiechu była jednak w tej chwili taka gorączka i tyle wyczuła w nim brutal­ności, że nagle przeszył ją dreszcz. Chciała krzyknąć, lecz poca­łunkiem zamknął jej usta. Pchnęła go, rzuciła w bok, jak w chwili śmiertelnej grozy uderzyła pięściami na oślep...

Był od niej mocniejszy. Przetrzymał tę gwałtowną szamotaninę i nie oderwał od jej warg ani na chwilę ust, coraz więcej w nim było dzikości. Naraz dziewczyna jakby zamarła. Zwiotczało ciało, zniknęła prężność, dotychczasowa wola obrony zaginęła zupełnie.

Odsunął nieco twarz. Modre oczy wpatrywały się teraz w niego bardzo spokojnie.

Nareszcie zmądrzałaś — westchnął w zachwycie. — Właśnie tak trzeba. Po co się opierać? Frontes ma swoją donę Franciscę, ja mogę mieć swoją Zofijkę. A mnie przecież nie potrzebujesz się…

Zaniepokoił się. Chciał ją pociągnąć w bok, lecz teraz ona obję­ła go wpół, a równocześnie uczuł twardy ucisk pod żebrem.

Odtąd ja tylko będą wydawała rozkazy — ciche słowa za­częły naraz padać tak równo, jakby je wypowiadano pod takt. — Proszę dobrze uważać na to, co powiem. Pański rewolwer mam w ręku. Odbezpieczony. Ostrzegam: jeden niewłaściwy ruch i kula przeszyje płuca. Trzymam bowiem lufą do góry. A to rana śmier­telna...

Patrzył na nią jak skamieniały. Zmieniła się ogromnie ta prze­miła przedtem, dziewczęca twarz. Wdzięk z niej wprawdzie nie umknął, nie straciła nic na piękności. Za to rozbłysła tak ostro i taki ukazał się w niej hart, jak gdyby niespodziewanie jakiś czarodziej przemienił ją w stal szlachetną, która pod najcięższym uderzeniem nie pęknie.

Co pani... — wyjąkał wstrząśnięty. —. Przecież ja...

Cale se! — ofuknęła go szorstko. — Ja będę tylko mówiła, wystarczy. Żadnych sztuczek nie radzę. Urodziłam się nie w Euro­pie, ale w Brazylii. Chowałam się przy tym nad Srebrnym Poto­kiem, a jak tam strzelają, pan wie. Mnie także ręka nie zadrży. Proszę się odwrócić twarzą do świecy!

Sparaliżował go ten głos wciąż przecież dźwięczny i miły, a jed­nak tak stanowczy, że nie przyszło mu nawet na myśl, aby się przeciwstawić. Gdy kazała mu wyciągnąć ręce do tyłu, wyciągnął. Nie drgnął, gdy wiązała go liną, położył się posłusznie na ziemi, aby bezpiecznie mogła spętać mu nogi. Nie odezwał się sło­wem, gdy go przywiązywała do słupa pośrodku namiotu. Ale gdy w końcu zabrała się do zakładania knebla, zbuntował się i z wście­kłości zacisnął usta.

Otwórz dobrowolnie — przemówiła życzliwie. — W prze­ciwnym razie podważę je rewolwerem. A to boli.

I tę robotę wykonała nad podziw sprawnie. Gdy się z tym upo­rała, rozejrzała się czujnie i oddychała przez chwilę z trudem, jakby dopiero teraz dało znać o sobie wielkie nerwowe napięcie.

Powinnam cię właściwie zabić jak psa! — nareszcie dała się porwać złości. — I chyba nikt by mnie za to nie zganił, bo ośmie­liłeś się znieważyć sanitariuszkę. Tego nie wolno, wiesz dobrze. Ale nie chcę pozbawiać rewolucji jeszcze jednego żołnierza, zaw­sze bowiem biłeś się dzielnie. Toteż cię zostawiam przy życiu.

Raz jeszcze sprawdziła więzy, zdmuchnęła świecę i wyszła. Do­koła namiotu był zupełnie pusto. Popatrzyła niezdecydowana na poruszające się w dali żołnierskie sylwetki, na namiot Frontesa i odwróciła powoli wzrok. Dostrzegła Bielika. Przechadzał się w tym samym miejscu, gdzie go widziała poprzednio, i zerkał na nią nieznacznie.

Dobrze, że jesteś — podeszła do niego szybko. — Natychmiast potrzebny mi koń.

Coś się stało?...

Bielik pochylił się nad nią. Jeszcze nad Igłasu postarał się o przydział do kawalerii, a że i ona zakręciła się koło tej sprawy, Frontes nie stawiał przeszkód. Później zresztą często zwracał na niego uwagę, awansował go szybko. Młody człowiek bił się dziel­nie, a przy tym był powszechnie lubiany dzięki swemu wyrobieniu i uczynności.

Stało się — odrzekła. — Muszę uciekać.

Maravalhos cię napastował?... Wpatrzyła się w niego bacznie.

Domyślam się — Bielik przerwał chwilową ciszę. — Sły­szałem, jak cię do niego wezwano, a że go tylko draśnięto, wydało mi się to podejrzane. Stałem więc w pogotowiu. Lecz nie wzywa­łaś pomocy.

A po co? Sama sobie poradziłam. Możesz znaleźć mi konia? Jeśli nie, poszukam gdzie indziej.

W głosie dziewczęcia zabrzmiało nerwowe drżenie. Bielik ujął ją delikatnie za rękę.

Zofijko, co ty wygadujesz? — przemówił żarliwie. — Do kogo masz się zwracać, gdy ja tu jestem? Od dawna jestem przy­gotowany na taki wypadek. Czuwam ciągle i włączyłem do tej sprawy nawet kolegów. Przemyślałem dokładnie ucieczkę...

Zgmatwały się myśli, urwały słowa. Spojrzała na niego baczniej. Przejęta dotąd do głębi wypadkami w namiocie, strząsnęła je wreszcie z siebie i dostrzegła jego wzruszenie.

Dobry jesteś, Franusiu... — szepnęła. — Więc to dlatego zawsze ktoś znalazł się przy mnie, gdy tylko krzyknęłam... Nigdy o tym mi nie mówiłeś.

Bo po co? Od tego tu jestem... Wracajmy jednak do naj­ważniejszego — Bielik wyprostował się i w jednej chwili odzyskał spokój. — Jeśli mamy uciekać, muszę wiedzieć o wszystkim. Za­biłaś go?

Nie. Związałam i leży jak tłumok w namiocie.

Brawo, Zofijko! — roześmiał się cicho. — Piękna robota. Tak czy owak — skupił się znowu — uciekać trzeba. Czy Frontes wy­żyje, czy nie — do Maravalhosa będzie tymczasem należała ko­menda. Dziś jestem przy tobie, ale jutro i mnie może zabraknąć, więc ryzykować nie wolno. Chodź za mną!

Rzeczywiście musiał dawno przemyśleć taką sytuację, poruszał się bowiem odtąd tak śmiało i pewnie, jakby wykonywał tylko czyjeś zlecenia. Doszli do koni, osiodłał, dosiedli. Nikt na nich nie zwracał uwagi. Umysły wciąż były zajęte ostatnią bitwą, a ci, którzy nie wili się w męce, wałęsali się po obozie i właściwie nikt nie pilnował porządku. Bielik był w coraz lepszym humorze. Dopiero gdy się natknęli niespodziewanie na czatę, zmarszczył brwi, ale bynajmniej nie stracił ducha. Odkrzyknął beztrosko, że jakiegoś oficera postrzelono za linią. Trzeba go opatrzeć i przy­wieźć. A że sanitariuszka nie może przecież jechać samotnie, więc jej towarzyszy.

Zdarzały się niejednokrotnie takie wypadki. Spokojne słowa i biały kitel ostatecznie otworzyły im drogę.

A teraz w konie! — Bielik uniósł się raźnie w strzemionach, gdy czata pozostała daleko za nimi. — Wybrałem najlepsze.

Pomknęli jak wicher. Jak wyzbyta życia pustynia słał się przed nimi pofalowany z lekka, ogromny step i w miarę, jak posuwali się naprzód, coraz rzęsiściej lała się z nieba gwiezdna poświata, coraz wdzięczniej srebrzyła konie i jeźdźców. Zofijka odżyła. Przyjem­nie ochładzał ją pęd, bawiły blaski snujące się po pagórkach, radowała własna odwaga i odniesione zwycięstwo, cieszyła wol­ność. Gdyby nie Maravalhos, pozostałaby chyba w oddziale do końca. Teraz była zadowolona, że się to wszystko skończyło. Miała dość tej ludzkiej zawziętości, mrożących krew w żyłach bojowych okrzyków, tych strasznych ran i krwi wsiąkającej nieustannie w wyschniętą ziemię. Z kim rozmawiała beztrosko wieczorem, ten jęczał rano; kto rano śpiewał, w południe grzebano go w piasku. A co najgorsze — szedł tu brat na brata. Brazylijczyk bił się z Brazylijczykiem, Włoch z Włochem, Niemiec z Niemcem, Polak z Polakiem. I każdy z nich idąc do bitwy wykrzykiwał w swym rodzinnym języku, że po jego stronie jest racja...

Zofijka czujnie uniosła głowę. Wśród rozrzuconych z rzadka krzaków mignął w oddali jakiś ruchomy cień, lecz że nie ukazał się więcej, przesunęła wzrok na Bielika. Pędził wciąż przed nią i chociaż od dłuższego czasu byli już w drodze, nie dawał koniom wytchnienia.

Nie za daleko odsuwamy się na południe? — krzyknęła. — Srebrny Potok leży przecież na zachód od nas. Należałoby chyba skręcić?

Zwolnił nieco, zrównał się z nią i odtąd mknęli już razem.

Jeszcze za wcześnie — odrzekł. Nie przejmuj się, przemyśla­łem dokładnie wszystko. Najpierw trzeba pozostawić za sobą step, bo w razie pogoni jesteśmy na nim bezradni.

Ale odbijamy się od domu. I możemy wpaść na jakiś od­dział wojskowy. Tu przecież wszędzie powstańcza władza.

Jedziemy bokiem. A gdyby nawet!

Machnął beztrosko ręką, mając widocznie w zapasie jakąś go­tową receptę, lecz zaraz objął ją pełnym zakłopotania spojrze­niem.

Pędzę, a o tobie nie myślę — dodał. — Chcesz może od­począć?...

Nie.

Znów wysunął się naprzód. Teren przybierał na falistości. Rosły wzgórza, pogłębiały się cienie, jak zaklęte posągi wyłaniały się zewsząd piniory. Przybywało ich szybko. Pojedynki połączyły się w kępy, kępy w gaje, gaje w lasy i wreszcie wyrósł przed nimi jednolity, olbrzymi bór, zamykający zupełnie drogę.

Czuję się już jak w domu — ucieszył się Bielik, gdy wresz­cie skryły ich drzewa. — Zanim rozwiążą rotmistrza, upłynie pewnie niemało czasu. Potem... Ech, potem też nas nikt chyba nie będzie ścigał! Każdy żołnierz tam dzisiaj potrzebny. Gdyby mimo wszystko przyszła im na to ochota, tak im pogmatwam ślady, że za rok nas nie znajdą. No co, jesteś zadowolona, Zofijko?

Bardzo... Zawsze czułam, że z tobą można jechać bezpiecznie. Trochę tylko niepokoi mnie twój mundur. Tak czerwony, że z da­leka każdy nas dojrzy. Nie złapią nas tamci, złapią nas inni.

I o nim pomyślałem — Bielik roześmiał się. — Mam w po­bliżu przyjaciół, którzy zaradzą biedzie. A i ciebie trzeba przecież przyodziać inaczej. Teraz jednak uważaj.

Natknęli się na wartko pędzący potok. Wprowadził w niego konie i brnąc bez przerwy w wodzie jechał tak z pół godziny, dopóki nie ukazał się przed ich oczyma ukryty starannie wśród drzew, skromny domek brazylijskiego kabokla.

Tutaj będziemy mogli dobrze odpocząć — odetchnął z ulgą. — Mieszka tu Manoel da Sylva, compadre Lemesa i mój serdeczny przyjaciel. Gościnny to dach.

Psy zaczęły ujadać zaciekle. Nie zwracali na nie uwagi. Podjechali pod ostrokół otaczający zabudowania, Bielik zaklaskał. Gospodarze musieli mieć czujny sen. Usłyszano go natychmiast, a gdy się opowiedział, dały się słyszeć przyjazne okrzyki i w chwi­lę później szeroko otwarto bramę.

Witam serdecznie w moim ubogim domu — gospodarz uścisnął im ręce i gestem pełnym godności, tak charakterystycz­nym dla brazylijskich mieszkańców kampu i puszczy, zaprosił do środka. — Widzę, że jesteście bardzo zdrożeni — objął bacznym spojrzeniem konie i ludzi. — Uciekacie od rewolucji?

Uciekamy.

Nie było innego wyjścia?

Nie.

Czujcie się zatem u mnie jak w swoim domu. Nikt was nie ściga?

Chyba nie...

II

Świtało. W obozie pod Łapą trąbki grały pobudkę, a jedynie na prawym skrzydle, gdzie trzymali pozycję Mateuszacy, panowała nadal zupełna cisza. Obowiązywał tu inny porządek. Tamci służyli za młot, którym uderzało się w nieprzyjaciela, aby go zniszczyć lub zepchnąć. Ci, wbiwszy się głęboko w jego linię obrony, stano­wili kowadło. Odzywali się z rzadka, ale zawsze bardzo skutecznie. Wróg więc, otrzymawszy kilkakrotnie mocną odprawę, doszedł do wniosku, że ma do czynienia z, jakąś ogromną siłą, i odtąd unikał tej zapory jak ognia.

W rzeczywistości znajdowała się tutaj jedynie garstka. Wielu z tych, którzy w Mateuszu poszli w rozsypkę, skorzystało z na darzających się okazji i przymknęło cichaczem do swoich zagróćj lub ruszyło w głąb puszczy za zarobkiem, aby jakoś przeczekać burzliwy czas. Kto padł ranny w późniejszych zmaganiach, a nie znaleziono go od razu, przepadał także. Niejeden poległ, niejeden znalazł się w kawalerii. Toteż z kilkuset ludzi pozostała w końcu zaledwie jedna kompania, ale za to budząca powszechny podziw. Żołnierz był w niej kuty na cztery nogi, niezwykle szybki, a przy tym potrafił się mnożyć w oczach. Nawet w obozie powstańczym naszeptywano do ucha wieści, że ten oddziałek już zamienił się w pułk i że lada dzień rzuci się go do decydującego ataku. Spraw­dzić, ile było w tym prawdy, nikt nie mógł, do polskich pozycji nie było żadnego dostępu. Mateuszak zaś, znalazłszy się wśród innych, uśmiechał się tylko, to znów tajemniczo przykładał palec do ust, to chrząknął pogardliwie, gdy w jego obecności ktoś zbyt nisko ocenił siły i hardo zadarłszy głowę ruszał na inne miejsce. Sprawiał tym wielkie wrażenie. Za jego plecami podwyższano natychmiast liczby i do ludzi coraz częściej zaczęto dołączać ukry­te działa.

Za to wieczorem, gdy oba obozy zmorzył już sen, tu zaczynała się ciężka praca. Kompania cichcem, na palcach wysuwała się z pierwszych linii, przemykała między wzgórzami jak duch, w głę­bokiej ciszy skupiała się daleko na tyłach, łączyła w zwartą ko­lumnę. Jeszcze coś tam poprawiono, jeszcze rozległ się szept. A gdy już wszystko było w porządku, jakby zatrzęsła się naraz ziemia. Kompania waliła naprzód. Biły zaciekle i równo mazurskie buty, huczał marsz racławicki, przeraźliwie chrzęściła broń. Urywało się to wszystko na linii frontu. W chwilę zaś później ci sami ludzie bezszelestnie wracali na tyły, aby ponownie rozpocząć ten tęgi marsz i „zluzować" inną placówkę.

Duszą tych wszystkich poczynań był Luis. Dopóki wędrowano między Rio Negro a Igłasu, trzymał się wiernie oddziału, razem z nim organizował zasadzki, w pierwszym szeregu wyruszał w bój. Kiedy jednak osadzono ich pod Łapą, a nieprzyjaciel w najbardziej nieprzewidzianych momentach otwierał ogień, zaczął się irytować. Przeszkadzało mu to w najważniejszych, jego izdaniem, zajęciach: przy Elementarzu nie mógł nigdy utrzymać zbyt długo ludzi. Któ­regoś więc dnia odbył z Kośmińskim długą i poufną naradę, a że żyli z sobą zawsze w wielkiej przyjaźni, dogadali się bez trudności podzielili między siebie zadania. Jeden uczył Mateuszaków dziarskiego, twardego kroku; drugi cichego stąpania i przemykania się chyłkiem jak w puszczańskich podchodach. Jeden robił szum jak wszyscy diabli, przy wtórze gromkich rozkazów osadzał kolejno kompanie" na wysuniętych pozycjach i nieraz dodał im grozy sal­wą; drugi zamieniał je w cienie rozpływające się w nocnej poświa­cie i przekształcające się nagle w gotowe do marszu kolumny.

Tak więc z połączenia polskiej brawury żołnierskiej z brazylij­ską chytrością powstała realna siła trzymająca nieprzyjaciela jak w szachu i z dnia na dzień rosła na jej temat legenda. Luis był w siódmym niebie. Miał nareszcie na wszystko czas i mógł nawet przyjmować gości. Na zboczu wzgórza, tuż prawie na linii frontu, urządził własną „zagrodę" wkopawszy się w głąb, połączył ją ro­wami z pięknie zaplanowaną przez Kośmińskiego siecią okopów i spacerem do sąsiadów mógł w każdej chwili rozproszyć nudę. Nie był zresztą tu sam. Miał do pomocy kilku ludzi i w razie potrzeby potrafił odeprzeć atak.

Dochodziła ósma. Luis ocknął się, spojrzał na niebo i szturchnął śpiących jeszcze smacznie Mateuszaków.

Ruszcie się wreszcie! — pognał gderliwie. — Trzeba fasować śniadanie. Tamte pieruny gotowi zostawić nam fusy zamiast kawy i znów będziemy musieli się martwić.

Nie potrzebował nigdy powtarzać dwa razy. Kośmińskiego cenili wszyscy wysoko, żołnierz bowiem z niego był zawołany i doskonały dowódca, lecz w niego patrzyli jak w tęczę. Sami przecież przeby­wali od niedawna w Brazylii, wciąż natykali się na setki najroz­maitszych tajemnic. A Luis poruszał się w nich swobodnie, odkry­wał im wciąż nowe światy, potrafił iść beztrosko w największy wir. I co najważniejsze — zawsze wychodził zwycięsko nawet z naj­większej burzy.

Brzęknęły menażki, żołnierze odeszli. Luis też wysunął się wkrótce ze swej jaskini. Dokoła było na pozór zupełnie pusto. Rzu­cił okiem na rowy łącznikowe, na pagórki, na widniejące w dali samotne drzewo i w końcu zapatrzył się w niebo. Przedtem było zupełnie czyste, teraz snuły się po nim szarawe mgiełki, zwiastu­jące zazwyczaj deszcz. Skrzywił się z niesmakiem, bo błota nie lu­bił, i skupił z kolei uwagę na wzgórzu, w którym mieściła się jego kwatera.

Jasik! — wykrzyknął. — Czuwasz?

Z okopu na szczycie wychyliła się bystra twarz młodziutkiego żołnierza.

Czuwam, czuwam — padła uspokajająca odpowiedź.

Widać kogoś na przedpolu?

Ukazuje się czasem któryś…

Palnij więc mu koło ucha. Niech wiedzą, że już nie śpimy. Rozległ sie wkrótce strzał jeden i drugi, przywtórzyły im jakby od niechcenia inne posterunki, od miasta nadleciała w odpowiedzi kula armatnia. Luis roześmiał się. Każdy ranek zaczynał taką nie­winną zabawą na znak, że jest głodny i że ci, którzy się udali po prowiant, mają się śpieszyć. A oni istotnie śpieszyli się bardzo. Jak na zawołanie zadźwięczały w pobliskim rowie menażki, ukazały się zaraz głowy. Z żołnierzami nadchodził Kośmiński, a za nim po­rucznik Paulo Marcondes, oficer łącznikowy ze sztabu, który był tu dopuszczony do wszystkich tajemnic.

Wcześnie dzisiaj — pochwalił Luis, ściskając mu rękę po przyjacielsku. — Zabrakło roboty w sztabie?

Nie to. Przynoszę ciekawe nowiny. Luis wpatrzył się w niego bacznie.

Hm — mruknął — w takim razie muszę coś najpierw zjeść. Głodny człowiek nie powinien słuchać nowin, bo po nich często robi się smutno na duszy i apetyt odchodzi.

Marcondes pokiwał głową ze zrozumieniem i wdał się w poga­wędkę z Kośmińskim, a Luis w tym czasie zajadał tak łakomie, jakby chciał się nasycić na zapas.

Kiepsko nas tutaj karmią — westchnął. — Zastąpże który Jasika — rzucił przez ramię do swoich ludzi. — On przecież także jest głodny.

Wymiótł wszelkie okruchy, starannie wysączył kawę.

No, jestem gotów — oznajmił. — Więc co za nowiny? Frontes nie żyje?

Żyje i chyba wyżyje. Ale Zofijka zniknęła.

Madonna Santissima! — Luis skoczył jak oparzony i porwał porucznika za ramię. — Człowieku, i ty dopiero teraz to mówisz? Moja Zofijka! Gdzie ona?

Uspokój się, compadre. Na pewno nie stało się nic złego, bo wraz z nią zniknął Bielik.

Opowiedział o znalezieniu nad ranem rotmistrza przywiązane­go do słupa w jego własnym namiocie, wesoło i barwnie przedsta­wił jego wściekłość i niejasne zeznania.

Zażądał natychmiastowego wysłania pościgu — kończył. — ponieważ jednak wiedziałem od ciebie, co to za gagatek, ze swej strony zażądałem najpierw szczegółowych dochodzeń. Przepytali­śmy wielu żołnierzy i oficerów. Z zeznań wynika, że wezwał sani­tariuszkę do swego namiotu, a że byli tam sami, chciał widocznie skorzystać z okazji. On twierdzi, że napadli na niego jacyś żołnie­rze, lecz ich twarzy nie widział. Oczywiście kłamie. Chłop nie roz­staje się z rewolwerem, a strzelać umie. Najbardziej jednak zasta­nawia nas fakt, że o Bieliku nawet nie wspomniał i to właśnie przemawia na jego niekorzyść. Znał go przecież świetnie. Ale z tego należałoby wnioskować, że dziewczyna sama dała mu radę!

Luis nie tylko się uspokoił, lecz zaczął promienieć.

Na pewno tak było — rzekł dumnie. — Bartochówna, wia­domo. Wiem co potrafi, bo sam układałem jej rękę do strzału i uczyłem zakładać kneble. Zdolna dziewczyna! Twierdzisz więc, compadre, że uciekli we dwoje?... Hm, Bielik też bardzo zdolny. Przy tym otrzaskany po świecie i jest za pan brat ze stepem i puszczą. Pod jego opieką nie zginie. A że nie przekazali mi żad­nej wiadomości, więc jest pewny swego. Mówi się coś o pościgu?

Nie. Gdy złożyłem szczegółowy raport z przebiegu śledztwa, generał machnął na wszystko ręką. Maravalhos dostał jednak za swoje. Że to pozbawił rewolucję najlepszej sanitariuszki, rozu­miesz? I że zmusił do ratowania jej świetnego kawalerzystę, gdy tu liczy się każdy żołnierz. Groźna to była rozmowa. Generał zapowiedział na końcu, że jeśli jeszcze raz usłyszy na niego skargę, rzuci go samotnie na ogień armatni!

Luis coraz radośniej zacierał ręce.

Dobrze tak łobuzowi! — warknął. — Niech wie, że Barto—chów zaczepiać nie wolno. Świetnie go urządziłeś. Chyba cały obóz już śmieje się z niego?

Nawet jego właśni żołnierze.

Dobrze mu tak!

Rozpromieniona twarz Luisa przybierała coraz więcej na we­sołości, lecz niespodziewanie przygasła.

Hm — mruknął — jedno mnie niepokoi w tej przyjemnej zabawię... Maravalhos nie byłby Brazylijczykiem, gdyby puścił płazem taką zniewagę. Dałbym głowę, że zemsta ani na chwilę nie schodzi mu z myśli. Bielik dzielny i sprytny, prawda. Zofijce również nic nie brakuje. Ale to jeszcze dzieci. Madonna Santissima — zdenerwował się nagle — trzeba im pomóc! O nieszczęście dzisiaj nietrudno...

Zacisnął zęby i spojrzał zezem na Kośmińskiego.

Kiedy powinienem odnowić słowo? — zagadnął płochliwie.

Termin, zdaje się, przypada na jutro?

Pojutrze.

Nieszczęście... Dałem stanowczo za długi termin. Tu honor, tam obowiązek. A moja Zofijka...

Oczy rozbiegały się gorączkowo, coraz więcej w nich było lęku. Marcondes przyjacielskim ruchem położył rękę na jego ramieniu.

Nie przejmuj się, compadre — rzekł ciepło. — Jeśli dotych­czas nikt nie pogonił za nimi, to nie dogoni. A do tej chwili na pewno zdążyli się ukryć w puszczy. Tam nic im nie grozi, chłopak ma przecież broń. A i Zofijka zabrała Maravalhosowi rewolwer!

Zabrała mu?... Niechże cię uściskam za tę nowinę! Zuch dziewczyna, nie ma co gadać. Dodałeś mi ducha, compadre; ser­decznie dziękuję. Pilnuj jednak dobrze rotmistrza. Gdybyś za­uważył coś podejrzanego...

Natychmiast dam znać!

Luis popatrzył znowu spod oka na Kośmińskiego.

W takim wypadku — przemówił w zakłopotaniu — nie rę­czę za siebie. Sprawa bardzo poważna, pan chyba rozumie. Gdyby się więc coś stało, proszę nie mieć do mnie urazy.

Jakoś poradzimy. W razie nagłej potrzeby dam panu prze­pustkę i urlop.

Przerwali rozmowę, z rowu łącznikowego bowiem wyłoniła się grupa żołnierzy. Luis rzucił na nich okiem, potem na słońce przebijające się z trudem przez chmury i nareszcie się rozpogodził. Nadchodziła najprzyjemniejsza dla niego chwila. Oto miał przed sobą swych uczniów — tych samych, którym ongiś pokazywał pierwsze litery rysując na obdartej z murawy ziemi. Dziś wszys­cy mieli zeszyty. Wielu wprawdzie wykruszyło się po drodze, nie­jeden załamał się w tej żmudnej pracy i odpadł, lecz ta garstka, która wytrwała, sprawiała mu dużo radości. Trzykrotnie przerobił już z nimi cały podręcznik; czytali z niego i pisali tak samo dobrze po polsku, jak i po portugalsku. A że często brał udział w tych lekcjach także Kośmiński i, ucząc się także przy okazji tekstów obcojęzycznych, równocześnie uzupełniał Elementarz własnym dyktandem i gawędami, wyniki były niezwykłe. Porucz­nik sam nieraz dziwił się temu. Początkowo traktował tę naukę jako pożyteczną rozrywkę, lecz nie przywiązywał do niej szcze­gólnej wagi. W burzliwych dniach rewolucji trudno było utrzy­mać tak potrzebną w tej pracy systematyczność. Szybko jednak porwał go zapał Luisa, zadziwił jego upór, zaskoczyła mile wy­trwałość uczniów. Wziął się więc również w karby i tym zajęciom coraz więcej poświęcał czasu. A gdy się pojawił Marcondes...

Do roboty, chłopaki! — Luis poruszył się energicznie. — Właźcie do zagrody, bo jakiś zbłąkany pocisk może wam zabrudzić zeszyty. A ty — zwrócił się do Marcondesa po polsku — przygo­towałeś wypracowanie?

A jakże — padła odpowiedź w tym samym języku. — Nawet na dwie strony.

Porucznik także był jego uczniem. Zjawił się kiedyś jako oficer łącznikowy, gdy jeszcze uwijali się nad Igłasu, i przyjrzawszy się tej nauce pod gołym niebem, nabrał do niej wielkiej ochoty. Nie opuszczał żadnej lekcji, kręcił się wciąż między ludźmi, nieustan­nie notował nieznane mu dotąd słowa. A gdy znaleźli się pod Łapą, stał się już stałym gościem i zazwyczaj dopiero przed wie­czorem odjeżdżał do sztabu. Pomagał mu dużo Kośmiński. Zręcz­nie wprowadzał go w zawiłości gramatyczne, w składnię i ortografię i doprowadził do tego, że samodzielnie mógł opracować co łatwiejsze tematy.

Zasiedli wszyscy półkolem na skraju tej sztucznej pieczary, gdzie było najwidniej. Luis wyciągnął książkę.

Zastanawiam się, od czego dziś zacząć — spojrzał pytająco na Kośmińskiego. — Chyba jednak od świętego obowiązku... Tak, od niego! Jutro może mnie tutaj nie być, toteż trzeba przypomnieć, co najważniejsze. Rozkładajcie zeszyty. Najpierw dyktando, potem czytanie.

Świsnął pocisk, huknęło w dali. Nikt nie zwrócił na to uwagi, W tej godzinie wszystko, co nie wiązało się z lekcją, nie miało dla nich znaczenia.

— „Świętym obowiązkiem jest każdego Polaka — słowa Luisa zaczęły padać tak równo, jak słowa Bartocha pod ceibą nad Srebr­nym Potokiem — aby przede wszystkim znał swój język, to jest umiał czytać i pisać po polsku, i Pana Boga chwalić jak go jego dobra matka nauczyła (Antoś, porządniej litery!). Powinien znać swoich braci Polaków, kochać ich jak swoich braci i być gotów poświęcić się za swoją Ojczyznę polską”.

Gwizdnęły gdzieś z boku kule, odpowiedziały im inne. Luis szukał przez chwilę najodpowiedniejszego tekstu i spokojnie wo­dził oczami po wierszach.

To do dzieci polskich, nie do was — przesunął wzrok dalej. — To o cesarstwie brazylijskim, znacie na pamięć... Aha, tu! Piszemy:

Ponieważ mowa portugalska jest mową krajową czyli nacyonalną, a zatem powinniśmy się uczyć tej mowy, abyśmy temu krajowi, który nas przyjął za swych obywateli (no, jeszcze nie­zupełnie was przyjął, bo do tej pory nie mogliście głosować) i stał się przez to naszą ojczyzną (stał się, prawda), mogli być użytecz­nymi pomimo tego, iż o braciach Polakach nigdy nie powinniśmy zapominać (nie powinniśmy, prawda!), gdziekolwiek bądź się znaj­dują.”

Starannie i w wielkim skupieniu postawiono w zeszytach ostat­nie znaki. Luis złożył książkę.

Ależ się chmurzy! — westchnął. — W nocy spadnie na pew­no deszcz. No, na dziś starczy dyktanda, popisaliście się nieźle. A teraz, Jasiu...

Urwał nagle, przyłożył palec do ust i wsłuchał się w wielkim napięciu w panującą w tej chwili dokoła ciszę.

Antoś — szepnął — wyskocz na górę i zobacz, co się tam dzieje. Ty przecież masz służbę.

Ten żołnierz powinien stać na posterunku obserwacyjnym, lecz tak się już przyjęło od dawna, że w czasie nauki i on schodził na dół. Kośmiński patrzył na to przez palce. Przekonał się nie­jednokrotnie, że w tej pieczarze Luis może zastąpić stu wartow­ników. Jakimś cudownym sposobem wyłapywał najmniejszy szmer w okolicy i nieomylnie wskazywał kierunek.

Przy wejściu ukazał się znowu Antoś.

Wróg następuje — rzekł obojętnie.

Na kogo?

Na nas.

Kośmiński zerwał się z miejsca.

I ty z tym schodzisz na dół? — wybuchnął. — Zamiast krzy­czeć z daleka lub strzelać? Do broni!

Błyskawicznie spełniono rozkaz, lecz nikt nie wydawał się pod­niecony. Uczniowie Luisa uważaliby sobie za ujmę, gdyby w takiej sytuacji wykwitł na ich twarzach niepokój. Widocznie jednak Kośmiński za mało wziął jeszcze u niego lekcji, gdyż z wielkim pośpiechem przebiegł po stoku, wpadł do okopu i wyjrzał: co naj­mniej kompania piechoty waliła naprzód!

Rozpoczynajcie ogień — rzekł gorączkowo. — Trzymajcie ich, dopóki nie ruszę innych!

Dobrze będzie — Luis machnął ręką. — A to pieniny! — porwała go złość. — Przeszkadzają, gdy akurat mamy zaczynać czytanie... Na moją komendę: ognia!

Chlusnęła salwa jedna i druga. Posypał się gęsto trup, zmieszał się nieco szyk, lecz nieprzyjaciel zamiast się cofnąć, podskoczył biegiem.

Ognia!

Wsparły atak kule armatnie, naprzeciw rozhuczał się posępny, bojowy krzyk. A równocześnie spoza pobliskiego wzgórza wyłoniła się nowa kolumna.

A żeby was zatrzasło! — Luis wściekł się teraz na dobre. — Naprawdę nas atakują. Strzelać, chłopcy, bez komendy, do ostat­niego pocisku! Trzeba dać im dobrą nauczkę, bo jutro znowu mogą nam przerwać lekcję.

Uniósł nieco głowę, oczy rozbłysły dziko. Zza tego samego wzgó­rza wyskakiwała jeszcze jedna kolumna.

No, dość tej zabawy — wyprostował naraz w całej okazałości Potężną postać. — Bagnet na broń!

Przechyliły się karabiny, przenikliwie jęknęła stal. Za mną!

Jak kłąb kurzawy niesiony wichrem runęli po stoku w dół, jak krwawe płaty zamigotały czerwienią szerokie powstańcze spodnie, wzburzyło się w nich wszystko, rozszalał gniew. Sadził wielkimi krokami Luis, pędził Jasiek i Antek, jak sfora wilków gnała za wodzem reszta. Płomień przebiegł przez ciała, nieprzyjaciel był tuż. Przybili twardo butami, mocno osiedli w ziemi. Jak strumień iskier prysnęła do przodu broń...

Luis jakoś bardzo bezradnie potrząsnął głową. Niespodziewanie zmienił się przed nim obraz. Zamiast twarzy nagle zobaczył plecy, zamiast bagnetów — kolby. Wirowało to wszystko, gmatwało, przewalało przez siebie w jakimś obłędnym tańcu i coraz mniej wydawało się groźne.

Aha, uciekają pieruny — zrozumiał nareszcie prawdę. No, nam nie umkniecie.... Adiante!

Zachwycili powietrza, pobiegli. Siedząc wciąż tamtym na karku wydostali się na wzgórze, spoza którego nieprzyjaciel rozpoczął atak.

Tutaj urządzimy teraz zagrodę! — obwieścił Luis trium­fująco.

Pognał salwą uciekających i już zamierzał rozgościć się na dobre na tej nowej placówce, gdy naraz za ich plecami rozerwał się pocisk artyleryjski. Rozejrzał się czujnie, odskoczył. Drugi pocisk upadł tak blisko, że owiał gorącem twarze.

Adiante! — ryknął waląc się z wielkim rozmachem w dół.

Pędził jak chart, jak gdyby zląkł się, że wymknie mu się ściga­ny zwierz. Armaty wciąż biły, rozrywające się za nim pociski wciąż poganiały go naprzód. Zaklął dosadnie i jeszcze bardziej przyśpieszył kroku. Naokoło wzmagał się huk. Dobył ostatnich sił i znów wpadł tamtym na kark. Nareszcie odetchnął z ulgą, ogień pozostał w tyle. Rzucił okiem na boki: Mateuszacy byli w komple­cie. Zrobiło mu się bardzo wesoło.

Brawo, chłopaki! — wykrzyknął. — Trzymajcie się dobrze pleców tej uciekającej hołoty. W nią przecież nie będą bili. W mieście urządzimy sobie nową zagrodę!

Jakby w odpowiedzi, umykające w panice oddziały odwróciły się nagle twarzą, złowieszczo rozbłysła broń. Zbił z nóg najbliż­szych, dalszym plunął natychmiast morderczą salwą. Popłoch wzrósł. W krzyku i jęku, w huku i w dymie, w piekielnej wrzawie gnał teraz każdy na własną rękę, porzucał broń, pięściami toro­wał przed sobą drogę. A Mateuszacy rwali za nimi z kopyta. Zniknęły pagórki, naprzeciw miasto. A oto jakieś rudery, ktoś strzela stamtąd. Już ich nie ma, już porwał 'ich tłum... Znowu budynek. Dymią otwarte szeroko okna...

Luis przy nim zatrzymał oddział. Rwąca jak górski potok, po­tężna fala poniosła z sobą i tę wysuniętą placówkę i gdy zajrzał do środka, znalazł kompletną pustkę.

Pognajcie ich salwą — rzekł wskazując oddalający się szyb­ko motłoch. — Niech się przypadkiem nie ockną.

Szczęknęły zamki, raz jeszcze kule poniosły śmierć. Nie wszyst­kie jednak karabiny oddały strzał.

Pocisków brakuje — westchnął markotnie Jasik.

Jeśli brakuje, nie będziemy strzelali. Odpocznijcie za to po­rządnie, bo jest dobra okazja. A zaraz trzeba się zabrać do innej roboty.

A może by pognać dalej? — ktoś wtrącił ochoczo. — Jeszcze trochę i zajęlibyśmy całą Łapę!

Dotknij no swojej głowy. Wciąż siedzi na karku? Ciesz się zatem i nie narażaj jej bez potrzeby. Co do nas należało, odro­biliśmy z nadwyżką. Nie bądź zresztą taki zachłanny, innym też się należy trochę zaszczytu. Nie widzisz, co się dzieje do­koła?

Uspokajały się powoli przeżarte gorączką oczy i nareszcie za­czynały spoglądać jaśniej. Przedtem lina frontu zataczała koło w dużej odległości od miasta. Mateuszacy wbili się w nią klinem, znaleźli się na przedmieściu. Ale dopiero teraz dostrzegli, że wszę­dzie toczyła się bitwa. Wdzierała się kawaleria, szedł naprzód . niemiecki pluton, pędzili Włosi. A w pobliżu tej drogi, którą oni przebyli niedawno, podsuwał się coraz szybciej Kośmiński, z dru­giej zaś strony sierżant na czele reszty kompanii.

Hm — chrząknął Jasiek — więc oni cały czas wspierali nas ogniem?...

Wspierali. Nasz porucznik, wiadomo: zna się na wojnie. Martwisz się tym? Nie przejmuj się, największy zaszczyt zostanie przy nas. My ruszyliśmy się pierwsi, my narobiliśmy zamętu i my jesteśmy najgłębiej.

Chyba dziś będzie koniec?

Zobaczymy — Luis wzruszył ramionami beztrosko. — Wi­dzisz przecież, że nie wszędzie są tak płochliwe kompanie. Może jeszcze być różnie. Tymczasem potrzebuję czterech ludzi na ochotnika.

Wysłał ich na dawne stanowiska po łopaty, kilku innym kazał poszukać na stepie amunicji, dwóch pozostawił. Rozejrzał się uważnie dokoła. Bitwa z chwili na chwilę przybierała na zacię­tości. Dowództwo powstańcze zorientowało się już widocznie do­brze w sytuacji, wykorzystywało ją bowiem zręcznie. Atak szedł równocześnie ze wszystkich stron. Największe jednak siły 'Wpro­wadzano przez lukę wybitą przez Mateuszaków i uderzając nimi z flanki na obie strony coraz bardziej spychano wroga.

Nieźle idzie — Luis z zadowoleniem pokiwał głową. — Niech się tam tymczasem biją, a my korzystajmy z chwilowego spokoju. Skoczcie do domu. Widziałem tam jakieś drągi, a chyba także łopatę. Trzeba umocnić zagrodę.

Zaraz zabrali się do roboty, a gdy wsparli ich ci, którzy udali się po narzędzia, „zagroda” zaczęła szybko nabierać kształtu. Początkowe dołki i doły zamieniły się w rowy, rowy w okopy. Na ogół nie przeszkadzała im bitwa. Wróg zapomniał o nich albo doszedł do wniosku, że wyginęli, z rzadka bowiem tylko przele­ciał pocisk artyleryjski lub sypnęły się kule. Ponieważ jednak coraz bardziej zagłębiali się w ziemi, i na to mało zwracali uwagi.

Luis, pracujący dotąd na równi z innymi, uniósł raptownie głowę.

Chyba będzie bieda — mruknął rozglądając się czujnie. — Broń w pogotowiu?

W pogotowiu.

Amunicja?

Pod ręką!

Nieprzyjaciel zwrócił wreszcie uwagę na ten cichy odcinek frontu i widocznie postanowił go wykorzystać, aby rozerwać za­ciskający się pierścień i samemu uderzyć z flanki. Z głębi, zza zabudowań, wypadła właśnie konnica, a artyleria zaczęła oczysz­czać przed nią przedpole.

Kryć się!

Przywarli do okopu, Luis jednak jeszcze nie chował głowy W jakimś wielkim rozbawieniu wpatrywał się w padające przed nim pociski. Biegły przed końmi z taką samą prędkością, rwały ziemię w równych odstępach, z dymów tworzyły chmurę, ginęły w huku. Przysuwały się szybko. Schylił się nagle, znów wyjrzał i parsknął śmiechem, jakby komuś wyrządził figla. Pociski ominęły okop.

Chłopcy — wykrzyknął — prać ile wlezie! Teraz w naszych kulach jedyny ratunek.

Bili na oślep, w dym, lecz gdy przejaśniło się nieco, widok był straszny. Nieprzyjaciel, nie spodziewający się ich wcale w tym miejscu, nadział się jakby na sztych. Runęły pierwsze konie, pod­cięły następne, zwalali się jeźdźcy, zaginął zupełnie impet, szwa­dron zamienił się w kotłowisko. A Mateuszacy wciąż pogłębiali za­mieszanie i zmiatali, co jeszcze żyło.

Wpadł do okopu Marcondes z kilkoma ludźmi.

Wytrzymacie? Może się lepiej wycofać?... Luis znowu wystrzelił.

Bartochowie nie porzucają nigdy swojej zagrody — odparł repetując karabin. — Stanęliśmy tu mocną nogą. I zostaniemy.

Gdy w dwie godziny później bitwa dobiegła końca, byli śmier­telnie znużeni, lecz mimo to wykopali jeszcze rów łącznikowy. Nikt nie sarkał na tę dodatkową robotę, Luis bowiem wysunął bar­dzo poważny argument. Wojska rządowe straciły teren, zamknęły się teraz w mieście. Mimo to ten okop był wciąż najdalej wysuniętą placówką i gdyby nie połączono go z zapleczem, tchórzliwi kucha­rze nie dostarczyliby im do nocy żadnego posiłku.

A na to nie możemy sobie pozwolić — jak zwykle w czasie spokoju sumiennie uzasadniał swój wniosek. — Sami przecież nie pójdziemy po prowiant. Nie wypada. Pokazaliśmy innym, jak się

zdobywa Łapę, i za to musimy wymagać szacunku, a zresztą tu każdy karabin ma wielkie znaczenie. W dowództwie na pewno to zrozumieją. I przyślą w dwójnasób, bo wiedzą także, że głodny żołnierz znudzi się szybko na takiej pozycji.

Przytakiwali mu gorliwie, bo i w tych sprawach mieli sąd wy­robiony, a gdy przed wieczorem zadźwięczały w rowie naczynia, raz jeszcze mogli potwierdzić w duchu znaną im dobrze prawdę, że ten człowiek jest pełen wielkiej mądrości. Posiłek był tak obfity i smaczny, jak nigdy, obok potraw znalazły się nawet butelki wina. Eskortował go przy tym osobiście generał Piragibe, naczelny do­wódca. A gdy sobie podjedli, przemówił pięknie i tak sławił ich bohaterskie czyny, tak się zachwycał umocnieniami i tym rowem łącznikowym, tak wychwalał przezorność, że rozumiejący go zupełnie dobrze Mateuszacy popadli w zakłopotanie. Że przerastają innych o głowę, w to nie wątpili od dawna. Ale dopiero teraz zdali sobie sprawę, że ich sława wykroczyła daleko poza kręgi zwykłych żołnierzy.

A panu, poza pochwałą i odznaczeniem, należy się także awans — generał wpatrzył się z wielkim uznaniem w rozkoszu­jącego się nadal jedzeniem Luisa. — Słyszę od dawna o panu i od porucznika Marcondesa, i od...

Luis machnięciem ręki przerwał jego wywody.

Awans może się przydać, lecz ma mniejsze znaczenie — rzekł. — I bez niego każdy mnie słucha, bo wie, że w ten sposób najpewniej uchroni głowę. Natomiast koń jest mi bardzo potrze­bny. Jeśli to, panie generale, nie sprawi różnicy, proszę więc za­mienić awans na ładnego konia, siodło i dobry rewolwer. Miałem to wszystko, lecz ukradli mi rządowcy. Właśnie o to mam do nich największe pretensje.

A koń panu do czego?... Służy pan przecież w piechocie.

Ale wkrótce weźmiemy Łapę i ruszymy na północ.

Na pewno ruszymy. Pan chyba jednak nie zechce opuścić swojej kompanii? A że inni będą maszerowali...

Na twarzy Luisa ukazało się lekkie zniecierpliwienie.

Czyżby pan sądził, że będę szedł pieszo do Kurytyby? — obu­rzył się. — Ja, Brazylijczyk? Dopóki spacerowaliśmy po puszczy, mogłem się z tym pogodzić; między drzewami z koniem jest tylko kłopot. Tutaj też nie miało to wielkiego znaczenia, siedział człowiek na miejscu. Ale obecnie przed nami step!

Generał wpatrywał się w niego w coraz większym skupieniu.

A przecież inni — odezwał się dobrodusznie — nie mają o to pretensji.

Nic w tym dziwnego. W Europie nie stać ich było na konia, a tutaj dopiero są na dorobku. Proszę się im jednak przyjrzeć za trzy, cztery lata. Żaden się nie ruszy bez siodła!

Popatrzył wyzywająco na swoich ludzi. W jednej chwili nabrali wielkiej powagi, dumnie sprężyły się piersi, zhardziały twarze. Generał rzucił na nich nieznacznie okiem i musiało to sprawić na nim duże wrażenie, gdyż pochylił się nad Luisem z niekłamanym szacunkiem.

Dobra szkoła... — rzekł w zamyśleniu. — Awans należy się panu na pewno. A i o koniu pomyślę.

Marcondes z Kośmińskim odprowadzili go daleko poza placówkę, a potem obeszli inne posterunki i w godzinę później znów się zna­leźli w okopie. Luis ze swymi ludźmi kończył właśnie kopanie rowu prowadzącego do samego budynku.

Potrzebna robota? — zastanowił się Marcondes.

Przyda się. Nie będziemy spali przecież na gołej ziemi mając pod bokiem dach i podłogę.

W każdej chwili może go zniszczyć pocisk artyleryjski.

Pierwszy nie trafi. A zanim uderzą drugim, będziemy w ro­wie. Po to go właśnie kopiemy. A co z Maravalhosem? Nie ruszył przypadkiem w pościg?

Nie. Mam w jego szwadronie zaufanych żołnierzy. Gdyby coś się stało, natychmiast mnie powiadomią.

Luis po raz ostatni uderzył łopatą w ziemię, wyrównał i usiadł.

A więc wszystko układa się nieźle — odetchnął. — Zofijka wolna, wroga przepędziliśmy, zagrodę mamy porządną. A z jadłem i amunicją nie będzie kłopotu? Nie wypada, aby moi bohaterzy biegali za takim głupstwem.

I nie potrzebują. Już wydaliśmy odpowiednie rozkazy. Luis rozprostował kości, wciągnął głęboko w płuca powietrze, rozpogodził zmęczoną twarz. Ale gdy przeniósł wzrok na przedpo­le, osiadła na niej nagle wielka zaduma. Żałosny to był widok. Ko­nie i ludzie leżeli tam nadal w pyle i nikt nie zajmował się ich uprzątnięciem.

Wiesz, compadre, co mi przyszło do głowy? — odezwał się cicho. — Że ta rewolucja jest jakaś dziwna... Gdy dawniej ktoś zrobił szum, pohulało się po kraju, postrzelało w niebo, niekiedy starły się nawet duże oddziały i ktoś padł. Nigdy jednak nie urzą­dzało się rzezi.

Prawda — przytaknął markotnie Marcondes. — A tutaj prawdziwe jatki...

Zastanawia mnie jeszcze co innego — Luis nie odrywał się od swych myśli. — Wszyscy tu biją się dzielnie, to fakt. Ale czy wiecie, kogo ginie najwięcej? Brazylijczyków!

Osadnicy lepiej są wyszkoleni — wtrącił miękko Kośmiński. — Wielu przeszło przez służbę w armiach europejskich. A to twarda szkoła.

Właśnie! — Luis przytaknął żywo. — Oni rzeczywiście biją się świetnie, a my chcemy im pokazać za wszelką cenę, że nie jesteśmy bynajmniej gorsi. Bez zmrużenia oka idziemy więc do ataku, padamy jak muchy. Odwagi na pewno nam nie brak. A wie pan, co z tego wyniknie? Że jeśli ta rewolucja potrwa dłużej, osad­ników zostanie sporo i przybędzie ich więcej. Natomiast w Brazylii nie będzie już wtedy rdzennych Brazylijczyków!

Marcondes milczał. Kośmiński potarł w zakłopotaniu policzek.

No cóż, wojna — westchnął. — Bez zniszczenia przeciwnika nie ma zwycięstwa. My to dobrze rozumiemy, rozumieją to także rządowcy i dlatego biją się też dzielnie. Toteż w pierwszej chwili oniemiałem ze zdziwienia, gdy pan zaczął gnać te tchórzliwe kom­panie. Nie zdarzył się jeszcze nigdy taki wypadek. Widocznie śmierć generała Carneiro odebrała im ducha.

Nie to. Po prostu: były to brazylijskie kompanie.

Co też pan wygaduje! — oburzył się szczerze porucznik. — Chce pan we mnie wmówić, że Brazylijczycy są tchórzami, gdy codziennie obserwuję ich wielką odwagę?

Luis śmiał się głośno i długo.

Ci Europejczycy najprostszych rzeczy nie potrafią zrozu­mieć — odezwał się wreszcie. — Nie o tchórzostwo idzie, panie po­ruczniku, lecz o zdrowy rozsądek! Tym kompaniom przypomniała się widocznie rozwaga przodków. Chociaż kłócili się oni nieraz, oszczędzali jednak wzajemnie, bo zawsze ich było mało, a Brazylia ogromna. Nie można było przecież pozostawić kraju bez ludzi. To­też tym kompaniom należy się tylko pochwała. My musieliśmy wyglądać strasznie w chwili ataku, pan dał im ognia z boków. Mieli do wyboru śmierć albo ucieczkę. Wybrali ucieczkę i słusz­nie. Żyją do tej pory i może przeżyją. A jeśli nawet rewolucja zwycięży, też będą potrzebni. Przecież to prawi Brazylijczycy. Im więcej pozostanie ich przy życiu, tym lepiej. Potrzeba nam ludzi do rządzenia Brazylią!

Kośmiński z coraz większym trudem rozumiał te argumenty. Spojrzał jakoś bezradnie na Marcondesa, jakby spodziewał się od niego wyjaśnień albo przerwania dyskusji. Zakłopotał się bardziej. Porucznik uśmiechał się wprawdzie, lecz równocześnie kiwał z wielkim uznaniem głową.

Gdzieś na tyłach dał się słyszeć jakiś głośniejszy szmer. Poru­szyli się wszyscy.

Nic złego — Luis machnął ręką. — Niosą amunicję, a że ciężka, więc od czasu do czasu któryś się potknie. Słyszę od dawna. Wojtuś — krzyknął — wyciągaj zeszyt! Trzeba poczytać, dopóki widno.

Spojrzał na Marcondesa i naraz na jego twarzy rozbłysł nie­pokój.

Jesteś pewien — zapytał — że tam twoi ludzie czuwają?...

Bądź spokojny. Dobrze czuwają.

Ta dziewczyna ani na chwilę nie schodzi mi z myśli. A nuż coś się stało... Jak sądzisz: generał przydzieli mi konia?

Na pewno.

Oho! — rozweselił się nagle Kośmiński. — Czuję, że pojutrze otrzymani znów pańskie słowo. Bez konia pan szedł z nami, więc chyba jeszcze chętniej na koniu?

Luis frasobliwie pokręcił głową.

Nie takie to pewne — rzekł w zamyśleniu. — Dopóki Frontes żyje, słowo oczywiście obowiązuje. Ale od pojutrza będę je dawał tylko na jeden dzień. Na wszelki wypadek...

III

Łapa straciła moc. W kilka dni później generał Piragibe pozostawił przy niej tylko nieliczną załogę, aby dokończyła krwawego dzieła, sam zaś na czele kilku tysięcy żołnierza ruszył pośpiesznym marszem na północ. W porcie Paranagua już wylądowały wojska powstańcze, ale z Kurytyby dochodziły niedobre wieści. Mnożyły się gwałty, wypełniały coraz szczelniej więzienia, dzień w dzień padały liczne ofiary. Zwolenników rewolucji rozstrzeliwano ma­sowo i pastwiąc się często nad nimi starano się terrorem utrzymać spokój.

Przebrnęli przez step, przeprawili się przez Igłasu i znowu ogarnął ich step. Naprzeciw, jak majestatyczny pomnik odległych wieków, ukazała się w dali święta góra indiańska Purunan. Roz­snuła zaraz na obie strony jakby delikatne pasemka mgły, poru­szyła nimi nieznacznie, pokryła błękitem, dodała blasku, zmieniła kształty, ze skał i lasów utkała znienacka powabne stoki, nagimi szczytami tu i ówdzie strzeliła w niebo. Gdy zniknęła z oczu, ogarnął ich cień. Wkroczyli w odwieczną puszczę. Dudniły głucho w dolinach końskie podkowy, odpowiadał im dobitnie twardy żołnierski marsz, skocznie i dźwięcznie przygrywały do wtóru strumienie. Naraz zmieniło się wszystko. Jak światło dnia po mro­kach nocy wypłynęły zza drzew zagony kartofli i łany zbóż, roz­rzucone szeroko piękne zagrody, kościół na wzgórzu, krzyże przy­drożne, wozy pędzące polnymi drogami, barwne spódnice kobiet krzątających się zapobiegliwie koło obejścia, pracujący w polu mężczyźni, dzieci zaganiające trzodę i bydło. Ruch był duży, czuło się wszędzie wielki wysiłek. A mimo to unosił się wokół jakiś nie­zwykły spokój i wraz z blaskiem słonecznym, spadającym obficie z nieba, sprawiał nieprzeparte wrażenie, że wkracza się w prze­dziwną krainę jakby żywcem wyjętą z baśni.

W maszerujących kolumnach zapadła głęboka cisza. Piękny to był widok, nie spotykany gdzie indziej. Nawet ci, dla których nie był nowością, nie mogli oderwać od niego oczu, a i Luis, jako wachrnistrz do specjalnych poruczeń jadący obecnie w general­skiej eskorcie, też się na niego zapatrzył. Wkrótce jednak zatrzy­mał konia i zaczekał na maszerujących tuż za szwadronem przy­bocznym Mateuszaków.

Przeżegnać się, chłopcy! — przemówił niby to żartem. — Wjeżdżamy do Nowej Polski. Thomas Coelho!

Niejeden poszedł za jego radą. Ten obraz nosił w sercu, gdy opuszczał rodzinny kraj. Gdy przed trzema laty wędrował tędy z emigranckimi tobołkami na plecach, podążając uparcie do swej przyszłej zagrody gdzieś nad brzegami Igłasu, podmalował go tutaj jeszcze wszystkimi barwami tęczy, dodał mu mocy, wypieścił, w tutejszym rzetelnym trudzie i jego wynikach odkrył nareszcie w pełni swe możliwości. Dotychczas zrobił niemało i był pewien, że zrobi więcej. Chwilowo wziął karabin do ręki, ale na krótko. Aby tylko bronić tej wspaniałej, osiągniętej dopiero w tym kraju wolności. Potem znów wróci na swoje...

Zamgliły się oczy, mierzchły żołnierskie twarze. Prosto, jak sierpem rzucił, biegła przed nimi szeroka droga. Mijali płot za płotem, śliczne ogródki, bramy paradne, sady. Wśród drzew i kwia­tów widniały domy. Jedne niewielkie, ale zawsze dostatnie; inne wystawne z gankami, werandami, z pokoikami na piętrze; niektóre tak wspaniałe i wielkie, jak pańskie dwory albo pałace ongiś budzące poczucie krzywdy. Ktoś tam wyjrzał niekiedy z okna, radośnie wypadały na drogę dzieci. Z rozczuleniem obserwowali ich płowe główki. Bystre to było wszystko, wesołe, zgrabne, schludne i grzeczne i tak odkarmione, że aż nie chciało się wierzyć oczom, że to są chłopskie dzieci. A przecież i ich własne też dzisiaj...

Ciekaw jestem — Luis przerwał niespodziewanie powszech­ną zadumę — czy ta Nowa Polska jest rzeczywiście podobna do Starej?...

Pogodniały szybko twarze, jaśniej spojrzały oczy.

.— Domy tu inne i większy dostatek — ktoś odrzekł. — Poza tym zupełnie jak u nas. Nie ma tam wprawdzie piniorów, lecz one nie rażą. Zupełnie jak sosny.

Przeszkadzają trochę te cyprysy koło kościoła — dodał ktoś inny z niesmakiem. — Powinni byli posadzić lipy lub dęby. Ale poza tym rzeczywiście jak u nas...

Luis uniósł się w siodle.

W takim razie pod te dęby — mrugnął wesoło na Kośmiń—skiego. — Niech stanie się bardziej swojsko. Kompania śpiewa! — zawiódł wspaniale. — Raz, dwa, trzy, cztery!

Bartoszu, Bartoszu, oj nie traćwa nadziei,

Oj nie traćwa nadziei!

Bóg pobłogosławi, ojczyzną nam zbawi...

Buchnęło jakby uderzył grom, przetoczyło się wartko, roześmia­ły się chwacko promieniejące junactwem oczy. Ledwie jednak przebrzmiała pierwsza zwrotka, ukazało się w nich coś szelmow­skiego. Piosenka płynęła dalej, nic się nie zmieniło w melodii. Zmienił się za to tekst. Zrodzony z żołnierskich docinków i swa­wolnych obozowych pogwarek marsz Mateuszaków zastąpił nie­spodziewanie ten racławicki. Zwyciężyła beztroska, zabłysnął humor. I jak podmuch wiosny krasił coraz radośniej twarze.

Domański był szewcem,

Oj poruszył Mateusz, oj poruszył Mateusz.

Uciekał spod Łapy

Aż zgubił kapełusz.

Nie dla ciebie szewcze

Oj tam chwały szukać, oj tam chwały szukać.

Lepiej w Mateuszu Kopytami stukać.

Burak był jak tygrys

Oj walczył on wytrwale, oj walczył on wytrwale,

Ale tylko po to,

By załapać palę.

I pan Kruk był dzielny

Oj jak zuchy nasze, oj jak zuchy nasze,

Porwał Portesowi

Czerwone bombasze!2

Minęli tę olbrzymią śląsko—galicyjską kolonię, założoną jeszcze w 1876 roku, i znów zagłębili się w lasy. Ochłodziło się nieco, jak przez komin fabryczny zaciągał przyjemnie wiatr. W szeregach zrobiło się głośno. Omawiano z ożywieniem tę polską gospodarkę, gdy naraz jeszcze szerzej zaczęto otwierać oczy. Z widoku, który się przed nimi roztoczył, blask bił taki sam, jak w Thomas Coelho, tak samo rozciągały się wszędzie pola uprawne, tak samo wspania­le grały dokoła barwy. Różnica była jednak poważna. Tam nie brakowało życzliwych spojrzeń, nawet uśmiechów, lecz na każdym kroku wyczuwało się zwykły, pracowity, powszedni dzień. Tutaj wojska wkraczały w podniosły nastrój wielkiego święta. Witały je bramy triumfalne, polskie i brazylijskie sztandary, wymajone domy, wysypane ślicznie piaskiem obejścia, sławiące rewolucję napisy. Dziwiło tylko, że nigdzie nie było ludzi. Generał sądził, że zebrali się gdzieś dalej, więc nie tracił pogody, lecz naraz zmar­szczył brwi i raptownie zatrzymał konia. Z boku, na górce, stał piękny dom, na przylegającym do niego dziedzińcu skupił się wiel­ki tłum. Ale ten tłum, zamiast w niego, wpatrywał się w jakiegoś siedzącego pośrodku starca i tak był nim zajęty, że ani na chwilę nie odwrócił od niego oczu.

Panie wachmistrzu — generał przywołał do siebie Luisa. — Niech pan zobaczy, co się tam dzieje. Wygląda to wszystko trochę niesamowicie.

Brama była szeroko otwarta, Luis więc wjechał śmiało, lecz w miarę jak się przysuwał do tłumu, coraz bardziej przyciągał cugle i wreszcie tuż za plecami ludzi delikatnie zatrzymał konia. Ogarnęło go ogromne zdumienie. Przemawiający starzec był nie­widomy. Mimo to głosem mocnym i dźwięcznym snuł nieprzerwa­nie jakąś piękną opowieść o dawnych dziejach, bardzo podobną do opowieści Bodziaka w przededniu pamiętnej bitwy, lecz w tej nie było Kmicica. Pojawiało się za to często inne nazwisko: Jana Skrzetuskiego, niezłomnego rycerza, który przedzierał się właśnie przez wojska kozackie z oblężonego Zbaraża. Luis dostrzegł obok znajomego osadnika i pochylił się nad nim.

Co to za człowiek? — zapytał szeptem. — Mówi jak z książki.

Bo czyta.

Jak to: czyta?... Przecież nie widzi!

A jednak czyta. W pamięci. Słowo w słowo mówi to wszyst­ko, co jest napisane w książce pana Sienkiewicza pod tytułem „Ogniem i mieczem”. Sprawdzali go nieraz różni niedowiarkowie z Kurytyby. Niczego nie brakło!

Luis objął starca spłoszonym spojrzeniem. Pamiętał doskonale te wielkie księgi, na które bez przerwy wskazywał Bodziak, i nie chciało mu się pomieścić w głowie, że można się ich nauczyć na pamięć.

Długo u was przebywa? — znów szepnął.

Ze dwa tygodnie. Dziś kończy i wieczorem zabierają go do Thomas Coelho.

Więc on wędruje po wszystkich koloniach?... Od dawna?

Od dwóch czy trzech lat. Przygarnął się do jakiejś emigranckiej rodziny z Kongresówki, wsiadł z nią na statek, przypłynął i od tej pory tuła się między nami. Wspaniały człowiek! Słyszysz, jak mówi? Ludzie z przejęcia już zaczynają ściskać rękami głowy.

Tłum rzeczywiście słuchał jak urzeczony. Głos starca zadźwię­czał mocniej, lecz zaraz przycichł i posiał trwogę: „Ani iść naprzód, ani się wracać!”... W blasku ognisk nadrzecznych Skrzetuski ujrzał właśnie tatarskie pikiety.

Luis zasłuchał się także, przypomniawszy sobie jednak, że tam czekają na niego i spodziewają się jakichś wyjaśnień, znów się po­chylił.

A nie moglibyście przerwać choćby na chwilę?... — przemó­wił jakoś bardzo niepewnie. — Rewolucja przecież przechodzi traktem.

Osadnik spojrzał na niego zgorszony.

Co ty wygadujesz! Mówiłem ci, że dziś jeszcze zabierają go do Thomas Coelho. Nie wolno nam stracić ani minuty.

Odwrócił głowę, a Luis westchnął tylko i wycofując się jak najostrożniej, wkrótce znalazł się na gościńcu.

Nie śpieszy się pan zbytnio, wachmistrzu — generał przyjął? go kwaśno, zły był bowiem, że na tak długo zatrzymał kolumnę, w marszu. — O czym tam radzą?

O polskiej historii, panie generale — odparł Luis tonem tak uroczystym, jakim przemawiał do niego osadnik. — Jest między nimi niezwykły człowiek...

Ruszyli, generał słuchał. I na jego twarzy ukazywała się coraz głębsza zaduma.

Dziwne — zastanowił się głośno. — I ten starzec tak potrafił: zaczarować, że nawet przemarsz naszej armii nie wzbudził w nich ciekawości?

Cóż, polska historia... Gdy się o niej słucha, reszta rzeczywi­ście przestaje być ważna. Znajdzie pan w niej wszystko: wielkie zwycięstwa i wielkie klęski, wspaniały rozwój i gwałtowny upa­dek. Według tego, co wiem, jedynie chłopa nie było w niej przedtem widać. A tutaj, w Paranie, jest i tylko on tu tworzy polską hi­storię. Czuje to, chce być czymś, szuka pięknego wzoru. Dlatego właśnie tak interesuje go przeszłość.

Zakurzyło się nagle przed nimi. Gdzieś z boku wypadł znaczny oddział konnicy i pędził z takim impetem, jakby ujrzał przed sobą wroga. Zdumieli się wszyscy, piesze kolumny odruchowo mocniej przybiły nogą. Tam impet rósł. Pochyliły się do przodu lance, zafurkotały bialo—czerwone proporce, roziskrzyły się rogatywki z pawimi piórami, jak uśmiech zorzy porannej zalśniły cudnie jed­nolite, krakowskie stroje. Leciały jak na skrzydłach, widać było coraz wyraźniej twarze...

Chryste Panie! — krzyknął ktoś z tyłu. — Na czele jakiś ksiądz. Ale ten obok niego, to przecież Bodziak!

Wojska stanęły. Oddział doskoczył, zarył się w ziemi. Równo i sprawnie wyprostowały się lance i snopami iskier trysnęły w niebo.

Witam serdecznie w Orleansie, stolicy Nowej Polonii — prze­mówił uroczyście człowiek w duchownej sukni. — Jak zbawienia oczekiwaliśmy waszego przyjścia. Zwolennicy marszałka Peixoto pławili się tutaj we krwi, gwałt wszędzie zastąpił prawo. Rewolu­cja wnosi więc radość do naszych serc. Znikną nareszcie...

Był to ksiądz Ludwik Przytarski, proboszcz miejscowy, przeby­wający w Paranie od lat. Przemawiał kwieciście, ze swadą, zręcz­nie i sprawił wreszcie, że generał Piragibe poczuł się głęboko wzruszony.

Brak mi słów na wyrażenie wdzięczności — rzekł, mocno ściskając mu rękę. — Dużo obiecywałem sobie po Nowej Polonii i widzę, że nie zawiodła. Wszystko tu chwyta za serce. A ten wasz szwadron — uniósł się nagle w zachwycie — jest nadzwyczajny! Jeźdźcy jak przykuci do siodła, bajeczny szyk. Oczywiście każdy z nich służył w którejś z armii europejskich?

Ksiądz się roześmiał.

Ani jeden — odrzekł. — Jak pan widzi, sama młodzież w większości urodzona w Brazylii. Przeważnie synowie tych najpierwszych, którzy w 1876 roku zakładali Orleans. Ale że mają wrodzony talent do wojaczki i szkołę dostali dobrą, rzeczywiście prezentują się nieźle. Zobaczy ich pan zresztą później, gdy urzą­dzimy ćwiczenia!

W głosie zabrzmiała duma. Takie banderie krakusów pieszych i konnych stanowiły jego chlubę od dawna. Na ich czele niejedno­krotnie podejmował nie tylko ministrów i prezydentów, ale nawet samego cesarza.

Chcielibyście mnie tutaj zatrzymać?... — generał się zasta­nowił. — Niestety, jeszcze dzisiaj muszę być w Kurytybie.

Bodziak, do tej pory trzymający się skromnie z boku, teraz wy­sunął się naprzód.

Panie generale — wyprężył się dziarsko — melduję, że Kurytyba spokojna. Wróg uciekł, więźniowie na wolności, nasi ludzie patrolują ulice. Nie potrzeba się więc śpieszyć, tym bardziej że pora późna. Za to jutro wkroczy pan uroczyście do miasta!

Proboszcz znów przemówił gorąco. Piragibe, poczuwszy się po miesiącach nieustannych walk szczególnie dobrze w tej atmosferze przyjaźni, dał się łatwo przekonać i wysławszy tylko część oddzia­łów pod stolicę, z resztą rozlokował się wokół plebanii. Podejmo­wano go niezwykle gościnnie, toastom nie było końca. A gdy zapadł zmrok i przy świetle ognisk pokazano mu raz jeszcze banderie krakusów pieszych i konnych, lecz teraz w akcji, w nagłych zwro­tach i udanych atakach, w paradnych marszach i w pędzie, poczuł się nagle tak, jakby na czele tych ludzi już wkraczał do Rio de Janeiro.

Wspaniałe wyszkolenie! — przemówił donośnie. — Senhor Bodziak spojrzał na niego rozweselony — miał pan kiedyś obie­cane szlify pułkownikowskie. Nabroił pan wtedy, dając się lekko­myślnie pochwycić i wywieźć do Kurytyby. Z miasta jednak przy­wiózł mi pan dobre nowiny, grzech odrobiony. A gdybym panu teraz nałożył naramienniki, pójdą za panem ci wasi krakusi?

Nie tylko oni! Pójdzie cała Nova Polonia, pójdą ci znad Igłasu. Tysiące ludzi!

Pójdą! — ksiądz przytaknął gorliwie. — Przemówię do ludzi z ambony, rozkażę w razie potrzeby. I pójdą!

Generał był zachwycony. Doskonale zdawał sobie sprawę, czym jest Nova Polonia, i wiedział, że gdyby ona oddała wszystkie swe siły na rzecz rewolucji, byłaby to pomoc ogromna. Bodziak, obser­wujący bystro, chyba odgadł nurtujące go myśli.

Trzeba się zabrać natychmiast do pracy — korzystał z dobre­go nastroju. — Czy więc mogę nałożyć mundur?

Niech pan nakłada. Proszę tylko pamiętać, że aby otrzymać rangę pułkownikowską, trzeba na początek przyprowadzić przy­najmniej batalion. — A teraz przejdźmy się między żołnierzami — Piragibe wziął księdza pod rękę. — Ładnie bawią się chłopcy. Jak widzę, nie pożałowaliście im jadła ani napitku.

Rzeczywiście mieszkańcy Orleansu podejmowali ich godnie i gdzie się rzuciło okiem, tam było widać bochny chleba, misy z mięsiwem, ciasta, butle wina i wódki. Sami przyłączyli się zresz­tą do uczty, a że i kobiet przybyło sporo, przy wtórze gitar niejed­na para puściła się w tany. Gwar był ogromny. W przyjacielskich kręgach opowiadano sobie o wojnie, wdawano się w przepowiednie polityczne, gdy nadarzyła się okazja — mieszano z błotem zwolen­ników Peixota. Zdarzały się niekiedy i mrożące krew w żyłach wspominki. Nad wszystkim brał jednak górę beztroski żart i coraz częściej wyładowywał się w wesołym okrzyku.

Przy jednym tylko z ognisk było zupełnie cicho. Luis wraz ze swymi kompanami z okopów rozłożył się w najdalszym końcu ko­ścielnego cmentarza, a że w ostatnich dniach na naukę prawie nie było czasu, doszedł do wniosku, że dziś przytrafiła się doskonała okazja. Na pisanie było za ciemno. Zaprzągł więc tym razem do pracy Marcondesa i zaglądając od czasu do czasu do Elementarza, podsuwał mu portugalskie zdania, zamieszczone przez Durskiego w „Rozmówkach”, porucznik rozwijał zręcznie temat, łączył go z życiem w wojsku, sam często tłumaczył po polsku, wtrącał we­sołe zwroty. Jak nieraz już się zdarzało, poważna nauka zamienia­ła się stopniowo w przyjacielską rozmowę. Nie przeszkadzał im dochodzący z oddali gwar. W obozach i w okopach pod Łapą nau­czyli się go nie dostrzegać i nawet huk armat nie wytrącał ich z równowagi, ale za to wszelkie odmienne dźwięki, nawet najcich­sze, chwytali w lot. Właśnie w tej chwili przydarzył się taki wy­padek i jak na komendę wszyscy unieśli głowy. Zbliżał się ksiądz Przytarski, a z nim Piragibe.

Wam zabawa nie w smak? — odezwał się jowialnie gene­rał. — Wyszumcie się lepiej dziś, bo jutro może przyjdzie pójść w ogień.

Uczymy się — odrzekł Marcondes. — Mało ostatnio wolnego czasu, a jutro też go chyba zabraknie. Bitwy może nie będzie, lecz marsz pewny. Trzeba iść przecież do Sao Paulo.

Też racja. Mateuszacy — Piragibe przedstawił ich księdzu. — Biją się jak wszyscy diabli, a uczą jak święci.

Tak właśnie trzeba. Widać od razu z twarzy, że w nich polska fantazja. Wojna wojną, a język też się musi umieć obracać. Duże poczynili postępy? Portugalski nie dla każdego jest łatwy.

Bardzo duże — odpowiedział Marcondes. — W codziennym życiu mogą się już porozumieć swobodnie, a i rozkazu nie potrze­ba im nigdy powtarzać dwa razy.

No, no! — zachwycił się proboszcz. — Prości żołnierze, a tacy wytrwali! Chwalebna praca... Pan ich uczy?

Nie. Wachmistrz.

Proboszcz spojrzał na Luisa z pewnym zdziwieniem i dostrzegł trzymaną przez niego książkę.

A, jest i podręcznik! — ucieszył się. — Oczywiście z książką zawsze łatwiej. Te wasze podręczniki opracowane są dobrze. Moż­na obejrzeć?

Wziął książkę do ręki i zmarszczył czoło. Zaskoczyły go słowa wydrukowane po polsku.

Nie do wiary! — zamruczał. — Więc to polski podręcznik a nie portugalski?... Z tego pan uczy?... Kto go napisał?

Gorączkowym ruchem odrzucił okładkę i nagle tak poczerwie­niał, jakby za chwilę miała go tknąć apopleksja. Pochylił się, przysunął Elementarz do oczu, zaczął po nim prawie że wodzić nosem. Naraz wyprostował się z takim rozmachem, że Luis cofnął się o pół kroku.

To taki podręcznik? — wybuchnął wściekle. — Z tej szmaty uczycie? Tego heretyka wybraliście sobie za mistrza? Tego...

Chyba i wypite przedtem liczne toasty dodały mu teraz mocy, zapienił się bowiem, rozhuczał i sypał tak obficie piekielnymi kląt­wami, że ludzie zaczęli się zbiegać zewsząd.

Proszę oddać książkę — Luis obojętnym ruchem wyciągnął rękę. — Kto jej nie chce czytać, nie potrzebuje.

Proboszcz odskoczył.

Nie portugalska! — ryknął. — Nic ci do niej i nie będziesz z niej uczył Polaków. W tych sprawach ja decyduję!

Padre, mówi się do mnie: senhor... Proszę ją dać.

Odsuń się! Nie twoja sprawa!

Luis zrobił krok naprzód. Proboszcz odwrócił się na pięcie, roz­darł Elementarz i rzucił w ogień.

Co z piekła rodem, niech idzie do piekła!

Wydało się, że niespodziewanie tę gorącą parańską ziemię zwarzył siarczysty mróz. Generał jakby się zamienił w słup soli, zmar­twieli Polacy, znieruchomieli Brazylijczycy, na moment nawet skamieniał Luis. Ale zaraz prysnął naprzód jak iskra, wpadł W ogień, rozrzucił butami żagwie, wydostał już zwijające się kart­ki, odskoczył. Złożył obie części, w jakimś nabożnym skupieniu strącał przez chwilę popiół. Wreszcie włożył je do kieszeni i przy­bliżył się do proboszcza.

Toś ty taki Polak?... — zasyczał złowieszczo. — Drzesz pol­ską książkę?...

Głos rozdygotał się, ciche początkowo i bardzo powolne sło­wa, wypowiadane teraz po polsku, nabierały coraz większej twardości.

Profesora Durskiego śmiesz odsyłać do piekła?... Rzucasz go w ogień. Ach, ty pierunie!

Warknął jak dziki zwierz i zanim ktoś się spostrzegł, chwycił księdza wpół, zawinął nim jak szmatą i byłby cisnął w buzujące ognisko, gdyby nie pochwycił go na czas Marcondes.

Nie rób tego, compadre! — szepnął błagalnie. — Wierz mi: dzisiaj nie można. Załatwisz kiedy indziej tę sprawę...

Luis spojrzał bacznie na otaczające go twarze. Nabyta jeszcze w czasach dzieciństwa polska bojowość i wrażliwość na ludzką krzywdę wzburzyły mu myśli, nakazywały dokonanie groźnego czynu bez względu na skutki, jakie mogą z tego wypłynąć. Brazy­lijska rozwaga nakazywała jednak ostrożność. Mógł ukarać tego człowieka; gdyby nim wyrżnął w żagwie, pewnie by żywy nie wy­szedł. Ale i on chyba przypłaciłby życiem ten sprawiedliwy uczynek...

Postaw go na ziemi — przynaglił Marcondes.

Luis postawił. Ksiądz dyszał przez chwilę ciężko i zbierał powoli siły.

A pan nic na to, panie generale? — odezwał się naraz ostro. — Co pan zamierza zrobić z tym łotrem?

Piragibe wziął go pod rękę.

Nie chcę się wtrącać do polskich spraw — nieoczekiwanie wrócił mu dobry humor. — Ksiądz go znieważył, on się obraził. Słusznie się obraził, toteż o to nie można mieć do niego pretensji. Nie można się także dziwić. Przecież to Ludwik Bartoch, należy do polskiej rodziny. A z Bartochami należy postępować bardzo ostrożnie.

Więc pan naprawdę...

Proboszcz wpatrzył się w niego gniewnie. W jego twarzy nie dostrzegł nic więcej poza dobrodusznym, trochę może tylko nasyconym złośliwością, uśmiechem.

Chodźmy — generał pociągnął go za ramię. — Mam ochotę na kieliszek dobrej nalewki. Okazja jest wyjątkowa.

Proboszcz ruszył z ociąganiem, lecz zatrzymał się wkrótce.

A ciebie — przygroził pięścią — nauczę rozumu! Nie takich rzucałem o ziemię i uczyłem pokory. Spotkamy się jeszcze!

Luis objął go złowrogim spojrzeniem.

Na pewno — potwierdził jednak nadspodziewanie łagod­nie. — Choćby dlatego, abym miał okazję wbić ci w głowę, padre, że do Bartochów mówi się w Brazylii „senhor”. Tak właśnie po­ucza zawsze profesor Durski...

IV

Nazajutrz, 18 stycznia 1894 roku, wojska generała Piragibe wkro­czyły do Kurytyby. Witano je owacyjnie. Ostatnie tygodnie dały się wszystkim we znaki, pakowano bowiem ludzi do więzień za byle drobiazg i właściwie nikt nie był już pewny życia. Co prawda i o powstańcach chodziły niedobre słuchy. Na razie jednak byli zbawcami, przyjmowano więc ich jak siłę opatrznościową, która spadła znienacka z nieba, i na podobieństwo grzmotów przetaczały się po ulicach oklaski.

Zresztą i następne dni nie przyniosły nic złego. Przybył wkrótce naczelny dowódca armii rewolucyjnej, generał Saraiva, zaczęto tworzyć nowe władze, wiele oddziałów odmaszerowało na północ. Odjechał również Bodziak. Wbrew szumnym zapowiedziom udało mu się zwerbować w Nowej Polonii zaledwie kilkudziesięciu ludzi i to tylko dzięki usilnym staraniom księdza Przytarskiego, jednakże nie tracił ducha. Nie stracił również rangi pułkownikowskiej. Zawiedzionym trochę w rachubach Brazylijczykom wyłożył jak na dłoni, że czego nie udało mu się dokonać tutaj, dokona w Ma­teuszu, stamtąd się bowiem wywodzi i tam ma zaufanie. Spryt kupiecki rzeczywiście bardzo miał rozwinięty. Nie tylko przeko­nał, ale zyskał ponadto nominację na wojskowego zarządcę wiel­kiego terenu od Palmeiry aż po Igłasu i rad z siebie wielce, na czele nielicznego hufca natychmiast wyruszył w drogę.

Luis mało się interesował tymi sprawami. Generał jakby o nim zapomniał. Odbył więc dłuższą naradę z Marcondesem i zajrzał najpierw do Pilarzinho, aby dowiedzieć się, czy nie doszły tam jakieś wieści znad Srebrnego Potoku i czy nie wiedzą coś o Zofijce. Zamiast zaspokoić własną ciekawość, wzbudził niepokój. Nikt nic o niczym jeszcze nie wiedział, Bartoch nie wrócił. Przez cały ty­dzień pocieszał rodzinę jak mógł, następny spędził u siostry Jędry w Lamenhi. Potem zaczęła ogarniać go jednak nuda. Mateuszaków nie było, powędrowali bowiem z Bodziakiem, gdzieś zniknął Marcondes. Rad nierad włóczył się po ulicach, zaglądał do oberż, wda­wał się w rozmowy z przypadkowym przechodniem i wreszcie za­czął dostrzegać coraz więcej ciekawych ludzi. Miejscowych znał prawie wszystkich, nie interesowali go specjalnie żołnierze. Toteż ci obcy od razu rzucali się w oczy i dziwił się w duchu, że ich nie dostrzegł wcześniej. Było ich sporo. Przeważnie wybiedzonych, znużonych śmiertelnie, spoglądających dokoła z lękiem. Polskich twarzy było szczególnie dużo. Posłuchał raz i drugi, popytał i na­raz zrozumiał wszystko. Ta wielka fala emigracyjna z ostatnich lat opadła dawno, a tylko wąski strumyk sączył się ciągle, lecz rewo­lucja zamknęła mu nagle ujście. Ludzie przebywali w barakach, obrastali co miesiąc w liczbę, coraz częściej ginęli z nędzy. W ostat­nich czasach nikt się o nich nie martwił, ci bowiem, którzy odeszli, wybrali z kasy wszystkie pieniądze, a te władze, które się pojawi­ły, miały doraźnie na głowie znacznie ważniejsze sprawy. Kto z tych nieszczęśników miał jeszcze trochę sił, szedł do pobliskich osiedli i wśród swoich jakoś przytulał głowę. Kto miał więcej od­wagi — nie bacząc na niebezpieczeństwa i wojskowe pochody wlókł się z rodziną w głąb kraju i wypatrywał jakiegoś kawałka ziemi. Niejeden po prostu żebrał. Pożerała go beznadziejność sytuacji, a bardzo często także choroba.

Luis nie przejmował się tym specjalnie. Cierpieli Brazylijczycy, musieli cierpieć i emigranci. Jeśli ktoś wyciągnął do niego rękę, oczywiście coś zawsze wysupłał z kieszeni w myśl świętej zasady Bartochów, że „gdy cię ktoś o coś prosi, daj”, lecz potem szedł da­lej i więcej nie zaprzątał sobie tym głowy. Zresztą już na czym in­nym skupiły się jego myśli. Oglądał coraz częściej wystawy, wstępował do sklepów, przebierał towar i wreszcie któregoś dnia zrobił jakiś większy sprawunek. Gdy znalazł się na ulicy, pojawił się przed nim niespodziewanie Marcondes.

A, jesteś nareszcie! Co słychać?

Nic szczególnego. Odwiedzałem przyjaciół. A tu co nowego?

Idąc spacerkiem, opowiadali sobie nowinki, a że w czasie tej wy­jątkowo długiej rozłąki każdy uzbierał niemało wrażeń, rozmowa sprawiała im coraz większą przyjemność. Naraz wyciągnęła się do nich prosząco czyjaś koścista ręka. Dał Marcondes, dał także Luis.

Popatrz, compadre, do czego doprowadziła ta wojna — po­rucznik westchnął. — Ludziom z Europy obiecaliśmy gościnę, przybywają do nas, a my nie dajemy im nawet łyżki fasoli. Przy tym sami Polacy!

Nie tylko. Widziałem dużo Włochów, kilku Portugalczyków, Niemców, nawet jakiegoś Szweda. Ale że ich źle przyjmujemy, to pewne. Nie można jakoś temu zaradzić?... Rewolucja powołała podobno rząd. Jeśli chcą rządzić, niech wezmą się do roboty. I niech pokażą, że ten rząd jest lepszy od tamtego, który ulotnił się z kasą! Marcondes przystanął nagle.

Ty masz pomysły, compadre! — wykrzyknął. — Trzeba rze­czywiście pokazać! Jeszcze dziś zakrzątnę się koło tej sprawy. Aha! — przypomniał coś sobie. — Czy wiesz, że w Kurytybie wy­chodzi obecnie tylko jedna gazeta? Ale nie brazylijska. Polska gazeta!

Luis machnął ręką.

Znam ją doskonale — rzekł. — Doszło kilka numerów nad Srebrny Potok. — Poznałem nawet kiedyś jej wydawcę, Karola Szulca. Bardzo poważny człowiek. Ten sam, który wydał nasz Elementarz.

Marcondes był zachwycony.

Wobec tego wypada mu złożyć wizytę — przemówił żywo. — Bądź co bądź oddał nam niemałą przysługę. Można było się uczyć nawet w okopach. Wiesz co, compadre? — spojrzał na zegarek. — Wpadnijmy do niego od razu. Nasi generałowie radzą bez przerwy, komu dać jaki urząd, więc my tam nie jesteśmy potrzebni.

Ruszyli zgodnie dalej i po kilku minutach znaleźli się w dużym domu, którego połowę zajmowała drukarnia i redakcja „Gazety Polskiej w Brazylii”. Zaraz jednak na wstępie przygasł nieco ich dotychczasowy entuzjazm. Szulc przed kilkoma miesiącami od­przedał gazetę jakiejś spółce handlowej, a sam wyjechał na północ. Luis miał już zamiar zawrócić do drzwi, gdy niespodziewanie z ust informującego ich o tym w płynnej portugalszczyźnie młodzieńca padło dobrze mu znane nazwisko. Redaktorem gazety był obecnie Edmund Zaporski. Poznał go jeszcze w tych dawnych czasach, gdy był niewolnikiem, potem widział go z żoną na weselu Jędry, a i w późniejszych czasach spotykał nieraz przy najrozmaitszych okazjach. Ucieszył się więc szczerze z tej wiadomości, a dowie­dziawszy się, że jest właśnie w biurze, wszedł śmiało do jego pokoju.

Zaporski wydawał się mniej uszczęśliwiony tą nieoczekiwaną wizytą. Odpowiadał wprawdzie uprzejmie, silił się na uśmiech, wypytywał niby z wielkim zaciekawieniem o Srebrny Potok i Jędrę, lecz czuło się w nim wyraźnie rezerwę i pomieszanie.

Peszą pana nasze mundury — uśmiechnął się Luis domyślnie.

Niepotrzebnie. Kazali mi włożyć, więc noszę. A i porucznika nie potrzebuje się pan obawiać. Mój oddany przyjaciel. W razie potrzeby obaj staniemy za panem murem. Ma pan może jakieś kłopoty?

Zaporski odetchnął z ulgą.

Człowiek żyje ostatnio jak na wulkanie — próbował żartob­liwym tonem pokryć poprzednie zmieszanie. — Tu biją, tam biją; dziś takie hasła, jutro znów inne. Toteż człowiek patrzy wciąż niespokojnie na drzwi, czy przypadkiem nie ukaże się żan­darm.

Ech, panu nic nie grozi! Przecież nie napisał pan chyba nic złego o rewolucji?

Na twarzy Zaporskiego wykwitło znowu zakłopotanie.

Hm — bąknął — chyba nic złego... Ale też nie zachęcałem do niej specjalnie... Nasi chłopi — głos nabierał nieznacznie siły — powinni tylko uprawiać ziemię. Dają Brazylii chleb, na razie wystarczy. A życie niech zachowają na inną okazję.

Mówił po portugalsku. Marcondes, przysłuchujący się rozmowie bardzo uważnie, pokiwał głową z wielkim uznaniem.

Dużo w tym racji — przyznał. — Chleb jest bardziej jeszcze potrzebny niż rewolucja. Można obejrzeć poprzednie numery ga­zety? — rozglądał się z zaciekawieniem po półkach. — Widzę także inne pisma... Pewnie z Kraju? Jeśli pan pozwoli, przejrzę je chętnie.

Proszę uprzejmie — w głosie Zaporskiego zabrzmiało zdzi­wienie. — Pan zna język polski?...

Ech, taka tam znajomość! — Marcondes machnął ręką lek­ceważąco. — Siedziało się z Mateuszakami w okopach pod Łapą, więc człowiek pochwycił coś niecoś. Gdy napotkam coś ciekaw­szego, poproszę pana albo Luisa o przetłumaczenie.

Zabrał pisma i usiadł przy drugim oknie, a Zaporski wdał się w pogawędkę z Luisem. Zadziwił się, usłyszawszy o strasznych ofiarach, jakie obie strony poniosły przy oblężeniu Łapy, zdumiał, dowiedziawszy się o zaciętej obronie Srebrnego Potoku. Gdy z tym skończyli, wspomniał to i owo o sobie. Dawniej pracował zawsze jako geometra i przez dwadzieścia lat wędrował po całej Paranie. Przed trzema laty wymierzał Mateusz i okoliczne osiedla. Ponieważ był doskonałym fachowcem, a polscy emigranci, mogąc się porozumieć z nim w rodzinnym języku, garnęli się do niego chęt­nie, zrobiono go w końcu dyrektorem wszystkich nowo zakłada­nych kolonii nad Igłasu, lecz po roku zwolniono.

A teraz klepię biedę — kończył melancholijnie. — Z Bodziakiem i kilkoma innymi założyliśmy spółkę, aby utrzymać gazetę, lecz to kiepski interes. Wspólnicy zostawili mnie samego, rewo­lucja przeszkadza, nie ma prenumeratorów. Jeśli tak dalej pójdzie, nie będę miał co włożyć dzieciom do ust....

Pochylił się, po twarzy przebiegło nerwowe drżenie.

A tamci wyrzucili jak szmatę! — wzburzył się nagle. — Gdy kradzieże i nadużycia tak się rozmnożyły, że zaczęto rozpra­wiać o nich aż w Europie, stałem się bardzo potrzebny. Dobrze trafili. Pracowałem dzień i noc, sam jeździłem po koloniach pil­nując wypłat. A gdy uporządkowałem już nieźle, znów osadzili złodziei!

Marcondes, zajęty dotąd pismami, uniósł nieznacznie głowę.

Zrozumiałe — odezwał się pobłażliwie. — Właśnie dlatego rewolucja była nam bardzo potrzebna. Wróci pan na swe stano­wisko, gdy odniesiemy zwycięstwo.

Pochylił się znowu nad gazetami.

Porucznik jest oficerem sztabowym — szepnął Luis. — Od jutra będzie rotmistrzem, nominacja gotowa. Na pewno dopilnuje tej sprawy. O gazetę też się proszę nie martwić. Chociaż nie przyszliśmy tu urzędowo, złoży się piękny raport i na długo za­bezpieczy się panu spokój. Nawet jeśli coś niezbyt przyjemnego dla rewolucji znalazło się w poprzednich numerach.

Spojrzał na rozłożony na biurku nie dokończony rękopis.

Przerwaliśmy panu robotę — zakłopotał się. — No, już nie przeszkadzam! Ale że Marcondes wyczytał widocznie coś cieka­wego, usiądę przy nim i popatrzę także w gazety. A nuż coś się przyda. A pan niech zabiera się do roboty.

Rzeczywiście muszę się śpieszyć. Zecer czeka na ten artykuł. Zaporski wziął pióro do ręki i zaczął pisać. Nie szło mu łatwo, często przekreślał, wpadał w zadumę. Jednakże w pół godziny później artykuł był gotowy i już wstał, aby zanieść go do zecerni, gdy w tym momencie otworzyły się drzwi. Weszło dwóch młodych ludzi. Przywitali się z nim po przyjacielsku, objęli niechętnym spojrzeniem umundurowane postaci i usiedli przy biurku. Widać było, że czują się w tym pokoju bardzo swobodnie i nie przybyli tu po raz pierwszy.

Przyszliśmy cię bronić — jeden z gości przybrał postawę zaczepną. — Czego chcą te łachudry?

Zaporski zacisnął usta i wpatrzył się w niego tak rozpacz­liwie, jak gdyby miało spaść na nich za chwilę jakieś wielkie nieszczęście.

Nie przejmuj się — młody człowiek wpadł w świetny humor.

Mówię przecież po polsku, nie zrozumieją. Widzę zresztą — roześmiał się — że poradziłeś sobie nieźle, jeśli siedzą tak cicho. Nie zaprzątajmy więc sobie głowy. Byliśmy w barakach — prze­szedł na inny temat. — Smród, brud i ubóstwo. Jak zawsze. Mimo to wielu gnije w barłogu i nie chce się ruszyć. Także jak zawsze. Niepotrzebnie namówiłeś nas na tę wyprawę.

Nie próbowaliście przemówić im do rozumu, aby przenieśli się na wieś?

At, ciemna masa! Wiesz przecież: nie dasz w gębę albo kijem nie pognasz, żaden nie zrobi kroku. „Dokąd pójdziemy? — jęczą zewsząd. — O żebraczym kiju w ogień armatni? Z kobietami i dziećmi? Przy tym bez dokumentu na przydział ziemi? Umierać można i tu...” Znasz zresztą doskonale te wszystkie żale. A jak na złość, przybyła dziś nowa grupa. Z pięćdziesięcioro ludzi, w większości z Polski. Podobno siedzieli przez cały rok na Wyspie Kwiatów, nie chcąc wyjechać nad Amazonkę. Przed chwilą widzieliśmy ich na ulicy. Niby swoi, a wstyd się przyznać do takiej hałastry. Obdarte to, nieporadne, brudne jakby świeżo wylazło z chlewa i tak...

Luis, nie zwracający dotąd pozornie na nic uwagi, popatrzył na niego bystro.

Od dawna pan przebywa w Paranie? — zagadnął znienacka.

Jego słowa, wypowiedziane płynnie po polsku, sprawiły wstrzą­sające wrażenie. Młody człowiek pobladł jak trup i przez chwilę nie mógł z siebie wydobyć głosu.

Od kilku miesięcy... — wykrztusił wreszcie. — Pan wszystko zrozumiał?... — A można wiedzieć, z czego pan żyje?

Pracowałem do niedawna przy rachmistrzach. W Komisji Kolonizacyjnej.

Tak przypuszczałem — Luis uśmiechnął się pobłażliwie. — Papierkowa robota zawsze trochę przesłania widok. A wie pan, dlaczego wtrąciłem się do rozmowy? Otóż słuchając pana, przy­pomniał mi się bardzo ciekawy obrazek. Kiedyś, znalazłszy się w Kurytybie, natrafiłem akurat na wielki transport. Co najmniej z półtora tysiąca ludzi. Polaków było w nim sporo i też wszyscy brudni. Zainteresowały się tym nasze brazylijskie kobiety, a że nie potrafiły się porozumieć, zgłosiłem się na tłumacza. Co się okazało? Ci ludzie nie mieli przy sobie grosza! Kobiety więc rada w radę i w ciągu godziny wręczyły każdej rodzinie w podarunku duży kawałek mydła...

Zamyślił się. Oczy utknęły nieruchomo w zawieszonym na prze­ciwległej ścianie piastowskim orle, otoczonym biało—czerwonyrni chorągiewkami.

Ładna dekoracja... — rzekł cicho. — Dowiedziałem się póź­niej — wrócił do sprawy — że nie po raz pierwszy i nie tylko w Kurytybie tak postąpiły nasze kobiety. Dobry to był sposób. Następnego dnia zajrzałem w niewieściej kompanii do baraków i oczywiście nie było już brudnych. Mydło było tylko potrzebne. Dziwiliśmy się więc wszyscy, że wasze polskie kobiety tam, w Sta­rym Kraju, nie wpadły wcześniej na ten pomysł i nie dawały emigrantom na drogę takiego podarku. Nie potrzeba by się wsty­dzić wówczas tych Polaków w Brazylii. Zastanawiając się nad tym, przyszedł mi do głowy niezwykły pomysł. Wtedy było bardzo dużo ludzi, dziś jest ich zaledwie kilkudziesięciu. A Polaków miesz­kających w samej tylko Kurytybie i mających się nieźle jest znacz­nie więcej. Jak pan sądzi: czy nie warto by tego czasu, zmarno­wanego tutaj na narzekania, zużyć na wędrówkę po ich miesz­kaniach? Dadzą wszyscy, zaręczam. Zaręczam także, że jutro nie będzie brudnych. Nawet bez brazylijskiej pomocy. Bo że polscy chłopi lubią być czyści, łatwo się przekonać zajeżdżając na jaką­kolwiek kolonię. Wszystko się błyszczy. Różnica polega tylko na tym, że osadnicy już mają pieniądze.

Trochę szorstko zabrzmiały ostatnie zdania. Zaporski wbił oczy w ziemię, młodzi ludzie poczerwienieli. Natomiast Luis powese­lał, jak rzadko.

A co? — spojrzał zuchowato na Marcondesa. — Bartoch ma głowę?

Ma. Świetny pomysł. Na dobry początek daję od razu mil—rejsa. Na pańskie ręce, panie redaktorze. A może już pan napisał coś na ten temat w gazecie?

Nie... nie napisałem. Tyle jest innych spraw...

Warto napisać. A i w jakiejś korespondencji do kraju też warto by o tym wspomnieć. Tam tak się roztkliwiają nad tą emigrancką nędzą, tak wytykają każde potknięcie, tyle łez wylewają, a o mydle ni słowa. O tej miłej akcji brazylijskich kobiet także nie ma ani jednego słowa. Dlaczego?

Marcondes wpatrzył się pytająco w Zaporskiego, lecz nie do­czekawszy się odpowiedzi, uśmiechnął się do niego przyjaźnie i wyciągnął rękę na pożegnanie.

Trzeba się ruszyć — rzekł. — Przepraszam, że zabraliśmy panu tak dużo czasu. Tych kilka pism z Polski — wskazał je ręką — chciałbym przejrzeć dokładniej. Mógłby mi pan wypożyczyć na pewien czas?

Może pan zabrać nawet na zawsze, jeśli się na coś przydadzą. Już je przejrzałem.

Serdecznie dziękuję.

Marcondes ruszył do wyjścia, lecz coś sobie nagle przypomniał.

A co do panów — powoli, ale zupełnie zrozumiale zaczął przemawiać do młodych ludzi po polsku — chcę was pocieszyć. Nie potrzebujecie się wstydzić tutaj swych ziomków. My, Brazylijczycy, otaczamy ich wielkim szacunkiem. Nie bez powodu.

Przerwał na chwilę, gromadząc widocznie potrzebne słowa. Oczy nabierały coraz większej ostrości.

Chcę was też przestrzec — odezwał się chłodno. — W przy­szłości bądźcie ostrożniejsi w języku. Co znaczy słowo „łachudry”, compadre?

Luis wyjaśnił zwięźle.

Tak sądziłem — Marcondes w zamyśleniu pokiwał głową.

No cóż, jesteście od niedawna w Brazylii — machnął ręką. — Zapamiętajcie więc tylko, że za obelgę strzela się u nas w łeb. Nawet bez rewolucji. A na to, że was nie zrozumiemy, nie liczcie. Waszego języka uczy nas przecież ciągle ta wasza chłopska — ta ciemna masa, jak ją tu nazwaliście. A ponadto bardzo mądry Profesor Durski...

Wyszedł, drzwi się zamknęły. Zaporski odetchnął ciężko.

V

Marcondes, znalazłszy się na ulicy, bardzo był zamyślony i mruk­nąwszy coś tylko przy pożegnaniu, zniknął zaraz za rogiem. A gdy późnym wieczorem spotkali się znów na wspólnie dzielonej kwa­terze, wyglądał tak nieszczęśliwie, że i Luis stracił natychmiast humor.

Coś cię ugryzło? — odezwał się niespokojnie. — A może przyplątała się jakaś choroba?

Marcondes przeszedł się po izbie tam i z powrotem.

Nie — odrzekł. — Te polskie pisma zabiły mi klina. Nie wszystko zrozumiałem, lecz co najważniejsze dobrze mi utkwiło w pamięci. Wiesz, do jakiego doszedłem wniosku? Że naród polski składa się właściwie z dwóch narodów. Jeden, to ci chłopi, którzy przybyli do nas. Drugi — to ci, którzy piszą o nich lub dla nich.

Luis zmarszczył czoło w wielkim myślowym wysiłku.

Nie bardzo rozumiem — mruknął. — Jak to: dwa narody?...

I ja jeszcze niezupełnie rozumiem. Tymczasem powiem ci krótko: jeden z tych narodów jest bardzo mądry. Zawsze wie doskonale, co temu drugiemu potrzebne, poucza go stale, kpi nie­raz z niego, ciągle mu robi wyrzuty...

Dziwne... Przecież to ten drugi naród stworzył tutaj Nową Polonię!.

To mnie właśnie zastanowiło. Nie może być głupi, jeśli potrafi tak dużo. A ten mądry polski naród wciąż go nazywa Wojtkami, Maćkami, Bartkami. Wiem, że to są tylko polskie imio­na, ale wydaje mi się, że w ich pismach brzmi to dość pogardliwie. Coś jak te „głuptasy”, te „niedołęgi”.

Chyba masz rację. A co na to ten drugi naród?

No cóż, swoich pism nie ma...

A „Gazeta Polska w Brazylii”?

Marcondes w wielkim zakłopotaniu pokręcił głową.

Może czegoś nie zrozumiałem — odparł z namysłem. — Chło­pa jednak w niej nie dostrzegłem, chociaż o nim się pisze. Nato­miast od pierwszego do ostatniego wiersza widziałem ten mądry polski naród. I przez tę gazetę on ciągle przemawia.

Zadumał się, a Luis zaczął się powoli rozbierać.

Mnie także zabiłeś klina — rzekł od niechcenia. — Trzeba przyglądać się odtąd wszystkiemu. Nie masz więcej kłopotów?

Mam. W tych pismach z Kraju znalazłem dużo wymysłów

na naszą Brazylię: straszny, przesycony bezprawiem, złodziejski kraj. Przyznam się szczerze, że ogarnęła mnie irytacja.

I słusznie. Złodzieje i bandyci trafiają się także u nas, lecz aż tacy źli nie jesteśmy na pewno.

Właśnie! — Marcondes poruszył się gniewnie. — Postano­wiłem wyświetlić tę sprawę i dlatego wróciłem tak późno. Ci prze­klęci pejszotowcy nie zabrali, na szczęście, akt osadniczych. Zaj­rzałem do sprawozdań, wykazów, statystyk. Wiesz, co z tego wynikło? — do głosu zakradła się nuta triumfu. — Otóż ponad połowę urzędników Komisji Kolonizacyjnej stanowią Europej­czycy! A w terenie, wśród całej tej olbrzymiej sfory kasjerów, rachmistrzów, transportowców i jak ich tam jeszcze zowią, Brazylijczyków możesz liczyć na palcach.

Luis aż świsnął z wielkiego zachwytu.

Doniosłe odkrycie! — wykrzyknął. — Przecież właśnie na tych ludzi najwięcej skarżą się osadnicy! Gratuluję, compadre .— mocno uścisnął mu rękę — dokonałeś wielkiego dzieła. Zupełnie inaczej patrzę teraz na wszystko... Przestańmy jednak o tym rozmyślać. Zrobiło się późno i rzeczywiście coś cię może w końcu rozboleć ze złości. Sądzę zresztą, że wyczerpałeś nowiny?

. Marcondes zaczął się także rozbierać.

Prawie — odrzekł. — Jutro mianują cię porucznikiem.

Nie szkodzi. Kryje się za tym jakaś robota?

Nawet bardzo poważna. Mianowano cię szefem kolonizacji. Trzeba wreszcie zrobić z tymi z baraków jakiś porządek, więc przy okazji zrobili cię oficerem, aby nie mógł ci skoczyć do oczu byle łachudra.

Bardzo rozumnie... — Luis zastanowił się i naraz parsknął śmiechem. — No, urządzę ja naszego tatulka, gdy wrócę nad Srebrny Potok! On jest tylko kapralem, a nieraz musztrował mnie ostro. Teraz ja go postawię na baczność!

Rozbawił się, lecz wkrótce zasnął, a od rana zabrał się do pracy z taką energią, jakby w ciągu jednego dnia chciał odrobić do­tychczasowe nieróbstwo. Dwoił się i troił, zaglądał we wszystkie kąty, dowcipem i wesołością, to znów mocnym rozkazem zaprowadzał w sposób stanowczy swój własny, Bartochowy porządek. Na miejscu dotychczasowych barłogów pojawiła się świeża słoma, spalono śmieci, przybyli lekarze, nie brakło mydła. W południe zaś zajechały przed baraki kuchnie polowe i zaczęły rozdzielać między emigrantów normalne, wojskowe racje.

Ludzie odżyli. Pod wieczór, gdy dokoła aż lśniło czystością, zebrał ich wszystkich, pogawędził, dodał im ducha, rozejrzał się raz jeszcze sumiennie, a potem dosiadł konia i pojechał za miasto. Gdy wrócił po kilku godzinach, bardzo był małomówny. Nie odzyskał humoru w następnych dniach, czuło się w nim coraz więcej skupienia. Marcondes, zawsze obserwujący go bacznie, przypisywał to początkowo przepracowaniu, potem zaczął się dzi­wić i wreszcie któregoś dnia ogarnął go z nagła niepokój. Luis w tym wiecznym zamyśleniu i mrukliwości wydał mu się dziwnie nienaturalny.

Źle z tobą, compadre — przemówił życzliwie. — Co cię tak. męczy?

Luis westchnął ciężko, przeszedł się po pokoju i usiadł.

Twoja wina — odrzekł. — Nabiłeś mi głowę tymi swoimi obliczeniami i postanowiłem przeprowadzić dochodzenia na włas­ną rękę. Są dwa polskie narody, czy nie? Niestety są. Zebrałem ogromny materiał, będziemy mieli o czym gadać przez całe ty­godnie. Chwilowo jednak potrzebna mi tylko sztabowa przepustka.

Dla kogo?

Dla niejakiego Franciszka Moćki.

Dla tego, który ma ten piękny sklep w Kurytybie?

Miał go. Dziś chłop znowu jest w biedzie.

No, co się stało?...

Luis zgrzytnął naraz zębami, pierś uniosła się w górę w geście pełnym oskarżenia i zaciekłości.

Przytarski!

To nazwisko musiało go palić jak ogień, zatchnął się bowiem z nadmiernego wzburzenia i znieruchomiał. Marcondes doszedł do wniosku, że w tym nastroju stanie się bardziej rozmowny, zaczął więc zręcznie stawiać pytania i stopniowo wydobył wszystko. Moćko przywiózł ongiś do Ameryki Sebastiana Wosia, zwanego dziś Edmundem Zaporskim, a w rok później znów się spotkali na drugiej półkuli. Osiedli początkowo w Santa Catharinie, potem przenieśli się do Parany. Moćko — człowiek światły, bardzo ruch­liwy i energiczny, najpierw budował domy, zrobił na tym duży majątek, założył sklep. Interes rozwijał się świetnie. Już miał za­miar włożyć cały kapitał w wielką nowoczesną cegielnię, gdy znienacka padł grom. Klienci zniknęli, jakby ich zmiotło, nie sprzedawany towar ulegał szybko zepsuciu, hurtownicy cofnęli kredyt, trzeba było spłacać natychmiast długi...

Przytarski!

Coraz szybciej płynęła opowieść. Przytarski był wśród Polaków wszechwładny. Trząsł całą Nową Polonią, sięgał do Kurytyby, swoje „owieczki” trzymał żelazną rękę. Rozkazywał jak książę udzielny, a kto mu się przeciwstawił — ginął. W najlepszym razie wyklął z ambony, gdy nie pomogło — nakładał publiczne pokuty, nie udzielał ślubów, nie szedł do umierających, nie pozwalał grze­bać opornych na poświęconej ziemi, nawet wyrzucał z cmentarza pochowane cichaczem zwłoki. Miał przy tym wielki majątek; jego dochody z samych tylko opłat kościelnych szacowano na dwadzieś­cia tysięcy milrejsów rocznie. Pomnażał go szybko. Ludziom, pra­gnącym rozbudować swe gospodarki, pożyczał pieniądze na lich­wiarski procent, brał zastaw, przyjmował weksle. A gdy nie mogli zwrócić w terminie, szedł natychmiast do sądu i uzyskawszy wy­rok, wyrzucał z ziemi całą rodzinę, nie licząc się z nikim i z niczym.

Drżeli przed nim bogaci i biedni! — Luis aż się zatrząsł z nad­miernego przejęcia. — Nasz rząd, chociaż niejeden od dwudziestu lat nie uregulował należności za szakrę, nikogo dotychczas nie ru­szył. A ten żąda pięćdziesiąt od stu rocznie. A gdy tych procentów nie można od razu zwrócić, wysyła ludzi na żebry i to w oparciu o sąd brazylijski!

Marcondes zadał mu jedno pytanie i drugie i znów naprowadził na główny nurt. Ludzie żalili się coraz głośniej. Upomniał się kie­dyś o nich znany kupiec Stachowski. Stracił natychmiast dużo i cofnął się szybko. Aż wreszcie Moćko, dotknięty tym do żywego, pojechał na plebanię, skoczył Przytarskiemu do oczu, zagroził skargą. W odpowiedzi ksiądz rzucił na niego klątwę. Ludzie się zlękli i odtąd sklep świecił pustką.

Moćko, chłop honorowy. Gdy zaczęto go cisnąć zewsząd, sprzedał resztę towaru za bezcen, wyzbył się placów i domów, lecz spłacił wszystko. Za to teraz musi zacząć znów od początku.

Da sobie radę — Marcondes nie przejął się tym specjalnie. — Chłop dzielny, jak widać, a taki między nami nie zginie. — Dziwię się tylko — zmarszczył brwi — że puścił tę sprawę płazem. A i ci osadnicy... Niczego się nie nauczyli dotychczas w Brazylii? Nie po­trafili znaleźć jakiegoś sposobu?

Luis odzyskał humor.

Znaleźli! — rzekł śmiejąc się. — W miesiąc później jak ru­szyli na plebanię, tak posypały się drzazgi, a Przytarski jedynie cudem uniknął śmierci. Padły jednak wtedy ofiary. Dla Polaków ksiądz, widzisz, choćby się okazał najgorszym łotrem, pozostaje świętością. Znaleźli się więc natychmiast tacy, którzy ujęli się za nim i fojsy poszły na fojsy, strzelby na strzelby. Sprawa w końcu oparła się o biskupa. Było to przed dwoma laty. I wtedy nareszcie na Przytarskiego rzucono klątwę!

O, to już lepiej! Biskup Brazylijczyk, wiadomo. Też mu­siała go zalać krew. Ale jak to się stało, że Przytarski jest dziś znów w Orleansie?... Przecież to on podejmował nas na czele kra­kusów!

Luis zasapał, jakby znowu wróciła pasja.

My mu dopomogliśmy! — rzekł drżącym głosem. — Zorien­tował się szybko, skąd wieje wiatr, i gdy tylko zniknęli pejszotowcy, opowiedział się natychmiast za rewolucją, uderzył w bojowy ton, wrócił na plebanię nie bacząc na biskupie zakazy, krzykiem i rewolwerami zastraszył raz jeszcze Nową Polonię. Gdy przejeż­dżaliśmy, poza tym niewidomym starcem, który odciągnął mu masę ludzi, nikt nie śmiał kichnąć bez jego zgody. Dlatego było tak ładnie. A czy wiesz, co się tam później działo? Zebrał młodych, rozkazał wstąpić do wojska. Co odważniejsi, prysnęli od razu w las. Inni poszli z Bodziakiem pod groźbą klątwy i kuli, lecz podobno wymykają się szybko. A proboszcz wścieka się, wyłapuje nie­chętnych, oddaje władzom. Mści się, jak w swych najlepszych czasach, na żywych i martwych. W Orleansie i okolicy podobno jest sądny dzień, od Przytarskiego odsunęli się nawet najpokorniejsi. I gdyby nie było w pobliżu wojsk rewolucyjnych, plebania wyleciałaby chyba dawno w powietrze.

Zapadła głęboka cisza. Luis tak się wzburzył, że dalsze słowa nie chciały mu przejść przez usta, a i Marcondes wydawał się podnie­cony. Poruszył się nerwowo, raz i drugi zacisnął usta, pięścią uderzył w krzesło. Jego oczy wpatrywały się w Luisa tak natar­czywie, że w końcu wzbudziły w nim podświadomy niepokój.

Zauważyłeś coś złego?... — mruknął. Marcondes jakby się ocknął.

Raczej coś bardzo mądrego — odparł. — Doszedłem miano­wicie do wniosku, że nie bez powodu zbierasz te wiadomości. Pod Łapą dostrzegłeś chyba najpierwszy, że giną masowo Brazylijczycy. Teraz już widzisz, że lada dzień zaczną padać Polacy. Topnieje więc błyskawicznie największa siła naszego narodu, a wkrótce stopnieje chleb. Wniosek jest prosty.

Zastanawiał się nad czymś przez dłuższy czas.

Hm... — chrząknął. — Sądzisz, że nadszedł już czas? Luis wyprostował się uroczyście.

Nadszedł — potwierdził. — Właśnie szyję sobie cywilne ubranie.

Aha!... Pieniądze masz?

Wsparła mnie trochę rodzina. A ty?

Na ubranie wystarczy.

Marcondes rozebrał się i bez słowa położył się spać. Nazajutrz był bardzo milczący. Po południu wstąpił do sklepu, wyszedł z niego z pakunkiem, pod wieczór zaś Luis w swej codziennej wy­cieczce nareszcie miał towarzystwo. Skierowali się do starej śląs­kiej osady, która swego czasu otrzymała wdzięczną nazwę Candida od imienia pięknej małżonki prezydenta Lameinhi. Chociaż osadnicy mieli tutaj zaledwie po dziesięć morgów, wszędzie znać było większy jeszcze dostatek niż nawet w Thomas Coelho. Domów drewnianych nie było wcale. Za to te murowane prezentowały się tak okazale, że wzięte razem sprawiały wrażenie nie tyle wsi, ile schludnego, zagospodarowanego pięknie, uroczego miasteczka.

Zajechali przed jeden z tych ładnych domków i weszli do środ­ka. Gospodarzem był tutaj Leopold Jeleń, jeden z tych siołkowickich pionierów, którzy ongiś w upartym marszu przebili się z Sixteen—Lots do Parany. Jak dawniej, zajmował się po trosze krawiectwem, lecz równocześnie prowadził szkołę. Jeszcze tam, w Starym Kraju, lubił zaglądać do książek i w zimowe wieczory zbierali się u nieco chętnie młodzi i starzy. Tutaj, na drugiej pół­kuli, przypomniano to sobie szybko, gromadnie zaczęto posyłać do niego dzieci. A że przez te lata i jego własne dorosły, przekazał im gospodarkę i z Pilarzinho przeniósł się do Candidy. Ta osada przyjęła go bardzo gościnnie, dała sporą miesięczną pensję, po­mogła wystawić szkołę i jego własną zagrodę. Odczuł mocno tę powszechną życzliwość i nie wątpił, że pozostanie tutaj na zawsze.

Człowiek ciągle wśród swoich, to najważniejsze — rzekł, gdy zgadało się o tym przy powitaniu. — Zupełnie, jakbym siedział na Śląsku. No, Ludwisiu! — zmienił temat. — Garnitur jak malowa­nie. Jestem z niego tak zadowolony, jak chyba z tego, który szy­łem Jędrze do ślubu!

Wyciągnął z szafy, zaczęli przymierzać. Marcondes z tą samą ciekawością, z jaką śledził zawsze polskie twarze i polskie sprawy, wpatrzył się w gospodarza i naraz przyszło mu na myśl, że po Durskim jest to chyba najstarszy polski nauczyciel w Brazylii. Tamten wprawdzie ukończył szkoły, a ten był samoukiem. Ale i on mówił tak czysto zarówno po polsku, jak i po portugalsku, i nawet przy swych czynnościach krawieckich miał w sobie tyle powagi, że z pewnością na co dzień w szkole nie było między nimi żadnej różnicy.

Luis przywdział ubranie, przejrzał się w lustrze, zahuczał z uciechy. Rzeczywiście leżało świetnie. Jeleń pogładził je, jakby chciał jeszcze dodać mu blasku, i rozłożył na stole materiał, który przywiózł z sobą Marcondes. Gdy skończyli pomiary, drzwi uchy­liły się delikatnie. Ukazał się w nich człowiek w sile wieku, o twa­rzy pełnej energii, lecz w tej chwili zachowujący się tak jakoś dziwnie, jak gdyby bał się tu ujrzeć wroga.

Domyślam się: pan Moćko! — Marcondes wybiegł mu na­przeciw. — Proszę śmiało do środka, sami swoi. Czyżby rzeczywi­ście groziło panu jakieś niebezpieczeństwo?

Moćko uśmiechnął się i nabrał od razu innego wyglądu.

Przybyło lat, więc człowiek stał się płochliwy — odezwał sie żartobliwie. — Co innego, że wobec Przytarskiego nie zaszkodzi nigdy ostrożność. Mściwy jak dzika bestia. Że biskup go ekskomunikował, mnie za to wini. W tej sytuacji najlepiej się ukryć, bo dziś za nim siła. Toteż gmatwam ślady jak mogę i wędruję z miej­sca na miejsce.

Zaczęli gawędzić. Marcondes wręczył mu wkrótce przepustkę, zapewniającą bezpieczny przejazd do Ponta Grossy, a gospodarz w tym czasie zastawił stół.

Czym chata bogata, tym rada — zaprosił gościnnie. — Sły­szałem, że pan, panie rotmistrzu, nauczył się dużo po polsku?

Rozmowa potoczyła się żywo, zdarzały się coraz częściej wspo­minki. Marcondes, zadając od czasu do czasu pytania, znów obser­wował go bystro. Ten nauczyciel ludowy był żywą kroniką całej polsko—parańskiej historii.

Powinien pan jak najszybciej rzucić to wszystko na papier — rotmistrza poniósł niespodziewanie entuzjazm. — Wspaniale pan opowiada!

Jeleń popadł w zakłopotanie.

Jeśli mam być szczery — przemówił niepewnie — nieraz o tym myślałem...

Trzeba to zrobić! Dlaczego waszą chłopską historię ma spisy­wać kto inny? Przypadkowo albo może nawet celowo czegoś nie dojrzy, pogmatwa, wypaczy i w końcu zamiast prawdy wypadnie głupstwo.

Jeleń zmarszczył brwi i przez chwilę spoglądał na niego czujnie.

Wiem do czego pan zmierza — roześmiał się. — Ludwik opo­wiadał mi szczegółowo o tej pańskiej teorii o dwóch polskich na­rodach. Boi się pan, że słońca przyćmią nas kiedyś .zupełnie?

Słońca?... Nie rozumiem. Jeleń stawał się coraz weselszy.

Tak nazywamy tych, którzy przyjeżdżają uczyć nas tutaj zbawiania Polski — wyjaśnił. — Trafiają się wśród nich niekiedy rzetelni ludzie, zwłaszcza nauczyciele. Tych jednak mało. Ale inni!... Spodobała się im ta Nowa Polonia; wciąż na nas nie patrząc, za wszelką cenę wśród swoich szukają stwórcy. Oczywiście tam nigdy nie znajdą. A przy tym krzyczą: że brak tu przywódców, że...

... ciemna masa —wtrącił miękko Marcondes.

Z ust mi pan wyjął! Pełna gęba patriotyzmu, domagają się ciągle udziału w rządach. Oczywiście dla siebie, nie dla nas. Ledwie jeden skończy, zaczyna drugi. Toteż nazwaliśmy ich między sobą słońcami, bo jak one wstają rano, a wieczorem staczają się w ciem­ność.

Jeleń zadumał się.

Niepotrzebnie o tym mówię — spojrzał na Marcondesa prze­praszająco. — To tylko nasze, wewnętrzne sprawy. Ale Ludwik tyle mi naopowiadał o panu, że traktuję jak swego.

I słusznie. Więc oni tak ciągle bez was?

Ano, bez nas. Im się wydaje, że tylko oni mogą nam rozgrzać serca, a my nie tylko nie czujemy od nich ciepła, lecz często nawet zaciąga chłodem. Chcąc nie chcąc, musimy iść własną drogą...

Jeleń znów się zamyślił.

Tak: własną, parańską drogą — potwierdził po chwili moc­niej. — Słusznie powiedział mi kiedyś profesor Durski...

Pan go zna? — wtrącił żywo Marcondes.

Świetnie go znam. Przecież to pierwszy polski nauczyciel w Brazylii! Nieraz zachodziłem do niego po radę. Ja uczę się od niego, uczą się inni, nie pominie go żaden z przybyłych, który chce się poświęcić zawodowi nauczycielskiemu. Otóż powiedział tak: „Ktoś z nas może kiedyś wróci do Polski. Olbrzymia jednak więk­szość pozostanie tutaj na zawsze i dlatego należy mówić otwarcie, że Brazylia jest ich drugą ojczyzną. I niech się w niej czują jak we własnej ojczyźnie, lecz w takiej, w której nie ma zaborców. Aby do tego doszło, muszą przede wszystkim nauczyć się dobrze mó­wić po portugalsku. Właśnie dlatego tak go nie cierpiał Przytarski.

Przytarski?...

Jeleń, przemawiający dotychczas swobodnie i nawet z zapałem, rozejrzał się płochliwie po izbie.

Nie mówmy o tym — rzekł cicho. — Przytarski jest zdania — ściszył głos prawie do szeptu — że ksiądz powinien przemawiać zawsze w imieniu wszystkich i dlatego chłopi nie potrzebują znać mowy krajowej. Ależ pana wynudziłem! — udał wesołość i napeł­nił kieliszki. — Takie to swojskie sprawy... Tyle naopowiadałem, że mógłby pan sam teraz napisać polsko—parańską historię.

Uśmiechnął się także Marcondes.

Historię zostawię panu — rzekł. — Ale kilka artykułów do pism w Starym Kraju napisałbym chętnie i kto wie, czy kiedyś tego nie zrobię. Tam właściwie nic o nas nie wiedzą.

Musiała to być dla niego bardzo interesująca znajomość, zaglądał bowiem odtąd do Candidy codziennie, lecz gdy w tydzień później przywdział nowe ubranie, skończyły się te wędrówki. Mieli teraz obaj pełne ręce roboty. Morcondes wykańczał pośpiesznie naj­ważniejsze sprawy w sztabie, skontrolował sumiennie napływa­jące z terenu raporty, wykłócił się o zaległy żołd, sprawdził raz jeszcze, gdzie przebywają obecnie Frontes i Maravalhos. A Luis opróżniał w tym czasie baraki. Emigranci znikali szybko. Odsyłał ich furgonami wojskowymi do odległych kolonii, zaopa­trywał w dokumenty i żywność, zabezpieczał opiekę. A gdy wre­szcie odjechał ostatni, odetchnął z ulgą i wieczorem postawił na stole butelkę wina.

Wykonaliśmy tak rzetelnie robotę, że będę strzelał od razu w łeb, gdyby ktoś ośmielił się nam coś kiedyś zarzucić — rzekł raźnie. — Pierwsza więc szklanka za nasze dotychczasowe zasłu­gi. Druga — za pomyślną podróż w nieznane!

Wymknęli się z Kurytyby jeszcze przed świtem, a gdy słońce wzeszło, pędzili już przez Nową Polonię.

Wpadnę na chwilę do proboszcza — Luis zgorączkował się nagle, ujrzawszy przed sobą kościół. — Trzeba zlikwidować tego piekielnika, aby święty Piotr spojrzał na mnie łaskawszym okiem, gdy będzie mi otwierał wrota do raju. Poczekaj na mnie!

Spiął konia, lecz Marcondes zdążył jeszcze pochwycić za cugle.

Zostaw go na inną okazję — odezwał się pojednawczo. — Tak czy owak, szum powstanie na pewno, a to nam niepotrzebne. Chwilowo szkoda każdej minuty.

Luis uznał argument za słuszny i pomknęli dalej. Gdy minęli Campo Largo, porucznik skierował konia na północ.

Dobrze jedziemy? — zaniepokoił się Luis.

Dobrze, pod front. Do domu przecież jeszcze za wcześnie, — bo tłok po drodze wielki i trzeba by się tłumaczyć byle łachudrze.

A gdzie się dwóch bije, tam przemknąć najłatwiej. Mam zresztą w tych okolicach wypróbowanych przyjaciół. Zabawimy się setnie.

Dotarli wkrótce do rzeki Assunguy, pojechali nadbrzeżną ścież­ką, coraz bardziej zagłębiali się w puszczę. Większe osiedla zniknęły zupełnie, z rzadka tylko ukazała się wenda lub samotna zagroda kabokla. Nie przystawali jednakże nigdzie i na noc sta­nęli pod gołym niebem w zupełnej głuszy.

Nareszcie możemy się przedzierzgnąć w pełnych zdrowego rozsądku Brazylijczyków — rozweselił się Marcondes, zdejmując z siebie mundur i ciskając go w buzujące ognisko. — Ty masz nosa, compadre! Przejrzałem bardzo sumiennie wszystkie komuni­katy z ostatnich tygodni, raporty, rozkazy. Wniosek jest jasny: nie tylko my poszliśmy po rozum do głowy, ale i naczelne dowództwo.

Luis nasypał kawy do kociołka i zawiesił nad ogniem.

Bartoch ma głowę, wiadomo — uśmiechnął się. — Ale co się nawojowaliśmy, to się nawojowaliśmy. Gdy sobie przypomnę ten nasz atak na Łapę!...

Zadumał się i ni stąd, ni zowąd przemknęła mu przed oczyma zgrabna i wdzięczna sylwetka sanitariuszki.

Znowu zaczynam się martwić — mruknął żałośnie. — Gło­wa głową, a o nieszczęście nietrudno. A nuż coś tam się stało mo­jej Zofijce...

Nie przejmuj się. Gdyby coś się stało, powiadomiliby mnie o tym moi ludzie, a zresztą i w sztabie coś by wiedziano. Nie było żadnej złej wieści. Dziewczyna na pewno jest w domu, a Bielik przy niej.

Luis nie wydawał się przekonany. Przebrał się także, wyciągnął z juków prowiant, nalał kawy do kubków, usiadł przy ogniu. Jadł ze smakiem, jak zwykle, lecz nadal był mroczny.

Przyznaj się, compadre — Marcondes przerwał przydługą ciszę. — Coś jeszcze cię gnębi. Nie tylko Zofijka.

Ci nasi Mateuszacy. Sumienie zaczyna mi robić wyrzuty, że odszedłem od nich za wcześnie... Będąc z nimi, szepnąłbym to i owo do ucha i pewnie razem wędrowalibyśmy dzisiaj po puszczy.

Marcondes pokręcił głową.

Nie takie to proste — odparł powoli. — Mieli do nas wielkie zaufanie, lecz mieli je również do Kośmińskiego. Słusznie, dobry dowódca. Ale on by z nami nie poszedł. Wiesz przecież: sława wojenna, honor... Cały ten balast, jaki przywiózł z sobą z Europy na statku: wyrzynać się choćby do ostatniego, lecz nie ustąpić; w najgorszym razie strzelić sobie w łeb, byle się tylko nie poddać. W ich Starym Kraju, jak mi się zdaje, bardzo jest potrzebna taka postawa, ale u nas przesłania przybyszowi jedynie wzrok. A Ma­teuszacy przejęli od niego sporo i niełatwo byłoby im wytłuma­czyć, w czym sedno. Za krótko przebywają w Brazylii.

Też racja. A jednak żal mi chłopaków. Może żaden nie wróci?...

Marcondes przez pewien czas podrzucał od niechcenia tlejące węgle.

Moim zdaniem — rzekł w zamyśleniu — ci twoi uczniowie wrócą na pewno i wcale nie zdziwiłbym się, gdybyśmy się gdzieś na nich natknęli. Jak ma tak krótki czas, potrafiłeś wbić im do głów dużo zdrowego, iście brazylijskiego rozsądku. A co do reszty?... No cóż, jeśli nie wrócą, to znaczy, że mimo wszystko ich ofiara była na coś potrzebna.

VI

Marcondes miał w tej okolicy rzeczywiście wielkich przyjaciół. Gdy dobili wreszcie do zagubionej wśród lasów fazendy, powitano ich owacyjnie, następnego dnia wydano z tego powodu fiestę, sproszono wielu sąsiadów. Na miłych pogawędkach, tańcach, ucztach i polowaniach czas płynął szybko. Po tygodniu przenie­siono się wraz z gospodarzem gdzie indziej, gdzie akurat wypadło święto domowego patrona. Potem znów dalej to na chrzciny, to na wesele, to znów dla odmiany na stypę pogrzebną i tak bawiąc się lub składając wyrazy ubolewania posuwano się stopniowo bo­rami na północ, dopóki nie zagrodziła im drogi Itarare. Utworzyła się już spora gromada. Towarzystwo było dobrane świetnie, skoligacone szeroko, niejeden miał krewnych za rzeką. Na upartego można było się przez nią przeprawić, gdyż nie była wezbrana, ale że po drugiej stronie ziemie należały do stanu Sao Paulo i na nich stały wojska marszałka Peixoto, sprawa była godna na­mysłu. Rozesłano więc zwiadowców, zebrano sumiennie wieści, a potem rada w radę doszli wszyscy do zgodnego wniosku, że jednak należy się cofnąć. Unosiło się coś niedobrego w powietrzu. Jak do tej pory, w tej prawie bezludnej puszczańskiej głuszy panował zupełny spokój. Obecnie przepowiadano wszędzie, że lada chwila należy się spodziewać jakichś groźnych wydarzeń.

Zatoczyli ostrożnie łuk i znów składając wizyty zaczęli bez nadmiernego pośpiechu posuwać się na południe. Bory zaludniały się szybko, w każdym domu natrafiali teraz na gości. Napływali licznie od Kurytyby, hucznie i szumnie sypali się od Igłasu, pędzili z Rio Negro. Wraz z nimi nadchodziły coraz ciekawsze nowiny. Wojska powstańcze, zająwszy Parane i mając ogromną siłę, mogły już dawno ruszyć na Rio de Janeiro i zdobyć je bez trudności, tym bardziej że opowiedziała się tam za nimi marynarka wojenna. Dziś było za późno. W Kurytybie bez żadnego, jak się wydawało, powodu, zdjęto sztandar rewolucyjny, wszystkie oddziały ściągano w stronę Restingi. A za nimi spokojnie, nie wdając się zupełnie w walkę, posuwała się armia marszałka Peixoto.

Dogadali się! — goście i gospodarze rzucali się sobie w obję­cia z wielkiej radości. — Jeszcze trochę się potargują, jeszcze przygrożą sobie trochę pięściami, aby uspokoić ostatecznie wzbu­rzone nerwy. A potem jeden drugiemu coś ustąpi i będzie dobrze. Viva Brasil!

Dobrze wyliczyłem? — Luis rzucał na Marcondesa coraz, swawolniej okiem. — Nie zmarnowaliśmy tyle czasu co inni, bo za­miast nudzić się przy sztabie, zabawiliśmy się setnie.

Prawda — rotmistrz przytaknął zgodnie. — Na to dreptanie w miejscu rzeczywiście było szkoda naszego czasu.

A w kilka dni później nadbiegła jeszcze wspanialsza wiadomość. W Restindze skupiło się ponad siedem tysięcy żołnierza, nie­przyjaciel nie miał nawet połowy. A zamiast uderzyć na niego, naczelny dowódca —rewolucji dał rozkaz do generalnego odwrotu do stanu Rio Grandę do Sul, kawaleria zaś wybrała jeszcze łat­wiejszą drogę. Zwinąwszy rankiem biwaki, popędziła przez pusz­czę na zachód wprost do argentyńskiej granicy.

Ma głowę ten Gomercindo! — uniósł się Luis w zachwycie nad wodzem naczelnym. — Zrozumiałe: w kawalerii sami prawie Brazylijczycy, trzeba oszczędzać. A Europejczycy w piechocie. Będą chcieli się bić, niech się biją. Peixoto na pewno też wystawi przeciw nim swoją europejską piechotę. A jeśli będą woleli się jednak cofać, skryje się ich tymczasem w Urugwaju. Gdy wrócą kiedyś z naszymi, będzie z nich znacznie większy pożytek.

Znajdowali się już w ukrytej głęboko w borach fazendzie nie­daleko Palmeiry. Ostatnio trasę ustalał przeważnie Luis i nie­znacznie przysuwał się do Srebrnego Potoku, aby w wygodnej chwili wyskoczyć naprzód i w swej rodzinnej zagrodzie uczcić wielką fiestą tę wspaniałą wędrówkę. Towarzystwo było wciąż liczne i słuchało z wielką uwagą jego wywodów. Gdy skończył, przytaknięto skwapliwie, ktoś natychmiast wzniósł toast za powszechną zgodę, izba zatonęła na chwilę w radosnym gwarze. Ledwie jednak przycichło, zaczęto bacznie nadstawiać uszu. Nie mogło być wątpliwości: ktoś klaskał za bramą i upominał się o gościnę.

Wyjrzę — gospodarz wstał od stołu i włożył za pas ciężki, dwururny pistolet. — Pewnie ktoś z naszych — mrugnął wesoło. — Noc się zbliża, więc pragnie przytulić głowę.

Nie pomylił się. Człowiek, którego wprowadził za chwilę, na pierwszy rzut oka zdradzał przynależność do wojsk powstańczych, chociaż bowiem kurtkę już zdążył wymienić, nie zdołał się wyzbyć kawaleryjskich spodni. Przygarnięto go serdecznie, wzniesiono natychmiast toast. A gospodarz w tym czasie wynalazł gdzieś w kącie potrzebną część garderoby.

Przebierz się — rzekł. — Tam bliżej frontu widocznie krucho z odzieżą.

Krucho. Nie przewidywałem zresztą, że będzie mi kiedyś potrzebna. Koń mi jednak padł, innego nie było pod ręką, tamci pognali naprzód. Cóż, nie będę szedł przecież pieszo do Argentyny. Zawróciłem więc, bo dom niedaleko.

Przebrał się, przespacerował po izbie, przechylił się raz i drugi, zakręcił w kółko.

Pasują — orzekł zadowolony. — Zyskałeś sobie moją do­zgonną wdzięczność, compadre.

Nabrał humoru, a gdy podjadł nieźle i popił, poczuł się tak dobrze, jakby od dziecka przebywał w tym towarzystwie. Przed­tem nie zadawano mu zbytecznych pytań rozumiejąc, że człowiek głodny. Teraz sypały się jak z rękawa. A on nabierał wciąż werwy, sam zaczął wznosić toasty, huczał jak inni w podniosłych chwilach i coraz wspanialej rozwijał przed oczyma słuchaczy barwny ob­raz wojskowego obozu koło Retingi i tego pamiętnego dnia, gdy zapadła ważka decyzja.

Pięknie odbyło się wszystko — poniósł go wreszcie entu­zjazm. — Ostatnia defilada! Żegna nas sztab, przemowy, grzmią bębny, warczą donośnie werble. Płyniemy lekko, sprężyście. A po­tem: w skok!

Pułkownik Frontes odjechał oczywiście z wami? — zagadnął Luis.

Frontes?... Ten może, który był ciężko ranny pod Łapą? Ten sam.

Gość zakołysał się z wdziękiem, wyciągnął przed siebie ręce, dotknął kieliszka.

Pamiętam go doskonale — rzekł z namaszczeniem. — Wspa­niały chłop! Rany dokuczają mu nadal, a mimo to wciąż na nogach albo na koniu, wciąż między ludźmi, wciąż pilnuje osobiście naj­mniejszego drobiazgu. Porządek u niego niezwykły. Nie zabrał się jednak z nami.

Jesteś pewien? — Luis poruszył się niespokojnie.

Najzupełniej. Odjechał dzień wcześniej w stronę Rio Negro. Generał Saraiva przydzielił jego oddział do swej eskorty.

Jak to? — padły zewsząd zaintrygowane pytania. — Saraiva nie udał się z wami?... Co się stało? Dlaczego?

Gość w zakłopotaniu pokręcił głową.

Różnie o tym gadają — przemówił niepewnie. — Na Rio Negro ruszyły już podobno wojska rządowe. Saraiva wyskoczył więc szybciej i bez rozgłosu, sądząc widocznie, że jeszcze uda się przemknąć. My za to robiliśmy ogromny szum. Wniosek z tego jest prosty: odciągaliśmy od niego uwagę wroga.

Saraiva przeniknie się — Luis machnął beztrosko ręką. — Peixoto też Brazylijczyk i na pewno rozumie, że dość przelało się krwi. W najgorszym razie usunie się z drogi. Najważniejsze, że Frontes zniknął!

Gość popatrzył na niego bacznie.

Masz do niego jakąś urazę? — zapytał ostrożnie. — A może twój krewny?

Luis zastanawiał się długo nad tym pytaniem.

Jak by ci odpowiedzieć?... — odezwał się wreszcie. — Krew­nym nie jest na pewno. A czy mam urazę?... Mam! — nastroszył się gniewnie. — Wobec mojej Zofijki zachowywał się zawsze poprawnie, to prawda. Ale ją porwał!

Skupiał przez chwilę myśli.

Porwał — potwierdził twardo. — Tak czy owak, trzeba mu się za to jakoś odpłacić, toteż dobrze zrobił, że opuścił Parane Mogę chwilowo zapomnieć o nim i zajrzeć nad Srebrny Potok. Przyznam się szczerze — w słowach zabrzmiała niespodziewanie nieśmiała, dziwnie łagodna nuta — że stęskniłem się trochę za domem... Biedna ta moja Anżelika! Wszystko na jej głowie. A i mo­je chłopaki...

Rozczulił się najwyraźniej, z coraz większą trudnością dobie­rał słowa. W izbie zapadła cisza. Większość tych ludzi także od miesięcy nie widziała własnego domu, niejeden przeszedł przez piekło Łapy, niejeden tylko cudem uniknął śmierci. Z odległych więc wspomnień, z dziecięcych uśmiechów, z ciepła rodzinnego ogniska wypływały serdeczne blaski i snuły się po tej izbie, po­krywały wzruszeniem twarze, nieznacznie zwilżyły oczy, zajrzały do serc. W gwarze wojennym i poniewierce nie było czasu na takie tkliwe uczucia. Teraz odezwały się z siłą i coraz sumienniej kru­szyły dusze.

Luis jakby się ocknął.

Nie przejmujcie się — przemówił nadspodziewanie beztros­ko. — Im więcej w domu smutku, tym radośniejsze będzie spotka­nie. Choćby dlatego warto było wyjechać. Opowiadaj dalej, compadre. Co słychać na froncie, wiemy. A co bliżej nas? Idziesz od południa. Wojsk rządowych tam dużo?

Trzeba bardzo uważać. Jak wiecie, ci pierwsi są zawsze najgorsi. Pokazują się przy tym wszędzie.

No, nam nie dadzą rady. Gromada spora, a broń doskonała.

Nic nie wiadomo. Mnie nie brak przezorności, a wczoraj o mało nie wpadłem im w ręce. Wieczorem, jak zwykle, podchodzę do jakiejś zagrody, bacznie nadstawiam ucha. Niby wszystko nor­malnie. Psy ujadają, nic więcej. Coś mnie jednak tknęło i trzy­mam się jeszcze gąszczu. Psy głośniej. Wpatruję się pilnie, węszę i naraz jakby piorun we mnie trząsł. Z lasu wysuwa się chyłkiem kilkunastu rządowców. Otaczają dom w mgnieniu oka, wchodzą do środka. Paskudne to towarzystwo na tyłach! Krzyczy za tysiąc chłopa, o byle co skacze do oczu. Chciało zabrać stamtąd nawet ciężko rannego chłopaka. Ale wtedy gospodarza jak nie poniesie, jak nie wygarnie im koło uszu, jak ich nie pogna! Kurz sypał się tylko za tą hałastrą.

A widzisz. Dobra broń, rzecz najważniejsza. Ten chłopak to jego syn?

Ba, gdyby syn! Można by się wtedy jakoś układać. Ale to był gość! Przed kilkoma tygodniami gospodarz znalazł go na pikadzie. Prawie bez życia. Zaopiekował się nim starannie, podleczył, odży­wił. Dziś jeszcze ledwie się trzyma na nogach, a ci na niego huzia: powstaniec! Każdego musiałaby zalać krew. Zwłaszcza że to był prawie przyjaciel, bo w dawnych czasach zaglądał tam często z Lemesem.

Luis zerwał się z miejsca.

Madonna Santissima! — jego paniczny krzyk poruszył wszystkich. — Z Lemesem? Jak się nazywa?

Tego nie wiem. Wołają na niego Chico.

Człowieku, mówże więcej! Polak? Była z nim jakaś dziew­czyna?

Gość objął go tak przenikliwym spojrzeniem, jak gdyby nie był pewien, czy tej jego gwałtowności nie należy potraktować jako obrazy.

Hm, coś bardzo cię boli — przemówił z namysłem. — Czy Polak?... Chyba tak, a Europejczyk na pewno. A czy była z nim dziewczyna?... Nie! Te, które widziałem, były członkami rodziny. A może o nie ci chodzi?

Luis wyskoczył zza stołu, pochwycił siodło i juki, przypadł do drzwi i tam dopiero przystanął.

Serdecznie dziękuję za miłą gościnę — zwrócił się do go­spodarza z pełnym godności ukłonem. — I proszę wybaczyć, że odchodzę tak nagle. Niestety, wzywają mnie obowiązki.

Skłonił się raz jeszcze i wybiegł. Zakotłowało się za nim jak w jakimś siarczystym tańcu. Ludzie sypali się hurmem. Gdy zna­lazł się w portrejrze, i oni zaczęli błyskawicznie zarzucać siodła na swe wierzchowce.

Wy ze mną? — zdziwił się. — Nie przeszkadzajcie sobie. Ja muszę. A wy...

Wstydziłbyś się — ktoś przerwał mu ostro. — Mamy cię puścić samego, gdy jedziesz pod front? W takiej chwili chcesz się wyzbyć przyjaciół?

W minutę później pędzili pikadą wprost na południe. Niewy­godna to była droga. Nieustannie błyskały fakony, sypały się ga­łęzie, często trzeba było zwalniać raptownie, jednakże jeszcze przed zachodem słońca udało się im przybyć do celu. Luis wpadł pierwszy do izby.

Chryste Panie! — aż się chwycił za głowę na widok słania­jącego się na nogach Bielika. — Co się stało? Kto tak cię urządził?

Bielik przywitał się i znów usiadł na ławie.

Ano, dostało mi się — westchnął. — Tak mnie potłukli i po­siekali, że niełatwo dziś skleić ciało.

Kto taki?

Ludzie Frontesa.

Luis zaklął wściekle, lecz zaraz jakby poraził go strach. Stężała twarz, kurczowo zacisnęły się usta, ręce opadły bezwładnie.

Zofijkę porwali — podpowiedział mu Bielik cicho.

Kto?...

Ludzie Frontesa.

Jesteś pewien, że oni?...

Poznałem jednego. Specjalista od polowań na Indian. Służył w moim szwadronie.

Luis usiadł, ręce mu drżały jak w febrze. Skupili się przy nim wszyscy. Jak przez mgłę widział pochylone sylwetki, obserwujące go bacznie oczy, twarze pełne napięcia...

Już zamierzałem przebaczyć temu łotrowi — przemówił jakoś bardzo żałośnie, jakby się przed nimi tłumaczył. — Porwał, ale nie wyrządził jej krzywdy. Nawet bronił niekiedy...

Wzrok jakby w popłochu oderwał się od ludzi, utknął w po­rozwieszanej na ścianie broni, przez pewien czas hartował się pośród chłodnych odblasków stali. Rysy nabierały coraz większej ostrości.

Koniec! — obwieścił głośno jakąś wewnętrzną decyzję i wstał. — Odtąd walka na śmierć i życie, dopóki jeden nie padnie. Żegnajcie, przyjaciele. Teraz naprawdę muszą rozstać się nasze drogi. Jadę nie pod front, ale na front!

Nie patrząc na nikogo, wyszedł z izby, dosiadł konia i pomknął. Dopóki czuł, jak mu się zdawało, wzrok przyjaciół na sobie, trzy­mał na wodzy wzburzone nerwy. Kiedy jednak skryła go puszcza, zmienił się nagle, szalejąca w nim burza przedarła się wreszcie ze straszliwą siłą na zewnątrz. Zgrzytał zębami, miotał przekleń­stwa, coraz zacieklej rąbał fakonem zieloną ścianę. Już był szczęś­liwy, a oto grom! W jednej chwili spłonęło wszystko: spokój, bez­troska, radość ze spotkań, gwar przyjacielski, piękne marzenia, napływająca z dali tęsknota serc. Jak za podmuchem wichury odsunął się gdzieś w nieskończoność tak przecież już bliski, ro­dzinny dom. Nie ma Zofijki! Przeklęty łotr! Sam ledwie wyrwał się śmierci, pewnie jeszcze nieraz skręca go ból. Mimo to nadal się mści. Oby go!...

W głowie wciąż narastał posępny szum, nie słyszał nic. Widział jednakże dobrze. Pikada stała się ciasna, konary mogły w każdej chwili utrącić głowę. Zwolnił więc znacznie i naraz zaczął się wwiercać w uszy jakiś monotonny, miarowy stuk. Wsłuchał się czujnie: stuk nie ustawał, nabierał nawet mocy, coraz melodyjniej zanosił rytmem. Jakby się zdziwił, z wahaniem odwrócił głowę: ujrzał za sobą długą ruchliwą wstęgę. Jak rząd duchów, w zupełnym milczeniu, pędził za nim gospodarz, Marcondes i Bielik i cała ta wielka gromada, z którą tak ładnie rozpoczął ranek...



DIABEŁ WCIELONY

I

Kraj, wypełniony do niedawna żołnierskim gwarem i szczękiem oręża, nabrał na pozór normalnego wyglądu. Do Kurytyby wróciły poprzednie władze, do portów zaczęły zawijać statki, karoce pocz­towe znowu ruszyły w drogę, otwierano stare i nowe wendy. Jedynie na koloniach rolniczych wzdłuż Igłasu coś odmiennego teraz wpadało w ucho. Prawda: ludzie krzątali się wszędzie, siekiery wciąż biły równo. Dzisiaj brakowało im jednak mocy. Nic zresztą dziwnego. Energię przytłumiła zarówno armia rządowa, jak i re­wolucja. Mężczyzn ubyło. Zamiast ojca czy brata rąbał dziś często kilkunastoletni wyrostek.

Luis wsłuchiwał się uważnie w tę odmienność melodii, niekiedy melancholijnie pokiwał głową, lecz wciąż pędził naprzód. Nie krył się nawet specjalnie. Wielkie siły poszły za powstańcami, patrole nie były groźne. Jednym nie przyszło nawet do głowy, aby ta liczna gromada jadąca śmiało za armią mogła mieć jakieś grzechy. Mniejsze nie miały odwagi ich zaczepić, za dużo widziały broni. A gdy znalazł się jakiś śmiałek, zbywano go żartem lub szklanką piwa, jeśli była w pobliżu wenda, i uścisnąwszy sobie uprzejmie ręce ruszano za chwilę w drogę. . Urwała się puszcza, pojawił się step. Chociaż daleko było jeszcze do wieczora, Luis, ujrzawszy drewnianą budę służącą pastuchom bydła za dom, zarządził postój. Bielik trzymał się dotąd dzielnie. Teraz pojękiwał od czasu do czasu i widać było, że tylko z naj­większym trudem trzyma się w siodle.

Szkoda czasu — żachnął się jednak gniewnie na tę, jego zdaniem, zbyteczną zwłokę. — Jakoś...

Nie marudź! — Luis pognał go ostro. — Ranny człowiek w gromadzie, to kloc, który wstrzymuje co chwilę pęd. Zobaczy­my, co ci dokucza. Da się coś zaradzić, pojedziesz dalej. Nie da — musisz pozostać. Nie możemy przecież wypuścić Frontesa do Uru­gwaju.

Zdjął go z kulbaki, postawił na ziemi. Pomogli mu zaraz inni i podtrzymując pod ręce zaczęli przybliżać się do szałasu. Wyszedł im naprzeciw gospodarz.

Masz nicponiu za swoje! — bardzo uprzejmie wyciągnął do rannego rękę na powitanie. — Popamiętasz, hultaju!

Luis zdumiał się w pierwszej chwili, bo te słowa wypowiedziano po polsku, lecz zaraz nasrożył brwi. Bielik był niewątpliwie dziel­nym młodzieńcem, a jego zdrowie wymagało natychmiastowego ratunku, toteż nazwanie go nicponiem i hultajem uznał za wielką niegrzeczność.

Milczałbyś lepiej, pierunie, jeśli nie wiesz, jak się zachować! — rzekł szorstko. — Nie widzisz, że chłop ledwie zipie? Prowadź do środka i przygotuj jakieś posłanie!

Tamten zmieszał się wprawdzie, lecz stał jak słup soli i wyglą­dało na to, że z tego mocnego przemówienia nic nie zrozumiał.

Na co jeszcze czekasz? — Luisa zaczynała ponosić złość. — Sądzisz, że nie wejdę do twej budy bez zezwolenia? Spróbuj mi tylko przeszkodzić. Przygotuj wodę!

A że tamten i teraz się nie ruszył, przestał zwracać na niego uwagę, wprowadził Bielika do środka, ułożył na skórach leżących w kącie i zdjął z niego koszulę.

Podaj wodę! — rzucił przez ramię.

Nikt nie podszedł. Ubodło go to do żywego. Odwrócił się, zamie­rzając bardziej dosadnie wyrazić swoje uczucia, lecz znów go ogar­nęło wielkie zdumienie. Gospodarz stał obok, trzymał nawet w rę­kach dzban, jakieś szmaty i liście. A jednak nie zradzał gestem czy słowem, że wie, co do niego się mówi.

Czyżby był głuchy?... — zastanowił się Luis głośno.

Przepraszam najmocniej — gospodarz niespodziewanie prze­mówił bardzo płynnie po portugalsku. — Pan jest chyba Pola­kiem? Ja, niestety poza tym powitaniem nic więcej nie umiem. Bardzo mi przykro...

Bielik zapomniał na chwilę o bólu i parsknął śmiechem. Luis mu zawtórował.

To ja powinienem przeprosić —przyjaźnie uścisnął mu rękę. — Byłem przekonany, że pan jest właśnie Polakiem i dlatego pod­niosłem głos. Proszę wybaczyć. Kto pana tego nauczył?

Wszyscy tak się witamy na stepie.

Od dawna?

Od lat!

A skąd przyszło to powitanie?

Nie wiem. Ale gdy ktoś krzyknie: „Masz nicponiu za swoje!”, wiadomo od razu, że swój. I koło Łapy, i koło Restingi, i pod Campo Largo, i w Ponta Grossie. Spojrzawszy na tego biedaka o płowych włosach, przyszło mi na myśl, że może Polak.

Rzeczywiście Polak. A pan chciał mu sprawić przyjemność?

Właśnie. Chyba w tych słowach nie ma nic złego?

No, nie... Zwłaszcza wśród swoich. Wobec obcych należy wypowiadać je zawsze z uśmiechem. Do poważnych sytuacji nie bardzo pasują.

Aha!

Gospodarz dobrodusznie pokiwał głową i zabrali się do roboty. Dopiero teraz, gdy zdjęli z chorego ubranie, można było w pełni zdać sobie sprawę, jak strasznych doznał obrażeń. Całe ciało było jakby pocięte brzytwą, w niektórych miejscach widniały głębokie blizny. Forsowna jazda nie wyszła im na dobre. One właśnie dokuczały najmocniej i z kilku sączyła się krew.

Nieźle cię pochlastali — Luis westchnął. — A to? — dotknął palcem głębokiej jamy. — Nie wygląda na świeżą.

Dawny znak. Pamiątka po jaguarze.

O! I z nim się stykałeś?

Przed dwoma laty. Szedłem kiedyś do znajomych ledwie widoczną pikadą i w pewnej chwili zgubiłem ślad. Tnę więc, coraz dalej posuwam się naprzód. A tu bezdroże i wreszcie zapadła noc. Ponieważ zmordowałem się nieźle, oczyściłem trochę miejsca, przysiadłem. Oczy, jak to bywa, zamknęły się same. Gdy je otwo­rzyłem, ujrzałem przed sobą ślepia. Brr, jeszcze dzisiaj prze­szywa mnie dreszcz!... Zdążyłem tylko wyciągnąć nóż i podwinąć pod siebie nogi. Zderzyliśmy się w skoku. Przeciąłem mu brzuch na całej długości, ale i on mnie zadrasnął.

Nie próbował znów atakować?

Zabrakło mu sił. Dobiłem go z rewolweru, a skórę zawiozłem rodzicom.

Starając się tak gawędą i pytaniami odwrócić uwagę chorego od bólu, sprawdzali równocześnie fachowo wszystko. Gdy zakończyli badanie, przemyli starannie całe ciało, nałożyli opatrunki i naresz­cie dali mu spokój.

Co o tym sądzisz, compadre? — Luis spojrzał pytająco na gospodarza. — Chyba powinno być dobrze?

Powinno. Co najmniej z tydzień musi jednak poleżeć. Bielik poruszył się przestraszony.

Mowy nie ma! — wykrzyknął. — Jadę dalej. Choćby na­tychmiast!

Chciał wstać, lecz Luis przycisnął go do posłania.

Ej, nie drażnij mnie! — przemówił srogo. — Chcesz się prze­ciwstawiać dwóm takim specjalistom od łatania ludzkiej skóry, jak my? Orzekliśmy, że musisz poleżeć, więc musisz. Nie dość, że mam Zofijkę na głowie? Ciebie mi jeszcze potrzeba?

Kiedy ja... Pan przecież rozumie. Jakże ja mogę tu pozosta­wać, gdy ona w rękach Frontesa?... Tam Maravalhos! Ten gorszy...

Rwały się słowa, gmatwały, zaginęły wreszcie w głębokim wzru­szeniu. A i Luis wydawał się roztrzęsiony i coraz mocniej zaciskał szczęki.

Policzę się z nimi — warknął. —Prawda: jest tam i Maravalhos... Ale ty musisz leżeć! — szarpiący go gniew wyładował się niespodziewanie w głośnym okrzyku. — Aby odbić Zofijkę, trzeba nam silnych ludzi. Nie rozumiesz, że byłbyś tylko przeszkodą?

Bielik wziął go za rękę.

Panie Ludwiku — przemówił prosząco — niech pan nie robi trudności! Nie będę przeszkodą, wytrzymam. A jechać muszę!.—

Było w nim tyle rozpaczy i żarliwości, i tyle ciepła w jego uścisku, że Luis w zakłopotaniu opuścił oczy. Przez chwilę zasta­nawiał się nad czymś głęboko i wreszcie spojrzał na gospodarza.

Jak sądzisz, campadre? — zapytał niepewnie. — Do jutra zasklepi się trochę?...

Nałożyłem dobre stepowe zioła. Powinno zasklepić się nieźle.

No, zobaczymy... Poczekamy zatem do jutra. A tymczasem leż spokojnie, bo inaczej dosiądę natychmiast konia. I twojego zabiorę, aby nie przyszła ci chęć do podróży. Będziesz chciał iść pieszo, idź. To już nie moja sprawa.

Luis skinął głową na gospodarza i wyszli. Bielik nasłuchiwał. Dał się słyszeć głośniejszy gwar, poruszyły się konie. Zdawało się przez chwilę, że rzeczywiście tam szykują się do odjazdu, lecz wkrótce przycichło. Odetchnął z ulgą. Szum, który się teraz na­rodził, znał doskonale. Był to ten zwykły szum obozowy, gdy każdy się krząta zapobiegliwie koło codziennych spraw, szykując się do dłuższego postoju.

Uspokojony, przymknął powoli oczy. Nałożone zioła i maści działały szybko. Ból ustał, rozgrzewało się jakoś bardzo przyjem­nie ciało. Również i myśli nabierały stopniowo ciepła. Tamtych ludzi z puszczy znał świetnie, z tymi ze stepu spotykał się rzadko. Tamci uprawiali przeważnie niewielkie kawałki ziemi, a gdy im było potrzeba na coś gotówki — zbierali herwę. Ci zajmowali się przede wszystkim pasterstwem. Inny mieli sposób bycia, na pierw­szy rzut oka było w mich więcej szorstkości. Ale gdy się przyjrzało im bliżej, znikały wszelkie różnice. Jedni i drudzy byli tak samo gościnni, tak samo uprzejmi w obejściu, wierni w przyjaźni. A co najważniejsze — umieli sami dostrzegać biedę i gdy ktoś potrze­bował pomocy, ofiarnie wyciągali do niego natychmiast rękę...

Coś tam strzyknęło w żebrach, na chwilę powrócił ból. Poprawił się na posłaniu. Ból ustał wkrótce, więc znowu swobodnie roz­puścił myśli. Tak, uczynni są ludzie tutejsi... Ileż oni oddają usług osadnikom, zwłaszcza w początkach! Obserwował to nieraz na własne oczy. Gdzie bieda największa, tam ją natychmiast widzą. Ten da trochę żywności, ten pomoże w pracy, ten ułatwi zarobek, ten przyprowadzi nawet krowę, aby dla dzieci nie brakło mleka. A i on ile tym ludziom zawdzięcza!... Choćby takiemu Lemesowi. Człowiek to przecież dla niego obcy, kupiec liczący świetnie. A przecież rodzony ojciec nie mógłby uczynić dla niego więcej. Albo ci, którzy znaleźli go ciężko rannego w puszczy. Albo ten kaboklo, u którego schronił się z Zofijką po ucieczce z Lapy, Zamierzał pozostać u niego tylko dwa, trzy dni, aby przeczekać burzę. Ale Zofijka zachorowała, dni zamieniły się niespodziewanie w tygodnie. Mimo to byli tam ciągle miłymi gośćmi. Podsuwał im co miał najlepszego w swojej ubogiej chacie, z każdego słowa przebijała głęboka troska. Nie opuścił ich nawet, kiedy wreszcie ruszali w drogę. Odprowadził do najbliższego sąsiada, tamten do następnego i jak po sznurze wędrowali wciąż w towarzystwie, dopóki nie wkroczyli, jak się zdawało, na bardzo bezpieczną drogę. Srebrny Potok był blisko. I wtedy...

Ból targnął gwałtownie, przeniknął do głębi, jakimś ponurym dudnieniem wdarł się nagle do głowy. Zacisnął zęby, aby nie jęknąć i obserwował go w wielkim napięciu. Uciszało się powoli, coraz równiej uderzało wzburzone serce. Odetchnął głęboko i raz jeszcze poprawiwszy się na posłaniu, rozluźnił mięśnie. Pomogło. Uspokojony, zasłuchał się w dochodzące z zewnątrz wesołe głosy. Gwarzono tam beztrosko, dźwięczały często naczynia. Spojrzał na drzwi: zrobiło się późno, tonęły już w księżycowej poświacie. Na chwilę przesłoniła je czyjaś sylwetka.

Masz, nicponiu, za swoje! — Luis wszedł do środka i powi­tał go miejscowym zwyczajem, stawiając obok parujący kociołek.

Uradziliśmy wspólnie, że potrzebny ci rosół i dużo świeżego mięsa. Gospodarz więc zabił wołu.

Madonna Santissima! — Bielik przeraził się nie na żarty.

Taka strata!... Przecież wojsko wybrało tu prawie wszystko...

Prawda. Ale że i zapasów zabrakło, a nas dużo, trzeba było coś zabić. Na stepie nie ma dzikiej zwierzyny. No, jedz i nie marudź! Musisz mieć siły, to najważniejsze.

Bielik zacisnął usta. Wdzięczność, o której niedawno tak dużo rozmyślał, przepełniła go znowu wzruszeniem, tym bardziej że i w głosie Luisa pod pozorną szorstkością wyczuł tę samą dobrą, brazylijską, troskliwą nutę. I jego włączył teraz do swoich myśli, a gdy wkrótce położył się obok, nabrały one jeszcze większego ciepła. Luis wypytał go szczegółowo o bóle, poradził jak leżeć, jakoś bardzo łagodnie podciągnął skóry. A i w słowach, które wypowiadał, było coraz więcej miękkości.

Strasznie mi przykro — Bielik westchnął. — Tyle macie przeze mnie kłopotu...

Nie szkodzi. Każdemu może się przytrafić nieszczęście. Obejrzymy cię rano i jeżeli dojdziemy do wniosku, że wytrzy­masz podróż, pojedziesz.

Ale już zwłoka! A tymczasem naszą Zofijkę...

Bielik nie dokończył. Wzruszenie, które zdusiło mu gardło, musiało udzielić się chyba także Luisowi, bo i on milczał przez dłuższy czas.

.— Widzę, że głęboko zapadła ci w serce — odezwał się cicho. — Nic dziwnego: przylepna dziewuszka. Yaci Yatarś musi ją bar­dzo lubić i chyba przelał na nią któryś ze swoich czarów, bo na­wet mnie omotała bez reszty. A ona ci rada?

Sądzę, że tak...

Rozmawialiście coś na ten temat?

W obozie, co prawda, niewiele było do tego okazji, a w dro­dze nie wypadało. Znajdowała się przecież pod moją opieką. Ale to się czuje.

Prawda, nie potrzeba do tego słów. Z moją Anżeliką było tak samo. Raz tylko spojrzeliśmy na siebie i już wiedzieliśmy, co z tego wyniknie. No, no!... Jeśli Zofijka ci sprzyja, zdobędziesz prawdzi­wy skarb. Nie wiem tylko, jak się zachowa Jędra. Morgów ma wprawdzie mnóstwo i jest co dzielić między dzieci...

A czy to ja dziad? — Bielik aż się uniósł na łokciu z na­głego wzburzenia. — Nie potrzebuję ojcowskich morgów! Pracuję od lat i uzbierałem sporo milrejsów, bo ostatnio Lemes nie tylko płaci mi pensję, lecz pozwolił ponadto prowadzić dwa muły z moim własnym towarem. A wkrótce uzbieram więcej. My spod Gorlic też umiemy się gospodarzyć. Wie pan z pewnością, że od Nowej Polonii na zachód wszędzie nasze zagrody, że nasi pchają się już na Igłasu i po drodze wszędzie skupują ziemię. Toteż i ja upa­trzyłem sobie niezły kawałek. Niedaleko nawet od Srebrnego Potoku!

Gadasz jak prawdziwy Bartoch — w głosie Luisa zadźwię­czał zachwyt. — Prawda: wy spod Gorlic macie też harde dusze... Jeśli uprzesz się tak, jak Jędra, może rzeczywiście coś z tego wyj­dzie. Tym bardziej że w obronie Zofijki stawałeś dzielnie. Po­wtórz no raz jeszcze, jak tam było, bo przedtem słyszałem wpraw­dzie, lecz do słuchania właściwie nie miałem głowy. Więc napadło was aż pięciu kapangów? Z zasadzki?

Z zasadzki. I pomyśleć, że tak blisko domu!

Jeśli chcesz kogoś schwytać, nie uganiaj się za nim po całym kraju, lecz zaczaj się na progu jego własnego domu. Taka jest na­sza brazylijska zasada i ci kapangowie znali ją świetnie. Dwóch położyłeś?

Tak twierdzi kaboklo, który mnie znalazł. Pochował ich osobiście. Ale i innym coś się na pewno dostało.

Też tak sądzę. Fakonem obracasz świetnie. A Zofijka się nie broniła?

Nie zdążyła wydobyć rewolweru. Widocznie wiedzieli, jak urządziła rotmistrza, toteż jeden z drabów skoczył od razu na nią.

Aha!...

Luis popadł w zadumę. Zrobiło się chłodno. Poprzez ściany z łu­panych desek i chwiejących się drągów dmuchał wiatr i rozsze­rzając od czasu do czasu szpary napełniał obficiej izbę gwiezdną poświatą.

Stryju... — Bielik niepewnym głosem przerwał zupełną ciszę. Długo czekał na odpowiedź. Sądząc, że Luis zasnął, zamierzał już przymknąć oczy, gdy naraz zaszurgotały piskliwie sąsiednie skóry.

Do mnie mówisz?...

Do ciebie, stryju.

Znów zapadło milczenie, lecz tym razem na krótko.

Nie jestem pewien, czy możesz mnie tak nazywać — w glosie Luisa brzmiała teraz głęboka powaga. — Nie chcę cię dotknąć, ale sam chyba rozumiesz: my, Bartochowie, nie możemy spoufalać się z każdym. Gdybyś był chociaż ze Śląska... Albo gdybyś był krew­nym.

Mogę przecież nim być.

Na wodzie pisane. Zofijka może cię wcale nie zechcieć.

Zechce!

Tak raźnie padło to słowo i tyle w nim było pewności, że Luis znów popadł w zadumę.

Hm... — chrząknął nareszcie. — Zabiłeś mi klina. Ubliżył bym ci, gdybym nie uwierzył, że w drodze zachowywałeś się przyzwoicie, lecz że w czasie tej nieszczęsnej wędrówki wasze oczy i ręce musiały nieraz przyskakiwać do siebie, temu nawet nie próbuj zaprzeczyć. Ja też znam się doskonale na takiej gawędzie. Bar­dzo przyjemna... A co mi chciałeś powiedzieć?

Przyszło mi na myśl, że z ojcem Zofijki mogą być jednak kło­poty — w głosie Bielika czuło się wyraźnie niepokój. — Powiedz­my, że na początek uda mi się kupić ze sto morgów. Mimo to przy nim będę wyglądał jak żebrak...

Tym się nie przejmuj. On też zaczynał bez grosza. W Brazylii zresztą tylko głowa się liczy i ręce. Jędra to doskonale rozumie.

Różnie bywa... Na wszelki wypadek chciałem cię prosić, stryju, abyś wstawił się za mną. Poznałeś mnie chyba dobrze. Kraj znam, zarobić umiem, rąk nie żałuję, honor swój mam. I na pewno nie wątpisz, że Zofijce nigdy nie zrobię krzywdy.

Dałbym ci!... — Luis urwał w pół zdania, doszedłszy widocz­nie do wniosku, że taki gniewny okrzyk w tej chwili zupełnie jest niestosowny. — Hm, muszę dobrze się zastanowić... Jeśli Bartoch kogoś popiera, widzisz, to znaczy, że do tego człowieka każdy może mieć zaufanie. Taka jest nasza zasada. Do ciebie nie mam zastrze­żeń, ale rozważyć muszę. W tym, co powiedziałeś o sobie, dużo jest racji. Przy tym głowę masz dobrze ustawioną na karku, czytasz i piszesz ładnie. Strzelasz też doskonale. A szablą i fakonem tak rąbiesz, że nawet sam Frontes cię chwalił. To bardzo poważne świadectwo... I ten jaguar przemawia na twoją korzyść. Odwagi ci zatem nie brak, śmiałości masz dużo, głosować możesz, w trud­nych chwilach potrafisz wykazać sporo zdrowego rozsądku. Ta krew zresztą, którą przelałeś za naszą Zofijkę, też się liczy i na pewno zjedna ci wszystkie serca. I o tym pamiętani. Nie przeczę więc: wielkie są twoje zalety... A jak z siekierą? Dasz radę puszczy?

Oczyściłem ojcu pół gospodarki, zanim ruszyłem w świat!

Prawda: pochodzisz spod Gorlic... Tak czy owak, pamiętaj — słowa Luisa nabrały nagle twardości — że między nami ten się liczy najbardziej, kto własnymi rękami wytnie najwięcej puszczy!

Będę pamiętał. Więc poprzesz mnie, stryju?

Hm, właściwie nie widzę przeszkód... Abyś tylko przy wyrę­bie nie przyniósł mi wstydu. Przy takiej robocie jeszcze cię nie widziałem.

Nie przyniosę!

W takim razie przemówię za tobą. Rzeczywiście masz głowę na karku — w głosie Luisa zadźwięczała wesoła nuta. — Domyśli łeś się trafnie, kto ci może pomóc najpewniej. Komu jak komu, ale mnie Jędra nie odmówi niczego. No, śpij teraz, bo zrobiło się późno. Trzeba zebrać siły na jutro.

Bielik przebudził się tak radosny, jakby zupełnie zapomniał o ranach. Chociaż więc gospodarz kręcił frasobliwie głową w czasie rannego badania, Luis machnął w końcu ręką i wkrótce w kom­plecie ruszyli w drogę. Jechali jednak znacznie ostrożniej niż wczo­raj, zwalniali na nierównościach, dłużej odpoczywali w południe. Mimo to odskoczyli daleko od gościnnego szałasu i jeszcze na dłu­go przed zachodem słońca minęli Łapę. Dopiero teraz, gdy zniknęły stąd zmagające się z sobą zaciekle armie, można było zdać sobie w pełni sprawę z ogromu zniszczeń. Miasto właściwie przestało istnieć, nieliczni mieszkańcy gnieździli się w skleconych na prędce budach albo nawet pod gołym niebem. Dokoła na olbrzymiej prze­strzeni rozciągało się cmentarzysko tak straszne, jak gdyby gwał­towny wybuch wulkanu wdarł się tu nagle i wywrócił zupełnie ziemię. Gdzie rzuciło się okiem, tam walały się kości ludzi i zwie­rząt, wielkie stada sępów urubu wciąż się unosiły w powietrzu.

I właśnie ci bezpłatni brazylijscy grabarze świadczyli najwymowniej swoją mnogością, że żer nadal jest w obfitości.

Przenocowali w pinialu z dala od tego miasta rozpaczy, a gdy wczesnym rankiem znów znaleźli się w siodłach, panowało głuche milczenie. Ci, którzy brali udział w tych bratobójczych zmaga­niach, wrócili do nich myślami i obecnie wydały się im one jeszcze straszniejsze. Inni nie chcieli wprost wierzyć oczom, że coś podob­nego mogło się wydarzyć w Brazylii...

Marcondes, jadący do tej pory na końcu, niespodziewanie wy­skoczył naprzód i zrównał się z jadącym na czele Luisem.

Wiesz, co mi przyszło do głowy? — odezwał się podnieco­ny. — Że odeszliśmy za późno. Trzeba to było zrobić na samym początku i krzyknąć na tych z lewa i z prawa, aby ruszyli z nami Pozostaliby co najwyżej tylko ci z Europy!

No i my — Luis objął go przeciągłym spojrzeniem.

My?... Dlaczego?

Bo przecież pozostaliby tam wtedy także nasi Mateuszacy Na pewno byś się bez nich nie ruszył. Człowiek nosi w sobie to nieszczęście, że łatwo się przyzwyczaja do innych...

Konie stanęły. Przed nimi toczył się wartko strumień, weszły więc w wodę i zaczęły pić, a jeźdźcy skorzystali z okazji, aby roz­prostować nieco zmęczone nogi.

Tędy uciekaliśmy z Zofijką — Bielik przemówił markotnie. Luis zlustrował bacznie brzegi, bystry nurt, dłużej zatrzymał wzrok na dróżce ubitej dobrze przez konie.

Niezły miałeś pomysł — pochwalił. — Tu na pewno nikt nie mógł odnaleźć śladu. Aha! — coś sobie przypomniał. — Jak to się stało, że zamiast jechać przez Mateusz czy przez Rio Claro, którędy była najkrótsza droga, skierowałeś się daleko na północ?

Bielik wbił oczy w ziemię.

Musiałem. Na tych terenach rządził już wtedy Bodziak. Trze­ba go było ominąć.

Luis wpatrzył się w niego zdumiony.

Nic nie rozumiem... Przecież z Bodziakiem byli także nasi Mateuszacy. Gdybyś im szepnął choć słowo, nie tylko by cię nie za­trzymali, lecz jeszcze ułatwili wędrówkę!

Otóż tego nie byłem pewien... Pamiętasz, stryju, jak nas urzą­dzili? „Tiepier wajennoje wriemia. Naczalstwo rozsądzi!” Nie mo­głem podejmować takiego ryzyka, mając przy sobie Zofijkę.

Luis też zwiesił głowę. Tak się zżył w okopach z Mateuszakami, że zapomniał o tym, co było, i nie przychodziło mu nawet do gło­wy, że taka sytuacja mogłaby się jeszcze powtórzyć. Im dłużej za­stanawiał się jednak nad słowami Bielika, tym bardziej przyzna­wał mu rację. Gdyby złapał ich któryś z jego uczniów, z pewnością by puścił. Ale wśród innych było wielu służbistów, pamiętających jeszcze dobrze rosyjską wojskową służbę. „Od myślenia jest tylko komenda!”... Zaprowadziliby więc do „naczalstwa”. A Bodziak jak to Bodziak. Szum lubi robić...

Znów stracił ochotę do rozmowy i otwierał usta tylko wówczas, gdy natykali się na patrole. Ukazywało się ich coraz więcej. Jak Przedtem, nie miał z nimi specjalnych kłopotów, lecz gdy wjechali do miasteczka Rio Negro i zagłębili się w jego uliczki, ogarnął go nagle niepokój. Patrol, który wypadł na nich znienacka, był bar­dzo liczny. Zajechał z boku, niespodziewanie zatoczył skrzydłem. Umknął ich w kole i tak ścisnął, jakby za chwilę miały zaświstać szable.

Bojowy oddział — mruknął Marcondes. — I co teraz? Trzeba się chyba przebić?

Luis już doszedł do siebie.

Zdaj tymczasem wszystko na moją głowę — rzekł cicho. — Broni nie żądają, pół biedy. A gdyby chcieli odebrać, wtedy rze­czywiście nie będzie innego wyjścia. Nie śpieszmy się jednak.

Zakręcił koniem. Naprzeciw ukazał się porucznik mający nad tym oddziałem komendę.

Sprawną ma pan armię — powitał go żartobliwie. — Ćwi­czenia?

Prawie ćwiczenia. Można wiedzieć, dokąd jedziecie w tak licznej gromadzie?

Luis wyprostował się uroczyście.

Z wizytą do komendanta — odparł bez zająknienia. — Zech­ce pan wskazać nam drogę?

Porucznik, nie spodziewający się widocznie takiej odpowiedzi, popadł w zakłopotanie.

Do komendanta?... — bąknął, aby coś tylko powiedzieć. — Oczywiście, wskażę... Nawet zaprowadzę tam osobiście — stawał się coraz bardziej wymowny. — Jakaś poważna sprawa?

Bardzo poważna. Potrzebujemy pomocy.

Na twarzy oficera ukazała się natychmiast życzliwość.

Chętnie pomożemy, jeśli będzie możliwe — rzekł żywo. — Paskudna służba — westchnął. — Nie lubię łapać ludzi, a tu trze­ba. Nie gniewajcie się, że w czasie drogi będą otaczali was moi żołnierze. Taki u nas porządek.

Dał znak, kolumna ruszyła naprzód. Przysunął się do Luisa i od­tąd jechali razem.

Psia służba — westchnął ponownie. — Ale i posterunek ważny. Rozumie pan: przed nami Rio Negro. Rzeka głęboka i sze­roka, a w tym miejscu jedyny prom. Kto chce się przez nią przedo­stać, musi przejść tędy.

Zrozumiałe. Zastanawiam się tylko, dlaczego każecie się lu­dziom tłumaczyć z tej strony rzeki. Czyżby ktoś jeszcze próbował się przekradać na południe do rewolucji?

Wszystko możliwe. Pilnować trzeba.

Tak gawędząc po przyjacielsku, zajechali przed niewielki muro­wany budynek, na którym powiewała państwowa flaga. Porucznik wszedł do środka, aby złożyć meldunek, i po chwili ukazał się zno­wu. Towarzyszył mu szczupły mężczyzna o skroniach przyprószo­nych siwizną, mający na naramiennikach szlify pułkownikowskie.

Uważaj — szepnął Luis do Marcondesa. — Zaraz zagram o wielką stawkę. Gdybym przypadkiem przegrał, strzelajcie i ko­nie w skok.

Zsunął się z siodła, sprężystym krokiem ruszył do pułkownika.

Masz, nicponiu, za swoje! — przemówił po polsku i radośnie wyciągnął rękę na powitanie. — Popamiętasz, hultaju!

Jakoś bardzo bezradnie zatrzepotał zaraz rzęsami. Że użył moc­nego zaklęcia, w to ani przez chwilę nie wątpił. Spodziewał się du­żego efektu po tym zawołaniu stepowym, na każdy przypadek miał przygotowaną z góry odpowiedź. To jednak, co teraz ujrzał, prze­szło jego najśmielsze marzenia. Pułkownik, zamiast się zdziwić, rozpromienił się, jak gdyby spłynęły na niego niebiańskie blaski.

Witaj, chrzestny kamracie — wykrzyknął również po pol­sku i wziął go w objęcia. — Widzę, że wyszliśmy spod tej samej rózgi — przeszedł na portugalski. — No no no! Takie spotkanie!... Wiesz może, co porabia obecnie nasz kochany profesor Durski?

Luis ucieszył się najpierw, potem trochę zakłopotał i wreszcie tak się zdumiał, że przez pewien czas nie mógł z siebie wydobyć słowa. Miał przecież przed sobą rdzennego Brazylijczyka, nie mo­gło być wątpliwości. Że znał on zawołanie stepowe, można było jeszcze zrozumieć. Ale że wspomniał o Durskim...

Chcąc zyskać na czasie, aby nieco lepiej ułożyć myśli, ściskał mu ręce z wielkim wylaniem, to znów brał go w objęcia, wzdychał i czuwał tylko bacznie, aby radosny, przepełniony wzruszeniem uśmiech nie zniknął z twarzy. Naraz aż zadrżał z wielkiej emocji.

Mam dla ciebie wspaniałą nowinę! — znalazł genialne wyj­ście. — Patrz, czego dokonał ostatnio nasz wielki Durski!

Z rozmachem wyciągnął nadpalony Elementarz z kieszeni i pod­sunął mu go pod oczy.

Spójrz — przemawiał z rosnącym zapałem, bo i jego ogarnęło teraz naprawdę wzruszenie. — Tutaj po polsku, jest on bowiem Polakiem. A tutaj po portugalsku. Aby Polacy przestali być nie­mowami w swojej drugiej ojczyźnie!

I pułkownik jakby zapomniał o świecie. Przerzucał strony, oglą­dał obrazki, odczytywał na głos teksty, próbował nawet po polsku.

Niezwykły człowiek! — unosił się co chwila w zachwycie. — Nas uczy i tamtych uczy. Nareszcie dał osadnikom bezcenny skarb! Ale czy to coś pomoże?... — zmarszczył brwi i niespodziewanie po­padł w zadumę. — Przybywają tu różni dziennikarze z ich Starego Kraju, księża i naukowcy, jacyś delegaci i nieustannie skarżą się na emigrancką biedę, pogłębiają gorycz, wymyślają nam od ostat­nich, opluwają w gazetach. Zamiast uczciwie i wszechstronnie zba­dać sprawę i razem z nami znaleźć środki zaradcze. Żaden z nich nie pomyśli nawet, że osadnika trzeba przede wszystkim nauczyć tutejszej mowy. Gdy znikną między nimi a nami pośrednicy, nie będzie nadużyć!

Na szczęście znalazł się Durski! I Karol Szulc, który wydru­kował ten Elementarz. Poważny człowiek. Sam Durski nakazuje mu wdzięczność!

Pułkownik wziął go znowu w ramiona.

A to mi narobiłeś uciechy! — rozrzewnił się. — Kochany nasz Durski... Kiedyś musimy odwiedzić go razem. Ale co ciebie tutaj przygnało? — zastanowił się nagle. — Mieszkasz może w pobliżu?

Luis twardo zacisnął szczęki.

Nie — odrzekł. — Rewolucjoniści porwali mi moją Żofijkę. Potrzebuję pomocy.

A ci ludzie?

Moi przyjaciele. Razem ze mną szukają pomsty! Pułkownik tak się zasępił, jakby i nim targnęła przebijająca

w głosie Luisa zaciekłość.

Straszna zniewaga — przemówił powoli. — Oczywiście zro­bię, co tylko możliwe, lecz musimy dokładnie omówić sprawę. Chodź ze mną.

Chciał wejść do domu, lecz zatrzymał się w progu.

Was też witam serdecznie — zwrócił się teraz do wszyst­kich. — Jesteście również moimi gośćmi. Panie poruczniku, proszę zaopiekować się panami troskliwie. Jak przyjaciółmi.

II

Nadspodziewanie przyjemnie upłynął dzień. Luis wprawdzie prze­widywał z góry możliwość takiej wizyty, bo uprzedzono go jeszcze na stepie, że na przejazd przez rzekę potrzeba specjalnej przepustki, lecz nie przypuszczał ani przez chwilę, że pójdzie wszystko tak gładko, a tym bardziej że drogę do serca tego wysłużonego żołnie­rza otworzy mu Elementarz. Toteż gdy się to stało, sam wzruszył się bardzo, a potem dość dokładnie opowiedział swoje przygody. Doszedł do wniosku, że w tej sytuacji nie potrzebuje się niczego obawiać. Miał zresztą w zanadrzu mocny argument: bitwę stoczo­ną nad Srebrnym Potokiem wówczas, gdy na terenie Parany nie było jeszcze działań wojennych.

Pułkownik wysłuchał, wypisał dokument od ręki, a ponadto dał list polecający do jednego ze swych przyjaciół na froncie, aby udzielił mu wszelkiej pomocy.

Gdyby można było, daj przepustki i moim ludziom — Luis nic nie stracił na przezorności. — W dzisiejszych czasach o kulę nietrudno. Gdybym zginął, mogliby mieć niepotrzebne kłopoty. A zresztą może trzeba będzie rozdzielać siły.

Prawda... Możesz za nich zaręczyć?

Moi przyjaciele!

Pułkownik spisał nazwiska, wezwał podoficera i kazał przygoto­wać papiery.

Z tym skończyliśmy — uśmiechnął się. — A teraz usługa za usługę. Przyznam się szczerze, że ta twoja wyprawa bardzo mi dzisiaj na rękę. Muszę wysłać pilne listy na front. A na eskortę dla kuriera brak mi żołnierzy.

Czyżby powstańcy grasowali nadal w tej okolicy?

Gorzej: Indianie. Na większe oddziały nie napadają, nato­miast pojedynczy jeźdźcy lub małe grupki nikną często bez śladu. Im dalej w puszczę, tym niebezpieczniej. W Lucenie napadli przed kilkoma dniami na osadników. A przez tę kolonię musicie prze­jeżdżać.

Poinformował szczegółowo o drodze i niespodziankach, na jakie mogą się natknąć, udzielił rad. Luis notował skrzętnie w pamięci, tych bowiem terenów za rzeką nie znał zupełnie. Za to gdy zasiedli do wieczerzy, odmienił natychmiast temat. Ten pułkownik, znający lepiej Burskiego niż on, wprowadzał go w podświadomy niepo­kój. Nie lubił nigdy sytuacji, w których mógłby okazać się głupszy od swego rozmówcy. Klucząc więc zręcznie, wspomniał jakby od niechcenia o Elementarzu, zamierzając przez umiejętne stawianie pytań uzupełnić przy okazji swe wiadomości. Nie zdążył jednak nawet rozwinąć myśli. Pułkownik wyprostował się w krześle, roz­promienił, z twarzy buchnął poprzedni zapał.

Ha, Durski — rzekł w rozmarzeniu. — Ileż to lat upłynęło od czasu, gdy ujrzałem go po raz pierwszy!...

W Kurytybie?

Nie, w Łapie. Pochodzę ze stepów. Hasałem jeszcze beztrosko na koniu i pędziłem, gdzie oczy poniosą, aż tu któregoś dnia dzia­dek mnie wzywa do siebie. „Dość tego próżniactwa, urwisie! — przemawia surowo. — Zaganiasz bydło doskonale, strzelasz świet­nie i tu już niczego więcej się nie nauczysz. Teraz musisz napełnić głowę. Nareszcie przyjechał do nas prawdziwy nauczyciel, więc pójdziesz do niego”. Wola najstarszego z rodu — rzecz święta, wia­domo. Dosiedliśmy z ojcem koni i hajda do Łapy. Wchodzę do szkoły, patrzę: sami prawie smarkacze. Przeszły mnie ciarki. O czym z takimi gadać?... Ale ojciec już mnie przedstawia profe­sorowi. „Trochę może za duży — powiada — toteż nie zdziwiłbym się, gdyby sprawiał kłopot. Gdyby tak się stało, proszę przyciągnąć mu cugli”. Durski tylko uśmiecha się pobłażliwie. „Nie będzie tak źle — odzywa się wreszcie. — Widać z oczu, że chłopiec zdolny. Strzela na pewno nieźle?” „Jak anioł!” „A jak trzyma się w sio­dle?” „Jak przyrośnięty!” „Fakonem oczywiście też umie wywi­jać?” „Nie ścierpielibyśmy niedołęgi w naszym szlachetnym ro­dzie!” Wobec tego staniemy się przyjaciółmi. Mam ja wprawdzie rózgę pod ręką, lecz na niego nie będzie chyba potrzebna”.

Śmiał się Luis, pułkownik z rozbawienia przecierał oczy.

A jednak musiał użyć tej rózgi — snuł dalej opowieść. — Człowiek przyzwyczaił się do konia i stepu, a tu męcz się nad książką! Zbuntowałem kilku starszych i w świat. Za pierwszym razem — łagodna wymówka. Za drugim — głos podniesiony. A za trzecim zagrał nam na grzbietach brzoskwiniowy kijeczek bardzo tęgą melodię: „Masz, nicponiu, za swoje!”

Po polsku tak upominał?

Po polsku. Obraziliśmy się w pierwszej chwili. Jak to: nas bije, Brazyliczyków?... Tamten za nóż, ja za nóż. A on tak na nas patrzy, jakbyśmy sprawili mu tylko uciechę. „Widać od razu — mówi z politowaniem — że z was niedorostki. Honor macie jedynie w pięści. A do pięści, moi kochani, potrzebny jest jeszcze mózg, aby za nią myślał i aby Brazylijczyk wiedział, na kogo się obrazić i za co.” Zrobiło się nam wstyd, bo przecież tę wielką prawdę wbi­ja się u nas każdemu od dziecka. Znał nas jak zły szeląg. Co było robić? Pochyliliśmy pokornie grzbiety, a on odliczył sumiennie. W rachunkach był zawsze bardzo dokładny.

Dawno to było?

Podniecany wciąż pytaniami, pułkownik z chwili na chwilę na­bierał werwy i coraz głębiej sięgał pamięcią w przeszłość. Przed oczyma podnieconego Luisa przetaczała się jak żywa niezwykła opowieść. Oto młody człowiek z żoną i dzieckiem. Obok tłum emi­grantów: polskich, szwajcarskich, niemieckich, szwedzkich. Lądu­ją na brzegach Santa Cathariny, w Brazylii szukają chleba. Rok jest chyba 1850. Ale już się rozchodzą, Durski z rodziną przenosi się do Tijucas. Sklepik, kafejka, pani Wiktoria Durska uczy się sztuki lekarskiej u miejscowego doktora. On pilnuje interesów, ale że zysk jest niewielki, także jest organistą. Gra bardzo ładnie, sy­pią się na kościół ofiary. Aż raz zagrał do mszy dziękczynnej jed­nemu z kaboklów za darmo i ksiądz go wyrzucił z posady...

Płynie coraz barwniej opowieść. Jak to później zamieszkali w Joinville, jak przenieśli się do Parany, jak wreszcie osiedli w Łapie.

Dlaczego przybyli tam właśnie?... — zastanowił się naraz. — No cóż, szkoły liczyło się wtedy na palcach, a Łapa, jak na ówcze­sne stosunki, była wspaniałym miastem. Nie ma szkody, więc musi być! Ludzi kampu ogarnął bunt. Dlaczego ich stolica ma być gorsza od Kurytyby?... Jak tam było, tak było, faktem jest jednak, że przyjęto ich bardzo gościnnie. A gdy w kilka lat później przenosili się do Palmeiry...

Do Palmeiry? Więc i tam uczył?

Oczywiście. Płacz wtedy u nas był wielki; nawet my, dawni uczniowie, przybyliśmy z dalekich niekiedy okolic na uroczystość. Pożegnanie było wspaniałe. Podarunki załadowano na kilka mu­łów, a dwa poszły nawet za nimi pieszo. Na dwóch nogach!

Luis łysnął białkami w wielkim zakłopotaniu.

Nie domyślasz się? — śmiał się pułkownik. — Otóż co bogat­si, aby uczcić ich godnie, doszli do wniosku, że nie wypada zbyć takich ludzi byle prezentem. On — mądry nauczyciel; ona — le­karz słynny na okolicę, chociaż nie miała dyplomu. Rada w radę, dali im dwoje niewolników: dziewczynę i chłopca.

Wspaniały prezent! — Luis aż cmoknął z zachwytu. — Kiedy to mogło być? Koło siedemdziesiątego roku? O, ceny już wtedy były bardzo wysokie! A co Durscy zrobili z tym prezentem? Chyba go nie sprzedali?

Pułkownik oparł głowę na rękach i niespodziewanie na jego twarzy ukazała się głęboka zaduma.

Nie sprzedali — potwierdził. — Ci ludzie przybyli przecież z zupełnie innego kraju, gdzie nikt nie miał pojęcia o takim nie­wolnictwie, jak u nas, i nawet w pierwszej chwili wydawali się jakby stroskani. Potem postąpili po swojemu i dali im wolność. Oczywiście dali także, zgodnie z brazylijskim zwyczajem, swoje nazwisko. Toteż nie zdziw się, jeśli spotkasz kiedyś czarną rodzinę Durskich. Słyszałem, że ona dzisiaj już liczna.

Luis z wielkiej uciechy plasnął się po kolanie.

Mam więc i dalszych krewnych! — wykrzyknął. — Sądziłem do tej pory, że jestem jedynym czarnym Polakiem, a okazuje się, że są Durscy. Są chyba także i inni, bo ciągle obija mi się to i owo o uszy. Oczywiście nie liczę czarnej dzieciarni, bo po zniesieniu niewolnictwa pełno jej na każdej polskiej kolonii. Gdy i ten dro­biazg podrośnie, muszę ich kiedyś skrzyknąć.

Zakołysał się w krześle, nabrał większej fantazji.

Skrzykniemy całą Parane! — przemówił hucznie. — Bartochów i Durskich, Polaków i Brazylijczyków, ludzi z kampu i pusz­czy. I jak huragan pomkniemy na wielką uroczystość dziękczynną do profesora. Wszystkich nas przecież uczył. I wciąż uczy!

Wspaniały pomysł! — i pułkownika poniósł entuzjazm. — Dzisiaj on już bardzo podeszły w latach, tym większą mu sprawi­my przyjemność. I tym bardziej należą mu się słowa uznania. Wiesz może, gdzie teraz przebywa?

Nie wiem — Luis wzruszył ramionami. — Co to ma za zna­czenie? Wiesz przecież: Parana jak kieszeń; sięgniesz do niej ręką i zawsze znajdziesz, co trzeba. Gdy będę wracał z Zofijką, omówi­my dokładniej tę sprawę. Jedno jest pewne: zwlekać nie wolno!

Zagadali się do późnej nocy, lecz skoro świt Luis ze swą kompa­nią wyruszył w drogę. Szeroki gościniec wyrobiony rękami osadni­ków, którzy w poprzednich latach posuwali się tędy na odległą kolonię, był bardzo wygodny, lecz po obu jego stronach rosła nadal nie tknięta jeszcze siekierą, dziewicza puszcza. Znam ją doskonale, toteż poświęcali jej mało uwagi. Indian tutaj nie było. Za to teren zaczął nastręczać trudności. Falował coraz nierówniej, przybywało wzgórz, ukazały się wreszcie poręby. Bielik, mając teraz przed oczyma rozległy krajobraz, aż się przeżegnał z wrażenia.

Wprost nie do wiary... Zupełnie jak u nas!

Jak u was? — zainteresował się Luis, jadący obok. — Tam, gdzie osiedlili się twoi rodzice?

Nie. Jak u nas w Polsce, na Podkarpaciu. Brak tylko domów, a i poręby trochę za małe. Ale reszta...

Zapatrzył się w dal. Pięknie zarysowały się góry na horyzoncie, łagodnie spływały stoki, jak przez błękitną mgłę widać było w głę­bi doliny. Wszystko pokrywał bór.

Tak, tylko osad brakuje... — Bielik uśmiechnął się do swych myśli.

Wkrótce i tu się zaludni. Tamta wielka fala spłynęła, nadej­dzie druga. Jeśli jednak twierdzisz, że ta okolica jest tak bardzo podobna do twoich rodzinnych stron, może napotkasz jakiegoś ziomka? A nuż zapatrzył się na nią wcześniej jakiś pędziwiatr spod Gorlic!

Luis roześmiał się, a i Bielik nie potraktował poważnie tej moż­liwości. Lucenę założono zaledwie przed trzema laty jako najbar­dziej wysuniętą na południe kolonię Parany dla osadników z Kró­lestwa. Nic zresztą nie wskazywało tu na istnienie Galicjan. Uka­zywały się już pierwsze domki, mijali ich ludzie, wśród słów niemieckich i portugalskich słychać było często mazurską gwarę. Za to gdy się znaleźli na rynku, stanowiącym zalążek miasteczka, Bielikowi rozbłysły oczy. Wśród licznych wend była jedna pobu­dowana z rozmachem, obszerna, rzucająca się od razu w oczy nie tylko wielkim szyldem, ale i dobrze mu znanym nazwiskiem.

Podjedźmy tam — rzekł gorączkowo. — Zdaje się, stryju, że miałeś rację. Węgrzynowicz, nazwisko nieczęste. Był taki z nami. Bardzo ruchliwy chłop!

Gdy znalazł się w wendzie, ostatecznie przestały dręczyć go wątpliwości. Węgrzynowicz, mężczyzna sążnisty i samą postawą nakazujący dla siebie szacunek, ledwie rzucił na niego okiem, wybiegł zza lady i wziął go w objęcia.

Przyznaj, że pamięć mam świetną! —objął go rozweselonym spojrzeniem. — Gdy się rozstaliśmy, byłeś jeszcze wyrostkiem. Ależ zmężniałeś! A co ze starymi? Gospodarzą na dawnym miej­scu? No no, Bielikowie... — rozmarzył się. — Tak się uradowałem na twój widok, jakbym ujrzał kawał Starego Kraju. Z naszych stron niema tutaj nikogo... Sam jesteś?

W dużej gromadzie. Gdy konie odetchną, ruszamy dalej. Można będzie dostać u pana coś do jedzenia?

Jaki byłby ze mnie wendziarz, gdybym nie potrafił nakarmić gości? Wkrótce zacznę budować hotel! Wprowadźcie konie do portrejry, a ja tymczasem zarządzę, co trzeba.

Przez pewien czas krzątał się energicznie po domu, a gdy wró­cił, goście już czekali na niego. Wprowadził ich do obszernego po­koju.

Tu nam będzie wygodniej. Tylko dla wybranych — mrugnął na Bielika porozumiewawczo. — Jakaś wyprawa wojenna?

Dostrzegł wśród innych kuriera w oficerskim mundurze.

Prawie ——Bielik przytaknął. — Jedziemy na linię frontu, aby porachować się z niejakim Frontesem.

Opowiedział zwięźle o sprawie. Im dłużej mówił, tym melancho­lijniej Węgrzynowicz kołysał głową.

I u nas bywało ciężko — westchnął. — Tędy aż cztery razy przesuwały się armie, lecz jako delegado Luceny stawiałem się ostro i nikt z osadników nie został zabrany do wojska. Ale że je­dziecie po tego łotra — wzburzył się nagle — to dobrze. Trzeba go omansować. Niech wie, że Bartochów dotykać nie wolno!

Zaczęto wnosić potrawy. Raz i drugi wezwano go do wendy, po­tem jednak przysiadł i gdy zaspokoili pierwszy głód, znów się wdał w pogawędkę.

Mógłbyś przyjechać do mnie na stałe — objął naraz Bielika bardzo uważnym spojrzeniem. — Potrzebny mi ktoś zaufany. In­teres rozszerza się szybko, za rok stanie hotel, tartak działa od dawna. Roboty ci nie zabraknie. A że Lemes dopuścił cię do spółki, więc i ja coś takiego wymyślę. Rękę przy tym mam hojną, możesz spytać się ludzi. Potwierdzą na pewno.

Kto wie?... Aby tylko odnaleźć Zofijkę...

Aha, ona tymczasem ci w głowie! — Węgrzynowicz uśmiech­nął się do niego przyjaźnie. — No cóż, dziewczyna też ważna, a wiek do małżeństwa masz odpowiedni. Przyjeżdżaj więc z żoną. Przeklęty ten Frontes! — zmarszczył gniewnie brwi. — Opisz mi go dokładnie. W odwrocie niewielu pułkowników rewolucyjnych przechodziło przez Lucenę. Każdy przy tym miał do mnie jakiś in­teres, a jeśli nie miał — sam pędziłem do niego, aby nie panoszył się zbytnio. Może go sobie przypomnę.

Bielik bardzo sumiennie podał jego rysopis. Węgrzynowicz wy­pytał jeszcze o najrozmaitsze drobiazgi i wreszcie w zakłopotaniu pokręcił głową.

Dziwne — rzekł. — Sanitariuszki to żadna wskazówka; były w niejednym oddziale. Ale taki pułkownik, jak mówisz, dzielny, bardzo opanowany choć energiczny, słaby wciąż jeszcze po wielu ranach musiałby rzucić się w oczy, a jednak nie mogę go sobie przypomnieć. A patrzeć umiem. I pamięć mam świetną!

Zirytowało go to, w wielkim skupieniu zaczął przetrząsać prze­szłość. Coś tam w końcu wyszperał.

Mam! — spojrzał na Bielika triumfująco. — Którejś nocy odbyła się stąd niedaleko potyczka. Powstańcami dowodził podob­no jakiś pułkownik, lecz nie widziałem go osobiście, gdyż wkrótce pomknęli dalej. Dlatego nie mogłem go sobie przypomnieć! Gdyby zależało ci na sprawdzeniu, zapytaj miejscowego grabarza. On wi­dział go z bliska.

Grabarz?...

Właśnie grabarz. Zginęło kilku, a że powstańcy nie ustąpili z placu, przywieźli ich ciała na cmentarz. Wśród poległych...

Urwał i w nagłym popłochu wbił oczy w ziemię.

Głupstwa mi przychodzą do głowy — dodał ze złością. — Dlaczego akurat...

Bielik zwietrzył coś niedobrego.

Niechże pan mówi! — schwycił go gorączkowym ruchem za rękę. — Kto był wśród poległych?

Uspokój się... Zginęła podobno także jakaś sanitariuszka. Jak to na wojnie. Ale nikt nie twierdzi, że...

Luis, przysłuchujący się uważnie całej rozmowie, zerwał się z miejsca.

Jedziemy! — krzyknął chrapliwie. — Chryste Panie, jeśli to ona!... Pan jej nie widział?

. — Nie widziałem.

Młoda?

Podobno bardzo młoda... No cóż, jedźmy. Tylko grabarz może nam podać jakieś dokładniejsze szczegóły.

Spełniał tę funkcję jeden z osadników mający zagrodę obok cmentarza. Gdy zajechali do niej, właśnie wybierał się znów do swej przykrej roboty, więc dalej ruszyli razem. Gawędził po dro­dze życzliwie. Tak, tak — doskonale pamiętał tę noc... Ani przed­tem, ani potem nie zdarzył się już taki wypadek. Sześciu było po­ległych, pomagali mu w pracy żołnierze. Oczywiście chowano bez trumien, jak to w takiej gorączce. Dlatego mógł się przyjrzeć do­kładnie twarzom. Młodzi zupełnie ludzie...

A ta sanitariuszka? — Luis w wielkim zdenerwowaniu przer­wał te przydługie wywody. — Też była młoda?

Młodziusieńka. Z osiemnaście lat może miała, nie więcej, A jaka śliczna! Gdy złożyliśmy jej rączki...

Blondynka?

Jaśniusienka! Gdy się na nią patrzyło, wydawało się człowie­kowi, że słońce się do niego uśmiecha!...

Luis nie słuchał dalej. Zsunął się z siodła, pobiegł jak oszalały, wpadł na cmentarz i dopiero przed grobami przystanął bezradnie. Jak na każdej kolonii z ostatnich lat, i tutaj było ich dużo, toteż wynalezienie pojedynczej mogiły nie było łatwe.

Podszedł do niego grabarz. Wziął go pod rękę i z tą łagodnoś­cią człowieka, który niejednemu ocierał łzy, zaczął prowadzić dalej.

Już niedaleko — rzekł ciepło. — Ze sto kroków.

Ukazało się sześć równo przyciętych kopców oznaczonych ocio­sanymi z grubsza krzyżami. Napisów nie było żadnych lecz na jed­nym z nich zwisał srebrny medalik. Luis chwycił go w ręce, popa­trzył z bliska i zatoczył się nagle jak nieprzytomny.

Madonna Santissima! — przeraźliwa skarga przetoczyła się po cmentarzu i odbiła roztarganym echem od drzew. — Medalik Zofijki... Dostała od Anżeliki przy chrzcie!...

Przykląkł, zerwał się szybko, popatrzył obłędnie i naraz runął jak długi na grób.

Moja Zofijka! Moja Zofijka!.

Bolesny jęk rozbrzmiewał coraz donośniej. Zaciskające się szyb­ko palce w rozpaczliwym odruchu ryły bez przerwy mogilną zie­mię.

III

Zapadał zmierzch. W kuchni rozdźwięczały się głośniej naczynia, za to w wendzie ucichło, osadnicy bowiem rozeszli się dawno do wieczornych obrządków, a przejezdnych nie było. W pokoju Węgrzynowicza też panowała kompletna cisza. Gospodarz siedział sa­motnie, zaciągał się od czasu do czasu cygarem i dumał nad czymś tak długo, że wreszcie jego żonę ogarnął niepokój.

Przeszedłbyś się trochę — zajrzała do izby. — Wciąż myślisz o tamtym?

A co mam robić? Taki człowiek może zmusić do myślenia na­wet najgłupszych. Mówi po polsku, jakby się urodził na Śląsku, lecz przecież czarny i Brazylijczyk. Przy tym to wcale nie jego córka. A rozpacza za stu. Aż serce się kraje.

Może byś zaszedł na cmentarz? A nuż tam leży jeszcze?

Chyba tak zrobię...

Węgrzynowicz wstał, zabrał broń, dosiadł konia i ruszył w dro­gę. Ten dzień wyprowadził go z równowagi. Uradował się szczerze widokiem Bielika i nawet nie przeszło mu przez myśl, że może się stać zwiastunem tak strasznego nieszczęścia. Im dłużej nad tym rozmyślał, tym większa ogarniała go złość. Niepotrzebnie wspom­niał o tej sanitariuszce. Pojechaliby dalej, szukali, przyzwyczajali stopniowo do jej zaginięcia. A tak...

Zatarł ręce i spojrzał w górę. Zrobiło się zimno. Maj był już w całej pełni, toteż mógł spaść i śnieg, a z nim dziesiątki kłopotów, lecz czyste, na szczęście, niebo nie wróżyło przykrej pogody. Uspo­kojony, popędził konia i zatrzymał go dopiero przy płocie cmen­tarnym. Posłuchał chwilę: cisza panowała zupełna. Bez pośpiechu zaczął się przesuwać między mogiłami do grobów powstańczych. Z daleka nie różniły się od siebie; wszystkie były płaskie i jedna­kowej wielkości. Gdy jednak podszedł blisko, dostrzegł wreszcie różnice. Na jednym z nich leżała krzyżem człowiecza postać.

Panie Ludwiku — przemówił łagodnie — noc. Wracajmy do domu.

Ciało nawet nie drgnęło. Pochylił się nad nim, podniósł i ustawił na nogach.

Chodźmy, panie Ludwiku — przynaglił. — Chwyta przy­mrozek.

Wziął go pod ramię i zaczął prowadzić. Luis nie stawiał oporu. Szedł jak lunatyk, chyba nie widział nic. Dopiero gdy się znaleźli przy koniu, spojrzał przytomniej.

A gdzie reszta? — zaniepokoił się nagle.

Odjechała.

Do domów?...

Nie, po Frontesa. Nie marudźmy jednak, bo przeziębić się łatwo. Później opowiem wszystko.

Węgrzynowicz cmoknął na konia i szedł dalej pieszo. Rad był, że udało mu się wydobyć przynajmniej tych kilka słów. A Luis jakby nabierał energii, coraz śmielej rozbrzmiewały jego kroki na twar­dej grudzie. Milczał za to uparcie, odpowiadał półgębkiem, naza­jutrz zaś w ogóle nie ruszył się z łóżka. Zajrzała do niego gospody­ni, wniosła posiłek. Zjadł. Zjadł także obiad i kolację, lecz chociaż go zagadywano, nie otworzył ani na chwilę usta. To już kobietom zaczęło wydawać się nienormalne. Węgrzynowicz nakazywał cier­pliwość. Obserwował go często od drzwi, nad czymś dumał, wciąż kręcił głową i wreszcie na trzeci dzień zdecydował się na rozmowę. Gdy wszedł do pokoju, Luis tak był zagubiony w myślach, że na jego obecność nie zwrócił wcale uwagi.

Rozważyłem dokładnie sprawę — rzekł siadając przy nim na łóżku. — Moim zdaniem za szybko ulegliśmy panice. Może to wca­le nie Zofijka?... Grabarz jak to grabarz: gdy widzi boleść, każdy nieboszczyk dla niego śliczny i plecie byle co. A że sani­tariuszka...

Luis nie spojrzał na niego, ale poruszył ustami.

Ja też miałem czas na myślenie — przemówił chrapliwie. — Medalik jest najważniejszy. Że to jej medalik, nie może być wąt­pliwości. Specjalnie jeździłem po niego do Kurytyby i kazałem wyryć na nim jej pierwsze litery.

Z tym też może być różnie. Wojna trwa. W potyczce mogła zgubić. Ktoś znalazł, ktoś tam zawiesił. Według mnie...

Węgrzynowicz przestał mówić. Twarz Luisa znowu zmartwiała i z pewnością nie docierały do niego te argumenty. Obserwował go bacznie przez dłuższy czas. Nie zmieniło się nic.

Same kłopoty — westchnął naraz przesadnie. — Pan je ma, ja je mam... Oczywiście moje nie umywają się nawet do pańskich, ale też przykre. Ot, choćby tartak! Coś się w nim zepsuło przed tygodniem i stoi. Ludzi niby dużo; nie brakuje ślusarza czy cieśli. Radzą, ostukują, zdejmują koła. A mimo to jak stał, tak i stoi.

Westchnął jeszcze ciężej, bo jego żale i przygnębienie najwyraź­niej wywarły skutek. Luis uniósł się niespodziewanie na łokciu i popatrzył na niego bystro.

Wielkie nieszczęście — przemówił żywo. — Mówi pan, że są ślusarze i cieśle?... I nie potrafią dać sobie rady?

Nie potrafią.

Luis wstał i ubrał się szybko.

Zajrzę na tartak — rzekł już zupełnie normalnie. — Rozu­miem doskonale, co to znaczy, gdy tartak stoi, a deski są pilnie potrzebne. Mój koń w portrejrze?

Sprowadziłem go.

Narzędzia znajdą się na miejscu?

Oczywiście. Pojadę zresztą z panem i gdyby...

Szkoda pańskiego czasu. Ludzie mi pomogą?

Proszę powołać się na mnie. Rzeczywiście pan sądzi, że moż­na będzie jakoś zaradzić biedzie?

Zobaczymy.

Luis wyszedł. Węgrzynowicz obserwował go przez okno, dopóki nie dosiadł konia, a potem wstąpił do kuchni.

Znalazłem wreszcie sposób — rzekł śmiejąc się. — Wylazł z niego w końcu prawdziwy Brazylijczyk. Jeśli chcesz takiego na­tchnąć energię, westchnij tylko i wspomnij o jakimś kłopocie. Spo­sób jest niezawodny. Gdyby nawet trzymał się ledwie na nogach, zerwie się z miejsca i skoczy choćby do piekła, aby ci pomóc.

Myślisz, że uda mu się naprawić?

Ech — machnął ręką lekceważąco — jeśli moi majstrowie nie potrafią, on też nie poradzi. Będę musiał posłać kogoś do Rio Negro, aby sprowadził fachowca. Ale najważniejsze, że się rozruszał. Gdy wróci, coś znowu wymyślę. Jakoś go wyleczymy.

Wszedł do wendy, bo akurat pojawiło się kilku klientów. Załat­wił tych, przybyli następni. A po godzinie pojawił się przed nim Luis.

O, prędko! — Węgrzynowicz wcale nie wydawał się uszczę­śliwiony jego szybkim powrotem. — Nie udało się?

Dlaczego miało się nie udać? Zrobione.

Jak to?... Tartak chodzi?...

Chodzi. Obejrzałem go przy okazji dokładnie. Co najmniej przez rok nie powinien pan mieć z nim żadnych kłopotów, lecz obsługę trzeba postawić od czasu do czasu na baczność. Śmietnik tam, a nie tartak, i stąd pańskie kłopoty. Wygarnąłem im od serca. A teraz poproszę o szklankę piwa, bo zaschło mi w gardle. Lubię pracować szybko.

Węgrzynowicz podał, wkrótce zaś wymknął się nieznacznie i sam się udał na tartak. Gdy wrócił, Luis znajdował się już w swoim pokoju i wyglądał przez okno.

Nadzwyczajne! — przemówił entuzjastycznie. — Chodzi, jakby się na nowo narodził. A moi ludzie nie mogli zaradzić!... Jak pan dokonał tej sztuki?

Luis odwrócił się powoli od okna i popatrzył na niego z góry.

Bartoch jestem! — rzekł cierpko. — Tamci mają tylko ręce. A każdy Bartoch, poza rękami, ma jeszcze głowę.

Stracił zaraz swą chwilową czupurność i położył się w ubraniu na łóżku, a i Węgrzynowicz popadł w zadumę. Przyszło mu na myśl, że czegoś w tym człowieku dotychczas nie dostrzegł. Przed­tem rozczulał go on swym ogromnym przywiązaniem do rzekomej krewniaczki, przed godziną zdumiał rzemieślniczą biegłością. Te­raz zaczynał dochodzić do wniosku, że jest w nim coś jeszcze, z czego na razie nie potrafił zdać sobie dokładnie sprawy, a co jed­nak nakazuje wobec niego wielki szacunek.

Proszę nie zrozumieć mnie źle — rzekł w zamyśleniu. — Radbym panu przychylić nieba i choćby chciał pan pozostać u mnie do końca życia, nie odmówię gościny. Ale widzę, jak pan się męczy. Czy więc nie lepiej byłoby wrócić nad Srebrny Potok? Teraz...

Urwał w pół zdania. W oczach Luisa ujrzał nagle tak straszną rozpacz, że dalsze słowa ugrzęzły mu w gardle.

Nie mogę... — raczej wyczuł aniżeli usłyszał zduszony szept. — Przeze mnie zginęła. Trzeba ją było porwać i odwieźć samemu. Już dawno. Znad Igłasu albo spod Łapy. A teraz co po­wiem Jędrze?... Co...

Zaginął szept. Węgrzynowicz odwrócił głowę i zapatrzył się w okno. Z trudem gromadził myśli, lecz w końcu uporządkował je jakoś. Jakby od niechcenia zaczął wodzić okiem po posiniałej od męki twarzy.

Strasznych dożyliśmy czasów — odezwał się cicho. — ciał widziałem po drogach i lasach, ileż ich jeszcze padnie!... A kto wie, czy i u nas nie zacznie się znowu zapełniać cmentarz. Wojna wprawdzie przeniosła się na południe, lecz męczy ciągle. Starsi osadnicy już urządzili się nieźle. W ostatnich jednak czasach uzbie­rało się sporo nowych i chyba wkrótce przybędzie więcej. Według przepisów, do pierwszych zbiorów należą się im zapomogi...

Początkowo miał chyba zamiar pobudzić na swój sposób jego energię, ale szybko przyłączyła się troska i ona teraz zaczęła dyk­tować słowa. Opowiadał o jednej z tych typowych emigranckich historii, jakie miały miejsce we wszystkich prawie osiedlach. Lu­dzie napływali ciągle, a znalazłszy się na kolonii, domagali sie ziemi, narzędzi, żywności. Wszystko to należało się im według pra­wa. Ale jak dać, kiedy rozpadły się wszelkie urzędy? Nadal nie było zarządców i geometrów, kasa państwowa zresztą świeciła pu­stką. Niektórzy z przybyłych rozumieli to i chwytali się każdej roboty, aby tylko przetrwać najgorszy okres. Natomiast inni zgrzy­tali zębami, klęli na brazylijskie porządki i chociaż ginęli z głodu w barakach, nie chcieli się ruszyć. Mieli swoje uzasadnienie: kto przyjmie pracę, zapomoga osiedleńcza przepadnie dla niego na zawsze.

Rzeczywiście są takie przepisy — wyjaśniał dalej. — Prze­pisy jednak przepisami, a życie życiem. Jeśli zaczną zarabiać, nie dostaną zapomogi. Nie zaczną, też nie dostaną. Z pustego nikt nie naleje. Tłumaczę, jak potrafię najlepiej; chciałem im nawet na własną rękę odmierzyć szakry. Nie wolno przecież marnować cza­su, bo co dziś wrzucisz w ziemię, jutro obrodzi stokrotnie. Ziarna na zasiew państwo im nie da, ale my damy; każdy rozumie biedę. Wypożyczymy także siekiery, fojsy, motyki. Niektórzy usłuchali. A reszta: nie!

Znów chyba przypomniał sobie o głównym celu rozmowy, ob­serwował go bowiem z coraz większą uwagą. Luis zmieniał się w oczach. Przysiadł niespodziewanie, zmarszczył czoło, starannie notował słowa.

Upór rzecz ważna — podsumował naraz jego wywody. — Że w tym przypadku nie da im jednak chleba, to pewne. Są wśród nich tacy, którzy otrzymali skierowania do was z Kurytyby, gdy rządziła tam rewolucja?

Są.

Moja armia. Z tymi na pewno dam sobie radę. Narzędzia sie znajdą?

Pozostało trochę zapasów, które oddano pod moją opiekę. Co zabraknie, dodamy ze swego.

Ziemi jest dość?

Ile dusza zapragnie. Trzeba tylko przebić pikadę i na obie strony odmierzyć po dwieście pięćdziesiąt metrów na każdą szakrę. Według przepisów. Wrócą geometrzy, odmierzą resztę i zrobią plany. Ruszyć na pewno nikogo nie ruszą i co kto dziś zajmie, to jego.

Luis popatrzył na niego spod oka.

A jeść im dacie? — zagadnął. — Ludzie są wycieńczeni, a o głodnym żołądku nie ma porządnej roboty.

Nie ma — Węgrzynowicz przytaknął zgodnie. — Przecież gdyby nie nasza pomoc, wyginęliby dawno, a teraz damy potrójnie. Zrozumiałe: do pracy potrzebna siła. Starsi osadnicy, chociaż nie przelewa się u nich jeszcze, z pewnością nie pożałują. A ja także dołożę.

Luis wstał.

Dobrze, zajmę się tym — podsumował rozmowę. — Może mi pan pożyczyć strzelby?

Tylko bez strzelby! — Węgrzynowicz zaniepokoił się nagle. — Swoi ludzie. Strachem ich nie chcę poganiać.

Luis poklepał go po ramieniu.

Strzelby używa się na zwierzynę — rzekł śmiejąc się. — Na ludzi, zamiast nabojów, mam słowa. Broń też doskonała. Wy­starczy.

Sądzi pan, że rzeczywiście coś uda się zrobić?...

Zobaczymy.

IV

Lucena była wielką kolonią. Jej najstarsza część, w której znaj­dowała się wenda Węgrzynowicza, stanowiła zalążek miasteczka, zamieszkanego przeważnie przez osadników niemieckich i znacznie mniej licznych Brazylijczyków. Gdy zaczęli napływać Kongresowiacy, od skromniutkiej dotychczas osady odbiegło kilka „linii” i każda z nich była dzisiaj olbrzymią wsią, której kraniec ginął w dziewiczej puszczy. Był to kraniec chwilowy. Według projektów miały one pobiec dalej na zachód i na południe i gdyby nie wojna, ich ludność powiększyłaby się już chyba dwukrotnie.

Luis, po rozmowie z Węgrzynowiczem, dosiadł konia i najpierw zbadał sumiennie całe to puszczańskie osiedle, a potem zajechał do emigranckich baraków. Poznali go ci z Kurytyby, zrodził się natychmiast radosny szum. A gdy opowiedzieli o nim innym, wszelkie kłopoty znikły, zanim się zdążyły narodzić. Jeszcze tego samego dnia wyciął prostą jak strzała pikadę i przy niej oznaczył działy. Nazajutrz zaś ruszyli do pracy nie tylko ci nowi, ale i ci wcześniejsi, i jak ongiś w Orleansie, tak obecnie w Lucenie zaczę­to walić pokotem bór. W dwa tygodnie później na każdej szakrze stały już domy, wszędzie mieszkali ludzie. Pośrodku zaś tego no­wego osiedla znalazł się budynek tak obszerny i ładny, jak żaden inny. Była to jego siedziba. Była to równocześnie szkoła, w dużej bowiem sali zbierało się codziennie z pięćdziesięcioro dzieci i uczy­ło pilnie z podręcznika Durskiego.

Luis był dumny. Niezwykła to była szkoła. Powstała właściwie z przypadku, z licznych wieczornych gawęd, jakie prowadził ze starymi i nowymi osadnikami. Zrodzony jeszcze w Starym Kra­ju z utajonych tęsknot i poczucia niższości pęd do oświaty, wzmoc­nił nieświadomie opowieścią o Mateuszakach uczących się w oko­pach pod Łapą, objaśnieniem brazylijskiego prawa o wyborach przydał mu hardości i blasku. A że dzieci lgnęły do niego, bo i do nich potrafił przemawiać świetnie, ludzie skrzyknęli się po raz drugi i w ciągu dwóch dni wystawili budynek. Chęć była ogromna, drzewo pod ręką. Łupali więc i rąbali z żywiołową zaciekłością pioniera i z każdym uderzeniem siekiery narastał w sercach coraz większy entuzjazm.

Z nieba nam spadłeś! — mówili ci starsi. — Musisz zostać z nami na zawsze. Nie mamy jeszcze dużo, lecz damy ci wszystko, co potrzebne do życia, a i w gotówce coś się dołoży. Ona przecież także potrzebna. Ucz tylko dzieci!

I my się odwdzięczymy — przytakiwali ci nowi. — Człowiek gnił dotąd w brudzie, a teraz jakby się na nowo narodził. Święta prawda: wrzucisz w ziemię, to się urodzi.

Luis śmiał się coraz radośniej.

Wdzięczność płynącą z serca zawsze przyjmuję chętnie — dodawał od siebie. — Za to żadnej chudoby ani milrejsów przyjąć nie mogę. Mam przecież własną zagrodę. Nie próbujcie więc na­wet przysyłać, bo się obrażę.

I ludzie się śmiali. Jak do tej pory, żywił ich więcej niż oni jego. Co drugi dzień znikał ze strzelbą w puszczy, a że w tej bez­ludnej do niedawna okolicy nie wystraszono jeszcze zwierzyny, zawsze coś przydźwigał i sprawiedliwie obdzielał przede wszyst­kim tych najbiedniejszych, lecz i innych częstował chętnie. Aż wreszcie któregoś dnia urządził wielkie łowy z nagonką i tak zaopa­trzył spiżarnie, że powinno starczyć na tydzień.

Wspaniale pan strzela! — Węgrzynowicz, który również brał udział w polowaniu, zaczął prawić pochwały, gdy wieczorem zasiedli obaj do pieczeni w szkolnym budynku. — Ani jednego pudła!

Zaprawiał się człowiek od dziecka. Dlatego.

Zasiedzieli się do późnej nocy, było bowiem o czym gawędzić, ale nazajutrz lekcje zaczęły się punktualnie. Od niedawna odby­wała się ta nauka, jednak postępy już były duże. Węgrzynowicz na dobry początek dał wszystkim dzieciom ołówek i zeszyt, była także tablica. To pomagało. A że i pilność była wielka, próbowano nawet dyktanda.

Luis usiadł za stołem i uniósł głowę. Dotychczasowy gwar ucichł jak nożem uciął.

Bardzo ładnie — pochwalił. — Gdy wolno gadać, niech każ­dy gada za trzech, bo język musi być też bardzo obrotny. A teraz nie wolno. Przy pracy, wiadomo: jak w puszczy. Z jednego mrug­nięcia oka musisz odczytać wszystko, bo inaczej umknie zwierzyna albo postrzeli cię wróg.

Cisza zapadła kompletna. Podszedł do tablicy, wykaligrafował pięknie słowo „nauka” i kazał przepisać. Jak w każdej osadni­czej szkole, tak i tutaj wiek dzieci był różny. Niektóre coś zachwy­ciły od rodziców, niektóre były bardziej pojętne, niektóre bardzo powoli stawiały znaki. Poziom więc pisma był także różny. Luis podchodził do każdego, sprawdzał, niekiedy prowadził rękę. I dyk­tował następne słowo dopiero wówczas, gdy poprzednie skończyli wszyscy.

Odczytaj, Jasik — zwrócił się do jednego z uczniów, gdy zeszytach znalazło się całe zdanie.

,, Nauka... jest... pozy...tyw... na.”

Bardzo dobrze. Jeszcze raz, głośniej. Teraz wolno ci mówić i korzystaj z okazji. Niech usłyszy cię puszcza. Pamiętajcie: mocny głos przydaje się często w Brazylii.

Wypadło rzeczywiście dobitnie. Tak wtrącając od czasu do czasu sentencje zaczerpnięte z nie spisanej księgi brazylijskich mądrości i wiążąc wciąż martwe na pozór znaki z tym, co było dla nich obec­nie najbliższe, przerobił kilka innych słów, potem trochę rachun­ków i wreszcie w jakimś wielkim skupieniu wpatrzył się w twarze.

Stryjku — ktoś przerwał niespodziewanie dotychczasową ciszę. — O czym nam dzisiaj opowiesz?

Stryjku, a może raz jeszcze o tych żabach, co to przemawia­ją ludzkimi głosami?

Stryjku, a może...

Ta chwila namysłu oznaczała, że wolno mówić. Korzystano więc Skwapliwie z okazji. Gwar rósł, sypały się propozycje. Luis wsłu­chiwał się pilnie. Na całą szkołę on jeden tylko miał książkę, toteż od pierwszego dnia uzupełniał ją gawędami, lecz zawsze starał się najpierw wybadać, na czym im najbardziej zależy.

Stryjku! — przebił się naraz poprzez ogólną wrzawę cieniut­ki głosik. — A jak jest w tym Starym Kraju? Pioruny też biją tak mocno?

Hm... — Luis chrząknął niepewnie. — Już nie pamiętasz?

Mały byłem, gdy płynęliśmy przez morze. Podobno miałem wtedy dopiero trzy lata.

Teraz miał siedem. Luis przeniósł wzrok na tych najstarszych.

Wy pamiętacie na pewno — rzekł do nich. — Który opowie na ochotnika o tych polskich piorunach?

Wielu znalazło się chętnych. W ich ustach nabrały one ogromnej mocy.

A widzisz! — Luis spojrzał na malucha i wyprostował się w całej okazałości. — Te nasze parańskie pioruny jak krowa przy jaguarze. A tamtejsi ludzie wcale ich się nie boją. Idzie sobie chłop drogą, zwaliła się burza, piorun go rąbnął. A ten otrząsnął się tyl­ko i idzie dalej. Tacy tam ludzie!

Tacy tam mocni?...

Bardzo mocni. Znajdzie się nieraz i taki, co jak schwyci wpół wielkie drzewo, wyrwie je z korzeniami i nawet nie west­chnie. A każdy jak ściśnie kamień, to woda leci!

Ci najmłodsi spoglądali na niego w wielkim zdumieniu, ale ci starsi zaczęli się uśmiechać do siebie i kręcić głowami.

Stryjku — odezwał się któryś grzecznie — chyba nie wszyscy są tam tacy mocni. Żaden z naszych ojców nie potrafi tak ścisnąć kamienia.

Luis nic nie stracił na minie.

Bo zagłodzili ich w Starym Kraju — odparł natychmiast. — Jeśli człowiek nie ma co jeść, musi utracić siły. Dlatego stamtąd uciekli, tutaj jednak odżyją szybko. Sami zresztą widzicie różnicę. Przed dwoma tygodniami słaniali się niektórzy jak cienie. A led­wie dało się im porządnej brazylijskiej fasoli, jak doprawiło się ją suto dziczyzną, jak podlało sadłem kapiwara, to tak trzasnęli w puszczę, że iskry poszły! Nie pamiętacie? A wy będziecie jeszcze silniejsi, bo żywicie się fasolą od dziecka. Potrzeba wam zresztą siły. Za dziesięć lat nie powinno być tutaj boru!

Słowa trafiły do serc. Zamyślili się wszyscy, poprzez okna bo­wiem, jak gdyby na potwierdzenie, dobiegał nieustannie rytmicz­ny stuk siekier i im dłużej wsłuchiwali się w niego, tym wydawał się potężniejszy, tym większą w nim czuli zaciekłość. Rozgorzały twarze, tym starszym rozbłysły oczy. Prawda: pod rękami ich oj­ców niejedno drzewo tu pada, ale tysiące. A gdy się oni przyłą­czą... Nie oprze się im ten groźny, parański bór!...

Chodźmy w las — Luis wstał. — Nadchodzi nasza zima, więc węże układają się już do kilkumiesięcznego snu, lecz spróbujemy któregoś odnaleźć. Pokażę, jak to się robi. Musicie znać się na tym dobrze, aby nie przytrafiło się wam w przyszłości jakieś nieszczę­ście. Dziś straciły swoją ruchliwość, można się bawić. Antoś — zwrócil się do wyrostka, który wciąż patrzył w okno i pozornie na nic nie zwracał uwagi. — Ate a vista!

Takie brazylijskie rozmówki też prowadzili od czasu do czasu. Chłopak zrozumiał, uśmiechnął się szeroko i wybiegł pierwszy. Do południa myszkowali w okolicznym gąszczu, a gdy pełni wrażeń uczniowie rozeszli się wreszcie do domów, Luis wstąpił do sąsia­dów na obiad. Powitano go wielką nowiną. W niedzielę ma przy­jechać z Rio Negro jakiś nowo przybyły ksiądz i odprawić tu nabożeństwo. Zajrzy też na pewno do szkoły. Warto mu ją przecież pokazać!

.— Niech zagląda — Luis uśmiechnął się beztrosko. — Bądźcie spokojni. Przyjmiemy go ładnie.

W niedzielę udał się do znajomego kabokla, aby razem coś upo­lować na tę uroczystość, a w poniedziałek rozpoczął normalnie lekcje. W godzinę później drzwi się otworzyły szeroko. Wszedł ksiądz, a za nim ukazała się gromada osadników ze wszystkich krańców osiedla.

.— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Dzieci powstały grzecznie.

Na wieki wieków, amen! — wyrecytowały donośnie. — Bom dia! Como vae, padre?

Twarze osadników pojaśniały jak słońca, bo bardzo ładnie za­brzmiały nie tylko te polskie, ale i portugalskie słowa. Ksiądz się za to zachmurzył.

Co to ma znaczyć? — popatrzył na Luisa surowo. — Po ja­kiemu oni gadają?

Po brazylijsku. Witają i zapytują o zdrowie, jak zwyczaj każe. Ksiądz widocznie od niedawna w Brazylii?

Od niedawna.

Luis odsunął się. Trochę dziwił się w duchu, że ten dostojnik duchowny dotychczas nie podał mu ręki, lecz sądząc, że to wy­pływa z jakichś nieznanych mu polskich zwyczajów, nie miał pre­tensji. Obserwował go za to czujnie. Ksiądz podszedł do tablicy, popatrzył, na jego twarzy pojawiło się szczere zdziwienie. „Żytny chleb pożywny jest i sytny” — głosiły starannie wykaligrafowa­ne słowa, zaczerpnięte z Elementarza.

Pan je napisał?...

Ja.

Bardzo ładnie. Nie przypuszczałem, że przeszedł pan tak dobrą szkołę... Tylko w słowie „żytny” jest błąd. Powinno być „żytni”.

Nie ma błędu. Uczę tak, jak każe profesor Durski.

Durski?... Któż to taki?

Polski nauczyciel przebywający od dawna w Brazylii.

Nic o nim nie słyszałem...

Luis podał mu książkę. Ksiądz przejrzał ją uważnie i zaczął się wreszcie rozchmurzać.

Widocznie poznaniak — uśmiechnął się, dostrzegłszy na okładce miejscowość, w której ją wydrukowano. — Prawda: oni mówią tam trochę inaczej niż my. Dużo dobrego opowiadali mi ludzie o panu — niespodziewanie objął Luisa pełnym życzliwości spojrzeniem. — Przy zagospodarowaniu oddał im pan wielkie usługi, a i w szkole, jak widzę, radzi sobie pan nieźle. Zastanawiają mnie te słowa na tablicy... Czyżby dzieci rzeczywiście już umiały tyle napisać?

Proszę obejrzeć zeszyty.

Ksiądz przeszedł się między ławkami, pogłaskał po głowach, a widząc, że osadnicy zaglądają obecnie nie tylko przez drzwi, ale i przez okna i coraz więcej na ich twarzach radości, podniósł głos i zaczął się unosić w pochwałach.

Nadzwyczajne wyniki! Wprost wierzyć się nie chce. W tak krótkim czasie zdążyli tyle przerobić! Doskonale pan uczy... A znają jakieś wierszyki?

Uczą się właśnie. Jeszcze idzie niezbyt dobrze, ale możemy spróbować. Kto na ochotnika?

Wysunęło się wielu.

Ty zaczynasz — zadecydował Luis wskazując na najmłod­szego. — Potem następni. Po jednej zwrotce. Mów!

Dalej, dzieci, do roboty, Do książek lub innej pracy; Bo ciągłe w życiu kłopoty Mają leniwcy, próżniacy.

Za oknami rozległy się brawa, lecz wkrótce przycichły. Płynę­ła już druga zwrotka, po niej trzecia i czwarta. Dokładnie według Elementarza i chociaż zdarzyły się potknięcia, nie było błędu, za to przebijało z nich tyle dobrej woli i taka siła uczucia, że prze­jęli się wszyscy. Gdy uczniowie skończyli, osadnicy tak się rozhuczeli, że aż szyby zaczęły jęczeć.

Ślicznie — ksiądz był także w doskonałym humorze. Widać, że rozumieją ten wierszyk. Wziął go pan z książki?

Tak.

Mądrze go ułożył ten Durski. Tak, tak — praca, rzecz najważniejsza. „Módl się i pracuj” — tak właśnie Pan Bóg przyka—zał, domyślam się z tego, że i z katechizmu sporo pan ich nauczył?

Niczego nie nauczyłem — Luis objął go zdziwionym spoj­eniem. — Od katechizmu są przecież księża.

Od katechizmu jest nauczyciel! — jego rozmówca wzburzył się nagle. — Księża na to nie mają czasu!

Mają, mają — Luis uśmiechnął się pobłażliwie. — Znam niejednego. Brazylijscy księża zresztą nigdy nie wymagają od nauczyciela takiej nauki i chyba by się nawet obrazili, gdyby ktoś ich próbował zastąpić. Ich sprawa, wiadomo.

Naprężył się zaraz czujnie, ksiądz bowiem tak poczerwieniał i tyle w jego oczach ukazało się złości, że ogarnął go podświado­my niepokój. Coś się zaczynało, dziać, czego nie mógł zrozumieć.

Mnie będziesz pouczał, czarny przybłędo? — jak grom z ja­snego nieba, spadły na promieniejącą niedawno pogodą salę sło­wa pełne pogardy i zaciekłości. — Tu polska szkoła, a nie brazy­lijska! W niej nie wolno nikomu przewracać w głowie, a tym bar­dziej w tych niewinnych, dziecięcych główkach. Będziesz tak uczył, jak ci każemy, albo fora ze dwora!

Luis pochylił się lekko, drgnęły mu szczęki.

Ej, nie rozdrażniaj mnie, padre — rzekł cicho. — Za bardzo podnosisz głos... Nie zapominaj, że tu jest Brazylia.

Ksiądz się zapienił.

Śmiesz jeszcze grozić? — w potępieńczym geście uniósł ręce do góry. — Mnie, kapłanowi?.. Chłopi — zakręcił się w koło jak fryga — na co czekacie? Nie słyszycie, że ubliżył duchownej sukni? Przepędzić go stąd!

Luis zacisnął zęby. Cofnął się nieznacznie, oparł plecami o ścianę i jednym rzutem oka zlustrował wszystko. Dzieci siedziały jak skamieniałe, osadnicy zamarli. A ksiądz wciąż rzucał gromy, Przywoływał na świadka niebiańskie zastępy, coraz potężniej­szym głosem wzywał do natychmiastowego ataku. Nie ruszał się jednak nikt.

Jak to? — zastanowił się nagle. — Mnie nie słuchacie?... Nie stajecie w mojej obronie?...

Odpowiedziało mu głuche milczenie. Spojrzał na Luisa i chyba poraził go strach. Oczy, które obserwowały go czujnie, wiały śmiertelnym chłodem, budziła grozę zsiniała twarz. Zakrę­cił się na pięcie, skoczył do drzwi i wypadł, jakby wymiótł go wiatr.

Za godzinę niech się zbiorą wszyscy w kaplicy! — jeszcze przez pewien czas dobiegał jego tubalny głos. — Odprawiam uroczyste nabożeństwo za wasze grzechy. Parszywe owce! Tak mnie tu przyjmujecie... Wy...

W milczeniu i bezszelestnie ludzie odsunęli się od okien, wkrót­ce ucichło wszystko. Luis popatrzył na dzieci.

Widzieliście? — uśmiechnął się beztrosko. — To te polskie pioruny zagrzmiały nad naszymi głowami. Nie przejmujcie się: mocni przecież jesteśmy! Strząśniemy z siebie i po kłopocie. A te­raz do roboty. Na czym skończyliśmy? Aha, na słowie „chleb”. Piszcie więc dalej:... „pożywny jest”...

Przeprowadził normalnie zajęcie, a potem usiadł przy oknie i przez pewien czas rozmyślał, wpatrując się w zwalone drzewa, w drobiazg leśny podgamięty starannie w kopce i suszący się w słońcu, w przetartą już nieźle drogę. Wreszcie wziął dubeltówkę do ręki i wyszedł na zewnątrz, chcąc wybrać się codziennym zwy­czajem na polowanie. Osadził go nagle w miejscu przenikliwy, nie­wieści głos. Od drogi biegła jakaś kobieta i rozpaczliwie wymachi­wała rękami.

Ludwisiu, ratuj! — przypadła do niego z jękiem. — Zatłuką go, nieboraka. Już idą, słyszysz? Na rany Chrystusa: ratuj!...

Mówże do rzeczy — ofuknął łagodnie. — Kto idzie?

Ksiądz idzie! Nawoływał chłopów, aby ruszyli na ciebie hur­mem; jeden z naszych ujął się za tobą gorąco. A wiesz, co wtedy z nim zrobił? Kazał go rozciągnąć na ławie...

Znaleźli się tacy, którzy pomogli?

Zawsze się znajdą. Ksiądz każe, chłop musi. Rozciągnęli więc tamtego, a on tak obił go kijem, że ledwie się rusza. A teraz idzie do mojego z całą gromadą, aby także go obić. Ktoś mu podpowie­dział, że on nie był na nabożeństwie. Rzeczywiście nie był. Gdy patrzył na to, co działo się w szkole, wściekł się i gdybym go nie odciągnęła, narobiłby piekła. Zaprowadziłam do domu, prosiłam, błagałam. Uspokoił się trochę. A ci na niego!... Ratuj, Ludwisiu! W tobie jedyna nadzieja, bo mój może schwycić w garść siekierę lub fojsę! On, chłop honorowy. Nie da się łatwo...

Zaniosła się znowu płaczem, słowa zaginęły w żałosnym jęku.

Wracaj do domu — Luis mocniej przyciągnął strzelbę. — ? I przestań jęczeć. Nikt do was nie zajrzy.

.— Na pewno, Ludwisiu?... .— Na pewno.

Skierował się tam, skąd nadbiegła, i rzeczywiście zobaczył spo­rą gromadę, a w niej księdza wymachującego zawzięcie kijem.

Dokąd w tak licznym towarzystwie? — uśmiechnął się uprzejmie, przystając przed nim. — Chyba nie do szkoły?

Idę, gdzie chcę — padła burzliwa odpowiedź. — Nie twoja sprawa!

Ksiądz chciał go wyminąć, lecz zagrodził mu drogę.

Moja sprawa — rzekł sucho. — Ci ludzie nie wiedzą jeszcze, że w Brazylii nie wolno bić nikogo, toteż muszę ich o tym pouczyć. Proszę zawrócić i rzucić kij. Nie będzie on więcej potrzebny.

Ksiądz obejrzał się za siebie, a że otaczało go sporo chłopa, na­brał nagle hardości.

Z drogi! — warknął zaczepnie. — Bo i ciebie przetrącę! Zamachnął się, ale zanim zdał sobie sprawę, co dzieje się przed nim, już lufa dubeltówki spoczęła na jego ramieniu, a ciężka kula gruchnęła tuż koło ucha. Odskoczył w panicznym strachu, wpadł między ludzi.

Naprzód! — Luis, waląc się za nim w tłum, pognał go ostro. — Zapamiętaj, padre, że w tej chwili tylko ostrzegam. Gdybym jed­nak usłyszał jeszcze jedną skargę, tak wtedy wygarnę, że nie pod­niesiesz się więcej. A wam nie wstyd? — zwrócił się z kolei do osadników. — Jeśli swoim pozwolicie się bić, będą bili was inni. Zabierzcie go stąd jak najprędzej i wyciągnijcie właściwą naukę!

Strapione twarze pochyliły się, nikt nie naruszył głębokiej ciszy. Luis przyglądał się im przez chwilę w skupieniu, a potem zaszył sie w las. Wrócił dopiero nad ranem. Zdziwił się. Za chwilę powin­na zacząć się lekcja, a w sali i na podwórzu było zupełnie pusto. Posiedział samotnie z pół godziny i nie doczekawszy się nikogo, wyszedł znowu na zewnątrz. W pobliskiej krzewinie ujrzał przy­czajonego wyrostka.

Dlaczego nie wchodzisz do środka? — przybliżył się do niego Powoli.

Matuś zabroniła...

Jedna za drugą zaczęły wychylać się inne głowy i wkrótce oto­czyła go spora gromadka.

Wam także nie pozwolono?

Nie, stryjku...

My będziemy jednak chodzili — przemówił naraz ktoś śmiel­szy. — Pozwolą czy nie pozwolą, nam wszystko jedno! Możemy nawet natychmiast rozpocząć lekcje. Mamy zeszyty.

Luis przez pewien czas przyglądał się im w wielkiej zadumie

Nie, tak nie można — odezwał się wreszcie. — Rodziców trze­ba słuchać, tak przecież poucza profesor Durski. Nie pamiętacie? Pogadam z nimi. Może przestaną zabraniać.

Ruszył od domu do domu. Już przy powitaniu czuł wszędzie wielkie zakłopotanie, a gdy wprost zapytywał o przyczynę, każdy miał na podorędziu tę samą wymówkę: co dzień więcej roboty, dzieci są stale potrzebne. Gdy dotarł w końcu do starych osadni­ków, otrzymał nieco więcej wyjaśnień. Ksiądz przed odjazdem wygłosił do nich przerażające kazanie, zagroził klątwą kościelną i piekłem. Ludzie zlękli się, i nie dziwota. Każdemu miła droga do raju...

Powlókł się dalej. Nareszcie w jednym z domów przyjęto go znacznie cieplej. Zgromadziło się tu sporo ludzi i wydało mu się, że tylko na niego czekają.

Siadaj — gospodarz mocno uścisnął mu rękę. — Od rana zastanawiamy się nad tym, co nas boli. Mamy do wyboru: ksiądz albo ty. On nic jeszcze dla nas nie zrobił, a ty dużo. Przy tym uczysz świetnie. Toteż postanowiliśmy, że choćby miała spaść na nas klątwa, nasze dzieci pójdą do szkoły!

Luis odetchnął głęboko. Zmęczyło go chodzenie i te liczne roz­mowy, nie dające żadnego skutku. W tym towarzystwie odżywał szybko. Spodobał mu się bunt, przypadły do serca stanowcze twa­rze. Rozgadał się więc, dodał jeszcze większej śmiałości, zachęcił własnym i cudzym przykładem. A gdy nazajutrz wszedł do sali szkolnej, ostatecznie odzyskał humor. Nie była wypełniona nawet w połowie, lecz i na tyle nie liczył. A wkrótce zaczęło go ogarniać zdziwienie. W miarę jak upływały godziny, ktoś ciągle przybywał i wreszcie zrobiło się ciasno jak zwykle.

Przyjemnie upłynął dzień. Dzieci, chcąc mu widocznie wynagrodzić przykrości, prześcigały się w nauce, równiej niż kiedykolwiek stawiały litery, w nabożnym skupieniu przyjmowały każde wypo­wiedziane przez niego słowo. Wzruszyło go to do głębi, toteż gdy zakończył zajęcia, dosiadł natychmiast konia i popędził w puszczę, aby nurtującymi go uczuciami podzielić się z przyjaciółmi. Miał ich tam sporo. Zajrzał do jednego, z nim ruszył do następnego i na miłej pogawędce czas płynął szybko. Było o czym rozmawiać. Tam, na południu, słabła rewolucja, walki jednakże trwały. Mogło być różnie. A zresztą i jego sprawy wywołały zażartą dyskusję. Musiał wyjaśniać po kilka razy, dlaczego nie strzelił do księdza. Przecież to była ciężka obraza, nie pozwoliłby sobie na nią nigdy ksiądz brazylijski. Przyznawał im rację. Ale i jego argumenty trudno było odeprzeć. Szło przecież o spokój sąsiadów. Nie należało im przysparzać trudności.

Gdy znalazł się znów na pikadzie, minęła północ. Nie śpieszył się zbytnio, ciągle napływały serdeczne myśli. Radował go ten bunt osadniczy, zwycięstwo słusznej sprawy, gorące oddanie dzieci. Właśnie na nich skupiał całą swoją uwagę. Przemykały mu przed oczyma miłe twarzyczki, wesołe głosy, drobne ręce rysujące z na­maszczeniem w zeszytach. Pod wpływem tych obrazów coraz wię­cej rodziło się w sercu tkliwości.

Koń parsknął trwożnie, Luis uniósł raptownie głowę. Nad Luceną, w tym miejscu, gdzie pobudowano niedawno domy, niebo rozjaśniało się szybko, a wkrótce zapłonęło czerwienią.

Madonna Santissima! — przeraził go ten widok. — Yaci Yatare znów się rozhulał! Ciekawe, na czyją głowę zwalił dzisiaj ta­kie nieszczęście?...

Nacisnął konia ostrogami, pognał go ostrym okrzykiem. Niepo­kój rósł, bo plama na niebie rozszerzała się coraz bardziej. Minął jeden zakręt i drugi, wypadł na prostą drogę. Przeniknęło go naraz mrowie. Jak pęk rakiet odpalonych razem w czasie wielkiego święta, buchnęły w niebo snopy iskier i sypiąc się z góry oświet­liły dokoła ziemię.

Luis osadził gwałtownie konia. Dalej nie było potrzeby jechać, nie miał już gdzie schronić głowy. Walił się dach, sypały się krok­wie, chwiały się rozpaczliwie masywne niedawno ściany. Płonęło Wszystko. W syku i świście, w huku i dymie zamieniała się w zgliszcza piękna szkoła Luceny...

Luis spojrzał dokoła: osada wciąż była uśpiona. To go zastanowiło. Zmarszczył czoło, raz i drugi poruszył niepewnie wodze. Naraz zaniosło piekielnym żarem, runęły ściany. Zacisnął mocno usta i skierował konia do drogi.

Stryjku — dobiegł nagle do jego uszu stłumiony szept. Rzucił okiem na kępę krzaków. Czaił się w niej dobrze mu zna­ny chłopiec.

A, to ty, Antosiu! — ucieszył się szczerze z tego spotkania. — Chciałeś mnie raz jeszcze zobaczyć?

Chciałem, stryjku... Naprawdę musisz odjechać?

Muszę. Gdy podrośniesz, odwiedź mnie nad Srebrnym Poto­kiem. Popytasz ludzi i znajdziesz go łatwo. Poza tym pamiętaj: ca­łym człowiekiem staniesz się dopiero wówczas, gdy nauczysz się czytać i pisać. Tak poucza profesor Durski, pamiętasz? Innym tak­że o tym przypomnij.

V

Węgrzynowicz spał w najlepsze, gdy ktoś zastukał niespodziewa­nie do wendy. Zaklął pod nosem, lecz że był przyzwyczajony do nocnych odwiedzin, zarzucił kołdrę na plecy i podszedł do drzwi.

Kto tam?

Ludwik Bartoch.

Węgrzynowicz otworzył. Twarz Luisa wydała mu się jakaś nie­naturalna.

Co się stało? — odezwał się niespokojnie.

Spalili szkołę.

W takim razie pół biedy — Węgrzynowicz odetchnął. — Do bójki nie doszło?

Luis objął go uważnym spojrzeniem.

Nie. Pan się tego spodziewał.

Zdarzały się nie takie historie — Węgrzynowicz melancholij­nie pokiwał głową. — Słyszałem o tej pasterskiej wizycie i o tym, że dzieci wróciły. A że na naszych polskich koloniach księża do­magają się od nauczyciela bezwzlędnego posłuchu, nie trudno było zgadnąć, że wkrótce zdarzy się coś niezwykłego. Proszę wprowadzić konia do portrejry. Ja tymczasem zbudzę pana Krzyżanowskiego i coś przygotuję do picia.

Jakiś nowy gość?...

Nauczyciel przebywający w Paranie od kilku lat. Zajechał dziś do mnie i oczywiście śpi. Na pewno jednak się nie obrazi, gdy go przebudzę, i chętnie posłucha, jak tam się wszystko odbyło. Sam kiedyś przeżył podobne wypadki.

Luis oddał mu sakwy i zajął się koniem. W kilka minut później zasiedli w trójkę przy stole w jego pokoju.

Napijmy się na rozgrzewkę — Węgrzynowicz nalał do szkla­nek i starał się nadrabiać zły humor uśmiechem. — Sami nieszczęś­nicy. Ksiądz Smołucha przed dwoma laty przegnał z Mateusza pana Krzyżanowskiego. Mnie przynajmniej raz na miesiąc wykli­na się z ambony jako masona, lecz że byłem tu jeszcze przed księż­mi, a towar mam w najprzedniejszym gatunku i ratuję ludzi jak mogę, uderzyć we mnie niełatwo. A teraz pan... Nie można zaprze­czyć: pięknie dobrana kompania. Wypijmy zatem za naszą przy­jaźń!

Luis wypił także, lecz nie rozchmurzył się wcale. Krzyżanowski, jeden z tych kilku nauczycieli z wykształceniem pedagogicznym, którzy pojawili się od niedawna w Brazylii, musiał chyba słyszeć już o nim niejedno, gdyż przyglądał mu się z wielką uwagą. Za­stanawiała go ta twarz niezwykle w tej chwili smutna, poorana zmarszczkami, zamknięta w sobie, szukająca najwyraźniej gdzieś tam w zakamarkach duszy jakichś rozwiązań. Miał ją tuż przed sobą. Mimo to wydawała mu się jakaś bardzo odległa i tak nie­przenikniona, że nie można było nic z niej odgadnąć.

Taki nasz nauczycielski los — uśmiechnął się do niego przy­jaźnie. — Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. Osadnicy palą się do nauki i porwać ich dobrym słowem nietrudno. Ledwie jednak zbu­duje się dach, ledwie ułoży porządnie zajęcia, zjawiają się inni na gotowe i usiłują pochwycić władzę.

Luis milczał.

Mieszka w Lucenie niejaki Paweł Wielewski — wtrącił Wę­grzynowicz miękko. — Bardzo zdolny samouk. Mówi biegle nie tylko po polsku, ale także po portugalsku i po niemiecku. Gdy przybyli Kongresowiacy, przygarnął się do nich jak pan i także otworzył szkołę. Świetnie uczył. Potem odbyło się wszystko mniej więcej jak dziś, ale on przy tym o mało nie stracił głowy. Wrócił potem do swej gospodarki i przez dłuższy czas nie chciał słyszeć o niczym. Dziś uczy w tej szkole naprzeciw wendy. Dzieci polskich ma niewiele, za to bardzo dużo niemieckich i brazylijskich. Aż przykro, że nie może pracować dla nas... Ponownie napełnił szklanki.

Za pańskie zdrowie — dodał życzliwie. — Tak czy owak, pozostawi pan wdzięczne wspomnienie. Nawet wśród tych, którzy podkładali dzisiaj ogień pod szkołę.

Zdawało się, że Luis nie słyszy. Jego zamyślenie udzieliło się chyba i innym, bo przez dłuższy czas panowała zupełna cisza.

Tak, niewesołe to sprawy — przerwał ją Krzyżanowski. — Nauczyciele z Polski boją się przyjeżdżać, bo już się zwiedzieli, że mogą tu nawet utracić życie. A ci nieliczni, którzy już są, starają się jak najprędzej złożyć egzamin z portugalskiego i przenieść się do szkoły rządowej. Tam nikt nie ma prawa się wtrącać. Powstała więc sytuacja tragiczna: w kraju, w którym możemy nareszcie nauczać swobodnie, grzebiemy szkoły własnymi rękami, ledwie tylko powstaną.

Westchnął ciężko, a Luis natychmiast popatrzył na niego bystro.

Czegoś jeszcze nie rozumiem — odezwał się cicho. — Wobec tego pieruna zachowywałem się bardzo potulnie, aby nie sprawić przykrości sąsiadom, ale w końcu mógł się na mnie wściec; prze­cież wygarnąłem mu koło ucha. Napuścił więc głupich, spalili. To naturalne. Z tego jednak, co słyszę, wynika, że i wobec was postę­pują podobnie. Dlaczego?... Czyżby rzeczywiście zależało im tylko na władzy?

Władza to gotowe milrejsy — Krzyżanowski uśmiechnął się smętnie.

Milrejsy?... Znów nie rozumiem. Mają ich przecież dużo. Chłopi płacą nawet za spowiedź!

Jutro mogą nie płacić. W tym sęk. Tam, w Starym Kraju, chłopem rządziło się łatwo, bo znajdował się w takiej nędzy, że choćby wył z rozpaczy i bólu, nie zmieniało się nic. Tu może się zmienić, jeśli wymknie się spod komendy. A kiedy się wymknie? Gdy będzie porozumiewał się swobodnie z otoczeniem, gdy pozna przysługujące mu tutaj prawa, gdy między tym światem a tamtym odkryje różnice. Nauczyciel mu to ułatwia.

Aha!...

Ksiądz więc krzyczy: „Jeden pasterz i jedna owczarnia!” Tam przyzwyczaił się do rządzenia parafią jak własnym folwarkiem. Tu też jeszcze może rządzić, wielu bardzo boi się piekła. Zdarzy się czasem ofiarny, na przykład ksiądz Domański, Sybirak. To rzadki wyjątek. A reszta!... Choćby taki Przytarski!

Krzyżanowski znieruchomiał. Twarz Luisa stała się tak popie­lata, jak chyba wówczas, gdy leżał krzyżem na grobie.

Co się stało? — rzekł niespokojnie. — Źle się pan czuje?

Nie — Luis przetarł palcami czoło. — Krew mnie tylko za­lała na dźwięk tego nazwiska... Proszę, niech pan mówi dalej. Bardzo ciekawe. On też ma na sumieniu jakiegoś nauczyciela?

I to jakiego! Hieronima Durskiego, żołnierza z powstania wielkopolskiego, który nie tylko wspaniale uczy od lat kilkudzie­sięciu, ale i krew przelewał za Polskę!

Pan zna go osobiście?...

Znam doskonale. Gdy utworzono Nową Polonię, Durski oczy­wiście natychmiast do prezydenta Lamenhy: „W Nowej Polsce musi być polska szkoła. Tam nam nie wolno, tu wolno”. Dogadali się łatwo. Durski jest pełen zapału. Skończyły się nareszcie lata tułaczki! Jest wśród swoich, uczy tu polskie dzieci. Aż nagle...

Luis słuchał jak urzeczony. Pułkownik z Rio Negro podał mu początek; teraz roztaczano przed nim ciąg dalszy tej niezwykłej historii. Oto Orleans, serce Nowej Polonii... O oto szkoła. Ładna szkoła, stoi do dziś. Ponad pięódziesięcioro dzieci zagląda do niej codziennie. Ale jest już Przytarski. Wychrzta, przybywa z Kaszub. Za młodu handlował kaszami na jarmarkach. Potem zmienił wia­rę, ze starej i nowej wziął co najgorsze, wstąpił do seminarium. Ponieważ przez dłuższy czas biskup nie daje mu probostwa, ziry­tował się i przeniósł się do Brazylii. Bardzo sprytny, wymierzył dobrze. W Nowej Polonii nie ma dotychczas księdza. Z nauczy­cielem oczywiście natychmiast spięcie. Durski próbuje się prze­ciwstawić. Atak ostrzejszy. Burzy się, jeszcze nie ustępuje. Wy­mysły ,z ambony, zawisa nad nim widmo straszliwej klątwy. Roz­gląda się bacznie: może się bronić, większość osadników stanie na pewno za nim. A reszta?... Niespodziewanie popada w trwogę. Jest pewien, że ta reszta na rozkaz z góry pochwyci widły, strzelby i rewolwery, pójdzie na tamtych. Jest także pewien, że choćby krew miała się polać, ten rozkaz padnie. Nie chce do tego dopuś­cić, przecież to Nova Polonia! Nie chce też porzucić tej wyśnio­nej przez siebie placówki. Idzie do Przytarskiego, stara się jakoś dogadać. Jest odtąd potulny. Gdy każą mu się wynosić z kościoła wychodzi; gdy każą mu leżeć krzyżem, leży; gdy każą mu sypać na głowę popiół, sypie. Zaciska jedynie zęby, gdy po wymysłach z ambony co głupsi spluwają na jego widok. A proboszcz coraz mocniej chwyta go w garść, coraz więcej stawia warunków...

Krzyżanowski oparł głowę na rękach. Wzburzyła go ta opowieść, drżał cały. Przez pewien czas milczał, starając się doprowadzić do równowagi stargane nerwy.

Straszne, co ten człowiek wycierpiał! — odezwał się znowu. — Gdy opowiada, włosy stają na głowie... Przez pięć lat wytrzy­mał jednak, lecz wreszcie stracił cierpliwość. Pojechał do biskupa ze skargą. To był już koniec. Według pruskich praw, a Przytarski jest pruskim poddanym, za bunt każe się śmiercią. W nocy dzie­siątki uzbrojonych postaci osaczyło znienacka dom Durskiego, na szczęście, ktoś ostrzegł na czas i tylko temu zawdzięcza życie.

Odetchnął głęboko, podniósł szklankę do ust.

Niełatwo o tym mówić — uśmiechnął się nikle. — Mnie boli może bardziej, jestem przecież także nauczycielem. A przy tym nie przybyłem tu dla zarobku...

A co z Durskim? — podpowiedział mu Luis miękko.

No cóż, poszedł znowu uczyć Brazylijczyków. Szkoła w No­wej Polonii była nieczynna przez wiele lat. Ludzie sarkali coraz głośniej i w końcu ich także ogarnął bunt. Przytarskiego poznali już dobrze. Nie pytając go o nic, wysłali delegację i Durski po­wrócił. Na krótko. W osiem miesięcy później doszło do strasznej wojny...

O tym słyszałem.

Teraz Luis oparł głowę na rękach. Przypomniał sobie rozmowy z Jeleniem i Moćką, ich niedomówienia, odmierzane ostrożnie fak­ty, a gdy dodał do tego to, co przed chwilą usłyszał, obraz całości zarysował się przed nim wyraźnie.

Tak, słyszałem — potwierdził. — Czy Durski wyjechał z Orleansu zanim Przytarski został wyklęty?

Tak. Strzelano zbyt często w jego okna i urządzano zasadzki Nie miał innego wyjścia.

Oczywiście. Miał chyba już wtedy niemało lat?

Dawno przekroczył siedemdziesiątkę.

W tym wieku trudno się bronić, zwłaszcza nauczycielowi... Czy ci wasi księża to także „słońca?”

Zarówno Krzyżanowski, jak i gospodarz spojrzeli na niego zdzi­wieni, lecz zaraz parsknęli śmiechem.

Widzę, że zna pan świetnie nasze wewnętrzne sprawy — Węgrzynowicz pokręcił głową. — Nie. Te „słońca” nie są tak groźne. Żrą się między sobą, gardłują, lecz poza Kurytybę wysuwają się rzadko. Chłopa nic nie obchodzą. Natomiast księża osiadają mię­dzy ludźmi, są pośrednikami między niebem a ziemią, mają zapew­nione z góry ich zaufanie. Mogliby więc odegrać przepiękną rolę w szerzeniu oświaty i zgody. A zamiast tego dzielą natychmiast osadę na dwa wrogie obozy, aby tylko ubezpieczyć jak najlepiej swoje folwarki. Bo każda plebania rzeczywiście jak folwark. Ta­kiego Przytarskiego oceniają co najmniej na kilkaset tysięcy mil—rejsów. I to właśnie jest najstraszniejsze!

Zapadła cisza. Każdy z nich przetrawiał na swój sposób tę nie­zwyczajną rozmowę, a Luis chyba przeżywał ją mocniej i sięgnął do wspomnień, posiniał bowiem jak na początku. Tym razem jed­nak uspokajał się szybko. Z oczu odeszło zamyślenie, pojawił się natomiast chłodny, stanowczy blask. Niespodziewanie wyciągnął rewolwer.

Czas na mnie — rzekł sprawdzając skrupulatnie naboje. — Są wszystkie, w porządku... Kilkadziesiąt znajdzie się chyba w wendzie, abym mógł zabrać na zapas?

Oczywiście. Ale co pana tak nagle pognało? Przecież jeszcze ciemno. Trzeba by zresztą zjeść...

Węgrzynowicz bacznie nadstawił uszu. Za oknami dał się słyszeć delikatny szmer, jak gdyby ktoś tam przemykał cichaczem.

Trzeba być czujnym — szepnął. — Ech, przywidziało mi się — odetchnął z ulgą. — Widocznie szczur przemknął.

Nie szczur — Luis wstał — Człowiek. Stał tam dość długo, lecz teraz odszedł. Aha, jeszcze jedno! — przypomniał sobie. — Przytarski mieszka w Nowej Polonii od lat... Po drodze dla każ­dego, kto wyrusza z Kurytyby w głąb kraju, a więc także dla księ­ży dążących na swe plebanie. Chyba każdy z nich czuje się w obo­wiązku do złożenia mu wtedy wizyty?

Na pewno. Przytarski dziś jeszcze uchodzi w oczach niektó­rych za wzór godny naśladowania i za wszechmogącego człowieka.

Tak właśnie myślałem...

Luis przyciągnął pas i wziął do ręki kapelusz.

Serdecznie dziękuję za wszystko — rzekł. — Zwłaszcza za tę pogawędkę. Tak mi rozjaśniliście w głowie, że teraz trafię do celu choćby po ciemku.

Obserwowali go dość niespokojnie i próbowali zatrzymać przy­najmniej do świtu. Nic nie pomogło. Luis był małomówny i prze­szedłszy do wendy załadował do juków amunicję, bochen chleba i kawał pieczeni. Gdy się z tym uporał, wyciągnął rękę na poże­gnanie.

Moja żona będzie miała do pana żal za tę niespodziewaną ucieczkę — Węgrzynowicz zmarkotniał. — Bardzo pana polubi­liśmy. Może się pan jeszcze rozmyśli? Po ciemku łatwo o wypadek. A i niedobre myśli przychodzą chętnie...

Boi się pan, że wystrzelam tych podpalaczy? — Luis roze­śmiał się. — Proszę się nie obawiać. Jest pan tu obranym zgodnie przez Polaków, Brazylijczyków i Niemców delegado, a przyjacio­łom nie przysparzam nigdy kłopotów. Moja droga prowadzi daleko.

Czyżby do Frontesa?... Czy warto?

Nie warto. Frontes albo zginie, albo powróci. A jeśli wróci, znajdę go na progu jego domostwa. Tymczasem jadę na północ.

Zabrał swoje bagaże i ruszył, lecz jeszcze przystanął w drzwiach.

Czekam na panów nad Srebrnym Potokiem — nabrał nie­spodziewanie wielkiej godności. — Tam was przyjmiemy! Za­praszam serdecznie. No, idźże wreszcie, hultaju! — pognał sam siebie z humorem. — Droga przecież daleka, a i czas drogi. Mogą być niespodzianki. A nuż łotr — zgrzytnął naraz zębami — spró­buje ci umknąć!

VI

Noc była chmurna, przenikał chłód. Koń cieszył się chyba z te­go, pędził bowiem raźnie i równo ze świtem stanął nad brzegiem Rio Negro. Miasteczko tonęło jeszcze w porannej mgle. Luis za­klaskał, krzyknął i musiał przyznać po raz wtóry, że tutaj rzeczywiście trzymane jest wszystko żelazną ręką. Prom, mimo wczesnej pory, ruszył po niego natychmiast. Obsługa też była nie­zwykła. Składała się wyłącznie z żołnierzy, a płynący z nią pod­oficer, chociaż widział go poprzednio i poznał, bardzo starannie i długo oglądał jego przepustkę.

Czy naprawdę obawia się pan, że w ciągu tak krótkiego czasu mogłem się przedzierzgnąć w kogo innego? — Luis rozbawił się.

Różnie się zdarza — podoficer uśmiechnął się również. — Człowiek ogląda tu setki ludzi i może pomylić twarze. A są tacy, którzy tam, za Luceną, umieją zabrać cudzy dokument, podszyć się pod. niego i potem na promie próbują szczęścia. Muszę więc mieć czas na poszperanie w pamięci.

Nie byłoby im wygodniej gdzieś dalej przeprawić się wpław? — Tam strzelają nasze patrole.

Rozgadali się na ten temat, a że pułkownika nie było w mieście, Luis napił się szimaronu na posterunku, podkarmił konia i w go­dzinę później ruszył w dalszą wędrówkę. Gdy natrafiał na kogoś, miał zawsze na poczekaniu dobre słowo i uśmiech. Gdy tylko zo­stawał sam, na twarz natychmiast wracała ta przesycona smut­kiem zaduma, jaka pojawiła się na widok płonącej szkoły. Nie­kiedy ukazywały się na niej wyraźne oznaki gniewu. Nie trwały długo. Marszczyło się zaraz czoło, odprężały się szczęki, twardnia­ły rysy. Z oczu biła coraz większa rozwaga. Nie ulegało wątpliwoś­ci: przetrawiał coś w sobie, z przeszłości wybierał co najważniej­sze, zaprowadzał w tym wszystkim porządek. Chyba także układał plany. Jak blaskiem stali rozbłysło często spojrzenie i potoczyło się naprzód z taką szybkością, jak gdyby już chwytał przyszłość.

Przemknął przez nadrionegrzańskie lasy, piniory stawały się coraz rzadsze. Z boku, na wzgórzu pokrytym zwiędniętą trawą, ukazał się skromny pasterski szałas. Skręcił do niego bez chwili namysłu, zajechał przed próg i zsunął się z siodła.

Masz, nicponiu, za swoje! — na widok wychodzącego mu na­przeciw gospodarza zniknęła w jednej chwili cała jego dotychcza­sowa zaduma.

Masz, nicponiu, za swoje! — odpowiedziano mu tak samo siarczyście. — Popamiętasz, hultaju!

Chociaż nie znali się dotychczas, wyklepali się po plecach jak para serdecznych przyjaciół, nagadali sobie komplementów, wy­pytali o zdrowie, przepili wreszcie kubkiem kasziasu.

Z południa nadjeżdżasz, compadre... — zastanowił się naraz gospodarz. — Jakie przywozisz wieści?

Luis zasępił się jak gradowa chmura przesłaniająca pogodne nie­bo w letnie południe.

Bardzo niedobre — westchnął z przejęciem. — Trzeba znów chwytać za broń!

O!... Rewolucja powraca?

Gorzej: męczą profesora Durskiego! Trzeba biec natychmiast na pomoc, bo lada chwila mogą dobić go ostatecznie.

Przerażające! Profesora Durskiego chcą zamordować? Ma­donna Santissima! A kto to taki?

Ten wielki człowiek, którego słowa powtarzamy stale przy powitaniu. Polak, który od ponad czterdziestu lat uczy Brazylijczyków czytać i pisać!

Vaqueiro aż się chwycił za głowę z wielkiego wzburzenia.

Straszne nowiny! — zaniósł się krzykiem. — Naszego profe­sora chcą zniszczyć?... Wystrzelamy, wytniemy do nogi! Kto śmiał podnieść na niego rękę?

Jest taki w Orleansie. Diabeł wcielony. Ubrał się w suknie duchowne, biskup kazał je zrzucić. Skorzystał z rewolucji i przyw­dział je znowu. A dziś...

Vaqueiro zerwał się z miejsca, pochwycił fakon, w drugiej ręce już trzymał siodło.

Poczekaj — Luis zdążył powstrzymać go w progu. — Nas dwóch na niego za mało. Powiedziałem ci, że to diabeł. Może prze­ciwstawić nam siłę. Może też wezwać na pomoc wojsko. Taki wszystko potrafi.

Gospodarz zastanowił się, położył z powrotem siodło na ziemi i usiadł na nim.

Masz rację, compadre — przemówił tym razem bardzo spo­kojnie. — W takim przypadku trzeba się liczyć ze wszystkim i potrzebna jest wielka rozwaga. Przemyślmy zatem dokładnie sprawę. On może wystawić dużą siłę, wobec tego my nie powinni­śmy mieć mniejszej... Jak sądzisz: wystarczy, jeśli ściągniemy lu­dzi z kampu po Sao Luiz?

Ile to zajmie czasu?

Jeden dzień.

A gdyby sięgnąć dalej?

Pod Ponta Grossę, na Wielki Kamp?... Dobrze by było tam dotrzeć, gdyż stamtąd znacznie mniej wybrano do wojska. Dwa dni. Powiedzmy dla pewności trzy, bo wtedy uda się ściągnąć spo­ro kaboklów z puszczy. Większa siła nigdy nam nie zaszkodzi. Ale czy można czekać tak długo?...

Luis przez pewien czas coś starannie obliczał w myśli.

Można — doszedł do wniosku. — Jeśli diabeł nie zląkł się jeszcze nowego rządu i siedzi nadal w Orleansie, trzy dni zwłoki nie powinny grać roli. Jeśli jednak już się spłoszył, te trzy dni też nie mają znaczenia. Przeszukamy wtedy całą Parane i choćby skrył się pod ziemią, znajdziemy!

Znajdziemy! — zgrzytnął zębami gospodarz. Luis objął go bardzo ciepłym spojrzeniem.

Z takimi jak ty gotów byłbym pójść nawet na Rio de Janeiro — przemówił serdecznie. — I kto wie, czy kiedyś się nie ruszymy... Wracając do sprawy: zastanawiałeś się, w jaki sposób zwołamy ludzi?

To najłatwiejsze. Zaraz nadam naszą stepową depeszę. Co chciałbyś przekazać w niej ludziom?

Że natychmiast trzeba ukarać zbrodniarza, który pastwi się nad profesorem Durskim od lat...

To wszystko wiem. Wiem także, że kto zna nasze powitanie, jest jego uczniem, toteż w obronie swego nauczyciela powinien chwycić za broń. Taki nasz obowiązek! Co jeszcze?

Luis zamyślił się i przez pewien czas trwał w takiej nierucho­mości, jakby ulano go z brązu.

Że ja, Ludwik Bartoch znad Srebrnego Potoku — przemówił naraz mocno i uroczyście — wzywam na pomoc wszystkich swoich przyjaciół. Tych z puszczy i tych ze stepu!

Doskonale! — vaqueiro wpadł w zachwyt. — Nazwisko przy­wódcy ma w takich przypadkach wielkie znaczenie. A więc wszystko ustalone. Zbiórka za trzy dni, wiadomo. Gdzie?

Może w jarach pod Campo Largo?... Stamtąd łatwo wypaść znienacka.

Świetny pomysł. Nie gniewaj się, że cię teraz opuszczę, ale trzeba rozesłać wici. A ty rozgość się tutaj jak w swoim domu.

Zabrał siodło, zarzucił na konia i wkrótce mknął jak wicher po bardzo pagórkowatym w tej okolicy, zrudziałym stepie. Luis ob­serwował go, dopóki nie zniknął mu z oczu, a potem rozłożył kilka skór w progu domostwa, położył się na nich i zdrzemnął. W pusz­czy sam by wykonał taką robotę, tu musiał zaufać innym. Kamp miał własne sposoby i własne znaki, miał także swe tajemnice. Nie należało się do nich wtrącać. Wiedział zresztą, że wszystko ułoży się dobrze. Przecież ci ludzie byli również Brazylijczykami, tak sa­mo, jak ci z puszczy, cenili słowo, okazywali taką samą wierność w przyjaźni, w trudnych sytuacjach kierowali się takim samym odruchem. A że ostatnie przejścia i forsowna podróż wyczerpały go mocno, doszedł do wniosku, że należy odpocząć porządnie, i w smacznym śnie gromadził siły na jutro.

Poszarzało. Ciężkie chmury, wędrujące w nocy poza Rio Negro, przesunęły się na tę stronę rzeki, zakryły zupełnie niebo i kłębiąc się coraz niżej wyładowały się wreszcie w huku piorunów i wiel­kiej ulewie. Luis wciąż spał. Kiedy jednak w końcu wyjrzało słoń­ce, czujnie otworzył oczy. Zmarszczył brwi, coś mu się nie spodo­bało w panującej dokoła ciszy. Posłuchał chwilę i przyłożył ucho do ziemi. Rozpromienił się zaraz. Jego wyczulony słuch pochwycił jakąś przedziwną melodię, jak gdyby zewsząd uderzano zawzięcie w werble. Rwała się ona gdzieniegdzie, w innym miejscu zaskaki­wała siłą, tu cichła nagle, tam znowu pędziła naprzód. Rytm za to był zawsze niezmienny: szybki i zamaszysty i sięgający tak da­leko, że chyba objął już cały kamp.

Luis oderwał głowę od ziemi. W tym gorączkowym stukocie odnalazł jeden dźwięk, który z chwili na chwilę nabierał mocy i pędził najwyraźniej w stronę szałasu. Spojrzał przed siebie: zza pobliskiego wzgórza wyłonił się właśnie dobrze mu znany vaqueiro.

Wspaniale idzie! — wykrzyknął osadzając tuż przed nim spie­nionego rumaka. — Nasze manżolo puszczone w ruch, posłańcy gnają na wszystkie strony aż ziemia dudni. Temu diabłu zrobi się goręcej niż w piekle!

Zdjął siodło, puścił konia wolno i wszedł do szałasu.

Wzburzenie straszne — przemawiał z rosnącą werwą. — Te­go jeszcze nie było: mordują nam profesora!... Gdy zgromadziłem najbliższych, gdy opowiedziałem co należało — jakby piorun w nich trzasł! Teraz już są daleko. Gdybyśmy mieli z tydzień cza­su, można by postawić na nogi całą Paranę! Zamyślił się, popatrzył na Luisa spod oka.

A może by postawić?... — dodał niepewnie. — A nuż przyj­dzie skoczyć gdzieś dalej?... Tym bardziej, że oręża nam dzisiaj nie brak.

O! — Luis zainteresował się żywo. — Macie coś więcej poza pistoletami?

Twarz gospodarza rozpłynęła się w pełnym radosnego podnie­cenia uśmiechu.

Pistolety zostawiamy na święta — rzekł pobłażliwie. — Dziś mamy karabiny, rewolwery, bagnety, szable, a i amunicji tyle, że starczy dla kilku pokoleń. Gdy tamci tłukli się pod Łapą, my zbieraliśmy co zgubili po drodze. Rozumiesz: każdy kawałek żela­za to dla nas skarb... Schowało się więc w ziemi na jakąś ładną okazję. Jutro oczywiście sięgniemy do schowków.

Przezorni z was ludzie — Luis z wielkim zachwytem pokrę­cił głową. — A może macie także jakąś armatę?

Jest i armata! Jedna nawet stąd niedaleko, możemy zaraz odkopać. A podejrzewam, że na północ od Łapy ukryto ich wię­cej. Sądzisz, że mogą się przydać?

Luis popadł w zadumę. Pytanie wymagało rozwagi. Uśmiechał mu się pochód na czele armii zbrojnej w armaty, taka bowiem broń dodałaby wyprawie niemało blasku. Im dłużej jednak zastana­wiał się, tym więcej na jego czole ukazywało się zmarszczek.

Pójdziemy tymczasem bez armat — zadecydował. — Przy­znam się szczerze, compadre, że poza tym diabłem nie chcę chwi­lowo nikogo przestraszyć. Nie wiem przy tym, kogo zrobili obecnie gubernatorem Parany. Jeśli hultaj, może byłoby nawet warto posłać mu pocisk na pałac w Kurytybie, aby przywołać go do po­rządku. Ale jeśli to człowiek przyzwoity?.,. Trzeba się najpierw przekonać.

Słusznie — vaqueiro przytaknął zgodnie. — Zostawmy za­tem armaty na lepsze czasy i chwilowo nie myślmy już więcej. Trzeba coś zjeść. Zrobiło się późno.

Nazajutrz z samego rana zaszyli się w bory. Poruszyli okolicz­nych kabokli, dotarli aż do Rio Negro, a gdy znaleźli się znowu w domu, otaczała ich spora gromadka i ktoś tam jeszcze ciągłe dopływał z boków. Kto świeżo przybył, ten pytał; każdy chciał dowiedzieć się więcej. Luis odpowiadał ochoczo. Barwnie i z ża­rem przetaczała się raz po raz przed oczyma wdzięcznych słucha­czy tragiczna historia polskiego nauczyciela—powstańca, który pe­łen najlepszych nadziei poszukał schronienia w dalekiej Brazylii a zamiast wytchnienia pobyt tutaj musiał przypłacić straszliwą mąką. Drgały nerwowo twarze, płonęły oczy, gorzały głowy. Gdy równo ze świtem ruszyli w drogę, szarpiące dusze uczucia znałazły wreszcie ujście w powszechnym krzyku. Szeroko rozniósł go wiatr, świstem i echem roznamiętnił oblicza. Z niewielkiej jeszcze kolumny niespodziewanie powiała groza. A hasła bojowe wciąż biły w niebo i wraz z gęstniejącym z minuty na minutę tęten­tem koni coraz dobitniej domagały się pomsty.

Pędzili prosto jak strzelił, Łapa została z boku. Od szałasów pasterskich, od zagród, od stad bydła pasącego się swobodnie na stepie, od kęp piniorowych bez przerwy odrywali się jeźdźcy i al­bo łączyli się z nimi, albo rwali z kopyta w tym samym, co oni, kierunku.

Masz, nicponiu, za swoje! — gromkie zawołanie rozległo się naraz z tyłu. — Słyszeliście? — głos tam spotężniał. — Profesora Durskiego mordują! Wy także na pomoc?

Doganiało ich kilku jeźdźców. Wchłonęli ich, porwali z sobą, wzmocnili tempo.

Popamiętasz, hultaju! — ktoś wypadł z błotnistych haszczy. — Przed nami wróg. Śmierć zbrodniarzowi!

Wchłonęli i tego, pomknęli dalej. Wzmagał się pęd. Jak spod Ziemi wyrosła nagle duża gromada.

Ludwik Bartoch wzywa do boju wszystkich! — huknęło jak­by uderzył grom. — Niech żyje!... Za nim pod Campo Largo!

Luis pochylił się nad grzywą, oczy rozbłysły promiennym blas­kiem. Spełniają się jego nadzieje: przebudziła się sprawiedliwość, zniknie na zawsze zło. Wczoraj nikt go tu prawie nie znał. Dzisiaj na jego wezwanie aż ziemia dudni, ruszył się groźnie kamp. Pędzą jeźdźcy z zachodu, pędzą ze wschodu, pędzą od Rio dos Patos, Re—stingi, Palmeiry, od Araukarii, od Guajaviry; z puszczy już zaczy­nają wypadać kabokle. Ciemnieje bez przerwy horyzont. Ludzie sypią się zewsząd i walą naprzód z takim impetem, jakby w pierw­szym zderzeniu chcieli roztrzaskać wroga...

Złoczyńcy śmierć!... Niech żyje Durski! W poświstach wiatru, w szczęku oręża, w dudnieniu kopyt, w powszechnym krzyku, w jaskrawym słonecznym blasku toczy się nieubłaganie gwałtowna burza. Dobitnie i dźwięcznie tętni do­koła step.

VII

Kurytyba znowu zadrżała z trwogi. Od wschodu nadbiegły prze­rażające wieści: jakaś potężna armia przybliża się błyskawicznie i lada godzina wpadnie w ulice. Jedni sądzili, że w walnej rozpra­wie gdzieś na południu rewolucja odniosła niespodziewanie zwy­cięstwo i nagłym wypadem na tyły ostatecznie przechyla szale. Inni — że wyszła wreszcie z puszczy kawaleria powstańcza, która rzekomo miała schronić się w Argentynie, i uderzywszy znienacka odzyskuje utracone pozycje. Co do jednego tylko zgadzali się wszyscy: przed tą nawałą nie ma obrony. Wojska rządowe odeszły na południe, Parana była zupełnie wyzbyta załóg. Gdyby więc nawet nie runęła na nią olbrzymia armia, a tylko niewielki od­dział, stolica nie wytrzyma pierwszego ataku i jeśli stawi opór, poleci z dymem.

Wieści stawały się coraz groźniejsze. Nieprzyjaciel pędzi wciąż naprzód, burzy się ludność, w Orleansie podobno już wybuchły rozruchy. Rząd się przeraził: przy takim tempie na ucieczkę mogło zabraknąć czasu. Co płochliwsi, zniknęli natychmiast, załadowy­wano pośpiesznie pociąg. Jedynie gubernator dziwnie marudził. Raz jeszcze przejrzał depesze i wysłuchał najświeższych meldun­ków, a potem zamiast dosiąść konia czy wsiąść do wagonu, udał się do szpitala. Tu tylko byli żołnierze. Przysiadł przy jednym z ran­nych i poinformował go krótko: trzeba wyskoczyć tamtym na­przeciw, w małej eskorcie. Pogadać z nimi, wywiedzieć się dokład—nie, o co im idzie. Tak po naszemu, po brazylijsku. Zysk zawsze będzie: co najmniej o kilka godzin opóźni się, ten morderczy po­chód.

Zrozumiałe to były słowa. Pułkownik Pedro Coimbra skinął je­dynie głową, dobrał sobie kilku podobnych do siebie cherlaków i w kilka minut później wyruszył w drogę. Początkowo nic nie zapowiadało kłopotów, ludność wszędzie pracowała spokojnie. Ledwie jednak wjechał do Orleansu, wyczuł wielkie wzburzenie. Ponieważ dobrze znał język polski, posłuchał tu i ówdzie, popytał. Tak, o zbliżaniu się tej wielkiej armii wiedziano... Powinna być tu lada chwila. A co to za wojska? Tego nie umiano lub nie chciano wyjaśnić. To pogłębiło jego niepokój. Na wszelki wypadek wstąpił do kilku przyjaciół z dawnych lat, zebrał więcej szczegółów i znów ruszył w drogę. W Thomas Coelho wyczuł także wielkie napięcie, lecz nie tylko się nie zatrzymał, ale popędził jeszcze swego wierz­chowca. Zniknęły domy, pola uprawne, coraz większe połacie zaj­mował bór. Wjeżdżali już na podgórze. Jak jasne plamy ukazy­wały się od czasu do czasu po bokach kawałki stepu, pasące się na nich bydło, pastuszkowie wymachujący przyjaźnie ręką na wi­dok jeźdźców. Odpowiadali im tak samo przyjaźnie i mknęli da­lej. Bór gęstniał. Tam niżej człowiek wycinał potrzebne drzewa, oczyszczał z podszycia. Na tę wysokość zaglądał rzadko, toteż krzewiło się ono bujnie. Gdyby...

Pułkownik przystanął. Hen w górze, w tym miejscu, gdzie wstę­ga drogi łączyła się z niebem na horyzoncie, uniosły się kłęby ku­rzawy i potoczyły się w dół z taką szybkością, jak gdyby za chwilę miały tu pokryć wszystko. Patrzył w coraz większym napięciu. Obłoki pyłu ściemniały w cieniu, zamieniały się stopniowo w ru­chome kształty, zagrały skrami i naraz jak z worka, zaczęły się wysypywać końskie i ludzie sylwetki. Zachmurzył się na ten wi­dok. Miał ciągle w duchu nadzieję, że wieści były przesadne, te­raz nie mógł już wątpić: olbrzymia to była armia... A przy tym niezwykle groźna. Niepokoiła świetnym uzbrojeniem, porażała wzburzeniem i zaciekłością. Niejeden dowódca, mający nawet pod ręką liczne oddziały, zastanowiłby się dobrze, czy należy jej sta­wić opór...

Pułkownik drgnął nagle, jakby nie wierzył oczom. Kurz opadł na chwilę, wyraźniej rozbłysły twarze. Na jednej z nich, na tej na czele, skupił teraz całą swoją uwagę i im dłużej się wpatry­wał, tym więcej czuło się w nim radości. Przestał się obawiać, śmiało wysunął się naprzód. A chociaż pędzący prosto na niego mąż potężnej budowy mógł samym swoim wyglądem napełnić każdego grozą, rozłożył szeroko ręce i zagrodził mu drogę.

Luis osadził ciężko swego rumaka, a za nim zaryła się w kurzu cała kolumna.

Madonna Santissima! — aż się przeżegnał z wielkiego prze­jęcia. — Pedro, nie Pedro?... Pedro! — rozhuczał się jak w czasie wielkiego święta. — Witaj wspaniały przedstawicielu wspaniałego rodu Coimbrów!

Padli sobie w objęcia. Ongiś budowali wspólnie dom Jędry, latami uganiali się razem po puszczy. Potem pułkownik przeniósł się z całą rodziną do Rio de Janeiro i ostatnio nad Srebrny Potok zaglądał rzadko. Nie widzieli się dawno. Niezmiernie więc rados­ne było to nieoczekiwane spotkanie, toteż czułościom i przyjaciel­skim okrzykom nie było końca.

Rozpromieniona twarz Luisa niespodziewanie pokryła się tro­ską.

Dużo będziemy mieli sobie do opowiedzenia — westchnął. — Stało się wielkie nieszczęście.. Nie, nie mówmy o tym! — rozkazał sam sobie ostro. — Mógłbym zacząć wyć z bólu, a teraz potrzebny spokój. Jedziesz pewnie do Jędry?

Pułkownik sporo musiał odczytać z tych niedomówień, gdyż i jego ogarnęło wzburzenie, lecz tylko zacisnął usta. I on doszedł do wniosku, że chwila jest nieodpowiednia na tak trudne zwie­rzenia.

Tymczasem nie — odrzekł. — Jak widzisz, rękę jeszcze mam na temblaku i niezbyt pewnie prowadzę konia. Za kilka dni chy­ba się jednak wybiorę. A tymczasem wyjechałem tylko, aby się spotkać z tobą.

Luis w jednej chwili odzyskał werwę.

Głośno o nas, co? — rzekł z dumą. — Więc nawet do Kury—tyby dotarła już o nas wiadomość?

Oczywiście. Co się właściwie stało? Chcecie zmienić rząd? Czy nie za wcześnie? Gubernator dopiero co objął urzędowanie, a chłop z niego porządny. Nasz człowiek. Z puszczy!

Luis parsknął śmiechem.

A na co nam ten kłopot? — poklepał go rubasznie po plecach. — Chyba, że przyszłaby nam ochota, aby na tym miejscu osadzić ciebie. Ale ten nowy gubernator, mówisz, porządny?... — zastano­wił się nagle. — Doskonale! Wpadniemy w takim razie do miasta, aby przy okazji powiwatować na jego cześć. Powiedzmy: jutro, bo chwilowo mamy ważniejszą sprawę. Posłuchaj: tu, w Orleansie...

Zwięźle opowiedział o tym, co ich tutaj przywiodło, ale jak zwykle zrobił to z wielkim talentem i tak przerażająco odmalował cierpienia Durskiego, że stojący za nim ludzie zaczęli zgrzytać zę­bami. A i na pułkowniku ta historia sprawiła wstrząsające wra­żenie.

Pasy drzeć z takiego! — wybuchnął w pasji. — Zbeszcześcił naszą wolną brazylijską ziemię, nadużywając naszej gościny okrył ją piętnem hańby. Dawno powinniśmy go byli wymieść! Co chce­cie z nim zrobić?

Uradziliśmy pod Carnpo Largo. Za każdy rok męki profesora utnie się najpierw po jednym palcu. Wypadnie sześć, więc dalsze cztery rzuci się psom na pożarcie. Potem za każdy rok, w którym z jego winy profesor nie mógł uczyć polskich dzieci, wytnie się po kawale skóry, a ranę przypali ogniem. Potem...

Wyliczył sumiennie wszystko i w tym rachunku nie zabrakło nawet oddzielnej kary za wytwarzanie wśród osadników wzajem­nej wrogości, za nieboszczyków wyrzucanych z grobu, za demo­ralizowanie księży udających się na inne plebanie, za lichwę, za przemienienie polskiej szkoły w Orleansie na karczmę dla swej gospodyni, za rzucenie wreszcie cienia na dobrą sławę polskiego narodu.

A teraz najważniejsze — kończył dobitnie. — Gdy się z tam­tym uporamy, utnie się głowę, a ciało powiesi. Domyślasz się za co? Za pohańbienie tej naszej pięknej parańskiej ziemi! Tak, tak — to także przewidzieliśmy. Najcięższa kara za najcięższą zbrod­nię!

Tak przemyśleliście, że najmądrzejszy więcej już nic nie wy­myśli — zachwycił się szczerze pułkownik. — Nie wyrówna to wprawdzie łez ludzkich i bólu, który zadał innym ten nikczemnik, sam bowiem będzie cierpiał tylko przez kilka godzin. Na szczęście mamy w zapasie świętego Piotra. Już on pomyśli za nas, aby go oddać po śmierci w najlepsze diabelskie ręce i zaokrągli rachunek. Przyłączam się do was całym sercem i może coś jeszcze dołożę. A tymczasem wyślę depeszę do Kurytyby. Niech gubernator prze­stanie się martwić.

Wyrwał kartkę z notesu. „Armia rzeczywiście wielka — pisał szybko — lecz wszystko w porządku. Sprawa prywatna. Zostaję, bo przywódcą jest mój serdeczny przyjaciel, a przy okazji zaj­rzymy obaj do Orleansu. Grasuje tam wielki przestępca.”

Uzupełnił depeszę swoim nazwiskiem, wręczył jednemu z żoł­nierzy i kazał zawieść do Bariguyu, gdzie się znajdował telegraf.

A teraz czas na nas — zwrócił się znów do Luisa i otaczają­cych go ludzi. — Zanim zabierzemy się do roboty, proponuję omó­wić raz jeszcze atak. Przejeżdżałem niedawno przez Orleans...

Czyżby Przytarski uciekł? — Luis popatrzył na niego bystro.

Nie. Biskup na niego nie krzyczy, gubernator jest nowy. Chociaż więc strach go pewnie oblatuje, trzyma się hardo i udaje, że nigdy nie zgrzeszył. Myśli, że wszystko przyschnie. Ale już osadnicy zaczynają mu skakać do oczu i o tym właśnie chciałem z wami pomówić. Niedaleko stąd widziałem ładną polanę. Tam po­gawędzimy spokojnie, a przy okazji coś zjemy. Nie wiadomo prze­cież, jak długo to potrwa.

Rozsądna to była rada. Luis stanął znowu na czele, kolumna ru­szyła naprzód. W kwadrans później zasiedli wszyscy w olbrzymim kole i przez pewien czas gwarzyli beztrosko, sięgając często do sakiew, a niekiedy częstując się gościnnie naparstkiem kasziasu.

A teraz mów — Luis doszedł do wniosku, że można poruszyć ważniejsze sprawy. — Z tego, co powiedziałeś na drodze, wyczu­wam, że trzymasz coś poważnego w zanadrzu. A co?

Niepokoję się trochę. Aby rząd nie miał do nas przypadkiem pretensji.

Niech tylko spróbuje! — Luis nasrożył się gniewnie. — O co ma mieć zresztą pretensje? Łotr nabroił? Nabroił! Należy mu się kara? Należy! A jeśli należy, trzeba pomścić uczciwie tak wiel­kiego człowieka, jakim jest Durski!

Rozległ się wokół pochwalny gwar. Pułkownik wsłuchiwał się w niego uważnie.

Trzeba — przytaknął. — Toteż nawet nie przeszło mi przez myśl, aby pomniejszać pomstę. Chciałbym jednak tak wszystko urządzić, aby nikt nie śmiał postawić nam nigdy jakiegoś za­rzutu.

Bardzo rozważnie padały słowa, wsłuchiwano się w nie w co­raz większym napięciu. A on dostrzegł to natychmiast, skupił się bardziej i zaczął przemawiać głośniej.

Widzicie, compadres, sytuacja tak dzisiaj wygląda: nie je­steśmy już sami w Brazylii. Dawniej wystarczało do utrzymania porządku tylko jedno, jedyne prawo: „Nie chcesz dostać kulą w łeb, bądź uprzejmy i szanuj innych”. I był wtedy porządek, bo każdy z nas strzelał świetnie. Ale obecnie, jak powiedziałem, nie jesteśmy już sami, a ci przybysze z Europy o tym naszym prawie, o tym najuczciwiszym z praw, nie mają najmniejszego pojęcia. Kto z nich słabszy, z przyzwyczajenia łatwo ugina karku. Natomiast gdy któryś ma mocną pięść, uważa, że u nas wolno mu wszystko. Nawet mordować, compadres. Rozumiecie? Dlatego tylko, że ma mocną pięść!

Zrobił przerwę, pogłębiała się wokół cisza.

Na tak bezdenną głupotę jest tylko jedyny sposób: trzeba każdą sprawę wyłożyć im na papierze, objaśnić dokładnie każdy szczególik. Trochę to pomaga. W razie potrzeby bierzemy ich za kark i pokazujemy czarne na białym, że tego im przecież nie wol­no. Ale jeśli my żądamy od nich przestrzegania tego pisanego pra­wa, sami też je musimy szanować. Oczywiście w granicach zdrowe­go rozsądku. Z Przytarskim trzeba się więc tak urządzić, aby ucierpiał jeszcze więcej aniżeli uchwaliliście pod Campo Largo, a mimo to aby żaden z tych przybyszów zza morza nie mógł naro­bić krzyku.

Straszne czasy nadeszły — ktoś westchnął ciężko. — Tyle za­chodu z byle zbrodniarzem... I twierdzi pan, że rzeczywiście nale­ży zachować aż tak wielką ostrożność?

Pułkownik był ongiś komisarzem policji w Kurytybie — wtrącił Luis melancholijnie. — Zna się świetnie na tych przepi­sach dla Europejczyków. Posłuchajmy, bo rada będzie na pewno dobra. A i z przestępcami umiał sobie radzić, jak rzadko kto. Więc co z Przytarskim? Masz jakiś pomysł?

Mam. Gdy przejeżdżałem przez Orleans, zebrałem niemało wieści. Wzburzenie tam straszne. W niedzielę, gdy wszedł na am­bonę, wygarnęli mu do oczu: że nie ma prawa odprawiać nabo­żeństw, że biskup nie zdjął przecież z niego dotychczas klątwy, że zrobi najlepiej, jeśli natychmiast zniknie. O mało nie tknęła go apopleksja. Gdy ochłonął, zaczął ciskać piorunami i zażądał, aby wyrzucano z kościoła tych, którzy śmieli nawoływać do buntu. A wiecie, co się stało? Nikt nie usłuchał jego rozkazu!

O! — twarz Luisa rozbłysła. — To mi się zaczyna podobać... Nareszcie wszyscy przeciwko niemu!

Właśnie. A on widząc, że nic nie wskóra, przygroził im pięścią i piekłem i zapowiedział uroczyście, że zniszczy wszystkich. Przez dwa dni tylko pisał. Same skargi do sądu: na tych, którzy winni mu są jeszcze procenty, a przede wszystkim na całą osadę. Domaga się odszkodowania za wszystko, co uległo zniszczeniu, gdy go wyrzucano przed dwoma laty. Nawet za straty moralne. Wypi­sał olbrzymie sumy, dołączył skargę od gospodyni. A ludzie przewąchali na czas, w nocy zakradli się na plebanię i zniszczyli pa­piery. Usłyszeli o zbliżaniu się waszej armii i nabrali odwagi. Dziś tak otoczyli plebanię, że mysz się stamtąd nie wymknie. Twier­dzą, że ta właśnie wasza rewolucja zaprowadzi nareszcie porzą­dek. A teraz wystarczy dodać im tylko ducha.

I uderzyć razem z nimi?...

Po co? Niech sami uderzą. Wystarczy zapewnić, że mają w nas mocne oparcie. Oni na pewno lepiej wykonają taką robotę. Cierpieli przecież pod tym tyrańskim jarzmem przez lat siedem­naście.

A my?...

Pułkownik mrugnął wesoło.

My wypłyniemy na końcu —odrzekł ze sztuczną powagą. — W imieniu rządu. Aby uspokoić rozruchy. Niech ktoś spróbuje nam coś kiedyś zarzucić!

Rozległ się huczny śmiech. Gdyby zarządzono w tej chwili atak, wszyscy poszliby naprzód i z całą sumiennością dokonali obmyślo­nej poprzednio pomsty. A i teraz nie stracili jej z oczu, lecz zda­li sobie jedynie sprawę, że można osiągnąć to samo w sposób bar­dziej wygodny. Dostrzegli przy tym swoisty komizm tej sytuacji. Oto z mścicieli mieli się przekształcić w stróżów porządku poję­tego na ten pisany, europejski sposób; z wykonawców surowego, brazylijskiego prawa w obrońców już nie tylko Durskiego, ale i tych wszystkich, którzy mieli wykonać wyrok. Wzrastał więc szybko wesoły gwar, poruszyła się cała polana. Koło pułkownika powstał ogromny tłok.

Ty masz pomysły! — Luis, rozbawiony jak inni, poklepy­wał go po plecach z wielkim rozmachem. — Będziemy mieli wi­dowisko, compadres, jakie ogląda się raz na sto lat! Choćby dlatego warto było przyjechać. Twierdzisz więc, że trzeba dodać im ducha?... — zastanowił się. — Dobrze, zaraz tam jadę.

Wstał i podniósł z ziemi siodło, na którym siedział dotychczas. Twarz rozbłysła znów wesołością.

No, ja tam zamącę! — wykrzyknął. — Przypomnę tym po­morskim pierunom jak to przed laty uczyliśmy ich tutaj z Jędrą wywracania parańskiej puszczy. Bądźcie w pogotowiu, compadres!

Pomknął zaraz do Orleansu, a w kwadrans późnej, już bez po­śpiechu, ruszyli się wszyscy. Pułkownik objął teraz dowództwo. Przeprowadził spokojnie kolumnę przez Thomas Coelho, wszedł znowu w lasy, potem rozbił całość na mniejsze oddziały i naka­zawszy ciszę, rozrzucił je po kępach i zagajnikach na skraju uprawnych pól. Orleans miał jak na dłoni. Ogarnęło go rozrzew­nienie. Bezwiednie sięgnął pamięcią do tych odległych lat, gdy był świadkiem zakładania tu fundamentów pod Nową Polonię, lecz równocześnie obserwował bacznie zagrody. Dziwnie wydawały się puste, nigdzie nie widziało się mężczyzn. Przesunął wzrok na lewo, potem zatrzymał go dłużej na pięknych zabudowaniach przy­pominających mu żywo zagrodę nad Srebrnym Potokiem i nagle drgnął. Gdzieś w pobliżu kościoła rozległ się strzał. Natychmiast przywtórzył mu drugi i naraz wydało się, że zerwał się straszliwy huragan. Jak spod ziemi wypadły zewsząd wielkie gromady, ru­nęły naprzód, obwieszczały donośnie swój niszczący pochód hu­kiem i dymem, głuchym dudnieniem pękających desek, trzaska­niem szyb. A nad wszystkim unosił się krzyk ludzki tak potężny i tak przepełniony wrogością i nienawiścią, że nawet przyzwycza­jeni do mocnego wyrażania swych uczuć Brazylijczycy wsłuchi­wali się w niego w wielkim zdumieniu.

Pułkownik obojętnie przesunął wzrok po gościńcu. Nadjeżdżał Luis.

Przemówił nareszcie głos ludu — obwieszczał z daleka. — Pomysł miałeś doskonały. Najbardziej pokrzywdzeni rzeczywiście najlepiej wymierzą karę.

Zeskoczył z konia.

Za kwadrans możemy ruszyć na pomoc — uśmiechnął się porozumiewawczo do wszystkich. — Trochę tylko odetchnę, cho­ciaż, prawdę mówiąc, niewiele miałem tam do roboty. Ludzie byli tak rozjątrzeni, że zrobiliby sami porządek, gdyby trochę nie bali się nas. Tak, tak — nas się bali. Przynajmniej niektórzy. „A nuż — podpowiadali przezornie — Przytarski opowie się raz jeszcze za rewolucją i znów na niej wypłynie?...” Stąd tak długie wahanie. Wystarczyło jedno moje słowo, aby nastąpił wybuch. Znają mnie przecież świetnie.

Gdy już dobrze przycichło, oddziały wyszły z ukrycia, połączyły się na gościńcu i skierowały na wzgórze kościelne. U jego podnó­ża zgromadził się wielki tłum. Powiwatował na widok zbrojnej armii i zaraz zabrał się do przerwanej na chwilę pracy, wyrzuca­jąc najrozmaitsze graty ze znajdującego się naprzeciw budynku.

Szkoła Durskiego — Luis zgrzytnął zębami. — Raz przepę­dzili z niej księżą gospodynię, w czasie rewolucji Przytarski osa­dził ją znowu. Chociaż osadnicy wystawili ten dom własnymi rę­kami i za własne pieniądze. Oczywiście na szkołę, a nie na karcz­mę. Odtąd będzie tu już na pewno panował porządek.

Zajechali na plebanię. Ten budynek osadnicy też wystawili za własne pieniądze, więc uszanowali również, lecz co znajdowało się w środku, uległo zupełnemu zniszczeniu. Luis na ten widok wpadł w świetny humor.

Ładna robota — pochwalił wjeżdżając w tłum osadników. — Zło trzeba wypalać doszczętnie i wtedy się nie odrodzi. A co z Przytarskim?

Uciekł piekielnik! — ktoś krzyknął wściekle.

Luis zmartwiał. Wszystko, co tak starannie ułożył, czym żył od wielu dni, czym porwał ze stepu i puszczy wielkie zastępy ludzi, wali się oto w gruzy! Zwierzynę miał w matni, a prysła...

Ach wy niedołęgi! — zawył naraz nieludzko. — Wy zdrajcy, wy...

Straszne padły tam klątwy, lecz zamiast się obrazić, osadnicy pospuszczali jedynie głowy.

Chyba nie nasza wina — odezwał się jakiś głos. — Przed dwoma laty wywiódł nas w pole przebrawszy się w kobiece suknie. Dziś na pewno użył innego sposobu. Chociaż wszyscy niby byli przeciwko niemu, zdrajca się znalazł na pewno. Jednego nawet złapaliśmy. Przebrał się w sutannę, aby udawać księdza i odciąg­nąć naszą uwagę. Tamten właśnie wtedy musiał się chyba wym­knąć...

Dokąd? — Luis wpadł mu gwałtownie w słowa.

Na pewno do Kurytyby. Może zresztą kryje się jeszcze w le­sie.

Luis zatoczył koniem.

Kto z was najszybszy, za mną! — krzyknął na swoich. — Reszta: przeszukać lasy. Śmierć...

Urwał nagle. Ktoś pędził od traktu i coraz donośniej wykrzyki­wał jego nazwisko. Spojrzał w tamtym kierunku i aż posiniał z wrażenia. Nadjeżdżał Antonio, ten dawny żołnierz marszałka Peixoto, z którym ongiś wspólnie opuścili Mateusz!...

Madonna Santissima! — wyskoczył mu raźnie naprzeciw. — Co za spotkanie!... Jak mnie znalazłeś!

Przypadli do siebie, na brazylijski sposób dali upust przepeł­niającej ich do głębi radości.

Nic się nie zmieniłeś — Antonio odsunął się nieco i objął go uważnym spojrzeniem. — Zawsze pełen życia, zawsze w dobrym humorze. To twoja armia?

Moja.

Od pierwszej chwili wyczułem, że zajdziesz wysoko, i wciąż nasłuchiwałem, z której strony dobiegnie twoje nazwisko. Naresz­cie usłyszałem je nad Rio Negro!

Aż stamtąd jedziesz?

Pędzę za tobą jak wariat. „Ludwik Bartoch wzywa swoich przyjaciół!” — przecież tak brzmiało hasło. Niestety spóźniłem się trochę, lecz wierz mi, że nie było w tym mojej winy.

Wierzę — Luis był w siódmym niebie. — Taki człowiek, jak ty, nie zawadzi nigdy w przyjaźni. Jeśli jednak tak pędzisz — zafrasował się — musisz być bardzo zmęczony?

Trochę. Nie szkodzi; za godzinę odpocznę i pomogę, w czym trzeba. Aha! — Antonio z wielkim rozmachem uderzył palcami w czoło. — Mam polecenie do ciebie. Gdybym cię spotkał, twoja bratanica Zofijka kazała ci przekazać ukłony!

Zdumiał się zaraz i zaniepokoił poważnie, bo zamiast spodzie­wanej uciechy ujrzał na twarzy Luisa tyle żałości i męki, że przeszył go dreszcz.

Nie w porę wybrałeś się z ukłonami — Luis z ogromnym wy­siłkiem dobierał słowa. — Widocznie nic nie wiesz... Zofijka leży na cmentarzu w Lucenie...

Madonna Santissima! Umarła? Kiedy?

Luis opowiedział mu zwięźle, co o tym wiedział.

Nie ona tam leży — Antonio odzyskał humor. — Głowa do góry, compadre! Widziałem ją znacznie później i dalej, gdy ban­dażowała mi nogę w Rio Grandę do Sul. Ona wkrótce poszła z wojskiem jeszcze dalej na południe, a ja już zostałem w lasach u jednego z przyjaciół. Gdybym wiedział, że tym sie tracisz, był­bym wydusił z konia ostatni dech. Głowa do góry, bracie!

Luis oddychał przez chwilę ciężko.

Na pewno widziałeś ją później?... — padło ciche pytanie.

Na pewno!

Luis objął skronie rękami, przesunął je powoli na oczy, pochy­lił się i przez pewien czas trwał w zupełnym bezruchu.

Moja Zofijka... — wydobył się wreszcie z jego piersi siłą tłumiony szloch. — Żyje moja Zofijka... A ja...

Koń się poruszył. Luis ścisnął odruchowo wodze i naraz wy­prostował się tak sprężyście, jak cięciwa puszczona wolno.

Żyje moja Zofijka! — zahuczał na cały głos. — Kto przy­jaciel, ten cieszy się ze mną. Ogłaszam święto!

Zwinął w miejscu swego rumaka, spojrzał na osadników.

Co z majątkiem księżowskim?

Już podpalony!

Bydło, trzoda i drób?

Wybite!

W takim razie urządzamy wspaniałą fiestę. Rozumiecie: wojsko zdrożone. Musi zresztą pozostać tutaj do jutra, aby zapro­wadzić porządek i spisać protokół. Przy takiej robocie trzeba dużo jedzenia. Zajęcie na całą noc. A i tych trunków z księżowskich piwnic nie będziecie chyba kryli przed gośćmi? Rekwirujemy w imieniu rządu!

Odpowiedział mu gromki śmiech. Widząc jego radość, ludzie za­pomnieli o gniewie. Spojrzał na nich raz jeszcze, wesoło poma­chał ręką i znowu wziął w ramiona Antonia.

Z nieba mi spadłeś, bracie — westchnął uszczęśliwiony. — Nareszcie będę mógł wrócić nad Srebrny Potok...

Zastanowił się nad czymś, zachmurzył.

A przecież ona nadal w rękach Frontesa! — mruknął za­ciekle. — Łotr z piekła rodem... Jak ją wydobyć?

Może by się poradzić profesora Durskiego? — wtrącił życzliwie któryś z jego stepowych przyjaciół. — Taki mądry człowiek na pewno wynajdzie sposób.

Luis popatrzył na niego w nagłej zadumie.

Prawda — potwierdził. — Pozostaje nam jeszcze profesor Duński...

VIII

Dochodziło południe. W rządowej szkole w oddalonym o kilka kilometrów od Kurytyby osiedlu Portao, zwanym ze swojska przez Polaków Portągiem, jeszcze trwały lekcje i poprzez otwarte szeroko okna doskonale było słychać dziecięce głosy. Od czasu do czasu odzywał się też nauczyciel. Przemawiał po portugalsku z nieco twardym, brzmiącym z cudzoziemska akcentem, i dobie­rając starannie słowa poprawiał, tłumaczył, chwalił, niekiedy zby­wał odpowiedź żartem. Wybuchała wtedy radosna wrzawa. Na krótko. Zaraz wszystko wracało do zwykłego, pracowitego rytmu, a zapadająca często cisza świadczyła wymownie o głębokim sku­pieniu.

Gdzieś w dali, od parańskiej stolicy, dał się słyszeć tętent i za­czął przybliżać się szybko. Pokazał się Luis z Antoniem. Zajechali pod szkołę, spuścili wodze ku ziemi, aby konie wiedziały, że mają nie ruszać się z tego miejsca do czasu ich powrotu, i stanąwszy z boku nasłuchiwali uważnie. Właśnie odezwał się nauczyciel.

O illustre senhor professor Jeronimo Durski! — szepnął Luis w zachwycie. — Słyszysz?...

Antonio pokiwał nabożnie głową. Goniąc przez step, pochwycił coś niecoś, lecz dopiero w Orleansie zorientował się naprawdę co było celem wyprawy. Przytarski mniej go interesował; zniknął mu z oczu zanim się jeszcze pojawił. Za to ten nauczyciel tak rozpa­lił mu wyobraźnię, że wypytywał o niego bez przerwy i gdy do­wiedział się, że Luis zamierza mu złożyć wizytę, wprosił się na­tychmiast do towarzystwa.

Chyba poczekamy? — przemówił niepewnie.

Musimy poczekać. Lekcja!

W sali zapadła niespodziewanie zupełna cisza. Spojrzeli na drzwi. Za nimi rozległy się czyjeś kroki, a gdy je otwarto, uka­zał się człowiek bardzo podeszły w latach. Objął ich zaciekawio­nym spojrzeniem.

Panowie do mnie?

Łagodny to był głos, bardzo pasujący do tej twarzy pełnej roz­wagi, skupionej, obserwującej ich bez natręctwa, lecz bystro.

Do pana, panie profesorze — Luis wysunął się naprzód. — Jestem Ludwik Bartoch.

Kto?!

Było tyle natarczywości w tym krótkim pytaniu, że Luis spło­szył się, jakby popełnił nietakt.

Ludwik Bartoch jestem... — potwierdził nieśmiało. Durski przypadł do niego z taką żywością, jak gdyby nie dźwi­gał na sobie brzemienia wieku i ciężkich przejść.

Bardzo się cieszę — serdecznie uścisnął mu rękę. — Oczy­wiście ten Ludwik znad Srebrnego Potoku?

Ten sam.

Sprawił mi pan ogromną radość swoją wizytą. Dawno chcia­łem pana poznać, lecz starość nie radość. Do was droga daleka. Za to do Pilarzinho zaglądam często. A co z naszym Jasikiem? Bardzo zdolny chłopiec. Od dość dawna nie otrzymuję od niego listów. Proszę natrzeć mu uszu w moim imieniu. Czyżby już o mnie zapomniał?

Chyba nie on winien. Rewolucja. Tam, nad Srebrnym Poto­kiem, mieliśmy sporo kłopotów.

Prawda: rewolucja... No cóż, pogadamy o tym później, a tym­czasem wejdźcie do środka. Za kwadrans zakończę lekcję.

Luis przedstawił mu Antonia i po chwili znaleźli się w prywat­nym mieszkaniu. Durski podsunął im do obejrzenia czasopisma ilustrowane, ustawił na stole kosz z owocami i wyszedł.

Ależ ty masz szczęście! — zadziwił się Antonio. — Gdzie się ruszysz, tam natychmiast wyciągają do ciebie ręce. I znają cię wszyscy! Wstąpiłem po drodze do Luceny. „Nasz Ludwiś” — sły­szę. „Który?” „No Bartoch, wiadomo!” Albo na stepie: zostały tylko kobiety, dzieci i starcy, lecz gdzie wspomniałem twoje naz­wisko, tam każdy potrafił cię doskonale opisać. To samo w Nowej Polonii. I tutaj nawet. Profesor cię zna, chociaż nie widział przedtem na oczy!...

Mądry człowiek, to wszystko. Taki zna każdego Bartocha. A że inni też znają?... No cóż: zasługa rodu. Rozumiesz: Bartochowie. Wielki to ród!...

Zamyślili się. Wzrok Antonia przemykał powoli po skromnie umeblowanej izdebce, po książkach na półce i wreszcie znów się zatrzymał na twarzy Luisa.

Wiesz, compadre, co mi przyszło do głowy? — odezwał się cicho. — Że marnujesz się niepotrzebnie nad Srebrnym Potokiem. Taki człowiek, jak ty, powinien się znaleźć w Rio de Janeiro i rzą­dzić. Głowę masz tęgą, odwagi ci nie brak, na każde zawołanie pójdą za tobą tysiące. Przegnałbyś i Peixota, i rewolucję i na­reszcie zaprowadził porządek!

Luis przez pewien czas tarł w wielkim zakłopotaniu policzek.

Sam nieraz nad tym myślałem — westchnął. — Bartochowie jednak mają swoje święte zasady i nie mogę ich naruszyć bez zgo­dy naszego tatulka. Najstarszy z rodu, rozumiesz? A on mówi tak: najważniejsza dla nas jest niezależność. A niezależność — to wielka zagroda. Zgoda, już mam. Wtedy on mówi więcej: porzu­cisz ją i pójdziesz do miasta na jakąś posadę, lecz co uzyskasz? Że przy pierwszej rewolucji wyrzucą cię i będziesz musiał zaczynać znów od początku. Potrzebne ci to? Niepotrzebne. Toteż siedzę na miejscu, bo mimo wszystko bardzo jest mądra ta święta zasada Bartochów. Inni kłócą się, męczą, wyrzynają wzajemnie, a my tyl­ko powiększamy swe gospodarki. A przyjdzie człowiekowi ochota pohulać, wyskoczy na kilka dni czy na kilka miesięcy i znowu wróci na stare śmieci. To dosyć wygodne.

Wygodne. Lecz szkoda...

Antonio markotnie pokręcił głową, a i Luis nie wydawał się na­zbyt szczęśliwy.

Nie będzie źle — machnięciem ręki odgonił od siebie jakieś zbyteczne myśli. — Ja się nie ruszę, niezależność bowiem rzeczy­wiście jest ważna. Ale już swoich synów spróbuję pchnąć na urzę­dy. Kto jest tam na górze, też ważne. A gdyby ktoś nam próbo­wał wtedy przeszkodzić...

Przerwał mu wesoły gwar wysypującej się na drogę dzieciarni Lekcja skończyła się i wkrótce pojawił się Durski.

Wybaczcie mi tę chwilową samotność — przysiadł się do nich. — Żona ciągle przy chorych, dom pusty. Tym milsi są dla mnie goście. Pan — spojrzał na Luisa z zaciekawieniem — od­wiedził widocznie rodzinę?

Jeszcze nie zdążyłem dotrzeć do. Pilarzinho. Wczoraj zaba­wiliśmy się w Orleansie...

Luis urwał nagle. Twarz Durskiego zmierzenia, drgnęły ner­wowo szczęki, palce jakby w popłochu splotły się z sobą i trzasły.

Orleans!... — zapatrzył się w okno, jak gdyby zapomniał zu­pełnie o gościach. — Pierwsza polska szkoła w Brazylii, wielkie nadzieje. Przytarski...

Przytarskiego już nie ma — przerwał mu Luis.

Nie było go przez pewien czas. Ale znów jest.

Nie ma!

Durski wpatrzył się w niego w napięciu.

Mówi pan poważnie?... — wyjąkał. — Przecież...

Co diabli nasłali, diabli w końcu musieli zabrać — Luis po­czuł, że wstępuje w niego zwykła energia. — Wczoraj...

Nie wspominając nic o swoim udziale ani o zbrojnym pocho­dzie, przedstawił zwięźle niedawne wypadki, a udział pułkownika Coimbry omówił bardzo dokładnie.

Całe szczęście, że się zjawił na czas — westchnął. — Jak to zwykle bywa w takich wypadkach, niejeden zląkł się w końcu ka­ry niebios i mogło dojść do przykrych niesnasek. Wprawdzie Przytarski przepadł chwilowo jak kamień w wodę, lecz szuka go z tysiąc chłopa. A na wszelki wypadek biskup dzisiaj ponowił klątwę. Wzburzył się też gubernator, gdy się dowiedział o jego sprawkach. Ten łotr nie zajrzy już więcej do Orleansu!

Wyprężył pierś, oczy rozbłysły ogniem. Nagle zmartwiał. Obraz, który miał teraz przed sobą, był tak wstrząsający, że wszystko, co usłyszał w Lucenie, stanęło przed nim jak żywe. Z Durskim działo się coś niedobrego: zapadł się w sobie, pobladł, zadyszał, z gardła wyrywało się głuche rzężenie. Nie mogło być wątpliwości: samo wspomnienie przeszłości w jednej chwili zamieniło go w łachman i tak dławiło, jakby miał zaraz wyzionąć ducha.

Proszę się napić — Luis jednym skokiem znalazł się przy nim, podtrzymał głowę i przysunął mu szklankę do ust. — A łotr! — zgrzytnął zębami. — Dobrze znam pańskie przejścia... Proszę się uspokoić.

Durski przychodził powoli do siebie.

Wybaczcie, moi mili — uśmiechnął się nikle. — Stara cho­roba wróciła... A co słychać nad Srebrnym Potokiem? — zmienił pośpiesznie temat. — Proszę opowiedzieć mi szczegółowo.

I Luis opowiadał. Tym razem bardzo rozważnie, spokojnie, czę­sto z humorem, zręcznie pomijając wszelkie groźniejsze sceny, aby nie dotknąć przypadkiem jakiejś wrażliwszej struny, która by w tym umęczonym starcu mogła znów wzbudzić drżenie. Udawało mu się to na ogół szczęśliwie. Kiedy jednak dotarł do sprawy Zofijki, głos łamał się często. Znacznie już wolniej i jeszcze rozważniej wysunął nareszcie prośbę.

Jadę teraz po nią. Ale czy zdążę?... Wojska powstańcze są przy granicy, w każdej chwili mogą przesunąć się przez nią. W tym sęk... A nawet jeśli zdążę, trzeba ją jeszcze odszukać, przemknąć się przez front, uniknąć pułapek. Niegroźne to, ale może zabrać niemało czasu. Zastanawiam się więc, czy pan nie mógłby mi coś doradzić w tej sprawie? Rozumiem...

Przestał mówić. Wydało mu się, że Durski wcale nie słucha.

Przepraszam — bąknął nieśmiało. — Nie powinienem jej wcale wysuwać. Trudna to sprawa...

Durski spojrzał na niego tak wesoło i bystro, jakby mu znowu ubyło z pięćdziesiąt lat.

Dość trudna sprawa, prawda — i głos brzmiał teraz mło­dzieńczo. — Kto wie jednak, czy nawet tak stary nauczyciel, jak ja, nie przyda się jeszcze na coś Bartochom. Bierzmy się do ro­boty!

Zasiadł przy biurku pod oknem, wyciągnął kilka arkuszy papie­ru i zaczął pisać. Luis obserwował w napięciu. Lekko i krągło pły­nęło pióro, bez nadmiernego pośpiechu przeskakiwało z wiersza na wiersz, zatoczyło się wreszcie z wdziękiem, stawiając widocz­nie podpis. Po chwili przebiegło na inny arkusz. Toczyło się teraz wolniej, z namysłem, coraz ostrożniej stawiało znaki. Za to gdy znalazło się na kopertach, nabrało niespodziewanie wielkiego roz­machu i ostrym zgrzytem stalówki wybiło mocno ostatni akord.

Gotowe — Durski wrócił znowu do gości. — Oto dwa listy, panie Ludwiku. Na starość — uśmiechnął się — pozostała mi tylko taka broń, lecz jeśli trafię z niej celnie, powinien pan odzyskać Zofijkę. Ten list proszę wręczyć generałowi Machado, naczelnemu dowódcy armii rządowej. Na tym drugim jest kilka nazwisk, gdyż nie jestem pewien, kto dowodzi obecnie armią rewolucyjną. Wrę­czy go pan temu z generałów, który będzie najbliżej. Qn dopil­nuje już reszty. Luis wpatrywał się w niego jak urzeczony.

Trudność polega na tym, że można nie zdążyć na front przed decydującą bitwą — Durski przemawiał z coraz większym namy­słem. — Ale według moich obliczeń powinien pan zdążyć. Mając te listy w ręku, zyska pan przecież ogromnie na czasie. Nie po­trzeba się nigdzie ukrywać, przekradać, szukać zezwoleń. Dąży pan do naczelnego dowódcy i każdy żołnierz musi pana przepuś­cić. Przez oba fronty!

A pan... A rząd nie będzie miał do pana pretensji za ten list do powstańców?... Durski roześmiał się.

Nie będzie — odrzekł. — Piszę o nim do generała Machado. I nie wątpię, że to właśnie jego patrol przekaże pana na drugą stronę. Sprawa przecież jest wyjątkowa.

Wyjątkowa — Luis potwierdził twardo. — Idzie o moją Zofijkę! A czy... — znów przygasł. — Sądzi pan, że ją wydadzą?...

Durski zastanawiał się długo nad tym pytaniem.

Powinni wydać — doszedł wreszcie do wniosku. — Brazylia jest niezwykłym krajem, w którym dla przyjaźni poświęca się nawet życie... Przeszkodę może stanowić jedynie Frontes. Nie mo­gę go sobie przypomnieć. Chyba go nie znam... To jednak nie powinno mieć większego znaczenia. Jeśli zwróci się do niego Saraiva czy Guimaraes, na pewno nie odmówi ich prośbie. To też Brazylijczyk?

Brazylijczyk.

W takim razie jestem najlepszej myśli. Gdy wrócicie z Zofijką nad Srebrny Potok, proszę mnie powiadomić. Będzie to dla mnie przemiła nowina.

Luis rozpłynął się w podziękowaniach, a równocześnie bacznie nadstawił ucha. Od Kurytyby napływał jakiś ogromny szum, jak gdyby gdzieś tam w dali gwarzyły beztrosko tysiące ludzi i przy okazji stukały zawzięcie kijami w ziemię. Z udanym zaintereso­waniem zagadnął o uczniów, o ich postępy w nauce i podszedł nieznacznie do okna. Robiło się coraz głośniej. Bezbarwny początko­wo szum zaczynał się już dzielić na tony, nabierał rytmu i naraz tak mocarnie zagrał równomiernym tętentem koni, że ziemia jękła.

Twarz Luisa rozbłysła.

Wyjdźmy na werandę — odezwał się uroczyście. — Paradny marsz.

Durski popatrzył na niego w zakłopotaniu.

No cóż, wojsko — westchnął. — Znów gdzieś poleje się krew... Człowiek sam kiedyś walczył, bo szło o wolność narodu, ale dzisiaj, przyznam się szczerze, taki widok mnie nie pociąga.

Ależ to nie jest bojowy rytm! — Luis roześmiał się. — Nie czuje pan, panie profesorze, ile w nim wesołości?

W przyjacielskim odruchu wziął go pod ramię i wyprowadził. Buchnął na nich ogromny gwar. Z sąsiednich domów wyglądały kobiety, wychodzili mężczyźni, wypadały na drogę gromady dzie­ci. Ziemia dudniła głucho. Gościńcem od Kurytyby nadjeżdżał jakiś olbrzymi oddział i ściągał coraz mocniej wodze, prężył konie, równał front, krótkimi uderzeniami podków wybijał dobitnie rytm. Na czele znajdował się jedyny w tej masie człowiek w woj­skowym mundurze, pułkownik. Był 'tuż. Spojrzał bystro na Luisa, potem na starca obok, zrównał się z nimi i naraz rozbłysnął szablą. Sam się zatrzymał. A równocześnie w kompletnym bezruchu za­marła cała kolumna.

Czyżby i on do nas? — Durski rzucił na Luisa niespokojne spojrzenie.

Do nas.

Luis uśmiechnął się do swych myśli. Pułkownik wchodził już na werandę.

Jestem Pedro Coimbra — zasalutował i przemówił po pol­sku. — Przybywam z polecenia i w imieniu gubernatora Parany, aby złożyć panu profesorowi wyrazy głębokiego szacunku i zapew­nienie o jego wielkiej przyjaźni. Przywożę również ważny doku­ment. Od tej chwili otrzymuje pan dożywotnią pensję ze skarbu brazylijskiego bez względu na to, czy będzie pan uczył dalej, czy nie. Jeśli zechce pan jeszcze uczyć — przybędzie nam więcej pańskich uczniów i za to możemy być tylko wdzięczni.

Odsunął się nieco, wręczył zapieczętowaną kopertę.

Pan gubernator — przemówił znowu — polecił mi również wyrazić żal, że tej sprawy nie załatwiły poprzednie rządy, lecz wyraża przypuszczenie, że przyczyną była nie tylko ich opiesza­łość. Jego zdaniem główne przeszkody tkwiły gdzie indziej. Dziś przeszkody te usunięto.

Stał się zaraz mniej oficjalny, a widząc, że Durski ze wzrusze­nia nie może wydobyć słowa i tylko ściska mu rękę, rozgadał się po przyjacielsku, starając się własną beztroską odmienić nastrój. Spojrzał wreszcie na drogę: kolumna trwała wciąż w zupełnym bezruchu. Podniósł do góry rękę, opuścił. Jak barwna wstęga, ła­godnie i lekko zaczęli się przesuwać przed nimi ludzie i konie.

A pan... — Durski usiłował przemówić. — Pan nie jedzie z nimi?...

Sami trafią do. domów. Ja wracam do Kurytyby.

A oni?... Skąd się tu wzięli? Pułkownik roześmiał się.

Długa historia — odrzekł. — Postanowili omansować pew­nego polsko—parańskiego diabła i nawet przytarli mu nieźle ro­gów, lecz w końcu się wymknął. Nie szkodzi, kiedyś go znajdą. Ale że do Kurytyby mieli już blisko, wpadli więc przy okazji do mia­sta, powiwatowali na cześć rządu, a potem z wielkim uporem cze­kali na potwierdzenie biskupiej klątwy i na ten pański doku­ment. Rozumie pan: przemówiła przez nich ta nasza, brazylijska zawziętość. Urzędnicy musieli bardzo się śpieszyć.

Czegoś wciąż nie rozumiem... Jak to: ci ludzie przybyli spe­cjalnie dla mnie?...

Nie zauważył pan jeszcze? — wtrącił się Luis rozweselony. — Przecież to pańscy uczniowie!

Durski spojrzał najpierw na niego, potem na pułkownika i wreszcie na przepływającą kolumnę.

Wykluczone! — zaprzeczył stanowczo. — Nie widzę żadnej znajomej twarzy. A zresztą choćbym żył jeszcze sto lat, nie mógł­bym mieć tylu uczniów.

A jednak to oni. Zaraz pana przekonam. Luis wysunął się naprzód, pomachał ręką.

Masz, nicponiu, za swoje! — wykrzyknął tak siarczyście, jak to robiono na kampie.

Popamiętasz, hultaju!— odpowiedział mu natychmiast je­den ogromny krzyk. — Viva o illustre senhor professor Durski!

Prysła dotychczasowa cisza, umknęło bez śladu nabożne skupienie, jak huk gromów rozszalały się nad Portągiem potężne okrzyki.

A co, nie miałem racji? — Luis pochylił się, aby Durski mógł go usłyszeć. — Przemówiłem do nich po polsku? Po polsku. Zro­zumieli? Zrozumieli. Odpowiedzieli po polsku? Po polsku. A pan twierdzi, że nie pańscy uczniowie. Przecież słowo w słowo powta­rzają to wszystko, co pan wypowiadał nad brzoskwiniową rózeczką!

Durski schwycił go niespodziewanie za ucho.

Masz nicponiu za swoje! — przemówił ostro. — Popamiętasz, hultaju! — pociągnął go mocniej. — Mnie, starego wygę, chcesz wywieść w pole? Myślisz, że nie wiem, kto z was najwięcej nabroił?

Zatańczyły rumaki, spotężniał krzyk. Radośnie i z wdziękiem przepływali ludzie znad Rio Negro i z puszcz nad Igłasu, spod Palmeiry, spod Łapy, spod Ponta Grossy, spod świętej góry indiań­skiej Purunan, spod Araukarii i Campo Largo i bijąc bez przerwy na wiwat w obłokach kurzawy, w huku i dymie, w chrzęście uprzęży, w melodyjnym tętencie koni obwieszczali donośnie roz­sadzający ich serca entuzjazm.

Co za święto!... — Durski znów z wielkim trudem dobierał słowa. — Tyle ludzi! Dla mnie, biednego nauczyciela... A ja my­ślałem, że zapomniano już o mnie na zawsze...

Ktoś klasnął, pomogli mu inni i naraz huknęło jak salwa ar­matnia.

Nie wiem dokładnie, jak jest u was w Starym Kraju — ode­zwał się w zamyśleniu pułkownik. — Być może zapomina się tam łatwo o wielkich ludziach. Może nawet niektórzy tutejsi Polacy będą się starali z tych czy innych powodów wymazać pana z pa­mięci. Jedno wszakże jest pewne: o słynnym profesorze Hieroni­mie Durskim nie zapomni nigdy Brazylia!

Durski płakał. Scichły wiwaty, ludzkie spojrzenia nabrały głę­bi. Delikatnie, jakby nie chcąc mu spłoszyć myśli, spływały z głów kapelusze i pochylały się przed nim z coraz większym szacunkiem.



VIVA BRASIL!

I

Marcondes zatrzymał konia i podniósł do oczu lornetkę. Przed nim roztaczał się ten charakterystyczny dla pogranicza Santa Cathariny i Rio Grande do Sul krajobraz, który nie był jeszcze ste­pem, ale nie był już puszczą. Większe drzewa pojawiały się rzad­ko. Mnóstwo było za to drobniejszej krzewiny, chociaż i ona zwie­rała się często w kępy pnące się po pagórkach, pozostawiając wo­kół siebie puste zupełnie płaty, na których uboga ziemia mogła wyżywić jedynie trawę.

Właśnie na tym terenie nierównym, łatwym do przebycia, lecz też bardzo wygodnym do urządzania zasadzek, czaiły się od wielu dni wojska powstańcze i wykorzystując go zręcznie potrafiły nie­raz pokazać zęby. Do większych bitew, co prawda, nie docho­dziło. Gdy po żmudnych badaniach udało się wreszcie dowództwu rządowemu ustalić główne punkty oporu i uderzyło w jakieś miej­sce większymi siłami, front uginał się wprawdzie, cofał nieco, lecz zaraz znów ginął w gąszczu i zabawa zaczynała się od początku. Nieprzyjaciel ciągle był niewidzialny. Jak ongiś na pozycjach Kośmińskiego pod Łapą, tak teraz tutaj powszechnie pomnażano siły wielkim milczeniem i tajemnicą i stosując taktykę walk party­zanckich, skutecznie zwalczano wroga.

Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji zwiad w wojskach rządo­wych nabrał ogromnej wagi. Włączono do niego również Marcondesa z jego oddziałem. Od pierwszej chwili spotkał się z życzli­wością. Przybywał przecież jako eskorta specjalnego kuriera, puł­kownik z Rio Negro też chyba niejedno dobre słowo zamieścił w swoim raporcie. Znano więc doskonale jego sprawę i, korzysta­jąc z pomocy, nie stawiano mu jednak żadnych warunków. Rot­mistrz potrafił być wdzięczny. Tam, gdzie on sięgał, nikt inny nie miał odwagi się wedrzeć; wiadomości, które przynosił do sztabu, były często bezcenne. Umiał patrzeć i wiedział zawsze, w którą stronę najlepiej skierować ludzi, z ich meldunków potrafił wycią­gać zaskakujące wnioski. A że kilkakrotnie zdołał ocalić wysunię­te placówki od niechybnej zagłady, zyskał już sobie nie tylko wiel­kie uznanie w sztabie, ale i mir wśród żołnierzy.

Jedynie do Frontesa jakoś wciąż nie miał szczęścia. Najpierw długo trwało, zanim ustalił miejsce jego pobytu. Potem zaraz wymknął mu się spod obserwacji, zmieniwszy pozycję. Teraz na­trafił nareszcie na uczęszczany przez niego szlak i był pewien, że jeśli nie dziś, to jutro czy pojutrze wpadnie mu w ręce. Punkt do wypadu obrał doskonały, choć niebezpieczny. Za swoimi plecami miał kilka starannie zamaskowanych pozycji zajętych przez jego żołnierzy; przed sobą, w odległości około dwóch kilometrów — jego kwaterę. Wiedział też z zeznań schwytanych jeńców, że Frontes lubi się osobiście podsuwać pod front. A że znał już w tej oko­licy każdy kąt, przyczaił się więc nieznacznie i od kilku godzin wyczekiwał cierpliwie na dogodną okazję.

Powiał silniejszy wiatr, gdzieś w dali zakręcił tumanem kurzu. Marcondes przetarł lornetkę i spojrzał znowu. Tuman opadał. Na jego miejscu, w luce między drzewami, ukazało się kilku jeźdźców.

Ściągajcie ludzi — wydał rozkaz półgłosem.

Za jego plecami rozległ się syk węża, nieco dalej krótkie ptasie kwilenie, potem znów jakiś dźwięk i jeszcze jeden. Przetoczyło się to wszystko tak naturalnie, jak gdyby gąszcz spłoszył się tyl­ko, ostrzegł przed czymś i umilkł. Ukryte wśród drzew konie czuj­nie uniosły łby. Jak spod ziemi zaczęły wypływać obok ludzkie sylwetki.

Marcondes opuścił lornetkę.

Spójrz, Chico! — rzekł podniecony. — Chyba dopisało nam wreszcie szczęście. Ten pierwszy wygląda zupełnie jak Frontes. A na końcu jakaś sanitariuszka...

I Bielik wpadł w podniecenie. Jeśli to był rzeczywiście Frontes, skończy się dziś ta nieustanna włóczęga na tyłach wroga, w któ­rej człowiek nigdy nie mógł być pewny życia. Skończą się też po­rachunki. Wzburzył się nagle, Zofijka bowiem stanęła przed nim jak żywa, a ledwie przyłożył do oczu lornetkę, pobladł jak trup. Poprawił gorączkowo ostrość, spojrzał raz jeszcze.

Chryste Panie! — jęknął tak głośno, że aż przestraszyli się ludzie stojący za nim. — Przecież to ona!

Ciszej — syknął Marcondes i sam teraz popatrzył. — Wprost nie do wiary... No tak, nie może być wątpliwości. To naprawdę nasza Zofijka!

Przeniósł wzrok na Bielika: trząsł się cały i łkał.

Nie mazgaj się! — ofuknął go, aby pokryć własne wzrusze­nie. — Macie widocznie szczególne łaski u świętych, jeśli tak was na siebie nasyłają i przywracają nawet do życia.

A przecież na tym krzyżu w Lucenie...

Choćby ci ktoś przysięgał, że w bezimiennym żołnierskim grobie leży twój przyjaciel czy krewny, nie wierz mu. Taka z tego nauka. Chłopcy — Marcondes zwrócił się teraz do wszystkich — przygotować się do roboty. Oprócz Frontesa jest tylko pięciu ludzi. Nie powinno być z nimi kłopotu.

Pozostawił przy koniach jedynie straż, z resztą zaś zaczął prze­mykać chyłkiem, aby zająć najwygodniejszą pozycję, i wkrótce zapadł w pobliskich krzakach. Oddział Frontesa pędził spokojnie naprzód. Zofijka, pochylona lekko w siodle, jechała ciągle na koń­cu. Nie pierwszy raz odbywała taką wycieczkę. Pułkownik uda­jąc się na frontową placówkę zabierał zawsze którąś z sanitariu­szek, ich pomoc bowiem była tam często potrzebna, a ją upodobał sobie specjalnie. Mimo wszystko, nie mogła na niego narzekać. Gdy po pamiętnym porwaniu sprowadzono ją znów do obozu, czuł się już nieźle i przejął całkowicie dowództwo. Maravalhos wystąpił wtedy z ciężkim oskarżeniem, zażądał przykładnej kary. Wbrew przewidywaniom, uzyskał odwrotny efekt. Frontes sklął go publicznie od ostatnich, a jej wręczył rewolwer. „Wiem, że strzelasz dobrze — zakończył rozmowę. — Gdyby więc ktoś cię znowu zaczepił, nie wiąż go, lecz pal w łeb bez namysłu. Z mojego rozkazu i na moją odpowiedzialność”.

Rzucała na niego od czasu do czasu okiem i po raz nie wiadomo który przychodziło jej na myśl pytanie, czy porwano ją wówczas za jego wiedzą, czy też rotmistrz, korzystając z jego choroby, wy­dał rozkaz na własną rękę. Pytać wprost o to nie śmiała, inni nic nie wiedzieli lub nie chcieli wyjaśnić. Dla niej zaś ta odpowiedź miała wielkie znaczenie. Była święcie przekonana, że Bielik po­legł. Pragnęła podświadomie, aby pułkownik nie był bezpośrednią przyczyną jego śmierci, starała się go od niej odsuwać. Jeśli jed­nak....

Zamgliły się oczy, zatonęła w smutku okolona jasnymi lokami twarzyczka. Fala za falą napływały straszne wspomnienia. Ostat­nie godziny... On przy niej. Cieszą się, że wkrótce już będą w do­mu, już zaczynają nawet mówić nieśmiało o swej przyszłości, już...

Sprężyła się w siodle, oczy spojrzały ostro. Z obu stron ścieżki wyprysło coś nagle jak giętkie wężowe sploty, walą się przed nią ludzie, rżą konie, słuchać zduszony krzyk. W odruchu trwogi zwinęła w miejscu swego rumaka, ale nie zdążyła go rzucić w skok. Zamarło w niej serce. Jak widmo zza grobu wyrosła przed nią wysmukła postać i rozskrzyżowanymi szeroko rękami nakazywała stanowczo postój.

Madonna Santissima! — szepnęła nabożnie. — Franusiu, to ty?...

Przypadł do niej rozpromieniony, pochwycił ręce, zaczął cało­wać.

A ja ciebie już opłakałam... Więc żyjesz? Roześmiał się z nadmiaru wielkiego szczęścia.

Oboje żyjemy — odrzekł wesoło. — Co za spotkanie! Dwóch nieboszczyków powstało z grobu... Przecież my ciebie także opła­kaliśmy na cmentarzu w Lucenie!

Jak to: w Lucenie?...

Ano tam. Na grobie jakiejś sanitariuszki wisi twój srebrny wisiorek. Stryj Ludwik poznał go, więc uznaliśmy cię za zabitą.

Panno Najświętsza!... Prawda: zginęła tam nasza koleżanka i pochowaliśmy ją w nocy. Łańcuszek powiesiłam, aby był jakiś ślad... A stryj gdzie?

Twarz Bielika powlokła się smutkiem.

Gdy odjeżdżaliśmy, leżał krzyżem na grobie jak nieprzytom­ny — westchnął. — Straszne, co ten człowiek musiał wycierpieć!... Ale o tym później. Zsiądź z konia, bo łatwo ktoś może nas doj­rzeć, a i tak zrobiliśmy trochę za dużo szumu. Trzeba natychmiast uciekać.

Do domu?...

Do domu!

Wziął jej konia za uzdę, podeszli do reszty. Marcondesa poznała od razu. Powitała go serdecznie, lecz gdy zobaczyła w krzakach powiązanych żołnierzy, a wśród nich pułkownika, ogarnęło ją przygnębienie.

Nie zrobiliście im chyba nic złego? — odezwała się niespo­kojnie. — Bądź co bądź, to ludzie bardzo mi bliscy...

Wszystko w porządku — Marcondes machnął ręką beztrosko. — Kilku z nas rzuca lassem tak samo dobrze, jak strzela, toteż włos z głowy nikomu nie zleciał. Jedynie Frontes, padając na zie­mię, stracił przytomność, lecz już przychodzi do siebie.

Podszedł do niego, popatrzył.

Proszę wybaczyć, panie pułkowniku, że obeszliśmy się z pa­nem tak ostro — przemówił przyjaźnie. — Niestety, taka koniecz­ność. W dalszą drogę ruszymy razem, a nie chciałbym przyspa­rzać panu przykrości. Jeśli otrzymam słowo, że zastosuje się pan ściśle do naszych rozkazów, nie założę knebla i zdejmę więzy.

Nie mogę dać słowa — Frontes objął go przeciągłym spojrze­niem. — Jestem jeszcze na swoim terenie i jeśli tylko zdarzy się okazja do ucieczki, ucieknę.

Rozumiem. Zakładajcie knebel.

Jeszcze chwileczkę, panie rotmistrzu. Pan obecnie po stronie marszałka Peixoto?

Marcondes wpadł w dobry humor.

Nie — odrzekł. — My wszyscy jesteśmy dzisiaj tylko po stronie Zofijki.

W takim razie po co mnie pan zabiera? Chętnie przepuszczę was wolno przez moje placówki i mogę dać słowo, że nikt was ścigał nie będzie. Zofijka dość się wysłużyła. Rozstańmy się zatem w zgodzie.

Teraz rotmistrz objął go przeciągłym spojrzeniem.

Niestety, nie mogę — rzekł w zamyśleniu. — Proszę nie myśleć, że panu nie ufam. Broń Boże! Ale mam przyjacielskie zobo­wiązania i muszę pana dostarczyć na sąd.

Któż będzie mnie sądził?

Bartochowie.

Za najazd na fazendę nad Srebrnym Potokiem?...

I za dwukrotne porwanie Zofijki.

Dziękuję za informacje. No cóż, wiążcie...

Frontes odtąd nie sprawiał już żadnych kłopotów. Doszli do za­gajnika, dosiedli koni i rozejrzawszy się bacznie po okolicy, ru­szyli w drogę. Rzeczywiście znali tu doskonale każdy zakątek. Przemykali jak duchy, kluczyli, cofając się niekiedy, omijali ostrożnie jakieś niewidzialne dla oka przeszkody. Jednakże w pół godziny później poczuli się pewniej. Według ich obliczeń ostatnia powstańcza placówka pozostała za nimi, wojska rządowe stały po bokach. Przed nimi zaś wiła się wygodna ścieżyna, prowadząca ku widniejącej na horyzoncie ciemnej ścianie odwiecznej puszczy.

Co najgorsze, za nami — Bielik odetchnął z ulgą. — Droga prosta jak strzelił do traktu na Porto Uniao i do Igłasu.

Tamtędy pojedziemy? — zagadnęła cicho Zofijka.

Tamtędy.

Wyprężył się w siodle, radośnie powiódł dokoła okiem. Świat wydał mu się niezwykle piękny. Dawniej spoglądał na te drzewa i krzaki, jak ma miejsca niebezpiecznych zasadzek lub doskonałe kryjówki. Teraz dostrzegł ich malowniczość. Rozsnuwały się sze­roko po wzgórzach, w przeciwieństwie do puszczy dawały miłe wytchnienie oczom rozległością widoku, bawiły wciąż innymi kształtami. A i barw było tu znacznie więcej. Nawet ta zieleń...

Bielik: w skok!

Dobitny rozkaz wyrwał go nagle z zadumy. Rzucił okiem przed siebie: pustka. Spojrzał w prawo: z pobliskiego zagajnika wypadali kawalerzyści w jaskrawych powstańczych mundurach.

Za mną! — krzyknął na jadącą za nim Zofijkę.

Nacisnął konia ostrogami, rzucił go w bok, oderwał się od ko­lumny, popędził ostrzej. Jak spod ziemi, znowu kilku jeźdźców wyrosło przed nim. Wygarnął do jednego z rewolweru, drugiego ciął fakonem, starł się natychmiast z trzecim.

Zofijko! — krzyknął panicznie. — Prosto jak strzelił: do Porto Uniao! Dogonię...

Zabrakło mu tchu. Zewsząd błyskała stal, napór był coraz większy. Palnął raz jeszcze, cofnął się trochę i naraz poczuł wyraźną ulgę. To Marcondes przysunął się z całym oddziałem, a w chwilę później przemknął tuż przed nim z kilkoma ludźmi, dał mu odrobinę oddechu, zajechał znów z boku, wbił się klinem, rozbił na części i tak siejąc wciąż zamieszanie, nie dopuszczał właściwie do starcia. Frontes, trzymany z dala pod strażą, obser­wował to wszystko z coraz większym zdziwieniem. Metoda była dobra, ale na krótko. Tymczasem nie padał nikt, padną jednakże wszyscy. Szybko wyczerpią siły. Zbyt wielka była przecież prze­waga powstańców...

Pułkownik naraz szeroko otworzył oczy. W jednej chwili zro­zumiał wszystko. Rotmistrz grał tylko na zwłokę, oczekiwał po­siłków. Już nadchodziły. Szwadron kawalerii rządowej wypadł znienacka z gąszczu i z obnażonymi szablami szedł na nieprzyja­ciela w największym pędzie.

Za mną!

Marcondes odskoczył, porwał za sobą ludzi, porwał Frontesa, zaginął pośród krzewiny. Tam za nim bój był zacięty, do szczęku oręża przyłączył się tętent nowych oddziałów. On zaś, zatoczyw­szy półkole, oddalał się coraz bardziej od tego zgiełku i w kwadrans później znalazł się znowu na dróżce.

No co, panie pułkowniku? — uśmiechnął się, zdejmując mu knebel. — Można pana rozwiązać zupełnie? Wyjechaliśmy z pań­skiego terenu.

Jeszcze może być różnie... Muszę jednak przyznać, że do­skonale pan rozegrał potyczkę. Dopiero teraz zrozumiałem, dla­czego trzymano pana pod Łapą w sztabie. To była rzeczywiście sztabowa robota. Jedno tylko mnie dziwi. Wy macie rewolwery i pistolety, a naszym, niestety, brakuje tego ostatnio. Dlaczego więc nie chciał pan dopuścić do walki? Przerzedzilibyście trochę przeciwnika, byłoby łatwiej.

Ale i z naszych ludzi padłby niejeden. Powiedziałem panu zresztą: my jesteśmy tylko po stronie Zofijki. Więc i tamtych nam szkoda.

Kilku ich jednak padło...

Pierwsze starcie zawsze jest groźne. Nie ty uderzysz, w ciebie uderzą. Miejmy nadzieję, że się wyleczą. Nikt z nas nie ma obecnie tak ciężkiej ręki, jak tam pod Łapą.

To prawda...

Marcondes wyjechał na czoło i chcąc się odbić jak najdalej od linii frontu, pomknęli galopem. Dróżka wiła się coraz nie­równiej, drzewa i krzewy jakby przybrały na wysokości. A gdy w godzinę później ukazała się przed nimi wyraźnie puszcza, w prawo zaś odskoczyła inna ścieżyna, rotmistrz zatrzymał oddział.

Tu musimy się rozstać — rzekł do Bielika. — Zabierz dwóch ludzi i jedź za Zofijką. Przepustki macie. Nie powinna was spotkać żadna przygoda.

A pan?...

Ja pojadę bocznymi drogami — Marcondes uśmiechnął się. — Trzeba przecież strzec teraz pułkownika przed rządowcami. Dla niego nie mam przepustki.

Prawda... Sądzi pan, że Zofijka pojechała rzeczywiście na­przód?

Na pewno. Widziałem na własne oczy. No, jedźcie, bo szko­da czasu. Aha, jeszcze jedno! Nie wspominajcie o mnie nikomu w Porto Uniao, nawet gdyby ktoś was o to zapytał. Po prostu: nie znamy się.

Coś poważnego?...

Chwilowo tak.

Marcondes przesunął wzrok na Frontesa.

Spróbujmy się porozumieć — przemówił uprzejmie. — Jesteśmy daleko od pańskich terenów i chyba na pomoc już pan nie liczy. Przed nami zaś długa droga. Chętnie zdejmę z pana więzy i zwrócę nawet rewolwer, gdyż wtedy nikt nie będzie zwracał na nas uwagi, a w razie spotkania z Indianami czy z pa­trolami rządowymi wymknąć się łatwiej. Przed panem jednak, jak zaznaczyłem poprzednio, sąd Bartochów. Czy więc może pan dać teraz słowo, że będzie pan posłuszny naszym rozkazom?

Pułkownik zastanawiał się chwilę.

Zgoda — przytaknął. — Pejszotowcy są bliżsi niż Bartochowie. Oczywiście gdyby ktoś mnie odbił, słowo przestaje obo­wiązywać?

Przestaje.

W porządku. Macie dla mnie jakieś cywilne ubranie?

Mamy.

Zdjęto mu więzy, a gdy się przebrał, Marcondes jakby zdzi­wiony spojrzał na Bielika. Stał ciągle w tym samym miejscu i wydawał się jakiś nieswój.

Co tak marudzisz? — zagadnął go żartobliwie. — Nie masz zamiaru ganić Zofijki?

Wciąż się biję z myślami. A nuż zawróciła...

Nie zawróciła — przerwał mu Frontes stanowczo. — Obser­wowałem uważnie. To bardzo dzielna dziewczyna. Jeżeli tylko mała cel, będzie pędziła bez zatrzymania i dotrze do niego na pewno. Tego też ją uczyłem.

Bielik objął go czujnym spojrzeniem i chyba ten człowiek, do którego przecież powinien czuć odruchową nieufność, natch­nął go jednak wiarą. Wyprostował się sprężyście, nacisnął ostro­gi. Koń pomknął, a zaraz za nim ruszyły dwa inne.

II

Migały drzewa i krzewy, coraz rzadziej przebłyskiwały trawia­ste płaty. Zanikał kamp. Gęstniała za to wokół roślinność i przy­bierała wciąż na wysokości, aż wreszcie zamieniła się w jeden zwarty, nieprzenikniony, olbrzymi bór, do którego z trudem się­gało światło. Jak cienka nitka snuła się przezeń pikada, a chociaż wiła się kręto, wymijała starannie co grubsze pnie, zawracała niekiedy — przecież wracała zawsze na swoje miejsce i nie­omylnie pędziła naprzód ciągle w tym samym kierunku.

Zofijka lekko ściągnęła wodze. Do tej pory działała pod wpły­wem odruchów, nabyta w ciągu tych wielu miesięcy wojskowa karność nakazywała jej bezwzględnie wypełnić rozkaz. Gdy Bie­lik krzyknął, zwinęła natychmiast konia, prysnęła w gąszcz, za­toczywszy półkole znalazła się znowu na ścieżce. Wiedziała z do­świadczenia, że w takich sytuacjach liczą się ułamki sekundy. Wiedziała także, że nie wolno zaprzątać uwagi walczącym, bo jeśli opadła ich nawet większa siła, łatwiej się wymkną, gdy jej w pobliżu nie będzie. Toteż gnała naprzód bez chwili wytchnienia, pragnęła za wszelką cenę pozostawić jak najdalej za sobą front. Nie powstańców się lękała, ale wojsk rządowych; nie chciała wpaść z deszczu pod rynnę. Teraz jednak zaczęły nareszcie powracać myśli, a wraz z nimi napływały obawy. Co tam się stało?... Czy się wymknęli, czy walczą dalej? Osaczyła ich wielka gromada... A jeśli się wymknęli, czy rzeczywiście będą mogli pojechać za nią tą samą dróżką, czy nie zepchną ich gdzieś daleko na boki? W bitwie zdarza się różnie. I zanim się spostrzegą...

Koń się zawahał. Pochyliła się odruchowo, spojrzała czujnie. Teren był nierówny, coraz bardziej górzysty; przed nią widniała olbrzymia wyrwa. Wiedząc, że w takiej sytuacji najlepiej za­wierzyć instynktowi zwierzęcia, nie przeszkadzała mu w medy­tacjach i wkrótce ruszył bez poganiania. Pikada nie była widocz­na. Wynalazł ją jakimś cudem wśród głazów, przesunął się ost­rożnie nad samym urwiskiem, wskrabał się na stok jak po drabi­nie i znowu rozbłysła dróżka. Pogładziła go delikatnie po grzy­wie. Musiał zrozumieć zawartą w tej pieszczocie pochwałę i wdzięczność, zadrżał bowiem cicho i puścił się kłusem. Zro­biło się bardzo wygodnie. Korzystał więc z okazji i rwał z kopyta, jakby chciał nadrobić czas, stracony przy tej groźnej wspinaczce.

Zofijka znów popadła w zadumę. Myśli układały się teraz sprawniej, coraz spokojniej i trzeźwiej oceniała swą sytuację. O tamtych przestała się martwić. Obok Bielika był przecież Mar—condes, doskonały oficer. Z pewnością nie pchałby się na tyły wroga, gdyby nie wiedział z góry, jak się wydostać w razie potyczki, i na pewno przewidział wszystko. Niebezpieczeństwu ze strony tych czy innych oddziałów też poświęciła niewiele uwa­gi, front musiał być już bardzo daleko. Natomiast tam, dokąd dążyła, mogły zdarzyć się niespodzianki. Zewsząd otaczała ją puszcza, a ona również umiała pokazać zęby. Można było się natknąć na patrol, na trakcie będzie wiele furgonów. Jej biały kitel zwróci na pewno uwagę, w wojskach rządowych nie ma przecież sanitariuszek. Będą więc wypytywali, ciągali może po sztabach. A zanim to wszystko się skończy...

Rozważywszy sumiennie sprawę, zatrzymała wkrótce konia, aby nieco odetchnął, sama zaś zaczęła odmieniać wygląd. Torbę z lekami i kitel schowała do juków. Pozostawszy w wygodnej sukni, przystosowanej specjalnie do konnej jazdy, do jednej kie­szeni wsunęła rewolwer, do drugiej zapasowe naboje i naraz wybuchnęła śmiechem. Przyszła jej do głowy swawolna myśl, że dowództwo powstańcze pracuje kiepsko. Powinno było wprowa­dzić także fakon do wyposażenia sanitariuszki. Bardzo on jest potrzebny w czasie takiej ucieczki.

Rozweselona, dosiadła konia i odtąd nie traciła dobrego na­stroju. Dopiero gdy się znalazła na trakcie, wrócił niepokój. Przesiedziała z godzinę w przydrożnej wendzie, nasłuchiwała bacznie, wyglądała przez okna. Nie pojawiał się nikt. A Bielik powinien przecież już być. Potyczka nie mogła trwać tak długo; gdyby nawet gdzieś ich zepchnięto, można było odrobić stra­cony czas. Zastanawiała się gorączkowo, coraz sumienniej roz­trząsała każdy odcinek przebytej drogi. Dostrzegła w niej róż­ne niejasne punkty. Urwisk było sporo, na boki odchodziły mniej ważne, jak jej się przedtem zdawało, pikady. Mógł wpaść na którąś z nich, mógł wyskoczyć nawet daleko przed nią. Kierunek wskazał jednak wyraźny: Porto Uniao. Gdzieś tam poczeka. Nie doczeka się szybko, pojedzie naprzód. Przecież może dojść także do wniosku, że to ona właśnie zmyliła drogę...

Przynaglana więc tą świętą wojskową zasadą, że żołnierz w rozproszeniu powinien widzieć przed sobą jedynie punkt zbor­ny, pędziła odtąd bez zatrzymania i dopiero pod wieczór oparła się w innej wendzie, a skoro świt znowu była na siodle. Teraz już nie wątpiła, że znajduje się przed nią. Gdyby był za nią, dogoniłby w nocy. Nie zrobił tego. Ciągle jedzie więc naprzód. Zrozumiałe: aż do Igłasu...

Nie dodawały jej ducha te argumenty. Mroczna, rzucona w głąb puszczy droga warzyła humor i zmuszała do nieustannej czujności. Szumnie zwano ją traktem i gdzieniegdzie rzeczywiście była wygodna, lecz przeważnie stanowiła jedynie wąziutką lukę w zwartej zieleni. Przy tym im bliżej rzeki tym stawała się pustsza. Zniknęły zupełnie wendy, furgony, karosy, samotny jeździec był wyjątkowym zjawiskiem. Prawda: gdyby nie rewo­lucja, byłby to już piękny gościniec... Poszłyby z pewnością wzdłuż niego osadnicze zagony od Porto Uniao i od Luceny. Tymczasem jednak w okolicy koczowali nadal Indianie i krwawymi wypadami z zasadzek siali dokoła postrach.

Ukazał się duży oddział wojskowy. Zofijka odetchnęła z ulgą, a że była otrzaskana z takim widokiem, przemknęła obok niego wesoło, pożartowała w locie, raz i drugi wybuchła śmiechem. Jak przy poprzednich spotkaniach, tak i teraz nie wzbudziła specjalnego zdziwienia, każdy bowiem był przekonany, że odbiła się tylko na chwilę od jakiejś liczniejszej gromady. Za to na­potkany w pół godziny później, biwakujący przy trakcie patrol wojskowy poświęcił jej więcej uwagi. Zatrzymał, zagadnął życz­liwie, też pożartował i wreszcie zaprosił do towarzystwa. Była nawet z tego rada. W obawie przed tym bezludziem jechała bez przerwy i koń potrzebował już wypoczynku.

Rzeczywiście trzeba było przystanąć — dowodzący wach­mistrz przyjrzał się uważnie jej wierzchowcowi. — Ledwie robi bokami. Co to — uśmiechnął się — jakaś ucieczka?

Ucieczka — potwierdziła beztrosko. — Pokłóciłam się z na­rzeczonym i pędzę naprzód.

A on goni?

Powinien gonić.

W takim razie na nas kolej. Zatrzymamy go i zamkniemy w areszcie. Na tydzień wystarczy? Udała przestraszoną.

Trochę za długo — rzekła markotnie. — Powiedzmy: na jeden dzień. Niech wie tylko, że wojsko za mną.

Zgoda!

Otoczyli ją inni i gawędząc wesoło pomogli zdjąć siodło, podkarmić konia, a potem zaprosili do ogniska i podali szimaron. Przyzwyczajona w obozach do takich spotkań i do mundurów, czuła się doskonale w tym towarzystwie. Jak tam, tak i tutaj młodzi to byli ludzie, weseli, uprzejmi, urok dziewczęcej twarzy sprawiał na nich takie samo wrażenie. Niespodziewanie jednak dostrzegła coś, co wzbudziło w niej nagły niepokój. Wachmistrz spojrzał na jednego z żołnierzy, wymienili między sobą dwu­znaczne uśmiechy. Udając, że nadal jest bardzo zajęta rozmową, równocześnie oceniała trzeźwo swą sytuację i rozglądała się czuj­nie. Było ich ośmiu. Siedzieli wokół ogniska, wachmistrz najbliżej. Ich konie stały z boku i dopiero teraz zdała sobie sprawę, że chociaż każdy miał uwiązany u łba wór z kukurydzą, siodeł nie zdjęto. A tylko z jej wierzchowca...

Skupiła znowu całą uwagę na szimaronie. Pociągnęła z kui raz i drugi i przekazała ją wachmistrzowi. Popił także, lecz zaraz wydobył się z jego ust dość niefrasobliwy żart i jakby na hasło wszyscy zmienili natychmiast temat. Zniknęła bez śladu dotych­czasowa rycerskość, nawet uprzejmości nie było wiele. Za to wśród ogólnego podniecenia i wesołości sypały się jak z rękawa mało dowcipne i coraz bardziej frywolne słowa.

No, chodźże, kółeczko! — wachmistrz odkrył ostatecznie swoje zamiary i niespodziewanie schwycił ją wpół. — Śliczne masz...

Urwał w pół słowa. Przysiadła błyskawicznie, trzasnęła go w twarz i odskoczyła o kilka kroków.

Przykro mi, że tak się kończy nasze spotkanie — odezwała się chłodno. — Adeus!

Zanim zdążyli ochłonąć, podeszła do swego wierzchowca i za­rzuciła mu siodło. Rozpłomieniony wachmistrz ruszył do niej wielkimi krokami.

Nie ujdziesz, ślicznotko! — zasyczał. — Takiej nie wypuści­my.

Ani kroku dalej!

Roześmiał się beztrosko, zawtórowali mu inni. Ale ona już miała wszystkiego dość. Oburzyło ją do głębi, że tak podle chcieli wykorzystać jej zaufanie, rozpalił się gniew. Nagłym ruchem wyciągnęła rewolwer i palnęła od ręki. Kapelusz sfrunął z jego głowy, jakby wyrosły mu skrzydła.

Na ostrzeżenie, że strzelam celnie — stwierdziła zimno. — Jeszcze krok, a palnę w sam środek czoła. Uprzedzam: kto nie usłucha mego rozkazu, ginie. Baczność!

Zerwali się błyskawicznie, dłonie przywarły do szwów. Prze­rażała ich broń, zdumiała stanowczość tego tak miłego niedawno głosu, sparaliżowała wolę komenda tak ostra, że nie wydałby jej lepiej najwspanialszy oficer. A ona już ćwiczyła ich dalej. Zarzą­dziła zbiórkę, dokonała zwrotu, wyprowadziła na środek gościń­ca, ustawiła tyłem do Porto Uniao.

Odpiąć pasy! — rozkazy padały coraz dobitniej. — Na zie­mię: rzuć!

Rozdźwięczało się na chwilę, pasy z bronią i amunicją zapadły w kurzu.

Pięć kroków naprzód... marsz!

Odliczyli starannie, stanęli. Pozbierała pasy i podeszła do koni.

Niech tylko który spróbuje poruszyć ręką lub nogą! — prze­strzegła. — Z tej odległości też go dosięgnę!

Połączyła linami wierzchowce, osiodłała swojego, dosiadła i pro­wadząc tamte za sobą ruszyła w drogę. Tak liczny tętent musiał przerazić żołnierzy bardziej aniżeli rewolwer, wbrew bowiem rozkazowi odwrócili nareszcie głowy.

Co pani wyprawia? — rozległ się wielki, żałosny krzyk. — Niechże pani zostawi przynajmniej konie!... Jak się dostaniemy do miasta?

Pieszo, łajdaki! — poniósł ją straszny gniew. — A tam przyjmą was odpowiednio. Tak pilnujecie porządku? Ja was nauczę!

III

Mknęła kłusem Zofijka, a za nią osiem zdobycznych koni. Nie­przystępna, zwarta, najeżona zasadzkami, dziewicza puszcza cią­gle straszyła mrokiem po obu stronach gościńca, lecz obecnie nie zwracała na nią uwagi. Nadal burzyło się w niej wszystko, nie mogła wybaczyć zdrady. W obozie powstańczym, zwłaszcza w po­czątkach, zdarzały się najrozmaitsze zaczepki, lecz wiedziała, że jeśli krzyknie, stu innych ludzi przybiegnie jej natychmiast na pomoc. Tutaj zdała sobie sprawę od pierwszej chwili, że może ją uratować tylko stanowczość. Toteż działała stanowczo. Roz­trząsała teraz sumiennie wypadki, szukała jakiegoś własnego błę­du. Nie potrafiła odnaleźć. Oddała się dobrowolnie pod opiekę mężczyzn. Ona — kobieta, przy tym kobieta samotna na pustej drodze. A oni postanowili wykorzystać tę sytuację. Nie słyszała jeszcze o takim wypadku w Brazylii. „I kto to zrobił? — odezwał się w niej niespodziewanie rewolucyjny bunt, którym żywiła się przez wiele miesięcy. — Zrozumiałe: żołnierze Peixota. Przeklęci kapangowie, którzy się mienią obrońcami ładu, królowie porząd­ku! A bez rewolweru do nich nie podchodź!...”

Tak przeżuwając w sobie rozgoryczenie, posuwała się szybko naprzód i wkrótce ukazały się przed nią skromne domki niedaw­no założonego miasteczka. Ludzie przystawali na jej widok, pa­dały zewsząd gorączkowe pytania, już wyprzedzały ją nawet przenikliwe okrzyki. Było się czemu dziwić. Obraz przecież był niecodzienny i w wielu sercach mógł wzbudzić trwogę. Oto sa­motna dziewczyna, a za nią osiem koni bez jeźdźców. Na każdym łęku przyczepiony wojskowy pas, zwisający jak wieniec żałobny na wieku trumny. A co z ludźmi? Gdzie oni?...

Narastał tłum, potężniały okrzyki. Nie zwracała na to uwagi. Zajęta swymi myślami, milcząca i nieprzystępna zajechała na plac, a ujrzawszy na jednym z budynków sztandar brazylijski i wartownika, zsunęła się przed nim z konia.

Gdzie komendant? — padło ostre pytanie.

Jestem! — młody porucznik wypadł ze środka jak bomba. — Co się stało? Kto ich wymordował?

Żyją jeszcze — machnęła ręką ze złością. — Mam jednak nadzieję, że pan ich każe rozstrzelać. To kapangowie, a nie żołnie­rze!

Nie zwracając na niego uwagi, weszła do izby i usiadła na ławie.

Proszę też usiąść — wskazała mu miejsce obok. — Boję się, że krew pana zaleje, gdy dowie się pan, jak pańscy żołnierze spla­mili honor Brazylii. Lepiej więc siedzieć, aby nie upaść.

Z wielkim temperamentem omówiła wypadki, powiedziała, co o tym myśli, i w końcu wyraziła żal, że nie wzięła ich także na arkan, aby potopić w Igłasu. Porucznik spoglądał na nią w coraz większym zdumieniu.

Wprost nie do wiary... — wyjąkał, gdy zakończyła opowieść mocnym akcentem. — Wstyd dla całej armii!

Właśnie. Bezbronna kobieta chce chwilę odetchnąć pod opie­ką wojskowego patrolu, pije z nimi szimaron! A oni...

Silny dotychczas głos Zofijki rozedrgał się podejrzanie, z oczu wyjrzał nagle zwykły, dziewczęcy strach. Na poruczniku spra­wiło to wstrząsające wrażenie.

Dam ja tym łotrom! — zerwał się z miejsca i gwałtownie zacisnął pięści. — Powieszę wszystkich!

Spojrzała na niego bacznie, do oczu napłynęła rozwaga.

Niechże pan siada — pociągnęła go za rękaw. — Uprzedza­łam, że sprawa ciężka. Potrzeba do niej spokoju.

Łagodnie i dźwięcznie zabrzmiały obecnie słowa. Zmarszczył brwi, jakby się czemuś dziwił, popatrzył na nią baczniej i par­sknął śmiechem.

Pani sama dokonała tego dzieła zniszczenia?...

Ano, sama — roześmiała się także. Porucznik wziął się z rozbawienia za boki.

Gdyby pani była mężczyzną, zaproponowałbym butelkę kasziasu — rzekł. — A tak, niestety, nie wypada... Zaraz, zaraz! — znów zerwał się z miejsca. — Otrzymałem przecież od Mar—condesów wspaniałe wino! Chyba pani nie odmówi szklaneczki na uczczenie takiego zwycięstwa?

Od Marcondesów? — zastanowiła się. — Co to za jedni?

Właściciele Porto Uniao i całej okolicy. Syn wprawdzie po­szedł do powstańców, lecz ludzie bardzo porządni. A z win sły­ną, bo przechowują je z dziada pradziada. Zaraz przyniosę.

Umiał być miły. Uczynnością, troską, uprzejmością starał się zetrzeć z jej czoła ostatnie chmury i udało się doskonale. Od­zyskała humor. Znała właśnie takich Brazylijczyków — pełnych rycerskości nawet wobec młodej dziewczyny i wśród nich zaw­sze czuła się świetnie.

Po tamtych wyśle pan konie? — zamyśliła się nagle.

Po tych łotrów? — wybuchnął. — Niech pieszo idą na szu­bienicę!

Hultaje, wiadomo... Co prawda wieszać nie wypada, gdyż tak czy owak są to żołnierze, ale jakoś ukarać trzeba. Ja dałam sobie z nimi radę. Co by się jednak stało, gdyby dostała się im w ręce inna dziewczyna?...

Zacisnął zęby. Oboje popadli w zadumę.

A takie patrole są rzeczywiście potrzebne? — zastanowiła się. — Strzegą gościńca przed Indianami?

Nie tylko. Przede wszystkim wyłapują powstańców.

O! — zadziwiła się. — Więc oni i tędy uchodzą?... A jak ich poznajecie? Chyba nie maszerują w mundurach?

Porucznik roześmiał się.

Toteż łapiemy wszystkich — odparł beztrosko. — Na wszelki wypadek. Potrzyma się z tydzień czy dwa, pogada i potem najczęściej wypuszcza. Ale są tacy, których odsyłamy nawet do Kurytyby. Niech tam się za nas pomartwią.

Zmarszczyła brwi. Dopiero teraz uprzytomniła sobie, że prze­cież do tej pory nie dostrzegła nigdzie Bielika. Jeśli rzeczywiście jechał przed nią, musiał tu być i czekałby chyba gdzieś na rogat­ce albo nawet wyskoczył naprzeciw. Czyżby więc go jeszcze nie było? A może i jego tutaj zamknięto?...

Mam złe przeczucie — poruszyła się niespokojnie. — Może to i niezła metoda, lecz z pewnością ma także wady. A nuż wśród tych aresztantów trzymacie jakichś moich przyjaciół?

Porucznik rozłożył ręce w komicznym geście.

Przypadki chodzą po ludziach — odrzekł wesoło. — Nie ręczę za nic, ale sprawdzić nietrudno. Jeśli znajdą się jacyś pa­ni znajomi, wypuszczę natychmiast. Proszę za mną.

Zaprowadził ją do innego budynku. Ledwie otworzono drzwi, spośród natłoczonych aresztantów wyskoczył Bielik.

Czyżby i ciebie chcieli tu zamknąć? — wykrzyknął wście­kle. — Przeklęte porządki! Mamy przepustki z komendantury z Rio Negro, wolno poruszać się nam nawet na froncie. A ci za­mykają nas jak złodziei!

Szybko wyjaśniono nieporozumienie, za to przeprosiny cią­gnęły się długo. Porucznik wynalazł jeszcze jedną butelkę wina od Marcondesów, przed mężczyznami postawił kaszias, dopilno­wał, aby nikt nie był głodny. Tak w końcu przypadli mu wszys­cy do serca, że odprowadził ich osobiście do promu i machał przyjaźnie ręką jeszcze wtedy, gdy już się znaleźli po drugiej stronie Igłasu.

I po kłopocie — Bielik odetchnął głęboko. — Miły z niego chłop, tylko że ma za dużo czasu i żeby zabić nudę wyłapuje zbyt wielu ludzi do towarzystwa. Ale przyjaźń jest przyjaźnią; odwie­dzę go przy okazji. No, na brak przygód nie możemy narzekać — roześmiał się. — Nie przyszłoby mi nigdy do głowy, że zamiast my ciebie, ty nas będziesz musiała wyciągać z matni.

Różnie się zdarza w życiu — Zofijka machnęła ręką. — Do­kąd jedziemy?

Na tę wysepkę — wskazał. — Mieszka tam z żoną mój dobry znajomy, staruszek Wencel. Czech z pochodzenia, spod Chebu. Na pewno nie odmówi gościny.

Ujechali kawałek brzegiem, poszli w wodę, a że odległość z tej strony nie była wielka, po kilku minutach stanęli na suchej ziemi. Było to jakby maleńkie, niezależne od nikogo państewko, przemienione całkowicie w piękny sad i warzywnik. Wencel przybył tutaj niedawno. Przedtem zamieszkiwał przez dziewięt­naście lat w Santa Catharinie i chociaż pracował ciężko, starczało mu zaledwie na życie. Tu z kilku morgów ziemi potrafili we dwójkę z żoną wydobyć tyle, że zaczynali się martwić, komu przeka­zać po śmierci wzrastający z roku na rok majątek. Dzieci nie mieli. Toteż gdy zobaczyli gości, a wśród nich młodziutką dziew­czynę, zajęli się nimi tak serdecznie, że nawet w rodzinnym domu byłoby trudno o większe wygody.

Mowy nie ma o wyjeździe! — przeciwstawiła się energicznie Wenclowa, gdy rano chcieli się z nią pożegnać. — Biedaczka bar­dzo zmęczona. Co z tego, że nad Srebrny Potok stąd blisko? Chce­cie zawieźć ją chorą? Ja wiem lepiej od was, co jej potrzeba. Mu­si zebrać siły, dobrze wypocząć i dopiero wtedy dosiądzie konia.

Bielik nie śmiał się przeciwstawić tym argumentom, Brazylijczycy pokiwali głowami ze zrozumieniem, Zofijka uśmiechnęła się tylko niejasno. Rzeczywiście czuła się nie najlepiej. Wyczerpały ją ostatnie przejścia, zmordowała forsowna jazda. Dopóki była w drodze, trzymała się ostro w karbach. Tam zresztą, w polu, nie było okazji do wypoczynku. Teraz mogła nareszcie skorzystać z niego w pełni i chociaż serce rwało się do domu, znużone ciało ogarnął bezwład. Przyczyniła się chyba do tego i miła atmosfera wysepki, okazywana jej przez wszystkich życzliwość, obecność Bielika. Mogli nareszcie pogawędzić swobodnie. Przeraziła się, usłyszawszy, w jakim stanie znalazł go na pikadzie nieznajomy kaboklo. Z zapartym tchem słuchała opowieści o wyprawie Luisa i o jego rozpaczy na cmentarzu w Lucenie. A gdy wspomniał o ostatniej potyczce i o zręczności, z jaką Marcondes powstrzymał gwałtowny atak, ni stąd, ni zowąd ukazała się jej przed oczyma butelka wina, którą rozochocony porucznik uczcił odniesione przez nią zwycięstwo.

Chyba odkryłam coś ciekawego — uśmiechnęła się do swych myśli. — Czy wiesz, że na ziemiach Marcondesów leży całe Porto Uniao?

Bielik poruszył się żywo.

A więc dlatego kazał nam nie wymieniać swego nazwiska! — wykrzyknął. — Teraz rozumiem...

Rozgadali się na ten temat. Siedzieli na ławeczce naprzeciw dużej pasieki. Pszczoły krzątały się pracowicie, spływały do niej gromadnie, składały w ulach nektar i znów ulatywały w niebo. Bez przerwy słychać było głośne, monotonne brzęczenie. Niekie­dy przegłuszały je fale Igłasu. Zawadziły widocznie o coś, napeł­niły powietrze pluskiem, raz i drugi chlusnęły mocniej. Wkrótce jednak wracało wszystko do zwykłego porządku i nadal roz­brzmiewała pszczela melodia.

Wyczerpali temat, popadli w zadumę. Dużo spraw nagromadzi­ło się w ciągu tych ostatnich miesięcy.

Zofijko... — Bielik przerwał nieśmiało ciszę. Nie odezwała się.

Zofijko.

Słucham.

Zastanawiam się: tak jakoś dziwnie splotło się nasze życie... Nie potrzebuję ci chyba tłumaczyć, że zawsze byłem myślami przy tobie. A ty?...

Milczała. Spojrzał jej w oczy i naraz ogarnął go głuchy niepo­kój. Wzrok jej błąkał się po pasiece, a twarz była tak obojętna, jakby nie do niej były skierowane te słowa.

Głupstwa gadam! — ofuknął się szorstko. — Nie doprowa­dziłem cię jeszcze do domu, a już się wybieram z oświadczynami. Nie mówmy o tym.

Więc to miały być oświadczyny? — roześmiała się cicho.

Odwrócił głowę. Jakoś bardzo swawolnie padło pytanie i spe­szyło go ostatecznie. Był zły na siebie, że dotknął tej sprawy w tak nieodpowiednim, jak się okazało, momencie, lecz naraz drgnął. Drobna rączka spoczęła na jego dłoni i zaczęła gładzić ją piesz­czotliwie.

Nie miej mi tego za złe — w słowach Zofijki czuło się dużo ciepła. — Powiedziałam tak tylko, aby zyskać na czasie. Trzeba było lepiej ułożyć myśli. Przecież to bardzo poważna decyzja... Masz rację: splotło się nasze życie i pewnie już nie rozplecie. Zastanawiam się jednak, co powiedzą rodzice? Jeszcze bardzo je­steśmy młodzi.

Czy to ma jakieś znaczenie, jeśli będę mógł cię wprowadzić do własnej zagrody?

Do własnej?...

Oczywiście! — Bielik szybko nabierał werwy. — Nie śmiał­bym o tym wspominać, gdybym nie mógł ci zabezpieczyć dachu nad głową. Stryj Ludwik wie wszystko o moich planach. I obie­cał mnie poprzeć.

Spoglądała na niego w coraz większym skupieniu.

Dobrą obrałeś drogę — rzekła z uznaniem. — Stryj zna się na ludziach i tatulek wie o tym dobrze. Jeśli obiecał cię poprzeć, sprawa jakby wygrana. Ale ty naprawdę — uśmiechnęła się na­raz zalotnie — chciałbyś taką dziewczynę, która stawia na bacz­ność wojskowe patrole i przywiązuje do słupów rotmistrzów?

Zza dotychczasowej zadumy, zza tej powagi nad wiek, jaka spłynęła na nią na polach bitew, wyjrzała niespodziewanie trochę przekorna, zawsze pogodna, serdecznie mu bliska twarzyczka, któ­rą pamiętał jeszcze znad Srebrnego Potoku. Serce mu uderzyło jak dzwon. W nagłym odruchu czułości objął ją ramieniem i przy­tulił do siebie.

Znów rozległ się niedaleko głośniejszy plusk i przez pewien czas Igłasu przekomarzała się zawzięcie z pszczelim brzęczeniem, lecz raz jeszcze wytrwałe robotnice odniosły nad nią zwycięstwo. Zasłuchali się w tę przedziwną pieśń, jakby coś z niej chcieli wy­czytać, jak gdyby w tym ogromnym trudzie pragnęli odnaleźć siebie. I chyba znaleźli. Gdy w dwa dni później dosiedli koni, czu­ło się w nich tyle wzajemnej tkliwości, że wszyscy zwrócili na to uwagę.

Życzę wam dużo szczęścia — serdecznie żegnała ich na brze­gu Wenclowa. — I nie zapomnijcie o starych. Na naszej wysepce zawsze będziecie przyjęci gościnnie.

Odkrzyknęli wesoło, spięli wierzchowce. Jak jasna smuga za­częła umykać pod, nimi droga.

Zofijko — wykrzyknął Bielik uszczęśliwiony — jutro bę­dziemy w domu!

Będziemy!

Przenocowali pod gołym niebem, a krótko po świcie znów byli w drodze. Puszcza gęstniała, coraz wyżej wzbijały się w nie­bo drzewa, coraz niebezpieczniejsza stawała się kręta pikada. Na niej ciągle spoczywał głęboki cień. Ale gdy słońce uniosło się wy­soko i oświetliło wyraźnie twarze, Zofijka wyglądała jak odro­dzona. Roziskrzyły się jej oczy, pod tętent koni biło gwałtownie serce. Już poznawała znajome miejsca. Tu potok, tam wzgórze z ogromnym głazem, tu zakręt, tu...

Z boku ukazała się inna pikada. Bielik, jadący ciągle na czele, rzucił na nią okiem i raptownie osadził konia.

Jakieś niedawne ślady — rzekł do Brazylijczyków. — Warto je chyba zbadać?

Na pewno warto.

Zsunęli się z siodeł i przypadli do ziemi. Oglądając ją krok za krokiem, weszli w końcu w boczną pikadę.

Jeszcze się czegoś lękasz? — zagadnęła niespokojnie Zofijka. — Frontes przecież w rękach rotmistrza.

Bielik pokręcił głową.

Nigdy nic nie wiadomo —odrzekł z namysłem. — I z Frontesem może być różnie, a przecież pozostał tam Maravalhos. A nuż przyszło mu do głowy, aby znów zastawić pułapkę?...

Wychylili się z puszczy Brazylijczycy. Raz jeszcze obejrzeli starannie wszystko i podeszli do koni.

Co najmniej trzydziestu ludzi — padł zwięzły meldunek. — Poprzednią noc spędzili w pobliżu. Wczoraj ruszyli dalej.

Może wojsko?

Niemożliwe. Sporo nie podkutych koni, a zresztą wojsko nie nocowałoby pod gołym niebem, mając obok fazendę. Być może ci pojechali dalej bez zatrzymania. Trzeba to jednak sprawdzić, abyśmy nie wpadli przypadkiem w matnię. Poczekajcie tu na nas.

Odeszli. Wlokły się powoli minuty, przemieniały w godziny. Bielik, trzymający się wciąż w pogotowiu, rzucał od czasu do cza­su okiem na Zofijkę i stawał się coraz bardziej markotny. Nie­zmiernie trudno przedostać się do tej zagrody nad Srebrnym Po­tokiem... Wtedy był bardzo blisko, a o mało nie stracił życia. Dziś jest jeszcze bliżej. Dziś zna też, na szczęście, tę brazylijską za­sadę: chcesz uniknąć kłopotów, strzeż się najbardziej...

Ścisnął mocniej rewolwer. Gdzieś obok dał się słyszeć nie­znaczny szmer. Rozejrzał się czujnie, lecz zaraz odetchnął z ulgą. Z gąszczu wyłonił się jeden z Brazyliczyków.

A jednak kapangowie — oznajmił. — Dobrze, że rotmistrz kazał nam jechać z wami. Na kogoś czyhają. Siedzą wokół fazen—dy i tak się rozstawili, że mysz się nie przemknie.

Madonna Santissima! — Zofijka objęła rękami skronie. — Znów nie ma przejścia!... A wszystko przeze mnie — rozżaliła się nagle. — Gdybym nie marudziła u Wenclów, siedzielibyśmy dzi­siaj bezpiecznie w domu!

Brazylijczyk pokręcił głową.

Nie ma pani racji — odrzekł. — Wróg czaiłby się tak długo pod domem, aż by nas postrzelił, a panią pochwycił. U nas, w Bra­zylii, można czuć się naprawdę bezpiecznym dopiero wówczas, kiedy przeciwnika się zniszczy lub gdy się zawrze z nim przy­jaźń. Tak więc, jak się stało, stało się dobrze. Oni na razie nic o nas nie wiedzą, natomiast my wiemy wszystko. Z nadejściem nocy zaczniemy wybierać ich po kolei. A rano...

Urwał nagle. Gdzieś w dali, poza Srebrnym Potokiem, rozległ się huk rewolwerowego wystrzału i jak znak bojowy samotnej frontowej placówki zamącił złowrogo ciszę.

IV

Woda bryznęła ciężko, ostatni jeździec wyskoczył z rzeki. Marcondes nasłuchiwał przez chwilę, potem raz jeszcze rzucił uważnie okiem na wartki nurt Rio Negro ledwie widoczny w nocnych ciemnościach, syknął przeciągle i wziąwszy konia za uzdę ruszył na przełaj przez las. W ślad za nim zaczęli posuwać się jego lu­dzie. Układało się wszystko szczęśliwie. Jak do tej pory nie nat­knęli się nigdzie na patrol, jeniec był ciągle z nimi, nie zginął nikt. Niebezpieczeństwo jednak groziło nadal. Wojsko mogło mieć swoich obserwatorów nad rzeką, mogło ich mieć także za rzeką i w każdej chwili można było wpaść w nastawianą zręcznie pułap­kę. Przemykano więc bardzo ostrożnie. Nie była to wprawdzie ta zwarta, niedostępna bez fakona czy fojsy puszcza znad Igłasu czy znad Srebrnego Potoku, lecz tylko potężny bór piniorowy o znacz­nie słabszym podszyciu, jednakże i w nim niełatwo się było po­ruszać. Mrok panował prawie zupełny; wyrw, korzeni i dołów nie było widać. I tylko jak delikatne cienie na tle gęstej sza­rzyzny rysowały się końskie i ludzkie sylwetki.

Szli tak z pół godziny, gdy naraz rotmistrz poczuł pod nogami ubitą ziemię. Popatrzył w górę. Jaśniejsza smuga świadczyła, że natrafił na jakąś drożynę.

Kto tu był kiedyś? — zapytał szeptem.

Ja.

Wysuń się zatem na czoło. Można już dosiąść koni?

Można.

Jeszcze dość długo wlekli się noga za nogą, lecz wreszcie prze­wodnik przyśpieszył tempa, a gdy wypadli w końcu na step, wydało się nagle, że ze wszystkich piersi wydarło się głuche westchnienie ulgi. Zmęczyła ich ta podróż, mroziło przemoczone w czasie przeprawy przez rzekę ubranie. Konie musiały być także spragnione ciepła i wypoczynku, skoro bowiem ujrzały w dali ognisko, bez rozkazu pomknęły kłusem i przystanęły dopiero obok śpiących pastuchów. Marcondes zdziwił się trochę. Wśród podno­szących się leniwie, rozespanych postaci dostrzegł jedynie dzieci.

A gdzie ojcowie? — zagadnął.

Odjechali.

Daleko?

O, daleko!... — padła ostrożna odpowiedź. — Udajcie się panowie do naszego dziadka, on opowie wam więcej. Pilnuje stada za tamtym wzgórzem.

Radzi nieradzi ruszyli dalej, bo przecież tym chłopaczkom nie należało zakłócać zasłużonych chwil wypoczynku, lecz na szczęś­cie wędrówka nie trwała długo. Zaraz za wzgórzem ujrzeli pa­sące się konie i bydło, niewielki szałas, inne ognisko. Tu ich przyjęto bardzo uprzejmie, a wygrzewający się przy nim star­szy wiekiem mężczyzna zawiesił natychmiast nad ogniem ko­ciołek z wodą.

Jak udała się podróż? — zagadnął życzliwie.

Dziękuję — odrzekł za wszystkich Marcondes. — Nie na­rzekamy.

Nie zginął nikt?

Nikt.

Sporo mu chyba powiedział ich wygląd, lecz chwilowo nie na­gabywał specjalnie, za to gdy podjedli, rozgrzali się i przesu­szyli odzież, doszedł do wniosku, że można pogadać obszerniej.

Spóźniliście się trochę — westchnął. — A szkoda, taka liczna pomoc mogła się tamtym przydać. Niestety odjechali przedwczoraj, toteż dziś na pewno są już w Kurytybie. Gonić,. moim zdaniem, nie warto.

Marcondes pochylił głowę, pragnąc ukryć zakłopotanie. Nie był pewien, czy lepiej stwierdzić od razu, że bierze ich za koga innego, czy raczej odsunąć to do wygodniejszej okazji.

Cóż, nie zdążyliśmy — także westchnął na wszelki wypa­dek. — A jak wypadło? Ludzi zebrało się sporo?

Ruszył się cały kamp! — gospodarza ogarnął niespodzie­wanie entuzjazm. — Jedynie dzieci, kobiety i tacy jak ja pozo­stali, aby pilnować stad. A tamci!...

Wartko jak wody Rio Negro potoczyła się barwna opowieść o wiciach posłanych w step, o tłumach jeźdźców, o strasznym gniewie, o diable wcielonym i o jego ofierze. Wzburzył umysły, ponurym obrazem człowieczej krzywdy rozpalił dusze. Ludzie słuchali jak urzeczeni, a i Marcondes mienił się co chwila na twarzy. W tym potoku namiętnych słów wyczuł coś bardzo blis­kiego, coś, co przerzucało go co chwila myślami od wspomnień spod Łapy do Kurytyby, od Itarare na cmentarz w Lucenie.

I naraz zerwał się z miejsca. Jak grom z jasnego nieba, padło nazwisko przywódcy tego wspaniałego pochodu.

Więc to on! — wykrzyknął w zdumieniu. — Ludwik?

O nim wieść do was nie doszła? Oczywiście on: Ludwik Bartoch. Niezwykły człowiek!

Popłynęła nowa, nie mniej żywiołowa opowieść o człowieku—mścicielu, który upomniał się o sprawiedliwość, ludziom kampu i puszczy nareszcie otworzył oczy. I teraz albo już diabłu po­łamał rogi, albo wstrząśnie całą Brazylią!

A przy tym nieszczęsny człowiek — mówca przygasł na­gle. — Wyobraźcie sobie: ten człowiek płakał, gdy wspomniał przypadkiem o swym losie. Utracił niedawno córkę!

Zofijka żyje — wtrącił miękko Marcondes.

Nie wiecie widocznie wszystkiego. Zofijka, niestety, leży na cmentarzu w Lucenie.

Zofijka żyje. Właśnie my ją odnaleźliśmy. Marcondes w skupieniu i bez pośpiechu zaczął opowiadać przygodach jego oddziału i teraz gospodarz mienił się co chwi­la na twarzy, składał ręce jak do modlitwy, promieniał coraz bardziej i wreszcie w uniesieniu ogromnym popatrzył w niebo.

Święty Piotr darzy go widocznie szczególnymi względami — odezwał się uroczyście. — Nic w tym zresztą dziwnego. Kto ma odwagę skoczyć diabłu do oczu, musi zwrócić uwagę świę­tych i jakaś wdzięczność należy mu się za to nawet jeszcze za życia... Ale jeśli tak jest — zerwał się z miejsca — trzeba go powiadomić natychmiast. Niech cieszy się razem z nami!

Dobrze by było. Ale jak go odnaleźć?

Gospodarz roześmiał się. Wprowadził ich w tajemnice stepo­we, omówił co najważniejsze, i w pół godziny później mknęła przez kamp radosna nowina: „Rotmistrz czeka w Cantagallo na Ludwika Bartocha. Zofijka cała i zdrowa”.

Marcondes zetknął się po raz pierwszy z taką depeszą, toteż nie bardzo był pewien skutku, lecz że i on miał dużo zaufania do ludzi kampu, postanowił jej jednak zawierzyć. Szybko zresztą przekonał się o jej skuteczności. Gdy nazajutrz ruszyli w drogę, już w pierwszym napotkanym szałasie powitano ich tą wiado­mością, a im dalej odsuwali się od miejsca nocnego postoju, tym padała ona donośniej. I co najważniejsze — nie brakowało w niej ani jednego wyrazu.

Luisa też musiała prowadzić dobrze. Wpadł jak bomba do wendy w Cantagallo i pierwszą osobą, na jaką się natknął, był oczy­wiście Marcondes,

Nareszcie uśmiechnęło się do nas szczęście! — rzucił mu się na szyję. — Żyje nasza Zofijka!

Śmiał się i płakał, i znów zanosił się śmiechem, ale gdy minęła pierwsza radość, rozejrzał się niespokojnie po izbie.

A gdzie ona?...

Wysłałem ją prosto nad Srebrny Potok.

Samą?...

Z Bielikiem. A na wszelki wypadek dodałem dwóch z naj­bardziej doświadczonych naszych przyjaciół.

Luis trochę zmarkotniał, był bowiem przekonany, że i Zofijkę zobaczy, ale rozweselił się szybko.

Góra z górą się nie zejdzie, lecz Marcondes z Bartochem zawsze — wziął znów rotmistrza w objęcia. — Taki przyjaciel!... A co z Frontesem?

Tymczasem schowałem go w puszczy, stąd niedaleko. Pil­nują go nasi ludzie.

Wobec tego trzeba coś zjeść, aby zebrać siły na ostateczną rozprawę — Luis nasrożył się. — Zobaczymy, co jest w bufecie. Do byle czego nie będę się dzisiaj przykładał.

Obejrzał sumiennie, wybrał, potem przez całą godzinę pokrze­piał siły, za to gdy wstał wreszcie od stołu, był mocny nie tylko ciałem, ale i duchem. Rozpłomienił go rotmistrz obrazami nie­bezpiecznych wycieczek na tyły wroga, uskrzydliła fantazję jego własna opowieść o niezwykłym spotkaniu z Durskim, rozpromie­niała myśl o szczęśliwym wybawieniu Zofijki. Gdy wychodził z wendy, był pełen werwy, gdy znalazł się w siodle, raz jeszcze wybuchnął śmiechem. Niespodziewanie jednak zmarszczył brwi i wsłuchał się w panującą dokoła ciszę.

Niesamowite — mruknął. — Przecież to polska kolonia i dzień powszedni. A zupełnie nie słyszę siekier...

Jechał w milczeniu. Wenda stała samotnie pośrodku prześlicz­nej łąki, otoczonej dokoła borem. Dalej, wzdłuż traktu, wygląda­ły zza drzew pobudowane przed kilku laty zagrody. Nigdzie nie było widać żadnego ruchu. Zastanawiało go to coraz bardziej, lecz wreszcie jakiś głos zaczął dobiegać z dali. Przynaglił konia. Głos przybierał na sile, dźwięczał przyjemnie, już zupełnie wy­raźnie padały słowa. A wkrótce ukazał się mówca: niewidomy, dziwnie samotny w olbrzymim tłumie, ten sam, którego widział ongiś w Nowej Polonii!...

Luis zsunął się z siodła. Nieznacznie, na palcach wszedł między ludzi, zapatrzył się i zasłuchał jak oni. A tam chyba kończyła się właśnie wielka opowieść, w zachwycie rozbłysły twarze. „Skrze—tuski jak prawdziwy rycerz chrześcijański spuścił radośnie gło­wę”... Wstaje kniaziówna, z jej oczu wygląda duma. To jest prze­cież jej przyszły mąż... A oto rozjeżdżają się goście, w stroj­ną gwiazdami noc odchodzą powoli wojska. „W taką to noc wy­chodził niegdyś Skrzetuski ze Zbaraża i w taką noc teraz czuł bicie serca Kurcewiczówny przy swoim”... Zniknęły słowa, zapad­ła zupełna cisza. Starzec wsłuchiwał się w nią przez chwilę, zadumał jak inni, lecz naraz czujnie nadstawił ucha.

Czy mi się zdawało — zapytał — czy rzeczywiście zajechał ktoś z obcych?

Ja przyjechałem — Luis wysunął się naprzód. — Słyszałem pana kiedyś w Orleansie. Zajrzał pan tu do znajomych?

Starzec uśmiechnął się.

Wszyscy Polacy w Paranie to moi dobrzy znajomi — od­rzekł. — Odwiedzam ich po kolei. W Nowej Polonii zakończy­łem chwilowo wędrówkę, tutaj skończyłem także. Czekam więc od rana przy trakcie na jakiś wóz albo karosę. A że ludzie chcieli raz jeszcze usłyszeć to i owo, opowiadam, aby nie marno­wać zbytecznie czasu. Ciekawa przecież historia.

Bardzo ciekawa. Dokąd pan się wybiera?

Przed siebie. Do Agua Branca, do Rio Claro, do Mateusza. Niech i tam nasi ludzie mają ze mnie jakiś pożytek. Niech wiedzą również, że ciężkie czasy zawsze się kończą, byle nie zabrakło zgody ani odwagi. Z moich opowieści taka właśnie płynie nauka... Ty, synu, jesteś tu konno?

Konno.

Szkoda. No cóż, trzeba poczekać. Szkoda mi jednak każdej godziny, bo do śmierci niedaleko, a przedtem powinienem być przynajmniej raz w każdej kolonii.

Więc proszę ze mną.

Nie chciałbym ci sprawiać kłopotów... We dwójkę na koniu niezbyt wygodnie.

Damy sobie radę! Jeśli tylko pan nie boi się trudów, proszę serdecznie.

Starzec wstał i wziął leżący obok tobołek.

Koń mi nie nowina — przemówił wesoło. — Tu ludzie do­piero na dorobku i wozów jeszcze nie mają, a na okazję można czekać i tydzień. Jedziemy!

Poruszyli się wszyscy. Ludzie wymieniali spojrzenia, rozległy się szepty.

Dziadku — przestrzegła niepewnym głosem jakaś kobieta — to Brazylijczyk...

Głupstwa pleciesz! Jaki z niego Brazylijczyk, jeśli tak ład­nie mówi po śląsku?

A jednak Brazylijczyk! Zupełnie czarny.

Starzec zmarszczył czoło, jak gdyby szukał czegoś gorączkowo w pamięci.

Już mam! — ucieszył się głośno. — Taki jest tylko jeden w Brazylii: Ludwik Bartoch. Synu, to ty?

To ja, senhor. Pan słyszał o mnie?...

O Bartochach miałbym nie słyszeć? Wstąpiłem przecież naj­pierw do Pilarzinho. A jeśli Pan Bóg użyczy mi jeszcze kilku lat życia, wtedy tym, którzy już znają „Ogniem i mieczem”, będę opowiadał ułożoną przez siebie historię. Właśnie o was. I o Srebr­nym Potoku, który jak światło słoneczne wiedzie najśmielszych w najgłębszą głuszę!

Starzec zatonął na chwilę w jakichś radosnych myślach.

Tak, o Srebrnym Potoku — potwierdził. — No, żegnajcie moi mili i wspominajcie jak najczęściej wszystko, co usłysze­liście ode mnie. Gdy trafi się okazja, znowu tu zajrzę.

Prosimy. I dziękujemy serdecznie. Wielka to dla nas po­ciecha...

Płynęły za nimi długo gorące słowa i chociaż skryła ich puszcza słały się ciągle niknącym powoli szeptem.

Bardzo mili ludzie — starzec pokiwał głową. — Łakną do­brego słowa i łakną wiedzy, a ja, jak na nieszczęście, jestem tylko jeden i przy tym ślepy. To bardzo utrudnia podróż i za­biera dodatkowo niemało czasu. A tu ludzi coraz więcej, nale­żałoby się dwoić i troić. Ot, bieda!... Ale tobie, synu, chyba nie­wygodnie? — zaniepokoił się nagle. — A i koniowi ciężko. Czuję, jak dyszy.

Trochę zdrożony. Pędzę na nim prawie bez wypoczynku od Kurytyby. Zaraz jednak odetchnie, a w razie potrzeby weźmie pana kto inny. Jesteśmy w dużej gromadzie.

Prawda. Już izdążyłem was nawet policzyć.

Jechali tym szerokim, wygodnym, wyrobionym całkowicie przez osadników gościńcem, który można by nazwać śmiało Pol­ską Drogą. Łączył on wszystkie większe osady rozsiane w pobliżu Igłasu i chociaż jeszcze nie wszędzie był wykończony, w czasie działań wojennych i w czasie pokoju oddawał już krajowi wielkie usługi. Dziś ruch nie był duży. Przemknął niekiedy strojny kaboklo, wesoło i gwarnie przesunęła się grupka młodych ludzi zdąża­jących dokądś w poszukiwaniu zarobku, to znów ukazało się kilka rodzin z tobołkami na plecach. Kiedy indziej Luis zatrzymałby się przy każdym i pogawędził, lecz teraz mało zwracał na nich uwagi. Zbyt wiele kłębiło się w mózgu myśli. Do tych poprzednich, radosnych przyłączyły się inne: pełne zadumy, niekiedy męczące, rozstrząsające sumiennie usłyszane niedawno słowa. Nie dawały mu one ani chwili spokoju. W swej długiej wędrówce widział tysiące twarzy, z każdej potrafił odczytać dużo. A teraz natrafił na taką, która na pierwszy rzut oka była jak maska, pokryte bielmem oczy nigdy nie mogły rozbłysnąć jasno. Mimo to prze­mawiała mocniej niż wszystkie inne i im dłużej się na nią pa­trzyło, tym większy budziła szacunek...

Marcondes skręcił w bok. Luis mocniej objął ramieniem starca, wjechali bowiem w wąską pikadę, a gdy pojawiła się przed nimi niewielka polana, postawił go na ziemi tak delikatnie, jak gdyby trzymał w ręku jakiś bezcenny skarb.

Proszę tymczasem usiąść — rzekł ciepło. — Zaraz się pa­nem zajmę, lecz najpierw muszę przywitać się z przyjaciółmi.

Już otaczano go zewsząd. Brał każdego w ramiona, każdego wyklepał po plecach, każdemu wyraził dozgonną wdzięczność. A gdy skończył z ostatnim, jego wzrok zatrzymał się wreszcie na siedzącym na uboczu Frontesie. Nieraz układał w samotności plany wymyślnych tortur, lecz wtedy miał zawsze przed oczyma tę twarz stanowczą, pełną energii, groźną niewątpliwie w gniewie i w bitwie, jaką pamiętał spod Łapy i spod Mateusza. Dzisiaj wydała mu się zupełnie inna. Nie zniknęła bynajmniej stano­wczość, w razie potrzeby mogła chyba okazać się znowu groźna. A jednak przemawiała inaczej. Spod licznych zmarszczek wyła­niał się ciężar jakichś wielkich życiowych doświadczeń, bardzo dużo w niej było głębokiego skupienia. I gdy się na nią patrzyło dłużej, także wzbudzała mimowolny szacunek.

Przyznam się szczerze, że nieraz miałem ochotę rozszarpać pana w kawały — w głosie Luisa wcale nie było gniewu. — Zro­biłbym to zresztą wcześniej czy później, i może jeszcze zrobię. Przedtem jednak proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie. Czy rozkaz pogoni za Zofijką pan wydał, czy zrobił to Maravalhos?

Maravalhos.

Może pan na to dać słowo?

Daję.

Twarz Luisa stała się znów bardzo pogodna.

Kamień spadł mi z serca — uradował się szczerze. — Z puł­kownikiem stawało się ramię w ramię w niejednej bitwie i przy­kro by mi było, gdyby tę brudną sprawę trzeba było zapisać na jego rachunek. A więc Maravalhos... Dobrze, jego teraz wezmę na warsztat. Pozostaje nam więc ta pierwsza, największa spra­wa... Na siodła, compadres! — krzyknął. — Do tej sprawy po­trzebne są głowy wszystkich Bartochów. Jedziemy nad Srebrny Potok!

Znaleźli się znowu na trakcie. Na dobry ład nie powinni już wychylać się z puszczy, jednakże ze względu na starca Luis obrał drogę okrężną. Chciał oddać go w dobre ręce. Najbliższą polską kolonią była Agua Branca, tam więc podążał i nie przejmował się zbytnio zwłoką. Teraz, gdy miał wszystko za sobą, a dom bli­sko, zaczął ogarniać go podświadomy niepokój. Żal mu było gwa­ru, w którym się obracał dotychczas, nieustannego ruchu, gawęd przy obozowych ogniskach, wspaniałego marszu na Kurytybę. Miał go wciąż w oczach, raz jeszcze przeżywał ważniejsze sceny. Oto Orleans, pędzą naprzód wzburzone tłumy... A oto Antonia z niezwykłą wieścią! A tu znów...

Koń się potknął, starzec się zakołysał.

Trochę niewygodnie — Luis westchnął. — No cóż... Szyb­ciej jednak niż pieszo, a i nogi się nie przemęczą. To pewne. Ale coś by trzeba na to wymyślić — zafrasował się szczerze. — Siodło jest zawsze siodłem.

Nie przejmuj się, synu. Jestem przyzwyczajony do niewy­gody. Pamiętam w powstaniu...

Brał pan udział w powstaniu?

A jakże! Właśnie wtedy oślepił mnie pocisk armatni. Pa­miętam jak dziś...

Niespodziewanie zaczęła się snuć żywo i barwnie nowa opo­wieść. Luis słuchał z wielką uwagą, a równocześnie obserwował gościniec. Ożywiał się coraz bardziej. Mijali pieszych i konnych, w stronę Kurytyby przemknęła ciężka parańska karosa. Starzec umilkł i nasłuchiwał przez chwilę.

Zbliżamy się chyba do jakiegoś miasteczka?

Tak. Sao Joao do Triunpho.

Aha! Po drodze do Agua Branca...

Ukazały się pierwsze domy, wjechali w ulice i nie zatrzymując się nigdzie znaleźli się znowu na puszczańskim trakcie. Zawęził się wkrótce, zamienił w lichą drożynę. Zewsząd powiało pustką. Starzec wrócił do swoich wspomnień, lecz naraz czujnie nadsta­wił ucha.

Chyba się nie mylę — rzekł cicho. — Gdzieś przed nami słyszę siekiery!

Luis nie odezwał się. Starał się coś wydobyć z panującej dokoła ciszy, lecz przez dłuższy czas nie potrafił w niej odkryć żadnego dźwięku.

Aha, jest! — ucieszył się wreszcie. — Rzeczywiście stuk siekier, chociaż jeszcze bardzo odległy. Ma pan cudowny słuch!

Nic dziwnego, zastępuje mi także oczy. A na siekiery jestem szczególnie wrażliwy. To dla mnie najpewniejszy znak, że zbliżam się do polskiej kolonii.

Prawda. Jeśli pan tak wędruje po świecie, może zajrzałby pan także nad Srebrny Potok? Stąd niedaleko. A może od razu?

Starzec zastanawiał się długo.

Tymczasem nie mogę, synu — odrzekł powoli. — Czuję, że u was byłoby mi wygodnie, lecz tym innym jestem jeszcze bar­dziej potrzebny. Ale do was zajrzę na pewno. Aby ułożyć dobrze swoją opowieść, muszę o niejedno zapytać.

Przyjmiemy całym sercem. Przy okazji uszyje się panu nowe ubranie, bo stare liche. Damy też konia.

A na co koń takiemu staremu dziadowi? — starzec się roz­weselił.

Luis objął go zdziwionym spojrzeniem.

W Paranie każdy szanujący się człowiek musi mieć konia! — oświadczył twardo. — A panu jest on szczególnie potrzebny. Prze­nosząc się szybko z miejsca na miejsce, wykona pan dwa razy większą robotę.

Też racja... A nie sądzisz, że koń mi się wymknie?

Nasz koń, brazylijski? — Luis parsknął śmiechem. — Wy­starczy opuścić mu wodze, a nie ruszy się, choćby miał zdechnąć z głodu. Nauczymy go zresztą niejednej sztuki. Gdy tylko usłyszy stuk siekier, sam się skieruje, gdzie trzeba. Żaden przewodnik nie będzie panu wtedy potrzebny.

Dziwy mi prawisz, synu... Zwierzę mogłoby mieć tyle rozu­mu?

Nasze brazylijskie tak. Kształci się je przecież od najmłod­szego. A to co? — Luis uniósł się nagle w siodle. — Co za nieostrożność! — zirytował się. — Zatrzymywać się w takim miejscu!

Droga właśnie skręciła i ujrzał przed sobą ludzi. Czworo ich było: młody jeszcze mężczyzna, kobieta w pasiastym wełniaku tu­ląca do siebie niemowlę i kilkuletni chłopaczek. Przedtem widział już takie grupki i nie poświęcał im dużo uwagi, od tej jednak trudno było oderwać wzrok. Siedzieli nad strumykiem przerzyna­jącym drogę i ogryzali surowe kolby kukurydzy z takim przeję­ciem, że nawet widok obcych nie sprawił na nich wrażenia. Zastanowiło go to, a jeszcze bardziej przykuły do siebie twarze. Tyle było na nich jakiejś nieludzkiej otępiałości i tak mocno prze­orał je głód, że przypomniały mu żywo tych emigrantów w kury—tybskich barakach, których oglądał w dniach rewolucji.

Złe obraliście miejsce na wypoczynek — zatrzymał się przy nich. — O robactwo tu łatwo, bo przecież dokoła puszcza. Trzeba było przynajmniej rozpalić ogień!

Co za różnica? — mężczyzna wzruszył ramionami. — Nie dziś się zginie, to jutro...

Gorzkie to były słowa. Luis spojrzał znacząco na swych towa­rzyszy i natychmiast jak na komendę wszyscy się znaleźli na zie­mi, a w chwilę później zadźwięczały fakony. Szybko oczyszczono kawał ziemi z podszycia, rozpalono ognisko, zawieszono nad nim kociołek ;z wodą. W tym czasie starzec, usłyszawszy polską mowę, przybliżył się do tych nieszczęśników i zaczął gawędzić. Odpowie­dzi padały niechętnie, półgębkiem; poza głębokim żalem do wszys­tkiego, co ich otacza, niewiele można było wydobyć. Że nazywają się Balcerami, nie ukrywali. Że dali się porwać wielkiej gorączce emigracyjnej i wraz z tysiącami innych przybyli na drugą półkulę, nie trudno było się domyślić. Potem tułali się po barakach, upły­wały miesiące. Gdzieś tam osiedli, cisnęli wszystko. W czasie re­wolucji, pognani głodem, ruszyli przed siebie i dotarli aż do Lu—ceny. Tam dla odmiany popędził ich strach: Indianie napadli w no­cy na bliskiego sąsiada i wymordowali całą rodzinę. Trzeba więc było uciekać. Taki psi los...

A teraz dokąd? — Luis, zajęty kucharzeniem, odwrócił się od ogniska.

Do Polski.

Dokąd?...

Powiedziałem przecież: do Polski!

Podał im po kawale pieczeni, podsunął szimaron i przysiadł obok. Przyjrzał się im raz jeszcze bardzo dokładnie. Takich nawet w Kurytybie spotykał niezmiernie rzadko.

Tak ciężko tu żyć? — zagadnął życzliwie.

Przeraził się nagle. Z ust Balcera buchnęła tak straszna skarga i tyle w niej było udręki, tyle śmiertelnej trwogi, że przeszył go dreszcz.

Jak można żyć w takim piekle? — skarga przemieniła się w lament żałosny. — Pięcioro nas było, gdy wysiedliśmy w Bra­zylii, a teraz tylko troje, bo to małe urodziło się dopiero niedaw­no. I tych chyba nie doprowadzimy do Kurytyby... A człowieka wciąż męczą. W Rio Claro chciało zabrać mnie wojsko, potem przeganiali z miejsca na miejsce, zewsząd groziła śmierć.. Tam za rzeką znowu jacyś Indianie... Za co mnie Pan Bóg karze? — wy­darł się z piersi rozpaczliwy krzyk. — W kraju miałem piękną gospodarkę, sprzedałem wszystko. A tutaj straciłem wszystko!... W dziada się człowiek zamienił. Idzie od domu do domu i żebrze: o ziarnko fasoli, o garść kukurydzy!

Słowa zginęły w chrapliwym szlochu.

A nie lepiej było pozostać w Lucernie? — zapytał Luis ła­godnie. — Indianie przyszli, ale odeszli. A tam chyba już pan zdążył coś wrzucić w ziemię. Do dziś może nawet wyrosło?

Niech ptactwo zeżre! Choćbym miał iść dalej na kolanach, do tamtego piekła nie wrócę!

Może więc poszukać miejsca gdzie indziej? O szakrę nie trudno.

Balcer odsunął się od niego jak oparzony.

Nie chcę! — krzyknął panicznie. — Nie zostanę, choćby obiecywano mi złote góry!

Dzieci mogą pomrzeć...

Jeśli taka wola Boża, niech umierają. A ja będę szedł z ni­mi czy bez nich. O ja nieszczęsny!... Dolo ty moja, dolo...

Od strony Agua Branca ukazał się jakiś jeździec. Ludzie mieli chyba już dość lamentów, ucieszyli się bowiem z tego widoku, zagadnęli wesoło niespodziewanego wędrowca, zaprosili go na­tychmiast do towarzystwa. Balcer przetarł rękawem oczy i przez pewien czas słychać było tylko portugalszczyznę. Luis swoim zwyczajem obserwował uważnie gościa. Coś go zastanowiło. Że służył w wojsku i chyba w kawalerii, nie mogło być wątpliwości.

Ubiór miał niezbyt dopasowany, ruchy sprężyste i szybkie. Ręka tak się nieraz zwinęła, jakby miała za chwilę uderzyć szablą. Do­szedł do wniosku, że ma przed sobą jeszcze jednego z tych, któ­rym udało się przedostać szczęśliwie przez Rio Negro albo Igłasu i przestał się nim zajmować, lecz wkrótce znowu skupił na nim uwagę. Gość czuł się już doskonale, gawędził żywo, bardzo zręcz­nie używał żartu. A gdy rozbawili się wszyscy, wyciągnął z juków butelkę kasziasu, rozdzielił i tym razem usiadł obok Frontesa. Luis wypił i wstał.

Dziękujemy serdecznie za towarzystwo — skłonił się przed nim. — Niestety, musimy ruszać. Pan jeszcze zostanie?

Dopóki koń nie wypocznie.

Proszę więc zaopiekować się tymi ludźmi do chwili odjazdu. Polacy, na których spadło niemało nieszczęść. Wracają do Ku­rytyby.

Luis objął Balcera niepewnym spojrzeniem.

Może się pan jednak rozmyśli? — zapytał przyjaźnie. — Chętnie zabiorę pana z sobą. A potem...

Balcer zerwał się przestraszony.

Z nikim nie jadę, za żadne skarby! — wykrzyknął. — Idę prosto do Polski!

Po drodze morze. A i za przejazd trzeba zapłacić.

Dotąd będę harował w porcie lub w Kurytybie, aż zarobię na drogę. Ale w tym piekle nie pozostanę. Za żadne skarby!

Luis sięgnął do kieszeni, wyjął pół milrejsa i wsunął mu w rę­kę. Za jego przykładem poszedł natychmiast Marcondes, poszli i inni. Uzbierało się tego nadspodziewanie dużo. Balcer na widok takiego bogactwa rozpłynął się w podziękowaniach i błogosła­wieństwach i naraz oczy rozbłysły mu wesołością.

Dotrę do Kurytyby! — rzekł raźnie. — A może i wy, dziad­ku, zabierzecie się z nami? — popatrzył na starca z humorem. — Na co wam te brazylijskie udręki?

Nie mogę, synu. Mnie, widzisz, zupełnie inaczej ułożyło się tutaj życie. Mam bardzo dużo roboty.

Rozległy się znowu błogosławieństwa. Nie słuchając już ich, dosiedli koni i powoli ruszyli naprzód.

Co sądzisz o tym niespodziewanym gościu? — Luis spojrzał spod oka na Marcondesa. — Kawalerzysta?...

Kawalerzysta. A że próg domu Bartochów blisko, nie nale­żałoby moim zdaniem nocować pod gołym niebem.

Właśnie o tym myślałem.

Luis, bardzo zadowolony z tej zgodności poglądów, poprawił się w siodle i wygodniej usadził starca.

Wydało mi się z tego, co słyszałem — zagadnął ciekawie — że znał pan wcześniej tego Balcera?

Dobrze go znałem. Rzeczywiście ładną miał gospodarkę. Nie­daleko Piotrkowa.

Dziwny człowiek... Co prawda, dużo ucierpiał. Na czole starca ukazały się gęste zmarszczki.

Każdy ucierpiał — rzekł szorstko. — Dzieci mu wyginęły? Co z tego? Młodzi są jeszcze. A Brazylia rodzi obficie nie tylko kukurydzę i w każdym domu co rok prorok. W Starym Kraju tak­że tak było, lecz już w pierwszym roku wymierała połowa. A tu chowają się wszystkie. I jak się chowają! Chodzę ja po chatach i gładzę policzki. Pulchne jak ciasto!

Prawda — przyznał Luis rozweselony. — Na ten urodzaj też nie możemy narzekać. U samego Jędry jest dziesięcioro. A w innych domach jeszcze zamożniej.

A widzisz! Co ludzie stracili, Brazylia zwraca im szybko. Trzeba się chwycić jedynie w garść. Indianie napadli? Bronić się. Zwierz dziki w lesie? Pierwsze zarobione pieniądze pakuj w broń i ty poluj na zwierza. A przede wszystkim pilnuj porządnie ziemi. Ten zaś, choć młody, jak się zaląkł, tak jęczy tylko i żebrze. Za­miast iść do ataku, ucieka!

Luis spoglądał na niego z coraz większym szacunkiem. Starzec rozjątrzył się, sławom wciąż przybywało twardości.

Przyznam się szczerze, synu: takich nie lubię. Co tu. owi­jać w bawełnę — zwyczajny dezerter. My tutaj prowadzimy za­ciekłą wojnę, zgrzytamy nieraz zębami, wyjemy z bólu, lecz trwa­my na obranej pozycji. A ten umyka, ledwie zobaczy front. Niech więc umyka. Tacy nam niepotrzebni.

Cóż, nie wytrzymał ognia — Luis melancholijnie pokiwał głową. — W Starym Kraju może jednak na coś się jeszcze przyda?

Starzec zamyślił się nagle.

Nie przyszło mi to do głowy — przemówił powoli. — Hm, może rzeczywiście się przyda?... Dezerter zawsze lepiej potrafi opowiedzieć o bitwie niż żołnierz walczący, bo strach wyolbrzy­mia w jego oczach obrazy. A tamtym w Kraju potrzebny jest mocny obraz. Ciągle się litują, ciągle mówią o oświecaniu zamiast uprzytomnić sobie, że ktoś powinien ich najpierw oświecić. To­też taki opis wstrząsnąłby może nareszcie ich sumieniami.

Może...

Luis poruszył lekko wodze, koń ruszył szybciej. Starzec mach­nął ręką.

Nie zaprzątajmy sobie tym głowy — rzekł pogodniejąc. — Tu jest Brazylia, wiadomo. A na nią potrzeba Bartochów.

Luis objął go ramieniem i znowu popędził konia.

Przedziwny jest ten kraj — starzec rozweselił się nagle. — Z bogacza robi nędzarza, a z dziada kościelnego bogacza. Tam rzucano mi od czasu do czasu grosiki, a jeśli ktoś się odezwał, to tylko: „Pomódl się, dziadku!” Tutaj nie modlę się za niczyje du­sze, a mimo to mam zawsze co jeść i jak do udzielnego księcia ściągają do mnie tłumy, zapraszają do siebie, słowa wyjmują mi z ust. A jeśli jeszcze otrzymam konia!... Mówiłeś o tym poważnie, synu?

Jak najpoważniej, senhor!

V

Wjeżdżali do Agua Branca. Ta kolonia także została założona przez osadników z Kongresówki i jak świadczyły wielkie poręby, zdążyła już zagospodarować się nieźle. Huk siekier zresztą trwał nieprzerwanie. Marcondes, jadący obecnie na czele, wsłuchiwał się w niego tak samo uważnie, jak przedtem robił to Luis, i za­czął dochodzić do wniosku, że albo wojna nie dotarła do tego za­kątka, albo mężczyźni zdążyli powrócić. Był to bowiem ten sam zamaszysty, dobitny huk, jaki pamiętał doskonale jeszcze z cza­sów sprzed rewolucji, i tak samo wzmacniały go co chwila bijące o ziemię drzewa.

Naprzeciw mignęła jakaś sylwetka. Marcondes oderwał myśli od lasu i wpatrzył się czujnie. Ujrzał jeźdźca pędzącego środkiem gościńca, trzymającego się dziarsko w siodle i tak strojnego, jakby się wybierał na jakąś niezwykłą fiestę. Rząd koński kapał od srebra i złota, skrzyła się broń, zaskakiwała bogactwem odzież. Z daleka sprawiał wrażenie zamożnego fazendera lub szanującego się wielce kabokla. Przemawiał za tym piękny kapelusz, barwna chusta na szyi, zarzucona z fantazją na ramię pala. W miarę jed­nak, jak się przybliżał, wypływały różnice. Że zamiast ciężkie­go, rodowego pistoletu miał rewolwer u pasa, mogło się zdarzyć. Ale raziła już bluza, dziwiły obcisłe spodnie. Dostatnie to było i nawet bardzo przyjemne dla oka, lecz na pierwszy rzut oka zdradzało europejskie nawyki.

Marcondes przymrużył oczy. Coś go musiało zaskoczyć, a chyba też przypomniało mu się coś wesołego. Popędził nagle galopem, pomachał z daleka ręką i tuż przed strojnym młodzieńcem osadził swego rumaka.

Panie Janku — wykrzyknął — witam serdecznie! Co za spotkanie!... Jak się pan miewa?

A Jasik, ten z okopów pod Łapą, uradował się niemniej i chwy­ciwszy go za rękę zaczął ściskać gorąco.

Obrigado, senhor — wzruszył się bardzo. — Muito bem. E senhor como esta?

Tak wypytywali się gorliwie — Brazylijczyk po polsku, Polak po brazylijsku, aby tym większą okazać sobie życzliwość, a rów­nocześnie poklepywali się z rozmachem po plecach, dopóki nie rozdzielił ich Luis. Wyrwał go z siodła, wyściskał, nagadał za dwóch, zakręcił jak frygą i posadził znowu na siodle.

Muszę przyznać, że nauka nie poszła w las — objął go kry­tycznym spojrzeniem. — Prezentujesz się pięknie i kto wie, czy nie zrobimy z ciebie jakiejś ważnej figury przy najbliższych wy­borach. Koń też doskonały — cmoknął z zachwytu. — Gdzie go zdobyłeś?

Jasik skromnie opuścił oczy.

Na froncie, wiadomo — odrzekł. — Nie wypadało wracać z wojny pieszo. Rąbnęli mnie zresztą kulą i coś mi się przecież za to należy.

Słusznie. A tutaj nikt ci nie depcze po piętach?

Próbowali. Człowiek nauczył się jednak czujności, ma przy tym w garści rewolwer, więc sobie radzi. Jest nas tu zresztą kil­kunastu i w razie potrzeby potrafimy się skrzyknąć.

Nabrał wielkiej godności. Luis tak się tym zachwycił, że znów zaczął go klepać po plecach.

Szybko rośniesz — orzekł. — Gdybym cię nie znał, gotów byłbym pomyśleć, że się urodziłeś w Brazylii. Dokąd jedziesz tak uroczyście?

Po zakupy do Triunpho.

A nie lepiej robić je w Mateuszu?

Niewygodnie — Jasik frasobliwie pokręcił głową. — Czło­wiek nie kapang i nie lubi zabijać dla przyjemności, a tam jest wielu podejrzliwych i trzeba by często wyciągać rewolwer. A w Triunpho sami Brazylijczycy. Bezpiecznie.

Rozejrzał się po otaczających go twarzach, jakby szukał innych znajomych.

Pułkownik Frontes? — zdumiał się. — On także z wami?...

Jako jeniec. Wyciągnęliśmy go z frontu i prowadzimy nad Srebrny Potok na sąd. Za ten napad, pamiętasz? Ale o tym niko­mu słowa!

Luis przyłożył palec do ust. Jasik zawrócił konia.

Pal diabli Triunpho! — rzekł podniecony. — Zakupy nie uciekną, a tu mogę się przydać. Co wam potrzeba?

Jakieś wygodne miejsce na nocleg.

Znajdzie się. U moich teściów.

Ożeniłeś się?

Jeszcze nie, bo dopiero wystawiam dom. Ale nastąpi to wkrótce i pana zapraszam z góry na drużbę. Co jeszcze?

Trzeba by czuwać w nocy nad okolicą. Tak nieznacznie, jak to robiliśmy pod Łapą.

Jasik wpatrywał się w niego w coraz większym napięciu.

Widzę, że sprawa bardzo poważna — odezwał się cicho. — No, nic dziwnego, jeśli Frontesa ciągniecie z frontu... Dobrze. Skrzyknę naszych nawet z Rio Claro, bo i tam przytuliło się kil­ku, i będziemy czuwali. Jedźmy — poruszył wodze. — A ten co za jeden? — zainteresował się wreszcie starcem, który jechał obecnie z kim innym. — Jakiś żebrak?

Luis skrzywił się, jak gdyby ktoś wsadził mu garść pieprzu do ust.

Dużo ci jeszcze brak — westchnął ciężko. — Gdzie twoja spostrzegawczość spod Łapy? Patrzysz na człowieka i patrzysz, a nie potrafisz w nim odkryć wielkości. Wiesz, kto to jest? To po profesorze Durskim największy polski nauczyciel w Brazylii!

Uzasadnił to zaraz dokładnie i tyle włożył w słowa uczucia że gdy zajechali przed dom, Jasik był przejęty do głębi. Sam wpro­wadził starca do izby, usadził go na honorowym miejscu, stale doglądał. Na domownikach uczyniło to wielkie wrażenie i tak sa­mo chodzili koło niego na palcach. Co prawda i inni dali im do myślenia. Mimo tajemnicy, widocznie coś jednak zdołali wydobyć, coraz baczniej bowiem obserwowali rotmistrza, jakby z żalem rzucali od czasu do czasu okiem na pułkownika, a już w Luisa za­częto się wkrótce wpatrywać jak w tęczę. Rozszyfrować go zresztą nie było trudno. Schodzili się jego dawni uczniowie. Każdy mu padał w objęcia, każdego wypytywał sumiennie o jego losy, dla każdego miał dobre słowo. A gdy zapadł zmierzch, zebrał ich przed domem, szepnął tylko kilka słów zamiast szczegółowych rozka­zów i w chwilę później zniknęli wszyscy. Stało się to tak nagle i bezszelestnie, że obserwujący tę scenę gospodarz aż się prze­żegnał z wrażenia.

Niesamowite... — wyjąkał. — Zupełnie jak duchy. Luis wyprostował się dumnie.

Dobra szkoła, wiadomo — stwierdził zadowolony. — Niemało nocy zmarnowałem, aby ich nauczyć, jak pilnuje się włas­nej głowy. A i porucznik Kośmiński...

Major — przerwał mu Jasik, stojący obok. — Awansował jeszcze przed moim odjazdem.

Pułkownik — poprawił go miękko Marcondes. — Znów awansował, sprawdzałem. Prawdziwy pułkownik, który wyrósł na polach bitew. Tym możecie się szczycić.

Toteż się szczyciliśmy — Jasika ogarnął zapał. — Gdyby nie on, nikt by z nas nie poszedł poza Igłasu!

A Bodziak?...

At, szkoda słów! Na froncie oczywiście nie liczył się, bo cóż on mógł znaczyć przy takim Kośmińskim. Za to tutaj, gdy zrobio­no go zarządcą wojskowym, tak się dał naszym ludziom we znaki, że niejeden dziś jeszcze płacze. Chciał pokazać Brazylijczykom, że może wszystko. Wciąż rekwizycje. A kto się przeciwstawił — pod bagnety i naprzód! Nie było nic do gadania. A w Mateuszu, jako że stamtąd pochodzi, postawił na baczność radców miejskich, zmusił ich do wystawienia najrozmaitszych dokumentów i ma te­raz na własność z połowę miasteczka. Będzie tam piekło, jeśli kie­dyś powróci.

I ludzie nic na to?

Cóż można zrobić, gdy wokół wojsko? Gdzie polskie nie chciało iść, tam pchał brazylijskie. Dopiero gdy zabrał się do Rio Claro, dostał nauczkę.

Rio Claro umie się bronić — stwierdził Luis z uznaniem. — Senhor Kamieński ciągle na stanowisku?

I oni, i inni. Gdy przysłano tam oddział wojska na rekwizy­cję, wziął go natychmiast pod straż, odprowadził do Bodziaka i tak mu zagroził, że odtąd był święty spokój. Nie można przecież zabierać ludziom na dorobku jedynej krowy czy konia!

Jasik wzburzył się. Luis poklepał go po ramieniu i spojrzał na Marcondesa.

Trzymają się chłopcy — przemówił wesoło. — Dochodzę do wniosku, że z Łapy jest jednak niemały pożytek: nabrali krzepy i byle kto nie zagrodzi im dzisiaj drogi. Z tych uczniów profesora Durskiego wrócili wszyscy?

Trzech tylko brakuje. Do ostatniej chwili widzieliśmy ich przy życiu, więc wrócą chyba i oni.

Luis zapatrzył się w las. Robiło się coraz ciemniej.

Tu także trzeba rozstawić warty — doszedł do wniosku. — Noc będzie wprawdzie jasna, lecz mądry człowiek zawsze może się przemknąć między drzewami. Czuję coś niedobrego w po­wietrzu...

Nie sprawdziły się jego przeczucia. Spali wszyscy spokojnie, a ranek wstał tak piękny i w izbie było tyle radości z pobytu niezwykłych gości, że Luis wcale nie śpieszył się do odjazdu. Bar­dzo mu odpowiadał ten nastrój pogodny, intrygujący, z lekka tajemniczy, podszyty jakby od niechcenia podmuchem grozy. A przy tym i ruch był coraz większy, zbiegali się bowiem zewsząd zaciekawieni sąsiedzi. Coś musieli podpatrzyć, coś przedostało się chyba na zewnątrz. Nie przywiązywał dzisiaj do tego wagi. Było widno, broń w pogotowiu. Gawędził więc, z kim się dało, i coraz zręczniej wysuwał na czoło starca. Aż w końcu tak roznamiętnił słuchaczy, że chcieli natychmiast usłyszeć wielką opowieść.

Za szybko dążycie do celu — Luis roześmiał się. — Człowiek starszy, musi najpierw dobrze odpocząć. Dbajcie tymczasem o jego wygody. A gdy zacznie, i miesiąca będzie za mało. To bar­dzo długa opowieść.

Spojrzał na niebo.

Trzeba jednak ruszyć — dodał markotnie. — Nie wypada zajeżdżać do domu w nocy po tak dalekiej wyprawie.

Podziękował gospodarzom za gościnę, pożegnał się uroczyście i wreszcie podszedł do starca.

Proszę więc nie zapominać o Srebrnym Potoku — przemówił serdecznie. — Im wcześniej pan przybędzie, tym większą będzie­my mieli przyjemność.

Wydało się, że pokryte bielmem oczy spoglądają na niego w tej chwili jak żywe.

Słucham waszych rozmów i myślę — starzec poruszył się. — Jak się zdaje, kończy się właśnie któraś z tych wielkich, Bartochowych historii. Czy nie tak, synu?...

Prawda: kończy się.

Otóż chciałbym być świadkiem tego zakończenia. Wiele rzeczy z pewnością zrozumiem lepiej. Jeżeli więc chcesz dalej się męczyć ze mną, pojadę od razu. A gdy tutaj powrócę, do tamtej opowieści może już dodam nową.

Dały się słyszeć zewsząd gorące prośby i żale, lecz Luis tak był rozradowany, że na nic nie zwracał uwagi. Dopiero gdy się zna­leźli przy koniach, popadł w zakłopotanie. Dla takiego starca uciążliwa musiała być podróż na końskim karku...

Pożyczymy od któregoś z naszych chłopców — Jasik, ob­serwujący go bystro, domyślił się, co go męczy. — Pojadę z wami i jutro przyprowadzę konia z powrotem.

Świetny pomysł! Nie marnujmy zatem czasu. Ty wyskocz przodem i pościągaj posterunki. Zbiórka na końcu kolonii.

Jechali powoli, cały bowiem tłum łaknący wciąż niecodzien­nego widoku i pogawędki ruszył z nimi, ale że kto dotarł do swe­go domu, zostawał, zrobiło się w końcu pusto. Wkrótce jednak znów ukazali się ludzie. Wszyscy, którzy do tej pory czuwali nad okolicą, stali teraz karnie w szeregu i z takim samym szacunkiem, jak w okopach pod Łapą, wpatrywali się w twarz swego byłego dowódcy.

Luis tym razem już nie marudził. Zebrał meldunki, pożegnał ich krótko, przypomniał, że stąd nad Srebrny Potok jest nieda­leko, i upewniwszy się, że starzec zupełnie dobrze czuje się w sio­dle, oddał go pod opiekę Jasika, a sam wysunął się naprzód. Pięk­ny trakt, który przecinał całą osadę, urwał się nagle, zastąpiła go słabo wyjeżdżona pikada. Fakon musiał być w nieustannym uży­ciu, po godzinie Luis miał więc dość tej uciążliwej roboty, odsu­nął się na bok, przepuścił wszystkich i pojechał na końcu. Przed nim znajdował się rotmistrz. Zagadał do niego niekiedy, rzucił jakiś żart, lecz niespodziewanie nakazał ciszę. Tam na po­czątku rozlegał się wciąż ostry świst, sypały się nieustannie ga­łęzie. Wydało mu się jednak, że w te doskonale mu znane dźwięki zakradły się naraz inne: krótsze, bardziej tępe, tak równe, jak ty­kanie zegara.

Ktoś jedzie za nami — orzekł po chwili. — Musiał być na pikadzie wcześniej — zastanawiał się głośno — bo nasi go nie spostrzegli. Ukrył się, bo my go także nie widzieliśmy. A teraz nie przybliża się, chociaż na pewno słyszy nas dobrze. Wniosek jest prosty: wróg. Jedźcie, jakby nic się nie stało, i dopiero za kilka minut urządźcie postój. A w tym czasie zrobię porządek.

Zarzucił wodze na łęk, w biegu zeskoczył z siodła. Koń pomknął dalej, on zaś ukrył się w gąszczu i czekał. Ledwie uchwytne dla ucha tykanie przemieniło się w stuk, stuk w tętent i wreszcie ukazał się jeździec. Luis rozpromienił się. Ogromnie był z siebie rad, miał bowiem przed sobą dowód, że w pełni były uzasadnione jego poprzednie obawy i wielka ostrożność w nocy. Znał dosko­nale tego człowieka. To on właśnie wczoraj, gdy siedzieli przy Balcerach, przyłączył się niespodziewanie do towarzystwa, on tak chętnie częstował kasziasem wszystkich, on w końcu przy Frontesie wyszukał dla siebie miejsce!...

Jeździec był tuż. Luis sprężył się w sobie, zrobił krok naprzód, poderwał mu nogę, wytrącił z równowagi, wyrzucił z siodła i za­nim tamten zdążył otworzyć usta, już leżał na ziemi bez broni.

Mam cię, bratku! — Luis zasyczał wściekle. — Z Bartochem masz do czynienia, toteż szkoda było twojego zachodu. Gadaj po dobroci: gdzie reszta twoich kapangów?

Jeniec zacisnął usta. Luis przemówił dosadniej, ale widząc, że na razie trudno będzie coś z niego wydobyć, popędził go naprzód i wkrótce połączył się z przyjaciółmi.

Weźcie go na spytki — przemówił w złości. — Bez powodu za nami nie jedzie. I musi czuć za sobą jakąś siłę, jeśli odważył się wypowiedzieć nam wojnę.

Wzburzyli się wszyscy. Co było za nimi, wydało się mało waż­ne; chociaż bywały tam ciężkie chwile, wiedzieli zawsze, czego się można spodziewać. Teraz powiało grozą. Tajemniczy nieprzy­jaciel mógł przyczaić się wszędzie, może już nawet wkroczyli w matnię. Zabrali się więc do jeńca z wielką energią i wydobyliby z niego niejedno, w takich bowiem sytuacjach potrafili być bez­litośni, gdyby niespodziewanie nie wtrącił się Frontes.

Dajcie mu spokój — rzekł ugodowo. — To mój żołnierz. Dobry żołnierz i wierny, który chciał mi jakoś dopomóc. No cóż, nie udało się. A że jest już w waszych rękach, mogę dać słowo za niego, że nie sprawi więcej kłopotu.

Luis poruszył się niecierpliwie, lecz Marcondes powstrzymał go gestem.

Czy mamy rozumieć pańskie słowa w ten sposób — prze­mówił z namysłem — że działał on tylko na własną rękę? I nikt się za nim nie kryje?

Frontes w nagłym popłochu wbił oczy w ziemię. Luis skoczył do niego i podniósł do góry pięści.

Więc taka jest prawda! — wybuchnął w straszliwym gnie­wie. — My obchodzimy się z tobą jak z człowiekiem honoru, dajemy ci pełną swobodę, dbamy o twoje wygody, nie powiedzie­liśmy jednego marnego słowa. A ty nóż trzymasz w zanadrzu!

Pułkownik nie dał słowa, że nie pozwoli się odbić — wtrącił łagodnie Marcondes.

Nieważne, powinien dać słowo! Jak to: napada na zagrodę Bartochów, porywa Zofijkę, o mało nie doprowadza do śmierci Bielika, a teraz jeszcze chce wyrżnąć nas wszystkich, zamiast się oddać pod sąd dobrowolnie? Jaki ty masz honor, człowieku? Kapangiem jesteś, a nie Brazylijczykiem, i tak cię będę odtąd trak­tował!

Rozżarł się strasznie i nikt mu nie przeszkadzał, każdy czuł bowiem, że w tym gniewie jest jednak niemało racji. Twarze chmurniały coraz bardziej, rozjarzyły się groźnie oczy. A on wy­garniał, co od dawna nagromadziło się w jego sercu, co nawet pokrył już pył niepamięci. Odrodziły się wszystkie rany i z chwili na chwilę pogłębiały zaciekłość.

Umilkł, przez chwilę wpatrywał się w niego rozognionymi oczyma.

Czy ty myślisz — rozżalił się nagle — że nie mogłem cię dotychczas postrzelić?... Miałem okazję zrobić to jeszcze pod Ma­teuszem. Mogłem też pozwolić się odbić przez byle kogo, porwać Zofijkę, cały obóz przemienić w popiół. A jednak mój honor na to mi nie pozwolił. Grałem uczciwie. Mądrą obrałem drogę i dla­tego właśnie znalazłem tylu oddanych przyjaciół. Sięgnąłem po nich nawet bardzo wysoko. Patrz, co tu mam! — wzburzył się znowu i wyciągnął z kieszeni dwa listy. — Ten jeden do naczel­nego dowódcy armii rządowej, aby mi udzieliła poparcia. Ten dru­gi do dowódców armii powstańczej, abyś bez rozlewu krwi wydał wreszcie Zofijkę. A wiesz, kto te listy napisał? Wiesz, kto do naj­wyższych władz zaniósł na ciebie skargę? Człowiek, którego naz­wisko potrafi wstrząsnąć całą Paraną. Wielki profesor Durski!

Frontes uniósł raptownie głowę.

Kto?... — zapytał chrapliwie. — Kto je napisał?

O illustre professor Jeronimo Durski! Ten starzec czcigodny musiał się trudzić, aby...

Mogę obejrzeć te listy? — przerwał mu Frontes porywczo.

Bierz, oglądaj! Chociaż jesteś niegodzien, aby mu czyścić bu­ty. Ale oglądaj! Może nareszcie odnajdziesz honor. Dziś te listy są już niepotrzebne, lecz mimo to pojadę specjalnie do Kurytyby i każę oprawić w ramki. Na honorowym miejscu wywieszę w mojej zagrodzie. Niech mi przypominają...

Luis zacisnął naraz usta i w wielkim napięciu wpatrzył się w pułkownika. Coś się z nim działo. Pobladł silnie, drżały mu rę­ce, z oczu buchnął jakiś zgmatwany blask.

Jego pismo — padły ciche, przepełnione wzruszeniem słowa. — O illustre professor Durski...

Musiał sięgnąć pamięcią w bardzo odległe czasy i chyba do­strzegł w nich coś bardzo miłego, twarz bowiem rozjaśniła się, pokrywała ją coraz głębsza zaduma i wreszcie stała się jakaś da­leka, jak gdyby z ziemią zerwała zupełnie więzy. Zaległa głęboka cisza. I pod jej wpływem Luis stracił całą zaciekłość.

Hm... — chrząknął. — Pan go zna?

Pułkownik nadal na nikogo nie patrzył.

Pan go zna? — Luis powtórzył mocniej.

Twarz ożyła, oczy nabrały blasku. Frontes wpatrzył się w niego i naraz wydało się, że targnęła nim jakaś gwałtowna burza, która lękiem śmiertelnym napełnia duszę.

Zerwał się z miejsca, rękę wyciągnął w górę.

Do koni! — krzyknął, jakby prowadził w ogień. — Broń w pogotowiu, fakony w garść!

Marcondes zastąpił mu drogę.

Pan wybaczy, panie pułkowniku — rzekł grzecznie. — Musi­my dowiedzieć się czegoś więcej.

Frontes zacisnął zęby.

Prawda — przyznał. — Musicie wiedzieć... Nie czas na wyja­śnienia, więc powiem krótko: przed wami wróg. Silny wróg. Mój żołnierz liczył, że będzie można go wykorzystać, lecz tamci o nas nie wiedzą nic. Od tej chwili zostaję z wami bez żadnych warun­ków. I radzę pędzić, co sił.

Bez żadnych warunków? — przysunął się Luis. — Słowo?

Słowo!

Luis wskoczył na siodło, popędził naprzód. Jak wicher gwał­towny, ściśnięty w wąskiej kotlinie, walili się za nim inni.

Szybciej! — krzyknął pułkownik. — Każda minuta na wagę ludzkiego życia!

Rozmigotały się fakony, sypały się liście, narastał pęd. Srebrny Potok przybliżał się błyskawicznie. Coraz wygodniej i szerzej słała się przed nimi leśna pikada.

VI

Bartoch otworzył bramę.. Jędra zajechał pod murek na dzie­dzińcu, a zaraz wysypała się zewsząd najdrobniejsza dzieciarnia i wśród radosnego gwaru zaczęła zrzucać herwowe gałęzie z wo­zu. Tu nie miał już nic do roboty. Wyprzągł więc konie, odpro­wadził je do portrejry i wstąpił na chwilę do domu, aby się cze­goś napić, a potem dosiadł ładnego kasztanka i ruszył za rzekę. Tam także miał herwal. Starsze dzieci okrzesywały w nim drzewka od kilku godzin, a że zabrały aż trzy wozy i powinny zakoń­czyć wkrótce robotę, postanowił wyjechać naprzeciw.

Jak na parańską zimę, było wyjątkowo gorąco. Nie śpieszył się więc zbytnio, rozglądał po okolicy, zastanawiał, gdzie wrzucić w przyszłości ziarno. Ta straszna bitwa dała mu się dobrze we znaki. Dużo czasu zajęło łatanie domu, trzeba było zastąpić choć­by częściowo spalone meble, naprawić bramę, wzmocnić ostrokół. Ucierpiały przez to nawet najpilniejsze roboty w polu. Potem, na szczęście, nikt nie przeszkadzał. Powstańcy jakby się zalękli lub zapomnieli, nie zaglądali rządowcy. Dziwił się temu trochę, wciąż trzymał się w pogotowiu, lecz wreszcie odetchnął z ulgą. Zniknęła ta straszna fala, ugrzęzła gdzieś tam daleko na południu, poza Igłasu. Odtąd poszło już raźniej. Pomógł mu dużo ojciec. Przez wiele tygodni nie ruszał się z łóżka, rany okazały się bowiem groźniejsze niż przypuszczano. Ale gdy doszedł wreszcie do zdro­wia, przejął na siebie cały dom i doprowadził go już do jakiego takiego wyglądu. Teraz zresztą też nie próżnował. Poruszając nieustannie to heblem, to piłą, to młotkiem, ciągle coś robił no­wego i stale dorzucał coś potrzebnego do gospodarstwa.

Beń—ti—wi!. Beń—ti—wi!.

Jędra uniósł głowę. Przerwały mu rozmyślania wesołe okrzyki pięknie ubarwionego ptaka, przeszywającego jak strzała powie­trze. Zaczął wodzić za nim spojrzeniem. Ptak zawrócił, przeleciał nad kapuejrą, usiadł na gałęzi rosnącego samotnie drzewa. A po chwili znów się udał w taką samą wędrówkę.

Jędra uśmiechnął się. Przypomniał sobie legendę, jak to ten milutki krzykacz wytropił kiedyś złoczyńcę. Nieustannie nadlaty­wał nad niego, tym samym równym torem pędził z gałęzi, bez przerwy wydawał ostrzegawcze okrzyki. A że one znaczą: „Wi­działem cię dobrze”, zwróciły wreszcie uwagę ludzi. Dziś było oczywiście tak samo, bo ten ptak ma właśnie takie zwyczaje. Od gałęzi...

Jędra odruchowo położył rękę na rewolwerze. Wiedział, że w okolicy panuje zupełny spokój, od tygodni bez żadnych obaw rozsyłał wokoło dzieci. A jednak coś go strwożyło, jak widmo zza grobu przemknął mu przed oczyma smutny obraz Zofijki. Ro­zejrzał się czujnie. Kapuejrą była w tym miejscu wysoka, tuż za nią rozciągał się herwal. Posłuchał uważnie i naraz ogarnęło go wielkie zdumienie: cisza była zupełna. A przecież już coś powin­no dobiec do jego uszu, choćby świst fojsy, szelest gałęzi, skrzyp wozu, dziecięcy śmiech... Serce uderzyło mu nagle jak dzwon. Zajęty przedtem myślami, nie zwracał na to uwagi; teraz ogar­niał go lęk. Nie wyglądało to naturalnie...

Ściągnął delikatnie wodze starając się pochwycić najlżejszy szmer. Przeklęta cisza!... Wyjął nogi ze strzemion, pochylił się w siodle, bezszelestnie dotknął stopami ziemi. Wciąż cisza. Tylko ten ptak.....

Para!

Zajadły rozkaz rozdarł powietrze, a tuż po nim rozległ się huk. Jędra już zdążył przysiąść przy ziemi, palnął od ręki w sam środek dymu, odskoczył. Zakrył go gąszcz.

Para! Para!

Padały bezładne rozkazy. Ktoś klął, ktoś wypadł na dróżkę, ktoś nakazywał natychmiast pościg. Napastnicy najwyraźniej stracili głowy. Byli widocznie pewni, że mają go w rękach, że za chwilę będą mogli ściągnąć go z konia. A on wymknął się i chyba nawet kogoś postrzelił; w gorączkowy skrzyp gałęzi wdarł się bolesny jęk. Korzystał więc z zamieszania, przemykał jak dziki zwierz, odsuwał się coraz dalej. Naraz przystanął. Od herwalu nadbiegł gwałtowny tętent i wzmagał się jeszcze, jak gdyby ktoś wydobywał ostatni dech ze swojego wierzchowca.

Para!

Jeździec zatrzymał posłusznie konia.

Gdzie Maravalhos? — dał się słyszeć jego wzburzony głos.

A on do czego panu potrzebny?

Nie pytaj, nie twoja sprawa! Gdzie on?

Rozdygotała się kapuejra, na dróżkę zaczęli wypadać inni.

A, to pan, panie pułkowniku! — ktoś przemówił wesoło. — Udało się panu wyrwać tym drapichrustom?

Dlaczego pan nie na froncie?

Bo pana tam nie ma. Rozbili nas, więc przemknąłem przez Igłasu, zebrałem po drodze gromadę ludzi i otoczyłem nią Srebr­ny Potok.

Co pan chce zrobić? Maravalhos roześmiał się.

To, co nie udało się dawniej — padła beztroska odpowiedź.

Zabrać dobytek i spalić całą zagrodę. Rozkaz rewolucyjny po­winien być wykonany. Prowadzimy obserwację od wczoraj, zba­daliśmy wszystko dokładnie i właśnie zabieramy się do roboty. Zastosowałem dziś znacznie lepszą metodę. Czworo dzieci mam w ręku. Tu, w kapuejrze, schował się fazender, lecz zaraz go od­szukamy. Za ich głowy moglibyśmy choćby natychmiast zażądać otwarcia bramy. Poczekamy jednak, jeszcze ktoś wpadnie w mat­nię. Lada chwila zresztą powinna się pojawić Zofijka.

Nie ma jej jeszcze?

Jakoś się spóźnia. Ale że każdy powraca do swego domu, więc i ona powróci. Cierpliwości nam nie zabraknie.

Jędra, zamiast się oddalać, zaczął się do nich przybliżać i nie­znacznie zachodzić z tyłu. Domyślił się bez trudu, kto znajduje się przed nim. Wstrząsnęła nim ta wiadomość; z tonu Maravalhosa wyczuł, że nie można się spodziewać litości. Ucieszyła go jednak wieść o Zofijce. Nie przyszło mu do głowy, że może się znajdować tak blisko. Więc wyszła szczęśliwie z tej zawieruchy! Chyba nawet uciekła, jeśli nic o niej nie wiedzą...

Prysły serdeczne myśli. Sytuacja przedstawiała się groźnie i trzeba się było jakoś ratować. Nie zaprzestając ani na chwilę czołgania, równocześnie nasłuchiwał uważnie. Maravalhos roz­wodził się szeroko nad projektami, coraz więcej wkładał w nie zaciekłości.

Ilu ma pan ludzi? — przerwał mu niecierpliwie pułkownik.

Około czterdziestu.

Jest ktoś z naszego pułku?

Był jeden, lecz uciekł.

A tych gdzie pan zebrał?— Czy to dziś takie trudne? — Maravalhos rozbawił się. — Lu­dzi odważnych i gotowych na wszystko kręci się pełno za Rio Negro i za Igłasu. Krzyknąłem i poszli. Wiedzą, że przy mnie znajdą dobry zarobek. Bardzo się cieszę, panie pułkowniku — jego głos nabrał bardzo miłego brzmienia. — Przybył pan we właściwym momencie. Widowisko będzie nie lada.

Jędra był już na skraju herwalu. Rozejrzał się: z boku, przy dróżce, stały kanie złoczyńców.

Nie interesuje mnie to wszystko — zdumiał go naraz ozię­bły głos pułkownika. — Powiem nawet więcej: dziwię się pańskim zamiarom. Jak to: pan, żołnierz rewolucji, chwyta dzieci, robi z nich zakładników i może zechce rozbić im głowy, gdyby nie wydano fazendy? Wstyd, panie rotmistrzu! Rozkazuję natych­miast rozpuścić ludzi i wracać do domu!

Jędra znieruchomiał. Stało się coś, co wydawało się niemożli­we”: oto pułkownik, niewątpliwie ten sam pułkownik Frontes, któ­rego głos doskonale jeszcze pamiętał, nie tylko nie jest po stronie tamtych, lecz przeciwstawia się im stanowczo i chyba w tej chwi­li naraża życie. Jest przecież sam wśród gromady kapangów. Żą­dzy rabunku i zemsty próbuje przeciwstawić odważnie honor, rzuca wszystko na jedną kartę. I jeśli...

Pańska władza skończyła się za Igłasu — kpiący głos Maravalhosa potwierdził jego najgorsze obawy. — Tu ja tylko rozka­zuję. Pytam więc krótko: pan z nami, czy przeciw nam?

Z kapangami nie zawierałem nigdy sojuszów.

Rozbroić!

Jędra uniósł się lekko na palcach. Chciał posiać chwilową trwogę, aby pułkownik zdążył wyciągnąć broń, i palnął na oślep w krzaki. Przysiadł błyskawicznie. Stało się jakoś inaczej, zmą­ciło się wszystko. Zamiast przed nim, ziemia rozdudniła się za nim, rozhuczał się nagle herwal, z szybkością wichru pędził na niego jakiś posępny wrzask. A równocześnie dróżka wśród kapuejry zatonęła w krzyku bezładnym i w panicznym stukocie nóg.

Do koni! — Maravalhos potężnym głosem wbił się w ten za­męt jak grom.

Jędra patrzył z ukrycia. Zwinęły się przed nim stojące dotąd bezczynnie wierzchowce, jeźdźcy prysnęli w dróżkę, zniknęli. Ale oto już wali się nowa kolumna, na czele doskonale mu znana twarz. Bliska serdecznie twarz... Już i ona zniknęła, podkowy wybijają coraz dobitniej rytm. Lecą następni. Sypie skrami wy­sunięta przed siebie broń...

Jędra wyszedł z ukrycia. Przemknęło to wszystko przed nim jak senna zjawa i tylko kurz wzbijający się teraz nad kapuejrą świadczył nadal o ich gwałtownym pędzie. Spojrzał nań raz i dru­gi i nagle jakby pognał go wiatr. Dostrzegł swojego konia wbitego w krzaki, zobaczył drugiego. Ujrzał też ludzką postać...

Pan cały, panie pułkowniku?

Cały.

A więc na siodła!

Pomknęli także, a tam przed nimi krzyk stawał się coraz więk­szy. Bartoch, pracujący przy warsztacie stolarskim, usłyszał go wreszcie i jednym skokiem znalazł się na dziedzińcu. Krzyk pod­ciął go ostrzej. Wpadł do domu, chwycił winczester, uderzeniem kolby rozwalił okno w facjacie, przyciągnął broń. W dali, nad kapuejrami, jak smuga dymu snuł się utkany z kurzawy, przysu­wający się szybko ślad.

Co się dzieje, tatulku? — pani Katarzyna przypadła do nie­go z lękiem.

Chyba bitwa. Podrzuć mi amunicji i trzymaj się blisko. Bę­dziesz potrzebna.

Tumany pyłu buchnęły w górę na kawałku czystego pola, lecz zaraz w nowej kapuejrze przemieniły się w krętą, sinawą wstę­gę. Rozwijała się błyskawicznie, na skraju gąszczu wytrysła nie­spodziewanie olbrzymim kłębem. Zaczęły się z niego wysypywać końskie i ludzkie sylwetki, a równocześnie od puszczy po prawej stronie oderwał się inny oddziałek. Zdawało się, że idzie na po­moc, że pragnie za wszelką cenę powstrzymać popłoch. Ledwie jednak zetknął się z tamtymi pośrodku świeżych zasiewów, skręcił raptownie, rąbnął ostrogami wierzchowce, jak oni poszedł na rze­kę w największym pędzie. Z kapuejry wypływali już nowi jeźdź­cy i unosząc lekko fakony pruli powietrze, jak strzały puszczone z łuku.

Chryste Panie! — w głosie pani Katarzyny trwoga pomie­szała się z radością, zdumienie z jękiem. — Tam przecież Ludwik!

Ludwik...

Bartoch przebiegł do szczytowej facjaty, znów kolbą roztrzas­kał okno, znów wysunął przed siebie broń. Tam nie było już nic do roboty, stąd widok był bardzo rozległy. Ci, którzy uciekali, walili się właśnie w rzekę; kto przepłynął, ten sadził naprzód. Na czele szedł Maravalhos. Zajechał pod herwal, uniósł do góry rękę, zarzucił koniem jak miotłą, coś krzyknął. Wypadła z ukrycia wielka, zbrojna gromada. Wspiął się w strzemionach, rozbłysnął fakonem jak szablą. Powstał trzon, w jednej chwili wyrosły skrzy­dła. Porwał za sobą wszystkich i pochyliwszy się w siodle ruszył w drogę powrotną.

Straszne — parni Katarzyna westchnęła głucho. — Wybiją na­szych. Ogromna siła!...

A ci po drugiej stronie doszli chyba do tego samego wniosku, szybko bowiem wygasał pęd. Doganiał ich już Frontes, nadlaty­wał tuż za nim Jędra.

Viva revolucao!

Jak posępne wspomnienie dziejowej burzy wydarł się z piersi Maravalhosa potężny krzyk, zatargał nerwami, przydusił myśli, jak ongiś na froncie — z serc jego ludzi wydobył bojowy szał. Szli znowu jak wielka fala niszcząca przed sobą wszystko. Frontes jakby się ocknął. Jednym rzutem oka zlustrował wszystko, prze­niósł na chwilę oczy na dom i zagrodę, spłoszone nagle spojrzenie zawisło na krótko na powiewającej wdzięcznie na dachu biało—czerwonej fladze. Ścisnął mocniej fakon, posypały się z oczu iskry. Wydało się, że i jego teraz ogarnął szał. Spiął konia gwał­townie, głowę wyzywająco wysunął naprzód. Po polach i kapuejrach dobitnie i dźwięcznie popłynął głos:

Viva Brasil!

Runął z rozpędu w rzekę. Zwalił się za nim natychmiast Luis, poszedł Jędra, poszedł Marcondes, poszedł Antonio, jeden za dru­gim wpadali inni. Spieniła się woda, biła bryzgami, podcinała wierzchowce. Ale już pierwsze z nich wyskakiwały na brzeg.

Viva Brasil! — pułkownik zawiódł donośniej.

Ściął się natychmiast z Maravalhosem, z boków wspomogli go inni, coraz przenikliwiej jęczała stal. Luis przebił się jednym szty­chem, dwóch następnych wyrzucił z siodła, rozerwał pierścień. Jak kąśliwa osa wdzierał się Marcondes, Jędra rewolwerem za­czynał rozszerzać postrach. Od domu gruchnęły bule. Ale ci, któ­rzy nie zdążyli się jeszcze wydobyć z wody, pozbawieni swobody ruchów, cięci z góry, spychani, błyskawicznie tracili siły.

Viva Brasil!

Gromki okrzyk padł tym razem na tyłach i sparaliżował na moment wszystkich. Ktoś nowy wtrącił się niespodziewanie do walki. Frontes rzucił tam tylko okiem i ciął. Maravalhos zsunął się z siodła, szeroko otworzył widok. Jak barwne plamy wypły­wali z herwalu jeźdźcy w wojskowych mundurach i szli już do ataku z obnażonymi szablami, a na ich czele pędził także pułkownik.

Możesz otwierać bramę — Bartoch odsapnął.

Nie za wcześnie, tatulku?... Biją się jeszcze.

Ech, jaka tam bitwa! Jak to Brazylijczycy: o fason im tyl­ko idzie i teraz nikt już nikogo nie draśnie. Co groźne, za nami.

Spojrzał baczniej i naraz tak zamrugał powiekami, jakby ośle­piło go słońce.

Ruszże się, kobieto! — krzyknął. — Chociaż nie, ja otworzę — skoczył do drzwi, jakby wyrosły mu skrzydła. — Zofijka nad­jeżdża. Rozumiesz?... Nasza Zofijka!

VII

Nasuwał się zmierzch, a dom i dziedziniec szumiał ciągle, lały się obficie serdeczne łzy, płynęły opowieści, promieniały oblicza. Znaleźli się w końcu wszyscy. O Zofijce wiedziano tylko, że Luis odnalazł ją w obozie powstańczym, Kośmiński bowiem dotrzy­mał słowa i przesłał jego list przez specjalnego kuriera. To uspokoiło nieco umysły, resztę zdano na jego głowę. Gdy jednak upły­wały miesiące, Jędra postanowił sam się wybrać na poszukiwania, lecz Bartoch przeciwstawił się temu stanowczo. Jego zdaniem nie mogli zginąć oboje. Jeśli więc żadne nie daje o sobie znać, to zna­czy, że powstały jakieś wielkie przeszkody wynikające z praw wojny, a przełamywanie ich w chwili tak wielkiego zamętu by­łoby nie tylko stratą czasu, lecz mogłoby pociągnąć za sobą nowe ofiary. Na to nie można sobie pozwolić. Przecież tutaj jest jesz­cze dziewięcioro dzieci, jest także rodzina Luisa. Kto ich będzie żywił i bronił w razie jakiegoś nowego nieszczęścia?...

Stary a głupi — Bartoch, wspomniawszy o tym Luisowi, me­lancholijnie pokiwał głową. — Ledwie powstrzymałem go od tej wyprawy, a boczył się długo, jakby tylko jego bolało serce. Kasia szybciej to zrozumiała. Zresztą, moim zdaniem, nie było się o co martwić. Ty czuwałeś nad dzieckiem i w końcu musiało być dobrze.

Z ust Bartocha rzadko padały tak ciepłe pochwały. Luis wzru­szył się i jakby w popłochu odwrócił głowę. Dostrzegł przecho­dzącego obok, strojnego młodzieńca.

Jasik, podejdź do nas — przywołał. — Przedstawię cię naszemu tatulkowi. To jest właśnie jeden z tych moich uczniów spod Łapy. Ładnie się prezentuje, nieprawda?

Jasik nie brał udziału w bitwie. Gdy zaczęto ścigać Maravalhosa, pod jego opieką pozostawiono niewidomego starca. Miał się nie wychylać z hervalu, dopóki się wszystko nie skończy, roz­siedli się więc na ziemi i gawędzili. Naraz jego świetnie wyszko­lony w okopach słuch pochwycił jakieś niezwykłe szmery. Ruszył w ich kierunku, zobaczył wozy, odnalazł czworo skrępowanych linami dzieci. A w pół godziny później wjechał z nimi tryumfal­nie do huczącej od wiwatów zagrody.

Bartoch zlustrował go bardzo sumiennie.

Tyś z Kongresówki? — zagadnął.

Z Kongresówki.

Rzeczywiście dobrze się prezentujesz. Ciało gibkie, oko bys­tre, mina prawie że brazylijska. Że znasz się dobrze na karabinie, Luis już opowiadał. A jak z rewolwerem?

Nienajgorzej. Wciąż ćwiczę.

Ćwicz dalej, abyś strzelał kiedyś jak Luis lub Jędra. Pamię­taj tylko, że w Brazylii wolno wprawdzie strzelać do człowieka, bo przeważnie głusza i brakuje policji, ale zawsze trzeba wiedzieć dokładnie, dlaczego się strzela i po co. Wspominam o tym, bo podobno w Mateuszu nie wszyscy zastanawiają się nad tym. A ty nie możesz nam przynieść wstydu. Uczył cię przecież Bartoch.

Na Jasiku ta rozmowa zrobiła wielkie wrażenie. Słyszał o tym człowieku nieraz, znał nieźle jego historię. A teraz zetknął sie z nim nareszcie oko w oko i wyczuł od pierwszej chwili, że Luis nie bez powodu powoływał się tak często na „naszego tatulka”.

Pogawędzili jeszcze przez chwilę i Luis wziął go pod rękę.

Przejdźmy się — rzekł. — A gdzie nasz Jasik? — zastanowił się nagle. — Rozglądam się ciągle i nie mogę go dojrzeć.

Ha, to dzisiaj pan całą gębą! — Bartoch roześmiał się. — Zaraz po tej nieszczęsnej bitwie przeniósł się do twojej zagrody i tak gospodarzy, że serce rośnie.

Jasik!.

Właśnie Jasik. Zaglądamy tam od czasu do czasu, lecz wię­cej dla przyjemności aniżeli z potrzeby. Tak błyszczy się wszyst­ko, że sam byś lepiej nie dopilnował.

W głosie Bartocha dźwięczała duma. Luis tak się tym przejął, że chciał pobiec natychmiast do konia i popędzić do domu, ale podszedł właśnie pułkownik Coimbra. Po pamiętnej wizycie w Portągu doszedł do wniosku, że zamiast tracić czas w szpitalu mógłby go znacznie przyjemniej spędzić wśród oddanych przy­jaciół. Dobrał więc sobie zacną kompanię i już wczoraj zawitał do zagrody Luisa, jako że leżała po drodze. Od samego rana mło­dzi „Bartochowie” zaczęli mu znosić różne niedobre wieści. A to że małpy znikają nagle, a to że ptaki niespodziewanie zmieniają lot, a to znów, że wzbijają się w powietrze z takim pośpiechem, jakby ktoś je przestraszył. Początkowo nie brał tego poważnie, ale że znał puszczę na wskroś i w tych wiadomościach znalazł niejedno, co istotnie mogło wzbudzić niepokój, zastanowił się w końcu i ruszył ostrożnie w drogę. Tę grupę obok zagrody Jędry odnalazł szybko. Nie zdradził się jednak niczym, przyczaił chcąc odkryć więcej. I dopiero gdy nieprzyjaciel wyciągnął wszystkie siły z ukrycia — uderzył i tym ciosem znienacka zakończył walkę.

Wspomniał teraz o tych zasługach Bartochowej młodzieńczej gwardii. Luis, zamiast się ucieszyć, tak się stropił, jakby miał na sumieniu jakiś straszliwy grzech.

Madonna Santissima! — chwycił się nagle za głowę. — Ja tu gadu gadu, szarpią mnie wszyscy, każdemu pragnę przychylić nieba, a tam moja nieszczęsna rodzina rwie sobie włosy z rozpa­czy. Łotr ze mnie, a nie ojciec i mąż. Compadres — huknął na cały głos — kto przyjaciel, ten za mną!

Wpadł do portrejry, a równocześnie opróżnił się prawie cały dziedziniec. Wraz z innymi podbiegł do niego Jędra.

Co ty wyprawiasz? — krzyknął wzburzony. — Dokąd po­rywasz gości?

Luis machnął beztrosko ręką z wysokości swego wierzchowca.

To tylko żart — odrzekł. — Muszę wpaść na chwilę do do­mu, ale na wszelki wypadek wolę pożegnać się uroczyście. A nuż moja nieobecność znów się przedłuży? Atś a vista!

Wesoło pomachał ręką, wyjechał z portrejry.

Piekielna przede mną droga — niespodziewanie stracił całą swoją buńczuczność. — Człowiek przyzwyczaił się do towarzy­stwa, język lubi się kręcić. A teraz dobre pięć minut samotnej jazdy!...

Odprowadził go gromki śmiech, a potem znów wszystko wró­ciło do normy. Płonęły już ogniska, odzywały się tu i ówdzie gitary, na obozowy sposób wszędzie warzono strawę. A i w domu było tak samo gwarno. Niewidomy starzec, usadowiony wygod­nie w głębokim krześle i otulony pledem przed chłodem wieczor­nym, wsłuchiwał się bacznie w tupot nóg, brzęk naczyń, w śmiech ludzki i słowa i wydawało się, że z tych dźwięków potrafi bardzo dużo odczytać. Uśmiechał się niekiedy do siebie, kiwał od czasu do czasu głową. Naraz skupił się w sobie. Ktoś stanął przy nim.

Prosimy do stołu — usłyszał uprzejmy głos.

Starszy pan Bartoch?....

Starszy. Przykro mam, że poświęcamy panu tak mało uwagi, lecz tyle w domu radości! Za to po wieczerzy będzie wygodniej. Pokój dla pana już urządzony. Obok mojego, na piętrze, i tam będzie można wreszcie wypocząć. Bardzo pan chyba zmęczony?

Człowiek od dawna nie siedział na koniu, więc odczuł jazdę. Ale nie szkodzi. Koło mnie tyle ciekawych rzeczy, że nie odszedł­bym, choćbyście kazali.

Szkoda, że pan nie rozumie po portugalsku. Byłoby jeszcze ciekawiej. Wszystko ludzie niezwykli.

Domyślam się. Coś niecoś rozumiem, bo chwytam po dro­dze, co można. Ciągle jednak za mało. Muszę się między wami poduczyć.

Przeszli do stołu. Bartoch posadził go, zaprosił innych. Spojrzał w kąt. Stał tam Frontes i spoglądał na niego jakoś niepewnie.

A pan, panie pułkowniku? — zagadnął go wesoło. — Na co pan czeka? Proszę uprzejmie!

Przyznam się szczerze, że jestem w kłopocie. Macie do mnie słuszne urazy. Toteż nie jestem pewien....

Bartoch machnął ręką.

Sprawa poważna, więc ją chwilowo odłóżmy — rzekł obo­jętnie. — Jutro będzie niedziela. Dzień bardziej odpowiedni na rozważania.

Do Frontesa przybliżył się Jędra.

Co będzie jutro, zobaczymy — przemówił ciepło. — Nato­miast jest faktem, że dziś otworzyliśmy przed panem szeroko bramę. Proszę się zatem czuć, jak wśród najlepszych przyjaciół.

Frontes usiadł, przystosował się szybko do ogólnego nastroju, a gdy niespodziewanie przysiadła przy nim Zofijka, wzruszył się najwyraźniej, lecz zaraz rozbawił jak inni, rozszumiał, w przy­pomnienia z ostatnich dni i pogwarki wkładał tyle samo, co inni, uczucia. Coimbra wracał często myślami do armii rządo­wej, on do powstańczej. Nie raziło to nikogo, a gdy tylko przy­trafiła się okazja, śmiano się tak samo donośnie i z jednego, i z drugiego obozu.

A chyba i na dziedzińcu panował podobny nastrój. Gwar był ogromny. Przez niego zaś coraz radośniej i dźwięcznej przebijały się gitary i nucone chóralnie piosenki.

Ładnie się bawią — Bartoch zasłuchał się. — A co z jeń­cami? — zaniepokoił się nagle. — Nie zrobią jakiegoś kawału?

Uśmiechnął się Coimbra, uśmiechnął się Frontes.

Jaki Brazylijczyk zechciałby dobrowolnie pozbawić się tak przyjemnej kompanii? — uśmiechnął się także Jędra. — Nikt ich nie pilnuje, inni ich przygarnęli. Bawią się wszyscy.

Co to właściwie za jedni? Sprawdzaliście? Rzeczywiście kapangowie?

Tacy z nich kapangowie, jak ze mnie kapucyn — Coimbra usiadł wygodniej. — Po prostu: żołnierz rewolucyjny, któremu nie udało przeprawić się przez Igłasu. A że tam ludzi mało, przy­cisnęła go w końcu bieda i dał się porwać sprytnemu przywódcy. Maravalhos musiał być dobrym mówcą?

Był — przyświadczył Frontes.

Co zamierzasz zrobić z nimi? Coimbra wzruszył ramionami.

Trzeba będzie ich zabrać, zabiorę — odrzekł. — Prawdę jednak mówiąc, nie moja sprawa. Jestem na urlopie zdrowotnym i jeśli nadstawiło się trochę karku, to tylko z przyzwyczajenia.

Jędra objął go rozbawionym spojrzeniem.

Rzeczywiście nie twoja sprawa — potwierdził. — Dziś się zabawią, jutro się ich wypuści. A że stanie się to przy niedzieli, zyskamy chyba nowych przyjaciół.

Wyszedł Wkrótce na zewnątrz. Poszli za nim inni, włączyli się w koła, zaśpiewali także, Coimbra pochwycił gitarę. Donośniej jeszcze niż przedtem rozhuczał się cały dziedziniec. A gdy naza­jutrz oświadczono jeńcom, że mogą wracać do domów, nie wyda­wali się wcale szczęśliwi. Jędra nie poganiał ich, za to obdzielił obficie żywnością na drogę, każdemu życzył, aby spotkali się w przyjemniejszych okolicznościach, każdego wyklepał po ple­cach na pożegnanie. Koło południa zniknęli nareszcie wszyscy i właśnie wtedy pojawił się Luis z całą swoją rodziną.

No, compadres — wykrzyknął, gdy otoczono go zewsząd — zaczynamy znów od początku! Bartochowie — przybrał mar­sową minę — hasło bojowe!

Było ich dzisiaj sześciu. Zawiedli tak wspaniale pieśń żab parańskich i wyjców, że gości ogarnęło zdumienie, a ostatni z jeń­ców zawrócił nagle i wjechał galopem poprzez jeszcze otwartą bramę.

Rozmyśliłem się — oznajmił beztrosko. — Czasu mam dość, a tu towarzystwo przemiłe. Jeśli więc nie wyrzucicie mnie, po­zostanę.

Jędra pochylił się przed nim w pełnym szacunku ukłonie.

Prosimy serdecznie — odrzekł. — Co było przedtem, skoń­czyło się, gdy pan wyjechał za bramę. A teraz jest pan już tylko gościem, którego zawsze witamy chętnie.

Starzec, siedzący od rana na werandzie, wciąż nasłuchiwał. Chociaż niewiele rozumiał, chwytał zazwyczaj sens; coraz jaśniej przemawiały do niego ludzkie stąpania, głosy instrumentów, tę­tent koni, 'w największym szumie potrafił odkryć Luisa. Słyszał go najpierw przez długi czas na dziedzińcu, potem w kuchni, jak przekomarzał się z kobietami, to znów gdzieś w pobliskim po­koju. Niespodziewanie jednak zamilkł i jak na komendę ucichli wszyscy.

Proszę, niech pan pozwoli — do starca podeszła Zofijka. — Odbędzie się bardzo ciekawa rozmowa. Zebraliśmy się wszyscy w pokoju jadalnym.

Poprowadziła go, posadziła przy stole i sama usiadła obok. Cisza wciąż trwała. Frontes, spoglądający w wielkim skupieniu w otwarte okno, odwrócił się i przesunął wzrok na Bartocha.

Mówmy więc dalej — wrócił widocznie do jakiejś wysunię­tej poprzednio myśli. — Aby uprościć sprawę, oświadczę krótko: nic ,nie mam na swoje usprawiedliwienie. Mógłbym się wprawdzie tłumaczyć, że znajdujący się w moim oddziale osadnicy europej­scy podjudzali mnie, abym postawił sprawę na ostrzu noża jak w Europie: wojsko ma prawo wstępu wszędzie, nie potrzebuje się liczyć z nikim i z niczym. Mógłbym też dodać, że Maravalhos, żoł­nierz zresztą w boju bardzo dobry, wspierał ich mocno. Ze to był mój pierwszy marsz, gdy to dowódcy uderza do głowy władza, gdy rewolucjonista pod wpływem zapału łatwo nawet popełnia zbrod­nię. Wszystko to byłyby jednak tylko wykręty. Nie wolno mi było nigdy zapomnieć, że jestem Brazylijczykiem. Jako dowódca, nie miałem także prawa ulegać innym. Toteż...

Nie mówmy o tym — przerwał mu Jędra w zakłopotaniu. — Była burza i przeszła. Nie tylko nad nami.

Bartoch, wspierający do tej pory głowę na rękach, wyprosto­wał się uroczyście.

Nie masz racji — rzekł szorstko. — Zło, chociaż przeminie, nie przestaje być złem i naprawdę zniknie dopiero wówczas, gdy się je rozważy sumiennie i wyciągnie z przeszłości właściwą na­ukę. Toteż pułkownik słusznie czyni, obstając przy swoim. Dla niego to ważne i dla nas. Aby był jakiś porządek w naszej rozmowie, od tej chwili ja, jako najstarszy z rodu Bartochów na brazylijskiej ziemi, obejmuję przewództwo. Najpierw do ciebie się zwracam, Pedro, bo tu reprezentujesz obecną władzę i jesteś najstarszy rangą. Co masz do powiedzenia w tej sprawie?

Nic — Coimbra z namysłem pokręcił głową. — O tamtych mógłbym się ostatecznie upomnieć, chociaż mam teraz urlop. Ale pana pułkownika poznałem dopiero wówczas, gdy strącał z konia Maravalhosa. O to nie mogę mieć żalu, jest on więc tylko jeńcem Bartochów.

To właśnie chciałem wiedzieć. Jędra?

Nie mam żadnych pretensji. Zofijka jest cała i zdrowa, resz­ta nieważna.

Twarz Bartocha zamieniła się w maskę, na której nie można było odnaleźć żadnego uczucia.

Skończmy zatem z zarzutami — rzekł. — Inni na pewno już nic nie dodadzą, a nie będę przecież zamieniał tego pokoju w salę sądową. Nie o to idzie. Dla porządku postawię inne pytanie: co można zapisać na korzyść?

Dużo — odezwał się w zamyśleniu Marcondes. — O tym nieszczęsnym napadzie nie mówię, bo przy nim nie byłem. Póź­niej za to miałem możność patrzeć na pułkownika przez wiele miesięcy. Cechowało go zawsze męstwo, dbałość o żołnierza, wielkie poczucie sprawiedliwości. Każdy uczył się przy nim dużo i niewątpliwie uczyły się także sanitariuszki. To chyba ważne dla sprawy: Zofijka nie zmarnowała tam czasu. Ale co w nim jest najcenniejsze, to honor.

Tak wielki — ktoś wtrącił — że w każdej chwili gotów był­bym powierzyć mu życie!

Prawda — przytaknęli natychmiast inni. — Słowo pułkow­nika jak brylant: nie ma na nim najmniejszej skazy.

Życzliwych głosów wciąż przybywało. Bartoch przesuwał ko­lejno wzrok z twarzy na twarz i wreszcie zatrzymał go na Zofijce.

Kolej na ciebie — rzekł ciepło. — Mów.

Zarumieniła się, bo spoczęły na niej wszystkie spojrzenia, i przez chwilę szarpała nerwowo obrus., Naraz zdecydowanym ruchem uniosła głowę. Z jej oczu strzeliło tak mocne światło, że Bartoch z nagłego zdumienia odchylił głowę.

Powiem krótko — przemówiła stylem wojskowego meldun­ku. — Najpierw się bałam, potem tęskniłam, wreszcie nadeszło przyzwyczajenie. I wtedy ujrzałam jakby zupełnie innego puł­kownika Frontesa. Starzyku — wzburzyła się nagle — ten czło­wiek, chociaż udawał zawsze obojętnego, tak się mną opiekował, że rodzony ojciec nie mógłby mi okazać więcej serca i troskli­wości!

Rozjaśniły się wszystkie twarze, wzruszył się Luis, odetchnął głęboko Jędra, pani Katarzyna ocierała co chwilę oczy.

Zmienia nas Brazylia — Bartoch uśmiechnął się i melan­cholijnie pokiwał głową. — Przyznam się szczerze, panie puł­kowniku, że gdyby się to stało przed dwudziestu laty, nie ustąpił­bym, dopóki nie zobaczyłbym pana w grobie. Ale i ja już zdążyłem pozbyć się zawziętości, nabytej ongiś w pruskich koszarach. Zo­fijka zresztą dużo zyskała, też prawda. Za taką naukę warto coś było zapłacić. A co do mnie?... Dostałem kilka postrzałów, lecz że było to w bitwie, nie mogę mieć żadnych pretensji. Ja także strzelałem. Widzisz więc, synu — spojrzał na Jędrę — że po­trzebna była ta cała rozmowa. Obliczyliśmy wszystko sumiennie, od zysków odjęliśmy straty i pozostała bardzo poważna nadwyż­ka. Teraz z całym spokojem możemy zło wymazać z pamięci. Niech nie zagradza nam drogi do rzetelnej przyjaźni.

Wyciągnął rękę do Frontesa, padli sobie w objęcia. Przysunął się zaraz Jędra, podeszła pani Katarzyna, ruszył się Luis, zbiegali się inni. Skromnie i cicho przybliżyła się wreszcie Zofijka.

No, jeśli ty zaczniesz płakać — Luis, który dopiero co zdą­żył obetrzeć oczy, nabrał ogromnej werwy — wyrzeknę się ciebie na zawsze. Pamiętaj: patrole stawiałaś na baczność!

Machnął zaraz ręką ze zniechęceniem, bo jednak nie zlękła się jego groźby, ale na szczęście wpadł mu pod rękę Bielik.

Żebym nie zapomniał! — zmienił pośpiesznie temat. — Gdzieś tam na kampie przyrzekłem młodym swoje poparcie. Ro­zumiecie: szukali się, rozchodzili, schodzili i wreszcie są razem.

Uczyniła się cisza. Chrząknął raz i drugi i wyprostował się uro­czyście.

Tak, przyrzekłem! — potwierdził mocniej. — Krótko mó­wiąc, chcą się pobrać, o czym zresztą wszyscy dobrze już wiecie. Moim zdaniem nie warto im w tym przeszkadzać.

Poparto go oklaskami, pani Katarzyna znowu zaczęła przecie­rać oczy. Bartoch rzucił okiem na Jędrę: wydał mu się jakiś markotny.

Wasza sprawa — rzekł w zamyśleniu. — Zastanówmy się jednak nad nią. Że z Bielika chłop zaradny i dzielny, wiem. Że za dziewczynę wytoczył ze swego ciała niemało krwi, to też cenię wysoko. Ale gdybyście mnie spytali o radę, rzekłbym: z rok trze­ba poczekać. Bardzo są młodzi oboje. Franuś zresztą powinien wystawić najpierw porządną zagrodę, a na to potrzeba czasu. Rok więc...

Starzyku! — wykrzyknął Bielik uszczęśliwiony. — Za kilka miesięcy będzie wszystko gotowe! I będzie na pewno porządne, Zofijki przecież nie wprowadzę do byle budy. Jutro kupuję ziemię!

Można wiedzieć gdzie? — wtrącił się Frontes.

W stronę Rio Claro.

A może by gdzieś na moich terenach? Bardziej na północ, pod Ivahy. Mam jej sporo, a przecież dogadamy się łatwo.

Taki szmat drogi! — przeraziła się pani Katarzyna. — Kto tam dojedzie?

Franuś, trzymaj się! — Luis zarechotał donośnie. — Bartochowie muszą się rozpychać na wszystkie strony, aby było im luźno, jedź zatem do pułkownika. W razie potrzeby przebije się no­wą drogę przez puszczę i podwiezie teściową. Nie stać nas na to?

Rozweselił się cały dom. A Luis zręcznie wciąż mieszał w tyglu, rozbudzał młodzieńczą fantazję, podniecał starszych, żartem i śmiechem ożywiał wszystkich. Prawdę mówiąc, nie było to spec­jalnie potrzebne. Każdy był przeświadczony, że pod opieką Fron—tesa młodzi będą czuli się dobrze, a jedynie Bartoch wydawał się jakiś nieswój.

A ty, tatulku — Luis dobrał się wreszcie do niego — zosta­niesz już chyba u nas na stałe? Po tych bitwach Pilarzinho sta­łoby się chyba dla ciebie za ciasne. Zanudziłbyś się tam na śmierć. A stąd będziesz miał blisko i do Pilarzinho, i nad Ivahy.

Chyba rzeczywiście zostanę... Dawniej nasz polski front znajdował się pod Kurytybą, toteż trzeba go było strzec bacznie. Dziś tamten teren jest nasz, front się przesunął. I chyba wkrótce posunie się dalej na zachód. Na pewno tu bardziej się przydam. Ktoś więc będzie musiał pojechać po naszą mamulkę... Co prawda...

Bartoch nie rozchmurzał się. Luis popatrzył na niego czujnie.

Tatulku — rzekł ostrzegawczo — nie próbuj tylko postawić nas przypadkiem na baczność! Z tej radości zapomniałem ci po­wiedzieć, że jestem wyższy od ciebie rangą. Za bój pod Łapą dostałem sierżanta. Za zasługi w Kurytybie zrobiono mnie po­rucznikiem!

Bartoch, zamiast się zirytować, wpadł w dobry humor.

Za wolno awansujesz — roześmiał się. — Mnie chcesz prze­gonić? Od tej pamiętnej bitwy cała okolica nazywa mnie puł­kownikiem!

A gubernator Parany potwierdza tę rangę — wtrącił nie­spodziewanie Coimbira. — Trzymałem tę wiadomość w zanadrzu, aby wystąpić w najlepszej chwili, a teraz ona nadeszła. Przywożę specjalne pismo. Niech będzie ono ukoronowaniem dzisiejszej niedzieli.

Wyjął je z kieszeni, rozłożył i wyprostował się uroczyście. Woj­skowi stanęli na baczność.

— „Do Panów pułkowników Jana i Andrzeja Bartochów nad Srebrnym Potokiem — zaczął czytać w ogromnej ciszy. — Doszły do mnie nareszcie szczegółowe meldunki o bohaterskiej obronie”...

Jędra słuchał zdumiony. Nie te tytuły go zaskoczyły. W Bra­zylii używano ich zwyczajowo wobec ludzi energicznych, umiejących zorganizować obronę, przepędzić kapangów, w razie nagłej potrzeby zastąpić na czele sąsiadów policję i wojsko. Nie zdziwił nawet specjalnie list. Znał taki niejeden: pełen przyjaźni, nawet często serdeczny, umiejętnie podkreślający zasługi. Zastanowiła go natomiast ocena. Była bardzo wnikliwa i bardzo wysoka. Sło­wa zostały wzmocnione przy tym przyznaniem orderów.

Pułkownik zakończył czytanie, dokonał aktu dekoracji, złożył od siebie życzenia. Przesunął wzrok na Frantesa.

Nie ma pan chyba żalu — przemówił trochę niepewnie — że zrobiłem to w pańskiej obecności?

Nie — Frontes uścisnął ręce obu Bartochom. — Męstwo ce­niłem zawsze, a w tym przypadku męstwo jest niewątpliwe. Oka­zuje się — dodał żartobliwie — że i ze mnie jest jakiś pożytek. Nie byłoby bitwy, nie byłoby także orderów. Mamy więc po rewo­lucji sporo polskich pułkowników. Poza panami jest przecież Kośmiński, jest Bodziak, jest Durski...

Durski? — Luis się rozpromienił. — Nasz wielki profesor Hieronim Durski?

Jego syn, Józef. Ma ładną fazendkę właśnie nad Ivahy. Bar­dzo dzielny człowiek. Jako kilkunastoletni wyrostek wyfrunął z domu i pierwsze pieniądze zarobił nad morzem, w Antoninie, zamiatając ulice. Potem został kowalem i przeniósł się w moje strony. Żyjemy w wielkiej przyjaźni.

Rozgadali się na ten temat. Zofijka już przedtem wyjaśniała starcowi co ciekawsze fragmenty, lecz teraz tłumaczyła mu słowo w słowo. Czuła, że jest mu to do czegoś potrzebne.

Przykre, że sam tak mało rozumiem — westchnął, gdy w po­koju trochę przycichło. — Takie to wszystko niezwykłe!... I po­myśleć, że są tacy, którzy odciągają naszych od krajowego języka!

Bez niego jest się tutaj niemową.

Właśnie. Nawet ja, ślepiec, to widzę. A tamci — nie! Do­póki chłopi siedzieli w Starym Kraju, nikt nimi się nie przejmo­wał. Gdy tu przybyli, płaczą nad nimi wszyscy. I po co? Rozu­miałbym, gdyby za tymi żalami szła jakaś pomoc. Ale jej nie ma. A wynarodowić nikt się tutaj nie może, bo Brazylijczycy to nowy zupełnie naród, który dopiero się tworzy. Toteż trzeba natych­miast wchodzić do tego narodu, nadać mu wygląd. A tamci: nie! Wyrządzają tym straszną krzywdę ludziom, którzy tu pozostaną. Obok nich bowiem może wyróść zupełnie im obcy i nawet wrogi naród, do którego nie będą mieli dostępu.

Tamci mają pewnie najlepszą wolę...

.— Chyba nie wszyscy. Wszyscy jednak rozdzierają szaty nad możliwością utraty tych chłopskich mas dla polskości i rzeczy­wiście tak się stanie, wcześniej czy później, jeżeli nie wejdą one szybko w ten tworzący się tutaj naród. Ale jeśli wejdą, cały naród brazylijski, a zwłaszcza ten parański, stanie się na pół polski. Czy to nie jest ważniejsze?...

Zadumał się, zbierał powoli myśli.

Takie to pogwarki kościelnego dziada — uśmiechnął się. — Chodzę ja po świecie, nasłuchuję, zastanawiam się, z niejednym mądrym człowiekiem miałem też nieraz okazję pogadać. A przy tym nie zawsze byłem ślepy... Toteż uzbierało się tego sporo. Dziś zresztą, siedząc wśród was, upewniam się coraz bardziej, że słuszność po mojej stronie. Weźmy dla przykładu ciebie. Prze­cież nie widziałaś nigdy Starego Kraju?

Nie widziałam.

Ale wiesz o nim dużo?

Bardzo dużo. Pisuję nawet listy do krewnych, czytam gazety.

A widzisz. Grunt to nauka. Chociaż urodziłaś się w puszczy i mówisz tak samo dobrze po polsku, jak i po portugalsku, nic się nie stało. Ale że obracasz się ciągle między Brazylijczykami i nie jesteś niemową, nic dla ciebie nie straszne.

Zasłuchał się znowu. Przemawiali żołnierze i kabokle, ludzie z kampu i Jędra, od czasu do czasu przemówił Bartoch.

Więc pan dowiedział się o profesorze od jego syna? — odez­wał się także Marcondes.

Frontes roześmiał się.

Dowiedziałem się o nim, gdy Józik bawił się jeszcze w pias­ku — odrzekł. — Profesor garbował mi skórę jak innym.

Masz, nicponiu, za swoje! — wpadł nagle na niego Luis.

Popamiętasz, hultaju! — odkrzyknął pułkownik. — Ho, ho! Pan, jak widzę, zalicza się także do jego uczniów?

Ba! — Luis przybrał dumną postawę. — Urządziłem nawet uroczysty zjazd jego wychowanków w Portągu. Ale jak to się stało — zastanowił się — że profesor nie mógł sobie pana przy­pomnieć? Ma świetną pamięć.

Bo moje obecne nazwisko jest odziedziczone po matce.

Rozumiem... Szkoda, że nie dogadaliśmy się wcześniej. Z pewnością byłby do pana napisał.

Święty człowiek... Zawsze uczynny. Dla swoich i obcych. Nie bez powodu nazywaliśmy go polskim królem.

Królem polskim? — zainteresował się żywo Bartoch. — O tym nic nie słyszałem!

Frontes zapatrzył się w niego i Luisowi wydało się nagle, że znów ogarnia go ta wielka wczorajsza zaduma, kiedy to odciął się zupełnie od świata. W ostatniej chwili zdołał ją jednak po­wstrzymać. I ta odrobina jasności, jaka jeszcze została w oczach, zaczęła powoli przemieniać się w słowa.

Tak, królem polskim — potwierdził cicho. — Oczywiście my go tak nazywaliśmy, Brazylijczycy. Na pół żartobliwie, na pół poważnie, lecz zawsze z wielkim szacunkiem. Jego sława doszła do Kurytyby wraz z jego uczniami. Gdy ja do niej przybyłem, pan właśnie pojawił się w Pilarzinho. Pamiętam dobrze ten okres. Ogromna burza, Niemcy robią wszystko, aby was nie dopuścić... Ówczesny prezydent nie bardzo wie, co to jest Polska, inni zresz­tą też mają o niej mgliste pojęcie. A my, młodzi, przypomnieliśmy sobie wówczas naszego nauczyciela. Nauczył nas tyle, niechaj nauczy więcej. Niech opowie o historii swego narodu! Poszły w ruch listy, wyjechali specjalni kurierzy. A potem...

Zaginęły na chwilę słowa. Na twarzy osiadała coraz większa zaduma.

Dawne to dzieje — poruszył się i uśmiechnął przepraszają­co. — Trudno je wspominać, bo zbyt wiele ciśnie się myśli... Po tej batalii o Pilarzinho poszło już gładko. Durski uczył polskiej historii prezydentów i wiceprezydentów, uczył wszystkich, któ­rzy tego pragnęli. Taki Leao pisywał do niego stale. Pisywał Guimaraes, Abranches, Lamenha Lins. A on nie szczędził czasu, pod­suwał ciekawe myśli, coraz częściej doradzał, niekiedy upomniał się o to i owo i wreszcie doszło do tego, że bez jego opinii nie za­łatwiało się żadnej sprawy. Wiadomo było z góry: co on uzna za słuszne, będzie dobre zarówno dla Polaków, jak i dla Brazylii. Umiał świetnie godzić te interesy. Dzisiaj w szkołach państwo­wych nie ma języka polskiego w programie, chociaż wykładać go wolno. Ale w Orleansie, w tej pierwszej szkole, która była przecież państwową szkołą, oba języki były traktowane na równi. Pan to na pewno pamięta!

Jakże mógłbym zapomnieć! — Bartoch obruszył się. — Dzi­wię się tylko, dlaczego Hieronim nic mi o tym wszystkim nie wspomniał. Znamy się przecież świetnie.

Cóż, skromny człowiek. Zrobi swoje, ucieszy się, że się udało, i słowa nikomu nie piśnie. Ta skromność zresztą wyszła na złe i jemu, i wam. Później w Nowej Polonii zjawił się jakiś ksiądz, sam zaczął obchodzić władze, sam wciskać się wszędzie i wreszcie odsunął Durskiego. U nas, wiadomo: stale zmieniają się urzęd­nicy i prezydenci, a nowych trzeba pouczać znów od początku. Wmówić w nich to i owo nietrudno. A nasza młoda gwardia już się rozjechała po kraju. Ja także. Ksiądz więc używał sobie w naj­lepsze. Wmawiał, że wśród Polaków jest najważniejszy, i uwie­rzono. Chociaż duchowny, jak mi opowiadano, nie miał żadnych moralnych...

A jednak muszę go w końcu dosięgnąć! — Luis poruszył się wściekle. — Znowu wypłynął!

Kto taki?...

Zofijka tłumaczyła pośpiesznie. Bardzo żywa była teraz roz­mowa, coraz częściej padały dosadne słowa. Aż niespodziewanie po jakimś gwałtowniejszym wybuchu zapadła głęboka cisza.

Lepiej nie mówmy o tym — przerwał ją Bartoch chrapli­wie. — Szkoda świętej niedzieli... Ta sprawa jednak przypomnia­ła mi inną, niemniej bolesną — westchnął. — Że dom się trochę rozleciał — głupstwo, można naprawić. Pal diabli meble, drzewa dość w lesie. Ale jednego nie mogę przeboleć. Od samego profesora dostałem Elementarz z jego własnoręcznym podpisem i w czasie tego nieszczęścia dzieci gdzieś zagubiły. A bez niego jak bez ręki. Męczą się dzieci, męczę się ja. Na byle jakich gaze­tach, na nieodpowiednich książkach, na śpiewnikach...

Luis gorączkowym ruchem włożył rękę do jednej kieszeni, wło­żył do drugiej i naraz w triumfalnym geście uniósł do góry zgubę. — Ta sama, tatulku? — przypadł do niego z radosnym okrzy­kiem. — Taka książka nie ginie w puszczy, za cenna. Wędrowała ze mną po całej Paranie!

Chryste Panie! — Bartoch zerwał się z miejsca. — Ta sama, jest podpis... Ludwisiu, gdzie ją znalazłeś?

Nad Żabim Bagnem. Gdy ruszyłem w pogoń za naszą Zofijką. Blisko wprawdzie domu, lecz wtedy nie było czasu zawra­cać.

Zrozumiałe. Kamień mi zdjąłeś z serca... Wielki dziś mamy dzień! Więc się znalazła... Ale dlaczego tak podniszczona?

Bartoch popatrzył na niego surowo. Luis westchnął.

Bo ją wrzucono do piekła — rzekł w zamyśleniu. — Oczy­wiście poszedłem za nią natychmiast w ogień, zdążyłem ocalić. Druk, na szczęście, nie jest zniszczony.

Bartoch obejrzał sumiennie kartkę po kartce i wreszcie z za­dowoleniem pokiwał głową.

Nie zniszczony — potwierdził. — Więc wydobyłeś ją z pie­kła, powiadasz?... — popatrzył na niego badawczo. — Zasłuży­łeś na pochwałę. A ona przez to nabrała ogromnej ceny. Musimy jej strzec odtąd jak oka w głowie...

W roztargnieniu rozejrzał się po pokoju. Milczeli wszyscy. Na­wet najmłodsze dzieci, wychylające ciekawie główki zza pleców starszych, stały nieruchomo, jak gdyby i na nich spłynęła czają­ca się wokół zaduma. Dłużej zatrzymał na nich wzrok i naraz twarz mu rozbłysła.

Dzieciątka — poruszył się raźnie — zeszyty, ołówki w garść! Zabieramy się do roboty. Trzeba zaraz sprawdzić, co pozostawił wam w głowach profesor Durski!

KONIEC




POSŁOWIE

Mknął bystro Srebrny Potok i skrząc się w słońcu, jak uśmiechem kra­sił Bartochową dziedzinę, a nad nią powiewała nadal biało—czerwona flaga. Dawniej, tkwiąc samotnie pośród ogromnej puszczy, służyła za gwiazdę przewodnią tysiącom polskich chłopów, poszukujących najlepszej ziemi. Po rewolucji nabrała jeszcze większego blasku. Szybko zaczęły przysuwać się do niej inne, niespodziewanie zrównały front, wyprostować się har­dziej, ruszyły dalej. Szły jak lawina miażdżąca nieubłaganie odwieczny bór i przy wtórze siekier, w łoskocie walących się drzew, w dymie i ogniu pożerającym leśne poręby maszerowały tak latami poprzez Parane, aż za­trzymały się wreszcie na argentyńskiej granicy.

Odczytywanie pamiętników wychodźców polskich w Ameryce Połud­niowej skończyłem przejęty poważaniem dla siłaczy—chłopów — pisze w przedmowie do wydanych w 1939 roku „Pamiętników emigrantów” profesor Ludwik Krzywicki. — Dlaczego — popada zaraz w zadumę — ocknęła się w tych wychodźcach tężyzna Wyrwidębów dopiero na obczy­źnie, gdzieś na odludziu, wśród braku środków pieniężnych i jakiejkolwiek pomocy?”...

Jak to się stało — dodam od siebie — że ci ludzie, prawie, nie dostrze­gani w ojczystym kraju, potrafili na drugiej półkuli wykrzesać z siebie żywiołową siłę pioniera i hart ducha tak wielki, że można go tylko po­równać z hartem dawnych pionierów Ameryki Północnej?

Jak to się stało, że ci nędzarze, tresowani przez swoich i obcych na róż­ny sposób w trzech różnych zaborach, na obczyźnie odkryli natychmiast hasło jedności i wywiesiwszy sztandar rozdartego narodu potrafili nawet wśród wrogów pozyskać dla niego głęboki szacunek?

Jak to się stało, że właśnie „te chamy”, jak ich w kraju ojczystym na­zywano powszechnie, ta „ciemna masa” wyrosła w brudzie, w której rzadko kto dostrzegał zwykłe ludzkie uczucia, w Brazylii już wstępnym bojem zdobyła serca tubylców i dzięki ich życzliwości zdołała utworzyć w latach dla narodu najcięższych wspaniale zagospodarowaną krainę, no­szącą dumną nazwę Nova Polonia?

Jak to się stało — zapytam wreszcie — że w Polsce nikt dotychczas o tym wszystkim nie pisał?...

* * *

Profesor Krzywicki zmarł w czasie wojny i nie zdążył rozwinąć myśli, na większość jednak z tych pytań dał wyraźną odpowiedź. Oto chłop polski, znalazłszy się za morzami, „wyzwolił się z więzi tradycyjnej po­czętej za poddaństwa i pańszczyzny, wzmocnionej w ciągu niewoli poli­tycznej, a z roku na rok coraz bardziej doskwierającej z winy rozdrobnie­nia kawałków ziemi, braku zarobków”. Wystarczyło jednak, aby tylko opuścił rodzinny kraj, a już odzyskuje zagłuszony wprawdzie, lecz wciąż w nim drzemiący hart ducha, i „nabywa niezmiernego rozmachu, jak gdy­by weń wszedł duch zapomnianych Wyrwidębów, z tą różnicą, że nie o dęby tu chodzi, lecz o gęstwinę lasów dziewiczych, wśród których po­rastają między innymi drzewa oporniejsze od dębu.”

A jak to się stało, że nikt o tym dotychczas nie pisał?...

No cóż, dzieje emigracji spisywali przecież prawie wyłącznie inteligenci. Były to przeważnie ptaki przelotne, mające przed oczyma mocno wciąż ugruntowany w Galicji i Kongresówce szlachecki model polskiego chłopa: głodującego, przygiętego do ziemi nadmiarem trosk, wybijającego przed możnym korne ukłony. Kto pasował do tego wzoru, mógł liczyć na wielkopańską łaskawość, a w przystępie dobrego humoru nawet klepano go po ramieniu. Kto nie pasował — był buntownikiem i otrzymywał ostrą od­prawę. Poza tym nie było między nimi różnicy. Według powszechnego mniemania jedni i drudzy stanowili tępą, bezradną masę. Jeśli chciało sie z niej coś wykrzesać, należało ją pognać ostro, a w najlepszym razie — poprowadzić za rękę.

Właśnie z tym wzorcem przed oczyma przyszli kronikarze przenosili się do Brazylii. Niektórzy dotarli do nowo zakładanych kolonii, inni widzieli je tylko z okien wagonu kolejowego albo plebanii, niejeden w ogóle nie wyjrzał poza kurytybskie rogatki. W sumie jednak dostrzegli sporo: tu­łaczkę nędzarza, tragedię analfabety, poniewierkę w barakach, nadużycia urzędników, wstrząsające udręki. Jednakże Ślązaków, gospodarzących tutaj od lat ponad dwudziestu, nie dostrzegli. Początkowo nie dostrzegali nawet Nowej Polonii, jako że jej ludność także nie pasowała do ich modelu pol­skiego chłopa. Ale że Brazylijczycy przypominali im o niej coraz natarczy­wiej, trzeba było w końcu coś zrobić z tym fantem i zaczęli pisać swoją własną, niewiele mającą wspólnego z fantami, polsko—parańską historię. Chłopa w niej oczywiście nie było. Nie było go także w późniejszych arty­kułach, publikacjach. Chociaż przez Brazylię przesunęły się setki kronika­rzy, żaden z nich przy tym, poza Apoloniuszem Zarychtą, nie dostrzegł jego wielkości.

Po „Bitwie o Pilarzinho” i „Osadzie nad Srebrnym Potokiem”, „Tętnią­cy step” jest trzecią moją książką z cyklu brazylijskiego. Wbrew dotych­czasowym tradycjom, w każdej z nich wysuwam na czoło polskiego chło­pa, lecz w świetle tego, co powiedziałem powyżej, mogłoby się wydawać, że ich fabuła jest fikcją. Brak przecież dowodów. Powiem więcej: brak bez­cennych dokumentów, które na pewno istniały i bez ogródek mówiły praw­dę; różne zainteresowane koła wytępiły je bezlitośnie. Nie ma więc pierw­szego rocznika „Gazety Polskiej w Brazylii”, redagowanego przez Karola Szulca, poznaniaka, sierżanta trzeciej kompanii strzelców Lelewela—Borelowskiego w powstaniu styczniowym, który z iście wielkopolską twardością potrafił wykładać „kawę na ławę”. Nie ma licznych druków ulotnych, za­ginął bez wieści pamiętnik Durskiego, zniknął nawet w ostatnich latach fragment tego pamiętnika, o którym wspomina w swej książce „Parana i Polacy” Mieczysław Lepecki. Co mogło na pierwszy rzut oka rozjaśnić sprawę, rzeczywiście już nie istnieje, a co najmniej jest dobrze ukryte. Czyżby więc nadal miała obowiązywać tylko legenda?...

Nie jest tak źle. Zachowały się, na szczęście, pamiętniki chłopskie, te wydane i nie wydane, i z nich najmocniej przemawia prawda. Są listy rodzinne, przechowywane pieczołowicie przez starych ludzi zarówno w Paranie, jak i na Opolszczyźnie. Są liczne dowody zawarte w obcej literaturze i brazylijskich archiwach, które z coraz większym zapałem wydobywają z zapomnienia młodzi polsko—brazylijscy uczeni, zrodzeni już na drugiej półkuli. Są „białe kruki”, o których nawet najskrupulatniejsi badacze nie mieli dotąd pojęcia. Są wreszcie te znane dobrze kroniki. Niektórzy autorzy, jak np. Antoni Hempel, mieli niewątpliwie najlepszą wolę, lecz że nastawili się przede wszystkim na ludzką mękę, nie patrzyli gdzie indziej; mimo to w ich notatkach można znaleźć bezcenne fakty. Można je znaleźć także u innych. Są to wprawdzie okruchy, podane jakby od niechcenia i może nawet niekiedy wbrew woli, ale zebrane razem, wy­ważone sumiennie i rzucone na tło historyczne Brazylii zdumiewają nieraz swą wagą i niezwykłością.

Oczywiście jest jeszcze „szczęśliwy traf”, jakby się wyraził bohater jednej z moich powieści. W moich pracach badawczych odgrywa on zaw­sze niemałą rolę: dokumenty, o których sądziło się powszechnie, że poszły z dymem, pojawiają się niespodziewanie przede mną. Tak właśnie się stało m. in. ze słynną pod koniec ubiegłego stulecia „Odpowiedzią” Karola Szulca. Wielki to dokument; uzasadniony sumiennie, nabrzmiały od fa­któw, napisany z wielką odwagą akt oskarżenia, wydany przy tym drukiem przez człowieka znającego się dobrze na prawie. Przed wojną miałem go w swoich zbiorach, zniszczyła go okupacja. Gdy zabrałem się do pisania „Tętniącego stepu”, wypłynął znienacka, jak gdyby chciał udowodnić raz jeszcze tę znaną prawdę, że najgęstszy nawet mrok nie zasłoni nigdy na długo mocnego światła.

Wbrew więc pozorom nie zabrakło mi materiałów i mogę stwierdzić, że „Tętniący step”, jak zresztą książki poprzednie, jest oparty na staran­nej dokumentacji. Taki nawet Bielik, idący na ostre z dwoma żołnierza­mi w Rio Claro, nie jest bynajmniej wyjątkowym zjawiskiem; chłopskie pamiętniki wspominają o pojedynkach w obronie flagi i własnego honoru niejednokrotnie. Jest także prawdą, że obroniono osadę Bartochów przed silnym oddziałem rewolucyjnym, i niemniej prawdziwe są te ordery za dzielność, o których mowa w ostatnim rozdziale. Jest prawdą, że ludzie z Rio Claro przegnali wojska marszałka Peixoto i wojska rewolucyjne. Jest również prawdą, że chciwość i sobiepaństwo pierwszych polskich proboszczów i księży były przerażające, że brazylijscy biskupi z tego po­wodu załamywali ręce ze zgrozy, że nie tylko Przytarskiego musieli po­zbawiać władzy. Jest prawdą, że Brazylijczycy musieli odstraszać księży kulami, stając w obronie katowanego przez nich bezlitośnie polskiego chłopa. Jest prawdą, że płonęły szkoły, że w sposób bezwzględny prze­śladowano nauczycieli, nie chcących poddać się pod komendę, że nawet ich mordowano. Jak zresztą mordowano księży, którzy swe powołanie kapłańskie traktowali poważnie, i wszelkie posługi dla wiernych wy­konywali za darmo....

Oczywiście jak najbardziej autentyczny jest także Przytarski. W kilka lat później doszedł znowu do łask i raz jeszcze wykazał ogromny spryt, otrzymując probostwo w największej kolonii, w Rio Claro. Ci jednak, którzy potrafili sobie poradzić z wojskami rządowymi i rewolucją, zna­leźli na niego sposób. Gdy nie pomogły interwencje u biskupa, zjawiła się schizma: dziesięć tysięcy chłopskich dusz oderwało się od kościoła. I dopiero wtedy Przytarski zakończył ostatecznie swą niesławną ka­rierę.

Niemniej prawdziwe są inne postaci. Losy porucznika, a w końcu puł­kownika Kośmińskiego starałem się oddać jak najwierniej na podstawie różnych notatek i pamiętników, które niekiedy w przedziwny sposób do­stały się w moje ręce. Zginął w jednej z ostatnich bitew rewolucyjnych, pod Passo Fundo, popełniwszy samobójstwo, aby nie dostać się w ręce wroga. Był ranny, prawda. Chyba jednak zrobił to niepotrzebnie.

Natomiast rotmistrz Marcondes żył jeszcze długo. Nauczył się doskona­le po polsku, w późniejszych latach przesyłał nawet korespondencje do pism galicyjskich. Był zawsze wielkim przyjacielem Polaków. Po zakoń­czeniu działań wojennych sprowadził do Porto Uniao kilkadziesiąt chłop­skich rodzin i na swoich gruntach założył tak pięknie zagospodarowaną kolonię, że stała się wzorem dla innych.

I jeszcze jedna niezwykła postać: starzec niewidomy. To także postać prawdziwa. Dowiedziałem się o nim przed laty w drodze przekazu ustne­go, a ponieważ jestem chyba ostatnim człowiekiem znającym jego historię, postanowiłem go przywrócić ludzkiej pamięci. Wielki to był nauczyciel. Jeden z profesorów galicyjskich, który stykał się z nim osobiście w Para­nie, słuchał recytacji i od którego pochodzi wiadomość, zgodnie ze zwyczajem współczesnych kronikarzy nie zanotował, niestety, jego nazwiska. Cóż, dziad kościelny... Chociaż wtedy już objeżdżał kolonie konno. I wciąż samotnie, mimo że liczne „słońca” urządzały w tym czasie w Kurytybie najrozmaitsze zebrania i manifestacje, gaworząc na nich z rozrzewnieniem o ogrzaniu serc osadniczych i znalezieniu drogi do rządów.

Obraz tych żmudnych poszukiwań za prawdą historyczną, w których rolę decydującą odgrywały zarówno cierpliwość, jak i przypadek, byłby niepełny, gdybym nie wspomniał o korespondentach i informatorach. Ryło ich wielu, w Polsce i na drugiej półkuli. Jedni, jak np. Lucjan Juszczyk, dyrektor „Domu Książki” w Opolu, czy Adam Całka, zasłużony działacz na Opolszczyźnie w czasach wojującej niemczyzny, uczynnie dostarczali mi adresów i materiałów. Inni, jak np. Jan Milek, bez wahania sięgali do kufrów rodzinnych i przekazywali nieraz bezcenne listy zza oceanu. Franciszek Kania z Siołkowic, dzisiaj człowiek dobrze po siedemdziesiątce, a mimo to wciąż ruchliwy starosta weselny, z młodzieńczą werwą wpro­wadzał mnie w opolskie zwyczaje. Szymon Koszyk, komendant powiatu opolskiego w powstaniu śląskim, uczył mnie sumiennie pruskiej komendy. Tadeusz Głodowski, który ongiś przewędrował całą Parane i jako mierniczy żył za pan brat z tubylcem i osadnikiem, jeszcze w okresie okupacji uka­zywał mi tajemnice odwiecznej puszczy i przedziwnych tamtejszych stosunków. Doktor Chojnacki udostępnił mi całe swe bogate archiwum. Wielu...

Długa to byłaby lista. Korzystam z okazji, aby tym wszystkim ludziom, wymienionym i nie wymienionym z nazwiska, podziękować serdecznie za trud i życzliwość, bo przecież to oni' przyczynili się w znacznym stopniu do wzbogacenia moich książek brazylijskich i do oczyszczenia z niepo­trzebnych naleciałości tej prawdziwej, chłopskiej historii. A wolno mi chyba także przekazać pod ich adresem podziękowania od czytelników.

Jest jeszcze jeden człowiek, który zwłaszcza „Tętniącemu stepowi” oddał Wielkie usługi. Powiem więcej: on mnie natchnął do napisania tej książki. Na drugiej półkuli przebywa bez mała od lat pięćdziesięciu. Publicysta i historyk, w okresie międzywojennym redaktor i wydawca „Gazety Pol­skiej w Brazylii”. Chociaż w roku 1938 na zarządzenie władz zniknęły polskie szkoły, stowarzyszenia, nabożeństwa i czasopisma, on zdołał utrzy­mać swój organ aż do 1941 roku. Gdy nie było już wyjścia, sprzedał drukarnię i cały majątek, a pieniądze przekazał na polski skarb narodo­wy. Ślązak z Zaolzia. Dziś żyje w skromniutkim domku w Campo Largo za Kurytybą, na skraju kampu, w jednej z tych licznych miejscowości, w których nauczał ongiś Hieronim Durski.

Człowiekiem tym jest Paweł Nikodem. Broniąc swego czasu ,,Gazety”, zasłonił ją imieniem Durskiego jak tarczą, toteż nic dziwnego, że odtąd tropił z wielką zaciętością zatarte starannie ślady. Szukał latami, odkrył niektóre akta, przeprowadził setki rozmów, odnalazł uczniów. Zgromadził bogaty materiał i gdy zabierałem się do pisania powieści, nadesłał mi wielostronicowy rękopis. Że go poznałem, zadecydował znowu „szczęśliwy traf”. Jeden z kore­spondentów nadesłał mi kiedyś jego artykuł z adresem, zamieszczonym w „Kalendarzu Opolskim”.

Zniknęli Przytarscy i Smołuchowie, umilkły rodowe waśnie, na kurytybskich ulicach wygasły „słońca”. Bartochowie zostali. Oni obecnie, mocno wrośnięci w parańską ziemię, zajmują z wielkim wprawdzie opóź­nieniem, lecz coraz liczniej miejsca w szkołach, kościołach, urzędach, re­dakcjach, w wojsku, literaturze, nauce, a około tysiąca młodzieży pocho­dzenia polskiego kształci się na uniwersytecie kurytybskim i swym rze­telnym stosunkiem do wiedzy świadczy wymownie, że nie poszedł na marne trud ich ojców i dziadów, wyrzynających często dopiero na bra­zylijskiej ziemi pierwsze litery.

Oczywiście pozostał także Hieronim Durski. Jego śmiertelnych wrogów pokrył dawno pył niepamięci. On dzisiaj, jako jedyny z Polaków, ma w Kurytybie ulicę swego nazwiska. „Rua Jeronimo Durski” jest szeroką, wylotową arterią, od 1953 roku łączącą stolicę Parany z sercem Nowej Polonii.

Prawda, nie ma dziś Nowej Polonii... Usunięto i tę nazwę wówczas, gdy likwidowano polskie gazety i towarzystwa. Nie wątpię jednak, że się wkrótce odrodzi. Historyczna to przecież nazwa, świadcząca nie tylko o polskim trudzie, ale i o wielkiej życzliwości Brazylijczyków wobec roz­dartego wówczas na części przez trzy potężne mocarstwa narodu. Wierzę zresztą w Durskiego. Za nim stoją naukowcy, posłowie, senatorzy, mini­strowie, gubernatorzy i prezydenci, sławni w historii Brazylii i mieniący się jego uczniami. Nie zdziwiłbym się więc nawet, gdyby za kilka lat znów się witano na kampie słynnym pozdrowieniem: „Masz, nicponiu, za swoje!”

Tak, tak... Z tym polskim zawołaniem stepowym, to też prawdziwa historia.

AUTOR



OBJAŚNIENIA

Adeus (port.) — do widzenia

Adiante (port.) — naprzód

Ate a vista (port.) — do widzenia

Bom dia (port.) — dzień dobry

Bicho, bichos (port.) — dosłownie: robactwo. Terminem tym określa Brazylijczyk wszelkie żywe stworzenia niebezpieczne dla człowieka, od pchły ziemnej po jaguara.

Cale se (port.) — milcz

Chico (port.) — czyt.: Sziko, Franuś

Como vae (port). — jak się wiedzie, jak się masz?

Compadre, compadres (port.) — kum, kumowie. Wyrażenie używane po­wszechnie między ludźmi, których łączą przyjacielskie stosunki.

Delegado (port.) — obieralny przedstawiciel władzy, w przybliżeniu od­powiednik naszego wójta

Fakon — rodzaj krótkiego miecza lub szabli, narzędzie oddające rozliczne przysługi

Fazenda — majątek ziemski, dwór

Fiesta — wielka zabawa, uroczystość połączona z tańcami

Fojsa — rodzaj wydłużonego sierpa, osadzonego na długim kiju; bardzo ostre narzędzie służące do trzebienia puszczy, używane także w rolni­ctwie

Herwal — las, w którym rosną drzewka herwowe. Między nimi zostawia się piniory dla ochrony przed wiatrem.

Kaboklo — mieszkaniec lasów, uprawiający niewielkie kawałki ziemi

Kamp — step brazylijski, przeważnie pofalowany i pokryty z rzadka kępami krzaków, a nawet drzewami.

Kapang — zbir najemny, bandyta

Kapuejra — młody lasek odrastający na miejscu wykarczowanej puszczy. Kapuejry wypala się co pewien czas, aby popiołem użyźnić ziemię pod świeże zasiewy.

Karosa — ciężki wóz brazylijski o pełnych kołach, pokryty płócienną budą

Kaszias — wódka brazylijska, samogon

Kują — rodzaj czajnika, w którym gotuje się i z którego się pije parańską herbatę

Lancza — duża łódź, barka

Malczat' Tiepier wajennoje wremia (ros.) — Milczeć. Teraz wojenne czasy.

Manżolo — rodzaj młyna wodnego, służącego do mielenia kukurydzy

Obrigado, senhor. Muito bem. E senhor como esta? (port.) — Dziękuję panu, bardzo dobrze. A pan jak się czuje?

O illustre professor... (port.) — słynny profesor...

Omansować (gwara polsko-braz.) — obłaskawić, ogładzić

Padre (port.) — ojcze, ojcze wielebny (tylko w odniesieniu do osoby du­chownej)

pala — długi, barwny szal zarzucany na ramię, nieodzowna część świą­tecznego stroju kabokla

Para (port.) — stój, stać

Patrao (port.) — szef, patron

Pikada — ścieżyna lub dróżka w puszczy, wycięta fakonem lub fojsą. Ponieważ w klimacie parańskim roślinność krzewi się bujnie i szybko zasłania drogę, trzeba ją przycinać za każdym przejazdem

Pinial — las piniorowy

Portrejra — zagroda dla koni, koral

Senhor, senhores (port.) — pan, panowie

Szakier, szakra (gwara polsko-braz.) — dział ziemi, parcela

Szimaron — herbata sporządzana z liści drzewa nerwowego

Vaqueiro (port.) — dozorca stad bydła na kampie, pastuch, kowboj

Viva Brasil, viva revolucao — czyt.: wiwa Brazjił, wiwa rewolusą — niech żyje Brazylia, niech żyje rewolucja

Wpieriod (ros.) — naprzód

Wenda — przydrożny sklep brazylijski, służący zazwyczaj również za za­jazd i karczmę





INNE KSIĄŻKI TEGO AUTORA:

W POSZUKIWANIU TAJEMNICZEGO BAJONGU Opowieść kameruńska

GÓRA BOGÓW Opowieść z kraju Bakwiri

LEW SEZOSTRYSA Opowieść egipska

DUTUR Z RAJSKIEGO OGRODU Opowieść indonezyjska

PLAMA NA ZŁOTEJ PUSZCZY Opowieść mazurska

CZŁOWIEK BEZ NAZWISKA Opowieść turecka

CIEŃ MONTEZUMY Opowieść meksykańska

BŁĘKITNY TROP Opowieść syberyjska

LEŚNA DRUŻYNA Opowieść opolska

DROGA WŚRÓD SKAŁ Opowieść peruwiańska

BITWA O PILARZINHO Opowieść brazylijska


1 Objaśnienia na końcu książki

2 Tekst piosenki oryginalny z wyjątkiem nazwisk. Kronikarz przekazał tylko pierwsze litery.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mrówczyński Bolesław Miecz Kagenowy 2 Dni chwały
Mrówczyński Bolesław Miecz Kagenowy 1 Armia milcząca
Mrówczyński Bolesław Dutur z rajskiego ogrodu
Mrówczyński Bolesław Miecz Kagenowy 2 Dni chwały
Bolesław Mrówczyński Plama Na Złotej Puszczy
William Shatner Quest for Tomorrow 03 Step into Chaos
Bolesław Mrówczyński Plama Na Złotej Puszczy
Bolesław Mrówczyński Leśna Drużyna
Bolesław Mrówczyński Leśna Drużyna
03 Sejsmika04 plytkieid 4624 ppt
03 Odświeżanie pamięci DRAMid 4244 ppt
podrecznik 2 18 03 05
03 Terminologia
Ekonometria wyklad 2 26 03 2011
od Elwiry, prawo gospodarcze 03
Probl inter i kard 06'03
TT Sem III 14 03
03 KREGOSŁUP
03 skąd Państwo ma pieniądze podatki zus nfzid 4477 ppt

więcej podobnych podstron