Bolesław Mrówczyński
MIECZ KAGENOWY
Opowieść o Kryście,
nie koronowanej królowej
Zachodniego Pomorza
I. ARMIA MILCZĄCA
II. DNI CHWAŁY
BOLESŁAW MRÓWCZYŃSKI
DNI CHWAŁY
Opowieść
słowiańska
LUDOWA
SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA
1976
ilustrował ANTONI BORATYŃSKI
Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza 1976
Redaktor
Halina Zawada
Redaktor techniczny
Jerzy Jaworski
Korektorzy
Krystyna Pisarzewska
Wanda Witkowska
Dwa tysiące siedemset siedemnasta publikacja LSW
Wyd. III.
Nakład 20 000 + 305 egz.
Papier druk, mat, ki. IV 70 g A-0.
Oddano do składania 16 XII 1975 r.
Podpisano do druku w czerwcu 1978 r.
Druk ukończono w lipcu 1978 r.
Ark, druk. 20,25; ark, wyd. 19,25.
Zakłady Graficzne w Toruniu
Toruń,
ul. Katarzyny 4
Zam, nr 60
Cena t. I/II zł 100,‒
ŚWIECE
ZADUSZNE
I
Dochodziło południe. Rana* jakby omdlała na chwilę z nadmiaru gorąca i zatraciła rumieńce, ale zaraz nadbiegł ze wschodu silniejszy wiatr. Rozrzucił szybko po czystym dotychczas niebie lekkie obłoki, orzeźwił pola i wody, jak psotnik swawolny rozbawił się cieniem i blaskiem, rozsnuł szeroko jaskrawe barwy. Wyspa nabrała znowu radosnego wyglądu. Na tle błękitnej dali zarysowały się wdzięcznie bukowe bory Stopnicy i lasy wokół Zieleni, rozjarzyły się na północy kredowe skały Arkony, jak z morskiej toni zaczęły wypływać spośród zalewów, jeziornych tafli i zatok błonia pokryte kwieciem, łąki i łany zbóż, ludzkie osiedla, kościoły. Jakoś bardzo wesoło rozbłysły pośrodku wyspy wieże i mury klasztoru w Górze. Wyniesione wysoko, rozrzucały na wszystkie strony świetliste kręgi i jak latarnia morska ukazywały coraz wyraźniej niewidoczne dotąd zakątki. Oto półwysep Witów: biały koń Swantewita właśnie stamtąd wyruszał każdej nocy na objazd słowiańskiej ziemi. A tam półwysep Jasmund: wbił się jak bastion potężny w wody Bałtyku i broni przed naporem burzliwych fal tej pięknej krainy, z której ongiś płynęły rozkazy od Łaby po Wisłę. Na zachodzie płaska wysepka Chatocza, własność cystersów z Hildy. A oto Półwysep Radowicki, również własność tego klasztoru. Cichy, pracowity, odrębny świat, odcięty na północy od reszty Perekopem, spoza którego bronił się zacięcie przez wieki przed obcym najazdem...
* Słownik i objaśnienia na końcu książki.
Wiatr szumiał, swawolił, coraz piękniej odmieniał blaski. Rozweselił cały krajobraz, a tylko z ludźmi nie mógł dać sobie rady. Chociaż od upadku
5
Arkony upłynęło niemało czasu, pamiętali doskonale swoją wielką historię i wciśnięci obecnie między rozległe posiadłości najrozmaitszych klasztorów, wyzuwani stopniowo z praw przez niemieckich duchownych, rycerzy i osadników, buntowali się ciągle i nie wypuszczali oręża z ręki. Szli z nim w gościnę, szli na wesela, szli do kościoła, w każdej chwili byli gotowi bronić resztek wolności. A dziś ta wolność wydawała się bardziej zagrożona niż kiedykolwiek. Jak podmuch grozy nadbiegały zewsząd niezwykłe wieści: oto mają się ruszyć zbrojnie wszyscy Niemcy, na ich czele staje Zakon Krzyżowy. Już wzywa na pomoc rycerzy z Zachodu, wzywa nawet książąt pomorskich, aby wraz z nimi roztrzaskać Polskę, a gdy ten największy dla niego wróg zostanie zmieciony, ruszy na podbój świata i mocną stopą stanie również na Ranie. Dzisiaj można się jeszcze jakoś bronić, znając dobrze własne, słowiańskie prawa. Potem nie będzie już możliwości. Krzyżacy, gdzie wejdą, tam stosują swoje wyłącznie prawa, dzielące ludzi na panów i niewolników. Oni są panami i rządzą. Niewolnicy mają tylko słuchać rozkazów, a jeśli odmówią ich wykonania, oddawani są w ręce kata.
Złych wieści wciąż przybywało. Przywozili je żeglarze, rybacy, ludzie jakby po to tylko przemykający z lądu, umacniali je żebrzący mnisi, wędrujący gęsto po całej wyspie. Ci występowali szczególnie ostro i bynajmniej nie kryli przed nikim swej obecności. Idąc od wsi do wsi, od hagenu do hagenu, od wiku do wiku, rzucali potępieńcze klątwy na ten posępny zakon, który zamiast krzewić miłosierdzie, rozlewa niewinną krew, przeraża swym okrucieństwem, i zachłannością i ściąga hańbę nie tylko na chrześcijaństwo, ale i na cały naród niemiecki, jako że się z niego wywodzi, od niego otrzymuje największą pomoc i w jego języku wydaje wszystkie rozkazy. Kto go poprze, ten godzien piekła; kto mu się przeciwstawi, ten będzie błogosławiony, ponieważ stanie na drodze diabłu przebranemu w duchowne szaty.
Żarliwe to były kazania i rozlegały się zarówno w osadach rańskich, jak i niemieckich, a tego dnia, właśnie w samo południe, wygłoszono jedno z nich na południowym krańcu wyspy, w Rąbinie. Przemawiał Erlandsen. Zgromadzony dokoła tłum słuchał w nabożnym skupieniu, mówił bowiem po rańsku, przy tym z wiarą, potężnie i tak umiejętnie łączył przeszłość z przyszłością, że zapłonęły głowy i serca.
6
‒ Pamiętacie: przez pewien czas rządzili tą wyspą Duńczycy ‒ słowa płynęły wciąż dźwięcznie i potoczyście. ‒ Oni wnieśli tu chrześcijaństwo, ale nigdy nie narzucali wam swojej mowy. Duńczycy odeszli, ich miejsca zajęli niemieccy księża i zakonnicy. Zezwolili na to nasi książęta nie wiedząc, że sznur sobie zakładają na gardło. W swej wielkiej pobożności dali im olbrzymie majątki, stale ich obsypywali łaskami. A co zrobili ci obcy, którzy zastąpili Duńczyków? Zamiast odwdzięczyć się za życzliwość i dbać o ten lud, jak Pan Bóg przykazał, zaczęli natychmiast waszą rodzinną mowę wyrzucać z kościołów. Na waszej ziemi, w imieniu krzyża! Książęta nie śmieli krzyknąć, aby nie narazić się na klątwę i posądzenie o nawrót do pogaństwa, tamci więc poszli natychmiast dalej. Zaczęli narzucać wam własne, niemieckie prawa. Dzisiaj już chcą karać was nawet śmiercią, obcinaniem nóg i rąk, wyłupywaniem oczu, przypalaniem żelazem. Także w imieniu krzyża. A gdyby tu przyszli Krzyżacy...
Cisza panowała zupełna. Wiedział dobrze, co ludzi boli, toteż im dłużej mówił, tym większa rysowała się na twarzach zaciętość.
‒ Pamiętajcie więc ‒ kończył dobitnie. ‒ Nikt z Rany nie powinien pomagać Krzyżakom, bo kto im służy, jakby sam sobie wbijał do piersi miecz. Rozpowiadajcie o tym głośno, nawet w kościele. A gdyby ktoś chciał wam z tego powodu uczynić krzywdę, Bóg tu ześle mściciela. Strasznego mściciela, który i tutaj wymiecie zło, jak je wymiata obecnie na całym Pomorzu. Kim on jest, wiecie na pewno!
Umilkł i nasłuchiwał. Wydało mu się, że dobiega skądś tętent koni. Odwrócił powoli głowę: drogą od Strzałowa nadjeżdżał zakonnik z mieczem u boku, a za nim dwóch zbrojnych pachołków.
‒ Przerwiemy na chwilę ‒ rzekł. ‒ Niech nas wyminą.
Ale tamci nie mieli zamiaru wymijać. Dostrzegłszy tłum, zjechali z drogi i zatrzymali się przed nim.
‒ Wo ist der Vogt? * ‒ padło niecierpliwe pytanie.
* Gdzie jest wójt? (niem.).
Nikt się nie odezwał, a tylko twarze tak stwardniały, jakby miały za
7
chwilę wybuchnąć gniewem. Erlandsen rzucił na nie okiem i podszedł do jeźdźców.
‒ Rańska osada ‒ rzekł też po niemiecku. ‒ Trzyma się swojej mowy i swego prawa. Wójta nie mają, mają za to starostę. Jest wam potrzebny?
‒ Przywołaj!
Wyszedł z tłumu mężczyzna w sile wieku i oparłszy się na włóczni, objął przybyłych obojętnym spojrzeniem. ‒ Czego chcecie?
‒ Dobrego posiłku dla nas, owsa dla koni! ‒ padła odpowiedź nie znosząca sprzeciwu. ‒ Pamiętajcie: posiłek ma być obfity i smaczny. Przygotować szybko, bo spieszno mi w drogę.
Starosta popatrzył na niego przeciągle.
‒ Karczma niedaleko ‒ odparł. ‒ Tam dostaniecie smacznego i nawet za nieduże pieniądze. A z prawa gościtwy mogą u nas korzystać tylko urzędnicy książęcy.
Erlandsen przetłumaczył dokładnie. Mnich poczerwieniał, jakby oblano go wrzątkiem.
‒ Du verfluchtes Schwein!* ‒ ryknął. ‒ Odmawiasz prawa gościtwy wysłannikom archidiakona z Trzebuszy? Do roboty, bo zetnę łeb!
* Ty przeklęta świnio (niem.).
‒ Nie zetniesz, a ja nie dam ‒ Ran wyprostował się hardo. ‒ Nic mnie nie obchodzi archidiakon z Trzebuszy, Rana bowiem podlega biskupowi duńskiemu w Roskildzie. I nie radzę naruszać naszego rańskiego prawa. Gdybyś...
Miecz świsnął w powietrzu. Erlandsen szarpnął gwałtownie konia, mnich zakołysał się w siodle. A gdy odzyskał znów równowagę, z oczu biła tak straszliwa nienawiść, jakby ten cały tłum zamierzał obrócić w mierzwę.
‒ Ja wam pokażę, co znaczy znieważać archidiakona z Trzebuszy! ‒ zawył nieludzko. ‒ Ja...
Pchnął konia naprzód, lecz ściągnął natychmiast wodze. Przedtem widział bezbarwny tłum złożony z mężczyzn, kobiet i dzieci. Teraz ujrzał przed sobą tylko las włóczni i męskie twarze: groźne, zacięte, zdecydowane na wszystko. Zdumiał się nagle. Nie mogło przecież być wątpliwości: słowiański tu mieszkał lud, a jednak zupełnie inny.
8
Smukły, dumny, niezwykle zwinny; osadzone głęboko, błyszczące ogniście oczy, orle nosy i kruczoczarne czupryny przypominały raczej mieszkańców jakichś odległych krajów z południa. A przy tym, i hardość była niezwykła i tak drapieżna, jakby zamierzano rozszarpać go zaraz w strzępy.
‒ Odjedźcie lepiej w spokoju ‒ Erlandsen łagodnym głosem przerwał ogólną ciszę. ‒ Postępują zgodnie z obowiązującym tu prawem. Nie wolno ich zmuszać do...
‒ Halt's Maul!* ‒ mnich skupił teraz na nim swoją zaciekłość. ‒ Znam dobrze takich włóczęgów. Tyś ich do tego podbechtał i ty mi za to odpowiesz!
* Stul gębą (niem.).
‒ I z tym nie śpiesz się zbytnio. Naruszyłbyś ich obowiązek społecznej ręki. Gdybyś próbował mnie zabić, wcześniej zabiją ciebie, w przeciwnym bowiem razie sami poniosą karę. Z sądowego wyroku. Za nieudzielenie ginącemu pomocy.
Mnich schował powoli miecz.
‒ Policzę się jeszcze z wami ‒ objął tłum złowrogim spojrzeniem. ‒ A ciebie zabieram z sobą. Tego ‒ roześmiał się kpiąco ‒ nie może mi przecież zabronić ich parszywe, słowiańskie prawo.
‒ Może. Mimo to pójdę z tobą, aby skończyć z tym zajściem.
‒ Marsz zatem naprzód! Pogadam z tobą w Górze, włóczęgo przeklęty!
Erlandsen ruszył posłusznie. Podbiegł do niego starosta.
‒ Nie chodź! ‒ krzyknął porywczo. ‒ Ten łotr, jak powiedziałem, nie ma nic do gadania na naszej ziemi, a ty jesteś pod naszą opieką.
‒ Pójdę. Miałem i tak udać się w tamtym kierunku ‒ Erlandsen mrugnął na niego nieznacznie ‒ aby spotkać się z ludźmi w lesie za Cieszkowym Hagenem. Czyżbyś o tym zapomniał?
Starosta uniósł do góry rękę, rozsunęły się włócznie. Mnich zaklął dla dodania sobie odwagi i wjechał w otwartą lukę. Gdy się z niej wydostał, pognał jeńca, ale Erlandsen jakby tego wcale nie zauważył. Szedł równo, nie za wolno i nie za szybko, nie odpowiadał na żadne zaczepki i zdawało się, że zatopił się w medytacjach. Do tego samego wniosku dochodzili chyba również mijani przez niego po drodze ludzie. Znano go widać dobrze w tej okolicy. Wielu przystawało, po wsiach gromadził się szybko tłum, w niejednych oczach czuło się niespokojne pytanie. Nawet w zamieszkanym przez niemieckich osadników
9
Cieszkowym Hagenie biegły za nim pełne współczucia spojrzenia. Zbywał to wszystko uspokajającym uśmiechem, a gdy tylko zrobiło się przed nim pusto, wracał natychmiast do swoich myśli.
Zniknęły ostatnie domy hagenu, przed nimi ukazał się las. Erlandsen nabrał niespodziewanie wielkiej czujności. Przesuwał szybko wzrok z drzewa na drzewo, sięgał nieznacznie w głąb, zatrzymał go dłużej na gęstwie przydrożnych krzaków. Naraz przystanął.
‒ Odpocznę ‒ rzekł obojętnie.
‒ Marsz! ‒ ryknął mnich. ‒ Mam pognać cię mieczem?
‒ Nawet nie próbuj. Ty jedziesz, ja idę, mam więc prawo do odpoczynku. A gdybyś ośmielił się wyrządzić mi jakąś krzywdę, nie pochwali tego nawet twój archidiakon, bo musiałby się za ciebie mocno tłumaczyć. Jestem przecież w zakonnej sukni.
Tak gawędząc spokojnie, Erlandsen szukał dla siebie wygodnego miejsca i jakby od niechcenia znalazł się tuż przy mnichu.
‒ A ty i tak będziesz się musiał usprawiedliwić z tego porwania ‒ roześmiał się.
Prawą ręką poderwał mu nagle nogę, lewą pochwycił miecz, wysadził go z siodła i zanim tamten zdał sobie sprawę, co się z nim dzieje, już leżał przygwożdżony do ziemi. Za jego plecami rozległ się krótki krzyk. Obejrzał się: starosta z Rąbina z kilkoma pomocnikami dobijał właśnie pachołków.
‒ Czysta robota ‒ pochwalił. ‒ Dowiedzieli się w końcu, że Ranów nie wolno obrażać. Przerzućcie ich przez siodła, zatrzyjcie ślady i uciekajmy.
Zaszył się głęboko w las i wynalazłszy dobrą kryjówkę, przeszukał kieszenie mnicha i juki. Z wielu znalezionych rzeczy najbardziej zaciekawiło go pismo do księżniczki Anny, ksieni klasztoru w Górze, rodzonej siostry księcia na Wołogoszczy. Długo ważył je w rękach, z wielką troską przyglądał się woskowej pieczęci. Coś wreszcie wymyślił. Rozpaliwszy maleńki ogień, zaczął ją ostrożnie rozgrzewać.
‒ Albo się uda, albo nie uda ‒ mruknął do obserwujących go bacznie ludzi. ‒ Jeśli się nie uda, nic się złego nie stanie, bo i tak się dowiemy, co znajduje się w środku. A jeśli się uda...
Pociągnął ostrożnie za sznurki.
‒ Trzymają jeszcze ‒ westchnął. ‒ Jeśli się uda, może się stać wtedy coś niezwykłego...
10
Sznurki się wysunęły. Rozwinął pergamin, rzucił na niego okiem. Czoło pokryło się gęsto zmarszczkami.
‒ Bóg czuwa nad nami ‒ spojrzał w zamyśleniu na otaczających go ludzi. ‒ W Rąbinie mówiłem o pladze, która grozi ludzkości, a oto Opatrzność natychmiast pierwszych łotrów oddaje nam w ręce, każe ich srogo ukarać i dorzuca ponadto bezcenny dokument, abyśmy wiedzieli, co czynić dalej. Patrzcie, co tu napisano. Oto Bonow, ten przeklęty archidiakon z Trzebuszy, prosi serdecznie wielebną ksienię, aby użyła swego wpływu i zmusiła naszego księcia, a swego brata, do zawarcia paktu z Krzyżakami przeciwko Polsce! Potwierdza się, co mówiłem... Mało tego: zaklina na wszystko, lis przebrzydły, aby wysłała błagalne pisma w tej samej sprawie do Świętobora w Szczecinie i Bogusława. Aby przemówiła gorąco do serc panów rańskich i namówiła ich na piekielną wyprawę. Aby wzięła mocniej w garść w dobrach klasztornych niesforne chłopstwo (tak nazywa upominających się o swe prawa mieszkańców wyspy!), daje ono bowiem zły przykład potulnej dotychczas ludności na lądzie. Więcej jeszcze: domaga się wyzucia go z ziemi, aby zrobić miejsce dla spokojnych osadników niemieckich. Aby...
Ranowie zaczęli zgrzytać zębami. Gdy przemawiał w Rąbinie, wstrząsnął nimi do głębi. To pismo, powołujące się ciągle na wolę bożą, tak ich rozpłomieniło, że nie mając nieprzyjaciela przed sobą, bili coraz zacieklej włóczniami w ziemię.
‒ Co dalej? ‒ zapytał chrapliwie starosta.
‒ Zobaczymy. Wszystko zależy od zakończenia mojej roboty.
Erlandsen znowu zaczął majstrować cierpliwie. Zręczność miał wielką. Przepychając ostrożnie sznurek poprzez otwory, doprowadził w końcu do tego, że pieczęć wyglądała tak samo, jak na początku.
‒ Powinno być dobrze ‒ raz jeszcze przyjrzał się swojej robocie. ‒ Trochę przygnieciona, lecz dzień przecież upalny, a wosk nie żelazo. Jakoś się wytłumaczę. Mówi ktoś z was po niemiecku?
‒ Ja służyłem na statku hamburskim.
‒ Ja także.
Wybrał dwóch, przebrał ich w szaty pachołków, sam nałożył strój mnicha i podszedł do koni.
11
‒ Śmiały zamyślasz plan ‒ starosta popatrzył na niego z troską. ‒ A jeśli cię schwycą i wydadzą w ręce archidiakona?...
Erlandsen poklepał go po ramieniu.
‒ Wierzę w Opatrzność ‒ odrzekł wesoło. ‒ Dała nam tyle, da chyba więcej. Uprzątnijcie tu wszelkie ślady i po zmroku wracajcie do domu. Wkrótce spotkamy się znowu.
Dosiadł konia, wraz ze swymi „pachołkami” wyjechał znowu na drogę i zatrzymał się dopiero przed furtą klasztorną w Górze. Gdy się opowiedział jako wysłannik archidiakona, wpuszczono go bez trudności do środka, za to z posłuchaniem u ksieni nie poszło tak łatwo. Zamiast niej wyszła mu naprzeciw zakonnica wielkiej urody, oschła jednak i spoglądająca na niego z wysoka. Nie odpowiedziawszy nawet na powitanie, zażądała szorstko, aby jej wręczył pismo.
‒ Nie do was! ‒ odrzekł tym samym tonem. ‒ Temu tylko oddam, komu kazano. Tak uczył mnie archidiakon.
‒ Ale mnie uczył kto inny! ‒ wpadła na niego gwałtownie. ‒ Ja tutaj rządzę i Bonow powinien był ci o tym powiedzieć. Dawaj!
Chciała mu wyrwać, pociągnął mocniej. W tej szarpaninie pieczęć się połamała.
‒ Oto do czego doprowadza pycha niewieścia ‒ westchnął żałośnie. ‒ Jak ja się wytłumaczę przed ksienią?...
‒ Nie potrzebujesz się tłumaczyć ‒ machnęła ręką. ‒ Hm, ciekawe... ‒ czytała szybko. ‒ Dobrze, dobrze, tak właśnie zrobimy. I to myśl bardzo mądra...
Doczytała do końca i popatrzyła łagodniej.
‒ Nie przejmuj się ‒ żartobliwym ruchem poklepała go po policzku. ‒ Dawno nie miałam wieści z Trzebuszy, więc byłam ciekawa. Dziwię się jednak ‒ zastanowiła się nagle ‒ że archidiakon nie powiedział ci o mnie... Dlaczego nie przysłał tego braciszka, który przyjeżdżał zwykle?
‒ Tamten udał się w inne strony. Spraw dzisiaj mnóstwo. Każdy z nas jest nieustannie w rozjazdach.
‒ Prawda, wielkie się zbliżają terminy ‒ patrzyła na niego badawczo. ‒ Wiesz, co było w tym piśmie?
Teraz on spojrzał na nią z góry.
‒ Byle kogo ‒ odrzekł z urazą ‒ nie wysyła się u nas w takie podróże. Każdy musi wiedzieć, co jest w środku, i nauczyć się tego nawet na pamięć, aby
12
powtórzyć wiernie, komu potrzeba. O nieszczęście przecież w drodze nietrudno.
‒ Mądra zasada, i ja muszę ją zastosować. A teraz chodźmy do księżniczki. Swemu chlebodawcy będziesz mógł powiedzieć z czystym sumieniem, że doręczyłeś do rąk własnych. I przestań się srożyć!
Musiał się jej spodobać. Uśmiechnęła się ujmująco, a że nie rozchmurzył się, znów poklepała go po policzku i osiągnęła nareszcie skutek.
‒ Przyznam się w tajemnicy ‒ uśmiechnął się do niej szelmowsko ‒ że archidiakon wspomniał mi przed wyjazdem o pewnej prześlicznej mniszce, która zechce mi ciosać kołki na głowie. Kazał trzymać się jednak ostro, jako że potrafi podobno doprowadzić do grzechu najpobożniejszych. Dlatego właśnie on boi się zjawić tu osobiście.
Szturchnęła go w bok, popędziła do przodu. Rozweselona doszła do celi, w której czekała ksieni, zatrzymała się chwilę przed drzwiami, podniosła ostrzegawczo palec do góry, na twarz przywołała głęboką powagę. Gdy znaleźli się w środku, oboje byli pełni skupienia i pobożności. Erlandsen zresztą nie potrzebował udawać. Idąc tutaj, spodziewał się ujrzeć niewiastę w podeszłym wieku o obliczu zoranym ascetyczną udręką, zamkniętą w sobie i nieprzystępną. Zamiast niej stało jednak przed nim młodziutkie dziewczątko, skromne i ciche, i tak pokornie witające przybyłych, jakby to nie ono było zwierzchnikiem, ale ta druga, która przyniosła przesyłkę.
‒ Wielebny archidiakon z Trzebuszy przekazuje wam swoje ojcowskie błogosławieństwo ‒ zaczęła powiadamiać ją mniszka. ‒ Przyprowadziłam z sobą jego wiernego sługę...
Powoli i uroczyście płynęły słowa. Wciąż po niemiecku. Erlandsen słuchał, a równocześnie obserwował w skupieniu tę pomorską księżniczkę, w której imieniu kto inny wydawał rozkazy. Zanim zamknięto ją w murach klasztornych, może coś wiedziała o ludzie i może nawet mogła się z nim porozumieć w jego ojczystym języku. Obecnie dopływały do niej jedynie obce dźwięki, nic z tą ziemią nie mające wspólnego. Co kiedyś tkwiło w pamięci, wypadnie z pewnością szybko, a gdy znowu wyjdzie do ludzi, będzie przemawiała już po niemiecku. Muszą ją zrozumieć. Ma przecież w swoim ręku podwójną władzę,
13
i jeśli nie ona, to ci stojący za nią będą potrafili to właściwie wyzyskać...
Spojrzał spod oka na zakonnicę. Niby czytała list, ale przy każdym zdaniu dodawała jakiś własny komentarz, a ustęp o chłopach w ogóle pominęła milczeniem. Mimo to wszystko w sumie wypadło nad podziw składnie. Księżniczka jakby w przerażeniu raz i drugi wzniosła oczy do góry, westchnęła. Wreszcie podziękowała pokornie zarówno jej, jak i Erlandsenowi za poświęcony jej czas, pobłogosławiła ich krzyżem i na tym się wszystko skończyło.
‒ A tak się martwiłeś, co będzie ‒ rozweseliła się zakonnica, gdy znowu się znaleźli w jej celi. ‒ Dziecko zupełne. A że z książęcego rodu, trzeba ją było zrobić ksienią, jako że wiano wniosła piękne, a i jej wpływy mogą się nam przydać w przyszłości. Tymczasem jednak trzeba ją prowadzić za rękę. Bardzo posłuszna, przyznaję. Bądź zatem spokojny. Załatwi się wszystko, a odpowiedź damy taką, że archidiakona wprowadzi w zachwyt. A może coś ci jeszcze polecił?
‒ Właśnie! Potrzebny nam wykaz miejscowych rycerzy, o których wiadomo z góry, że poprą sprawę.
‒ To możemy zrobić od razu. Pisz.
Podsunęła potrzebne przybory. Notował szybko pod jej dyktando.
‒ Co jeszcze?...
Jakby w nagłym przypływie bólu, objął rękami głowę.
‒ Miejże litość nad umęczonym ciężką drogą posłańcem, mniszko pięknooka, a niedomyślna! ‒ rzekł zrozpaczony. ‒ Jeść nie dajesz, odpocząć nie pozwalasz, pracować każesz za dwóch. A równocześnie tyle wzbudzasz grzesznych myśli tym powłóczystym spojrzeniem, że chyba z piekła nie wyjrzę.
‒ Może więc lepiej wcale na ciebie nie patrzeć?...
Nadspodziewanie dużo było w tych słowach wdzięku i zalotności.
Niewiele myśląc, objął ją wpół.
‒ Daj że spokój, nicponiu! ‒ udała zgorszoną. ‒ Prawda, trzeba cię wreszcie nakarmić, abyś przypadkiem nie zaniósł na mnie skargi, gdzie nie należy ‒ roześmiała się rozbawiona i ruszyła do drzwi. ‒ Zaraz przyniosę, co trzeba.
‒ A i o pachołkach nie zapomnij.
‒ Na pewno nie zapomnę!
Przyjemnie upłynął im wieczór przy suto zastawionym stole, a gdy żegnali
14
się rano, oboje wydawali się szczerze wzruszeni. Zaraz jednak za furtą Erlandsen machnął ręką, jakby odganiał od siebie zbyteczne myśli, za to rozglądał się teraz bacznie. Miasteczko było niewielkie, przechodniów mało. Zapowiedział w klasztorze, że musi odwiedzić Chatoczę, przemknął więc szybko między domami i rzeczywiście udał się w tamtym kierunku. Odjechał daleko, całkowicie zasłoniły go zagajniki i nierówności. Obejrzał się raz jeszcze, a że dokoła było zupełnie pusto, skręcił nagle w bok, ominął nieznacznie Piaski, wpadł między zalewy, przedostał się na Półwysep Jasmundzki i zaginął wreszcie w stopnickim borze. Przestał się odtąd śpieszyć. Wkraczał w jakąś potworną plątaninę krzewów, korzeni, zwalonych pni i rumowisk i zapadając coraz głębiej w urwiste kotliny, znalazł się w końcu na niewielkiej polance, położonej prawie nad brzegiem morza.
‒ Pozostawimy tu konie ‒ rzekł do towarzyszących mu ciągle „pachołków”. ‒ Trawy w bród, strumyk obok. Pożywią się, a my udamy się dalej...
Ważył coś chwilę w myślach.
‒ Zawsze miałem do was zaufanie ‒ dodał ‒ po ostatnich jednak wypadkach jesteście dla mnie jak bracia. Zdradzę więc wam tajemnicę, której musicie strzec odtąd jak oka w głowie. Oto ujrzycie zaraz jedną z dawnych kryjówek Stortebekera.
Poprowadził ich w górę i przez pewien czas szedł po samej krawędzi nadbrzeżnego urwiska. Pod nim, głęboko w dole, Bałtyk bił nieustannie w kredową skałę, a że tak pracował od wieków, wykruszał stopniowo zręby, tworzył szczeliny, wymywał, tu i owdzie podciął zupełnie i w puste miejsca zwalił całe połaci boru. Erlandsen zsunął się w jeden z takich załomów i przemykając coraz niżej skrajem przepaści, przedostał się do nie rzucającego się zupełnie w oczy otworu.
‒ Zapamiętajcie sobie dobrze to miejsce ‒ rzekł wchodząc przezeń do obszernej jaskini. ‒ Tu mieści się moja główna siedziba. Skarbów w niej wprawdzie nie ma, ale za to sama jest skarbem. W trudnych chwilach może nam zawsze ratować życie.
Wpatrywali się w niego jak urzeczeni. Widzieli go nie po raz pierwszy, do Rąbina bowiem zaglądał niejednokrotnie, i wiadomo było powszechnie, że z tamtejszym starostą łączyły go przyjacielskie stosunki. Nie przyszło im jednak nigdy do głowy, że ten wielki kaznodzieja, umiejący tak mocno poruszać
15
serca, zna także tajne Kryjówki Stortebekera i w razie potrzeby potrafi się posłużyć doskonale orężem.
‒ Kimże ty jesteś naprawdę?...
‒ Mnichem żebrzącym prowadzącym zbożną robotę. Jak setki innych, biegnących po całym Pomorzu.
Poprzez krzewy zasłaniające wejście prześwitywało gdzieniegdzie morze. Erlandsen zapatrzył się na te ciemnoniebieskie skrawki, poprzecinane gęsto wstęgami bieli.
‒ Czyżbyś służył tej świętej niewieście z wolińskiej wyspy?... ‒ padło znowu ciche pytanie.
Odwrócił powoli głowę.
‒ Jej służę ‒ przyznał. ‒ Jesteście rańskimi knieżycami, toteż mówię szczerze, bo wasze słowo na wagę złota, a zdrada was się nie ima. Święta to niewiasta, prawdę mówicie... Dziewiąty rok prowadzi już walkę, jak kapłanka Swantewita odsuwa od siebie wszelkie pokusy. Dziecko nędzarza jest dla niej ważniejsze niż najwspanialszy z rycerzy, dostrzega natychmiast najmniejszą krzywdę. Słyszeliście chyba o tym niejedno?
‒ Słyszeliśmy, słyszeliśmy...
Zastanawiał się nad czymś przez pewien czas.
‒ Chcielibyście ją może zobaczyć? ‒ zagadnął.
‒ Służyć jej chcemy wiernie! ‒ zerwali się z miejsc. ‒ Jeśli potrzeba, poprowadzimy do niej stu innych!
Bardzo serdeczna stała się odtąd rozmowa i trwała do późnej nocy, bo i omówić trzeba było niejedno, wstali jednak równo ze świtem i wkrótce rozeszli się w różne strony. Spotkali się dopiero wieczorem, nazajutrz znowu ruszyli w drogę. Cały tydzień trwały takie pracowite wędrówki, lecz wreszcie Erlandsen przestał wychodzić z jaskini. Z klasztoru w Górze wywiózł niemało listów: do Bonowa, do opata w klasztorze w Grzybie na Chatoczy, do klasztoru w Hildzie, nawet do kilku możnych panów w okolicach Zwierzyna i Wołogoszczy. Teraz przeczytał je znowu, przemyślał sumiennie, spakował w końcu i zabrał się do sporządzenia obszernego sprawozdania dla Krysty. Od czasu do czasu ktoś mu przeszkodził. Przybywali ludzie od morza i lądu, nieustannie znosili wieści, trzeba było stale coś uzupełniać. Po trzech dniach jednak trochę odetchnął.
16
Co najważniejsze, miał już za sobą. Obecnie należało się tylko zastanowić, jak tę sporą i bardzo cenną przesyłkę doręczyć bezpiecznie nad Gardno.
Zapadał zmierzch. Ukazał się w wejściu Jaromir Krakowie z Rąbina, wkrótce wrócił jego przyjaciel, niespodziewanie pojawił się zwiadowca z Witowa. Erlandsen wysłuchał meldunków i zamierzał właśnie zabrać się do przygotowalnią posiłku, gdy zaniepokoił go nagle dochodzący od morza jakiś odmienny plusk. Wyjrzał ostrożnie poprzez gałęzie: ktoś tam w dole wyciągał łódź na rumowisko i uporawszy się wreszcie z przybojem, szybko i zręcznie zaczął się wspinać w stronę jaskini.
‒ A, to ty! ‒ poznał łącznika z Półwyspu Radowickiego. ‒ Co nam przynosisz?
Człowiek przytrzymał się gałęzi i stanął obok.
‒ Złe wieści ‒ odrzekł. ‒ Klasztornego poborcy, który podobno zaginął na naszej ziemi, nie zdołaliśmy odnaleźć. A dziś przybył wysłannik opata w licznej asyście, stwierdził publicznie, że to właśnie ktoś z nas go zamordował i jeśli nie wydamy złoczyńcy, postawi całą ludność półwyspu przed sądem bożym. Rozumiesz: całą ludność, nawet kobiety i dzieci... Zapowiedział to uroczyście!
Wzburzył się, ręce zaczęły mu drżeć.
‒ Wyznaczył jakieś terminy? ‒ zapytał Erlandsen cicho.
‒ Dwa tygodnie czasu daje nam do namysłu, jak się wyraził. Aby skruszyły się nasze zatwardziałe serca i ukorzyły przed Bogiem. Takie nam prawił kazanie... Chociaż nikt z nas nie dotknął palcem tego poborcy!
‒ Wiem o tym. Co zamierzacie uczynić?
‒ Nikt z nas nie ma pojęcia. Odwołać się nie ma do kogo, bo klasztor ma nad nami całkowitą władzę i stosuje niemieckie prawa. Rozpacz straszna... My jak my, ale dzieci! Trzeba będzie chyba uciekać z wyspy...
Skupione dotychczas spojrzenie Duńczyka nabrało nagle ostrości.
‒ Zaraz! ‒ coś sobie przypomniał. ‒ Czy to nie od was jakiś niemiecki szulc chciał niedawno odkupić ziemię?
‒ Nasza jest! ‒ Ran krzyknął zaciekle. ‒ Choćby nas mieli zamęczyć, nie odsprzedamy, bo żyjemy na niej z dziada pradziada!
‒ Słusznie. Usiądź tymczasem i czekaj. Zaczynam wszystko rozumieć. Otrzymasz zaraz bardzo ważne zadanie.
Erlandsen zapalił łuczywo, dał je Jaromirowi de potrzymania, meldunek
17
do Krysty rozłożył przed sobą. Wziąwszy pióro do ręki, uzupełniał go szybko najświeższymi wieściami.
„Wniosek stąd prosty ‒ kończył. ‒ Zaczyna wprowadzać się w życie polecenie Bonowa, aby zwolnić ziemie dla osadników niemieckich. Ranowie sprzedać ich nie chcą. Wyrzucić ich siłą nie można, bo wtedy mógłby wtrącić się książę i cała Rana stanęłaby chyba w ogniu. Wymyślono zatem piekielny sposób: porazić lękiem. Kto pozwoli na prowadzenie jego dziecka po rozpalonych lemieszach? Zdziwiło mnie od razu, że na to badanie dano im tyle czasu. Teraz rozumiem: im więcej czasu na rozmyślania o męce, tym większa groza. Ludzie uciekną, zanim nadejdzie dzień sądu. Według prawa niemieckiego wolno ich wtedy ścigać, wolno nawet zabić, a przede wszystkim wolno pozbawić ziemi.”
Zamyślił się nad czymś.
„Straszne tu panują stosunki ‒ dodał po chwili. ‒ Bonowa znasz dobrze: rozbójnik, pijak, rozpustnik, o jakiego nawet wśród zwykłych rycerzy niełatwo. A przecież to dziś mąż zaufania papieża, który zrobił go rozjemcą w sporze między księciem Bogusławem a kamieńskim biskupem. Jego przykład jest zaraźliwy, rozgrzesza wszystkich. Patrzę na Hildę, Górę, Chatoczę, na te wszystkie klasztory rozsiane tak licznie od Rany po Meklemburgię. I widzę: jedno wielkie śmietnisko, możesz w każdym z nich znaleźć największe zbrodnie. Zastanówcie się więc dobrze, czy nie nadszedł czas, aby coś wreszcie uczynić dla tej nieszczęsnej ziemi. Zwłaszcza dla Rany, bo sprawa pilna. Nie chcę was namawiać na zbrojną wyprawę: dostać się tu łatwo, wydostać niezmiernie trudno. Jeśli nic nie zdołacie wymyślić, napiszcie. Spróbuję wtedy zdziałać coś niecoś na własną rękę.”
Zebrał pisma, dołączył do nich te, które otrzymał w klasztorze w Górze, owinął wszystko w płótno i wręczył rybakowi z Półwyspu Radowickiego, który przybył z meldunkiem.
‒ Wręczam ci serdeczną prośbę do największego obrońcy ludu na naszej nieszczęsnej, pomorskiej ziemi ‒ odezwał się uroczyście. ‒ Aby przemówiła skuteczniej, sam ją zawieziesz na Wolin i staraj się dowieźć szybko. Każda chwila jest droga. Wysiądziesz w Przytorze...
Omówił zwięźle szczegóły, podał hasła i wreszcie wraz z nim i dwoma ludźmi z Rąbina zeszedł na dół do łodzi.
18
‒ Trudno będzie odpłynąć ‒ objął markotnym spojrzeniem fale, bijące gwałtownie w kredową ścianę i rumowiska.
‒ Ech! ‒ Radowiczanin machnął beztrosko ręką.
Chwycił aa dziób, pomogli mu inni, rzuciła na wodę i zanim fala zdążyła nadbiec ponownie, już byli w łodzi. Uderzyły wiosła, przeskoczyli przez grzbiet. Pociągnęli nimi mocniej, a równocześnie żagiel wyskoczył w górę.
‒ Lepiej chyba trzymać się blisko brzegu ‒ Erlandsen patrzył coraz niespokojniej na kruchy stateczek, skaczący na wszystkie strony. ‒ Tam będzie...
Bałtyk chlusnął potężniej, obryzgał mu twarz. W ciężkim plusku i świście zaginęły ostatnie słowa.
‒ Bądź dobrej myśli, dotrzemy! ‒ krzyknął wesoło Radowiczanin, chwytając wiatr. ‒ Ranów masz przecież przed sobą. Na takich czółnach zdobywaliśmy ongiś Danię i Kopenhagę!
Erlandsen pomachał ręką.
‒ Prawda ‒ odkrzyknął tak samo wesoło. ‒ Więc z Bogiem!
II
Kończył się wrzesień. Szumiał łagodnie stopnicki bór, a równocześnie pod podmuchami zachodnich wiatrów w jakimś przedziwnie powiewnym tańcu opadały bukowe liście i sunąc naprzód, to kręcąc się w kółko, to wznosząc w górę grały czerwienią i srebrem, zielenią i brązem, złotem i fioletami jak barwny korowód odprawiający jakieś tajemne modły. Szum stawał się coraz piękniejszy, coraz śmielej wydobywał z zamierzchłej przeszłości przenikającą do głębi melodię. Słuchała ziemia, słuchało morze. Słuchało także to nie mnie] przedziwne rańskie, jesienne niebo: w miarę burzliwe, w miarę wesołe, wciąż pełne zadumy, odmieniające często błękitną szatę na lekką tkaninę z białoszarych obłoków.
Natomiast twarze ludzkie przypominały raczej zimowy krajobraz. Na nich wprawdzie również osiadła jesienna zaduma, stwardniały jednak przy tym jak pod uderzeniami lodowatego wichru i śnieżnych zawiei, zszarzały, nabrały ostrości. Z dnia na dzień przybywało im zmarszczek. Wieści, napływające z Półwyspu Radowickiego, były przerażające. Codziennie ktoś tam przybywał z
19
klasztoru w Hildzie, opowiadał o mękach przyszłych ofiar sądu bożego, posępnymi obrazami katowskich narzędzi szerzył dokoła grozę. A jakby i tego było jeszcze za mało, odprawiano wciąż modły, i bito w dzwony na całej wyspie: sam Bóg wskaże palcem grzesznika, który śmiał podnieść rękę na klasztornego poborcę. Niech to będzie dla innych przestrogą, przed Jego bowiem okiem nic nie zdoła się ukryć!
Tak ogłaszano to bezwzględne, niemieckie prawo, nie znane dawniej na Ranie zupełnie, a i dziś jeszcze nie znane rycerzom, knieżycom i chłopom wolnym, które jednak wprowadzano skwapliwie we wszystkich dobrach duchownych. Przedtem też je stosowano niejednokrotnie, ale tylko wobec jednostek. Teraz miano poddać próbie całą ludność półwyspu, w pierwszym szeregu miały wstąpić na rozpalone lemiesze najmłodsze dzieci. Ich ojcowie pod wodzą mnichów już przygotowywali miejsce na widowisko, już budowano ołtarz polowy, podwyższenia dla dostojników, ławy dla rycerstwa, już znaczono starannie palami błonia. Zjazd powinien być wielki, zaproszenia wysłano wszędzie. A ponadto ze wszystkich miejscowości miały przybyć obowiązkowo przedstawicielstwa chłopów, knieżyców i mieszczan, aby wiedziano w każdym zakątku, jak się odbyło to widowisko.
Posuwały się szybko roboty, biły wciąż dźwięcznie dzwony kościelne. Mnisi jednak wydawali się coraz bardziej stroskani. Spod oka spoglądali na ludzi: nie było w nich wesołości, ale i popłochu nie było. Ten i ów zamyślił się niekiedy przy pracy, wbił oczy w ziemię. Gdy go pognano, dla odmiany spoglądał w niebo, jakby tam szukał pociechy. I chyba znajdował. Zamiast smutku, wypływała na twarz cicha nadzieja, a wraz z nią wracały siły i ręce mocniej nawet niż przedtem wbijały pale i ćwieki.
Natomiast w wigilię sądu zaczęły się zasępiać ludzkie oblicza. Co dotąd krzepiło serca, wydało się naraz dalekie i nieuchwytne, a pole męki znajdowało się obok i już zaczynali się zjeżdżać goście. Kurz się podnosił na całej Ranie, od gwarnych pocztów duchownych i świeckich zaroiły się wszystkie drogi. Jedynie tam hen na północy, na rumowiskach świętej Arkony, nie czuło się wcale ruchu. Wiatr za to hulał swobodnie, jak przed wiekami morze biło zaciekle w kredowe brzegi. Huk był potężny, świst wichru zaczynał rozdzierać uszy. I gdyby nawet ktoś się poruszał po tym pustkowiu, nic by nie można było usłyszeć.
20
A ludzie byli. Właśnie wśród tych postrzępionych przez burze, dawnych wałów obronnych Erlandsen urządził sobie dzisiaj kwaterę i czuł się w niej zupełnie bezpieczny. Nie zaglądał tu nikt, pan na pobliskim Podgrodziu odjechał rano wraz z pachołkami i całą rodziną na sąd boży, okoliczna ludność wydałaby prędzej własną głowę pod topór niż jego. Nie był tu zresztą sam. Opodal siedział Boranta, przebywający na wyspie od wielu dni, siedzieli też inni: knieżyce, chłopi, rybacy. Obok stały konie pod siodłem. Nietrudno się było domyślić z tej gotowości, że wkrótce tu padną jakieś ważkie rozkazy.
Słońce zagasło. Dość gęste do niedawna chmury odsuwały się na południe, niebo przejrzało, zaczęły ukazywać się gwiazdy. Bałtyk pojaśniał i zaraz sypnęła skrami groźna kipiel u stóp Arkony. Ludzie zapatrzyli się na nią, lecz wkrótce przesunęli wzrok dalej. Od wschodu jakiś statek właśnie wypłynął z mroku i kierował się wprost na przylądek.
‒ Na pewno nasi ‒ Boranta przerwał głuche milczenie. ‒ Szykujcie ogień.
Zajęli się tym inni, on patrzył czujnie. Statek płynął szybko z pomyślnym wiatrem. Już było widać dokładnie żagle, już ukazał się pokład, już zarysowały się na nim jakieś drobne punkciki. Szedł, zdawało się, prosto na skały, niespodziewanie jednak odskoczył w bok. Dostrzegł widocznie ogniste znaki, bo i na nim teraz rozbłysły światła.
‒ „My”! ‒ odczytał je Boranta radośnie i odetchnął głęboko, jakby zrzucił nareszcie jakiś ogromny ciężar. ‒ „Wszystko w porządku” ‒ odgadł sygnał następny. ‒ Dajcie taką samą odpowiedź.
Dorzucono suchego chrustu, ognisko pod wałami buchnęło w górę. Przesunięto nad nim trzykrotnie derkę.
‒ „Działamy dokładnie według umowy” ‒ Borantę poniósł ogromny zapał, ujrzał bowiem już dalsze znaki. ‒ Odpowiedzcie tak samo!
Ognie zagasły. Statek, trzymając się w bezpiecznej odległości od brzegu, oddalał się coraz bardziej. Boranta przesunął wzrok na stojącego obok Duńczyka.
‒ Zadziwiająco dokładna jest nasza Krysta ‒ rzekł w zamyśleniu. ‒ Zupełnie jakbym patrzył na zegar na hamburskim ratuszu... No cóż, chyba ruszymy w drogę?
21
‒ Trzeba się ruszyć.
Padły krótkie rozkazy, ludzie jeden po drugim znikali w mroku. Boranta, wyrwawszy się pierwszy, przez pewien czas słyszał za sobą tętent, lecz słabł on szybko, rozbiegał się w różne strony i wreszcie biły jedynie w ziemię kopyta jego wierzchowca. Minął Miodów, przedostał się wpław przez wąskie pasmo zalewu i znowu się znalazł nad wodą. Naprzeciw majaczyły niskie brzegi wysepki Chatoczy. Zeskoczył z konia i jakby na zawołanie wypadło zza krzaków kilkudziesięciu rybaków.
‒ Wszystko w porządku ‒ zawiadomił ich cicho. ‒ Do łodzi!
Oddał konia pod opiekę jakiemuś wyrostkowi i sam też zasiadł do wioseł, a w chwilę później odbiła od brzegu cała flotylla. Ona skierowała się wprost na wysepkę. Jego łódź natomiast zaraz podniosła żagiel i poszła na północ, jakby miała zamiar popłynąć na pełne morze.
‒ Zdążymy? ‒ Boranta objął niespokojnym spojrzeniem sternika.
‒ Powinniśmy zdążyć. Widnokrąg tymczasem pusty.
A na „Jaskółce” zadawano sobie chyba to samo pytanie, Krysta bowiem, ujrzawszy wreszcie przed sobą wysoki z tej strony kraniec Chatoczy, wpatrzyła się w niego w takim napięciu, jakby od tego, co tam zobaczy, zależało jej życie. Odetchnęła z ulgą. Na tle ciemnego urwiska rozbłysło na krótko nikłe światełko.
‒ Boranta na stanowisku ‒ Sum także odetchnął. ‒ Powinnaś mnie pochwalić ‒ roześmiał się. ‒ Na tak dużym statku nikt by nie odważył się tutaj wpłynąć. Wiatry na wszystkie strony, mielizny wokoło. Na szczęście człek urodził się Ranem, nic więc dla niego niestraszne, a zresztą nie wypada się lękać rodzinnej wyspy. A że na nas tam patrzą, spróbujemy zajechać ładnie. Niech wiedzą, kto jest na pokładzie!
I ładnie zajechał. Statek zetknął się prawie z łodzią, osiadł na kotwicy jak wryty i odtąd wypadki potoczyły się błyskawicznie. Wyrzucono ruchomy pokład. Konie poszły naprzód, przedarły się przez płycizny, wydostały po stoku na górę. Krysta spojrzała za siebie: Sum, podciągnąwszy już żagle, wypływał na pełne morze. Odwróciła powoli głowę: otaczał ją rzadki, dębowy las, za którym rysowały się nieznacznie przysadziste zabudowania klasztoru w Grzybie.
‒ Co z miejscowymi łodziami? ‒ spytała cicho Borantę.
22
‒ Wszystkie pod naszą pieczą.
‒ W latarni morskiej?
‒ Czuwa nasz człowiek.
Zasłuchała się w donośny szum morza. Fala biła za jej plecami, biła z prawej strony, biła i z lewej. Niewielka to była wysepka, a i ten las był maleńki, i ukrycie się gdziekolwiek w biały dzień było niemożliwością.
‒ Uderzaj ‒ szepnęła do Kruży.
Pozostawili konie, podsunęli się chyłkiem, kilkunastu ludzi przedostało się bezszelestnie przez mur. Reszta poszła niezmiernie łatwo. Opływający w dostatki miejscowi mnisi, nie kontrolowani przez nikogo i przez nikogo nie zaczepiani, czuli się tu od dawna jak w państwie udzielnym, do którego nikt nie ma prawa wstępu bez zezwolenia, toteż i ostrożności nie było żadnej. Zaskoczono furtiana, wsunięto się z nim razem do środka, trwożnym dzwonieniem wezwano wszystkich do refektarza. Już się wydawało, że się obejdzie bez walki, gdy niespodziewanie kilku zbrojnych wybiegło z boku. Spojrzeli przed siebie, dojrzeli jedynie garstkę. Z mieczami więc w ręku i wielkim krzykiem runęli naprzód, lecz nagle jakby się wytworzył przed nimi powietrzny wir. Zanim doszli do siebie, już stali pod ścianą z włóczniami przy piersi, a tuż obok ustawiano innych zakonników, zachowujących się bardziej posłusznie.
Cisza zapadła zupełna. Krysta wpatrywała się bacznie w twarze. Były różne: młode i stare, zalęknione i wrogie, tępe i bystre. Takich jednak, na których znać by było ślady wytężonej pracy, postów, umartwień czy choćby tych wielkich stanów skupienia, towarzyszących nieodmiennie każdej duszy dążącej do prawdy, nie widziało się prawie wcale.
‒ Smutno tu u was ‒ odezwała się w zamyśleniu. ‒ Szukam świętości, a dostrzec nie mogę... Dotychczas, jak widzicie, nie wyrządziliśmy krzywdy nawet tym, którzy zamiast z krzyżem wyjść nam naprzeciw, chwycili miecz. Nie jest to bowiem napad. Przyszliśmy tu sądzić i zapowiadam z góry, że kto zgrzeszył ciężko, ten zginie, kto jednak prowadzi bogobojne życie, temu włos z głowy nie spadnie. Boranto Wiszesławowiczu: odczytaj, o co oskarżamy ten klasztor.
Zmierzchły najhardsze twarze, strach i zdumienie zaczęły coraz bardziej rozszerzać oczy. Ten rycerz stojący naprzeciw, w którym dopiero teraz poznali
23
po głosie niewiastę, dobrze był znany im ze słyszenia, lecz do tej pory nie wierzyli w jego istnienie i ludzkie gadanie zaliczali na karb jakiejś dawnej, bardzo dziwnej, odrodzonej znowu legendy. Ale i imię Boranty dało im do myślenia. Sławny to był ród. Wywodził się w prostej linii od dawnych książąt rańskich i jedna z jego gałęzi rządziła na zamku w Podborzu do dnia dzisiejszego...
‒ „Trzy są grzechy główne tego klasztoru ‒ Boranta rozwinął pergamin. ‒ Pijaństwo, karciarstwo i cudzołóstwo. Pijaństwo doprowadza stale do nadużywania władzy wobec poddanych. Karciarstwo do ich wyzysku, ponieważ klasztor musi wciąż szukać dodatkowych dochodów na spłatę długów za tych, którzy przegrali. Cudzołóstwo do rozbijania małżeństw, samobójstw i nawet zabójstw. Dawniej ta mała wyspa należała do duńskiego rodu Erlandsenów i cieszyła się zupełnym spokojem. Dzisiaj klasztor, przeżarty do głębi grzechem i stanowiący tutaj władzę najwyższą, mający prawo życia i śmierci wobec ludności, zamiast roztaczać nad nią opiekę ‒ nieustannie rozszerza krzywdy”...
‒ Starczy ‒ przerwała mu Krysta. ‒ Wasi zwierzchnicy z Hildy nie ukarali dotychczas nikogo za te grzechy, ponieważ postępują tak samo. Powinniśmy więc spalić ten klasztor i rozpędzić bractwo, aby zło wyplenić na zawsze. Chwilowo tego nie zrobimy, damy wam czas na pokutę. Jeśli jednak powtórzą się dawne grzechy, przybędziemy ponownie i wtedy zapadnie wyrok.
Chłodno, lecz bardzo spokojnie padały słowa. Ktoś się poruszył naprzeciw, rozległy się jakieś szepty. I naraz od grupy, która wypadła z orężem, oderwał się człowiek barczysty, prężny, o twarzy zaciętej i groźnej.
‒ Z piekła nie wyjrzysz za te bluźnierstwa! ‒ krzyknął zaczepnie. ‒ Jakim prawem, dziewko przeklęta, śmiesz sądzić nas, sługi boże?
‒ Słowiańskim prawem.
‒ Niech razem z tobą sczeźnie to prawo. U nas rządzi prawo niemieckie! Jeśli...
‒ Milcz!
Przystawiono mu włócznię do piersi, wrócił pod mur.
‒ Czytaj dalej ‒ Krysta przesunęła wzrok na Borantę. ‒ Kogo oskarżamy z imienia?
24
‒ Braci Helmuta i Gerhardta. Członków sądu klasztornego, wydającego na ludność wyroki.
‒ Wystąpcie.
Skierowały się na nich wszystkie spojrzenia. Poruszyli się niechętnie, jednego musiała znów popchnąć włócznia. Właśnie tego, który przed chwilą przemawiał.
‒ Czytaj dalej. Tylko co najważniejsze, bo szkoda czasu.
‒ „Na podstawie zeznań wiarygodnych i zaprzysiężonych świadków ustalono, co następuje” ‒ głos Boranty nabrał urzędowego brzmienia. ‒ Bardzo długa jest ta lista grzechów... ‒ wzrok przesuwał szybko po wierszach. ‒ A oto największy: „Przed miesiącem ten sąd rozpatrzył sprawę Jadwigi, żony Jaromira rybaka, oskarżając ją o rzucanie uroków. Rzekomą winę udowodniono jej za pomocą sądu bożego i skazano za karę na obcięcie piersi. Niewiasta zmarła tego wieczora.”
‒ Wiedźma to była, a nie niewiasta! ‒ hardy mnich próbował znowu wystąpić naprzód. ‒ Z diabłem miała konszachty. Na rozżarzonych węglach wyznała wszystko!
‒ „Zmarła tego wieczora ‒ Boranta powtórzył dobitnie. ‒ Dochodzenie wykazało: brat Gerhardt zapałał do tej niewiasty grzeszną żądzą, a że mu nie uległa, rzucił na nią fałszywe oskarżenie i doprowadził do śmierci.”
‒ Boże sprawiedliwy! ‒ rozległ się naraz wstrząsający szloch. ‒ Czułem od razu, że kryje się za tym jakieś oszustwo... Odmówiłem podpisania wyroku, ale przeor zatwierdził. Boże, bądź mi miłościwi...
‒ Tyś brat Helmut? ‒ odezwała się cicho Krysta.
‒ Helmut, pani... Boże, zmiłuj się nad nami!
Padł na kolana i bijąc się w pierś, łkał rozpaczliwie.
‒ Co o nim napisano?
‒ „Wydał niejeden niesprawiedliwy wyrok, zawsze razem z bratem Gerhardtem. Wszyscy twierdzą zgodnie, że to jednak człowiek uczciwy, ale bezradny. Gdy odmówi podpisania wyroku, decyduje za niego przeor.” Tak stwierdzili pod przysięgą wiarygodni świadkowie. Sądź teraz, Krysto. Przyjrzałaś im się z bliska, mogłaś rozmawiać z każdym. Jakie należy wymierzyć im kary?
Spoglądała w zadumie na korzącą się ciągle postać.
‒ Brat Helmut otrzymuje przestrogę ‒ głos jej rozbrzmiał nad podziw dźwięcznie w zupełnej ciszy. ‒ Jeśli nie może wykonywać swych obowiązków
25
swobodnie, niechaj odmówi udziału w sądach, aby cudzych grzechów nie zwalano na jego barki. Gdyby raz jeszcze wziął udział w niesprawiedliwym wyroku, poniesie śmierć.
‒ Łagodna to kara ‒ Boranta pochylił głowę. ‒ Oby pomogła grzesznikowi odrobić wyrządzone zło przez otoczenie odtąd serdeczną troską miejscowej ludności... A co z Gerhardtem?
Mnich, niepomny na przystawione do piersi ostrze, podniósł do góry pięści, jakby zamierzał się na nich rzucić.
‒ Dość tego błazeństwa! ‒ krzyknął zajadle. ‒ Jakim prawem...
‒ Milcz! ‒ osadziła go Krysta ostro. ‒ Ponieważ nie uznajesz słowiańskiego prawa, osądzę cię niemieckim. Ściąć!
‒ Sprawiedliwy to wyrok ‒ Boranta znowu pochylił głowę uroczyście, jak czynili to zawsze sędziowie rańscy w chwilach niezmiernie ważnych. ‒ Niech stanie się na przyszłość odstraszającym przykładem i ostrzeżeniem, że krzywda ludzka nawet w tych strasznych czasach, w jakich żyjemy, znajdzie w końcu sąd sprawiedliwy. Wykonać!
Mnisi padli na kolana, żarliwa modlitwa za konających wypełniła refektarz.
‒ Odchodzimy ‒ Krysta powiodła spojrzeniem po wszystkich twarzach, gdy znów zrobiło się cicho. ‒ Nie widzę wśród was przeora, który odjechał na sąd boży. On, jako zwierzchnik, ponosi największą odpowiedzialność, toteż powtórzcie mu moje słowa: jeśli klasztor w Grzybie nie zmieni się, tak go wymieciemy z powierzchni ziemi, że żadna ludzka ręka nie zdoła go już odbudować. A na zakończenie uprzedzam: do rana nikt z was nie ma prawa wyjść za mury, a kto to zrobi, zginie. Nie miejcie więc do nas żalu, gdyby ktoś okazał się lekkomyślny.
Skupiła się bardziej, przez chwilę biła się z jakimiś myślami.
‒ Na odchodnym chcę wam zadać pytanie ‒ przemówiła powoli. ‒ Odpowiedzcie uczciwie, bez żadnej obawy. Czy widzicie coś niesprawiedliwego w moim wyroku?
‒ Bóg cię natchnął! ‒ brat Helmut przypadł jej nagle do kolan. ‒ Od dawna był tutaj potrzebny bicz, aby ten dom boży przestał siać wreszcie zgorszenie. Kim ty właściwie jesteś, błogosławiona niewiasto?
26
‒ Chyba rzeczywiście biczem bożym... Duchowne rządy, choćby były nawet najlepsze, w sprawach ziemskich także wymagają sprawdzania. Książęta pomorscy, niestety, wyrzekli się tego prawa wraz z posiadłościami i ludźmi, których rozdawali bezmyślnie. Ktoś więc musi dzisiaj zastąpić władzę najwyższą.
‒ Boże ci błogosław!...
Odeszła, za nią ruszyli w milczeniu inni. Konie już stały przy furcie. Dosiadłszy ich, popędzili przez wrzosowiska na południe po tym wąskim a długim paśmie ziemi, jaki stanowiła Chatocza, w połowie jednakże drogi skręcili w lewo, dopadli do wody, przedostali się przez płycizny i niewielkie wysepki do morskiej cieśniny i zatrzymali się wreszcie. Naprzeciw widniała Rana, tuż przy brzegu czekała na nich cała flotylla łodzi. Wsiedli do nich, konie pociągnęli za sobą. Chatocza pozostała za nimi i wkrótce znów się znaleźli na ziemi.
‒ Witajcie! ‒ wyszedł im na spotkanie uradowany Erlandsen. ‒ Opuściłem was w dobrym zdrowiu i widzę w dobrym. Chyba nie macie mi za złe, że zwaliłem wam na głowy taką robotę? Ważna ona niezmiernie. A i o tych posłów rańskich, których wysłałem na Wolin, nie będziecie mi pewnie robili wymówek?
‒ Dobry to był pomysł. Człowiek, którego ścigają nieszczęścia, sam zawsze wyrazi je lepiej aniżeli najmądrzejszy pośrednik.
Krysta rozglądała się bacznie. W oddali ktoś się poruszał.
‒ Co tam za ludzie?...
‒ Nic tymczasem nie powiem ‒ Erlandsen uśmiechnął się. ‒ Niespodzianka, którą trzymam w zanadrzu. Na pewno ci przez myśl nie przeszło, że coś takiego możesz ujrzeć na Ranie.
Wzięli konie za uzdy, ruszyli powoli naprzód. Ale i tamci wyszli naprzeciw i naraz Krystę ogarnęło wielkie zdumienie. Na czele kroczył ksiądz przybrany tak uroczyście, jakby zamierzał wystąpić za chwilę do mszy, a gdy znalazł się blisko, przeżegnał ją krzyżem i wzruszonym do głębi głosem zaczął zsyłać na nią błogosławieństwa.
‒ Ksiądz Zelentyn ‒ szeptał jej do ucha Erlandsen. ‒ Opiekun cudownego obrazu Matki Boskiej, proboszcz pobliskiego Zabrodzia. Rdzenny Ran, przemawiający zawsze w swym rodzinnym języku i domagający się wielkim głosem tego samego od innych duchownych. Śmiały obrońca rańskiego ludu. Tłumy do niego ciągną!
27
A ten ksiądz domagał się praw dla rdzennej ludności chyba nie tylko na wyspie.
‒ Biją w nas mieczem i biją krzyżem ‒ przemawiał coraz goręcej. ‒ Tam daleko, nad Łabą, jeśli ktoś z naszych miał nawet siłę i potrafił roztrzaskać pędzący na niego miecz, krzyż w rękach niemieckich zaraz rzucał go na kolana i pod groźbą klątwy kościelnej kazał w pokorze nadstawiać do uderzenia drugi policzek. Napastnikom tego nie kazał nigdy. Tutaj, na Pomorzu, są jeszcze nasi książęta, ale mieszając ciągle krew swoją z obcą, tracą wrażliwość na sprawy ludu. Zamiast go bronić, dla własnej wygody przymykają oczy na wyrządzane mu krzywdy. Zamiast go wzmacniać, wzmacniają obcych i utrwalają w nich pychę. Błogosławię więc was, bo przeciwstawiacie się złu. Błogosławię, bo słowiańskiemu ludowi przywracacie dumę i wolę walki. Błogosławię, bo na obłudne niemieckie wezwanie do chrześcijańskiej pokory odpowiadacie nareszcie słowiańskim trzaśnięciem w pysk. Błogosławię, bo żądacie oü wrogów, aby i oni nadstawiali drugi policzek. Błogosławię...
Krysta słuchała. W czasie zbrojnych pochodów przez ziemie Pomorza biegły za nią często błogosławieństwa i w miarę, jak przybywało jej lat, narastało ich coraz więcej. Nie zdarzyło się jednak dotąd, aby kiedykolwiek usłyszała je z ust duchownego, a dziś właśnie z takich ust słyszała je już po raz drugi. Wielkie to były słowa i tak niekiedy dosadne, że aż zastanowiła się w pierwszej chwili, czy za tym wszystkim nie kryje się jakaś zasadzka. Przyjrzała się baczniej rysującej się wyraźnie w gwiezdnej poświacie postaci, śledziła sumiennie błyski pojawiające się często w oczach. Nie, ten człowiek na pewno przemawiał z serca... Nie był zresztą odosobniony, też prawda. Przecież przed czterema laty głosił prawie to samo ksiądz Mikołaj de Ville w pobliskim Strzałowie. Jemu nie pozwolono przemawiać zbyt długo, wkrótce oskarżono go o herezję. O mało nie zginął wtedy na stosie... Ale on przebywał, na swoje nieszczęście, na ziemiach pod zwierzchnictwem innego biskupa, i tam Bonow pilnował go osobiście. Tego było trudniej usunąć ze stanowiska. Za sobą miał całą Ranę, a przy tym lubiącego takich właśnie kaznodziejów duńskiego biskupa w Roskildzie.
‒ Straszny jest ten niemiecki krzyż... ‒ ksiądz odetchnął głęboko i zbierał powoli myśli. ‒ Niby chrześcijański, lecz czarny, żałobny. Bez niego Niemiec jest przemiłym człowiekiem, można mu zaufać w największej biedzie. Ledwie
28
go jednak założy, nabiera od razu pychy i sieje dokoła śmierć. Dlaczego? Bo wie, że ten krzyż w jego rękach usprawiedliwi nawet największą zbrodnię, że go rozgrzesza z góry. Im większy więc zbrodniarz, tym wznosi go wyżej, bijcie zatem w ten krzyż. Ja wam to mówię, ksiądz Zelentyn od cudownego obrazu w Zabrodziu. Bijcie, bo to fałszywy krzyż. I za to, co głoszę, biorę przed Bogiem odpowiedzialność!
Oddychał przez chwilę ciężko.
‒ Wybaczcie, pani, że zabrałem wam tyle czasu ‒ przemówił już znacznie spokojniej. ‒ Wydawało mi się, że te słowa są wam bardzo potrzebne, coraz częściej bowiem będziecie odtąd trafiali na ten czarny, niemiecki krzyż. Ty, pani, widzisz mnie po raz pierwszy, ja ciebie także. Mimo to znam cię doskonale, gdyż pielgrzymi ściągają do mnie ze wszystkich stron. Wiem też, że przy tobie są nie tylko Słowianie. Są Duńczycy, Szwedzi, Norwegowie, są Niemcy. Wszystkich ich błogosławię, również i Niemców. Im udzielam nawet dodatkowego błogosławieństwa. Stojąc przy tobie wiernie, chronią zarówno słabych przed krzywdą, jak i swój własny naród. Dziś czarny krzyż żłobi go jeszcze po wierzchu, wyciąga z niego tymczasem najgorszych ludzi. Jeśli jednak ich żądza władzy i chciwość łupów udzielą się innym, wszystkie ludy znienawidzą w końcu cały ten naród i popadnie on wtedy w wieczystą hańbę. Wy więc, Słowianie, Szwedzi, Duńczycy, i jego brońcie przed czarnym krzyżem! Takie jest właśnie wasze zadanie. Kiedyś, być może, za tę przysługę wspomni was także wdzięcznie naród niemiecki...
Uniósł do góry ręce. Roziskrzył się pięknie krzyż pozłocisty, rozjaśnił pokryte zadumą twarze. Krysta dała nieznacznie znak: sprawnie i cicho ludzie znaleźli się w siodłach. Konie ruszyły.
‒ Nie pytam, dokąd jedziecie i po co ‒ pobiegły za nimi serdeczne słowa. ‒ Cokolwiek zrobicie, zrobicie na pewno słusznie. Boże błogosław!...
Ucichło, rozpłynęły się w mroku ludzkie postaci. Konie równo pędziły naprzód. Mignęła jakaś wioska, ukazał się szeroki, dobrze udeptany przez pielgrzymów gościniec i znów wioska. Wszędzie widać było liczne wygony i wrzosowiska. A oto zagajnik, już pola uprawne...
Jak głaz olbrzymi rzucony na płaską ziemię wyłoniło się nagle jakieś dworzyszcze. Erlandsen zatrzymał oddział.
29
‒ Ołąg ‒ oznajmił. ‒ Rycerz wyjechał na sąd, zabrał pachołków. Miejsce naszego noclegu.
‒ Trzeba zdobywać? ‒ Krysta rozglądała się bacznie.
‒ Tylko dla porządku, aby nic nie można było zarzucić służbie. Jak na Wolinie.
Zabrał kilku ludzi, przedostał się przez ostrokół, otworzył bramę. Służba udawała rozespanie i przestrach, lecz wystarczyło jedno stanowcze słowo, aby nastąpił spokój. Wjechała reszta, a tuż za końmi wpadło pięciu Ranów, którzy dotychczas kryli się w zagajniku.
‒ Jesteś chyba zadowolona? ‒ Erlandsen uśmiechnął się wesoło do Krysty. ‒ Tak wszystko przygotowane starannie, że nawet Sum, który przecież wymaga dużo, musiałby mnie pochwalić za ten wielki porządek.
‒ Prawda.
Nie pytała o nic. Co najważniejsze, już wiedziała nad Gardnem i była pewna, że chociaż tu całą robotę przygotowywał kto inny, wszystko pójdzie tak samo sprawnie, jak w Nowej Marchii. Rozejrzała się więc tylko po dziedzińcu, popatrzyła z bliska na służbę i jak inni położyła się spać. Straż objęli knieżyce i chłopi. Tych pięciu czuwało w środku, inni na zewnątrz, całe ich setki trzymały się w pogotowiu na całej Ranie. Bezpieczeństwo więc było zupełne, cisza ogromna. Jedynie w kuchni, gdzie przygotowywano ranny posiłek, rozległ się niekiedy głośniejszy brzęk naczyń, lecz ginął szybko. Jak skarga bolesna odzywał się zaraz czyjś szept i przywracał zakłócony chwilowo spokój.
Poruszył się wiatr. Rozsnuł w górze obłoki, pogmatwał blaski, zmniejszył poświatę. Krysta zerwała się nagle ze snu i skoczyła do okna. Nieliczne gwiazdy musiały jej coś powiedzieć o czasie, ubrała się bowiem, zajrzała do kuchni i wkrótce postawiła na nogi całą drużynę.
‒ Pan na Ołągu ‒ zwróciła się do Duńczyka ‒ był na liście wiernych Zakonowi rycerzy, którą otrzymałeś w Górze?
‒ Na jednym z pierwszych miejsc ‒ spojrzał na nią zdziwiony. ‒ Przesłałem ci ją przecież.
‒ Sprawdzam na wszelki wypadek, aby nie zrobić błędu. Nic się nie zmieniło na liście?
‒ Dodałem trzy dworzyszcza, co do których nie było przedtem pewności.
30
‒ Dobrze. Oczyszczaj zatem dziedziniec.
Poruszyła się służba, zakrzątnęli się żywo Ranowie. Wypędzono na pola cały żywy dobytek, a zaraz dosiedli koni ludzie znad Gardna i zajechawszy pod zagajnik, zapatrzyli się na dworzyszcze. Erlandsen pozostał w środku, kilku innych pomogło. I naraz jak olbrzymia pochodnia buchnęły w górę płomienie i coraz bardziej zaczęły rozjaśniać mroki.
‒ W drogę!
Krysta pognała swego wierzchowca, poszła za nią cała chorągiew. Wiatr świsnął głośniej. Jak pod tchnieniem wielkiego miecha, ogień wzbił się wysoko i wielką łuną zalewał niebo.
‒ Prowadź.
Jadący za nią knieżyc rański wyskoczył naprzód.
‒ Szybciej!
Popędził konia. Coś nagle rozbłysło w mroku.
‒ Dobrze idzie ‒ ucieszył się głośno Erlandsen. ‒ Jasmund pochwycił hasło!
Przechylił się nieco, spojrzał za siebie. Hen na północy, gdzieś pod Arkoną, rozjaśniło się właśnie tak pięknie, jakby niespodziewanie wystrzeliła w niebo zorza polarna.
‒ I Witów ogłasza wojnę! ‒ wykrzyknął w zachwycie.
‒ Milcz ‒ skarciła go ostro Krysta. ‒ Tylko ciszą wygramy bitwę.
III
Na rozległym błoniu pod Cieszkowa Górą, gdzie miał się odbyć sąd boży, już pod wieczór wszystko było gotowe, a i ludzi nie brakowało. Uroczysta msza, stanowiąca początek ceremonii, miała się odbyć wczesnym rankiem, kto więc mieszkał dalej, pragnął przespać się choćby pod gołym niebem i ze świeżymi siłami popatrzeć na widowisko. Zresztą i ci z bliższych okolic stawiali się coraz liczniej. Poza wszystkim była to doskonała sposobność do spotkań i pogawędek. W tym wielkim zjeździe miały wziąć przecież udział najświetniejsze rody z całej wyspy, sławni kaznodzieje i mnisi, miał przybyć podobno nawet sam książę. Kto więc się pokazał, pozostawiał wszelkie kłopoty służbie, sam zaś szukał znajomków, włączał się w przyjacielskie koła, często zapraszał do
31
siebie. Szum narastał z chwili na chwilę. A gdy po zapadnięciu zmroku zapłonęły ogniska, nastrój jeszcze bardziej przybrał na wesołości. Strawy nie brakowało, trunki lały się strumieniami. A od Perekopu stale dopływał ktoś nowy i widząc tę powszechną uciechę, przyłączał się do niej natychmiast i przy wtórze gromkich okrzyków wznosił nowe toasty.
Koło północy wśród ucztujących pojawił się opat z Hildy. Gdzie uciszało się na jego widok, tam witał nabożnym słowem, gdzie przyjmowano go pełnym naczyniem, uśmiechał się dobrodusznie i wychylał razem z innymi, przy panu na Ołągu usiadł nawet i wyświadczył mu wielki zaszczyt, wypytując troskliwie o zdrowie. Dopiero niedawno objął swe stanowisko i to tylko dzięki zdecydowanemu poparciu Bonowa, toteż starał się zyskać jak najwięcej przyjaciół. Tu nie mógł narzekać: lgnęli do niego ludzie i wydawał się bardzo zadowolony z przechadzki. Kiedy jednak ruszył w stronę śpiącej przy wozach czeladzi, spochmurniał. Wolałby, aby wcale nie doszło do tego zjazdu, aby ludność uciekła. A ona tkwi ciągle w chatach, przystroiła pięknie kapliczki i krzyże, pali świece w kościele. Widać, że się boi, lecz nie uchodzi i najwyraźniej oczekuje jakiegoś cudu.
Zacisnął zęby ze złości, twardziej zaczął odmierzać kroki. Przyszło mu na myśl, że jutrzejszą próbę trzeba będzie zamienić w groźną torturę, aby w przyszłości postrach podziałał mocniej. Nikt...
Przystanął nagle. Podnosiły się przed nim z ziemi liczne postaci i prostowały się szybko, a wraz z nimi wznosiły się w górę włócznie. Spojrzał na ostrza, coraz dalej przesuwał wzrok. Wyrastały wciąż nowe i słały się coraz szerzej i dalej, jak wielki las sypiący dokoła skrami i mnogością pni przewyższający wielokrotnie zebranych tutaj rycerzy.
‒ Wy kto?...
‒ Knieżyce i chłopi rańscy. Przedstawiciele wszystkich osiedli.
‒ Licznie przybyliście ‒ głos opata nabrał uroczystej powagi. ‒ Niebo wam za to pobłogosławi. Będziecie świadkami niezwykłej chwili, gdy sam Bóg wskaże ręką złoczyńcę. Patrzcie uważnie. I opowiedzcie sumiennie w swoich osiedlach, jak się wszystko odbyło.
‒ Niczego nie przeoczymy ‒ na niemieckie słowa odpowiadał jeden za wszystkich. ‒ Wielki to będzie sąd!...
Opat odszedł, ludzie znów się pokładli. Przygasały powoli ogniska. Rozbawieni rycerze dochodzili do wniosku, że i im potrzebny jest wypoczynek,
32
a że każdy miał nieźle w czubie, walił się byle gdzie i wkrótce widać było jedynie stojących tu i owdzie pachołków, czuwających nad pańskim dobytkiem. Cisza stawała się coraz głębsza. Niekiedy poruszył się wiatr, omiótł krzewy i drzewa zdobiące Cieszkowa Górę, uderzył w polowy ołtarz. Do ziemi przypadał rzadko, ale i wtedy nie przeszkadzał nikomu. Wyjątkowo ciepły był ten późny, jesienny wiatr i chłodząc przyjemnie twarze, równocześnie usypiał je mocniej żywą, nigdy nie za głośną melodią.
Niespodziewanie jednak zaświstał huczniej. Stojąca na stróży czeladź niespokojnie uniosła głowy: trzeszczał i pojękiwał pobliski las, pokrywający od północy cały półwysep, i wzdychał coraz głośniej, jak gdyby już się przyłączał do wtóru ten ciągnący się za nim odwieczny, Graniczny Bór, sięgający długą odnogą po Jasmund. To ich mniej zaskoczyło, taki burzliwy śpiew można było słyszeć na Ranie często. Zastanowił ich za to blask. Unosił się z lekka ponad drzewami, rozszerzał, z chwili na chwilę umacniał jasność, jak aureolą zaczynał pokrywać niebo. Przesunęli nieco wzrok i naraz zamarli w bezruchu. Rozjaśniało się wszędzie: na Witowie, koło Janina i Piasków, pod Ranigardem, wokół Warszowa, płonął Młynów i Swantów, łuna ukazała się nad Krakowcem. Nie mogło być wątpliwości: jak wyspa szeroka i długa, rozlewało się wielkie morze ognia i wydało się nagle, że wkrótce zatonie w nim cała Rana.
‒ Gore!...
Zrywali się ze snu rycerze, knieżyce, chłopi, bił coraz potężniej w niebo paniczny wrzask.
‒ Ołąg spalony! ‒ krzyknął naraz ktoś przeraźliwie.
Zerwał się pan na Ołągu, skoczył do koni, poruszył służbę. Jak oszalały popędził na czele swojego pocztu jedyną drogą, wyprowadzającą przez Perekop z półwyspu.
‒ Pansewice płoną!
‒ Górze Zagrodzie...
‒ Ogień niebieski szaleje. Rzepin zmieciony z powierzchni ziemi!
Wpadały na siebie wozy, gmatwali się ludzie i konie, zagubieni rycerze zwoływali klątwami służbę. Na skraju lasu rozpętało się piekło. Poczty biły się z sobą o pierwszeństwo wyjazdu, krzyk zaczął się mieszać z jękiem, szczęk oręża z żałosnymi skargami, płacz dzieci i kobiet z potępieńczym rykiem mężczyzn, usiłujących groźbami i obelgami nadrobić własną bezradność.
34
‒ Sądny dzień nastał! ‒ ktoś wszczął nagle straszliwy lament. ‒ Za grzechy mnichów!
‒ Poborca żyje! ‒ wsparły go natychmiast mocne okrzyki. ‒ Opat go ukrył, aby dokonać tutaj okrutnej zbrodni!
‒ Kto jemu służy, ten diabłu służy. Bóg razi go za to ogniem!...
Jakby w otumanieniu pędzili na oślep na wszystkie strony knieżyce i chłopi i wyjąc nieludzko, roznosili szeroko postrach. Najmężniejsze serca upadły wobec ogromu klęski i tajemniczości tego zjawiska. Oskarżenia wciąż biły w niebo. Rycerze rwali sobie włosy z rozpaczy, rozglądali się błędnie, wznosili miecze, hucząc zaciekle gorączkowo szukali winnych. Przerażeni duchowni zaczęli niespodziewanie uciekać przed gniewem wszystkich.
‒ Kubełków górze!
‒ Boże, zmiłuj się nad nami!...
Modlitewne westchnienia łączyły się coraz częściej z powszechnym zgiełkiem i wreszcie tylko one pozostały na placu, ale gdy pod Cieszkowa Górą pojawił się w końcu opat, już panowała zupełna cisza. Ranek był w pełni. Jadąc od zabudowań klasztornych na czele panów duchownych i świeckich oraz zbrojnej drużyny, rozglądał się wstrząśnięty do głębi po tym rozległym błoniu, które tak jeszcze niedawno było miejscem hucznych uczt i wesołych pogwarek, a teraz przypominało żywo pobojowisko. Wszędzie było widać strzaskane wozy, porozrzucane toboły, zniknęli rycerze. Księża i zakonnicy jakby się zapadli pod ziemię. Za to knieżyce i chłopi zostali wszyscy i zbiwszy się na jego widok w gromadę, zachowywali się tak samo spokojnie, jak w czasie jego nocnych odwiedzin.
‒ A wy nie uciekliście? ‒ zapytał cierpko.
‒ Mamy przecież obejrzeć sąd boży ‒ w odpowiedzi było trochę zdziwienia. ‒ I powtórzyć wiernie w swoich osiedlach, co tu zobaczymy.
Zacisnął zęby, drgnęły mu szczęki.
‒ Dobrze, zobaczycie! ‒ rzekł ostro. ‒ Dzwońcie na mszę ‒ zwrócił się do swych ludzi ‒ i sprowadźcie złoczyńców. Sąd boży musi się odbyć!
Zagnał wszystkich pod ołtarz, zapędził do roboty oprawców, zajął przeznaczone dla niego miejsce i usadziwszy obok kilku rycerzy, kazał rozpocząć mszę. Ponosiła go wściekłość. Spodziewał się wiele po dzisiejszej uroczystości i pragnąc utrwalić swe wpływy, chciał równocześnie rozbłysnąć pysznym
35
strojem, piękną przemową i stanowczością. Teraz rozpadło się wszystko i nawet nie bardzo wiedział, co właściwie się stało. Zbyt szybko potoczyły się wypadki, w tym strasznym zamieszaniu trudno było skupić choćby na chwilę myśli. A i obecnie rozbiegały się ciągle. Czuł tylko, że trzeba bezwzględnie wykonać wyrok i że jeśli tego nie zrobi, utraci z pewnością nie tylko zaufanie Bonowa, ale także i stanowisko.
Nadeszli Radowiczanie. Jak im kazano, ustawili się karnie obok buchających już wielkim płomieniem ognisk, w których prażono lemiesze, zapatrzyli się w ołtarz. Objął ich surowym spojrzeniem, lecz zaraz odwrócił wzrok. Od Perekopu zaczęli ukazywać się jacyś jeźdźcy. Z nagłej radości aż zatarł ręce: wracają!... Pyszna to zresztą była drużyna, wspaniale zbrojna, przepiękne konie aż rwały oczy. A ledwie ta wymknęła się z lasu, już pojawiła się druga, jest trzecia, jest czwarta! Wspaniale idą, bez nadmiernego pośpiechu, niezwykle lekko, jakby pragnęły podkreślić swą wartość bojową i jak najdłużej skupić na sobie powszechną ciekawość...
Opat znów zatarł ręce. W pierwszej chwili sądził, że przybywa sam książę na Wołogoszczy, a chociaż przyjrzawszy się bliżej nie dostrzegł go nigdzie, nie opuściła go radość. Jeśli nie książę, więc widocznie jego namiestnik, a jeśli nawet nie namiestnik, takie drużyny zawsze dodadzą wielkiego blasku tej ceremonii. Poprawił się na ławie, przydał sobie większej godności. Śledził ich ruchy z rosnącym z chwili na chwilę zaciekawieniem. Tamci rozsypywali się właśnie, szukali chyba dla siebie dobrego miejsca. Już się rozstępują przed nimi knieżyce i chłopi, już są przy ławach, już niektórzy stanęli za jego ludźmi. Ale po jakiego licha pchają się także w stronę katowskich pachołków?... Zmarszczył brwi, patrzył coraz uważniej. Co się tu dzieje? Jakim prawem stają za jego plecami?... A tam znów co takiego? Jeździec nakryty workiem?...
Opat drgnął nagle. Poczuł na karku ostrze i to chłodne dotknięcie napełniło mu oczy grozą.
‒ Kto się ruszy, ten padnie! ‒ jak przez sen dobiegły do jego uszu bezwzględne słowa. ‒ Odrzucić oręż!
Opat rozglądał się rozpaczliwie. Wszyscy rycerze mieli przyłożone do pleców tasaki, włócznie lub miecze, jego drużyna już była bezbronna. Konie ktoś tam odganiał w las, ktoś inny unieruchomił katowskich pachołków. Ruszyli się także knieżyce i chłopi. Zdawało się, że ogarnął ich lęk, że pragną uciec,
36
ale nie mają odwagi i cofając się ciągle, utworzyli jednak w końcu wielkie kolisko, w którym zamknęli wszystkich. Ktoś się tam przy nich pojawił, powstrzymał odwrót. Jakby na rozkaz, wyprostowały się sztywno włócznie... Ksiądz przerwał mszę. Przed polowym ołtarzem ukazał się teraz Boranta.
‒ Panowie duchowni i świeccy, knieżyce i chłopi! ‒ przemówił donośnie. ‒ Przyjechaliście tu na sąd boży i taki sąd się odbędzie. Nie nad ludnością jednakże półwyspu, bo na niej nie ciąży najmniejsza wina. Mógłbym poprzestać na tym stwierdzeniu, lecz żeby nikt nam nie mógł zarzucić niesprawiedliwości, zaraz to udowodnię. Więźnia do mnie!
Podprowadzono zakapturzonego człowieka, ściągnięto worek. Ukazała się twarz pulchna, niezwykle w tej chwili mroczna, przejęta śmiertelną trwogą. Boranta skinął na księdza.
‒ Zaprzysięgnijcie go ‒ rzekł. ‒ Niech powie prawdę przed Bogiem i obecnymi tutaj panami świeckimi i duchownymi, przedstawicielstwami wszystkich rańskich osiedli i ludnością półwyspu. Jeśli będzie usiłował coś zataić, poddamy go sądowi bożemu.
Ksiądz w wielkim skupieniu i uroczyście przyjął rotę przysięgi.
‒ Kolej na ciebie ‒ Boranta zwrócił się do więźnia. ‒ Mów, kim jesteś. Dokładnie i szybko.
‒ Poborcą hildeńskiego klasztoru. Byłem tu przed trzema tygodniami, aby zebrać daniny. Potem zniknąłem.
‒ Dlaczego?
‒ Musiałem, opat nakazał. Pod strażą jego ludzi zostałem ukryty w gajówce nad Czarnym Jeziorem w Borze Granicznym.
‒ Po co było to wszystko potrzebne?
Poborca spojrzał na opata i pobielał jak płótno. Nie mógł z siebie wydobyć słowa.
‒ Mów ‒ przynaglił Boranta.
‒ Aby... Aby porazić ludzi grozą sądu bożego! I zmusić ich do ucieczki...
‒ Herr Gott! * ‒ któryś z rycerzy schwycił się nagle za głowę. ‒ Was für ein ekelhaftes Zeug!...
* Boże, co za obrzydliwość (niem.).
Poborca drżącym głosem wyjaśniał dalej. W miarę jak mówił, wrogie
37
spojrzenia rycerzy zatracały swą ostrość, martwiały twarze księży, jak w odrętwieniu znieruchomiały zupełnie postaci pachołków, z niemym przerażeniem spoglądały przed siebie nawet oczy niektórych mnichów.
‒ Dość ‒ Boranta zakończył śledztwo. ‒ Ten świadek dostatecznie udowodnił zbrodnię i na przesłuchiwanie innych szkoda już czasu, bo nic nowego nie wniosą. Aby jednak sprawiedliwości stało się zadość, jak tego wymagają nasze słowiańskie sądy na Ranie, mów ty teraz, opacie. Co masz na swoją obronę?
W odpowiedzi posypały się tylko obelgi.
‒ Dość ‒ Boranta machnął ręką. ‒ Mów krótko: poborca kłamie czy mówi prawdę?
‒ Łże, łotr przeklęty! Z piekła za to nie wyjdzie. A ja się postaram, aby tam dostał się szybko!
‒ Wobec tego niech Bóg cię sądzi. Jeśli przejdziesz szczęśliwie przez rozpalone lemiesze, jesteś niewinny; jeśli ukaże się na stopach jakiś bąbel, odpowiesz ciężko za swoje czyny, bo gdybyśmy nie przybyli na czas i nie odnaleźli poborcy, niejeden bezbronny człowiek zginąłby tu dzisiaj w męce.
Szybko kończono sprawę. Kat ze swymi pomocnikami rozłożył rozpalone lemiesze, przeprowadzono przez nie skazańca. Na stopach wyskoczyły natychmiast olbrzymie bąble, co według niemieckiego prawa stanowiło nieomylne świadectwo, że sam Bóg stwierdził winę.
‒ Panowie duchowni i świeccy, knieżyce i chłopi! ‒ głos Boranty zabrzmiał dziwnie uroczyście w zupełnej ciszy, jaka znowu zapadła. ‒ Jako oskarżyciel, wykonałem swoje zadanie. Teraz niechaj wystąpi sędzia.
Krysta, trzymająca się dotąd na boku, jakby nie usłyszała tego wezwania. Od lasu nadjeżdżał właśnie galopem jeden z ludzi znad Gardna.
‒ Ktoś poszedł wreszcie po rozum do głowy lub zdradził ‒ powiadamiał szybko, znalazłszy się przy niej. ‒ W Górze jakaś mniszka zawraca rycerzy z drogi, gromadzi pachołków. Spora drużyna, włączając po drodze w swoje szeregi kogo popadnie, ruszyła już na Perekop.
Skinęła głową na znak, że zrozumiała, i podjechała pod ołtarz.
‒ Ogłaszam wyrok ‒ przemówiła do wszystkich. ‒ Ludzie fałszywie oskarżeni są wolni i niech wracają do domów. Opat jest winien, to niewątpliwe.
38
Nie uznaje on praw słowiańskich, nie uznaje nawet niemieckich, osądzę go zatem według prawa krzyżackiego, gdyż według niego chciał postąpić z miejscową ludnością. Za taką zbrodnię to prawo przewiduje śmierć w mękach. Męki są nam niepotrzebne. Aby jednak w przyszłości nie przyszło komuś do głowy uczynić go świętym, jak to się stało z przekleństwem ziemi pomorskiej, z biskupem Ottonem z Bambergi, zostanie utopiony w pobliskich bagnach nad Łabą, w miejscu nikomu nieznanym. Wykonać wyrok!
W nabożnym skupieniu odchodzili niedoszli skazańcy, zabrano opata. Jego groźby, prośby i klątwy wciąż jeszcze przeszywały powietrze, nikt jednak ani na chwilę nie odrywał oczu od Krysty. Dopóki nie wystąpiła, każdy się głowił, kim są właściwie ci nieoczekiwani obrońcy. Teraz wszystko stało się zrozumiałe. Jak pod wpływem nagłego blasku, ukazującego niespodziewanie ukryte dotychczas w mroku przedmioty, zaczęły się wyłaniać z zakamarków pamięci przedziwne wieści o dziewczynie, która właściwie chyba była rycerzem, tak śmiało bowiem uderzała na dworzyszcza, na kamieńskiego biskupa, podobno nawet na krzyżackie placówki w Nowej Marchii i ziemi świdwińskiej, i która zaprowadzała nie tylko na Wolinie jakiś własny porządek. Tutaj, na odciętej od lądu, bezpiecznej, zażywającej od dawna spokoju Ranie, uważano dotychczas te opowieści za przejaw wybujałej wyobraźni ludu, karmionej od wieków pięknymi klechdami, zwożonymi z całego świata przez żeglarzy i wędrujących licznie po Pomorzu obcych rycerzy. Zbyt wiele przypisywano jej zarówno wad, jak i zalet, aby mogła istnieć naprawdę. Jedni przedstawiali ją jako stwór diabelski, jako wiedźmę zionącą ogniem i obezwładniającą człowieka samym spojrzeniem. Inni, a takich było najwięcej, za wykształconą i mądrą, spoglądającą daleko w przyszłość, prześliczną dziewczynę o czułym sercu, odmierzającą sprawiedliwie wyroki i umiejącą jak nikt inny naprawiać krzywdy. Zawsze występowała podobno w nocy, toteż łatwo było dotychczas podważać wiarę w taki czy inny opis. Ale oto dzisiaj ukazała się w biały dzień, stała teraz na oczach wszystkich. Chyba świadomie zerwała nareszcie z mrokiem, wyszła na światło. Jak gdyby pragnęła rzucić wyzwanie legendzie i pozwalając się oglądać do woli, chciała równocześnie ogłosić publicznie, że nie boi się żadnych porównań...
Wpatrywali się w wielkim skupieniu knieżyce i chłopi, jak urzeczeni
39
patrzyli urzędnicy i księża, mnisi, rycerze. Że była piękna, nie mogło być wątpliwości... Że potrafiła bronić przed krzywdą i sprawiedliwie odmierzała wyroki, dała dowód przed chwilą. Że była mądra, świadczył najlepiej posłuch, jakim się cieszyła,; wśród tych wspaniałych drużyn, złożonych przecież wyłącznie z mężczyzn. Że była odważna aż do szaleństwa, mówił o tym najdobitniej ten najazd na wyspę. A i to prawda: chociaż była w rycerskiej zbroi, nie straciła bynajmniej wdzięku... W razie potrzeby głos miała mocny, jednakże nadzwyczaj dźwięczny, przy tym niezmiernie miły. Na twarzy nie zabrakło nawet zwykłego, ludzkiego smutku, kiedy ogłaszała bezwzględny wyrok, więc chyba i serce miała wrażliwe. A już na pewno nic w niej nie było z dzikości...
Na południu, od Łabi, wypłynęła zza nierówności grupka wysłanych z opatem ludzi. Krysta, spoglądająca dotąd w tamtym kierunku, odwróciła powoli głowę. Coś ją nagle zastanowiło. Przedtem na niejednej twarzy widziała niemało gniewu. Teraz złagodniały wszystkie, nabrały światła. A na wielu dostrzegła nawet dużo ciepła i życzliwości.
‒ Panowie duchowni i świeccy, knieżyce i chłopi ‒ w wypowiadanych bez pośpiechu słowach czuło się wielkie skupienie. ‒ Powinnam jeszcze niejednego osądzić, więcej bowiem było uczestników tej zbrodni i znam ich dobrze z imienia, ale że przybyłam tu po raz pierwszy, zachowam chwilowo umiar. Winna wam jestem i wyjaśnienie. Co zgorzało, musiało zgorzeć na przestrogę, że na Ranę nie wolno wprowadzać krzyżackich zwyczajów. Spalone dworzyszcza należały wyłącznie do zaufanych ludzi opata, archidiakona z Trzebuszy i Krzyżackiego Zakonu. Powtórzcie to innym. Powtórzcie również, że sądy boże są zwykłym oszustwem i jeśli ktoś będzie się ich domagał w przyszłości, jego najpierw postawcie pod taki sąd, aby dowiódł, że mówi prawdę. Dopilnujcie także, aby nikt odtąd nie śmiał podnieść ręki niesprawiedliwie na ludzi z tego półwyspu. Mogłabym dodać, że gdyby tak się stało, przybędę po raz wtóry i wtedy utracę umiar. Wobec was nie chcę jednak używać groźby. Widzieliście wszystko na własne oczy, wyczuliście chyba dokładnie podłość. Zanoszę więc przed was jedynie serdeczną prośbę i chcę wierzyć, że nie zawiedziecie mojej ufności.
Przesunęła powoli spojrzenie po twarzach, zatrzymała je dłużej na ludziach stojących w dali.
40
‒ Knieżyce i chłopi! ‒ przemówiła donośniej. ‒ Zobaczyliście, co trzeba, odchodźcie. I jak wam przykazano z góry, opowiedzcie sumiennie w swoich osiedlach, co się dziś działo na tym półwyspie.
Kto tam miał konia pod ręką, dosiadał go natychmiast i pędził drogą do Perekopu. Z nie mniejszym pośpiechem poskoczyli za nimi piesi.
‒ Wy ‒ zwróciła się z kolei do pozostałych ‒ nie ruszajcie się stąd do wieczora. Dla swego dobra. W waszych rękach pozostawiam klasztornego poborcę. Osądźcie go sami. Jego wina jest też wielka, weźcie jednak pod uwagę, że w końcu wyznał wszystko uczciwie i działał za namową swego zwierzchnika i chlebodawcy. A teraz żegnajcie. Może zdarzy się kiedyś, że się znowu spotkamy. W przyjemniejszych warunkach. Gdy nie będę potrzebowała urządzać bożego sądu...
Coraz ciszej padały słowa, urwały się wreszcie w lekkim westchnieniu. Krysta ruszyła w drogę. Na twarzach śledzących ją bacznie pachołków i mnichów, księży, rycerzy osiadała coraz głębsza zaduma i ta zaduma pomknęła za nią jak cień nieodłączny, przepełniający serca wzruszeniem, a równocześnie budzący grozę. Dziewczęca postać wydawała się coraz dziwniejsza. Nie padł ani jeden rozkaz, nie było widać nawet żadnego gestu. A mimo to sprawnie i szybko ściągali zewsząd rozrzuceni dotąd bezładnie na pozór jeźdźcy, łączyli się w smugi, ścieśniali i naraz jak mewa pędząca w wodę zwinęli skrzydła. Ktoś tam samoczwart wyskoczył naprzód, wyprzedził dowódcę, stworzył od czoła mocną osłonę. A w chwilę później zaginął w borze na drodze do Perekopu i jedna po drugiej znikały za nim inne drużyny.
‒ Chyba nie ujadą daleko ‒ mruknął jakoś bardzo markotnie jeden z rycerzy. ‒ Coś się stąd przecież musiało wydostać na wyspę.
‒ A może im się powiedzie?... ‒ zastanowił się inny. ‒ To bojowe drużyny. Zmiotą przed sobą wszystko.
‒ Dalej jednakże morze...
A Krysta, jakby wyczuwając ich obawy, zamiast pędzić wprost na Perekop, w połowie drogi skręciła w lewo, wpadła na leśną ścieżkę, przebrnęła wpław wąski pas wody, łączący jezioro Zieleń z Zalewem Gryfskim, przemknęła galopem przez niewielki półwysep, przepłynęła inną cieśninkę i znalazłszy się znowu w lesie, przystanęła przy drodze na Podbórz. Czuwający tutaj na straży
41
knieżyc na koniu już z daleka dawał jej jakieś znaki.
‒ Drużyna z Góry dobija do Perekopu ‒ zawiadomił. ‒ Zatrzymuje odchodzących do domów przedstawicieli ludności i zamierza wraz z nimi urządzić wielką obławę. A Podbórz także zamknięty. Nadciąga stamtąd inna drużyna.
‒ Ilu ludzi?
‒ Około trzydziestu.
‒ Żadna przeszkoda ‒ Borek machnął ręką. ‒ Przejedziemy po łbach aż miło.
‒ Nie przeszkadzaj ‒ skarciła go Krysta. ‒ Wiesz może, kto tam stoi na czele?
‒ Jakaś zakonnica z klasztoru w Górze.
Potwierdziła się wiadomość otrzymana pod Cieszkowa Górą. Na czole Krysty ukazały się zmarszczki, jakby ogarnął ją nagły niepokój. Zawróciła w głąb zagajnika.
‒ Trzeba się cofnąć ‒ rzekła do ludzi. ‒ To dworzyszcze obok ‒ spojrzała znowu na Rana ‒ to chyba Łąki? Rycerz Przybór jest w domu?
‒ W ogóle dziś się nie ruszał. Drze koty, jak zawsze, z mnichami, na półwysep więc nie pojechał, ale ludzi uzbroił. Zakonnica chyba i jemu każe być w pogotowiu.
Ujechała jeszcze kawałek i zsunęła się z siodła.
‒ Podkarmić konie i trzymać je krótko ‒ wciąż biła się z jakimiś myślami. ‒ No cóż, burza musiała nas w końcu dogonić... Pozostaniemy tymczasem tutaj.
‒ Czy nie lepiej, póki jest czas, przesunąć się bardziej na północ, pod Górę? ‒ Erlandsen poruszył się niespokojnie. ‒ Gaj mały. Zatrzasną nas tutaj jak w klatce.
‒ Słyszałeś przecież: drogi wszędzie zamknięte. Jeśli tam dowodzi niewiasta, możesz być pewien, że w tej chwili przecięła już wyspę na pół i tak zatkała wszystko, że mysz się dalej nie przemknie. Trzeba poczekać do nocy. W odwodzie zresztą mamy...
Nie dokończyła myśli. Od strony Podborza dobiegł tętent pędzących gwałtownie koni. Ludzie wyprostowali się czujnie.
42
IV
Przybór Cieszymirowic, pan ma Łąkach, wstał wcześnie tego ranka i pierwsze myśli, jakie zaświtały mu w głowie, przypomniały sąd boży, ale zgrzytnął zaraz zębami ze złości i przestał się tym zajmować. Aż za dobrze znał klasztor hildeński i jego opatów. Jak na nieszczęście, ich dobra na półwyspie graniczyły przez miedzę z jego dobrami i stale trzeba było się mieć na baczności. To zagarnęli mu bydło na pastwiskach, to stado świń objadające się w lesie bukwią, to pobili pastucha, a że i on nie pozostawał im dłużny, stale się musiał włóczyć po sądach, bo jeśli nie jego skarżono, to on skarżył. Zadawniona to była zresztą nienawiść, ciągnęła się od ponad półtora wieku. Ongiś Cieszymirowice, ród uznany powszechnie za najstarszy na Ranie, władali dziedzicznie łąkami na wyspie Kostno w pobliżu Gryfii, lecz resztę wyspy klasztor wyłudził od księcia. Ale i te łąki były mu solą w oku. Zaczął pchać na nie bezprawnie swe stada, zapaskudzał, coraz bardziej obrzydzał życie. Wściekło się w końcu dwóch członków rodu i zagarnęło mu stado świń. Źle na tym wyszli. Opat rzucił na nich kościelną klątwę, a gdy przyszło się z niej wykupić, stracili ostatecznie swoje prawa do wyspy.
Przybór zaklął pod nosem na to wspomnienie, zgrzytnął raz jeszcze i usiadł ciężko. Do tych starych uraz przyłączyły się zaraz nowe. Oto przed tygodniem opat, ten przeklęty hildeński opat, ośmielił mu się przesunąć w nocy granice i przy nowych słupach ustawił swoich pachołków! A nazajutrz zachował się jeszcze gorzej: przysłał posłańca z zaproszeniem na sąd boży. Wezwał go na katowską ceremonię, jakby już i jemu zamierzał zagrozić kaźnią. Lis udający bożego sługę, pragnący biednych chłopów wyrzucić z ziemi. Zna się dobrze jego wybiegi!...
Rycerz wzburzył się strasznie. Chociaż nie miał zamiaru rozmyślać o opacie, wciąż o nim myślał i tak się w końcu zapamiętał w gniewie, że na nic więcej nie zwracał uwagi. Naraz czujnie nadstawił ucha: coś się tam stało na zewnątrz. Zerwał się z miejsca, posłuchał znowu: najwyraźniej od Perekopu walił jakiś ogromny tłum z tak strasznym krzykiem i zawodzeniem, jakby koniec świata był blisko.
‒ Co się tam dzieje? ‒ podniecony niezmiernie, znalazł się na dziedzińcu.
‒ Rana się pali ‒ odrzekł pachołek z wystającej ponad dachy strażnicy.
43
‒ I ty dopiero teraz mi o tym mówisz?
‒ Kazaliście, panie, aby was nie budzono, choćby sam opat przyjechał.
Rycerz odsapnął i uspokoił się.
‒ Uczciwie mówisz ‒ przyznał. ‒ Nie ma mnie dla takich łachudrów!
Wszedł na strażnicę i w pierwszej chwili oniemiał z trwogi. Rana rzeczywiście gorzała. Kiedy jednak przyjrzał się lepiej ogniom, kiedy popatrzył na ten tłum walący na oślep, kiedy posłuchał okrzyków, na twarzy zaczęło ukazywać się rozbawienie. Przyszło mu na myśl, że on postąpił ze wszystkich najmądrzej, nie wydalając się wcale z dworzyszcza. Doszedł przy tym zaraz do wniosku, że opat rwie chyba sobie w tej chwili włosy z wściekłości i tak się z tego ucieszył, że raźnie i hucznie zaczął klepać po plecach zdumionego jego wesołością pachołka.
‒ A tam chyba gorzeje Kubełków? ‒ zagadnął. ‒ Nie szkodzi ‒ machnął ręką. ‒ Rycerz hultaj. Chociaż pochodzi z dobrego rodu, zaczyna się wstydzić rodzinnej mowy. Przyda mu się taka nauczka, Bóg go za to ukarał. A tam na pewno Warszów, bo bardzo daleko... Też łotrzyk, z mnichami z półwyspu chodzi pod ramię. A tam...
Rozejrzał się raz jeszcze i naraz czoło pokryło się gęsto zmarszczkami. W tym morzu ognia dostrzegł jakiś dziwny, chyba bardzo miły jego sercu porządek.
‒ Podeprzeć porządnie wrota! ‒ krzyknął wesoło. ‒ Uzbroić czeladź!
Pięciu miał tylko pachołków, ale za to chłop w chłopa, a i wśród służby nie trzymał ułomków. Zawsze musiał być w pogotowiu. Klasztorne sługi zapędzały się nieraz nawet pod samo dworzyszcze, on też w odwet urządził od czasu do czasu zajazd, często trzeba było wyskoczyć w pola. W tej chwili zresztą była potrzebna dodatkowa ostrożność. Ten, kto palił, jemu chyba da spokój. Ale z tą szalejącą na drogach hołotą może być różnie i kto wie, czy znowu nie wyskoczy skądś opat...
Wrócił do domu, uspokoił strwożoną żonę i dzieci, postawił na stole gąsiorek miodu. Na drogach uspokoiło się wkrótce, łuny wygasły.
Rozweselił się bardziej, wziął na kolana kilkuletniego synka i bawiąc się z nim, zapomniał o wszystkim.
44
Było jeszcze dość daleko do południa, gdy do bramy ktoś się zaczął gwałtownie dobijać.
‒ Jakaś zakonnica z klasztoru w Górze ‒ powiadomił pachołek. ‒ Z dużym pocztem zbrojnym. Żąda w imieniu księżniczki Anny wpuszczenia do środka.
‒ Wpuść ją samą. Na mniszki też trzeba uważać.
Gdy ją ujrzał, pochwalił się w duchu za tę ostrożność. Piękna to była mniszka, ale zbrojna jak rycerz i tak stanowcza, jakby do niej należało całe dworzyszcze.
‒ Zabierajcie wszystkich ludzi i w drogę ‒ rozkazywała mu po niemiecku. ‒ Potrzebna mi wasza pomoc.
Zacisnął zęby, popatrzył chmurnie.
‒ Nie podlegam klasztorowi w Górze ‒ rzekł chłodno. ‒ Wyjaśnijcie więc naprzód, o co wam idzie.
‒ Jakaś banda odciągnęła ludzi pożarami od sądu bożego. Po co? Aby opat pozostał sam na półwyspie i teraz pewnie jest już koło niego. Jak najszybciej trzeba więc stanąć na Perekopie, zamknąć drogę odwrotu i nieść pomoc tamtym.
‒ Mieszkam obok, a nic o tym nie słyszałem... Kto wam o tym powiedział?
‒ Duch Święty! ‒ osadziła go ostro. ‒ Nie marudźcie, bo każda chwila jest droga. Żądam natychmiastowego posłuchu w imieniu księżniczki Anny i w imię Boga!
Dotknęła miecza, dotknęła zwisającego na piersiach krzyża. Rycerza zalała krew, bo nie znosił takiego tonu, spełniał jednak odtąd wszelkie rozkazy bardzo posłusznie. Klątwa kościelna nie była mu potrzebna. A w tej sytuacji mógł narazić się łatwo i utracić Łąki, jak ongiś jego pradziadowie stracili Kostno.
‒ Pilnuj dobrze dworzyszcza ‒ rzekł na odchodnym jedynemu pachołkowi, jakiego pozwolono mu pozostawić. ‒ I nie wpuszczaj nikogo do środka.
Pachołek wyszedł na drogę, aby popatrzeć za odjeżdżającym oddziałem, wyszła też Przyborowa z dziećmi, wyszły dziewczęta służebne. Ledwie jednak tamci zniknęli im z oczu, pojawili się inni. Nadjechali od strony Podborza i przed bramą osadzili raptownie konie.
‒ Zachłanna ta zakonnica ‒ roześmiał się rycerz stojący na czele. ‒ Porwała nawet pana na Łąkach?
45
‒ Ano, porwała ‒ Przyborowa odrzekła w złości. ‒ Człowiek musi słuchać dziś byle kogo. Wy również do Perekopu?
‒ Co robić?... Pozwólcie tylko, że napoimy konie. Później pewnie nie będzie czasu.
Nie czekając na zezwolenie, wjechał do środka, a za nim reszta. Poszli też domownicy. A gdy tylko wszyscy się znaleźli za bramą, Erlandsen, bo to on właśnie przybył na czele tego oddziałku, zeskoczył z konia.
‒ Niczego się nie bójcie, pani ‒ uśmiechnął się do niej mile. ‒ Powiem krótko: tutaj pozostaniemy i my będziemy odtąd wydawali rozkazy, lecz wam nie stanie się żadna krzywda.
Przyborowa cofnęła się przestraszona, pachołek próbował poruszyć włócznią. Rozbrojono go w jednej chwili, a zaraz rozległ się nowy tętent. Zajechał Kruża ze swą drużyną, zajechał wkrótce Borek, pojawiła się Krysta i wreszcie zgromadziło się na dziedzińcu ponad czterdziestu chłopa. Bramę znowu zaparto, miejsce pachołka zajął w strażnicy kto inny. A gdy tylko zdjęto z koni siodła, zapadła zupełna cisza i jedynie straż w górze świadczyła, że ktoś jednak czuwa w tym zamarłym na pozór dworzyszczu.
Minęło południe, słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, nadchodził zmierzch. Przez cały dzień przemykały na wszystkie strony mniejsze i większe oddziały, tu i owdzie widać było gromady chłopstwa myszkującego po okolicy, często rozlegał się krzyk. W końcu i tam przycichło. Jak dotychczas, do dworzyszcza nie dobijał się nikt. Dopiero gdy zrobiło się zupełnie ciemno, nadjechał Przybór, a że był znużony śmiertelnie nieustanną gonitwą, nawet nie rzucił okiem na otwierającego mu bramę pachołka i wjechał prosto do środka. Aż się uniósł w strzemionach z wielkiego zdumienia. Przed nim stało kilkadziesiąt koni, kilkadziesiąt zbrojnych postaci niespodziewanie wyrosło z cienia. Poniósł go gniew, bo był pewien, że zakonnica bez porozumienia z nim urządziła tutaj jakąś zasadzkę, i byłby pewnie wygarnął tym razem od serca, lecz naraz zacisnął usta.
‒ Zachowujcie się spokojnie ‒ usłyszał koło siebie cichy, niewieści głos. ‒ Jak widzicie, opór na nic się nie zda, bo przy nas siła, ale nie jesteśmy waszymi wrogami. Swoim ludziom nakażcie, aby złożyli broń, my pójdziemy do izby. Wiele spraw trzeba będzie omówić.
46
Okazał się nadspodziewanie posłuszny. Miał też przed sobą niewiastę, a przecież zupełnie inną, jakby miększą, życzliwszą, szanującą niezmiernie słowo. Kim była, domyślił się bez trudności. W ciągu dnia opowiedziano mu wszystko i życzył jej w duchu, aby się zdołała ocalić. Przedtem nie przyszło mu do głowy, że ją kiedyś zobaczy. Gdy więc ujrzał ją teraz wyraźnie w świetle łuczywa, tak się zapatrzył, jak naoczni świadkowie tamtych groźnych wypadków.
‒ Zuchwała jesteś, pani ‒ rzekł kręcąc głową. ‒ Tam biegają po całej wyspie, najmniejszy lasek dokoła został przetrząśnięty jak kopa siana. A ty kryjesz się nam pod nosem i to w moim dworzyszczu... I naprawdę nie zamierzasz mnie zabić?
‒ Za co?
‒ Hm, jakby powiedzieć?... Teraz macie mnie w garści i muszę milczeć. Kiedy jednak opuścicie dworzyszcze, mogę przecież natychmiast poruszyć pogoń.
‒ Nie zrobicie tego, wiem z góry. Znacie chyba ten pierścień?
Podsunęła mu lewą rękę. Zdumiał się, bo ujrzał na niej pierścień Niekraka, a z panem na Mielęcinie jego ojciec chodził razem na wojny, w czasach zaś pokoju przychodzili sobie nieraz z pomocą, gdy zanadto podnosił głowę hildeński albo podgławski opat. Sam zresztą bywał u niego niejednokrotnie i z jego synami żył w wielkiej przyjaźni.
‒ Piękny to znak ‒ przemówił w wielkim skupieniu. ‒ Rycerz Niekrak nie pozwoliłby go sobie zdjąć z palca, a więc dał, a jeśli dał, darzy was nie byle jaką przyjaźnią. Prawdę mówiąc, nie wydałbym was nigdy, bo tym sądem pod Cieszkowa Górą i mnie oddaliście dużą usługę, ale odtąd możecie na mnie liczyć jak na swoich najbliższych. Mówcie otwarcie: co wam potrzeba?
‒ Opowiedzcie mi krótko o tej pogoni. I o wydanych rozkazach.
Słuchała uważnie. Zakonnica rzeczywiście przecięła wyspę na pół, zamknęła wszystkie półwyspy, pilnuje brzegów, zaciska kotły. O niej samej jednak mógł niewiele powiedzieć. Cofnąwszy się z Półwyspu Radowickiego, przesyłała rozkazy przez gońców.
‒ Chodzą jednak słuchy ‒ ściszył głos prawie do szeptu ‒ że przed zmierzchem skierowała się w stronę Grańska. Gdybyście chcieli udać się w tamtą stronę, bądźcie ostrożni. Moim zdaniem to bardzo niebezpieczna niewiasta:
47
zaciętość ma w sobie wielką, umysł bystry i nie brak jej bynajmniej śmiałości. Chce się przy tym pokazać. Ludzie mówią, że to ona właściwie rządzi klasztorem w Górze. I kto wie, czy nie ma zamiaru zająć miejsca księżniczki...
Krysta wstała.
‒ Czas w drogę ‒ rzekła. ‒ Poczekajcie tu na mnie. Zaraz powrócę.
Wyszła na dziedziniec. Rozległ się tam cichy szum, jakby poruszyły się wszystkie konie, skrzypnęła furta. Krysta znów ukazała się w izbie.
‒ Kogoś wypuściliście? ‒ zagadnął.
‒ Trzeba torować drogę. Jak sądzicie ‒ niespodziewanie rozłożyła przed nim złoty łańcuch, darowany jej ongiś przez Borka w dniu wprowadzenia przez nią do Łobezu jagiellońskiej chorągwi. ‒ Czy można by zakupić za niego takie dworzyszcze jak wasze?
‒ Z nadwyżką! ‒ wykrzyknął w zachwycie. ‒ Cudowny łańcuch!
Przez pewien czas ważyła coś w myślach.
‒ Powiedzcie mi jeszcze jedno ‒ odezwała się znowu. ‒ Czy na swoich ludziach możecie polegać?
‒ Jakżeby! ‒ poruszył się żywo, jakby się poczuł dotknięty takim pytaniem. ‒ Kto jest u mnie w służbie, musi być wierny. Inaczej dawno by mnie udusili hildeńscy mnisi!
‒ To dobrze. Powiem wam teraz szczerze, co mam na myśli, lecz przedtem zrobimy rachunek. Zabiliśmy wam kilka świń...
‒ Drobiazg! Wielka gromada i jeść musi.
‒ Sporo owsa poszło dla koni...
‒ Nie ma o czym gadać. Konie muszą być silne w czasie takiej wyprawy.
‒ A do tego rachunku ‒ kończyła powoli ‒ należy dodać wasze dworzyszcze... Chcę je spalić waszymi własnymi rękoma, chociaż winę zwalicie na mnie. Dlatego właśnie pytałam o służbę, bo ona musi stać się naszym wspólnikiem. A za te straty od razu daję wam ten łańcuch.
Znieruchomiał, twarz mu pobladła.
‒ No, wiecie... ‒ wyjąkał. ‒ Zostać bez dachu nad głową...
‒ Wierzcie mi: to konieczne.
48
‒ Za żadne skarby! ‒ zbuntował się. ‒ Własne dzieci miałbym wrzucić do jakiejś nędznej lepianki i do tego pod zimę?
Spoglądała na niego w milczeniu. Zakłopotał się nagle. Młody to był jeszcze człowiek i w tym spokojnym, pełnym zadumy, chyba trochę zatroskanym w tej chwili spojrzeniu dostrzegł niespodziewanie osamotnienie młodej niewiasty, zagubionej wśród tłumu mężczyzn, których rzuciła w wir wojny i teraz pragnie wydobyć szczęśliwie z otaczającego ich kotłowiska.
‒ Hm... ‒ chrząknął. ‒ Rozumiem, do czego wam to potrzebne: we właściwej chwili chcecie odwrócić od siebie uwagę wroga. Niech szuka was w Łąkach... Ha, pal diabli dworzyszcze! ‒ machnął ręką. ‒ Tak zatrzęśliście tymi hildeńskimi mnichami, że będę miał chyba spokój do końca życia i na dobry ład powinienem wam coś za to jeszcze dopłacić. A i za tych nieszczęsnych radowickich chłopów też wam się coś z pewnością należy. I za tę nauczkę, udzieloną...
Zmarszczył czoło, zastanowił się nad czymś.
‒ Należy się ‒ potwierdził, podchodząc do kufra w kącie. Otworzył, sięgnął do środka. Wyjął klejnot pięknej roboty.
‒ Ten wasz łańcuch ‒ zapytał ‒ jest łupem wojennym?
‒ Nie. Otrzymałam go na pamiątkę od jednego z wielkich rycerzy.
‒ W takim razie niech do tej pamiątki przybędzie druga ‒ rzekł dumnie. ‒ Od rycerza ze sławnego rodu Cieszymirowiców, który przestrzega wciąż pilnie rańskiego prawa i rańskiej mowy. I nie wspominajcie mi więcej o jakiejkolwiek zapłacie. Stać mnie na spalenie własnego dworzyszcza!
Zasłuchał się naraz, bo z głębi domu dobiegł głos dziecka, domagającego się natarczywie dopuszczenia do ojca.
‒ Nudzi się chłopak ‒ uśmiechnął się. ‒ Lubi gawędzić ze mną.
‒ Bardzo bystry ‒ pochwaliła Krysta. ‒ Gdy dorośnie, powinniście go wysłać na naukę do Polski. Akademia Krakowska bardzo jest obecnie ceniona.
Wpatrzył się w nią w wielkim napięciu.
‒ Ależ ty masz, pani, pomysły! ‒ pokręcił głową. ‒ Prawda: od tego jest Polska, aby tam uczyły się nasze dzieci... Niech będzie wreszcie i na Ranie polski uczony! Dobrze, pomyślę o tym. Jeśli nie ten, pojedzie inny, ale co najmniej jednego wyślę na pewno!...
49
Zadumał się. Krysta wciąż się wpatrywała w niego w milczeniu.
‒ A wam się śpieszy ‒ poruszył się żywo. ‒ Więc zgoda na wszystko. Kiedy mam spalić?
‒ W takim czasie, ile może zająć droga kłusem do Góry.
‒ Obliczę dokładnie i bądźcie spokojni: dobrze wszystko załatwię. Możecie na mnie polegać, jak na panu na Mielęcinie!
Szybko kończyli rozmowę. Gdy wyszli na dziedziniec, konie stały już w pogotowiu. Przybór kazał pachołkom osiodłać swoje.
‒ A wy dokąd? ‒ zdziwiła się Krysta.
‒ Sza!... ‒ przyłożył palec do ust. ‒ Mam trochę czasu, toteż trzeba z niego skorzystać. Muszę poprawić granice. Niech do tych mąk, jakie diabli zadają opatowi w tej chwili w piekle, dojdzie jeszcze jedna. Przed tygodniem zagrabił mi kawał ziemi. Za to dzisiaj ja tak poprzestawiam słupy, że sięgnę chyba aż po Cieszkowa Górę. Niech drań wie, że Cieszymirowice nie wybaczą mu krzywdy nawet po śmierci!
Zgrzytnął zębami z wściekłości.
‒ Więc jedźcie ‒ Krysta położyła przyjaźnie rękę na jego ramieniu. ‒ Nie przeoczcie tylko terminu.
‒ Jakżebym śmiał! Idzie przecież o życie, rozumiem. Ale i o tamtym muszę pamiętać, bo mi idzie także o prawo. Wara niemieckim przybłędom od naszej ziemi!
Krysta dosiadła konia. Z dworzyszcza wymknęła się nieznacznie, lecz zaraz przynagliła rumaka, pędząc prosto drogą na Podbórz. Pozornie nie zwracała na nic uwagi. Noc była ciemna, tętent zresztą dobiegał także z innych stron, toteż w jego zgmatwanym rytmie była najlepsza obrona. Szukano z pewnością tam, gdzie panowała największa cisza; kto jechał otwarcie i nie krył wcale swej obecności, musiał być swój. Pościg odsunął się przy tym daleko, na tej nadbrzeżnej drodze było zupełnie pusto. A i w mijanych wsiach i dworzyszczach nie było widać nikogo. Kto nie tkwił nadal w tej rozrzuconej szeroko sieci, co najwyżej wyjrzał z ukrycia i uspokojony, że nikt go nie zamierza wyciągać w pole, układał się do snu ledwie jeźdźcy zniknęli z oczu.
Byli już niedaleko Podborza. Z przydrożnej kępy wyjechał niespodziewanie czekający tu na nich przewodnik.
50
‒ Dalej droga zamknięta ‒ oznajmił. ‒ Trzeba ominąć bokiem książęcą siedzibę.
Krysta rozsunęła drużyny. Przecięli gościniec prowadzący do Góry, zaczerniał przed nimi las. Tutaj, pośrodku wyspy, z dawnych rańskich borów pozostały jedynie szczątki, toteż każdy można było okrążyć łatwo, ale też każdy mógł z powodzeniem stanowić matnię. Kiedy indziej chętnie by skorzystała z takiej osłony, teraz między drużynami jeszcze bardziej zwiększyła odległość i trzymała się zazwyczaj jedynie skrajów. Szczęśliwie się udawało, knieżyce i chłopi stali wszędzie na stróży. Podsunęła się znacznie pod Górę, skręciła na południe, znów wyjechała na wolną przestrzeń. Niekiedy pojawił się jakiś gaik, mignęły nadrzeczne zarośla. To wszystko było niegroźne. Większy las ujrzała dopiero pod Grańskiem. Skupiła się bardziej, pamiętała ostrzeżenie Przybora. Zresztą i zachwycone po drodze wieści nie były dobre: okoliczni rycerze pilnowali wokół zbiegających się tu zewsząd gościńców. Zwolniła nieco, patrzyła czujnie: wijąca się przed nią ścieżka skręcała dalej w lewo, przypadała do drzew. Coś rozbłysło nieznacznie w głębi jak odblask dobywanego z pośpiechem miecza. Wytężyła wzrok i naraz w jej ręku także rozbłysnął miecz. Czas był najwyższy. Z naprzeciwka wyprysła właśnie liczna drużyna i pędząc wprost na nią, chciała ją dopaść widocznie w otwartym polu, aby mieć dobry widok.
‒ Strzeż się! ‒ krzyknęła na przewodnika.
Wyskoczyła przed niego, zwinęła gwałtownie konia, rzuciła w bok. Przed sobą miała sporą łączkę wrzynającą się w las, tamci znikli jej z oczu. Naprzeciw jednak, jakby spod ziemi, wyrośli inni i hucząc donośnie, szli już na nią z takim samym rozpędem.
‒ Gott mit uns!* ‒ rozległ się nagle przenikliwy, niewieści głos.
* Bóg z nami (niem.).
Krysta uniosła głowę: dostrzegła pancerz, srebrzysty hełm. Uskoczyła raz jeszcze, uniknęła zderzenia, jak błyskawica przemknęła obok i zakręciwszy tuż pod drzewami, runęła na tamtych z tyłu, zanim zdążyli powstrzymać konie.
‒ Gott mit uns!...
Potężnym niemieckim wrzaskiem rozhuczał się rański las. Oddział, który przedtem straciła z oczu, wyłonił się właśnie spoza zakrętu i szedł również w bój całą mocą, lecz teraz oddzielała ich od siebie obca drużyna. Krysta uniosła się lekko w strzemionach.
51
‒ Hier her!* ‒ zawiodła wspaniale także w języku niemieckim. ‒ Przed wami wróg!...
* Do mnie (niem.).
Wpadła na karki, wspomogli ją inni. Ale i ci po drugiej stronie już rąbali zaciekle i krzycząc, wyjąc, miotając straszliwe przekleństwa parli jak burza naprzód. Oddział pośrodku zmieszał się w jednej chwili, rozżalił, rozjęczał, wybuchł wreszcie panicznym wrzaskiem i gnieciony równocześnie z przodu i z tyłu, walił się na ziemię pokotem, jak łan zboża zmiatany bezlitośnie gwałtownym wichrem.
‒ Co wyrabiacie? ‒ przedarł się przez ten tumult żałosny, niewieści krzyk. ‒ My przecież...
‒ Hier her! ‒ Krysta dobitnym głosem zdusiła jęki. ‒ Nie oszczędzać nikogo!
Uderzyła raz jeszcze, spuściła rękę. Przed nią już byli obcy, docinali ostatki. Jakiś jeździec, chroniony widocznie dotychczas przez tych, którzy wcześniej oddali głowy, próbuje się wymknąć. Ktoś za nim pędzi, już go dogania, już wznosi miecz. Już zwala go z siodła...
‒ Nie zapomnijcie, matko wielebna ‒ krzyczy w odurzeniu bojowym ‒ że to ja zniszczyłem tę wiedźmę!
‒ Nie zapomnę ‒ odpowiada mu Krysta. ‒ Jakże was zowią?
‒ Tetze von der Rosengarten!
‒ Wielka wasza zasługa. A teraz pędźcie co koń wyskoczy z całą drużyną do Ranigardu, gdzie otrzymacie dalsze rozkazy. Ich główne siły próbują się przedostać na Jasmund. Trzeba zatrzymać.
‒ Jawohl!**
** Tak jest (niem.).
Rycerz krzyknął na innych, poruszył konia. Osadził go nagle w miejscu. Z naprzeciwka pędził jakiś oddział z takim samym impetem, z jakim on szedł niedawno na wroga.
‒ A tam kto?... ‒ odezwał się niespokojnie.
‒ Nasi ‒ Krysta rozproszyła jego obawy. ‒ Sądzą pewnie, że jestem w biedzie. Hier her!
Rozkaz padł tak samo mocno, jak przedtem, lecz czuło się w nim wyraźnie swawolną nutę. Wśród tamtych wygasł natychmiast pęd.
‒ A wy się śpieszcie ‒ przynagliła rycerza. ‒ Kogo spotkacie po drodze,
52
zabierzcie z sobą. Otrzymałam wiadomość, że Łąki się palą, więc i tam ktoś się ukrywa. Pewnie reszta ich ludzi. Zacznę zaganiać ich z tyłu.
‒ Czy mogę rozpowiadać głośno ‒ w głosie rycerza rozbrzmiała serdeczna prośba ‒ że ta wiedźma piekielna padła od mego miecza?
‒ Mów jak najgłośniej. Twoja niewątpliwa zasługa.
Ruszył przed siebie, jakby wyrosły mu skrzydła, poszła za nim cała drużyna. Krysta obserwowała ich czujnie, dopóki nie rozpłynęli się w mroku. Rzuciła wreszcie okiem na swoich: już skupili się przy niej wszyscy.
‒ Trzeba obejrzeć tę niewiastę ‒ rzekła do Erlandsena. ‒ Jeśli to rzeczywiście ta zakonnica z Góry, a za tym przemawia wszystko, powinniśmy mieć odtąd spokój.
Zsiedli z koni, przyjrzeli się z bliska.
‒ Ona ‒ potwierdził cicho.
‒ Żal ci? ‒ spojrzała na niego spod oka.
‒ Gdyby wpadła pod mój miecz, też bym ją zarąbał, bo przecież i ona walczyła mieczem i nawet obracała nim nieźle. A jednak żal... Nie dziw się: śmierć ładnej niewiasty, choćby była najgorsza, zawsze budzi w mężczyźnie współczucie. No cóż, jej wina... Dowództwo objąć łatwo, dowodzić trudniej, trzeba bowiem mieć do tego nie tylko dobre chęci i ostry miecz, lecz także ogromną wprawę. Pycha ją nadmiernie poniosła.
‒ A dobił ją krzyż ‒ stojący obok Boranta pochylił się mocniej. ‒ Widzisz, jaki czarny? Oczywiście krzyżacki, niewidoczny zupełnie w mroku i dlatego nikt nie zwrócił na niego uwagi w tej zawierusze. Gdyby miała jasny, może by wyszła cało. Nie użalajmy się jednak zbytnio. Księżniczka Anna chyba nareszcie odetchnie i może łatwiej dostrzeże prawdę. To byłby dopiero właściwy zysk.
Wrócili do koni, ruszyli dalej. Przestali się odtąd śpieszyć. Jeśli tam zabrakło dowódcy, nieprędko znajdzie się drugi, a w tym czasie zmęczą się ludzie i konie. Ta część wyspy zresztą nie przedstawiała się groźnie. Pożarów tutaj nie było, wsie i dworzyszcza wydawały się zupełnie uśpione, wokół panowała ogromna cisza. Krysta doszła więc z kolei do wniosku, że nie należy jej nadmiernie zamącać, i przekradała się tak nieznacznie polnymi dróżkami i wygonami, jak to chyba robiła tylko przy przeprawie przez Dziwnę.
53
Spokój był ciągle wielki. Coraz niżej i równiej słała się rańska ziemia, coraz częściej widać było pastwiska. Naraz przed nimi zaczęły ujadać psy. Znaleźli się wśród opłotków Prośnicy. Na jej krańcu napotkali czekającego na nich pastucha, wraz z nim poszli galopem wprost na południe i zatrzymali się wreszcie na wysuniętym w morze, jałowym cyplu. Co było za nimi, przestało być ważne, bo tutaj kończyła się wyspa. Naprzeciw zaś widniała niezbyt szeroka w tym miejscu Cieśnina Strzałowska, a dalej rozległa ziemia, pokryta borem.
‒ Witajcie! Już zaczęliśmy się obawiać, czy się nie przytrafiło coś złego. Przed wieczorem kręciły się tu jakieś zbrojne oddziały. Zagrożono nam nawet klątwą, gdybyśmy okazali wam pomoc.
Z pobliskich zarośli wysunął się człowiek z włócznią w ręku i szedł im naprzeciw, a za nim dwóch innych.
‒ A może się ulękliście? ‒ roześmiał się Borek.
‒ Milcz! ‒ tamten jednym skokiem znalazł się przy nim. ‒ Ranów obrażasz?
‒ Dajcie spokój ‒ wtrącił się pojednawczo Boranta. ‒ On z Ziemi Dymińskiej, nie miej mu za złe. Nie bardzo jeszcze wie, jak się zachowywać na Ranie.
Teraz o mało Borek się nie obraził, ale że Krysta zarządziła postój i trzeba było się zająć końmi, do sporu nie doszło. Ranowie zresztą przestali zwracać na niego uwagę. Ten niewieści głos, który się rozległ znienacka, jakby wprowadził ich w stan osłupienia. Zapatrzyli się na nią, coraz mocniej błyszczały oczy. Aż wreszcie jeden z nich podszedł do niej i przyciągnąwszy do siebie włócznię, pochylił głowę w pełnym godności ukłonie.
‒ Wybaczcie pani, że dopiero teraz składamy hołd ‒ przemówił przejęty. ‒ Nie jechaliście ma przedzie, a w tym mroku trudno odróżnić niewiastę w rycerskim stroju od mrowia mężczyzn, choćby była królową. Co się działo na półwyspie, wiemy dokładnie, u nas bowiem szybko biegają wieści. Nie mamy zamiaru wychwalać twych czynów, nasze usta na to za skromne. Racz jednak przyjąć serdeczne dzięki, jakie dziś płyną ku tobie ze wszystkich zakątków wyspy. To, co zrobiłaś dla rańskiego ludu...
Krysta słuchała w milczeniu. Od lat patrzyła na Borantę, Suma i na wielu innych Ranów, którzy przebywali nad Gardnem, toteż ta przemowa nie wzbudziła w niej żadnego zdziwienia. Każdy z nich przede wszystkim był świetnym mówcą. Wysoko ceniąc swą godność, stawiając się hardo, walcząc zaciekle
54
o każdą piędź ziemi, włóczył się stale po sądach i ucząc się słowiańskiego prawa od dziecka, umiał w każdej sytuacji zręcznie układać słowa, dodawać im wagi umiejętnie dobranym gestem, wynaleźć łatwo mocny argument. Wraz z doświadczeniem nabierał ogromnej swady. Gdzie indziej można by uznać to za pieniactwo, tu było tylko samoobroną. Na tak ciasnej przestrzeni oręż mógł być jedynie postrachem, toteż broniono się wygodniejszym sposobem i broniono świetnie. Gdzie mnichów nie było, tam obowiązywało nadal odwieczne, miejscowe prawo, a wraz z nim trzymały się mocno pradawny język i pradawne zwyczaje.
‒ A teraz rozkazuj, pani ‒ Ran skończył swe przemówienie. ‒ Czy już przekazać sygnały?
‒ Przekażcie. Do świtu daleko i można odpocząć, lecz lepiej, żeby łodzie były pod ręką.
Odeszli na bok, rozpalili ognisko, zasłonili je kilkakrotnie i zasypali po chwili piaskiem. Krysta oderwała wzrok od lądu i spojrzała na zachód.
‒ Tam chyba Strzałów ‒ Kruża również patrzył w tamtym kierunku. ‒ Wciąż mi się wydaje, że widzę łuny.
‒ Na pewno łuny. Widzę je od dawna i dziwię się coraz bardziej. Jakieś olbrzymie pożary. Wiecie może, co się tam dzieje?
Ranowie pokręcili głowami niejasno.
‒ Wygląda na to, że palą się wsie wokół Strzałowa, ale co się tam dzieje naprawdę, nie marny pojęcia. Zaczęło się przed wieczorem i wciąż przybywa jakieś nowe ognisko. Ludzie z lądu wyjaśnią nam wkrótce.
Przestali się tym zaraz zajmować, Ranowie bowiem, ciekawi nowin, zaczęli zadawać coraz więcej pytań i wyciągali stopniowo wszelkie szczegóły. Opowiadano im zresztą chętnie, a Borek tak się nawet rozgadał, jakby już się znajdował nad Gardnem.
‒ Ciszej ‒ przestrzegła go Krysta. ‒ Głos roznosi się po wodzie daleko.
‒ Prawda ‒ przyznał skruszony. ‒ Poniosło mnie trochę, bo ile razy sobie przypomnę tego rycerza, pragnącego się chwalić zabiciem piekielnej wiedźmy, ogarnia mnie pusty śmiech. W tej chwili on chyba jeszcze szczęśliwy, ale jutro... Jak myślicie: zetną mu głowę?
55
‒ Mogą ściąć ‒ przyznał jeden z Ranów z całą powagą. ‒ Oczywiście o ile podlega niemieckiemu prawu. Zabił zakonnicę i reszta nieważna.
‒ A według słowiańskiego prawa?
‒ Obroni się bez trudności ‒ Ran machnął ręką. ‒ Nasze prawo jest sprawiedliwe. Nie on winien, ale zakonnica. Nie mając pojęcia o dowództwie, nie powinna się pchać, tym bardziej że nie miała mocnego głosu. Noc przecież ciemna.
‒ Ciemna, prawda. Ciekawe czy on Niemiec, czy Ran?...
‒ Rosengarten, więc chyba Niemiec, ale że Tetze, coś więc ma chyba z jakiegoś Cieszka. Wielkie będzie miał szczęście, jeśli okaże się Ranem.
‒ A hultaj szwargotał tylko po niemiecku! No, odtąd będzie mówił inaczej, jeśli mu się uda zachować głowę...
Krysta wstała. Od lądu nadpływało kilkadziesiąt łodzi rybackich, a gdy tylko dobiły do brzegu, zaczęto wrzucać do nich siodła i juki.
‒ Co się tam dzieje? ‒ padły zewsząd pytania.
‒ Szaleje archidiakon z Trzebuszy! ‒ rozległa się burzliwa odpowiedź. ‒ Wczoraj zażądał od miasta, wików i wsi okolicznych natychmiastowej spłaty kościelnych danin. Skąd wziąć naraz tyle pieniędzy? Nawet Radzie Miejskiej zabrakło. Kłócił się do wieczora, a gdy nic z tego nie wyszło, zagroził klątwą i wyniszczeniem i opuścił miasto. Odtąd pali wszystko po kolei, morduje każdego, kto piśnie słowo, grabi, gwałci niewiasty i pije na umór. Gdy tylko jedno osiedle zamieni w zgliszcza, nawiedza następne. Sądny dzień tam nastał. A co najgorsze, coraz bardziej przybliża się do nas.
Ludzie znieruchomieli.
‒ Hm... ‒ mruknął Borek. ‒ Tu się wymknęliśmy szczęśliwie, tam inny wilk może nam skoczyć do gardła. Co robić?...
Jak wszyscy, zapatrzył się w Krystę. Spoglądała w stronę Strzałowa, jakby w tych łunach, które rozszerzały się ciągle, chciała znaleźć odpowiedź.
‒ Ilu Bonow ma ludzi?...
‒ Ponad trzydziestu.
‒ Brzeg naprzeciw spokojny?
‒ Tymczasem spokojny. Mnóstwo jednak ludzi ucieka w tę stronę.
56
Objęła raz jeszcze spojrzeniem to morze ognia i przesunęła wzrok na cieśninę: kołysała się silnie, a przy tym coraz bardziej tonęła w mroku.
‒ Do łodzi ‒ rzekła. ‒ Po tamtej stronie jest nasze miejsce.
v
Strzałów nie spał tej nocy. Dufny w swą potęgę, bogaty port nadbałtycki, który kpił sobie ze słabych książąt pomorskich i w sojuszu z Lubeką oraz innymi miastami hanzeatyckimi nawet królom duńskim dyktował nieraz warunki, przestraszył się teraz archidiakona z Trzebuszy. Jego siły się nie bał. Mury miał mocne, bramy zamknął, na jego pachołków miał swoich pachołków. Nie przerażała go nawet jego bezwzględność i okrucieństwo, w ciągu bowiem wieków swego istnienia przyzwyczaił się do takich krwawych oprawców i niejednokrotnie wraz z głową zdejmował z nich suknie duchowne. Nie lękał się przy tym kościelnej klątwy, gdyż w skarbcu miał dość pieniędzy, aby się z niej wykupić, i w razie potrzeby potrafił słać hojne dary i papieżowi. Napełniał go za to trwogą ogrom zniszczenia. Bonow wiedział, jak najboleśniej uderzyć kupca. Gdy mu odmówiono natychmiastowego zapłacenia danin, ruszył na podbój majątków należących do miasta i teraz obracał w zgliszcza spichrze i stogi, młyny, hageny, wyrzynał bydło i trzodę, a jakby i tego było za mało, do tamtych olbrzymich strat jeszcze dodawał inne: katując, mordując, wrzucając ludzi w ogień za byle skargę, niszczył bezlitośnie siłę roboczą. Co zginęło, nie wstanie. I dziś już można było być pewnym, że znaczna część tych urodzajnych ziem, z których czerpano niemałe zyski, na długo pozostanie odłogiem...
Snuli się po murach rajcowie, pogłębiała się w oczach troska. Prawda: można było zapłacić, lecz gdyby raz zapłacili przed czasem, jeszcze przed końcem roku narzucono by im nowe daniny. Zdarzały się nieraz takie wypadki. Kto miał zresztą zapłacić? Kasa miejska nie mogła, bo nie jej sprawa, biedota i chłopi nie mieli z czego. Ceny na produkty rolne bardzo ostatnio spadły, w porcie było niewiele pracy. Nikt by zresztą nie ośmielił się narzucić im takich ciężarów. W dołach szerzył się od dawna bunt przeciwko rządom najzamożniejszych i coraz częściej trzeba było stawiać ludzi pod pręgierz, ściągać sądy
57
inkwizycyjne, przywódcom zagrażać stosem, składać z urzędu nawet duchownych. Nie można zaprzeczyć: archidiakon pomaga także... Po sprawie księdza de Ville za jego staraniem zmieniono wszędzie proboszczów. Ci nowi wzywają obecnie z ambon do chrześcijańskiej pokory, kaznodzieje z Trzebuszy kruszą codziennie serca grzeszników pobożnym słowem. Mimo to bunt żarzy się ciągle i to on właśnie był najważniejszym powodem, że temu arcyłotrowi z krzyżem na piersi, mężowi zaufania papieża i Zakonu Krzyżackiego nie można wyjść dzisiaj naprzeciw. Gdy tam zwiąże się siły pachołków, tu może paść groźna iskra. Nie tylko ze strony tłumu, mogą się ruszyć również ci wszyscy nowi duchowni. Każdy z nich przede wszystkim Bonowowi zawdzięcza swe stanowisko, każdy stanie w jego obronie. I w razie potrzeby z pewnością zada z tyłu zdradziecki cios, sam stając przeciwko władzy na czele groźnego buntu...
Coraz gniewniej spoglądali rajcowie, coraz posępniej rozlewały się po niebie czerwone łuny. Przy bramach cisnęło się mnóstwo ludzi i wśród szlochu dzieci i zawodzenia kobiet domagało się wielkim głosem ratunku i wpuszczenia do środka. Rajcowie początkowo zwlekali, bali się dodatkowych kosztów i pogorszenia nastrojów w mieście. Niespodziewanie jednak wzburzył się ten drugi, stojący za ich plecami tłum i rozpędziwszy straże otworzył szeroko wejścia. Ta samowola przeraziła ich bardziej aniżeli pożary, zwarli się ciasno Na szczęście nareszcie ruszyli się księża. Już słychać było wszędzie dźwięk sygnaturek, już rozlegały się zewsząd podniosłe słowa, już tłum zaczynał klękać tu i owdzie, wznosząc do nieba prośby o zmiłowanie. A i na murach rozległy się dzwonki. W otoczeniu kościelnych sług, żegnając po drodze krzyżem mijanych pachołków, nadchodził powoli jakiś duchowny.
‒ A co, ładny widok? ‒ zagadnął rajców nadspodziewanie wesoło. ‒ Archidiakon zna się na porządnej robocie. Zapowiedział, że pokaże wam, jak się zapala świece zaduszne, i święcie dotrzymał słowa.
Zapatrzyli się w ziemię. Zastanowiło ich to przemówienie, wsłuchali się baczniej w dochodzące z dołu głosy księży i kaznodziejów. Prawda: tam także się przypomina, że Zaduszki już niedaleko... Że archidiakon za karę postanowił w tym roku nieco wcześniej zapalić świece, aby ich wspomnienie wyryło się mocno w ludzkiej pamięci. I aby wiedziano, że posłuszeństwo to najpierwszy obowiązek chrześcijanina...
58
‒ Nie martwcie się ‒ ksiądz objął rajców rozbawionym spojrzeniem. ‒ Uspokoimy pokorne owieczki, lecz z nich, jak wiecie, nic się nie da wyciągnąć. Toteż niepotrzebnie dopuściliście do takiego zniszczenia. Daninę i tak zapłacicie, więc lepiej było to zrobić od razu.
Na dole przycichały jęki i zawodzenia, za to słowa kaznodziejów rozbrzmiały głośniej. Znów odezwały się gdzieś sygnaturki i naraz rajcowie w podnieceniu unieśli głowy. Dopiero w tej chwili zdali sobie sprawę, że w tym powszechnym zamęcie czegoś jednak brakuje. Jeśli dawniej zapłonął choćby jeden budynek, uderzały natychmiast kościelne dzwony. Dzisiaj milczały wszystkie.
‒ Dziwne ‒ ktoś odezwał się cierpko. ‒ Czyżby dzwonnicy zasnęli?
Ksiądz patrzył na rozsnute po niebie łuny.
‒ Szkoda ich trudu ‒ odrzekł obojętnie, nie odwracając oczu od tego widoku. ‒ Przecież to nie klęska żywiołowa, lecz sprawiedliwa kara za grzechy. Wielki Strzałów też musi słuchać Matki-Kościoła.
Przechylił się nad blanką, jakby chciał lepiej coś dojrzeć.
‒ Dziwne ‒ mruknął. ‒ Ludzie przestali nadbiegać, nowych pożarów nie widzę... A przecież jeszcze nie wszystko zniszczone!
‒ Schlał się widocznie Bonow ‒ jeden z rajców dał nareszcie upust przepełniającej go do głębi wściekłości. ‒ Leży pewnie gdzieś na barłogu i chrapie.
‒ Możliwe ‒ ksiądz uśmiechnął się dobrodusznie. ‒ Pijak z niego tęgi, prawda, każde jednak takie pobożne dzieło umie wykończyć świetnie. Czego nie zdąży dzisiaj, odrobi jutro.
Gdyby wsłuchał się uważnie w głosy na strzałowskich ulicach, może by nie był tego tak pewny. Słowa kaznodziejów słabły tam coraz bardziej, milkły wszędzie modlitwy, wzmagał się za to burzliwy szum. A gdyby potrafił ponadto przebijać wzrokiem nocne ciemności, ogarnąłby go chyba niepokój. Kto mieszkał bliżej, szukał oczywiście ratunku w murach. Ci z dalszych okolic pędzili przedtem przed siebie na oślep, starając się tylko uchronić głowy. Teraz coś zaczęło się zmieniać w tych tak dotąd bezładnych ruchach. Ludzie wychylali się z nadrzecznych zarośli, z polnych kryjówek, z bagnisk i zagajników
50
i przemykając nieznacznie od krzaka do krzaka znikali jak cienie w pobliskich lasach, jak gdyby jakaś nadziemska siła natchnęła ich jedną myślą i wskazała wreszcie zbawczy kierunek. A i tam, gdzie Bonow zapalał nadal świece zaduszne, też zmieniało się sporo. Dotychczas otaczał zazwyczaj osiedle, wyłapywał co ładniejsze niewiasty i urządzał orgię, jego zaś pachołkowie rozbijali się na niewielkie grupki i podpalali kolejno domostwa. Gdy dotarł w końcu do Dziewina, postąpił tak samo, lecz osiedle okazało się puste. Wściekł się trochę, zapędził się aż na wybrzeże. Ujrzał łodzie wypełnione po brzegi ludźmi i oddalające się w stronę Rany. Zaklął dosadnie, pogroził pięścią i zawrócił wierzchowca.
‒ Wy róbcie swoje ‒ rzekł do pachołków ‒ a ja tymczasem się prześpię. Prawdę mówiąc, zmęczyła mnie trochę ta dzisiejsza zabawa. Trzeba znów zebrać siły.
Zsunął się z siodła, zatoczył, runął na ziemię. Wśród ogólnej wesołości wzięto go pod ramiona, wprowadzono do najbliższej chaty, rzucono na wiązkę słomy. Jego ludzie trzymali się lepiej, początkowo bowiem zabraniał im pić, ale że tu i owdzie sami się dorwali do trunków, też zataczali się nieźle, za to chwyciwszy raz żagiew w rękę, machali nią z ogromnym rozmachem i ogień roznosił się błyskawicznie. Na bezpieczeństwo nie zwracali wcale uwagi. Rozzuchwaliła ich dotychczasowa bezkarność, a przy tym wzrok i słuch mieli już dość przytępiony, gdy więc koło jednej z tych grupek pojawił się niespodziewanie jakiś inny oddziałek, wzięto go w pierwszej chwili za własny.
‒ Ciąć! ‒ rozległ się naraz niegłośny rozkaz.
Spojrzeli zdziwieni, bo nie widzieli przed sobą żadnej ofiary, lecz zanim zdali sobie sprawę, o co właściwie idzie, wbiły się w ich ciała tasaki i włócznie i w chwilę później wszyscy leżeli martwi.
‒ Ciała w ogień, aby nie było śladów ‒ dowodzący tu Kruża odezwał się nieco głośniej.
Uporali się z tym błyskawicznie, za to dosiadłszy koni ruszyli tak wolno naprzód, jakby wśród podrywających się z ziemi ogni odbywali tylko przejażdżkę dla przyjemności. Przystanęli nieznacznie przy innej grupie.
‒ Skończyliście robotę? ‒ ktoś krzyknął do nich.
‒ Skończyliśmy.
61
Padli i ci, padli następni. A z przeciwnej strony osiedla nadchodził tak samo Boranta, w sam środek wkroczył już Borek. I wkrótce spotkali się przy nim wszyscy.
‒ Kto miał w rękach Bonowa?...
Nikt go nie widział.
‒ Musi przecież gdzieś tutaj być! ‒ Borka poniósł nagle straszliwy gniew. ‒ Zginęli słudzy, musi paść łotr. Przeszukać chaty!
Sporo było takich, których ogień nie zdążył dotknąć. Przetrząśnięto je starannie, odkryto ciepłe jeszcze legowisko archidiakona, ale poza tym nie było innego śladu.
‒ Ktoś biegnie do brzegu! ‒ rozległ się naraz donośny krzyk pozostawionego na skraju osiedla strażnika.
Pognali konie, dostrzegli wszyscy. Bonow uciekał nad podziw szybko, jakby wywietrzały mu z głowy zupełnie trunki, lecz nie mógł przecież uciec daleko. Przed nim rozciągała się morska cieśnina. Już byli przekonani święcie, że mają go w ręku, że lada chwila przebiją mu gardło, już ten i ów wydał radosny okrzyk, gdy nagle coś ich zmroziło. Archidiakon wpadł w trzciny nadbrzeżne, ciężko chlusnęła woda. Ale zaraz rozległ się inny plusk i łódka, popychana gwałtownymi uderzeniami wioseł, wypłynęła na czystą wodę.
‒ Za mną! ‒ ryknął Borek, waląc się za nim przez trzciny.
‒ Stój! ‒ powstrzymał go ostro Boranta. ‒ Chociaż to cieśnina, lecz na niej jest morska fala. Na koniu go nie dogonisz!
Zeskoczył z siodła, pochwycił najbliższą włócznię, rozpędził się i puścił jak strzałę z łuku. Trafiła w cel, lecz odbiła się tylko od stalowej kolczugi. Pochwycił drugą, wymierzył niżej, znów cisnął. Bonow jęknął głucho, przechylił się w tył. Włócznia utkwiła w pachwinie.
‒ Teraz tyś mój!
Borek uderzył konia ostrogami, przebył zarośla, zaczynał płynąć. Archidiakon na ten widok zapomniał o bólu i nawet nie wyrywając włóczni z ciała, pociągnął wiosłami z ogromną siłą.
‒ Wracaj! ‒ krzyknął Boranta widząc, że Bonow oddala się coraz bardziej. ‒ Na drugim brzegu czekają na niego mieszkańcy Dziewina. Na pewno wymierzą mu sąd sprawiedliwy.
Borek jeszcze się wahał, jeszcze poganiał konia, ale że fala rosła a łódź odsuwała się szybko, zawrócił wreszcie i zgrzytając ze złości zębami, stanął na brzegu.
62
‒ Jak on wynalazł tę łódź? ‒ zastanowił się nagle.
‒ Widocznie tamci zostawili na wszelki wypadek. Ktoś miał się widocznie jeszcze ratować.
‒ Skąd jednak wiedział, że tam jest?
‒ Pijakom szczęście sprzyja ‒ Boranta pokiwał głową melancholijnie. ‒ Gdyby wiedział o niej wcześniej, na pewno by próbował dogonić uciekających. A więc nie wiedział, lecz trafił. Przypadek.
Markotni, ruszyli w drogę. Mknąc w tym samym kierunku co wszyscy okoliczni mieszkańcy, wpadli w końcu w krumińskie lasy. Właśnie świtało. Z rozpraszających się powoli ciemności wychylały się stopniowo pochylone nad ogniskami ludzkie postaci, coraz lepiej było widać znużone śmiertelnie twarze. Dzieci przeważnie spały. Drzemali również starsi, a chociaż od czasu do czasu ten i ów szerzej otworzył oczy, nie czuło się w nich teraz tej grozy, jaka na każdym kroku towarzyszyła im przedtem. Rozpacz została. Zza niej jednak wychylał się jakiś ogromny spokój, jakby wszystko, co działo się w nocy, było nieważne.
Powoli, rozglądając się bacznie, aby nie najechać przypadkiem na jakąś śpiącą pod drzewami postać, przesuwał się Kruża, a za nim inni, przez ten ogrom cierpienia, które tutaj dotknęło tak samo rdzennych Pomorzan, jak i chłopów niemieckich, osiadłych dłużej lub krócej na tej słowiańskiej ziemi.
‒ Co z tamtymi? ‒ padło skądś nieśmiałe pytanie.
‒ Już ich nie ma.
‒ Odjechali?...
‒ Bonow ranny, lecz zdołał uciec na Ranę. Inni zostali.
‒ Jak to: zostali?...
‒ Zostali na zawsze. Nie martwcie się: żaden z nich nie podniesie już na was ręki. Spłonęli jak te świece zaduszne dla uczczenia pamięci naszych przodków. I Panu na chwałę.
Przesunęli się jeźdźcy, zniknęli w głębi. Ludzie wybili się ze snu. Jak powiew ożywczy mknęła na wszystkie strony niezwykła wieść i temu spokojowi, który już przedtem wypłynął na twarze, dodała wielkiej twardości. Słowa ginęły szybko. W oczach narastała za to bez przerwy zaduma i trwała ciągle, chociaż od Strzałowa zaczął dobiegać niespodziewanie dźwięk sygnaturek. Ten i ów, jedynie przez ciekawość, wychylił się z lasu, aby sprawdzić, co się tam
63
dzieje. Z bram miejskich wychodzili właśnie księża w licznej asyście i rozsypując się szeroko, szli między zgliszcza, jak gdyby zamierzali odprawić tam modły za dusze tych, którzy zginęli w nocy z katowskiej dłoni. Wbrew przypuszczeniom, mijali je jednak szybko. Obwieszczając ciągle dzwonkami swoją pasterską podróż, przenosili się z miejsca na miejsce i w końcu nie mogło już być wątpliwości, że pragną jedynie obejrzeć zgorzałe domy, a chyba także sprawdzić, ilu naprawdę ludzi ocalało z tego pogromu. Szli coraz prędzej, w ich nagłych ruchach czuło się coraz więcej zdumienia. Aż wreszcie jeden z nich dotarł do lasu.
‒ A, jesteście jednak! ‒ ucieszył się głośno. ‒ Tak, tak, to dobre miejsce na rozmyślania... Zbierzcie się. Odprawię nabożeństwo za dusze żywych i zmarłych.
Nie trwało długo. Ludzie stawili się karnie, raz i drugi przyklękli, lecz dostrzegł wkrótce ogólną niechęć i przypisawszy ją wielkiemu znużeniu, zaprzestał modłów, zabrał się za to do wygłaszania kazania. Gdy wspomniał o grozie nocy, panowała głęboka cisza. Gdy mówił o śmierci niewinnych ofiar, oczy utkwiono w ziemię. Gdy opisał widziane przed chwilą zgliszcza, rozległy się głuche westchnienia. Zdawało się, że się rozczulił, popatrzył jaśniej. Był pewien, że mocnym słowem trafił do serc, dojrzał nareszcie pokorę, utrącił w zarodku zarzewie buntu. Nabrał więc większej mocy i jak tam na murach wobec rajców, zaczął omawiać donośnie opatrznościową rolę archidiakona.
‒ Wielki to mąż! ‒ uroczyście płynęły słowa. ‒ Twardy jak głaz, toteż Bóg obrał go za swoje narzędzie. Aby wam obwieścić...
Jakoś bardzo dziwnie wpatrzyły się w niego dziesiątki oczu.
‒ Wiem, że wam ciężko ‒ westchnął i osłabił natychmiast ton. ‒ Bóg, widzicie, zsyła na ludzi często ogromną radość, ale zsyła niekiedy i wielkie smutki. Zsyła także od czasu do czasu bicz!
Oczy naprzeciw nabrały ostrego blasku. Zaniepokoiło go to, jakby w odruchu trwogi spojrzał za siebie. Pięciu zbrojnych pachołków, z którymi przybył, stało czujnie za jego plecami. Odzyskał ducha, a zaraz jeszcze hardziej zaczął unosić głowę. Oto dwóch nieznanych rycerzy na koniach wysunęło się właśnie zza drzew i rozsuwając ostrożnie tłum, przybliżało się coraz bardziej, jak gdyby mieli zamiar zapewnić mu bezpieczeństwo.
64
‒ Bicz zsyła! ‒ potwierdził dobitnie. ‒ Na tych, którzy nie dość mają w sobie pokory i poniesieni pychą gotowi uderzyć znienacka nawet w Pańskiego sługę. Na szczęście archidiakon jest jeszcze w pobliżu. Umęczył się całonocną, wyznaczoną mu przez Boga robotą, toteż odpoczywa chwilowo, ale wkrótce zacznie znów puszczać z dymem nowe osiedla. Wyrzućcie więc z serca resztki buntu, póki nie jest za późno, pochylcie pokornie czoła. Gniew Pański bowiem może spaść również na wasze głowy i jak te osiedla wokół Strzałowa zamieni was także w świece zaduszne!
Rycerze przesunęli się nieznacznie i stanęli za jego plecami.
‒ Da Jesus sprach: „O du unglàubiges und verkehrtes Geschlecht! ‒ huczały coraz donośniej po lesie niemieckie słowa. ‒ Wie lange soli ich noch bei euch sein und euch dulden?* A i ja was zapytuję słowami Pana: „Jak długo jeszcze...”.
* Wtedy rzekł Jezus: „O plemię niewierne i przewrotne. Jak długo mam jeszcze być z wami i znosić was?” (Ewangelia wg Łuk. IX, 41).
Na twarzy siedzącej za nim na koniu Krysty rozlał się gorący rumieniec i płonął coraz mocniej, jakby biła w nią ręka kata.
‒ Bądź gotów ‒ szepnęła do trzymającego się obok Boranty.
Rzuciła okiem za siebie: jakby od niechcenia podsuwali się inni jeźdźcy, niektórzy wepchnęli się między pachołków.
‒ Przybyłem tu do was, o plemię niewierne i przewrotne, aby poruszyć serca i wzmocnić wiarę ‒ ksiądz coraz wyżej unosił ręce. ‒ Zamiast się burzyć, bijcie się w piersi. Zamiast pojękiwać, czyńcie pokutne modły za grzechy własne i cudze i jak Chrystus nakazał, nadstawcie pokornie do uderzenia drugi policzek. Zamiast...
‒ Zaczynaj ‒ szepnęła znów Krysta.
‒ Co mam z nim zrobić?...
‒ Wytłumacz mu dokładnie to przykazanie Chrystusa.
‒ A wyrok?
‒ Pozostaw ludziom.
Boranta wyjechał naprzód i ustawił się na wprost kaznodziei.
‒ Przemawiasz długo i groźnie ‒ odezwał się miękko ‒ a zapominasz, że ci ludzie są głodni. Powinieneś ich chyba najpierw nakarmić, jak Chrystus przykazał?
Ksiądz z nagłego wzburzenia aż się cofnął o krok.
65
‒ Ktoś ty? ‒ wykrzyknął. ‒ I jakim prawem chcesz mnie pouczać? Z konia i na kolana, bo inaczej archidiakon i ciebie zamieni w świecę zaduszną!
Boranta pochylił się i trzasnął go w twarz.
‒ Pachołkowie, do mnie! ‒ rozległ się krzyk przeraźliwy.
Nikt nie nadbiegał z pomocą. Ksiądz spojrzał błagalnie na tłum lecz natychmiast odwrócił oczy; lodowaty chłód poraził go bardziej niż pchnięcie nożem. Przeniósł wzrok na unieruchomionych włóczniami, pobielałych ze strachu pachołków, i na jego twarzy także wystąpiła śmiertelna bladość.
‒ Tyś chrześcijanin? ‒ Boranta przemówił znowu bardzo łagodnie.
‒ Jakim prawem...
‒ Odpowiadaj! Jesteś chrześcijaninem?
‒ Widzisz przecież...
‒ A więc i ciebie obowiązuje chrześcijańska pokora?
‒ Obowiązuje...
‒ Dlaczego zatem wzywasz na pomoc pachołków zamiast nadstawić do uderzenia drugi policzek?
‒ Jak to: ja mam nadstawiać? ‒ ksiądz spąsowiał z wściekłości. ‒ Jak mi Bóg miły, tak sam podpalę stos, na którym umieści cię archidiakon z Trzebuszy. Takie pytanie stanowi bluźnierstwo!
Boranta obojętnie odwrócił od niego konia.
‒ Wszystkich tutaj obecnych biorę na świadków ‒ przemówił donośnie ‒ że ten oto duchowny głosi publicznie niewybaczalną, obrażającą Boga i ludzi herezję. Sam nie uznaje chrześcijańskiego obowiązku pokory; do niego, jak twierdzi, nie odnosi się przykazanie Chrystusa. Mało tego: poniesiony iście diabelską pychą, chce w obronie swych zasad rzucać na ludzi zbrojnych pachołków i utrzymuje ponadto, że jego zwierzchników ponosi taka sama diabelska pycha i staną w jego obronie. Pytam was: jaką karę przewiduje święta inkwizycja za tak straszne kacerstwo?
‒ Śmierć przez spalenie na stosie! ‒ odpowiedział mu jeden powszechny krzyk. ‒ Rozpalać ogień?
‒ Nie. Publiczna to zbrodnia, dokonana przez strzałowskiego księdza, toteż publicznie powinna zostać napiętnowana w Strzałowie. Trzeba zresztą sprawdzić, czy takich jak on nie ma tam więcej. Zaprowadźcie go zatem do miasta. Ono musi wam dać jeść, bo żywicie je od lat i w chwili nieszczęścia
66
do niego należy opieka, A księdza postawcie przed Radą Miejską i sądem. Niechaj ze sprawiedliwego wyroku pójdzie na stos i wraz z innymi winnymi poniesie należną karę!
‒ A wy? ‒ wysunął się z tłumu jakiś mężczyzna o twarzy skupionej, bardzo w tej chwili smutnej, lecz zdecydowanej na wszystko. ‒ Wiem, że do miasta wejść nie możecie. Ale czy moglibyście bronić do niego dostępu, gdyby ktoś z zewnątrz chciał się wtrącić znienacka?
Boranta spojrzał pytająco na Krystę.
‒ Możemy i będziemy bronili ‒ odezwała się w zamyśleniu. ‒ Sąd nad ludźmi, którzy chwyciwszy krzyż w ręce domagają się od innych w jego imieniu przyjmowania w pokorze cięgów, a dla siebie zachowują przywilej bicia, wymaga spokoju. Będziecie go mieli. Pamiętajcie tylko, aby wyrok wykonano za zgodą Rady.
‒ Rozumiem.
Mężczyzna skłonił się i odsunął. Padły zaraz jakieś rozkazy, jak spod ziemi wyrośli wszędzie przywódcy. Tłum zafalował i ruszył naprzód. Kroczył powoli i uroczyście jak wielka procesja, obwieszczająca z daleka swój pochód dźwiękiem sygnaturek i krzyżem niesionym na czele, zagarniał po drodze innych duchownych, rozbrajał nieznacznie pachołków, zwiększał nieustannie swe szeregi niedobitkami z innych kryjówek. Kierował się prosto na bramę miejską i nie można było wątpić, że przedostanie się przez nią bez trudu. Przy niej kupił się już inny tłum, szumiał przeciągle, po obu stronach murów bacznie pilnował wejścia i na pierwszy rzut oka wydawał się znacznie od tego groźniejszy.
Krysta, stojąc na skraju lasu, patrzyła w milczeniu.
VI
Nadchodził, wieczór. Po niebie przesuwały się ciężkie chmury i grożąc wciąż deszczem, słały się coraz niżej, a pod tą szczelną kopułą gęstniał ostry swąd spalenizny i nie przepędzany prawie zupełnie wiatrem, dusił teraz mocniej aniżeli nad ranem. Niekiedy gdzieś tam zawaliły się zgliszcza, gdzieś rozległ się huk, jakby spod ziemi wytrysły znienacka iskry. Zaraz jednak wracało wszystko do zwykłej czerni i ciszy i przemieniało się z powrotem w
68
opustoszałe, przeniknięte żałobą, cmentarne miejsce, na którym z rzadka tylko pojawiał się jakiś jeździec albo przechodzień.
Krysta stała znowu na skraju lasu. Jak do tej pory, nie było nic do roboty, ale i ze Strzałowa nie nadbiegały wieści, a czas zaczął naglić. Ucieszyła się więc szczerze, ujrzawszy kilku ludzi nadchodzących od miasta, a wśród mich tego mężczyznę, który w trudnej chwili nie zawahał się objąć dowództwa.
‒ Po wszystkim?...
‒ Po wszystkim, pani.
‒ Jak się odbyło?
Mężczyzna przetarł oczy, jakby chciał z nich zetrzeć jakiś koszmarny obraz.
‒ W nocy przeszedłem przez piekło ‒ westchnął ‒ i wydawało się, że nic mnie już nie zaskoczy, a jednak i ten dzienny widok mną wstrząsnął... My wchodziliśmy do miasta wzburzeni, ale biedota miejska i ci, którzy schronili się wcześniej, aż dygotali z wściekłości. Okazało się, że do nich przemawiano tale samo, że drwiono z ich nieszczęścia i z tych świec zadusznych archidiakona, jakby Bóg księżom i zakonnikom pomieszał zmysły. Nasze wejście stało się iskrą zapalną. Jak ludzie ruszyli...
Przetarł znów oczy, oddychał przez chwilę ciężko.
‒ Powiem krótko. Rozleciały się plebanie, runęły z góry milczące ciągle dzwony, sypało się szkło z kościelnych witraży, płonęły krzyże, padali księża i zakonnicy. A trzech spłonęło na stosie.
‒ Z sądowego wyroku?
‒ I za zgodą Rady. Rajcy miejscy chyba też mieli dość tego wszystkiego, bo niejeden dołożył ręki do ogólnego zniszczenia.
Zwiesił głowę. Na pooranej zmarszczkami twarzy coraz mocniej zarysował się smutek i przygnębienie.
‒ Tyś Pomorzanin?...
‒ Pomorzanin, pani. Dziwisz się pewnie, że mi niewesoło, chociaż ludzie lubujący się w ludzkiej męce ponieśli nareszcie karę? Człowiek, widzisz, przyzwyczaił się do tej wiary, w niej się wychował, wiele rzeczy uważał dotychczas za świętość. W tych nocnych pożarach, w jękach mordowanych niewinnie ofiar, w tych stosach na placach strzałowskich rozpadła się wiara, więc przykro... A zresztą, i co innego przychodzi mi jeszcze do głowy. Archidiakon dziś
69
szalał koło Strzałowa. Jutro pewnie zrobi to gdzie indziej, jak robi od lat. A przecież na Pomorzu, i nie tylko na Pomorzu, jest pełno takich duchownych. Co się zatem stanie, gdy któregoś dnia wzburzą się nagle wszyscy? Kościół zostanie wtedy zmieciony z powierzchni ziemi!
‒ Zostanie ‒ przytaknął ktoś inny twardo. ‒ Nam potrzeba uczciwych ludzi w sukniach duchownych, a nie rzezimieszków!
Krysta przyjrzała mu się uważnie.
‒ Tyś Niemiec?
‒ Niemiec, pani. Ojciec przybył z Turyngii. Przedtem wyróżniano nas spośród miejscowej ludności, władze miejskie i księża dawali nam wszędzie pierwszeństwo. Dzisiaj, jak widzisz, złączyła nas ta sama nieszczęsna dola.
‒ Prawda... Strzałów roztoczy nad wami opiekę?
‒ Rajcowie przysięgli uroczyście. I już otworzyli portowe spichrze.
‒ W takim razie możemy odjechać w spokoju. Zrobiliśmy dla was, co było można, i pewnie zrobimy więcej. Żaden Krzyżak chyba już do was nie zajrzy. Żegnajcie.
Nie słuchając podziękowań, zniknęła między drzewami, a wkrótce zebrała swych ludzi i stanąwszy znowu na czele, ruszyła naprzód. Gdy noc zapadła, już była pod Borzęcinem. Jak na Ranie, wyrósł niespodziewanie przed nimi przewodnik, poprowadził bocznymi drogami, po pewnym czasie przekazał innemu w zupełnym mroku. Z daleka minęli Gryfie, zapadli w bory. Mknęli przez nie bez wypoczynku i zatrzymali się dopiero wówczas, gdy wyrosła przed nimi nagle leśniczówka pod Wołogoszczą.
‒ I książę powinien nas wreszcie ugościć ‒ odezwała się Krysta. ‒ Wykonaliśmy za niego bardzo poważną robotę, a że leśniczówka do niego należy, wchodzimy do środka. Dach jest nam dzisiaj koniecznie potrzebny.
Lało jak z cebra, ziąb przenikał do kości. Aby było szybciej, kilku ludzi przeskoczyło przez ogrodzenie, obudziło mieszkańców. Leśniczy, przerażony początkowo tym wielkim najazdem, oswoił się szybko z gośćmi, zagnał służbę do rozpalania kominów i przyrządzania posiłku, osobiście dopilnował karmienia koni. Większych kłopotów nie miał. Książę zaglądał tu często z liczną drużyną na polowania, a że zjawiał się zazwyczaj bez uprzedzenia, zapasy zawsze
70
były duże, obszerne zaś budynki mogły wygodnie pomieścić wszystkich. Kiedy jednak znalazł się znowu w domu, wydał się trochę markotny.
‒ Grzejcie się, jedzcie i pijcie ‒ rzekł. ‒ Najechaliście zbrojnie, dać muszę. Ale i tłumaczyć jakoś się muszę, chyba mnie rozumiecie. Powiedzcie zatem, o kim mam mówić księciu?
‒ O mnie ‒ odparła Krysta.
Nie odzywała się dotąd.
‒ Wszelki duch Pana Boga chwali ‒ aż się przeżegnał z nadmiernego przejęcia. ‒ Nie bierzcie mi tego za złe ‒ zastrzegł się szybko. ‒ Przeżegnałem się nie dla odczynienia uroku, a ze szczerego wzruszenia. Nie każdy ma szczęście przyjrzeć się wam z bliska... A tu dziwy o was prawią!
‒ Kto taki?
‒ Najwięksi rycerze. W czasie polowań człowiek obija się nawet o księcia, więc słyszy dużo. Są tacy, co plotą głupstwa; są inni, którzy was bardzo chwalą. Jak powiedziałem, wielcy rycerze... Których ja cenię!
Podniósł rękę dla dodania swym słowom powagi, patrzył w wielkim skupieniu. Naraz zerwał się z miejsca.
‒ Takich gości nie wypada podejmować byle świniakiem! ‒ doszedł do wniosku. ‒ Chodźcie za mną do lochu. Są tam szynki, miody, wędliny. Niech mnie powieszą, ale tak was ugoszczę, jak was powinien ugościć książę!
Dwoił się odtąd i troił, a ta wielka troska była rzeczywiście bardzo ludziom potrzebna. Przemarzli ostatnio, mokra odzież wyciągała z ciała ostatki ciepła. Spali więc twardo tej nocy, a i długo w dzień Krysta nie budziła nikogo, miejsce bowiem było wymarzone do odpoczynku, w końcu jednak sami się wszyscy ocknęli.
‒ Znów jestem krzepki! ‒ Borek rozciągnął ramiona, aż trzasły w stawach. ‒ Mogę popędzić teraz za Bonowem choćby do Rzymu.
‒ O!... ‒ zadziwił się leśniczy. ‒ Zamierzacie ścigać tego zbrodniarza?
Borek tajemniczo pokręcił głową.
‒ Z nami nigdy nic nie wiadomo ‒ odrzekł już z większym namysłem. ‒ O ile nie wypadnie jakaś ważniejsza sprawa, może popędzi się za Bonowem. Ale może akurat trzeba będzie uderzyć na księcia. Też hultaj niezgorszy. Ani na
71
Ranie, ani w Strzałowie nie dopilnował swych obowiązków!
‒ Chyba trochę za duża siła, jak na was ‒ leśniczy niepewnie pokręcił głową.
‒ A czy on ma większą drużynę?
‒ Prawda, nie ma... Ma za to mury obronne.
‒ I z nimi można sobie poradzić!
Obaj nie wzięli poważnie tej całej rozmowy, toteż gdy po południu dosiedli koni i Krysta zaczęła prowadzić wprost na Wołogoszcz, Borek tak się zdumiał, że aż wyskoczył do czoła, aby się upewnić, czy nie zmylono przypadkiem drogi.
‒ Nie ‒ usłyszał zwięzłą odpowiedź. ‒ Mogliśmy przejechać kiedyś w biały dzień przez Wolin, możemy spróbować dziś przez Wołogoszcz. Wracaj na swoje miejsce i trzymaj się w pogotowiu.
Uspokoił się w jednej chwili. Prawda: nikt ich tu nigdy jeszcze nie widział, jak na to księstewko mieli przy tym ogromną siłę. A zresztą po co wlec się gdzieś daleko po nocach i może nawet wymijać Szczecin, aby w końcu się przeprawić przez Dziwnę, gdy tędy właśnie wiodła najkrótsza droga? Jechał więc dalej raźnie i spoglądał z wysoka na mijanych po drodze ludzi, lecz gdy znalazł się przed zamkiem książęcym, znów się zadziwił. Była to rzeczywiście potężna budowla; mury kamienne, fosa i most zwodzony przydawały jej obronności. A Krysta, jakby niepomna na niebezpieczeństwo, podjechała tuż pod otwartą beztrosko bramę i chociaż nikt nie bronił jej wstępu, nie wjeżdżała dalej ani też nie miała zamiaru zawracać...
Borek coraz szerzej otwierał oczy. Widział dobrze cały dziedziniec, okna zamkowe, kręcącą się służbę, straże na murach, widział również dokładnie twarze. I na nich było znać pogłębiające się z chwili na chwilę zdziwienie, także nic nie rozumiały z tego nagłego bezruchu i głuchego milczenia. Co się właściwie dzieje?... Dlaczego Krysta, unikająca zazwyczaj białego dnia w czasie wypraw wojennych, stoi teraz na oczach wszystkich? Dlaczego...
Borek skupił się w sobie. Od bramy oderwał się właśnie ktoś znaczny i podszedł do czoła.
‒ Wspaniały poczet! ‒ przemówił dworsko. ‒ Witam serdecznie w imieniu księcia i własnym. Kogo mani zameldować?
‒ Przyjaciół ‒ odrzekł Boranta wymijająco. ‒ Nie chcemy zresztą zabierać
72
czasu księciu i dlatego nie wjeżdżamy do środka. Prosimy tylko, aby popatrzył na nas przez okno.
Dworzanin w nagłym popłochu oderwał od niego wzrok, objął szybkim spojrzeniem ludzi, konie i zbroje i skłoniwszy się nisko, cofnął się w bramę. Zdawało się, że waży coś w myślach, że każe ją chyba opuścić. Doszedł jednak widocznie do wniosku, że na to za późno, bo te drużyny mogłyby się znaleźć w środku, zanim by zdążył otworzyć usta, nabrał więc zaraz prężności i już śmiałym krokiem wszedł w zamkowe podwoje. Znieruchomiały zupełnie straże, służba zniknęła z dziedzińca. Natomiast w oknach robiło się coraz tłoczniej i wreszcie jedno z nich, to właśnie znajdujące się naprzeciwko, otwarto na oścież. Ukazał się w nim strojny mężczyzna.
‒ Książę Warcisław ‒ szepnął Boranta.
Krysta nie drgnęła. Tam, w oknie, przybyło twarzy. Obok księcia stanęła jakaś niewiasta, tłoczyli się inni. Niespodziewanie rozsunął ich sędziwy człowiek, popatrzył bacznie, coś tam powiedział. Jakby w odruchu trwogi, cofnęli się naraz wszyscy z wyjątkiem książęcej pary i starca.
‒ Poznali nas ‒ szepnął znowu Boranta.
Starzec zniknął i w chwilę później ukazał się na dziedzińcu.
‒ Brama przecież otwarta ‒ uśmiechnął się, stanąwszy przed trwającym nadal w milczeniu oddziałem. ‒ Książę przysyła mnie tu, bo się zdziwił i zaniepokoił, że nie wjeżdżacie do środka.
‒ Nie chcemy sprawiać kłopotów ‒ odezwała się Krysta. ‒ Sprawa, z którą przybywamy, jest krótka. Pragniemy przypomnieć księciu, że ma on nie tylko zamek, ale także poddanych, których trzeba bronić przed krzywdą choćby za pobierane od nich daniny. A nie widzieliśmy go ani na Ranie, ani w Strzałowie.
Objął ją przeciągłym spojrzeniem.
‒ Ostre to słowa ‒ odrzekł powoli. ‒ Mimo to wiernie powtórzę, je księciu. Wiemy, co się tam stało. Na Ranie nasza pomoc nie jest chwilowo potrzebna, sąd boży bowiem już się odbył nad całą wyspą... A może sądzisz, pani, że należałoby wesprzeć Strzałów?
Nie tylko wnikliwe, lecz i mądre było to starcze spojrzenie i jakimś niezwykłym ciepłem opromieniało dobierane starannie słowa, wypowiadane przy tym nie po niemiecku, jak to czyniły straże, ale w miejscowym języku.
‒ Tak właśnie sądzę ‒ odparła. ‒ Krzywd, jakie wyrządził tam archidiakon, nie da się opisać, toteż książę, choćby z opóźnieniem, powinien na nie
73
popatrzeć z bliska. I to bezzwłocznie. Bonow, jak każdy Krzyżak, jest mściwy i jeśli udało mu się ocalić życie, może zapragnąć zemsty. Trzeba więc od razu zażądać od niego rachunku i uchronić ludność przed dalszą krzywdą.
‒ Słusznie... To także powtórzę księciu i nie wątpię, że wyruszy natychmiast. Czy coś jeszcze przekazać?
‒ Tak. Siostra księcia jest ksienią klasztoru w Górze. W czasie sądu bożego straciła swą najbliższą doradczynię, która nieopatrznie wzięła miecz do ręki zamiast różańca. Niechaj więc książę dopilnuje teraz, aby księżniczka Anna otrzymała na jej miejsce doradczynię bardziej rozważną, lepiej rozumiejącą swoje świątobliwe posłannictwo i umiejącą się porozumieć z miejscową ludnością w jej rodzinnym języku.
Starzec wpatrywał się w nią w coraz większym napięciu.
‒ O tym nie wiedzieliśmy ‒ odrzekł. ‒ Potrafisz, pani, dobierać słowa tak zręcznie, jakbyś się wychowała na dworze królewskim... O tym też nie wiedziałem dotychczas i dlatego wysoko je cenię. Z Górą rzeczywiście było niedobrze... I to naprawimy. Macie coś jeszcze?
‒ Nic poza prośbą o wybaczenie. Dzisiejszej nocy bez zezwolenia skorzystaliśmy z gościny w książęcej leśniczówce i oczywiście uszczupliliśmy poważnie tamtejsze zapasy. Mam nadzieję, że książę nie weźmie nam tego za złe. Byliśmy bardzo zdrożeni. A przy tym wykonaliśmy przecież poważną robotę w jego zastępstwie.
‒ Prawda ‒ w oczach starca rozbłysły niespodziewanie wesołe blaski. ‒ Mieliście prawo do tej gościny i książę na pewno powie to samo. A leśniczy przynajmniej nie poskąpił niczego?
‒ Wspaniały to sługa jego książęcej mości. Potrafi zastępować go godnie.
Oczy starca bardziej poweselały, lecz nagle przygasły. Coś w nich wzbudzało jakiś nieokreślony niepokój i im dłużej się wpatrywały w tę spokojną, skupioną, odmierzającą starannie słowa, dziewczęcą twarz, tym większa rodziła się w nich zaduma.
‒ Opowiadają o tobie, pani, że nie śmiejesz się nigdy ‒ rzekł cicho. ‒ Nie chciało mi się wierzyć, aby to było możliwe, lecz teraz widzę, że tak jest naprawdę. A przecież twój język jest pełen ogłady, potrafisz nawet użyć go zręcznie, aby ukazać zabawne sprawy. Dlaczego więc...
74
‒ Dlatego ‒ przerwała ‒ że widzę więcej niż wy z murów zamku. Gdy staniecie zresztą pod Strzałowem, też stracicie ochotę do śmiechu. A ja na takie obrazy spoglądam ciągle.
Nadspodziewanie szorstko rozbrzmiały tym razem słowa. Starzec wbił oczy w ziemię i chociaż przebrzmiały dawno, milczał nadal, jakby doszukiwał się w nich jakiejś ukrytej treści. Uniósł nareszcie głowę. Wydało mu się, że Krysta przygotowuje się do odjazdu.
‒ Jeszcze jedno ‒ rzekł szybko. ‒ Nietrudno się domyślić, że wracacie na Wolin, toteż pragnę was przestrzec; Bonow ocalał i chociaż ranny, już poruszył różne sprężyny. Możecie natknąć się gdzieś na zasadzkę. A już na pewno nie uda się wam przedostać przez Uznam. Opat Henryk, jak mi wiadomo, zamknął tam wszystìcie drogi.
Krysta zaczęła gładzić łagodnie śnieżną grzywę swego rumaka.
‒ Dziękuję za życzliwość ‒ odezwała się w zamyśleniu. ‒ Ważniejsza jest ona niż samo ostrzeżenie, nieprzyjaciel bowiem nie jest dziś dla mnie groźny. Powiem wam szczerze ‒ słowa nabrały niespodziewanie jakiejś wielkiej twardości. ‒ Jestem dziś bardzo zła. Zazwyczaj ważę starannie myśli, zastanawiam się długo, zanim wyciągnę miecz lub rzucę głownię. Dzisiaj jednak pędzę w biały dzień poprzez pomorską ziemię, toteż nieszczęsny będzie ten, kto mi zastąpi drogę. Jeszcze ciągle mam przed oczyma Ranę i Strzałów, spalone osiedla i trupy, drwiny duchownych i ludzką mękę. Wciąż widzę rozlaną potokiem krew. Ostrzeżcie więc wszystkich: zmiotę przed sobą każdy chwast, w razie potrzeby wypalę ogniem. Przestrzeżcie też księcia: chce z nami żyć w zgodzie, niech trzyma w garści wszelkich Krzyżaków, choćby nie mieli czarnego krzyża na płaszczu. Nie zrobi tego, wypłynę znów z mroków nocy i wtedy już może nie zniknę. To mogłoby się nawet dla niego okazać straszne. Noc osłabia obrazy, dzień je rozjaśnia. A gdy widzę wszystko dokładnie, ogarnia mnie gniew tak wielki, że mogę kiedyś naruszyć i spokój książąt.
Uniosła w górę rękę, prawie w miejscu skręciła konia. Starzec patrzył jak urzeczony. Widział w życiu niejedną chorągiew i wielkie wojska, widział wspaniałych dowódców, oglądał bitwy. Tam grały rogi i trąbki, grzmiały rozkazy, huczały hasła. Tutaj ruch dłoni zastąpił wszystko. Tam długo trwało, zanim ludzie i konie stworzyli jaki taki porządek, każdy bowiem przede
75
wszystkim pilnował siebie. Tu było tylko jedno jedyne ciało, które zwinęło się jak barwna wstęga ściągnięta nagle podmuchem wiatru i odrzucona zaraz w przeciwną stronę. Jeden był także tętent: równy, dobitny, przybierający wciąż na szybkości, przenikający do głębi mocą uderzeń.
Starzec patrzył. Nieznany był to porządek... Jak groźny taran spłynęła z zamkowego wzgórza ta bojowa chorągiew, wbiła się ostro w uliczki Wołogoszczy, przemknęła przez miasto, przypadła do Piany, zamarła w bezruchu. Zdawało się, że rzeka raz na zawsze powstrzymała ją w pędzie. Ale oto już prom, już jest na nim część jeźdźców, już są na drugim brzegu. A oto...
Na czole starca ukazały się gęste zmarszczki. Powlókł się powoli przez dziedziniec i wkroczył do zamku.
‒ Wspaniała chorągiew ‒ powitał go książę ‒ lecz lekkomyślna. Trzeba ją było raczej zatrzymać u nas. Ogłosiłbym dla niej książęcą łaskę i mając taką siłę mógłbym kpić nawet z biskupiej klątwy. A tak wpadnie w matnię. Przecież opat Henryk już na nią czyha!
Starzec wpatrzył się w niego w zadumie.
‒ Jeśli rzeczywiście czyha i dojdzie do bitwy ‒ odrzekł ‒ może wasza książęca mość choćby zaraz zamówić mszę uroczystą za szczęście wiekuiste opata i jego ludzi, bo z nich nikt żywy na pewno nie wyjdzie. A chyba i klasztor podgławski zniknie z powierzchni ziemi. To straszna chorągiew.
‒ Co też wygadujecie! Opat ma wielką siłę.
‒ Tym większy będzie potrzebny cmentarz. Módlmy się lepiej, aby przypadkiem nie palnął głupstwa. Ale nie o tym chciałem mówić. Strzałów potrzebuje natychmiast...
Zwięźle przedstawił sprawę i wkrótce silna drużyna pod wodzą samego księcia ruszyła nadmorską drogą. Krysta w tym czasie już mknęła przez Uznam. Minęła Cis, na wąskim przesmyku łączącym północną część wyspy z południem wpadła w nadmorskie lasy. Wzburzenie, które ogarnęło ją pod murami zamku, nie opuściło jej dotąd, lecz obecnie zaczynało zanikać nieznacznie w podmuchach wiatru i szumie fali. Jak jasne światełka po dusznych mrokach rozbłyskiwały na przemian to Bałtyk po lewej, to wielka Zatoka Uznamska po prawej stronie i tak migając bez przerwy, odwodziły coraz bardziej myśli od krwawych obrazów, aż wreszcie oderwały je od nich zupełnie. Wraz z szumem
76
morza nadpływały jakieś odmienne dźwięki. Wyskakiwały znienacka, zanuciły jak tchnienie stali dotkniętej niechcący obrotem miecza, to znów jak drżąca struna zaśpiewały niekiedy rzewnie, to zahuczały od czasu do czasu przeciągle jak łoskot bębna, zgłuszony dalą. Znała je doskonale. Tam, na Wolinie, wyczuwała je tylko najczęściej, a jeśli czasem rzeczywiście wpadały w ucho, przynosiła je z sobą wielka cisza lub burza. Tutaj wydawały się dziwnie bliskie. Prawda: tuż obok znajdowała się ongiś piękna Wineta, właśnie przy tym uznamskim brzegu między Cisem a Kozarzewem... Dzisiaj spoczywa głęboko w morzu, lecz ktoś tam żyje, porusza dzwony. Wyczuwa chwilę. I gdy potrzeba, przepięknym biciem pokrzepia serca, wspominając minioną chwałę, na której można jeszcze budować przyszłość...
Zwęził się przesmyk, zniknęły drzewa. Na krótko. Ukazały się inne, spomiędzy pni wypłynęły rybackie chaty. Zniknęły i one i zgęstniał znowu uznamski bór.
‒ Podgława blisko ‒ ostrzegł Boranta. ‒ Komie muszą odetchnąć.
‒ Muszą.
Krysta ściągnęła wodze, poszła stępa cała chorągiew. Klasztor był coraz bliżej. Jeszcze bardziej zwolniła, Borek z kilkoma ludźmi wyskoczył naprzód. Straciła go wkrótce z oczu, ale że nie zawracał, jechała dalej. Ukazał się wreszcie, wesoło pomachał ręką. Pojechała śmielej, a gdy znalazła się przy nim, ogarnęło ją podniecenie. Jak spod ziemi wyrosło przed nią kilkunastu dobrze jej znanych ludzi.
‒ A, Niekrakowie! ‒ ucieszył się na ten widok Boranta. ‒ Wielka to niespodzianka.
‒ I dla nas ‒ wystąpił najstarszy z synów pana na Mielęcinie. ‒ Ledwie się dowiedzieliśmy, że opat czai się na kogoś, ruszyliśmy się także, chociaż nie przyszło nam na myśl, że o was idzie. Tym lepiej jednak, będziemy mieli niezwykłych gości. Zapraszamy serdecznie do siebie w imieniu ojca i własnym!
Krysta milczała. Miła to była niespodzianka i kiedy indziej chętnie skorzystałaby z zaproszenia. Dziś nie bardzo było jej ono na rękę. Do starcia z oddziałami opata mogło dojść albo nie. Ale gdy się uda do Mielęcina, dojdzie do niego na pewno, trzeba będzie bowiem przejeżdżać pod samymi murami klasztoru...
‒ Zdążyliśmy z Borkiem przemyśleć dokładnie sprawę. ‒ Niekrak odgadł jej obawy. ‒ Ubijemy dwie pieczenie przy jednym ogniu. Opat zamierzał pójść
77
na pomoc Bonowowi w rozgrywce ze Strzałowem, a jeśli się uda, i was gdzieś pochwycić. Że jesteście już na wyspie, nie ma dotąd pojęcia. Gdy więc będziemy wracali razem, weźmie was za drużynę książęcą albo za drużynę Schwerinów i nie tylko na nas nie uderzy, bo siła wielka, ale nie opuści nawet Podgławy. Gdyby poszedł pod Strzałów, my tutaj możemy spustoszyć mu dobra. Zdarzały się nieraz takie wypadki.
Roześmiał się wesoło, zawtórowali mu inni.
‒ Rozchmurz się, pani ‒ dodał widząc, że Krysta wciąż waży coś w myślach. ‒ Pojedziesz dalej, spadną wam z pewnością na kark. Wstępując do nas, pokrzyżujesz im wszelkie rachuby, a jutro albo pojutrze odjedziesz spokojnie. Znamy ich jak zły szeląg. A do nas chyba masz zaufanie?
‒ Mam.
Wkrótce ruszyli razem. Skręcili w prawo, wydostali się z lasu, ukazała się naprzeciw Podgława. Zaroiły się na ich widok wały klasztorne i okna, wysypało się na drogę mrowie pieszych i konnych. Zaskoczenie było ogromne, nie zaczepił ich jednak nikt. Nie zwracając pozornie na nic uwagi, przemknęli szybko i dopiero przed Mielęcinem zaczęli wstrzymywać konie.
‒ Co, niezły gród? ‒ uśmiechnął się Niekrak do Krysty. ‒ Mając teraz taką załogę, moglibyśmy bronić się nawet przez rok, choćby zwaliło się nam na głowy całe Pomorze. Jeszcze nigdy nie miałem przy sobie takiej potęgi!
Przyznała mu w duchu słuszność. Mocny to był gród, opasany murami i fosą, do którego wiodła tylko jedna jedyna brama poprzez zwodzony most. Już z zewnątrz wydawał się nieprzystępny, ale gdy znalazła się na dziedzińcu, zrozumiała dopiero naprawdę dlaczego pan na Mielęcinie mógł przez tyle lat prowadzić z potężnym zakonem wojnę. Każdy budynek można było w razie potrzeby także przemienić w gród, każdy zakątek stanowił tu mocne oparcie, choćby nawet zdobyto bramę. A przecież liczyli się także ludzie. Nawet czeladź nosiła stale przy sobie oręż i sądząc ze zręczności jej ruchów, z pewnością potrafiła używać go świetnie.
Krysta zsunęła się z siodła. Pan na Mielęcinie, sędziwy rycerz w złotym łańcuchu, był tuż.
‒ Chociaż lat mi nie brakuje, nadal, jak widzisz, lubię się całować z piękną niewiastą ‒ wziął ją w ramiona rozweselony. ‒ Witaj, córko ‒ dodał serdecznie.
78
‒ Miłą sprawiłaś mi niespodziankę, a i tobie chyba będzie u nas przyjemnie. Odpoczniesz wśród swoich, zaznasz wreszcie trochę spokoju. To ci na pewno potrzebne.
Gorące to było przyjęcie. Krysta przystosowywała się z trudem do tej atmosfery domowego ogniska i zupełnego bezpieczeństwa, od której dawno odwykła, lecz się w końcu przemogła. Przestały w niej budzić odruchową czujność dochodzące gdzieś z dali odgłosy, parskanie koni, nie przejmowała się już nawet biciem podgławskich dzwonów. Miała zresztą na to coraz mniej czasu. W domu panował ogromny ruch, Niekrakowa otoczyła ją prawdziwie matczyną troską. I ta właśnie mniszka ongiś, a dzisiaj sędziwa matrona, na której mimo podeszłego wieku nadal było znać ślady dawnej piękności, zabiegała usilnie, aby skupić jej myśli na zwykłych, codziennych sprawach niewieścich, które na Ranie czy pod Strzałowem nie miały żadnego znaczenia.
Nadchodził wieczór. Do komnaty, w której przebywały, wszedł rycerz w złotym łańcuchu.
‒ Chcę cię porwać ‒ odezwał się żartobliwie. ‒ Dopiero zastawiają stoły do wieczerzy, mamy więc trochę czasu. Przedstawię ci innych gości. Kryłem ich dotychczas...
Krysta bacznie rzuciła na niego okiem. Że ktoś jeszcze przebywa w tym domu, wyczuła od pierwszej chwili, lecz swoim zwyczajem nie pytała dotychczas o nic. Musiały być ważkie powody, jeśli Niekrak robił z tego tajemnicę, a że teraz zaczął ją odsłaniać, słuchała pilnie i dziwiła się coraz bardziej, że ją wybrał na powiernika. Rzeczywiście wielka była to tajemnica. Od tygodnia przebywają tutaj dwaj posłowie Jagiełły, wiozący listy do króla Eryka. Mają z nim omówić sprawę sojuszu między Polską i Litwą a państwami Północy. Prowadzi ich mąż zaufania księcia Bogusława, pomorski rycerz Teodoryk z Maszewa. Całkowicie tajna to misja, lecz mimo to Krzyżacy dowiedzieli się jakoś o niej, już kilkakrotnie zastawiali na nich pułapki, a obecnie osaczyli ich zewsząd, rozstawili swych ludzi po wszystkich portach i wysłali nawet w te strony okręty wojenne. Zrozumiałe: dla nich takie rozmowy mogłyby stanowić początek klęski i zrobią niewątpliwie wszystko, aby do nich nie doszło.
‒ Długo się zastanawiałem, czy tą sprawą należy zaprzątać ci głowę ‒ kończył. ‒ Pragnąłem przecież szczerze, abyś znalazła u mnie choć chwilę oddechu. Doszedłem jednak do wniosku, że opowiedzieć ci o niej na pewno warto.
79
Miałaś bardzo szczęśliwą rękę do jagiellońskiej chorągwi. A nuż uda ci się coś mądrego wymyślić dla jagiellońskiego poselstwa?... My jesteśmy w tej chwili bezradni, a zrobić coś trzeba. Wielka to sprawa!
Krysta wpatrzyła się w ziemię. Że wielka to była sprawa, wiedziała od dawna. Książę Bogusław stale zabiegał o zawarcie takiego sojuszu, bo przecież gdyby on doszedł do skutku, niebezpieczeństwo krzyżackie przestałoby istnieć. Zresztą i warunki były pomyślne: bój o Gotlandię toczył się dalej, na Żmudzi ciągle były zamieszki. A mimo to ani oczywiste korzyści, ani zabiegi księcia nie dawały, jak dotychczas, żadnego wyniku...
‒ A porty rzeczywiście są tak obstawione? ‒ odezwała się w zamyśleniu.
‒ Sprawdzaliśmy dokładnie. Zwiad krzyżacki rozstawił wszędzie swych ludzi i należy się spodziewać, że w każdej chwili może jakiś łotrzyk wyskoczyć zza węgła. Szkoda byłoby tych posłów.
‒ Ale że aż tutaj dotarli bezpiecznie!...
‒ Byli pod dobrą opieką.
Krysta znieruchomiała. Ta krótka odpowiedź poruszyła w niej chyba jakieś wspomnienia.
‒ Chodźmy do posłów ‒ rzekła ruszając do drzwi.
‒ Będziesz mogła dopomóc? ‒ ucieszył się Niekrak.
‒ Zastanowię się. Niełatwa to sprawa...
Przeszli do sąsiedniej komnaty. Ujrzała trzech mężczyzn w sile wieku, przybranych bogato, zatopionych w rozmowie. Musieli już słyszeć o niej niejedno i chyba nawet na nią czekali, jej widok bowiem wcale ich nie zaskoczył, chociaż nie kryli swej ciekawości. Ta smukła niewiasta w rycerskim stroju i z mieczem u bokü, zamknięta w sobie, skupiona i wpatrująca się w nich czujnie, sprawiła na nich niewątpliwe wrażenie.
‒ Znam wasze kłopoty ‒ przerwała milczenie. ‒ Jeśli rzeczywiście moja pomoc byłaby konieczna, zastanowię się nad nią. Przedtem jednak muszę wam zadać różne pytania. Po pierwsze: czy możecie poczekać z wyjazdem jeszcze ze dwa tygodnie?
‒ Nie będę ukrywał, że każda zwłoka jest dla nas niemiła ‒ odezwał się jeden z posłów. ‒ Ale że nie ma innego wyjścia, trzeba poczekać. W tej podróży nauczyliśmy się cierpliwości.
‒ W takim razie zadam drugie pytanie: czy panowie posłowie mogą mi dać
80
słowo rycerskie, że wszystko, co zobaczą będąc pod moją opieką lub opieką mych ludzi, zabiorą z sobą do grobu?
Popatrzyli na nią w takim skupieniu, jakby mieli pisać za chwilę testament.
‒ I do tajemnic jesteśmy przyzwyczajeni ‒ padła wreszcie odpowiedź. ‒ Z góry dajemy słowo.
‒ A wy, rycerzu pomorski? Musisz milczeć nawet przed księciem.
Teodoryk z Maszewa przysunął się bliżej i wyprostował powoli swoją wyniosłą postać.
‒ Jestem synem Ludolfa z Maszewa ‒ odrzekł. ‒ Mój ojciec wraz z Maćkiem Borkiem i trzema innymi rycerzami pomorskimi kładł ongiś w Pyzdrach swój podpis na akcie lennym nieboszczyka księcia Warcisława, oddającego Pomorze pod opiekę polskiej koronie.. Moim więc władcą najwyższym jest nie Bogusław, ale Jagiełło, i czego jemu nie powiem, nie powiem nikomu. O to możesz być, pani, spokojna.
‒ Jestem spokojna.
Krysta skinęła głową i skierowała się do drzwi.
‒ Czuję, że w dobre ręce oddałem sprawę ‒ uradowany Niekrak objął ją wpół. ‒ Wierz mi: bardzo mi na niej zależy!
‒ I mnie na niej zależy. Jak powiedziałam, przemyślę, a chyba już rano dam wam odpowiedź. Będzie tylko trzech ludzi?
‒ I pachołkowie.
‒ Niepotrzebni. Damy własną straż do obrony. Będzie lepiej chroniła, bo dobrze zna tutejsze stosunki i Bałtyk.
Krysta wyszła, a za nią rycerz w złotym łańcuchu.
‒ A teraz przedstawię ci innych gości ‒ szepnął. ‒ Też chyba będziesz im rada.
‒ Wciąż niespodzianki. Czyżby i ci potrzebowali mojej pomocy?
‒ Kto wie?... ‒ padła zagadkowa odpowiedź.
Poprowadził ją na drugi koniec domu, otworzył inne drzwi i wpuścił przed sobą do środka. Weszła śmiało, lecz naraz zamarła w bezruchu. W smugach światła sączącego się skąpo przez wąskie, przypominające raczej strzelnice okienka pojawił się Rycerz z Lasu. Człowiek nie widziany od lat, którego pozostawiła ongiś samotnie w wolińskim borze, gdy przyszło wybierać między uczuciem a obowiązkiem...
81
Spojrzała za siebie: pana na Mielęcinie nie było.
‒ Nie wyglądasz na uradowaną ‒ rzekł cicho. ‒ Nie miej mi za złe tego spotkania, bo nie mój to pomysł, ale Niekrakowej. Zamierzałem zniknąć zaraz po twoim przyjeździe.
Dużo było w tych słowach smutku i melancholii.
‒ Zrobiłbyś to niepotrzebnie ‒ odezwała się w zamyśleniu. ‒ Kryć się przecież przede mną nie potrzebujesz i dziwiłam się nieraz, że tak długo nie dajesz o sobie znać. Byłam pewna, że zapomniałeś już o nas i o Pomorzu. Czyżbyś rzeczywiście tu nie zaglądał?
‒ Nie zaglądałem... Przysiągłem sobie tamtej nieszczęsnej nocy, że wrócę dopiero wówczas, gdy będę mógł ci oświadczyć: wojna. Ta wielka wojna między Krzyżakami a Polską.
‒ Daleko do niej?...
‒ Dwa, trzy lata.
‒ Wierzysz w to?
‒ Dziś jestem pewien. Musiałem przybyć w końcu na Pomorze, bo trzeba było przeprowadzić bezpiecznie posłów, ale gdybym nie znał dokładnie tego terminu, nie zobaczylibyśmy się, choćby Niekrakowie chcieli użyć do tego siły. Przysięga obowiązuje.
Nie odrywała od niego oczu. Zapatrzył się w nie i naraz po jego twarzy przebiegł gorący rumieniec.
‒ Dziwny masz wzrok ‒ przemówił zmieszany. ‒ Czuję się pod nim jak żak, któremu wybacza się dużo ze względu na młode lata... Nie, dzisiaj nie ośmieliłbym się gadać przy tobie głupstw. Były czasy, przyznaję, gdy mi się wydawało, że to ja tobą kieruję, chociaż byłem przy tobie właściwie dzieckiem. Za późno to zrozumiałem, lecz zrozumiałem. Bądź odtąd spokojna: nie będę już obiecywał, że cię zrobię królową.
‒ Nie powinieneś tego żałować. Miłe to były słowa.
‒ Ale ja wyszedłem na błazna! ‒ wzburzył się nagle. ‒ Gadałem na wiatr i nie przyszło mi nawet na myśl, że ty już jesteś królową, że ludzie tak cię nazywają na całym Pomorzu, że modlą się do ciebie jak do świętej i oczekując od ciebie pomocy, dostają tę pomoc. Ja, prowadzący jagielloński zwiad nie tylko tutaj, ale na Litwie, Żmudzi i w Prusach nie potrafiłem dostrzec tej prostej prawdy! Dzisiaj widzę ją dobrze... Gdzie się nie ruszę, tam tłumy chłopstwa; gdzie zwrócę oczy, tam jacyś apostołowie mówiący o gniewie Pańskim i o natchnionej przez Boga świętej niewieście, pędzącej poprzez słowiańskie
52
ziemie na białym koniu i wymierzającej sprawiedliwość mieczem i ogniem. Wszędzie to głoszą: w Nowej Marchii i koło Słupska, pod Białogardem i na Wolinie, koło Szczecina i na Uznamie. Tu nawet, pod bokiem podgławskiego opata! A ja głupi...
Objął rękami głowę, gorycz zdusiła gardło.
‒ Nie gniewaj się ‒ dodał po chwili cicho. ‒ Wypowiedziałem nareszcie wszystko, co przez trzy lata zbierało się w piersi, a ty przecież ‒ uśmiechnął się nikle ‒ nadajesz się dobrze na spowiedniczkę. Wciąż słuchasz w milczeniu.
‒ Chyba nie masz mi tego za złe?
‒ Nie mam.
Jakby w popłochu oderwała od niego wzrok i dopiero teraz ujrzała w najciemniejszym kącie komnaty smukłego pacholika, znieruchomiałego jak posąg kamienny, w którym się jarzą tylko jasne, promienne oczy.
‒ A tam kto?...
Rycerz też spojrzał w kąt. Spłynęła z niego nagle miękkość, umknęła gorycz, zaginęło bez śladu wzburzenie.
‒ Co z ciebie za matka? ‒ odrzekł wesoło. ‒ Nie poznajesz? Twoje to przecież dziecko! Przemko spod Golczewa, którego oddałaś mi ongiś na wychowanie. Przez dwa lata przebywał nawet przy boku króla. Pokłoń się pani!
Pacholik zerwał się z miejsca, skłonił się z wdziękiem, przypadł do nóg. Na sposób dworski powitał pięknym słowem, ale naraz coś tam rozedrgało się w krtani, zburzyło wyuczony porządek, zaniosło westchnieniem i niespodziewanie wybuchło w szlochu.
‒ Pani najszlachetniejsza!... ‒ jak potok wezbrany, zaczęły płynąć niepowstrzymanie serdeczne, zasłyszane w dzieciństwie słowa. ‒ Królowo nasza... Moja królowo!...
A i Krysta przeniosła się chyba myślami do tych odległych czasów, zaczęła bowiem tak samo łagodnie, jak wówczas gdy ujrzała go po raz pierwszy, gładzić płową czuprynę.
‒ Widzisz ‒ uśmiechnął się rycerz ‒ i dla niego jesteś królową, a tylko ja jeden nie potrafiłem odnaleźć prawdy... Przyznaj jednak, że dobrze go wychowałem. Przez szkoły przeszedł, na dworze królewskim nabrał wielkiej ogłady, o Pomorzu nie zapomniał. A obecnie odbywa służbę w Nakle. W kasztelańskim grodzie!
‒ Czyżby u któregoś z tych posłów?
83
‒ Właśnie. Chłopiec mądry i dzielny, więc zabierają go nawet za morze. A przy tym mój wielki przyjaciel, toteż nie dziw się, że go tutaj ukryłem. Zna on niejedną z moich wielkich tajemnic.
Roziskrzyły mu się oczy, w radosnym odruchu jakby wyskoczyła w górę pełna w tej chwili mocy, wysmukła postać. Twarz Krysty natomiast skupiła się bardziej i im dłużej wpatrywała się w klęczącego wciąż pacholika, tym większe ukazywało się na niej wzruszenie.
‒ A inni? ‒ spytała cicho. ‒ Mam na myśli tych chłopców, których zabrałeś później... Też mają tak dobrą opiekę?
‒ Muszą mieć dobrą opiekę. Przecież to nasze dzieci!
Krysta pochyliła się mocniej nad pacholikiem, ręką nieznacznie dotknęła oczu.
‒ Prawda ‒ przyznała cicho ‒ to nasze dzieci...
BITWA
U DUŃSKICH
WYBRZEŻY
I
Wbrew początkowym obawom, po zawarciu rozejmu w Raciążu życie na osamotnionym Pomorzu ułożyło się dosyć spokojnie. Jagiełło wycofał wprawdzie z Łobezu swoją chorągiew, ale i Krzyżacy nie próbowali się tam dostać i pragnąc pozyskać książąt, unikali tak częstych dawniej wypadów zbrojnych i walk pogranicznych. Jak gdyby na rozkaz z góry, przycichli także wierni krzyżaccy słudzy. Biskup kamieński pozornie przestał zajmować się polityką, Bonow przez dłuższy czas odbywał dalekie podróże, a potem wszystkie siły włożył w wydobywanie kościelnych danin; zapadły się jakby pod ziemię wszelkie złe duchy, tak chętnie burzące dawniej porządek. Nic więc dziwnego, że i w grodziszczu nad Gardnem nie było zbyt dużo roboty. Czujności nie zmniejszono, starym zwyczajem przeprowadzano codziennie bojowe ćwiczenia, codziennie kształcono się w posługiwaniu łaciną i w sztuce pisania. Ale że ludzi nowych wciąż napływało mnóstwo, trzeba było też myśleć o rozładowywaniu tego natłoku. Wielu odsyłano do Wantimira, co starszych rozrzucano po różnych krajach, zabezpieczając im tam wygodne życie i przydzielając spokojniejsze zajęcia; jeszcze innych puszczano po prostu wolno, aby mogli założyć rodziny w miejscach dla nich najodpowiedniejszych. Zmniejszono również poważnie zwiad. Dawniej obstawione były wszelkie osiedla. Obecnie zaufani ludzie strzegli tylko najważniejszych ośrodków i sięgając do rad miejskich, dworów książęcych, portów po obu stronach Bałtyku, opactw i biskupstw, a nawet do stolic ościennych państw, dawali niezwykle wierny obraz tego dziwnego świata z początków XV stulecia, w którym nawet pobożność i asceza
85
szły tuż obok brutalnej siły i łącząc się z sobą często w rozsiewaniu krzywd wywoływały w odwet powszechny bunt, przemieniający z kolei w świętych ludzi od miecza i pługa.
Krysta, po powrocie z Rany, znów śledziła bacznie wypadki. Po rozstaniu z Rycerzem z Lasu poczuła się bardzo samotna, tym bardziej że nadal rozbiegali się ludzie, z którymi zżyła się mocno, niedawno zmarła jej babka, zapadł poważnie na zdrowiu Steffen. Wędrując po Ranie i w okolicach Strzałowa, żyła w nieustannym napięciu, będąc gotowa w każdej chwili do obrony i uderzenia. Teraz zaległa wokół zupełna cisza. Wsłuchiwała się w nią, w przedziwnie spokojnym spojrzeniu Swantewita starała się chyba odnaleźć najlepszą dla siebie drogę. Targał nią ciągle głuchy niepokój. Była pewna, że zachodzą dokoła jakieś wielkie przemiany i nie mogąc ich dostrzec, popadała bezwiednie w trwogę. Wantimirowi nic chyba nie grozi... Trzyma się tam mocno, wciąż rośnie w siłę. W Polsce, Czechach, Szwecji, Danii, we Flandrii, nawet w dalekim Paryżu przebywa obecnie niemało pomorskich dzieci, lecz każde ma przecież doskonałą opiekę. A i Wolin bezpieczny. Ruszył się Bonow, prawda, Zakon znowu zaczyna gromadzić swe wierne sługi. Być może uderzy wkrótce w Pomorze, lecz chwilowo i to nie wydaje się groźne. A jednak...
Myśli rozbiegały się, łączyły, przeskakiwały ze sprawy na sprawę, coraz trudniej było o chwilę skupienia. Dostrzegł wreszcie to roztargnienie Gamba i wiedząc o spotkaniu w Mielęcinie z Rycerzem z Lasu, zaczął snuć na ten temat żartobliwe domysły. Dostrzegł je również Steffen, leżący w łożu. Któregoś dnia przywołał ją do siebie i zaczął gawędzić.
‒ Więc Rycerz z Lasu... ‒ zamyślił się nagle. ‒ Cóż, nie będziesz żyła wiecznie nad Gardnem, a wróciwszy do ludzi, z kimś musisz się związać. Nigdy nie widziałem tego człowieka, lecz słyszałem o nim przecież niejedno. Mężny jest, prawy, bardzo przy tym oddany sprawie. To wielkie zalety. Po tym rozstaniu w kodrąbskim borze miał prawo zapomnieć o tobie, a nie zapomniał. Świadczyłoby to o powadze uczucia i jego stałości. Chwali mu się... Jeśli więc byłoby to po twojej myśli, nie wahaj się wziąć go za męża, kiedy postanowisz odejść z grodziszcza.
Krysta pochyliła głowę spłoszona.
86
‒ Nie bierz mi za złe, że się wtrącam w twoje prywatne życie ‒ snuł dalej swe rozważania. ‒ Byłem ci dotychczas jak ojciec, a że to też ludzkie sprawy i wymagają rozwagi, więc o nich mówię. Żyjesz między nami jak mniszka, lecz moim zdaniem na mniszkę się nie nadajesz. On także chyba jak mnich. Takie to czasy. Religia weszła nam w krew i dlatego mamy tylu apostołów, którzy nie mieli na sobie nigdy duchownej sukni, a inkwizycja musi coraz częściej podpalać stosy... Wy jednak jeszcze jesteście młodzi i coś wam się należy od życia...
Zmęczył się tym przydługim mówieniem. Krysta podała mu jakiś lek, poprawiła posłanie i chciała odejść, aby odpoczął.
‒ Zostań ‒ zatrzymał ją. ‒ Mnie już nic nie zaszkodzi. Tak, tak ‒ uśmiechnął się widząc, że pobladła. ‒ To też ludzkie sprawy i też trzeba mówić o nich otwarcie. Zwłaszcza z tobą czy z Gambą. Czuję, że dni moje są policzone. Dlatego...
Krysta słuchała jak ogłuszona. Steffen w ostatnim roku słabował często, lecz nie przyszło jej dotąd do głowy, że śmierć stoi nad nim. Z najcięższych chorób ludzie wychodzili szczęśliwie w grodziszczu. A on wyglądał nawet lepiej od innych, umysł ciągle miał jasny, nie tracił ani na chwilę pogody. Toteż i teraz nie chciało się jej wierzyć, im dłużej jednak mu się przyglądała, tym większy w niej narastał niepokój. W czasie jej nieobecności choroba poczyniła wielkie postępy i chociaż nie było tego widać na zewnątrz, drążyła go szybko. Chwilowo odeszła, aby zająć się pilnymi sprawami, lecz w ciągu dnia zaglądała do niego często. Niestety, było z nim coraz gorzej. A pod wieczór osłabł zupełnie.
‒ Krysto... ‒ rozległ się naraz szept.
Podbiegła do łoża. Poruszał bezradnie wargami, jakby mu zaschło w gardle. Podsunęła mu kubek z jakimś napojem.
‒ Ty zawsze wiesz, co mi podać ‒ spojrzał na nią z wdzięcznością. ‒ Ale że za chwilę może już nic mi nie pomóc, powiem ci teraz, co trzeba... Nasze grodziszcze od lądu jest nie do zdobycia, bo bór i zasadzki strzegą go lepiej niż najpotężniejsze mury obronne. Natomiast jego siła od morza polega jedynie na tajemnicy i ludzkiej niewiedzy. Dawniej, kiedy chroniła nas potężna flota Stortebekera, byliśmy bezpieczni. Dzisiaj jej nie ma i o tym musisz stale pamiętać. Rozumiesz?
87
‒ Rozumiem.
Wpatrzył się w niewielkie okienko. Przez oprawione w ołów szyby przesączało się chmurne, jesienne światło.
‒ Zimno chyba dzisiaj na dworze?
‒ Bardzo zimno.
‒ Mimo to trzeba zejść do podziemi. Jutro będzie pewnie jeszcze zimniej, a wydatki przed tobą duże. Chciałbym, abyś miała wszystko pod ręką. Tym bardziej że i naszych ludzi, towarzyszących poselstwu, też trzeba wyposażyć na drogę.
‒ Posłowie pokryją wszelkie wydatki. Sami to wysunęli.
‒ Ale my nie możemy się na to zgodzić. Nigdy nie byliśmy i nie jesteśmy niczyimi sługami. Jesteśmy towarzyszami walki, zawierającymi sojusze. Taka jest jedna z tych świętych zasad Bractwa Żywienia, o której musi pamiętać zawsze dowództwo. Mamy bić wspólnie wroga, wspólnie będziemy pokrywali wydatki. O tym również pamiętaj, gdy mnie zabraknie. Zejdziesz zatem w podziemia?
‒ Oczywiście.
‒ Ubierz się tylko ciepło. A i potem...
Nasunął się zmrok. Po wieczerzy zagasły światła, grodziszcze zapadło w sen. Na zewnątrz dął coraz silniejszy wiatr, szarpał gałęziami, przyginał wierzchołki, zanosił chłodem i świstem. Na dół jednak, jak zwykle, nie zdołał się przebić. Oko Swantewita wciąż było spokojne, cicho i tajemniczo rozkładał się pośrodku ciemny masyw budynków, stanowiących jego źrenicę. Nie czuło się nigdzie żadnego ruchu. Dopiero koło północy w tym miejscu, gdzie z wysuniętych nad wodę murów wychodziło się przez niewielką bramkę prosto do łodzi, ukazały się dwie ciemno przybrane postaci.
‒ Obyś się tylko nie przeziębiła ‒ dał się słyszeć zatroskany głos Gamby. ‒ Gdybyś poczuła jakikolwiek ból, wypływaj natychmiast. W taką pogodę może zdarzyć się wszystko. Podwieźć cię łodzią?
‒ Nie warto ‒ odezwała się Krysta. ‒ Gdy płynę z tego miejsca, trafiam od razu w otwór. A z łodzi nie zawsze.
Wygładziła starannie obcisłą odzież i skoczyła do wody. Rozłożysty buk naprzeciw pochylał nisko konary i gdy był w pełni pokryty liśćmi, prawie całkowicie zasłaniał widok. Płynęła wprost na niego, przybliżała się błyskawicznie, już się zaczęło wydawać, że uderzy w sam jego środek. Niespodziewanie
88
jednak zapadła się w głąb, w zupełnych ciemnościach dotknęła plątaniny korzeni, wybiła w nich przejście, silnym wyrzutem ciała poszła znów naprzód, wśliznęła się w wąski otwór. Coś zdusiło jej gardło, w uszach powstał potworny szum. Już wokół ziemia, zaciska mocno, gniecie jak kleszcze, coś gęstego zasklepia oczy. Głowa aż pęka z bólu. Jeszcze ten jeden ruch!...
Puściła ziemia, zrobiło się luźniej. Krysta dotknęła ręką ściany naprzeciw, zwinęła się w kłębek, skoczyła w górę. Nareszcie mogła odetchnąć, choć nogi wciąż stały w wodzie. W bagiennym zaduchu zebrała powoli siły i poczołgała się dalej. Powietrze nabierało czystości, przejście stawało się coraz wyższe. Wyprostowała się wreszcie, uszła kilka kroków i odnalazłszy na suchym miejscu krzemień i hubkę, zapaliła łuczywo.
Uciążliwa to była droga, lecz ona właśnie stanowiła największą tajemnicę grodziszcza. Przedtem znał ją tylko Steffen, Gamba i Sum; jej powierzono ją dopiero przed trzema laty, gdy po rozstaniu z Rycerzem z Lasu zajęła się żywiej losem pomorskich dzieci. Wydostać się stąd nie było trudno, za to dostanie się wymagało ogromnego wysiłku. W plątaninie korzeni, wśród zwałów zbutwiałych liści, w mulistej mazi, jaka powstawała przy nurkowaniu, niczego dojrzeć nie było można, a jeden niezręczny ruch groził uwięzieniem w tym błocie i śmiercią. Uczyła się długo i nieras Gamba wyciągał ją na pół przytomną. Teraz jednak trafiała bezbłędnie i gdy wreszcie znalazła się w środku, ogarniało ją zawsze wzruszenie. Wielka to była droga; gdyby o niej rozeszły się słuchy, zleciałoby się tutaj chyba pół świata. Prowadziła do jednego z tych legendarnych skarbców Stortebekera rozrzuconych na Wolinie, Uznamie i Ranie, zawierających nagromadzone przez lata bogactwa, toteż dopuszczenie do tajemnicy było wyrazem zarówno serdecznej przyjaźni, jak i ogromnej ufności ze strony starych mieszkańców grodziszcza...
Krysta ruszyła powoli naprzód. Wąski początkowo przekop rozszerzył się w niewielką jaskinię, znowu się zwęził i naraz ukazał dragą, olbrzymią. Podtrzymywały ją filary, niektóre ściany były obmurowane. Jak opowiadał Steffen, Stortebeker przedostał się tu od wybrzeża, wyżłobił w tym miejscu nadmorskie wzgórze, złożył beczki i skrzynie, zabezpieczył je dobrze przed wodą, a potem przebiwszy przejście do jeziora, zasypał to od Bałtyku. W razie potrzeby jednak łatwo było się tam przekopać, toteż ten skarbiec mógł także zamienić się w każdej chwili w doskonałą kryjówkę.
89
Krysta stanęła pośrodku. Przez pewien czas rozglądała się bacznie, jakby nie była pewna od czego zacząć swoją robotę, w tej bowiem masie najrozmaitszych przedmiotów łatwo było się zgubić. Ci Bracia Żywienia, którzy złotymi dukatami obijali maszty swoich okrętów, zgromadzili tu olbrzymi majątek. Beczki pełne były pieniędzy, skrzynie klejnotów, między nimi zaś pobłyskiwał olbrzymi łańcuch ze złota, którym można było czterokrotnie opasać hamburską katedrę, a który Stortebeker chciał oddać za darowanie mu życia. A obok tych cennych przedmiotów leżały bardziej zwyczajne: zbroje, odzież i oręż, łopaty i worki, łuczywa, żywność, jak gdyby przewidziano z góry, że może się to komuś przydać w przyszłości.
Krysta poruszyła się wreszcie. Wypełniwszy dwa worki złotem i klejnotami, odniosła do wyjścia i zgasiła łuczywo. Z jednym zaraz wydostała się na powierzchnię, złożyła go w łodzi, zaczerpnęła świeżego powietrza. Wśliznęła się znowu do lochu i wróciwszy z drugim, podała go Gambie, a sama popłynęła do wyspy.
‒ Zimno ‒ drgnęła nieznacznie, gdy się znaleźli za furtką. ‒ Zajmij się resztą. Ja muszę się rozgrzać.
‒ Czy Steffen mówił ci już, że od dziś cały jego udział w skarbie należy do ciebie?
Zamiast pobiec dalej, chwyciła jeden worek i odrzuciła w bok, aby mu zrobić przejście.
‒ Nie rozmawiajmy o tym ‒ głos jej zadrżał z nagłego wzburzenia. ‒ Skarb zdobyć łatwo, gdy ma się pewną rękę i silną drużynę. Takiego jednak człowieka, jak Steffen, trzeba szukać ze świecą, toteż będę szczęśliwa, jeśli jak najdłużej będzie zarządzał majątkiem.
A następne dni zdawały się wypełniać to jej serdeczne życzenie. Chory ożywił się; otoczony powszechną troską i życzliwością, zaczął znowu nabierać sił, gdy zaś w kilka dni później pojawił sis niespodziewanie Wantimir, tak się uradował, że wstał nawet z łoża i zaczął się przechadzać po izbie.
‒ Czarownik z ciebie ‒ roześmiał się. ‒ Już się szykowałem poważnie na drugi świat, a tu taka zmiana! Umiesz chyba odczyniać uroki. Albo przepędzać śmierć!
‒ Ba! ‒ Wantimir wyprostował się dumnie. ‒ Człowiek nie w ciemię bity, potrafi więc jedno i drugie, bo i od opata w Podgławie nauczył się sporo, i od
90
Krzyżaków niemało, a przy tym i po ojcu przejąłem niejedno. Ale że jestem, jak wiesz, bardzo przezorny, wożę jeszcze zawsze niezawodny lek na wszelkie choroby.
Wyciągnął z sakwy otulony starannie szmatami gąsiorek.
‒ Jakbym wyczuł, że będzie tutaj potrzebny ‒ gawędził dalej wesoło. ‒ Prawdziwy, uznamski miód, chociaż wyrobiony na też niezłej, słowińskiej ziemi. Oczywiście młody, bo siedzę tam od niedawna, lecz siłę ma. Popróbuj!
Nalał do kubka. Steffen wypił do dna.
‒ Umiesz robić ‒ pochwalił. ‒ Nareszcie zrozumiałem, dlaczego moi przodkowie tak chętnie urządzali wyprawy zbrojne na wasze wyspy. O taki lek u nas niełatwo.
‒ Wiadomo: na wszystkim trzeba się znać. My się znamy na miodzie, wy znowu na piwie. Nie ma lepszego nad duńskie!
Schodzili się ludzie z dworzyszcza, odchodzili od pracy inni. Otaczano ich coraz gęściej.
‒ Wancek, co się z tobą stało? ‒ rozbawiony Gamba poklepał go znienacka po plecach. ‒ Gadasz tak gładko, że można by cię wysłać nawet do Rzymu w poselstwie. Gdzieś się tego nauczył?
Wantimir wzruszył ramionami.
‒ Pytasz, jakbyś był dzieckiem ‒ odrzekł. ‒ Człowiek bywały po świecie, to wszystko. A tam, na ziemi Słowińców, trzeba się umieć obracać, bo rycerstwo pcha się do mnie ze wszystkich stron, jako że świetnie potrafię garbować krzyżackie skóry. A zresztą i wójta krzyżackiego z sąsiedztwa wypada niekiedy zaprosić.
‒ Wójta?... A on ci do czego?
‒ Jak to: do czego? Swojak przecież, przez miedzę. Gdy chce mi coś uszczknąć, biję, aż drzazgi lecą. Ale kiedy święto, wyciągam przyjaźnie rękę. Doskonały to sposób, nauczyłem się go właśnie od jednego z tych krzyżackich przywódców. Dawniej długo boczył się na mnie, śmiertelny wróg. A dzisiaj choćby do rany przyłóż.
Steffen przyglądał mu się z coraz większą uwagą.
‒ Rzeczywiście wpuszczasz go do domu? ‒ odezwał się niespokojnie. ‒ Bądź czujny. Taki potrafi węszyć.
‒ Za kogo mnie masz? ‒ Wantimir obruszył się. ‒ Wiem przecież, że
91
wojna. Gdy do mnie przybywa, widzi co najwyżej kilkoro czeladzi. A przy tym musi uprzedzać mnie wcześniej przez posłańca z białą chorągwią i otrzymać zezwolenie na przyjazd. Kiedyś tego nie zrobił. Wypadłem więc na niego znienacka, napsułem mu ludzi, a i on kwękał potem przez kilka tygodni. Bardzo mnie odtąd szanuje i ma za co. Porządek u mnie jest wielki!
Ujął się pod boki, hardo przechylił głowę. Dostrzegł przyglądającą mu się uważnie Krystę i spłoszył się nagle.
‒ Hm... ‒ mruknął. ‒ Ja tu gadu, gadu, a najpierw należało się wytłumaczyć, dlaczego samowolnie opuściłem Żelazo... Wszystko przez tego wójta! ‒ odzyskał pewność. ‒ Kilka dni temu wygadał się przy moim dobrym uznamskim miodzie, że jeden z jego przyjaciół przyjedzie wkrótce na Wolin z jakimś niezwykle ważnym zadaniem. Gdyby do kamieńskiego biskupa!... Nie. Na Wolin, a Krzyżak. I ma podobno długo tutaj pozostać. Tak mnie to zastanowiło, że sam postanowiłem przyjechać, aby zbadać sumiennie, co ten łotrzyk przede mną ukrywa. Czuję coś niedobrego w powietrzu!
A i w innych ta wiadomość wzbudziła niepokój. Za trzy dni mieli przybyć z Mielęcina jagiellońscy posłowie, aby odpłynąć stąd z Sumem do Danii. Krysta więc od samego rana pobudziła czujność zwiadowców w Kamieniu i Wolinie, ruszył się Boranta, po wyspie zaczął krążyć ostrożnie Kruża. Nic się nigdzie nie działo, a i wieści z dalszych okolic nie przyniosły nic złego. Mówiono za to dużo o Bonowie, który podobno jest ciężko chory, o wypadkach strzałowskich i o tym, jak książę zmusił rajców miejskich do roztoczenia opieki nad pokrzywdzoną ludnością przez całą zimę, a od biskupa zażądał usunięcia archidiakona ze stanowiska.
‒ Albo Wantimir coś źle zrozumiał ‒ Boranta podsumował wyniki dochodzeń w dniu, w którym miała przybyć „Jaskółka” ‒ albo Krzyżacy zmienili plany.
‒ Albo jeszcze nie nadszedł czas ‒ uzupełniła go Krysta.
Boranta wpatrzył się w nią znieruchomiałymi nagle oczyma.
‒ Tak, chyba to najpewniejsze ‒ przyznał. ‒ W każdym razie posłowie będą mogli odjechać spokojnie.
‒ Też tak sądzę.
Kruża wyszedł po nich wieczorem do Przytoru, umieścił chwilowo w dworzyszczu, a gdy Sum się ukazał, poprowadził ich na wybrzeże. Pogoda była burzliwa, statek tym razem nie dobił do brzegu. Załadowano więc ludzi i
92
rzeczy do łodzi i wkrótce wszyscy znaleźli się na pokładzie.
‒ No, bywaj! ‒ Sum żegnał się właśnie ze Steffenem w grodziszczu. ‒ Gdy mi wspomniano o twej chorobie, tak się przeraziłem, że przybiegłem natychmiast, chociaż właściwie nie wolno mi dzisiaj marnować czasu. Widzę jednak, że trzymasz się świetnie. Nieraz jeszcze spotkamy się w życiu!
‒ Chyba tak... A na wszelki wypadek pamiętaj: wszystko, co do mnie należy, wraz z zarządem podziemnego skarbca, przechodzi odtąd na Krystę.
‒ I ty pamiętaj ‒ Sum się roześmiał. ‒ Gdyby coś ze mną się stało, wszystko co moje także należy do Krysty. Powiedziałem to dawno i bynajmniej nie cofam.
Odprowadził go Wantimir, uściskał serdecznie na brzegu, a gdy statek zaczął odpływać, wziął Krystę pod ramię i skierował się w drogę powrotną.
‒ Kiep ze mnie ‒ rzekł rozżalony. ‒ Sądziłem, że ledwie tu się pokażę, rozgryzę tę krzyżacką tajemnicę z taką samą łatwością, jak to robię na ziemi Słowińców. A okazuje się, że zmarnowałem czas niepotrzebnie.
‒ Też nie możesz się niczego dowiedzieć?
‒ Nie mogę. A w tym czasie mój sąsiad może mi spalić grodziszcze!
‒ Zostawiłeś chyba kogoś mądrego na straży?
‒ Oczywiście. Pięciu przecież jest Wantimirów.
‒ Jak to pięciu?... ‒ Krysta spojrzała na niego spod oka. ‒ Czterech was było.
Wantimir z wielką powagą zaczął odmierzać kroki.
‒ A obecnie jest piąty ‒ odrzekł. ‒ Jest u mnie niejaki Staszko, Słowiniec. Od dawna oddaje mi nie byle jakie usługi, przyjąłem więc go do swego znaku, jako że rozdzielając łaski człowiek wygląda dostojniej, i chyba ten właśnie będzie po mnie największy. Uczę go teraz sumiennie rycerskiego rzemiosła. Zobaczysz go po przyjeździe. Chłopak niezwykle zręczny.
Zgęstniał bór, zwęziła się ścieżka. Przez pewien czas musieli iść jedno za drugim.
‒ Ten piekielny Krzyżak nie schodzi mi z myśli ‒ gniewnie pokręcił głową. ‒ Zatrzymam się jeszcze dzień albo dwa. Choćby tam sąsiad miał mi spalić jakieś dworzyszcze, muszę się dowiedzieć, po co ten diabeł tutaj przybywa!
93
Znowu od rana zabrał się do roboty. Powęszył w Kodrąbiu, zajrzał do pana na Kołczewie, razem odwiedzili Sierosław. Coś niecoś dowiedział się w końcu. Oto na krótko przed zapadnięciem zmroku wjechał do Kamienia jakiś krzyżacki rycerz i zniknął zaraz w biskupim pałacu.
‒ Mam go! ‒ oznajmił po powrocie nad Gardno. ‒ Teraz spróbuję popatrzeć mu w oczy.
Nazajutrz znowu odjechał wcześnie. Wstąpił tym razem do pana na Łęgach i z nim udał się do Wolina. Nie krył zupełnie swej obecności. Jako możny rycerz z ziemi słowińskiej czuł się tutaj bezpieczny, tym bardziej że kłaniano mu się nisko, podziwiali go wszyscy, w mig wypełniano wszelkie jego zlecenia. Był więc bardzo pogodny, ale gdy po południu wszedł do grodziszcza, wyglądał jak gradowa chmura, która lada chwila wyrżnie w ziemię zwałami lodu. Już otworzył usta, aby wyrazić dosadnie swoje uczucia, gdy naraz coś go zmroziło. W izbie ogólnej zgromadzili się prawie wszyscy mieszkańcy grodziszcza, tłok był ogromny. A mimo to panowała wokół śmiertelna cisza.
‒ Steffen nie żyje ‒ ktoś mu podszepnął.
‒ Chryste Panie!...
Podszedł do łoża, przykląkł, ścisnął gwałtownie rękami skronie.
‒ Taki mądry człowiek! ‒ wyszeptał. ‒ Duńczyk, a przecież nasz, bo tak samo nie znosił ludzkiej krzywdy i nie cierpiał Krzyżaków. Panie, świeć nad jego duszą...
Przez pewien czas odmawiał żarliwie modlitwy i wreszcie uniósł powoli głowę. Ujrzał siedzącą tuż obok Krystę.
‒ Straszne! ‒ przemówił wzburzony. ‒ Wiesz, po co przybył ten Krzyżak? Aby w imieniu Zakonu objąć zarząd nad kodrąbskim dworzyszczem! Rycerz Kagen, umierając, przekazał je podobno w testamencie kamieńskiemu biskupstwu. A teraz Schippenbeil oddaje Krzyżakom w zastaw za jakieś długi!
Zamyślone zazwyczaj, ale spokojne nawet w największym boju spojrzenie Krysty nabrało chyba po raz pierwszy w życiu posępnych błysków. Jak w ogniu ujrzała kodrąbską izbę, młodziutką dziewczynę stojącą z boku, pomorskiego rycerza na łożu śmierci, archidiakona coś mu przekładającego zawzięcie, mnicha zajętego pisaniem. A oto ukazuje się rycerz Niekrak, wszyscy
94
unoszą głowy. Rzuciła raz jeszcze okiem na stół, zobaczyła wyraźnie testament. Był już zaczęty, lecz bardzo dużo jeszcze brakowało do końca. A już na pewno nie podpisał go nikt...
II
Z trudem rodził się świt. Ciężkie ołowiane chmury toczyły między sobą zacięte boje o prawo lotu i waląc się na siebie nieustannie, kłębiąc jak w szale, obniżając się coraz niżej, wchłaniały w siebie chciwie każdą odrobinę dziennego światła. Wraz z nimi hulał beztrosko zachodni wiatr. Tam w górze popychał naprzód, podniecał wściekłość, szarpał znienacka, potwornym cielskom ciągle dodawał grozy. Tutaj, na dole, bił w morze jak w bęben i jeżąc fale, bryzgał dokoła pianą przy wtórze dzikiej, donośnej pieśni, sławiącej niezmordowanie potężną siłę żywiołu.
Uginał się pod nim statek. Sum, osobiście pilnując steru, wsłuchiwał się bacznie w jego wzdychania, jęki i trzaski, nie zmieniał jednak kierunku ani szybkości. Wierzył w niego jak w siebie. Obijał się przecież na nim od lat po Bałtyku i Morzu Północnym, stale coś w nim ulepszał, przeszli razem niejedną burzę. A że teraz zależało mu na pośpiechu, wyciskał z niego, co mógł, i wykorzystując umiejętnie wicher, tnąc fale jak nożem, tonąc w nich często, to znów siadając im dla odmiany na grzbiecie pędził prosto na północ.
Na pokładzie ukazał się Kruża. Przetoczył się ciężko między olinowaniem i przypadł do steru.
‒ Zdołamy dobić? ‒ krzyknął, starając się przegłuszyć wichurę.
‒ Musimy. Morze groźne, lecz za to puste, bo inne statki kryją się w portach. Trzeba korzystać z chwili.
Jak czarna pręga na tle wielkiej szarzyzny pozostawały za nimi urwiste brzegi Bornholmu, na północy już się zarysowywały Wyspy Pirackie. Początkowo widział je tylko Sum. Czarne, niewiele wystające ponad powierzchnię, ginące co chwila z oczu za grzywami rozhuśtanych bałwanów, odcinały się od tła jedynie nieruchomością i nie sprawiały większego wrażenia, ale gdy wreszcie ujrzano je z bliska, zaczęły rozsiewać trwogę. Gdzie rzuciło się okiem, tam słały się rumowiska, dostępu broniły wszędzie olbrzymie głazy; w spienionej fali, w mżawce i pianie, w olbrzymich bryzgach ginęły brzegi. A Sum jakby
95
tego nie zauważał. Szedł prosto w największą kipiel, wzbił się w górę i runął, w potokach wody zatonęło na chwilę wszystko. Ledwie jednak ona opadła, ukazał się inny zupełnie widok: zadziwiająco cicha zatoczka ukryta między dwiema wyspami, zapewniająca bezpieczne schronienie.
‒ Do łodzi!
Wypadli spod pokładu posłowie, ludzie znad Gardna, wyskoczył Kruża, zrzucono rzeczy. Statek nie zarzucał kotwicy. A gdy tylko tamci się znaleźli na brzegu, znów wzmocnił żagle i runął na nową przeszkodę, aby przebić się przez nią i wydostać na morze.
‒ Piękny statek i wspaniała załoga ‒ jeden z posłów odezwał się w zamyśleniu. ‒ Dla nas, szczurów lądowych, była to ciężka noc, ale mimo to czułem się pewniej na pokładzie niż na tych wysepkach. Rzeczywiście one bezludne?
‒ Któż by chciał na nich zamieszkać? ‒ odrzekł Kruża. ‒ Brak wody do picia, uprawiać nie ma co, a przy tym w najpiękniejszą pogodę rozbijają się tutaj statki, bo mnóstwo podwodnych głazów. W taką zaś burzę tylko nasz Sum może się odważyć na wejście do tej zatoczki. A on potrafił też wydostać się z niej. Znowu zaginął w pianie i bryzgach, wkrótce jednak był już na pełnym morzu i znikał szybko w otaczającej go wokół szarzyźnie.
‒ Chodźmy ‒ Kruża skinął na posłów. ‒ Mnich się do nas przybliża.
Zadziwiał ich statek, jego załoga i sprawność, nie zaskakiwało jednakże nic. Znali dokładnie plan całej podróży. Tu mieli się przesiąść na inny statek, który ich przewiezie do Szwecji, gdzie przebywał właśnie król Eryk. Mogli właściwie nie schodzić z pokładu, Sum także tam płynął. Mimo to zgodzili się na tę uciążliwszą wędrówkę, wskazana była bowiem jak największa ostrożność. Szpiedzy krzyżaccy dostrzegliby ich z pewnością przy lądowaniu, mieliby odtąd na oku nie tylko ich, ale i statek. A przecież trzeba było się przedostać jeszcze z powrotem do Polski...
Hulał bez przerwy wiatr. Wypadał z każdej szczeliny między skałami, biczował twarze, nanoszoną znad morza mżawką zasklepiał oczy i usta. Jagiellońscy posłowie szli jednak raźnie, nie sarkali, jak inni nieśli część rzeczy, mocno i pewnie osadzali na ziemi nogi. Obserwujący ich bacznie Kruża przyznawał w duchu, że nie brakowało im hartu, a zresztą i ta cała wyprawa
96
budziła w nim mimowolny szacunek. Kto inny, natrafiwszy na tyle przeciwności, machnąłby dawno na wszystko ręką i zawrócił do domu. Oni wytrwali. Dziwne tylko, że nie potrafili ukryć w tajemnicy swojej podróży. Kto ich podpatrzył?... Podobno w przygotowaniach zachowano zupełną ciszę, poza królem niewiele osób wiedziało o tym poselstwie, z Krakowa znikli tak nieznacznie, że nikt tam nie mógł się spostrzec. A mimo to urządzano na nich kilka razy zasadzki i gdyby nie Rycerz z Lasu, pewnie by żywi nie wyszli. On na pewno umiał zacierać za sobą ślady, więc o ich drodze musiano dowiedzieć się jednak wcześniej. Chyba tam jeszcze, w Krakowie. Czyżby więc zwiad krzyżacki nawet na polskim dworze rozciągał macki?...
Pośliznął się na kamieniu, urwały się myśli. Stał już zresztą naprzeciw mnich, a chociaż był nim Bjornson, który osiedlił się przed rokiem na tym bezludziu, powitał jedynie dobrym słowem i obojętnie, jakby nie znał nikogo, poprowadził przez rumowiska do swej pustelni, umieszczonej w skalnej jaskini.
‒ Ciasno tu i niewygodnie, za to przytulnie ‒ rzekł wpuszczając przed sobą gości. ‒ Rozpalcie ogień. Dzięki łasce niebios opału nie brak, bo morze stale coś wyrzuca na brzeg, wody deszczowej też pod dostatkiem, a i coś do jedzenia się znajdzie. Rozgośćcie się tymczasem, ja zajdę na brzeg. Może jakaś ryba trafiła do sieci.
Wziął kosz do ręki, pomógł mu Kruża. Idąc znowu przez rumowiska, wręczył mu list Krysty i uzupełnił go szczegółowym opisem wyprawy. Bjornson przystanął pod skałą, przeczytał i ruszył dalej. Zagrodziła im drogę mała zatoczka.
‒ Moim zdaniem ‒ odezwał się w zamyśleniu ‒ na te rozmowy trochę za późno i trochę za wcześnie. Za późno, bo o sojuszu między Polską a krajami Północy należało pomyśleć dawno, gdy tylko Krzyżacy zrabowali Gotlandię. Za wcześnie, bo Eryk jest wprawdzie królem, ale Małgorzata żyje przecież i nadal rządzi. A ona nie lubi prowadzić dwóch wojen naraz. Ma w tej chwili na głowie Szlezwik, który pragnie odzyskać, chociaż więc Krzyżaków wciąż straszy swymi okrętami, tam jednak przerzuca największe siły. W tej chwili taki sojusz z Polską nie byłby dla niej wygodny. Musiałaby przecież rozdwoić wojska.
‒ Sądzicie zatem...
97
‒ Nic nie sądzę, rozważam tylko. Gadać zresztą należy na pewno. Polsko-skandynawska siła byłaby taką potęgą, że i Szlezwikowi mogłaby łatwo narzucić pokój. O tym trzeba tamtych przekonać. Warto też pamiętać, że Małgorzata ma dzisiaj pod sześćdziesiątkę, toteż wcześniej czy później musi wypłynąć Eryk. A że to Pomorzanin, rozumie dobrze zarówno Polskę, jak i Skandynawię. Choćby o przyjaźń z nim należałoby się już teraz pokusić, bo może z niej kiedyś wyróść wspaniała unia. Krzyżacki Zakon, hanzeatycka buta, niemieckie marsze wojenne na podbój świata przestałyby wówczas istnieć! Zacisnął usta, oczy utknęły w dali na falującym gwałtownie morzu.
‒ Pogadam o tym z posłami ‒ dodał po chwili. ‒ A co nad Gardnem?
‒ Steffen umarł.
Bjornson przeżegnał się i przez pewien czas odmawiał cicho modlitwy.
‒ Ciężka strata ‒ westchnął. ‒ Wszyscy ją odczujemy, ale najbiedniejsza jest chyba Krysta. Bardzo była do niego przywiązana i miała w nim mocne oparcie. Bardzo rozpacza?
‒ Trudno coś po niej poznać...
‒ Prawda, umie ukrywać, gdy coś ją boli. Chyba będę musiał powrócić nad Gardno...
Pochylił się i zaczął wyciągać powoli sieć. Pomógł mu Kruża. Połów był bardzo obfity.
‒ Zawsze tak dużo?
‒ Prawie zawsze. Nikt tu nie łowi i nie straszy, więc dużo. Zazwyczaj zatrzymuję tylko coś niecoś dla siebie, a resztę wypuszczam wolno. Dziś jednak przyda się wszystko.
Wrócili do pustelni. Ogień trzaskał już na kominie. Ludzie grzali się i przesuszali wilgotną odzież.
‒ Wiem już, kim jesteście ‒ Bjornson podszedł do posłów. ‒ Pozwólcie więc, że powitam was po raz wtóry, tym razem jako wysłanników polskiego króla. Chodźcie za mną. Dla takich gości znajdzie się bardziej wygodna izba.
Patrzyli zdumieni. Poszedł prosto na ścianę ze skalnych bloków, jakby się miała przed nim rozstąpić, i rzeczywiście tak się stało za chwilę. Pochylił się nieco, coś tam nacisnął, jeden z bloków okręcił się koło osi. Wszedł śmiało w otwór, poszli więc także za nim, wyprostowali się zaraz, zrobiło się więcej miejsca. Gdzieś w głębi sączyło się nikłe światło. Zrobili jeszcze kilka kroków
98
i z boku zobaczyli masywne drzwi, a gdy je uchylono, ujrzeli komnatę urządzoną z takim przepychem, że mogłaby stanowić dumę nawet na zamku królewskim.
‒ Same cuda! ‒ zachwycił się jeden z posłów. ‒ Kto tutaj mieszka?
‒ Tylko bardzo dostojni goście ‒ Bjornson uśmiechnął się do nich uprzejmie. ‒ Jeśli korzystacie z naszej przyjaźni, pomocy i zaufania, macie też prawo do tej komnaty, wiem bowiem z góry, że nie zdradzicie naszych tajemnic. Mogą się one przydać jeszcze nieraz zarówno książętom pomorskim, jak i królowi Jagielle.
Wdał się z nimi w pogawędkę i opowiedział nawet niejedno o swym samotnym życiu, ale że takich komnat jest tutaj więcej, nie wspomniał. Bractwo Żywienia i dawniej, korzystając z nieprzystępności wysepek, miało na nich doskonałe kryjówki. Obecnie jednak zagospodarowano się porządnie. Z tą biegłością mistrzowską, jaka cechowała zawsze jego członków, urządzono jakby małe, niedostrzegalne zupełnie na zewnątrz, podziemne osiedle, mogące stanowić na wypadek jakiegoś nieszczęścia bezpieczne schronienie dla wszystkich ludzi znad Gardna. Źródeł ani strumieni nie było nigdzie, nie brakowało za to wody deszczowej w skalnych załomach. Odprowadzono ją zręcznie rurami do izb, porobiono duże zapasy żywności, opał leżał pod ręką. Można było przetrwać tutaj całe tygodnie. A Bjornson też nie próżnował i na swój sposób umacniał siłę. Gdzie gleba była pozbawiona kamieni, rodziła obficie. Wyszukiwał więc takie puste kawałki, obsiewał, robił najrozmaitsze próby z nasionami, sadził nawet i drzewa i coraz bardziej dochodził do przekonania, że samotność może być bardzo miła. Zresztą i na brak towarzystwa nie mógł narzekać. Sum odwiedzał go często, zaglądały niekiedy statki szwedzkie i duńskie, niejednokrotnie przybywały jakieś tajemnicze przesyłki. Od czasu do czasu zaglądali również Krzyżacy. Jak do tej pory, nie mógł na nich narzekać. Uważali go za pustelnika, jakim był rzeczywiście, a że na wszelkie nagabywania o przepływające okręty odmawiał im odpowiedzi, dali mu wreszcie spokój i od dość dawna nie widział ich wcale.
Niemało więc tajemnic nagromadziło się na tych wysepkach, a teraz przybyła nowa. Bjornson poświęcał jej bardzo dużo uwagi i prowadząc z posłami nieustanne rozmowy, zaskakiwał ich coraz bardziej. Zdumiewała ich jego rozległa wiedza, doskonała znajomość spraw politycznych, wielka życzliwość
99
dla Pomorza i Polski; wrogość do Zakonu zjednała mu szybko gorącą przyjaźń. Stawał się im coraz bliższy. A że przez cały czas rozmawiał tylko po polsku, tak ich w końcu chwycił za serce, że gdy niespodziewanie ukazał się statek mający ich zabrać na pokład, wydali się bardzo markotni. Lądując tutaj, byli przekonani, że spędzą czas wśród chłodów, deszczów i niewygody i uznali to jako jeszcze jedną ofiarę, którą trzeba złożyć na ołtarzu swych obowiązków. Teraz żal im było odjeżdżać z tego zakątka.
‒ Rzeczywiście wasz statek ‒ Bjornson, który wyszedł na górę, gdzie wśród złomów skalnych miał ukrytą czatownię, znów się znalazł w komnacie. ‒ Trochę się dziwię, bo miał być szwedzki, a jest duński, znaki jednak dał niewątpliwe. Śpieszmy się zatem. Pogoda piękna, toteż załadowanie musi odbyć się błyskawicznie. Obcy żagiel może w każdej chwili ukazać się na widnokręgu, a wzbudzanie podejrzeń nie jest nam woale potrzebne.
Długo machał im ręką, gdy znajdowali się już na pokładzie, a i oni nie mogli oderwać od niego oczu. Urzekł ich ten samotny człowiek, rzucony jakby za karę na skalne głazy pośród ogromnej wody, a przecież przebywający tam dobrowolnie i wykonujący chyba jakąś wielką robotę. Postać zmniejszała się szybko, zanikła wreszcie zupełnie, zapadły się w morzu wysepki. Odwrócili powoli oczy. Ludzie znad Gardna zniknęli pod pokładem z rzeczami, majtkowie krzątali się przy swojej robocie. Tuż obok zaś stał rosły mężczyzna i przyglądał się im ciekawie.
‒ Dziwne ‒ zastanowił się nagle Teodoryk z Maszewa. ‒ Mieliśmy płynąć przecież do Szwecji, a więc na północ, a skręcamy najwyraźniej na zachód... Czy może się mylę?
‒ Nie ‒ odrzekł wesoło kapitan. ‒ Król nam uciekł do Danii i musimy go gonić. Zamiast w Sztokholmie, wylądujecie więc w Kopenhadze. Z panami trzech królestw zawsze mogą być niespodzianki.
Posłowie poruszyli się niespokojnie. Nieoczekiwana to była wiadomość, a przy tym nie chciało im się w pierwszej chwili pomieścić w głowie, że ktoś tam daleko pomyślał za nich i zamiast wlec ich gdzieś niepotrzebnie, zmienił w jednej chwili nie tylko kierunek, ale i statek. Wezwali na pomoc Krużę. Pogadał przez chwilę z kapitanem, wymienili między sobą nieznacznie jakieś tajemne znaki. I wreszcie uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo.
100
‒ Wszystko w porządku ‒ zaczął prowadzić posłów do ich kajuty. ‒ Przy nas nie dziwcie się niczemu. My was bronimy i w tych sprawach my za was myślimy. A że płyniemy do Danii, tym lepiej. Tutaj rozmawialibyśmy tylko z Erykiem. Tam spotkamy się też z Małgorzatą, bo właśnie wróciła z Jutlandii, i co się ustali, to będzie już pewne.
I posłowie doszli chyba do tego samego wniosku, odtąd bowiem nie tracili dobrego nastroju. Dopiero na widok tonących we mgle i deszczu zabudowań portowych Kopenhagi wyrósł znów na ich twarzach niepokój. Mieli wstąpić teraz na obcą ziemię, według zapowiedzi należało się wszędzie spodziewać krzyżackich szpiegów. Gdy się jednak znaleźli na lądzie, obawy znikły. Wokół było zupełnie pusto, nikt ich o nic nie pytał, nikt nie rzucał się w oczy. Zresztą i dalsza droga nie wydawała się niebezpieczna. Wynająwszy konie, przemknęli przez nią spokojnie, dotarli do Roskildu, wynajęli pokoje w przyzwoitej oberży w samym sercu duńskiej stolicy. Odzyskali wesołość. Co mogło się stać, stałoby się z pewnością wcześniej. Na wszelki jednak wypadek jeszcze tego samego dnia zgłosili na dworze swoje przybycie. Radość wzrosła. Serdecznie ich tam powitano i powiadomiwszy natychmiast króla, na następny dzień wyznaczono im posłuchanie.
‒ W tych wieściach o wszechwiedzy krzyżackiego zwiadu jest chyba sporo przesady ‒ uśmiechnął się jeden z posłów, gdy znowu się znaleźli w gospodzie. ‒ Jak do tej pory, nie czuję go nigdzie.
‒ Poczujecie go jeszcze ‒ odrzekł Kruża melancholijnie. ‒ Na Pomorzu pogmatwaliśmy im ślady, tutaj wpłynęliśmy na duńskim statku przybywającym ze Szwecji. W takiej plątaninie największy mędrzec może na chwilę ogłupieć. Wierzcie mi jednak: jeśli dwór o nas już wie, oni też wiedzą. Na wszelki wypadek bez mojej wiedzy nie wychodźcie z gospody. Macie z pewnością przy sobie tajne listy króla Jagiełły?
‒ Oczywiście.
‒ Właśnie one są najważniejsze. Wam może się nic nawet nie stać w czasie napadu, one mogą zaginąć. Toteż i miecz miejcie w każdej chwili pod ręką.
A chyba król Eryk podzielał również jego obawy, przysłał bowiem wkrótce jednego z dworzan z liczną drużyną, zaprosił uroczyście do zamku i tam im wyznaczył kwatery. Posłowie byli szczerze wzruszeni. Ujęła ich ta troska,
101
zaskoczył mile wspaniały poczet, wobec okazywanego im na każdym kroku szacunku poszły w niepamięć dotychczasowe trudy i poniewierka. A hołdy rosły, do późnej nocy przepływali przez ich komnaty dostojni goście. Gdy zaś nazajutrz ruszyli do króla na posłuchanie, wydało im się nagle, że wkraczają w podniosły nastrój wielkiego święta. Dziedziniec zatonął w morzu polskich i skandynawskich chorągwi, bębny i trąbki rozhuczały się jak na przyjazd jakiegoś możnego władcy. A równocześnie, jakby dla dodania tej ceremonii blasków niebiańskich i pobłogosławienia jej skutków, odezwały się dzwony roskildzkiej katedry. Uderzyły dobitnie, przywołały natychmiast do wtóru dzwony wszystkich kościołów, razem z nimi zawiodły radosną melodię i biły coraz potężniej na chwałę Polsce i Danii, Litwie, Norwegii i Szwecji przeciwstawiającym się w sposób stanowczy zaborczemu pochodowi krzyżackich rycerzy.
Przesuwali się powoli jagiellońscy posłowie przez ten zamkowy dziedziniec usiany tłumem dworzan, wojska i delegacji i serca im rosły z dumy, lecz równocześnie nasuwało się coraz natarczywiej pytanie: czy nie za głośno ich podejmują? Przybyli tu przecież w tajnej misji; sprawy, które mieli omawiać, wymagały zupełnej ciszy. A co będzie, jeśli na posłuchaniu król o tym zapomni i zacznie omawiać je głośno?...
Mąciły się więc nieco radosne myśli, znalazłszy się jednak w sali tronowej, odzyskali szybko pogodny nastrój. Chociaż ten Pomorzanin, władca trzech królestw Północy, dopiero niedawno ukończył dwadzieścia pięć lat, mocno trzymał się w karbach, starannie odważał słowa, doskonale potrafił odróżnić tajną misję od zwykłej. Gdy mu wręczono listy Jagiełły, przejrzał je szybko i nie wypuścił już z rąk. Nie przedłużał zresztą zbytnio tego uroczystego przyjęcia. Wypowiedziawszy jeszcze kilka uprzejmych słów, zaprosił posłów na popołudnie do swych prywatnych komnat i wkrótce pożegnał wszystkich.
Posłowie, odprowadzeni licznie przez dworzan, znaleźli się znów na dziedzińcu. Zdziwili się trochę. Ludzie znad Gardna i Przemko czekali tu na nich, ale Kruża gdzieś się zapodział. Nie pytając o nic, przeszli przez dziedziniec i wkroczyli do swoich komnat. Nadal się nie pojawiał. Zaczęło ich to niepokoić, lecz że gości i teraz nie brakowało, a inni radzili sobie doskonale bez niego, przestali sobie wreszcie zaprzątać myśli. Przyjemne były rozmowy z Duńczykami, każdy chciał im okazać swoją życzliwość. Nie pozostawali więc
102
dłużni i gawędząc wciąż mile, zapomnieli o czasie. Gdy Kruża pojawił się wreszcie, wydał się jakiś markotny.
‒ Coś się stało? ‒ zagadnął go niespokojnie pan na Maszewie.
‒ Kłopotów dużo... Sądziłem początkowo, że uda się nam wymknąć tak samo niepostrzeżenie, jak przybyliśmy. Po dzisiejszej uroczystości nie da się tego dokonać. A przecież będziecie mieli przy sobie znowu łakomy kąsek: tajne listy od króla Eryka do króla Jagiełły.
‒ Miejmy nadzieję.
‒ Na pewno będziecie je mieli. Przed chwilą zakończyłem rozmowę z kanclerzem Lodehatem. Nakazał mi wielką ostrożność.
Posłowie wpatrzyli się w niego zdumieni. Wiedzieli o jego przynależności do szwedzkiego rodu, o czym zresztą obwieszczała publicznie herbowa tarcza, w cichości ducha sądzili jednak, że jego prawa do tego znaku są chyba bardzo wątpliwe. A już nie przeszło im przez myśl, że może mieć jakieś stosunki z dworem królewskim, a tym bardziej z kanclerzem, który uchodził powszechnie za prawą rękę królowej.
‒ Dziwicie się? ‒ Kruża jakby wyczuł ich myśli. ‒ Powiedziałem wam dawniej ‒ uśmiechnął się ‒ abyście nie dziwili się przy nas niczemu. Niespodziankę będziecie mieli za niespodzianką.
Pan na Maszewie, znający lepiej pomorskie stosunki, mniej się tym przejął. Nie był wprawdzie pewien, czy ludzi znad Gardna coś wiąże z Bractwem Żywienia, wiedział natomiast doskonale, że do niego należały do niedawna największe rody duńskie i że królowa Małgorzata nieraz z nim wchodziła w sojusze wojenne, zwłaszcza przeciw miastom hanzeatyckim. Coś z tego mogło przechować się na Wolinie. Siła przecież była tam wielka, musieli więc być także ludzie mający rozległe wpływy. Mogły one sięgać i do Roskàldu.
Tak więc pan na Maszewie ucieszył się tylko z dobrej nowiny, zapowiedź bowiem tajnych pism świadczyła z góry o powodzeniu tej misji, i już zupełnie nie był zaskoczony, gdy po południu Kruża, chociaż nie poszedł z posłami, znalazł się jeszcze przed nimi na królewskich komnatach. Musiał zresztą przyznać w duchu, że doskonale do nich pasował. Smukły, prężny, przybrany bogato, nadzwyczaj czujny na każde słowo, a równocześnie umiejący zachować godność, poruszał się tak swobodnie, jakby przebywał tutaj od dziecka. Eryk
103
objął go tylko zaciekawionym spojrzeniem i nic nie powiedział. Za to królowa Małgorzata poświęciła mu sporo uwagi. Zagadnęła wesoło, kazała okręcić się kilka razy, popatrzyła na niego z dala, poklepała wreszcie po plecach.
‒ Nie popełniliśmy błędu ‒ rzekła do króla rozweselona. ‒ Chłop na schwał, oko bystre, prężność wielka, głowa z pewnością też działa sprawnie. Pamiętasz ten dokument zatwierdzający przyjęcie do szwedzkiego rodu Bjornsonów pomorskiego młodzieńca ze zubożałej szlachty wolińskiej? To właśnie on.
‒ Aha!...
Eryk dopiero teraz coś sobie przypomniał. Pan na Maszewie przyglądał mu się z wielką uwagą. Pamiętał jeszcze jego ojca, nieszczęsnego księcia Warcisława zamordowanego przez Krzyżaków, doskonale znał jego stryjów. Tamci mieli wciąż wiele kłopotów, Bogusław był ponadto wyklęty. Jemu życie ułożyło się nadspodziewanie szczęśliwie. Małgorzata, straciwszy wcześnie męża i syna, zaadoptowała go, wychowała przy sobie, uczyniła panem trzech królestw Północy, przed rokiem ożeniła z angielską królewną. Oddając mu koronę, nie wyrzekła się jednak władzy i mając za sobą wiele ciężkich doświadczeń, rządziła nadal. Twardą miała rękę, wrogów nie brakowało. Każdy jednak przyznawał, że pod jej panowaniem zapanował wreszcie porządek.
‒ Wybaczcie, że zajęliśmy się przez chwilę domowymi sprawami ‒ uśmiechnęła się ujmująco do posłów. ‒ Ucieszyłam się szczerze, dowiedziawszy się, że ten pomorski Bjornson przebywa przy waszym boku. Wierny to ród, przed którym nie mieliśmy nigdy tajemnic. A przy tym potrafi doskonale ochraniać posłów.
Spojrzała raz jeszcze na Krużę.
‒ Usiądź gdzieś z boku, gdzie ci najwygodniej, i czuwaj ‒ mrugnęła wesoło. ‒ Dobra opieka nam jest także potrzebna, zwłaszcza w czasie takiej rozmowy. A teraz ‒ zwróciła się do króla i posłów ‒ wracajmy do tego, co dzisiaj jest najważniejsze. Tuż przed wami przybyli do Roskildu wysłannicy Malborka. Oni również chcą zawrzeć sojusz. Oczywiście przeciwko Polsce i obiecują nam złote góry. Powiem krótko: przyjęliśmy ich chłodno, jak wypada przyjmować wrogów, którzy zagrabili nam duńskie ziemie i z którymi nadal toczymy wojnę. Was przyjęliśmy całym sercem, aby tamtym dać jeszcze mocniejszą odpowiedź. Toteż...
104
Kruża słuchał. Bardzo zręczna była w słowie królowa, nie mniej zręczni posłowie. Rozmowa stawała się coraz żywsza. Często wtrącał się do niej kanclerz i sięgając niekiedy daleko w przeszłość przypominał budujące przykłady polsko-duńskiej współpracy, to znów wypytał dokładnie o siłę polskiego oręża, o zbrojną gotowość, o polskie plany. Życzliwość po obu stronach była wielka i coraz więcej czuło się w niej szczerości.
Kruża naraz czujnie nadstawił ucha. Wydało mu się, że gdzieś tam w górze rozległ się nieznaczny szelest, jak gdyby ktoś po ziemi pociągnął szmatą. Spojrzał na królową, na króla, kanclerza, posłów: omawiano w tej chwili sprawy niezmiernej wagi. Od niechcenia zaczął wodzić okiem po całej komnacie. Wysoka była, z wyglądu przypominała kaplicę. Z boku, w górze między łukami, przebiegał niewielki i wąski, ślepy krużganek. Oderwał od niego zaraz wzrok i popatrzył znowu na twarze. Przez pewien czas słuchał bardzo uważnie. Znudziło go to widocznie; powiódł raz jeszcze spojrzeniem po ścianach, gzymsach, uskokach, wgłębieniach, zatrzymał je dłużej na kominie i żelaznej mutrze, wyglądającej z muru. Coś go zastanowiło w tym wszystkim, na czole zaczęły ukazywać się zmarszczki. A chyba zrobiło mu się duszno, odpiął bowiem nieznacznie pas. Zrobił to bardzo ostrożnie, królowa jednak dostrzegła natychmiast.
‒ Gorąco ci? ‒ zapytała surowo. ‒ Prawy rycerz powinien mieć miecz zawsze przy boku.
‒ Ale wierny rycerz ‒ Kruża wstał, lecz nie wydawał się przejęty naganą ‒ mający chronić majestat i posłów, powinien umieć walczyć także bez miecza. To jest nieraz konieczne.
Wpatrzyła się w niego czujnie.
‒ Co masz na myśli?...
‒ Zanim odpowiem, pozwoli wasza królewska wysokość, że zadam pytanie: co czeka w Danii człowieka, który podsłuchuje tajne, królewskie rozmowy?
W komnacie zapadło głuche milczenie.. Niezwykłe to było pytanie i wyjątkowo nie pasowało do chwili. Eryk poruszył się niecierpliwie, jak gdyby chciał szorstkim słowem ukrócić wybryk. Małgorzata powstrzymała go gestem.
‒ Kara śmierci przez ścięcie toporem ‒ odrzekła.
Kruża pozostawił pas z mieczem na ławie, poruszył się obojętnie, stanął pośrodku i naraz wydało się, że do komnaty wdarła się jakaś ogromna łasica. Coś śmignęło w powietrzu, odbiło się od komina, poszło jak iskra po równej
105
pozornie ścianie, zwaliło się na galerię. A i tam wyrósł niespodziewanie jakiś stwór, zderzył się z tym w locie i przez chwilę widać było jedynie zwarte z sobą, miotające się zaciekle ciała. Zaraz jednak ustało wszystko, twarde uderzenie skończyło walkę. Kruża uniósł się powoli, rozprostował ramiona i przechylił się w dół.
‒ Rycerzu z Maszewa ‒ przywołał cicho. ‒ Podsuńcie ławę i stańcie na niej. Znieść go nie zniosę, a rzucić nie chcę. Ogłuszony tylko, więc może jeszcze powiedzieć dużo.
Ruszył się pan na Maszewie, pomogli posłowie, przyskoczył kanclerz. Zapominając o swej godności, wpadł na ławę Eryk i wyciągnął do góry ręce. Chłop był z niego potężny, ze swym rudawym zarostem przypominał żywo dawnych Wikingów. Sięgnął więc wysoko, pochwycił spadające ciało i podał innym.
‒ Jak wasza królewska mość widzi ‒ Kruża już był także na ziemi ‒ wierny rycerz niekiedy powinien nawet odsuwać miecz, aby mu nie przeszkadzał w dotarciu do wroga.
‒ Nie kształć mnie, bo umiem już dużo ‒ Małgorzata pociągnęła go za ucho, udając złość. ‒ Ale że słuszność po twojej stronie, wybaczam te słowa i jeszcze nagrodzę. I pomyśleć, że to nasz wierny sługa!... ‒ spojrzała niechętnie na leżącą na ziemi postać. ‒ Jak to mogą człowieka zmienić krzyżackie pieniądze!
Eryk wpatrzył się w nią w nagłym skupieniu.
‒ Krzyżackie ‒ potwierdziła z naciskiem. ‒ Kanclerz twierdził od dawna, że nasze najtajniejsze rozmowy w jakiś niezrozumiały sposób przedostają się do Malborka. Nawet takie, które odbywały się w tej właśnie komnacie. Ostukiwaliśmy ją nieraz i szukaliśmy gdzie indziej, a że nic z tego nie wychodziło, postanowiliśmy dać to zadanie do rozwiązania temu młodemu rycerzowi. Jeśli Bjornsonowie przyjęli go do swego znaku, musi on mieć nie byle jakie zdolności. Niech więc i nam się przysłuży!
Objęła Krużę ciepłym spojrzeniem.
‒ Szybko potrafisz działać ‒ dodała z uznaniem. ‒ Spodziewałam się dużo po tobie, lecz nie przypuszczałam, że pójdzie tak gładko. Przyznaj się: o tym szpiegu wiedziałeś już wcześniej?
‒ Nie. Jeśli jednak wiadomości wydostają się ze strzeżonej pilnie komnaty, to znaczy, że ucho wroga znajduje się w tej właśnie komnacie. A reszta była
106
już prosta. Człowiek ma czujne ucho i oko.
Szpieg, leżący dotąd nieruchomo, drgnął nieznacznie, odzyskując widocznie zmysły. Eryk spojrzał na niego z obrzydzeniem i zaczął wycierać ręce, jakby doszedł do wniosku, że chwyciwszy go przedtem, niepotrzebnie naraził swój królewski majestat.
‒ Zbyteczna była ta walka ‒ mruknął. ‒ Należało wezwać po prostu straże.
‒ Mylisz się ‒ Małgorzata przeciwstawiła się miękko. ‒ W takich sprawach potrzebna jest zawsze wielka cisza, toteż bardzo mądrze postąpiłeś pomagając rycerzom, a i Kruża wykazał wielką rozwagę, zachowując tajemnicę do ostatniej chwili nawet przed nami. Obyło się wszystko bez krzyku, to bardzo ważne. W Roskildzie przebywają przecież nadal wysłannicy krzyżaccy. Niech myślą, że szpieg zniknął im wprawdzie z oczu, lecz nadal żyje. Dzięki temu może ktoś jeszcze wpadnie. Kanclerzu, wezwijcie dowódcę straży.
Sama dopilnowała wszystkiego i wkrótce wyprowadzono szpiega tak nieznacznie z komnaty, że nikt się chyba nie spostrzegł.
‒ Trzeba będzie rozebrać tę galeryjkę ‒ spojrzała w górę. ‒ Znam ją od lat, lecz nigdy mi nie przyszło do głowy, że ktoś tam może dostać się bez drabiny... No cóż ‒ uśmiechnęła się do posłów ‒ byliście świadkami niecodziennego wydarzenia, pocieszam się jednak, że i u was, na krakowskim zamku, są też galeryjki służące krzyżackim szpiegom, jeśli tak szybko dowiedzieli się oni o waszej podróży. Radzę tam także zaprosić Krużę na jakieś tajne rozmowy.
Rozbawili się posłowie, roześmiał się Eryk.
‒ Wróćmy do sprawy ‒ Małgorzata skupiła się nagle. ‒ Jak widzicie, całym sercem jesteśmy z wami i gdyby nawet nie doszło do sojuszu, już dziś możemy stwierdzić z całą odpowiedzialnością, że przeciwko wam nie wystąpimy na pewno. Chociaż Krzyżacy obiecują nam dużo...
Zastanawiała się nad czymś przez pewien czas.
‒ Tak, obiecują ‒ potwierdziła z naciskiem. ‒ Dla nas nie jest to ważne, znamy bowiem ich wielką skłonność do łamania traktatów, gdy przestają być one dla nich wygodne. Z Polską jest inaczej. Dobry to byłby sojusz, ale sojusz, który ma przetrwać długo, wymaga wielu rozmów i odtąd powinniśmy słać do siebie często takie poselstwa. Sposobność do zawarcia przyjaźni jest wyjątkowa. Między wami a nami leży przecież Pomorze, rodzinny kraj króla Eryka.
108
Połączyło ono już trzy kraje Północy. Niech więc teraz zacznie łączyć nas z Polską i Litwą...
Znowu się zamyśliła. Pan na Maszewie śledził bacznie każde jej słowo i niespodziewanie wyłonił się przed nim obraz zmarłej przed kilku laty polskiej królowej, Jadwigi. Widział ją ongiś jeszcze jako pacholik. Słynęła ze swej szczodrobliwości; chodząc w gronie służebnic po ulicach Krakowa, osobiście rozdzielała jałmużnę. Dwór miała liczny, była lubiana nawet przez nieprzyjaciół. Małgorzata stanowiła na pozór jej przeciwieństwo: jałmużny nie rozdzielała nigdy, wrogów miała wielu, uchodziła za skąpą. Ale właściwie i jej nic nie można było zarzucić. Gdzie przeszła polska królowa, tam biedacy ocierali na chwilę oczy; gdzie nie dotarła, tam nadal szerzyła się nędza. W krajach zaś Małgorzaty w ogóle nie było nędzy. Na wszystkich drogach kazała pobudować zajazdy, umieściła w nich ludzi poszkodowanych w wojnach, upośledzonym przez los stwarzała możliwości zarobku. W jej królestwie nie było przy tym przemocy. Możnych pozbawiła zamków i siły, za najmniejszy gwałt karała jednakowo szlachcica i chłopa, z majątków królewskich kazała się wyliczać bardzo dokładnie. A i na urzędników dworskich znalazła sposób. Gdy któryś z nich zmarł, zabierała mu wszystkie nadmiernie nagromadzone bogactwa, jako że w uczciwy sposób nie mógł się przecież dorobić takiego majątku...
Pan na Maszewie spoglądał w coraz większym skupieniu. Przyszło mu na myśl, że królowa zastanawia się właśnie nad tymi różnicami między Polską a Danią i nie jest w tej chwili pewna, czy potrafi je złagodzić nawet Pomorze. Tam też czuło się już północne wpływy, chłopstwo domagało się coraz głośniej skandynawskiej wolności. Ale co by się stało, gdyby i w Polsce zaczęły się rozlegać podobne wołania?...
‒ Tak, musimy odbyć niejedną rozmowę ‒ niespodziewanie podsumowała swe myśli. ‒ Przez następne dni będziecie się porozumiewali z kanclerzem, a przed waszym wyjazdem zobaczymy się znowu. Życzę wam tymczasem przyjemnego pobytu w stolicy Danii.
Pożegnała się z posłami, podeszła do Kruży.
‒ A ciebie, mój rycerzu ‒ rzekła ‒ chcę widzieć jutro na swoich pokojach. Musisz mi opowiedzieć ‒ mrugnęła wesoło ‒ o przedziwnych wypadkach, jakie miały ostatnio miejsce na Ranie i koło Strzałowa. A i nasz biskup chciałby o tym usłyszeć. Zrozumiałe: jego diecezja. A przy tym rad jest podobno
109
ogromnie z jakiejś niezwykłej przygody hildeńskich mnichów, z którymi od dawna prowadzi wojnę.
Podała mu rękę do ucałowania, odeszła z Erykiem. Odeszli również posłowie, a i kanclerz, wziąwszy Krużę pod ramię, ruszył się także i wyprowadził wszystkich aż na dziedziniec.
‒ Serdeczne to było przyjęcie, rzadkie wśród królów ‒ odezwał się jeden z posłów, gdy się znaleźli w swoich komnatach. ‒ A mimo to czuję jakieś niedomówienia.
‒ Nic dziwnego ‒ uspokoił go pan na Maszewie. ‒ Wstęp to był tylko, teraz będziemy omawiali z kanclerzem szczegóły. Moim zdaniem uzyskaliśmy chwilowo rzecz najcenniejszą: w razie wojny państwa Północy nie pójdą Krzyżakom na pomoc.
‒ W tym nic dziwnego... Zakon zabrał im przecież Gotlandię.
‒ Ale jutro może ją zwrócić.
Poseł znieruchomiał.
‒ Prawda ‒ odezwał się w zamyśleniu. ‒ Więc to królowa miała na myśli mówiąc, że Krzyżacy obiecują im złote góry...
‒ Krzyżacy mogą dać i więcej. Wydaje mi się więc, że ta wyprawa warta była zachodu, lecz ponadto zyskamy chyba niewiele i za dwa, trzy dni można by ruszyć w drogę.
‒ Ruszymy za tydzień ‒ wtrącił Kruża. ‒ Kanclerz przedłuży rozmowy. Już uzgodniłem.
‒ Dlaczego taka zwłoka? Król obiecał przecież dać okręt wojenny, który odwiezie nas do Darłowa!
‒ Wojna między Danią a Zakonem wciąż trwa, więc i okręt może nas nie obronić. Co tu przywieźliśmy, nie zdołali odkryć, toteż teraz z większymi siłami rozpoczną bitwę. Ważne były dla nich tajne pisma Jagiełły, jeszcze ważniejsza będzie duńska odpowiedź. Aby wygrać tę bitwę, potrzebny mi tydzień czasu.
III
Kruża wszedł głównym wejściem do zamożnego domu naprzeciw roskildzkiej katedry, ale opuścił go wkrótce boczną furtką przez ogród i już w skromnym stroju zwykłego majtka. Przedtem trzymał się głównych ulic i placów.
110
Teraz wszedł w uliczki nadmorskie, pokręcił się po zabudowaniach portowych, wdał się w pogawędkę z kilkoma ludźmi włóczącymi się tak samo bez celu ii wszedł w końcu z nimi do pobliskiego zajazdu. Chociaż niewygodny był ten roskildzki port, leżał bowiem u nasady wbitej głęboko w ląd, wąskiej zatoki i większe statki wolały dobijać do Kopenhagi, nie brakowało mniejszych i nie brakowało też ludzi. Stolica przyciągała do siebie, na pokładach przybywało niemało gości. Tłok więc panował wielki i trzeba było nie lada zręczności, aby znaleźć miejsce przy stole.
Kruża wepchnął się w środek, wspomogła go dzielnie gromada przypadkowych przyjaciół. Ktoś właśnie wstał z ławy. Wskoczył tam natychmiast jeden, wcisnęli się za nim inni i przekomarzając się żartobliwie z tymi, którzy siedzieli dotychczas swobodnie, zmieścili się jakoś wszyscy.
‒ Kruża?...
Niezmiernie cichy był to szept, bardzo niepewny. Kruża udał, że nie usłyszał, ale po chwili odwrócił nieznacznie głowę. Obok siedział majtek niewiele od niego młodszy, dziwnie w tej chwili smutny, przybity najwyraźniej jakimś nieszczęściem albo głębokim wzruszeniem. Coś mu przypomniały wpatrzone w niego uważnie oczy, bezwiednie przeniosły go do Kodrąbia. I naraz jak zza mgły zaczęły się wyłaniać najrozmaitsze postaci: starego pomorskiego rycerza Kagena, archidiakona Bonowa, mnicha służącego mu za tłumacza, sędziwego Bugdała chłostanego niemiłosiernie, czterech młodych ludzi oddanych w niewolę wolińskim rajcom. Ten był z pewnością wśród nich... I to był także Bugdał, wnuk dawnego zarządcy Kodrąbia!...
Kruża stuknął kuflem o kufle swoich kompanów, zagadał wesoło, natychmiast wspomogli go inni. Rozhuczał się cały stół.
‒ Tyś Bugdał?... ‒ szepnął nieznacznie.
‒ Poznałeś?
‒ Poznałem. Dlaczego mówisz tak cicho?
‒ Wzruszyłem się, bo po dziesięciu latach widzę po raz pierwszy swojaka... A zresztą jestem w krzyżackiej służbie. Na takiego spoglądają tu różne oczy.
‒ Nie wolno wam zawierać znajomości?
‒ Niby wolno, lecz zawsze jest wskazana ostrożność. Za byle co karzą gardłem.
Kruża znowu zajął się stołem i zręcznie włączył do ogólnej zabawy Bugdała.
111
Coś niecoś wiedział o jego losach. Wolinianie wsadzili go wraz z innymi od razu na statek, lecz mieli sporo kłopotu, ponieważ kilkakrotnie próbowali w portach ucieczki. Oddali więc ich w końcu Krzyżakom i na tym urwały się ślady.
‒ Wyjść stąd nie możesz?
‒ Mogę. Od siedmiu lat przebywam wśród Krzyżaków, więc wolno mi więcej. Później jednak będą wypytywali dokładnie, z kim szedłem i o czym mówiłem. Zawsze widzą wszystko i wszystkich.
‒ A uciec nie możesz?
‒ Kto próbował uciekać, ten zginął. Nawet gdy schronił się w obcym kraju, bo Krzyżaków boją się wszyscy i wydają zbiegów, aby mieć spokój. A gdzie nie wydadzą, tam też dopadnie ich jakiś łotrzyk i wbije nóż w plecy. Znam dużo takich wypadków.
Tak wypytując ostrożnie, Kruża dowiadywał się coraz więcej. Bugdał był w załodze statku, który przywiózł tutaj wysłanników Zakonu i lada dzień miał wyruszyć w drogę powrotną. Wraz z nim znajdowało się dwóch jeszcze jego dawnych towarzyszy niedoli, czwarty się gdzieś zawieruszył. Żył na pewno. Przed rokiem widziano w Gdańsku...
Głośny śmiech wypełnił niespodziewanie całą oberżę. Kruża przyłączył się do niego natychmiast i znów stuknął w kufle.
‒ Chcesz uciec?
‒ Powiedziałem: zginę.
‒ Nie zginiesz. Posłuchaj uważnie tego, co teraz powiem...
Niejednemu zaczęło się kurzyć z czupryny, wesołość rosła. Kruża doszedł wkrótce do wniosku, że tutaj załatwił wszystko, i wymknął się na ulicę. Raz jeszcze obejrzał port, odnalazł statek krzyżacki, na którym służył Bugdał, popatrzył na niego z bliska, a potem już nie marudząc, wrócił do kamieniczki naprzeciw katedry, przebrał się i skierował do zamku.
Pracowicie potoczyły się odtąd dni. W nadbrzeżnych oberżach był stałym bywalcem, niekiedy modlił się nad podziw długo w katedrze albo w którymś z kościołów, często przepadał w prywatnych domach, w przeddzień zaś wyjazdu dosiadł konia i zabrawszy dwóch ludzi udał się z nimi do Kopenhagi. Duński okręt, który miał zabrać posłów, stał na kotwicy. Wszedł na pokład, pogawędził z kapitanem, wobec całej załogi potwierdził termin odjazdu i omówił z nim szczegóły podróży. Nic nie ukrywał; rozwiódł się nawet szeroko o urokach
112
Darłowa, gdzie na znakomitych gości miała czekać podobno książęca drużyna. Ale gdy znów się znalazł na lądzie, stracił od razu całą swą dotychczasową beztroskę. Jak w Roskildzie, tak i tutaj znajomości musiał mieć liczne, wstępował bowiem tu i owdzie do domów prywatnych i w jednym z nich wreszcie, jak się zdawało, pozostał dłużej. Niespodziewanie jednak wypłynął w innym zupełnie miejscu, już jako majtek. Pokręciwszy się w porcie, utknął na koniec w jakiejś gospodzie.
Nadeszło południe. Ucichły dzwony okrętowe, przerwano wszędzie roboty, ludzie zabierali się do posiłku. W zajeździe zrobiło się ciasno. Kruża, bawiący się doskonale w przypadkowej kompanii, rzucał od czasu do czasu okiem na drzwi i naraz zamrugał powiekami, jakby nie wierzył oczom. Wszedł jakiś szyper. Na ulicy może by nie zwrócił na niego uwagi, nie wyróżniał się bowiem niczym szczególnym. Tutaj jednak od razu rzuciły mu się w oczy twardo zarysowane szczęki i bystre spojrzenie, przesuwające się szybko po izbie i nie licujące zupełnie z dobrotliwym uśmiechem morskiego wygi, patrzącego przez palce na wybryki swoich podwładnych. Zwodniczy to był uśmiech; pod jego właśnie wpływem pojawiły się nagle te same obrazy, jakie stanęły mu niedawno przed oczyma w roskildzkiej gospodzie: sędziwy Bugdał i jego oprawcy... Do wzburzonego tłumu przemawia Bonow. Wciąż po niemiecku. A obok niego stoi mnich z tymi samymi twardymi szczękami i tłumaczy słowo po słowie...
‒ Czuwaj nad nim ‒ szepnął Kruża do siedzącego obok, duńskiego majtka, z którym, jak się zdawało, zawarł dopiero znajomość przy stole. ‒ Ja się rozejrzę.
Wysunął się z ciżby i rozprostowując leniwie ramiona stanął przed wejściem. Uliczką przeciągała jakaś rozbawiona kompania, w pobliżu gawędziło Miku ludzi. Tuż obok stał jakiś żeglarz.
‒ A ciebie co tutaj przyniosło? ‒ zagadnął go Kruża.
‒ Szedłem za szyprem, który wszedł przed chwilą do środka. Czekam, aż wyjdzie.
‒ Ktoś ciekawy?
‒ Chyba tak. Spotkałem go w innym zajeździe. Zjawił się, gdy akurat opowiadano o jutrzejszym odjeździe polskich posłów, a że zajęła go żywo ta wiadomość i zaczął wypytywać o najrozmaitsze szczegóły, więc wpadł mi w oko.
‒ To dobrze. Dowiedziałeś się o nim czegoś?
113
‒ Sporo. Nie miejscowy, bo takich znamy tu wszyscy. I nawet nie Duńczyk, łatwo poznać po mowie. Idąc za nim, spotkałem gromadę ludzi z gdańskiego statku, stojącego od wczoraj na redzie. Przypłynął z nimi. Gdy wspomniałem żartem, że nie bardzo mu do twarzy w żeglarskim stroju, uśmiechnęli się tylko, a to chyba wystarczy. Szyprem nie był nigdy na pewno.
‒ Sprawdzimy dokładniej. Czuwaj nad nim, ja zaś w tym czasie poruszę innych. Bardzo to ważna osoba, a i ten statek ciekawy. Gdański on, a więc hanzeatycki i może się czuć tutaj bezpieczny, chociaż Dania prowadzi z Zakonem wojnę, ale nie zdziwiłbym się, gdyby miał ukrytą załogę zbrojną i działa. Coraz lepiej zaczyna mi się wszystko układać w myśli.
Im bliżej było wieczora, tym więcej przybywało szczegółów. Znosili mu wieści zwykli majtkowie i kupcy, niby przypadkowo zabłąkani chłopi i mnisi w kapturach, nawet przejezdni rycerze, i gdy go się tak obserwowało w tych nieustannych rozmowach, można było sądzić, że czuje się tutaj jak na Wolinie albo Uznamie. Prawda: i dawniej tu nieraz zaglądał, rozmieszczając u rzemieślników i w szkołach pomorskie dzieci. Dużo pomogły mu również listy Bjornsona, w jakie zaopatrzył się na Wyspach Pirackich. Największe jednak usługi oddawała mu zwykła ludzka życzliwość. Duńczyk, będący w nieustannych wojnach z atakującymi go zewsząd Niemcami, nie cierpiał Krzyżaków na równi z miastami Hanzy, toteż dowiedziawszy się, że idzie o dobro posłów króla Jagiełły, przyłączał się całym sercem do sprawy i wciągał do niej ponadto zaufanych przyjaciół.
Gdy Kruża znalazł się znowu w roskildzkim zamku, posłowie już spali. Nie budził ich, ale pan na Maszewie musiał mieć czujny sen, sam się bowiem pojawił wkrótce w zajmowanej przez niego komnacie.
‒ Mieliście jakieś przygody? ‒ popatrzył na niego uważnie.
‒ Zmęczyłem się trochę. Przygody zaczną się dopiero od jutra. Posłom nie powtarzajcie, przed wami jednak nie będę ukrywał: ciężka to będzie droga. Roskildu pilnuje jeden okręt krzyżacki, Kopenhagi drugi. A na wschodzie gromadzą się inne, jak kruki czujące z daleka żer.
‒ Może więc lepiej pojechać lądem? ‒ pan na Maszewie zaniepokoił się nie na żarty.
‒ Którędy? Do Jutlandii podprowadzą nas duńskie wojska, zgoda. A
114
dalej co? Niemieccy rycerze, ciągnący już hurmem do Malborka na świętą wyprawę przeciwko „pogańskiej” Litwie i „pogańskiemu” królowi Jagielle. Rzucić ich na nas łatwo. A i niejeden z książąt niemieckich pomoże im chętnie.
Milczeli przez dłuższy czas. Dopiero stąd, z Roskildu, widać było dokładnie, jak trudno przedostać się przez to rozległe, wzburzone gwałtownie krzyżackimi hasłami zbrojnych podbojów w imieniu krzyża, niemieckie morze, grodzące wszelkie drogi do Polski.
‒ Co zatem radzicie? ‒ odezwał się wreszcie pan na Maszewie.
‒ Ten wygra, kto się okaże chytrzejszy. Płyniemy. Przez Bałtyk i Pomorze droga przecież do Polski najkrótsza.
‒ A jeśli gdzieś nas dopadną?...
‒ Będziemy się bili. My też mamy siłę.
Zaczął się rozbierać, a i pan na Maszewie doszedł do wniosku, że trzeba wypocząć. Czekał ich ciężki dzień. Mieli jutro zakończyć rozmowy z kanclerzem, od króla i królowej uzyskać ostatnie słowo, odbyć wreszcie podróż do Kopenhagi. Od rana więc byli na nogach i umęczyli się rzeczywiście porządnie, ale kiedy dosiedli koni, znużenie odeszło, jak ręką odjął. Zamek znowu zatonął w radosnym nastroju wielkiego święta. Jak barwne fale kołysały się wokół tłumy dworzan i delegacje, pochylały się majestatycznie chorągwie, grały trąbki i bębny, z galerii w górze żegnała ich serdecznie cała królewska rodzina. Przemówiły także roskildzkie dzwony. Biły w katedrze i we wszystkich kościołach i hucząc donośnie, słały im jeszcze długo budzącą coraz większe wzruszenie, pożegnalną melodię.
‒ Gdybym nie mieszkał w Polsce, chciałbym tutaj zamieszkać ‒ odezwał się jeden z posłów. ‒ Przyjazny kraj...
‒ I pracowity ‒ uzupełnił go drugi, rozglądając się po uprawionych wokół starannie, rozległych polach. ‒ Bije się ciągle, lecz przede wszystkim orze. Jak w Polsce.
Miasto zostało za nimi, jadący na czele Kruża przynaglił konia. Pomknęli za nim ludzie znad Gardna, posłowie i dodana im do asysty zbrojna i liczna, królewska drużyna. Prosta to była droga, zazwyczaj bardzo bezpieczna. A mimo to wszędzie było widać patrole, śledzące ich ciągle czujnie. Nie spuściły ich z oka nawet na ulicach Kopenhagi, czuwały jeszcze, chociaż już znajdowali się na pokładzie. I dopiero gdy statek, podniósłszy kotwicę i ominąwszy wyspę Amager, wypłynął na pełne morze, ostatecznie zniknęły w dali.
115
‒ Nadzwyczajna ostrożność ‒ pan na Maszewie pokręcił głową. ‒ Kto ją zarządził?
‒ Królowa ‒ odrzekł Kruża. ‒ Osobiście dobierała dowódców.
‒ Wiadomo, wojenna pani... Zrobiła to niewątpliwie z troski o nas i listy, które wieziemy, toteż możemy być tylko wdzięczni. Prawdę jednak mówiąc, nie bardzo mi się chce wierzyć, aby ktoś ośmielił się urządzić na nas zasadzkę w biały dzień i do tego na duńskiej ziemi.
‒ Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Za pieniądze zawsze można wynająć łotra.
Nasuwał się zmierzch. Wiatr wichrzył fale i przenikał chłodem, zeszli więc wszyscy pod pokład z wyjątkiem Kruży. Nie śpieszył się jakoś. Przyglądał się morzu, wpatrywał w chmury przesłaniające zupełnie niebo, coraz czujniej śledził zanikający szybko w ciemnościach widnokrąg. Dopiero gdy kapitan, ustawiwszy ostatecznie statek na kursie, przestał zwracać uwagę na żagle, wziął go pod ramię i zeszli razem do jego kajuty.
‒ Nie wyśpicie się dzisiaj przeze mnie ‒ uśmiechnął się. ‒ Będzie sporo nie przewidzianej przez was roboty. Przede wszystkim jednak chcę was powiadomić, że od tej chwili ja na tym okręcie obejmuję naczelne dowództwo.
‒ Z czyjego polecenia? ‒ kapitan wcale się nie zdziwił tymi słowami.
Kruża wręczył opieczętowane starannie pismo.
‒ Tajny rozkaz królewski ‒ rzekł. ‒ Dowiecie się z niego więcej.
Duńczyk złamał pieczęci, przeczytał.
‒ Wola jej królewskiej mości królowej Małgorzaty jest dla mnie świętością ‒ pochylił z szacunkiem głowę. ‒ Rozkazujcie.
Kruża wyciągnął inny pakiecik. Gdy go rozwinął, ukazał się na nim duńsko-szwedzki skrawek Bałtyku.
‒ W tym miejscu ‒ wskazał na krzyżyk ‒ znajduje się jakaś płycizna...
‒ Znam ją.
‒ Powinniśmy znaleźć się tam o północy.
‒ Wasza wola.
Kruża wkrótce położył się i zasnął mocno, zbudził się jednak na czas. Poruszył ludzi, zgromadził rzeczy przy luku, wyszedł na pokład. Załoga trzymała
116
się w pogotowiu, na dziobie i rufie widniały światła. Upływał powoli czas i chyba zaczął mu się nareszcie dłużyć, podszedł bowiem do kapitana.
‒ Nie zmyliliście przypadkiem drogi? ‒ bąknął. ‒ Północ chyba minęła?
‒ Na pewno minęła. Jeśli na tamtym statku jest dobry żeglarz, powinien być tuż. Kto tam dowodzi?
‒ Sum...
Duńczyk z nagłego rozbawienia zaczął go poklepywać po plecach.
‒ Od tego trzeba było zacząć! ‒ wykrzyknął. ‒ Gdy Sum naprzeciw, trafimy na siebie nawet z zamkniętymi oczyma. Przyczaił się gdzieś hultaj i chce zabawić się w ciuciubabkę. Już ja mu dam! Wygasić światła!
Stanął przy sterze, zmienił nieco kierunek. Przez pewien czas grzęźli w tumanach mżawki bijącej z boku, lecz nagle wydało się, że jakieś potężne ramię wybiło lukę w ciemnościach nocy. Kruża spojrzał w tę jasność i ze zdumienia aż przetarł oczy. Prosto na nich leciała dobrze mu znana „Jaskółka”.
‒ A co, nie mówiłem? ‒ Duńczyk roześmiał się. ‒ Z Sumem pływało się kiedyś razem, a i dziś zabawimy się czasem nie tylko w porcie. Łotrzyk nawet światła wygasił, aby wypaść na mnie znienacka. Hej, stary! ‒ krzyknął donośnie. ‒ Dawaj sygnały, bo cię przetrącę!
Chyba go tam nie usłyszano, natychmiast jednak rozbłysło krótko zielone światło.
‒ Opuszczać łodzie! ‒ huknął kapitan.
Stawał się coraz weselszy, a było to akurat bardzo potrzebne. Lodowaty wiatr przenikał do kości, fala bryzgała wysoko, rozhuśtane łodzie nie budziły ufności. Wzdrygnęli się na ten widok nie przyzwyczajeni do morza posłowie, lecz że nie było czasu na rozmyślania, poszli za innymi odważnie i wkrótce stali znów bezpiecznie, już na szczęście na tym drugim pokładzie.
‒ Idę o zakład ‒ powitał ich Sum ‒ że tam dowodzi Johansen, ten stary łgarz. Zgadłem?
Ciemności znów zapadły zupełne. Pokrzykiwano z obu stron, lecz w szumie fali i świście wichru trudno coś było usłyszeć.
‒ Zgadłeś ‒ przytaknął Kruża zdziwiony. ‒ Jak go poznałeś?
‒ Znalazł mnie przecież bez świateł!
117
Statki odsuwały się powoli od siebie. Duński płynął dalej na wschód, znowu wprost na Darłowo. Ten kierował się bardziej na południe, jakby zamierzał przepłynąć w pobliżu Rany.
‒ Już zniknął ‒ Sum machnął ręką. ‒ Na pokładzie wszystko w porządku, zejdźmy więc do kajuty. Musisz ml opowiedzieć, jak się bawiłeś na tym królewskim dworze.
Zagadali się do późnej nocy, toteż zasnęli twardo. O świcie zbudził ich jednak dzwon alarmowy. Od strony Szwecji nadpływał krzyżacki okręt i najwyraźniej zamierzał przeciąć im drogę.
‒ Źle ‒ mruknął Sum. ‒ Do tej pory byłem przekonany, że „Jaskółka” jest najszybsza na Bałtyku, a okazuje się, że ten Krzyżak jest szybszy... Nie uciekniemy. W Bogu nadzieja, że nas nie zaczepi.
Ale on postanowił zaczepić i dał zaraz znak, aby skrócono żagle. Sum wściekł się, wywiesił w odpowiedzi flandryjską flagę. A tam, jakby na urągowisko, podniesiono obok małej wielką białą chorągiew z czarnym krzyżem pośrodku i natychmiast wsparto ją groźnym znakiem, wzywającym do bezwzględnego posłuchu.
‒ Ha, bitwa ‒ machnął ręką. ‒ Silni bo silni, lecz nie wiedzą, na kogo trafili. Zanim zatoną, pouczymy ich najpierw, że flandryjskiej fladze należy się wielki szacunek.
Bardzo spokojnie wydawał odtąd rozkazy. Kilku ludzi skoczyło do żagli i nieznacznie zmniejszyło szybkość. Nie odeszli już stamtąd, wciąż coś majstrowali, ciągle, jak się zdawało, trzymali się tam w pogotowiu, aby dokonać następnych zwrotów. Innych nie było wielu. Ten i ów stanął przy burcie, ktoś zaciągał liny, ktoś zajął się łodzią. Były to zwyczajne prace i nie mogły wzbudzić niczyjej czujności. Główna natomiast siła, starannie ukryta przed okiem wroga, czekała tylko na znak do ataku.
Okręt krzyżacki też skrócił żagle. Przerzucił ster, zajechał z tyłu, z chwili na chwilę wytracał szybkość. Zdawało się początkowo, że zamierza opuścić łódź, zmienił jednakże zamiar. „Jaskółka” najwyraźniej ułatwiała mu podejście, podsuwała się zręcznie, zrównywała coraz dokładniej bieg. Krzyżacy zaczęli wydawać pełne uznania okrzyki. Piękny to był manewr na tym wzburzonym morzu, toteż wspomogli go zaraz i wkrótce bosakami zaczęli przyciągać burtę.
118
A Sum tylko na to czekał. Rozległ się krótki krzyk, coś nagle poleciało w powietrzu. Jak stado mew posypali się ludzie z masztów i przybudówek, wyskoczyli z łodzi, wypadli zza burt i pomostów. A za nimi już poszedł Kruża na czele swego oddziału, poszedł Przemko, zbudzeni przeraźliwym krzykiem poszli na pomoc posłowie i pan na Maszewie. Roznamiętniła ich zaciekła walka, wzburzyły czarne, zakonne krzyże. Runęli w największy tłok i jak inni zaczęli wymiatać przed sobą wszystko.
Krótka to była bitwa jak zawsze, gdy uderzali ludzie znad Gardna. Zaskoczony nieprzyjaciel ginął, zanim zdążył zgromadzić myśli, padał, zanim usłyszał rozkaz. A tych kilku ostatnich, którzy zdążyli odskoczyć, otaczała obecnie wielka gromada i docinała ich błyskawicznie.
‒ Kruża, ratuj! ‒ rozległ się naraz błagalny krzyk. ‒ To ja, Wargin z Kodrąbia!...
Kruża uniósł głowę. Z czterech młodych ludzi, których von Reetz oddał ongiś Wolinowi w niewolę, trzech było już na wolności i walczyło przed chwilą u jego boku. A oto przed nim ukazał się teraz czwarty. W górze, pod żaglem, bronił się nadal resztkami sił przed uderzającym na niego zaciekle mieczem pana z Maszewa brat stryjeczny innego Wargina, dowodzącego swego czasu nad Gardnem...
‒ Zostawcie go! ‒ krzyknął. ‒ Nasz człowiek, zaplątany tylko między Krzyżaków.
Zaginął szczęk oręża, uspokajały się podniecone gorączką oczy. Sum rozejrzał się bacznie po widnokręgu.
‒ Pusto na szczęście ‒ orzekł zadowolony. ‒ Sześciu do siekier, reszta oczyszcza okręt!
Przerzucał błyskawicznie oręż i działa, przetrząsał kąty i wreszcie przeskoczył na własny pokład. Tamten okręt już trzaskał pod uderzeniami łomów i siekier, zapadała się rufa, przechylił się dziób, rozjęczało się naraz wszystko. Poruszył sterem, odsunął się nieco. Spuszczono łodzie. Ci, którzy dotychczas rąbali, zaczęli wypadać ze środka i w ostatniej chwili szukać na nich ratunku.
‒ Porządna robota ‒ pochwalił, gdy i oni znaleźli się przy nim. ‒ Widnokrąg wciąż pusty, możemy więc poległemu w boju wrogowi oddać ostatnią posługę ‒ gawędził dalej, obserwując uważnie tonący okręt. ‒ Musimy przy
119
tym zdobyć pewność, że rzeczywiście zatonął, aby nikt nam nie mógł nigdy zarzucić, że pozostawiliśmy po sobie choćby najmniejsze ślady.
Zniknęła rufa, zapadł się pokład, zaginął dziób, poszły pod wodę maszty, a wraz z nimi wielka zakonna flaga. Sum kazał nareszcie naciągnąć żagle.
‒ Stary ‒ krzyknął na sternika ‒ pokaż co umiesz. Wprost na Arkonę!
Dzień był już w pełni, niewiele jednak przynosił jasności po mrokach nocy. Ciężkie, listopadowe chmury tłukły się z sobą zaciekle na niebie, przenikliwy wiatr ciskał dokoła pianą i gwałtownymi mżawkami przyciemniał jeszcze bardziej widnokrąg. Mimo to statek szedł śmiało naprzód i nabierał coraz większej prędkości.
‒ Powinniśmy mieć odtąd spokój ‒ Sum spojrzał wesoło na gości, stojących obok w milczeniu. ‒ Powiedz mi ‒ dostrzegł między nimi Wargina ‒ jak to się stało, że skierowaliście się na południe? O północy pilnowaliście chyba innego miejsca?
‒ Czatowaliśmy na kogoś. Załoga trzymała się w pogotowiu i byliśmy przekonani, że dojdzie do bitwy z Duńczykami, ponieważ w pobliżu krążyło kilka innych krzyżackich okrętów. Coś musiało się potem stać. Okręty niespodziewanie rozpierzchły się w różne strony, nasz tutaj popędził. Ktoś im podobno uciekł. A z portów wypłynęła duńska flota wojenna.
‒ Hm, mogło tak być... Chyba to był najszybszy z krzyżackich okrętów?
‒ Najszybszy.
‒ Od razu tak pomyślałem. Dobrze, że na nas trafił, bo teraz znów „Jaskółka” będzie najszybsza. No co, panowie posłowie? ‒ Sum uśmiechnął się dobrodusznie. ‒ Nie zaprzeczycie chyba, że piękna była zabawa? Choćby dlatego warto było się wybrać do Danii.
‒ Jako żywo, prawda! Wciąż wierzyć się nie chce, a przecież się stało: roztrzaskaliśmy krzyżacki okręt wojenny!... Dobry to omen nie tylko dla naszej podróży. Król Jagiełło, gdy mu opowiemy...
‒ Tylko na ucho! ‒ zastrzegł Sum ostro.
‒ Pamiętamy o tym. Otóż król zamówi chyba mszę dziękczynną na waszą intencję!
‒ Może się przydać. Człowiek wciąż walczy z krzyżem, a chociaż tylko
120
z tym czarnym, tam w niebie może ktoś akurat nie dostrzec różnicy i zamiast do raju wprowadzić do piekła. Prawdę mówiąc jednak wolałbym, aby król nas uczcił inaczej. Niech sprawi Polsce kilka okrętów! Gdyby one pokazały się na Bałtyku, Krzyżacy bardzo by ścichli, bo w każdej chwili można by im zagrozić także od tyłu. Państwa Północy chętnie by wtedy zawierały sojusze, czując was po sąsiedzku. A i Pomorze, zamiast się błąkać, stanęłoby przy was murem!
Dość swawolne początkowo słowa szybko nabrały głębokiej powagi. Posłowie wpatrywali się w niego zdumieni.
‒ Aż dech mi zaparło... ‒ poruszył się wreszcie kasztelan nakielski. ‒ Polskie okręty!... Ale gdzie je ustawić?
‒ Na Pomorzu, wiadomo. Nieboszczyk książę Warcisław dawno już oddał kraj w lenno polskiej koronie. Książę Barnim był rycerzem królewskim i w jego imieniu dowodził pomorskimi wojskami. Książę Bogusław jest dworzaninem królewskim. Czego więc wam jeszcze potrzeba? Portów? Macie Ustkę, Darłowo, Kołobrzeg, Wolin, Trzebiatów. Gdy tam wejdziecie, przestanie się ciskać nawet biskup kamieński!
Posłowie słuchali w coraz większym skupieniu. Ci ludzie, z którymi tak nieoczekiwanie zetknął ich los, zaskakiwali ich na każdym kroku zarówno mocą i zasięgiem swego działania, jak i bogactwem myśli. Nawet ten Sum... Ze był wspaniałym żeglarzem, wyczuli od pierwszej chwili, niedawno widzieli go w boju. Nie przyszło im jednak do głowy, że i umysł ma tęgi, czerpiący jak gdyby wprost z tego otaczającego go zewsząd morza jakąś przedziwną, im nieznaną zupełnie dotychczas, nadzwyczaj trzeźwą, prawdziwie bałtycką mądrość, która mogła stanowić nie tylko dla nich naukę...
Uderzył gwałtowniej wiatr. Zatrzepotały niecierpliwie żagle, Sum więc uniósł głowę niespokojnie, lecz że zaraz naprężyły się znowu mocno, machnął ręką i ruszył wzdłuż pokładu, oglądając uważnie liny.
‒ Aha! ‒ coś sobie przypomniał i przywołał Wargina. ‒ Skąd przybyliście do miejsca, gdzie urządzono zasadzkę? Od morza?
‒ Nie. Staliśmy przedtem przez kilka dni pod gdańską flagą na redzie pod Kopenhagą.
Posłowie zeszli do kajut. Kruża pozostał i usłyszawszy odpowiedź, zastanowił się nad czymś głęboko.
121
‒ Wczoraj z waszego okrętu schodził na ląd jakiś szyper ‒ odezwał się. ‒ Co to za jeden?
Wargin parsknął śmiechem.
‒ Taki z niego szyper, jak ze mnie klecha! Lubi się tylko przebierać.
‒ Znałeś go przedtem?
‒ Przecież to ten sam mnich, który ongiś tłumaczył kazanie Bonowa na kodrąbskim dworzyszczu! Rycerz von der Goltz. Na pokładzie chodzi zawsze w krzyżackim płaszczu, ale gdy schodzi na obcą ziemię, przywdziewa często najpospolitsze szaty. Nasz okręt przewoził go już kilka razy, przeważnie gdzieś na Pomorze. Przed kilkoma tygodniami wysadziliśmy go nawet z innym rycerzem zakonnym i liczną drużyną blisko naszych rodzinnych stron. W porcie kamieńskim.
Kruża zacisnął usta. Sumowi wydało się, że targnęło nim nagle wzburzenie.
‒ Hm... ‒ mruknął. ‒ Czyżby ten łotrzyk stawał ci kiedyś w drodze?
‒ Chyba nie tylko mnie... Coś mi się zdaje, że właśnie tego szukamy od lat. Nie tylko za dawne, kodrąbskie grzechy. Te zmienne szaty wprowadzały nas w błąd, a przy tym nie znaliśmy dotąd jego nazwiska. Teraz dostrzeżemy go łatwiej.
‒ A może padł na okręcie?
‒ Nie ‒ Kruża zaprzeczył stanowczo. ‒ Wczoraj przed wieczorem odjechał do Roskildu i prawdopodobnie odpłynął na okręcie z krzyżackimi posłami. Nie szkodzi. Na pewno do nas powróci, jeśli tak polubił Pomorze.
Sum pochylił się nagle i zaczął coś wypatrywać w kącie pokładu.
‒ Zjadł! ‒ ucieszył się głośno.
‒ Kto taki?...
‒ Klabater, wiadomo ‒ roześmiał się. ‒ Prawda, tyś szczur lądowy, więc na tym się nie znasz. Każdy szanujący się statek musi mieć klabatera, dobrego duszka, który strzeże go przed nieszczęściem, a i żeglarzom rzetelnie pomaga w pracy. My oczywiście też mamy swego. Bardzo porządny klabater! Karmimy go uczciwie, bo na to zasługuje, i dziś rano znowu rzuciłem kromkę. Zjadł, więc wszystko w porządku. Bezpiecznie dotrzemy nad Gardno.
‒ Klabater, mówisz?... ‒ Kruża zaciekawił się żywo tą opowieścią. ‒ W
122
borze takie dobre duszki spotyka się często, ale nie przyszło mi do głowy, że są na okrętach. A rozmawiać z nim można?
‒ Jak z tobą. Wancuś ‒ Sum szepnął przymilnie ‒ jesteś w pobliżu?
Gdzieś z bokü rozległ się lekki trzask.
‒ Widzisz, jaki ma świetny słuch? ‒ Sum się rozpromienił. ‒ Już odpowiedział! Wancusiu kochany, słuchaj uważnie. Obok mnie, jak wiesz, stoi Kruża, mój serdeczny przyjaciel. Chciałby się dowiedzieć, czy uda się nam odnaleźć tego krzyżackiego łotrzyka, niepokojącego Swantewita i jego łudzi. Jak sądzisz: wpadnie nam w ręce?
W odpowiedzi rozległ się nad nimi, na głównym maszcie, mocny trzykrotny stuk. Sum radośnie rozłożył ręce.
‒ Słyszysz? ‒ wykrzyknął. ‒ Ruchliwy człeczek, wszędzie go pełno. A i wiadomość podał niezmiernie ważną: piorun go wkrótce zatrzaśnie. Wancuś w takich sprawach jest nieomylny!
Zatarł ręce i raźnym krokiem zaczął znowu obchodzić pokład.
‒ Zaraz, zaraz ‒ przystanął nagle. ‒ Czyżbyś sądził, że to właśnie ten przebieraniec, ten von der Goltz, sprowadził do Kodrąbia Krzyżaków?...
‒ Tak mi się zdaje.
Sum się nasrożył jak potężna bałtycka chmura, która ma runąć za chwilę na dół i całe morze zamieni w piekło.
‒ W takim razie też go wezmę na oko ‒ warknął. ‒ Jeśli wy go złapiecie, Krysta swoim zwyczajem obejdzie się z nim łagodnie i tylko zetnie albo powiesi. Jeżeli jednak mnie wpadnie w ręce, przysięgam tu uroczyście, że zawieszę za nogi na rei i tak długo potrzymam, aż sczeźnie. A na pamiątkę tego dobrego uczynku przybiję do masztu złotego dukata!
CMENTARNY
SZLAK
I
Nadspodziewanie twardo i długo spał Swantewit tej zimy i jeszcze w kwietniu pod tchnieniem mrozów często przymykał oko, a ledwie jesienią opadły liście z nadbrzeżnych buków, zdrzemnął się znowu. Nie był zmęczony, latem spoglądał bystro. Ale że wyjątkowo wcześnie sypnęły w tym roku śniegi, korzystał skwapliwie z panującego wokół spokoju i najwyraźniej gromadził siły do jakiejś straszliwej walki, którą już widocznie wyczuwał i która powinna, jego zdaniem, nieuchronnie wybuchnąć.
A śnieg padał bez przerwy. Otulił szczelnie grodziszcze i otacza i jące je bory, wsie okoliczne, dworzyszcza, pokrył zaspami skutą lodem Zatokę Szczecińską, Świnę, Pianę i Dziwnę. Cały Wolin i Uznam zatonął zupełnie w bieli. A gdy pod koniec marca śniegi zaczęły nareszcie topnieć, wydało się nagle, że z kolei nastąpił potop. Wszelkie zagłębienia wyglądały jak wielkie jeziora, zaginęły pod wodą moczary, wylały rzeki, drogi zamieniły się w grzęzawiska. Ludzie nie ruszali się z domów. Za to nad ich głowami robiło się coraz szumniej, nadciągały bowiem roje ptactwa z południa i dorocznym zwyczajem obsiadały wody i drzewa, aby odetchnąwszy tu nieco, ruszyć dalej na północ.
Pamiętna to była zima, a jeszcze bardziej wryła się w pamięć ta dziwna wiosna, o jakiej nawet starzykowie nie mieli dotąd pojęcia. Do wielu więc przepowiedni, krążących licznie po dworzyszczach i chłopskich chatach, zaczęły dochodzić nowe: lato będzie przepiękne, plony obfite. Zebrać je jednak będzie niezmiernie trudno, gdyż nieubłaganie nadciąga straszliwa wojna.
A w tych przepowiedniach było chyba niemało prawdy. Kończyły się zbrojenia, czarny krzyż nabrał ogromnej mocy. Rycerstwa z zachodu, żądnego
124
chwały w walce z „pogańskim” królem Jagiełłą, ściągnęło do niego mnóstwo; wielkiej buty dodawały mu liczne sojusze. Wsparły go wiernie państwa niemieckie, przyrzekli pomoc Czesi i Morawianie, Węgrzy i Brandenburgia, nawet śląscy książęta pragnący zasiąść na polskim tronie. A wśród tego najeżonego orężem koliska pozostawała samotnie Polska, przy niej zaś Litwa z dużą wprawdzie gromadą wojów, ale prawie bez zaprawionego do ciężkich bitew w otwartym polu, opancerzonego rycerstwa.
Krysta łowiła chciwie te wiadomości. Mimo zawiei, zasp i roztopów przedostawało się ich sporo nad Gardno, zwłaszcza przez Suma, lecz z dnia na dzień stawały się coraz gorsze. To osamotnienie jedynego kraju, mającego dotychczas odwagę przeciwstawiać się hardo naporowi wojującego krzyżactwa, zaczynało przerażać, a równocześnie budzić zdziwienie, że zamiast zdać się od razu na łaskę i niełaskę, zbroi się on nadal, ciągle gromadzi siły, rzuca już nawet swoje oddziały do walk pogranicznych, że mimo tak wielkiej przewagi wroga stanie chyba na pewno do śmiertelnej rozprawy. Nieustępliwy to musiał być król i twardy ten naród, jeśli w takich warunkach postanowił jednak bronić wolności...
W Kryście pogłębiała się istniejąca zawsze życzliwość. Co przedtem odstręczało ją od Polski z powodu chwiejności jej polityki wobec Pomorza, stawało się mało ważne; wątpliwości zastąpił podziw. Od śmierci Stef fena nie przeprowadzała większych wypraw, mając więc dużo czasu na rozmyślania podsumowywała skrzętnie wszystko, co kiedykolwiek doszło do jej uszu, i stopniowo wytwarzała sobie swój własny obraz. Aby go uzupełnić, zajrzała nawet dwukrotnie do Bjornsona na Wyspy Pirackie, kilka tygodni spędziła u Wantimira. I tam właśnie, na tej trudnej przygranicznej placówce, wyciągnęła niespodziewanie niezwykły wniosek: wbrew powszechnym panicznym sądom, Polska ma możliwości zwycięstwa. A zwiększą się one znacznie, gdy ktokolwiek okaże jej pomoc!...
A chyba i książęta pomorscy byli tego samego zdania. Znali Polskę lepiej od innych, każdy z nich bywał w Krakowie. Spoglądali przy tym bacznie na północ: Dania odebrała nareszcie Gotlandię, z Krzyżakami zawarła pokój, a mimo to ‒ zgodnie z przyrzeczeniem królewskim ‒ nikt tam nie miał zamiaru łączyć się z nimi sojuszem zbrojnym i żaden ze skandynawskich rycerzy nie
125
ruszał Zakonowi na pomoc. Podtrzymywało ich to na duchu i chociaż Malbork, trzymając w jednej ręce miecz, a w drugiej kiesę ze złotem, domagał się stanowczych decyzji, trwali ciągle w milczeniu. Natomiast Krysta nie marnowała już czasu. Sum krążył nieustannie między jednym Gardnem a drugim, przewoził ludzi i konie, odzież i zbroje, wzmacniał Wantimira, opróżniał grodziszcze. Sam zresztą też dodawał to i owo od siebie. Von der Goltza nie zdołał dotychczas pochwycić. Aby czymś zastąpić to niepowodzenie, zaczął bawić się w polowanie i gdy tylko ujrzał na morzu krzyżacki statek, a widnokrąg był pusty, najeżdżał na niego, wycinał załogę, zatapiał i na pamiątkę zwycięstwa przybijał na głównym maszcie złotego dukata.
A Goltz był nieuchwytny także na lądzie. Działalność jego była obecnie dobrze znana, ślady niekiedy bardzo wyraźne, od czasu do czasu zastawiano pułapki. Nie udało się schwytać. Krysta, nabrawszy w ciągu lat w tej żmudnej i trudnej zwiadowczej robocie ogromnej wprawy i wytrwałości, nie zrażała się dotychczasowym niepowodzeniem i była pewna, że wcześniej czy później dostanie go w swoje ręce. Miała zresztą w zapasie Kodrąb, gdzie znajdowała się nadal osadzona przez niego załoga. Nie ruszała jej jeszcze, lecz przyglądając się uważnie, widziała coraz lepiej możliwość użycia jej, w razie nagłej potrzeby, jako przynęty.
Natomiast pan na Łęgach nie miał w sobie tej cierpliwości. Zaglądał często na pola, obliczał sumiennie plony, zgrzytał zębami na widok pobudowanego obecnie jak gród warowny dworzyszcza. A gdy tej wiosny pojawił się znowu w Kodrąbiu, krew go zalała. Ci przeklęci Krzyżacy nie mieli pojęcia o tej dobrej, wolińskiej ziemi! Gdzie powinien róść owies, pojawiło się proso, gdzie pszenica, tam żyto... Popędził natychmiast do pana na Kołczewie, podjudzili wspólnie Kagenów z Pustkowa i Duńskiej Góry. W dwa dni zaś później, zebrawszy wszystkich wolińskich rycerzy, ruszyli hurmem do Kamienia i zażądali od biskupa stanowczo, aby im okazał testament.
Nieprzyjemnie zakończyło się to spotkanie... Schippenbeil pokazał i zamknął im usta. Inni, jak zmyci, wrócili do domów. Pan na Łęgach natomiast mocniej tylko zacisnął zęby, skierował konia na wschód, popędził do Wantimira, odbył z nim długą naradę i gdy znów się pokazał na wyspie, był już
126
znacznie weselszy. Przemknął raźnie koło mokrzyckich bagnisk, dobił do Jeziora Warnowskiego, wdarł się na wysoki nasyp po starożytnym grodzie i wreszcie odsapnął.
‒ Łukaszu od wszystkich świętych! ‒ wykrzyknął jakoś przedziwnie, stwierdziwszy najpierw, że wokół pusto. ‒ Wyłaź!
Nikt się nie pokazywał, więc po pewnym czasie zawołał raz jeszcze.
‒ Jestem, jestem ‒ ktoś roześmiał się za jego plecami. ‒ A wam na co mogę się przydać?
Pan na Łęgach odwrócił się powoli. Miał przed sobą tęgiego mężczyznę o zarośniętej twarzy, zmierzwionej czuprynie i posępnym spojrzeniu, które jednak w tej chwili nie wydało mu się zbyt groźne.
‒ Hm ‒ mruknął spoglądając na niego wyniośle ‒ nieźle ci służy zbójeckie rzemiosło. Wyglądasz jak opas. W robocie ci to nie przeszkadza?
‒ Trochę przeszkadza. Zajęcia, na szczęście, ostatnio niewiele, bo tych z wyspy, jako że sąsiedzi, zabijać nie wypada, a obcy unikają mojej dziedziny jak ognia. Człek więc trochę utył. Chleba, chwała Bogu, nie braknie.
‒ I tak za nic ci płacą?...
‒ Takich głupich jeszcze nie widziałem na tej nieszczęsnej ziemi ‒ zbójca roześmiał się dobrodusznie. ‒ Płacą, abym nazbyt ciekawym urzynał głowy. Nie martwcie się, wam to nie grozi; sąsiadem przecież jesteście. Kto wam dał hasło?
‒ Rycerz Wantimir.
‒ Bardzo mądry rycerz. Jeśli on podał, sprawa musi być ważna. Czym mogę wam pomóc?
‒ Muszę natychmiast zobaczyć się z Krystą!
Słowa padły bardzo stanowczo i niecierpliwie, toteż Łukasz objął go teraz mniej łaskawym spojrzeniem i nawet zwrócił uwagę, że przy wymawianiu tego imienia należy okazywać więcej szacunku, ale że rycerz natychmiast przyznał mu słuszność, udobruchał się i dogadywali się odtąd łatwo. Pan na Łęgach wrócił do domy rozpromieniony, nazajutrz był pełen werwy, kiedy jednak po zapadnięciu zmroku znalazł się znów na tym miejscu, poczuł się trochę
128
nieswojo. Ten wał ziemny cieszył się złą sławą już w czasach jego dzieciństwa i wiele opowiadano o groźnych upiorach grasujących tu razem ze zbójcami w nocnych ciemnościach. Na szczęście niewiele miał czasu na rozmyślania. Jak wczoraj, wyrósł przed nim niespodziewanie Łukasz, skinął na niego ręką, poprowadził w las w zupełnym milczeniu i naraz zniknął mu z oczu.
‒ Stójcie ‒ odezwał się obok cichy, niewieści głos. ‒ I mówcie, co macie na sercu.
Pan na Łęgach odetchnął głęboko. Tajemnicze było to wszystko i rzeczywiście mogły brać w tym udział jakieś nieczyste siły, ale zaraz przyszło mu na myśl, że przecież zbójca na pewno był zbójcą, a Wantimir, jego serdeczny przyjaciel, nie narażałby go na spotkania z czarownicami. Miał spotkać się z Krystą i musi stać przed nim Krysta!
‒ Powiem krótko ‒ nabrał nagle ogromnej mocy. ‒ Wasze rządy na Wolinie przestały mi się ostatnio podobać! Dopóki był tu Wantimir, Kodrąb był w naszych rękach. Obecnie dzierżą go Krzyżacy i paskudzą naszą piękną, wolińską ziemię. Gdzie powinna rosnąć w tym roku pszenica, zasiali owies! A wy nic na to i pozwalacie im nadal panoszyć się tutaj bezkarnie. Próbowałem sam się z nimi rozprawić; zażądałem od biskupa, aby pokazał testament. Pokazał i wtedy zgłupiałem. Kagen nie mógł zrobić takiego zapisu! Miał syna, a zresztą nie cierpiał obcych przybłędów i jak Reetzowi, tak i Schippenbeilowi nie zrobiłby podarku z rodzinnej ziemi. Pojechałem po radę do Wantimira. Fałszerstwo, naszym zdaniem, jest niewątpliwe, trzeba tylko je udowodnić. I przegnać stąd nareszcie Krzyżaków!
‒ A do czego ja wam jestem potrzebna?
‒ Byliście przy starym Kagenie do śmierci. Wiecie na pewno dużo o tym testamencie.
‒ Człowiek wyklęty nie może być świadkiem. Ja więc nie stanę przed sądem i z tych samych powodów nie stanie książę Bogusław. Ale coś zrobić rzeczywiście by należało...
Głos naprzeciw zaginął w cichej zadumie. Pan na Łęgach patrzył w napięciu na smukłą postać, ledwie widoczną w ciemnościach nocy, i popadł także w zadumę. Bardzo miły i dźwięczny był to głos, jakby trochę zmęczony. I chyba zakradał się do niego nieznacznie smutek...
129
‒ Opowiedzcie dokładnie, jak wyglądał testament ‒ przerwała mu rozmyślania. ‒ Widzieliście go chyba z bliska?
Opowiedział sumiennie. Rycerz Kagen, czując zbliżającą się śmierć i żaląc się nad swą sierocą dolą, polecał się Bogu i modlitwom kamieńskiego biskupa, przekazując mu równocześnie, jako prawy syn kościoła, cały majątek w imieniu własnym i swych spadkobierców.
‒ W jakim języku był sporządzony?
‒ Po łacinie.
‒ Kagen podpisał?...
‒ Oczywiście.
‒ Widzieliście ten podpis na własne oczy?
‒ A jakże! Trzy nierówne krzyżyki.
Trzasła jakaś gałązka. Pan na Łęgach popatrzył czujnie i znieruchomiał. Wydało mu się, że postać naprzeciw zatrzęsła się z nagłego wzburzenia.
‒ Nie odpowiadacie dokładnie ‒ słowa Krysty rozbrzmiały tym razem szorstko. ‒ Krzyżyk, nie podpis. A jeśli były tylko krzyżyki, musieli uwierzytelnić wiarygodni świadkowie. Kto to zrobił?
‒ Mnich von der Goltz i archidiakon z Trzebuszy.
Pan na Łęgach wyprostował się naraz hardo. Teraz gotów byłby przysiąc, że targnął nią wielki gniew, a to i jemu dodało ognia.
‒ Zrobimy tak ‒ zaczęła mówić powoli. ‒ Przed księcia Bogusława nie można zanieść sporu, wobec tego trzeba wszcząć go na nowo przed kamieńskim biskupem. W imieniu jednak Kagenów musi wystąpić ktoś możny, z kim nawet Schippenbeil musi się liczyć. Taki człowiek na Pomorzu jest tylko jeden: opat z Bukowa. Jedźcie zatem...
Głos Krysty stał się znowu miły i melodyjny. Pan na Łęgach słuchał w skupieniu i dopiero teraz zrozumiał naprawdę, dlaczego zarówno mądry Wantimir, jak i dziesiątki innych, tak samo groźnych rycerzy, szło za nią w największy bój i bez szemrania wypełniało wszystkie rozkazy. Ten łagodny zazwyczaj głos potrafił być także mocny, a przy tym w jakiś przedziwny sposób podniecał duszę, rozpalał głowę. Co zaś najważniejsze, sięgał od razu do sedna sprawy i tak ją ustawiał, że nie mógłby jej podważyć najtęższy umysł.
‒ A co ze świadkami?... ‒ niespodziewanie ogarnęło go wielkie onieśmielenie. ‒ Choćby opat się podjął...
130
‒ Świadkowie zjawią się na rozprawie. Gdyby opat o nich zapytał, odpowiedzcie, że nie chcemy ich ujawnić przed czasem, aby ktoś nie wyrządził im krzywdy. Opat to powinien zrozumieć.
‒ Na pewno zrozumie...
Skromnie i cicho wycofał się z boru, ale gdy nazajutrz dosiadł konia i w towarzystwie pana na Kołczewie i jednego z Kagenów popędził do Wantimira, jakby wyrosły mu skrzydła. Cieszył się z góry, że Krzyżacy przestaną wkrótce marnować dobrą, wolińską glebę; rozpierała go radość, że to on właśnie rozpoczął wojnę. Gdy więc tylko minął Słupsk, poszedł naprzód bez zatrzymania i dopiero przed Rowokołem powstrzymał konia. Zagrodziły im drogę olbrzymie procesje. Pchał się w tłum, ale coraz trudniej było posuwać się naprzód.
‒ Jakieś święto miejscowe? ‒ zaciekawił się Kagen.
‒ At, tu zawsze święto! Obraz Matki Boskiej słynący cudami, więc walą do niego tłumy. W tej tam kapliczce na samej górze. Dawniej ważniejszy był ten na Krzyżance pod Koszalinem, lecz jak się tu osiedlił Wantimir, tamten zeszedł na dziady, a ten górą. Nic zresztą dziwnego. Dzieją się tu obecnie tak wielkie cuda, że przechodzi to wszelkie ludzkie pojęcie.
‒ Co ty mówisz? ‒ zadziwił się pan na Kołczewie. ‒ Taka ta Pani z Rowokołu potężna?
‒ Chyba najpotężniejsza ze wszystkich. Ma moc, widzicie, podwójną, bo w dawnych czasach znajdowała się na miejscu obecnej kapliczki, słynąca także cudami, nasza słowiańska świątynia. Ziemia jest więc uświęcona od wieków i tej Matce Boskiej łatwiej czerpać natchnienie do miłosiernych uczynków. Na kogo spadnie nieszczęście i przyjdzie tutaj, wyspowiada się szczerze, pomodli gorąco, temu zawsze obetrze oczy. Na ludzką krzywdę jest niezmiernie wrażliwa. A już na Krzyżaków tak cięta, że chyba sam król Jagiełło powinien tu przybyć i przez pewien czas jeszcze pobyć u niej w terminie. Niech tylko któryś z nich uderzy choćby zwykłego chłopa, niech dotknie mu żony czy córki, niech coś spróbuje zabrać mu siłą, już trafia go szlag. A najcudowniejsze w tym wszystkim, że znajduje go się wtedy zawsze z dala od miejsca, w którym popełnił brzydki uczynek!
‒ Dziwy nam prawisz... Więc Pani z Rowokołu sięga aż poza krzyżacką granicę?
131
Pan na Łęgach spojrzał na niego zgorszony.
‒ Bluźnisz! ‒ skarcił go srogo. ‒ Jakie granice mogą przeszkodzić matce Syna Bożego w pełnieniu miłosiernych uczynków?
Rycerz kolczewski przeżegnał się szybko i w wielkiej skrusze zaczął odmawiać pokutne modlitwy. Wjechali właśnie do Smołdzina. Tłum zgęstniał jeszcze bardziej i wił się teraz jak wielka rzeka, płynąca jednak nie w dół, ale pod górę.
‒ Niezwykłe miejsce... ‒ Kagen w nabożnym skupieniu pokręcił głową. ‒ Aż dziw bierze, że nie doszły o nim dotychczas słuchy na Wolin.
‒ Nie martw się, już dochodzą. Trochę z opóźnieniem, bo droga daleka, a zresztą obraz od niedawna nabrał takiej świętości. Przedtem siedział tu jakiś braciszek, bredził o cudownym odrastaniu uciętych rąk i odwracaniu pomorów od bydła i jak to bywa gdzie indziej, wyciągał z głupich ofiary. Matkę Bożą poniósł wreszcie straszliwy gniew, sprowadziła tu Wantimira. Od tego czasu zmieniło się wszystko. Rycerz posłuchał kazań, popatrzył braciszkowi troskliwie na ręce i któregoś dnia sprał go po gębie na oczach wszystkich, wynalazł wspólnie z pobożnym tłumem wypełniony obficie złotem skarbniczek, wrzucił go razem z jego nieprawym właścicielem na wóz i powiózł opatowi bukowskiemu w podarku. Teraz hultaj siedzi gdzieś w celi klasztornej i uczy się nareszcie uczciwej roboty.
‒ Jeszcze jeden widzę w tym cud! Dzielny ten Wantimir, ale i ten opat chyba jest święty. Rzadko się dzisiaj trafia, aby jakiś łotrzyk duchowny dostał taką nauczkę.
‒ Ba! ‒ pan na Łęgach wyprostował się uroczyście. ‒ Matka Boska Rowokolska nadzwyczajnie pilnuje porządku. Zdarza się nie, raz, jak mi opowiadał Wantimir, że ktoś zjawi się przed nią i płacze rzewnymi łzami, że głośno wylicza straty, obwinia innych. Krótko mówiąc, łże jak najęty i Najświętszą Pannę pragnie oszukać. A wiecie, co wtedy się dzieje? Niespodziewanie opadają go jakieś duchy, sprawiają tęgie lanie, niekiedy nawet ‒ jeśli łotr dużo nagrzeszył ‒ potrafią poderżnąć gardło. Chłop czy rycerz, nie ma znaczenia!
Kagen wpatrywał się w niego w coraz większym zdumieniu.
‒ Prawie jak na Wolinie! ‒ wykrzyknął. ‒ Nie przyszło mi nigdy do głowy, że Matka Boża może działać i takie cuda... A obecnie kto prawi kazania w kaplicy?
132
Pan na Łęgach złożył pobożnie ręce.
‒ Mąż wielce świątobliwy ‒ rzekł z namaszczeniem. ‒ Ojciec Hieronim z Pragi, serdeczny przyjaciel wielkiego mędrca i teologa Jana Husa, rektora tamtejszej Akademii Królewskiej. Poszukując prawdy, wędrował po Niemczech, Francji i Anglii i wreszcie Wantimir jakimś sposobem ściągnął go na Pomorze. Od pół roku już tu przebywa.
Tłum ścieśnił się, trzeba było przystanąć. Do tej wstęgi płynącej pod górę przyłączyła się w tym miejscu inna, napływająca od strony Żelaza. Pan na Kołczewie i Kagen, już przedtem poruszeni do głębi, tak się wzruszyli na widok rozmodlonych rzesz, że chcieli natychmiast zsiadać z koni i też odbyć pielgrzymkę do cudownego obrazu.
‒ Zajrzymy później ‒ powstrzymał ich rycerz łęgowski. ‒ Naszą piękną, wolińską ziemię skrzywdziła ciężko krzyżacka ręka, więc pomoc Najświętszej Pani jest nam bardzo potrzebna, ale najpierw musimy dotrzeć do Wantimira. Ruchliwy to człowiek i nie wiadomo, czy go od razu znajdziemy. A sprawa pilna.
Pojechali za nim posłusznie. Tłum się przerzedził, urwał się las i nagle dech im zaparło. Przed nimi było Żelazo. Po drodze pan na Łęgach opowiadał wciąż o grodziszczu, toteż spodziewali się zobaczyć wzmocnioną ostrokołem budowlę, jakich w życiu widzieli dużo. Teraz jednak mieli przed sobą gród warowny, prawie zamek otoczony kamiennym murem i fosą, najeżony blankami, zamknięty zwodzonym mostem i opuszczaną, masywną bramą. Czujność przy tym była ogromna, zewsząd wyglądał człowiek. A gdy przedostali się w końcu do środka, Kagen, nie znający dotąd Wantimira, zdumiał się po raz drugi. Wyszedł mu naprzeciw nie zwykły rycerz, ale pan dostojny, przybrany bogato, niezmiernie rozważny w ruchach, a przy tym tak łaskawy i witający ich tak gorąco, że z rozczulenia aż mu serce skoczyło do gardła.
‒ Sprawa, jak widzę, poważna, jeśli wróciłeś tak szybko ‒ wziął w objęcia pana na Łęgach. ‒ A że poważna, może być pilna, wyłóżcie więc, zanim wejdziemy do środka. Co się tam stało?
Dobierając ostrożnie słowa, rycerz powtórzył zlecenie Krysty. Wiedział doskonale, co mu wolno, a czego nie wolno. A na pewno nie było mu wolno ujawnić wobec innych, że z nią kiedykolwiek rozmawiał.
133
‒ Mądra to myśl ‒ Wantimir wpatrzył się w niego bystro. ‒ Z opatem znamy się dobrze, a że to bardzo mądry opat, na pewno się zgodzi, zwłaszcza że ja wystąpię za pośrednika. Dobrze, pojedziemy do niego jutro. Nie będę jednak ukrywał, że sprawiliście mi wielki kłopot. Nie byle jaka to osobistość i nie wypada pojechać do niej z pustymi rękoma, lecz z podarkami dla niego to prawdziwe nieszczęście. Żywności mu nie potrzeba, bo ma pod dostatkiem, a zresztą wielki z niego pustelnik i kromka chleba w zupełności mu starcza. Pije zazwyczaj jedynie wodę. Mimo to zabiorę uznamski miód, na niego da się zawsze namówić. Ale co dalej? Złota nie przyjmie, najbogatsza nawet szata może go obrazić, z klejnotami gotów wyrzucić...
Zafrasował się szczerze. Nieraz jeździł do Bukowa bez żadnego podarku i był wtedy podejmowany niezwykle serdecznie, lecz później robił sobie wyrzuty. Kiedyś zawiózł puszystą niedźwiedzią skórę. Zyskał ogromną wdzięczność, bo zima była akurat tęga i opatowi marzły nogi w kamiennej celi. Gdy mu przekazał piękny skarbczyk wraz z braciszkiem z Rowokołu, aż się popłakał ze wzruszenia i za te pieniądze kazał natychmiast budować szpital. To było proste. Ale teraz...
Wantimir wbił oczy w ziemię, westchnął raz i drugi, pokręcił głową. Wyglądał coraz markotniej. Zaniepokoili się tym rycerze, bo z tej wewnętrznej udręki zaczęli wyciągać najgorsze wnioski, lecz on uniósł wreszcie raźnie głowę, więc i oni unieśli także.
‒ Mam! ‒ oznajmił uradowany. ‒ Staruszek znów się chyba popłacze ze szczęścia. Od dawna o tym myślałem, lecz zawsze jakoś zabrakło czasu. Dziś trzeba go znaleźć. Jutro nie pojedziemy do Bukowa, muszę bowiem wyskoczyć najpierw po ten podarek, a to może mi zająć ze trzy, a może i cztery dni czasu. Poczekacie na mnie w grodziszczu.
Pan na Łęgach pokręcił nosem, jakby zwietrzył zapach jakiejś cudnej potrawy.
‒ Orężna robótka? ‒ mruknął domyślnie. ‒ Zabierzesz mnie chyba z sobą? Łup będzie pewnie niemały.
‒ Mógłby być duży. Mnie jednak dzisiaj potrzebny jedynie drobiazg.
‒ Nie przejmuj się. Ty weźmiesz swoje, ja wezmę swoje. Jak zwykle, rycerska to będzie z pewnością wyprawa, toteż łupu nie wypada pozostawiać na pastwę byle łachudrze.
134
Rycerz kolczewski wpatrywał się w niego bacznie i wreszcie coś zaczęło mu świtać w głowie. Rozgorzał nagle, jakby mu wymierzono policzek.
‒ Ty hultaju! ‒ wpadł na niego czupurnie. ‒ Przyjeżdżasz tu często, chodzisz na wojenne wyprawy, bierzesz łup, a sąsiadowi ani słowa o Wantimirze? Toś ty taki przyjaciel? I nawet teraz nie masz na tyle wstydu, aby i o nas pomyśleć? Jeśli się ruszysz, ja jadę również!
‒ I ja! ‒ wspomógł go hardo Kagen. ‒ Niech się droga przynajmniej opłaci.
Wantimir objął ich zamyślonym spojrzeniem.
‒ Ha, jak chcecie ‒ rzekł obojętnie. ‒ Uprzedzam tylko, że w tej wyprawie łatwo utracić głowy. Trzeba będzie wjechać daleko między Krzyżaków.
‒ Między Krzyżaków?... ‒ rycerz kolczewski zmarkotniał.
‒ A tyś co myślał? ‒ teraz pan na Łęgach uderzył na niego z góry. ‒ Że to może zbójecka wyprawa? Tutaj panuje Matka Boska Rowokolska i ona osobiście pilnuje porządku. Chcesz zdobyć łup, idź między tych, którzy roznoszą po świecie krzywdę. To ci tu wolno. A kto ją roznosi? Krzyżacy. Ale oni też mają potężny miecz!
‒ Nie napędzisz mi strachu. Biłem się na Gotlandii i znam dobrze ich miecz. Tam mnie oszukali. Teraz powinni mi za to zapłacić!
Kagen przeżegnał się z wielkim rozmachem.
‒ Niech się dzieje wola boża! ‒ rzekł z namaszczeniem. ‒ Widziałem ich dotychczas tylko w Kodrąbiu, lecz że łotrzykowie, pójdę z nimi w zapasy. Mój miecz także jest ostry i nie zaszkodzi, jeśli i na nich wreszcie nabierze wprawy. Nie rozumiem tylko, dlaczego trzeba szukać przygody aż tak daleko. Bliżej nie można?
Wantimir bardzo starannie wygładził szaty.
‒ Po sąsiedzku, widzisz, nie bardzo wypada ‒ rzekł z namaszczeniem. ‒ Ja komuś dzisiaj zajadę miedzę, on mi to zrobi jutro. Po co się kłócić? A i dalej trzeba wiedzieć, na kogo uderzyć. W porządnego bił przecież nie będę. Ten zaś, którego mam na myśli, dawno zasłużył na stryczek i ma przy tym coś w ręku, co wzruszy naszego opata. Święta to będzie wyprawa...
Zadumał się bardziej i w milczeniu powiódł gości do domu. Gdy stół został zastawiony, posiedział przy nim przez pewien czas, potem pozostawił ich samych i zajął się swymi sprawami. Bardzo był odtąd zapracowany. Dopiero gdy
135
gród zaczął układać się do snu, pogawędził na osobności z łęgowskim rycerzem, a gdy i jego odprawił, skierował się do niewielkiej izby, przypominającej z wyglądu klasztorną celę. Mieszkał w niej ojciec Hieronim od cudownego obrazu.
‒ Na północny wschód od Lęborka ‒ rzekł siadając naprzeciw mnicha ‒ jest grodziszcze zwane Salino. Pamiętacie je jeszcze?
‒ Trudno o nim zapomnieć. Straszne tam przecież dzieją się krzywdy.
‒ Wytknijcie mi drogę do niego. Jacyś ludzie z tamtych okolic byli dzisiaj w kaplicy?
‒ Nigdy ich nie brak. Postanowiłeś ukarać wreszcie grzeszników?
Mnich patrzył na niego w skupieniu. W głęboko osadzonych oczach nie czuło się ciekawości, lecz tylko wielki spokój, który udzielił się także Wantimirowi.
‒ Trzeba to kiedyś zrobić ‒ odrzekł. ‒ Rano pchnijcie gońców, aby tam przygotowali ludzi na nasze przyjęcie, a inni niech ubezpieczą nam drogi. Wyruszę po zmierzchu.
‒ Spełnię to wszystko. I polecę was Bogu.
Mnich zaczął szeptać modlitwy. Przedtem rozmawiał po polsku. Teraz słowa nabrały jakby innego tchnienia, zmienił się rytm i melodia. Jak jego mistrz i przyjaciel Jan Hus, walczący nieustępliwie od lat o usunięcie z kościoła języka wojującej niemczyzny, ojciec Hieronim w samotności modlił się w rodzinnym języku. Po czesku.
II
Wantimir, zabrawszy kilkunastu ludzi, zniknął wraz ze swymi gośćmi w wieczornym mroku, a po pewnym czasie wjechał do grodu tak samo liczny oddziałek i wydawało się dla oka, że był to zwyczajny zwiad pograniczny, który obejrzał czujnie okoliczne ziemie i po wykonaniu swego zadania powrócił na wypoczynek. W rzeczywistości byli to inni zupełnie ludzie. Tamci przemykali już wertepami i korzystając z troskliwej opieki miejscowej ludności i przewodników, przybliżali się szybko do nieprzyjacielskiego grodziszcza. Ci oderwali się nieznacznie od Wytowna, Kukowa, Gąbina i połączywszy się w końcu razem, gmatwali starannie ślady.
136
Nazajutrz gród znów działał jak zwykle: wypływały z niego i wpływały do środka podjazdy, zarządcy wyjeżdżali na pola, krążyli niekiedy gońcy. Za to w Rowokole ruch ustał prawie zupełnie i mistrz Hieronim nie miał dużo roboty. Dopiero w trzy dni później, jak gdyby ktoś tam dokoła kazał uderzyć w dzwony, zaczęły się znowu sypać zewsząd liczne procesje, a wraz z nimi rosła z chwili na chwilę przedziwna wieść o wielkim cudzie. Oto w Salinie, na ziemi Kaszubów, mieszkał krzyżacki mnich, który dawniej nawiedzał ogniem i mieczem spokojne wsie mazowieckie. Przybywszy tutaj, wyzuł z grodziszcza polskiego rycerza, twardą ręką chwycił miejscową ludność, za byle co karał gardłem i w końcu, sprowadziwszy niemieckich mnichów jako nauczycieli, zabronił używania nawet w kościele ojczystej mowy. W Rowokole znano go dobrze. Wraz z pielgrzymkami przybywali ludzie przez niego okaleczeni, nieraz wznoszono z tego powodu żałobne modły, coraz częściej wzdychano tłumnie do nieba o pomstę i koniec tej poniewierki. I oto Matka Boża ulitowała się raz jeszcze nad nieszczęsnymi, na okrutnika zesłała niespodziewanie niebiański ogień. Tej nocy właśnie spłonęło jego grodziszcze, zginął w płomieniach hulający dotąd bezkarnie krzyżacki rycerz, sczeźli wszyscy jego pachołkowie i pomocnicy...
Wielki to był cud, tak wielki jak ogrom zbrodni tego nędznika, toteż za chłopstwem nadciągającym z obu stron granicy nadjeżdżali rycerze, mieszczanie, rybacy i koło południa cała rowokolska góra pokryła się jakby jakąś przepiękną szatą, utkaną z różnobarwnych strojów i ludzkich twarzy. Mistrz Hieronim spoglądał na te rozmodlone tłumy z wysokości swojej kaplicy i im więcej widział w nich żarliwości, tym serdeczniej układały się myśli, które miał wypowiedzieć w kazaniu. Natchnienie do niego czerpał zresztą również z otaczającego go krajobrazu. Dziwna to była ziemia, zupełnie inna od jego czeskiej ojczyzny. Mimo to nie mógł się wyzbyć wrażenia, że jest z nią silnie związany i że oba kraje łączy jakaś niezwykła prawda, której przemoc wydała w tej chwili wojnę. Tam, w Czechach, wrzało teraz, coraz głośniej domagano się usunięcia z czeskiego kościoła i życia języka wojującej niemczyzny. I tutaj wrzało. Ten groźny język tu również wciskał się wszędzie, od ponad dwustu lat wnoszono go w sposób bezwzględny na ramionach krzyża i ostrzu miecza. Obecnie zaczęto stawiać mu tamy, z chwili na chwilę narastał gwałtowny
137
bunt. A że przeciwnik był mocny, buntownicy też będą musieli sięgnąć wreszcie do miecza...
Mnich oderwał wzrok od przesuwających się powoli po niebie krótkich, bałtyckich obłoków. Tłum się przybliżał, nadeszła bowiem pora mszy uroczystej i odsłonięcia obrazu. Objął go raz jeszcze zamyślonym spojrzeniem, przywołał ministrantów i w nabożnym skupieniu oddał się wkrótce swym obowiązkom.
Słońce świeciło pięknie. Rozzłociło Rowokół, nieziemskim blaskiem pokryło twarze, po Łebsku, Gardnie i Bałtyku rozsnuło ogromną jasność. Mocno i wyraziście rozbłysła nagle postać kapłana. Odwrócił się właśnie do tłumu, zaczął przemawiać. Jak uderzenie młota, donośnie i równo padały słowa i płonąc wiarą, budziły w sercach ludzkich coraz większe wzruszenie.
‒ I to wam jeszcze powiadam ‒ głos rozbrzmiewał coraz potężniej. ‒ Każdy, kto mieni się sługą bożym, powinien głosić prawdę w waszym rodzinnym języku! Kto tego nie czyni, przepędźcie go, bo nie jest on sługą Boga, ale szatana, szykującego już na was zdradę. Każdy naród otrzymał z niebios swą własną mowę, aby mógł w niej pełnić najlepiej zleconą przez Pana służbę. Kto więc chce wam ją wyrwać, przeciwstawia się Jego woli i chce zabić naród. Wielka to zbrodnia, podlega najcięższej karze!
Słuchali jak zaczarowani rycerze, chłopi, rybacy. Na tej pomorskiej ziemi, która dotychczas utrzymywała swą niezależność tylko dlatego, że nikt jej do siebie nie przyłączał, aby nie popaść przypadkiem w wojnę z którymś z możnych sąsiadów, nie istniało właściwie prawo i kto miał jaką taką siłę, mógł śmiało nawet uprawiać rozbój. Ale gdy znalazł się ktoś, kto walczył o słuszną sprawę, też nie potrzebował do obrony zbyt licznych drużyn. Tego kaznodzieję chronił zresztą doskonale cudowny obraz, w pobliskim Żelazie trzymał się w pogotowiu jego opiekun, groźny Wantimir, w razie potrzeby upomniałby się niewątpliwie o niego opat z Bukowa. I choćby wezwał do boju sam biskup kamieński, nikt by się nie ośmielił podnieść na niego ręki wobec takiej ogromnej mocy.
‒ I to wam jeszcze powiadam ‒ mnich uniósł rękę do góry. ‒ Kto ma na sobie suknię duchowną, a miecz bierze do ręki i chce wami rządzić, przepędźcie go także, choćby krew miała się polać! Prawdziwy sługa boży służy jedynie Bogu, jego udziałem może być tylko ubóstwo. Kto czyni inaczej, kto gromadzi
138
majątki, ten grzeszy ciężko jak ten rycerz krzyżacki w Salinie. Jego przełożeni powinni go natychmiast osądzić jawnie, bo grzeszył jawnie, a jeśli sami są tacy i tego nie zrobią, wierzcie mi: Pan go osądzi i wymierzy jeszcze straszliwszą karę. Nie po śmierci. Natychmiast to zrobi, na oczach...
Coraz szybciej płynęły natchnione słowa, staczały się po stoku, uderzały o chaty smołdzińskie, leciały drogą. Wantimir, który na czele niewielkiej drużyny ukazał się właśnie na niej, nasłuchiwał chciwie i im więcej wpadało mu ich do uszu, tym radośniej uśmiechał się do swych myśli.
‒ Nadzwyczajny mnich! ‒ zachwycił się pan na Łęgach, gdy słowa ostatecznie zginęły w dali. ‒ Trzeba by go sprowadzić na Wolin, aby zagroził z bliska Schippenbeilowi. Przecież on się niczego nie lęka! Kto za nim stoi?
‒ Opat z Bukowa.
‒ Taki to możny pan?
‒ Ma wielkie wpływy na dworach królewskich i w Rzymie. Przy tym już za życia prawie święty, toteż i Matka Boska Rowokolska wspiera go mocno, a chyba i sam Pan Bóg zagląda niekiedy do jego celi. Przekonasz się o tym wkrótce.
Tak gawędząc, jechali nadmorską drogą wprost do Bukowa, a gdy nazajutrz stanęli przed obliczem opata, pan na Łęgach musiał przyznać w duchu, że Wantimir we wszystkim miał słuszność. Wielkie wrażenie sprawiał ten bukowski dostojnik, rzucony przez los, jak Schippenbeil czy Henryk z Podgławy, na samo pobrzeże Bałtyku, a przecież od nich zupełnie inny i tak skromny w swojej skromniutkiej celi, że rycerzom aż dech zaparło na widok panującego wokół ubóstwa.
‒ Pozwoliłem sobie sprowadzić bez uprzedzenia gości z Wolina, aby ujrzeli na własne oczy prawdziwego bożego sługę ‒ Wantimir skłonił się uroczyście i przedstawił przyjaciół. ‒ Chcielibyśmy omówić także niezmiernie poważną sprawę. Oczywiście, o ile wolno zabierać czas.
‒ Mów. Dla ciebie zawsze mam czas.
Przedstawił zwięźle dzieje Kodrąbia, ostatnie wypadki i wreszcie wysunął prośbę. Opat musiał słyszeć o tym niejedno, kiwał bowiem często głową i gdy padły ostatnie słowa, wyraził natychmiast zgodę. Rycerze, nie przyzwyczajeni do takiej szybkości, spoglądali na niego jak ogłuszeni. Natomiast Wantimir,
139
pogodny jak słońce w letni poranek, łagodził w sobie wesoły nastrój jedynie po to, aby uroczyściej wypadło składane przez niego podziękowanie.
‒ Przestań ‒ przerwał mu opat. ‒ Nasza to sprawa i nie potrzebujesz dziękować. Powiedz mi tylko jeszcze jedno: świadków, którzy twierdzą, że dokument jest fałszywy, znasz osobiście?
‒ Osobiście.
‒ I możesz im ufać?
‒ Jak sobie samemu!
‒ Wobec tego jestem spokojny, bo ty w takich wypadkach bardzo wysoko cenisz swe słowo... Powinniśmy wygrać tę sprawę. Aby mieć większą pewność, dobiorę sobie do pomocy opata Henryka z Podgławy.
Wantimir zdrętwiał nagle. Opat dostrzegł natychmiast to pomieszanie, wpatrzył się w niego bacznie, zmarszczył brwi i wreszcie pojawiły się w jego oczach wesołe iskierki.
‒ Co ci się nie podoba? ‒ szturchnął go dobrodusznie. ‒ To towarzystwo?
‒ Hm, jak by powiedzieć...
‒ Wal śmiało!
‒ Do opata Henryka miałem kiedyś niemało uraz... Lata jednak upłynęły od tego czasu, toteż wiele rzeczy puściłem w niepamięć, ale jednego mu nie mogę wybaczyć. Że panów na Schwerinie wykołował tak podle!
‒ Na Zwierzynie, chciałeś pewnie powiedzieć ‒ poprawił go opat miękko. ‒ Taka jest właściwa nazwa tej miejscowości. Stara nazwa, słowiańska. A dopiero niemieccy pisarczykowie zrobili z niej Schwerin.
Wantimir tak się zdumiał, że przez dłuższy czas nie mógł z siebie wydobyć słowa.
‒ Coś podobnego!... ‒ pokręcił nareszcie głową. ‒ Okazuje się, że w Meklemburgii, gdzie byś nie poskrobał, tam zaraz wyskoczy słowiańska nazwa. Przekonałem się o tym niejednokrotnie, a rycerz Niekrak opowiadał mi kiedyś, że na Łużycach i nad Hawelą tak samo. Ale że Schwerin jest właściwie Zwierzynem, to mi nie przyszło dotychczas do głowy... Ha ‒ nastroszył się gniewnie ‒ mam w takim razie do klasztoru podgławskiego jeszcze większą urazę. Nie zagrabił Niemcom, lecz naszym!
140
Opat objął go rozweselonym spojrzeniem.
‒ Nie sądź od razu wszystkich, bo i ciebie mogą osądzić ‒ rzekł. ‒ Tymczasem pilnujmy Kodrąbia. A i opata Henryka pozostaw na mojej głowie. Zaręczam ci, że w tej sprawie będzie on na pewno po naszej stronie.
Zapatrzyli się na siebie i Wantimir chyba wyczytał niemało z tych zapadniętych, bardzo w tej chwili skupionych oczu, rozpogodził się bowiem zupełnie i zakręciwszy się zaraz po celi, ustawił na stole kubki i spory gąsiorek.
‒ A więc za kodrąbskie zwycięstwo ‒ przemówił raźnie. ‒ I za panów Zwierzyńskich! Tak się uradowałem z tej nazwy, jakbym odnalazł zagubione gdzieś w niepamięci, własne dworzyszcze.
‒ Ej, hulako ‒ opat go pociągnął za ucho. ‒ Wciąż mnie namawiasz do grzechu i wciąż ci ulegam. Moja to wina, przyznaję... Ale że sprawa rzeczywiście bardzo poważna, a i miód przedni, bo na sposób uznamski, więc jednego kubka wam nie odmówię.
‒ Dziś namówię jeszcze na drugi ‒ Wantimir się rozochocił.
‒ Wykluczone!
‒ Zobaczymy...
Znów podszedł do juków, znów wyciągnął z nich zawiniątko. Gdy je rozwinął, ukazał się złoty relikwiarz przepięknej roboty, zawierający w środku odłamek kości. Rozweselony dotychczas opat stał się naraz surowy i nieprzystępny.
‒ Nie lubię takich podarków, wiesz o tym ‒ rzekł chłodno. ‒ Chcesz dać na kościół, daj. Ale niech to nie przechodzi przez moje ręce!
A Wantimir, jakby te słowa wcale się nie odnosiły do niego, usiadł naprzeciw wygodnie i stał się jeszcze weselszy.
‒ Dla kogo przeznaczone, ten weźmie ‒ odrzekł. ‒ Moja w tym głowa! Muszę jednak najpierw coś niecoś wyjaśnić. O tej kości nie mówię, bo chociaż należała podobno do świętego Piotra, może przecież być różnie...
Badał przez chwilę wrażenie, jakie sprawiły te słowa, jakby nie był pewien, czy się nie wyraża zbyt śmiało. Przed kilkoma laty opat odesłał do kamieńskiego biskupstwa wszelkie klasztorne relikwie: włosy rzekomych świętych, ich kości i prochy, płaczące obrazy, chusty zbroczone krwią i dziesiątki innych przedmiotów, mających podobno zdolności czynienia cudów.
141
‒ Różnie ‒ potwierdził raźnie. ‒ Ale że relikwiarz pochodzi z Jerozolimy i że stanowi wielką pamiątkę, to pewne; żyją do dnia dzisiejszego wiarygodni świadkowie. Przywiózł go bowiem polski rycerz z Dylewa!
Opat zerwał się z miejsca.
‒ Chryste Panie, co ty wygadujesz? ‒ wykrzyknął. ‒ Przecież ten relikwiarz zrabował mnich krzyżacki z Salina!...
Wantimir złożył pobożnie ręce i wzniósł oczy w górę.
‒ Gniew boży dosięgnął go wreszcie za ten niecny uczynek ‒ westchnął. ‒ Onegdajszej nocy spłonął wraz ze swymi sługami w przywłaszczonym sobie bezprawnie dworzyszczu. A relikwiarz trafił szczęśliwie w moje ręce. Przywiozłem go tu, aby wasza wielebność zechciał roztoczyć nad nim opiekę, a jeśli uzna to za właściwe, odesłał prawemu właścicielowi. Dla niego przecież, o czym głośno zarówno w Polsce i na Pomorzu, jak i w Malborku, to wielka pamiątka.
Opat wstał, przeszedł się kilka razy po celi, przystanął.
‒ Nalewaj do kubka! ‒ przemówił chrapliwie. ‒ Tak wielka to uroczystość, że choćbym się dzisiaj upił, Bóg mnie rozgrzeszy. Oby ci się tak dalej szczęściło w życiu!
Gdy otrząsnął się wreszcie z wrażenia, stał się bardzo pogodny i ta pogoda nie opuszczała go do dnia sądu. Był przeświadczony z góry, że Schippenbeil nie ośmieli mu się przeciwstawić, gdy zażąda wznowienia procesu o Kodrąb. Rzeczywiście biskup zgodził się od razu i nie wydawał się tym zaskoczony, a już nie potrafił ukryć zadowolenia, gdy usłyszał imię podgławskiego opata. Podkreślał przy tym stale swą dobrą wolę, wezwał archidiakona i mnicha, zgodził się, że trzeba od nich zażądać dodatkowej przysięgi. Chciał raz na zawsze, jak twierdził, skończyć z tą „przykrą sprawą” i wszystko, co do niego należało, wypełnił sumiennie. Bonow co prawda, wymówiwszy się chorobą, nie przybył. Von der Goltz zjawił się jednak jeszcze przed czasem i snuł się od rana po kamieńskim pałacu. Wydawał się pewny siebie, uśmiechał się ciągle. A gdy dzwony katedry obwieściły uroczyście początek rozprawy, wszedł hardo w krzyżackim płaszczu do wielkiej sali i zajął miejsce przy sędziach.
‒ Odsuńcie się ‒ Jan z Bukowa objął go chłodnym spojrzeniem. ‒ W tej sprawie jesteście stroną, toteż wasze miejsce jest z boku.
142
Okrągła twarz mnicha spłonęła gniewnie, lecz że biskup też dał mu znak, cofnął się i usiadł na ławie pod ścianą. Po sali przebiegł pochwalny szmer. Zebrali się tu wszyscy wolińscy rycerze i widząc to mocne wystąpienie opata, uznali je za bardzo dobry początek.
‒ W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego ‒ Schippenbeil wstał i przeżegnał zebranych. ‒ Mamy rozpatrzyć dziś po raz wtóry sprawę niezwykle smutną, jako że jest ona jeszcze jednym świadectwem nieufności wzajemnej, zawleczonej podstępnie na tę...
Rycerze słuchali. Bardzo się zmienił ten człowiek w ostatnich latach. Gdy tu przybył, był to mąż w sile wieku, tryskający zdrowiem, nie rozstający się nigdy z mieczem w czasie podróży, domagający się od wszystkich bezwzględnego posłuchu. Dziś wydawał się bardzo zmęczony. Pochylały się ciężko plecy, zapadła się twarz, drżały mu ręce, głos był zachrypły. Jedynie spojrzenie nie straciło nic na ostrości i z taką samą siłą jak dawniej wpijało się w siedzące przed nim postaci.
‒ Gdy ludzie czcigodni wręczyli mi ostatnią wolę rycerza Kagena ‒ przemawiał dalej ‒ nie przyszło mi na myśl, aby ktoś mógł ją podać w wątpliwość. Zrozumiała to była sprawa. Umierał przecież prawy syn kościoła: sterany wiekiem, samotny człowiek, nie mający już nikogo z najbliższych...
‒ Syn żyje! ‒ wtrącił ktoś z sali zaczepnie.
‒ Nie żyje! ‒ padła opryskliwa odpowiedź. ‒ Powtarzam: samotny człowiek. Komu więc miał przekazać dworzyszcze, jeśli nie kościołowi? Przyjąłem zatem pobożny dar, bo taki był mój obowiązek. Ale oto pojawili się inni Kagenowie, zażądali wyjaśnień. Dałem, lecz wtedy zażądali nowej rozprawy. I na to się zgodziłem, jako że na dary składane Bogu nie może padać najmniejszy cień. Teraz jednak zapowiadam: będzie to ostatnia rozprawa. Mamy tu wiernego sługę czcigodnego Krzyżackiego Zakonu, rycerza von der Goltza, który własną ręką spisywał wolę rycerza i on wie najlepiej, jak było. Wzywam go przeto w imię Boga Wszechmogącego, aby złożył tutaj, przed jego majestatem, uroczystą przysięgę, że wszystko, co zawiera ten dokument, jest prawdą!
‒ Niech przysięga ‒ zgodzili się obaj opaci.
Rycerze patrzyli w napięciu, jakby się spodziewali za chwilę jakiegoś cudu. Von der Goltz podszedł jednak do krucyfiksu, wygłosił bez zająknienia
143
wszystko, czego od niego żądano, i nic się nie stało.
‒ Można by na tym poprzestać ‒ głos Schippenbeila stał się naraz szorstki i niecierpliwy. ‒ Żarliwe to były słowa, jak przystało na wiernego sługę Zakonu, i wystarczą za najlepsze świadectwo. Słyszałem jednak ‒ powiódł przenikliwym spojrzeniem po twarzach ‒ że ktoś chce im tutaj zaprzeczyć?
‒ Jest taki ‒ Jan z Bukowa potwierdził miękko.
‒ Niech więc wystąpi!
Poruszyli się rycerze, drgnął nagle biskup, poczerwieniał z wściekłości podgławski opat, zaniepokoił się nawet mnich. Oto z końca powstał rycerz Niekrak, sędziwy starzec, którego słowo ceniono na całym Pomorzu na wagę złota, i teraz kroczył powoli przez salę w swym złotym łańcuchu, zamyślony i cichy, a przecież groźny, jeśli się zdecydował na wystąpienie. Kto miał bronić Kodrąbia, nie wiedział dotychczas nikt. I nikomu nie przyszło do głowy, że to właśnie on zechce zarzucić krzywoprzysięstwo rycerzowi Krzyżackiego Zakonu...
Pan na Mielęcinie podszedł do sędziów, przystanął, złożył przysięgę.
‒ Nie ma więcej świadków? ‒ Schippenbeil wpatrzył się w niego chmurnie.
‒ Sądzę, że moja przysięga i moje zeznania wystarczą. Gdyby jednak byli potrzebni inni, przybędą także.
‒ Co macie do zarzucenia testamentowi?
‒ Że został napisany dopiero po śmierci rycerza Kagena.
‒ Możecie to udowodnić?...
‒ Mogę.
Spłoszony dotychczas Goltz wyciągnął się wygodnie na ławie.
‒ Wiem, co macie na myśli ‒ wtrącił lekceważąco. ‒ Wstąpiliście do Kagena, gdy zaczynaliśmy sporządzać testament. Przerwaliśmy wtedy robotę, aby nie przeszkadzać wam w pogawędce, lecz następnego dnia znów odwiedziliśmy chorego. Wtedy właśnie dopisaliśmy do końca.
Niekrak wpatrywał się w zamyśleniu w tę twarz pewną siebie, wciąż uśmiechniętą, nie zdradzającą najmniejszym drgnieniem jakichkolwiek skrupułów.
‒ Spodziewałem się takich wyjaśnień ‒ odrzekł. ‒ Mógłbym wprawdzie
144
udowodnić, że opierają się one na kłamstwie, bo następnego dnia byliście daleko od Wolina, ale szkoda na to naszego czasu. Mam ważniejszy argument. Rycerz Kagen, jak twierdzicie, podpisał testament krzyżykami, a przecież na Pomorzu nawet wyrobiony pachołek, a często zwykły chłop umie czytać i pisać. Wyjaśnijcie więc sądowi, jak to było możliwe?
‒ Kagen, po prostu, nie umiał pisać ‒ Goltz się roześmiał. ‒ Dziś potrafi to wielu, prawda. On się jednak urodził w tych dawniejszych czasach, kiedy tylko nieliczni znali tę sztukę.
‒ Jeszcze raz zastanówcie się nad tym. Od tamtych czasów upłynęło niemało lat i mogliście o czymś zapomnieć, a przecież te wasze odpowiedzi składane są pod przysięgą. Może na dokumencie dlatego są krzyżyki, że Kagen nie miał już siły podpisać?
Opat podgławski, obejmujący do tej pory Niekraka gniewnym spojrzeniem, naprężył się naraz czujnie. Drgnął także biskup, poruszył się opat bukowski. A i mnich dostrzegł w jednej chwili czającą się na niego zasadzkę.
‒ Chcecie mnie zażyć z mańki? ‒ warknął. ‒ Gdyby nie miał siły, nie sporządzalibyśmy testamentu, bo jego umysł nie działałby wtedy sprawnie i dokument byłby nieważny. Jak powiedziałem ‒ wyprostował się hardo ‒ nie umiał pisać! Dlatego musieli potwierdzić wszystko świadkowie i dlatego nie odmówiłem swego udziału w dzisiejszej rozprawie.
‒ Złóżcie przysięgę, że właśnie tak było.
‒ Już składałem!
‒ Złóżcie jeszcze raz. O tych szczegółach nie było mowy w waszej poprzedniej przysiędze.
Mnich spojrzał wściekły na sędziów i po raz pierwszy targnął nim głuchy niepokój. Opat bukowski był wprawdzie nadal spokojny, ale biskup twardo zacisnął usta. A już najbardziej zaskoczył go Henryk z Podgławy. Przedtem był pewien, że ma go całkowicie po swojej stronie i że zapiekła niechęć do pana na Mielęcinie przekreśla z góry jego zeznania. Teraz mu się wydało, że to właśnie przeciwko niemu zaczyna się zwracać ta cała jego zaciekłość...
‒ Ważna to sprawa ‒ opat z Bukowa przerwał zupełną ciszę. ‒ Niech złoży dodatkową przysięgę.
‒ Niech złoży! ‒ zgodził się cierpko Henryk z Podgławy.
145
Raz jeszcze padły sakramentalne słowa, raz jeszcze Krzyżak uderzył się mocno w pierś. Niekrak zaczął trzeć ręką czoło.
‒ Straszne, co ten człowiek wyprawia ‒ przemówił wstrząśnięty. ‒ Dałem mu możliwość ucieczki. Gdyby stwierdził, że rycerz Kagen nie miał już sił do złożenia podpisu, uznałby wprawdzie nieważność testamentu, ale sam mógłby się jakoś wycofać. Teraz spalił za sobą wszystkie mosty, w nadmiarze pychy wypowiedział wojnę samemu Bogu. Niech więc Bóg go pokarze przez moje ręce. Stwierdzam uroczyście wobec najwyższego majestatu, wobec czcigodnych sędziów i panów rycerzy ‒ głos nabierał coraz twardszego brzmienia ‒ że obecny tu rycerz von der Goltz, mnich Zakonu Krzyżackiego, popełnił po dwakroć krzywoprzysięstwo. Rycerz Kagen bowiem doskonale umiał czytać i pisać!
‒ Jako żywo! ‒ ktoś krzyknął z sali. ‒ Sam to kiedyś widziałem.
‒ I ja!
Powstał ogromny szum. Każdy coś wynajdywał na potwierdzenie w pamięci.
‒ To fałsz! ‒ wzburzony Schippenbeil zerwał się nagle z miejsca.
Opat z Podgławy rzucił wściekle na niego okiem i zerwał się także.
‒ Ekscelencjo ‒ przemówił ostro ‒ nie zaprzeczajcie uroczystej przysiędze rycerza Niekraka, bo można by pomyśleć, że nie chcecie doszukać się prawdy. Jeśli on twierdzi, że umiał, więc umiał. Wniosek stąd prosty: von der Goltz popełnił krzywoprzysięstwo!
Jak Jan z Bukowa, on także odesłał dawno do Kamienia wszelkie relikwie i płaczące obrazy, a że poczyniono mu wtedy sporo niemiłych uwag, przypomniał je sobie teraz, a zresztą to zachowanie się biskupa nie przypadło mu wcale do smaku. Ze Schwerinami wojował od lat, na podstawie rzeczywiście sfałszowanych dokumentów zabierał im po kolei dworzyszcza. Zawsze jednak pilnował wiernie litery prawa i gdy znalazł się jakiś niewygodny świadek, nie zaprzeczał mu nigdy, lecz na następnej rozprawie postarał się o dwóch innych, a gdy przyparto go do muru, potrafił nawet ustąpić z jakiegoś dworzyszcza. Był przeświadczony, że zebrani na sali rycerze znają go dobrze od tej strony, tym mocniej więc postanowił zaznaczyć swą praworządność. Nie bał się zresztą
146
biskupa. Poza wszystkim miał przecież świetnie uzbrojoną drużynę.
‒ Mówcie dalej ‒ objął tym razem Niekraka nadspodziewanie życzliwym spojrzeniem. ‒ Wielu poparło was z sali, więc dodatkowych świadków nam nie brak. A może macie i innych?
‒ Mam. Oto pismo księcia Warcisława na Wołogoszczy, który potwierdza, że rycerz Kagen umiał dobrze pisać i jego listy są przechowywane na dworze do dnia dzisiejszego. A oto drugie: od księcia Świętobora szczecińskiego. Mówi to samo. Gdyby moje świadectwa nie wystarczały, książęta gotowi są przybyć tu osobiście.
Opat wpatrywał się w niego w coraz większym skupieniu.
‒ Umiecie się zabezpieczać ‒ stwierdził z uznaniem. ‒ Oczywiście pisma wystarczą nam w zupełności, zwłaszcza przy waszym słowie. Ekscelencjo ‒ zwrócił się do biskupa ‒ sprawa jest tak niewątpliwa, że nie potrzeba nam więcej wyjaśnień. Wydajcie wyrok.
Schippenbeil, oparłszy głowę na rękach, trwał w zupełnym bezruchu.
‒ Wydajcie wyrok! ‒ opat powtórzył ostrzej. ‒ Ponura to sprawa i trzeba ją wreszcie zakończyć uczciwie. Kościół nie może się bogacić za pomocą oszustwa. Wprowadzono was w błąd, rozumiemy, lecz teraz wiemy, jak było. Moim zdaniem należy oddać dworzyszcze pod wspólny zarząd Kagenów z Pustkowa i Duńskiej Góry, dopóki się nie zjawi prawy dziedzic tej ziemi. A jeśli się nie zjawi w ciągu dziesięciu lat, rozdzielą ją między siebie, jako że są po synach najbliższymi spadkobiercami. Zgadzacie się na to?
Schippenbeil uniósł powoli głowę.
‒ Zgadzam ‒ odparł chrapliwie.
‒ A wy? ‒ opat zwrócił się do Jana z Bukowa.
‒ Sprawiedliwy to wyrok. Zgadzam się także.
Henryk z Podgławy przesunął powoli spojrzenie po wszystkich twarzach i utkwił je wreszcie w krzyżackim mnichu.
‒ A wam radzę wrócić natychmiast na statek ‒ przemówił zimno. ‒ Za krzywoprzysięstwo karze się u nas śmiercią, ale że nie podlegacie naszym sądom, puszczamy was wolno. W ślad za wami pójdzie jednakże nasze pismo ze skargą do wielkiego mistrza. Tak ciężka zbrodnia musi być ukarana!
147
Von der Goltz wstał z ławy i przez pewien czas układał starannie fałdy białego płaszcza.
‒ Mocne to słowa ‒ rzekł obojętnie. ‒ Na swą obronę mógłbym wskazać tu takich, którzy popełnili podobne zbrodnie, a jeśli tego nie robię, to tylko dlatego, że we właściwym czasie zrobią to za mnie inni. Tymczasem odchodzę, jak tego żądacie. Na krótko. A gdy powrócę ‒ przystąpił do Niekraka i wyprężył się przed nim butnie ‒ pokażę wam, jak Zakon Krzyżowy potrafi karać za zniewagę uczynioną jego wiernemu słudze!
Rycerz w złotym łańcuchu odsunął się nieco.
‒ Dziwne... ‒ rzekł wpatrując się w niego w wielkim skupieniu. ‒ Mógłbym przysiąc, że widzę nad wami unoszącą się śmierć. Tak, to ona na pewno... Szybko was dotknie. I coś mi podpowiada, że wasze nikczemne życie zakończy święty miecz Kagenowy...
Jan z Bukowa spojrzał na niego w napięciu, zmarszczył brwi opat podgławski, pobladł biskup, znieruchomieli rycerze. Groźna to była przepowiednia, na taką śmiałość rzadko kto mógłby sobie pozwolić. Wiadomo było przecież powszechnie, że miecz rodowy Kagenów znajdował się w rękach Krysty...
Przedłużała się cisza. Krzyżak, jakby pod wpływem nagłego strachu, ruszył gwałtownie do wyjścia.
HI
W tydzień później pan na Łęgach zajrzał znów do Kodrąbia. Widząc, że pachołkowie krzyżaccy gospodarzą dalej w najlepsze, zgrzytnął zębami i zaczął się zastanawiać poważnie, czy raz jeszcze nie trzeba będzie wezwać na pomoc Krysty. Pan na Kołczewie patrzył jednak na to spokojniej. Lato było już w całej pełni, wkrótce powinny się zacząć żniwa. Doszedł więc do wniosku, że biskup pragnie tegorocznymi plonami pomniejszyć nieco krzyżacki zastaw, i machnął ręką. Nie odda dzisiaj, odda po zbiorach. A w tym roku będą one tak liche, że nie warto za nie nadstawiać głowy.
Co do tego łęgowski rycerz nie miał żadnych wątpliwości. Też się przestał przejmować, zresztą wkrótce zaprzątnęły mu głowę ważniejsze sprawy. Oczekiwana od dawna wielka wojna między Polską a Krzyżakami nareszcie
148
wybuchła. Już szły na siebie wojska, Zakon ciągle pomnażał siły. A że jak zwykle najwygodniejsza droga dla ściąganych przez niego posiłków wiodła przez Pomorze, postanowił pogłębić polskie osamotnienie i zamknąć ostatnią lukę. Czas był najwyższy. Państwa Północy nie opowiedziały się dotąd, po żadnej stronie, lecz wiadomo było z góry, że jeśli w końcu się ruszą, wpłyną do portów pomorskich i opowiedzą się na pewno za Polską. Mogą je poprzeć pomorscy książęta, oni także mogą w każdej chwili zatrzymać pochód krzyżackich gości. Aby więc znikły wszelkie obawy, chwycono ich teraz mocno w garść i zażądano natychmiastowego podpisania traktatów.
Rycerze pomorscy nasłuchiwali czujnie. Działo się coraz gorzej. Najsprytniejszy z książąt, Warcisław, chociaż był najdalej od krzyżackiej granicy, ruszył się pierwszy, pojechał do Malborka, podpisał co trzeba, otrzymał w dowód wdzięczności fury złota i powrócił do swego zamku pełen zachwytu. Bogusław, dworzanin króla polskiego, zwlekał; wahał się ciągle Świętobór. Krzyżacy uderzyli mocniej, śląc na ich ziemie zbrojne drużyny od Świdwina i Nowej Marchii, na przemian błyskając złotem lub grożąc wojną, złamali w końcu opór i 20 sierpnia doprowadzili do podpisania sojuszów.
Krysta śledziła uważnie daty. Był to już przecież 1409 rok, dziewiąty rok tego dziwnego stulecia, w którym świętość szła na ostre z podłością, a chociaż zdążyła w sobie wyrobić w tym czasie wielką cierpliwość, wydawało się jej ciągle, że wypadki toczą się nazbyt wolno. Że książęta ulegli, nie dziwiła się; nie mieli innego wyjścia. Dziwiła się za to Polsce. Czekano tu na nią od dawna, Skandynawowie również spodziewali się ujrzeć ją nad Bałtykiem. A zamiast ruszyć natychmiast na północ, nie dopuścić do okrążenia i wybić sobie okno na świat, prowadzono walki daleko gdzieś na południu i pozostawiano w spokoju nie tylko Pomorze, ale również Nową Marchię i Świdwin...
Krysta znowu wpatrywała się w Swantewita. Ongiś w tej pełnej zadumy, jeziornej tafli, wzmagała wytrwałość, szukała hartu. Dzisiaj starała się odkryć ponadto przyszłość. Sojusze podpisano, Polska nie przyszła. Zbuntowało się jednak pomorskie rycerstwo i na wezwanie książąt nikt się prawie nie stawił, ale oto już idzie Zakon. Sypią się przez granice obce drużyny, grożą mieczem, płoną tu i owdzie dworzyszcza. Na swój sposób starają się przekonać opornych,
149
że są winni książętom posłuch i że ich miejsce jest w przeznaczonych dla Krzyżaków chorągwiach...
Krysta przerwała nagle swe rozmyślania. Gdy nadpłynął Sum, załadowała na statek większość ludzi i koni. Odwiózł do Wantimira, powrócił. Pozostawiła w grodziszczu tylko kilkuosobową załogę, z resztą sama weszła na pokład. Odpadły nareszcie wszelkie wątpliwości, ujrzała wyraźnie swoją obecną drogę. Łatwa ona, jak zwykle, nie będzie. Powinna być jednak skuteczna, tym bardziej że wkroczy na nią znienacka, gdy nikomu nawet nie przejdzie przez myśl, że i ona postanowiła wystąpić w bitwie...
Nadchodził wieczór. Sum, odbijając od grodziszcza, wypłynął swoim zwyczajem daleko na północ, aby na wszelki wypadek pogmatwać ślady, i przez cały dzień nie widział lądu, lecz teraz już się przybliżał do niego śmiało. Gdy ujrzał latarnię w Ustce, znów zmienił kierunek. Wąski pasek ziemi nadal było widać na widnokręgu, statek przysuwał się nawet do niego nieznacznie. Celem jego podróży, jak się zdawało, były chyba jednak zachodnie porty krzyżackie.
‒ Ładna pogoda na taką przejażdżkę ‒ Sum zatrzymał się przy Kryście, gdy światło Ustki zostało w tyle. ‒ Ciemno, choć oko wykol, wietrzyk niewielki. Będziecie mogli wyskoczyć w locie.
Dużej zręczności wymagały te jego bałtyckie wędrówki. W oczach ludzi z morza i lądu musiał uchodzić za szanowanego powszechnie żeglarza i kupca, aby mieć dostęp wszędzie i nie wpaść nikomu w oczy, toteż nad Gardno zaglądał zazwyczaj w bezksiężycowe noce lub w czasie burzy. Natomiast dojazd do Wantimira nie nastręczał mu większych trudności, najczęściej bowiem załatwiał z nim wszystkie sprawy w Ustce. Dziś nie mógł tam dobić, ze względu na Krysię trzeba było popłynąć dalej. Nie bardzo tym się przejmował. Koni nie było na pokładzie, bo przecież przewieziono je wcześniej, Bałtyk bardzo spokojny. A ludzie, zaprawieni nie tylko do takich wypraw, tak chyba znikną, że nawet nie będzie potrzeba przykracać żagli.
‒ Rowy już widać ‒ rzekł raźnie. ‒ Mały tam ogieniek, lecz zawsze się przyda. Dopłynąłbym stąd do Czołpinka z zawiązanymi oczyma.
‒ Na pewno, bo i klabater by przecież pomógł. Co on teraz porabia?
Sum tak się rozpromienił, że nawet ten wielki mrok potrafił napełnić światłem.
150
‒ Chyba śpi ‒ odrzekł wesoło. ‒ Jak sama widziałaś, Wancuś napracował się dzisiaj rzetelnie. Należy mu się wypoczynek. Ale gdy tylko Matka Boska Rowokolska oświeci nam drogę, natychmiast zerwie się z leża. Ma do niej takie samo nabożeństwo, jak i do Swantewita. Zaraz się zresztą o tym przekonasz.
Zanikało nieznacznie światełko w Rowach, zaczerniała mocniej płaska, brzegowa smuga. Płynęli blisko. Sum obserwował ją bacznie, przez chwilę zatrzymał wzrok na jaśniejszej plamie jeziora Gardno, które właśnie rozbłysło z lekka, i wreszcie zaczął go przesuwać po widnokręgu. Strzępił się on coraz bardziej, na smudze światła między niebem a ziemią wznosiły się coraz wyżej jakby jakieś budowle. Naraz coś tam mignęło w górze, a w chwilę później jasny ognik zaczął się pojawiać w bardzo równych odstępach.
‒ Matka Boska czuwa ‒ ucieszył się Sum. ‒ Wszystko w porządku. A gdzie się zapodział nasz Wancuś? ‒ zaniepokoił się nagle i zaczął się rozglądać na wszystkie strony. ‒ Czyżby hultaj zasnął w tak ważnej chwili?
Jakby mu w odpowiedzi, dał się słyszeć gniewny trzask pod pokładem.
‒ Obraził się ‒ Sum roześmiał się pobłażliwie. ‒ No no, Wancuniu, nie gniewaj się. Wiem przecież, że zawsze jesteś na służbie, a tylko zapatrzyłeś się na Rowokół. Wcale się temu nie dziwię.
Tuż prawie nad ich głowami rozśpiewało się z lekka olinowanie.
‒ Pędzi na maszt ‒ Sum zatarł ręce. ‒ Możemy być odtąd zupełnie spokojni, wypatrzy wszystko. Widocznie nasi ludzie są blisko.
Krysta wyjęła kromkę chleba i spojrzała na nią z namysłem.
‒ Gdzie ją położyć?
‒ Dla Wancusia?
‒ Właśnie. Gdy pracuje się w nocy, także trzeba coś jeść.
‒ Święta prawda! Chodź ze mną. Najlepiej w tym kąciku, gdzie złożyliśmy w południe, bo bardzo go lubi. A to się ucieszy, że nie zapomniałaś o nim nawet przed zejściem na ziemię!
‒ Będzie wiedział?
‒ Już wie! Jeśli kogoś lubi, widzi go i słyszy nawet przez pokład. A ciebie przecież ogromnie lubi!
‒ Skąd o tym wiesz?
151
‒ A bo to raz o tym mi mówił? Niekiedy, bywało, tak się rozpiekli, że drży cały statek, chociaż na morzu zupełna cisza. „Co ci, Wancusiu ‒ pytam wstrząśnięty ‒ „krzywdę ci ktoś wyrządził?” A on bębni mocniej. Źle, myślę sobie, ale widocznie nie o to idzie.
Gdyby znalazł się taki łotrzyk, dawno by przecież nie żył. „Wancuniu ‒ przemawiam czulej ‒ żałość cię chyba chwyciła? Kogoś ci brak?” I co powiesz? Trafiłem i ucichło natychmiast jak makiem siał. Oho ‒ ucieszyłem się ‒ trop odnalazłem! „Wancusiu ‒ odzywam się ciepło ‒ Krysty ci brak? Chciałbyś ją znowu zobaczyć?” A ten jak mi nie zagra na linach i żaglach, ale tak tkliwie, żałośnie. Jak nasz rański, jesienny bór...
Słowa rozpłynęły się w cichej zadumie.
‒ Jak widzisz, nietrudno się z nim porozumieć ‒ uniósł po chwili głowę. ‒ A że muszę żyć z nim w zgodzie, bo inaczej mogę utracić statek, przekładam w takich chwilach natychmiast żagle i pojawiam się znienacka w grodziszczu... Po tej wojnie jednak ‒ zastanowił się ‒ trzeba będzie mądrzej ułożyć sprawy. Po co się dalej kryć? Moim zdaniem diabli teraz wezmą nie tylko Krzyżaków, lecz i kamieńskiego biskupa, i Polska dojdzie do morza. Ty powinnaś się wtedy osiedlić tutaj, pośrodku Pomorza, aby ci było blisko na Litwę i blisko na Ranę. Będziesz chciała zabrać się z nami, wsiądziesz wygodnie w porcie. Nie będziesz chciała, nadeślesz konie i ja wtedy zajadę do ciebie. A te właśnie Rowy, Gardno, Rowokół, to miejsca bardzo wygodne dla śmiałego żeglarza...
Wpatrzył się w nią uważnie, jak gdyby w tym mroku coś chciał odczytać z twarzy.
‒ A może sądzisz ‒ zapytał z wahaniem ‒ że ta wojna znów się rozłoży na lata? Jakoś wolno to idzie...
‒ Chyba tym razem nie. Jeśli tak wielkie siły już poszły na siebie, muszą się zderzyć. Oczywiście nie w tym roku, bo jesień za pasem, a z dotychczasowych walk nie wynika, że ktoś dąży do rozstrzygającej rozprawy. Ale w przyszłym roku dojdzie do niej na pewno.
‒ A widzisz. W czasie drogi rozmawiałem dużo z jagiellońskimi posłami do króla Eryka. „Pędźcie do morza! ‒ wbijałem im w głowy. ‒ Budujcie natychmiast własne okręty! Dlaczego inni mają na was zarabiać i trzymać was ciągle za gardło?” Zrozumieli, powtórzą na pewno wszystko królowi. A gdy tu
153
dotrą z wojskami, kto wie, czy nie zwrócą się do mnie, abym objął dowództwo. Wyobrażasz sobie, jak by wyglądała wtedy polska flota wojenna?
‒ Byłaby to wspaniała flota...
‒ Wielka flota, jak ongiś na Ranie! ‒ zapalał się coraz bardziej. ‒ Wybralibyśmy od Lubeki po Newę najlepszych słowiańskich żeglarzy, wsadzili na pokłady i znów Bałtyk stałby się naszym morzem. Ucichłyby wtedy butne miasta hanzeatyckie!
‒ Trzeba by się chyba jakoś podzielić dziś władzą ze Skandynawią?
Sum zmarszczył czoło i wpatrywał się w nią przez chwilę w skupieniu.
‒ Ależ ty mnie rozumiesz!... ‒ rzekł z rozczuleniem. ‒ Oczywiście, o Skandynawach pamiętam. Pracowite to narody, bitne, rzetelne i co najważniejsze ‒ można z nimi żyć w zgodzie. Dobry sąsiad i wiemy sojusznik. Chwilowo ja sam tylko biję Krzyżaków na morzu i jak widzisz, mam już na maszcie osiem złotych dukatów. Polska to niewątpliwie oceni. Ale gdybyśmy sprzęgli nasze siły ze Skandynawami, z krzyżackiej potęgi na Bałtyku...
Jakoś bardzo radośnie brzękło w górze olinowanie. Sum stracił wątek i uniósł głowę.
‒ Wancuś się przypomina ‒ poruszył się raźnie. ‒ Czuwam, czuwam! ‒ pomachał ręką. ‒ Szykujcie się do lądowania. Wantimir obok.
W oddala doskonale było tenaz widać migotliwe światło rowokolskiej latami, a i w pobliżu coś niespodziewanie rozbłysło. Pokryty borem brzeg był tuż, Czołpinek ukazał się naprzeciwko. Kilka łodzi rybackich wyprysło znienacka z mroku i dobiło do statku.
‒ Wskakujcie ‒ Sum wydawał cicho rozkazy.
Rzeczywiście w locie odbyła się ta przeprawa. Statek nie zwolnił ani na chwilę, nieznacznie tylko klasnęły żagle. A gdy się zrównał z Czołpinkiem, łodzie już zdążyły wysadzić ludzi i znów wypływały na morze, aby zająć się sieciami. Tamci zaś w lesie też byli w drodze. Na przybyłych czekał poczet zbrojny i luźne konie. Krysta wskoczyła więc na siodło, pomknęła w stronę Smołdzina, w połowie drogi natknęła się na Wantimira i jadąc odtąd bardziej ostrożnie, przesunęła się niepostrzeżenie bocznymi dróżkami do grodu.
‒ A więc jesteśmy nareszcie razem” ‒ milczący do tej pory Wantimir dał nareszcie upust przenikającej go do głębi radości. ‒ Ile razy płyniesz do nas,
Í53
chodzę jak struty i nie mogę znaleźć sobie miejsca, dopóki cię wreszcie nie ujrzę. A ten dzisiejszy przyjazd jest dla mnie szczególnie ważny. Przygotowaliśmy na jutro taką uroczystość, jakiej nie widziało jeszcze Pomorze!
Gdy zasiedli przy stole, rozwiódł się nad tym szeroko, a im dłużej mówił, tym większe wyrastało zakłopotanie na twarzy Krysty. Ni mniej, ni więcej ‒ przygotował na jutro rycerski turniej i nie byłoby w tym ostatecznie nic złego, gdyby nie zażądał od niej, aby mu pasowała rycerzy. Argumenty miał mocne: w księstwie słupskim nie ma dzisiaj właściwie żadnego dworu. Dzielna księżna Jadwiga zmarła przecież przed czterema laty tak samo nagle i dziwnie, jak przedtem Barnim; książę Bogusław nie przepada za igrzyskami i jest przy tym wyklęty. A kto ma dzisiaj największą siłę, godną wielkiej królowej? Właśnie ona, trzymająca w garści całe Pomorze. Toteż i ona ma wszelkie prawa, aby mu przysporzyć rycerzy...
Stary to był właściwie pomysł, o którym wspominał niejednokrotnie, lecz dawniej zbywała go zawsze stwierdzeniem, że każdy rycerz powinien umieć wystąpić w szrankach i kruszyć kopie. Była przekonana, że o nim zapomniał, lecz on wziął jej słowa mocno do serca, ćwiczył wciąż ludzi i dzisiaj twierdził stanowczo, że mogą pokazać się śmiało na każdym dworze.
‒ Zobaczysz ich jutro! ‒ przemawiał coraz goręcej. ‒ Rycerze, jakich nie miało jeszcze Pomorze. I będą zawsze się bili wściekle choćby dlatego, że z twoich właśnie rąk otrzymają rycerskie pasy! ‒ Ale byle kto może tego nie uznać ‒ próbowała mu jakoś trafić do przekonania. ‒ I co wtedy?
‒ Niechby się taki znalazł! ‒ nastroszył się groźnie. ‒ Po to im ćwiczę rękę, aby zwalili natychmiast na ziemię takiego chłystka. Ech ‒ roześmiał się ‒ nie znasz jeszcze dobrze rycerstwa! Najważniejszy jest świadek, a świadków dość, bo i ja jestem, i Borek, i Boranta, i wielu innych. A gdzie zdobył pas? Na dworze królowej Krystyny, wiadomo. Myślisz, że znajdzie się taki mądry na tym cudacznym świecie, gdzie władcy przesuwają się szybciej przez życie niż okręty na morzu, kto się w tym wszystkim połapie?
Widząc, ile w to wkłada serca, dała wreszcie spokój próżnym przekonywaniom, tym bardziej że miała na głowie znacznie ważniejsze sprany. Boranta przebywał tu już od miesiąca. Ponieważ ciężar wypadków przesunął się obecnie do tej części Pomorza, wzmocnił zwiadowcze drogi, skrócił odległości,
154
coraz obficiej spływały do niego wieści. Tam, na Wolinie, dopiero zaczynał się wyłaniać obraz buntu i licznych utarczek zbrojnych. Tutaj był bardzo wyraźny. Oto krzyżaccy wysłannicy odwiedzali po kolei dworzyszcza, domagali się jasnych wypowiedzi, włączali niepewnych w swoje szeregi, razem z nimi ruszali dalej. Początkowo szło im nad podziw łatwo, kto się bowiem ośmielił przeciwstawić, ten ginął lub tracił majątek. Ostatnio coś się jednak zmieniło. Oni z dnia na dzień rośli w siłę, ale i naprzeciw zaczęła wyrastać siła. Ktoś zaczął łączyć napastowanych, wyciągać ich z osamotnienia, a chociaż musiał być jeszcze słaby w porównaniu z napastnikiem, cofał się bowiem ciągle, znano już dobrze do niego drogę i można się było spodziewać, że wcześniej czy później stawi stanowczy opór.
Krysta, siedząc teraz w niewielkiej izdebce, w której Boranta gromadził meldunki, zaczęła je przeglądać ponownie.
‒ A co na to wszystko książę Bogusław? ‒ zastanowiła się. ‒ Masz jakieś wieści?
‒ Dosyć niejasne. Chyba jest między młotem a kowadłem, jak zwykle. Zabronić Krzyżakom tego plądrowania nie może, bo przecież podpisał traktat, a ludzi im nie dostarczył. Ale też nie dostrzegłem niczego, co by świadczyło, że im w jakiś sposób pomaga.
‒ O dowódcach wiesz coś?
Boranta rozłożył bezradnie ręce.
‒ Nic nie wiem! ‒ rzekł w rozdrażnieniu. ‒ Pierwszy raz mi się zdarza, abym w takiej ruchawce nie znalazł od razu głowy. I to po żadnej stronie. Jednym i drugim oczywiście potrzebna jest tajemnica. Rycerze pomorscy boją się o swe rodziny i majętności. Krzyżacy udają, że to nie oni, lecz tylko wierni księciu rycerze biorą w karby opornych. To zrozumiałe. Ale przecież dawniej, w znacznie spokojniejszych czasach, tak nie kryli swych ludzi.
‒ A może kogoś z ich dowództwa po prostu obleciał strach?
Boranta wpatrzył się w nią w nagłym napięciu.
‒ To mi nie przyszło do głowy... ‒ odrzekł powoli. ‒ Prawda, strach! Mogło tak być i wtedy łatwo by było odnaleźć dowódcę. No cóż, dowiemy się jutro albo najpóźniej pojutrze. Nastawiłem kilka pułapek i co najmniej otrzymam dokładny opis. Ale z rycerstwem pomorskim będzie trudniej. Oni muszą bardzo dbać o swe głowy, nie pokazują więc nigdzie twarzy i cofają się ciągle borem.
155
‒ Doliną Parsęty, dostrzegłam w meldunkach. Nic cię nie dziwi?
‒ Hm, naszym dawnym szlakiem...
Boranta znów znieruchomiał.
‒ Zżyliśmy się w tej robocie ‒ dodał po chwili. ‒ Ja powiem słowo, ty zaraz wysnujesz z niego całą historię... Sądzisz, że on za tym się kryje?
‒ Dużo na to wskazuje. Działa odważnie, zna dobrze kryjówki, w tych nagłych uskokach nie brakuje zręczności. Może się zresztą mylę...
Jak podmuch żalu czy też zawodu, zakradła się nieznacznie do słów dziwnie łagodna nuta. Boranta chyba ją wyczuł.
‒ Na pewno on ‒ potwierdził ciepło. ‒ Nie przyszło mi to wcześniej do głowy, bo od dawna nie wspominał o nim żaden meldunek. Stwierdzimy to szybko. Czyżbyś coś już wyczuła w grodziszczu? ‒ zapytał ciekawie.
Krysta jakby w popłochu spojrzała w ziemię. ‒ Bez względu na to, kto tam stoi na czele, trzeba mu pomóc ‒ odrzekła sucho. ‒ Nie chce iść przeciw Polsce, to najważniejsze. A i książę Bogusław, jak mi się zdaje, będzie szczerze zadowolony, jeśli nikt nie stanie tym razem przy jego boku. A do tego możemy dopomóc mu walnie.
Wstała z ławy i przesunęła ręką po czole.
‒ Trzeba się przespać ‒ dodała po chwili. ‒ Ależ ten Wantimir się zawziął! ‒ twarz rozbłysła znowu pogodnie. ‒ Chce mnie koniecznie zmusić do pasowania rycerzy.
‒ Więc pasuj.
Objęła go bacznym spojrzeniem.
‒ Nie widzisz w tym nic złego?... Przecież ja nie wiem nawet, czy ci, których mi przedstawi, rzeczywiście się wywodzą z rycerskich rodów.
‒ Jeśli tylko urodzili się na Pomorzu, wywodzą się z nich na pewno. Dawniej u nas wszyscy byli wojami i wszyscy jednakowo szli w bój za ojczyznę, a te późniejsze rycerskie wymysły przyszły do nas z Zachodu. Tam, widzisz, byli też niewolnicy, którzy zamienili się w chłopstwo. U nas natomiast każdy się bił i każdy uprawiał ziemię, toteż się wcale nie przejmuj. Potrzebni są Wantimirowi rycerze z pasami, trzeba ich zrobić. A co będzie później, to się zobaczy. Jedno jest pewne: wstydu ci nie przyniosą. Na pewno dobrał ich dobrze.
156
I rzeczywiście tak było. Gdy nazajutrz zebrano się na dziedzińcu, wydało się wszystkim, że się znaleźli na jakimś wspaniałym, królewskim dworze. Wszędzie zwisały chorągwie różnych narodów, pomorskie godła, rycerskie znaki, wspaniale przybrano wstęgami i kwieciem budynki i podwyższenia. A gdy zagrały fanfary i jeźdźcy ruszyli w bój, przyznano jednogłośnie, że tak pięknego widowiska nie było na tym zubożałym Pomorzu od dawna.
Wantimir coraz radośniej zacierał ręce. Poszedł w zapasy Wantimir II z Ratymirem znad rzeki Swantiny na Ziemi Wagrów, poszedł Wantimir III ze Staszkiem Słowińcem z Warcina, poszedł wreszcie Wantimir IV z Zającem Rudym spod Wołogoszczy. A chociaż nacierali na siebie tęgo, chociaż huczały pancerze, chociaż kruszyły się często kopie, żaden nie pozwolił się zrzucić z konia.
‒ Coś mi się w tym nie podoba ‒ Borek naraz nieufnie pokręcił głową. ‒ Co to za bój, jeśli okazuje się w końcu, że wszyscy są sobie równi? Ktoś powinien przecież spaść z siodła!
‒ Aby utracić rycerski pas? ‒ obruszył się szczerze Wantimir. ‒ Kto trzymał się słabo, ten odpadł wcześniej i musi się jeszcze poduczyć. A na dziś wybrałem tych tylko, których nie ruszy nawet najtęższy rycerz.
‒ Głupstwa pleciesz! ‒ Borek wyprężył się dumnie. ‒ Doświadczony rycerz, choćby taki jak ja, każdego z nich zdejmie z siodła.
Wantimir objął go rozweselonym spojrzeniem.
‒ Spróbuj ‒ rzekł. ‒ Nie będę ci nikogo narzucał, sam wybierz. Uprzedzam tylko, że każdy z nich, zanim tutaj wystąpił, musiał najpierw na moich oczach roztrzaskać ukrytą w porządnej przyłbicy krzyżacką głowę. Pięści więc mają tęgie.
‒ A ja to ułomek?
‒ Możesz jednak okazać się słabszy...
Rozsierdził się Borek na te wyraźne kpiny, przygadał mu w końcu szpetnie, zarzucił zbroję, dosiadł konia, pochwycił kopię. Stanął mu naprzeciw Wantimir IV, najmłodszy. Poszli raz na siebie, jakby od niechcenia drgnęły im ręce, minęli się gładko. Poszli drugi, minęli się także. A za trzecim prysły kopie, lecz obaj utrzymali się w siodłach.
157
‒ A co? ‒ krzyknął Wantimir. ‒ Potrafisz go zwalić?
‒ Dawać następne! ‒ odkrzyknął Borek. ‒ Oręż masz kiepski!
Czaili się długo, przymierzali starannie rękę. A gdy znowu skoczyli naprzód, kopia Borka zadrżała lekko, a ta druga natychmiast rąbnęła w niego i wyrzuciła w powietrze.
‒ Jeszcze nie koniec! ‒ ryknął, zrywając się błyskawicznie i miecz wznosząc w górę. ‒ Stawaj!
Wantimir IV także zsunął się z siodła. Nacierał ostro, Borek też nie próżnował. Ale że od dawna nie miał na sobie tak ciężkiej zbroi, a słońce przygrzewało już silnie, przyszło mu niespodziewanie na, myśl, że może się zbłaźnić. Ruszył mocniej, coraz szybciej obracał mieczem. Odpowiadano mu tak samo gwałtownie i nawet miecz przeciwnika zaczepił o niego kilka razy nieźle, lecz zawsze w końcu spłynął jakoś bardzo łagodnie.
‒ Co tak mnie głaszczesz? ‒ poniosła go wściekłość. ‒ Nie potrafisz rąbać potężniej?
‒ Naszych nie wolno. Wantimir zabronił.
Borek tak się zdumiał, że zaprzestał walki i wrócił do Krysty.
‒ Najwyraźniej kryje się za tym jakieś oszustwo ‒ rzekł rozżalony. ‒ Ten hultaj chce cię namówić, abyś mu pasowała rycerzy, a równocześnie zabrania im walczyć uczciwie. Bić im nie wolno, rozumiesz? Nie mogę się z tym pogodzić!
‒ Powiedział ci przecież: swoich nie wolno ‒ wyjaśnił Wantimir łagodnie. ‒ Gdybym tak nie zarządził, przeciąłby cię na pół, jak tego obowiązkowego krzyżackiego rycerza.
‒ Niechby przeciął! Od tego jest rycerz, aby odnosił rany i cierpiał i od czasu do czasu poleżał w łożu. Turniej to nie zabawa!
‒ Gadasz, jakbyś się nie wychowywał nad Gardnem. Inni mogą sobie pozwolić na wylegiwanie się w łożu, my nie. Ładnie by wyglądało moje Żelazo, gdybym pozwolił się dzisiaj rąbać! Zamiast stać w pogotowiu, najlepsi moi rycerze próżniaczyliby w grodzie i jeszcze ktoś by ich musiał doglądać. Nie ma u mnie czasu na takie zabawy. Co kto potrafi, musi pokazać w boju. Tu wymagam tylko zręczności i to podwójnej zręczności, bo zniszczyć przeciwnika trzeba, ale nie wolno mu zrobić krzywdy. Przyznaj więc uczciwie, że ten turniej jest lepszy od innych!
158
Borek spojrzał na niego spode łba. W Wantimirze nigdy nie było złośliwości, więc jej i teraz nie dostrzegł, a nie mógł mu odmówić, jak zwykle, zdrowego rozsądku.
‒ Hm... ‒ mruknął z namysłem i usunął z serca resztki niechęci. ‒ Człowiek tak łatwo przyzwyczaja się do starych śmieci, że buntuje się nawet wtedy, gdy zobaczy rzeczywiście coś ciekawego. Prawda: zręczność podwójna... A przy tym po co swoich unieszkodliwiać? Mądrze to obmyśliłeś...
‒ Ba! Nie masz zatem zastrzeżeń, aby im założyć rycerskie pasy?
‒ Hm... Z tymi krzyżackimi głowami naprawdę tak było?
‒ Nie gadałbym po próżnicy!
‒ Wobec tego nie widzę przeszkód. Moim zdaniem godni to będą rycerze!
Borek skinął łaskawie ręką, rozpromienił się Wantimir, rozradował się cały dziedziniec. Krysta już zamierzała przystąpić do ceremonii, gdy niespodziewanie pojawił się przy niej Boranta, który gdzieś się przedtem zapodział.
‒ Wieści spod Koszalina ‒ rzekł cicho. ‒ Jakieś znaczne gromady oderwały się od Świdwina i Nowej Marchii i biegną na pomoc zwolennikom krzyżackim. Mnóstwo w nich obcego rycerstwa. Płynie to wszystko w ciężkich zbrojach, z wozami, czeladzią, jak gdyby spodziewano się walnej bitwy i wielkiego oporu.
‒ Kiedy można oczekiwać następnych meldunków?
‒ W każdej chwili. Gońcy rozesłani są wszędzie.
‒ Czekajmy zatem. Dopiero południe.
Krysta zajęła się znów ceremonią. Niczego w niej nie zabrakło z obowiązujących zwyczajów, pilnował bowiem tego nie tylko Wantimir, ale i inni pasowani rycerze, toteż grzmiała ciągle donośna komenda, przesuwały się paradne oddziały, tańczyły konie, huczały bębny, grały trąbki, błyskały miecze. A gdy wreszcie zasiedli wszyscy do uczty i uroczysty dotychczas nastrój zaczął się przemieniać w radosną wrzawę, Krysta przeniosła się nagle myślami w odległe czasy. Ongiś, jako dziecko jeszcze, rycerz Kagen zabrał ją na podobną uroczystość na zamku szczecińskim i wiodąc z córką za ręce, pokazał dokładnie wszystko. Miłe to były wspomnienia, długo się snuły za nią. A oto dzisiaj...
‒ Nowy meldunek ‒ szepnął jej do ucha Boranta. ‒ Z Koszalina wysunęła się nieznacznie krzyżacka drużyna i przemyka chyłkiem gdzieś na południe.
Krysta skupiła się czujnie.
159
‒ Ten, kto dowodzi tamtymi, musiał przewidzieć taką możliwość ‒ odezwała się w zamyśleniu. ‒ Na pewno więc dostrzegł te ruchy. Chyba znowu jednak będzie musiał się cofnąć...
‒ W państewko biskupie.
‒ Właśnie tam. Wąskie ono w tym miejscu, a za nim książę Bogusław. Może liczy właśnie na niego?... Czekajmy.
Wzmagał się gwar, pogłębiał serdeczny nastrój, snuły się najrozmaitsze wspominki. A wraz z nimi snuli się także przy stołach świeżo pasowani rycerze, im bowiem Wantimir zlecił czynności podczaszych. Wielkie było to wyróżnienie. Na swej granicznej placówce zazwyczaj bardzo skąpo wydzielał trunki, a dziś było tu i piwo, i wino, znalazł się w końcu nawet miód w kilku gąsiorach „na spróbowanie”, toteż oddając pod ich opiekę takie zapasy, okazał równocześnie ogromną ufność. Wywiązywali się z niej znakomicie. O Borica dbali szczególnie, jako że pochodził z Ziemi Dymińskiej, a tam o dobre napoje nie było łatwo. Kruża miał pierwszeństwo przy winach, bo wiadomo przecież, że rycerze szwedzkich znaków zawsze na nie są łasi. Erlandsenowi nie szczędzili piwa, ale i miód podsuwali mu chętnie, pamiętając, że chociaż Duńczyk, wrósł jednak mocno w pomorskie zwyczaje. Poza tym rozdzielali sprawiedliwie i jedynie dla najbliższych potrafili być twardzi. Kto miał wkrótce objąć służbę, a tych znali świetnie, choćby błagał ich na kolanach, nie dostał kropli.
A ta służba nie ustawała ani na chwilę. Prawie niedostrzegalnie zmieniały się straże, wychodziły w pole podjazdy, napływały meldunki. Przed wieczorem jeden z nich dotarł wreszcie do Krysty: i z Kamienia wyruszyła znaczna drużyna, mająca najwyraźniej odciąć drogę do Bogusława. Jakby od niechcenia, przesunęła się między ludźmi, zgromadziła przy sobie dowództwo, omówiła coś krótko. Naraz Wantimir stanął pośrodku, rzucił donośny rozkaz. Kto miał puchar przy ustach, ten go stawiał na stole, kto siedział, ten zrywał się z miejsca, kto stał przy wejściu, ten zdążył zniknąć, a za nim już pędził ogromny tłum i jak w podmuchu gwałtownej burzy rozsypywał się po dziedzińcu. Błyskawicznie siodłano konie, otwarto bramę. Wypadł przez nią na czele swych ludzi Wantimir II, wypadł tuż za nim Wantimir III, już leciał IV. A w chwilę później tylko kłęby kurzawy na smołdzińskiej drodze świadczyły o przejeździe tych świeżo pasowanych rycerzy, którzy pędzili teraz w głuchym milczeniu, aby objąć na nowo pieczę na powierzonych im przez Wantimira Wielkiego grodziszczach.
160
‒ Ładnie ich ułożyłeś ‒ Borek, śledząc bacznie tę wielką szybkość, jakoś bardzo łaskawie pokiwał głową. ‒ Cisza jak nasza, zręczność ta sama, sprawność zadziwiająca. Ale mówiąc między nami ‒ ściszył głos ‒ dodałeś im chyba coś niepotrzebnie... Gdy pędzą do koni, aż ziemia dudni. My to robimy miękko, jak ptactwo w locie. A oni tak twardo, jak gdyby chcieli przerazić wszystkich. Czyżby to było potrzebne?
‒ W Żelazie potrzebne ‒ Wantimir wyprostował się uroczyście. ‒ Jak wiesz doskonale, człowiek ze mnie nie w ciemię bity, więc uczę się ciągle. Gdy tu przybyłem, żarłem się ze swym sąsiadem jak pies z kotem i żeby nie marnować czasu, urządziłem jedną i drugą wyprawę. Chciałem popróbować Krzyżaków i nawet poszczerbiłem ich nieźle, ale i oni nadszarpnęli mi ludzi. „Źle ‒ myślę sobie. ‒ Krysta mnie za to zwymyśla, bo przy niej nikt nie ginie, a przy tym Zakon ma tysiące pachołków i łatwo mu zapchać dziury. U nas nawet pachołek musi być najpierw rycerzem, toteż nam trudniej i trzeba oszczędzać. Ginąć powinni jedynie tamci. Zacząłem odtąd podpatrywać ich sztuczki, wyłuskałem co dobre, przejąłem do naszej szkoły i teraz każdy mój wojak ma też trochę z Krzyżaka. Jak się zaprze na koniu czy w ziemi, nie ruszysz go z miejsca. Ale wie zawsze, hultaj, kiedy należy uskoczyć zręcznie, jak nakazuje nasz własny porządek. Toteż dzisiaj on tylko bije, a tamten ginie!
Rad z siebie wielce, ujął się dumnie pod boki.
‒ Udoskonalić można nawet najlepszy miód, powszechnie to znana prawda ‒ dodał. ‒ Tam, na Wolinie, tak trzeba przemykać, aby liść nie zaszeleścił, bo żyje się w matni. Tutaj także to ważne, lecz i nogą trzeba przytupnąć często. Krzyżak bardzo się tego boi, bo u nich im większy, tym tupie mocniej. Rozmawiałem kiedyś o tej sprawie z ojcem Hieronimem i doszliśmy do zgodnego wniosku, że ktoś to powinien wyjaśnić Jagielle. Niezmiernie ważna to sprawa. Gdyby on tak poćwiczył trochę swe wojska, jak ja to robię, to jakby przytupnęły wreszcie, diabli w jednej chwili wzięliby cały Zakon. Niestety, król o tym dotychczas nie myśli. Ja muszę myśleć. Gdzieś tam na południu jutro czy pojutrze zderzą się wielkie siły, tutaj powstanie pustka. Nas nie jest wprawdzie
161
dużo, ale wtedy po krzyżacku rąbniemy w ziemię zaciekle nogą i jednym skokiem znajdziemy się w Gdańsku. Jeszcze w czasie bitwy zdejmiemy Polsce z głowy połowę kłopotów!
Roznamiętnił się Wantimir, rozhuczał, oczy mu rozbłysły srogością.
‒ Mądry to plan ‒ stojący obok Kruża wpatrzył się w niego bacznie. ‒ Uderzenie od tyłu zawsze jest najgroźniejsze. Obmyśliłoś już może drogę?
‒ A jakże! Naprzeciw Lębork. Tak go poznałem, że chociaż na pozór niedostępny, jeszcze przed świtem będziemy w środku. Dalej...
Tak gawędząc, weszli znów do świetlicy. Zaczynało się ściemniać, Ktoś zapalił łuczywo, przysiedli więc przy kominie i Wantimir osobiście teraz napełniał rogi „prawdziwym uznamskim”, a równocześnie snuł dalej swe rozważania. Krysta słuchała w milczeniu. Wielkie to były plany, bardzo jednak rozważne. Za granicą leżały Kaszuby. Też polska ziemia, ludność tam wszędzie pomoże chętnie. Nad Wisłą Gdańsk. Krzyżacy wymordowali tam polską ludność, dzisiaj mieszkają prawie wyłącznie Niemcy. Rzecz dziwna na pozór: dla Zakonu niezwykle groźni to Niemcy, w tej chwili nawet jego wielki, śmiertelny wróg. Ciągle tam zdarzają się bunty. A gdy...
Szybkim krokiem wbiegł do świetlicy Boranta.
‒ Znamy nareszcie pomorski obóz ‒ oznajmił. ‒ Jest w nim Fleming, jest rycerz łęgowski, jest pan na Kołczewie. A na czele stoi rzeczywiście nasz Rycerz z Lasu. Wyczułaś dobrze.
‒ Są inne wieści? ‒ Krysta poruszyła się niespokojnie.
‒ Niestety, niedobre. Krzyżacka strona wciąż wzmacnia siły, natomiast tamtym zaczyna ubywać. Zrozumiałe: ludzie zlękli się klęski. Za to tej reszcie, która innym osłania odwrót, może zabraknąć lada, chwila oddechu.
‒ Pchnij posłańca do grodziszcz ‒ rzekła do Wantimira. ‒ Wyznaczone drużyny niech się kierują do miejsca zbiórki.
‒ Idziesz w bój?... ‒ jego oczy rozbłysły wzruszeniem.
‒ Czas już najwyższy.
Ruszyła zaraz do drzwi, wraz z innymi znalazła się na dziedzińcu. Podprowadzono im szybko konie, a w chwilę później na czele niewielkiego oddziałku, z jakim tutaj przybyła, popędziła smołdzińską drogą. Ciemność była zupełna.
162
IV
Rycerz z Lasu znajdował się rzeczywiście w wielkich opałach. Początkowy zapał osłabł, ostatnio nikt nowy nie przybywał, a narastająca wokół złowroga siła zaczęła coraz bardziej przerażać ludzi zarówno liczbą, jak i nieustępliwością. Nie czuło się w niej pośpiechu, każdy krok odmierzała starannie. A obecnie zaczynała zaciskać pierścień i tak dokładnie zatykać najmniejsze luki, że za dzień lub dwa nikt nie będzie mógł się wydostać z matni. Kto więc był słabszego ducha, rozkładał bezradnie ręce i znikał, aż w końcu pozostała jedynie garstka.
Znowu nadeszła noc. Rycerz nieco pogmatwał ślady, zapadł w borze nad Parsętą i zebrawszy koło siebie tych najwytrwalszych, jasno postawił sprawę. Przed nimi nieprzyjaciel, za ich plecami Białogard. W tym grodzie znajdą dobre przyjęcie, w razie oblężenia jednak mogą powstać trudności. Siła naprzeciw ogromna, zawsze można ją zwiększyć. Do nich natomiast nie dopuszczą posiłków, toteż należy rozważyć dobrze, czy należy się ukryć w murach, czy też jeszcze dzisiejszej nocy przeprawić się przez rzekę i próbować uchodzić dalej. Będzie to ostatnia ucieczka, aby tylko nie dostać się w ręce wroga. O zniszczeniu go bowiem w obecnych warunkach nie może być mowy.
Twarde to były słowa, ale że twardzi tylko ludzie zostali tutaj, nie wzbudziły w nikim żalu ani niechęci. Takie beznadziejne sytuacje zresztą zdarzały się na Pomorzu niejednokrotnie. Trzeba było umieć zachować w nich spokój, znieść ciężkie nieraz nawet straty, przeczekać cierpliwie burzę i we właściwej chwili zaczynało się znów od początku. Zgodzono się więc szybko, że ucieczka jest chwilowo najlepszym wyjściem, i zastanawiano się odtąd tylko, gdzie się zebrać ponownie i w jakim czasie rozpocząć atak. Jedno bowiem było bezsporne: przeciwko Polsce nikt się ruszyć nie może.
Żywa to była rozmowa, niezwykle trzeźwa. Na tej krwawiącej często, pomorskiej ziemi umiano rozważnie dobierać słowa. Gdy ją zakończono, noc była późna, toteż zaczęto powoli przygotowywać się do przeprawy. Druga strona rzeki, jak dotąd, była bezpieczna. Kamieńska drużyna dotarła dopiero do Unieradza i połączyła się tam z kołobrzeską, ale przed świtem z pewnością nie ruszy naprzód. Nie ruszą chyba także w tym czasie główne siły nieprzyjacielskie.
163
Na wszelki wypadek podesłano podjazd i czekano tylko na jego powrót. Wkrótce rzeczywiście dał się słyszeć pośpieszny tętent. Ludzie znieruchomieli. Ten tętent wydał im się nadmiernie szybki, a i za głośny jak na podjazd, który miał przynieść jedynie zwyczajne wieści.
‒ Na koń ‒ Rycerz z Lasu niegłośnym rozkazem przerwał zupełną ciszę.
Wskoczyli na siodła, zamarli znowu w bezruchu. Tętent było słychać coraz bliżej, już się rozdygotała biegnąca przed nimi dróżka. I nagle trzech jeźdźców wypadło z lasu.
‒ Wielkie nowiny! ‒ rozległ się krzyk.
Ludzie zwiotczeli z wewnętrznej ulgi. W tych sławach nie czuło się trwogi, lecz tylko ogromne uniesienie z powodu jakiejś niezwykłej wieści.
‒ Mówcie ‒ zaczęto przynaglać zewsząd. ‒ Co z wrogiem?
‒ Zaraz, trzeba odetchnąć... Straszne, co się tam dzieje! Nie ma już wroga!...
‒ Ktoś napadł na niego?
‒ Nic nie wiadomo. Gdy się podsunęliśmy, panowała zupełna cisza. Już chcieliśmy zawracać, gdy naraz poruszyło się wszystko, jakbyś kij wsadził w mrowisko. A w chwilę później nastąpił jakoś potężny wybuch: wycie, bicie, jęki, kwik koni, łamią się wozy, huk przeraźliwy, jakby nastał tam sądny dzień! Słychać krzyżackie rozkazy, wróg próbuje umykać do Koszalina. Ledwie wyjechał na drogę, rąbią go z tamtej strony. Zawraca. Pękają dyszle, klątwy jak wszyscy diabli. Ktoś wyrwał się z ciżby, pędzą za nim następni. Wprost na dworzyszcze, gdzie stała przedtem główna kwatera. Ale ono już bucha w niebo jasnym płomieniem, jak gdyby chciało w nocy zastąpić słońce!...
‒ Chryste Panie! ‒ ludzie zaczęli się chwytać za głowy z przejęcia. ‒ Co się tam stało?... Przecież Krzyżacy mieli z pięciuset chłopa! A bitwa trwa ciągle?
‒ I tak, i nie... ‒ padła dziwnie niejasna odpowiedź. ‒ Nie podsuwaliśmy się za blisko, bo w takim zamieszaniu można ucierpieć od każdej strony, toteż zobaczyć było można niewiele. Słyszało się jednak dużo. Wróg widząc, że uderzają na niego i z północy, i z południa, zaczął uciekać jedyną wolną dla niego drogą: brzegiem Parsęty na Dębno. A tamci mu nie przeszkadzają, jakby
164
nie chcieli dokończyć dzieła. Za to z tyłu poganiają go ostro. Kto tylko odstanie, ten zginął. Kto próbuje uskoczyć w bok, ten ginie także. Naprzód jednak jechać im wolno. Zmykają więc ile sił przed goniącą ich śmiercią i jak w tabunie uciekającym na oślep przed batami koniuchów, każdy chce być najbliżej czoła!
Stali nieruchomo zadziwieni rycerze, bo to nagłe wybawienie zakrawało na cud, a i ten pogrom przechodził ludzkie pojęcie, i zaczęło im chodzić po głowie, że to może nareszcie pojawiła się Polska na tej okaleczonej, pomorskiej ziemi i wypadłszy znienacka gdzieś od Drahimia, gromi teraz nieprzyjaciela i wyrywa z niej zaciekle krzyżackie ciernie. Rozum jednakże temu zaprzeczał. Na tych przed nimi była potrzebna olbrzymia siła, lecz taka siła, choćby się zachowywała najciszej, nie mogła się ukryć przed ludzkim okiem i coś by o tym wiedzieli...
Rycerz z Lasu ocknął się pierwszy. On też o tym rozmyślał i widział jeszcze inne możliwości, lecz wszystkie tak mu się wydały nieprawdopodobne, że postanowił o nich zapomnieć. Jedno było zupełnie pewne: ktoś bije wroga. I to miało w tej chwili największe znaczenie.
‒ Zabierz kogoś ‒ rzekł do Fleminga ‒ i pędź co koń wyskoczy do księcia. Niech zbierze, kogo ma pod ręką, i jedzie za nami. Może być bardzo potrzebny.
Fleming skinął na najbliższego i skoczył z nim w wody Parsęty. Rycerz spojrzał na innych.
‒ A my w drogę ‒ przemówił głośniej. ‒ Bez względu na to, kto tam uderzył, na pewno zrobił to dla nas. Trzeba mu pomóc!
‒ A czy przypadkiem ‒ ktoś bąknął niepewnie ‒ nie kryje się za tym jakaś zasadzka? Trochę to wszystko niesamowite...
I rycerz o tym właśnie pomyślał.
‒ Wjechaliście na pobojowisko? ‒ zwrócił się do zwiadowców. ‒ Widzieliście zabitych?
‒ Oglądaliśmy na własne oczy. Mnóstwo poległych!
‒ Wobec tego ruszamy. Choćby sam diabeł wdał się w tę sprawę, musimy iść z nim w tej chwili razem, bo bije Krzyżaków. W drogę!
Trzeźwe to były słowa. Pomorski diabeł mniej był straszny od innych, bo pokazywał się często i nieraz trzeba było zawierać z nim pakty, toteż rycerze ruszyli raźnie, ale na wszelki wypadek wysunięto do przodu czujki. Kiedy
165
jednak ujrzeli płonące jeszcze dworzyszcze, kiedy dotarli do potrzaskanych wozów, kiedy zobaczyli miejsca nagłych ataków i położone pokotem postaci, rzucili konie w skok i ostatecznie usunęli z serca nieufność. Polegli wskazywali im wciąż kierunek, ich narastająca nieustannie liczba zaczynała budzić zdumienie. Zastanawiała także ogromna szybkość tej śmiercionośnej ucieczki. Pędzili przecież galopem, a mimo to trwało bardzo długo, zanim usłyszeli wreszcie w dali jakiś potworny zgiełk, jak wycie jesiennej fali w czasie gwałtownej burzy bijącej twardo w skały Arkony.
‒ Konie muszą odetchnąć! ‒ ktoś krzyknął.
Rycerz z Lasu przyciągnął wodze. Poniosła go ta niezwykła pogoń, wzburzyła nieoczekiwana odmiana losu. Czuł zresztą, że tamtym byłby teraz bardzo potrzebny, że może tylko czekają na niego, aby pogłębić klęskę. Przywołał na pomoc rozum, zaczął spokojniej układać myśli. Nieprzyjaciel już nie był daleko, a konie muszą rzeczywiście odetchnąć. Siła chyba tam jeszcze duża. I najprawdopodobniej zaraz dojdzie do bitwy...
Poszli więc wolniej, przed nimi przycichło. Nieprzyjaciel ciągle umykał szybko przez rozległy bór nad Parsętą po ginącej prawie zupełnie w mroku, nierównej drodze. Gdy go w końcu dostrzegli, zarysował się tylko jak czarny, ruchliwy cień, w którym nie widać było nawet przebłysków stali. Za to z odzywających się od czasu do czasu klątw, ze świstu batów, z nagłego szczęku oręża dochodzącego niekiedy z ogromnej dali, nietrudno było się domyślić wielkości tej pędzącej na oślep kolumny.
Rycerz znów zwolnił i utrzymując z jej końcem równą odległość, starał się wyczytać z dobiegających odgłosów rozgrywającą się przed nim historię. Ktoś tam wyskakiwał co chwila z lasu, poszarpał, odskoczył, i za chwilę uderzył znów w innym miejscu. I z lewej, i z prawej, z przodu i z tyłu. I ani przez chwilę nie dawał spoczynku...
‒ Z boru ich ciągle biorą ‒ podjechał do niego rycerz łęgowski. ‒ Dobry to sposób. Gdzieś go już oglądałem, lecz nie mogę sobie przypomnieć... A Krzyżacy jakby zupełnie zgłupieli. Dlaczego nie próbują zawrócić?
‒ Bo i tyłów pilnują im dobrze.
Znowu się rozhuczało przed nimi. Krzyki i jęki pogmatwały się z przenikliwymi dźwiękami pancerzy.
166
‒ Tęgo biją ‒ zasłuchał się rycerz łęgowski. ‒ I gdzieś niedaleko... Czuj duch!
Krzyknął donośnie, sięgnął do miecza. Ledwie widoczny kraniec kolumny zarył się nagle w ziemi, zwiększał się w oczach, rozdudnił, rozhuczał trzaskiem wozów wpadających na drzewa i kwikiem zranionych koni.
‒ Dziesięciu za mną! ‒ Rycerz z Lasu rzucił za siebie rozkaz. ‒ Reszta zachodzi z boków!
‒ Z boru ich biorę ‒ ktoś tam odkrzyknął. ‒ Od lewej!
‒ Zachodzę z prawej ‒ dał się słyszeć tubalny głos kolczewskiego rycerza. ‒ Wolin za mną!
Zwalili się, zanim tamci zdążyli pozbierać myśli, pogłębili śmiertelną trwogę, wzniecili popłoch i wbijając się coraz głębiej w kotłowisko koni, ludzi i wozów zaprowadzali w nim na swój sposób porządek. Ktoś próbował umknąć w ciemności, ktoś usiłował wyskoczyć naprzód, aby dogonić ginącą już w dali, główną kolumnę. Daremny wysiłek. Gdzie rzucił okiem, tam widział miecz albo włócznię i zamiast bić się, opuszczał bezradnie ręce. Z prośbą błagalną na ustach, z żałosnym jękiem, z rozpaczliwym okrzykiem jedno po drugim waliły się na ziemię bezwładne ciała.
‒ Wygląda na to ‒ pan na Maszewie, nie mając już nic do roboty, podjechał do stojącego również bezczynnie Rycerza z Lasu ‒ że tamci dla nas odcięli ten kawałek krzyżackiej pieczeni. Wypadli znienacka, zgmatwali wszystko, a ledwie się włączyliśmy, tych zostawili nam na pożarcie, a resztę zagnali jak pastuch krowy. Widocznie znają nas dobrze. Wciąż zachodzę w głowę, kim są ci dobroczyńcy i coraz bardziej się upewniam, że to Krysta ze swymi ludźmi. Nie ma przecież na Pomorzu innej siły, która by potrafiła urządzić taką zabawę. Rozumiem to, a jednak uwierzyć mi trudno. Przecież Krzyżacy mieli potęgę!
Rycerz z Lasu wbił oczy w ziemię. Myślał o tym od początku i też nie chciał wierzyć. Potęgi pewnie by się nie zlękła. Ale przecież nie wzywał jej na pomoc, nie przesłał nawet w tej sprawie najmniejszej wieści. I nie widział jej od kilku miesięcy...
‒ Chyba ona ‒ odezwał się w zamyśleniu. ‒ Nikt inny nie potrafiłby wypłynąć tak cicho, a przy tym tak zręcznie zmusić wroga do wybrania z wielu dróg tej jednej, która dla niej jest niewątpliwie najwygodniejsza. Bo że ona
168
chce, aby właśnie uciekał tędy, w to wcale nie wątpię. Każdy ruch tu wyliczony, każde uderzenie przychodzi w chwili, kiedy najłatwiej potargać nerwy. A co najważniejsze ‒ dokoła olbrzymi bór. Chociaż bitwa wciąż trwa, nikt niepotrzebny niczego nie widzi.
‒ Ale jesteśmy w państewku biskupim i to mnie niepokoi. A obok krzyżacka granica.
‒ Pustka nas chroni i szybkość. Zanim tam się spostrzegą...
Przeszkodził im skrzyp wytaczanych na drogę wozów. To pan na Łęgach, zaprzągłszy do roboty zarówno pachołków, jak i rycerzy, jacy mu się nawinęli pod rękę, wybrał z kłębowiska co było najlepsze, i teraz załadowywał jakimiś rzeczami.
‒ Co ty wyprawiasz? ‒ rozzłościł się Rycerz z Lasu. ‒ Nie będziemy przecież wlekli za sobą taborów.
‒ Głupstwa pleciesz! ‒ ofuknął go tak samo ostro łęgowski rycerz. ‒ Musimy wlec, bo są potrzebne. Trzy piękne flandryjskie zbroje miałbym porzucić w lesie? A i żarcia te pasibrzuchy wiozły co niemiara, więc też trzeba coś uszczknąć, bo nam się nie przelewało ostatnio. Sądzisz, że ktoś zechce ścigać Krzyżaków zbyt długo o suchym pysku? A i koniom trzeba zapłacić porządnie owsem za tak ciężką robotę. Również go nie brakuje!
Inni przyznali mu słuszność i zabrali się do pracy jeszcze gorliwiej. Rycerz popatrzył chwilę i machnął ręką. Docinano właśnie ostatki. Gdy ukończono krwawe dzieło, skrzyknął ludzi i zarządził natychmiast pościg.
‒ A ty rób, jak chcesz ‒ rzekł do pana na Lęgach, zajętego nadal wozami. ‒ Chcesz ciągnąć tabory, ciągnij. Dbaj tylko o to, aby nikt ci nie mógł potem zarzucić, że się kryłeś na tyłach, gdy my znowu będziemy w bitwie.
‒ Nie przejmuj się, zdążymy na pewno. Zatrzymuję przy sobie jedynie wolińską drużynę i ogłaszam dla porządku, że ma ona na swym rachunku jednego rycerza i jeden pancerz przedniej roboty, nie licząc różnych drobiazgów. Co należy do innych, doręczymy uczciwie. A i w boju staniemy murem. Wolin nigdy nie zawodzi w potrzebie!
Rycerz z Lasu popędził naprzód, a za nim inni. Pan na Łęgach jeszcze trochę zmarudził, potem jednak nadrabiał tęgo. Z masy porzuconych koni wybrał najlepsze, zdążył je nawet trochę podkarmić z ręki, dodał im otuchy raźnym klepaniem. A gdy tamci znowu zaczęli zżerać krzyżacki ogon, zjawił się na
169
czas, uderzył z rozmachem i po zakończeniu potyczki mógł obwieścić uroczyście, że do rachunku Wolinian przybył nowy rycerz i nowy pancerz.
‒ Źle ‒ szepnął zaraz zafrasowany do kolczewskiego rycerza. ‒ Niepotrzebnie zabraliśmy worki z owsem, bo tu także ich pełno, a gdyby nie ten dodatkowy ciężar, bylibyśmy szybsi o mgnienie oka i mielibyśmy jeszcze jednego rycerza. Pan na Maszewie porwał mi go sprzed nosa. Trzeba się inaczej urządzić.
Wyrzucił owies, wyrzucił nawet smaczne mięsiwa, wędliny i bochny chleba, załadował wyłącznie zbroje i oręż. Ale że dobrych wozów było niewiele, a żelastwa mnóstwo i okazało się przy tym cięższe od tamtych rzeczy, znów się spóźnił o mgnienie oka i znów Wolinowi przypadł tylko jeden rycerz i jeden pancerz.
‒ Zmieniamy straże! ‒ wykrzyknął wściekle. ‒ Pokazaliśmy, jak bije się wroga i nie gubi przy tym zdobyczy, ale już dosyć, bo ponosimy zbyt wielkie straty. Niech inni też się trochę poświęcą!
‒ Bój się Boga! ‒ zaczęto go błagać zewsząd. ‒ Kto lepiej dopilnuje od ciebie? Rozumie się: trochę tracicie. Dołożymy zatem ze swego, aby...
‒ Za pachołka mnie macie? ‒ obruszył się nie na żarty. ‒ Nie jestem od pilnowania cudzego dobytku, ale od zdobywania uczciwie łupu, bom prawy rycerz i rękę mam zręczną do chwytania wroga za gardło. Do tej pory strzegłem wam po sąsiedzku, wiem dokładnie, co do kogo należy. Ale teraz niech i mnie ktoś odda taką samą usługę!
Naciskano na niego dalej, jego obrotność bowiem dostrzegli już wszyscy, i długo by chyba trwała ta ożywiona rozmowa, gdyby nie Rycerz z Lasu. Czas naglił. Krzyżacy ciągle pędzili naprzód i trzeba było znowu ich gonić.
‒ Zróbmy tak ‒ odezwał się pojednawczo. ‒ Co potyczka, to zmiana. Ale rycerz łęgowski, jako że ma oko rzetelne i nawet po ciemku potrafi odróżnić dobrą blachę od kiepskiej, niech czuwa nad wszystkim. Przyjacielska to prośba, świadcząca o naszej wielkiej ufności. Chyba więc nie odmówisz?
Poszło wszystko odtąd nadzwyczaj sprawnie. Pan na Lęgach dwoił się i troił, w boju odrabiał straty, w krótkich chwilach oddechu pomnażaj wozy. A gdy świt zaczął się wreszcie przesączać, za pomniejszającą się ciągle kolumną krzyżacką ciągnęła druga, znacznie od niej świetniejsza. Tamta była w rozbiciu,
170
krzyk rozpaczliwy mieszał się nadal ze świstem batów, tłukących zaciekle konie. Ta toczyła się wdzięcznie jak bystra rzeka, na której nie ma jednak zupełnie piany.
‒ Naharowałem się dziś za dziesięciu ‒ pan na Łęgach po raz pierwszy zdołał dogonić Rycerza z Lasu przed nową potyczką. ‒ Diabli mnie biorą, bo chciałoby się wreszcie odsapnąć, a tamci nie dają ani chwili spoczynku. Bies ich opętał, czy co?
Coraz wyraźniej było widać koniec krzyżackiej kolumny. Rycerz z Lasu, nauczony doświadczeniem, utrzymywał jednakże równą odległość i czekał hasła. Jakoś długo tym razem nie nadchodziło. Minęli niewielką polankę, ukazały się z boku mokradła, strumień zagrodził drogę. Przebrnęli przez niego i wpadli z powrotem w odwieczny bór.
‒ Krew mnie chyba zaleje ‒ pan na Łęgach znów się rozgadał. ‒ Spać się chce, kiszki skręcają się z głodu, od tego prania zdrętwiały ręce. Na co w końcu czekamy? ‒ poniosła go złość. ‒ Że tamci nie dają znaku? Mądrzejsi od nas i pewnie już leżą gdzieś w gęstwie. Skoczmy więc bez nich, aby przynajmniej się rozgrzać i nie dreptać po próżnicy za tymi łotrami!
‒ Nie można ‒ Rycerz z Lasu pokręcił głową. ‒ Słuchaliśmy dotychczas tamtych i dobrze na tym wychodzimy, toteż i dalej należy słuchać. Zarządzili przerwę, musi być przerwa. Do czegoś widocznie jest im ona potrzebna.
Starał się go ułagodzić spokojnym tonem i argumentem, ale i on czuł się podle. Ciężka to była droga, bez przerwy walki. Gdy ujrzał z boku pokrytą pięknie zielenią polankę, z trudem zdusił w sobie pokusę, aby się na niej zatrzymać, w chwilę jednak później niespodziewanie zarządził postój. Zmordowany z pewnością bardziej krzyżacki ogon jakby poderwał się nagle, odzyskał siły, prysnął gwałtownie naprzód. Wydało mu się to tak niezrozumiałe, że ogarnął go podświadomy niepokój.
‒ Poczekajcie na mnie ‒ rzekł. ‒ Trzeba sprawdzić, co się kryje za tą odmianą.
Niedaleko ujechał. Las urywał się przed nim, dalej było widać wielką polanę. Wjechał między drzewa, dobił do skraju. Ujrzał przed sobą uprawne pola, wioskę pośrodku, jakby wymarłe zupełnie chaty. Ludzi nigdzie nie było widać, nie słyszało się nawet szczekania. Krzyżacy, nie zastanawiając się wcale nad
171
tym głuchym milczeniem, wpadli między domostwa i radzi, że się wydostali nareszcie na wolną przestrzeń i mają jakie takie oparcie, tak się zachowywali, jakby mieli za chwilę wyzionąć ducha. Pachołek walił się na pachołka i zasypiał natychmiast kamiennym snem, niejeden rycerz padał na ziemię w zbroi, woźnica zostawiał konie na łasce losu. I dopiero brutalne klątwy i uderzenia dowódców zaczęły wreszcie wprowadzać w ten zamęt jaki taki porządek.
Rycerz wycofał się na drogę i wrócił do swoich ludzi.
‒ Możemy odpocząć ‒ objął łęgowskiego rycerza rozbawionym spojrzeniem. ‒ Nasi przewodnicy pomyśleli o wszystkim. Krzyżakom dali niezłe miejsce na wypoczynek, nam także. Wjeżdżajmy na tę polankę!
Pan na Łęgach, zamiast się uradować, stawał się coraz chmurniejszy.
‒ Chyba podpiłeś po drodze albo podjadłeś dobrze, że ci teraz do śmiechu ‒ rzekł cierpko. ‒ Mnie bowiem krew zaczyna zalewać. Ładnie nas wykołowali ci przewodnicy! Tabor mam potężny, żelastwa mnóstwo. A gdzie strawa, gdzie owies? Nie mogli nas, hultaje, uprzedzić, że już nie będzie bitwy? A tak co? Przyjdzie trawę żreć zamiast chleba i szynki!
Rozżalił się strasznie i byłby chyba zapłakał, bo rzeczywiście naharował się dzisiaj rzetelnie, ale jego trzeźwa, wolińska głowa nie lubiła nigdy próżnować długo.
‒ Kto chce podjeść do syta ‒ warknął ‒ niech wali za mną!
Popędził z powrotem drogą, a za nim inni. W kilka pacierzy znaleźli się na miejscu ostatniej potyczki i na widok pobojowiska zrobiło mu się od razu raźniej. Świat nie był znowu taki najgorszy. Porzucone komie pasły się obok, owsa nie brakowało, żywności także. A i z wozami nie było większych kłopotów. Gdzie odpadło koło, znalazło się przy drugim, gdzie był złamany dyszel, wyjęto go od tego ze złamaną osią i tak pracując zręcznie rękami i głową, wyszykowano wkrótce dwa obficie wypełnione wszelkim dobrem pojazdy.
‒ Nieźle ‒ mruknął zadowolony. ‒ Ale czy starczy?...
Przyszło mu do głowy, że ten postój może się przecież przedłużyć i że po raz drugi nie powinien dać się wykołować, toteż znów się cofnął i na miejscu wcześniejszej potyczki poszło mu jeszcze lepiej: trzy wozy zostały wyładowane po brzegi. To go rozzuchwaliło, cofnął się dalej. Kiedy przybył jednak na
172
miejsce, zamiast uciechy ogarnęła go wielka trwoga. Puściutko było tutaj zupełnie. Zniknęły wozy, nie było koni, zaginęli polegli, a tylko stratowana ziemia świadczyła wymownie, że tak przecież niedawno odbyła się tutaj bitwa.
‒ Niesamowite!... ‒ spojrzał ze zgrozą na innych.
‒ Niesamowite ‒ przywtórzyli mu cicho.
Wszedł w las, przeszukał gęstwę. Nie znalazł nic.
‒ Diabli zesłali tych krzyżackich łotrów ‒ doszedł do wniosku ‒ diabli więc musieli ich zabrać. A że bies każe sobie za wszystko płacić, zabrał i rzeczy, aby opłaciła mu się przynajmniej podróż. Na wszelki wypadek sprawdźmy, co się stało gdzie indziej.
Zabrał tylko dwóch ludzi, pojechał daleko i wreszcie przystanął. Droga była ciągle tak pusta, jakby na niej wcale nie było walki.
‒ Niesamowite ‒ przeżegnał się tym razem uroczyście, bo zaczął oblatywać go lęk. ‒ Tylko diabeł mógł tak rzetelnie wykonać tę grabarską robotę... Tfu, do licha! ‒ przeraził się nagle. ‒ Obym w złą chwilę nie wypowiedział. Ratujmy wozy, aby i nam ich nie wykradli!
Strach zjeżył mu włosy, jak krwawe plamy zaczęły błyskać przed oczyma różne piekielne stwory. Wkrótce jednak odzyskał spokój. Dojrzał wozy, które zostawił na drodze, wesoło popędził konie. A że i tych pierwszych nikt nie ruszył, ogarnęła go wielka radość i zajechał szumnie i dumnie do witającego go serdecznie obozu.
‒ Rzeczywiście niesamowite ‒ przyznał Rycerz z Lasu, usłyszawszy o wymiecionej starannie drodze. ‒ Ale żeby diabli maczali w tym palce, w to nie uwierzę. Raczej święci. Zatarli za nami wszelkie ślady i gdyby ktoś nawet zechciał szukać naszych Krzyżaków, pewnie skieruje się w inną stronę. Mądrze to pomyślane...
Zadumał się, odszedł na bok i wyciągnął chyba z tego wszystkiego jakieś niezwykłe wnioski, zjadłszy bowiem tylko coś niecoś, wziął pana z Maszewa pod ramię i ruszył w las.
‒ Zajmij się obozem ‒ rzekł. ‒ Wozy wprowadź w gąszcz, aby od drogi nie wpadły nikomu w oko, rozstaw szeroko straże. A i tamci we wsi nie powinni nic o was wiedzieć.
‒ Rozumiem. Odchodzisz?
‒ Poszukam Krysty. To ona na pewno.
173
Szybko ją znalazł. Gdy tylko ominął bokiem polanę, na której się oparli Krzyżacy, wyłonił się z gąszcza człowiek zbrojny, skinął na niego głową i w zupełnym milczeniu zaprowadził wprost do obozu. Krysta spała. Nie chcąc jej budzić, usiadł obok i zaczął się przyglądać leżącym dokoła postaciom, z którymi stykał się przecież od lat, ale tylko niewiele znał z bliska. Ten, to oczywiście Kruża. Przepięknie o nim opowiadali jagiellońscy posłowie... A to Wirko, wspaniały zwiadowca znany mu jeszcze z czasów, gdy przeprowadzano przez Nową Marchię jagiellońską chorągiew. Dzisiaj jest gdzieś stąd niedaleko książęcym leśniczym. A ten...
Myśli zaczęły ciążyć, powieki opadły. Ocknął się zaraz, ale przyszło mu do głowy, że chyba w tym miejscu i on może trochę odpocząć, wyciągnął się więc także na ziemi i zasnął. Coś go jednak męczyło, kilkakrotnie próbował otworzyć oczy. Udało mu się to wreszcie, dostrzegł nad sobą słońce. Wychylało się jakoś niezmiernie wdzięcznie spośród gałęzi, radowało promiennym blaskiem, ciepłem przenikało do głębi. Mimo to poruszył się niespokojnie, jakby targnął nim jakiś niepokój, i przysiadł nagle. Ujrzał przed sobą Krystę.
‒ Zaspałem ‒ przemówił w zakłopotaniu. ‒ Chyba południe?
‒ Już po południu. Nie martw się jednak, wszystko w porządku. A tobie przecież też należał się wypoczynek i mógłbyś jeszcze pospać. Tutaj bezpiecznie.
Ciche to były słowa, bardzo łagodne, jak to słoneczne ciepło przenikały do serca. Zasłuchał się w nie i wydawało się przez chwilę, że nic nie istnieje dla niego poza tymi oczyma naprzeciw, wpatrującymi się też w niego bacznie.
‒ Dawno cię nie widziałem, a czuję się, jakbym pożegnał cię wczoraj ‒ odezwał się w zamyśleniu. ‒ Wciąż jesteś mi bardzo bliska...
Zerwał kępkę trawy, odrzucił.
‒ Nie mówmy o tym ‒ szorstkim głosem sam sobie nakazał posłuch. ‒ Przybyłem tu, aby to i owo uzgodnić... Co działo się w nocy, rozumiem. Rozumiem też tę czystość na drodze: poruszyłaś widocznie okoliczną ludność i ona błyskawicznie uprząta. Doskonały to pomysł. Ale co...
Przez dłuższy czas omawiali nocne wypadki, sięgali w przyszłość. Około dwustu nieprzyjaciół padło, ze trzystu jednak jeszcze zostało. Duża to siła. A przecież nie można wypuścić ani jednego, bo mógłby się tutaj zwalić nie tylko
174
taki krzyżacki oddział i zniszczyć w odwet całe Pomorze...
Coraz żywiej toczyła się rozmowa, coraz dokładniej kreślili plany. Zgadali się wreszcie o księciu. Dobrze wyczuła: wcale mu nie zależało na wystąpieniu przeciwko Polsce i brak posłuchu wśród rycerstwa był mu bardzo na rękę. Gdy wysłannicy Malborka zaczęli nawiedzać oporne dworzyszcza ogniem, wysłał natychmiast stanowczy protest i stwierdził ostro, że pogłębiając taką robotą wrogie uczucia, uniemożliwiają mu wykonanie traktatu. Zręczne było to posunięcie, na Zakon przerzuca winę. Wczoraj poszło jeszcze ostrzejsze pismo. A dziś...
‒ A dziś już się chyba do nas przybliża ‒ opowiadał coraz weselej. ‒ Poślę zaraz do niego kogoś z naszych, aby znowu skierował pismo. Niech zażąda natychmiastowego ukarania krzyżackich rycerzy i gości, którzy podnieśli miecz na Pomorzan i których trzeba teraz wyrzucać mieczem. Może się to przydać, gdy kiedyś obliczą straty.
‒ Dobra myśl...
Krysta spojrzała na niebo. Słońce przechyliło się już znacznie na zachód.
‒ Zrobiło się późno ‒ rzekła. ‒ Nie chcę być niegościnna, lecz że czeka na ciebie droga, ruszaj. Sprawa więc ułożona: spotkamy się pojutrze o świcie. Ja tam będę na pewno...
Mocny początkowo głos nabrał nieznacznie miękkiego brzmienia i niespodziewanie przedziwną słodyczą owionął duszę.
‒ Ciężką obraliśmy dla siebie drogę... ‒ wbił oczy w ziemię. ‒ Tak ciężką, że nieraz dziwię się nie tylko tobie, ale i sobie i gdybym nie widział wokół pełno podobnych ludzi, straciłbym chyba wiarę, że ta droga jest słuszna.
Przez chwilę panowało milczenie.
‒ Krysto...
‒ Słucham.
‒ Powiedz mi jakieś dobre słowo na pożegnanie. Śmieszny jestem, rozumiem... W tej chwili jednak bardzo jest mi ono potrzebne. Drahim wprawdzie niedaleko. Ta wędrówka po pograniczu polsko-krzyżackim będzie jednak bardzo samotna.
‒ Wiem o tym. Jedź więc z Bogiem i pilnuj się dobrze. A ja tu będę o tobie myślała...
175
Słowa znów się zakradły do serca swoją miękkością. Ruszył raźnie, lecz się nagle zatrzymał.
‒ A co do tych we wsi ‒ odezwał się niespokojnie ‒ jesteś rzeczywiście pewna, że ich zdołasz utrzymać w ryzach? I że nikt cię tu nie zaskoczy?
‒ Bądź dobrej myśli ‒ padła zwięzła odpowiedź. ‒ Nikt mnie nie zaskoczy. A we właściwym czasie poprowadzę wam ich jak na sznurze do miejsca kaźni.
V
Nadchodził wieczór. Krysta dosiadła konia i wjechała głęboko w las. Znalazła się na innej polanie, gdzie przebywała ludność wsi Grzmiąca, w której gospodarzyli obecnie Krzyżacy. Uprzedziła ją wcześniej o tym, co ma nastąpić, toteż zdążono wynieść się z całym dobytkiem i urządzono się tutaj wygodnie. Strawy przy tym nie brakowało. Jak wszyscy okoliczni chłopi, tak i ci uprzątali drogę przez całą noc i powiększyli znacznie swoje zapasy.
Uspokojona, że tu nie ma kłopotów, zawróciła i zajechała teraz aż na skraj lasu. Krzyżacy już zdążyli ochłonąć. Z wozów utworzono osłonę, rozrzucono dokoła straże, dym się unosił z kominów. Z wodą mieli trochę zachodu. Trzeba było udawać się po nią do rzeki, a że był do niej spory kawałek, wybierali się po nią zawsze bardzo ostrożnie i w dużej gromadzie.
Zaszeleściły w pobliżu gałęzie. Wysunął się Kruża.
‒ Znowu pochwyciliśmy posłańca ‒ oznajmił. ‒ A oto pisma, które zabierał z sobą.
Przejrzała od niechcenia. W ciągu dnia widziała już kilka takich wezwań błagalnych to do Świdwina, to do Koszalina, to znów do niedalekich Bobolic, które oddał ongiś Zakonowi biskup kamieński. Tam pewnie byli przekonani, że wszystkie przeszły, żaden goniec bowiem mie wrócił ani nie było słychać odgłosów walki. Tutaj przechowywano je skrzętnie, lecz chwilowo nie robiono z nich żadnego użytku. Szło tylko o to, aby wróg się nie ruszył za wcześnie i jak do tej pory, nie mogąc nic wymiarkować z panującej dokoła ciszy, siedział spokojnie i zbierał siły. Bardzo liczył na odsiecz. Był przekonany święcie, że napadły na niego jakieś ogromne wojska i nadal się kryją wokół, ale gdy do
176
rana nie napłynęła żadna wiadomość, zaczął się przygotowywać do drogi. Porządkowano wozy, sprawdzano oręż i zbroje, konie pociągowe wysłano do wodopoju. Ledwie jednak znikły w nadbrzeżnym gąszczu, rozległ się tam jakiś potworny zgiełk i w chwilę później z wielkiej gromady wracał do obozu tylko jeden pachołek.
‒ Co się stało? ‒ opadnięto go zewsząd.
‒ Napad!
‒ Gdzie konie?
‒ Poszły z wodą.
‒ Gdzie ludzie?...
‒ Zginęli!
Dotychczasowa zupełna cisza, która już zdążyła pokrzepić serca, zaczęła znowu napełniać trwogą. Kto rwał się przedtem do jazdy, teraz wstrzymywał pierwszy. Ta wieś nadawała się do obrony, chronił otaczający ją tabor, widok był dokoła rozległy. A gdy się ją opuści, wjedzie się znowu w ten groźny bór, w którym ubiegłej nocy zginęły setki...
Ponury to był dzień, pełen najgorszych przeczuć. Rozesłano podjazdy: nie wrócił nikt. Słano więc nadal gońców. Też nie pojawiał się żaden z powrotem, a i pomoc nie przybywała, wszyscy byli jednakże pewni, że chociaż jeden przedostanie się szczęśliwie i sprowadzi nareszcie odsiecz. Wytrwano do wieczora, po naradzie postanowiono pozostać do rana. Na noc nikt nie chciał wyruszyć, toteż rozstawiono gęsto straże i ułożono się do spoczynku.
Cisza była wciąż wielka. Nad drzewami zapadł znowu tak wielki mrok, jak w czasie nocy poprzednich i w miarę, jak czas upływał, coraz mocniej zasklepiał oczy. Naraz straże czujnie uniosły głowy. Od nadrzecznej gęstwiny najwyraźniej czołgała się jakaś postać, unosiła powoli plecy i wreszcie tuż obok skoczyła w górę.
‒ Halt! ‒ rozległy się okrzyki pełne triumfu.
‒ Milczeć, głupcy! ‒ odkrzyknięto im przytłumionym głosem, też po niemiecku. ‒ Nie poznajecie swojego? Budzić dowództwo!
Przypadło do niego kilku rycerzy. Odsunął się z nimi na bok.
‒ Dotarłem do Bobolic... ‒ zaczął wyjaśniać szeptem.
‒ Dotarłeś jednak! I co?
‒ Dla bezpieczeństwa kazano mi się nauczyć na pamięć meldunku i powtórzyć wam wiernie. Brzmi tak: „Ruszyło się całe Pomorze. Ze Świdwina
177
nikt nie nadejdzie z pomocą, książę Bogusław bowiem stanął tam nad granicą i jeśli ktoś z naszych się ruszy, zagroził wojną”.
‒ Takie tylko kazano przekazać wieści?... ‒ mruknął ktoś zawiedziony.
‒ Milcz! ‒ ktoś inny ofuknął go ostro. ‒ Niechaj dokończy!
‒ Powtarzam, co mi kazano ‒ goniec wyprostował się sztywno. ‒ A oto dalszy ciąg. „Panowie rycerze w Grzmiącej mają wiedzieć ponadto: tuż za Parsętą wróg znajduje się w dużej sile i chronią go dobrze błota. Od zachodu gromadzi się licznie rycerstwo w Krosinie, od północy odcięło ich od Bobolic, od Szczecinka wyruszy nad ranem. Należy więc natychmiast skierować się bocznymi drogami na wschód, dopóki jeszcze nie zatrzaśnięto ostatniej furty. My wychodzimy naprzeciw. Najpóźniej o świcie powinniśmy się spotkać na skraju lasu między jeziorem Trzebiechowo i Wieletowskim. Dążyć jak najśpieszniej, wozy porzucić”. To wszystko.
‒ Wozy porzucić! ‒ ktoś roześmiał się w złości. ‒ Sami nie zaprzęgniemy się do nich na pewno.
‒ Milczeć! A co dzieje się wokół? Wiesz coś o tym?
‒ To, co opowiedziano mi w Bobolicach. Tamtejsza załoga miała udać pod wieczór atak i ściągnąć otaczające nas siły na siebie, aby tutaj wytworzyć przynajmniej chwilowo pustkę. Chyba tak się już stało. Poza kilkoma czujkami nie zauważyłem po drodze nikogo.
Rycerz, który wypytywał, wpatrywał się przez chwilę bacznie w stojącą przed nim postać posłańca, ledwie widoczną w mroku.
‒ Znasz drogę, o której wspomniałeś? ‒ zapytał z namysłem.
‒ Tak mi wbito ją w głowę, że trafiłbym chyba z zamkniętymi oczyma.
‒ Ja ją znam dobrze! ‒ odezwał się któryś z rycerzy.
‒ Na co więc czekamy? ‒ dały się słyszeć zewsząd wzburzone głosy. ‒ Aby nas znowu zamknęli? Dosiadać koni!
Każdy miał już dość tego przebywania w matni, toteż zanim ktoś wydał rozkaz, już wielu siedziało w siodłach. Krzyżacka to była siła, występowała w imieniu Zakonu. Mnóstwo w niej jednak znajdowało się cudzoziemskiego rycerstwa, nie przyzwyczajonego do nadmiernego posłuchu, a sporo także niesfornej szlachty z Nowej Marchii i Brandenburgii, szukającej zawsze chętnie łatwego zarobku. Mimo to wkrótce zapanował jaki taki porządek, lęk bowiem
178
o własną skórę kazał się łączyć i stawać w ordynku. Pośpiech był wielki. A gdy wreszcie ruszono naprzód, zapadła głęboka cisza i tylko człapanie koni świadczyło, że idzie jakaś wielka kolumna.
A i dokoła panowała wszechwładnie cisza. Wiadomości były dokładne: otaczający ich nieprzyjaciel musiał widocznie się cofnąć. Mimo to czujnie nadstawiano uszu, coraz bardziej przy tym męczyła droga. Czeladź, z braku wozów i koni, szła teraz pieszo i opóźniała poważnie marsz, ale i bez tego nie można by było rozwinąć większej szybkości. Wysokopienny bór skończył się, drzewa skarlały, ukazały się grzęzawiska. Ziemia zaczęła się zapadać pod kopytami rosłych, obciążonych zakutymi w stalowe zbroje rycerzami, wierzchowców. Na moczarach raz po raz rozbłyskiwały błędne ogniki, odzywały się jakieś cudaczne głosy, piski i zawodzenia, coś tam niekiedy huknęło donośnie. Nieprzyjemne to było, budziło w sercach bezwiedną trwogę. A im dalej wjeżdżano na groblę, tym się robiło posępniej, jak gdyby z tej topieli dokoła miały wypaść za chwilę jakieś piekielne stwory i już się czaiły za kępami krzewów, już sunęły nieznacznie od krzaka do krzaka, już się wychylały po bokach. Strach jeżył włosy. A równocześnie ręce coraz częściej czyniły znak krzyża.
Za to rycerze jadący na czele byli najlepszej myśli. Tajemniczy wróg zniknął bez śladu, szczęśliwie wydostali się z matni. Ta zaś droga, chociaż uciążliwa, miała dla nich wielkie zalety: dzięki tym właśnie błotom nikt nie mógł na nich uderzyć z boku. Jechali więc spokojnie, lecz niespodziewanie i oni ulegli trwodze. Jak podmuch grozy nadbiegła z tyłów niedobra wieść, że pędzi za nimi jakiś olbrzymi oddział, że jest coraz bliżej, że chyba wkrótce trzeba będzie nadstawić włócznie. Poszli szybciej, słuchali czujnie. Przez dłuższy czas nic się jednak nie działo. Ucichły paniczne głosy i już zaczęto oddychać z ulgą, gdy naraz gdzieś w środku tak się zatrzęsło, jak gdyby jakiś potężny wybuch rozsadził groblę. Właśnie z tych moczarów, na których na pozór nikt się nie mógł utrzymać, ktoś teraz wypadł, ktoś trzasnął gwałtownie na obie strony, pieszych i jeźdźców wyrzucił w bagna, ktoś nieco dalej natychmiast pogłębił klęskę. A oto ktoś rąbie z czoła, ktoś jeszcze wyskoczył w środku. A i na tyłach rozgorzała zacięta bitwa...
Spieniło się wszystko jak wielka fala, która natrafi niespodziewanie na rozległą, podwodną skałę; wzbiły się w górę zrywane do boju konie. Na krótko. Nieprzyjaciel odskoczył tak samo błyskawicznie, jak napadł, i jak te błędne
179
ogniki potoczył się lekko po grzęzawiskach, za to za sobą zostawił piekło. Krzyk stawał się coraz przeraźliwszy. Tonęli zepchnięci w topiel rycerze, kwiczały konie, wyli przenikliwie pachołkowie, jęczeli ranni, unosiły się zewsząd błagalne prośby o pomoc i zmiłowanie. Nikt tego nie słuchał. Kto zdołał wyjść cało z tej zawieruchy, tratował żywych i martwych i wciąż pędząc naprzód, starał się tylko możliwie najszybciej wydostać ze straszliwej pułapki.
Rodził się świt. Jakoś bardzo leniwie napływało szarawe światło i jeszcze długo przesłaniały widnokrąg tumany mgieł, ale gdy urwały się w końcu, odżyli ludzie i konie. Ziemia znów była twarda. Jak podmuch szczęścia rozkwitał coraz piękniej przed oczyma krajobraz i cieszył zielenią lasów, falującymi wdzięcznie wzgórzami, a przede wszystkim wygodną drogą, prowadzącą prosto na Bobolice. Zjechali ze stoku, wjechali na drugi. Rozbłysła w dali jeziora tafla. A z boku, na prawo, widok był jeszcze milszy: na skraju boru stała zbrojna drużyna.
‒ Nasi! ‒ wzbił się pod niebo radosny krzyk.
Przybyło natychmiast sił, poszli raźnie i hucznie naprzód piesi i jeźdźcy. Coś ich jednak spłoszyło nagle, zmierzchły twarze, krok stawał się coraz wolniejszy. I wreszcie zaryli się w miejscu.
‒ Zdrada! ‒ ktoś zawył nieludzko, jakby postradał zmysły. ‒ Nie nasze znaki!...
Poruszyli się dowódcy. Zdali sobie sprawę z powagi chwili, toteż błyskawicznie zaczęli zaprowadzać porządek, gromadzić ocalałych pachołków, szykować do bitwy. Że wpadli znowu w pułapkę, nie mogło być wątpliwości. Tam naprzeciw stała liczna drużyna, na tyłach już ukazała się druga, która ich goniła po grobli. A oto od północy wypływa inna. I jeszcze jedna, zamykająca im drogę z południa...
‒ Gdzie ten pachołek, który nas tutaj sprowadził? ‒ ktoś wrzasnął zaciekle. ‒ Dawajcie pod miecz!
Zaczęto szukać go gorączkowo. Na próżno.
‒ Znamy więc zdrajcę! Niech go...
‒ Przestań strzępić język! ‒ jakiś rycerz ofuknął tamtego ostro. ‒ Mój to był pachołek, wierny pachołek. Nie pozwolę mówić na niego nic złego. Jeśli przepadł, to znaczy, że zginął. Ale na pewno nie zdradził!
180
A ten pachołek rzeczywiście nie zdradził, padł bowiem dawno, niosąc meldunek do załogi Bobolic. Ten natomiast, który zastąpił go w nocy, już był przy Kryście i teraz razem z nią spoglądał ze skraju boru na przetaczające się przed nimi obrazy. Nic nie zawiodło w rachubach. Rozesłani licznie przez pana na Maszewie posłańcy roznieśli w ciągu dnia do zaufanych dworzyszcz wspaniałe wieści o wielkim zwycięstwie i zażądali pomocy w celu dobicia wroga. Ci, którzy przedtem stracili wiarę, ruszyli pierwsi. Ruszyli się także inni i nadbiegali zewsząd, szykując się natychmiast do stanowczej rozprawy.
Zza drzew wyłonił się nieznacznie Boranta.
‒ Polscy rycerze na miejscu? ‒ Krysta rzuciła na niego okiem.
‒ Odpoczywają tymczasem. Umęczyli się nieźle tym przekradaniem się manowcami, lecz duch dobry, a i krzepa niezwykła. Sami Wielkopolanie.
‒ Uzgodniono, kto obejmie dowództwo nad bitwą?
‒ Pan na Maszewie.
Słońce rozbłysło już w całej krasie. W ciepłym, jakby jeszcze nasiąkłym rosą, radosnym blasku migotały zbroje, miecze i kopie, jak snopem iskier trysły od czasu do czasu ustawione kępami włócznie. Miejsce było wymarzone do bitwy. Dwa przeciwległe, pokryte tylko z rzadka krzewami stoki spływały do siebie łagodnie tworząc przy połączeniu płaską kotlinę, przeciętą drogą. Na jednym z nich ustawiły się wojska krzyżackie, a chociaż straciły na bagnach ze setkę ludzi, sprawiały nadal wielkie wrażenie wspaniałym uzbrojeniem i panującym w tej chwili porządkiem. Naprzeciw stały wojska pomorskie. Mniej były liczne, brakowało im świetności, zaskakiwały przy tym beztroską. Tamci milczeli jak zaklęci, już z samej ich nieruchomości przebijała jakaś niepokojąca, złowroga siła. Ci huczeli wesoło, raźnie i zręcznie zwijali pod sobą konie. Nie przywiązywali szczególnej wagi do szyku, rozkazów jednakże słuchali bacznie. Nie ulegało wątpliwości: zdawali sobie dobrze sprawę, że czeka ich ciężki bój, lecz równocześnie byli całkowicie pewni zwycięstwa.
Krysta rzuciła na nich okiem i spojrzała znów na krzyżackie oddziały. Ani na tym nocnym, cmentarnym szlaku nad brzegami Parsęty ani w Grzmiącej, ani w czasie pochodu przez uroczyska nie podnosiły żadnego znaku. Teraz wysunęło się na czoło czterech rycerzy w białych płaszczach z czarnymi krzyżami, jak gdyby pragnęło celowo posiać trwogę w sercach Pomorzan
181
i przypomnieć, że za podniesienie na nich ręki Zakon wywrze straszliwą zemstę.
‒ Chyba przywódcy ‒ odezwał się Boranta. ‒ Właśnie ci, którzy dotychczas tak starannie ukrywali przed nami twarze.
‒ Chyba oni...
Na przeciwległym stoku ukazał się pan na Maszewie. Przemówił krótko, pokazał mieczem. Poruszyły się wojska pomorskie i jakby w obawie, aby nie posądzono je o tchórzostwo, poruszyły się natychmiast wojska nieprzyjacielskie i tak samo równo, jak tamci, zaczęły się staczać z góry.
‒ Gott mit uns! ‒ oderwał się od nich nagle jakiś oddziałek i poszedł naprzód największym pędem.
‒ Bóg z nami! ‒ z naprzeciwka wypadł na niego inny.
‒ Gott mit uns! ‒ druga krzyżacka drużyna skoczyła w bój.
‒ Gott mit uns!...
Krysta wpatrzyła się w wielkim napięciu. Potężny był ten ostatni okrzyk, przecież także niemiecki. A jednak wydali go rycerze pomorscy...
‒ Manteuflowie ‒ stojący obok Borek rozpoznał znała. ‒ Niemiecki ród, lecz stoi przy nas wiernie i na Krzyżaków od dawna wyciąga miecz.
‒ Gott mit uns!...
‒ Bóg z nami!...
Krysta patrzyła. Waliły się drużyny, biły o siebie tarcze i miecze, kruszyły się kopie, huczały pancerze, coraz donośniej rozbrzmiewały bojowe hasła. Po raz pierwszy oglądała takie zmagania. Ona prowadziła zupełnie inaczej walkę i wypadając z zasadzek, występując przeważnie w mroku, działając często podstępem i wykorzystując zręcznie ludzkie słabostki, ogromną szybkością i zupełną ciszą mnożyła siły. Tutaj obowiązywały inne zwyczaje, a do tych zwyczajów należało także wznoszenie gromkich okrzyków.
‒ Gott mit uns!
Poszła w bój nowa drużyna niemiecka, ale i ta się oderwała od pomorskiej kolumny.
‒ Waldowie ‒ obwieścił Borek.
‒ Gott mit uns!
‒ Wedlowie.
‒ Bóg z nami!
182
‒ Stojęcinowie.
Krysta patrzyła w coraz większej zadumie. Widziała przed sobą stare pomorskie rody Kleszczów, Kamyków, Dziewiców, Podwilków, Lesianów, Flemingów, Łątków, widziała Wolinian. Chociaż niejeden z nich znał także niemiecki, tutaj wzywał imienia Boga tylko w rodzinnej mowie. Ale obok nich parły niemniej potężnie te obce rody przybyłe zza Łaby i rzucające wrogowi, jak się zdawało, publiczne wyzwanie, jak gdyby ich Bóg był innym Bogiem, ich wiara nie była wiarą krzyżacką. Biły coraz zacieklej, coraz więcej było w nich ognia. Idąc teraz ramię w ramię ze zrodzonym na tej ziemi, pomorskim ludem, podkreślały dobitnie swój udział i kładąc trupem nieprzyjaciela, a i własną krwią zraszając nierzadko ziemię, odżegnywały się w sposób stanowczy od tej barbarzyńskiej niemczyzny, miażdżącej wolność i grzebiącej narody w imię bezlitosnego, czarnego krzyża.
‒ Wezmę chyba kilku ludzi ‒ rozpłomienił się naraz Borek. ‒ I skoczę także!
‒ Siedź cicho ‒ skarciła go Krysta. ‒ Twoja głowa musi być trzeźwa, bo czeka nas jeszcze niemała droga, a w tym tłoku zamącić w niej łatwo. Niech się tam biją tymczasem sami. Dobrze zresztą idzie, pomoc nie jest potrzebna. Niech więc rycerstwo pomorskie samo odniesie zwycięstwo, aby śmielej stawało w przyszłości wobec Krzyżaków.
Kręcili się przed nimi ludzie i konie jak w jakimś obłędnym tańcu, rąbały zaciekle miecze, waliły młoty, trzaskały zbroje, użerały się między sobą gromady pachołków.
‒ Bóg z nami! ‒ rozległ się gdzieś na tyłach potężny krzyk.
Jakiś rycerz dopiero teraz nadjechał z niewielką drużyną i rzuciwszy tylko przed siebie okiem, runął natychmiast w największy zgiełk. Borek na ten widok zarzucił na siebie błyskawicznie zdobyczną przyłbicę i pancerz.
‒ Ścinaj, królowo! ‒ padł na kolana przed Krysta. ‒ Jeśli nie zetniesz, idę w bój bez rozkazu. Moi krewniacy tam poszli naprzód! Mam ich zostawić samych?
‒ Idź.
Skoczyło za nim kilku ludzi dla bezpieczeństwa, wdarli się z tyłu, wspomogli mocno. Ktoś się zwalił przed nimi, ktoś zawył w śmiertelnym strachu, ktoś zachwiał się w siodle. A w chwilę później zaczęło się wydawać, że tam, gdzie
183
walczą Borkowie, wytworzył się nagle jakiś ogromny wir i toczy się w kółko, wymiata śmieci, wyrzuca w powietrze konie i jeźdźców i ciągle niosąc przed sobą śmierć, wykrusza coraz sumienniej krzyżacką kolumnę. Od południa, ze skraju lasu, dobiegł gwałtowny tętent.
‒ Bóg z nami! ‒ huknęło naraz jak grom. ‒ Kraków!
Krysta spojrzała: pędził Rycerz z Lasu w srebrzystej zbroi, a za nim sprowadzona przez niego ze Starego Drawska silna, polska drużyna. Już nabierała rozpędu, już pochyliła kopie, już ziemia dudni, już idzie jak wichura, jakby w pierwszym uderzeniu zamierzała roztrzaskać wroga.
‒ Kraków! ‒ równo i dźwięcznie daje odpowiedź całe Pomorze.
Stwardniały twarze, zhardziały serca, umęczone już dobrze ręce nabrały nagle podwójnej mocy. Co było przed nimi, znikało jak senna mara. Wróg stracił ducha i przerażony tym niespodziewanym wtargnięciem siły, o której nie miał dotychczas pojęcia, zaczynał prosić o łaskę.
‒ Kraków! ‒ ogromny zapał ogarniał wszystkich i szałem bojowym przepełnił dusze. ‒ Bij, zabij!...
Pokotem walili się pachołkowie krzyżaccy, spadali rycerze, niknęły płaszcze z czarnymi krzyżami, pędziły gdzieś na oślep konie bez jeźdźców. Litość przestała istnieć, bo każdy żywy świadek mógłby stać się nieszczęściem i sprowadzić krzyżacką pomstę, toteż trup sypał się coraz gęściej.
‒ Czuj duch! ‒ Krysta skoczyła na siodło.
Obserwowała bacznie dowództwo. Dwóch już przestało istnieć, dwóch innych jednak wyrwało się właśnie z tłoku, skorzystało z zamieszania i skinąwszy na najbliższych postanowiło poszukać schronienia w borze. Cofnęła się szybko ze swymi ludźmi, jakby pognał ją strach. Nie ujechała daleko, skończył się wkrótce las. Przed nią ukazała się łąka, jeziorko z boku, strumień naprzeciw, tu i owdzie samotne drzewa. Rozrzuciła drużynę półkolem i wraz z nią znieruchomiała nagle w zupełnej ciszy. Z głębi dochodził już trzask łamanych kopytami gałęzi. Konie, niewprawne widocznie do takich wędrówek, szły znacznie wolniej od tych znad Gardna, ale gdy się wydostały wreszcie z gąszczu na wolną przestrzeń, ruszyły raźniej. Popędzono je niecierpliwie. Poszły kłusem, wyskoczyły zza drzew. I naraz jak ciężkie kloce osiadły w ziemi...
Krysta zawinęła chorągwią jak sznurem, wroga gwałtownie ścisnęła w
184
pętli. Wymietli szybko i Erlandsen, zwaliwszy tylko jednego rycerza, ujrzał przed sobą pustkę. Włożył miecz do pochwy, popatrzył na Krystę. Zdziwił się trochę, bo ona walczyła nadal i wydawało się nawet, że natrafia na jakieś trudności. Prawda: dobry to był szermierz, zasłaniał się świetnie tarczą. Przy jej jednak biegłości powinna położyć go dawno.
‒ Może ci pomóc? ‒ krzyknął niepewnie.
‒ Nie wtrącajcie się. Stary to mój znajomy. Narobił niemało długów i trochę potrzeba czasu, aby z nim wyrównać rachunki.
Gniewne to były słowa. Zadziwił się bardziej, a i inni zaczęli się przyglądać uważnie, gdyż nigdy nie używała takiego tonu. A ona jakby dopiero teraz nabrała mocy. Odsunęła się nieco, poszła naprzód, zwodniczym pchnięciem ominęła zastawę, z lekka dotknęła piersi, zwinęła konia i nagle jak sznurem zaczęła otaczać przyłbicę krągłymi ciosami miecza. Krzyżak zebrał rozpaczliwie siły, zamierzył się strasznie. Odparowała cios i przechyliwszy się w siodle, znienacka zajrzała mu w oczy.
‒ A Kodrąb, mnichu, pamiętasz?...
Bronił się przez chwilę jak oszalały. Rąbnęła z góry w naramiennik, aż iskry poszły.
‒ A pamiętasz umierającego rycerza Kagena i jego testament?...
Wbił ostrogi, szarpnął panicznie wodze. Rumak jęknął i zerwał się do ucieczki, lecz siwek z naprzeciwka tak nim zakręcił, że osiadł prawie na zadzie. Miecze znów zaczęły bić o siebie zaciekle, coraz donośniej dźwięczała stal.
‒ A tego siwowłosego starca, którego w twojej obecności katował von Reetz, pamiętasz mnichu?...
Ludzie patrzyli jak urzeczeni. Takiej Krysty nie widzieli dotychczas. Zdawało się, że coś w niej drży, że gdzieś z głębi serca wydobywa się ukrywany starannie przez lata, zapiekły ból, który wydostał się nareszcie na zewnątrz i wyładowuje się teraz w krótkich, urwanych zdaniach i błyskawicznej wymianie ciosów.
‒ A pamiętasz kazanie Bonowa, któreś wtedy tłumaczył? ‒ słowa nabrały naraz wielkiej twardości. ‒ Da Jesus sprach: „O plemię niewierne i przewrotne”!... Nie bawię się tu z tobą, aby się znęcać, lecz aby ci dać czas na zrobienie przed śmiercią rachunku sumienia. Rozważ te słowa, to plemię niewierne bowiem sądzi cię dziś moją ręką... I Bóg cię sądzi! Za wypowiadane przez całe
185
życie bluźnierstwa, za okazywaną prawym synom tej ziemi pogardę, za oszustwa i gwałty, za krzywoprzysięstwo, za krzyżacką butę, za ludzkie łzy... A teraz giń!
Odchyliła się nieco, znowu zmyliła tarczę, błyskawicznie uniosła się w siodle, rąbnęła z góry. Pękł naramiennik i rozleciał się pancerz.
‒ Któż to był? ‒ zapytał cicho Boranta.
‒ Von der Goltz.
‒ Jesteś pewna?...
‒ Zdejmij mu przyłbicę i sam się przekonaj. Są oczy, które potrafię rozpoznać z daleka i nie ukryją się przede mną, choćby ginęły w mroku.
Przybliżył się Kruża, podeszli inni. Nie mogło być wątpliwości: von der Goltz, mnich roznoszący wraz z archidiakonem z Trzebuszy szeroko krzywdę po pomorskiej i nie tylko pomorskiej ziemi, jeden z najzdolniejszych przywódców krzyżackiego zwiadu leżał teraz przed nimi martwy.
‒ Co z nim zrobimy?...
‒ Pochowajcie w jeziorze. Razem z innymi.
Przysiadła na skraju lasu. Uprzątnięto pobojowisko, ludzie skupili się znowu przy niej. Nie ruszała się z miejsca, najwidoczniej na kogoś jeszcze czekając, i rzeczywiście dało się słyszeć wkrótce w gąszczu stąpanie koni. Uniosła głowę. Ukazał się Rycerz z Lasu, za nim Borek, a ledwie zaczęli opowiadać, jak się tam wszystko skończyło, od północy wjechał na łąkę Wantimir.
‒ A ty co tu robisz? ‒ objęła go zdziwionym spojrzeniem.
‒ Postanowiłem przewietrzyć się trochę ‒ odrzekł wesoło. ‒ Niech wie pomorskie rycerstwo, że dobrze strzegę mu boków, chociaż już nie ma księżnej Jadwigi, i że od Bobolic ani od wschodniej granicy nic złego nie może go spotkać. A i książę Bogusław, jak sądzę, powinien mnie pochwalić za tę troskliwość.
Patrzyła na niego uważnie: nie wszystko chyba powiedział. Gdy książę wezwał rycerzy pod swe chorągwie, wymówił się grzecznie, że pochodzi przecież z Uznamu i podlega właściwie innemu władcy, a nieboszczka księżna zobowiązała go tylko do pilnowania granicy i ma potwierdzenie jej woli na piśmie. Bogusław, jak się zdawało, był nawet z tego zadowolony. Wantimir więc pilnował nadal czujnie granicy i tam, gdzie on sięgał, nic się nie działo bez jego wiedzy, dalej jednak wysuwał się rzadko. Dziś mógł się pokusić o czuwanie
1S6
także nad Bobolicami, z nadchodzących bowiem do niego wieści wyciągnął pewnie właściwe wnioski. Pojawienie się w tym miejscu wydawało się jednak nie bardzo potrzebne. W lesie znów się odezwało stąpanie.
‒ Kto tam nadciąga? ‒ zaniepokoiła się nagle.
‒ Pewnie Borek Łobeski ‒ odrzekł Rycerz z Lasu. ‒ Chciał się z tobą zobaczyć.
Posłuchała chwilę, ale że stąpania były powolne i jeszcze odległe, odciągnęła Wantimira, na bok i zagadnęła go wprost o przyczynę tej dalekiej wędrówki.
‒ Powiem ci szczerze ‒ skupił się w sobie. ‒ Rycerstwo powinno wiedzieć, że czuwam nad jego tyłami, bo w ten sposób zyskam w ludzkich oczach większy szacunek, ale i co innego mam jeszcze na myśli. Zdobycz na pobojowisku obfita, już rzuciłem na nią z daleka okiem. Teraz każdy zacznie ciągnąć ją w swoją stronę, a że szum nie jest przecież potrzebny, trzeba o tym uprzedzić. Moje słowo w takich sprawach jest tu cenione na wagę złota. A zresztą i o naszych łupach trzeba pomyśleć. Załaduję wszystko na wozy, sam poprowadzę i niech ktoś się ośmieli stanąć mi w drodze!
‒ A chyba i rycerz łęgowski na tym skorzysta? ‒ popatrzyła na niego spod oka.
‒ Nie tylko on ‒ zastrzegł się szybko. ‒ Również pan na Kołczewie i cały Wolin. Człek musi dbać przecież o najbliższych przyjaciół.
Zabrał zaraz swych ludzi i pojechał na pole bitwy, w chwilę zaś później wyłonił się z lasu Borek. Chyba był ranny, wyglądał jak z krzyża zdjęty. Kiedy jednak zsunął się z siodła i stanął przed nią, doszła do wniosku, że gdzie indziej trzeba szukać tej ogromnej słabości.
‒ Dowiedziałem się, że tu jesteś, pani ‒ uśmiechnął się nikle. ‒ Postanowiłem więc rzucić na ciebie okiem, bo bardzo mi przypadłaś do serca, a przy sposobności podziękować za tego smarka ‒ wskazał ręką na Borka z Ziemi Dymińskiej. ‒ Nie widziałem jeszcze nigdy w boju takiej kąśliwej osy. Oddech ma tylko trochę za krótki. Trzeba go częściej przeganiać w pancernej zbroi, aby ktoś nie wykorzystał kiedyś tej jego słabości.
Przysiedli obok siebie i przez dłuższy czas gawędzili przyjaźnie. Spojrzał wreszcie na słońce.
187
‒ Czas w drogę ‒ westchnął. ‒ Bywajcie!
Stał się naraz bardzo mrukliwy. Podszedł do swego wierzchowca, skinął na pachołków, bez słowa znalazł się w siodle. Krysta obserwowała go niespokojnie. Było w nim coś, czego nie mogła zrozumieć.
‒ Można wiedzieć ‒ zagadnęła życzliwie ‒ dokąd teraz jedziecie?
‒ Do Krzyżaków.
Ucichło dokoła, jak makiem zasiał.
‒ Do Krzyżaków! ‒ powtórzył w złości. ‒ Nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności, aby tutaj nie zajrzeć i raz jeszcze nie wygarbować im skóry, ale to już po raz ostatni. Odtąd będę bił tylko Polaków. Z krzyżackiego rozkazu!
Spoglądano na niego w coraz większym zdumieniu.
‒ Będę bił! ‒ poruszył się hardo. ‒ Zaciągnąłem kiedyś w Malborku niemały dług, aby mieć za co wystawić zbrojną drużynę i stanąć mu ością w gardle. Dotychczas nie udało się spłacić, bo ile razy odkułem się trochę, spalili wszystko. Teraz dali mi wóz albo przewóz: spłacę natychmiast lub się zaciągnę do służby. Spłacić nie mam z czego, więc jadę. Przeciwko Polsce!
‒ Oszalałeś? ‒ przypadł do niego Borek Dymiński. ‒ Przez trzydzieści lat stałeś wiernie przy Polsce, starałeś się otworzyć jej bramy na Pomorze, traciłeś dla niej krew i dworzyszcza, biłeś, gdzie się dało, Krzyżaków. A teraz chcesz im pomagać, zdrajco? Jedź do Jagiełły, a nie do Malborka!
Pan na Łobezie sięgnął do miecza, jakby chciał ukarać zniewagę, lecz zaraz opuścił rękę i opuścił głowę.
‒ Milczałbyś lepiej, smarku, gdy nie rozumiesz w czym rzecz ‒ rzekł przygaszony. ‒ Dałem ongiś rycerskie słowo i trzeba spełnić w końcu swój obowiązek. Nie spłacę długu, zniesławią przed całym światem. Na to nie mogę sobie pozwolić!
Poruszył lekko wodze, koń poszedł naprzód.
‒ Ty mnie, pani, nie osądzisz chyba tak lekko ‒ odezwał się cicho do Krysty, idącej obok w milczeniu. ‒ Prawda: trzydzieści lat... Wciąż wyciągałem ręce do Polski, wciąż błagałem razem z innymi o przyłączenie, wciąż narażałem głowę własną i głowy przyjaciół. A tylko raz okazano mi pomoc, przysyłając chorągiew. Pamiętasz tę cudną chwilę?... Słońce właśnie wschodziło, biły pięknie dzwony kościelne. Wspaniale płynęły wtedy polskie orły nad Regą...
188
Niestety, zabrano ją szybko. Mimo to znów trzasnąłem kilka razy w Krzyżaków, znów otworzyłem Polsce szeroko bramy. I dzisiaj ich biłem!... Pierś zaczęła unosić się szybko, oczy rozglądały się rozpaczliwie.
‒ Wierz mi, pani: dłużej zwlekać nie mogę ‒ odetchnął ciężko. ‒ Tak mnie chwycili obecnie za gardło, że jeśli nie chcę utracić rycerskiej sławy, muszę ich słuchać. A przy tym przychodzą mi coraz częściej do głowy niedobre myśli. Pytam sam siebie: „Dlaczego pchasz się tam, gdzie cię nie chcą?...” I pytam Polskę: „Dlaczego nas nie chcesz przygarnąć? Przecież tutaj, na Pomorzu, ten sam naród, ta sama mowa. I przecież nieraz można było się połączyć bez najmniejszych trudności. Wszyscy tego żądaliśmy, nawet książęta. Nawet niemieckie rody! Dlaczego więc, Polsko...?”
Słowa rwały się, cichły, coraz ostrożniej prowadził konia. Rozbłysł przed nimi strumyk.
‒ Bywaj, Krysto ‒ przemówił serdecznie. ‒ Młoda jeszcze jesteś, walcz zatem dalej. Do tych pytań nie przywiązuj nadmiernej wagi. Może ja czegoś nie umiem dostrzec... O mnie jednak nie myśl źle. Wytrwałem trzydzieści lat!... Chociaż uciążliwa to była droga. A dzisiaj... muszę...
Rozpłynęły się słowa w chrapliwym szepcie. Spoglądała za nim w zadumie. Przebrnął już przez wodę, przedostali się pachołkowie, coraz słabiej uginała się łąka pod twardym stąpaniem koni. Rycerska postać jakby zwiotczała, drgały nieznacznie barki. I naraz jakoś bardzo bezradnie i ciężko opadła głowa.
‒ Dlaczego, Polsko...?
Krysta w nagłym popłochu zawróciła do swej chorągwi. Gonił ją ciągle głuchy, bolesny szloch łobeskiego rycerza i coraz mocniej poruszał serce.
KODRĄB
ZNÓW
WOLNY
I
Uprzątano szybko pobojowisko. Niektórzy rycerze już zaczęli zbierać się do odjazdu, gdy niespodziewanie nadjechał konny posłaniec od Bogusława. Przywoził pismo niezmiernej wagi. Książę rzeczywiście stał na pograniczu i teraz rzucał stamtąd gromy na Świdwin i Malbork, jako że wprowadzając swe wojska na jego ziemie złamały traktaty i jeśli uroczyste przysięgi mają pokrywać jedynie podbój Pomorza i brutalne bezprawie, nie będzie się wahał ani chwili i zamiast z Zakonem, pójdzie na Zakon w sojuszu z Polską. A omówiwszy tak dokładnie głoszone przez siebie hasła, aby wiedziano czego się trzymać, dodał do pisma ustne zlecenie: polscy rycerze niechaj wracają do Drahimia jawnie, na oczach wszystkich. I niech im towarzyszy jak najwięcej pomorskiego rycerstwa.
Mocne to były słowa, podniecone wielkim zwycięstwem umysły ogarnął ogromny zapał. Zamiast wracać do domów, ruszyli wszyscy szumnie i dumnie w stronę Drahimia, a jedynie Krysta, zatrzymawszy przy sobie tylko dziesięciu ludzi, pomknęła w przeciwnym kierunku. Na Wolinie unikała dziennych wędrówek, a i w nocy musiała rozglądać się czujnie. Tutaj, na ziemi Słowińców, pędziła śmiało najkrótszą drogą i dopiero w pobliżu Słupska stała się ostrożniej sza. Skręciła w bok, trzymała się odtąd lasów, wypadła znienacka koło Żelaza, w zupełnym mroku podała hasło, otwarto bramę. Wantimir II dzierżył tu dzisiaj władzę. Jak przystało na wiernego rycerza, runął na kolana przed swą królową, a potem zajął się nią tak troskliwie, że nie zrobiłby tego lepiej nawet Wantimir Wielki.
190
A ten największy z Wantimirów miał już na głowie bardzo poważne sprawy. On też odprowadził polskich rycerzy, bo nie wypadało inaczej, a zresztą ta radosna wędrówka, w której polskie orły połączyły się z pomorskimi gryfami, sprawiła mu żywą przyjemność. Potem jednak zabrał jedynie Wolin i zniknął w lasach. Wypłynął koło Grzmiącej, wyprowadził stamtąd niemało wozów, wyprowadził ich kilka także z pobojowiska, stanął wreszcie w Wytownie. Poza warownym Żelazem, miał dziś jeszcze cztery inne grodziszcza, to jednak najpierwsze było ciągle najbliżej portu. Sum stąd zawsze zabierał wojenne łupy, aby je sprzedać na Litwie, gdzie trudno było o dobry oręż i mocne zbroje, ale że miał się pojawić dopiero za tydzień, czekać na niego nie było warto. Wantimir więc, zabrawszy tylko pana na Łęgach, wrócił do Słupska, zgłosił się do mnicha, w którego obecności wbijał ongiś na Łebie graniczne słupy, wyłożył mu krótko sprawę. Była tak niezwykła, że ten przez chwilę nie mógł z siebie wydobyć słowa.
‒ Idzie o Górzyno ‒ powtórzył Wantimir miękko. ‒ O to dworzyszcze nad samą granicą, spalone przez Krzyżaków przed laty.
‒ Rozumiem... Tam jednak nikt nie wytrzyma. Zakon twierdzi stanowczo, że jego ziemia!
‒ I o Żelazie tak mówiono ‒ Wantimir machnął ręką. ‒ Jeśli nie będzie lepszego wyjścia, znów im wbijemy za Łebą słupy graniczne.
‒ Prawda, dobry to sposób ‒ mnich się roześmiał. ‒ A wójt dałby się raz jeszcze nabrać na taki kawał?
‒ Jeśli nie na ten, da się nabrać na inny. My na Uznamie zaprawiamy się do takich zabaw od dziecka, a że i na mieczu znamy się dobrze, żaden Krzyżak z nami nie wygra. Gorzej by było, gdyby nie nosili przy sobie oręża. W takich trudniej uderzać.
‒ Bierzcie zatem Górzyno! Dla siebie?
‒ Dla przyjaciela. Muszę powiększać siły.
Wantimir wyprostował się uroczyście. Górzyno od dawna wpadło mu w oko, ale że znajdowało się dość daleko od morza, ciągle się wahał, lecz wreszcie nawinął mu się pod rękę łęgowski rycerz. On ostatnio mocno poczuł się w siodle. W corocznych wyprawach do Żelaza uciułał niemało grosza, a gdy teraz obliczył z grubsza, ile mu przypadnie w udziale z tej gonitwy nad brzegami Parsęty, doszedł do wniosku, że stać go na wielkie rzeczy.
191
‒ Dla mnie właśnie! ‒ wysunął się trochę przed Wantimira, aby przyjrzano mu się dokładniej. ‒ Sprawdzałem sumiennie ziemię: niezła. Kupię więc chętnie, aby tylko nie chciano za drogo.
‒ Za darmo oddamy! Któż tam się zechce osiedlić?
‒ Za darmo nie mógłbym przyjąć ‒ pan na Łęgach pokręcił głową z wielkim namysłem. ‒ Rzeczywiście niewiele ona dzisiaj wanta, zapłacę jednak uczciwie, aby była naprawdę moja. Zniszczą mnie, moja strata. Ja ich zniszczę, poskoczę za nimi za granicę i co tam znajdę, też będzie moje!
‒ Twardy, widzę, z was rycerz. Myślicie nawet już o pogoni.
‒ Trzeba i o tym myśleć. Wielka wojna zaczęła się przecież!
Rozbawienie, które czaiło się nieznacznie w oczach mnicha, przygasło nagle. Ta wielka wojna i w nim chyba budziła nadzieje, jak w tej zmarłej księżnej, która trwała tu wiernie po śmierci męża, aby wcześniej czy później połączyć te ziemie z Polską.
‒ Tak, wielka wojna... ‒ odezwał się w zamyśleniu. ‒ No cóż, bierzcie Górzyno, a jeśli nie macie nic przeciwko temu, rycerz Wantimir ustali wysokość zapłaty. A można wiedzieć ‒ zagadnął znienacka ‒ dlaczego tak wam właśnie zależy na tym dworzyszczu? Trudna to przecież placówka...
‒ Blisko stamtąd na targ do Lęborka. A przy tym, jak doszły do mnie słuchy, komtur wyraził się nieostrożnie, że wkrótce zniszczy Matkę Boską Rowokolską, ponieważ ma Krzyżaków w pogardzie. Zalała mnie więc krew na takie bluźnierstwo i postanowiłem zalec mu drogę.
Mnich objął go przeciągłym spojrzeniem.
‒ Chwalebna to myśl ‒ odezwał się cicho. ‒ Jeśli tak ważną przyczyna...
‒ Są i inne! ‒ rycerz zgrzytnął zębami. ‒ Krzyżacy wystrychnęli mnie ongiś na dudka, dając byle ochłap za rzetelne wojenne usługi na Gotlandii. Gdy więc tylko mnie dotkną, zacznę wyrównywać rachunki!
Mnich przyglądał mu się coraz uważniej.
‒ Ręka, jak widzę, wam zwisa ‒ rzekł ‒ toteż i ostatnio chyba nie próżnowaliście... Udało się pewnie ściągnąć już coś niecoś na poczet długu?
‒ Nie mogę narzekać. Pan Bóg błogosławi mi w zbożnym dziele, do końca jednak jeszcze daleko. Przez tyle lat doszły przecież niemałe procenty. A że Krzyżacy ściągają je skrupulatnie, mnie też tak wypada postąpić.
192
‒ Prawda...
Mnich wyszukał stare akta i położył przed nimi. Sprawdzili dokładnie, jakie są granice Górzyna, i upewnili się z nich niezbicie, że Krzyżacy nie mają do tej ziemi żadnego prawa, rycerz więc łęgowski zajechał pod wieczór do Żelaza pełen radosnych myśli. Rano zerwał się wcześnie i zabrawszy kilkunastu ludzi z okolicy, ruszył wkrótce na swoje włości. Spędzał tam odtąd codziennie czas do wieczora, ścinał drzewa, ociosywał materiał na dom i ostrokół, na ugory puścił już pierwsze pługi. A i Wantimir był w siódmym niebie. Miał z kim nareszcie pogwarzyć uczciwie nie tylko o wojnie i polityce, ale także o życie i owsie. Któregoś jednak dnia sąsiad nie wrócił na noc i wtedy poczuł się nagle bardzo samotny.
‒ Źle ‒ westchnął ciężko, ujrzawszy Krystę. ‒ Tak się człowiek przyzwyczaił do tego hultaja, że wściekłbym się, gdyby Krzyżacy zrobili mu jakąś krzywdę.
‒ Nic się chyba nie stało. Może tylko zarzucił nareszcie dach i postanowił przespać się w swoim domu.
Wantimir nieufnie pokręcił głową. Wysłał zaraz kilku ludzi w okolice Górzyna, lecz wkrótce o nich zapomniał, przed bramą bowiem pojawił się gość tak niezwykły, że nawet on, człowiek przecież przyzwyczajony do niespodzianek, popadł w pierwszej chwili w zdumienie.
‒ Wszelki duch! ‒ rozkrzyczał się wreszcie radośnie. ‒ A że to wasza wielebność tak do mnie bez uprzedzenia i do tego po nocy! Wyjechałoby się naprzeciw z ładną drużyną... Witam i zapraszam z całego serca do środka!
W otoczeniu nielicznej służby wjeżdżał opat z Bukowa. Wantimir przytrzymał mu strzemię, poprowadził pod ramię do domu, kazał natychmiast zastawiać stół. Wciąż się nie mógł nadziwić, nie widział bowiem żadnej ważnej przyczyny, która mogłaby ściągnąć tak dostojnego gościa na to odludzie. Nie pytał jednak chwilowo o nic, podejmował za to gościnnie i gwarząc bez przerwy, wyciągał osobiście ze spiżarni najlepsze uznamskie miody.
‒ Znowu mnie kusisz ‒ opat uśmiechnął się. ‒ Dziś, co prawda, trafiłeś dobrze. Wolno mi zgrzeszyć łakomstwem, jako że wybrałem się w długą drogę i trzeba uczciwie pokrzepiać siły.
193
Wielka to była wiadomość. Wantimir przycichł jak trusia i przez pewien czas jedli w milczeniu.
‒ Zastanawiasz się pewnie, co mnie tutaj przygnało? ‒ opat znów spojrzał na niego. ‒ Tobie mogę powiedzieć. Jadę do Krakowa, a może i dalej, a że nie miałem nigdy przy sobie wielu pachołków, potrzebna mi pomoc. Przyszło mi więc na myśl, aby ciebie o nią poprosić. Idzie bowiem nie o mnie, ale o ten święty relikwiarz, który trzeba wreszcie oddać prawemu właścicielowi.
‒ Wspaniała to podróż! ‒ Wantimir się rozpromienił. ‒ We wszystkim pomogę chętnie!
‒ Cieszę się z tego. Chciałbym jednak zastanowić się z tobą wspólnie, jak ta pomoc powinna wyglądać. Relikwiarz, przedmiot cenny i godzien podróży, lecz chyba przyznasz, że dla niego nie należałoby wybierać się pod jesień i do tego w czasach bardzo niepewnych. Kieruje mną znacznie ważniejsza sprawa. Krótko mówiąc, jadę do króla Jagiełły. Krzyżacy już o tym wiedzą albo dowiedzą się wkrótce, bo wyjazd opata nie da się ukryć pod korcem, a daliby chyba dużo, abym nie przedostał się do Krakowa. Nigdy nie bałem się śmierci i dzisiaj się jej nie boję, mimo to jednak chcę mieć przy sobie mocną drużynę. O sprawę idzie. Wielka jest ona, i muszę spełnić swoje zadanie.
‒ Bądźcie spokojni, poprowadzimy bezpiecznie. Choćby do Rzymu.
Opat objął go przenikliwym spojrzeniem.
‒ A ten Rzym skąd ci przyszedł do głowy?...
‒ Ot, tak się wypowiedziało ‒ Wantimir machnął ręką. ‒ Czyżby naprawdę ‒ dodał niewinnie ‒ droga aż tam prowadziła?
Opat pociągnął go niespodziewanie za ucho.
‒ Ciekawość pierwszy stopień do piekła ‒ rzekł rozbawiony. ‒ Tak zręcznie pociągnąłeś mnie za język, że teraz albo muszę skłamać, albo powiedzieć prawdę. A że kłamstwem się brzydzę, odpowiem szczerze: do Rzymu. W tej wojnie, widzisz, Polska powinna odnieść walne zwycięstwo, ale jeśli nawet będzie górą na polu bitwy, możemy znów przegrać, jak to się już nieraz zdarzało, przed sądem papieskim. Krzyżacy przecież mają tam wciąż wielkie wpływy, przy tym nie szczędzą fałszywych przysiąg i dokumentów. Aby więc z nimi wygrać całkowicie, trzeba im utrącić te możliwości. Jak ci na pewno
194
wiadomo, mamy w tej chwili aż trzech papieży i każdy z nich walczy z drugimi o władzę. Zakon postawił już na jednego, Polacy jeszcze nie bardzo wiedzą, z którym z nich trzymać. A ja wiem. Dlatego właśnie śpieszę do Krakowa. Muszę go wskazać królowi Jagielle.
Wantimir objął rękami głowę z wielkiego wzruszenia.
‒ Boże wszechmogący! ‒ westchnął. ‒ Taka wiadomość... Warta połowę zwycięstwa!...
‒ Mnie też tak się zdaje. Król albo posłucha mojej rady, albo...
‒ Jakżeby mógł nie posłuchać?
Opat zapatrzył się na gorejące na stole świece.
‒ Różnie bywa na tym świecie ‒ rzekł w zamyśleniu. ‒ W Krakowie znają mnie dobrze, lecz tam mają też mądrych ludzi. Im może się wydać, że ten drugi czy trzeci papież będzie bardziej przychylny. Mogą więc być przeszkody. Tym bardziej że tam jakoś bardzo ostrożnie podchodzą do ludzi z Pomorza i do ich pomysłów...
‒ Wręcz nie do wiary. Przecież nie wyprowadziliśmy ich nigdy w pole!
‒ I mnie to zastanawia. Stale ktoś przecież u nas nadstawia głowę, aby przyłączyć do Polski nie tylko Pomorze, ale i Nową Marchię, a ciągle nic z tego nie wychodzi. A przed kilkoma laty Świętobór szczeciński zażądał od Jagiełły tylko stu ludzi i przyrzekł uroczyście, że jeśli otrzyma tę pomoc, natychmiast połączy całe Pomorza z macierzą. Ten książę to wyjątkowo poważny i mądry człowiek, słów nie rzuca na wiatr. A mimo to nic nie otrzymał. Chociaż chwilę wybrał bardzo dogodną.
‒ Słyszałem o tym, słyszałem...
‒ Musiałeś słyszeć, głośna to była sprawa. Albo Bogusław. Wciąż zabiega o sojusz między Polską a krajami Północy. Piękna to myśl, Krzyżacy zniknęliby wtedy z powierzchni ziemi. Polacy niby też tego pragną, lecz zawsze przybywają trochę za późno, gdy Zakon już zdążył chytrze zagrodzić drogę. Wydaje mi się, że za bardzo zapatrzyli się na wschód i południe. Gubią przez to z oczu Bałtyk, a i my jesteśmy dla niej mniej ważni. Dlatego, widzisz, nie jestem zbyt pewien swojej misji, chociaż w niej leży klucz do wielkiego zwycięstwa...
195
Skupiona twarz opata ściągnęła się bardziej, jakby w obawie przed wypowiedzeniem niebacznych słów zacisnęły się mocno usta.
‒ Mimo to jadę ‒ dodał po chwili. ‒ W przeciwieństwie do Krakowa, Wielkopolanie zawsze wiernie stoją przy nas i rozumieją nas dobrze, wstąpię więc najpierw do Poznania i Gniezna. Mam ufność w Bogu, że uda mi się natchnąć dobrą myślą, kogo potrzeba.
Świece sypnęły skrami. Wantimir objaśnił je i znowu usiadł naprzeciw. Opat wpatrzył się w niego uważnie.
‒ Krysta jest tutaj? ‒ zagadnął znienacka.
Wantimir przyglądał mu się nadal tak obojętnie, jak gdyby wcale nie usłyszał pytania.
‒ Teraz ty wpadłeś ‒ Jan z Bukowa uśmiechnął się. ‒ Należało natychmiast zaprzeczyć, a tak wiem, że jest. Szczerość jednak za szczerość. Ja ci się wyspowiadałem pierwszy z najgłębszych tajemnic, których nie powierzyłem dotychczas nikomu, aby pozyskać ufność twoją i Krysty. Według moich obliczeń, a ja też się rozglądam bacznie na wszystkie strony i widzę niejedno, powinna tu być. Idź więc teraz do niej, powtórz wszystko, co usłyszałeś, i powiedz, że chętnie bym z nią porozmawiał. Jeśli ma na to, oczywiście, ochotę. Przypomnij jej także, że ja jestem tym jedynym obecnie na Pomorzu opatem, który mówi po polsku.
Wantimir wyszedł bez słowa, a gdy wrócił, już nie był sam. Obok niego szła Krysta w lekkim, rycerskim stroju, bardziej skupiona niż zwykle, badająca czujnie od progu ascetyczną twarz bukowskiego opata. A i on zapatrzył się na nią i przez chwilę wydawało się, że jedno drugie chce przeniknąć do głębi i z oczu naprzeciw stara się odgadnąć nurtujące w nich myśli.
‒ Spokojny masz wzrok, widzący wiele ‒ rzekł opat jakby do siebie. ‒ Siadaj przy mnie. I nie bierz Wantimirowi za złe, że zdradził twoją obecność.
‒ Nie biorę.
Chociaż słowa zabrzmiały krótko, nie czuło się w nich wcale szorstkości.
‒ A i głos masz bardzo miły... ‒ zastanowił się. ‒ Trochę dziwne, bo przecież występujesz często w polu i musisz chyba donośnie wydawać rozkazy. Tak cię sobie jednak wyobrażałam... Słyszałaś, z czym jadę?
‒ Słyszałam.
196
‒ Zechcesz roztoczyć nade mną opiekę do Wałcza?
‒ Ja?... Doskonale to zrobi Wantimir ze swymi ludźmi.
Opat popadł w zadumę. Ta wymijająca odpowiedź wprowadziła go najwyraźniej w zakłopotanie.
‒ Wyczułem nieufność ‒ odezwał się cicho. ‒ Uzasadnioną nieufność, nie mogę mieć o nią żalu. Aby ją rozwiać, postawię sprawę otwarcie. Nie przeceniam swojej osoby, ale bardzo wysoko oceniam wagę swych możliwości. Tak się akurat złożyło, i dlatego nie chciałbym zginąć w drodze. Wiozę wielką tajemnicę, od niej może zależeć zwycięstwo dobra. Krzyżacy od dawna mają mnie na oku i domyślają się niejednego. Na pewno będą się starali zatrzymać w drodze...
‒ Kto wie o waszym wyjeździe?
‒ Wiedzą podległe mi klasztory. Nie mogłem ich przecież opuścić na kilka miesięcy, nie powiadamiając o tym nikogo.
‒ Rozumiem... A od klasztoru do krzyżackiego zwiadu droga dość prosta.
‒ Właśnie. Stąd wszystkie moje obawy. Może nadmierne, nie przeczę. Wydaje mi się jednak, że trzeba o nich stale pamiętać i dlatego, chociaż z Wantimira mąż bardzo przezorny, wolałbym mieć inną opiekę. Tak się dziś składa na tym świecie, że najpewniej zabezpieczają porządek niewiasty. Ty także do nich należysz. Nie dziw się, że to mówię, lecz ja patrzę zupełnie inaczej na twoją działalność aniżeli biskup kamieński. Widzę w niej dużo dobrego. Gdybyś więc zechciała...
‒ Kiedy zamierzacie wyruszyć w drogę?
‒ Gdy tylko złożę hołd Matce Boskiej Rowokolskiej i poproszę ją o błogosławieństwo dla moich zamiarów.
Krysta objęła go przeciągłym spojrzeniem.
‒ Kilka dni wcześniej czy później nie miałoby chyba znaczenia?
‒ Żadnego. Ta wielka wojna przecież się w tym roku nie skończy.
‒ Nie skończy... Dobrze, przemyślę sprawę.
Wstała chcąc odejść, lecz właśnie uchyliły się drzwi. Ukazał się w nich dowódca podjazdu, wysłanego w stronę Górzyna.
‒ Co słychać? ‒ przyskoczył do niego rozgorączkowany Wantimir.
‒ Żle. Gdy rycerz łęgowski dosiadał konia, aby wrócić do Żelaza, ogarnęli go niespodziewanie Krzyżacy i uprowadzili wraz z pachołkami za Łebę.
197
‒ Nie bronili się?
‒ Całe szczęście. Opadło ich mnóstwo chłopa i nikt by pewnie wtedy nie uszedł z życiem. Rozpędzono też robotników i zagrożono śmiercią, gdyby któryś tam zajrzał. Musiałem dopiero ich szukać.
Wantimir dał znak, że się może oddalić.
‒ A ostrzegałem hultaja, aby pilnował się dobrze, bo Zakon obok ‒ mruknął zgrzytliwie. ‒ Nie posłuchał widocznie mej rady. Niechaj więc cierpi!
Założył ręce do tyłu, przeszedł się po izbie, przystanął.
‒ Może ja mógłbym coś pomóc? ‒ odezwał się opat. ‒ Jeśli trzeba, i do Lęborka pojadę.
‒ To na nic się nie zda ‒ Wantimir frasobliwie pokręcił głową. ‒ Przyjmą waszą wielebność grzecznie, wyrażą ubolewanie, że pomorski rycerz bezprawnie wszedł na ich ziemię, i rozłożą bezradnie ręce. Znam dobrze tę paplaninę, a gdyby człowiek zechciał się z nimi procesować, trzeba by w końcu dojechać do Rzymu. Za mała to sprawa. Musimy poszukać innego sposobu.
‒ Masz jakiś?...
‒ Najprościej porwać im kilku rycerzy i potem wymienić, lecz i to dzisiaj jest niemożliwe. Kto się tam liczył, przebywa obecnie w Malborku albo gdzieś na granicy. A za byle płotki nie oddadzą nam takiego rycerza. Zaległ im przecież pole pod samym nosem. Ot, bieda!...
‒ Nie wydajesz się jednak nadmiernie zmartwiony.
Wantimir uniósł głowę, jakby chciał gwałtownie zaprzeczyć, lecz zaraz złagodniał.
‒ Prawdę mówiąc, jestem trochę i rad ‒ odrzekł. ‒ Nie stracił głowy, to najważniejsze, a że trochę pocierpi, nie szkodzi. Kto chce osiąść na pograniczu, powinien na początku dostać dobrą szkołę od Krzyżaków, aby wiedział, za co ich potem bić.
Znów się zaczął przechadzać po izbie.
‒ Przy wójcie sami dzisiaj pachołkowie... ‒ rozważał głośno. ‒ Pisarczyków też liczyć nie warto. Jeśli pochwycę któregoś z kupców, wójt uśmieje się tylko z mej naiwności. A ten łotr z Garczewa, jak na złość, wczoraj odjechał. I ten z Dzięcielca także...
Coraz trudniej mu szło wyliczanie. Osowiał i usiadł w końcu, bijąc się
198
ciągle z niewesołymi myślami.
Krysta położyła rękę na jego ramieniu.
‒ Kładź się spać ‒ odezwała się miękko. ‒ Potrzebny ci zakładnik, dostaniesz. Wyruszę po niego jutro.
‒ Dokąd? ‒ popatrzył «na nią niepewnie. ‒ Nam potrzebny krzyżacki zakładnik.
‒ Rozumiem. Dostaniesz takiego, za którego wydaliby ci nawet dziesięciu panów na Łęgach. A wy ‒ zwróciła się do opata ‒ nie miejcie do mnie żalu, że o kilka dni odwlecze się nasza podróż. Idzie, jak widzicie, o prawego rycerza, który postanowił bronić pomorskiej granicy. Nie można go pozostawić Krzyżakom na pastwę.
II
Jak grom z jasnego nieba spadła na tłumy pielgrzymów wieść o nowym krzyżackim bezprawiu i wraz z własnymi prośbami zaczęto wznosić błagalne modły o wydobycie z niewoli tego wolińskiego rycerza, który przybył bronić ziemi słowińskiej przed najeźdźcami, a teraz jęczy w lęborskim lochu i prosi Boga o zmiłowanie, aby mógł dalej odłogi zamieniać w pola uprawne. Szum narastał coraz większy, do modłów przyłączało się rozsadzające piersi wzburzenie. A jakby dla dodania mu mocy, Matka Boska Rowokolska przemawiała wciąż potężnie ustami swego kapłana i przywołała jeszcze na pomoc męża wielkiej świętości, Jana z Bukowa. Opat codziennie stawał przed cudownym obrazem, codziennie na oczach tłumów wznosił do nieba ręce. Nie mówił nic. Te gesty jednak, pełne skargi i nabożnego skupienia, były wymowniejsze od najwspanialszych słów i jakimś niebiańskim ogniem przenikały do głębi dusze, budząc w nich wiarę w sprawiedliwość boską i wzmacniając z chwili na chwilę wzruszenie.
Wantimir, jak zwykle, obserwował z wielką uwagą te podniosłe nastroje. Kiedy indziej radowałby się z nich szczerze, ale obecnie nie rozchmurzał zupełnie twarzy. Krysta przepadła jak kamień w wodę. Zabrała tylko dziesięciu ludzi, nie podała nawet kierunku. A chociaż już cztery dni upłynęły od jej wyjazdu, można się tylko było domyślać, że przebywa gdzieś pośród Krzyżaków, poza tym jednak nie dochodziły najmniejsze wieści. Gryzł się tym, nie spał
189
po nocach, na wszystkie strony rozsyłał podjazdy, ciągle był w pogotowiu. Jak dotychczas, wszystko na próżno...
Nadchodził wieczór. Wantimir wszedł na mury, przez pewien czas przyglądał się rowokolskim wzgórzom, potem przesunął wzrok ku Górzynu, a że nigdzie nic ciekawego aie dostrzegł, mruknął coś w złości i wrócił do domu. Drzwi do celi mistrza Hieronima były otwarte, ujrzał w niej również opata. Towarzystwo było mu bardzo w tej chwili potrzebne. Wszedł więc do środka, usiadł z boku i zwiesił głowę.
‒ Nic nowego? ‒ Jan z Bukowa objął go zatroskanym spojrzeniem.
Czeski mnich, zazwyczaj pełen powagi, niespodziewanie rozjaśnił twarz.
‒ Aż dziw bierze ‒ odezwał się żartobliwie ‒ ile zamętu może wprowadzić do głów największych nawet mędrców jedna niewiasta. Czym się martwicie? Przezorniejsza ona od nas wszystkich, a przy tym tak silna, jak twierdzi Wancek, że miecz kruszy w garści. Rycerz to prawdziwy i wódz doświadczony, a nie dziecko, o które trzeba się martwić.
‒ Najgroźniejsza jest zawsze łupina ‒ opat westchnął. ‒ Na niej nawet olbrzym może się potknąć i dobić go wtedy łatwo.
‒ Właśnie ‒ westchnął także Wantimir. ‒ Zabiją rycerza, rzecz zwykła. Człowiek roztkliwi się, popłacze nawet niekiedy, ale wkrótce zapomni, bo jutro może go spotkać to samo. Ale gdyby zabili tego rycerza-niewiastę, wyłbym z bólu do śmierci. Kto by ją dzisiaj zastąpił? Jedna jest przecież tylko na całym Pomorzu!
Już się w nim czuło ogromny ból, toteż i inni popadli w zadumę i przez dłuższy czas panowało w izbie głuche milczenie. Naraz Wantimir bacznie nadstawił ucha. Brama uniosła się, ktoś wjechał do środka, ale że był to samotny jeździec, znowu opuścił markotnie głowę. Nagle zerwał się z miejsca. W progu ukazał się jeden z ludzi, który pojechał z Krystą.
‒ Żyjecie?...
Goniec spojrzał na niego zdziwiony.
‒ Czyżby dotarła do was jakaś żałobna wieść? ‒ roześmiał się. ‒ Żyjemy, żyjemy. Weź z dziesięciu ludzi i zbieraj się w drogę. Krysta chce przekazać ci zakładników.
‒ Chryste Panie! ‒ Wantimir z radości aż ręce wyrzucił w górę.
‒ Są nawet zakładnicy, a ja tu... Kto wpadł wam w ręce?
200
‒ Zobaczysz. Śpiesz się, bo słońce nisko, a masz być na miejscu jeszcze przed zmierzchem.
‒ Daleko?
‒ Nad Łupawą. Koło Drzeżewa.
‒ Dlaczego nie wjechaliście od razu do grodu?
‒ Nie wiem. Przekazuję tylko rozkazy.
Mistrz Hieronim przeżegnał się uroczyście.
‒ Czuję unoszący się nad nami jakiś nowy, olśniewający cud ‒ odezwał się cicho. ‒ Idę do Rowokołu, aby uderzyć w dzwon. Niech ludzie już zaczną się modlić...
Wantimir przepuścił go przed sobą i wyprowadził na dziedziniec, ale zaraz opanowała go wielka gorączka. Skrzyknął ludzi, dosiadł konia, wypadł za bramę, mknął jak na skrzydłach poprzez słowińską ziemię. Dopiero gdy ukazała się przed nimi Łupawa, zwolnił nieco, zwalił się w nurt i już spokojnie wydostał się na brzeg przeciwległy.
‒ Bywaj ‒ z nadrzecznych zarośli wysunęła się Krysta.
‒ Chryste Panie!...
Przypadł do niej radośnie, chwycił w ramiona, wyściskał. Był znów pełen werwy, przepadły bez śladu niedobre myśli. Widział ją w dobrym zdrowiu i mógł nawet stwierdzić głośno ku swemu wielkie, mu zadowoleniu, że nie znać było na niej trudów wędrówki.
‒ A gdzie zakładnicy? ‒ rozejrzał się naraz czujnie.
‒ Chodź za mną.
Wydostali się na pobliski pagórek, skąd widok był bardzo rozległy. Trzymając się wciąż drzew i zarośli, wskazała na niewielki lasek pod Świecichowem.
‒ Zaraz wyjdą z niego ‒ rzekła. ‒ Pięciu zbrojnych, lecz pieszo. Wpadniesz na nich, weźmiesz w łyka i poprowadzisz do grodu cicho, aby nikt ich nie dostrzegł.
‒ Nic nie rozumiem...
‒ Zaraz zrozumiesz.
Wyciągnęła miecz, rozbłysła nim w górze, schowała. Przez pewien czas nic się nie działo, lecz niespodziewanie stanął na skraju krzyżacki pachołek. Rozejrzał się czujnie: dokoła było, zupełnie pusto. Skinął za siebie ręką i natychmiast wysunęło się z gąszczu czterech innych, a wśród nich rycerz krzyżacki w białym płaszczu zakonnym.
202
‒ Wszelki duch!... ‒ Wantimir przeżegnał się z wielkiego przejęcia. ‒ Przecież to mój sąsiad, lęborski wójt! Gdzie go znalazłaś?
‒ Gdzie mogłam go znaleźć? W Lęborku.
‒ Więc tam siedziałaś przez te dni?...
‒ Cierpliwość była potrzebna. Z warownego zamku nie mogłam go przecież wydobyć, przyczaiłam się więc z boku i czekałam, aż wyjdzie. No i wyszedł. A reszta poszła już gładko.
‒ Wprost nie do wiary ‒ Wantimira ogarnęła wielka wesołość. ‒ Szukałem kogoś na wymianę, a tu sam wójt zgłasza się do mnie na zakładnika! Będę miał o czym opowiadać do śmierci. Jedno tylko nie chce mi się jeszcze ułożyć w głowie ‒ zastanowił się. ‒ Dlaczego on ciebie tak słucha? Nikogo z naszych nie widzę przy nim. A na twój znak...
‒ Dałam go nie jemu, lecz naszym ludziom, którzy go strzegli. Chciał ich przekupić po drodze i zgodzili się wreszcie, aby mógł odejść wolno. Reszta należy do ciebie. Przesuwa się teraz przez nasze ziemie, z daleka od granicy i zbrojnie, bierz go więc do niewoli.
Wantimir wpatrywał się w nią jak urzeczony.
‒ Tak mądry to plan, że nawet ja przy tobie mogę być tylko żakiem ‒ pokręcił głową. ‒ Prawda: gdybyś go wprowadziła do grodu, mógłby skarżyć nas o porwanie. Teraz ja tylko będę go skarżył... Dam ja mu łupnia!
Zapadł zmierzch. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca zarysowywały się coraz ostrzej pędzące chyłkiem w stronę Łupawy postaci.
‒ Wyjeżdżaj ‒ Krysta skinęła ręką. ‒ Weź go krótko, nie słuchaj żadnych tłumaczeń. Wszedł na twoją ziemię bez zezwolenia i musi ponieść przykładną karę.
Wantimir dosiadł konia.
‒ Bądź spokojna, rozumiem wszystko ‒ wyprostował się uroczyście. ‒ Sąsiad wprawdzie i w pogodnych chwilach wysączyliśmy na miedzy niejeden gąsiorek, ale że z niego ziółko, wiem też dobrze. Porwał mi zresztą pana na Łęgach. Po krzyżacku więc będę z nim dzisiaj rozmawiał!
Nasrożył się, zabrał swych ludzi, zajechał gwałtownie i wkrótce dosadnymi klątwami po polsku i po niemiecku zaczął obwieszczać donośnie zbiegom swoje wielkie wzburzenie. Krysta już nie słuchała.
203
Niewiele było potrzeba wysiłku w tej wielodniowej wyprawie, znużyło ją jednak śmiertelnie nieustanne napięcie. Tam, pod Lęborkiem, znajdowała się prawie na oczach wroga; w drodze powrotnej musiała strzec bacznie nie tylko siebie i swoich, ale i jeńców. A i na pomorskiej stronie nie zniknęły bynajmniej kłopoty. Wójt nie mógł jej poznać, musiał być przy tym przekonany święcie, że w ręce Wantimira dostał się przypadkowo, aby nie przyszło mu do głowy oskarżyć go o porwanie. Chociaż więc jeszcze przed świtem przedostała się przez granicę, odsunęła się tylko od niej i zapadła cicho w niewielkim lesie. Znów czekała cierpliwie. W ciągu dnia nie należało się pokazywać, na Żelazo patrzyło zawsze niemało oczu. Kiedy jednak zaczął nasuwać się zmierzch, wysłała gońca i teraz mogła odetchnąć z ulgą. Wantimir na pewno będzie umiał załatwić resztę...
Rada więc szczerze, że pozbyła się nareszcie kłopotów, skinęła na swoich ludzi, wymknęła się nieznacznie znad rzeki i wkrótce znalazła się w swojej komnacie. Objęła ją nadspodziewanie rozradowanym spojrzeniem. Potrzebna jej była woda, świeża odzież, potrzebny chyba najbardziej zupełny spokój. Tu miała w tej chwili wszystko. Korzystała z tego do woli, a że na dworze już zrobiło się ciemno, zapaliła świecę i ułożyła się wygodnie na ławie, aby rozprężyć ostatecznie ciało i myśli.
Cichy dotychczas dziedziniec ożywił się nagle. Przybył Wantimir z jeńcami i przez pewien czas słychać było tylko jego tubalny głos, wydający gromko rozkazy. Naraz nadstawiła ciekawie ucha. Głos osłabł, rozpływał się coraz częściej w uprzejmych słowach, a gdy przesunął się w końcu za drzwiami jej komnaty, można w nim było wyczuć nawet ciepłe, prawie serdeczne dźwięki.
‒ Proszę tędy, sąsiedzie... Proszę śmiało! Nie zapominam bynajmniej, że ująłem was na ciężkiej zbrodni szpiegostwa, a może na czymś jeszcze gorszym, lecz...
‒ Powtarzam: porwano mnie podstępnie z Lęborka! ‒ padły zaciekle niemieckie słowa. ‒ Was o to obwiniam!
‒ Mówcie po polsku, tak się przecież kiedyś umówiliśmy... A o tym Lęborku nie wspominajcie nikomu, bo się narazicie na pośmiewisko. Jak to: wy, wójt krzyżacki i rycerz Zakonu, daliście się ująć jakimś łotrzykom u wrót zamku? Gdzie wasze męstwo, jaki zresztą u was porządek? Jeśliby rzeczywiście tak było, powinni was...
Dalsze słowa zaginęły w pobliskiej izbie, a w chwilę później ktoś zastukał
204
do drzwi. Krysta trochę niechętnie uniosła głowę, goście bowiem wcale jej w tej chwili nie byli potrzebni, lecz zaraz przysiadła. W drzwiach ukazał się opat.
‒ Nie przeszkadzaj sobie ‒ rzekł, układając ją znowu na ławie. ‒ Wojenni ludzie mają swoje wojenne prawa i gdyby nie zdumienie, jakie mnie ogarnęło na widok jeńca, nie śmiałbym zakłócać ci wypoczynku. Przecież to lęborski wójt! Gdzie go zdybałaś?
‒ Właśnie pod Lęborkiem.
‒ Nie uwierzyłbym, gdybym usłyszał to z innych ust... Można porwać lwa z jego jaskini?
‒ Wszystko można. Potrzebna tylko cierpliwość.
Zapatrzył się na nią, jakby chciał lepiej dojrzeć tę cichość serca, przejawiającą się ciągle w zwięzłych, zwyczajnych słowach, nie przesłoniętych najmniejszym cieniem zbytecznego gadulstwa albo przechwałki. Przesunął powoli wzrok po jej twarzy, po włosach spływających nareszcie swobodnie, utkwił go na krótko w osadzonych głęboko oczach. Ściągnął naraz brwi i rzucił okiem na ścianę. Tuż obok jej ręki wisiał hartowny miecz.
‒ To jest ten słynny miecz rodowy Kagenów? ‒ zapytał cicho.
‒ On.
‒ Słyszałaś o przepowiedni, jaką rycerz Niekrak rzucił w twarz krzyżackiemu mnichowi Goltzowi na sądzie biskupim w Kamieniu?
‒ Nie słyszałam...
Opowiedział jej krótko.
‒ Wszystkich zadziwiła ta przepowiednia ‒ kończył. ‒ Goltz uciekł, nawet Schippenbeil pobladł. A co najdziwniejsze, ludzie przebąkują ostatnio, jakoby już się spełniła. Rzeczywiście Goltz przepadł jak kamień w wodę...
Krysta milczała.
‒ Jak sądzisz? ‒ odezwał się znowu. ‒ Czyżby Bóg mógł w tak krótkim czasie osądzić krzywoprzysięzcę?
‒ Bóg nie zawsze jest rychliwy, ale niekiedy działa niezmiernie szybko. Mogło się to zdarzyć i z Goltzem.
‒ Prawda, mogło... Ciężką popełnił zbrodnię. Chciałbym się jednak dowiedzieć kiedyś, czy rzeczywiście spełniła się ta przepowiednia.
Uniosła się lekko na łokciu i spojrzała mu w oczy.
‒ Bardzo wam na tym zależy?...
‒ Bardzo. Gdyby tak się stało, byłby w tym palec boży. Może mi się kiedyś przydać taka wiadomość.
205
‒ Więc powiem: von der Goltz, mnich krzyżacki, nie żyje. I został przecięty świętym mieczem Kagenów.
‒ A gdzie jego ciało?
Krysta znów się ułożyła wygodnie.
‒ O to nie pytajcie ‒ odrzekła obojętnie. ‒ Gdy ścinam krzyżackie sługi, nie pozostawiam po nich żadnego śladu. W przeciwnym razie mogłoby ucierpieć całe Pomorze.
Opat odetchnął głęboko.
‒ Zdjęłaś mi kamień z serca ‒ rzekł cicho. ‒ Właśnie szło o te ślady... Obecnie szuka go mnóstwo ludzi, ale że ich nie ma, więc wszystko w porządku. Niechaj szukają dalej...
Objął rękami skronie i długo coś ważył w myślach.
‒ Możesz mi powiedzieć ‒ zagadnął znienacka ‒ kogo ten miecz Kagenowy musi jeszcze dosięgnąć?
‒ Bonowa.
‒ Łotr z piekła rodem, prawda... A gdy bijesz w tych ludzi w duchownych szatach, ręka ci nigdy nie zadrży?
Znów się uniosła na łokciu.
‒ Spowiadacie mnie, widzę, chociaż jestem wyklęta ‒ odezwała się cierpko. ‒ Ale że tyle wam już powiedziałam, powiem i więcej. Był czas, kiedy tę sprawę rozważałam bardzo sumiennie. Gdy zetknę się w boju z jakimś zwykłym rycerzem, zagrożę tylko niekiedy i daruję mu życie. Takiemu człowiekowi można okazać łaskawość, bo zazwyczaj potrafi ją należycie ocenić. Kto jednak wojuje i mieczem, i krzyżem, dla tego nie mam litości. Straszni to ludzie, zawsze obłudni. Jeśli taki pod wpływem grozy i uroczystych przyrzeczeń nawet zawiesi miecz, znienacka trzaśnie cię krzyżem i wcześniej czy później odbierze nie tylko życie, ale i godność.
Opat wpatrywał się w nią w coraz większym napięciu.
‒ Aż dziw bierze, gdy ciebie się słucha ‒ przemówił powoli. ‒ Ileś ty musiała przemyśleć w życiu!... Polski kapłan chyba by cię nie zrozumiał, wściekłby się na pewno niemiecki. Ale ja stąd pochodzę, z Pomorza, i dlatego stwierdzam uczciwie to, co dyktuje mi serce: wielką prawdę wypowiedziałaś. Tak wielką...
Oczy przylgnęły do jarzącej się świecy, jakby w jej migotliwym blasku ujrzały jakieś dziwne, pochłaniające całkowicie myśli obrazy.
206
‒ Raz jeszcze przepraszam, że przeszkodziłem ci w odpoczynku ‒ oderwał się wreszcie od nich. ‒ I nie doszukuj się w tej rozmowie podstępu. Jestem przecież, jak wiesz, jedynym tutaj polskim opatem. A przy tym ‒ uśmiechnął się nikle ‒ od chwili założenia sukni duchownej nie przypasałem nigdy do boku miecza.
Wstał i skierował się powoli do drzwi.
‒ Znów mnie korci ciekawość ‒ roześmiał się. ‒ Zaczynam sobie wyobrażać, jak czuje się wójt w tej dzisiejszej gościnie. Chętnie bym posłuchał, co gada.
‒ Zależy wam na tym?
‒ Byłoby to możliwe?... Nie chciałbym, aby mnie widział.
‒ Chodźcie za mną.
Krysta zabrała świecę, przeszła do innej izby, minęła ją i uchyliła niewielkie drzwiczki, nakazując równocześnie ruchem milczenie. Znaleźli się w maleńkiej izdebce, której jedyne umeblowanie stanowiły dwie ławki. Usiedli na jednej z nich i zaczęli nasłuchiwać, przez cienką bowiem ścianę słychać było wyraźnie głosy. Początkowo nie działo się tam nic ciekawego. Wójt z Wantimirem spożywali widocznie posiłek, gdyż brzęk naczyń rozlegał się często, wkrótce jednak rozmowa zaczęła się wyraźnie ożywiać. Przedtem na stole było jedynie piwo. Teraz Wantimir sięgnął wreszcie do miodu.
‒ Abyście nie narzekali, że macie złego sąsiada ‒ przemówił życzliwie. ‒ W biedzie też potrafię was uszanować. Ciekaw tylko jestem, czy wy podejmujecie tak samo gościnnie pana na Łęgach?
‒ Nie znam żadnego pana na Łęgach.
Opat ścisnął Krystę za ramię.
‒ Mówi po polsku! ‒ szepnął zdumiony.
‒ Taki jego obowiązek na naszej ziemi. Wantimir kazał mu się nauczyć, jeśli chce bywać u niego w gościnie, i wójt posłuchał rady. Chłop z niego podobno w gruncie porządny, tylko że przystawszy do Krzyżaków, znieprawił się mocno. Ale tu musi...
‒ Nie znacie rycerza, którego porwaliście mi z Górzyna wraz z pachołkami? ‒ przerwał jej głos Wantimira. ‒ Wiem dobrze, że gnije w lęborskim lochu, toteż lepiej mnie nie drażnijcie. Takiego kłamstwa nie ścierpię!
‒ Nie ma go tam ‒ padła chrapliwa odpowiedź. ‒ I nigdy nie było!
207
Zaległa głęboka cisza. Zdawało się, że Wantimir z trudem hamuje gniew, a on przez chwilę rzeczywiście próbował to zrobić, lecz wkrótce twarz mu spąsowiała, nabrzmiały policzki, oczy nabrały groźnego blasku.
‒ Źle postąpiłem ‒ warknął. ‒ Trzeba było was wrzucić od razu do lochu, jak zrobiłem to z pachołkami, a nie bratać się przy stole z byle łachudrą, który łże w żywe oczy, chociaż wyróżniłem go doskonałym uznamskim miodem. A może, psubracie, ośmielisz się powiedzieć jeszcze, że i Górzyno należy do ciebie?
Rozpłomienił się także wójt i zerwał się z miejsca.
‒ Krzyżacka ziemia! ‒ tupnął zaciekle, aby tym mocniej wyrazić swe prawa. ‒ Wara wam od niej. Kto na nią wstąpi, ten zgnije w...
Pobladł nagle, odskoczył i cofał się ciągle, stało się bowiem coś, co wykraczało poza wszelkie, znane mu dotychczas pojęcia. Oto Wantimir tupnął jeszcze potężniej, zrobił krok naprzód, przytupnął znowu. Zatrzęsła się cała izba.
‒ Halt's Maul! ‒ ryknął wznosząc do góry pięści. ‒ Nie bluźnij, Krzyżaku, bo ta święta pomorska ziemia nie zechce przyjąć nawet twojego ciała. Bij się w pierś, przybłędo, proś Boga o zmiłowanie! Za takie bowiem bluźnierstwo...
Wójt poczuł za sobą ławę i stanął. Patrzył jak odurzony. Przerażały go te potężne pięści, paliło jak ogniem twarde spojrzenie, obezwładniały gwałtowne słowa. Uprzytomnił sobie naraz całą swoją bezradność, przysiadł więc ciężko i objął rękami skronie.
Wantimir przycichł. Doszedł widocznie do wniosku, że osiągnął skutek, i przyglądał mu się tylko uważnie.
‒ A mówiłem ci, żebyś mnie nie rozdrażniał ‒ przemówił wreszcie z przyjacielskim wyrzutem. ‒ Potrzebne to było? Przez grzeczność uznałem cię za sąsiada, bom człowiek zgodny, lecz nie powinieneś zapominać nigdy, że na Pomorze, jak cały Zakon, wdarłeś się siłą i że może przyjść czas, gdy zechcemy cię stąd wyrzucić. Lepiej zachowywać się grzecznie. Z dobrym sąsiadem możemy się ułożyć nawet wówczas, gdy zabraknie tutaj Krzyżaków. Radzę ci więc postępować odtąd uczciwie.
Wójt siedział nadal jak skamieniały.
‒ A teraz wróćmy do najważniejszej sprawy ‒ Wantimir nabrał zwykłej godności. ‒ Porwałeś pana na Łęgach i nie tylko nie powiadomiłeś mnie o tym,
208
jakby wypadało na porządnego sąsiada, ale jeszcze śmiesz twierdzić, że nic o nim nie wiesz. Na szczęście Bóg widzi wszystko i już cię pokarał za nieuczciwość, oddając w moje ręce. Ponieważ jednak mściwy nie jestem, możemy na tym zakończyć sprawę. Puszczę cię wolno, ty oddasz mi pana na Łęgach. Oczywiście przeprosisz go za wszystko, wyrównasz straty, złożysz przy tym przysięgę wobec Matki Boskiej Rowokolskiej, że nigdy więcej nie będziesz mu czynił wstrętów. Aby wszystko odbyło się uroczyściej, zaprosimy na świadka czcigodnego opata Jana z Bukowa.
‒ Nie może tak być! ‒ wójt uniósł raptownie głowę. ‒ Ta ziemia...
‒ Milcz, abym znowu się nie rozzłościł. Postawiłem warunki, ty przemyśl je dobrze. Do jutra.
Bardzo spokojnie teraz padały słowa. Wójt odzyskał ducha.
‒ Zakon cię weźmie odtąd w swoje obroty! ‒ poruszył się groźnie. ‒ Mnie masz w rękach. Przed jego gniewem jednak nie umkniesz!
Wantimir tak na niego popatrzył, jakby ogarnęła go nagle ogromna litość.
‒ Bluźnisz, człowiecze ‒ westchnął ciężko. ‒ Zakon chcesz przeciwstawić Matce Boskiej z Rowokołu? I Bogu?... Czyżbyś jeszcze nie dostrzegł, że za mną są moce niebiańskie? Właśnie z ich woli Zakon nie dowie się nigdy, że tutaj jesteś i że tu sczeźniesz. Dla niego zaginąłeś pod Lęborkiem i tam cię będą szukali. Nie znajdą szybko, przyślą innego wójta. A po tobie nawet pies nie zapłacze.
‒ Pan na Łęgach też zgnije w lochu!
‒ Rozum ci się widocznie pomieszał, bo wciąż bluźnisz. Bóg nie pozwoli niewinnemu uczynić krzywdy. Kto oskarża łęgowskiego rycerza? Ty. A ciebie nie ma. Puszczą więc chłopa wolno, gdy tylko pojawi się nowy wójt, bo przecież i ja do tego przyłożę ręki. A jak dobrze pójdzie, wydobędę go może wcześniej. Wybieraj zatem: wóz albo przewóz.
‒ Niedoczekanie!
Wantimir znów się zmienił na twarzy.
‒ W takim razie do lochu! ‒ ryknął. ‒ Pachołkowie, do mnie!
Przestał się nim odtąd zajmować, a gdy nazajutrz wójt zażądał rozmowy,
209
osadził go ostro po pierwszym zdaniu i odesłał z powrotem do lochu. Następnego dnia rozmawiał już nieco dłużej. Trzeciego zaś stał się znowu serdeczny, jakby w ogóle zapomniał o waśni, i wpatrując się ze szczerym współczuciem w wybiedzoną twarz i zaczerwienione w ciemnicy oczy, usadził go przy stole i zaczął podsuwać najrozmaitsze przysmaki.
‒ Odżyw się, sąsiedzie, bez skrępowania ‒ wciąż zapraszał gościnnie. ‒ Wiesz przecież, że cię lubię i że moje spiżarnie są zawsze dla ciebie szeroko otwarte. Śmiało!
Wkrótce przyłączył się do nich opat. Ożywiła się rozmowa, nabrała głębi, rozbrzmiewały coraz serdeczniej słowa. Wczesnym zaś rankiem wyjechało z grodu dwóch ludzi, przekazało w Lęborku odręczny rozkaz, zabrało pana na Łęgach i jego pachołków i połączywszy się na granicy z czekającą na nich drużyną, popędziło prosto do Rowokołu. Przed kaplicą stał już opat, stał wójt, stał znany powszechnie, potężny Wantimir. Tłum patrzył zdumiony. Nie oglądano tu jeszcze nigdy takiego zjazdu, a i przed obrazem Najświętszej Panny rozlegały się słowa przedziwne. Oto rycerz łęgowski ślubował uroczyście, że nigdy nie opuści górzyńskiej ziemi. Ale i Krzyżak ślubował. Że zawsze będzie wspierał życzliwie pana na Łęgach i Górzynie, że z jego strony nie spotka go żadna krzywda, że...
Podniosła to była uroczystość, wzruszenie zajrzało do wszystkich serc. Niespodziewanie pogłębił je dzwon. Uderzył znienacka, szybko nabrał mocy, sięgnął nad Gardno i Łebsko, radosnym dźwiękiem rozpromienił twarze Słowińców, poruszył Kaszubów, szczęsnym muśnięciem potoczył się po Bałtyku. Grał coraz weselej, coraz więcej czuło się w nim głębokiego uczucia. I naraz urwał. Mistrz Hieronim odwrócił się właśnie do tłumu.
‒ I oto, bracia i siostry ‒ zaczęły płynąć natchnione słowa ‒ staliśmy się naocznymi świadkami nowego cudu. Od lat ziemia górzyńska była powodem nieustannych sąsiedzkich waśni, pociągających za sobą nieraz nawet krwawe ofiary. Spojrzała wreszcie na nią zatroskanym okiem Panna Najświętsza i obrawszy szlachetnego rycerza na Łęgach za swoje narzędzie, obu stronom ukazała wyraźnie prawdę. Ukorzył się przed nią lęborski wójt, jej sługa wierny. Przybył tu osobiście, aby przed tym cudownym obrazem złożyć za to oświecenie płynącą z głębi serca podziękę...
Piękne to było kazanie. Wójt niewątpliwie wzruszył się także.
210
Uściskał wolińskiego rycerza na oczach wszystkich, wziął w ramiona opata, z mistrzem Hieronimem i Wantimirem nie rozstawał się odtąd ani na chwilę. W radosnym nastroju wrócili do grodu, zabawiali się wesoło do popołudnia. A kiedy trzeba było w końcu dosiąść konia, nie ukrywał wcale, że mu szczerze żal towarzystwa.
‒ Musisz odwiedzić mnie jak najszybciej ‒ wyjątkowo długo żegnał się z gospodarzem. ‒ Co złego, za nami. A przed nami nadal gorąca przyjaźń!
Wskoczył na siodło, opatowi pomachał ręką.
‒ A i waszą wielebność zapraszam z całego serca ‒ krzyknął wesoło. ‒ Z Bukowa do Lęborka nie jest przecież daleko!
Opat przysunął się bliżej.
‒ Kiedyś na pewno skorzystam z gościny ‒ rzekł w zamyśleniu. ‒ O coś cię chciałem jeszcze zapytać, lecz o co?... Aha! Słyszałeś może coś o von der Goltzu?
‒ Niestety, nic. Zniknął bez śladu.
‒ To mnie właśnie zastanawia... A o świętym mieczu Kagenów słyszałeś?
Wójt popatrzył na niego czujnie.
‒ Coś niecoś ‒ bąknął. ‒ Co może mieć on wspólnego z Goltzem?
‒ Bardzo dużo. Niedawno dowiedziono Goltzowi przed sądem biskupim w Kamieniu krzywoprzysięstwa i wtedy jeden z rycerzy przepowiedział mu głośno, że zginie od tego miecza. Toteż teraz zachodzę w głowę, czy przypadkiem nie spełniła się przepowiednia.
Oczy wójta rozbłysły gniewnie, ale zaraz przygasły.
‒ Zapamiętam to sobie ‒ rzekł sucho. ‒ Taka przepowiednia może ułatwić poszukiwania.
‒ Właśnie o tym samym myślałem. Gdybyś dowiedział się czegoś, zawiadom mnie przy sposobności. Bardzo jestem ciekaw, jak tam było naprawdę.
Wójt odjechał, podniesiono znowu zwodzony most, zamknięto z powrotem bramę. Wantimir wziął pod ramię łęgowskiego rycerza.
‒ A teraz opowiadaj szczerze ‒ zagadnął wesoło. ‒ Jakże ci się powodziło na zamku lęborskim?
‒ Nie mogę narzekać. Wójt ciskał się początkowo, gdy zagroziłem mu jednak twoim gniewem, od razu złagodniał. Jeść przy tym nie żałowali. Gorzej
211
było z lochem. Ciemnica prawie zupełna, a szkoda, bo można było niejedno podpatrzyć. Na szczęście ma się wzrok bystry, toteż zauważyłem sporo, gdy prowadzono mnie na rozmowy, a i dziś na wyjezdnym to i owo wpadło mi w oko. Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Gród niby niedostępny, bo wokół woda. Zdradzę ci jednak w tajemnicy: znalazłem tam dziurę!
Rycerz byłby się pewnie rozgadał szerzej o tym wielkim odkryciu, ale na dziedzińcu ukazała się Krysta. Ruszył do niej szybkim krokiem Wantimir, zaczęli przysuwać się inni. Przybliżył się także opat.
‒ Muszę pomyśleć wreszcie i o swojej podróży ‒ rzekł. ‒ Jakże: dasz mi ludzi, czy sama udasz się ze mną?
‒ Sama poprowadzę.
‒ Kiedy?
‒ Gdy tylko się ściemni.
‒ Żartujesz chyba... ‒ wpatrzył się w nią zdumiony. ‒ Na noc mamy wyjeżdżać?
‒ Tak trzeba. Zanim wójt przyjdzie do siebie, powinniśmy być już co najmniej w połowie drogi. Nie martwcie się jednak. Wkrótce po północy staniemy w wygodnym miejscu. Wyśpicie się dobrze.
‒ Nie o to idzie. Jestem przyzwyczajony do nocnego czuwania, lecz wydawało mi się, że w dzień podróżować bezpieczniej.
‒ Dla nas bezpieczniej w nocy.
‒ Ha, cierp ciało! ‒ opat roześmiał się. ‒ Powiedziałem, że wolę zaufać niewieście, a nie najdoświadczeńszemu z mężów, więc poddaję się bez szemrania. W takim razie trzeba zaraz pakować wozy.
‒ Odeszły wczoraj. Spotkamy je przy granicy.
‒ A moi pachołkowie?
‒ Pojechali przy nich.
‒ I nic mi o tym nie wspomnieliście dotychczas?...
‒ Po co? Wasza wielebność miała na głowie znacznie ważniejsze sprawy. A wozy trzeba było odesłać, póki wójt był jeszcze więźniem. Nie będą nam przeszkadzały i nikt na nie nie zwróci uwagi.
Na twarzy opata pojawiało się coraz większe skupienie. ‒ Zawsze działasz tak szybko? ‒ zapytał cicho.
‒ Zawsze...
212
Jeszcze bardziej upewnił się o tym w drodze. Wymknęli się nieznacznie z grodu, skierowali na południe, wydostali się zaraz na polne ścieżki, przypadli znów do gościńca. Pędzili tylko samoczwart. Ktoś ich niekiedy doganiał, ktoś inny zanikał w mroku, ktoś z gąszczu od czasu do czasu dawał im jakieś znaki. Nie odpoczywali ani przez chwilę. A gdy zatrzymali się wreszcie, była już chyba północ.
‒ Jak się czujecie? ‒ Krysta przerwała dotychczasowe milczenie.
‒ Jak w najlepszych czasach młodości ‒ opat rozprostował ramiona. ‒ Dlaczego stanęłaś? Konie muszą odetchnąć?
‒ Muszą. A zresztą tu wyznaczony jest dla was nocleg. Chyba że chcielibyście pojechać dalej?...
‒ Jak długo?
‒ Do świtu.
‒ Wytrzymam.
Noc była widna, sierp księżycowy i liczne gwiazdy zsyłały na ziemię jasną poświatę. Zsunął się z siodła, rozejrzał. Stali na skraju wsi. Przed nim widać było wyraźnie chaty, las w pobliżu, pustą zupełnie drogę.
‒ Gdzie jesteśmy?
‒ Po krzyżackiej stronie.
‒ I nie boisz się?... Mamy przecież przy sobie zaledwie dwu ludzi!
‒ Bądźcie spokojni, mamy ich więcej. A zresztą jeśli ktoś szykuje na was zasadzkę, na pewno nie przyjdzie mu do głowy, aby zastawić ją tutaj. Wejdźcie do chaty. Czekają tam na was, chociaż nikogo nie słychać.
‒ Nikt nas tutaj nie zdradzi?
‒ Nikt.
Odpoczęli, ruszyli dalej. Przed świtem ukazało się przed nimi jakieś większe osiedle.
‒ Jeśli chcecie, możemy tam zajechać ‒ Krysta wskazała na nie ręką. ‒ Wypoczęlibyście porządnie w ładnej gospodzie, a po południu można by już udać się dalej gościńcem. Pomorska tam strona. Jeżeli jednak nie zbrzydła wam jeszcze ta gonitwa, znikniemy za chwilę w borze, zatrzymamy się w gajówce i znowu na noc ruszymy w drogę.
213.
‒ A ty jak radzisz?
‒ Bezpieczniej nocą.
‒ Prowadź, zatem.
Opat nabrał do niej wielkiej ufności. Umęczył się nieźle, ale wkrótce wyspał za wszystkie czasy. Gdy się obudził, słońce stało już nisko. Spojrzał na izbę: stół był zastawiony, a ledwie się ruszył, wszedł natychmiast gajowy, zakrzątnął się żywo, zaczęto wkrótce wnosić parujące misy. Tęgi to był posiłek. Opat ostatecznie odzyskał siły i odtąd ta dziwna wędrówka sprawiała mu coraz większą przyjemność. Ciepłe były te wrześniowe noce, ziemia bardziej niż w dzień tchnęła jakąś błogą świeżością. Zastanawiali go przy tym niezmiernie ludzie, jadący obok. Byli szybcy a cisi, usłużni a równocześnie pełni godności, cieszyli się wszędzie jakimś ogromnym mirem. Nikt nie wybiegał im na spotkanie, nikt nie wznosił żadnych okrzyków. A mimo to czuło się wokół uroczyste, narastające z chwili na chwilę wzruszenie.
Minął następny dzień, zapadli w lasy. Droga stawała się coraz uciążliwsza, a chyba też niebezpieczna, Krysta bowiem wykazywała ogromną czujność. Przystawała często, nasłuchiwała, niespodziewanie zmieniała kierunek. Ale koło północy wpadła wreszcie na twardą dróżkę i pędziła odtąd bez zatrzymania. Przerzedzał się bór, ukazywały się od czasu do czasu poręby, pojawiła się wreszcie wieś. Wjechała śmiało w opłotki i przystanęła obok stojących przy drodze wozów.
‒ Gdzie jesteśmy? ‒ zapytał opat.
‒ W Wielboku przed zajazdem. W pobliżu Wałcza.
‒ Niech imię Pańskie będzie pochwalone!... Zatem w Polsce?
‒ W Polsce.
‒ Dlaczego więc tak się kryłaś? Przecież dawno moglibyśmy natrafić na polski podjazd, gdybyśmy jechali otwartą drogą!
‒ Albo na krzyżacki. Na pograniczu nigdy nic nie wiadomo, tym bardziej że wojna trwa. Zresztą i z innych powodów należało się kryć. Przez Polskę nie pójdzie za wami wroga drużyna, może pójść za to krzyżacki zwiad, toteż lepiej nie ujawniać się jak najdłużej. Ten zwiad jest tam dziś chyba mocniejszy nawet niż pod Malborkiem. Nie powinniście o tym zapominać ani na chwilę.
‒ O wszystkim pamiętasz, córko...
Opat powoli zsunął się z siodła. Już ich usłyszano w zajeździe.
214
Zdziwił się trochę, bo na powitanie wybiegła cała gromada ludzi, a w chwilę później ze zdumienia szeroko otworzył oczy. Wśród innych ujrzał także swoich pachołków, o których prawie zapomniał w tej przedziwnej wędrówce.
‒ A wy tu skąd?
‒ Czekamy na waszą wielebność. Zajechaliśmy przed zmrokiem z naszym dowódcą.
‒ A któż wami dowodzi?
Wysunął się z ciżby młody człowiek w rycerskim stroju.
‒ Kruża, rycerz szwedzkiego znaku ‒ przedstawiła go Krysta. ‒ On tutaj dowodzi, a jeśliby wam to odpowiadało, poprowadzi was do Krakowa lub dalej. Przyda się nie tylko dla ochrony, ma bowiem też dobre znajomości na polskim dworze. Prowadził kiedyś poselstwo jagiellońskie do króla Eryka.
Opat zaczął trzeć ręką czoło, jakby chciał lepiej ułożyć myśli. Naraz uniósł raptownie głowę. Od lasu nadbiegł tętent pędzących koni.
‒ A tam kto? ‒ zaniepokoił się nagle.
‒ Nasi.
‒ Jacy nasi?...
‒ Ci, którzy nas strzegli w drodze.
Opat przeszedł się tam i z powrotem.
‒ Niesamowite ‒ przystanął wreszcie i wpatrzył się w nią w wielkim napięciu. ‒ Jak ty wszystko potrafisz przewidzieć z góry!... A ja sądziłem przez cały czas, że jesteśmy sami i przemykamy się szczęśliwie tylko dzięki twojej zręczności.
‒ I zręczność była potrzebna. Więc jak: zechcecie wziąć z sobą naszą drużynę? Bylibyście wtedy bezpieczni wszędzie.
‒ Szczerze wam jestem wdzięczny... Jeśli ty tak radzisz, na pewno byłaby to doskonała asysta. Obawiam się jedynie, że ona nie będzie ze mnie zadowolona. Ze strawą może być kiepsko. Nie przewidując tak licznej drużyny, załadowałem na wozy za mało pieniędzy...
‒ Rycerz Kruża sam pokrywa wydatki za siebie i swoich ludzi.
‒ Wykluczone! Cystersów pomorskich stać na to, aby opłacili podróż swego opata choćby do Ziemi Świętej. Spróbuję pożyczyć w Gnieźnie albo w Krakowie. A gdyby się nie udało, zwrócę wam wszystko po powrocie do domu.
215
Spoglądała na niego przez chwilę w milczeniu.
‒ Nie gniewajcie się o to, co teraz powiem ‒ odezwała się miękko. ‒ Nie przyjmujemy nigdy zapłaty za nasze usługi. Potrzebna jest pomoc, dajemy, toteż najlepiej będzie, jeśli uznacie nas w myślach za sojusznika w prowadzonej przez siebie walce. Wspólna to przecież sprawa. A nas także stać na to, aby ją wesprzeć.
Wbił oczy w ziemię. Zaskoczyły go najwyraźniej te słowa.
‒ Wejdźcie do zajazdu ‒ wzięła go pod ramię i zaczęła prowadzić do wejścia. ‒ Wszystko tam przygotowane na wasze przyjęcie. Na sen nie ma, niestety, za dużo czasu. Jutro bardzo wcześnie trzeba będzie wyruszyć w drogę, aby jak najdalej odsunąć się od granicy.
‒ Rozumiem, rozumiem...
‒ Pozwólcie się w takim razie pożegnać. Ja już odjeżdżam.
Spojrzał na nią, jakby nie wierzył uszom.
‒ Żartujesz chyba ‒ przemówił wstrząśnięty. ‒ Na taką noc? I znów przez granicę?... Pozostań chociaż do jutra. Tutaj nic ci nie grozi!
‒ Nie nalegajcie. Muszę odjechać.
Opat znów się na nią zapatrzył. Stanowcze to były słowa, na które z pewnością niełatwo było się zdobyć, a przecież na tej dziewczęcej twarzy widniał ciągle zupełny spokój.
‒ Żegnaj zatem, córko ‒ przycisnął ją nagle do serca. ‒ Tyle okazałaś mi troski, że wdzięczności nie oddadzą nawet najlepiej dobrane słowa. Co jednak najważniejsze, spróbuję wyrazić krótko. Dane mi było poznać w tej podróży tak piękną duszę, że gdyby ode mnie to zależało, zdjąłbym z ciebie natychmiast kościelną klątwę. W moich oczach, oczach Pomorzanina, nie popełniłaś żadnego grzechu. Niestety, nie mam do tego prawa. Biskup ją rzucił, więc tylko biskup może cię od niej uwolnić. Albo ktoś wyższy...
Westchnął ciężko, w poczuciu swej bezradności opuścił głowę. Naraz wyprostował sprężyście zgarbione plecy, a oczy rozbłysły tak jasnym światłem, jakby spłynęło na niego jakieś wielkie olśnienie.
‒ Albo ktoś wyższy... ‒ powtórzył w skupieniu. ‒ Właśnie: wyższy! ‒ potwierdził mocno. ‒ Źle się wyraziłem poprzednio. Nie żegnaj, córko, a bywaj tylko. Do mojego powrotu, zobaczymy się wtedy na pewno. I zaczynam wierzyć w tej chwili święcie ‒ przemawiał jakby w natchnieniu ‒ że i na kamieńskiego
216
biskupa znajdzie się w końcu ktoś wyższy!...
Krysta dosiadła konia, w zupełnej ciszy poszła za nią liczna drużyna. Opat wciąż patrzył: z chwili na chwilę słabły ruchliwe cienie, zagubiły się wreszcie w borze, zaginął tętent. Odwrócił powoli głowę: przed nim stał rycerz Kruża w pełnej szacunku postawie.
‒ A gdyby rzeczywiście trzeba było powędrować za Kraków ‒ zapytał go w zamyśleniu ‒ poszlibyście też za mną?
‒ Wasza misja nie jest dla mnie tajemnicą. A że jest ona niezmiernej wagi, moim obowiązkiem jest trwać przy was tak długo, dopóki jej nie spełnicie.
‒ To dobrze. W tej chwili, widzisz, podjąłem już ostateczne postanowienie. Gdyby nawet Polska nie zechciała skorzystać z moich usług, ja pojadę na pewno dalej. Trzeba bowiem, synu, nie tylko wygrać tę Wielką Wojnę. Trzeba jeszcze usunąć straszliwe, pomorskie krzywdy...
III
Działania wojenne ugrzęzły wkrótce w jesiennych błotach i rozlewiskach, a i zimą panowała na pograniczu zupełna cisza. Obie strony doszły do wniosku, że źle ją zaczęły i że każdej jeszcze czegoś brakuje, chcąc więc jakoś uzasadnić tę zwłokę, prowadzono znowu pokojowe rozmowy. Nikt w nie nie wierzył, nikt nie ufał rozejmom. Liczył się tylko czas. Wykorzystywano go bardzo starannie i gdy nadeszło lato, podniosły się wreszcie z leża olbrzymie siły. Zakon zmienił teraz sposoby walki. Uderzając przedtem na wszystkie strony, nie zyskał nic, toteż skupił się obecnie wokół Malborka i w jednej bitwie postanowił rozstrzygnąć wszystko. Przystał na to Jagiełło. Krzyżacy byli pewni zwycięstwa, on wierzył w nie także i przywoławszy na pomoc Litwę, zaczął ciągnąć na północ.
Kończył się czerwiec. Chociaż tam daleko, nad Wisłą, słychać już było wielki, wojenny zgiełk, Swantewit drzemał nadal spokojnie w wolińskiej puszczy, a wraz z nim drzemało całe grodziszcze. Dzień był burzliwy. Chmury tłukły się nieustannie po niebie, coraz trwożniej krążyły ptaki, parne powietrze odbierało zupełnie siły. Krysta zmęczyła się w końcu siedzeniem w izbie i wyszła na wieżę. Przewiewniej tu było, jaśniej zaczęły spoglądać oczy. A przy
217
tym było na co popatrzeć. Jakby wdzięczniej i żywiej rozkwitły dziś lilie wodne, jakoś majestatyczniej spływał ze stoków bukowy płaszcz, szum fal na Bałtyku dobiegał tu znacznie głośniej. I w nich czuło się wyraźnie gwałtowny ton, zwiastujący nadciągającą burzę. Nad jeziorem panowała jeszcze zupełna cisza. One jednak już się odzywały donośnie, nadbiegały z coraz większym pośpiechem, chlustały ciężko na brzeg i nabierając wciąż mocy, przypominały sobie coraz dokładniej swą najpotężniejszą melodię.
Krysta słuchała. W ostatnich miesiącach zaglądała tutaj zazwyczaj na krótko, wszelkie bowiem prace skupiały się obecnie w Żelazie. Przewieziono tam prawie wszystko, przesunęli się ludzie, zniknęły konie i przed ostatecznym opuszczeniem grodziszcza powstrzymywał ją tylko Gamba. Podupadł ostatnio na zdrowiu, a że przez tyle lat przywiązał się serdecznie do tego zakątka, ciągle odwlekał wyjazd. Nie ukrywał, że myśli o śmierci i że pragnie spocząć w grobie obok Steffena, ale że śmierć bynajmniej się nie śpieszyła, machnął w końcu na nią ręką i też zdecydował się ostatecznie. Sum był już umówiony. „Jaskółka” miała zajrzeć tu wkrótce, zabrać resztki dobytku oraz tych nielicznych, jacy jeszcze pełnili straż, i przeprowadzić jak innych na drugi kraniec Pomorza.
Powietrze jakby stężało nagle, zdusiło płuca. Krysta uniosła głowę: szła nad nią od zachodu olbrzymia chmura. Przymknęła na chwilę oczy, bo właśnie rozbłysła jaskrawym światłem i gdzieś niedaleko uderzył grom. Odetchnęła głęboko. Wraz z tym odgłosem nadbiegł ożywczy powiew i zaczął poruszać wierzchołkami buków. Szum morza zaginął w szeleście liści, wzmocnionym kroplami deszczu spadającymi coraz obficiej z nieba.
‒ Krysto! ‒ rozległ się z dołu donośny głos Gamby. ‒ Gdzie się znów zapodziałaś?
‒ Jestem na wieży. Nudzi ci się?
‒ Właśnie.
‒ Zaraz zejdę.
Deszcz ustał, zaginął wiatr i znów zrobiło się duszno. Spojrzała w dół: jezioro zmętniało, jak gdyby Swantewit przymknął przezornie oko w przeczuciu walącej się na niego, gwałtownej burzy. Zapadł prawie zupełny mrok. Zaraz jednak dmuchnął potężnie wiatr i jakby na hasło poruszył się cały Wolin, rozjaśnił się światłem błyskawic, zapłonął Bałtyk i Uznam. Szła już wielka
218
ulewa i w chwilę później zaczęła zatapiać wszystko w potokach wody. Krysta zeszła na dół.
‒ A, jesteś! ‒ ucieszył się Gamba. ‒ Jakoś ostatnio nie lubię deszczu. Dawniej, gdy było tu tłoczno, człek miał zawsze do kogo otworzyć usta, a teraz widzi się tylko kamienne ściany. Chyba to właśnie najbardziej przynagla mnie do wyjazdu. Okazuje się, że ruch i towarzystwo są tak samo potrzebne w starości, jak i za młodu. A nad tamtym Gardnem naprawdę będzie się można poruszać swobodnie?
‒ Zupełnie swobodnie.
Rozgadali się o tej sprawie, deszcz bowiem lał ciągle, a do rozmowy przyłączyli się inni. Niewielka to była gromadka. Pozostała przy nich zaledwie siedmiu ludzi, ale że trzech strzegło ostatnich koni i trzody w dworzyszczu, jeden zaś przebywał zawsze w strażnicy nad morzem, razem nie zbierali się nigdy i nuda zakradała się często. Nie było zresztą żadnej poważniejszej roboty. Na Wolinie od dawna panował zupełny spokój, wyjątkowo odzywał się dzwonek zwiastujący przybycie gońca. Każdy więc żył tylko myślą, że wkrótce nadpłynie statek, i gdy dzień minął, oddychał z ulgą. Skróciło się nieco wyczekiwanie.
Było chyba dobrze już po północy, gdy deszcz ustał wreszcie, a ledwie ostatnie krople spadły na ziemię, odezwał się dzwonek od morza. Niezwykły to był znak, o tej porze nie słyszano go od miesięcy. Zerwał się z łoża Gamba, skoczyli inni. Z wieży nadbiegła Krysta.
‒ Nic nie rozumiem ‒ zasłuchała się w dźwięki dobiegające jakoś bardzo nierówno. ‒ Wygląda na to, że statek handlowy. Ale co dalej?...
I Gamba niewiele z tego zrozumiał.
‒ Chodźmy ‒ zadecydował. ‒ Coś tam się dzieje, to pewne. Może strażnik zapomniał jakiegoś sygnału, może czegoś nie potrafi powiedzieć... A dziś nas tak mało, że zawsze bezpieczniej w lesie.
Zamiast do morza, jak to czynili w takich wypadkach, pobiegli do strażnicy i tam nareszcie odkryli prawdę. Na brzegu, dokładnie w tym miejscu, gdzie znajdowało się ujście wypływającego z jeziora strumyka, osiadł strzaskany przez burzę statek. Wrak wydawał się pusty i dlatego strażnik, ujrzawszy go
219
na morzu, nie ogłaszał początkowo trwogi. Był przekonany, że nie dotrze tu nigdy, wiatr jednak spłatał mu figla i zepchnął nagle w to miejsce. A co najgorsze, przed chwilą wydostały się z niego dwie ludzkie postaci.
‒ Zdaje się, że jedną z nich była niewiasta ‒ powiadamiał z coraz większym namysłem. ‒ Niewiele można dostrzec z tej odległości, noc przecież ciemna. Ale chyba słyszałem szloch.
‒ Diabli nadali tych gości ‒ mruknął Gamba niechętnie. ‒ Jeśli pójdą brzegiem, pół biedy, bo wyglądają na rozbitków i chyba tu nigdy więcej nie zajrzą. Gdyby jednak udali się w górę...
Ruszył z pośpiechem w drogę powrotną. Układało się jak najgorzej. Już z daleka usłyszeli ciężkie kroki i beztroskie potrącanie gałęzi, a gdy ujrzeli wreszcie rozbitków, ogarnął ich głęboki niepokój. Stali właśnie naprzeciw grodziszcza, słowo „piraci” powtarzało się nieustannie w trwożliwym szepcie. Musieli chyba słyszeć o nim niejedno i to od tej najgorszej strony, Gamba więc otoczył ich bez chwili namysłu. Ale gdy chciał poprowadzić dalej, rozległ się naraz tak przeraźliwy niewieści lament, że mógłby poruszyć zmarłych.
‒ Milcz! ‒ wściekł się teraz na dobre, bo takiego hałasu nigdy jeszcze nie było nad Gardnem. ‒ Nikt ci nie zamierza uczynić krzywdy. Nie drażnij mnie zatem, abym nie potrzebował dobywać miecza!
Chociaż niewiasta przycichła, chlipała dalej i odtąd w dzień i w nocy słychać było w grodziszczu przejmujące łkanie. Gamba warczał, równocześnie jednak coraz częściej na jego twarzy pojawiała się troska. Młodziutka to była niewiasta, bardzo ładna, a przy tym w ciąży. Pochodziła z Lubeki. Pobrali się niedawno i właśnie płynęła z mężem na własnym statku do Wolina, skąd on pochodził, gdy w nocy zwaliła się na nich burza. Załoga zeszła do łodzi przy brzegach Uznamu, oni postanowili nie opuszczać pokładu. Ten statek, który otrzymała od ojca w wianie, stanowił cały ich majątek i ciągle liczyli, że uda się go jakoś ocalić.
‒ Wzruszająca historia ‒ w dwa dni później Gamba zaczął się zwierzać Kryście ze swoich uczuć. ‒ Niewinne dzieci, które ciężko doświadczył los od razu u progu życia... Płakać się chce, gdy się jej słucha. Musimy ich puścić.
‒ Zestarzałeś się ‒ ofuknęła go szorstko. ‒ Nie ufaj nigdy niewieście
220
tonącej we łzach, chociaż nikt nie czyni jej krzywdy. Fałsz kryje się zawsze za tym.
‒ Ech, zalękła się tylko. Dziecko prawie, przy tym córka rajcy, toteż nasłuchała się o nas najgorszych rzeczy i trwoży się z byle powodu. A on głupi. Dostrzegłszy grodziszcze, domyślił się wszystkiego, jako że wychował się po sąsiedzku i od dziecka karmiono go wrogością wobec naszej roboty. Gdyby był mądry, nic by jej o tym nie mówił, on natomiast jeszcze bardziej zaraził ją strachem. Nie warto się nimi zajmować. Niech złożą uroczystą przysięgę i wyprowadzimy ich na skraj lasu. Uszy mnie bolą od tych nieustannych lamentów.
Krysta popatrzyła na niego przeciągle.
‒ Nigdy się na to nie zgodzę ‒ odrzekła. ‒ Nie zapominaj, że to syn wolińskiego rajcy i te strony zna dobrze. Bez trudu odnajdzie miejsce, gdzie wrak dobił do brzegu. Kiedyś wypuściliśmy szczecińskiego burmistrza. Poważny to był człowiek, toteż przysięgi dochował wiernie. Ten jest smarkaczem. Jemu nie można ufać i Wolinowi nie można ufać. Za blisko żyją z kamieńskim biskupem.
‒ Ale te szlochy...
‒ Skończą się wkrótce, przecież niecały tydzień pozostał do naszego odjazdu. Puścimy ich wtedy wolno i odbierzemy przysięgę, lecz tylko po to, aby się przekonać o ich uczciwości.
Trafiły mu te słowa do przekonania. Do wieczora trzymał się z dala od jeńców, na noc udał się do dworzyszcza, za to rano pojawił się bardzo wcześnie. Z zamkniętej izdebki już dobiegał stłumiony płacz. Wszedł tam zaraz i ledwie rzucił okiem na wyczerpaną twarz młodej niewiasty, zamiast ją ofuknąć, jak zapowiedział odchodząc ze świetlicy, zaczął pocieszać. Krysta przestała nadstawiać ucha. Dzień był piękny, wyszła więc na brzeg, posiedziała trochę nad jeziorem, potem przeniosła się nad morze i wróciła dopiero koło południa. Gamba przypadł do niej wzburzony.
‒ Powiem ci krótko ‒ szepnął z przejęciem. ‒ Trzeba ich puścić! W ciąży jest przecież. Właśnie dlatego możemy być zupełnie spokojni, przysięgną bowiem nie tylko na Ewangelię, ale i na szczęście swojego dziecka. Dopiero dzisiaj zrozumiałem naprawdę, skąd ta niecierpliwość i ciągłe szlochy. My tu mamy co jeść. Ona jednakże potrzebuje innej zupełnie strawy!
221
‒ Nie znasz się na tym i nie ulegaj tkliwości. Choćby przez miesiąc jadła to samo, co my, nic się złego nie stanie.
Już się jej sprzykrzyły te wieczne nagabywania. Chciała odejść, lecz zastąpił jej drogę.
‒ Nie gniewaj się o to, co teraz powiem ‒ rzekł ciepło. ‒ Wiesz, że cię miłuję jak własną córkę i nigdy nie sprzeciwiałem się twojej woli. Rozumnie zawsze postępowałaś, prawda. Przebywając jednak stale wśród mężczyzn, stwardniałaś nadmiernie i jestem przekonany święcie, że dziś mylisz się w sądzie. Po raz pierwszy nie posłucham cię, tym bardziej że do tego mam pełne prawo. W polu ty rządzisz. Tutaj ja po Steffenie objąłem dowództwo grodziszcza, a oni dostali się do nas z morza. Moi więc jeńcy i puszczam ich wolno. Nie mogę patrzeć dłużej na udrękę tej nieszczęsnej niewiasty!
Wydało mu się, że pobladła, poruszył się więc niespokojnie, ale zaraz zacisnął usta i śmiało spojrzał jej w oczy. Patrzyła na niego nad podziw długo.
‒ Zrobisz, jak uważasz za słuszne ‒ odezwała się cicho. ‒ Nigdy dotąd nie było między nami sporu i teraz też go nie będzie. Pamiętaj tylko, że nasze życie jest od tej chwili w ich rękach.
Odeszła na wieżę i nie pokazała się nawet przy stole w czasie południowego posiłku. Trochę wytrąciło go to z równowagi, lecz szybko odzyskał ducha. Rozbitkowie siedzieli obok, młoda niewiasta wpatrywała się w niego jak w tęczę. Rozgadał się więc z nimi, po obiedzie odebrał uroczystą przysięgę, potem założył im opaski na oczy i wsadziwszy na siodła, osobiście odprowadził do wolińskiego gościńca.
Cicho i smutno przeminął wieczór. Krysta nie wychodziła z wieży, inni byli pełni zadumy. Po raz pierwszy się zdarzyło, że ktoś zadecydował o ważnej sprawie mimo jej oczywistej niechęci. A gdy i nazajutrz nie polepszył się ten żałobny nastrój, Gamba osowiał także.
‒ Nie przypuszczałem, że tak to weźmiesz do serca ‒ sam wreszcie udał się do niej. ‒ Po rękach mnie całowali przy pożegnaniu ‒ zaczął nadrabiać wesołością zakłopotanie. ‒ Raz jeszcze się zaklęli na wszystkie świętości! A gdy im powiedziałem, że otrzymają wszystko, oo nam się udało wydobyć z wraku przed zatopieniem, Bukenhagen padł na kolana i złożył przede mną ręce jak do modlitwy.
222
‒ Łasy on na pieniądze jak jego ojciec ‒ odrzekła sucho. ‒ Dla nich gotów poświęcić wszystko.
‒ Niepotrzebnie się martwisz ‒ Gamba poruszył się raźnie. ‒ Jeśli nawet palnąłem głupstwo, co mi się wydaje nieprawdopodobne, zawsze zdążymy umknąć w las, a wtedy tamtym osobiście pościnam głowy. Znasz mnie przecież: krzywoprzysięstwa nie znoszę No, przestań się boczyć!
Krysta spoglądała w milczeniu na widoczne naprzeciw bukowe korony, spływające po stoku nad wodę. Patrzył na nią coraz markotniej.
‒ A jednak nie możesz wybaczyć ‒ westchnął. ‒ Powiedz szczerze: czego się boisz?
‒ Jutrzejszego dnia.
Jak gdyby na przekór jej niedobrym przeczuciom, ranek wstał piękny, rześki, przyjemny i nic nie zapowiadało jakichkolwiek kłopotów. Gamba stawał się coraz weselszy. Zajrzał do dworzyszcza, zmienił strażnika nad morzem i wrócił. Wszyscy siedzieli właśnie przy śniadaniu, usiadł więc przy stole i też zabrał się do jedzenia.
‒ Głowy do góry ‒ przemówił wesoło. ‒ Tych kilka dni przeminie jak z bicza trząsł, a zysk już oczywisty: nie słychać szlochu!
Sypał odtąd często żartami i dość nawet łatwo rozpogodził twarze, bo ta jego beztroska miała niewątpliwie uzasadnienie. Przy tak jasnym dniu nikt ich nie mógł zaskoczyć, zwłaszcza od morza. A od lądu nadal strzegły ich doskonale wypróbowane przez lata zasadzki i czujne oczy zwiadowców.
‒ A to co? ‒ Gamba uniósł raptownie głowę.
W górze rozległ się lekki szmer. Dzwonek, przynoszący meldunki od Bałtyku, drgał nieznacznie, ale nie dźwięczał.
‒ Strażnik się rozmyślił widocznie ‒ Gamba machnął ręką. ‒ Jakiś niegroźny statek.
‒ Trzeba by sprawdzić druty ‒ Krysta nie odrywała oczu od dzwonka. ‒ Może gdzieś się przerwały albo ziemia przygniotła kanał. Gdy ten wrak nadpływał, też coś z nimi nie było w porządku.
‒ Zaraz się do tego zabiorę. No, chłopcy, kończymy. Pomożecie w robocie.
Rad, że znalazł jakieś zajęcie, ruszył żwawo do składu po drut i narzędzia. Krysta też podniosła się z miejsca, chcąc się udać z powrotem na wieżę, lecz
223
nagle znieruchomiała. Była pewna, że słyszy czyjeś pośpieszne kroki. Wyskoczyła na kładkę, spojrzała. Kroki już nabrały twardości, trzeszczały rozpychane gwałtownie gałęzie, niespodziewanie rozległ się krzyk. Od morza waliła jakaś wielka gromada i znalazłszy się blisko, przestała ukrywać swoją obecność. Krysta zatrzasnęła gwałtownie wierzeje, zaparła je mocno, wbiegła do wieży. Co mogło się stać najgorszego, stało się właśnie. Dzwonek nie działał, ostrzeżenie nie doszło. Zbrojni pachołkowie strzałowscy, wolińscy, kamieńscy dobili widocznie do brzegu i teraz sypali się hurmem na kładkę, pragnąc w pierwszym uderzeniu zdobyć grodziszcze. A na ich tyłach, obok dowódcy, czaił się młody Bukenhagen, niedawny rozbitek, i coś tam radośnie wskazywał ręką.
‒ A, łotr! ‒ Gamba, stojący już przy niej, zgrzytnął zębami. ‒ Na własne dziecko przysięgał!...
Rozejrzał się, zbiegł na dół, rozstawił ludzi.
‒ Prujcie z łuków do tych na brzegu! ‒ krzyknął. ‒ Kładkę zostawcie w spokoju.
Jęczały wierzeje, siekiery i włócznie biły w nie coraz donośniej. Zastanowił się chwilę, pochwycił z komina głownię. Tłum tam narastał. Przechylił głowę, jakby z tych uderzeń, trzaskania kładki i krzyku chciał się dowiedzieć, ilu tam może być ludzi, i naraz przystawił żagiew do wystającego ze ściany lontu. Prysnął ogień, zniknął w kamiennej luce. A zaraz rozległ się na zewnątrz ogłuszający huk i z chmury dymu, jaka się wzniosła w górę, zaczęły się sypać do wody zwłoki ludzkie i drewno.
‒ Wierzeje wytrzymały, to najważniejsze ‒ popatrzył na nie zadowolony. ‒ A teraz wszyscy do wieży!
Dopiero stamtąd można było ocenić dokładnie rozmiary klęski. Steffen oddawał grodziszczu usługi nawet po śmierci i założone przez niego przemyślnie prochy, właśnie na taki wypadek, zdały doskonale egzamin. Kładka przestała istnieć, zniknęli znajdujący się na niej ludzie, na brzegu powstał ogromny popłoch. Chociaż ten i ów zaczynał wydostawać się z wody, straty musiały być ciężkie i z pewnością nikt tam nie spodziewał się takiej obrony.
Gamba promieniał. Przypomniały mu się dawne czasy, gdy szedł ze Stortebekerem na nieprzyjacielskie okręty i nieraz wysadzał je tak samo w powietrze, gdy był potrzebny pośpiech. Nagle pobladł jak trup. Odwrócił się powoli od tamtego widoku, spojrzał na Krystę, zatrzymał dłużej wzrok na trzech młodych
224
ludziach, stojących obok. Zdawało się, że coś go dusi, rozrywa gardło, że za chwilę wyrwie się z piersi gwałtowny szloch.
‒ Boże wszechmocny, co ja zrobiłem! ‒ w odruchu rozpaczy objął rękami głowę. ‒ Zatłuczcie mnie tutaj jak psa, macie do tego prawo. Uwierzyć takim łajdakom, dać się nabrać na litość... Tnij, Krysto, bo wobec ciebie zgrzeszyłem najciężej! Ja, rycerz Bractwa Żywienia, który ongiś był gotów ściąć ciebie, nie miałem serca, aby zdjąć głowy byle kupczykom. Kajam się przed tobą... Kajam się przed wami, bracia, i proszę o śmierć jak o łaskę. Choćbyście mnie rżnęli w kawały, błogosławił was będę...
Wielka to była rozpacz, ale i błąd, który popełnił, był straszny. Krysta rzuciła nieznacznie okiem na ludzi i jak oni zwiesiła głowę. Wróg poniósł ciężką klęskę. Nie cofnie się jednak, gdyż jeszcze ma znaczne siły i w razie potrzeby sprowadzi dalsze. Im nikt nie zdąży nadbiec na pomoc. Ona może się jakoś ratować, może ratować się Gamba, może uratuje się strażnik nad morzem i ci w dworzyszczu, sygnał ostrzegawczy bowiem przekazała im dawno. Ale dla trzech, którzy znajdują się przy niej, nie ma możliwości ucieczki...
‒ Przestań! ‒ ofuknęła go naraz szorstko. ‒ Teraz trzeba się bić, a nie jęczeć. Zajmij się ściągnięciem na wieżę wszystkiego oręża!
Spojrzał na nią bystro i chyba zrozumiał tę ostrość tonu, skinął bowiem na innych i odszedł. Krysta wyjrzała ostrożnie poprzez strzelnicę. Nieprzyjaciel krył się za drzewami, lecz słychać go było dobrze. Coś tam zaczynało się dziać. Jęki rannych trwały dalej, ucichły za to krzyki i klątwy. Ktoś odchodził do morza, ktoś stamtąd powracał i wreszcie z tych najrozmaitszych ruchów wyłoniła się prawda. Z okrętu, który stał widocznie przy brzegu, sprowadzono działa i ustawiono je naprzeciw grodziszcza, a równocześnie odezwały się wokół siekiery.
‒ Kiepsko ‒ przystanął przy niej Gamba. ‒ Zaczną rozbijać wierzeje, a drzewami zastąpią kładkę. Wtedy...
‒ Przygotujcie coś do jedzenia ‒ przerwała mu. ‒ Później może zabraknąć czasu.
Tak rozdzielając nieustannie zajęcia, starała się odwracać uwagę od niepotrzebnych myśli i rozmów i udawało się to na ogół dobrze. W wieży panował zupełny spokój. Natomiast na brzegu działa już biły w równych odstępach,
226
zniszczyły wierzeje, łupały kamień, zwaliły część dachu, rozszerzały stopniowo wyrwę. Koło południa zaprzestały wreszcie swojej roboty, lecz wtedy w to miejsce, gdzie przedtem znajdowała się kładka, zaczęły walić się z góry drzewa.
‒ A teraz faszyna ‒ Gamba melancholijnie pokiwał głową. ‒ Stary to sposób, lecz zawsze dobry. Uderzymy na nich chyba przy wejściu?
Krysta skinęła głową. Robiło się jej coraz ciężej na sercu. Za szybko to wszystko szło i gdyby nie te działa, można by mieć jeszcze jaką taką nadzieję. Jeśli ci z dworzyszcza zdążyli ocalić głowy, mogą dać znać do sąsiednich wsi i w nocy może się jednak pojawić pomoc. Ale jak tu wytrwać do nocy?... Od morza pędziła jakaś nowa gromada, pewnie nadeszła pomoc. A oto do drzew powalonych na miejscu kładki leci jak na skrzydłach kilkudziesięciu ludzi z pękami faszyny, ciska je w wodę, zasłania się nimi zręcznie. A oto...
‒ Za mną ‒ odezwał się cicho Gamba.
Zbiegli z góry, przypadli do wyjścia, napięli łuki. Tamci spływali ze stoku gwałtownym nurtem, lecz już się niejeden wywracał w biegu, już inny zatonął w wodzie, już jęczał z bólu, już słały się ciała na pniach bukowych. Krzyk stawał się coraz większy, wzrosła ogromnie szybkość. Jak płachta rzucona przed siebie wolno, rozkładała się od brzegu nowa kładka utkana z drzew i faszyny i pędząc wciąż naprzód, dotknęła nareszcie murów.
‒ Vorvárts!* ‒ padł rozkaz zaciekły.
• Naprzód (niem.).
Poszli pierwsi, zginęli. Poszli następni, zwalili się także. Po ich trupach wdzierali się jednak dalsi i ciskając włóczniami, spychając kamienie, skacząc z dołu i z góry, zatłoczyli zupełnie wejście.
‒ Odwrót! ‒ nakazał Gamba.
Już tylko troje ich było. Odskoczyli na kilka kroków, poszło za nimi dziesięciu. Odsunęli się jeszcze trochę, poszło dziesięciu innych. Wsparli się mocno o wieżę, wstrzymali rozpęd. Stojgniew, który przybył tu przed laty z Chatoczy, wyrwał się nagle naprzód i zatoczył mieczem jak straszliwy kołowrót, wbijający się nieubłaganie w żywą przeszkodę.
‒ Kryjcie się! ‒ krzyknął za siebie.
‒ Kryj się i ty!
Wsparła go Krysta, potężnym ramieniem rozniosła dokoła popłoch.
227
‒ Uciekaj, na Boga! ‒ przemówił błagalnie. ‒ Za chwilę nikt z nas stąd żywy nie wyjdzie!...
Dostał włócznią, zajęczał z bólu. Wspomógł ich Gamba, wymiótł najbliższych, porwał Stojgniewa. Krysta została na chwilę sama.
‒ Odwrót!
Tamci byli już w wieży. Raz jeszcze wzbudziła postrach, odskoczyła błyskawicznie, trzasnęła drzwiami, zaparła. Spojrzała za siebie: Stojgniew był blady jak płótno. A i Gamba zaciskał kurczowo usta.
‒ Co się stało?...
‒ Dostałem w kolano. Boli piekielnie, lecz nic poważnego. Chodźmy na górę.
Pochylił się nad rannym, chcąc znowu mu pomóc.
‒ Nie dam rady ‒ jęknął. ‒ Nic nie przebili, a boli...
‒ Zajmij się sobą. Ja go poniosę.
Wzięła Stojgniewa na ręce, weszła na schody. Głowa mu zwisła bezwładnie.
‒ Weź mnie za szyję ‒ odezwała się cicho. ‒ Będzie wygodniej.
Powoli i jakoś bardzo nieśmiało uniósł ręce, wsunął je pod włosy, zacisnął. Weszli na górę. Gamba narzucił na wejście ciężką pokrywę, zwalił na nią ławy i stoły i zaczął wspinać się wyżej, a za nim Krysta. Ręce Stojgniewa zaciskały się coraz mocniej, z jakąś dziecięcą ufnością przytulał do niej głowę, w wielkim napięciu, jak się zdawało, wsłuchiwał się w bicie jej serca. Wydostała się na szczyt, ułożyła go ostrożnie na ziemi i zajrzała mu w oczy.
‒ Nie żyje ‒ westchnął ciężko Gamba. ‒ Panie, przebacz mnie grzesznemu, a jemu daj wieczny spoczynek...
Przeżegnał się w wielkim skupieniu, powlókł z powrotem do wejścia. I na ten otwór zwalił ciężką pokrywę.
‒ Na szczęście ty jesteś cała ‒ odezwał się cicho. ‒ Skacz. Tej strony nikt nie pilnuje.
Wyjrzała. Naprzeciw rósł buk rozłożysty, sięgający liśćmi prawie do wody, pod którego korzeniami kryło się wejście do skarbca. Odsunęła na bok drewnianą kłodę i wąska przedtem strzelnica zamieniła się w szerokie okienko.
‒ Skacz ‒ rzekła do Gamby.
‒ Nie zawracaj głowy! ‒ rozzłościł się. ‒ Ty tam wpłyniesz jak węgorz, a ja mogę zastawić ci drogę i zginiemy oboje. A gdy za tobą pójdę, oboje zostaniemy przy życiu.
228
Nasłuchiwała przez pewien czas. Napastnicy już byli w wieży, już wybijali otwór na wyszkę, już tam pod nią rozlegał się krzyk tak potężny, jak przy ataku przez kładkę. Zrzuciła powoli z siebie wszystko co cięższe.
‒ A może i miecz lepiej zostawić? ‒ Gamba objął ją niespokojnym spojrzeniem. ‒ Łatwo może się zaplątać w korzeniach.
Wzięła go do ręki, przez pewien czas oglądała uważnie. Wahała się najwyraźniej i coś obliczała starannie w myślach. Naraz zacisnęła mocno usta, jak gdyby postanowiła odegnać od siebie słabość i wbiwszy się w otwór, sprężyście skoczyła w wodę. Gamba wychylił się nieco. Zniknęła na chwilę, ale już płynie... Na brzegu triumfalny krzyk. Pędzą zewsząd pachołkowie, nadbiegają dowódcy. Bukenhagen wywija radośnie ręką. A ona mknie jak strzała, buk jest coraz bliższy. Coraz obficiej sypią się wokół bryzgi...
‒ Żywcem brać! ‒ huczy któryś z dowódców. ‒ To Krysta!
‒ To Krysta!... ‒ wzbija się dokoła potworny, niemiecki wrzask.
Ludzi nadciąga coraz więcej, rozjaśnia się pod bukami naprzeciw, sypią iskrami włócznie. Naraz przycichło. Swantewit przymrużył nieznacznie oko, Krysta zniknęła, zmętniała woda. A zaraz zaczęło się tworzyć wielkie kolisko i coraz bardziej rozszerzać kręgi...
Gamba zwilżył językiem spieczone wargi. Fala dobiegła do grodziszcza, wkrótce przybiła do niego druga i trzecia. Wycofał się, bo teraz tuż pod jego nogami rozległ się groźny łomot. Pachołkowie, zajęci widocznie dotychczas także tym widowiskiem, zabrali się znowu do swej roboty i przebiwszy się niżej, rąbali obecnie z podwójną siłą ostatnie przejście. Rzucił raz jeszcze okiem na brzeg: kręcono się tam bezradnie, niektórzy wskakiwali do wody. Krysty nadal nie było widać. Wzburzenie rosło; rozkazy, przynaglania i klątwy przemieniały się szybko w potworną wrzawę, w której ginęły zupełnie słowa.
Gamba odwrócił się powoli. Widniejące dotychczas na jego twarzy napięcie zanikło, pogłębił się za to smutek. Wziął do ręki krzesiwo i hubkę, zapalił łuczywo.
‒ Dukata temu, kto ją odnajdzie! ‒ dobiegł do niego jakiś potężny głos. ‒ Dukata również za miecz!...
Odetchnął głęboko, podszedł do ściany. I tutaj wystawał lont.
‒ Włócznie w górę! ‒ ktoś krzyknął pod nim. ‒ Wybijam otwór!
229
Rozgorzał lont, iskry zginęły w murze. Gamba znowu patrzył na buk. Znał go doskonale, o tej porze roku zawsze tak samo pięknie spływały do wody liście. I lilie wodne rozkwitały tak samo wdzięcznie, chociaż w tej chwili wydały mu się jakieś zupełnie inne. Najwyraźniej straciły blask, tu i owdzie nawet nabrały żałobnej czerni. Prawda, dawniej nikt im nie zamącał spokoju... Teraz i do tego zakątka, pamiętającego tísasy sławnej Winety, dotarł zachłanny, niemiecki krzyk. Huczał coraz posępniej. I jak wśród Obodrzytów, na jego rodzinnej ziemi koło Lubeki, zapowiadał donośnie, że co miejscowe, zamienione zostanie w mierzwę...
‒ Mamy nareszcie jednego! ‒ ktoś ryknął za jego plecami.
Gamba odwrócił się bez pośpiechu. Zdążył jeszcze objąć wychylającego się napastnika rozweselonym spojrzeniem, gdy nagle straszliwy huk wstrząsnął powietrzem, w ogniu i dymie zatonęło na chwilę wszystko. A zaraz, jak całun pogrzebny, zaczęło opadać w wodę całe grodziszcze.
IV
W Stargardzie panował ogromny ruch. Dotychczas książę Bogusław omijał zręcznie traktat i nie dawszy Krzyżakom pomocy w roku ubiegłym, nie dał do dziś. W końcu trzeba było się jednak ruszyć. Świętobór szczeciński dawno wysłał swoje chorągwie pod Malbork, najpowolniejszy zawsze książę na Wołogoszczy, przez kilka tygodni udając na własnych ziemiach pochód wojenny, przeprawił się wreszcie przez Odrę. Nie wypadało już dalej zwlekać. Rycerstwo zgromadziło się w sporej liczbie, a że nad Wisłą miało dojść lada chwila do ostatecznej rozprawy, postanowiono więc wczesnym rankiem wyruszyć w drogę.
Rycerz z Lasu, ledwie o tym usłyszał, wskoczył na siodło i popędził samotrzeć, jak zwykle, na Łobez, a chociaż śpieszył się bardzo, w Gogolewie osadził raptownie konia. Ujrzał przed sobą wielki tłum, zobaczył też przemawiającego donośnie mnicha. Coś go w tym zastanowiło i zaczął chwytać ciekawie słowa. Nagle drgnął. Jak grom z jasnego nieba, spadła na niego złowieszcza wieść i przenikliwym chłodem zmroziła serce :
‒ A gdyby wam ktoś opowiadał, że wielka królowa nie żyje, nie wierzcie
230
mu! Prawda: napadło na nią mnóstwo pachołków strzałowskich, kamieńskich, wolińskich, musiała wysadzić grodziszcze. Lecz żyje i działa nadal. Ja wam to mówię. Żebrzący mnich!
Rycerz skręcił gwałtownie konia i zamiast na Łobez, pognał teraz na Wolin, a że dopadła go w drodze noc i bramy miasta dawno zamknięto, przepłynął Dziwnę i koło północy zawitał do siedziby zbójcy Łukasza koło Warnowa.
‒ Co z Krystą? ‒ wykrzyknął.
‒ Ciszej, ciszej... Niebezpiecznie tu teraz u nas. Ano cóż... Znalazł się w końcu zdrajca i znaleźli grodziszcze. Oczywiście od morza.
‒ A co z nią?...
‒ Różnie ludzie gadają. Jedni twierdzą, że wysadziła się w wieży w powietrze. Inni, a ta wiadomość pochodzi wprost od wolińskich pachołków, że skoczyła do wody i utonęła. Najdziwniejsze jednak w tym wszystkim, że chociaż prawie mieli ją w rękach, nie zdołali odnaleźć ciała. Mimo że zapadła się pod wodę przy samym brzegu i że nurkowało wielu. Rajcowie wolińscy dawali w końcu pięćdziesiąt dukatów nagrody za wyłowienie martwego ciała! Ja więc uważam te wszystkie wieści za bałamutne. Jeśli nawet za taką sumę nikt nie chwycił Krysty ani żywej, ani umarłej, to znaczy, że jakoś uszła i może już jutro znowu rozbłyśnie mieczem.
Rycerz oddychał ciężko. Chociaż w jaskini było zupełnie ciemno, zbójca domyślił się łatwo, co się z nim dzieje, i życzliwie uścisnął mu rękę.
‒ Mówię wam: nie wierzcie ‒ rzekł z namaszczeniem. ‒ Ja wam to mówię: sławny zbójca Łukasz, który widział w życiu niejedno. Wiem od dawna, że pragniecie z nią szczęścia, bo nawet ślepy by się tego domyślił, toteż na pociechę dodam wam mądre słowa, jakie może wymyślić tylko zbójca tak doświadczony. Jeśli zapisane jest w niebie, że się z nią połączycie, to się połączycie, choćby ją trzy razy chowali. A według mnie tak właśnie jest zapisane. Musicie się połączyć, bo inaczej nie mógłbym wierzyć w Boga!
Zajął się nim serdecznie, a i o pachołkach nie zapomniał, nazajutrz zaś równo ze świtem ruszyli w drogę. Rycerz był ciągle jak z krzyża zdjęty, ale ciekawość zaczęła nieznacznie odsuwać na bok wzburzenie. Krążył koło tej puszczy od lat, znał niejedną z jej wielkich tajemnic. Dopiero teraz jednak zaczął rozumieć,
231
dlaczego tak długo nikt się nie mógł wedrzeć do środka. Ludzie jej strzegli zewsząd, to niewątpliwe. Przede wszystkim jednak broniły jej olbrzymie zwały zbutwiałych pni, przepaściste wykroty, niewidzialne bagniska, bronił zaciekle tajemniczy mrok, przeszywający przybysza dreszczem i nieustannie wprowadzający go w błąd. Konie szły trwożnie i dopiero gdy naleźli się nad jeziorem, parsknęły raźnie. Ciągłe świsty, migania, podejrzane szelesty pozostały nareszcie za nimi. A przed nimi rozbłysło cudnie słoneczne światło.
Rycerz natomiast załamał ręce z rozpaczy. Jadąc tutaj, żywił jeszcze w sercu cichą nadzieję, że wieści były przesadne, że z jakiejś przypadkowej potyczki wysnuto za wczesne wnioski. Teraz nie mógł już wątpić. Grodziszcze leżało w gruzach, drzewa nadbrzeżne były wycięte, z kłębów faszyny w wodzie nietrudno się było domyślić przebiegu bitwy. Serce zaczął mu rozrywać ból przenikliwy i nie mogąc go stłumić w sobie, padł na kolana, zaniósłszy się urywanym, gwałtownym szlochem.
‒ Płaczcie, płaczcie ‒ zbójca ukląkł obok i także zapłakał rzewnie. ‒ Zginęło nasze dzieciątko... Królowa nasza najmilsza. Pani mężna i miłościwa...
Przyłączył się do nich Przemko, który obecnie był stale przy boku rycerza, przyłączył się drugi pachołek. Dosiedli wreszcie koni i zaczęli objeżdżać jeziorko. Trafili do dworzyszcza: zmiecione z powierzchni ziemi. Dotarli do strażnicy nad morzem: strącone deski kąpały się w wodzie. Zajrzeli jeszcze nad potok. I na nim napastnicy wywarli zemstę i zasypali pniami na całej długości, jak gdyby chcieli wszystko, co tu dawniej istniało, raz na zawsze wytrzeć z ludzkiej pamięci.
‒ Chryste Panie!... ‒ rycerz zaczął rwać sobie włosy z rozpaczy. ‒ Z tej zawieruchy nikt nie mógł się wyrwać. Musiało tu być istne piekło!...
Z powrotem powlekli się nad jezioro. Zbójca, przybity jak inni, znów zaszył się w las, bo wbrew temu, co widział, nie chciał uwierzyć w zupełną klęskę i miał ciągle nadzieję, że odkryje w końcu jakieś ciekawsze ślady; odeszli też pachołkowie. Rycerz pozostał sam i usiadłszy nad wodą starał się skupić myśli. Na przeciwległym brzegu słońce już rozzłacało wierzchołki drzew, ale jezioro pokrywał jeszcze głęboki cień. Cisza panowała zupełna. Pod jej wpływem zasypiał nieznacznie ból, wypływały wspomnienia, toczyły się coraz szybciej.
232
Oto Kodrąb: w świetle zachodu pojawia się nagle śliczne dziewczątko, złoty łańcuch rycerza Niekraka mieni się na niej cudnie. Samotnie idzie przez pola, beztrosko i raźnie rozbrzmiewa krok. A oto...
Rozjaśniony wzrok rycerza spoczął niechcący na rumowisku i stracił blask. Tu przebywała... Brawie dwanaście lat. Na tej niewielkiej właśnie wysepce rodziły się śmiałe plany wojennych wypraw, nagłych wypadów, groźnego zwiadu, bezwzględnego ukracania krzywdy, zaprowadzania porządku; stąd się wywodzili wielcy apostołowie i dobroczyńcy. Dawniej wyczuwał tylko istnienie jakiejś pięknej siedziby, kształtował ją na swój sposób w myślach. A i teraz, chociaż stał obok, mógł się jej tylko domyślać z wyglądu tych zwalisk kamiennych, wyzbytych znowu zupełnie życia...
Wzrok się ześliznął z ruin, w rozpaczliwym odruchu zaginął w toni. Coś go tam nagle spłoszyło. Odskoczył trwożnie, lecz przypadł raz jeszcze: coraz bardziej wciągała go w siebie przedziwnie w tej chwili cicha, jakaś ukojna, bezkresna głębia. Dostrzegł w niej siebie i własne myśli, dostrzegł też Krystę. Stała tuż za nim. Ta jego Krysta, z mieczem u boku. Piękna jak zawsze, smukła i wdzięczna i nawet wcale niesmutna.
‒ Na mnie czekasz, rycerzu?...
Zdrętwiał, z oczu pociekły łzy. Jej to był głos. Ten sam miękki, przenikający do serca, tak drogi mu głos, jaki słyszał w swym życiu niejednokrotnie... I to ona tam stała obok. Doskonale ją widział w toni...
‒ Czemu się nie odzywasz? ‒ rozległ się cichy śmiech, tak samo dźwięczny i miły, jak ongiś w kodrąbskim borze. ‒ Za zjawę chyba mnie bierzesz?
Odwrócił się powoli, przeżegnał nabożnie. Nie mówił nic. Przysiadła obok i spoglądała na niego coraz weselej.
‒ A jednak jestem dla ciebie zjawą ‒ wpatrzyła się w niego bacznie. ‒ Co ci przeszkadza uwierzyć, że żyję?
‒ Śmiech mi przeszkadza... Od dwunastu lat nie śmiałaś się przecież nigdy. Tylko śmierć tak cię mogła odmienić...
Twarz Krysty stężała, przymknęły się rozwarte dotąd w uśmiechu usta. Była znów taka, jak dawniej: zamknięta w sobie, zamyślona, też życzliwa i piękna, a przecież trzymająca wciąż z dala od siebie swego rozmówcę. Coś nim wstrząsnęło, jakby doznał olśnienia. Ogarnął ją nagle ramieniem, przycisnął do serca.
233
Zdumiał się bardziej, bo przytuliła się do niego tak ufnie, jakby w nim szukała opieki, i tak tkliwie, jakby tylko na to czekała. Westchnął ze szczęścia, ogromna radość zalała mu umysł i duszę. Zapomniał o zjawach, strachach i niejasnościach i cały swój ból poprzedni zaczął wyładowywać w serdecznych słowach i pocałunkach.
Słońce wzniosło się wyżej, rozbłysło na pobliskich bukach, rozbłękitniało przepięknie niebo. Oko Swantewita nabrało wielkiej jasności.
‒ Boże, Boże!... ‒ zapatrzył się na nią, jak gdyby jeszcze nie był pewien, czy przypadkiem nie uległ złudzie. ‒ Ty żyjesz naprawdę, Krysto!
‒ Naprawdę...
Znowu ją otulił ramieniem. Zrobił to tym razem bardzo nieśmiało i nagle na oboje spłynęła jakaś przedziwna cisza. Patrzyli w wodę. Jak w przeczystym zwierciadle odbijały się w niej oczy, twarze, ubiory...
‒ Niezwykła ta toń ‒ odezwał się w zamyśleniu. ‒ Patrząc na nią, wydaje się człowiekowi, że widzi swą własną duszę.
‒ I widzi się ją...
Ktoś nadchodził. Krysta nie drgnęła, rycerz za to spojrzał za siebie bacznie. W błękitnawym półmroku, sączącym się poprzez bukowe liście, ukazał się zbójca i ledwie dostrzegł niewieścią postać, przeżegnał się zamaszyście i jednym skokiem znalazł się przy niej.
‒ Wierzę w Boga! ‒ uderzył się w pierś z wielkim rozmachem. ‒ Powiedziałem, jak powinno być zapisane, i tak zostało zapisane. Chwała ci, pani! Żyjesz, więc i ja będę żył i przestanę nareszcie wyrywać sobie włosy z rozpaczy!
‒ Tak się martwiłeś, Łukaszu?...
‒ Wyłem z bólu, gdy się dowiedziałem o upadku grodziszcza. Co bym robił bez ciebie ja, zbójca szlachetny, który dotąd strzegł wiernie twojej osoby i z twojego rozkazu jedynie wielce szacownym zdrajcom obcinał głowy? Zeszedłbym chyba na dziady i jak w tych dawnych, smutnych czasach, kiedy ciebie tu jeszcze nie było, musiałbym znów chwytać byle łachudrę. Boże wszechmogący! Na samą myśl o tym ogarnia mnie przerażenie...
Objął jej stopy, raz jeszcze zapłakał rzewnie. Pogładziła go łagodnie po zwichrzonej czuprynie.
234
‒ Jak widzisz, Bóg nie dał mi jeszcze zginąć ‒ rzekła. ‒ Odjechać stąd jednak muszę, bo nie ma gdzie schronić głowy, a i Wolin stał się dla mnie chwilowo za ciasny. Sam to na pewno doskonale rozumiesz. A i ty musisz pomyśleć o sobie i też się chyba przeniesiesz na inne miejsce?
‒ Jak to, pani?... Chcesz mnie wyrzucić ze służby?
‒ Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Sądzę jednak, że uciułałeś sporo grosiwa na stare lata i zechcesz w końcu odpocząć.
Łukasz wstał i wyprostował się z wielką godnością.
‒ Prawda ‒ przyznał ‒ należy mi się wypoczynek za wierną służbę. Ale że ty pewnie jeszcze nie spoczniesz, mnie też nie wypada. Szlachetnym jestem zbójcą, nie zapominaj. Zabierz mnie zatem z sobą, bo gdzie indziej mógłbym znowu wpaść w złe towarzystwo, a tobie zawsze mogę się przydać. Krzepę mam ciągle wielką.
Krysta obserwowała w zamyśleniu jego olbrzymi zarost i odzież w strzępach. Chociaż nieraz dostawał nową, rozdzierał ją natychmiast i brudził i jak na zbójcę, zawsze wyglądał świetnie. Natomiast mało był podobny do zwykłego człowieka.
‒ Jeśli chcesz jechać z naszą królową ‒ Przemko, który wraz z drugim pachołkiem podszedł do nich nieznacznie i trzymał się z dala, teraz wysunął się naprzód ‒ musiałbyś się trochę odmienić. Przede wszystkim trzeba przystrzyc włosy i brodę.
Łukasz popatrzył na niego tak posępnie, jakby widział już jego pogrzeb.
‒ Dobre imię chciałbyś mi odebrać, hultaju? ‒ warknął. ‒ Nie ma zbójcy bez wielkiej brody!
‒ A i odzież należałoby założyć porządną ‒ Przemko przemawiał dalej z wielką powagą. ‒ Coś ładnego masz chyba w schowku?
‒ Boże Wszechmogący!... Co ten smark wygaduje? Komu bym wtedy napędził strachu?
‒ Znajdą się tacy. Nie w brodzie twoja siła, lecz w garści. A tam, widzisz, dokąd jedzie nasza królowa, zbójcy noszą się trochę inaczej. Nie możesz się wyróżniać, bo łatwo mógłbyś wpaść komuś w oko.
Łukasz spojrzał rozpaczliwie na rycerza i Krystę, jakby spodziewał się od nich obrony. Milczeli. To go zastanowiło. Podrapał się po głowie, pomyślał i już znacznie łagodniej popatrzył na Przemka.
235
‒ Wiem od dawna, że chłopak z ciebie niegłupi ‒ rzekł pojednawczo. ‒ W tym, co mówisz, coś musi być. Pogadajmy o tym na osobności.
Odeszli na bok, rycerz z Krystą znowu zostali sami. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że właściwie nic nie wie ani o bitwie, ani o tym, jak się uratowała i co zamierza uczynić dalej. Opowiedziała mu zwięźle. Zdumiał się, dowiedziawszy się o słabości załogi, która zadała nieprzyjacielowi tak ciężkie straty; słuchał z zapartym tchem, jak płynęła do brzegu. O samej jaskini jednak wspomniała tylko i przeszła zaraz do następnych dni, gdy znowu ujrzała słoneczne światło. Strażnik znad morza zdołał się ocalić, umknęli w las trzej ludzie z dworzyszcza i zdążyli nawet uprowadzić konie. Odnalazła ich bez trudności. Krążą obecnie w pobliżu i czuwają nad bezpieczeństwem, a na noc mają doskonałą kryjówkę, przygotowaną jeszcze przed laty właśnie na taki wypadek.
‒ Jednego nie mogę zrozumieć ‒ wzburzył się nagle. ‒ Konie pod ręką, dlaczego więc nie uciekasz? Przecież tamci, znając już miejsce, mogą znów przeprowadzić jakąś obławę!
Nie odrywała oczu od toni. Woda drgnęła nieznacznie, jakby Swantewit uniósł lekko brew i zapatrzył się na nią czujnie.
‒ Ja stąd, widzisz, nie mogę uciekać ‒ odezwała się w zamyśleniu. ‒ Ledwie rozpuszczono wieść o mojej śmierci, biskup podniósł natychmiast głowę, zhardzieli rajcowie w Wolinie, poruszyli się niektórzy rycerze. Krzywda znów się może pojawić na całej wyspie i nasza dotychczasowa robota poszłaby wtedy na marne. Zanim więc odjadę do Żelaza, muszę obwieścić wszystkim dobitnie, że jednak żyję i że nadal pilnuję tutaj porządku. Dokonam tego jutro. A potem wsiądę na statek i jeśli chcesz się zabrać ze mną, możesz też z niego skorzystać.
Wpatrywał się w nią w coraz większym napięciu.
‒ Wprost nie chce się wierzyć uszom ‒ odezwał się cicho. ‒ Po raz pierwszy cię pocałowałem, a już mi się zaczęło wydawać, że przestałaś być tą wielką, tajemniczą królową, nie zapominającą ani na chwilę o swoim ludzie... A ty ciągle przecież masz własną drogę i nie straciłaś jej z oczu, chociaż dopiero co wyrwałaś się z matni. Co szykujesz na jutro?
‒ Usunę Krzyżaków z Kodrąbia. Dla wyspy to chwilowo jest najważniejsze.
236
‒ Z tak małą siłą?...
Na jej twarzy ukazał się niespodziewanie swawolny uśmiech.
‒ Zjawą dziś tylko jestem ‒ odrzekła wesoło. ‒ Najtęższe ostrokoły nie mają dla mnie znaczenia, bo przemknę wszędzie, a tam widocznie nie wierzą, że duchy mogą także wywijać mieczem. Pewni mojej śmierci, nie stawiają nawet po nocach straży!
Wstała, rozejrzała się po jeziorze. Wróciło zwykłe skupienie.
‒ Chodźmy w las ‒ skinęła na niego głową. ‒ Nie ma potrzeby męczyć ludzi nadmiernym czuwaniem, a tu mogą się rzeczywiście pojawić wkrótce od morza jacyś poszukiwacze skarbów. W poprzednich dniach było ich sporo.
Spokojnie i cicho minął dzień, minął następny. Rycerz nie mógł początkowo wyzbyć się obaw, gdyż mimo wszystko wyprawa na Kodrąb, mający silną załogę, wydawała mu się nadmiernie śmiała, lecz wkrótce zapomniał o nich. Urzekła go bliskość Krysty, przepełniało szczęściem jej ocalenie, wzruszał do głębi uśmiech, który pojawił się nareszcie po latach na tej twarzy tak drogiej, a przecież dawniej zawsze przemglonej smutkiem. Czuł się jak żeglarz, który wśród wielkiej burzy ujrzał niespodziewanie pogodne niebo. Gdzieś tam daleko, co prawda, słychać było grzmoty i ciężkie chmury snuły się nadal nad widnokręgiem. W tej leśnej kryjówce jednak panowała zupełna cisza, przerywana tylko kwileniem ptactwa, lecz właśnie dlatego szczególnie miła. Radosnym nastrojem coraz bardziej zbliżała do siebie dusze i dźwięcząc ciągle, odsuwała gdzieś w nieskończoność wszystko, co znajdowało się poza roztaczającym się wokół złotoszarym półmrokiem.
Rycerz promieniał. A i Krysta, jak się zdawało, zdołała zrzucić z siebie brzemię dwunastu lat ciężkich bojów, trudów i poniewierki i raz odzyskawszy uśmiech, nie traciła go już ani na chwilę. Jak ongiś w kodrąbskim borze, była znów pełna życia i skora do wesołości, jak gdyby zasnęła tylko, a przebudziwszy się teraz, odnalazła bez trudu swą wczesną młodość. Dopiero gdy zapadł zmrok, pojawiła się znowu ta Krysta z grodziszcza: skupiona i czujna, idąca śmiało przez zwartą odwieczną puszczę, widząca dokładnie przed sobą cel. Ukryła po drodze konie, podeszła pod Kodrąb. A ledwie się znalazła na skraju, zaczęły się kupić przy niej liczne postaci.
‒ Nasi ludzie? ‒ szepnął rycerz przejęty.
‒ Nasi.
237
‒ A przecież nie wychylałaś się przedtem z lasu...
‒ Zdawało ci się ‒ roześmiała się cicho. ‒ Marą jestem, więc znikam niepostrzeżenie. Ale ci ludzie na pewno są żywi i jak widzisz, nikt się tu nie dziwi mej obecności.
Przybyło jeszcze kilka osób, usiadło obok. Wciąż panowało głuche milczenie.
‒ Jeszcze na kogoś czekamy? ‒ znów szepnął.
‒ Na dowódcę.
‒ Ty nie poprowadzisz?
‒ Będę tylko czuwała. Zajrzę tu chyba nieprędko, toteż trzeba pouczyć ludzi, jak mają sobie radzić w razie potrzeby. Wolin musi pozostać wolny.
Dało się słyszeć z boku lekkie stąpanie. Rycerz odwrócił głowę i ku swemu wielkiemu zdumieniu ujrzał pana na Łęgach.
‒ Wy prowadzicie dziś bój?...
‒ Nie wypada inaczej. Koło Górzyna muszę jeszcze znosić przez pewien czas krzyżackich sąsiadów, tutaj nie ścierpię. Na Wolinie przy nas jest siła!
Łęgowski rycerz postąpił krok naprzód, pokłonił się Kryście.
‒ Sądząc z zupełnej ciszy, psy zostały uśpione dobrze ‒ przemówił w skupieniu. ‒ A że dochodzi północ, można chyba zaczynać?
‒ Zaczynajcie.
‒ Więc w imię boże! ‒ w głosie rycerza zabrzmiało głębokie wzruszenie. ‒ Odtąd, pani, uważaj na mnie i jeśli coś zrobię niezręcznie, popraw albo wymów mi później. Przy Wantimirze nauczyłem się dużo, Krzyżaków znam nieźle. Wiem jednak również, że tobie nikt nie może dorównać w takiej robocie, toteż traktuj mnie tylko jak żaka i w razie potrzeby jak żaka wytargaj za uszy.
Od chwili, gdy się dowiedział, że to ona pochwyciła lęborskiego wójta, była dla niego bożyszczem i na każdym kroku podkreślał swe uwielbienie. Raz jeszcze skłonił się nisko, odstąpił kilka kroków, ale gdy się tylko odwrócił, nabrał z miejsca wielkiej prężności. Czterem ocalałym ludziom z grodziszcza dodał pomocników i pchnął ich naprzód, w chwilę później kilku innych podesłał im do osłony. A ledwie ci pierwsi wspięli się na ostrokół, zabrał resztę i tak nieznacznie zniknął z nimi wśród zbóż, jak gdyby zamienili się wszyscy w duchy.
238
‒ Ładnie prowadzi ‒ Rycerz z Lasu z wielkim uznaniem pokiwał głową. ‒ Nie posądzałem go o tak wielką wprawę.
I Krysta była zadowolona. Jedynemu człowiekowi, jaki pozostał przy nich, kazała ściągnąć konie i znów skupiła uwagę na tamtych. Potężny był ten krzyżacki ostrokół, za pierwszą ścianą znajdowała się druga. Łączono je teraz ostrożnie deskami, ktoś się już zaczął przesuwać. A gdy tylko zginął jej z oczu, poszedł następny i odtąd coraz szybciej przemykały na drugą stronę ludzkie postaci.
Ukazały się konie. Dosiedli ich, aby na wszelki wypadek być w pogotowiu. Liczne cienie wyrosły nagle przy bramie i zaczęły przenikać przez nią tak łatwo, jakby jej w ogóle nie było.
‒ Niesamowite ‒ rycerz znowu pokręcił głową. ‒ Że cisza ogromna, nie dziwię się; każdy strzeże swej głowy i choćby uderzał dziś po raz pierwszy, pewnie przyglądał się nieraz waszej robocie. Ale że brama nie skrzypnęła przy otwieraniu, to przechodzi ludzkie pojęcie!
‒ Nasz człowiek dzisiaj ją naoliwił. Krzyżacy, jak wiadomo, lubią porządek.
Coś tam rozbłysło, a równocześnie rozległ się wzburzony, niemiecki krzyk. Rycerz patrzył jak oniemiały. Już otwarto szeroko bramę, już wypędzano przez nią konie, bydło i trzodę, już płonęło całe dworzyszcze. A przy drzwiach i oknach wciąż trwała walka i tylko z coraz cichszego wrzasku można było się domyślać, że wszystko tam przebiega szczęśliwie.
‒ Kończą ‒ doszła Krysta do wniosku. ‒ Nawet nie warto się ruszać.
Ludzie zaczęli się wysypywać na zewnątrz. Ulatywały w górę słomiane dachy, sypały się belki, ogień pochwycił bramę. Dworzyszcze zamieniło się w jeden potężny płomień, bijący równo w niebo i raz jeszcze obwieszczający całemu Wolinowi, że Kodrąb znowu jest wolny.
‒ A teraz, pani, powiedz szczerze ‒ rycerz łęgowski, ściągnąwszy do lasu wszystkie placówki, podszedł do Krysty. ‒ Były jakieś błędy w moim działaniu?
‒ Wódz z was tak doświadczony, że bez chwili wahania wysłałabym was nawet pod Malbork. Rzadko kto potrafi tak sprawnie i szybko wykonać robotę.
Poruszył się, jakby wyrosły mu skrzydła, wspaniale dokończył dzieła.
239
Zniknęło z pól bydło i trzoda, gdzieś w mroku przepadli ludzie. Rycerz z Lasu odwrócił wreszcie od niego oczy i naraz na jego twarzy ukazało się wielkie zdziwienie. Tuż obok zobaczył trzech pachołków w krzyżackich strojach, których przedtem nie dostrzegł w tłumie.
‒ Darowaliście im życie? ‒ zapytał niepewnie.
‒ Darowaliśmy. Dwóch Mazurów i jeden Niemiec.
‒ Nawet Niemiec?... Nie zdradzi?
Krysta objęła ich zamyślonym spojrzeniem.
‒ Zdrajca może się znaleźć wszędzie ‒ odezwała się po niemiecku. ‒ Nie działam jednak nigdy na ślepo, a na przyjrzenie się kodrąbskiej załodze miałam niemało czasu. Ci trzej wydali mi się uczciwi, więc żyją. I jednakowe mam zaufanie zarówno do tego Niemca, jak i do tych Mazurów.
Jeńcy spoglądali w milczeniu w ziemię. Pan na Łęgach ofuknął ich gniewnie, wydało mu się bowiem, że powinni się zachowywać inaczej i na kolanach dziękować za ocalenie.
‒ Przestańcie! ‒ osadziła go ostro. ‒ Prawdziwa uczciwość nie znosi gadulstwa i nie wolno ich do niego namawiać. Wiem bez tego, co myślą.
Rycerz łęgowski zdumiał się w pierwszej chwili, ale zaraz zwiesił pokornie głowę.
‒ A jednak dałaś mi, pani, wreszcie nauczkę ‒ przemówił stropiony. ‒ Mogę być tylko wdzięczny, bo czuję za nią niezwykłą mądrość. Właśnie: nie znosi gadulstwa... ‒ A dotychczas mi się zdawało...
On teraz wbił oczy w ziemię i nie potrafił się wyzbyć zadumy nawet wówczas, kiedy jechał już wraz z innymi w stronę warnowskich jezior. Dopiero gdy stanęli koło kryjówki zbójcy Łukasza, uniósł głowę i twarz mu nagle rozbłysła. Ponad Kodrąbiem wciąż było widać olbrzymią łunę.
‒ Piękna noc i piękna robota ‒ rzekł rozmarzony. ‒ Na pewno doskonale widać w Kamieniu. A cisza nadal zupełna ‒ roześmiał się. ‒ Pamiętam dobrze ten pierwszy pożar. Cały Wolin stanął wówczas na nogi, zbrojne drużyny pędziły zewsząd. Dziś już inaczej. Bukenhagenowie oniemieli pewnie w śmiertelnej trwodze, Schippenbeil zgrzyta zębami. Zrozumiałe: zawiodły go wszelkie rachuby i w dodatku utracił dworzyszcze. Dławi go podobno ostatnio
240
jakaś choroba. Niech go nareszcie udławi! Nie usłuchał wyroku opatów, raz jeszcze zebrał bezprawnie plony, raz jeszcze uznał prawo krzywoprzysięzcy. Zasłużył na piekło i Pan Bóg zaczyna zsyłać na niego plagi. Odtąd nie on będzie uprawiał kodrąbską ziemię!
Ogarnął go wielki zapał i mógłby tak gadać długo, lecz przeszkodził mu zbójca. Wyłonił się niespodziewanie zza krzaków; przybrany pięknie, schludny, wygolony, tak inny od dawnego Łukasza, że pan na Lęgach na ten widok zapomniał języka w gębie.
‒ Hm... ‒ zbójca podszedł do Krysty i przestąpił niepewnie z nogi na nogę. ‒ Bałem się pokazać wcześniej, bo ten smark Przemko tak mnie urządził, że pewnie nie zechcesz zabrać z sobą takiego nędznego sługi. Kudłów nie mam, brody nie mam, brud został w jeziorze, szaty chyba z jakiegoś rajcy. Wstyd się przyznać do takiego wyglądu, lecz nie ma innego wyjścia. Nie zechcesz zabrać, trudno. Ulituj się jednak, bardzo cię proszę. Jeśli już nie nade mną, to przynajmniej nad tym nieszczęsnym pacholikiem. Przysiągłem uroczyście, że jeżeli stracę swój urząd, poderżnę mu gardło. A będę musiał spełnić przysięgę, wiesz o tym. W przeciwnym razie przecież nie mógłbym wierzyć w Boga!
Wzruszył się, a i z Krystą stało się chyba to samo, patrzyła bowiem na niego niezmiernie długo. Kazała mu się wreszcie okręcić.
‒ Wielce szlachetny z ciebie teraz zbójca ‒ przemówiła ze szczerym uznaniem. ‒ Tak szlachetny, że mogłabym cię postawić śmiało choćby pod samym Gdańskiem. Nie może być mowy, abyś tutaj pozostał. Roboty na pewno nam nie zabraknie i będziesz mi nieraz jeszcze potrzebny.
Pan na Łęgach zaczął trzeć ręką czoło. Że on miał z nią popłynąć tym samym statkiem, zrozumiałe: tutaj zaprowadził porządek i Krzyżacy nie będą zapędzali bydła na jego łąki, jak to już się zdarzało niejednokrotnie. W Górzynie zaś wkrótce rozpoczną się żniwa. Miecz trzeba wtedy trzymać w pogotowiu, może zdarzyć się wszystko. Ale żeby i Łukasz był tam potrzebny, nie mógł tego pojąć i chętnie byłby o to i owo zapytał, Krysta jednak właśnie ruszyła w drogę. Czas naglił, prawda... Ruszył więc także i dopiero gdy las zaczął gęstnieć, raz jeszcze odwrócił głowę.
‒ Dziwne ‒ zastanowił się głośno. ‒ Nawet dzwony dzisiaj nie biją!...
241
‒ Ciszej ‒ przestrzegła go Krysta.
Obrała nieco dłuższą, za to znacznie wygodniejszą drogę, a że konie znały ją dobrze, można było swobodnie rozpuścić myśli. Że dzwony nie biły, dostrzegła dawno. Zwykła to była przecież muzyka, towarzysząca jej w każdej wyprawie, toteż to dzisiejsze milczenie zastanowiło ją także. Czyżby doszły wreszcie do wniosku, że nie warto dłużej bronić niesłusznej sprawy i po raz pierwszy stanęły przy niej?... Możliwe. Długo się wprawdzie zastanawiały, pełnych dwanaście lat... Teraz za to ogłosiły śmiało swoją decyzję i milcząc ciągle, dawały mocną odprawę Schippenbeilowi. Najbardziej zadziwiająca przy tym była chyba ich zgodność, warta na pewno tej wielkiej, kodrąbskiej łuny...
Przesuwały się drzewa, gwiezdna poświata igrała na przemian z cieniem. Ominęli bokiem zdradliwe trzęsawisko, wdarli się na wzgórze, ostrożnie zaczęli się zsuwać po stoku. Wyskoczyli do przodu zwiadowcy. Nad Gardnem panował zupełny spokój, Krysta zajechała więc tam i po raz ostatni utkwiła spojrzenie w wodzie.. Wydała się jej jaśniejsza, jakoś bardzo swobodnie rozsnuwało się po niej światło. Prawda: brakuje grodziszcza... Dawniej na nim skupiały się wszelkie ostrzejsze blaski, wdzięcznie uwydatniały wieże i dachy, słały się tajemniczo po kładce. Gęściej też rosły przedtem nadbrzeżne buki. A i...
Poruszyła nieznacznie wodze, koń ruszył szybciej. Patrząc już tylko przed siebie, zajechała na miejsce, gdzie znajdowała się dawniej nadmorska strażnica.
‒ Kto chce, może spać ‒ rzekła zsuwając się z siodła.
Usiadła nad brzegiem. Bałtyk skrzył się jak zwykle w taką letnią; pogodną noc i jak zwykle nanosił zewsząd gawędy. Zasłuchała się, odkrywała coraz więcej znajomych dźwięków. Te mocne, to oczywiście bornholmskie. A te jeszcze mocniejsze, nadbiegające nadzwyczaj równo, przypominają do złudzenia chód domagającego się większych swobód szwedzkiego chłopa. Te nieco wolniejsze, na pewno od Danii. A oto miękkie, jakby trochę taneczne i porywiste: ze świętej Rany, wiadomo. A te...
‒ Chyba jakiś statek nadpływa z zachodu ‒ Rycerz z Lasu dotknął ustami jej włosów.
‒ Widzę.
‒ Nasz?...
242
‒ Zobaczymy. Płynie tymczasem bez świateł.
Patrzyła bacznie. Jak ognik otoczony kępami mocnego cienia wyłaniał się powoli z dali coraz wyraźniejszy kształt, na wysokości Przytoru pokazał kadłub i żagle, pod Kawczą Górą ujawnił maszty. Rozbłysły na nich niespodziewanie dwa zielone światełka.
‒ Nasi.
Krysta zapaliła przyniesioną przez Łukasza latarnię, mignęła nią kilkakrotnie, ukryła w gąszczu. Po pewnym czasie powtórzyła sygnały i wtedy jedno światło na statku zagasło.
‒ Widzą nas ‒ rzekła. ‒ Schodźcie na dół.
Ona jeszcze została. Statek był coraz bliżej, zaczęła rozróżniać ludzi. Wyciągnęła latarnię i raz jeszcze zamigotała, lecz tym razem jakoś bardzo gwałtownie. Tam zgasło natychmiast ostatnie światło. Dosiadła konia, dogoniła innych, dopadli razem do brzegu. Pośpiech był wielki. Sum już zarzucał kotwice, już spływał na wodę pomost. Nie pytał o nic, ostatni znak bowiem powiedział mu wszystko. I dopiero gdy ludzie i konie znaleźli się na pokładzie, a żagle znowu nabrały wiatru, podszedł do Krysty.
‒ Gdzie reszta?...
‒ Zginęła.
‒ Gamba?...
‒ Nie żyje.
‒ Grodziszcze?
‒ Zburzone.
Sum wbił oczy w pokład i przez chwilę nie mógł z siebie wydobyć słowa.
‒ Opowiesz mi później, jak się wszystko odbyło ‒ odezwał się wreszcie chrapliwie. ‒ Teraz muszę uciekać w morze.
Zabrał się do swojej roboty. Krysta przez pewien czas śledziła ruchy załogi i napinające się coraz mocniej żagle, a gdy statek przyjął właściwy kierunek, przeszła na rufę. Uciszało się za nią. Konie znajdowały się już pod pokładem, zeszli tam również ludzie przybyli z lądu, odchodzili teraz majtkowie. A i przed jej oczyma było bardzo spokojnie. Jasny brzeg, przystrojony ciemną wstęgą uśpionej w tej chwili puszczy, toczył się półkoliście ku Uznamowi, opadał tam coraz niżej, wąziutkim pasemkiem zanikał w morzu. Zaczęła cofać powoli wzrok. Zatrzymała go na krótko na Kawczej Górze, przesunęła przez Gosań i naraz poczuła w sercu bolesny skurcz. Wierna, nadmorska strażnica...
243
Dziś wieje z niej pustką. Wieje pustką także znad Gardna, z dworzyszcza, pusty pozostał olbrzymi, woliński bór, chroniący do niedawna tak pewnie Swantewitową Źrenicę. I w pustce zupełnej pozostały mogiły oddanych przyjaciół...
Piersi Krysty zaczęły unosić się coraz szybciej. Widzi w tej chwili jak żywych Steffena, Wargina, Gambę; widzi wszystkich, którzy padli kiedyś w boju lub zmarli. Widzi też siebie: siedzącą w zadumie nad wodą, to znów biegnącą w mroku przez bór, to uderzającą na okręt krzyżacki, to śledzącą bacznie napływające meldunki, to pochyloną nad księgami w długie, zimowe wieczory. Dwanaście lat!... Olbrzymie pasmo niezwykłych twarzy, przedziwnych niekiedy wypadków, rozlicznych dróg. A oto...
Rozpierzchły się myśli. Ktoś stanął obok, objął ją wpół. Nieznacznym ruchem wysunęła się z tego uścisku i odwróciła głowę: naprzeciw stał Rycerz z Lasu.
‒ Co się stało? ‒ zapytał wesoło. ‒ Czyżbyś mnie nie poznała?
‒ Poznałam.
‒ Przecież nie pozwalasz się dotknąć!
‒ Jestem znowu w zakonie ‒ starała się także uśmiechnąć. ‒ A w zakonie nawet myślą grzeszyć nie wolno.
‒ Przedtem jednak...
‒ Przedtem była chwila spoczynku. Po ciężkim boju człowiek ulega łatwo uczuciu.
Przeniosła wzrok znowu za rufę. Dwie świetliste wstęgi zwalały się tam na siebie i łącząc się dalej razem wyznaczały mieniący się pięknie w gwiezdnej poświacie, olbrzymi szlak, odsuwający się coraz bardziej od wyspy.
‒ Krysto...
‒ Słucham.
‒ Czy mam rozumieć te słowa jako zapowiedź nowej rozłąki?
Zasłuchała się w toczący się ciągle za statkiem nierówny plusk.
Wydało się jej, że zakradł się do niego niespodziewanie jakiś przeciągły dźwięk, nadbiegający gdzieś z dali, i jakby w odruchu trwogi dotknęła miecza.
‒ Nie ‒ odrzekła powoli. ‒ Tymczasem jednak wojna trwa, a ja bynajmniej nie złożyłam oręża i nadal jestem dowódcą, odpowiedzialnym za wiele spraw. Toteż...
Nadchodził Sum.
244
‒ No, jestem ‒ rzekł zasępiany. ‒ Nie powinienem wam właściwie przeszkadzać, bo młodość ma swoje prawa, wiadomo, ale muszę się w końcu dowiedzieć prawdy. Więc jak tam było?
Drgnęły mu szczęki, usta zacisnął silnie. Krysta czujnie rzuciła na niego okiem.
‒ Kodrąb znów wolny ‒ odrzekła z namysłem i naraz zapatrzyła się bacznie w żagle. ‒ Czy mi się zdaje, czy rzeczywiście klabater wyczynia tam harce?...
Sum w jednej chwili zapomniał o wszystkim.
‒ A jakże, on! ‒ wykrzyknął rozpromieniony. ‒ Skaranie boskie z tym urwipołciem. Tak się ostatnio rozpaprał, że nawet mną zaczyna pomiatać. Gdybyś słyszała, jak mi wczoraj urągał! „Pędź szybciej, obwiesiu (tak się już spoufalił!), bo tam może Krysta akurat...”
SPOTKANIE
NAD
WISŁĄ
I
Wojska Bogusławowe obeszły szerokim łukiem ziemię świdwińską, sięgnęły prawie do morza i zbierając po drodze ludzi, znowu zaczęły zataczać łuk, aby wreszcie po dziesięciu dniach takiej wędrówki stanąć obozem wśród lasów i jezior w okolicach Szczecinka. Stąd było blisko i do Krzyżaków, i do Polaków. Rade więc niezmiernie z dotychczasowego marudzenia i z miejsca, na którym osiadły, rozłożyły się tak wygodnie, jakby wcale nie miały zamiaru wyruszyć dalej. Gwarzyły przy tym wesoło, bardzo chętnie odwiedzały okoliczne dworzyszcza. A równocześnie nasłuchiwały czujnie, czy nie nadbiegają jakieś wieści znad Wisły.
A i Bogusław wyczekiwał ich niecierpliwie. Jak jego ludzie, tak i on nie pragnął nadstawiać karku za Zakon, toteż każdy dzień zwłoki miał wielkie znaczenie. Tam pewnie już stoją naprzeciw dwaj śmiertelni wrogowie, jutro może będzie po bitwie. Patrzył więc chętnym okiem na nieład w obozie, a i sam po cichu zachęcał do niego, lecz że nie zmieniało się nic, doszedł wreszcie do wniosku, że znowu trzeba się ruszyć. Nie należało zbytnio przeciągać struny. Jak złe duchy towarzyszyli mu od początku wysłannicy Malborka, ostatnio zagrozili nawet gniewem wielkiego mistrza. Gdyby wygrała Polska, ten gniew nie będzie miał żadnego znaczenia. Gdyby jednak zwyciężył Zakon, mógł okazać się straszny i pewnie zniknęłoby wtedy Pomorze. Zdawał sobie z tego sprawę, lecz mimo to odsunął ostateczną decyzję aż do wieczora, a kiedy ją w końcu ogłosił, zamknął się wściekły w swoim namiocie i nie pozwolił dopuszczać do siebie nikogo.
246
W obozie pogłębiała się cisza. Znad jezior i borów nadciągał przyjemny chłód i na równi z osiadającymi na twarzach kroplami rosy orzeźwiał mile, ale równocześnie nanosił coraz to więcej troski. Ostatnia to była noc na wolnej, pomorskiej ziemi; jutro trzeba będzie przekroczyć granicę. I już od jutra będą czuwali Krzyżacy, aby nie było żadnych opóźnień w tym powolnym dotychczas nad miarę pochodzie...
Kręciło się niespokojnie rycerstwo, znikła bez śladu dawna wesołość. Do księcia nie miało żalu. Nad podziw zręczny był ten były biskup kamieński, który sam się zrzekł duchownych godności, a wkrótce przez swego następcę został obłożony kościelną klątwą. Umiał się bronić, w najtrudniejszych chwilach nie tracił ducha, utrzymał się przy władzy, został nawet dworzaninem króla polskiego. Zakon z nim musiał podpisywać traktaty. Jeśli więc teraz wydał rozkaz do przekroczenia granicy, to znaczy, że już nie miał innego wyjścia. Można było go nie usłuchać. Można było, jak to zrobiły niektóre rody, udać się do obozu Jagiełły na własną rękę. Gdyby jednak zrobili to samo wszyscy, na ich miejsce weszliby tu na pewno Krzyżacy.
A i Bogusław był zajęty tymi samymi myślami. Siedział nadal samotnie i w blasku świec widać było często na czole zmarszczki. Biskupem został ongiś raczej z przypadku, jak olbrzymia większość współczesnych dostojników kościelnych, lecz dziesięć lat pobytu w murach cichej kamieńskiej katedry pozostawiło na nim wyraźne ślady. Skupiał się łatwo, nie narzekał nigdy na brak towarzystwa. Dziś było mu ono mniej potrzebne niż kiedykolwiek. Chociaż dobijał dopiero do pięćdziesiątki, czuł się już śmiertelnie znużony tym ciągłym omijaniem zasadzek, wrogich wystąpień, brutalnych żądań i przeciwności, obecne zaś położenie zaczęło wytrącać go z równowagi. Warcisław, książę na Wołogoszczy, dotarł tylko do Choszczna i stał tam murem, bacząc pilnie za wszystkich władców pomorskich na Brandenburgię, a nie zwracając wcale uwagi na przynaglania krzyżackie. Jemu trudniej było to zrobić, znajdował się znacznie bliżej Malborka. Przy tym coś zepsuło się w jego rachubach. Tam za Wisłą powinno dojść już dawno do walnej rozprawy, a jednak nie było o tym dotychczas najmniejszej wieści. A tutaj, jak na złość, zabrakło przeszkód, które mogłyby chociaż o jeden dzień jeszcze powstrzymać pochód...
247
Minęła północ, służba kilkakrotnie zmieniała świece. Książę nadal nie ruszał się z miejsca, jakby zupełnie zapomniał o wypoczynku. Zazwyczaj w trudnych chwilach miał na podorędziu dziesiątki najrozmaitszych wybiegów, dzisiaj dookoła widział jedynie pustkę. Objął rękami skronie, starał się znów skupić myśli. Zamiast tego poczuł męczący ból, przeszedł się więc po namiocie, lecz że i to nie pomogło, wyszedł wreszcie na zewnątrz. Spojrzał na wartowników, przesunął wzrok dalej. Przechadzał się tam Fleming, sprawujący pieczę nad bezpieczeństwem jego osoby.
‒ Nie śpisz? ‒ zagadnął go trochę zdziwiony.
‒ Przebudziłem się. Nie chce mi się pomieścić w głowie, że ruszymy w końcu przeciwko Polsce.
‒ Ano, musimy...
Książę wziął go pod ramię i odprowadziwszy dalej od namiotu, zapatrzył się na usiane gwiazdami niebo.
‒ Piękna noc ‒ westchnął. ‒ Płakać się chce, że właśnie w taką noc trzeba rozmyślać o pomocy zbrojnej dla swego śmiertelnego wroga, który w imię rzekomej przyjaźni wymusza na tobie traktat. Jeśli go jednak nie wypełnimy, możemy pożegnać się z księstwem. Polska tu przecież nie zdąży nadbiec, gdzie indziej skupiła siły. Krzyżacy zaś mają do nas przez miedzę...
Znów zapatrzył się w gwiazdy.
‒ Gdzież się tamten zapodział? ‒ rozłościł się nagle. ‒ Czy i on nie potrafi już nic mądrego wymyślić?
Przypomniał mu się Rycerz z Lasu. Według umowy powinien był jechać przed wojskami i zastawiać obliczone na zwłokę pułapki. Jak się wydawało, pracował dotąd rzetelnie, ciągle bowiem coś się psuło po drodze. W obozie jednak nie pokazał się ani razu i Bogusław mocno to odczuł. Wysoko cenił jego świetne nieraz pomysły, których mu w tej chwili zabrakło.
‒ Nigdy nie ginie on bez potrzeby ‒ Fleming rozważnym tonem starał się uspokoić jego wzburzenie. ‒ Wie dobrze, w jakich jesteśmy opałach, szuka więc chyba pomocy. A może pojechał do Krysty?...
Ściszył głos, a i Bogusław rozejrzał się bacznie, jakby i on się obawiał podsłuchu.
‒ Tak, ona by się dzisiaj przydała ‒ westchnął. ‒ Jeśli jednak rzeczywiście
248
tam pojechał, szkoda jego cennego czasu. Na śmierć, niestety, nie ma lekarstwa.
‒ Różnie ludzie gadają. Ciała przecież nie znaleziono.
‒ Mogło zatonąć w mule.
‒ Pachołkowie znajdą i w mule, gdy wyznaczy się wysoką nagrodę. A jezioro nie jest głębokie. Mieli ją zresztą pod ręką.
Książę popatrzył na niego czujnie. Widać było, że te słowa wzbudziły w nim cichą nadzieję, lecz odsunął ją szybko i twarz znowu przygasła.
‒ Nie marudź ‒ rzekł szorstko. ‒ Umarli nie wstają z grobu. No, chodźmy spać. Niewiele nam już zostało czasu na odpoczynek.
Skierował się do namiotu, zaraz jednak przystanął. Towarzyszący mu Fleming zastygł nagle w jakiejś wielkiej martwocie i tak się zapatrzył w niebo, jakby spłynęło na niego stamtąd jakieś wielkie olśnienie. Bogusław pobiegł za jego wzrokiem i też znieruchomiał. Po otaczających ich wokół wzgórzach rozkładały się nierównymi płatami rozległe bory i swą czernią odcinały się ostro od widnokręgu. Niebo nad nimi było niezwykle jasne. Mimo to na północy zaczęło jaśnieć jeszcze bardziej, jak gdyby odwrócił się ustalony od początków świata porządek i właśnie tam miało za chwilę rozbłysnąć słońce.
‒ Chyba pożar... ‒ szepnął Bogusław.
‒ Potężny pożar. I głowę daję, że to Bobolice.
‒ Ech... Przecież tam krzyżacka załoga.
Jasność narastała, coraz skuteczniej zaczęła przesłaniać gwiazdy.
‒ A jednak Bobolice! ‒ Fleming poruszył się raźnie. ‒ Jakiś wielki mistrz musiał go tam rozniecić!
Książę machnął ręką zniecierpliwiony, lecz naraz zmarszczył czoło.
‒ Coś ty powiedział? ‒ zastanowił się głośno. ‒ Bobolice?... Ależ to krzyżacki gród! ‒ udał tak wspaniałe wzburzenie, że Fleming aż zmrużył oczy. ‒ Potrzebuje natychmiast obrony. Budź Stojęcina. Niech weźmie ze stu ludzi i sprawdzi, co się tam dzieje!
Fleming chciał pobiec, lecz go jeszcze przytrzymał.
‒ Szepnij mu na ucho, aby nie śpieszył się zbytnio ‒ dodał. ‒ Im później wróci, tym lepiej. A i teraz niech nie robi zbytecznie szumu.
249
Stojęcin, wódz doświadczony i znający wiele tajemnic, wyprowadził nieznacznie konie i ludzi i znowu zapadła nad obozem głęboka cisza.
‒ Spać mi się odechciało ‒ książę jakoś bardzo radośnie zaczął zacierać ręce. ‒ Cokolwiek się pali, dzień zwłoki mamy. Trzeba przecież wiedzieć na pewno, że nie zostawiamy w domu żadnego wroga. A gdyby to były rzeczywiście Bobolice...
‒ Na pewno Bobolice!
‒ Oby spełniły się twoje słowa. Prawdę mówiąc, przydałby się nam jeszcze z jeden taki porządny pożar. Wtedy...
Zaniemówił nagle z wrażenia. Jak na zawołanie, wypłynął zza widnokręgu nieznaczny blask, ale zaraz zaczął wyrzucać w górę następne kręgi i coraz większą jasnością pokrywać niebo.
‒ Wręcz nie do wiary ‒ szepnął wstrząśnięty. ‒ Tym razem na zachodzie, chyba Barwice... Pchnij następnych stu ludzi! Sprawa niezmiernie poważna ‒ przybrał surową minę. ‒ Ktoś, kto sądzi, że jesteśmy już za granicą, chce najwyraźniej wykorzystać naszą nieobecność i zaczyna podpalać Pomorze!
Odszedł oddział następny, ludzie budzili się wszędzie. A Bogusław, widząc koło siebie narastający bez przerwy tłum i ujrzawszy wkrótce znów inny pożar, nabrał ogromnego rozmachu i jak wódz zapędzony w pułapkę i osaczony zewsząd przez nieprzyjaciół, zaczął na wszystkie strony rozsyłać podjazdy, aż wreszcie w obozie pozostała jedynie garstka. Wysłannicy Malborka biorąc szum, jaki się zrodził, za przygotowania do rychłego pochodu, spali dotychczas w najlepsze. Przestano się jednak wkrótce liczyć z ich obecnością, coraz donośniej rozlegał się tętent i głosy komendy. Poruszyli się więc w końcu, a widząc przed sobą pustkę, przypadli z krzykiem do księcia.
‒ Czyżbyście oślepli? ‒ osadził ich chłodno. ‒ Spójrzcie na niebo. Wróg otacza nas zewsząd.
‒ Kpisz z nas, mości książę? Dla kilku pożarów rozpuszczasz wojsko już gotowe do boju? Jaki u ciebie porządek?
‒ W traktacie, który zawarłem z Zakonem, nic nie powiedziano, że wy mnie będziecie uczyli porządku. Ale że już kilkakrotnie zadawaliście mi to pytanie, więc wam teraz odpowiem. Taki u mnie porządek, jaki zaprowadził tu Zakon Krzyżowy.
‒ Bluźnisz, mości książę!
250
‒ Nie bluźnię, a mówię prawdę ‒ głos Bogusława nabrał ostrości. ‒ Od waszego jednego słowa zależy, aby Schippenbeil, sługa wasz wierny, zdjął ze mnie klątwę. Poruszałem tę sprawę niejednokrotnie w rozmowach z wielkim mistrzem, otrzymałem wiele przyrzeczeń. Nic z nich nie wyszło. Dlaczego? Bo chcecie, aby byle łotrzyk mógł w każdej chwili wbić mi bez grzechu nóż w plecy, aby każdy rycerz mógł mi odmówić posłuchu, abym bez was był tutaj niczym. Macie więc teraz taki porządek, jaki był wam potrzebny: ten mnie tylko słucha, kto chce. Jeśli coś wam się w tym nie podoba, pędźcie do Malborka co koń wyskoczy i zażądajcie, aby nakazano Schippenbeilowi zdjęcie natychmiast klątwy. Dopóki to się nie stanie, będzie panował tutaj nasz własny, pomorski porządek!
Wzburzył się ten łagodny zazwyczaj książę, coraz dobitniej padały słowa. Rycerze zakonni patrzyli w ziemię. Znali to wszystko świetnie i trudno było zaprzeczyć prawdzie.
‒ Ale do tych pożarów ‒ któryś z nich bąknął ‒ nie potrzeba było aż tyle...
‒ Trzeba było! Ja wychodzę z całym rycerstwem, biskup kamieński zostaje za mną. Już się poruszył, już pali mi grody, już rozszerza swoje państewko. Wolno mu to, jestem wyklęty. A jutro...
‒ Jego ekscelencja nigdy by się nie posunął do...
‒ Nie gadajcie po próżnicy, bo znacie go lepiej ode mnie. Robił nie takie rzeczy. Nie ruszę się więc stąd, dopóki nie sprawdzę wszystkiego sumiennie, a jeśli się okaże, że to on, pójdę na Kamień zamiast pod Malbork i zmiotę tę twierdzę z powierzchni ziemi razem z jego biskupem. O to także obwińcie wielkiego mistrza!
‒ Bluźnisz, książę ‒ rycerze zakonni poruszyli się groźnie. ‒ To wielka obraza!
‒ Nie ma obrazy, gdy głoszę prawdę. A wy widocznie nadal nie dostrzegacie wymowy tych wielkich pożarów. Czyżbyście nie zdawali sobie jeszcze sprawy, że tam, na północy, gorzeją wam Bobolice?
‒ Bobolice?...
‒ Właśnie one, krzyżacka ostoja. A kto je podpalił? Potęga była potrzebna na taki gród, a moje wojska są przy mnie. Czy więc przypadkiem nie Schippenbeil pokusił się o to, aby zwalić winę na Pomorze? Gdy ja będę tłumaczył się przed Malborkiem, on będzie hulał swobodnie i rozszerzał swoje
251
państewko. To też muszę sprawdzić!
Wysłannicy, zaskoczeni w pierwszej chwili niezwykłą wieścią, wyprostowali się hardo.
‒ Bobolice to nasza, zakonna sprawa! Sami dowiemy się szybko, kto je podpalił, i wasze drużyny są tam zbyteczne. Jeśli potrzebna jest jakaś pomoc, z pewnością już pędzą krzyżackie wojska spoza granicy.
Bogusław odsunął się nieco.
‒ Wojska krzyżackie tam pędzą?... ‒ wpatrzył się w nich przenikliwie. ‒ Zdradziliście mi jedną z wielkich tajemnic, o której wcale nie było mowy w traktacie. Ha, jeśli tak, koniec naszej wyprawy! Mam teraz inne zadanie: bronić Pomorza przed obcym najazdem, bo wojska zakonne nie mają tu prawa wstępu. To także powiedzcie w Malborku!
‒ Co to, bunt? Odpowiesz za to, książę, przed wielkim mistrzem!
Bogusław, panujący dotąd doskonale nad słowem i swoimi ruchami, skoczył nagle, jakby ogarnęła go wściekłość.
‒ Milczeć! ‒ zahuczał potężnie. ‒ Książę pomorski odpowiada tylko przed swoim krajem. A teraz precz z moich oczu, abym nie pokarał was tutaj bez sądu za taką zniewagę!
‒ Nas?... Rycerzy zakonnych?
Rzucił okiem na niebo. Podniecił go chyba widok pożarów i gniewny pomruk otaczającego ich wokół rycerstwa, bo niespodziewanie ten człowiek, szukający zazwyczaj zgody, tak rozgorzał, jak gdyby rzeczywiście zamierzał dobyć za chwilę miecza.
‒ Precz, powiedziałem! ‒ naparł na nich gwałtownie. ‒ Tutaj ja jestem sędzią i nieraz na tej ziemi spadały krzyżackie głowy. Dosiadać koni!
Cofali się zaskoczeni tym nieoczekiwanym wybuchem, odwrócili się wreszcie i coraz szybciej zaczęli odmierzać kroki.
‒ A więc wojna, mości książę! ‒ któryś z nich rzucił przez ramię zaczepnie.
‒ Chcecie wojny, będziecie ją mieli. A teraz idźcie do wszystkich diabłów! Fleming: dopilnuj, aby odjechali natychmiast.
Świtało. Bogusław, wzburzony jak nigdy, wszedł do namiotu. Ci wysłannicy,
252
traktujący go jak bezwolne narzędzie, od dawna psuli mu krew, oburzała do głębi ich pycha, paliła jak ogniem wymuszana przez Zakon pokora. Dziś miał nareszcie sposobność do wyładowania narosłej przez lata nienawiści i pofolgował słowom, ale zaraz zaczął się zastanawiać, czy nie przeciągnął przypadkiem struny. Prawda: ci głupcy dali mu powód, w nadmiernej bucie zapomnieli o ostrożności. A zresztą!...
Machnął ręką, przyszło mu bowiem na myśl, że gdyby nawet Krzyżacy pobili Polskę, znajdą się też argumenty. Przy nim obecnie siła. Zwarło się niezbyt sforne przedtem rycerstwo, huczy za namiotem na jego cześć, coraz potężniej biją w niebo pełne zapału okrzyki. Trafił do wszystkich serc tym mocnym wyzwaniem rzuconym wreszcie panoszącemu się wszędzie krzyżactwu, skupił na sobie niespodziewanie powszechną życzliwość, pozyskał ufność, wyzwolił hart. Oni też mieli tego wszystkiego dość. I był pewien, że gdyby w tej chwili dał rozkaz do uderzenia choćby na Malbork, poszliby za nim hurmem.
A radosnych okrzyków wciąż przybywało. Wracały podjazdy i przyłączały się natychmiast do wielkiej wrzawy, coraz weselej składano meldunki. Wieści były wspaniałe: wszystkie mosty wokoło zostały zerwane w nocy. A pożary?... Nie były dziełem przypadku, lecz na zachodzie nikt z ludzi nie ucierpiał. Złoczyńców, owszem, szukano. Nie natrafiono jednak na żadne ślady.
‒ Trzeba by odbudować ten most na Gwdzie ‒ doszedł do wniosku Bogusław. ‒ Do Krzyżaków przecież tamtędy najlepsza droga.
Po południu wrócił Stojęcin z połową swojej chorągwi.
‒ A reszta? ‒ książę objął go niespokojnym spojrzeniem.
‒ Strzeże granicy. Krzyżacy zaczęli się pchać rzekomo na obronę Bobolic, zagroziłem więc im wojną i trzymamy ich tam jak psy na obroży. Dwóch tylko wpuściłem, aby popatrzyli na zgliszcza.
‒ Bardzo dobrze ‒ Bogusław usiadł wygodniej. ‒ Co z grodem?
‒ Zgorzał zupełnie. A załoga wybita w pień.
‒ Kto na nich napadł?...
Stojęcin przez pewien czas tarł ręką czoło.
‒ To i ja chciałbym wiedzieć ‒ rzekł w zamyśleniu. ‒ Przepytałem mnóstwo ludzi. Nikt nikogo nie widział.
‒ Przecież musiała tam być wielka bitwa. Potężny to gród!
253
‒ W tym sęk, że jej właściwie nie było. Z zewnątrz nikt nie uderzył, wszystko odbyło się w środku. A gdy gród stanął w ogniu i ludzie zaczęli się zbiegać, mogli już tylko zobaczyć w dali zanikające w borze postaci.
Bogusław zaczął trzeć ręką czoło.
‒ Wprost nie chce się wierzyć uszom ‒ mruknął. ‒ A może to Krzyżacy odeszli w bór z jakichś tajemniczych powodów?
‒ Krzyżacy spłonęli w grodzie ‒ Stojęcin melancholijnie pokiwał głową. ‒ Obejrzałem dokładnie wszystko.
Odszedł wkrótce. Bogusław popadł w zadumę i siedziałby chyba długo w zupełnej nieruchomości, gdyby nie Fleming.
‒ Kazałem przygotować coś do jedzenia ‒ rzekł, wchodząc do namiotu. ‒ Zrobiło się późno.
‒ Dobrze... ‒ książę wciąż przebywał myślami w spalonym grodzie. ‒ A ty co o tym sądzisz? ‒ zagadnął znienacka. ‒ Kto mógł podpalić?
‒ Krysta, wiadomo.
Bogusław zerwał się z miejsca, jakby chciał gwałtownie zaprzeczyć, lecz zaraz usiadł. Na twarzy pogłębiała się szybko zaduma.
‒ Byłby to cud prawdziwy ‒ odezwał się cicho. ‒ Wciąż wierzysz, że żyje?...
‒ Nikt w to nie wątpi. Nie słyszysz, mości książę, jak ludzie gadają?
Bogusław nadstawił ucha. Za płachtami namiotu gwar ciągle był wielki. Dopiero teraz jednak zdał sobie sprawę, że jak przedtem powtarzało się nieustannie jego imię, tak teraz z nie mniejszą siłą rozbrzmiewało imię tej przedziwnej dziewczyny z Kodrąbia, od której Schippenbeil, z klątwą kościelną na ustach, rozpoczął swój niszczący pochód poprzez Pomorze.
‒ Prawda, nikt w to nie wątpi ‒ przyznał. ‒ A nie przyszło ci na myśl, że mógł to zrobić Wantimir?
‒ On też potężny i wiele potrafi, lecz bez wyraźnego rozkazu ze strony waszej książęcej mości nie odważyłby się uderzyć dzisiaj na Bobolice. To przecież wielka odpowiedzialność.
‒ Wielka... A Krysta, sądzisz, zdaje sobie z niej sprawę?
‒ Ona wie zawsze, co dobre jest dla Pomorza.
Służba zaczęła wnosić naczynia. Poprzez uchyloną płachtę namiotu widać było gwarzące wciąż żywo rycerstwo, dalej wzgórza pokryte borem, błękitne
254
niebo. Bogusław zapatrzył się na nie i zaczęło się wydawać, że zapomniał zupełnie o otoczeniu.
‒ Stół zastawiony ‒ przypomniał Fleming.
‒ Prawda... Siadaj i ty. Ta Krysta ani przez chwilę nie wypada mi z myśli... Bądź co bądź ‒ książę uśmiechnął się nikle ‒ należę wraz z nią do najpierwszych wyklętych. To bardzo łączy. Chciałbym ją kiedyś poznać.
‒ Może się nadarzy sposobność. Krąży przecież w pobliżu.
‒ I zamknęła nas w kotle, też prawda. Do Malborka chyba nas nie wypuści?...
‒ Jeśli już tutaj przybyła i trzasnęła tak mocno w Krzyżaków, to znaczy, że nie wypuści.
‒ A gdybyśmy zechcieli się przebić siłą?
Fleming roześmiał się, jakby usłyszał najlepszy żart.
‒ Mości książę! ‒ wykrzyknął. ‒ Nie radzę wydawać takiego rozkazu, bo nikt by cię nie usłuchał. Kto z rycerstwa zechciałby dzisiaj podnieść rękę na Krystę? Ona wzięłaby nas do niewoli!
Bogusław nasłuchiwał przez pewien czas. Krysta była nadal na ustach wszystkich i jej imię rozbrzmiewało coraz goręcej.
‒ Chyba rzeczywiście ona wzięłaby mnie do niewoli ‒ rzekł w zamyśleniu. ‒ O czym to chciałem mówić?... ‒ zastanowił się. ‒ Aha! Ten most na Gwdzie już naprawiają. Może by pomyśleć jeszcze o jakimś?
‒ Choćby o tym pod Szczecinkiem ‒ Fleming objął go rozbawionym spojrzeniem. ‒ Woda tam dzisiaj niska, bo upał i ludzie przeprawiają się łatwo brodem, ale przecież nie wypada przeganiać przez błota naszych pancernych.
‒ Prawda, nie wypada! ‒ książę przybrał marsową minę. ‒ A i ciężko ładowne wozy muszą mieć mocne oparcie. Zabierajmy się do roboty!
Stał się odtąd bardzo ruchliwy, znów rozsyłał podjazdy na wszystkie strony, wzmocnił granicę, nie przepuszczał przez nią żadnego z krzyżackich rycerzy, osobiście doglądał budowy mostów. W kilka dni później jednak zmarkotniał znowu. Mosty były gotowe, tak mocne przy tym, że mogłyby przejść przez nie nawet olbrzymie wojska. Ale i droga na wschód była teraz otwarta i jeśli nie chciało się zerwać ostatecznie z Zakonem Krzyżackimi, należało z niej wreszcie skorzystać.
255
‒ I co dalej? ‒ mruknął, znalazłszy się z Flemingiem w swoim namiocie.
‒ Nie nasza sprawa ‒ rycerz machnął ręką beztrosko. ‒ Odczekaliśmy uczciwie, ruszajmy naprzód. We właściwej chwili Krysta da nam nowe wskazówki. Objęła nad nami dowództwo, niechaj więc rządzi.
‒ A ja tu się już wcale nie liczę?
Księcia nieoczekiwanie poniosła wściekłość. Fleming wpatrzył się w niego w nagłym skupieniu.
‒ Wasza książęca mość jest ciągle władcą Pomorza wołogosko-słupskiego i temu nikt nie zaprzecza ‒ odrzekł powoli. ‒ Najlepszemu jednak władcy winno zawsze zależeć na dobrej radzie, a nie znam nikogo, kto by źle wyszedł na radzie Krysty. Jak powiedziałem, ona wie doskonale, co dla Pomorza najlepsze.
‒ Ale nie wie, co dla mnie dobre!
‒ Dziwię się, mości książę, że nie dostrzegłeś dotychczas jej życzliwości ‒ w głosie rycerza rozbrzmiała uroczysta powaga. ‒ Schippenbeilowi nie dałeś się dotychczas pobić, wymykałeś się zręcznie Krzyżakom. Ona mogła zniszczyć cię w każdej chwili, a przecież nigdy nie wyrządziła ci krzywdy. Powiem nawet więcej: broniła cię często przed wrogami, nagłymi uderzeniami przekreślała ich najtajniejsze plany, Kamień trzymała ciągle jak na uwięzi. Znasz dobrze te sprawy, toteż mówię otwarcie i jako wierny ci sługa radzę słuchać jej teraz bacznie. Zechce dzierżyć nadal dowództwo, niech dzierży. Bądź spokojny: bardzo będzie ono rozważne. I nie zdziwiłbym się wcale, gdybyś właśnie pod jej okiem osiągnął nareszcie wielkość.
Bogusław oparł głowę na rękach. Uspokoiła się zupełnie wzburzona przed chwilą twarz, zniknęły zmarszczki, w spoglądających nieruchomo oczach ukazywała się coraz większa zaduma. Przyjazne to były słowa, swą gorącą wiarą budziły bezwiednie ufność. A przy tym przypominały bezsporną prawdę: przed każdym można się było jakoś obronić, nawet przed Krzyżakami. Za to gdy Krysta wydała na kogoś wyrok...
Zerwał się z miejsca. Tam na zewnątrz rozległ się nagle gwałtowny tętent, a zaraz zgłuszył go jakiś ogromny, radosny krzyk i toczył się jak burza w stronę namiotu. Wybiegł Fleming, wyskoczył Bogusław. Wśród pędzącego do nich zewsząd rycerstwa ujrzeli na koniu Rycerza z Lasu. Promieniał jak to słońce
256
nad nimi i rozrzucał po drodze dobitne słowa, rozpłomieniające głowy i serca.
‒ Co się stało? ‒ krzyknął Bogusław.
Podniósł do góry rękę, wrzawa przycichła. Rycerz z Lasu tuż przed nim osadził spienionego wierzchowca.
‒ Zakon strzaskany!
‒ Boże wszechmocny!... ‒ książę aż się zatoczył z przejęcia. ‒ Nie mylisz się? Kiedy to się zdarzyło?
‒ We wtorek, piętnastego lipca. Padło pokotem całe rycerstwo zakonne biorące udział w bitwie, zginęło rycerstwo zachodnie. Pogrom zupełny!
‒ A co z wojskami szczecińskimi?
‒ Kto przeżył, w niewoli.
‒ A wielki mistrz?...
‒ Zabity!
Bogusław złożył ręce i wzniósł oczy w niebo. Przez pewien czas odmawiał dziękczynną modlitwę.
‒ Wejdź do namiotu ‒ odezwał się wreszcie cicho. ‒ Więc jak tam było? Opowiedz dokładnie.
I rycerz opowiadał. Jak to Jagiełło uskoczył w bok, aby wyciągnąć Krzyżaków z umocnionych obozów, jak zderzyły się w końcu na polach Grunwaldu dwie wielkie potęgi, przygotowujące się od lat do tej śmiertelnej rozprawy, jak ludy broniące wolności odniosły nareszcie wspaniałe zwycięstwo nad czarnym krzyżem, głoszącym hardo bezprawie silnych, niewolę słabych. Chociaż nie mógł tam być, opowiadał tak barwnie i żywo, jakby patrzył na wszystko własnymi oczyma.
‒ Skąd o tym wiesz? ‒ Bogusław objął go rozgorączkowanym spojrzeniem.
‒ Od naocznych świadków. Musiałem jechać po nich dość daleko i dlatego przybywam późno. Nie warto było jednak wracać z byle drobiazgiem.
‒ Słusznie... A Jagiełło co teraz robi?
‒ Ruszył z wojskami na Malbork.
Bogusław przesunął wzrok na rozpromienionego Fleminga i naraz na jego czole osiadła chmura.
‒ Czy to prawda, że Krysta żyje?.. ‒ zagadnął cicho.
257
Rycerz z Lasu nabrał niespodziewanie bardzo swawolnego wyglądu.
‒ Jeszcze wasza książęca mość nic o tym nie wie? ‒ wykrzyknął. ‒ Zawiadomiła przecież łunami o swym przybyciu. Niszcząc przy tym Bobolice, pokazała pomorskiemu rycerstwu, jak się zdobywa krzyżackie grody!
‒ Jesteś pewien, że ona?...
‒ Jak tego, że siedzę teraz przy księciu. Razem z nią przybyłem z Wolina. I razem patrzyliśmy, jak płonie Kodrąb!
‒ Kodrąb?...
Bogusław znieruchomiał, jak na wieść o Grunwaldzie.
‒ Kodrąb znów wolny! ‒ potwierdził rycerz dobitnie. ‒ Nie ma już w nim Krzyżaków i nigdy nie będzie!
‒ A co z załogą?
‒ Wybita. Jak w Bobolicach.
Bogusław splótł palce i znów się wydało, że zatonął w żarliwej modlitwie. Odetchnął wreszcie głęboko, przez pewien czas przesuwał wzrok z twarzy na twarz. Najwyraźniej coś chciał z nich jeszcze wyczytać, czego nie mógł czy nie chciał ująć dotychczas w słowa.
‒ Gdyby Schippenbeil wiedział z góry, co wyniknie z jego klątwy, chybaby jej nigdy nie rzucił ‒ zapatrzył się na widniejące w dali błękitne niebo, rozpięte nad pokrytymi borem wzgórzami. ‒ Wspaniała jest ta nasza pomorska Krysta... O Grunwaldzie już wie?
‒ Wie ‒ potwierdził Rycerz z Lasu.
‒ I co mi... Co nam radzi w tej sytuacji?
‒ Ruszyć natychmiast wielkim pochodem na Malbork, zniszczyć po drodze krzyżackie zamki i grody i zgłosić się w obozie Jagiełły.
‒ Wielki to zamysł... Ona pomoże?
‒ Pójdzie przodem. I oświetli dokładnie drogę waszej książęcej mości.
W namiocie zapadła głęboka cisza. Bogusław zamknął się w sobie i skupił, jak gdyby siedział w tej chwili w klasztornej celi i rozmyślał w samotności o ciernistych drogach ludzkiego żywota.
‒ Dziwne to wszystko... ‒ odezwał się wreszcie. ‒ Wiecie, co mi przyszło do głowy? Że pamięć o mnie czy moich książęcych braciach może zaginąć szybko, o tej dziewczynie jednak chyba i za pięćset lat trubadurzy będą
258
śpiewali pieśni. Nas ktoś tam zapisze w historii Pomorza, lecz tę historię już teraz często spisuje się po niemiecku. Wiem, co chcecie powiedzieć: nasza to wina... Biję się w pierś i postaram się, aby odtąd spisywano inaczej. To zresztą zmieni niewiele, Krysta ma nad nami zawsze przewagę. Ona bowiem już teraz mocno utkwiła w pamięci ludu i choćby nie napisano o niej jednego słowa, przetrwa przez wieki w legendzie...
‒ A może coś przeniknie i o nas do tej legendy? ‒ wtrącił Rycerz z Lasu łagodnie.
Bogusław znów znieruchomiał. Na zadumanej twarzy pojawiło się jaśniejsze światło i pogłębiało się z chwili na chwilę jak blask słońca, przebijający się coraz śmielej przez chmury.
‒ Prawda, może tak być! ‒ rzekł w uniesieniu. ‒ A że legenda będzie z pewnością piękna, my także musimy wystąpić pięknie. Krysta radziła, mówisz, żeby ruszyć zbrojnie na Malbork?
‒ Na Malbork, mości książę!
‒ Podnoszę zatem miecz. Ja, wyklęty przez kamieńskiego biskupa książę wołogosko-słupskiego Pomorza i senior książąt, łączę swe siły z wyklętą przez tegoż biskupa nie koronowaną królową całego Zachodniego Pomorza, aby wraz z wojskami Jagiełły zmieść raz na zawsze z powierzchni ziemi czarny, posępny krzyż ‒ wroga wolności, hańbę Niemców i chrześcijaństwa. I nie zejdę z tej drogi, choćby przyszło mi walczyć odtąd do końca życia. Tak mi dopomóż Bóg!
Mocnym krokiem ruszył do wyjścia, lecz im bardziej się do niego przybliżał, tym stąpał ciszej. Gwar w obozie zaginął zupełnie, obecnie klęczeli wszyscy. Stare, pomorskie rody składały Bogu serdeczne dzięki za zmiłowanie i ukrócenie krzyżackiej buty, hulającej dotąd bezkarnie po ich ojczystej ziemi. Pomiędzy nimi były rozsypane z rzadka napływowe rody niemieckie. One modliły się także, może jeszcze żarliwiej. A do słów dziękczynienia dorzucały ponadto w swym rodzinnym języku gorącą prośbę, aby Bóg w swej łaskawości zechciał odsunąć złowieszczy cień, jak piętno zbrodni spływający i na nich z czarnego krzyża i budzący wśród słowiańskich sąsiadów nieuzasadnioną wprawdzie, lecz zrozumiałą nieufność.
Książę uniósł powoli rękę.
‒ Bracia rycerze ‒ przemówił w zupełnej ciszy. ‒ Od dawna otwieramy szeroko bramy, mimo to Polska do tej pory do nas nie przyszła. Ja więc
259
postanowiłem pójść teraz do Polski. Przez ziemie znajdujące się jeszcze w rękach Krzyżaków, w zbrojnym pochodzie. Kto chce mi towarzyszyć w tej żmudnej drodze, niechaj podniesie miecz! Rycerze powstali. Wszystkie miecze rozbłysły w słońcu.
II
Wirko wraz z wieloma innymi przemknął nieznacznie przez krzyżacką granicę i ukazując się w coraz to innym miejscu, rozrzucał wici. Jak w ziemi świdwińskiej czy w Nowej Marchii, tak i tutaj mir miał wielki, lecz na tej ziemi, znacznie dłużej się znajdującej we władaniu Zakonu, zebrało się więcej krzywd i większa z nich wyrosła nienawiść. Lgnął więc do niego masowo chłop, pędził osadnik niemiecki traktowany ostatnio na równi z tamtym, gorąco go witał mieszczanin. A gdy tylko usłyszał, z czym do niego przychodzi, zbroił się błyskawicznie, brał do pomocy przyjaciół, stawał na wyznaczonym miejscu i wypełniał gorliwie rozkazy.
Bogusław uderzył. Pograniczne grody, obwarowane silnie i mające nadal liczne załogi, stawiły zacięty opór, ale rycerstwo pomorskie okazało jeszcze większą zaciętość i chociaż niejeden w boju utracił życie, zmieciono je wkrótce z powierzchni ziemi. Wojska ruszyły dalej. Już się zahartowały, bramy i mury sypały się z coraz większą łatwością. Jak tchnienie z nieba, spływał na twarze jakiś nieziemski zapał, coraz większą gorączką napełniał dusze. Rano oczy otwierały się same i w pierwszym odruchu omiatały bacznie widnokrąg. Widać łuny, znów wytyczona dokładnie droga! Przyrządzać zatem posiłek, oporządzić konie i wozy i naprzód po nowe zwycięstwa!...
A Krysta podniecała bez przerwy ten dobry nastrój. Przy granicy, pojawiwszy się niespodziewanie na tyłach wroga i pozbawiwszy go w jednej chwili wszelkiej łączności, wzbudziła popłoch, ale mogła uderzać tylko od jednej strony. Teraz osaczała go zewsząd, coraz liczniej rozrzucała płomienne hasła. Wszystkie dworzyszcza, z których Zakon powyrzucał osiadłe w nich z dziada pradziada rycerstwo i zastąpił je przybyszami z krajów niemieckich, ulatywały z dymem; przemieniały się w zgliszcza łupiące bezlitośnie ludność krzyżackie młyny. A ona wciąż rozszerzała kolisko, uskakiwała często na boki, przechwytywała posłańców, wycinała nadbiegającą pomoc. Nie zapominając o głównym
260
kierunku, równocześnie wybijała ogromną lukę w tej czarnej, żałobnej zasłonie, narzuconej przez Krzyżaków na polskie ziemie, a za nią w nabożnym prawie skupieniu waliły jak burza wojska Bogusławowe.
Książę patrzył zdumiony. Była tuż, a nie widział jej nikt. Szerzyła dokoła grozę i niekiedy nawet w pobliżu obozu wzbijał się w niebo paniczny, krzyżacki wrzask, lecz po jej stronie panowało zawsze głuche milczenie. Ciosy jej były straszne, wszędzie widniały świeże zupełnie ślady jej działalności; a mimo to tylko z rzadka mignęły gdzieś w dali ruchliwe cienie, zanikające natychmiast w szarości wieczora albo poranka. Początkowo próbował wstrzymywać pochód, aby nie wpaść przypadkiem w jakąś zasadzkę. Skończył z tym szybko. Porwało go także uniesienie rycerstwa, dostrzegł przy tym niezwykłą prawdę. Oto te jego nieliczne chorągwie, które pod Grunwaldem zaginęłyby dla oka w masie walczących wojsk, tu się stały nagle potężnym taranem, kruszącym skutecznie państwo krzyżackie. Strach powiększał wielokrotnie w oczach wroga jego nieznaczne siły, pogrom był wielki. Coraz wygodniej słała się przed nim droga i gdyby się uprzeć, można by nią dotrzeć choćby i do Niemna.
Szedł więc Bogusław coraz radośniej, bo do grunwaldzkich zdobyczy codziennie dorzucał nowe, i zaczynał widzieć w myślach tę wielką Polskę sięgającą, jak ongiś, od Karpat po Ranę, podającą przyjaźnie rękę przez Bałtyk Danii i Szwecji i rozsyłającą na wszystkie strony swoje własne okręty. Zwycięstwo było zupełne, opór zanikał. Im dalej od granicy, tym słabsze i rzadsze były załogi i tym mocniej oddziaływała roztaczająca się wokół groza. Już wywieszano białe chorągwie, już co wierniejsi słudzy Zakonu zmykali chyłkiem w stronę Malborka, już miasta otwierały szeroko bramy i wysyłały na powitanie swoje przedstawicielstwa. Co było dawniej nie do pomyślenia, stawało się dzisiaj rzeczywistością. Oto Pomorze, to skromne Pomorze słupskie broniące się jedynie dotychczas przed zachłannością Krzyżaków, biło ich dzisiaj w ich własnym gnieździe i idąc szerokim zagonem, odbierało zagrabione ziemie, aby je poddać znowu polskiej koronie.
Szło szumnie rycerstwo, promieniał Bogusław. Krysta wysunęła się daleko na północ, aż pod Skarszewy; skoczyli za nią. Zawróciła następnej nocy na południe; zagarnęli wszystko, na co wskazała. Podrzuciła im większą partię zbiegów, którym zamknęła drogę; wycięli w pień. Niespodziewanie jednak
261
stanęła w miejscu i przestały rozbłyskiwać na niebie łuny. Za plecami miała olbrzymi bór. Przed nią zaś skrzyła się w słońcu Wisła i wraz z wodami niosła w stronę Bałtyku nieco wprawdzie odmienną niż Odra, Piana i Dziwna, ale przecież tę samą, barwną polską historię.
‒ Koniec naszego pochodu?... ‒ Boranta w zamyśleniu wpatrzył się w nurt.
‒ Tymczasem koniec.
Krysta zawróciła powoli konia. Na krótko zapadła w pobliskim lesie, a gdy minęły ją wojska Bogusławowe, cofnęła się dalej i urządziła kwaterę w niewielkiej wiosce, leżącej na zupełnym bezludziu. Miała stąd dobry widok na rzekę, gdzie budowano już promy i przygotowywano się do przeprawy, łatwo też było czuwać nad okolicą. Mogła przy tym wreszcie odpocząć. Rycerstwo umęczyło się nieźle tą trzytygodniową wędrówką, ale i jej dała się ona dobrze we znaki. Od tamtych odbyła znacznie dłuższą drogę, znacznie częściej bywała w bitwach, spała zresztą zazwyczaj krócej. A tutaj, na szczęście, było zupełnie bezpiecznie. Pomorzanie znajdowali się blisko, kraj za rzeką był w rękach Jagiełły, naokoło ‒ jak zwykle ‒ baczyła na wszystko czujnie miejscowa ludność. Mało kto zresztą wiedział o jej miejscu pobytu. Rycerz z Lasu raz tylko zajrzał, aby powiadomić, że wyjeżdża pod Malbork. Od tej pory pokazywał się jedynie Fleming i zawsze przybywał sam. Na trzeci dzień jednak, gdy promy już były gotowe i zaczęto przeprawiać wozy, straże dały znać, że nadciąga w towarzystwie kilku nieznanych rycerzy.
‒ A, hultaj! ‒ wzburzył się Borek na tę wiadomość. ‒ Nawet takiemu ufać nie można. Zdradza kryjówkę, chociaż miał słowa nie pisnąć. Zamknąć im tylko drogę czy wybić?
‒ Daruj im życie ‒ Krysta pobłażliwie machnęła ręką. ‒ Fleming, człowiek poważny, byle kogo nie sprowadzi nam na kark. Wyjdź więc naprzeciw, wypytaj grzecznie, kim są, i jeśli nie pcha ich zwykła ciekawość, przyprowadź. Przystrój się pięknie na wszelki wypadek ‒ uśmiechnęła się. ‒ A nuż ujrzysz wśród gości króla Jagiełłę?
Wziął te słowa do serca, dobrał kilku chłopa na schwał i gdy dosiadł konia, tak sypnął skrami, że trzeba było przymrużać oczy. Dziś nie miał na sobie cudnej zbroi po Schippenbeilu. Mimo to wyglądał strojnie jak książę z bajki, jako że kochał się w blasku i zbierał po drodze skrzętnie wszystko, co do
262
wspaniałości było potrzebne. A i minę, gdy ruszał, jak zwykle miał tęgą. Za to gdy pokazał się znowu, już w towarzystwie, jakoś bardzo złagodniał. Ostrożnie dobierał słowa, jadącemu obok niego jeźdźcowi okazywał głęboki szacunek, tuż przed Krystą pierwszy zsunął się z siodła, ruchem pełnym wdzięku przytrzymał tamtemu strzemię. Zaraz jednak przykląkł i wyciągnął przed siebie miecz.
‒ Tnij, królowo! ‒ przemówił twardo. ‒ Poszedłem w ślady tego nikczemnika Fleminga i bez zezwolenia zdradziłem miejsce twojego pobytu. Na swą obronę powiem jedynie, że to książę Bogusław we własnej osobie. Człowiek godzien litości jak ty, bo także wyklęty przez Schippenbeila. A przy tym niezwykle bystry: na pierwszy rzut oka domyślił się, że jestem słynnym Borkiem z Ziemi Dymińskiej, chodzącym zazwyczaj w biskupiej zbroi!
Śmiali się wszyscy, uśmiechnęła się Krysta.
‒ Są to tak wielkie powody, że i ja bym chyba uległa ‒ odezwała się żartobliwie. ‒ Nie jesteś winien. Witam serdecznie ‒ podeszła do gości. ‒ Przyjemnie jest spojrzeć nareszcie w oczy ludziom, z którymi przez tyle nocy i dni biło się zgodnie wroga.
Bogusław ruchem bardzo powolnym, jak gdyby nie był pewien, czy wolno mu to uczynić, oparł dłonie na jej ramionach.
‒ Dziwne... ‒ przemówił w nagłej zadumie. ‒ Słysząc o was, pani, od tylu lat, wytworzyłem sobie wasz obraz. Dodam: ładny obraz, godzien rozmyślań. Teraz go porównuję i dochodzę do wniosku, że prawda jest znacznie piękniejsza od opowieści, toteż i moje słowa muszą być inne od tych, jakie ułożyłem sobie po drodze. Przybywając tutaj, chciałem wam podziękować za pomoc w imieniu własnym i całego rycerstwa. Teraz popadłem w zakłopotanie. Przyszło mi na myśl, że może nawet słuszniej wy moglibyście nam podziękować za pomoc. Nie jestem w tej chwili pewien, kto stanowił główną siłę, a kto posiłki...
‒ Jedną byliśmy siłą ‒ przerwała mu Krysta miękko. ‒ Pomorską siłą, przepędzającą najeźdźców. Nikt więc nikomu nie potrzebuje dziękować.
Weszli pod dach. Borek zakrzątnął się koło stołu, pomógł mu Fleming i przez pewien czas brzęk rozstawianych naczyń utrudniał żywszą rozmowę. Bogusław ciągle był zamyślony. Dopiero gdy raz i drugi sięgnął do miodu,
263
zaczął rozjaśniać twarz i niespodziewanie rozbłysły mu w oczach krotochwilne iskierki.
‒ Znacie się na trunkach ‒ pochwalił. ‒ Chyba z krzyżackich piwnic?
‒ Z krzyżackich.
‒ Umiecie szukać. Moi rycerze nie mieli takiego szczęścia.
‒ Nic dziwnego. Rzadko który Krzyżak ma o miodzie jakie takie pojęcie, toteż znaleźć go u nich niełatwo. Między nami, na szczęście, jest paru znawców, którzy potrafią go odnaleźć nawet w Zakonie, więc starczy zawsze na przyjęcie dostojnych gości.
Bogusław spojrzał bacznie na Krystę. Była miła, pogodna, ale jej kubek, raz tylko napełniony, nadal był prawie pełny.
‒ A wy, pani, wciąż nie pijecie ‒ udał wesołość. ‒ Boicie się nas czy wiążą was może jakieś zakonne śluby? Wysączcie wraz z nami za wielkie zwycięstwo. Rycerzem przecież jesteście, a nie niewiastą!
‒ Myli się wasza książęca mość. Jestem także niewiastą...
Jakby cień smutku przemknął nad stołem i pokrył wszystkie twarze mgłą zamyślenia. Bogusław znieruchomiała jak w pustym na, miocie koło Szczecinka.
‒ Znam pewnego rycerza, który myśli o was od lat ‒ odezwał się cicho. ‒ Bardzo uparty, ciągle wierzy w swoją szczęśliwą gwiazdę... Dawniej, przyznam się szczerze, trochę mu się dziwiłem, widziałem bowiem na własne oczy, jak się umizgały do niego śliczne dworki na dworze królewskim w Krakowie. Teraz już się nie dziwię...
Opuściła nagle głowę i tak mu się wydała dziewczęca w tym bezwiednym odruchu, że ogarnęło go rozczulenie.
‒ I ja zaczynam wierzyć w jego szczęśliwą gwiazdę ‒ uśmiechnął się. ‒ Szczęść wam Boże, bo i jemu rad bym przychylić nieba. Oddał mi wielkie usługi. Wierzę zresztą, że odtąd wszystko potoczy się gładko. Zakon strzaskany, Schippenbeil...
Zacisnął naraz zęby, czoło pokryło się gęsto zmarszczkami.
‒ Prawda, Schippenbeil... ‒ odezwał się jakby do siebie. ‒ To nazwisko przypomniało mi, że trzeba nadal zachować czujność i że jestem wam winien wytłumaczenie. Nie przybyłem tu sam. Źle może zrobiłem; rozumiem przecież, że nie chcecie ujawniać zbytecznie twarzy. Mogę więc tylko powtórzyć za
266
Borkiem: zetnijcie, przedtem jednak rozważcie dokładnie sprawę. Oto pan na Maszewie...
‒ Znam go. Mąż godzien ufności.
‒ A oto rycerz Stojęcin.
‒ I tego znam, chociaż on mnie jeszcze nie widział. Was nigdy nie zawiódł w potrzebie. Jestem pewna, że i mnie nie zawiedzie.
‒ A oto ostatni: Jan von Wedel. Tego chyba nie znacie?
‒ Słyszałam sporo o Wedlach. Niektórzy stanęli podobno pod Grunwaldem po stronie krzyżackiej?
‒ Ten nie.
‒ Ale też Niemiec ‒ wtrącił rycerz porywczo. ‒ Chyba nie weźmiecie mi tego za złe?
Krysta zapatrzyła się na tę twarz wzburzoną w tej chwili, usiłującą śmiałym spojrzeniem pokryć wewnętrzną udrękę, a równocześnie dziwnie strwożoną, jak gdyby słowa, które za chwilę tu padną, miały dla niej stanowić wyrok.
‒ Według tego, co o was wiem ‒ przemówiła powoli ‒ jesteście prawym człowiekiem, a prawość mia to do siebie, że zrównuje ludzi bez względu na to, do jakiej należą narodowości. Niemiec zaś, który broni przed wrogiem przybranej ojczyzny, chociaż ten wróg wywodzi się z jego narodu, jest dla mnie prawy podwójnie. Toteż tym bardziej mi miło, że widzę was również wśród swoich gości.
‒ Słowa godne królowej! ‒ rozpłomieniony Bogusław, zapominając zupełnie o swym dostojeństwie, zerwał się z miejsca. ‒ Postaram się je zapamiętać. Ale i wy, pani ‒ zamyślił się nagle ‒ o nich nie zapomnijcie... Prawda: taki Niemiec jest prawy podwójnie.
‒ Co ma na myśli wasza książęca mość?
‒ Ech, nic takiego... Przyszło mi...
Bogusław odetchnął z wyraźną ulgą, dało się bowiem właśnie słyszeć skrzypienie wozów. Nikt się nie spodziewał takich dźwięków w tym cichym zakątku, toteż sporo ludzi wyjrzało przez okno, a zaraz zaczęto wypadać na zewnątrz. Wprost spod Malborka nadjechał Rycerz z Lasu i przywoził nie tylko nowiny, ale i gości. Na jednym z wozów leżał ciężko ranny Borek z Łobezu. Dwa inne należały do jakiegoś prałata, udającego się w pilnej sprawie do Gniezna.
267
Gdy inni byli zajęci powitaniami, Rycerz z Lasu podszedł do stojącej na boku Krysty.
‒ Za dotychczasowe zasługi król mnie obdarzył pięknym dworzyszczem w Wielkopolsce! ‒ szepnął uszczęśliwiony. ‒ A i dla księcia mam dobre wieści. Jagiełło, aby uczcić go godnie, wysłał ze mną na powitanie własną chorągiew. Czeka na niego nad Wisłą. A ten prałat ma mu przekazać wyrazy wdzięczności za zbrojny pochód i zapewnić go uroczyście o królewskiej przyjaźni. Dlatego go tu przyprowadziłem, bardzo się śpieszy. Nie gniewasz się chyba o to?
‒ Nie. Jagiełło nie ma żalu do księcia o ten pakt z Krzyżakami?
‒ Ech, przecież to Litwin! ‒ roześmiał się. ‒ Sam nieraz bywał w podobnych kłopotach i doskonale rozumie, że nie było innego wyjścia.
Borka przenoszono właśnie do sąsiedniej chaty, poszli więc za nim, książę zaś z innymi wrócił do izby, w której się znajdował poprzednio. Postawiono na stole nowe gąsiorki. Prałat przepił raz i drugi, pochwalił, stawał się coraz bardziej wymowny. Widział Grunwald na własne oczy i widział Malbork, toteż każde jego słowo przyjmowano w zupełnej ciszy.
‒ Wam, mości książę, mogę wspomnieć także o gorszych sprawach ‒ zaczął naraz naszeptywać do ucha. ‒ Zakon pada, lecz już królowie niemiecki i czeski grożą nam wojną, jeśli spróbujemy go dobić. Smutne to, ale chyba prawdziwe. Jadę właśnie do gnieźnieńskiego arcybiskupa, aby zachwycić wieści. On powinien wiedzieć coś więcej...
Mówił dalej, Bogusław słuchał. Spoglądali na nich bacznie rycerze, , czując coś niedobrego, toteż nikt prawie nie dostrzegł, jak weszła Krysta i nieznacznie przysiadła z boku wśród swoich ludzi. Prałat zresztą zaraz przemówił głośniej. Raz jeszcze przed oczyma słuchaczy zaczęła się przewijać grunwaldzka bitwa.
‒ Ile właściwie masz wojska, książę? ‒ zastanowił się nagle. ‒ Zza murów malborskich przedostała się do nas wieść, że idzie na Krzyżaków jakaś potęga i strach tam wielki. Od razu wydało mi się to dziwne, bo skąd byś wziął taką siłę, a gdy ujrzałem nad rzeką twoje chorągwie, zgłupiałem do reszty. Czyżbyś tylko z nimi dokonał tych wielkich rzeczy, o jakich się mówi głośno?
‒ Nie tylko ‒ Bogusław uśmiechnął się. ‒ Mamy przy sobie jeszcze znaczniejszą siłę.
Prałat popatrzył na niego przeciągle.
268
‒ Nie masz chyba, książę, na myśli ‒ zapytał ostrożnie ‒ tej dziewki wyklętej przez kamieńskiego biskupa?... Różne bajdy dochodziły do naszych uszu. Między innymi i takie, że to ona was właśnie prowadzi... Ja oczywiście temu nie wierzę.
Coraz powolniej padały słowa, coraz więcej było w nich łagodności. Bogusław przystosował się natychmiast do tego na pół świątobliwego tonu i w jego oczach rozbłysła także wielka łagodność.
‒ Czyżby w takiej pomocy ‒ zagadnął ciekawie ‒ było coś złego?
‒ Zrozumiałe. Wyklęta to przecież przez kościół dziewka!
‒ Ja także jestem wyklęty ‒ przypomniał Bogusław miękko.
Prałat znieruchomiał. Rycerz z Lasu nie wyjaśnił mu widocznie niczego, toteż był przekonany, że się znajduje na jakiejś wysuniętej dla ochrony, pomorskiej placówce i dotychczas przemawiał śmiało. Teraz ogarnęło go rozdrażnienie. Tą niewinną uwagą książę wpędził go w matnię, z której niełatwo się było wydobyć.
‒ Co innego książę, co innego zwykła dziewka z dworzyszcza! ‒ rzekł opryskliwie. ‒ Bezwstydna dziewka. Nawet suknia duchowna nie jest dla niej świętością!
‒ Tylko suknia nurzająca się w ludzkiej krzywdzie ‒ wtrącił ostro Wedel. ‒ Takich u nas jest dużo!
‒ Nie jej sprawa! ‒ prałat wzburzył się. ‒ Bóg jest od tego, aby sądził zastępców Chrystusa na ziemi!
‒ Wasza ekscelencja ‒ pan na Maszewie wpatrzył się w niego z zaciekawieniem ‒ nie był chyba nigdy na naszych ziemiach?
‒ Nie byłem!
‒ To dlatego ‒ Stojęcin wyrozumiale pokiwał głową. ‒ Gdybyśmy czekali, aż Bóg wymiecie rozbójników w duchownych sukniach, wyginęlibyśmy już dawno, kraj nasz bowiem mały, a ich mnóstwo. Słyszeliście chyba o archidiakonie z Trzebuszy. Łotr z piekła rodem: pod Strzałowem zastąpił ludźmi świece zaduszne. Przed nim mamy także pochylać głowy?
Prałat zerwał się z miejsca.
‒ Gdzie ja właściwie jestem? ‒ wykrzyknął.
‒ Wśród Pomorzan ‒ odrzekł miękko Bogusław. ‒ Trochę tu inaczej niż w Polsce...
270
Prałat rzucił dokoła okiem. Twarze były spokojne, najwyraźniej jednak zaskoczyła wszystkich nieprzyjemnie ta niezwykła rozmowa.
‒ Czas w drogę ‒ doszedł do wniosku. ‒ Chyba czegoś rzeczywiście nie rozumiem, jeśli jesteście tak zgodni... Wrogów sobie narobiłem ‒ próbował żartować. ‒ Sądzę jednak, że mimo to dacie mi ludzi, którzy wyprowadzą wozy na pewną drogę?
‒ Ja muszę, niestety, wracać do obozu ‒ mruknął Bogusław zakłopotany. ‒ Mam zresztą trzech tylko przy sobie, a przy tym sami dowódcy.
‒ A ci inni?...
Przysunęła się do nich Krysta.
‒ Proszę się nie martwić ‒ odezwała się obojętnie. ‒ Moi ludzie odprowadzą gościa waszej książęcej mości. Choćby do samej granicy.
Prałat odskoczył, przeżegnał się i wybiegł z izby, jakby pognała go nagle śmiertelna trwoga.
‒ Zajmij się nim ‒ Krysta zwróciła się do Boranty. ‒ Odprowadź do gościńca i wracaj. Ma wielu dobrych pachołków. Na pewno nie zginie w drodze.
Przesunęła powoli oczy na Bogusława.
‒ Nie jestem w tej chwili pewna ‒ odezwała się w zamyśleniu ‒ czy słusznie zrobiłam, dając się poznać. Wydawało mi się jednak, że to było konieczne.
‒ Było konieczne ‒ potwierdził stanowczo. ‒ Polacy muszą wreszcie zrozumieć, że u nas panują inne porządki.
‒ Obawiam się, że oni rozumieją to aż za dobrze...
Bogusław wpatrzył się w nią w nagłym napięciu.
‒ Co chcesz, pani, powiedzieć przez to?
Zwiesiła głowę i przez dłuższy czas biła się z jakimiś myślami.
‒ Niełatwa to sprawa ‒ westchnęła. ‒ Zastanawiałam się nad nią od lat i dotychczas zachowywałam dla siebie, aby nie popełnić przypadkiem jakiegoś błędu. Teraz powiem. Może ja czegoś nie dostrzegam i ty, mości książę, poprawisz mnie albo coś dodasz, co mi pozwoli dokładniej zobaczyć prawdę... Otóż twierdzi się, że chociaż wszyscy pragniemy od dawna połączenia z Polską i obstają przy tym nawet niemieckie rody rycerskie i niemieccy mieszczanie, nie może do tego dojść, bo wystąpią natychmiast zbrojnie wszyscy niemieccy sąsiedzi...
271
‒ To prawda.
‒ Pozwolę sobie poprawić waszą książęcą mość: sporo w tym prawdy. Całkowita natomiast prawda leży gdzie indziej. Polska nas się po prostu boi.
‒ Wręcz nie do wiary! ‒ poruszył się Borek. ‒ Że Polska nas nie chce, twierdził to już mój krewniak łobeski. Ale że się boi...
‒ Takie jest moje zdanie. Jesteśmy niewielkim kraikiem, lecz rozciągniętym szeroko wzdłuż morza. Łatwo dopływają do nas nowiny, sami wędrujemy dużo, myślimy też dużo. Dlatego właśnie u nas wszyscy buntują się przeciw wszystkim. Chłop domaga się choćby tych praw, jakie ma chłop skandynawski, znajdujący się przecież pod władzą pomorskiego księcia, króla Eryka. Ludność miejska pragnie udziału w rządach na równi z patrycjuszami. Rycerstwo i książęta domagają się pozbawienia kościoła majątków i władzy świeckiej i w tym popierają ich wszyscy, bo tyle zła, ile zakorzeniło się u nas wśród duchowieństwa, nie ma chyba gdzie indziej. A teraz wyobraźmy sobie, że łączymy się z Polską. Co się wówczas dzieje? Oto przez, otwarte szeroko granice przepływa natychmiast ta wielka buntownicza pomorska fala. U nas nikt się nie boi podnieść ręki na zakonnika czy księdza, gdy ma przy sobie miecz. Tam obecnie chłop czy mieszczanin jest już bardzo pokorny, nie należy do niego dopuszczać niesfornych myśli. Chyba więc dobrze się wyraziłem: Polska na pewno chciałaby nas mieć przy sobie, Bałtyk bowiem jest dla niej niezmiernie ważny, ale się jednak boi. To wielki kraj. Bunt więc tam byłby też wielki.
Bogusław objął ją wpół.
‒ Wybacz, pani, tę poufałość ‒ rzekł ciepło. ‒ Słuchając cię, jakbym słuchał samego siebie, a przy tym wydało mi się, że lepiej od innych rozumiesz moje dawne wahania. Zawsze pragnąłem szczerze złączenia z Polską, jak nieboszczyk książę Warcisław. Dzisiaj też tego pragnę i dlatego z mieczem w ręku poszedłem na Zakon. Ale czy jutro Polska nas znów nie odepchnie? I czy za to, czego tutaj dokonaliśmy, Zakon nie każe nam drogo zapłacić, gdy znowu będziemy skazani tylko na własne siły?...
Krysta objęła go zamyślonym spojrzeniem. Ten wyklęty książę Pomorza, bity nieustannie ze wszystkich stron, wydał się jej w tej chwili bardzo ludzki i bliski.
‒ Trzeba być czujnym ‒ odrzekła. ‒ Wkrótce zobaczy się wasza książęca mość z królem i niewątpliwie omówi tę sprawę otwarcie. Gdy w poprzednich
272
dniach zapędziłam się pod Skarszewy, miałam szczerą ochotę iść dalej na Gdańsk i wzięlibyśmy to miasto bez trudu, bo bunt tam wielki, a równocześnie uderzyłby od zachodu Wantimir. Zatrzymałam się jednak, zlękłam się tego naszego przyszłego osamotnienia. Nic straconego. Jeśli Jagiełło wyda rozkaz do uderzenia na Bałtyk, znajdę się natychmiast przy wojskach pomorskich.
Pochylił się, popatrzył jej w oczy.
‒ Dobre to słowa i bardzo mi były potrzebne ‒ rzekł cicho. ‒ Skąd taka dla mnie życzliwość?
‒ Nie dla was. Dla księcia Pomorza, którego w trudnych chwilach nie wolno opuszczać.
Bogusław odwrócił się, przesunął ręką po twarzy, jakby chciał ukryć wzruszenie, i skierował się szybkim krokiem do wyjścia.
‒ Aha, jeszcze jedno! ‒ zatrzymał się w progu. ‒ Rycerstwo przekazuje za moim pośrednictwem serdeczną prośbę; pokaż mu się wreszcie, choćby z daleka. Trudna to prośba do spełnienia, rozumiem, ale może się uda ją spełnić?... Im sprawiłabyś wielką radość. A i ja byłbym niezmiernie wdzięczny.
‒ I ja się przyłączam do prośby ‒ dodał gorąco pan na Maszewie. ‒ Nie jest to zwykła ciekawość, lecz chęć podkreślenia, że masz odtąd w rycerstwie wiernych przyjaciół, przed którymi nie musisz ukrywać twarzy. Wierz mi przy tym, pani: nie potrzebujesz się obawiać żadnego podstępu. Są tam tacy, którym dałaś się niekiedy we znaki, temu i owemu spaliłaś nawet dworzyszcze. Dzisiaj nikt tego ci nie pamięta. Pomorzanin przecież, dawno więc poszedł po rozum do głowy, a ostatnie walki zjednały ci wszystkich. Odpłać więc sercem za serce.
‒ Zastanowię się nad tym...
Książę odjechał ze swoją świtą, Rycerz z Lasu pozostał jeszcze. Do tej pory nie było sposobności do swobodnej rozmowy, toteż teraz odprowadził Krystę na bok i przechadzając się, opowiadał szczegółowo o oblężeniu Malborka, a wkrótce przeszedł do własnych spraw. Dworzyszcze, które otrzymał w darze, uniezależniało go od Pomorza i mając takie oparcie, mógł się czuć swobodniej niż kiedykolwiek. Chciał tam udać się wkrótce, zabrać ją z sobą, odwiedzić gnieźnieńskiego arcybiskupa. Ważne to bardzo, ponieważ on może zdjąć z niej klątwę, jako że jemu podlega kamieńska diecezja.
273
‒ Schippenbeil nie uznaje wprawdzie tego zwierzchnictwa ‒ przemawiał coraz goręcej. ‒ Nie szkodzi. Arcybiskup wie dobrze, co robi, a że rozmawiałem z nim niejednokrotnie o tobie, sprawę możemy uważać za załatwioną. Jagiełło zresztą dał mi do niego list. Nie widział cię wprawdzie nigdy...
Krysta słuchała. Zaciekawiało ją to wszystko, wzruszała szczerość, podniecał niekiedy jego ciągle młodzieńczy zapał, ale równocześnie narastała w oczach coraz większa zaduma. Mówił tak, jakby już byli razem, myślał za siebie i za nią. A przecież przed nią wiła się nadal ta wielka, jej własna droga, z której niełatwo było zawrócić...
‒ Wspomniałeś, że arcybiskup zdejmie ze mnie klątwę ‒ przerwała mu. ‒ A czego zażąda w zamian?
‒ Niczego ‒ spojrzał na nią zdziwiony. ‒ Jak to zwykle bywa, odbędą się jakieś modły, zapalanie z powrotem świec, trzeba się wyspowiadać. Pewnie też nałożą jakąś pokutę.
‒ Pokutę? Za co?
Przystanął i zapatrzył się na nią w wielkim skupieniu.
‒ Prawda ‒ rzekł cicho ‒ za co? Że broniłaś ludzi przed krzywdą i ochraniałaś Pomorze?... Ech, niepotrzebnie się przejmujemy! ‒ odzyskał pogodę. ‒ Mądry to człowiek, poznałem go dobrze. A na Schippenbeila tak cięty, że chyba i o pokucie nie wspomni. Przestaniesz tylko zajmować się wojną, lecz ten warunek nie ma przecież żadnego znaczenia. Grunwald odmienił wszystko.
Tak długo milczała, że po jego twarzy zaczął się przewijać niepokój.
‒ Powiem ci szczerze, co o tym myślę ‒ odezwała się wreszcie. ‒ Gdy mnie ujrzałeś po raz pierwszy w kodrąbskim borze, byłam młodziutkim dziewczątkiem marzącym, jak wszystkie inne w tym wieku, o pięknym rycerzu z bajki, o własnym zamku, wielkiej miłości. Oczywiście nie zdradziłabym wówczas tych myśli przed nikim. Od tej pory przeżyłam dużo, przemyślałam jeszcze więcej, toteż o najtrudniejszych sprawach mogę dziś mówić otwarcie i nie ukrywam: szczerze jestem ci rada, bardzo chętnie dzieliłabym z tobą życie. Ty się jednak zastanów dobrze. Też nie ukrywam: złą będę dla ciebie żoną.
‒ Krysto, co ty wygadujesz?
‒ Prawdę mówię. Dopóki będzie trzeba prowadzić wojnę, nie wyrzeknę się jej, toteż arcybiskup nie zechce zdjąć ze mnie klątwy, A gdyby nawet zdjął,
274
znów pójdę w bój, gdy to będzie konieczne. Choćbyś ty nawet się przeciwstawiał.
‒ Ależ Krysto!... Razem będziemy szli. Nie znasz mnie jeszcze? Czy...
Przemawiał długo i coraz więcej wkładał w słowa uczucia. Rozproszył chyba w końcu obawy, oazy jej bowiem rozjaśniały się szybko i wreszcie przepełniła je taka tkliwość, że na ten widok serce zaczęło mu gwałtownie kołatać w piersi.
‒ Wierzę ci ‒ rzekła. ‒ Niç miej jednak żalu, że tymczasem pójdę znów swoją drogą i zamiast do Gniezna, pojadę do Wantimira.
‒ A co z Borkiem?
‒ Zabiorę go z sobą. Wydali ci bez trudności?
‒ No, nie bardzo... Rycerz, który go zranił ciężko i pojmał, zażądał bardzo wysokiego okupu, jako że jego zdaniem Borek zdrajca, bo jeśli przez tyle lat stawał przeciw Krzyżakom, teraz też się powinien był znaleźć po polskiej stronie. Potem trochę obniżył. Wtrącili się inni...
‒ Ty zapłaciłeś?
Rycerz wbił oczy w ziemię.
‒ Jeszcze nie zapłaciłem ‒ odrzekł powoli. ‒ Wydano na moje słowo i za poręczeniem kuku poznańskich rycerzy. Będzie potrzebna fura pieniędzy.
‒ Nie szkodzi, Borek na pewno wart tego. Aby zamknąć tę sprawę, Boranta wydzieli ci zaraz, ile potrzeba, i zabierzesz pod Malbork. Nie powinny tam się plątać nasze pomorskie długi.
‒ Nie mogę na to się zgodzić! Moja to sprawa i ja dałem słowo. A Borek zresztą chyba mi kiedyś zwróci.
‒ Nie będzie miał z czego. Nie o to jednak idzie. Z krzyżackiego zastawu nie mogłam go wykupić, bo suma była wielka i musiałabym uszczuplić nie swój majątek, przeznaczony na jeszcze ważniejsze sprawy. Dziś mogę i powinnam to zrobić. Borek to poza wszystkim wzór wytrwałości, a przy tym ostrzeżenie, że najmocniejsze nawet ogniwo też pęknie, jeśli nie ujmie mu się na czas ciężaru. Niech więc żyje nam jak najdłużej. Sama go będę leczyła.
Wbił oczy w ziemię i długo ważył coś w myślach.
‒ Nie chciałbym ci się przeciwstawiać, abyś mnie znowu nie posądziła o jakieś niecne zamiary ‒ uśmiechnął się nikle. ‒ W Kwakowie jednak, pod
275
Słupskiem, mieszka serdeczny przyjaciel Borka, do którego chciałem go odstawić. Tam też miałby zarówno spokój, jak i doskonałą opiekę...
Objęła go czujnym spojrzeniem.
‒ Dobrze, tam go powiozę ‒ odrzekła zgodnie. ‒ Teraz jest nieprzytomny, ale może w drodze dojdzie trochę do siebie. Jeśli będzie chciał pozostać w Kwakowie, oczywiście zostawię. O ile sobie przypominam ‒ zastanowiła się ‒ Kwakowo należy dc Waldów. Niemiecki to chyba ród?
‒ Z pochodzenia niemiecki. Ale wszyscy Waldowie znaleźli się pod Grunwaldem przy boku Jagiełły!
Nadspodziewanie gorące to były słowa. Raz jeszcze popatrzyła na niego bacznie, ale nie było już czasu na dociekania, nadjeżdżał bowiem Borek Dymiński z oddziałkiem, z którym odprowadził księcia nad Wisłę.
‒ Przybieraj się! ‒ huczał z daleka. ‒ Rycerstwo śle także prośbę przez moje usta. Trzeba mu się wreszcie pokazać!
‒ Trzeba się pokazać ‒ przytaknął Rycerz z Lasu gorąco. ‒ Odtąd jedno twoje słowo będzie znaczyło więcej niż rozkaz książęcy.
‒ Nie jestem tego zbyt pewna... Podłość łatwo dzisiaj zniewala dusze. Odłożę miecz, znów się pojawią krzywdy.
‒ Jeszcze raz go wtedy przypaszesz ‒ odrzekł wesoło. ‒ A ja do twego przyłączę mój!
Uśmiechnęła się i odtąd była im bardzo posłuszna. Rycerz z Lasu odszedł zresztą zaraz z Borantą, aby zająć się przygotowaniem okupu, Borek za to uwijał się nadal żywo. Przeszukał starannie krzyżackie łupy, wybrał niejedno, wynalazł nawet brylantowe zapinki, stroił ją pięknie. Ale gdy w końcu zażądał, aby rozpuściła włosy zamiast je wiązać w supeł, jak to czyniła dotychczas za przykładem wielu rycerzy, przeciwstawiła się temu stanowczo. Był jednak nieustępliwy i tak rozbawił ją swoim uporem, że wreszcie zrobiła próbę. Odsunął się nieco, popatrzył uważnie i znieruchomiał. Rzuciła okiem w zwierciadło i także znieruchomiała. Stało się z nią coś przedziwnego. Miała niewątpliwie swój własny obraz przed sobą, nie zmieniła się twarz. A przecież była jakaś zupełnie inna... Umknęła z niej zwykła stanowczość, odeszło skupienie. Zamiast nich za to pojawiło się dużo ciepła i tej zwykłej, kobiecej miękkości,
276
której rycerska zbroja nie tylko nie przeszkadzała, ale nawet dodawała uroku.
‒ Chryste Panie! ‒ Borek aż przysiadł z nadmiaru szczęścia. ‒ Jakże odmieniło cię uczesanie!... Całe rycerstwo padnie na kolana na widok takiej piękności!
W nagłym zakłopotaniu zaczęła zwijać pośpiesznie włosy.
‒ Nie pozwolę! ‒ ryknął i przytrzymał jej ręce. ‒ Rycerz dymiński ze mnie, znam się na tym, co ładne. Rycerstwo musi mieć taki widok, żeby królowa Pomorza nie wypadła mu nigdy z pamięci. Włosy muszą być rozpuszczone!
A wojska Bogusławowe rzeczywiście musiały się spodziewać jakichś niezwykłych przeżyć, podniecenie bowiem było wielkie i każdy tam stroił się również pięknie, sprawdzał własną drużynę, ozdabiał konie, rozjaśniał tarcze. Jak przed oblicze królewskie ruszyły wreszcie nadwiślańską drogą pomorskie chorągwie, ustawiły sio z dala od obozu nad wodą, wpatrzyły uważnie w brzeg przeciwległy. Jeszcze nie było księcia, jeszcze stała przy promach jagiellońska chorągiew. Ale oto nadpływa Rycerz z Lasu, porywa ją z sobą, prowadzi na tyły tamtych. A w chwilę później pojawia się także Bogusław.
Uspokajało się powoli, ludzie spoglądają w coraz większym napięciu. Brzeg naprzeciw ciągle jest pusty. Coś tam jednak już słychać, rozlega się tętent, kilkunastu jeźdźców wypada z boru. Jak rozrzucona szeroko sieć, zagarniająca ryby do matni, przesunęli się czujnie przez wygon, rozdzielili zręcznie, jakby od niechcenia stworzyli dwa mocne skrzydła, zaryli się w miejscu. A oto następni. Wpadają galopem, zwężają środek, wzmacniają boki. Coraz wspanialej grają na zbrojach słoneczne blaski. Przez wojska Bogusławowe przebiega pochwalny szmer, lecz nagle ginie. Tam w dali, zza pleców innych, wyskoczył właśnie samotny jeździec i osadziwszy rumaka na samym brzegu, znieruchomiał tak samo jak ci, którzy na niego patrzyli.
‒ Krysta... ‒ ktoś szepnął nabożnie.
Pogłębia się cisza, wstrzymano oddech. Oto niewiasta, której nikt prawie dotychczas nie widział, a którą znało przecież doskonale całe Pomorze... Bojowy koń pod nią, biały jak mleko, wrażliwy na każde dotknięcie. Co za przecudna zbroja!... Aż płonie bogactwem, hartownym blaskiem przemawia z daleka o wielkiej mocy. Po niej jednakże, jak gdyby na przekór sile, przedziwnie
277
miękko spływają rozpuszczone swobodnie włosy. Porusza je wiatr, muskają nieznacznie twarz. Tę piękną twarz, o której płyną od dawna legendy od Rany po Wisłę...
Dyszą rycerskie piersi, płoną twarze pachołków, czeladź składa pobożnie ręce. Patrzą jak odurzone wojska królewskie. Znają ją również, niejeden widział przed laty Łobez. A przecież to ona tam wówczas w ogniu i dymie, w szczęku oręża, w krzyżackim jęku, przy huku dzwonów prowadziła jagiellońską chorągiew przez Nową Marchię nad Regę!...
Zbroja naprzeciw drgnęła lekko, raźniej zagrała blaskiem. Ręka Krysty sprężystym ruchem skoczyła w górę. Rzęsiście posypały się wokół iskry.
‒ Miecz Kagenowy! ‒ zrywa się zewsząd powszechny krzyk.
Huczą wojska pomorskie, wspiera je gromko jagiellońska chorągiew. Czeladź klęka i płacze, klękają już pachołkowie. Podrywa się w strzemionach Bogusław i mieczem także wskazuje niebo.
‒ Cześć mu i chwała! ‒ przemawia potężnie. ‒ Woliński to miecz sięgający czasów starosłowiańskiej Winety. W doskonałych jest rękach, jak przed wiekami wciąż broni niezmordowanie pomorskiej ziemi. Niechaj więc i on zapadnie na zawsze w ludzkiej pamięci!
Krzyk coraz donośniejszy, serdeczne słowa zaczynają się mieszać ze łzami. Na znak jedności i uwielbienia wznosi miecze całe rycerstwo, łagodnym ruchem pochyla je w stronę Krysty. Oddała pokłon, zwinęła konia, raz jeszcze spłonęła cała w słonecznym blasku, raz jeszcze zafalowały prześlicznie włosy. I nagle...
Patrzą zdumione chorągwie. Co było tam przedtem, przepadło jak sen, brzeg przeciwległy znowu jest pusty. A za nim, jak dawniej, szumi tajemniczo bór nadwiślański i tylko poruszające się nieco żywiej gałęzie opowiadają przez pewien czas, że ktoś je przed chwilą poruszył.
SŁONCE
ROZDZIERA
CHMURY
I
Było już dobrze po południu. Po słupskim gościńcu toczyły się ciężko ładowne wozy, wypełnione obficie wojenną zdobyczą, i zadziwiały okolicznych mieszkańców zarówno swoją ilością, jak i skromnością obsługi. Oczywiście nie widzieli wszystkiego. Bokami pomykała nieznacznie Krysta, miała je ciągle na oku, uważnie śledziła drogę. Spokój wszędzie panował zupełny, toteż w ciągu dnia pojawiała się przy nich rzadko, teraz jednak odmieniła porządek i ściągnąwszy wszystkich, utworzyła jedną wielką kolumnę. Widać już było Kwakowo, zastanowił ją zresztą bijący niezmordowanie kościelny dzwon. Słychać go było jeszcze słabo, lecz w miarę, jak się przybliżali do wsi, nabierał stopniowo mocy i wreszcie rozhuczał się tak donośnie, że obudził się nawet pan na Łobezie, śpiący dotychczas smacznie.
‒ Stało się coś? ‒ zagadnął, kiedy podjechała, aby sprawdzić, czy czegoś mu nie brak.
‒ Sama zachodzę w głowę. Łuny nigdzie nie widzę, dzień przy tym powszedni, więc ślubów nie ma, a jak na pogrzeb, chyba za późno. Przy tym bardzo radosne to dźwięki. I trwają jakoś zbyt długo...
‒ Skąd dochodzą?
‒ Właśnie z Kwakowa.
Pochyliła się nad nim, poprawiła posianie, podała kubek z jakimś napojem. Uszło z niego niemało krwi, toteż blady był ciągle i nie mógł poruszyć ręką, dobra opieka jednak zrobiła swoje: wczoraj odzyskał przytomność. Mówienie, oo prawda, męczyło go szybko, toteż i ona starała się nie przeciągać rozmowy.
279
‒ Powinno być wam dobrze ‒ objęła raz jeszcze wszystko bacznym spojrzeniem. ‒ Leżcie spokojnie, a ja spróbuję się czegoś dowiedzieć.
Wyjechała na czoło. Wielki to musiał być dzwon. Huczał coraz potężniej, ale w dalszym ciągu nie budził trwogi. Zasłuchała się teraz bardzo uważnie w te żwawe dźwięki i odkryła w nich wkrótce jakąś bardzo radosną nutę, jak gdyby dzwonnik starał się włożyć w nie własne serce i jakąś wspaniałą wieść jak najszybciej przekazać światu. Wrażenie spotęgowało się jeszcze, gdy znalazła się we wsi. Domy były umajone, wszędzie złocił się piasek, odświętnie ubrani ludzie snuli się po drodze i po zagrodach. Zaniepokoiło ją to, bo wszystko przemawiało, że odbywa się tu jakiś wielki zjazd, i rozejrzała się czujnie: obcych jednak nie było nigdzie.
‒ Co się u was dzieje? ‒ zagadnęła siedzących przed chatą mężczyzn. ‒ Jakieś święto?
Za późno spostrzegła swą nieostrożność. Jeśli już musiała gdzieś jechać w dzień, nie odzywała się nigdy do miejscowej ludności, aby nie rzucać się w oczy, poznawano ją bowiem natychmiast. I tu ją poznano. Ludzie zerwali się z miejsc, zaczęli kłaniać się nisko, , zbiegać ze wszystkich stron i wpatrywać jak w niebiańskie zjawisko.
‒ Wielka uroczystość ‒ odrzekł wreszcie ktoś śmielszy. ‒ Legat papieski przyjechał!
‒ Tutaj, do was?
‒ Do nas, pani. Jest obecnie w grodziszczu.
‒ Więc ten dzwon bije na jego intencję?
Przejęte dotąd wzruszeniem twarze rozbłysły nagle jak fale Bałtyku w porannym słońcu.
‒ Nie, pani ‒ rozhuczało się wkoło ‒ na twoją intencję on bije! Bije od rana i będzie bił jeszcze przez tydzień!
Zatrzymały się wozy, stanęli jeźdźcy. Krysta patrzyła przed siebie jak odurzona.
‒ Z czyjego rozkazu?... ‒ spytała cicho.
‒ Z rozkazu papieskiego legata. Zdjął z was dzisiaj, pani, kościelną klątwę. W naszym kościele. W Kwakowie!
Zwiesiła głowę, jakby targnęło nią głębokie wzruszenie, kiedy jednak spojrzała znowu na ludzi, była zupełnie spokojna. Zapytała, kto jest jeszcze
280
z legatem, a dowiedziawszy się, że siła przy nim niewielka, z dostojników zaś świeckich i duchownych nie ma nikogo, ruszyła w drogę. Oszołomiło ją trochę to wszystko. Jeden był tylko człowiek, który mógł jej sprawić tę niespodziankę: opat bukowski. Dotychczas nie było od niego najmniejszych wieści; widocznie z Krakowa pojechał dalej, chyba do Rzymu. Mógł jednak w końcu powrócić, mógł przywieźć z sobą legata. Mógł...
Spojrzała za siebie: tłum szedł za nią i narastał bez przerwy, gwarzył radośnie, wskazywał ją nadbiegającym, szumiał coraz weselej, a gdy wjechała do grodziszcza, stała za jej plecami chyba cała ludność osady. Ale i przed nią było nadzwyczaj rojno. Dostrzegła już Krużę, wypadali zewsząd ci wszyscy, którzy ruszyli z nim do Krakowa, sypali się inni. Zatrzymała konia i zsunęła się z siodła. Przed nią stał sędziwy starzec. Objął ją bystrym spojrzeniem i naraz, nie rzekłszy słowa, przycisnął do serca z takim wzruszeniem, jakby to jego własna córka wjechała w grodziszcze.
Krysta westchnęła cicho. Przemknął jej przed oczyma jak żywy inny pomorski rycerz, okazujący jej ongiś w Kodrąbiu taką samą życzliwość. Ten był do niego bardzo podobny... Chociaż widziała go po raz pierwszy, znała go dobrze. Oczywiście Walde, najstarszy z tego rodu, który w całości stanął u boku Jagiełły. Wróg zacięty Krzyżaków, serdeczny przyjaciel Polski. Nigdy nie szczędził sił ani pieniędzy, aby z nią połączyć Pomorze. Z niemieckiego rodu, prawda, a przecież tu słychać dokoła tylko polską mowę. A i on doskonale mówi po polsku...
‒ Witam cię, córko ‒ przemawiał właśnie. ‒ Spodziewałem się ujrzeć cię kiedyś, lecz że dziś przybywasz, cud to prawdziwy. Czyżbyś dowiedziała się wcześniej, jakie mamy tu święto?
‒ Usłyszałam dopiero w Kwakowie. Zaiste, dziwnie się wszystko zbiegło... Jak mi opowiadano po drodze, legat papieski podobno zatrzymał się u was?
‒ Gdzież by mu było lepiej? Stary przecież przyjaciel. A oto i on!
Krysta przesunęła spojrzenie. Z domu wychodził właśnie opat i wesoło machał jej ręką, więc i ona pomachała uradowana, ale zaraz zmarszczyła brwi.
‒ Czegoś nie rozumiem ‒ zastanowiła się głośno. ‒ Czyżby Jan z Bukowa był papieskim legatem?...
281
‒ On właśnie! ‒ Walde jakby odmłodniał. ‒ Opat bukowski już dzisiaj wystąpił w imieniu papieża i on teraz będzie sądził rozbójników w duchownych sukniach. Schippenbeil zniknie stąd lada dzień. A wkrótce zacznie wić się chyba w kościelnej klątwie archidiakon z Trzebuszy!
Wielki to był dzień, pełen niezwykłych przeżyć. Krysta długo w noc rozmyślała nad wszystkim, a gdy się ocknęła, wydało się jej nagle, że przebywa w jakimś innym zupełnie świecie. Znalazłszy się kiedyś w Mielęcinie, doznawała podobnych wrażeń, lecz tam myśli uciekały bezwiednie do tego, co będzie jutro. Tutaj jutro straciło nareszcie grozę, wielki spokój aż dźwięczał w uszach. Czujność już nie była potrzebna. Przepadły bez śladu zmory wybijające ją nieraz ze snu i to w chwili, gdy ciało było niezdolne do ruchu, a nawet oczy nie chciały się otworzyć z nadmiaru zmęczenia...
Krysta westchnęła cicho. Napływały licznie wspomnienia, nabierały ostrości, coraz częściej wychylała się zza nich czająca się wszędzie podłość. Dawniej to wszystko wydawało się jej zwyczajne, w razie niebezpieczeństwa trzeba było tylko mocniej zespolić siły. Teraz dostrzegła ogrom walącego się na nią przez lata zła i zaczęła dziwić się samej sobie, że tak długo zdołała wytrwać w nierównej walce, że uderzając na wszystkie strony ‒ potrafiła rozerwać w końcu ten wrogi pierścień, obronić siebie i innych, oddać Pomorzu i Polsce znaczne usługi i doczekać się wreszcie hołdu rycerzy i dzisiejszego zwycięstwa...
‒ Źle wyglądasz ‒ zaniepokoiła się Waldowa, spotkawszy się z nią przy posiłku. ‒ Nie jesteś chora?
‒ Nie wiem, co to choroba ‒ Krysta uśmiechnęła się. ‒ Zabrakło mi po prostu roboty i poczułam się niepotrzebna.
‒ A chyba i zmęczenie dało o sobie znać ‒ opat wpatrywał się w nią w zamyśleniu.
‒ Może...
Jedli dalej w zupełnej ciszy, za to za oknami słychać było donośny gwar. Do tej pory nikt się jeszcze nie ruszył z grodziszcza. Krysta zaczęła się więc zastanawiać, co robić dalej z tą wielką gromadą, lecz wkrótce myśli umknęły gdzie indziej. Dzwon kościelny bił tak samo donośnie, jak wczoraj. Przypomniała sobie, że to właśnie o niej tak wesoło gawędzi, toteż zadumała się znowu nad swoją przeszłością i niespodziewanie na czole ukazały się zmarszczki.
282
Rzuciła okiem na opata: też na nią patrzył. Cofnęła szybko wzrok, jakby się zlękła, że odczyta jej myśli.
‒ Chciałaś chyba zapytać o coś ważnego? ‒ podpowiedział jej ciepło.
‒ Prawda ‒ jej oczy nabrały znowu zwykłego spokoju. ‒ Zdjęliście ze mnie klątwę, nawet bez mego udziału. Jestem wam bardzo wdzięczna. Chciałabym się teraz dowiedzieć, jaką mi wyznaczacie pokutę?
‒ Pokutę?... Za co?
Znieruchomiała. Takie właśnie pytanie sama postawiła nad Wisłą, lecz w ustach tego zakonnika, który był równocześnie papieskim legatem, zabrzmiało dobitniej i rozpłomieniło jej nagle policzki.
‒ W tym przypadku żadna pokuta nie jest potrzebna ‒ opat nie spuszczał z niej oczu. ‒ Zabijając von Reetza, działałaś w obronie koniecznej. Według naszych pomorskich praw, i nie tylko pomorskich, nawet za usiłowanie gwałtu sędzia winien wymierzyć śmierć. Wtedy sędziego przy tobie nie było i nigdy by się pewnie nie zjawił, sama zatem musiałaś wykonać wyrok. Dlatego klątwa była rzucona niesłusznie i należało tylko ją unieważnić. Już to zrobiłem. Zdawało mi się dawniej, że do tej sprawy nie przywiązujesz wagi. Skąd więc przyszło ci do głowy takie pytanie?
‒ Odpowiem szczerze ‒ głos jej nabrał niespodziewanie twardości. ‒ Wiadomo powszechnie, że kościół tylko wyklina za darmo, za resztę natomiast trzeba zawsze zapłacić. Tak było dotąd na Pomorzu, tak, jest chyba gdzie indziej. Słuchałam niedawno pewnego prałata...
Opowiedziała zwięźle o jego rozmowie z księciem, o poglądach na odpowiedzialność osób duchownych za zbrodnie, o przerażeniu, jakie wzbudziła, pojawiwszy się przed nim znienacka. Opat stawał się coraz weselszy.
‒ Tak, w Polsce takich nie brakuje ‒ odezwał się pobłażliwie. ‒ Zrozumiałe: wielki kraj, inne porządki. Nie warto tym się przejmować. Żyjemy przecież na Pomorzu i po pomorsku musimy rozwiązywać swe własne sprawy. Masz jedynie takie zmartwienia?
‒ Uczciwie ze mną postępujecie, toteż i ja chcę być z wami uczciwa. Zdjęliście ze mnie klątwę. Może za wcześnie. W tej chwili rzeczywiście mogę
283
zawiesić miecz, ostatnie bowiem wypadki zmieniły dużo, a i wasza misja naprawi z pewnością niejedną krzywdę. Nie chcę przeszkadzać tej misji. Gdyby jednak coś się znowu zmieniło...
‒ Znowu przypaszesz miecz? Wiem o tym, wiem. A na szczerość odpowiem ci także szczerością. Nigdzie nie jest powiedziane, że rycerzem może być tylko mężczyzna i tę sprawę omawiałem bardzo sumiennie z samym papieżem. Zgodził się ze mną, że ty, chociaż jesteś niewiastą, jesteś także rycerzem i broniąc innych przed krzywdą, spełniasz jedynie swój obowiązek rycerski. Dobrze go spełniasz, jak nikt na Pomorzu. Ogłosiłem to już z kwakowskiej ambony, a wkrótce udam się do Kamienia i powtórzę to samo w tamtejszej katedrze. Jako legat papieski!
Waldowa zapatrzyła się w Jana z Bukowa jak w tęczę, Walde przytakiwał poważnie głową, słuchała w skupieniu Krysta. Radośnie i mocno bił ciągle kwakowski dzwon, niespodziewanie jednak zgłuszył go tętent pędzących gwałtownie koni. Ktoś wpadł na dziedziniec, ktoś krzyknął donośnie, w sieni rozdudniły się czyjeś kroki. Spojrzeli wszyscy na drzwi. Rozwarły się z trzaskiem i wleciał przez nie wzburzony Wantimir III, dowódca Wytowna.
‒ Co się...
Potężny okrzyk zamarł mu nagle na ustach: zobaczył Krystę. Rozpłomienił się jeszcze bardziej, ale za to oczy rozbłysły szczęściem i jak runął jej do nóg, tak zatrzęsła się cała izba.
‒ Boże wszechmocny!... ‒ zaniósł się szlochem. ‒ A ja już myślałem, że stało się, jakieś nieszczęście i pędzę co koń wyskoczy do uczciwego człowieka, aby u niego odnaleźć prawdę... Pani najsłodsza! Więc żyjesz?...
‒ Skąd ci przyszło na myśl ‒ łagodnie zaczęła mu gładzić włosy ‒ że stało mi się coś złego?
‒ Dzwony kościelne biją wszędzie na twoją chwałę!
‒ Dlaczego się zatem martwisz?
‒ Byłem przekonany, że jakieś oszustwo. Biły przecież dotąd zawsze przeciwko tobie. Ale już dobrze... Żyjesz, rzecz najważniejsza. A że chwalą cię, czas na to najwyższy...
Uspokajał się z trudem. Podniósł się wreszcie z klęczek, spojrzał przytomnie, wdzięcznym słowem powitał opata, gospodarzy przeprosił za najazd. Usiąść jednak nie zdołał. Znów się zatrząsł cały budynek i wpadł teraz Wantimir II, dowódca Bukowa.
284
‒ Co to za...
I on się zdumiał, i on zapłonął ze szczęścia, i on się rozpłakał, ale nie zdążył jeszcze obetrzeć łez, gdy zwalił się jak burza Wantimir IV z Kukowa, tuż za nim Wantimir V z Gąbina i raz za razem wszystko zaczynało się od początku.
‒ Boże najświętszy ‒ Waldowa też miała oczy mokre od łez ‒ jakże oni ciebie miłują!... Słyszałam o tym dużo, nie chciałam jednakże wierzyć. A przecież to prawda. Tacy przy tym wspaniali rycerze!...
‒ Jeżeli jest ich już czterech ‒ roześmiał się opat ‒ za chwilę powinien być piąty. Ten najwspanialszy, Wantimir Wielki. Dzwony więc ‒ zagadnął ‒ biją już wszędzie?
‒ Jak okolica długa i szeroka, eminencjo! Biją nawet w Ustce, Rowach, w Marszewie. W Słupsku aż huczą wszystkie kościoły!
‒ Do wieczora ich dźwięki powinny chyba dotrzeć po Wolin... To dobrze, niech torują mi drogę. Jadąc do Kamienia sprawdzę, który się nie odezwał. Byłoby to wielką zniewagą dla papieża, gdyby nie usłuchano rozkazu jego legata...
Jan z Bukowa popadł w zadumę, lecz wkrótce przeszkodził mu nowy tętent. Jeździec wpadł na dziedziniec tak samo gwałtownie jak inni, jego głos rozległ się jeszcze potężniej. Zaraz jednak nabrał wesołego brzmienia, krok w sieni rozbrzmiał tym razem spokojnie, a i drzwi uchyliły się prawie że bezszelestnie.
‒ Co tak cicho? ‒ Walde żartobliwie powitał gościa. ‒ Twoi krewniacy o mało mi nie roznieśli domostwa.
‒ Młodziki ‒ Wantimir machnął pobłażliwie ręką. ‒ Człowiek ma więcej doświadczenia i oblatany po świecie, więc w lot chwyta sprawę.
‒ A jednak przyjechałeś!
‒ Dzwony biją przecież na chwałę Krysty. Rzecz to tak niezwyczajna, że człowiek rozumny musi natychmiast sprawdzić, czy przypadkiem nie kryje się za tym zdrada. Po drodze, na szczęście, nie zauważyłem nic złego. Jeden kościół wprawdzie milczał, lecz nakazałem proboszczowi w imieniu Boga i własnym, aby pognał dzwonnika, i już się przyłączył do chóru.
‒ Ostro sobie poczynasz ‒ rozweselił się opat. ‒ A gdyby proboszcz cię nie usłuchał?
‒ Ściąłbym. Musi być wreszcie na Pomorzu jakiś porządek!
‒ Nie bardzo rozumiem... A gdyby rzeczywiście krył się za tym podstęp? Dolałbyś tylko oliwy do ognia.
285
‒ Trudno. Jeśli dzwony raz uderzyły na chwałę Krysty, muszą bić odtąd wszędzie. Bóg tak widocznie zarządził i z tym boskim rozkazem pojechałbym choćby do samego Kamienia!
Wantimir zasapał na samą myśl o tej wielkiej podróży, zaraz jednak twarz mu rozbłysła pogodnie.
‒ Lepiej, że do tego nie doszło ‒ rzekł dobrodusznie. ‒ Lębork wprawdzie w naszych rękach, lecz że mój sąsiad jakoś zdołał się wymknąć, trzeba nadal być czujnym. Znam hultaja jak zły grosz: leżąc nawet na ziemi, jeszcze potrafi ugryźć. A zresztą i na Królewiec chyba ruszymy wkrótce?
Wpatrzył się bacznie w Krystę.
‒ Musimy jeszcze trochę poczekać ‒ odrzekła powoli. ‒ Niełatwa to sprawa. Książę Bogusław omawia ją właśnie pod Malborkiem z królem Jagiełłą i wielkim księciem litewskim.
Pochylił głowę i przez dłuższy czas bił się z jakimiś niewesołymi myślami.
‒ Ha, co robić?... ‒ westchnął. ‒ Domyślam się z tego, co mi powiedziałaś, że chwila widocznie nieodpowiednia. Trudno. Czekaliśmy do tej pory, możemy poczekać dłużej. Chłopcy ‒ poruszył się raźnie ‒ dość próżnowania! Zabierać wozy i do Wytowna. Kruża już je przygotowuje do drogi.
Wypadli zgodnie, poruszył się zaraz cały dziedziniec. Wantimir rzucił okiem przez okno i spojrzał znowu na Krystę.
‒ Jak ci się podobają twoi rycerze? ‒ zagadnął wesoło. ‒ Uczę ich ciągle, aby coś im nie wywietrzało przypadkiem z głowy. Bardzo zdolni, nie mogę narzekać. Zwłaszcza Wantimir V. Rozzłościł mnie kiedyś, bo w szrankach szarpał nadmiernie wodze, postanowiłem więc pokazać mu osobiście, jak się należy poruszać w boju. Dosiadam także konia, wodze puszczam wolno, do lewej ręki biorę gąsiorek z miodem...
‒ A któż tak walczy? ‒ zadziwił się Walde.
Wantimir popatrzył na niego z góry.
‒ Ja tak walczę ‒ odrzekł z godnością. ‒ Miód, jak wiadomo powszechnie, rzecz bardzo cenna, toteż nie porzuca się go bez potrzeby i mądry rycerz uczy się od dziecka, jak go ratować nawet w największym zgiełku. Taka jest nasza uznamska szkoła!
286
‒ Chciałeś więc pokazać młodszemu ‒ podpowiedziała mu miękko Krysta ‒ jak się należy trzymać na koniu?
‒ Właśnie. Poszliśmy na siebie od razu największym pędem. On ma tylko miecz. Ja miecz i gąsiorek!
‒ I co się stało? ‒ Walde aż uniósł się z podniecenia. ‒ Zwaliłeś go?
Wantimir jakoś bardzo smętnie pokiwał głową.
‒ Źle się stało ‒ odrzekł. ‒ Tak zręcznie mnie zajechał, że aby utrzymać się w siodle, musiałem puścić gąsiorek i miód diabli wzięli. Smark bo smark, ale nadzwyczaj zdolny!
‒ A nie mogłeś starym sposobem ‒ wtrąciła Krysta ‒ roztrzaskać gąsiora o jego przyłbicę?
‒ Myślałem o tym. Żal mi się zrobiło jednak chłopaka, bo przecież nie Krzyżak, a uli dokoła mnóstwo. Gdybym go oblał miodem, trudno byłoby odebrać taki słodziutki kąsek moim uznamskim pszczołom.
Opat schwycił się z rozbawienia za boki, parsknął śmiechem Walde, rozweseliła się Krysta.
‒ Jeśli żak w końcu prześcignie mistrza, większa chwała przy mistrzu ‒ rzekła. ‒ Dobrze go musiał uczyć.
‒ A ty zawsze umiesz pocieszyć ‒ Wantimir roześmiał się także. ‒ Jestem znów z siebie dumny i wychodzę na dziedziniec, aby nacieszyć się swymi chłopcami. Jak widzę ‒ wyjrzał przez okno ‒ uwijają się nieźle i wkrótce będziemy mogli wyruszyć w drogę. Zabierzesz się z nami?
‒ Chyba tak... Zajrzę tymczasem do Borka.
Poszli za nią Waldowie, ruszył się opat. Pan na Łobezie, przebywający do tej pory samotnie, rozpromienił się na ich widok, jakby choroba odeszła od niego zupełnie. Gdy się jednak rozgadali, przygasł nagle i znieruchomiał. Wieść o odjeździe Krysty sprawiła na nim wstrząsające wrażenie.
‒ Jeśli chcecie ‒ nie spuszczała z niego ani na chwilę oczu ‒ możecie zabrać się z nami.
‒ Córko, co ty wygadujesz? ‒ poruszyła się żywo Waldowa. ‒ Gdzie mu będzie lepiej niż u nas? W Żelazie zresztą...
Chory wziął ją za rękę.
‒ Nie miej żalu o to, co teraz powiem ‒ rzekł ciepło. ‒ U was na pewno byłoby mi bardzo dobrze, ale u Krysty lepiej. Ona, widzisz, zna się na boju
287
i zna się na ranach. Przez miesiąc leżałem jak kłoda i sam się dziś dziwię, że dusza ze mnie wtedy nie uszła. A ledwie ona wzięła mnie pod opiekę, odzyskałem natychmiast zmysły. I tylko dlatego mogę dziś z wami rozmawiać!...
Targnęło nim głębokie wzruszenie. Opat położył mu rękę na głowie i przez pewien czas szeptał modlitwy, Krysta zaś podeszła do okna. Chciała zarządzić, aby przygotowano tam wóz dla chorego, ale w drzwiach ukazał się właśnie Wantimir.
‒ Przemko nadjechał i przywiózł list ‒ oznajmił wesoło. ‒ Nie zapomina o tobie nasz Rycerz z Lasu!
‒ Kto?... ‒ Walde zmarszczył brwi.
Wydawał się czymś zaskoczony albo też bardzo przejęty. Spojrzała na niego uważnie i dopiero w tej chwili uprzytomniła sobie, że na tak proste pytanie bardzo trudno jej odpowiedzieć. Rycerza z Lasu znała doskonale, zaczynała wiązać z nim swoje życie. Ale skąd się wywodzi i jak się naprawdę nazywa, nie miała dotąd pojęcia.
‒ Jednemu z naszych przyjaciół ‒ odrzekła wymijająco ‒ nadaliśmy właśnie takie przezwisko. Poznałam go kiedyś w kodrąbskim borze, gdy...
‒ Gdy byłaś w złotym łańcuchu Niekraka! ‒ Walde wesoło dokończył za nią. ‒ To wszystko wiem. Zastanawia mnie natomiast to trochę może dziwne, chociaż bardzo wdzięczne przezwisko... Czyżbyś rzeczywiście nie znała dotychczas jego rodu?
Przyglądała mu się w coraz większym skupieniu. Za tym nagłym zaciekawieniem i znajomością szczegółów, o których, jak jej się zdawało, wiedzieli tylko nieliczni, kryło się coś, czego nie mogła zrozumieć.
‒ Nie znam ‒ odrzekła. ‒ On nie wspominał, ja nie pytałam. Nie lubię wdzierać się w cudze tajemnice, a jemu tajemnica była zawsze bardzo potrzebna. To nadane mu przeze mnie przezwisko przyjęło się zresztą wszędzie i nawet książę tak go nazywa. Trochę się więc dziwię, że o nim nie słyszeliście.
‒ Bo dla mnie jest on zwyczajnie Jaszkiem ‒ Walde roześmiał się dobrodusznie. ‒ Przecież to mój syn! Czyżbyś i o tym...
Po izbie powiał niespodziewanie jakiś ogromny chłód. Walde zacisnął kurczowo usta, jakby zdał sobie za późno sprawę, że powiedział za dużo, wszyscy zapatrzyli się w Krystę. Nie zdarzyło się nigdy, aby uzewnętrzniała swoje
288
uczucia. Teraz widać było na jej twarzy takie pomieszanie, że aż Wantimir drgnął niespokojnie.
‒ Człowiek stary, a też rzuci czasem niebaczne słowo ‒ Walde przerwał wreszcie głuche milczenie. ‒ Słyszymy o tobie od lat, uważamy już prawie za własną córkę. Ale wiemy również, że sprawy między wami nie zawsze układały się gładko, i dlatego postanowiliśmy nic nie mówić o Jaszku, aby czegoś przypadkiem nie zepsuć. A ja wygadałem się w końcu i wiem dobrze, co się w tobie w tej chwili dzieje... Wszystkiego się mogłaś spodziewać, tylko nie tego. Bądź co bądź, niemiecki to przecież ród...
‒ W prawości ‒ wtrąciła chropawo ‒ wszyscy są sobie równi.
‒ Prawda. Że postępujesz w życiu według tej właśnie reguły, wiem dobrze. Co innego jednak być sprawiedliwym, a co innego złączyć swe życie z Niemcem. Zwłaszcza dla ciebie... Nie, nic nie mów! Ja to dobrze rozumiem. Tępiąc zło, nie wyszukiwałaś bynajmniej Niemców, lecz gdziekolwiek zwróciłaś oczy, tam oni...
Krysta patrzyła w ziemię. Stał przed nią człowiek, który był ongiś najbliższym współpracownikiem zamordowanego przez Krzyżaków księcia Warcisława, który wraz z nim podpisywał w Pyzdrach akt przekazujący Pomorze w lenno polskiej koronie, który na czele pomorskiego rycerstwa uderzył na potężnego księcia Wilhelma z Geldrii, idącego Zakonowi na pomoc, którego ród znalazł się w całości pod Grunwaldem u boku Jagiełły, którego syn trwał zawsze ofiarnie przy Polsce. Zdawała sobie z tego doskonale sprawę i czuła dla niego nie od dziś wielki szacunek, a te jego słowa zwiększały go jeszcze bardziej. A mimo to nie mogła się wyzbyć wrażenia, że zwalił się na jej serce jakiś olbrzymi ciężar i im więcej czuła w jego słowach życzliwości i zrozumienia, tym ucisk stawał się dokuczliwszy.
‒ Staram się patrzeć na tę sprawę twoimi oczyma ‒ Eckhardt von dem Walde popadał w coraz większą zadumę. ‒ Od południa i wschodu widzisz nieustannie żądny łupów, bezlitosny, żałobny krzyż; od zachodu Bonowów i Schippenbeilów. A i wewnątrz nie lepiej. Niemcy w zakonach, Niemcy na ambonach, Niemcy na dworach książęcych, Niemcy w zarządach miast... Niemcy panoszą się wszędzie i korzystając zarówno z chrześcijańskiego krzyża, jak i z koligacji książęcych, przechwytują władzę, grabią co najcenniejsze, rzucają kościelne klątwy, ścinają głowy, starają się nawet odebrać pomorskiemu ludowi jego ojczystą mowę! Dla zwykłej niewiasty mogłoby to nie mieć
289
żadnego znaczenia. Ty jednak przeciw temu złu stale podnosisz miecz, więc widzisz więcej i czujesz mocniej. Toteż nawet od Jaszka niełatwo ci w tej chwili odsunąć krzyżacki cień...
Zacisnął zęby i usiadł ciężko. Łkała cicho Waldowa.
‒ Pozostawmy tę sprawę czasowi ‒ opat odezwał się w zamyśleniu. ‒ Niepotrzebnie tak się przejąłeś, bo moim zdaniem nie są to przeszkody nie do przezwyciężenia. Potrzeba do nich tylko spokoju i chyba nawet dobrze się stało, że Krysta dowiedziała się dzisiaj, z jakiego rodu wywodzi się Jaszko. Gdy wróci, dogadają się łatwiej. A co ci pisze? ‒ zagadnął ciekawie. ‒ Jest pod Malborkiem?
Krysta odetchnęła głęboko.
‒ Nadal przy królu ‒ odrzekła. ‒ Zawiadamia, że zatrzymały go tam pilne sprawy i że przybędzie tu chyba dopiero za kilka tygodni. Jakieś kłopoty są z oblężeniem.
W izbie znowu zapadła cisza.
‒ Czas w drogę ‒ Wantimir chrząknął. ‒ Konie podprowadzają. Czegoś jednak nie rozumiem... ‒ zastanowił się. ‒ Jak to: ty, dla której nie ma żadnych tajemnic na tej pomorskiej ziemi, nie potrafiłaś się domyślić przez tyle lat, do jakiego należy on rodu? Ich przecież grodziszcza mamy na mapach i wyraźnie tam napisano: ”Eckhardt von dem Walde”. A więc po naszemu: „Z lasu”!
Krysta jakby w zakłopotaniu przesunęła ręką po twarzy, a gdy ją odjęła, oczy nabrały znowu zwykłego blasku.
‒ Uważasz mnie za nazbyt mądrą ‒ uśmiechnęła się nikle. ‒ Gdy go tak nazwałam, miałam szesnaście lat, a przy tym zrobiłam to dla zabawy. Dlatego później, chociaż sama nieraz wpisywałam nazwy na mapy, nie przeszło mi nawet przez myśl, że przetłumaczyłam tylko z niemieckiego jego rodowy przydomek. Nie mogłam się przecież uznać za jasnowidza.
‒ Powinnaś była się uznać ‒ stwierdził Wantimir z naganą. ‒ Nigdy cię nie zawiodły przeczucia.
Kręcąc ciągle głową, podszedł do okna.
‒ Wantimirowie! ‒ wykrzyknął. ‒ Wymościć suto słomą wóz dla łobeskiego rycerza!
Nie wrócił już dobry nastrój. Krysta była wciąż zamyślona, a chociaż starała się zachowywać pogodnie i okazywała gospodarzom dużo szczerej wdzięczności, odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie znalazła się w siodle. Wozy wypływały
290
właśnie z grodziszcza, wysuwali się jeźdźcy. Naraz wszystko stanęło w miejscu. Od Kwakowa ktoś nadjeżdżał galopem i coś tam głosząc po drodze, najwyraźniej roznosił popłoch.
‒ Hm, Barnuta ‒ mruknął podniecony Wantimir. ‒ A on po co przybywa tutaj z Żelaza?...
Jeździec wpadł na dziedziniec i osadził przed nim swego wierzchowca.
‒ Skradziono cudowny obraz! ‒ obwieścił. ‒ Ojciec Michał...
Przypadli do niego Wałdowie, opat, błyskawicznie zlatywała się zewsząd służba. Wśród pełnych wzburzenia okrzyków, żałobnych westchnień i utyskiwań zaginęły zupełnie słowa.
‒ Mów ‒ Krysta ruchem ręki nakazała milczenie innym. ‒ W biały dzień wykradziono?
‒ Zaraz po wyjeździe naszego dowódcy. Trzech ludzi weszło do kaplicy, aby rzekomo się wyspowiadać, ogłuszyli ojca Michała. Nie zdążył nawet otworzyć ust. A gdy się ocknął, obrazu nie było.
‒ Obstawiliście granicę?
‒ Pierwszy nasz obowiązek. Tamtędy mysz się nie przemknie, a i gdzie indziej się nie przemknie, bo cała ludność już poruszona. Naszym zdaniem świętokradcy skryli się w rowokolskim borze i muszą tam jeszcze siedzieć. Ojciec Michał, na szczęście, bardzo szybko doszedł do siebie i natychmiast uderzył w dzwon. Na dalszą więc ucieczkę nie mieli czasu.
‒ Wozy niech jadą do Wytowna ‒ Krysta spojrzała na Wantimira. ‒ Kto tam niepotrzebny, z nami.
‒ I ja jadę ‒ przysunął się do niej opat. ‒ Kradzież cudownego obrazu w chwili, kiedy kazałem uderzyć w dzwony, to już nie tylko świętokradztwo. To obraza papieskiego legata!
Podprowadzono mu konia, nadspodziewanie lekko wskoczył na siodło. Wzięto go w środek, Krysta pomknęła przodem. Wprost na Żelazo.
II
Mistrz Hieronim, z powodu swych przekonań zagrożony śmiercią we własnej ojczyźnie, nie mógł do niej powrócić, chcąc jednak przemyśleć w samotności bogate doświadczenia nagromadzone w czasie wieloletnich wędrówek po świecie, odpłynął przed kilkoma miesiącami na Wyspy Pirackie. Zajął tam
291
miejsce Bjornsona, który ostatnio był w ciągłym ruchu. Tu go zastąpił ojciec Michał, benedyktyn z Mogilna. Napad był dla niego zupełnym zaskoczeniem, a już nie mógł pogodzić się z myślą, że tuż obok niego, w tych wielkich tłumach napływających codziennie z tej i z tamtej strony granicy, mogła się czaić tak wielka podłość. Miał też żal do siebie, że dał się tak łatwo podejść. Prawda: swoi to byli ludzie, mówili najczystszą, kaszubską gwarą... Wydawali się przy tym bardzo pobożni. I chyba nie kłamali twierdząc, gdy ich o to zapytał, że pochodzą spod Kartuz...
Ojciec Michał, leżąc teraz w swej celce, bolał ciężko nad tą nikczemnością złoczyńców, wzdychał, ściskał niekiedy owinięte mokrymi szmatami skronie. Naraz czujnie nadstawił ucha: ktoś nadchodził. Spojrzał na drzwi: ukazała się Krysta.
‒ Co nowego? ‒ poruszył się gorączkowo.
‒ Tymczasem nic. A wy jak się czujecie?
‒ Licho, ale nie to jest ważne. Cudowny obraz skradziono!... I to w biały dzień. Spod mojej opieki!
Poniosła go rozpacz. Zbliżał się wieczór, a chociaż od początku prowadzono obławę bardzo sumiennie, chociaż na pewno nikt nie zdołał się wymknąć za Łebę, chociaż przeszukano wszelkie zakątki i już dwukrotnie wielkie gromady przesunęły się przez rowokolskie lasy, nie natrafiono nie tylko na obraz, ale nawet na ślady złoczyńców.
‒ Leżcie spokojnie, ojcze ‒ Krysta starała się go uspokoić. ‒ Znajdziemy obraz, choćby przyszło go szukać w państwie zakonnym. A w przyszłości tak go ubezpieczymy, że świętokradcy spadnie głowa, zanim go jeszcze dotknie.
Dosiadła zaraz konia i zabrawszy z sobą tylko Przemka, ruszyła w drogę. Zajrzała we wszystkie kąty, sprawdziła zasadzki i czaty, a że zaczął zapadać zmierzch, wyciągnęła ludzi z boru, rozstawiła na jego skraju i kazała na noc zaprzestać obław.
‒ Czuwaj dalej za mnie ‒ rzekła, spotkawszy się z Wantimirem. ‒ Ja będę zajęta odtąd gdzie indziej. W razie nagłej potrzeby szukaj mnie w zajeździe pod Gardna.
‒ Zabierz kilku ludzi ‒ rzekł niespokojnie. ‒ Jeśli ośmielili się podnieść rękę na obraz, mogą podnieść na ciebie.
‒ Niech to zrobią. Znajdziemy ich wtedy szybciej.
292
Przedostała się przez rowokolskie wzgórza, minęła Smołdzino. Zalesione stoki zaczęły się powoli obniżać, w oddali rozbłysło jezioro, nad nim Gardna, wioska rybacka. Nie dojeżdżając do niej, skręciła w lewo do ukrytej wśród drzew ślicznej, tonącej właśnie w ostatnich blaskach zachodu, niedawno pobudowanej gospody. Gości w niej nie było, jako że ludność okoliczna i nawet pątnicy brali udział w obławach. Gospodarz był jednak na miejscu i dostrzegłszy przez okno nadjeżdżających, wypadł natychmiast na zewnątrz z radosnym okrzykiem i zaczął wybijać głębokie pokłony.
‒ Słyszałeś, Łukaszu, o tym wielkim nieszczęściu? ‒ zagadnęła, zsunąwszy się z siodła.
‒ Ba! Cała okolica przecież o niczym innym nie mówi.
‒ I mimo to siedzisz w domu?
W głosie zabrzmiało zdziwienie. A Łukasz, dawny woliński zbójca, przystrzyżony dziś pięknie, przybrany dostatnio i schludny nabrał nagle wielkiej godności.
‒ Inaczej mi nie przystoi ‒ odrzekł. ‒ Zbójca ze mnie, jak wiadomo powszechnie, wielce szlachetny, toteż gdy trzeba ścinać głowy, nie ruszam się bez rozkazu. A że przy tej robocie muszą spaść czyjeś głowy, to przecież pewne.
Krysta objęła go pełnym uznania spojrzeniem.
‒ Tak, na tobie można było zawsze polegać ‒ odezwała się w zamyśleniu. ‒ Duma u ciebie wielka, a przy tym doskonale rozumiesz swe obowiązki. Wejdźmy do środka. Chciałam się z tobą naradzić.
Otworzył szeroko drzwi, wprowadził ją uroczyście, podsunął ławę. A gdy usiadła, stanął naprzeciw w pełnej szacunku postawie.
‒ Słuchaj teraz uważnie ‒ rzekła. ‒ Gdy obraz wykradziono, nie było mnie tutaj, ale sprawdziłam dokładnie wszystko i moim zdaniem świętokradcy znajdują się w matni. Oczywiście w rowokolskim borze. Przeszukano go starannie i nic jednak nie znaleziono. Co o tym sądzisz?
Łukasz zmarszczył czoło, wbił oczy w ziemię, długo coś ważył w myślach. Przestąpił wreszcie z nogi na nogę.
‒ Sprawa wielka ‒ przemówił powoli ‒ bo idzie o Matkę Bożą i jej obraz cudami słynący, pozwólcie zatem, pani, że najpierw przysiądę. Na stojąco trudniej rozważać.
‒ Siadaj.
293
Łukasz długo gładził swą szpakowatą już mocno czuprynę.
‒ Zastanowię się głośno, abyś mogła mnie, pani, lepiej zrozumieć ‒ odezwał się wreszcie. ‒ Krzyżacy to nie mogą być, bo zamiast bić wielebnego ojca pałką po głowie, przebiliby go po prostu nożem, aby mieć spokój choć do wieczora. Serce więc mieli dość litościwe i dlatego gotów byłbym ich uznać za zbójców, gdyby nie to, że nie zabrali pieniędzy. Leżały przecież, jak opowiadał wielebny ojciec, na stole... A jednak muszą być Krzyżakami! Żaden przecież Pomorzanin nie podniósłby ręki na Pannę Najświętszą. I muszą być także zbójcami, bo znać w tym wszystkim fachową robotę...
Bił się przez pewien czas z układającymi się bardzo niechętnie myślami.
‒ Głowię się od rana nad tą zagadką ‒ westchnął. ‒ Kto to może być: nie Krzyżak i nie zbójca, a równocześnie i Krzyżak, i zbójca?... Zaczynam teraz chyba odkrywać prawdę: zbójcy to są w krzyżackiej służbie!
‒ Mnie przyszło to samo do głowy. Właśnie dlatego przybyłam, aby się z tobą naradzić.
Łukasz się rozpromienił.
‒ Ha, jeśli ty, pani, wpadłaś na tę samą myśl ‒ wykrzyknął ‒ jesteśmy w domu! Zatem zbójcy w krzyżackiej służbie. Z takimi nie będzie wiele zachodu. Mam wybrać się po nich?
‒ Sam?...
‒ Tylko sam! ‒ Łukasz ostrzegawczo podniósł palec do góry. ‒ Gdyby zaskoczyła ich większa gromada, mogą zniszczyć nam obraz.
‒ Prawda. A dasz sobie radę? Mówimy ciągle tylko o trzech, bo tylu się pokazało. Ale może ich być więcej.
‒ Nie ma! Krzyżacy pozostawiliby pewnie kogoś w odwodzie. Zbójcy w takim wypadku woleli pójść hurmem. Występowali jako pątnicy, modlić się umieli, na spowiedzi się znali, weszli więc i wyszli bezpiecznie. A gdyby ktoś się z nich czaił za drzewami, mógłby łatwo zwrócić na siebie uwagę. Wszystko jest zrozumiałe. Natychmiast wyruszam w drogę!
‒ I sądzisz, że ich odnajdziesz?...
‒ A cóż by był ze mnie za zbójca ‒ Łukasz roześmiał się raźnie ‒ gdybym, osiedlając się tutaj, nie poznał najpierw okolicznych kryjówek? Niewiele ich zresztą jest, bo nie woliński to bór, ale wygodne. Hultaje musieli wyszperać je wcześniej, jeśli tak dobrze zapadli. A teraz, pani, rozkazuj ‒ wyprostował się uroczyście. ‒ Mam ich ukarać na miejscu czy sprowadzić tu żywych?
294
Krysta objęła go zamyślanym spojrzeniem.
‒ Sam rozważysz tę sprawę ‒ odrzekła. ‒ Powiem ci tylko krótko: nie wypada, aby tak szlachetny zbójca brukał się krwią byle chłystków, bo dla nich są kaci. Ale też nie wypada, abyś zginął z rąk byle chłystka, toteż gdyby nie było innego wyjścia, od razu wymierz im karę. Dobrze by było jednak, gdybyś przyprowadził chociaż jednego. Warto się dowiedzieć, kto ich do tego namówił.
‒ Bądź, pani, spokojna ‒ Łukasz podniósł się z miejsca. ‒ Wszystkich ci przyprowadzę. Woliński ze mnie zbójca, znam się więc na porządnej robocie, a zresztą i okolica musi mnie poznać. Nie ścierpię koło siebie żadnych opryszków, a już plemię świętokradców musimy stąd wymieść po wieczne czasy. Poczekasz tu na mnie?
‒ Poczekam.
‒ Wyświadcz mi zatem łaskę i czuj się jak w swoim domu. Jedzenia ci nie zabraknie. A ty ‒ zwrócił się do stojącego skromnie na boku Przemka ‒ nie marnuj czasu. Rozpal ogień, usłuż pani, a i dla mnie miej w pogotowiu coś gorącego. Na pewno wrócę zmarznięty.
Przebrał się w łachmany pamiętające dobre, wolińskie czasy, wsadził nóż za pas, kawał liny przerzucił przez ramię i wziąwszy tęgą pałkę do ręki, wymknął się nieznacznie z gospody. Krysta stanęła w progu. Dojrzeć go nie zdążyła, znikł natychmiast między drzewami. A że i usłyszeć nic nie zdołała, zamknęła wkrótce drzwi i znów usiadła na ławie. Przemko krzątał się gorączkowo. Ogień płonął już na kominie, paliły się świece, na stole pojawiały się coraz to inne przysmaki. W tej całodziennej krzątaninie nie było czasu na posiłek, korzystała więc z nich skwapliwie, a równocześnie starała się dojrzeć w myślach Łukaszową wędrówkę. Znała ten bór, nieraz przebiegała go z ciekawości, także szukała na wszelki wypadek kryjówek. Kilka odkryła i była w nich dzisiaj, lecz i tam po świętokradcach nie znalazła żadnego śladu...
Przemko postawił przed nią parującą polewkę.
‒ Siadaj i ty ‒ rzekła. ‒ Też jesteś na pewno głodny.
‒ Ech, nie wypada... ‒ bąknął nieśmiało. ‒ Zjem gdzieś na boku.
Objęła go uważnym spojrzeniem.
‒ A przy Rycerzu z Lasu też jadasz na boku?
295
‒ Skądże by! ‒ roześmiał się. ‒ On z pachołkami jak równy. Bywało, że nieraz jedliśmy z tej samej misy.
‒ A więc pomyśl, że jesteś przy nim.
Widocznie tak właśnie pomyślał, zachowywał się bowiem odtąd swobodnie. Miły był ten Przemko, zręczny w obejściu, niezwykle bystry, a w chwili niebezpieczeństwa, jak twierdził Rycerz z Lasu, tak śmiały, że trzeba było czuwać nad nim, aby nie narażał nadmiernie głowy. Mając go teraz naprzeciw, rzucała na niego niekiedy okiem i wspominała te dawne czasy, gdy ujrzała go po raz pierwszy.?
‒ A do ojców zaglądasz? ‒ zagadnęła znienacka.
‒ Dawno nie byłem ‒ westchnął. ‒ Wciąż czasu brak. Sądziłem, że uda mi się wyskoczyć, gdy przebywaliśmy ostatnio na dworze księcia. Wtedy trzeba było jednak pojechać na Wolin.
‒ Co rycerz kazał ci zrobić po wręczeniu mi listu?
‒ Pozostać przy tobie, pani. Do jego powrotu.
‒ Skorzystasz zatem z wolnej chwili i za dwa, trzy dni ruszysz w drogę. Jak słyszałam, jedna z twoich sióstr wychodzi wkrótce za mąż. Trzeba jej zawieźć jakiś ładny podarek.
Oniemiał, gdyż nic o tym nie słyszał, a zanim doszedł do siebie i zdążył podziękować, wstała od stołu, otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz. Noc była ciemna. W dali, ponad Bałtykiem, widniała jaśniejsza smuga odcinająca wyraźnie widnokrąg, a i Gardno skupiło na sobie sporo światła i jak lniana, olbrzymia płachta skąpana w wieczornym mroku rozkładało szeroko wody. Zapatrzyła się na nie i naraz ukazało się przed jej oczyma to drugie Gardno. Dwa jeziora o tej samej nazwie, lecz przecież zupełnie inne... Tamto niewielkie, ukryte głęboko w borze; wspaniałe buki spływają po stokach i przeglądają się jak w zwierciadle w pełnej zadumy, spokojnej toni. To dawało rozległy widok i przytulając do siebie ludzkie osiedla, w biały dzień pozwalało nawet zobaczyć za wąską mierzeją morze. Tamto tchnęło powagą wieków; przypominając odległe czasy, nakazywało ciągle trzymać rękę na głowni miecza. Ale i tutaj przeszłość jest doskonale widoczna. Choćby Rowokół... Jak przed wiekami, ciągną do niego i dzisiaj tłumy pielgrzymów znad Parsęty i Słupi, ciągną znad Łeby, Raduni i Wisły i gwarząc donośnie zawsze w tym samym języku, podkreślają jak dawniej plemienną jedność. A przecież nie tylko Rowokół przypomina odległe wieki. Tam, na Wolinie, była Źrenica Swantewita, maleńka wysepka
296
będąca ongiś świątynią świątyń. Ale i na tym słowińskim Gardnie jest mała, kamienna wysepka. Również pośrodku. I ona także była z pewnością ongiś świątynną siedzibą słowiańskich bogów...
Krysta przesuwała powoli wzrok. Zatrzymała go na krótko na ledwie widocznych chatach pobliskiej Gardny, przemknęła znów przez jezioro, sięgnęła do jasnej plamy ponad Bałtykiem. Wydało się jej, że przysunęła się teraz znacznie, dotknęła Rowów. Najwyraźniej przemawiał tam w tej chwili kościelny dzwon. Zasłuchała się, bo w tych cichych, odległych dźwiękach dostrzegła jakąś bardzo pogodną nutę, i zaczęła się jej doszukiwać także gdzie indziej. Naraz zmarszczyła brwi. Okoliczne dzwony huczały bez przerwy jak w dzień, lecz przedtem nie zwracała na nie uwagi, ich głos bowiem zagubił się w nieustannej gonitwie. Teraz znowu w nich dostrzegła tę radosną melodię, jaką usłyszała tak niedawno w Kwakowie...
Pokazał się przy niej Przemko.
‒ Posłałem na ławie ‒ rzekł. ‒ Prześpijcie się trochę, pani, bo Łukasz wróci chyba nieprędko. A jutro może znów będzie jakaś trudna robota.
‒ Prawda. Zamknij dobrze drzwi i zgaś świece.
Zasnęła mocno. Było dobrze już po północy, gdy wreszcie uchyliła czujnie powieki. Przez okna sączyła się słaba poświata; dzwony, jak się zdawało, rozbrzmiewały głośniej niż przedtem. Ale była przeświadczona, że w panującej dokoła ciszy słychać poza nimi i inne dźwięki, nakazujące jej czujność.
‒ Przemko, śpisz?...
‒ Czuwam, pani.
‒ Bądź w pogotowiu. Ktoś do nas podchodzi.
‒ Nic nie słyszę...
‒ Zaraz usłyszysz.
Wstała, bez pośpiechu przypięła miecz. Ktoś rzeczywiście nadchodził od boru i sądząc z nierówności chodu, można było być pewnym, że nie nadchodzi samotnie.
‒ Królowo najmiłościwsza ‒ rozległ się naraz pod oknem przytìumiony głos zbójcy Łukasza. ‒ Sprowadziłem łotrzyków. Otwórz, abym mógł ich stawić przed twoje oblicze!
Przemko zapalił świece, otworzył. W drzwiach ukazał się tęgi parobczak, niosący przed sobą ostrożnie jakiś wielki przedmiot opatulony starannie workiem, za nim pojawił się drugi i trzeci. Ten pierwszy ręce miał wolne, tamci
297
związane. Każdy jednak miał pętlę na szyi i mocna lina łączyła ich wszystkich, a jej koniec spoczywał pewnie w rękach Łukasza.
‒ Jestem ‒ odsapnął, ustawiwszy ich ładnie na środku izby. ‒ Najpierw, królowo, obejrzyj Pannę Najświętszą. W lesie nic nie mogłem zobaczyć, bo ciemno, lecz jeśli coś się jej stało, pogadam z nimi inaczej.
Rozwinęła ostrożnie obraz, ustawiła do światła. Tak troskliwie był obłożony szmatami, że nawet przy uderzeniu nic by mu się złego nie stało, toteż nie dostrzegli na nim najmniejszej rysy.
‒ Nie skłamali ‒ odetchnął z ulgą. ‒ Żółtodzioby w zbójeckim fachu, ale już wiedzą, komu należy powiedzieć prawdę. To dobrze... A teraz pozwól, pani, że zrzucę te łachy, ą i umyć się trzeba. Nie wypada przecież, abym był do nich podobny.
Wrócił tak odmieniony, że świętokradcy zaczęli ze zdumienia coraz szerzej otwierać oczy. Popatrzył na nich z góry, bez słowa rozwiązał im ręce, dał każdemu kawał chleba i gorącej polewki, sam też podjadł porządnie i wreszcie odsunął się z Krystą na bok.
‒ Szczerze mówiąc ‒ odezwał się szeptem ‒ żal mi ich trochę. Każesz ich zabić, zabiję; każesz wydać ich katu, wydam. Podnieśli rękę na Matkę Boską Rowokolską i coś im się za to należy. Zanim jednak wypowiesz wyrok, rozważ starannie, czy trzeba ich zabić. To bardzo pobożni zbójcy!
‒ Skąd ci to przyszło do głowy?
‒ Opowiem po kolei. Kryjówkę wybrali dla siebie najlepszą, lecz że ją znałem, trafiłem tam szybko, a i później nie było większych kłopotów. Każdego we właściwej chwili trzasnąłem w główkę, związałem i w końcu wszyscy znaleźliśmy się obok siebie w jaskini. Nie śpieszyłem się odtąd. Umęczyłem się trochę wyczekiwaniem, nadmarzłem, a i przed dalszą drogą w towarzystwie takich hultajów należało wypocząć dobrze. Aby mie marnować czasu, wdałem się w pogawędkę. Nie mogę narzekać: opowiadali ochoczo. Okazało się, że przedtem uprawiali spokojnie zbójeckie rzemiosło pod Kartuzami.
‒ Uczciwie zatem zeznali przed ojcem Michałem ‒ zdziwiła się Krysta.
‒ Powiedziałem: pobożni zbójcy. Stali przed konfesjonałem i nie wypadało im wtedy skłamać. Otóż gdy tak sobie tam hasali pod Kartuzami, zapowiada się do nich przez znajomków sam przeor klasztoru cystersów. Zaszczyt to dla nich wielki. Przyjęli go więc gościnnie, a że mąż z niego światły, zaraz
298
wyłożył im jak na dłoni nieznaną dotychczas prawdę: że Słowińcy, lud lichy, dzierżą w swych rękach bezcenny skarb otwierający im wszystkim drogę do nieba. Dlaczego nie mają go sprowadzić do siebie Kaszubi, lud przecież bardziej się nadający do nieba? Oni potrafiliby go uszanować i zamiast nędznej kapliczki wystawiliby piękny kościół dla cudownego obrazu. Choćby na samej Wieżycy! Bardzo im ta sprawa przypadła do serca, bo też się wywodzą z Kaszubów, a przeor uderzył natychmiast mocniej: da im dużą nagrodę i ponadto dziesięć lat zupełnego odpustu na głowę! Kto by się oparł takiej pokusie? A przeor chytry: zaraz dał im zadatek. I w gotówce, i w zmniejszeniu kary za grzechy!
‒ Co zatem radzisz?
‒ Głowię się ciągle... Należałoby ich ściąć, bo dokonali straszliwej zbrodni, i gdyby im uszło na sucho, nie mógłbym wierzyć w Boga. Ale boję się, że jeśli się ich zetnie, też nie będę mógł wierzyć w Boga. Przecież w gruncie nie oni winni, pobożni barankowie, lecz przeor!
Krysta zamyśliła się. Poważna to była sprawa.
‒ Zastanowię się nad tym z innymi ‒ rzekła po chwili. ‒ Jak wiesz, jest w Żelazie legat papieski. Mąż to wielkiej mądrości, prawie święty. On najlepiej rozsądzi.
Chciała odejść, lecz ją zatrzymał.
‒ Mam do ciebie, pani najmiłościwsza, serdeczną prośbę ‒ przemówił dziwnie nieśmiało. ‒ Tam, na Wolinie, zbierałem skrzętnie święte obrazki, bo każdy dawał kilkadziesiąt, a niekiedy i kilkaset dni zupełnego odpustu. Ze sto lat czyśćca już mi odpadło, ale jak to w zbójeckim rzemiośle: sto innych albo i więcej może się znaleźć w zapasie. Człowiek zrobił niejedno głupstwo, zanim stał się zbójcą szlachetnym... Jak więc sądzisz, pani: te odpusty, które przeor przeznaczył dla nich za wykradzenie obrazu, mnie się chyba dzisiaj należą? Byłoby to razem trzydzieści lat. A może dałoby się dodać ze dwadzieścia jako szczególną nagrodę niebios? Legat papieski mógłby chyba taką sprawę załatwić? Rzeknij więc za mną słówko. Miłuje cię na pewno jak wszyscy, jeśli tutaj przyjechał...
‒ Dobrze, pomówię.
‒ A na twoje wyczucie, pani ‒ Łukasz wpatrzył się w nią w wielkim napięciu. ‒ Można by liczyć na tych pięćdziesiąt lat?... Biorę Boga na świadka: niełatwa to była wyprawa. A człowiek dosyć już stary. Chciałby się więc jakoś pocieszyć...
299
‒ Według mnie dokonałeś tak wielkiej rzeczy, że odpusty już ci nie są potrzebne. Masz otwartą drogę do nieba. Wydaje mi się, że tego samego zdania będzie papieski legat. Muszę go jednak o to zapytać.
Łukasz z nadmiaru szczęścia ukląkł i zaczął całować jej stopy.
‒ Zawsze wnosisz radość do ludzkich serc ‒ rzekł rozrzewniony. ‒ Więc może i dla tamtych coś uda się wskórać? Przyrzekłem, że wstawię się za nimi do ciebie.
‒ Zobaczymy. Przypuśćmy, że się ich uwolni od kary. Co dalej?... A nuż usłuchają znowu namów kartuskiego przeora?
Łukasz wstał i wyprostował się dumnie.
‒ Mnie oddajcie ich pod opiekę ‒ rzekł. ‒ Już im wytłumaczyłem sporo, wytłumaczę i więcej. A że, jak powiedziałem, bardzo pobożni to zbójcy, założę z nimi natychmiast bractwo.
‒ Bractwo?...
‒ Właśnie: Bractwo Zbójców Szlachetnych! Na początek przyjmę ich tylko na terminatorów, bo przy mnie zupełni partacze. Wezmę się jednak za nich ostro i za kilka lat zrobię z nich tak wspaniałych czeladników, że zblednie na ich widok nawet ten ich mądry, cysterski przeor. W Kartuzach też jest podobno jakiś cudowny obraz, lecz nawet nie umywa się do naszego. Przeor jednak bardzo go ceni. Pokażemy mu wtedy, jak się przenosi takie rzeczy na naszą słowińską ziemię!
Wyprostował się bardziej, odsapnął i byłby przemawiał dalej,, bo zdjęła go wielka złość na kartuskiego przeora, lecz nagle skoczył jak oparzony i zdmuchnął świece. Na smołdzińskiej drodze rozległ się tętent koni, a wkrótce kilku jeźdźców skręciło w stronę gospody.
‒ Szczęście ci sprzyja ‒ Krysta wyjrzała przez okno. ‒ Jego eminencja wyczuł widocznie, że obraz już ocalony, bo właśnie nadjeżdża. Ustaw szybko więźniów w takim samym porządku, jak ich tu wprowadziłeś.
Łukasz wykonał sumiennie pracę. Wkrótce znów byli wszyscy w pętlach, tylko że pierwszy stał teraz twarzą do drzwi i trzymał przed sobą odkryty obraz.
‒ Jest tam kto? ‒ dał się słyszeć na zewnątrz potężny głos Borka.
300
‒ Zapalaj świece ‒ Krysta szepnęła do Przemka.
Otworzyła powoli drzwi.
‒ Córko wyrodna! ‒ opat podszedł do niej radośnie. ‒ Nie mogłem spać dzisiaj przez ciebie i muszę cię szukać po nocy. Co ty tu robisz?
‒ Strzegę cudownego obrazu.
Usunęła się z wejścia. Opat zdumiał się na widok stojących pośrodku izby postaci, poszedł naprzód, zapatrzył się w obraz i przez dłuższy czas nie mógł z siebie wydobyć słowa.
‒ Cud to prawdziwy... ‒ odezwał się wreszcie cicho. ‒ Setki ludzi szukają przez cały dzień i nadal czuwają wszędzie, a ty już go masz w rękach!...
‒ Nie moja zasługa. Oto Łukasz, woliński człowiek. To on własnymi rękoma wydobył z boru cudowny obraz.
W izbie zrobiło się tłoczno. Był już Kruża, był Borek, zwaliło się wielu innych i teraz z takim samym przejęciem, jak przedtem na obraz, zapatrzyło się na Łukasza. A on rósł jak na drożdżach, coraz dumniej odchylał głowę i dzierżąc mocno sznur w garści, podkreślał dobitnie, jak jest mu posłuszne to całe stadko kartuskich baranków.
‒ Wielką masz zasługę przed Bogiem i Panną Najświętszą ‒ opat obejmował go coraz cieplejszym spojrzeniem. ‒ Jakżeś tego dokonał?
‒ Zwyczajnie. Wszedłem w bór, wyciągnąłem ich z nory, związałem i sprowadziłem do mojej pani, jak nakazała.
‒ A nie bałeś się?... Trzech przecież ich było i chłopy, jak widzę, tęgie!
‒ Nie na mnie ‒ Łukasz wzruszył ramionami lekceważąco. ‒ Człek ma nie byle jakie doświadczenie i tylko mąż tak wspaniały, jak Wantimir, mnie kiedyś rozciągnął, a to niedorostki. Nawet zbójecką pałką poruszają jeszcze po chłopsku!
Opat pochylił się, wziął obraz z rąk świętokradcy, położył na stole i znowu zaczął mu się przyglądać.
‒ Wyślij kogoś do Wantimira ‒ szepnęła Krysta do Borka. ‒ Niech rozpuści ludzi do domów, bo już niepotrzebni. Obraz się znalazł i jest pod osobistą opieką papieskiego legata. Poza tym niech nie mówi nikomu słowa.
Podeszła do Jana z Bukowa. Był bardzo wzruszony. Pomodlił się jeszcze chwilę i spojrzał znów na Łukasza.
301
‒ Nie zwiedziesz mnie twierdząc, że wszystko poszło tak łatwo ‒ rzekł w zamyśleniu. ‒ W młodości nieraz trzymałem miecz w garści i wiem dobrze, jak trudno wyciągać nocą wroga z jakiejś jamy w odwiecznym borze... Bóg widocznie kierował twoimi krokami i dał ci szczególną opiekę. I Bóg już chyba dzisiaj otworzył ci drogę do nieba...
Łukasz poczerwieniał, pobladł, znów poczerwieniał i naraz zamiast: jemu okazać wdzięczność za dobre słowa, runął na kolana przed Krystą.
‒ Pani najmiłościwsza! ‒ wstrząsnął nim nagle gwałtowny szloch. ‒ Spełnia się twa przepowiednia... Złote masz usta!
Bił głową w ziemię, całował stopy. Jan z Bukowa patrzył na niego jak człowiek, który widzi wprawdzie przed sobą twarze, ludzi, obrazy, lecz nie wierzy, że to wszystko istnieje naprawdę. Przeżegnał go wreszcie, pobłogosławił i odciągnąwszy Krystę, usiadł z nią z dala od innych.
‒ Przechodzi ludzkie pojęcie, jak cię ludzie potrafią miłować ‒ pokręcił głową. ‒ Dostrzegłem to od pierwszej chwili, a ten znowu potwierdził... Co ty mu powiedziałaś?
‒ Dokładnie to samo, co wasza wielebność.
‒ Bóg cię natchnął widocznie. Kim jest naprawdę ten człowiek?
‒ Obecnie właścicielem tej gospody. A na Wolinie był ongiś zbójcą.
‒ A to ciekawe... Jeśli możesz i masz do mnie ufność, opowiedz mi o nim więcej.
Nikt już nie wyszedł tej nocy z zajazdu, nad ranem przybył za to zaniepokojony Wantimir. Opat ciągle rozmawiał z Krystą. Gdy wreszcie skończyli, zabrał Łukasza do innej izby i chyba spowiadał go tam za wszystkie lata. Słońce wznosiło się coraz wyżej, zaczęli zaglądać ludzie. Odsyłano ich do rowokolskiej kaplicy, a kiedy i opat tam się znalazł, tłum był już olbrzymi. Zerwali się z krótkiego snu ci wszyscy, którzy brali udział w obławie, zdążyło nadbiec mnóstwo spoza granicy. Ciągle pędzili nowi. Każdy chciał ujrzeć ma własne oczy powrót Panny Najświętszej do Rowokołu, któremu miał towarzyszyć osobiście papieski legat.
Łukasz stał na miejscu najwyższym. Trzymał znów w ręku sznur, do którego byli przywiązani złoczyńcy, i bił z niego tak wielki blask, jak gdyby rzeczywiście widział przed sobą niebo. Ludzie spoglądali zdumieni. Oni szli olbrzymią gromadą, przetrząsnęli każdy zakątek boru. A oto człowiek, który
302
wszedł do niego samotnie z liną jedynie w ręku i nie tylko ocalił Matkę Najświętszą, nie tylko pojmał złoczyńców, ale sam przy tym nie poniósł najmniejszej rany...
Na ludzi spływała coraz większa zaduma. Oto byli znowu świadkami cudownych zjawisk, bliższych dziś sercu niż kiedykolwiek. Matka Boża oznajmiła wyraźnie, że chce właśnie pozostać tutaj, na ziemi Słowińców, i wskazując temu człowiekowi drogę do siebie, okryła go równocześnie, jak płaszczem, wspaniałym darem niebiańskiej łaski. Należało mu się, przyznawali w duchu nawet Kaszubi. A gdy po dziękczynnym nabożeństwie przemówił legat papieski i stwierdził to samo, zrodził się szum tak radosny, że trzeba było zrobić w kazaniu przerwę.
‒ A on nie tylko odebrał obraz, lecz skruszył dusze! ‒ przemówił jeszcze donośniej. ‒ Widzicie obok niego trzech więźniów. Pod jego właśnie wpływem natychmiast wszystko wyznali szczerze i dzisiaj wiadomo dokładnie, kto ich do tego podbechtał, kto wykorzystał nieuczciwie ich bogobojność. Nie oni bowiem są winni, działali w najlepszej wierze. Chcąc przenieść obraz na Wieżycę, byli przeświadczeni, że czynią dobrze. Teraz biją się w piersi; także pod jego wpływem zrozumieli, że ludzie źli i zawistni wprowadzili ich w błąd. A prawda jest taka, że dopóki po tamtej stronie granicy krzyżacka władza będzie nadużywała swoich uprawnień. Kaszubi powinni tutaj przybywać na nabożeństwa. Tam, wbrew prawom boskim i ludzkim już żądają niemieckich modłów, do polskiej ludności wszędzie przemawia się po niemiecku. Tutaj Matka Boska Rowokolska błogosławi i Kaszubów w ich mowie rodzinnej i w tej mowie wysłuchuje błagalnych westchnień. I nie chce się przenieść za Łebę, bo tam ją ukryto natychmiast w niemieckim cieniu...
Jan z Bukowa zapatrzył się na ten olbrzymi, kaszubsko-słowiński tłum, który wciąż słuchał w napięciu, falował z lekka, coraz nabożniej chwytał wygłaszane donośnie słowa.
‒ Wielkie są więc zasługi tego skromnego człowieka ‒ odezwał się znowu. ‒ Uchronił nas od strasznego nieszczęścia, trzy bogobojne dusze wybawił od potępienia, z groźnego boju wyszedł zwycięsko. Matka Boża wskazała wyraźnie, że w nim widzi swego obrońcę. Rozważyłem sumiennie tę sprawę z panami
303
świeckimi i duchownymi. Zasięgnąłem rady najstarszych z Gromalów, Pigorzów, Jaworów, Ptaków, Kluków, Kuczków i tych wszystkich rodów wieśniaczych, które siedzą z dziada pradziada nad Gardnem i Łebskiem. Korząc się przed wolą Panny Najświętszej i w dowód naszej wielkiej ufności postanowiliśmy mianować go zgodnie Strażnikiem Wielkim cudownego obrazu. Pod jego opieką pozostawiamy także tych, których znacznie więksi namówili do grzechu. Skruszył ich serca, otworzył im oczy. Niechaj więc pod jego wodzą strzegą odtąd czujnie tego świętego miejsca, aby nie skalała go więcej świętokradcza ręka zbójcy czy zawistnika!
‒ I będę strzegł! ‒ Łukasz zaniósł się głośnym krzykiem. ‒ Nie dopuszczę tutaj żadnego krzyżackiego sługi, bo inaczej nie mógłbym wierzyć w Boga!
Padł na kolana i ryknął płaczem, czuł bowiem na sobie łaskę bożą i powszechną życzliwość, a ta życzliwość była tak wielka, że gdy ruszył wreszcie do domu, poszedł za nim prawie cały ten wielki tłum i gwarząc radośnie, rozsiadł się wokół gospody. Obejmował go ciągle płynącym z serca spojrzeniem, przez swych terminatorów dosyłał zakąski i piwo. A już dla rodów miejscowych był szczodry niezwykle. Co starszych zaprosił do środka, usadził przy stołach, wyciągał co chwila coś nowego ze swej obficie zaopatrzonej spiżarni. Gościł tak gorąco, że jeśli ktoś wcześniej nawet nie płakał, zapłakał teraz i rzucając mu się w objęcia, ogłaszał dozgonną przyjaźń.
A i w Żelazie nastrój był uroczysty. Wrażeń nie brakowało, toteż przy obiedzie mówiono mało, a i później trudno się z nich było otrząsnąć. Do tamtych zresztą przybyły nowe: legat miał wkrótce wyruszyć w drogę. W daleką tym razem drogę, wprost do Kamienia. I tam miał stanąć do boju z Bonowem i Schippenbeilem...
Słońce się przechyliło ku zachodowi. Opat przybrał się do podróży i wciąż marudząc jakby w obawie, że czegoś może zapomnieć, wreszcie jednak znalazł się na dziedzińcu.
‒ Niesporo mi jakoś idzie ‒ uśmiechnął się w zakłopotaniu do stojącej w pobliżu Krysty. ‒ Tak się do was przyzwyczaiłem, że najchętniej bym tutaj pozostał, a jechać przecież trzeba. Słowińska zresztą ziemia chyba odtąd bezpieczna... Ten gród ‒ mówił z coraz większym namysłem ‒ długo się może opierać Krzyżakom, obrazu po raz drugi nam nie wykradną. Upomnę
304
odpowiednio kartuskiego przeora. A zresztą mamy w zapasie Łukasza... Nadal wierzysz święcie, że można na nim polegać?
‒ Wierny to człowiek. Przy tym bardzo przebiegły, a dziś tak mu trafiliście do serca, że tylko po jego trupie można by dojść do obrazu. Ale że głowę też dobrze potrafi chronić, więc obraz bezpieczny.
‒ Dziwne: znów dowód, że w tych strasznych czasach łatwiej o świętego wśród zbójców aniżeli w klasztorze... Twoje zapewnienie to jednak dla mnie wielka pociecha. Rowokół, widzisz, jest w moich oczach potężniejszym jeszcze grodem od tego Żelaza. Żelazo dobrze broni przed krzyżackim najazdem, lecz nie może przesunąć się za granicę. Rowokół natomiast wchodzi tam łatwo, polskim słowem podmywa skutecznie zakonną siłę, trzyma mocno przy sobie Kaszubów, sięga po Wisłę. Dopóki on istnieje, Polska w każdej chwili może się połączyć z Pomorzem.
‒ Rozumiem to dobrze...
‒ Prawda ‒ dobrodusznie pokiwał głową. ‒ Tłumaczę ci sprawy, na których miecz wyszczerbiłaś i które w znacznej mierze są twoim dziełem. No cóż... Żegnaj zatem, córko ‒ wziął ją w ramiona. ‒ Zobaczymy się chyba nieprędko. Z Schippenbeilem sprawa niełatwa, a i Bonow może się wtrącić. Przewidziałaś to, jak widzę, i powiększyłaś mi znacznie drużynę. Nie dowierzasz mocy duchownej papieskiego legata?
‒ Nawet papieże muszą mieć dziś przy sobie liczne chorągwie, aby utrzymać posłuch.
‒ Prawda...
Odsunął się nieco, popatrzył jej w oczy.
‒ Ze swoim rycerzem zobaczysz się chyba wcześniej ode mnie ‒ rzekł ciepło. ‒ Nie chcę go chwalić, bo co bym powiedział, byłoby zawsze za mało, lecz właśnie dlatego jestem pewien, że obawy Waldów są niepotrzebne. Wiem, że się połączycie, widzę w waszym życiu niemało szczęścia. Wspólna sprawa wiąże was mocno. Przecież właściwie dzięki Polsce poznałaś go ongiś w kodrąbskim borze, gdyby bowiem nie był w służbie Jagiełły, nigdy by się tam może nie zjawił. A odtąd będziecie w Polsce bywali często. Pamiętaj zatem i jemu stale to przypominaj: w niej nasza siła i nasza przyszłość.
Bez względu na to, co może się stać jutro albo pojutrze. Starajcie się więc ją
305
wiązać jak najmocniej z Pomorzem, jako że tylko ona może się dzisiaj przeciwstawiać niszczącemu pochodowi czarnego krzyża.
Wzruszył się, raz jeszcze ją uścisnął, dosiadł konia i skierował się w stronę bramy. Poszły za nim wozy, zadudniły głucho na moście. Kruża z części swojej drużyny wyskoczył naprzód.
‒ A i wam, widzę, niełatwo się ze mną rozstać ‒ Jan z Bukowa uśmiechnął się do idących wciąż obok niego Krysty i Wantimira. ‒ Czuje się, jakbym miał koło siebie swoich najbliższych. Chcielibyście chyba, abym i Wolin od was pozdrowił?
Zatrzymała się nagle.
‒ Pozdrówcie ‒ odrzekła cicho. ‒ Wciąż mi on chodzi po głowie... Słowińskiego Gardna strzeżemy dziś dobrze. Ale co stanie się z tamtym?
Zmarszczył brwi, znieruchomiał, w oczach rozbłysło wielkie skupienie.
‒ W Polsce cała nasza nadzieja ‒ przemówił powoli. ‒ Trudna do niego droga, lecz wcześniej czy później musi doprowadzić do celu. Tutaj trzymajcie się mocno, bo ziemia Słowińców to nasza ostoja. Ale i o Wolinie nie zapominajcie i też dodawajcie mu ducha.
Wierzcie mi i powtarzajcie to wszystkim: co polskie, będzie z Polską złączone. I przyjdzie wreszcie taka chwila, że orły białe znów się pojawią nad Dziwną!
Ruszył konia, pojechał za Krużą. Wantimir, uznamski rycerz, który stał obecnie na straży ziemi Słowińców, spoglądał za nim w zadumie.
III
W połowie września Jagiełło odstąpił od oblężenia Malborka. A ledwie polskie wojska zniknęły w dali, poruszyli się natychmiast Krzyżacy i ścigając nie naruszone dotychczas siły z północy, zaczęli zajmować z powrotem dopiero co odebrane przez Polskę ziemie. Trzeba było znów przywołać ich do porządku. 10 października doszło pod Koronowem do wielkiej bitwy i Zakon raz jeszcze poniósł sromotną klęskę.
W tym zaś czasie Jan z Bukowa w imieniu papieża unieważniał w Kamieniu kościelne klątwy. Już był od nich wolny książę Bogusław, wolny był rycerz
306
Fleming; jak ciężkie brzemię, nakładane przedtem licznie za byle drobiazg na ludzkie barki, zsuwały się teraz z pleców szlachty, mieszczan i chłopów i codziennie dzwony kamieńskiej katedry obwieszczały jakieś nowe nazwiska. Aż wreszcie uderzyły żałobniej: Mikołaj Bock von Schippenbeil, dotychczas tylko zawieszony w czynnościach, zostaje skazany na zapłacenie pięciu tysięcy złotych florenów na pokrycie kosztów procesu i zdjęty raz na zawsze ze stanowiska. A zaraz zahuczały potężniej. Biły od rana do nocy od Dymina po krzyżacką granicę, od Szczecinka i Choszczna po Bałtyk, biły na Wolinie i na Uznamie, biły w Strzałowie, biły donośnie nawet na świętej Ranie, należącej do duńskiej diecezji. Oto Konrad Bonow, archidiakon z Trzebuszy, rozpustnik i zbrodniarz w duchownej sukni, nareszcie został wyklęty z kościoła i przy wtórze żałobnych litanii, w posępnym blasku gaszonych świec, wśród oskarżycielskich słów padających ze wszystkich pomorskich ambon skazany na wieczne męki i potępienie.
Odważnie poczynał sobie ten legat papieski. Bonow przepadł bez wieści, Schippenbeil umknął do Krzyżaków jeszcze przed wydaniem wyroku; ich zwolennicy, przejęci strachem, coraz pokorniej schylali głowy. A czas był na to najwyższy. Oto spod Koronowa nadchodził już książę Bogusław i wkraczał śmiało z całym rycerstwem w nie uznające dotychczas jego władzy państwo biskupie. Co przedtem uniemożliwiała krzyżacka przemoc, dzisiaj się stawało rzeczywistością. Po latach poniżeń, podstępnych intryg, krwawych zatargów, wyprzedawania Zakonowi przez kościół ludzi i grodów, Pomorze wołogosko-słupskie znowu było jednością.
Radośnie więc biły dzwony. Miały tylko obwieszczać o klątwie niebios, ale ręce dzwonników uległy szybko powszechnym nastrojom i zaczęły wydobywać coraz wdzięczniejsze tony na chwałę Kryście, która miała odwagę ratować ludzi w najcięższych chwilach i wyciągnąwszy miecz z pochwy, stanęła pierwsza do boju z szalejącym wokół bezprawiem; i na chwałę Bogusławowi, że poszedł w końcu właściwą drogą; i na chwałę króla Jagiełły, Polski, Litwy, Grunwaldu i Koronowa, bo wielki i mały wiedział tu dobrze, że tam się właśnie zrodziły te dobre wiatry, dmące teraz z ogromną siłą w pomorskie żagle. A z tą pieśnią weselną kościelnych dzwonów biegły wszędzie ludzkie uśmiechy. Widać je było po wsiach i miastach, częściej niż dawniej ożywiały dworzyszcza,
307
wraz z rozmodlonymi tłumami napływały spoza granicy do Rowokołu. Chociaż krzywd tam obecnie prawie wcale nie było, pielgrzymów przybywało nadal mnóstwo i dopiero w ostatnich dniach wytworzyła się wokół pustka. Już się zaczęły jesienne szarugi, już Bałtyk bielił się pianą zapowiadając nadejście zimy, już coraz częściej przejmujące wichury mroziły twarze. W niedziele jednak i święta wielkie gromady nadciągały nadal ze wszystkich stron i składając coraz mniej próśb przed cudownym obrazem, coraz więcej za to okazywały wdzięczności.
Październik dobiegał końca. Wraz z tymi przemianami, jakie zachodziły na całym Pomorzu, zmieniało się także nieznacznie życie w Żelazie. Krysta rozpuszczała powoli ludzi. Borek, zabrawszy kilku innych, odjechał do rodzinnych stron w Ziemi Dymińskiej, aby odrodzić swój sławny ród i porazić tam oczy znajomych i nieznajomych przecudnym blaskiem biskupiej zbroi i zdobytego na Krzyżakach bogactwa. Erlandsen odpłynął na Ranę, wrócił tam także Boranta. Załoga jednak wciąż była liczna, lecz i na niej było widać wpływ powszechnego, pełnego dobrych myśli i odprężenia nastroju. Ruchliwość wzrosła, znacznie mniej uwagi zwracano na obowiązującą dawniej bezwzględnie ciszę. Dziś można było sobie na to pozwolić. Zakon Krzyżowy, zepchnięty do kilku zaledwie zamków, przestał być groźny. A w Lęborku i Bytowie stały obecnie książęce załogi.
Jedynie Krysta nie wydawała się nazbyt szczęśliwa. Ten liczny odpływ ludzi, z którymi była związana tak mocno, wytworzył w niej jakąś ogromną pustkę i pragnąc ją zapełnić, gorączkowo szukała pracy. Zabrała się najpierw do Rowokołu. Przeor kartuski miał słuszność: jak na te wielkie cuda, jakie tu się wydarzyły w ostatnich latach, dotychczasowa kapliczka była za skromna. Jeszcze przed deszczami, skupiwszy przy sobie okoliczną ludność, wystawiła obok niej piękny kościółek. Podciągnęła tymczasem pod dach, resztę pozostawiła do wiosny. I tego było jej jednak za mało. Pilnując bacznie tamtej roboty, równocześnie z takim samym rozmachem zaczęła nową. Pośrodku Gardna, właśnie w tym miejscu, gdzie znajdowała się ongiś na maleńkiej wysepce starosłowiańska świątynia, przez wiele dni zrzucano z łodzi do wody kamienie. Gdy wysepka powiększyła się znacznie, wystąpili murarze i dziś tam wznosi się ładna budowla, także podciągnięta pod dach, przypominająca do złudzenia tamto dawne, wolińskie grodziszcze, przez tyle lat zastępujące jej dom i rodzinę...
308
Krysta odetchnęła swobodniej. Zanikała dotychczasowa gorączka, w oczach znów się pojawiło zwykłe skupienie. Do odzyskania spokoju przyczynił się znacznie Bjornson. W ostatnim roku krążył nieustannie po krajach nadbałtyckich, lecz we wrześniu zjawił się w Żelazie, pozostał, pomógł jej w pracy i odtąd dbał tylko, aby zbył długo nie była sama. Męczące były te szare, dżdżyste i wietrzne, jesienne dni, kiedy coraz mniej było zajęcia, a myślom brakowało słonecznych blasków. Próbowała zabić czas sprawami gospodarskimi, lecz do nich nie bardzo była tutaj potrzebna. Wyjeżdżała niekiedy nad morze, prowadziła wyprawy zwiadowcze. Ale i to często było zbyteczne. Siadała więc w końcu nad jakąś księgą i zatonąwszy w barwnych opisach wojen i przygód rycerskich, starała się zapomnieć o tym chmurnym, pomorskim niebie, zalewającym teraz wilgocią okna.
Któregoś dnia, gdy właśnie była zajęta czytaniem, na dziedzińcu rozległy się niespodziewanie pełne podniecenia okrzyki. Nadstawiła bacznie ucha, ale że koni nie było słychać, znów zajęła się księgą. Pieszo mogli tu przybyć tylko ludzie z najbliższych okolic. Przycichło zresztą zaraz, toteż zapomniała szybko o tym trochę niezwykłym gwarze, wkrótce jednak ogarnęło ją wielkie zdziwienie. W drzwiach pojawił się Bjornson. Wyglądał tak tajemniczo i tak mocno był czymś przejęty, że targnął nią mimowolny niepokój.
‒ Goście do ciebie ‒ rzekł cicho. ‒ Zejdź do świetlicy.
Gdyby stało się jakieś nieszczęście, byłby powiedział. Doszła więc do wniosku, że przybyli ludzie po radę w jakiejś poważnej sprawie, co zdarzało się często, i skierowała się do drzwi.
‒ Przypasz miecz ‒ powstrzymał ją jeszcze. ‒ Będziesz wyglądała dostojniej.
Jak na niego, było to bardzo dziwne żądanie. Spełniła je jednak bez słowa i zeszła na dół. Cisza panowała zupełna. Zmarszczyła brwi, to wszystko bowiem było dalekie od wieczornego porządku; jak w obliczu niebezpieczeństwa wolniej zaczęła odmierzać krok. Drzwi do świetlicy były otwarte. Weszła w nie śmiało, lecz zaraz za progiem stanęła jak wryta. Przed nią znajdowało się mnóstwo ludzi, przy tym młode przeważnie twarze... Spojrzała w bok i rozpłomieniły się nagle policzki: pod ścianą stał rycerz w złotym łańcuchu, sędziwy
309
Niekrak. Rzuciła okiem nieco dalej: Sum przybył! I jeszcze ktoś: Jageteufel, szczeciński burmistrz, któremu przed laty okazała wielką ufność i który tej ufności nie zawiódł nigdy...
‒ Oczom nie chce się wierzyć ‒ z jakimś ogromnym trudem przesunęła ręką po czole. ‒ Jak to możliwe...
Jednym skokiem znalazł się przy niej Sum, wziął ją radośnie w ramiona Niekrak, serdecznie i długo całował jej ręce burmistrz szczeciński. Huczeli już donośnie stali mieszkańcy grodu. A ona, wciąż rozrywana przez swych najlepszych przyjaciół, gorączkowo próbowała układać myśli i przenosząc co chwila spojrzenie z twarzy na twarz, zatrzymała je wreszcie dłużej na tych młodych ludziach, którzy nadal stali skromnie z boku i tak na nią patrzyli, jak ci pielgrzymi na rowokolskim stoku oglądający cudowny obraz.
‒ A ich, pani, nie poznajecie? ‒ poruszył się Jageteufel rozpromieniony. ‒ Czeladnicy to, kupcy, nawet majstrowie. Wasze dzieci, pani, które oddałaś mi ongiś na wychowanie!
Krysta objęła rękami skronie. Jak zza mgły zaczęły się przed nią wyłaniać dziecięce główki, ciemne i jasne czupryny, oczy wpatrzone w nią z takim samym przejęciem. Wybierała je starannie z całego Pomorza... Aby do nich dotrzeć, musiała się przeprawiać nocami przez Dziwnę, kryć się po manowcach, doskoczyć nieraz wprost z boju albo od nich ruszyć natychmiast w bój. Widziała je zazwyczaj tylko przelotnie. Teraz je miała znowu przed sobą. Dojrzali to dzisiaj ludzie. I samodzielni. Nie lękający się już poniewierki na własnej, rodzinnej ziemi, z której co lepsze zabierali dotychczas obcy...
Krysta płakała. Zdumiał się Wantimir, bo łez w jej oczach nie widział nigdy, ucichli zupełnie inni. Jak stado ptactwa przypadły jej do nóg te dojrzałe obecnie, pomorskie dzieci.
‒ Płacz ‒ Bjornson objął ją wpół. ‒ Dobra królowa nie powinna się wstydzić łez. A ty przecież jesteś dobrą królową...
Uspokajała się z trudem. Coraz jaśniejsze stawały się oczy, osychała powoli twarz. Pojawił się wreszcie uśmiech.
‒ Wielką sprawiliście mi niespodziankę ‒ rzekła rwącym się głosem. ‒ Tak wielką, że ciągle jeszcze nie mogę pozbierać myśli... Ale jak to się stało ‒ zastanowiła się ‒ że przybyliście tu pieszo? Nie mogłam się przez to niczego domyślić.
310
‒ Za tym kryje się druga niespodzianka ‒ Sum wyprężył się i nabrał iście kapitańskiej godności. ‒ Rozzłościłem się, że nie wolno mi uderzać na porty krzyżackie, uderzyłem więc na Rowokół. Na nowym, przepięknym statku! W tajemnicy go zakupiłem, nawet przed tobą. Odniosłem piękne zwycięstwo, ale żeby było głośniejsze, nazwałem go „Królową Krystyną”, „Jaskółki” nie mogłem tak nazwać, byłaś wtedy wyklęta. Dzisiaj można rozsławiać twe imię. Niechaj więc i na Bałtyku rozbłyśnie cudnie!
‒ Dobiłeś do Gardny?...
‒ Do samej Gardny! A po drodze, jak widzisz, nazbierałem niemało gości. Wstąpiłem najpierw do Wołogoszczy, pan na Mielęcinie już się szykował do ciebie. Obiecał podobno kiedyś, że wypożyczy ci złoty łańcuch, gdy będziesz jechała do ślubu... Wpadliśmy razem do Szczecina. Burmistrz tak się zapalił, że zabrał wszystkich, którzy byli pod ręką. A że naprawdę chcieliśmy sprawić ci niespodziankę, poświęcił się nawet rycerz Niekrak i nie wysłaliśmy po konie.
‒ Bardzo wam jestem wdzięczna... Zajrzeliście może też do Kamienia?...
‒ Po drodze przecież. Trzeba było zresztą złożyć hołd świątobliwemu Janowi z Bukowa, że rozprawił się wreszcie mężnie z krzyżacką plagą. Będziesz chyba miała wkrótce i innych gości. Słyszeliśmy tam, że na krótko przed nami ruszył w te strony nasz Rycerz z Lasu.
Spłoszyła się nagle i odwróciła z pośpiechem głowę. Dostrzegła wpatrzonego w nią Wantimira.
‒ Ruszże się! ‒ zarządziła wesoło. ‒ Goście są spragnieni i głodni po tej pieszej wędrówce, wystawiaj zatem na stół swoje najlepsze, uznamskie miody!
Nieoczekiwane to było zupełnie spotkanie, a im dłużej trwało, tym większe w niej narastało wzruszenie. Kogo wysłała na naukę, dokąd i kiedy, wiedziała dobrze, a i później nie traciła go z oczu, lecz przypominała sobie zazwyczaj tylko z rejestru. Niewielu jeszcze było takich, którzy zdążyli zdobyć samodzielność, pierwsi jednak stali już przed nią. Najstarsze to były roczniki, wyrosłe z wiary w człowieka; gdyby ongiś nie wyczuła w tym niemieckim burmistrzu Szczecina prawości, straciłby wtedy życie i nie byłoby dzisiaj w Żelazie tych jej pomorskich dzieci. Okazywała mu więc szczególną życzliwość, w rozmowach wracała często do wspomnień, obwoziła wraz z innymi po okolicy, a równocześnie w coraz ponętniejszych barwach ukazywała się przed nią
311
przyszłość. Przecież nie tylko w Szczecinie, ale i w Polsce, Czechach, w krajach skandynawskich, we Flandrii, nawet w dalekim Paryżu dorastają nowe roczniki i gdzie się ruszy, tam natknie się na swych wychowanków i chyba nieraz jeszcze będzie świadkiem takich podniosłych spotkań...
A i Bjornson był szczerze wzruszony. On pierwszy odkrył prawość burmistrza i ciesząc się teraz wraz z nią, że ta ich ufność wydała tak piękne owoce, podniecał bez przerwy jej dobry nastrój, lecz wkrótce dostrzegł w niej znów roztargnienie. Każde skrzypnięcie bramy rozpraszało jej myśli; gdy była w drodze, nadstawiała czujnie uszu na najcichszy tętent, nadbiegający z dali. Aby ją rozerwać, namówił Suma na wycieczkę do, Gardny i to rzeczywiście pomogło. Piękna była „Królowa Krystyna”. Znacznie mniejsza od „Jaskółki”, bo inaczej nie mogłaby wpłynąć na te dość płytkie na ogół, jeziorne wody, była jednak tak samo smukła, zwrotna, nadzwyczaj czuła na najmniejsze podmuchy wiatru, a przy tym zbudowana tak mocno, że z pewnością mogła pruć śmiało fale Bałtyku i wchodzić nawet w największą burzę.
‒ Wypróbowałem ją koło Arkany, a dla zupełnego spokoju wpłynąłem też między Wyspy Pirackie ‒ pochwalił się Sum. ‒ Świetnie się zachowała. W razie wojny może nam oddać niekiedy większe nawet usługi aniżeli „Jaskółka”. Na takie chuchro nikt w pierwszej çhwili nie zwróci uwagi. A przy tym wlezie wszędzie i ukryć je łatwo.
‒ Prawda.
Krysta wróciła do grodu w doskonałym nastroju, ale gdy tylko znalazła się w swojej izdebce, popadła znów w zamyślenie. Dzień był jak inne: szary, zamglony, nabrzmiały smętkiem, a przy tym już nasuwał się zmierzch. Próbowała coś zobaczyć przez zmatowiałe szyby: zamazywały się wszelkie obrazy. Odwróciła więc głowę niechętnie i położywszy się na ławie, oddała się rozmyślaniom.
Na dziedzińcu słychać było zwykły szum przedwieczorny. Oporządzano konie, nocny podjazd wyruszył w drogę, zagadywali beztrosko ludzie. Naraz brama zgrzytnęła mocno i Krysta przysiadła. Wjechało kilku jeźdźców; wśród wesołego gwaru, jaki się rozległ na powitanie, dostrzegła dobrze jej znany głos. Słuchała w napięciu. Ktoś się tam oderwał od innych, ktoś szybkim krokiem wchodził na górę... Ktoś zastukał do drzwi. A gdy się uchyliły, ukazał się Rycerz z Lasu.
312
‒ Boję się wejść ‒ przemówił niepewnie. ‒ Niemca masz przecież przed sobą...
Próbował nadrobić pomieszanie uśmiechem, lecz nic z tego nie wyszło. Podeszła w milczeniu i uderzyła go w twarz.
‒ Za zniewagę ‒ rzekła. ‒ Uważasz mnie za małostkową, a tobie to nie przystoi. Znasz mnie zbyt dobrze.
‒ Krysto!...
‒ Słucham.
‒ Czy dobrze rozumiem?... Możemy nareszcie się pobrać?
‒ Możemy.
‒ I mogę to obwieścić całemu światu?
‒ Jeśli ci to sprawi przyjemność ‒ uśmiechnęła się ‒ obwieść.
Rozhuczał się radośnie ten jagielloński rycerz, który dążył do niej z takim samym uporem, z jakim tropił przez lata krzyżacki zwiad, ale wkrótce przysiadł z nią na ławie i tylko żarliwy szept przerywał od czasu do czasu zupełną ciszę. A i na dziedzińcu szybko zanikał gwar i wreszcie zapanował dokoła tak wielki spokój, że słychać było staczające się krople wody po szybach.
‒ Krysto...
‒ Słucham.
‒ Ślub weźmiemy w Kwakowie?
‒ Możemy. Pamiętny tam dla mnie dzwon...
Zamyśliła się. Wstał i zaczął się przechadzać po izbie.
‒ Ależ będziemy mieli gości! ‒ rzekł podniecony. ‒ Wspaniała chorągiew Swantewita, Wantimirowie. Oczywiście nie wypuścimy już Niekraka, Jageteufla i tych wszystkich twoich pomorskich dzieci. Jestem też pewien, że zjawi się legat papieski. A są już przecież...
Przystanął nagle.
‒ Tak się raduję, że zapomniałem o najważniejszej nowinie ‒ dobrodusznie pokiwał głową. ‒ Jadąc tutaj, wstąpiłem oczywiście do domu. I wiesz, kogo tam ujrzałem na wstępie? Kagenów!
‒ Młody Kagen powrócił? ‒ Krysta zerwała się z miejsca.
‒ We własnej osobie. Jak ci kiedyś opowiadałem, złożył swego czasu uroczysty ślub, że ożeni się dopiero wówczas, gdy Polska roztrzaska Zakon.
313
Strzaskała. Ożenił się więc natychmiast i do tego w Wielkopolsce, niedaleko podarowanego mi przez króla dworzyszcza. Jedzie teraz z żoną na Wolin, aby znów się osiedlić na ojcowiźnie. Oczywiście zatrzymamy ich do wesela...
Patrzyła na niego bacznie. Czegoś nie dopowiedział.
‒ Tak się przejęłaś tą nowiną, że nie wiem, czy mówić dalej ‒ dodał po chwili. ‒ Powiem jednak: Kagen przyjechał ze mną... Zejdziesz do niego? Znajduje się z innymi w świetlicy.
Uzasadnione były jego obawy: wstrząsnęła nią ta wiadomość. Oto przybywał nareszcie człowiek, w którego zastępstwie przejęła miecz rodowy Kagenów i broniąc Kodrąbia, broniła równocześnie przez lata całej pomorskiej ziemi. Gdy odjeżdżał, była jeszcze właściwie dzieckiem. A mimo to musiała wkrótce stanąć do strasznej walki i chociaż nie wracał długo, zdołała mu ocalić dziedzictwo.
‒ Sprowadź go tutaj.
Zapatrzyła się w drzwi. Pojawił się w nich mąż w sile wieku, prężny, rozrośnięty w barach jak wszyscy Kagenowie, o twarzy zoranej wichrami i tak mocnym spojrzeniu, jak gdyby ciągle jeszcze brał udział w zażartej bitwie. Zatrzymał się w progu i też się na nią zapatrzył. Jak te krople wody, spływające powoli po szybach, samotne łzy zaczęły staczać się po policzkach.
‒ A więc to jest ta wielka Krysta... ‒ rzekł jakby do siebie. ‒ Ilekroć Jaszko opowiadał mi o tobie, stawała mi przed oczyma mała dziewczynka, kręcąca się żywo po kodrąbskim dworzyszczu, i nie chciało mi się pomieścić w głowie, że to ona właśnie przemieniła się niespodziewanie w rycerza bez skazy i pomorską królową. Biedne samotne dziecko wśród morza wrogów... A przecież to dziecko potrafiło sobie z nimi poradzić. Jak nikt inny, wymiatało przez lata śmieci, w sposób bezwzględny tępiło krzywdę. I stało się naprawdę królową...
Podszedł powoli i przycisnął ją mocno do serca.
‒ Tam na Litwie czy w Polsce, już idąc nawet nieraz do boju, wspominałem cię jak siostrę rodzoną, jako że ty mi tylko pozostałaś z najbliższych. Jeśli więc zechcesz, siostrą mi pozostaniesz na zawsze. A i w Kodrąbiu będziesz miała jak dawniej swoją własną izdebkę.
‒ Spalone tam wszystko...
‒ Wiem o tym. Ziemia została i ona jest najważniejsza. Resztę odbudujemy,
314
jest za co. Książę Witold nie poskąpił mi grosza za długoletnią służbę, Jagiełło także dołożył. Stanie więc dworzyszcze, jakiego jeszcze nie było.
‒ Wcześniej zajrzeć nie mogłeś?...
‒ Trudno było. Rozumiesz chyba: należało pokazać, jak wierni potrafią być Pomorzanie polskiej koronie. Bitwa goniła więc bitwę.
‒ Słyszałam kiedyś ‒ Krysta wpatrzyła się w niego bacznie ‒ że zamierzałeś wjechać na Wolin na czele jagiellońskiej chorągwi?
Kagen wbił oczy w ziemię.
‒ Takie miałem zamysły ‒ odrzekł powoli. ‒ Niestety, na to jeszcze za wcześnie... Opowiedz mi coś o ojcu ‒ zmienił temat. ‒ Byłaś przy jego śmierci i pewnie mówił niejedno. Nie miał żalu, że mnie wtedy przy nim nie było?
Niewiele mieli czasu na pogawędkę, zjawił się bowiem wkrótce Wantimir i zaprosił na wieczerzę, za to nazajutrz mogli się nagadać do woli. Rycerz z Lasu, zabrawszy większość gości, odjechał do Kwakowa, aby rozpocząć przygotowania weselne. W dwa dni zaś później Krysta z Kagenem i resztą weszła na pokład „Królowej Krystyny” i skierowała się tam również, ale drogą okrężną przez Ustkę, aby popatrzeć przed zimą na pełne morze i sprawdzić, jak się na nim sprawuje statek.
‒ Co, pięknie płynie? ‒ Sum, odbiwszy od brzegu, wyprężył się przed nią dumnie. ‒ Ustawiłem go kiedyś obok „Jaskółki”, razem podnieśliśmy żagle. Oczywiście wygrałem wyścig!
Statek szedł już na pełnym wietrze i prując jak nożem jeziorne fale, kierował się prosto na Rowy. Gardna odsuwała się szybko, za lekką mżawką ciemniał z chwili na chwilę bór rowokolski. Przed nimi za to zarysowywało się coraz wyraźniej nowo zbudowane grodziszcze.
‒ Że to twoja robota, domyśliłem się od razu ‒ Sum się znowu rozgadał. ‒ Ciekaw jestem, komu tu oddasz dowództwo?
‒ Tobie.
Wpatrzył się w nią zdumiony.
‒ Tobie ‒ powtórzyła. ‒ Sam przecież mówiłeś kiedyś, że chciałbyś się gdzieś tutaj osiedlić na stare lata, a i Bjornson chętnie z tobą zamieszka. Dla siebie też przeznaczyłam w wieży jedną izdebkę. Oczywiście jeśli zechce mnie wpuścić do niej naczelne dowództwo.
316
Huknął z uciechy, zakręcił nią w jakimś zawrotnym, żeglarskim tańcu i byłby pewnie rozhulał się bardziej, lecz wiatr właśnie uderzył z boku i natychmiast na górze i dole rozległy się ostre trzaski.
‒ Oho ‒ ucieszyła się Krysta ‒ klabater przywołuje cię do porządku! Skąd wziąłeś takiego zucha?
Sum przyłożył palec do ust.
‒ Zdradzę ci tajemnicę ‒ szepnął. ‒ Wancuś pomknął za mną cichaczem i teraz udaje młodzika, abym go nie wyrzucił ze służby. Mnie nie nabierze, stary hultaj. Znam go jak zły grosz!
‒ Niepotrzebnie chyba się martwi. Nie zrobiłbyś mu przecież krzywdy.
‒ Niech mnie Bóg strzeże! ‒ Sum aż się przeżegnał z przejęcia. ‒ Stary on, ale jary i niejednego jeszcze przeskoczy. A gdyby nawet opadł z sił, kromka chleba zawsze dla niego się znajdzie. Rzetelnie na nią zasłużył.
‒ Prawda. A „Jaskółka” nie ucierpi na jego odejściu?
‒ Z Wancusia pracownik tak sumienny, że aż mnie samego dziw bierze. Zanim zeszedł z tamtego pokładu, wynalazł sobie następcę. Młody to człeczek, ale już doświadczony i żadna burza dla niego niestraszna. Sprawdziłem wszystko. Prowadzi teraz „Jaskółkę” do Flandrii i jestem pewien, że ją doprowadzi bezpiecznie.
Grodziszcze pozostało za nimi, przed nimi było widać coraz wyraźniej Rowy. Wiatr zaczął uderzać ze wszystkich stron, Sum więc stanął przy sterze i sam odtąd prowadził. Wpłynął zręcznie w wąską gardziel między krańcem mierzei a lądem, minął skromne domki tego małego porciku, kościół, latarnię. Ukazało się morze. Sprężył się w sobie, stawał się coraz czujniejszy i naraz nacisnął mocniej. Statek poszedł naprzód jak koń narowisty, któremu wbito nagle ostrogi.
‒ Możemy popędzić choćby do Szwecji ‒ mrugnął wesoło na Krystę. ‒ Wspaniały statek!
Wancuś znowu przywołał go do porządku. Chlasnął żaglami, zadźwięczał olinowaniem, raz i drugi uderzył donośnie w pokład.
‒ Ależ mnie ten łotrzyk pilnuje!... ‒ Sum westchnął melancholijnie. ‒ Nie do Szwecji, powiada, ale do Ustki musisz płynąć, bo tam Rycerz z Lasu czeka na Krystę. Dobrze, dobrze Wancusiu. Już skręcam...
Krysta rzuciła dokoła okiem. Na dziobie stał Kagen i wpatrywał się w
317
widnokrąg w takim napięciu, jakby już z tego miejsca chciał dojrzeć Wolin.
‒ Ciągnie cię jednak do ojcowizny ‒ stanęła przy nim. ‒ W Kodrąbiu wprawdzie zgliszcza, lecz rycerz łęgowski na pewno przyjmie cię całym sercem. Bardzo jest on z nami związany. A i inni okażą ci wielką życzliwość. Ostatnio wszyscy stanęli za tobą murem.
‒ Słyszałem o tym...
Kagen wciąż patrzył przed siebie. Widnokrąg chwiał się, przesuwał, niekiedy zanikał we mgle, nad nim kłębiły się ciężko posiniałe jak gdyby z zimna, omszałe chmury. Krysta również się zapatrzyła. Zza bieli bryzgów, zza mżawki ciągle sypiącej z nieba, zza tej powszechnej szarości w dali zaczęły się wyłaniać niespodziewanie wielkie obrazy i falą wspomnień poruszać duszę. Dziwna, Parsęta, cmentarny szlak... Pomorskie gryfy razem z białymi orłami idą w śmiertelny bój. Huczy już Nowa Marchia, pędzi na Łobez jagiellońska chorągiew! A oto sąd boży: cała Rana stanęła w ogniu... I Strzałów: biją w górę bonowskie świece zaduszne, żałobny lament rozgrywa serce. „O plemię niewierne i przewrotne!” ‒ wybiega nagle zza miejskich murów wyzywający krzyk zakonników i księży. „O plemię niewierne i przewrotne ‒ już się zanosi od niemieckich, pobożnych wymyślań krumiński las. ‒ Choćby cię uderzono niesłusznie, przyklęknij w pokorze i nadstaw drugi policzek, bo tak każe Pan!...”
Coś tam przerwało się w górze, przez lukę wybitą w chmurach wyjrzało znienacka słońce. Krysta cofała powoli wzrok: rozjarzył się Bałtyk, wyładniał, roztętnił cicho. Z oddali, jakby gdzieś od Uznamu, zaczął dobiegać nieznacznie dostojny, tchnący mądrością wieków, srebrzysty dźwięk, taki sam jaki uderzał często w woliński brzeg. Zasłuchała się i zaczęło zanikać wzburzenie. Spojrzała na rycerza: i jego twarz była w tej chwili pełna jasności.
‒ Ustkę widać ‒ odezwała się w zamyśleniu. ‒ Zanim dobijemy do portu, chcę omówić sprawę, której nie poruszaliśmy dotychczas. Twój ojciec przed śmiercią oddał pod moją opiekę rodowy miecz i pouczył, na kogo należy go użyć. Starałam się jak najsumienniej wypełnić nałożone na mnie zadanie. Teraz jednak należy on oczywiście do ciebie.
Spoglądał na nią nad podziw długo.
318
‒ Nieraz o nim myślałem ‒ odezwał się wreszcie. ‒ Miecz niewątpliwie znalazł się w dobrych rękach, tak go bowiem użyłaś, jak chyba żaden z Kagenów. A że mój ojciec przekazał go w twoje ręce i do tego na łożu śmierci, niechaj więc pozostanie przy tobie nadal. Przebywając na Wolinie, broniłaś nim nie tylko Kodrąbia, ale i całej pomorskiej ziemi. Tu może ci być jeszcze bardziej potrzebny. Zakon, chociaż strzaskany, wciąż przecież żyje. I kto wie, czy nie będziesz go miała znowu przez miedzę.
Wpatrywała się w niego bacznie. Wyostrzyły się rysy, nabrały twardości. Coraz mocniej i równiej padające słowa zaczęły przypominać jej żywo kodrąbskie dworzyszcze i żyjącego w nim samotnie starego pomorskiego rycerza.
‒ A co do mnie ‒ Kagen zapatrzył się znowu na Bałtyk ‒ mam inny miecz, tak samo święty. Otrzymałem go przed laty od króla Jagiełły. Służył mi wiernie na Litwie i w Polsce, pod Grunwaldem i Koronowem i na pewno będzie służył tak samo dobrze nad Dziwną. A i roboty chyba mu nie zabraknie. Przecież odtąd ja tam będę musiał pełnić za ciebie straż.
‒ Prawda...
SŁOWNIK GEOGRAFICZNY
I OBJAŚNIENIA
Borzęcin ‒ obecnie: Brandshagen (NRD).
Bór Graniczny ‒ obecnie: Die Granitz, Rana (NRD).
Chatocza ‒ obecnie: Hiddensee, niewielka wysepka przy zachodnich wybrzeżach Rany (NRD).
Cieszkowa Góra ‒ obecnie: Teschen Berg, Rana (NRD).
Cieszkowy Hagen ‒ obecnie: Teschenhagen, Rana (NRD).
Cis ‒ obecnie: Zinnowitz, Uznam (NRD).
Czarne Jezioro ‒ obecnie: Schwaxzer See w Borze Granicznym, Rana (NRD).
Dziewin ‒ obecnie: Devin koło Strzałowa (NRD).
Gościtwa ‒ stare prawo rańskie, zobowiązujące osiedle lub gminę do ugoszczenia i zabezpieczenia noclegu książętom i ich urzędnikom.
Góra ‒ obecnie: Bergen, Rana (NRD).
Gryfia ‒ obecnie: Greifswald (NRD).
Grzyb ‒ obecnie: Grieben, Chatocza (NRD).
Hagen ‒ osada zamknięta, zakładana na ziemiach słowiańskich na tak zwanym „prawie niemieckim”. Wbrew potocznym wyobrażeniom, osadnikami nie zawsze byli Niemcy. Osadzano w nich także Słowian, a niekiedy przekształcano tylko zwykłe wsie słowiańskie w hageny, aby powiększyć książęce dochody.
Janino ‒ obecnie: Neuenkirchen, Rana (NRD).
Knieżyce ‒ zubożała szlachta na Ranie; szlachta zaściankowa, szaraczkowa.
Kostno ‒ obecnie: Koos. Wyspa na północ od Gxyfii (NRD).
Kozarzewo ‒ obecnie: Koserow, Uznam (NRD).
Krakowiec ‒ obecnie: Krakvitz, Rana (NRD). Niedaleko, bliżej Góry, znajduje się miejscowość Kraków (Krakow).
320
Krumina albo Kromina ‒ obecnie: Kruminenhagen w pobliżu Strzałowa (NRD).
Kubełków ‒ obecnie: Kubbelkow, Rana (NRD).
Łabia ‒ obecnie: Lobber See z rzeczką o tej samej nazwie, Rana (NRD).
Łąki ‒ obecnie: Lancken, Rana (NRD).
Miodów ‒ obecnie: Wiek, Rana (NRD).
Ołąg ‒ obecnie: Trent, Rana (NRD).
Pansewice ‒ obecnie: Pansevitz, Rana (NRD).
Perekop ‒ głęboki przekop odcinający Półwysep Radowicki od Rany. Nazwa utrzymana na mapach niemieckich do ostatnich czasów.
Piaski ‒ obecnie: Patzig, Rana (NRD).
Podbórz ‒ obecnie: Putbus, Rana (NRD).
Podgrodzie ‒ obecnie: Putgarten, Rana (NRD).
Prośnica ‒ obecnie: Prosnitz, Rana (NRD).
Radowicki Półwysep ‒ obecnie: Mônchgut, Rana (NRD). Dawna nazwa półwyspu pochodzi od miejscowości Radowice (obecnie: Reddevitz).
Rana ‒ starosłowiańska nazwa wyspy Rugii.
Ranigard ‒ obecnie: Rugard, Rana (NRD). Wzgórze obok Góry (Bergen), na którym do r. 1316 znajdował się silny gród książąt rańskkh.
Rąbin ‒ obecnie: Rambin, Rana (NRD).
Rzepin ‒ obecnie: Rappin, Rana (NRD).
Stopnica ‒ obecnie: Die Stubnitz, Rana (NRD).
Strzałów ‒ obecnie: Stralsund (NRD).
Swantów ‒ obecnie: S wan tow, Rana (NRD).
Szulc ‒ przywódca osadników rolnych, sprowadzający ich do hagenu lub wsi i pełniący potem wśród nich, zazwyczaj dziedzicznie, funkcje wójta albo starosty.
Warszów ‒ obecnie: Waase, Rana (NRD).
Witów ‒ obecnie: Wittów, półwysep na Ranie (NRD).
Wołogoszcz ‒ obecnie: Wolgast (NRD).
Zabrodzie ‒ obecnie: Schaprode, Rana (NRD).
Zagrodzie ‒ obecnie: Sagard, Rana (NRD).
Zieleń ‒ obecnie: Sellin, miejscowość w pobliżu Perekopu na Ranie. Obok: Sellin See ‒ Jezioro Zieleńskie.
SPIS RZECZY
ŚWIECE ZADUSZNE 5
BITWA U DUŃSKICH WYBRZEŻY 85
CMENTARNY SZLAK 124
KODRĄB ZNÓW WOLNY 190
SPOTKANIE NAD WISŁĄ 246
SŁOŃCE ROZDZIERA CHMURY 279
SŁOWNIK GEOGRAFICZNY
I OBJAŚNIENIA 320