Bolesław Mrówczyński Leśna Drużyna

Bolesław Mrówczyński





Leśna drużyna







Na polach Grunwaldu






Harcerz Michał Olechnowicz spacerował powoli doko­ła namiotów. Nudziło mu się trochę, był tu bowiem samotny. Zerkał od czasu do czasu na pobliskie zabu­dowania spodziewając się, że ktoś się ukaże, z kim można by pogawędzić, lecz jak na złość ludzie jakby się zapadli pod ziemię. We wsi panowała zupełna ci­sza.

Zirytowała go ona w końcu, odwrócił się więc, przystanął i popatrzył w przeciwnym kierunku. Kraj­obraz nie wyróżniał się niczym szczególnym: las na horyzoncie, bliżej wyglądające z kotliny wierzchołki drzew unoszące się nad niewidocznymi z tego miejsca domami Grunwaldu, na prawo i na lewo pola uprawne. Przesunął wzrok w stronę Stębarku: widok był znacz­nie ciekawszy. Na prawie płaskim, przedziwnie upo­rządkowanym terenie strzelały w górę dwie nie dość wyraźne z tej odległości kolumny. Panował koło nich jakiś niezwykły ruch. Z boku, od szosy, napływały nieustannie pojazdy i pojawiały się coraz liczniej drob­ne ludzkie postaci. Niespodziewanie zaczęły się one zwierać, tworzyć prostokąty i czworoboki, posuwać się naprzód. Jednolity strój i sprawność świadczyły wy­mownie, że to wojskowe oddziały.

Michał spojrzał na zegarek. Zamierzał znowu roz­począć swoją wędrówkę dokoła namiotów, lecz w ty. momencie co innego zajęło jego uwagę. Z ciżby stło­czonych w dali pojazdów wysunął się samochód osobo­wy i pędził teraz samotnie ku wsi. „Po co on tutaj się pcha? — zastanowił się. — Benzyny tu nie mają, mleka nie dają; zdążyliśmy je przecież wypić..."

Uśmiechnął się do swych myśli i patrzył dalej. Sa­mochód wpadł między opłotki, na krótko zniknął mu z oczu, ale gdy go znowu zobaczył, ogarnęło go wielkie zdumienie. Była to taksówka olsztyńska, a takie wozy nie zaglądały tu nigdy. I niewątpliwie obóz harcerski był celem tej dalekiej wędrówki. Przyglądał się coraz uważniej: nie zmieniała kierunku, stawała się coraz bliższa. A wkrótce rzeczywiście zajechała przed na­mioty, przystanęła raptownie i zaniosła kurzem.

Michał postąpił krok naprzód, zasalutował uprzej­mie i czekał. Z samochodu wysiadł smukły młodzieniec o twarzy wesołej i krótko przyciętym wąsiku. Ubrany był na pozór skromnie, lecz elegancko: wąskie, świet­nie skrojone spodnie świadczyły z daleka o drogim materiale, z jakiego je wykonano, ładny sweter tchnął zagranicznym żurnalem, przerzucony niedbale przez ra­mię aparat fotograficzny dodawał mu szyku. Za to dziewczyna, która wysunęła się za nim, mniej rzucała się w oczy. Powitała harcerza i pierwsza nawiązała rozmowę.

Nie jestem pewna, czy dobrze trafiliśmy — prze­mówiła żywo. — Czy to obóz Karola Osińskiego ze Starej Wsi?

Michał popatrzył na nią bacznie. „Sroka — ocenił w myśli. — Piętnaście lat ma, chyba nie więcej. Mila jest. O harcerstwie ma jednak niewielkie pojęcie..."

To obóz Leśnej Drużyny ze Starej Wsi na Mazu­rach — odparł grzecznie, chociaż z naciskiem. — Druh Osiński jest tu komendantem.

Dziewczyna zrozumiała z tego tylko, że trafiła dob­rze, klasnęła więc w ręce z uciechy. Nie ukrywała ra­dości i dumy, że wśród setek obozów, rozsianych w tej okolicy, od razu odnalazła właściwy.

— Nazywam się Zofia Urbanek — dodała, przy­pomniawszy sobie wreszcie, że w tym uniesieniu za­pomniała o najważniejszym. — Mieszkam na Opolszczyźnie. A to — wskazała głową na stojącego obok młodzieńca — Kurt Wagner, syn mojej przyrodniej siostry. Jestem dla niego ciotką!

Obserwowała przez chwilę, jakie wywarła wrażenie tym oświadczeniem. Ładne, błękitne oczy rozbłysły hu­morem. „Sroka — potwierdził Michał w myśli swoją poprzednią opinię. — Cieszy się z byle czego. Ale wdzięku jej nie brak. Paple jednak stanowczo za du­żo".

— A można wiedzieć — rzekł tonem śmiertelnie poważnym — kto szanowną ciotkę skierował do nas?

Wybuchła śmiechem. Bardzo jej z nim było zresztą do twarzy. Nie była właściwie ładna, lecz gdy tylko ukazała się w jej oczach wesołość, nabierała od razu jakiegoś niezwykłego uroku: przyciągała do siebie, bu­dziła radość, czarowała spojrzeniem.

— Byliśmy w Starej Wsi — odparła usiłując do­dać sobie godności. — U Boenigowej. Ona wie przecież o was wszystko... A gdzie Karolek? — przeskoczyła na inny temat. — Chcielibyśmy przyjrzeć się dzisiej­szym uroczystościom — wskazała ręką dwie widnie­jące w dali kolumny. — Zdaje się, że zaczną się one o jedenastej...

W głosie rozbrzmiało jakby zakłopotanie. Michał po­patrzył na zegarek.

— O jedenastej — potwierdził. — Karol wróci za dziesięć minut. Pójdziemy tam wszyscy.

Dziewczyna odwróciła się do swego towarzysza po­dróży. Stał on do tej pory na uboczu, obserwując obojętnie roztaczający się przed nim krajobraz. Michał drgnął: usłyszał szybko wypowiadane, niemieckie sło­wa. Popatrzył na nich czujnie: prowadzili ożywioną, przeplataną śmiechem rozmowę, ale wyłącznie w ob­cym języku.

On nie rozumie po polsku? — zapytał, gdy dziew­czyna podeszła znowu do niego.

— Ani słowa. Przyjechał do nas na wakacje z Ham­burga.

--- Stale mieszka w Niemczech?

--- Od urodzenia.

--- Aha!... Ale jak to się stało, że nic nie rozumie, jeśli ma taką ciotkę?

--- Ba, gdybym ja go wychowywała! — dziewczyna rezolutnie wygięła usta. — Cóż zrobić — westchnęła lekko. — Ma ojca Niemca, a moja siostra wyszła za mąż, gdy miała szesnaście lat.

Otarła pot z czoła. Słońce prażyło niemiłosiernie.

Zrobiło się gorąco — rzekła i spojrzała na Mi­chała zalotnie. — Można wejść do któregoś z namio­tów? Tam chyba chłodniej?

Twarz Michała zmierzchła, zarysował się na niej wyraz niechęci. Wahał się chwilę, jakby zamierzał odmówić. Rozpogodził się jednak szybko.

— Proszę — skłonił się lekko. — Tam na pewno jest chłodniej.

Przestał się nimi zajmować. Podszedł do taksówki, zainteresował się żywo motorem i ilością spalanej benzyny. Czynił przy tym tak fachowe uwagi, że kierowca przyglądał mu się z coraz większym uznaniem.

--- Znasz się na tym, druhu — stwierdził. — Sądzi­łem dotąd, że harcerzy interesuje jedynie pole i las

--- I to jest ważne, i tamto. Znać się trzeba na wszystkim. W naszej drużynie nie ma nikogo wśród starszych, kto by nie potrafił prowadzić samochodu czy motocykla. Dziś nie ma tak dobrych nóg, aby im nie były potrzebne kółka.

Michał pokiwał głową tak uroczyście, jak gdyby przyprószyła ją już dawno siwizna, a potem spojrzał na wieś. Na drodze ukazała się Leśna Drużyna. Kilku­dziesięciu harcerzy, różnych wiekiem i wzrostem, ma­szerowało dwójkami, raźnie, swobodnie, lecz równo jak wojskowa kolumna. Minęli ostatnie zabudowania, rozległy się krótkie, dobitne rozkazy. Przybili twardo i przystanęli. Padła nowa komenda: rozpadło się wszystko. Zaroiło się naokoło, rozszumiało, rozgłośny gwar ożywił puste dotąd namioty.

Michał podszedł do dowódcy tego harcerskiego od­działu i zameldował o przyjeździe gości. Tuż za nim pojawiła się także dziewczyna. Nic nie pozostało z jej poprzedniej werwy. Była jakaś zakłopotana, jakby onieśmielona tym, co widziała przed chwilą, a może i tą stojącą teraz naprzeciw niej smukłą, lecz silnie zbudowaną, poważną nad wiek, dziwnie skupioną w sobie postacią. Znała Karola. Widziała go przed trzema laty, gdy ze swym dziadkiem, Zygfrydem Boenigiem. przyjechali odwiedzić jej ojca. Wtedy wydał się cichym, trochę niezdarnym, spoglądającym jakoś nieufnie chłopcem, który nie sprawił na niej żadnego wrażenia. Dziś był to młodzian siedemnastoletni, opanowany wprawdzie w ruchach, ale sprężysty, nie szafujący zbytnio gestami, a mimo to znajdujący od razu posłuch. I oczy też były inne. Zniknęła z nich ta niepokojąca dawniej nieufność. Dzisiaj spoglądały śmiało i jasno.

Karol wyciągnął do niej rękę na powitanie.

Ty tutaj, Zosiu? — zdziwił się. — Co za niespo­dzianka! Jak do nas trafiłaś?

Było w jego głosie tyle szczerej radości, że całe jej onieśmielenie natychmiast prysło. Przedstawiła mu Kurta, nie omieszkała wspomnieć, że jest dla niego ciotką, i poprosiła, aby ich oprowadził po polach grun­waldzkich. Karol przywitał się z gościem i powiedział kilka uprzejmych słów. W odpowiedzi usłyszał nie­mniej uprzejme słowa niemieckie. Na jego czole zary­sowała się zmarszczka.

Możesz mi przetłumaczyć, co on mówi? — zwrócił się do Zosi.

Dziewczyna przetłumaczyła, w jej oczach rozbłysło wielkie zdziwienie.

Byłam przekonana, że znasz język niemiecki... — przemówiła niepewnie. — Rozumiesz, jego ojciec jest Niemcem... On się tam urodził. Chyba ci nie przeszka­dza, że go tutaj przywiozłam?

Karol oderwał od niej wzrok i utkwił go w dachu najbliższego namiotu.

Nie — odparł powoli — nie przeszkadza... Na dłu­go przyjechał?

Na kilka tygodni.

Dlaczego więc nie przybyliście nieco później? Dziś odbędzie się tylko próba tego, co moglibyście zobaczyć na wielkich uroczystościach niedzielnych.

--- Ale dziś jest 15 lipca 1960 roku, pięćset pięćdzie­siąta rocznica bitwy. Kurt uważa, że wystarczy dla niego, gdy zobaczy pobojowisko właśnie w tym dniu. Podejrzewam, że on się po prostu boi — Zosia ściszyła głos i uśmiechnęła się porozumiewawczo. — Sądzi, że gdyby w takim tłumie, jaki tu będzie w niedzielę, odkryto przypadkiem, że jest Niemcem, mogłoby mu się co stać...

Karol popatrzył na nią z niedowierzaniem.

— Tak przypuszczasz? — zapytał. — W takim razie ten Kurt nie zna nas, chociaż ma matkę Polkę. Jeśli czuje się Niemcem, wolno mu mówić po niemiecku na­wet na polach Grunwaldu.

Zosia przetłumaczyła te słowa Kurtowi, nie szczę­dząc mu przy okazji docinków.

— A widzisz — zakończyła z przekąsem. — Polacy nie hitlerowcy. Nie wywożą do Oświęcimia.

Kurt dobrodusznie pokiwał głową. Nie wydawał się wcale dotknięty tak obcesową odprawą, nawet próbo­wał się usprawiedliwiać i wreszcie przypomniał, że zrobiło się późno. Karol już nie zwlekał i po minucie wyruszył z całą drużyną. Tym razem szedł każdy jak chciał, szyk nie było obecnie potrzebny. Karol, idący z gośćmi na końcu, rzucił okiem na pozostającą za nimi taksówkę.

— Nie zwalniacie jej? — zapytał. — Nie wrócimy szybko. Zapłacicie dużo pieniędzy.

Dziewczyna roześmiała się beztrosko.

— A cóż to ma za znaczenie dla Kurta? — rzekła. — Ma bogatego ojca, stać go na wszystko. Przywiózł pie­niędzy jak lodu. Nawet do Starej Wsi pojechaliśmy z Olsztyna taksówką.

Ktoś tam na czele przyśpieszył, wszyscy zaczęli iść szybciej. Karol nie podtrzymał rozmowy, za to wpa­trzył się bacznie w obraz, który się przed nimi roz­taczał. Przybierał coraz bardziej na wyrazistości. Wy­dłużały się dwie przedtem słabo widoczne kolumny, drobne ludzkie postaci osiągały normalne kształty, w oddziałach wojskowych można już było rozróżnić barwy. Wyłaniały się także szczegóły: działa ustawio­ne z boku, trybuna honorowa, namioty, kioski i wresz­cie olbrzymia mapa plastyczna pola, na którym spotka­ły się przed wiekami dwa potężne obozy.

— Ładnie to zrobiono — rzekł Kurt z uznaniem. — Macie zdolnych i pomysłowych artystów.

Minęli pomnik i liczne grupy napływających ciągle turystów i wydostali się na tyły, pod zagajnik, gdzie można było rozłożyć się swobodnie. Widok z tego miej­sca był doskonały, a miało ono jeszcze i tę zaletę, że nikt nie przeszkadzał.

Możemy usiąść — odezwał się Karol. — Za pięć minut rozpocznie się próba niedzielnych uroczystości

Zosia usiadła obok. Spoglądała z zaciekawieniem przed siebie. Obraz nabierał szybko rumieńców. Oto orkiestra: sprawdza raz jeszcze swe instrumenty, po­prawia ton... Poczty sztandarowe wyrównują linie, otaczające je kompanie wojskowe nieznacznie zmienia­ją szyk. Z pośpiechem zajmują swe miejsca przedsta­wiciele młodzieży. Skupiają się coraz gęściej przypad­kowi turyści...

Po twarzy dziewczyny przemknął nieznaczny cień. Przysunęła się bliżej.

— Nie powiedziałam ci o najważniejszym —- szepnę­ła Karolowi do ucha. — U nas zmieniło się dużo... Za kilka tygodni wyjeżdżamy do NRF-u.

Na gładkim dotąd czole Karola pojawiła się nagle zmarszczka i zastygła jak rysa na rozpalonym do czer­woności żelazie, po którym przeciągnięto jakimś twar­dym narzędziem. Nie drgnął jednak i nie odwrócił oczu od pomnika, na którym właśnie utknęły, jakby wcale nie usłyszał tych słów.

Kurt mówi, że tam, u nich, ludzie żyją zupełnie inaczej — głos Zosi zabrzmiał energiczniej, jak gdyby podnieciło ją jego milczenie. — Stać ich na wszystko. Jego ojciec ma jakąś fabryczkę. Dla nas znajdą się tam dobre posady. Nawet dla mnie, gdy skończę szkołę!...

Powiał wiatr, a równocześnie tam, naprzeciw, ka­pelmistrz poruszył batutą. Wzbił się pod nieco hymn narodowy. Harcerze zerwali się z miejsc i stanęli na baczność, na całym polu znieruchomiały wszystkie po­staci. Dźwięki przybierały na sile. Pobiegły w dal, uderzyły o wyniosłości i zagajniki i naraz zaniosły echem, spotężniały, rozpaliły młodzieńcze twarze, wznieciły w sercach gwałtowny rytm. Oczy przymknę­ły się, jakby ogarniał je sen. Z tych chat wychylają­cych swe dachy zza drzew, z pól i ugorów, z kwiatów na miedzach i z srebra zbóż, z zieleni borów widocz­nych na horyzoncie i z blasków słońca napływał upoj­ny czar i słał się jak mgła, przesycał ciała, tchnieniem przeszłości budził radosny dreszcz, przeszywał mózg dźwiękiem nabrzmiałej tradycją wieków melodii. A ona toczyła się jak rzeka, jak wezbrany gwałtownie nurt: to uderzyła twardo o brzeg, to jękła z bólu, to rozhuczała się jak grzmot potężny, to zanuciła tęsknie, na mieliznach szukając przejścia. I wydało się w pewnej chwili, że między tą melodią a pieśnią, która roz­brzmiewała na tym polu przed wiekami, gdy polskie hufce szły do boju z posępnymi rycerzami Krzyżac­kiego Zakonu, nie ma właściwie żadnej różnicy: i z jed­nej, i z drugiej przebijała ta sama płomienna wiara w sprawiedliwość dziejową i to samo umiłowanie wol­ności.

Hymn przebrzmiał. Harcerze powoli, jakby z na­mysłem, zajmowali swoje poprzednie miejsca. Zosia po­patrzyła na Karola spod oka: był jakiś nieswój, nie­przystępny i nieruchomy. W zamyśleniu obserwował pomnik, kolumny wojskowe, działa, karabiny i gene­ralskie wężyki. Ostrożnie, z wahaniem dotknęła jego ramienia.

— Aha!... — odezwał się takim tonem, jak gdyby coś sobie przypomniał. — Więc wyjeżdżacie wkrótce do Niemiec. Franek także?

Znał tam wszystkich. Franek był jej najstarszym bratem.

Nie — odparła i na jej twarzy pojawiło się zno­wu zakłopotanie. — Franek pozostaje na gospodarce. Jest przeciwny temu wyjazdowi, lecz ojciec się uparł... Nie chce go nawet słuchać. Kurt zresztą twierdzi, że będzie nam wszystkim bardzo dobrze. Od siostry i szwagra otrzymujemy ciągle listy przynaglające — ożywiła się. — A ty co o tym sądzisz?

Karol drgnął, zmarszczka na jego czole zarysowała się ostrzej. Nie odpowiadał przez dłuższy czas. Powtó­rzyła natarczywiej pytanie.

--- Zaskoczyłaś mnie tym wszystkim... — przemówił niepewnie. — Po kim, jak po kim, ale nie spodziewa­łem się tego po twoim ojcu. Przecież to był druh ser­deczny mego dziadka Boeniga. Coś się w nim widocz­nie zmieniło, jeśli obrał Niemcy za waszą nową oj­czyznę.

--- Jak to... ojczyznę? — żachnęła się gniewnie. — Tu się urodziliśmy i nie będziemy niczego zmieniali. Wy­jeżdżamy nie po to!

— A po co? — Karol popatrzył na nią z uwagą. — Nie, ty tego nie rozumiesz... — rzekł jakby do siebie. — I słowa nie są twoje, musiałaś je usłyszeć już przed­tem. Nie mów nic więcej. Tak będzie lepiej.

Odwrócił od niej powoli oczy i utkwił spojrzenie w widniejącym naprzeciw pomniku. Po twarzy dziew­czyny przemknęło najpierw zdumienie, potem głęboki żal i naraz wzburzyło się w niej wszystko, stanęła w pąsach. W zdenerwowaniu zaczęła coś szybko opo­wiadać Kurtowi.

Tam zaś, przed nimi, prowadzono dalej próbę według ustalonego porządku. Odezwały się działa, popłynęły pieśni, na niebie ukazały się samoloty: krzykliwe „kukuruźniki" z biało-czerwonymi flagami, śmigłowce, bombowce i wreszcie ze straszliwym hukiem przemknę­ły samoloty ponaddźwiękowe.

— Ładnie to wypadło — przyznał Kurt, gdy już byli w drodze powrotnej. — Zastanawiam się tylko... Pro­szę nie wziąć mi tego za złe, nie chcę nikogo dotknąć. Czy to wszystko było potrzebne? Mówi się dziś tyle o pokoju, a wy tu urządzacie zbrojne manifestacje.

Zosia przetłumaczyła. Karol czujnie rzucił na niego okiem.

--- To nie manifestacja — odrzekł obojętnie. — Grunwald jest dla nas symbolem męstwa i ofiarności. Uderza się z dział, by naród pamiętał o tym.

--- Wobec świata ma to jednak inną wymowę. Nie­potrzebnie łączy się u was Krzyżaków z Niemcami. To nie to samo.

Karol spojrzał na niego zdumiony.

— Tego ja znów nie mogę zrozumieć — odrzekł. — Mógłbym powołać się na wiele argumentów historycz­nych, lecz one są w tej chwili nieważne. Kanclerz Adenauer zrobił to za mnie: przywdział uroczyście płaszcz rycerza Krzyżackiego Zakonu. Mógł i powinien się od niego odżegnać, a jednak postąpił inaczej. Na­kreślony przez niego znak równania bardzo jest nie­bezpieczny. Dlatego pojawiły się nad Grunwaldem także samoloty ponaddźwiękowe. Niemcy, niestety, zmuszają nas do nieustannej czujności.

Zbliżali się do obozu. Kurt zwiesił głowę i szedł dalej w milczeniu. Zosia, która do tej pory służyła, im za tłumacza, spoglądała na niego spod oka, jakby nie była pewna, czy za chwilę nie poniesie go gniew. Kurt jednak opanował się szybko, a gdy odezwał się znowu, głos jego brzmiał spokojnie i uprzejmie jak przed­tem.

— Staram się was zrozumieć — mówił. — Jako Niemcowi, oczywiście, nie jest mi łatwo, ale wysunął pan istotnie ważki argument... Ech, nie zawracajmy sobie tym głowy — machnął wesoło ręką. — Niech ty­mi sprawami martwią się politycy! Słyszałem, że w przyszłym roku otrzyma pan maturę?

— Tak.

— Zastanawiam się — głos Kurta nabrał miękkoś­ci — czy nie lepiej byłoby panu gdzie indziej... Że Urbankowie wyjeżdżają do Niemiec, to pan już wie. Znajdzie się dla nich miejsce, znajdzie się także dla pana. A u nas rzeczywiście żyje się lepiej, bo zarabia się dużo. Nawet gdyby chciał pan kształcić się dalej, nie będzie to trudne. Jako Mazurowi nikt nie odmówi i panu pomocy.

Zośka tłumacząc, jakby nagle odżyła.

— Wspaniały pomysł! — dodała od siebie. — Za­mieszkałbyś razem z nami, razem chodzilibyśmy do kina i na wycieczki. O pieniądze się nie martw, bo co Kurt mówi, to święte. Słyszałam w Starej Wsi, że w sierpniu wyjeżdżasz z obozem wędrownym na Opolszczyznę. Zajrzyj do nas! Ojciec cię na pewno przekona!

Karol popatrzył na nią w zamyśleniu, potem prze­niósł wzrok na jej towarzysza podróży. Z uśmiechu, który dostrzegł, przebijała jedynie niekłamana życzli­wość.

— Dobrze, przyjadę — rzekł takim tonem, jakby zrodziła się w nim nagła decyzja. — Nie wiem jeszcze kiedy, ale zajrzę na pewno.

Dziewczyna klasnęła w ręce z radości.

— Wspaniale! — wykrzyknęła. — Tylko nie za­pomnij! — przygroziła palcem zalotnie. — Nie wyba­czyłabym ci tego do śmierci!

Przetłumaczyła szybko Kurtowi treść tej rozmowy. Ten się rozpromienił, jak gdyby i jemu osobiście ta decyzja sprawiła wielką przyjemność.

— Koniecznie powinien pan przyjechać — przemó­wił z naciskiem. — Dziadek ucieszy się, gdyż musi pa­na bardzo lubić, bo często wspomina. Zresztą i my wtedy będziemy mieli więcej czasu na pogawędkę. Kto wie, może uda mi się pana namówić na wyjazd do Niemiec — uśmiechnął się przyjaźnie. — Zasta­nowić się nad tym na pewno warto.

Namioty były tuż. Uszli jeszcze kilka kroków i przy­stanęli. Kurt wyciągnął rękę na pożegnanie.

— A więc do zobaczenia! — rzekł raźnie. — Czuję, że tam, na Zachodzie spotkamy się wszyscy. Pan wyje­dzie, wyjadą Urbankowie, wyjedzie wielu ich dobrych przyjaciół — poniósł go niespodziewanie entuzjazm. — Moja w tym głowa! W Niemczech nikomu nie zabrak­nie pieniędzy...

Karol spoglądał długo za znikającą w obłokach ku­rzu taksówką. „Moja w tym głowa!" — brzmiało mu jeszcze w uszach. „Moja w tym głowa!..." — wiro­wały mu w mózgu wesołe słowa, mimo że samochód zniknął już gdzieś pod Stębarkiem. — „Moja w tym głowa..."

Odwrócił się wreszcie, przysiadł w cieniu i wpatrzył się w słabo widoczną z tej odległości sylwetkę grunwaldzkiego pomnika. W obozie nie było słychać żad­nego gwaru, mimo że przebywało tu teraz kilkudzie­sięciu harcerzy. Była to bowiem drużyna niezwykła. Składała się z potomków ludzi, którzy na Mazurach przez wieki walczyli nieustępliwie o zachowanie pol­skości; i takich, którzy przywędrowali gdzieś spoza Wilna i Nowogródka, a nawet z dalekiej Syberii; i tych, którzy ściągnęli z głębi kraju, spod Kielc czy Myszyń­ca. Ci młodzi jednak wychowali się razem, na ziemi mazurskiej, gdzieś w Złotej Puszczy. I właśnie z niej wynieśli wielką wrażliwość, a w tej chwili wyczuwali intuicyjnie, że to nieoczekiwane spotkanie sprawiło Karolowi dużo przykrości. Dlatego zachowywali się cicho.





W Opolu




Upłynęły dwa tygodnie. W poniedziałek 1 sierpnia Leśna Drużyna znalazła się na dworcu w Opolu. Pod Grunwaldem składała się z kilkudziesięciu harcerzy, tutaj tylko z dwunastu i to wyłącznie starszych, zdol­nych do pokonania trudów miesięcznej wędrówki. Rze­czywiście byli dobrani świetnie: dobrze wyrośnięci, ogorzali, dziarscy, skorzy do uśmiechu i żartu ściągali na siebie powszechną uwagę. Mile zaskakiwał także panujący wśród nich wzorowy porządek. Nie było na­woływań ani zbytecznych okrzyków, zastępowała je niegłośna, rozważna komenda. Ktoś odebrał rowery z wagonu bagażowego, podprowadził, zwarli się szybko. A potem dwójkami odmaszerowali do miasta.

Pora była wczesna, przypadkowi przechodnie poja­wiali się rzadko. W ciepłym, ożywczym powietrzu unosiła się wilgoć rosy napływającej znad Odry i z rozrzu­conych tu wszędzie gęsto skwerów, drzew i ogrodów. Gdy zaś dotarli do parku, płuca ich zaczęły oddychać jeszcze swobodniej, w całej pełni odczuli świeżość po­ranka. Weszli w głąb, zrzucili plecaki i przysiedli na ławkach. Rozejrzeli się: rozłożyste korony, wiekowe pnie, smugi trawników, aleje, klomby tonęły w pół­mroku; słońce dotąd nie zdążyło tu dotrzeć. Mieli, więc czas. Owinęli się w koce, ułożyli wygodnie i zdrzem­nęli, aby nieco wypocząć po trudach całonocnej podró­ży. Obudził ich chrzęst żwiru i delikatny szum, docho­dzący z pobliskich uliczek. Bez pośpiechu wstawali z ław. Rozejrzeli się ponownie i naraz na ich twarzach pojawiło się głębokie zdumienie. Park wyglądał teraz zupełnie inaczej. Drzewa pojaśniały, w potokach światła rozbłysły kwiaty i zagrały żywymi barwami, zieleń przybrała na soczystości, rozigrały się radośnie cienie i blaski. Nie to jednak było powodem ich nagłego skupienia. W tym niewątpliwym pięknie dostrzegli coś więcej: troskę dobrego gospodarza i zręczność ogrodnika-artysty. — Ślicznie tu — przerwał wreszcie Michał zupełną ciszę. — Gdybym nie wiedział, że profesor Raciborski dawno już zmarł, dałbym głowę, że to on maczał w tym palce. Ruszyli powoli. Wyszli na plac, skręcili w boczną uliczkę, minęli rynek i w barze mlecznym urządzili so­bie śniadanie. Gdy zjedli, drużyna poszła oglądać stare piastowskie pamiątki, Karol zaś z Michałem udali się do Okręgowego Zarządu Lasów, aby tam zameldować o swym przybyciu. — O, znamy was, znamy! — powitano ich niezwykle uprzejmie. — Leśna Drużyna! Druh Kowalski tyle nam naopowiadał, że tylko możemy się cieszyć z wa­szego przybycia. Chodźcie, prowadźcie ćwiczenia, po­magajcie; wszystkie lasy stoją przed wami otworem. Wiemy, że kto jak kto, ale wy nie zrobicie im krzywdy. Leśnik to zawód szczególny, często wyzwala w czło­wieku ujmującą prostotę i bezpośredniość. Nic więc dziwnego, że rozmowy potoczyły się wartko, tym bar­dziej że i Karol, i Michał znali się dobrze na sprawach, które w tym biurze uważano za najważniejsze. Starszy szpakowaty inżynier rozłożył na stole mapę, a potem zaczął ją porównywać z ładnie wykonanym szkicem odręcznym, wyciągniętym z szuflady. — Zastanawiałem się niejednokrotnie nad tym pla­nem waszej wędrówki — rzekł. — Druh Kowalski, wręczając mi go, prosił, abym się w nim dokładnie ro­zejrzał i poczynił swoje uwagi... Pomyślany on jest dobrze, wybraliście najmniej dostępne zakątki. Nawet dla zawodowego leśnika. Jeśli jednak pozwolicie, chciał­bym zaproponować pewne poprawki. Wpatrzył się uważnie w harcerzy, jak gdyby nie był pewien, czy nie poczują się tym dotknięci. Karol uśmiechnął się. Odgadł widocznie te wątpliwości. — Przyjmiemy je tylko z wdzięcznością — wyraził natychmiast zgodę. — Po to tutaj przyszliśmy. Przecież pan lepiej zna te tereny niż my. Inżynier ucieszył się szczerze z tego stwierdzenia. — Otóż to właśnie! — przemówił żywo. — Osobiście jestem zdania, że te okolice — przesunął palcem po mapie — można śmiało opuścić. Las jak każdy inny, nie mamy z nim żadnych kłopotów. Zaoszczędzony czas będziecie mogli za to spożytkować na obejrzenie tego terenu — dotknął punktu wysuniętego daleko na pół­noc. — Smutny teren, roi się od szkodników. A poza tym ma ciekawostkę: wspaniały niegdyś bór, który ostatnio zamienia się w bagno... Westchnął. Musiało mu przyjść do głowy coś niemi­łego, bo dotychczasowe ożywienie zniknęło nagle bez śladu. --- Mówię: ciekawostkę — dodał po chwili. — Oczy­wiście dla was. Dla nas jest to bardzo poważna strata. Jeszcze przed trzema laty rosło tam wszystko pięknie, wysadziliśmy nawet modrzewie. Dziś robi się cmenta­rzysko. Zimą trzeba będzie wycinać. Lada chwila może powstać siedlisko wszelkiej zarazy, która zacznie się przerzucać na lasy sąsiednie. --- Oczywiście rowy pewnie kopano — wtrącił Mi­chał. — Nie ma mowy o odwodnieniu? --- Wykluczone! Teren naokoło wysoki, prawie pła­ski jak stół. A pośrodku ta niecka. Dawniej wody od­pływały z niej same, jakimiś podziemnymi drogami. Dziś coś tam się zakleiło. Zatrzasły się jakieś bramy i nie dopuszczają do odpływu nadmiaru wody. --- Budowa głębszego rowu nie opłaci się? --- Absolutnie. Daleka byłaby droga... Karol, który z zainteresowaniem wpatrywał się w mapę, naraz pochylił się mocniej.


21

--- Tak, droga daleka — powtórzył. — Do najbliż­szej rzeczki przynajmniej sześć kilometrów .. A to co? — w głosie zabrzmiało zdziwienie. — Wilków?...

--- Wilków — potwierdził uprzejmie inżynier. — Du­ża wieś już za lasem, nad Kalinianką. Zna ją druh może?

Karol nie uniósł głowy.

--- Byłem tam niegdyś — odparł powoli. — Oczy­wiście chętnie zmienimy trasę według pańskich wska­zówek — ożywił się. — Teren bardzo ciekawy. Obej­rzymy go sumiennie, a przy okazji przeprowadzimy nowe pomiary tej Niecki i okolicy. Może...

--- Obejrzeć na pewno warto — inżynier wpadł mu w słowa. — Tym bardziej, że w przyszłym roku wszyst­ko będzie wyglądało inaczej. Jak to: chcecie wymie­rzać?... — zastanowił się. — Czy masz, druhu, na myśli normalne prace miernicze?...

--- Tak. Są między nami specjaliści od takiej ro­boty.

Inżynier obserwował go przez chwilę z niedowie­rzaniem.

--- Ha, mierzcie! — uśmiechnął się wreszcie — Ro­zumiem, ćwiczenia topograficzne... Cudów, rzecz ja­sna, nie odkryjecie. Ostukaliśmy dokładnie tę Nieckę Ale dla was taka praca może mieć istotnie duże zna­czenie. To, moim zdaniem, wymarzony teren harcerski. Wolno wam robić tam wszystko.

--- Nawet wycinać drzewa? — zapytał Karol pół-żartem.

--- Nawet wycinać drzewa! Jeśli jesteście napraw­dę Leśną Drużyną, będziecie wiedzieli, co wolno, a cze­go nie wolno. Złożycie przed nami egzamin!

Inżynier rozbawił się. Pracujący przy sąsiednim biurku inny leśnik, który przysłuchiwał się uważnie rozmowie, wstał i przybliżył się do nich.

Z tymi drzewami nie takie proste — przemówił ostrożnie. — Może lepiej dać druhom zezwolenie na piśmie? Tamtejszy nadleśniczy...

Inżynier zbagatelizował machnięciem ręki kryjącą się za tymi słowami obawę.

--- Swój chłop! — wtrącił. — O co ma z nimi się kłócić? O Nieckę? I tak pójdzie na wyrąb. A bez po­trzeby na pewno niczego nie wytną. Przecież to Leśna Drużyna!

--- Jestem przekonany, że nie będzie żadnych kło­potów — poparł go Karol. — Spytałem o te drzewa tak tylko, na wszelki wypadek. A na co by nam pan jeszcze zwrócił uwagę? — przeszedł na inny temat. — Jakie w tych lasach, przez które będziemy przecho­dzili, istnieją potrzeby?

Rozmawiali jeszcze z pół godziny, Karol notował szybko. Temat się wreszcie wyczerpał.

To chyba wszystko — rzekł podnosząc się z miej­sca. — Czy ten nadleśniczy — dodał przypominając sobie zastrzeżenia siedzącego obok leśnika —- rzeczy­wiście jest tak nieprzystępny?

Inżynier roześmiał się.

--- Ech, nie! — zaprzeczył. — Trochę dziwak, trzeba się przyzwyczaić. Za to doskonały fachowiec. I kocha las. Szczególnie o tym powinniście pamiętać.

--- Jeśli tak, nie będzie między nami nieporozumień. Ludzi naprawdę kochających las nie spotyka się często.

--- Też prawda. Gdyby jednak... — inżynier zawahał się. — Jeśli jednak natrafilibyście na jakieś trudności, zatelefonujcie do mnie albo do dyrektora.. Chociaż nie! — zaprzeczył swoim własnym obawom. — Nie na­traficie z jego strony na żadne kłopoty. Uprzedzimy go zresztą o waszym przybyciu.

Pożegnali się i wkrótce znaleźli się na ulicy. Przez dłuższy czas szli w zupełnym milczeniu. Michał rzucał niekiedy na Karola ukradkowe spojrzenia i ważył coś w myślach.

--- A co z tym Wilkowem? — odezwał się wresz­cie. — Co to za wieś? Wydało mi się, że coś wprowa­dziło cię w zakłopotanie, gdy ją odnalazłeś na ma­pie.

--- Rzeczywiście tak było. W Wilkowie mieszka Zosia Urbankówna. Wiesz, ta, która nas odwiedziła na po­lach Grunwaldu.

--- Aha, rozumiem!... A u Urbanków mieszka ten Niemiec, Kurt. Co ci to przeszkadza? — Michał wzru­szył ramionami. — Miałeś tam zajrzeć, więc nawet lepiej, że nie będziesz musiał daleko wędrować.

--- Może i racja... Nie przypuszczałem jednak, że znajdziemy się w tak bliskim sąsiedztwie.

--- Rozumiem. Towarzystwo niezbyt przyjemne. Karol, jakby w nagłym przypływie złości, zaczął do­bitniej odmierzać krok.





Śląski powstaniec




Druh Kowalski, o którym wspomniał kilkakrotnie inżynier, niegdyś dowódca sławnego zastępu „Czajek", a obecnie student trzeciego roku medycyny, pełnił w Leśnej Drużynie rolę szczególną: był jej doradcą, opiekunem i faktycznym zwierzchnikiem. Przed czte­rema laty przyczynił się walnie do jej powstania; od­tąd czuwał nad nią nieustannie, a większe prace zaw­sze były uzgadniane i często prowadzone wspólnie. Na Opolszczyznę przybył nieco wcześniej. Prowadził in­ny obóz wędrowny, lecz zaczął z innego miejsca: od podnóża Sudetów. Teraz kierował się już na północ. Mniej więcej za dwa tygodnie obie drużyny miały się spotkać i iść dalej pod jego dowództwem.

Karol więc, zmieniwszy trasę, wstąpił zaraz na pocztę i wysłał szczegółowy meldunek, podając nowe adresy. O drugiej wsiadł znów do pociągu, a w dwie godziny później rozbił namioty o kilkadziesiąt kilometrów od Opola, pod wsią Kotłowice.

Dzień był piękny, upalny. Po ulewnych deszczach i powodziach, jakie nawiedziły kraj w drugiej połowie lipca, ludzie zaczęli wreszcie ufniej spoglądać w niebo. Na polach się zaroiło. Spieszono się ze żniwami, nad­miernym wysiłkiem starano się nadrobić stracony czas. Jednakże nazajutrz, jak gdyby na przekór nadzie­jom, potoki wody zalały ponownie ziemię, powiały chłodem, zgasiły uśmiechy, zagroziły wyniszczeniem całorocznego dorobku. Pochylone silnie zboża zwiotcza­ły i ostatecznie opadły z sił.

W zagrodach czuło się przygnębienie. Leśna Druży­na, która wczoraj pomagała do późnej nocy przy żni­wach, pozostała na miejscu. Nie mogło być mowy o marszu w taką szarugę, lecz zaraz po śniadaniu wy­nalazła sobie nowe zajęcie. Dwaj gospodarze stawiali domy; zgłosiła się więc do nich i zaczęła pomagać. Ob­serwowano ją z coraz większym zdziwieniem Że znała się świetnie na kosie i podbieraniu, stwierdzili to wszyscy; ale że umiała także obchodzić się zręcznie z wapnem i kielnią i że panowała doskonale nad dłu­tem czy heblem, dopiero teraz rzuciło się w oczy. Na Opolszczyźnie słowa pochwały padają oględnie, patrząc jednak na tych uczynnych i sprawnych w pracy har­cerzy, nie umiano ukryć zachwytu.

Leśna Drużyna zaś, jak gdyby pragnąc wstępnym bojem zdobyć serca tych ludzi, popisywała się, zaska­kiwała pomysłami, solidność wykonania łączyła z szybkością. I nic dziwnego, że wychodziło to dobrze. Była to bowiem pod wieloma względami niezwykła drużyna. Wychowana na wsi, znała się tak samo dobrze na roli, jak na piecu czy na ciesielstwie, bo o fachowca tam nie jest łatwo. A zresztą i specjalistów nie brakowało. Ci, którzy brali udział w tym wędrownym obozie, prze­bywali obecnie w większości w mieście, ucząc się w li­ceach i szkołach technicznych. Spotykali się rzadko, najczęściej w czasie wakacji. Skupiali wówczas swe si­ły, wzmacniali pracę harcerską wśród młodszych, po­magali w gospodarstwie, organizowali wspólnie coraz dalsze wyprawy. Mimo że w czasie zimy należeli do różnych drużyn, nie tracili z sobą kontaktu. I byli z te­go niezmiernie dumni. Nie było bowiem roboty, której by w tak dobranym zespole nie zdołali wykonać.

Po południu dały się odczuć silniejsze podmuchy wiatru, deszcz przemienił się w napływające falami mżawki. Wreszcie koło czwartej i one ustały. Niebo przetarło się i niespodziewanie ukazało się słońce. Sła­be jeszcze było, przyćmione, poszarpane jak umęczony żołnierz wychodzący z morderczej walki. Ale już chlu­stało na ziemię ciepłem, rozrywało piętrzące się wokół chmury, rozpychało je nieustannie, coraz jaśniejszym światłem zalewało domy, lasy, pola, pastwiska.

Karol, pracujący w szopie, zestawił oheblowaną właśnie ramę okienną, sprawdził raz jeszcze wiązania i wyszedł. Spojrzał na niebo: w pobliżu tarczy słonecznej zalegała nadal szara, jednolita powloką; nieco jednak dalej chmury przybrały już bardziej wyraźne kształty i poganiane wciąż wiatrem, przemykały coraz szybciej na wschód.

Przywołał do siebie Michała.

Pogoda wraca — zawyrokował. — Przeniesiemy obóz o dziesięć kilometrów dalej, do leśniczówki. Weź do pomocy Stefana i Waldka. Zwińcie namioty i prze­wieźcie je na rowerach. Ruszymy za wami, gdy tylko zakończymy rozpoczęte roboty.

— Przez las?...

Karol rzucił okiem na widniejące dokoła kałuże i ugi­nające się od wilgoci gałęzie drzew owocowych.

— Za mokro — pokręcił głową. — Pójdziemy dro­gami. O normalnej pracy nie może być mowy.

Michał odszedł, a w pół godziny później i reszta zagłębiła się w las. Ostatnie ulewy i tutaj wycisnęły swe piętno. Droga, aczkolwiek wymoszczona żużlem, była w wielu miejscach błotnista. Gdy zaś przeskoczy­ło się tylko za rów, nogi grzęzły w zbutwiałych zło­żach igliwia i liści, tu i ówdzie przebłyskiwały przez gałęzie tafle szeroko rozlanej wody. Za to zieloność panowała wszędzie wszechwładnie. Lasy Opolszczyzny, położone przeważnie na równinach, poprzerzynane gę­sto rzekami i potokami, na brak wilgoci nie mogą pra­wie nigdy narzekać. Obecnie jednak, po tych kilkuty­godniowych ulewach, jakby napęczniały, przybrały na soczystości, zagrały żywością odcieni. Zwłaszcza karliki leśne rozwinęły się bujnie: śmignęły w górę trawy, rozrosły, złączyły swe kępy, tworząc tu i ówdzie całe łąki pod kopułami drzew i wylewając się na przesieki, polany i ścieżki; paprocie rozłożyły szeroko swoje ko­rony i zakryły zupełnie ziemię; gdzie indziej znów lśniące, czyściutkie, jakby wydobyte z kąpieli pola bo­rowiny upodobniły się do starannie wypielęgnowanych plantacji. Natomiast wzdłuż ruczajów i dróg, gdzie tylko światło dzienne mogło dotrzeć w większej ilości, rozsiadły się maliny i ich pobratymcy. I one także nie wydawały się niezadowolone z nadmiaru deszczów; owoców wydały w tym roku mniej, to prawda, za to puściły w nadmiarze nowe pędy i zadziwiały wiel­kością.

Właśnie przez taki las — podmokły silnie, lecz schludny, maszerowała teraz Leśna Drużyna. Nie uszła jednak daleko. Zatrzymała ją wkrótce niewielka rzecz­ka i mostek. Karol przystanął.

— Staszek i Jurek zostają ze mną — oświadczył. — Reszta naprzód. Spotkamy się w leśniczówce.

Właśnie dopiero teraz zaczynała się ich właściwa praca, dla której przybyli na Opolszczyznę. Tam, we wsi, pomagali, gdyż usługa jest naturalnym odruchem harcerza; tu, w lesie, mieli wykonać swe planowe za­dania: przejrzeć go, zbadać, odkryć braki i poprawić to, co leżało w ich mocy, a czego służba leśna z braku czasu, ludzi czy pieniędzy wykonać dotychczas nie mogła.

Złożyli plecaki na pelerynach, Karol przeszedł powoli przez mostek. Ruchami rąk i nóg sprawdzał uważnie jego wytrzymałość i wrażliwość na wstrząsy. Dwaj inni harcerze kontrolowali z dołu wiązania i słupy.

— Filary mocne — zameldował po chwili Staszek Lenc twardym akcentem mazurskim. — Jedna po­przeczka — stuknął w nią kijem — do wymiany. To wszystko.

Filary mocne — potwierdził zaraz z przeciwnej strony Jurek Czerski, który nie wyzbył się dotąd śpiewnej mowy, przywiezionej przez jego rodziców gdzieś z Wileńszczyzny.. — Poprzeczki bez zarzutu. Za­raz, zaraz, a to co?... — wsunął się głębiej pod mo­stek. — Aha, mam cię, łotrze! Huba! No, zaraz wyrwie­my ci zęby. Przestaniesz gryźć...

Gawędził tam dalej, lecz już tak tylko, aby się nie nudziło. Dało się słyszeć energiczne skrobanie, Karol więc przestał się tym zajmować i zagłębił się w las. Odnalazł uschnięty świerczek, wyciął go, ociosał i wró­cił. Lenc właśnie oderwał nadwerężoną poprzeczkę. Na jej miejscu ułożyli obecnie nową.

— Wytrzyma tyle co inne — mruknął zadowolony, dobijając ją mocno siekierką. — Nawet nie potrzeba gwoździ: weszła jak w kleszcze.

Słysząc pod sobą nieustający monolog, i on się roz­gadał. Gdy jednak Czerski wylazł wreszcie ze strumie­nia, umilkli obaj. Zajęli się teraz gorliwie oczyszcza­niem powierzchni z glonów, grzybów i mchów, które w czasie niepogody rozpleniły się obficie i wdzierały podstępnie w każdą szczelinę.

— Możemy iść dalej — zadecydował Karol, kiedy odmieciono starannie okruchy. — Wiatr przewieje, słońce wypali resztę. Do następnego roku powinien być spokój.

Trafiali odtąd często na ślady robót, wykonane przez tych, którzy ruszyli wcześniej. Droga wyglądała od­świętnie, nie było na niej ani kamienia, ani gałązki. Na skrzyżowaniach przepchnięto przepusty, usunięto przeszkody z rowów, woda przepływała swobodnie. Na ósmym zaś kilometrze natrafiono znowu na mostek. Grupa, która biedziła się przy nim, jeszcze nie ukoń­czyła swego zadania. Potrzeby tu były duże. Połączo­no więc siły, uporano się szybko i w pół godziny póź­niej wszyscy znaleźli się w leśniczówce. Karol rzucił dokoła okiem: namiotów nie było; Michał siedział na ganku i gawędził beztrosko z otaczającymi go harce­rzami. Na widok nadchodzących sprężyście zerwał się z miejsca i wybiegł naprzeciw.

— Wszystko w porządku, druhu komendancie! — zameldował dziarsko. — Z polecenia gospodarza nocleg w szopie na sianie, bo pod namiotami za zimno. Ko­lację przygotowuje pani leśniczowa. Nie wolno się wtrącać, wyrzuciła nas z kuchni. Tu ona rządzi!

Mrugnął okiem porozumiewawczo. —- Swoje zrobiliśmy — dodał ściszając głos. — Wi­dzisz, jak błyszczy się wszystko?

Karol rozejrzał się: podwórze było uprzątnięte starannie, przed domem wysypano żółciutkim piaskiem, w płocie odgradzającym warzywnik znać było świeże naprawy. Był także pewien, że obmyto okna. Jaśniały ślicznie nie przerysowane najdrobniejszą smugą brudu, który musiałby pokryć szyby nawet w najschludniejszym domu po takich ulewach. Przyznał więc w duchu, że Michał dobrze zaprezentował drużynę i wszedł do środka. Przedstawił się gospodyni i przez pewien czas gawędził z nią w kuchni. Nadszedł wkrótce leśniczy. Posłuchał chwilę i wziął Karola pod rękę.

— Uciekajmy stąd! — rzekł żartobliwie. — Wiem z doświadczenia, że w kuchni nie należy przebywać zbyt długo, zwłaszcza wtedy, gdy zjawili się goście. Co słychać w lesie? — zapytał, gdy znaleźli się w są­siedniej izbie. — Druh Michał wspominał, że po dro­dze prowadziliście jakieś roboty.

Karol złożył mu sprawozdanie. Leśniczy Łabęda, starszy człowiek o skroniach silnie już przyprószonych siwizną, podsumował wyniki i nadspodziewanie wesoło pokręcił głową.

— Szybko pracujecie — stwierdził z uznaniem. — Nie wątpię, że wykonaliście tam wszystko tak samo solidnie jak ci, którzy tu u mnie zrobili porządek. No, no... — zastanowił się nad czymś. — Przybyliście w sam czas. Te niepogody sprawiły nam niemało kłopotu. Nie wiadomo, gdzie ręce wetknąć... Skąd pochodzicie? — ożywił się. — Michał wspomniał, że z Mazur...

Karol opowiedział zwięźle o Starej Wsi, o dziwnych początkach swojej drużyny i o jej dotychczasowym dorobku. Przeszedł z kolei do roli, jaką druh Kowal­ski odegrał w tym wszystkim. Leśniczy zaczął trzeć ręką czoło.

— Zaraz, zaraz... — przerwał mu. — Druh Kowal­ski?... Chyba nie ten zastępowy „Czajek", który harcował niegdyś po Złotej Puszczy?

— Właśnie ten.

Leśniczy z wielkiego zdumienia szeroko otworzył oczy.

— Nieprawdopodobna historia! — wykrzyknął. — Takie spotkanie! Słyszę o Złotej Puszczy, o Starej Wsi, słyszę nazwisko: Karol Osiński i nawet mi przez głowę nie przeszło, że ja o tym wszystkim czytałem. Dopiero ten druh Kowalski!... Więc ty, synu, jesteś tym chłop­cem, który płatał mu wtedy figle?

Karol uśmiechnął się.

— Tym samym — przyznał. — Trochę się chyba jed­nak zmieniłem?

Leśniczy objął jego barczystą postać rozbawionym spojrzeniem.

— Zmieniłeś się, drabie! — stwierdził z humorem.— Przybyło ci lat, przybyło ci wzrostu. Tylko ten kosmyk włosów, który opadał ci wówczas nieustannie na czoło, jakoś nie zniknął... Ale żarty na bok. Jeśli jesteś tym właśnie Osińskim,, to Zygfryd Boenig jest twoim dziad­kiem. Co się z nim dzieje?

Twarz Karola zmierzchła.

— Nie żyje — odrzekł. — Zmarł przed rokiem... Milczeli przez dłuższy czas. Leśniczy westchnął.

— Ano cóż, wykrusza się stara gwardia — odezwał się wreszcie. — Czas robi swoje... Szkoda Boeniga. Pa­miętam go jeszcze z okresu plebiscytów.

Mówił powoli, z namysłem, coraz ciekawsze fakty odgrzebywał w pamięci. Przed czterdziestu laty wal­czył o przyłączenie Śląska Opolskiego do Polski. Brał udział we wszystkich powstaniach i należał do tych, którzy złożyli broń jako ostatni, gdy zawiodły już wszystkie nadzieje.

— Pan znał osobiście mojego dziadka? — wtrącił Karol cicho.

— Ci, którzy byli bardziej ruchliwi czy to na Śląsku, czy na Ziemi Lubuskiej, na Mazurach czy Warmii znali się z sobą wszyscy. Łatwiej było przecież wtedy komunikować się przez Berlin niż przez Warszawę. Wi­działem go nieraz. Mądry był z niego człowiek.

— Mądry. Szkoda, że go zabrakło, bo bardzo byłby mi teraz potrzebny...

Z kuchni dobiegł brzęk naczyń. Leśniczy spojrzał na drzwi, jak gdyby spodziewał się zobaczyć w nich żonę, ale gdy się nie uchyliły, odwrócił głowę. Rzucił uważnie okiem na pochyloną nad stołem postać swego rozmówcy.

— Co miałeś na myśli, synu — rzekł miękko — mó­wiąc, że dziadek byłby ci bardzo potrzebny? Powiedz. Może będę ci mógł coś poradzić w tej sprawie?

Karol nie odpowiedział od razu. Wahał się najwy­raźniej, po twarzy przemknął jakby cień nieufności. Im dłużej jednak wpatrywał się w tego człowieka o skro­niach przyprószonych siwizną, tym jego oczy wydawa­ły mu się jaśniejsze, tkliwsze, zachęcające do zwierzeń, coraz podobniejsze do oczu dziadka Boeniga.

— Powiem! — tym nieporadnym trochę, ale stanow­czym słowem przełamał w sobie jakieś zapory. — Niedaleko stąd, w Wilkowie, mieszka rodzina Urbanków. Zamierza wkrótce wyjechać do Niemiec...

Opowiedział szczegółowo o dziwnym spotkaniu na polach Grunwaldu i o propozycjach, jakie czynił mu Kurt.

— Jestem przekonany, że gdyby żył dziadek, Urba­nek by nie wyjechał — kończył powoli. — Żyli w wiel­kiej przyjaźni...

Zaczęto wnosić naczynia. Leśniczy, który przedtem nie przerwał mu ani razu, w czasie kolacji też nie wró­cił do tego tematu. Potem zaś zamknął się w swym pokoju służbowym i tylko częste dzwonki wskazywały, że wciąż prowadzi telefoniczne rozmowy.

Dochodziła dziesiąta. Leśna Drużyna już układała się do snu, Karol też się zaczął rozbierać. Czuł się jakoś nieswojo. Przebiegał nieustannie w myśli słowa, które wypowiedział na temat Urbanków, i dochodził coraz bardziej do przekonania, że było wśród nich wiele zbytecznych. Leśniczy, bądź co bądź, był dla niego ob­cym człowiekiem, widział go po raz pierwszy. Mówił z nim zbyt otwarcie. Niepotrzebne były zwierzenia...

Zdenerwował się sam na siebie. Szybkim, nieopano­wanym ruchem ściągnął z siebie koszulę, lecz nie zdą­żył jej jeszcze odrzucić, gdy wrota szopy uchyliły się i ukazała się jakaś sylwetka.

--- Karolu — usłyszał ściszony głos — śpisz?

--- Nie.

--- Przyjdź więc do mnie. Pogawędzimy. Mam wiele do powiedzenia wnukowi Boeniga, a jutro nie będzie czasu..

W domu wszyscy już spali. Leśniczy wprowadził gościa do pokoju służbowego i zamknął za sobą drzwi.

— Rozmawiałem z różnymi ludźmi — rzekł. — Jest tak, jak powiedziałeś: Urbanek wyjeżdża w drugiej połowie sierpnia. Gospodarkę przepisał na najstarszego syna. Wszystko się zgadza i, jak się zdaje, nic na to nie poradzimy... Ma w Niemczech córkę. Wolno mu przenieść się do niej na stare lata.

Opowiadał trochę rozwlekle, sucho, prawie że obo­jętnie, jak o sprawie zupełnie mu obcej. Karol przy­gryzł wargi. Poprzednie zastrzeżenia zwaliły się na niego z podwójną siłą.

--- Ale Zosię zabiera z sobą... — bąknął, usiłując za wszelką cenę nadać głosowi normalne brzmienie.

--- I Szymka. Młodszego syna. Na to też nic nie można poradzić. Jego dzieci. Niepełnoletnie.

--- Ale on nie ma im prawa zmieniać ojczyzny! Niech same o tym zadecydują, kiedy dorosną!

Karolem targnął jakby wewnętrzny ból, długo tłu­mione wzburzenie doszło nareszcie do głosu. Leśniczy obserwował go przez chwilę z wielką uwagą.

— No tak -— odezwał się znowu. — Do tego nie ma prawa. To jest jednak tylko nasza opinia, państwo się do tego nie wtrąca. Nie może. Dzieci są jego, nie można mu ich odebrać. Byłoby to bowiem właśnie bezpra­wie.

Zamyślił się. Widać było, że i on, wbrew pozorom, nie brał tej sprawy lekko.

--- Tak — przemówił znowu — nie są to sprawy łatwe. Wszystko ułożyłoby się inaczej, gdyby żyła jego nieboszczka żona. Była podobno bardzo rozsądną ko­bietą. A dziś jak tu na niego oddziałać? Jego córce tam, w Niemczech, powodzi się dobrze. Chce zabrać ojca do siebie. A że stary jest jeszcze w pełni sił i mo­że pracować, więc ten Kurt, jego wnuk, mami go du­żymi zarobkami i dobrobytem. Czy tego młodego, uwa­żającego się za Niemca, należy za to ganić? Chyba nie... Chce zabrać dziadka z sobą. To nawet ładnie...

--- On się jednak nie ogranicza tylko do tego. Czuję, że namawia do wyjazdu i innych.

--- To nie jest karalne. Namawiać wolno. Każdy ma swój rozum i według niego postąpi.

Ton leśniczego stał się znów suchy i obojętny. Szczę­ki Karola drgnęły podejrzanie. Najwyraźniej targały nim jakieś sprzeczne uczucia, których nie potrafił po­skromić. Niecierpliwym ruchem poprawił niesforny ko­smyk włosów, zsuwający mu się na czoło.

--- Wszystko, co pan powiedział, jest słuszne — prze­mówił dobierając ostrożnie słowa. — Zaprzeczyć nie mogę. Ale czy z tym wolno mi się pogodzić?

--- Na pewno nie wolno! — oświadczył leśniczy sta­nowczo i naraz zmienił się zupełnie na twarzy. — Z tego, co mówiłem, należy wyciągnąć taki wniosek: jeśli Kurt czy jemu podobni mają prawo przekonywać, to i my mamy to samo prawo. Bardziej nawet niż tamci!

Karol wpatrzył się w niego czujnie. Dostrzegł coś niezwykłego zarówno w słowach, jak i w błyszczących oczach swego rozmówcy.

--- Aha!... — odezwał się cicho. — Zaczynam rozu­mieć... Na argument musi się znaleźć lepszy argument. Nikt stąd nie wyjedzie, jeśli potrafimy go z sobą zwią­zać. Jeśli będzie mu z nami dobrze.

--- O właśnie! — w głosie leśniczego zabrzmiała ra­dosna nuta. — Świetnie to zrozumiałeś. Wszelkie urzę­dowe zakazy są więc zbyteczne, gdyż to jest sprawa społeczna. Możemy i powinniśmy rozwiązać ją sami. A wy, harcerze, możecie bardzo nam pomóc. Na po­czątek spróbujcie więc z Urbankami. Może jeszcze coś z tego wyjdzie...

Ociężale podniósł się z krzesła.

— No, chodźmy spać — dodał po chwili. — Przez cały czas rozmowy starałem się zachowywać spokojnie. Ale wierz mi, synu, że to nie było łatwe... Przeżywam to mocniej z pewnością niż ty. Dla mnie bowiem, sta­rego powstańca, każdy taki wyjazd do Niemiec to cios w samo serce... Ale z tym Urbankiem — powtórzył — spróbujcie. Oczywiście my, starsi, wam pomożemy. Kiedyś dzielny był z niego chłop...

Karol, wyszedłszy na podwórze, zaczerpnął głęboko powietrza. „Chyba jednak postąpiłem słusznie opowia­dając mu wszystko... — zastanowił się. — Ale na siebie muszę bardziej uważać. Kilka razy dałem się ponieść wzburzeniu. To niepotrzebne..."

Spojrzał na niebo. Nieliczne gwiazdy jaśniały wpraw­dzie pięknie, lecz tylko pogłębiały czerń firmamentu. Było prawie zupełnie ciemno.




Pierwszy zwiad




Smutne i niedobre było to lato 1960 roku. Nazajutrz słońce rozgrzało nieco ziemię, lecz potem chmury przy­ciemniały je często. Deszcz padał rzadko, prawda, wo­dy spływały szybko i wiatr suszył zboża, jednakże troska o zbiory nie schodziła z ludzkiego oblicza. Pra­cowano do późnej nocy, wytężano wszystkie siły, aby uniknąć klęski. I wyglądało na to, że człowiek rzeczy­wiście odniesie w końcu zwycięstwo: szarość na niebie nie ustępowała, choć na szczęście zawsze zabrakło jej sił, aby się przemienić w ulewę; za to wypełniały się błyskawicznie stodoły i spichrze.

Leśna Drużyna, obserwując z bliska ten morderczy wyścig o chleb, raz jeszcze zmieniła plany. Wbrew pierwotnym założeniom wymknęła się z lasu i przy­warła do pól. Z dwóch ważnych spraw wybrała tę, która okazała się w tej chwili groźniejsza, i w żniwa wkładała teraz całą swoją energię.

Jednakże około 10 sierpnia atmosfera wielkiego ner­wowego napięcia nieco osłabła. Znikały szybko snopy, naokoło coraz liczniej pojawiały się rżyska, pługi roz­poczęły już podorywki. Rolnik odetchnął uszczęśliwio­ny. Pozostała jeszcze pszenica, owsy czekały swojej kolei, niepokoiły podmokłe silnie kartofle. Mimo to nadzieja zajrzała do serc: udało się sprzątnąć żyto, uda się chyba i resztę...

Odetchnęła także Leśna Drużyna. Szła znowu przez las. Naprawiała mostki, przepychała dreny i rowy od­wadniające, poprawiała tablice, stawiała osłony dla mrówczych gniazd, notowała starannie stare lub rzad­kie drzewa, grodziła młodziutkie modrzewie. Czuła się nareszcie w swoim żywiole, ślady jej pracy były wszę­dzie widoczne. Przed jej oczyma nic nie zdołało się ukryć; potrafiła niejednokrotnie odnaleźć braki i cie­kawostki, uchodzące nawet uwagi bystrych oczu fa­chowca.

Las zaś zmieniał się ciągle. Szli to gęstym borem mieszanym, podmokłym i niegościnnym, to wśród smukłych i prześwietlonych dobrze sosnowych pni, to po przerażająco pustej, tonącej w mroku, pokrytej jedynie igliwiem ziemi, gdzie poprzez korony świer­ków nie mogły się przedrzeć nigdy promienie słońca, to znów przez poręby, polany i łąki wrzynające się głęboko w zielony mur. Wsie stawały się coraz rzadsze, coraz trudniej było się natknąć na przypadkowego przechodnia. Aż wreszcie któregoś dnia byli zmuszeni stanąć obozem z dala od ludzkiego osiedla. Zabrakło czasu, aby wędrować dalej.

Dochodziła piąta. W obozie brakowało jeszcze Mi­chała, który ze Stefanem i Waldkiem nadal myszkował po okolicy. Inni wylegiwali się beztrosko, korzystając z ładnej pogody, niektórzy weszli w las poszukując grzybów, malin i rzadkiej już wprawdzie, ale za to soczystej i słodkiej czarnej jagody. Nie było nic do roboty. Polanka, na której się zatrzymali, była niewiel­ka, nie można więc było ani rozpalić ogniska, ani przy­gotować kolacji i należało się obejść suchym prowian­tem.

Karol siedział z boku i w zamyśleniu przyglądał się mapie. Gdzie rzucił okiem, zieleniło się wszędzie, a ko­lor biały, czarne kwadraty oraz prostokąty zabudowań i brązowe warstwice pojawiały się rzadko. Jedynie na północy, o kilkanaście kilometrów od tego miejsca, za rzeką Kalinianką, las częściowo zanikał. I o nazwy osiedli było tam łatwiej. „Wilków... — bezwiednie od­czytał jedną z nich głośno i poruszył się niespokoj­nie. — Więc to już Wilków! — zastanowił się. — Po­winienem dawno tam być..."

Przypomniał sobie nocną rozmowę z leśniczym Łabędą i poczuł wyrzuty sumienia. „Powinienem dawno tam być — powtórzył w myśli. — Czas biegnie szybko. Jeśli nawet nie spróbuję powstrzymać Urbanków, po co w ogóle zaprzątam tym sobie głowę... Czy jednak mogłem coś zrobić wcześniej? — usiłował się bronić przed samym sobą. — Nie było kiedy. Oni jeszcze nie odjeżdżają. Natomiast żniwa czekać nie mogły..."

Gdzieś w dali rozległ się grzmot. Przetoczył się cięż­ko nad borem i ucichł, lecz zaraz po nim odezwał się drugi i trzeci. Karol uniósł głowę. „A jednak żniwa były ważniejsze! — zadecydował, obserwując napływa­jącą z zachodu szarą, bezkształtną zasłonę. — Ale i na sprawę Urbanków także najwyższy czas."

Odwrócił się, gdyż za jego plecami dał się słyszeć ostry zgrzyt nadepniętej niebacznie gałęzi. Ktoś nad­chodził z wielkim pośpiechem, trzaski powtarzały się coraz częściej. Dostrzegł wkrótce Michała z dowodzo­nym przez niego patrolem. Zdziwił się. Nie spodziewał się po nim takiej nieostrożności.

— Dlaczego tak późno? — wykrzyknął. — Co was tak gna? Znaleźliście coś ciekawego?

Michał, idący szybko, jeszcze bardziej przyśpieszył kroku. Widać było i z ruchów, i z twarzy, że coś głębo­ko przeżywa, że trawi go jakaś gorączka. Zresztą i jego wygląd był niezwyczajny: zachlapane nogi i ubranie zbryzgane błotem świadczyły wymownie, że spotkała go jakaś przygoda.

— Znaleźliśmy — odrzekł z triumfem. — Roboty bę­dzie po uszy. Obeszliśmy wszystko!

Odsapnął i przysiadł ciężko na ziemi. Zaczął ener­gicznie wykruszać z bluzy zeschnięte grudki.

— Widzisz, jak to draństwo nas urządziło? — prze­mówił gniewnie. — A tu, popatrz na nogi! Ugrzązłem po kolana i ledwie odnalazłem zgubiony but!

Karol spojrzał na Stefana i Waldka. Wyglądali tak samo jak Michał.

--- Mów jaśniej — rzekł. — Co się właściwie stało? Na kogo się skarżysz?

--- Jak to: na kogo? — Michał wybuchnął. — Na tę Nieckę, o której wspominał inżynier w Zarządzie La­sów! Dotarliśmy do niej nareszcie. Obeszliśmy dokoła, spróbowałem się dostać do środka. Patrzę — na oko powierzchnia gładka, trawy w bród, wygląda wszystko normalnie. Brzeg tam wysoki, skaczę więc z wdziękiem, bo akurat taka mi przyszła ochota. Krzyknąłem nagle ze strachu. Ziemia rozstępuje się przede mną, nogi grzęzną w jakiejś ohydnej mazi, zalewają mnie krople wody, syczą przeraźliwie pęcherzyki powietrza. Brr, teraz jeszcze przechodzą mnie ciarki...

Plasnął dłonią w kolano w przypływie złości.

Już my cię unieszkodliwimy, czarci potworze! — dorzucił z werwą. — Choćbym miał wodę wynieść wia­drami, nie będzie tam bagna!

--- Duże ono jest?

--- Ma chyba co najmniej kilometr w kwadracie.

— I chcesz z niego wyczerpać wodę wiadrami?... W spokojnych na pozór słowach Karola czuło się wyrzut i upomnienie. Michał w pierwszej chwili mach­nął ręką lekceważąco, kiedy jednak spojrzał na niego uważniej, oczy mu rozbłysły w wesołym uśmiechu.

— Tak się tylko mówi — odparł. — Wiadomo, że nie wiadrami. Jakoś się jednak poradzi. Bagno trzeba unieszkodliwić, to jasne! — wpadł w ton zuchowaty. — Nie takich rzeczy dokonywało się w życiu!

Dobrze, dobrze — zmitygował go Karol łagod­nie. — Jeśli nie podołali temu inżynierowie, i my chyba zdziałamy niewiele. Opowiedz teraz dokładnie, jak tam wygląda.

Michał skupił się w sobie. Szczegółowo i przejrzyście,

punkt po punkcie omawiał całą wyprawę. Będąc ży­wego usposobienia i skory zawsze do żartu, a nawet do lekkiej przesady, gdy szło o sprawy mniej ważne, w przypadkach trudnych i przy meldunkach mógł być każdemu stawiany za wzór. Teraz doszedł do wniosku, że na to już czas. W pięć minut później Karol nie tylko był sumiennie poinformowany o wszystkim, lecz mógł nawet rozejrzeć się w sporządzonych odręcznie szkicach topograficznych.

--- A więc w zasadzie jest tak, jak mówił inżynier — podsumował jego wywody. — Wielkie zagłębienie, niecka, z której nie ma żadnego odpływu. Gdybyś tam nawet postawił pompy parowe, wody nie wylejesz, bo natychmiast podejdzie nowa.

--- A jednak trzeba się o to pokusić! — Michał powtórzył z uporem swoją opinię. — Gdyby to było takie sobie zwyczajne bagno, utworzone tam przed wie­kami, założyłbym ręce bezradnie. Inżynier jednak twierdził, że przed trzema laty można było chodzić tam suchą nogą. Co się więc stało?

— Tak, to zagadka... Musiał być jakiś odpływ.

— A widzisz! A którędy? Oczywiście nie wierzchem, bo byłby tam jakiś ślad. A więc kanał podziemny, o czym inżynier także wspominał. Czy nie warto go odkryć?

Karol zastanawiał się nad tym pytaniem przez dłuż­szy czas.

— Sądzę, że odkryto by go już dawno, gdyby to było możliwe — odezwał się wreszcie. — Ale pokusić się można... Praca niewątpliwie ciekawa. Trzeba po­rozmawiać na ten temat z drużyną.

Przed wieczorem odbyła się generalna narada. Karol omówił sprawę, a zaraz po nim Michał wtrącił swoje trzy grosze i wywołał niespodziewanie entuzjazm.

— Jak tego dowiódł Jan Czerski: gdy idzie o wiedzę, nawet Humboldtowi zbytnio ufać nie można — zaraz po Michale zabrał głos Jurek Czerski, geolog drużyny, wywodzący okrężnymi drogami swe pokrewieństwo ze słynnym badaczem Syberii. — Sprawdzić zawsze war­to. Gdyby ta Niecka znajdowała się w górach, sprawa byłaby dużo prostsza. Tu, na równinie, trzeba się bę­dzie pobiedzić. Zajrzę raz jeszcze do podręczników, może tam coś wynajdę. A od rana zabiorę się do robo­ty w terenie.

--- Potrzeba ci pomocników?

--- Oczywiście. Czasu przecież pozostało niewiele. Karol skierował z kolei wzrok na Lenca, kończącego w przyszłym roku technikum miernicze.

— Ty chyba będziesz miał więcej nawet pracy niż Jurek — rzekł. — Bez dokładnych pomiarów nie ma mowy o jakimkolwiek badaniu. Zastanawiam się, czy są one w ogóle do wykonania. Czasu rzeczywiście po­zostało niewiele.

Lenc w zamyśleniu przeczesał palcami włosy.

— Tak, to sprawa niełatwa — przyznał, akcentując rozważnie słowa. — Kilometr w kwadracie! A przecież nie tylko brzegi należy wymierzać... No cóż, trzeba będzie poświęcić więcej uwagi jedynie niektórym wycinkom. Odsunie się od razu te, które nie mogą wchodzić w rachubę... Sam jednak...

Nie sam — przerwał mu Karol szybko. — Pomo­żemy ci wszyscy. Chwilowo przynajmniej ta sprawa jest najważniejsza.

Narada wkrótce się skończyła, w pół godziny później ułożyli się do snu. Wstali natomiast bardzo wcześnie i wcześnie zaszyli się w las. Na miejscu pozostało tylko czterech harcerzy, a wśród nich Karol i Michał, który miał się zająć przeniesieniem obozu.

Zwinięto pośpiesznie namioty i załadowano na ro­wery. Karol, pomagający w tej pracy, wyprostował się powoli, jakby się nad czymś namyślał.

— Znasz sprawę Urbanków -— odezwał się wresz­cie. — Zastanawiam się, czy nie należałoby odwiedzić ich dzisiaj.

Michał, który był dokładnie poinformowany o prze­biegu rozmowy z leśniczym Łabędą, poparł ten projekt gorąco.

Ani chwili nie powinieneś się wahać! — od­rzekł. — Dziwiłem się nawet, że do tej pory nie byłeś tam jeszcze. Moim zdaniem ta właśnie sprawa jest dziś najważniejsza! Nad czym się tu namyślać?

— Nie namyślałbym się, gdyby nie wizyta, którą wypadałoby złożyć dziś w nadleśnictwie... Niecka prze­cież znajduje się na innym terenie.

--- Wolno jej. Złożę zatem wizytę w twoim zastęp­stwie.

--- Ale nadleśniczym jest tu ten dziwak, o którym wspomniano w Zarządzie Lasów. Pamiętasz? A jak natkniesz się na jakieś trudności...

Michał wywinął wargi lekceważąco.

— Ech, nie zawracałbyś sobie głowy takim drobiaz­giem! — machnął ręką. — Nadleśniczy też człowiek, jak to druh Kowalski pouczał nas zawsze. Jeśli mnie spławi, to ciebie też. Pluniemy wtedy na Nieckę. Ale nie będzie tak źle. Otrzymał chyba pismo z Opola, tele­fony także zrobiły swoje. Spotkaliśmy się gdzieś tutaj z nieżyczliwością?

Rzeczywiście był to mocny argument. Leśna Drużyna była dobrze już znana w okolicy, a w czasie rozmów telefonicznych wspominano ją często i polecano szcze­gólnej opiece. Karol czuł to i wiedział o tym. Zresztą był pewien, że Michał nie zawiedzie w razie jakichś kłopotów, gdyż w trudnych sytuacjach z ludźmi radził sobie niekiedy lepiej nawet od niego.

Rozważywszy to wszystko, wsiadł na jeden z obłado­wanych rowerów i ruszył na czele dwóch pozostałych harcerzy do Świerkowa, gdzie miały być rozbite na­mioty. W tej wsi pozostawił bagaż, a potem już samot­nie, okrężną drogą wokół Niecki, skierował się do Urbanków.




Dyplomatyczna rozmowa




Michał miał tego dnia pełne ręce roboty. Trzeba było jak najszybciej dosłać gorącą kawę tym, którzy znaj­dowali się w lesie, potem urządzić obóz, zabezpieczyć zapasy żywności i zająć się przygotowaniem obiadu. Uwijał się więc jak w ukropie i w końcu ułożyło się wszystko dobrze, lecz dopiero koło trzeciej naprawdę poczuł się wolny. Wsiadł więc na rower i pojechał do nadleśnictwa.

Nie była to konieczna wizyta. Z Zarządem Lasów uzgodnili trasę, wszystkie placówki w terenie były powiadomione o ich wędrówce. Leśna Drużyna przywią­zywała jednak wielką wagę do tej formalności, wycho­dząc z założenia, że jest to nie tylko uprzejmość, ale i oznaka szacunku. Stosowała tę zasadę bardzo szero­ko i nie pominęła nigdy nawet sołtysa we wsi ani ga­jówki. Zależnie od okoliczności, meldowała o swym przybyciu niekiedy jeszcze przed przekroczeniem no­wego rejonu, innym razem w trakcie marszu, a czasem i później, zwłaszcza gdy odległości były zbyt wielkie. Nie miało to już szczególnego znaczenia. Michał więc nie śpieszył się zbytnio, tym bardziej że dopiero dziś rozpoczęli w tej okolicy swe normalne zajęcia.

Gmach nadleśnictwa, jak prawie wszędzie na Opolszczyźnie, był okazały, murowany, ładny w kształcie i lśnił wielką czystością. Michał zeskoczył z roweru i podszedł do drzwi. Wisiała na nich oprawiona w ram­ki, za szybą, wywieszka. „Nadleśniczy przyjmuje w sprawach urzędowych od 8 do 9 rano" — odczytał. Machnął ręką, to nie mogło się odnosić do niego. Nacisnął klamkę, znalazł się w korytarzu. Było pusto, oczywiście w biurze zakończono dawno urzędowanie. Nie zraził się tym wiedząc, że nadleśniczy ma w tym budynku swoje mieszkanie prywatne, i ruszył dalej. Z bocznych drzwi wychyliła się jakaś głowa kobieca. Skłonił się, poprosił grzecznie o informacje. Dano mu je równie uprzejmie, po czym skierował się do ogrodu.

Nadleśniczy siedział w trzcinowym fotelu i czytał książkę. Młody nie był, musiał mieć dobrze po pięćdzie­siątce. Usłyszał widocznie kroki, uniósł bowiem powoli głowę i spojrzał. Twarz miał dziwną, jakby wyschnię­tą, mogącą wprawić w zakłopotanie. Nie wiadomo, cze­go było w niej więcej: czy powagi, czy oschłości, czy smutku, czy surowości. „Niedobrze... — zakłopotał się Michał. — Co za stwór? Takiej twarzy nie spotkałem dotychczas nigdy..."

Podszedł jednak krokiem swobodnym, zasalutował sprężyście, przedstawił się, a że chłop był z niego na schwał i gdy mu na tym zależało, potrafił zaprezento­wać się godnie, razem wypadło to pięknie, lecz na nad­leśniczym nie sprawiło żadnego wrażenia. Nie wstał, nie przywitał się, w jego oczach nie przemknął nawet cień życzliwości.

Michał tym się nie speszył.

— Dziś wkroczyliśmy na podległe panu tereny — informował dalej beztrosko. — Drużyna przebywa już w lesie. Ja przyjechałem tu specjalnie, aby zameldo­wać o naszym przybyciu...

Reszta słów utknęła mu w gardle. Twarz nadleśni­czego pozostała nadal nieruchoma jak maska; za to oczy przymknęły się nieznacznie i nadały jej wyraz odpychający.

— O tej porze?... — wycedził. — Przyjmuję intere­santów tylko od 8 do 9 rano. Wywieszka wisi na drzwiach. A teraz — spojrzał na zegarek — dziesięć minut po czwartej. O tej porze nie urzęduję.

Po plecach Michała przemknęło mrowie. Znajdował się nieraz w życiu w najrozmaitszych sytuacjach, lecz z takim powitaniem zetknął się po raz pierwszy. Na chwilę zabrakło mu tchu.

— Wydawało mi się — bąknął, z trudem zbierając myśli — że złożenie wizyty panu nadleśniczemu... że przybycie tutaj... nie jest sprawą urzędową.

— A jaką?

Pytanie padło nie tylko oschle, ale i tak stanowczo, że kryła się w nim równocześnie odpowiedź. Sprawa nie mogła podlegać dyskusji. „A to mnie rąbnął w móż­dżek!... — Michał westchnął bezwiednie. — Rzeczy­wiście, jaka to sprawa? Może ma słuszność? Że jest w niej trochę urzędowości, to pewne..."

Pobladł i przestąpił niepewnie z nogi na nogę. „Co robić? zastanawiał się rozpaczliwie. — Odejść stąd jak zmyty, stracić na próżno czas?... Co za paskudny wzrok! — targnął nim naraz gniew. — Wierci mnie nim jak świdrem, trzyma jak na uwięzi, stara się coś we mnie wyczytać. A, bratku, toś ty tropiciel!... — ucieszył się w duchu. — Zaraz, zaraz, spróbujemy te­go sposobu i my."

Przesunął rozgorączkowane spojrzenie po zielonym mundurze, po rozłożonej na kolanach książce i wreszcie utkwił je w dłoniach, które palcami obejmowały ją z obu stron. Wydały mu się dziwnie chropawe, zgru­białe, dostrzegł nawet odciski. „To od siekiery lub szpadla — ucieszył się, jakby dokonał wielkiego od­krycia. — No no, nie jest jeszcze tak źle... Nie próżnuj, hultaju — pognał sam siebie — popracuj główką! Jaką druh Kowalski przepisałby na to receptę? Przecież z człowiekiem, który ma takie łapy, powinieneś się ja­koś dogadać..."

Przymknął na chwilę powieki, ale gdy je rozwarł, nic już nie pozostało z jego dotychczasowego zmiesza­nia. Zmienił postawę, ręka oparła się beztrosko o pas. Na twarzy pojawił się przyjazny uśmiech, jak gdyby całe poprzednie zajście było jedynie żartem, a nie nie­przyjemną wymianą słów.

— Kiepski ze mnie harcerz — odezwał się dobro­dusznie. — Wywieszki są nie po to, aby je tylko czytać, ale aby z nich także wyciągać wnioski. Nadleśniczy też człowiek, powinien czasem odpocząć. A zresztą musi wszędzie obowiązywać jakiś porządek!

Przymrużone dotąd oczy wpiły się w niego bacznie. — O właśnie! Choćby jakiś porządek...

— Proszę mi więc wybaczyć niezręczność — Michał skłonił się z wdziękiem. — Zepsuli nas inni leśnicy, którzy na to nie zwracali uwagi. Teraz to doskonale rozumiem. Przeczytawszy wywieszkę, należało albo odejść i zgłosić się jutro, albo przyjść tu do ogrodu jedynie że zwykłą, grzecznościową wizytą.

— Prywatną!

--- Oczywiście prywatną. I jestem pewien, że wtedy rozmawiałby pan ze mną chętnie. Jeśli więc wolno mi jeszcze naprawić błąd...

--- Nie ma przeszkód. Na towarzyską pogawędkę — proszę uprzejmie. Osobiście bardzo lubię harcerzy, a o Leśnej Drużynie słyszałem niejedno. Z przyjem­nością dowiem się więcej. Mam akurat chwilę oddechu. A o to w naszej pracy niełatwo.

W głosie nadleśniczego, aczkolwiek nadal suchym i beznamiętnym, wyczuwało się jednak teraz nutę mięk­kości. I zachowywał się odtąd inaczej. Wskazał gościowi sąsiedni fotel, zainteresował się żywo akcją obo­zów wędrownych. Michał poczuł się nareszcie w swoim żywiole. Umiał opowiadać barwnie, żywo, dowcipnie, toteż szybko osiągnął efekt. Znalazł bardzo uważnego słuchacza. Nadleśniczy rozpogodził się, zadawał często pytania i wreszcie ukazało się na jego twarzy coś w ro­dzaju uśmiechu.

— Zaschło pewnie druhowi w gardle — rzekł, ko­rzystając z chwilowej przerwy. — Trzeba by się czegoś napić. Mam w domu doskonałą maślankę. Zaraz przy­niosę.

Gdy odszedł, Michał odetchnął głęboko. „Nie taki znów z ciebie kiep, na jakiego wyglądasz — pomyślał o sobie z uznaniem. :— Powiedziałem mu chyba wszyst­ko, co było potrzebne, druga wizyta będzie zbytecz­na. A z jego leśniczymi dogadamy się łatwiej."

Przerwał swe rozmyślania i przybrał wesołą minę, gdyż nadchodził gospodarz. Ustawił duży dzban na stojącym obok stoliku, napełnił kubki i jeden z nich podsunął gościowi.

— Proszę sobie nie żałować — zachęcił. — Dzień jest parny, a taki trunek nie zaszkodzi nikomu. Więc jak to było na Opolszczyźnie? — wrócił do poprzedniej rozmowy. — Zaczęliście od żniw?

Michał rozwiódł się szeroko nad dotychczasowymi pracami, wspomniał o zadaniach, które zamierzają wy­konać w tej okolicy, i doszedł wreszcie do wniosku, że należy zakończyć wizytę. Podniósł się z miejsca.

— Muszę, niestety, wracać do obozu — rzekł grzecz­nie. — Serdecznie dziękuję za miłe przyjęcie. Sądzę — dodał robiąc niewinną minę — że poinformowałem pa­na dokładnie o wszystkim i chyba nie będziemy po­trzebowali zgłaszać się jutro o ósmej?

Nadleśniczy zmienił się w jednej chwili. Umknęła dotychczasowa uprzejmość, na twarzy pojawiła się dawna surowość i nieprzystępność.

— Grzecznościowej wizyty nie mogę uznać za ofi­cjalny meldunek — przemówił oschle. — Proszę zgło­sić się jutro w godzinach, o których mówi wywieszka.

Michał przytaknął bez słowa. Nadleśniczy? objął go surowym spojrzeniem.

Proszę przy tym pamiętać — dodał — że wszel­kie urzędowe sprawy przyjmuję tylko na piśmie. Musi być jakiś porządek.

Michał pokraśniał. Niechcący trafiono w jego naj­czulszy punkt.

Zrozumiale, porządek musi być! — potwierdził z zapałem. — Dobrze, zgłosimy wszystko na piśmie.

Nadleśniczy udobruchał się nieco.

— Czuję, że dopasujemy się szybko — odezwał się znacznie łagodniej. — Czy druh jest komendantem obozu?

— Nie. Jego zastępcą.

Brwi nadleśniczego drgnęły podejrzanie.

— Komendant musiał dziś odjechać gdzie indziej — dodał Michał z pośpiechem. — W sprawie — uzupełnił z naciskiem, przypominając sobie słowa z jakiegoś for­mularza urzędowego — nie cierpiącej zwłoki.

— A, jeśli w sprawie nie cierpiącej zwłoki, wszystko w porządku. Ale jutro będzie?

— Będzie.

Gdy Michał znalazł się znów na rowerze, poczuł się jak pacjent opuszczający po przykrym zabiegu mury szpitala. Niesmak miał w ustach, ręce były jak z gu­my, nogi z największym trudem naciskały pedały. W chwilach trudnych potrafił przedzierzgnąć się w jed­nej chwili w innego jakby człowieka, odsunąć od siebie obawy, spojrzeć pogodnie na świat. Działo się to od­ruchowo i naturalnie. Kiedy jednak niebezpieczeństwo minęło, stłumione przedtem niepokoje zwalały się na niego z podwójną siłą. Słabł wówczas, przeżuwał po raz drugi wypadki, naprężone do ostateczności nerwy od­mawiały mu posłuszeństwa. Zazwyczaj w takich chwi­lach zaszywał się w kąt. Teraz, na szczęście, miał przed sobą długą drogę przez las i tak mu potrzebną sa­motność. Monotonne kręcenie kół, delikatny powiew powietrza, szum liści, kwilenie ptactwa — to wszystko oddziaływało kojąco. Uciekały powoli złe myśli, łagod­niały urazy, zaczęły się wyłaniać coraz wyraziściej ko­miczne strony całego zajścia. „Jakiś porządek musi być — przypomniał sobie naczelne hasło nadleśniczego i uśmiechnął się raźnie. — Co do tego niewątpliwie ma słuszność — przyznał. — A że on rozumie ten po­rządek jakoś trochę inaczej niż my... No cóż, trzeba się z tym pogodzić, może słuszność po jego stronie. Zasta­nowimy się zresztą nad tym. Widocznie biurokrata, ta­kiemu też damy radę. Bądź co bądź, on ma tylko jeden mózg, a naszych jest razem dwanaście... Ech, na pewno zdołamy się dopasować!"

Musiało mu przyjść do głowy coś wesołego, parsknął bowiem śmiechem, przerzucił ciało do przodu, nacisnął mocno pedały i pomknął jak strzała. Gdy zaś minął Świerków i ujrzał przed sobą namioty, był już w do­skonałym nastroju. Drużyna była w komplecie; płonęły ogniska, nad kociołkami unosiła się para. Dopiero wi­dok Karola nasunął mu nieciekawe refleksje. Jego zmęczona twarz i powolne ruchy świadczyły wymownie, że coś go gryzie, że chyba nie powiodła się jego misja w Wilkowie.

Michał zahamował przy nim i zeskoczył na ziemię.

--- Zastałeś Urbanka? — zagadnął, stawiając rower obok namiotu.

--- Zastałem — padła krótka odpowiedź.

--- I co?

--- I nic. 25 sierpnia wyjeżdża do Niemiec.

— O, już jest nawet dokładna data! A dzieci? Karol pochylił się, jak gdyby usiłował bardziej sku­pić swe myśli.

No cóż, Szymek nie ma jeszcze czternastu lat... — odparł. — Cieszy się na myśl o dalekiej podróży. A Zo­sia?... Kurt jej tyle ciągle opowiada o cudach na Za­chodzie i o jej wspaniałej przyszłości, że dziewczyna o niczym innym nie myśli.

--- Nie żałuje stron rodzinnych, koleżanek, przyja­ciół? Chodziła przecież do szkoły. Musi ich mieć.

--- Głupie to jeszcze mimo swoich piętnastu lat. Na wszystko odpowiada, że nie zapomni o nikim. I że bę­dzie przysyłała stamtąd stale widokówki i listy.

Jakiś wesoły chochlik rozhulał się nagle w oczach Michała.

— Hm, listy... — mruknął. — Muszę wobec tego ja podać jej adres. Trzeba ją było zaprosić do nas.

--- Zaprosiłem.

--- I przyjedzie?

--- Przyjedzie.

Michał odsunął się, wziął szmatkę do ręki i zaczął wycierać koła. Potem przeciągnął raz i drugi po ramie, sprawdził szprychy i zagwizdał jakąś skoczną melodię.

--- Wszystko w porządku — oświadczył zadowolo­ny. — A tego Kurta widziałeś?

--- Nie. Wyjechał akurat do sąsiedniej wsi. Podobno do jakichś znajomych swej matki.

--- Często tak wyjeżdża?

--- Jest ostatnio bardzo ruchliwy.

--- A adresy tych jego znajomych odnotowałeś?

Nie usłyszał odpowiedzi, odstawił więc rower i wró­cił. Karol na niego nie patrzył. Stał wyprostowany sztywno, zamknięty w sobie i nieruchomy, a jego spoj­rzenie utknęło gdzieś w głębi lasu, jakby tam szukał rozwiązania jakiejś zagadki.

— No tak — mruknął Michał, wytłumaczywszy so­bie po swojemu jego milczenie. — Niepotrzebnie py­tam. Wiadomo, że ty nie zapomnisz o niczym... Nie warto by odwiedzić tych ludzi?

Karol odsunął się nieco i usiadł na trawie. Nadal nie odrywał oczu od drzew.

--- Na pewno warto -— odparł. -— Ale czy starczy nam na to czasu?... Mamy i inne zajęcia.

--- Z wielu zadań wybiera się zawsze to najważ­niejsze! — Michał potworzył dobitnie hasło, które obo­wiązywało w Leśnej Drużynie od lat. — A takim właś­nie, moim zdaniem, jest sprawa Urbanków.

Karol nic nie odpowiedział. Siedział nadal nierucho­mo, lecz wreszcie odwrócił głowę od lasu i spojrzał na Michała.

— Tak, to są sprawy niełatwe... — odezwał się ta­kim tonem, jak gdyby kończył jakąś rozmowę. — No cóż, zastanowimy się nad tym jeszcze — na pokrytą smutkiem twarz zaczęła wracać powoli energia. — A jak tobie udała się podróż? Załatwiłeś wszystko?

— Tylko częściowo... — odparł Michał ostrożnie. — Nadleśniczy prosił, abyśmy zgłosili się do niego jeszcze jutro, o ósmej. Rzeczywiście trochę dziwak — roze­śmiał się. — Pragnie mieć wszystko na piśmie.





Harcerski trop




Pismo było krótkie. Zawiadamiało o przybyciu Leś­nej Drużyny, wymieniało ogólnie prace, które zamie­rzała wykonać w tej okolicy, i prosiło o życzliwą po­móc ze strony służby leśnej, gdyby zaszła potrzeba.

Karol sam je ułożył. Nie lubił nigdy nadmiaru słów, toteż wypadło ono i przejrzyście, i urzędowo. Michał, przeczytawszy je, skrzywił się nieco, wydało mu się bowiem za suche, ale poza tym nic nie miał do zarzucenia. Gdy więc tylko uporali się z rannymi za­jęciami, wsiedli na rowery i punktualnie o ósmej zja­wili się w nadleśnictwie. Innych interesantów jeszcze nie było. Przywitali się z sekretarzem i weszli do gabi­netu. Karol, ujrzawszy za biurkiem człowieka, o któ­rym do tej pory miał dość niejasne pojęcie, zdziwił się nieco bijącym od niego chłodem. Nie dał nic jednak poznać po sobie. Podszedł bliżej i zameldował się prze­pisowo.

Nadleśniczy wstał i przez chwilę przyglądał mu się badawczo. Wyciągnął wreszcie rękę na powitanie.

— Muszę stwierdzić z przyjemnością, że wstajecie wcześnie. Punktualność — spojrzał na zegarek — jak na młodzież, niezwykła. Oczywiście pismo też macie?

Karol bez słowa wyciągnął z mapnika złożony we czworo arkusz papieru. Nadleśniczy wziął go do ręki i zaczął rozkładać. Ledwie jednak rzucił okiem na pierwsze litery, ręka mu opadła bezwładnie!

— A gdzie pieczątka? — obruszył się gniewnie. — A numer? Także go nie ma! Jak to: przychodzicie do mnie z pismem, które nie przeszło jeszcze przez dzien­nik?

Teraz Karol zaczął mu się przyglądać bardzo uważnie. Przez chwilę panowała w pokoju zupełna cisza.

--- Nie używaliśmy nigdy pieczątki w czasie podró­ży — przemówił powoli. — Mój podpis zawsze wystar­czał...

--- Ale nie dla mnie! Gdyby druh złożył pismo od siebie, nie miałbym żadnych zastrzeżeń. To jest jednak pismo od Leśnej Drużyny, a nie należy do moich obo­wiązków, aby znać podpisy wszystkich harcerzy. Bez pieczątki nie przyjmę.

--- Ech, to drobiazg — wtrącił Michał pogodnie. — Proszę nam wybaczyć niedopatrzenie. Pieczątki nie używamy, lecz mamy ją z sobą.

Rzeczywiście Karol nosił ją zawsze w mapniku. Sły­sząc słowa Michała, oparł go o biurko i zaczął otwierać. Przeszkodził mu nadleśniczy.

— Nie w tym pokoju! — wybuchnął. — O tej porze przyjmuje się tutaj interesantów. Nie mam czasu na takie zabawy. Pieczątka, numer dziennika i dopiero do mnie. Żegnajcie!

Zabrzmiało to nie tylko opryskliwie, lecz również niegrzecznie, toteż gdy znaleźli się znowu w sąsiednim pokoju, Michał zerknął zezem na Karola pragnąc stwierdzić, jakie to uczyniło na nim wrażenie. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu nie dostrzegł na jego twarzy ani zmieszania, ani też śladu urazy. Przeniósł wzrok na stojącego obok sekretarza nadleśnictwa.

Stary nas spławił — oznajmił wesoło. — Potrzeb­na mu pieczątka i numer dziennika.

Młody, sympatyczny urzędnik dobrodusznie pokiwał głową.

— Nie was pierwszych, nie warto się tym przejmować — pocieszył. — W gruncie chłop bardzo porząd­ny. Trzeba tylko do niego się przyzwyczaić. Dajcie ten papierek. Zaraz wpiszemy, co trzeba.

Karol wyjął pieczątkę i przybił ją nad swoim pod­pisem. Zakłopotał się nagle.

— Może nie tutaj?... — mruknął niepewnie. — Czy nie lepiej u góry?

Michał zbagatelizował tę sprawę machnięciem ręki.

— Przybij także u góry — rozstrzygnął natych­miast. — Albo jedna, albo druga będzie na pewno dobra.

Wśród urzędników zapanowała wesołość. Karol przy­bił powtórnie, sekretarz podał numer dziennika, po minucie wszystko było gotowe. Michał był zachwycony i tą szybkością, i pieczątkami, i pięknie wykaligrafo­wanym numerem.

--- To się nazywa dokument! — wykrzyknął. — Gdy­by zaszła potrzeba, nie powstydziłbym się go pokazać nawet w Ministerstwie Leśnictwa!

--- Nie błaznuj — skarcił go Karol. — Jeśli urząd tego wymaga, trzeba wykonać, bo inaczej nie będzie porządku. Jak pan sądzi? — zwrócił się z pytaniem do sekretarza. — Nadleśniczy zechce nas przyjąć po­nownie?

— Na pewno.

Musieli trochę poczekać, gdyż zaczął się już ruch i w gabinecie znajdował się interesant. Wyszedł wkrót­ce, Karol rzucił na niego ciekawie okiem. Niewątpliwie był to jakiś okoliczny gospodarz. Nie czuło się w nim niepokoju, nie było nawet śladu jakiegokolwiek zakło­potania. Zbliżył się do jednej z urzędniczek i obojęt­nym głosem zaczął coś z nią omawiać.

Weszli do środka. Nadleśniczy przejrzał pismo, coś tam podkreślił, potem odwrócił na drugą stronę. Przez dłuższy czas robił na nim jakieś notatki.

— Oczywiście drzewo, gwoździe, drut kolczasty otrzymacie w odpowiedniej ilości — rzekł nie przery­wając swojej roboty. — O tym napisze się także do leśnictw. Czy zezwolić wam na wycinanie drzew w ra­zie nagłej potrzeby? — zastanowił się. — Chyba tak... Jeśli Łabęda uważa, że niczego nie zmarnujecie, pew­nie ma rację. Znacie — zapytał znienacka — leśniczego Łabędę?

Karol potwierdził. Nadleśniczy uniósł raptownie gło­wę i popatrzył na niego bystro.

— Łabęda to wyjątkowy człowiek — odezwał się szorstko, jak gdyby w ten sposób chciał zamaskować kryjącą się za tymi słowami pochwałę. — On zna się naprawdę na lesie. To nie technik, który umie tylko robić szybko wyręby i obliczać drewno...

Chciał widocznie powiedzieć coś więcej, bo przez chwilę nie zamykał ust, lecz się rozmyślił i znowu za­brał się do pisania. Odłożył wreszcie ołówek.

--- Możecie odejść — oznajmił. — Leśniczowie i gajo­wi otrzymają odpowiednie wskazówki...

--- Na piśmie? — wtrącił Michał niewinnie.

--- Oczywiście na piśmie. Wy także dostaniecie od­powiedź na piśmie. Zgłosicie się jutro.

— Czy nie można by tego załatwić od ręki? — za­pytał Karol.

Nadleśniczy wyprostował się w krześle.

--- Jak to sobie wyobrażacie? — rzekł opryskliwie. — Tak szast, prast i po wszystkim? Moi ludzie mają dosyć roboty. Widzieliście, żeby ktoś tam próżnował?

--- Nie widzieliśmy. Proszę nas jednak zrozumieć: te jazdy zabierają nam dużo czasu. A nam szkoda każdej godziny, bo nie zabawimy tu długo. Jeśli tu przeby­wamy, nie ma nas w lesie. Przez to może ucierpieć jakiś modrzew, mostek, dren czy mrowisko.

— Ucierpieć?...

Spokojne, pełne rozwagi, wypowiedziane bez pośpie­chu słowa Karola wywarły na nadleśniczym niewątpli­wie wrażenie. Przez chwilę wpatrywał się w niego w wielkim napięciu. Naraz wstał, zabrał pismo i otwo­rzył drzwi.

— Proszę natychmiast przygotować odpowiedź — rzekł wręczając je sekretarzowi. — Według moich wskazówek.

— Nie zdążymy przed, dziewiątą...

Wrócił do biurka. Harcerze powstali. Wyciągnął do nich rękę na pożegnanie.

— Poczekajcie w korytarzu lub na werandzie, gdyż mam jeszcze innych interesantów — przemówił swym zwykłym tonem, lecz bez dawnego cienia oschłości. — Przy okazji zajrzę do was, aby się przekonać, jak pra­cujecie.

W pół godziny później otrzymali do ręki uprzejme pismo, dziękujące im za chęć ułatwienia pracy leśni­kom oraz wymieniające w punktach pomoc, jakiej bę­dą im mogły udzielić poszczególne placówki. Oczywiś­cie zredagował je niewątpliwie sekretarz. Materiał jed­nak do niego dał jego zwierzchnik. I on je także pod­pisał.

— Co o tym sądzisz? — zapytał Michał szykując się do odjazdu. — Gdy nas wyprosił za drzwi, bałem się, że wybuchniesz.

Karol wzruszył ramionami.

--- Dlaczego? — rzekł obojętnie. — Że ma przywa­ry? Któż ich nie ma? Ale ma z pewnością zalety i po­winniśmy je odkryć. Zauważyłeś jego wrażliwość na te mrowiska i mostki?

--- Właśnie! To mnie zaskoczyło. Przyznasz jednak, że jest biurokratą. Bardzo lubi papierki. A z tą pie­czątką!...

— Tego nie jestem pewien. Umie on załatwiać spra­wy od ręki.

Michał położył nogę na pedale, ale zatrzymał się jeszcze. Coś mu nie dawało spokoju.

Człowiek może być oschły, nieprzyjemny, odpy­chający — przemówił z namysłem — to wszystko mo­gę zrozumieć. Zrozumiałbym nawet, gdyby rzeczywiś­cie okazał się biurokratą. Ale czego on od nas chce? Przecież tak postępuje, jak gdyby chciał nas stąd wy­pędzić za wszelką cenę. Dobrze, że zabraliśmy z sobą pieczątkę. A gdybyśmy jej w ogóle nie mieli? Co wte­dy?...

--- Wtedy musielibyśmy opuścić jego rejon. Albo odwoływać się do Zarządu Lasów, a to nie ułatwiłoby nam tutaj zadania; nie ma chyba nic gorszego niż na­rzucanie komuś współpracy. Pod tym względem masz słuszność: czai się w nim jakaś nieufność. Chociaż z drugiej strony wydaje się, że jesteśmy mu potrzebni i że on to doskonale rozumie.

--- Słowem: chciałby, a boi się. Czuję, że będziemy mieli z nim jeszcze sporo kłopotów.

Karol przechylił rower i przerzucił nogę.

--- Też tak sądzę — potwierdził. — Ma on w sobie jakieś zadry; coś go gnębi, coś przeszkadza być czło­wiekiem normalnym. A co?... To należy wybadać — kończył, dobierając coraz ostrożniej słowa. — To jest niewątpliwie także harcerski trop...





Ostra potyczka




Jeszcze tego samego dnia wydzielono grupę saperską, a po południu ruszyła ona do lasu, aby prowadzić zwykłe prace konserwacyjne na tym nowym dla nich terenie. Według pierwotnych planów miały być one przeprowadzone dopiero po zakończeniu badań nad Niecką; po rannej rozmowie z nadleśniczym Karol do­szedł jednak do wniosku, że należy zabrać się do nich od razu. „Jeśli tym argumentem zdołaliśmy zmusić go do pośpiechu — wyjaśnił Michałowi i innym — to zna­czy, że przykłada do nich ogromną wagę. Byłoby więc źle, gdyby nic nie znalazł w czasie inspekcji".

Lenc i Czerski sarkali nieco, gdyż opóźniało im to ich własne roboty, lecz pogodzili się z koniecznością. Rozu­mieli, że inaczej postąpić nie można. Wykonali zresztą sporo przed południem i przystąpili już nawet do prac szczegółowych. Ponieważ współpracowników mieli obecnie mniej, zdwoili więc energię i wieczorem mogli stwierdzić, że mimo wszystko osiągnęli duże wyniki.

Karol, doszedłszy do przekonania, że wszystko idzie normalnie, wybrał się nazajutrz na dłuższą wędrówkę. Należało się liczyć z koniecznością przesunięcia obozu w pobliże Niecki, a wybranie odpowiedniego miejsca nie było łatwe. Nie tylko odległości grały dziś rolę, ale także pogoda. Wisiała ciągle na włosku. Mogło się zdarzyć, że znowu ziemię zaleją deszcze, że mogą po­wstać kłopoty z aprowizacją. Trzeba się więc było ro­zejrzeć w terenie i z góry przewidzieć wszystko.

Zresztą Karol miał i inne cele na myśli. Według in­formacji otrzymanych w Wilkowie, Kurt też często za­glądał w te okolice. Postanowił pójść jego śladem, po­znać ludzi, z którymi prowadzi rozmowy. „Że nie jeździ do nich bez powodu — rozumował — to pewne. Że robi wszystko, aby zachęcić ich do opuszczenia kra­ju, także jest jasne. Niedwuznacznie zapowiedział to pod Grunwaldem. Ale to mu wolno, jakby się wyraził leśniczy Łabęda... Warto jednak poznać jego metody. Bo że on ma jakieś własne metody, nie może być wąt­pliwości. Urbanka opanował zupełnie, nie trafia do nie­go żaden argument. Na Zosię ma znowu inne sposoby. Sprytu mu nie brakuje. Jednakże metodzie można przeciwstawić lepszą metodę. I kto wie, czy nie uda się rozwiązać wtedy sprawy Urbanków..."

Dostrzegł w tym rozumowaniu luki i niejasności, lecz tym się nie zrażał. Wiedział z doświadczenia, że w każdym badaniu najpierw trzeba skrzętnie groma­dzić fakty, potem sumować je powoli i stopniowo roz­szerzać wnioski. Zbierał więc teraz sumiennie materiał mający mu służyć do uogólnień. Nie napotykał na żad­ne trudności. Powszechnie budził sympatię jego mundur harcerski, twardy zaś, nieco gardłowy akcent zwracał na niego od razu uwagę. Zresztą wiadomość o znajdują­cej się w pobliżu drużynie ze Starej Wsi na Mazurach często wywoływała sensację. W jednej z miejscowości, do której trafił w południe, tak przypadł ludziom do serca, że nie chciano go stamtąd wcale wypuścić.

Jedz, synu, jak najwięcej i niech ci pójdzie na zdrowie —• zachęcał gospodarz, który wyciągnął go z ciżby i wprowadził do swego domu na obiad. — Nasz jesteś, pochodzisz bowiem z ziemi, której losy układały się podobnie jak u nas, na Opolszczyźnie. Opowiadaj, jak tam jest na Mazurach.

I Karol opowiadał. O rzeczach dobrych i złych, o ra­dościach i smutkach i o ludziach, którzy obecnie miesz­kali w jego rodzinnej wsi. Dawniej współżycie nie było łatwe, dziś ułożyło się; zniknęły żale, nieporozu­mienia, zawiści. A młodzież, wychowana już razem, wędruje w najlepszej zgodzie po pięknej Ziemi Opol­skiej.

Słuchano chętnie i ufnie. Mówił przecież Mazur — młody wprawdzie jeszcze, ale rozważny nad wiek, a Mazurów znał tu nie tylko leśniczy Łabęda. Ten i ów wtrącał coraz częściej swoje uwagi: a to że „u nas było podobnie", że zmieniają się czasy, że młodzi chodzą razem do szkół, że razem pracują, że żenią się, nie za­stanawiając się, skąd kto pochodzi, że istotnie „dociera się wszystko". I wreszcie ktoś dodał z westchnieniem: „Gdyby nie te granice..."

Karol znał dobrze to powiedzenie i rozumiał je do­skonale. Nie dziwił się takim westchnieniom. Tutaj, na Opolszczyźnie, podobnie zresztą jak na Mazurach czy Warmii, niejednokrotnie za polską sprawę ofiarnie lała się krew i niejednokrotnie przekonano się o mści­wości niemieckiej i bezpłodności pielęgnowanych pie­czołowicie nadziei. Dziś jest tu nareszcie polska wła­dza i polski rząd. Ale tam w NRF-ie, kanclerz Adenauer przywdziewa uroczyście płaszcz rycerza Zakonu Krzy­żackiego, w oczach innych narodów, stanowiący przecież symbol krwawych pochodów wojennych, podstępnych podbojów i masowych mordów, dokonywanych w imie­niu Krzyża. Młodzieży wciąż się opowiada o starych granicach, nie ma dotąd międzynarodowego traktatu. Toteż co starsi, pamiętający dobrze działalność bojówek hitlerowskich i obozy koncentracyjne, zachowywali się powściągliwie, wzdychali, obawiali się podświadomie powrotu czasów pogardy. Ale rozumieli także przemia­ny. I widzieli, że ich dzieci nie dosięga już lęk, że łączą się szybko z całym narodem, że biorą coraz czynniejszy udział w jego życiu i że myślą, i pracują już tak samo jak wszyscy.

Karol więc nie brał tych westchnień zbytnio do serca, wiedział bowiem, że chociaż są jeszcze częste, należą one już do przeszłości. Nasłuchiwał jednak z za­ciekawieniem. Jeśli były głośniejsze, świadczyło to, że stąd zbyt mało młodzieży wyjechało do szkół. Cich­sze natomiast były niezawodną oznaką najrozmaitszych powiązań: to z zakładami pracy, w których przeby­wali ci młodsi, to z urzędami, gdzie zajęli miejsca po­czesne, to z uczelniami. W tej wsi, w której przebywał obecnie, tych westchnień nie było wiele. Za to zaraz po nich pojawiła się informacja: — Był tu u nas niedawno Kurt Wagner, krewniak Urbanków z Wilkowa. Porząd­ny chłopak: zabiera dziadka do siebie.

Od słowa do słowa opowiedziano o wszystkim: Kurt nie tylko był, ale swoim zwyczajem opowiadał o Niem­czech, chwalił tamtejsze życie, wspominał o wysokich zarobkach, gotów był pomóc każdemu, kto by się zde­cydował na wyjazd. Czy osiągnął jakieś wyniki? „No, nie... Któż by porzucał swą ojcowiznę? A bo to nam tutaj źle? A za co tam, w Niemczech, wykształciłbym dzieci? Chłopak za rok kończy politechnikę, dziewczyna wstąpiła na medycynę..."

Za to w następnej wsi sprawa przedstawiała się go­rzej, słowa Kurta zrobiły swoje. Dwie rodziny złożyły podanie o paszport.

Karol odwiedził jeszcze kilka miejscowości, zapędził się aż pod Wilków i niespodziewanie zawrócił, pędząc z taką szybkością, jakby brał udział w wyścigu. Koło szóstej znalazł się znowu w obozie.

— Mamy gościa we wsi! — przyjęto go wielką no­winą. — Przyjechał ten Niemiec, który był u nas na polach Grunwaldu.

Karol, może zmęczony podróżą, a może zaskoczony tą wieścią, jakoś niezgrabnie i ciężko zeskoczył z roweru.

— Dajcie coś pić — rzekł. — Tego się spodziewa­łem... Dawno tu przybył?

— Pół godziny temu.

Podano mu kubek mleka. Zbiegli się wszyscy.

— Co słychać w innych wsiach? —- zapytał Michał, który bardziej był wprowadzony w tę sprawę niż inni. — Zaglądał wszędzie?

Zaglądał.

--- Namówił kogoś do wyjazdu?

--- Namówił. I to niejednego.

Poruszyli się wszyscy. Do tej pory nie przypuszczali, że za tą sympatyczną z wyglądu postacią młodego Niemca może się kryć jakaś nieprzyjazna robota, Karol bowiem, poza Michałem, nie omawiał z nikim szcze­gółów. Teraz przestał robić z nich tajemnice. Opowie­dział dokładnie i o sprawie Urbanków, i o tym, czego dowiedział się po wsiach.

--- Powiadomiłbym natychmiast milicję! — uniósł się Stefan, usłyszawszy wszystko. — Przecież to wróg!

--- Wystarczy materiałów, aby zmusić go do wyjaz­du — wtrącił ktoś inny. — Niepotrzebni nam tacy go­ście!

Okrzyki padały jeden po drugim, coraz szybsze i co­raz bardziej namiętne. Ci młodzi ludzie, których mi­łość do ziemi ojczystej kształtowała się w bardzo cięż­kich warunkach, byli przywiązani do niej gorąco, a każ­dą próbę oderwania kogoś od polskości byli gotowi uznać za zbrodnię.

Michał widząc, że Karol zachowuje się tak, jakby tego wszystkiego nie słyszał, podniósł do góry rękę.

Spokój! — wykrzyknął. — Kochana młodzieży! Weź się w garść i zachowuj się nieco ciszej.

Nabrzmiałe sztuczną powagą słowa zrobiły swoje. Umilkł od razu gwar.

— To nie takie proste — Michał kończył powoli. — Nie będziemy wzywali milicji.

Szum odezwał się znowu, ale zaraz zwyciężył zdrowy rozsądek i dyscyplina. Wiecowanie nie należało zresztą do obyczajów Leśnej Drużyny, a to dzisiejsze podnie­cenie było zupełnie wyjątkowym zjawiskiem. Można je było wytłumaczyć jedynie wkroczeniem obcej siły w ich najświętsze uczucia.

— Gdyby ten Kurt zamierzał wysadzić w powietrze most albo fabrykę — głos Michała stał się niezwykle poważny — pierwszy bym wystąpił za oddaniem go w ręce milicji. Ale on tego nie robi. A może — zwrócił się do Karola niepewnie — odkryłeś tam coś innego?...

--- Nie.

--- A widzicie! Jeśli więc tylko namawia do wyjazdu, wystarczy naszych dwanaście głów. Cóż to — wyprężył się zuchowato — nie damy rady jednemu Kurtowi? A jak? Wkrótce i do tego...

--- Gadu gadu, chłop śliwki rwie! — przerwał mu nagle Czerski, od pewnego czasu obserwujący uważnie wieś. — Widzicie go? Przenosi się do innego domu! Zamierza widocznie nocować.

Wszyscy spojrzeli we wskazanym przez niego kie­runku. I wieś, i Kurt byli stąd doskonale widoczni. To­warzyszyło mu dwóch mężczyzn, prowadzących z nim ożywioną rozmowę. Po chwili razem zniknęli w najbliż­szej furtce.

— No i co teraz? — zastanowił się głośno Lenc. — My go widzimy, on też o nas wie wszystko. Pod Grun­waldem potraktowaliśmy go grzecznie, więc jest prze­konany, że ma wśród Mazurów przyjaciół. Chyba już czas, aby dać mu jakąś nauczkę.

Jak zwykle, przemawiał bez pośpiechu, rozważnie od­mierzał słowa. Karol, nie odzywający się dotąd wcale, objął go zamyślonym spojrzeniem. Coś ciekawego mu­siał dostrzec w tej skupionej postaci, bo naraz rozbłysły mu oczy, jakby spłynęło na niego olśnienie.

— Masz przy sobie flet? — zapytał.

Lenc wyciągnął z zanadrza instrument. Nie rozstawał się z nim nigdy, gdyż nawet w lesie oddawał mu on często nieocenione usługi.

— Zagraj którąś z melodii opolskich —- Karol odezwał się znowu. — Choćby „Starego dziada"... Świetnie — pochwalił, gdy Lenc wyciągnął tak pięknie dziadowską pieśń, że chyba umarłego zmusiłby jeszcze do łez. — A teraz z organkami: „Prószkowski mostek".

Wysunęło się dwóch innych harcerzy. Rozbrzmiało mocno, z uczuciem. Karol zastanawiał się nad czymś przez dłuższy czas.

--- Spróbujemy więc najpierw tego sposobu... — rzekł jakby do siebie. — Ty, Michale, wypożyczysz skrzypce w tej chacie na końcu wsi. Ja na pewno dostanę har­monię...

--- A ja mandolinę! —- wtrącił ochoczo Czerski. — Wyszperałem ją wczoraj wieczorem. Pożyczą, wspomi­nałem tam nawet o takiej okazji.

Leśna Drużyna posiadała w Starej Wsi wspaniałą orkiestrę, lecz że większe instrumenty obciążałyby ich zbytnio, pozostawili je w domu. Nie miało to zresztą większego znaczenia. W każdej wsi można było coś zna­leźć i nieraz już umilali mieszkańcom wieczory, organi­zując na poczekaniu koncerty.

— No tak — mruknął Michał — domyślić się nie­trudno, do czego zmierzasz. Sądzisz, że pobijemy w ten sposób Kurta?

Zrobimy próbę. Uda się albo nie. Moim zdaniem powinna się udać... My tu poznaliśmy ludzi i oni nas też. Powinniśmy trafić do serc. Trzeba tylko przygoto­wać umiejętnie program.

Kilku harcerzy zabrało się do gotowania, reszta przy­siadła z boku. Obradowali dość długo, a koło dziewiątej ruszyli do wsi. Gdy doszli do pierwszych budynków, rozdźwięczały się organki, Lenc od czasu do czasu za­nucił na flecie. Oczywiście była to tylko przygrywka, mająca na celu zainteresowanie słuchaczy. Dotarli do końca wsi, zebrali instrumenty i zawrócili. Przystanęli, jakby przypadkiem, przed domem, w którym zatrzymał się Kurt. Nie byli już sami, skupiło się koło nich sporo młodzieży. Gawędzono po przyjacielsku. Wieść rozeszła się już wszędzie, pokazali się starsi. Czerski brzdąknął na mandolinie, Karol przeciągnął miechy. Ludzie zaczęli napływać szybciej, wyjrzał ktoś z domu naprzeciw. Har­cerze pomachali wesoło rękami, w środku rozległ się śmiech. Po chwili zaś ukazał się na drodze gospodarz z Kurtem oraz kilku innych mężczyzn, z którymi wi­docznie prowadził dotąd rozmowę.

Karol odsunął się nieco i wdał się w pogawędkę z ja­kąś ładną dziewczyną. Po chwili przyłączył się do nich Czerski. Kurt powiódł wzrokiem naokoło, wypatrzył ich w tłumie, a widząc, że koło niego zrobiło się pusto, po­stąpił kilka kroków i znalazł się obok.

--- Dobry wieczór! — przemówił po niemiecku i wy­ciągnął rękę na powitanie. — Nareszcie się spotkaliśmy.

--- Dobry wieczór! — odparł Karol po polsku krótko, ale uprzejmie.

--- Szczerze żałowałem, że nie mogliśmy się zobaczyć w Wilkowie. Dowiedziałem się, na szczęście, gdzie prze­bywacie, i przyjechałem, aby i wam złożyć wizytę.

--- Co on mówi? — przerwał mu Karol, zwracając się do dziewczyny.

--- Nie rozumiem... — odparła zakłopotana.

--- Wyraża żal, że nie mógł się widzieć z druhem w Wilkowie — podpowiedział usłużnie jakiś starszy go­spodarz i przetłumaczył ciąg dalszy dosłownie.

— Aha!... Proszę mu podziękować w naszym imieniu. My cieszymy się również...

Potoczyła się pełna uprzejmości, choć dość banalna rozmowa. Kurt wypytywał o ich leśne przygody, o spo­sób życia w obozie i wreszcie zainteresował się instru­mentami i tym nieoczekiwanym zebraniem. Wyglądało na to, że usiłuje za wszelką cenę utrzymać na sobie powszechną uwagę. Głos jego rozbrzmiewał dźwięcznie, może nawet nieco sztucznie w swojej czystości, z ka­żdego słowa przebijała pewność siebie i narzucająca się swoboda otrzaskanego ze światem młodzieńca. Pe­wien efekt osiągnął. Starsi mieszkańcy wsi, którzy prze­szli przez szkoły niemieckie i wojsko i znali dobrze ję­zyk, którego używał, słuchali go z ciekawością. Młodzież natomiast skupiła się koło harcerzy, a że wśród nich sporo było takich jak Michał — obrotnych w języku i umiejących zręcznie posługiwać się żartem, więc co chwila słychać tam było kaskady śmiechu.

Kurt wreszcie się zmęczył. Zapadła dokoła cisza.

— Zagralibyście coś wesołego — przemówiła żarto­bliwie jakaś starsza kobieta. — Zmordowały nas żniwa. Trzeba by trochę potańczyć.

Karol rozejrzał się niepewnie, udając wielkie zmart­wienie.

--- Jak tu zagrać — zapytał niechętnie — kiedy nawet krzeseł nie chcą podać muzykom?

--- Hej tam, chłopcy! — dały się słyszeć wesołe okrzy­ki. — Krzesła i ławy dla muzykantów, bo gotowi nam uciec!

Karol chwycił w lot doskonałą okazję.

— Drużyna — zakomenderował donośnie — do po­mocy mieszkańcom! Nie zapomnieć także o miejscach dla gospodarzy!

Rozszumiało się jak w ulu. Młodzież pomknęła do domów przy wtórze chichotów, pisków i wzajemnych przynagleń, a w pięć minut później usadzono uroczyście muzyków, zamknięto w półkolu i zagrożono, że nie wy­puści się ich, dopóki nie zaspokoją wszystkich życzeń słuchaczy.

Dawno już zapadł zmrok, po niebie przetaczał się powoli sierp księżycowy. Słysząc wzmagający się gwar, zbiegała się szybko reszta mieszkańców. Karol poczekał chwilę, sprawdził nieznacznie gotowość swojej drużyny i gdy jeszcze ludzie gwarzyli w najlepsze, niespodzie­wanie nacisnął miechy. Popłynęła raźnie melodia i na­tychmiast wspomógł ją chór:

Posłuchojta ludzie O takowym cudzie...

Urwało się. Słuchacze znieruchomieli na chwilę i nag­le parsknęli śmiechem.

A cóż to za cud? — padły zewsząd okrzyki. — Gadajcie! Pokażcie ten cud!

W odpowiedzi zagrzmiała potężna mazurska przy­śpiewka, stanowiąca bilet wizytowy Leśnej Drużyny:

Żabu żabu żabu żab,

Żabu żabu żabu da,

Zabu, żabu żabulynka...

I znowu coś tam trzasło, jak zgrzyt złamanej gałęzi. Zaczęto bawić się świetnie, ale oto odezwał się chór:

A na ony górze

Bzili sia dwa tchórze.

Przyszed zilczek na to,

By zgodzić jech w lato.



Biegła zwrotka za zwrotką, w dźwięku i słowie roz­hulała się beztrosko piosenka spod Szczytna. A gdy już padł do niej ostatni akord, jak refren niespodziewany rozbrzmiało skocznie:


Żabu żabu żabu żab...


Rozległy się huczne brawa, rozochocili się nawet starsi. Nie pozwolono im jednak zbyt długo oddychać. Muzycy już grali, z Mazur przeskoczyli teraz w te oko­lice. Harmonia zawiodła tęsknie piosenkę opolską, flet natychmiast się włączył, rozdźwięczały organki, pomogły im skrzypce, mandolina z lekka zaczęła wybijać rytm. Karol odtąd już nie ustawał. Przewinęła się jedna me­lodia, za nią następna i jeszcze jedna, i jeszcze...

Przebrzmiało wreszcie, uleciały w niebo ostatnie tony. Naokoło zaległa kompletna cisza.

--- Ładnie grają — dały się słyszeć niegłośne wpraw­dzie, ale zupełnie wyraźne słowa niemieckie. — Słysza­łeś kiedyś coś podobnego?

--- Rzeczywiście ładnie — przyznał Kurt w odpowie­dzi. — Nie spodziewałem się tego po tych harcerzach. Ale i nasze piosenki są ładne.

--- Na pewno. Chociaż jest między nimi różnica. Te wasze mogą się podobać, lecz nam nie trafią do serca. Tak jak nasze mogą nie trafić do serca Niemcowi.

--- Chyba pan nie ma racji. Mnie one rozmarzyły. Czuję je tak samo dobrze, jak wy.

--- Widocznie dlatego, że twoja matka pochodzi stąd. Pozostałbyś z nami, to byś je jeszcze lepiej rozumiał.

--- Kto, ja? — żachnął się ostro Kurt. -— Pozostać z wami, w tej nędzy? A cóż bym ja tutaj robił?

--- Pracowałbyś jak inni. Słyszałem, że się kształcisz na politechnice, fach będziesz miał dobry. Tacy u nas nie mają kłopotów z otrzymaniem posady. I to dobrej.

Kurt roześmiał się sztucznie.

— Żarty się pana trzymają — burknął ze złością. — Ja, Niemiec, miałbym wybierać polskie porządki! Co in­nego, gdyby granica wróciła na dawne miejsce. Z wami mógłbym...

Nie dokończył, bo niespodziewanie wtrąciła się w tę rozmowę harmonia, zawtórowały jej inne instrumenty, wiotką melodię podtrzymały natychmiast rześkie, mło­dzieńcze głosy. Ledwie przebrzmiał kujawiak, już kra­kowiak zawirował w powietrzu, zafurkotał zawrotnym rytmem, grzmotnął o bór, zawrócił z rozpędu, rozpalił głowy. Niejedne ręce jakby w gorączce zaczęły wybijać takt.

--- No i co, Kurcie? — rozległy się znowu łagodne słowa w języku niemieckim. — A to jak ci się podoba?

--- Też ładne...

--- Bardzo ładne. Widziałeś, jak nasza młodzież bawi się świetnie? A popatrz na twarze starszych: im także oczy się błyszczą. A wiesz, dlaczego? Bo to również są nasze pieśni. I ty każesz nam to wszystko porzucić?

--- Tam ojczyzna, gdzie chleb!

--- Wybacz mi, ale przypomnę ci, że masz tylko dwa­dzieścia lat i nie wszystko jeszcze rozumiesz. Ojczyzna tam, gdzie nawet na widok kamienia czy drzewa drgnie ci serce, gdyż potrafią one wzbudzić w tobie mocne i tkliwe uczucia.

— Przestarzałe pojęcia! Dziś nikt nie bawi się w sen­tymenty. Dobra maszyna, to grunt! A kto zrobi lepszą niż Niemcy?

— Oczywiście inni. Polacy także.

— Polacy?... — w głosie Kurta rozbrzmiała nietajona pogarda. — Ci...

Palce Karola poruszyły się energicznie. Harmonia przegięła się zwinnie, zwarła się nagle, buchnęła dźwię­kiem.

Poszła Karolinka do Gogolina..." — zanucili z tem­peramentem harcerze.

Poszła Karolinka do Gogolina..." — przywtórzyły hucznie głosy miejscowej młodzieży.

A Karliczek za nią, jak za jaką panią..." — rozśpie­wali się naraz wszyscy, nawet najstarsi. Karol przybił mocniej, Czerski roztargał gwałtownie struny, roztętniło się dokoła jak w tańcu. I wydało się przez chwilę, że zgromadzonych tu ludzi opanował jakiś niezwykły szał, lecz w tym szale było tyle radości, serdecznego uczucia, wdzięku i piękna, że zamiast razić — czarowało bezpo­średniością, oszałamiało swobodą, zniewalało jednością głosów, porywało tężyzną, ciału i duszy narzucało ten sam bliski i swojski, niezapomniany rytm.

Gdy ucichło wreszcie, w miejscu, gdzie siedział Kurt, rozległ się cichy śmiech.

— Radzę ci, pozostań z nami — jakiś rozbawiony głos przemawiał w języku niemieckim. — Nie wytrzy­małeś. Klaskałeś jak my, bo i ciebie porwała ta skocz­na piosenka. Na pewno czułbyś się u nas dobrze.

Kurt zerwał się, jakby zamierzał uciekać. Opanował się jednak, postał chwilę i usiadł.

--- Głupstwa gadacie! — warknął nie panując już nad swymi nerwami. — Ja jestem człowiekiem interesu. Gdzie mi może się powodzić lepiej niż w Niemczech? Tam są kapitały, tam rzetelna robota, tam przyszłość! A tu, w tej...

--- A wiesz, gdzie jest Gogolin? — przerwano mu. — Słyszałeś o tej miejscowości?

— Nie.

— Tuż za Opolem. Dawniej była to wioska; ludzie, jak u nas, żyli z rolnictwa. Czasy się zmieniły i tam się zmieniło, a piosenka została. I stała się dzisiaj głośna. Nie tylko na Opolszczyźnie. W całej Polsce. I za granicą.

--- Co z tego? Piosenka nie da pieniędzy! Chyba orkiestrze i śpiewakowi.

--- Mylisz się. Raźniej się przy niej pracuje, bo swojs­ka. A dzięki temu można wykonać więcej...

--- Niż w Niemczech? Phi, też pomysł! Przyrówny­wać ten wasz Gogolin do naszej organizacji...

--- Milczałbyś lepiej — rozległ się gniewny kobiecy głos, także w języku niemieckim. — Że ty czujesz się Niemcem, to twoja sprawa. Ale nie plułbyś przynaj­mniej w gniazdo, w którym urodziła się twoja matka, bo go zupełnie nie znasz. Rozumu ci jeszcze brak. Gdy­byś go miał, nie twierdziłbyś, że jedynie twój naród jest ze wszystkich najlepszy!

--- A może więcej zarabiacie niż my? — w głosie Kurta zabrzmiał ton zaczepny i arogancki. — Komu się dzisiaj lepiej powodzi niż Niemcom?

--- A ty ciągle swoje — słowa kobiety przybrały na surowości. — Pieniądze i tylko pieniądze. Otóż wiedz, że na pieniądzach nie kończy się świat! I bacz pilnie, aby tam, u was, nie obrócono tego nadmiaru pieniędzy na nową wojnę. Bo po niej mogłoby wam ich na zawsze zabraknąć!

Kurt coś zaczął mówić gwałtownie, ale nikt nie usły­szał. Zagłuszyła go nowa melodia. Nie była teraz ani skoczna, ani tęskna, ani smutna, ani zabawna. Tchnęła z niej za to moc niezwyczajna i wielka powaga. Nie trwała zresztą długo, stanowiła jakby przygrywkę. Bo oto zaraz po niej odezwał się hymn, który krzepił nie­gdyś na tych ziemiach serca polskie, a i w tej chwili przyśpieszył ich bicie, okrył twarze zadumą, rozjaśnił oczy. Gdy umilkł, przez długi jeszcze czas panowała do­koła kompletna cisza.

Leśna Drużyna poruszyła się wreszcie, szykując się do odejścia. Na ten widok i ludzie zaczęli powoli po­wstawać. Kurt zerwał się nagle z miejsca, przepchnął się między innymi i stanął naprzeciw Karola. W skąpym świetle księżyca wydawał się niezwykle blady, a kiedy otworzył usta, padły słowa świadczące o głębokim wzburzeniu:

--- Dlaczego udajesz, że nie rozumiesz nic po niemiecku? Przerywaliście rozmowę w najważniejszych momentach! Przeszkadzaliście mi ciągle!

Karol odwrócił się obojętnie i spojrzał na otaczających ich mieszkańców wsi. --- Co on mówi? --- zapytał. Przetłumaczono natychmiast.

--- Proszę mu w takim razie przypomnieć --- Karol akcentował rozważnie słowa --- że jest gościem na polskiej ziemi. Takim tonem przemawiano do nas za czasów Hitlera. Teraz nie życzymy go sobie. Tym bardziej, że panu Kurtowi okazujemy do tej pory bardzo dużo grzeczności.

Tłumaczenie wypadło nad podziw dokładnie. Kurt poczerwieniał i zacisnął pięści, jak gdyby zamierzał rzucić się na Karola, lecz gospodarz, u którego przebywał przedtem, ujął go mocno za ramię.

— Czas na nas --- mruknął zakłopotany. — Chodź spać!

Kurt poruszył nerwowo ustami, przeżuł jakieś prze­kleństwo, oczy mu rozbłysły złowrogo. Zakręcił się wreszcie, a potem ruszył szybkim krokiem do furtki. Rozstępowano się przed nim w milczeniu.

--- A to drań! — odezwał się ktoś. — Widzieliście, gotów był bić! A w ciągu dnia taki był gładki. I pomy­śleć, że w tym chłopaku połowa jest polskiej krwi!...

--- To właśnie najgorsze — westchnęła jakaś kobie­ta. — Biedna ta jego matka. Znałam ją niegdyś. Dobra z niej była dziewczyna...

Naprzeciw, zza bramy, wyjechał ktoś na rowerze. Ostro nacisnął pedały i pomknął drogą.

--- Kurt odjechał! — rozległy się głosy młodzieży. — Kurt odjechał!... — rozbrzmiewało coraz weselej.

--- Chwała Bogu — wtrącił ktoś starszy. — Niemców możemy także przyjmować i gościć, nikomu to nie prze­szkadza. Tacy jednak nam niepotrzebni.




Dwie drogi





Leśna Drużyna spała już w najlepsze, gdy nieoczeki­wanie oderwała się od lasu jakaś sylwetka. Czerski, sto­jący właśnie na warcie, spojrzał na zegarek. Nafosforyzowane strzałki wskazywały pół do dwunastej. Wpatrzył się czujnie. Las rzucał długi, głęboki cień: postać była­by niewidoczna, gdyby nie zdradzał jej ruch. „Kie li­cho?— zastanowił się. — Pora dość późna, jak na wi­zyty... Nie można by mieć pretensji, jeśliby szedł dro­gą, jak człowiek. A ten wyskoczył z mateczników i wali na nas, jak dziki zwierz..."

Ścisnął mocniej w garści laskę harcerską i wysunął się naprzód. Tamten wyszedł już z cienia, ciemna przed­tem sylwetka zaczynała nabierać kształtów. Rzeczywi­ście bardzo się śpieszył, a w miarę jak się przybliżał, Czerskiego ogarniało coraz większe zdziwienie. Sylwet­ka wydała mu się znajoma, ruchy także, sprawdzał te­raz poszczególne części ubrania. „Oczywiście nie Kurt — odetchnął z wyraźną ulgą. — Ten gospodarz, u którego bierzemy codziennie mleko!... Ale co go tutaj przynosi? I dlaczego wychodzi z lasu? Przecież widziałem go na koncercie..."

Przyszło mu do głowy, aby ogłosić alarm, lecz po na­myśle uznał to za zbyteczne. Jeden człowiek i do tego znajomy. Nie było powodu do obaw.

— Stać! — zakomenderował półgłosem. Gospodarz postąpił jeszcze dwa kroki i stanął. Roze­śmiał się cicho.

--- Zrozumiałe: porządek jak w wojsku — przemówił także półgłosem. — Druhu Czerski — poznał wartow­nika — chciałbym się widzieć natychmiast z komen­dantem. I przepraszam, że przeszkadzam wam o tej po­rze.

--- Nie można by zaczekać do rana? Chłop umęczył się dzisiaj porządnie. Bardzo pilna sprawa?

--- Tego nie wiem. Druh Osiński sam to najlepiej oceni. Zbudzić go jednak trzeba.

Czerski wahał się. Aby obudzić Karola należało albo zaalarmować, albo opuścić posterunek, a zachowanie się Kurta nakazywało mu czujność. Z drugiej jednak strony dobrze znał człowieka stojącego naprzeciw, nigdy nie wzbudził w nim nieufności. „No cóż — zastanawiał się szybko — budzić wszystkich na pewno nie warto... Za błaha sprawa".

Wszedł do namiotu i dotknął leżącego najbliżej ciała. Karol ocknął się w jednej chwili.

Wstań i chodź — mruknął do niego Czerski. — Jest gość.

Wysunął się zaraz na zewnątrz i stwierdził z zado­woleniem, że gospodarz stał ciągle na dawnym miejscu. „Zna porządek — pomyślał wesoło. — Służył na pewno w wojsku".

Pojawił się Karol. W pośpiechu narzucił na siebie bluzę.

--- Co tam nowego? A, to pan! — poznał od razu go­ścia. — Stało się coś?

--- Nie. Byłem u naszego leśniczego. Telefonował tam akurat leśniczy Łabęda i prosił, abym tu wstąpił. „Jeśli druh nie jest za bardzo zmęczony — tak on się właśnie wyraził — niech dziś jeszcze do mnie zadzwoni." Jeśli­by więc druh zdecydował się pójść, chętnie bym towa­rzyszył. A jeśli nie, odłożymy sprawę do jutra.

Karolowi przyszły pewnie na myśl wątpliwości, któ­re miał przedtem Czerski, bo zawahał się także, lecz to wahanie trwało tylko ułamek sekundy.

--- Dobrze, chodźmy — zgodził się. — Może zabierze­my rowery?

--- Nie warto. Księżyc ledwie świeci, w lesie prawie zupełnie ciemno. Łatwo rozbić głowę. Pójdziemy ścież­ką. Przecież to tylko kilometr.

Po kwadransie byli na miejscu. Leśniczy czekał. Zamknął za nimi cicho drzwi, wprowadził ich do swego pokoju, zakręcił korbką telefonu, przekomarzał się przez chwilę z rozespaną widocznie telefonistką, ale za to połączyła go szybko. Zgłosił się Łabęda. Karol wziął do ręki słuchawkę.

--- Przepraszam, że fatyguję po nocy — usłyszał zna­ny mu dobrze, przyjemny głos. — Opowiedziano mi jed­nak szczegółowo o przebiegu waszego dzisiejszego kon­certu i to nasunęło mi nowe myśli. Wspaniale rozegra­liście tę partię.

--- Udało się...

--- Udaje się tylko to, co się dokładnie przemyśli. Kurt do tej wsi chyba nigdy już więcej nie zajrzy.

--- Mnie też tak się zdaje.

--- Na pewno nie zajrzy. Wracajmy jednak do spra­wy. Otóż według moich przewidywań Kurt nie odje­chał dziś do Wilkowa.

Nastąpiła chwilowa przerwa, jakby Łabęda spodzie­wał się jakiegoś okrzyku. Karol zmarszczył brwi. Rze­czywiście zaskoczyło go to przypuszczenie.

A dokąd? —zapytał powoli.

--- Do Raczek!

--- Tam już był. Zdaje się, że nie wskórał nic spe­cjalnego.

--- Nie wskórał. I właśnie dlatego po raz drugi spró­buje szczęścia.

--- Mieszkańcy nie zdziwią się, gdy zjawi się w nocy?

--- Zdziwią się, ale wytłumaczy się łatwo: zasiedział się na koncercie w Swierkowie.

Karol ze zrozumieniem pokiwał głową.

— Tak — potwierdził Łabęda. — Argument jest prawdziwy, więc dobry. Gdy się obudzi rano, powinien, moim zdaniem, zobaczyć w pobliżu namioty waszej dru­żyny. Gdyby na ten widok nie odjechał od razu, zor­ganizujecie wieczorem koncert podobny do dzisiejszego.

Karol nie odpowiadał przez dłuższy czas. Łabęda też się nie odzywał, sądząc widocznie, że trzeba mu dać czas do namysłu. Coś kilkakrotnie zabrzęczało w słu­chawce. Zląkł się, że nastąpiło jakieś uszkodzenie na linii. Zawołał głośno.

--- Jestem, jestem — uspokoił go Karol. — Zastana­wiam się nad pańskim projektem.

--- No i co?

--- Ma on pewne luki. Po pierwsze: według naszych planów przeniesiemy jutro obóz, lecz w inne miejsce.

--- Co za różnica czy w Raczkach, czy w innej wsi? Wasze prace możecie prowadzić w każdym zakątku lasu.

--- Niezupełnie. Badamy obecnie Nieckę. Ten las, który zamienia się w bagno.

--- Wobec tego świetnie się składa! Raczki leżą w pobliżu.

--- Ale z przeciwnej strony. Będziemy tam może, jed­nakże na pewno nie jutro. To jedna przeszkoda. A dru­ga?... Otóż taki koncert w Swierkowie musiał osiągnąć skutek, bo przebywamy tu trzeci dzień. Ludzie poznali nas, zżyliśmy się z nimi, zyskaliśmy zaufanie, okazują nam dużą życzliwość...

--- To prawda. Zaufanie jest nieodzowne...

--- Otóż to! W innej miejscowości, gdzie pokażemy się po raz pierwszy, zaufanie trzeba dopiero zdobywać.

O tym więc, aby zaraz występować z koncertem, nie może być mowy. Kurt zresztą mógłby łatwo to wyko­rzystać na swoją korzyść i uprzedzić do nas wieś, zbaga­telizować sprawy poważne. O to nie jest tak trudno.

--- Hm, tak... — w głosie Łabędy rozbrzmiało za­kłopotanie. — Niewątpliwie masz słuszność, druhu... A zdawało mi się to takie łatwe: pognać trochę chło­paka, sam szybko ucieknie. Okazało się dziś, że nie umie odpierać ataku. Słabe ma nerwy.

--- I tu właśnie dochodzimy do punktu najważniej­szego — mówił Karol dalej, ważąc coraz dokładniej słowa. — My nie chcemy go przeganiać. Gdyby to było potrzebne, odsunęlibyśmy się natychmiast, gdyż w ta­kim przypadku powinna wystąpić milicja. Na szczęście, aż tak groźny on nie jest. Zresztą dla nas Kurt jest nieważny, stanowi on tylko jedną z dróg, prowadzą­cych do rozwiązania sprawy Urbanków. Toteż strasze­nie, odpędzanie czy walka jest niepotrzebna. Niech so­bie gada, namawia, mami obietnicami wysokich zarob­ków. Nie zrobi tego on, zrobi kto inny. My natomiast będziemy się starali jak najmocniej wiązać z okoliczną ludnością, pogłębiać wiarę, usuwać obawy, ukazywać przyszłość ojczyzny w tym świetle, w jakim my na nią patrzymy. I być może, uda nam się jeszcze powstrzymać Urbanków...

Po drugiej stronie aparatu panowało głuche milcze­nie. Karol go nie przerywał. To co mówił przed chwilą, wyczerpało go, widać było na twarzy wielkie zmęczenie. Gdyby nie znał dobrze leśniczego Łabędy, pewnie nie zdobyłby się na podobną wypowiedź, za bardzo był w sobie zamknięty. Teraz czuł, że była ona potrzebna to w takiej formie.

— Pamiętam doskonale naszą poprzednią rozmowę — odezwał się znowu, nie słysząc żadnego głosu. — I wydaje mi się, że pan właśnie w ten sposób postawił sprawę.

--- Na tak... tak... --- zabrzmiało nieco chropawo w słuchawce. --- Prawie tak samo. Człowiek stary, a może się od ciebie niejednego nauczyć, mój synu... Zaczynam żałować, że niepotrzebnie zerwałem cię ze snu. Chociaż to dobrze... Ostrzegłeś mnie mimo woli, abym i ja przypadkiem nie palnął głupstwa. Martwię się jednak, że nie zdążycie zakończyć pracy. Odjedziecie stąd przecież wkrótce.

— Dopiero za dwa tygodnie.

— Niewiele to czasu. Kurt jest ruchliwy, rozszerza nieustannie swoją działalność. Dawniej może nawet ga­dał sobie ot tak, dla zabawy, odwiedzał z nudów. Wiem, że on jest nieważny, ale im więcej ma słuchaczy, tym gorzej dla sprawy Urbanków. A dziś wykazał, że tkwi w nim pruska zawziętość.

--- Nie szkodzi. Zawziętość jest zawsze kiepskim do­radcą. Łatwo wtedy o błąd.

--- No no, synu... Mówisz jak człowiek dojrzały. Kto cię tego nauczył?

— Dziadek Boenig.

--- Aha! Tak, to był mądry człowiek... Co więc ra­dzisz?

--- Muszę się zastanowić. Mniej więcej za tydzień przyłączy się do nas druh Kowalski z Drużyną Służby Społecznej. Będzie nam wtedy łatwiej.

--- Ha, wobec tego wracaj do obozu. Nic już więcej nie uradzimy. Ty rób dalej swoje, ja również będą czu­wał. Zadzwoń do mnie od czasu do czasu.

Pożegnali się, Karol odłożył słuchawkę. Odwrócił się od aparatu. Leśniczy i gospodarz, który go tu przypro­wadził, wpatrywali się w niego tak jakoś dziwnie, że błyskawicznie rzucił okiem po izbie, jakby w obawie, że zobaczy coś niezwykłego. — Stało się coś? — odezwał się powściągliwie. Leśniczy wstał. Jego zamyślona przedtem twarz roz­jaśniła się nikłym uśmiechem.

— Ech, nie — odparł. — Przysłuchiwaliśmy się tylko twojej rozmowie... Tyś Mazur?

Mazur.

Leśniczy przygładził starannie siwiejącą czuprynę.

— No, idźcie już — przemówił powoli. — Wszyscy musimy się wyspać...

Wysunęli się na palcach, aby nikogo nie zbudzić, i zno­wu zaszyli się w las. Niebo, przesłaniane przedtem czę­sto chmurami, oczyściło się widocznie, gdyż zewsząd błyskały gwiazdy. Zrobiło się jaśniej, ścieżka była do­skonale widoczna. Gospodarz, idący początkowo przo­dem, zrównał się naraz z Karolem.

— Dobrze druh ujął tę sprawę — odezwał się ci­cho. — Az tymi Raczkami nie będzie żadnego kłopotu.

Karol odwrócił głowę i popatrzył na niego bacznie. Uderzyła go pewność, przebijająca z tych słów.

— Nie będzie — potwierdził gospodarz. — Ludzie tam rozsądni, Kurt nie znajdzie posłuchu. Oczywiście słuchają go chętnie, bo każdego interesuje, co dzieje się za granicą, i nie tylko w Niemczech. Ale spłynie to po nich jak woda. Tym bardziej teraz. Kurt jest przecież skompromitowany po dzisiejszym wieczorze.

— Jak to: skompromitowany?... Gospodarz roześmiał się.

— Prosta sprawa — odparł. — Czy sądzisz, druhu, że to zajście przejdzie bez echa? Na pewno nie. Było zbyt wielu świadków. Szybko oni rozniosą i pochwały o was, i szczegóły o zachowaniu się Kurta. Nie wypadną one dla niego pochlebnie.

Ścieżka zwęziła się, wysokie trawy zrzucały przy każ­dym trąceniu krople wilgoci. Gospodarz znowu wysu­nął się naprzód i przez dłuższy czas maszerowali w milczeniu. Wkrótce dotarli do krańca lasu. Przed nimi wiła się droga prowadząca do wsi, a nieco z boku było widać ciemne sylwetki namiotów.

— A więc jesteśmy w domu — gospodarz przysta­nął. — Czy nie masz mi za złe, druhu, że wyciągnąłem cię na tę nocną wędrówkę?

— Bynajmniej. Niewątpliwie była ona potrzebna.

— Mnie też tak się zdaje. Przydała się ona wszyst­kim. I ja patrzę teraz nieco inaczej na sprawę Kurta... Więc jutro nas opuszczacie?

— Tak. Przenosimy się do Rudawki.

— Niedaleko. Spodziewajcie się teraz zaproszeń od innych wsi.

Karol popatrzył na niego czujnie.

--- Czy ma pan na myśli takie zaproszenia samorzut­ne, wypływające wprost od mieszkańców? — zapytał.

--- Właśnie takie. Żadne dodatkowe zachęty są nie­potrzebne, bo kto dowie się o dzisiejszych wypadkach, sam będzie was pragnął zobaczyć. Zwłaszcza w tych miejscowościach, gdzie widziano już Kurta.

Karol uścisnął mu rękę.

— To by nam sprawiło dużo radości, w ten koncert bowiem włożyliśmy niemało uczucia — rzekł. — I mie­liśmy nadzieję, że właśnie takie zaproszenia powinny po nim nastąpić...





Sprawa honoru




Nad ranem spadł deszcz, a chociaż wkrótce ustał, świt przeciskał się z trudem przez grubą powłokę chmur. Niebo było nadal szare i smutne, po polach i łąkach wałęsały się mgły. Koło siódmej jednak ociepli­ło się znacznie. Opary zanikały szybko, a słońce, aczkol­wiek ciągle niewidoczne, wysysało chciwie nagromadzo­ne wszędzie wielkie zapasy wilgoci. Najmniejszy po­dmuch nie poruszał nagrzewającego się coraz mocniej powietrza.

Leśna Drużyna, dobrze zahartowana i przyzwyczajo­na już do takich poranków, krzątała się według ustalo­nego od dawna porządku. Karol zamierzał towarzyszyć jej dziś, pragnąc obejrzeć interesujące stanowiska, o których wspomniano we wczorajszych raportach. Gdy więc kolumna stanęła gotowa do drogi, zarzucił mapnik na ramię i wysunął się naprzód, chcąc dać znak do od­marszu. Powstrzymał go jednak terkot pędzącego mo­toru. Spojrzał na wieś. Zobaczył zielony mundur, a że przybliżająca się szybko postać wydała mu się znajoma, więc postanowił zaczekać.

Motocykl minął ostatnie domy, podsunął się pod las, skręcił w prawo i zatrzymał się koło namiotów. Zsiadł z niego nadleśniczy. Padła komenda, drużyna stanęła na baczność. Karol powitał gościa.

— Dobrze się urządziliście — pochwalił nadleśniczy, rozglądając się uważnie dokoła. — I porządek u was wzorowy...

Karol obserwował go bacznie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ten człowiek przybył tak wcześnie, mimo że przecież od ósmej powinien przyjmować w biurze in­teresantów. W jego głosie wyczuł nieznaczne zmiany, jak gdyby od czasu ich ostatniego widzenia przybrał on na miękkości. Twarz jednak nie zmieniła się wcale: była tak samo chłodna i nieprzystępna, jak dawniej.

— Cóż to za uzbrojenie? — nadleśniczy zwrócił uwa­gę na rynsztunek i trzymane przez niektórych harcerzy dość dziwacznie wyglądające przyrządy. — Wybieracie się na wojnę? — próbował żartować.

Karol uśmiechnął się lekko.

Na wojnę — potwierdził. — Ochrona lasu wymaga pełnej gotowości bojowej.

Gościowi musiało się to powiedzenie spodobać, bo z wyraźnym zadowoleniem pokiwał głową.

--- Już ruszacie?

--- Tak.

--- Wobec tego idę z wami.

--- Dość daleko. Zabierze pan z sobą motocykl? Nadleśniczy z obrzydzeniem popatrzył na znajdującą się obok maszynę.

— Niech stoi! — mruknął. — Gdybym nie musiał przebywać kilkadziesiąt kilometrów dziennie, nigdy bym tego paskudztwa nie wprowadził do lasu. Cuchnie to, straszy zwierzynę, przeraża ptactwo, zatruwa po­wietrze. Diabelski wynalazek!

Jak się wydawało, był w dobrym humorze. Karol na wszelki wypadek odnotował w pamięci tę jego dość niezwykłą opinię i dał znak do odmarszu. W pół go­dziny później znajdowali się już głęboko w lesie. Dru­żyna szła raźnie i nie zatrzymywała się, mimo że nadleś­niczy niespodziewanie przystanął. Karol przekazał ko­mendę Czerskiemu i zrobił to samo.

Na lewo od drogi widać było spore mrowisko, a przy nim coś w rodzaju stożka zbitego z grubych bierwion i okręconego drutem kolczastym. Wzrok nadleśniczego spoczął z zaciekawieniem na tej konstrukcji.

— Wasza robota? — zapytał.

Karol potwierdził. Nadleśniczy przysunął się bliżej, poruszył, nacisnął. Nie drgnęło nic.

--- Solidna robota — rzekł. — Chociaż... Chyba nie dopasowana dokładnie?

--- Wykluczone! — przeciwstawił się Karol stanow­czo. — Nie robiliśmy tego na oko. Gdyby nie mrówki, które mogą panu dokuczyć, moglibyśmy nałożyć.

Nadleśniczy strzepnął ostrożnie kilka z tych groźnych owadów, rozpoczynających już energiczny zwiad w za­kamarkach jego munduru.

Przyzwyczaiłem się do nich — mruknął. Nałóżmy. Ujęli z dwóch stron i ponieśli nad kopiec. Nadleśniczy chciał opuścić od razu, Karol jednak zrobił jeszcze pół kroku w bok, skręcił nieco i dopiero wtedy pozwolił obniżać. Konstrukcja okryła całe mrowisko i przyległa szczelnie do pieńka, o który było ono oparte.

— Hm, więc to tak... — w głosie nadleśniczego za­brzmiało miłe zdziwienie. — Pasuje jak ulał!

Wyprostował się i bez gniewu, delikatnie strzepnął po raz drugi owady, które ruszyły teraz do generalnego ataku.

— Ładna robota — pochwalił ponownie. — Nie zwali tego najsilniejszy odyniec, a mrówki będą mogły roz­myślać spokojnie o zwalczaniu szkodników. A dlacze­go — zapytał znienacka — nie nakryliście kopca od razu?

Trochę za wcześnie. Mają one swój własny kalen­darz i o tej porze nie lubią nowości.

Wyglądało to na egzamin. Karol odpowiadał cierpli­wie i nie miał mu tego za złe. Rozumiał, że kto chce pomóc lasowi, musi się na tym znać. A ten człowiek po to tu był, aby nie dopuszczać do strat i wiedzieć dokład­nie, kogo ma koło siebie. Wykazywał przy tym w swej pracy wielką wrażliwość. Karol dostrzegł natychmiast tę jego ostrożność przy zrzucaniu mrówek z ubrania, ob­serwował także z uznaniem, jak uważnie wymijał ich ścieżki. I musiał przyznać w duchu, że taka delikatność jest rzadkim zjawiskiem nawet wśród doświadczonych leśników.

Wyszli na drogę. Drużyny nie było widać.

Poszli na stanowiska, aby nie tracić czasu — wy­jaśnił. — Wkrótce powinniśmy się natknąć na grupę saperską.

Uszli kilkaset kroków. Przed nimi dał się słyszeć trzask wyłamywanych zbutwiałych bierwion i uderzenia siekierek, a gdy przybliżyli się bardziej, rozległy się. dźwięczne stukoty młotka. Ujrzeli dwóch harcerzy na­prawiających zwątlały mostek.

Nadleśniczy podszedł do nich. Przypatrzył się całości, potem poświęcił okrąglakom sporo uwagi, sprawdził wcięcia, lecz nic już obecnie nie mówił. Coś zaszurgotało gdzieś w głębi lasu. Uniósł raptownie głowę. Niedale­ko, na strzale sosny, wsparty wygodnie na opasującej i jego, i drzewo linie, zawisł Waldek i majstrował coś przy widniejącym tam sztucznym gnieździe.

--- Co wy wyrabiacie? — wybuchnął nadleśniczy i błyskawicznie podbiegł do pnia. — Kto wam pozwolił? O tej porze roku? Zmarnowaliście ptasią rodzinę!

--- Gniazdo jest opuszczone — padła z góry nieco nerwowa odpowiedź. — Oczyścić można i trzeba, bo od dawna tu nikt nie zaglądał... A zresztą i poprawić trze­ba...

Waldek odsunął się. Skrzynka była przechylona, bra­kowało najwidoczniej dolnego gwoździa. Płonący gnie­wem wzrok nadleśniczego zmatowiał, na twarzy wy-kwitło przykre zakłopotanie.

— No tak... — odezwał się niewyraźnie, usiłując bez­skutecznie je ukryć. — No tak: gniazdo nie zamiesz­kane...

Aha, mam cię! — ucieszył się w myśli Karol, ob­serwujący z wielką uwagą tę scenę. — Prześladuje cię nieustannie strach, że coś możemy ci zepsuć w lesie. Interesująca poszlaka, oczywiście na twoją korzyść. Mu­szę ją zapamiętać..."

Odeszli w milczeniu. W pewnej odległości natrafili na czwartego z grupy saperskiej, przymocowywał właśnie drewnianą tablicę do pnia. „Remiza II" — przeczytał Karol napis, świadczący, że tu znajduje się teren ochron­ny, do którego myśliwy nie ma dostępu.

— Dużo szkód wyrządziły te deszcze — zauważył. — Wilgoć wgryzła się wszędzie, wżarła się rdza i próch­nica, wichry dokonały reszty. Najlepszy leśnik staje bezradny w tej sytuacji.

Nadleśniczy nie odezwał się słowem. Uszli z pół kilo­metra, Karol zaszył się w gąszcz. Wędrówka stawała się coraz trudniejsza. Wysoka, prawie do kolan trawa opła­ty wała nogi; czepiały się ubrań jeżyny, trzeszczały nie­przyjemnie suche gałęzie, przeciwstawiały się twardo szeroko rozłożone, zwarte, rozrośnięte bujnie młodziki.

— Dokąd idziemy? -— nadleśniczy wreszcie prze­mówił.

--- Do grupy mierniczej.

--- A skąd druh wie, że ona tam jest?

--- Po śladach.

Przygnieciona lekko trawa wiła się przed nimi jak wstęga. Nadleśniczy pokręcił głową.

Ech, to nie jest wskazówka — mruknął z jakąś dziwną niechęcią. — Takich śladów sporo jest wszędzie. Nawet tam, gdzie przemknie dzik...

— Ale takich nie ma — wtrącił Karol szybko, zwra­cając jego uwagę na nienaturalnie poprzyginane ku zie­mi gałęzie.

Nadleśniczy znowu popadł w zadumę. Minęło z pięć minut. Przesunęli się wygodnie po pustej ziemi między świerkami, raz jeszcze drogę zagrodził im gąszcz. Wcis­nął się wprawdzie w niego, lecz zaraz przystanął.

--- Daleko jeszcze? — zapytał zniecierpliwiony.

--- Jesteśmy prawie na miejscu.

--- Jak to: na miejscu?... Nic tu nie słychać.

— Bo my w lesie pracujemy cicho. Chyba że trzeba użyć siekiery lub młotka.

Rzeczywiście zaczęło się wkrótce przerzedzać i naraz w luce między drzewami wyrosła sylwetka Lenca. Stał przed jakimś dziwnym i niespotykanym nigdzie przy­rządem. Właściwie była to masywna laska harcerska z podpórkami, dźwigająca u góry coś w rodzaju skompli­kowanego mechanizmu, którego główną część stanowiła pomalowana na szaro rurka, przypominająca z wyglądu lunetę. Lene wpatrywał się właśnie w nią, gdy usłyszał za sobą trzask. Odwrócił się szybko, zasalutował i zło­żył krótki meldunek.

Dziękuję, pracujcie dalej — zezwolił Karol. — Przyjrzymy się.

Lenc wrócił do swej roboty. Pochylił się i przyłożył oko do rurki. Wyglądał w tej chwili jak inżynier czy technik, wymierzający nawierzchnię ulicy. Nadleśniczy obserwował go przez pewien czas z dużym zaintereso­waniem, potem jednak zabłąkał się na jego twarzy po­błażliwy uśmieszek i tam już pozostał. Dopiero gdy har­cerz machnął kilkakrotnie ręką w prawo i w lewo, jak gdyby dawał komuś jakieś znaki, jak to praktykuje się normalnie w miernictwie, uśmiech zniknął, za to na czole pojawiły się zmarszczki. Pobiegł wzrokiem w kierunku, jaki wyznaczał przyrząd. Nie dostrzegł nikogo. Wszę­dzie było widać jedynie pnie, gałęzie i liście.

Lenc wyprostował się, wyciągnął z torby gruby ze­szyt i coś odnotował. Nadleśniczy sam teraz popatrzył w rurkę. Przetarł naraz gwałtownie oczy, jak by im nie dowierzał. Po chwili pochylił się jednak znowu. Ujrzał naprzeciw delikatnie zarysowany krzyżyk, którego śro­dek przylegał ściśle do wierzchołka trójkąta, wymalo­wanego na ustawionej gdzieś w głębi i wcale stąd nie­widocznej innej lasce harcerskiej.

Długo tam patrzył. Kiedy jednak skończył te obser­wacje, twarz jego była taka jak zwykle: oschła, surowa i nieprzystępna.

Co wy tu naprawdę robicie? — odezwał się obojęt­nie. — Jakaś harcerska zabawa?

Lene, opanowany zazwyczaj harcerz, poczuł się tro­chę dotknięty tym posądzeniem.

--- Nie, to praca — odparł dość szorstko. — Wymie­rzamy tereny dokoła Niecki.

--- Aha, dokoła tego bagniska!... Prawdę mówiąc, szko­da na to waszego czasu. Inni zrobili to wcześniej i na pewno o wiele dokładniej.

Lenc wyczuł w tych słowach lekceważenie i to ukłuło go do żywego. W technikum uchodził za mistrza w ta­kich robotach. Zdarzało się nawet niekiedy, że w pre­cyzyjności obliczeń przewyższał techników i inżynierów, którzy w swoim zawodzie pracowali od lat.

— O większej dokładności nie może być mowy — za­przeczył stanowczo. — Moje przyrządy są niezawodne.

— Które? Te?...

Lenc potwierdził skinieniem. Nadleśniczy obejrzał raz jeszcze wszystko i naraz parsknął śmiechem.

--- Proszę się na mnie nie gniewać, druhu, ale nie przesadzajmy — przemówił protekcjonalnie. — Rozu­miem: przyrządy zostały wykonane własnymi rękami. Można być z nich dumnym, lecz nie mówmy tu o pre­cyzji. Zresztą to obojętne — machnął ręką. — Chcecie, mierzcie; wasza sprawa. Ale dziś już mogę wam podać wyniki. Na północ od błot aż do Kalinianki teren ideal­nie równy...

--- Nie spotkałem jeszcze w żadnym polskim lesie idealnie równego terenu na tak wielkiej przestrzeni!

--- Możliwe — głos nadleśniczego zabrzmiał zgrzytliwie i nieprzyjemnie. — Więksi jednak fachowcy to stwierdzili i właśnie na tym terenie... Na wschodzie i zachodzie — podobnie. Na południu zaś od tej Niecki, jak ją nazywacie, istnieje ponadto wzniesienie...

— Szerokości do trzystu metrów. Wał.

— Zgadza się, wał. Za nim zaś teren znów płaski, jak tu, pod naszymi nogami. Lecz zawsze dużo wyższy od Niecki. Jeśli więc chodzi wam o wykrycie jakiejś zapadliny — spojrzał nieznacznie na stojącego w pobliżu Karola --- wybijcie to sobie z głowy. Jak powiedziałem, szkoda czasu i zużyjcie go raczej na konserwacje. Na tym na pewno się znacie.

Lenc otworzył usta, jak gdyby zamierzał coś dodać, ale rozmyślił się. Podszedł do swego przyrządu, coś tam pokręcił, przechylił nieco lunetę i zaczął prowadzić dalej pomiary, nie zwracając już na niego uwagi. Po chwili przysiadł na piętach, przeprowadzając szybko jakieś obliczenia w zeszycie.

87

— No, chodźmy — odezwał się nadleśniczy, wyraźnie zaskoczony tą jego nagłą obojętnością. — Gdzie reszta?

Karol bez słowa wysunął się naprzód i poprowadził przez gąszcz. Po kwadransie rozjaśniło się, przed ich oczyma ukazała się szkółka. Nadleśniczy przyśpieszył kroku.

— A tam kto się włóczy? — wykrzyknął w złości. Długotrwałe niepogody i tu wycisnęły swe piętno. Siewki wprawdzie podrosły, ale najwięcej skorzystały trawy i zielska, które rozrosły się gdzieniegdzie tak bujnie, że zasłoniły wszystko. Właśnie w jednym z ta­kich zachwaszczonych zakątków widać było mundur harcerski, a obok dość już szeroką jaśniejszą plamę, świadczącą o sumiennym pieleniu.

— Nie wyrywać! — nadleśniczy wpadł biegiem przez bramę i już nie krzyczał, lecz ryczał, jak by ogarnęło go naraz szaleństwo. — Kto wam pozwolił dotykać sie­wek? Co, to ten harcerz, który był u mnie?... — odetch­nął ciężko i zwolnił kroku. — To by mi nigdy nie przy­szło do głowy! Jakże tak można, druhu? Przecież do pielenia potrzeba delikatnych rąk, potrzeba ludzi z wiel­ką praktyką!...

W głosie brzmiał wyrzut i skarga poruszonego do głębi i rozżalonego serdecznie człowieka.

— Jakże tak można? — powtórzył już nieco spokoj­niej. — Jak można...

Pochylił się i nerwowo rozrzucał wyrwane chwasty. Natknął się na maleńką sosenkę, a zaraz potem na dru­gą i trzecią. Twarz mu rozgorzała, a gdy się wyprosto­wał, zdawało się, że za chwilę ogarnie go furia.

— A więc stało się najgorsze... -— słowa grzęzły mu w gardle. — Zamordowali razem z chwastami!... Fa­chowcy! Kamienie wam tłuc, a nie wchodzić do lasu...

Zatchnął się. Michał, zaskoczony początkowo tym niezwykłym wybuchem, dochodził do siebie. Nie od­czuł dziś tego zakłopotania jak wówczas, gdy spotkał się z nim po raz pierwszy. Otworzył usta, aby przemó­wić, lecz uprzedził go Karol:

— Pan pozwoli, że wyjaśnimy...

— Nie pozwalam! — nadleśniczy odzyskał głos. — Nie mam .czasu. Proszę stąd wychodzić natychmiast!

Po twarzy Karola przemknął nieznacznie bunt i coś w rodzaju wrogości. Zacisnął mocno szczęki. Gdy je rozwarł, rozlał się na niej kamienny spokój i wielkie skupienie.

--- Pan powinien pozwolić — przemówił powoli, z na­ciskiem. — Jeśli wyrwano niepotrzebnie te siewki, to sprawa karalna...

--- Tak, karalna! Sądowa sprawa!

--- A jeśli to sprawa sądowa, potrzebne jest dochodze­nie. W dochodzeniu zaś nie tylko prokurator ma prawo głosu, ale także obrona. Toteż pańskim obowiązkiem jest wysłuchać tego, kogo pan tak ciężko oskarża. I to tutaj, na miejscu. Dopóki są świeże ślady.

Słowa Karola brzmiały sucho, urzędowo i beznamięt­nie, i to chyba wywarło na nadleśniczym największe wrażenie. Opuścił głowę i nie odpowiedział.

--- Mów — Karol zwrócił się do Michała, traktując tę ciszę jako przyzwolenie na wyjaśnienia. — Dlacze­go tu wszedłeś?

--- Bo to było moim obowiązkiem. Kontrolujemy las, sprawdzamy każdy zakątek, staramy się odkryć nawet to, czego leśnicy nie mogą dojrzeć. Wszedłem więc także tutaj i obejrzałem wszystko. W tym miejscu zobaczyłem wyjątkowo wysokie chwasty i cień. Zacząłem rwać...

--- Leśna Drużyna — wtrącił Karol — ma wiele na­gród i dyplomów za pielęgnację upraw i szkółek.

--- Gdy oczyściłem częściowo teren — Michał mówił dalej coraz swobodniej, obserwując nieznacznie milczą­cą postać nadleśniczego — uważnie przyjrzałem się siewkom. To nie był przypadek, że te właśnie wyrwa­łem. Ja postanowiłem je wyrwać!

Nadleśniczy odrzucił głowę do tyłu, jakby ukąsił go giez.

— Tak, wyrwałem świadomie — potwierdził Michał z pośpiechem, zanim tamten zdążył otworzyć usta. — I gdyby pan nie nadszedł, wyrwałbym pewnie jeszcze niejedną siewkę. Bo mnie także dobro lasu leży na ser­cu. Na nich bowiem zadomowił się grzyb, który w ciągu kilku miesięcy zniszczyłby całą szkółkę!

Michał zakończył twardo. Nadleśniczy rozwarł szero­ko oczy. Przez chwilę stał jak osłupiały. Naraz pochylił się gwałtownie ku ziemi, gorączkowym ruchem chwycił najbliższy krzaczek i zaczął go dokładnie przeglądać.

— Jaki tu grzyb? — w głosie rozbrzmiało rozdrażnie­nie grożące lada chwila wybuchem. — Co to za bujdy? Mnie się chce zamydlić oczy?

Michał już wrócił zupełnie do swego zwykłego po­godnego nastroju. Trochę tanecznym ruchem podniósł z ziemi olbrzymie szkło powiększające, które w czasie patrolowania lasu zawsze miał z sobą, przyłożył je do krzaczka, spojrzał, poprawił nieco i podniósł głowę.

— Nie ufaj oku, gdy masz szkło powiększające pod ręką — wypowiedział pogodnie ułożoną niegdyś przez siebie sentencję. — O, proszę popatrzeć! Jest?... Jest! Oczywiście ta wiedźma — zaraza wielożywna, Phytophtora omnivora, jak nazywają ją naukowcy. Że mała, po­winniśmy się tylko cieszyć, gdyż uda się jeszcze ocalić resztę. Wlazła tu, bo chwasty przysporzyły jej cienia, a ona nie cierpi słońca. Co zostało zaatakowane przez nią — należy spalić, ziemię wynieść w bezpieczne miej­sce, resztę siewek przewietrzyć. I wyrośnie znów młody i zdrowy las. Zaprowadziłem więc tu tylko porządek. A pan rzucił się na mnie jak na złoczyńcę.

Przemawiał coraz weselej, w ostatnich słowach prze­bijała nuta przyjacielskiego wyrzutu. Nadleśniczy, jak się zdawało, nie słuchał, za to gorliwie przyglądał się Phytophtorze. Coś tam poruszył paznokciem, wykruszył. I wreszcie skierował na Michała surowe, gniewne, pra­wie wrogie spojrzenie.

— Prędzej mi włosy na dłoni wyrosną niż ktoś wy­każe, że na tych siewkach znajduje się jakiś szkod­nik! — wybuchnął. — Trzeba się długo uczyć, młodzień­cze, aby stawiać takie diagnozy. Za mało masz jeszcze lat!

--- Michał zna się dobrze na grzybach pasożytni­czych — wtrącił Karol miękko. — Zwłaszcza na tej za­razie. W lipcu pracował z profesorem...

--- Nic mnie nie obchodzi, co robił w lipcu! Za mło­dy! Nie wolno dotykać tego, o czym nie może się mieć żadnego pojęcia.

Michał nie lubił swarów i nawet w najbardziej kło­potliwych sytuacjach gotów był przykrą sprawę obró­cić w żart. Teraz jednak miał już tego wszystkiego dość. Zabolały go i zarzuty, i gniewny ton, i lekceważenie, i niemożliwość jakiejkolwiek dyskusji. Właśnie w lipcu prowadził z jednym z profesorów wyższych uczelni ba­dania nad Phytophtorą w Złotej Puszczy i zyskał z jego strony wielkie uznanie. Był więc pewny siebie. Zagrała też w nim dotknięta do żywego ambicja.

— Ja się nie znam na tym szkodniku? — uniósł się nagle. — Dobrze, jeśli pan uważa, że popełniłem prze­stępstwo, proszę oddać sprawę do sądu! A że czasu jest niewiele, więc trzeba będzie natychmiast przeprowadzić egzamin. Muszę uratować tę szkółkę, niezależnie od są­du! Proszę zatem zwrócić się dziś jeszcze do Zarządu Lasów w Opolu, aby powołano specjalną komisję. Taka sprawa nie może czekać.

Nadleśniczy wywinął wargi lekceważąco.

--- Phi, komisję! — w głosie rozbrzmiała drwina. — Nam nie są potrzebne żadne komisje. Druh skończy wyższą uczelnię, przywiezie dyplom botanika albo inżyniera leśnika i wtedy będziemy mogli dyskutować o Phytophtorze.

--- A wówczas nie będzie już nawet śladu z tej szkółki!

Nadleśniczy nagle osowiał.

— Na wszelki wypadek — bąknął niepewnie — wy­ślę te krzaczki do Instytutu Leśnictwa...

— A zanim nadejdzie analiza, szkółka padnie, a za­raza zdąży się roznieść po okolicy. Pan może czekać, ma pan bowiem jeszcze ważniejsze sprawy na głowie. Ja nie. Mam najwyżej dwa tygodnie czasu i dlatego muszę domagać się egzaminu. I to natychmiast, dopóki w tym lesie nie rozszaleje się śmierć. Dziś jeszcze złożę w tej sprawie podanie!

Podanie?... Do kogo?

— Oczywiście drogą służbową: przez nadleśnictwo do Zarządu Lasów w Opolu.

Michał był bardzo zirytowany i podniecony. Nadleśni­czy obserwował go przez pewien czas z nie ukrywanym zdumieniem. Nie wiadomo, czy zaskoczyła go ta nie­zwykła propozycja, czy pewność siebie tego miłego skądinąd harcerza, czy też może zrodził się w nim pod­świadomy lęk, że jednak ma on słuszność i że na las może się zwalić nowe nieszczęście; w każdym razie zmienił się bardzo po tym oświadczeniu. Zniknął nie tylko gniew, ale i widniejąca zazwyczaj na tej wyra­zistej twarzy surowość, a na ich miejscu pojawiła się bezradność nie wiedzącego co robić człowieka.

--- Hm, podanie... — bąknął, aby coś tylko powie­dzieć. — Ha, jeśli wpłynie urzędowo do nadleśnictwa, przez dziennik...

--- Oczywiście przejdzie przez dziennik! — potwier­dził Michał skwapliwie. — I numer będzie. Sprawa urzę­dowa!

Zgadza się, urzędowa... Zrozumiałe, trzeba nadać jej bieg. Ale to potrwa długo — w oczach nadleśniczego rozbłysł niespodziewanie jakiś złośliwy chochlik. — Wiadomo, teraz urlopy. Jeśli nawet powoła się komisję, to nie wcześniej niż w październiku.

Michał wzruszył ramionami.

— Trudno, poczekam — rzekł nadspodziewanie su­cho i obojętnie. — Podanie złożę, a co z tego wyniknie, nie moja sprawa.

Schylił się i podniósł jeden z nieszczęsnych krzaczków.

--- Ten zabiorę z sobą, abym i ja miał coś na swoją obronę --- dodał. --- A tamte dwa należą do pana, jako dowody dla sądu.

Nadleśniczy zabrał je i skierował się w stronę bramy.

--- Chodźmy --- odzyskiwał powoli energię. --- Tej szkółki proszę więcej nie dotykać! I takich robót nie prowadzić już nigdzie.

Zamknęli za sobą bramę. Karol wahał się chwilę, czy tu się pożegnać, czy też poprowadzić do Czerskiego , aby i jego prace pokazać. Nie spodziewał się takich przykrości po tej wizycie, z tak ostrym potraktowaniem przez leśnika nie spotkał się dotąd nigdy.

Nawet siewki nie usprawiedliwiały nieopanowanego wystąpienia, tym bardziej, że Michał, Karol wierzył w to mocno, na pewno miał słuszność. A co będzie dalej? A nuż czegoś się jeszcze dopatrzy?... „Ech, chyba skończyły się jego pretensje --- pocieszał się w duchu. --- A zresztą.. Jeśli ma się palić, niech od razu zapali się wszystko! Nie warto rozdrabniać sprawy.” Raz się zdecydowawszy, poprowadził śmiało na stanowisko, na którym Czerski z innym harcerzem badał poziom wód gruntowych i glebę. Był przygotowany na wybuch, to jednak, co teraz usłyszał, przeszło wszelkie jego oczekiwania. Na widok dołków, w które zapuszcza­no jakieś dziwne przyrządy, nadleśniczy po prostu się wściekł. Wyjaśniano mu, że każdy dołek jest zasypy­wany starannie, pokazywano mu miejsca, gdzie nawet najwprawniejsze oko nie dostrzegłoby śladów poprzed­niego kopania. Nic nie pomogło.

— Zwierzyna połamie przez was nogi! — krzyczał. — Przerwać natychmiast!

Karol dał za wygraną. Nie odzywał się, inni także milczeli. Wreszcie i nadleśniczy się zmęczył.

— Od dziś żadnego kopania ani zaglądania do szkó­łek! — zakończył twardo. — Mierzyć wam wolno, prze­prowadzać naprawy również. Nic więcej. Jak więc chce­cie: albo pogodzicie się z tym, albo opuścicie moje te­reny.

Gdy odszedł wreszcie, harcerze przez dłuższy czas trwali w zupełnym bezruchu.

— No cóż — Michał przerwał przygnębiającą ciszę — trzeba się stąd wynosić. Nie widzę innego wyjścia... To nieużytek. Zmarnujemy zdrowie i nerwy, a przydadzą się one gdzie indziej.

Karol spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta.

— Mamy czas — rzekł biegnąc za jakimiś myśla­mi. — Uciekać stąd? — nawiązał do słów Michała. — Po takiej przeprawie chyba nie warto. Co najgorsze, za nami. Że to dziwny człowiek, to pewne, ale właśnie dla­tego należy pozostać. Trop harcerski wiedzie przecież nie tylko przez pola i las; wiedzie on także do ludzkich serc. A w tym sercu jest tyle interesujących zakamar­ków, że nie wolno nam się odsuwać, dopóki ich nie po­znamy. Dziś wściekł się i to bez powodu...

Zawahał się. Zawsze starannie kontrolował słowa i myśli.

--- Nie bez powodu! — zaprzeczył sam sobie. — On miał swoje powody, chociaż dla nas są one błahe, a na­wet krzywdzące. Wydaje mi się, że przeżył kiedyś jakąś wielką tragedię. Może ktoś lekkomyślnie zniszczył mu las. A może nie tylko to... Że za tą dzisiejszą gburowatością kryje się coś poważnego, to pewne. Chyba jednak nie niski poziom umysłu...

--- Głupi on nie jest — rozstrzygnął Michał krótko. — Rozmawiałem z nim długo. A poza tym, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy, miał w ręku książkę. I to nie byle jaką, bo Hemingwaya!

Rozejrzał się triumfalnie, jakby obwieszczał o wielkim odkryciu.

--- Tak, moi drodzy --- dodał po chwili. --- Czytał prawdziwą powieść! A wśród leśników nie jest to, niestety, zbyt częstym zjawiskiem.

--- Ale, że z niego gbur, nie może być wątpliwości --- wtrącił z niesmakiem Czerski. --- Potrafi dopiec do żywego. Nie zdołałbym zachować się tak potulnie, jak dziś, gdybym nie był harcerzem. Trudno z nim będzie wytrzymać. A nasza Niecka, jak na złość, leży całkowicie na jego terenie. Ależ nieużytek, chyba przyjdzie się przed nim kryć! Porzucić jej przecież nie można...

Zakłopotał się szczerze. Karol objął go zamyślonym spojrzeniem.

— Boję się, że możesz wpaść łatwo na błędny trop — rzekł. — Moim zdaniem nie jest to człowiek, którego można osądzić z wyglądu. Zachował się gburowato, to fakt. Może to jednak stan wyjątkowy, mający swoje przyczyny?... O jednej wspomniałem. Spróbujmy po­szukać ich więcej.

Popatrzył znów na zegarek.

— Czas na nas — zwrócił się do Michała. — Trzeba zaraz napisać podanie i zawieźć do nadleśnictwa. A mo­że się rozmyśliłeś?...

Michał poruszył się energicznie.

--- Kto, ja? — wykrzyknął czupurnie. — Miałbym się zlęknąć egzaminu? Musi się odbyć, bo to nie tylko moja sprawa, ale całej drużyny! Sam jednak zawieź podanie — dodał, tracąc szybko na dotychczasowej fantazji. — Nie mam ochoty przyglądać się tej smętnej twarzy ponownie.

--- Dobrze — zgodził się Karol obojętnie. — A wy przyłączcie się tymczasem do Lenca — rzekł do pozo­stałych harcerzy. — On ma bardzo pracowite zadanie. Pomoc jest mu potrzebna.




Koło Rudawki jest gęsty las...




Gdy przybyli do obozu, Michał zaraz zabrał się do pisania. Nie szło mu widocznie zbyt składnie, gdyż mi­nęło pół godziny, a on jeszcze nie wychodził z namiotu. Karol, robiący do tej pory jakieś notatki w namiocie sąsiednim, zajrzał do niego i zdziwił się widząc, że wciąż macha piórem, mimo że ma już gotowe dwa peł­ne arkusze.

— Piszesz poemat? — zażartował zaglądając przez ramię. — Podrzyj to wszystko. — Potrzebne jest prze­cież tylko podanie.

Michał obraził się w pierwszej chwili, lecz po na­myśle napisał pod jego dyktando. Wspomniał krótko o odnalezieniu Phytophtory, o swych umiejętnościach i pracach przeprowadzonych w Złotej Puszczy oraz o wątpliwościach nadleśniczego. Ponieważ poza tym ogniskiem mogą znaleźć się w tej okolicy i inne, prosił o poddanie go komisyjnemu egzaminowi, aby mógł swobodnie prowadzić poszukiwania i oddać tutejszym lasom jak największe usługi w czasie swego krótkiego pobytu.

--- O, widzisz! — ucieszył się Karol, gdy padło ostat­nie słowo. — Brzmi teraz i urzędowo, i grzecznie. Kto­kolwiek przeczyta, od razu zrozumie sens.

--- Może by dopisać u góry: „Bardzo pilne"? W urzę­dach ma to podobno duże znaczenie.

Tym razem Karol nie oponował. Gdy wszystko było gotowe, złożył podanie i wsunął je do mapnika.

— Zajmij się spakowaniem obozu — rzekł. — Gdy­bym nie wrócił do trzeciej, nie czekaj na mnie i prze­nieś go do Rudawki. Lencowi daj tylu ludzi, ilu po­trzeba. Resztę przyłącz do grupy saperskiej.

Michał popatrzył na niego w zakłopotaniu.

Wysyłam cię na rzeź, a sam kryję się w kącie — mruknął. — O tej godzinie nic nie załatwisz. Gotów cię jeszcze wyrzucić... Może byłoby lepiej, gdybym ja tam pojechał?

Karol zbagatelizował te jego skrupuły i wsiadł na rower. Wydawał się spokojny. Kiedy znalazł się jednak na drodze, i jego zaczęły męczyć niedobre przeczucia. Rozumiał może nawet lepiej niż Michał, że nie tylko pora nie była odpowiednia, ale i cała sprawa wyglądała dość chwiejnie. „Tak czy owak — zadecydował — zaj­rzeć tam warto. Trop jest bardzo świeży, łatwiej o naj­rozmaitsze szczegóły. Nie można się od niego odsunąć. Choćby nic z tego nie wyszło..."

Gdy znalazł się w nadleśnictwie, nie czuło się w nim najmniejszego wahania. Twarz była pogodna jak zwykle, ruchy rozważne, jedynie kosmyk włosów, opadający mu tak chętnie na czoło, ułożył się jakby nieco inaczej: trochę śmielej, odważniej, może nawet czupurnie.

Miły sekretarz, zobaczywszy go w drzwiach, uśmiech­nął się uprzejmie, lecz zaraz zmarkotniał.

--- Stary dziś w kiepskim humorze — poinformował półgłosem. — Czy druh ma pilną sprawę? Może raczej poczekać do jutra?

--- Przywiozłem tylko podanie — odparł obojętnie Karol. — Sprawa jest bardzo pilna i chciałbym dziś jeszcze otrzymać odpowiedź. Ale z nadleśniczym nie muszę się widzieć.

Sekretarz rozpogodził się, lecz gdy przejrzał pismo, na jego czole zarysowały się zmarszczki.

— Ach, więc o to poszło!... — zafrasował się szcze­rze. — No, teraz rozumiem wszystko. Musieliście mieć z nim ciężką przeprawę — dodał współczująco. — Gdy wrócił, wydał mi się wzburzony jak nigdy.

Karol zbył jego obawy machnięciem ręki. Sekretarz popatrzył na niego spod oka i pokręcił głową.

— W każdym razie przyjemnie tam chyba nie by­ło — rzekł. — Znam go od dawna, a nie widziałem, aby kiedykolwiek uniósł się w biurze. A dziś to się właśnie zdarzyło i akurat ja padłem ofiarą... Chociaż — zastanowił się — coś mi się tutaj nie klei. Dlaczego was tak wychwalał, jeśli tam się pokłócił z wami...

— Chwalił nas? Kiedy?

--- Właśnie po powrocie. Wie on coś o tym podaniu? Może lepiej zapomnieć o wszystkim?

--- To ważna sprawa. Proszę mu zanieść. Zresztą jest uprzedzony.

Sekretarz już bez słowa podszedł do urzędniczki pro­wadzącej dziennik, zaczekał, aż załatwi formalności, a potem udał się do sąsiedniego pokoju. Gdy po kilku minutach wrócił stamtąd, wydawał się jakiś nieswój.

— Zaczynam go nie rozumieć — bąknął. — Przy­znam się teraz szczerze — ożywił się. — To podanie uważałem w duchu za dziecinadę, bo któż to słyszał, aby nadleśnictwo egzaminowało harcerzy? Jeśli mimo to zaniosłem, to tylko dlatego, aby druhowi nie spra­wić przykrości. A ten potraktował je niezwykle po­ważnie. Przeczytał od razu, wypytał, kto je tu przy­niósł, i łączy się teraz z Opolem. Kazał druhowi po­czekać.

Karol podziękował i wyszedł na werandę, aby mu nie przeszkadzać. Było tu przyjemnie i cicho. Popatrzył na rzeczkę płynącą tuż prawie przed domem, na kępy krzewów otulających ją z obu stron, na przerzucony przez nią mostek. Wzrok pomknął dalej, drogą przeci­nającą niewielkie pola uprawne. Była pusta, na końcu łączyła się z szosą. A jeszcze dalej rozciągał się las. Zataczał szeroki łuk otaczając nadleśniczówkę jak wstę­gą o trzech równoległych pasach, zharmonizowanych wprawdzie z sobą, przyjemnych dla oka, lecz odcina­jących się od siebie wyraźnie: ten przy ziemi był soczystozielony i składał się z trawy oraz drobnej krze­winy rosnącej zwykle na skraju; środkowy, najszerszy, utkany ze smukłych sosnowych strzał, lśnił migotliwie brązem wszelkich odcieni w zależności od oświetlenia i głębi. Natomiast górny, złożony wyłącznie z koron, przedstawiał się mniej malowniczo, tracąc wiele na ostrości i linii: między rzadkie gałęzie często wkradał się błękit nieba i osłabiał jego kontury.

Karol początkowo przyglądał się temu obrazowi dość obojętnie, widział bowiem w życiu wiele podobnych, w miarę jednak jak patrzył, coś tam zaczęło coraz bar­dziej przyciągać jego uwagę. Nie był to zwykły, mie­szany las, tak pospolity na Opolszczyźnie i zaskakujący mile różnorodnością gatunków i bogactwem podszycia. Przejeżdżał przez niego kilkakrotnie na rowerze, lecz wtedy musiał czuwać nad kierownikiem; na wąskiej dróżce niepodobna było objąć okiem całości. Teraz miał go przed sobą: proste i śmigłe pnie jak kolumny w ja­kiejś antycznej świątyni, barwy zaś niekiedy tak moc­ne, że prawie nienaturalne. I dziwnie nienaturalne wy­dawały się te skąpe korony...

Jakiś mocniejszy promień słońca przebił się przez szarą powłokę nieba i skoczył w bór. Karol pochylił się nagle naprzód jak człowiek, którego niespodziewa­nie urzekło nie zauważone dotąd, a zdumiewające zja­wisko. Pod wpływem blasku strzały pokryły się zło­tem i mocniej uwydatniły korony, które w tym mo­mencie jakby zamarły, zrudziały, wydały się tylko kę­pami usychającego igliwia. Jak na ściętych gałęziach, które mają spłonąć za chwilę w ogniu...

Karol wyprostował powoli zgarbione plecy. Ode­tchnął głęboko i cofał stopniowo wzrok. Osunął go zno­wu na szosę, potem na zagony i rżyska, na mostek, prze­skoczył rzeczkę i gdy wreszcie znalazł się na werandzie, zaczął się błąkać niepewnie, jak gdyby zastanawiał się nad czymś, szukał właściwych dróg. Naraz umknęło z niego wszelkie wahanie: śmiało zakręcił w prawo i utknął w oknach budynku. Dwa pierwsze należały do biura, gdzie pracował sekretarz i urzędnicy. Nie mieli rozległego widoku, przesłaniał go bez. Natomiast z dwóch następnych, należących do pokoju nadleśni­czego, można było patrzeć bez przeszkód. I z pewnością można było z nich dostrzec to samo, co ze stopni we­randy...

W korytarzu dały się słyszeć kroki. Wyszedł sekre­tarz.

— Proszę do środka — przemówił w zakłopotaniu. — Coś tam się dzieje. Zdaje się, że ktoś z Opola chce ko­niecznie z druhem rozmawiać.

Przeprowadził Karola przez biuro i uchylił drzwi. Nadleśniczy stał przy oknie i spoglądał w nie w zamy­śleniu. Odwrócił się teraz powoli. Twarz miał ściągnię­tą, surową jak zwykle, lecz nie wyczuwało się w niej ani złości, ani nawet najmniejszej oznaki niechęci. Na pozór była obojętna. Za to w oczach czaiło się coś, cze­go dawniej nie było: ni to matowy blask, ni mgła zasnuwająca spojrzenie, a może i jedno, i drugie.

To chyba smutek... — zastanowił się Karol obser­wując go czujnie. — Tak, to na pewno smutek. Cieka­we... A więc ten człowiek podlega i takim uczuciom..."

Skłonił się lekko. Nadleśniczy wskazał mu bez słowa odłożoną słuchawkę i wyszedł. Karol przybliżył się do aparatu. Poznał od razu głos inżyniera, który przyjmo­wał go tak życzliwie w Zarządzie Lasów w Opolu.

--- Co tam się u was dzieje? — padło niespokojne pytanie. — Pokłóciliście się z nadleśniczym?

--- Ależ nie! Taka zawodowa sprzeczka o leśne szkod­niki...

— Wiem, wiem! Opowiedziano mi wszystko. Jeśli tylko tyle, to rzeczywiście niegroźne.

W słuchawce zaszumiało lekko, jak gdyby kłoś tam głęboko odetchnął. Po chwili rozległ się cichy śmiech.

--- Cieszę się, druhu, że tak na to patrzysz — mówił żartobliwie inżynier. — Że szum tam musiał być nie lada, nie wątpię. Nie zażądalibyście bez powodu komi­syjnego egzaminu, i do tego na piśmie. Bardzo odważne jest to wystąpienie. Ten Michał zna się rzeczywiście dobrze na Phytophtorze?

--- Zna.

--- To dla mnie najważniejsze — w głosie inżyniera rozbrzmiało zakłopotanie. — Rozumiesz, druhu... Było­by chyba nam wszystkim nieprzyjemnie, gdyby egza­min nie wypadł pomyślnie. Przecież to jeszcze bardzo młody człowiek.

Egzamin wypadnie pomyślnie. Po drugiej stronie zaległa cisza. Dało się słyszeć nie­wyraźne chrząknięcie.

— No dobrze, egzamin będzie — odezwał się znowu inżynier. — Po tym, co słyszałem od druha Kowalskie­go, muszę ufać słowom komendanta Leśnej Drużyny. Zresztą i nadleśniczy popiera gorąco wasze podanie, chociaż, jak na nasze leśne stosunki, jest ono dość oso­bliwe... Nie domyślasz się, druhu, dlaczego mu tak na tym zależy? O ile go znam, a znam go dobrze, należy wykluczyć z rozumowania chęć wykazania Michałowi nieuctwa czy też podrażnioną ambicję.

--- Też jestem tego zdania — przyświadczył Karol spokojnie. — Sądzę, że on lęka się jednak tej Phytophtory. Możemy przecież mieć rację.

--- Możecie. Rozpoznanie szkodnika w początkach zawsze jest trudne. Jednego tylko jeszcze nie mogę zro­zumieć: po co mu potrzebny egzamin?

— Aby ułatwić nam pracę, jeśli rzeczywiście się na tym znamy. Bo któż teraz szybciej zapobiegnie zarazie niż my? A gdy się ona rozwinie, może być już za późno.

W słuchawce rozległo się pełne zdumienia gwizdnię­cie.

— Ho, ho, ho!... — inżynier mruczał, jakby pragnął zyskać na czasie. — Okazuje się, że stary umie być przewidujący. Istotnie musiałby długo czekać na po­moc, bo zewsząd mamy alarmy... Z tego jednak, co sły­szę, mogę wnioskować, że obserwujecie go uważnie. To dobrze; nie jest on taki zły, na jakiego wygląda. Po­wiem nawet więcej: ma złote serce. Sam widziałem, jak płakał, gdy tuż przed nim dogorywała ciężko zra­niona sarna. To taki leśnik, który by najchętniej ogro­dził las murem, nie zezwolił na wycięcie jednego drze­wa i nie dopuścił nikogo do środka!

Karol skupił się w sobie i słuchał w coraz większym napięciu. Nie poruszył się nawet, mimo że inżynier zrobił przerwę, jak gdyby spodziewał się z jego strony jakiegoś pytania.

--- No cóż, kończmy rozmowę — usłyszał znów jego głos. — Pewnie nadleśniczy jest w pokoju, że druh wy­powiada się tak oględnie?

— Nie, nie ma go.

— Wyszedł?... Ładnie to z jego strony. Przyznam się, że kiedy indziej zabilibyście mi klina takim podaniem. Dziś, na szczęście, nie mam żadnych kłopotów. W prze­jeździe na urlop zatrzymał się u mnie na kilka dni specjalista od pasożytów leśnych, profesor wyższej uczelni. Zabiorę go z sobą jako członka komisji. Niech Michał dobrze się zastanowi!

W ostatnim zdaniu więcej było wesołości aniżeli po­gróżki. Inżynier powiedział jeszcze kilka uprzejmych słów i odłożył słuchawkę. Karol zrobił to samo. Pod­szedł do drzwi, zamierzając opuścić pokój. Naprzeciw ukazał się nadleśniczy. Powstrzymał go gestem i zajął swoje miejsce za biurkiem.

— Proszę powiedzieć swemu zastępcy — przemówił swym suchym, zwyczajnym tonem — że egzamin odbę­dzie się jutro o dziewiątej. Zaraz po załatwieniu inte­resantów.

Karol skłonił się i podziękował za szybkie załatwie­nie podania.

— Drobiazg... — mruknął nadleśniczy nieporadnie, tracąc nagle całą swą sztywność. — Czy jednak ten Michał — w głosie nieoczekiwanie rozbrzmiała troska — nie sprawi nam zawodu?... Czy rzeczywiście on dużo umie? Przecież będzie egzaminował profesor wyższej uczelni.

To na pewno troska! — ucieszył się Karol w du­chu. — Ale o co on się właściwie martwi? Może o sie­bie? Że nasze dość dziwne podanie potraktował poważ­nie i że to może go skompromitować wobec Zarządu Lasów... Nie, to przypuszczenie należy wykluczyć! Gdy­by ten moment grał rolę, inżynier by go powstrzymał. A więc o Michała... Prawdopodobne. Wygląda na to, że mniej mu w tej chwili idzie nawet o las. Boi się po prostu, że chłopak może najeść się wstydu..."

Spojrzał w okno i utkwił wzrok w ścianie lasu, która z tego miejsca była doskonale widoczna.

— Dużo on umie — odparł z namysłem. — I na pew­no nam — starannie podkreślił ostatnie słowo — nie sprawi zawodu. Przeczytał chyba wszystkie książki z tej dziedziny, a przy tym poznał pasożyty praktycznie, w lesie... A tam co się wdarło? — zmienił temat i wska­zał głową na widoczne w dali zrudziałe korony. — Czyżby osnuja gwiaździsta?

Nadleśniczy odwrócił się na pięcie i popatrzył w tym samym kierunku. Po twarzy przemknęło nagłe wzbu­rzenie.

--- Osnuja także — odparł chropawo. — Przede wszystkim jednak borecznik-sosnowiec. On to usiłuje uśmiercić ten las.

--- I nie ma żadnej nadziei?

Nadleśniczy wzruszył ramionami jakby w nagłym przypływie złości.

— Nadzieja jeszcze jest — rzekł jakoś bezbarwnie — choć tak nikła jak nitka pajęcza. Użyliśmy wszelkich sposobów, opyliliśmy z samolotów już po raz trzeci. Teraz wóz albo przewóz: drzewa odżyją lub pod siekie­rami zamienią się w drewno.

Aha, tu go boli! — Karol odnotował błyskawicznie pamięci. — Rzeczywiście można stracić nerwy. Widok z tego okna jest straszny..."

Skłonił się, zamierzając opuścić gabinet.

— Chwileczkę, chwileczkę, druhu! — nadleśniczy wrócił się szybko. — Zdaje się, że przeprowadzacie się dziś do Rudawki?

--- Tak.

--- Ładna wieś. Otoczona mieszanymi, gęstymi lasami...

--- Urwał i nie dokończył. Na pewno chciał coś jeszcze powiedzieć.

--- Może ma pan dla nas jakieś zlecenie? — podpo­wiedział Karol usłużnie.

--- Nie... Drobiazg... Ile tam dni zamierzacie pozostać?

--- Dwa albo trzy.

Nadleśniczy, wpatrujący się dotąd w jakiś dokument rozłożony na biurku, oderwał nareszcie od niego oczy i podniósł głowę. Był znowu chłodny jak zwykle.

— Jeśli tylko tyle — rzekł obojętnie — możemy po­czekać. Nic poważnego... Proszę więc pamiętać: jutro o dziewiątej rozpoczynamy egzamin.

Z nadleśnictwa Karol udał się do położonego o kilo­metr dalej pocztowego urzędu. Co kilka dni wysyłał szczegółowy raport do druha Kowalskiego, a że ostat­nie godziny obfitowały w wyjątkowo interesujące wy­padki, postanowił spisać je na gorąco. Usiadł więc w po­czekalni i zaczął wyciągać z mapnika notatnik. „Co on właściwie miał na myśli wspominając o Rudawce? — zastanowił się nagle. — Że jest otoczona gęstymi lasa­mi, to przecież wiemy. Ale dlaczego tak wyraźnie pod­kreślił to słowo? I dlaczego urwał w połowie zdania?..."

Wyjął pióro z kieszeni, rozłożył notatnik i pochylił się nad stołem. „Mieszanymi, gęstymi lasami... — wró­cił znowu myślą do ostatniej rozmowy. — Ten człowiek nie lubi nadmiaru słów. A tu powiedział i gęstymi, i mieszanymi. Jak na niego, stanowczo za dużo. Czyżby miały one jakieś szczególne znaczenie?..."

Do pustej do tej pory poczekalni ktoś wszedł. Karol uniósł nieznacznie głowę. Ku swemu wielkiemu zdzi­wieniu zobaczył Kurta. Ten także go dostrzegł natych­miast, lecz zamiast powitania zacisnął tylko szczęki i wyprostował się hardo. W oczach rozbłysła nietajona nienawiść.




Kołacz weselny




Kiedy Karol odjechał do nadleśnictwa, Michał raz jeszcze przejrzał swój niedokończony rękopis, pokiwał nad nim głową z rozrzewnieniem, westchnął ciężko i wreszcie z gestem rozpaczy podarł go na drobne ka­wałki.

— Kiep z niego — rzekł do Stefana, pełniącego dziś wartę. — Z tamtym podaniem nadleśniczy wyleje go na pysk i wszystko przepadnie. A gdybym ja to za­wiózł, już bym dopilnował, aby przeszło przez dziennik. Musiałby go przeczytać. A gdyby się nad nim nie roz­czulił, zażądałbym przesłania go do Opola. Tam ludzie mają miększe serca. Użaliliby się, zapłakali nad moim losem i musieliby dopuścić do egzaminu!...

Gaworząc tak to do siebie, to do wartownika, równo­cześnie zwijał z wielką wprawą obozowisko. Plecaki ustawił z boku, pod sznur, jak harcerzy na zbiórce, powyciągał gumowe poduszki i materace, wypuścił z nich powietrze, zebrał naczynia, wreszcie zrolował koce.

— Niech sobie chłopaki trochę dzisiaj odpoczną — westchnął uradowany, że robota idzie nadzwyczaj szybko i sprawnie. — Przeżyli sporo. Trzeba mieć takie nerwy jak my — mrugnął okiem porozumiewawczo do Stefana — aby nic sobie z tego nie robić... Ale i ty także nie próżnuj! — pognał go zaraz ostro.

Skończyli z tamtym, z kolei zabrali się do namiotów. Zwalili pierwszy, gdy naraz Michał uniósł raptownie głowę.

— Oho — wykrzyknął wesoło — otrzymujemy posiłki! Spójrz, jak pędzi do nas jakaś dzierlatka!

Rzeczywiście na skraju wsi ukazał się rower, a na im postać dziewczęca. Zboczyła właśnie z drogi na ścieżkę prowadzącą do harcerskiego obozu. Michał, obserwując ją bacznie, zatarł ręce z jakiejś wewnętrz­nej uciechy.

— Poznajesz? — uradował się głośno. Stefan skinął głową z wrodzoną Mazurowi powagą.

--- Poznaję — potwierdził. — To ta dziewczyna spod Grunwaldu. Urbankówna.

--- Oczywiście ona! — rozpromienił się Michał. — Zaczynam wierzyć, że ten źle zaczęty dzień doskonale się skończy. Musimy przecież odnieść wreszcie jakieś zwycięstwo!

Nie zdążył wyjaśnić, na czym ma ono polegać, dziew­czyna bowiem była tuż, a w chwilę później zeskoczyła zręcznie na ziemię. Michał usłużnie odstawił rower, pozdrowił i mocno uścisnął jej rękę.

— No, nareszcie! — zaczął raźnie wywijać języ­kiem. — My tu martwimy się, płaczemy z rozpaczy, wysyłamy Karola do Wilkowa, a panna Zosia nic, tylko szykuje się do wyjazdu. Kurt i Kurt! Rozumiem, chło­pak niebrzydki. Ale czy to między nami brak takich? A czy nie ma piękniejszych? Proszę choćby popatrzeć na mnie!

Wyprostował się dumnie, z wdziękiem przechylił gło­wę, ujął się pod boki, wyprężył pierś. Istotnie było mu z tym wszystkim do twarzy. Dziewczyna, zaskoczona początkowo tym nieoczekiwanym przyjęciem, rozbawi­ła się szybko. Oczy rozbłysły jej filuternie, zaczęła się śmiać.

--- Przyjechałabym dawno, gdybym wiedziała, że tak za mną tęsknicie — przemówiła swobodnie. — Ale od kogo miałam się o tym dowiedzieć? Od Karola? On mówił o wszystkim, tylko nie o tym. Powinniście mieć do niego pretensje.

--- No, dam ja mu, kiedy wróci! Pewnie nawet ukło­nów od nas nie przekazał?

Dziewczyna załamała ręce w tragicznym geście.

--- Nie przekazał! — westchnęła. — A pan, panie Michale, chyba polecił powiedzieć mi coś szczególnie miłego?

--- Oczywiście! — Michał przytaknął gorliwie. — Ale tego „pana" można opuścić — przyzwolił łaskawie. — Jestem człowiekiem poważnym, to prawda, i nie po­ufalę się z każdym, lecz tak miły gość może nazywać mnie po imieniu.

Wobec tego nie będę dłużna. Co prawda — jestem dorosła, nie spoufalam się z każdym, ale tak przystojny harcerz, który okazuje mi tyle serca, maże po prostu nazywać mnie Zośką.

Zaczęli bawić się świetnie. Naraz Michał zerknął na zegarek i niespodziewanie przybrał marsową minę.

— Cywile, nie przeszkadzać w zajęciach służbo­wych! — warknął. — Za pół godziny obiad. Do tego czasu wszystko musi być uprzątnięte!

Dziewczyna nie wzięła tych słów zbyt poważnie i z zaciekawieniem zaczęła się rozglądać po obozie. Tam, pod Grunwaldem, widziała namioty i panujący dokoła nich wzorowy porządek; tu wszystko było już przygo­towane do popołudniowego transportu, toteż pytaniom nie było końca, a że obaj harcerze wyjaśniali jej chęt­nie, więc praca nie posunęła się ani na krok. Zosia obserwowała ich nieznacznie, na jej twarzy błąkał się coraz swawolniejszy uśmieszek. Zdawało się, że waży coś w myślach, że trzyma jakiś kawał w zanadrzu. I nagle wyprostowała się energicznie, ujęła pod boki i rzuciła na nich groźne spojrzenie.

— Ach, wy gaduły, wagabundy, wałkonie! — zater­kotała jak rozpędzona maszyna. — Do roboty, próżnia­ki. Zakasać natychmiast rękawy i uprzątnąć szybko. Obiad za pół godziny!

Michał na chwilę oniemiał.

— No, no... — wybełkotał wreszcie. — Głosik nicze­go... Stefku — odzyskiwał powoli humor — czy kobiety mają prawo nam rozkazywać?

Stefan, słynący w Leśnej Drużynie z najlepszej zna­jomości przepisów prawnych, przyjął to pytanie z ko­nieczną w tej sytuacji rozwagą.

--- Nic sobie nie przypominam w tej sprawie... — oświadczył ostrożnie. — Nie... z pewnością nie ma żad­nego przepisu.

--- Ha, jeśli nie wyczytałeś, że tego nie wolno, to znaczy, że wolno. Zgoda, przyjmujemy komendę. Oczy­wiście tylko chwilowo. Ze względu na szczególne wa­runki.

--- A na stałe się nie zgodzicie? — wtrąciła Zośka zaczepnie.

Michał uśmiechnął się chytrze.

--- Stefku — odwołał się znowu do znawcy, — co na ten temat mówią regulaminy?

--- Do męskich drużyn dziewcząt przyjmować nie wolno.

Michał rozłożył ręce bezradnie.

— Widzisz, nie wolno — westchnął. — Ale jakąś ra­dę znajdziemy... O, już mam! Założysz sobie żeńską drużynę!

Rozbawili się na dobre, lecz Zośka nie pozwoliła im dalej marnować czasu. I zaraz można było dostrzec, że nie tylko umie obracać dzielnie językiem, ale i jej ręce potrafią poruszać się zręcznie. Rozkazując, sama także nie próżnowała. W kwadrans zaś później, gdy wszystkie namioty już zdjęto i wyrównano teren, rozejrzała się, poszukując nowego zajęcia. Dostrzegła koce.

--- Wytrzepać! — zarządziła natychmiast.

--- Nie nasza sprawa! — zastrzegł się Michał sta­nowczo. — To każdy robi sam.

— Chyba jednak jest coś o uczynności w waszych harcerskich prawach?

Michał westchnął ciężko.

— Nie zniósłbym takiej komendy, gdybym miał ją stałe w obozie — burknął. — Nie dość jej roboty, za­czyna wypominać mi regulamin. Oczywiście, uczynność obowiązuje... A że tamtych wciąż nie ma...

Westchnął raz jeszcze, lecz odtąd spełniał potulnie wszelkie rozkazy. Wytrzepali koce, ułożyli wszystko jak na paradzie i zaczęli podmiatać.

— O, idą nareszcie! — Michał odetchnął- uszczęśli­wiony na widok wysuwającej się z lasu drużyny. — Pora obiadowa! — zbuntował się nagle. — Do trzeciej nie ruszę palcem!

Zosia rozejrzała się po spakowanych bagażach.

— Obiad?... — przemówiła niepewnie. — A co będą jedli?

Michał dumnie wyprężył pierś.

— Kto pracuje, z głodu nie umrze — rzekł. — Ucztu­jemy dzisiaj na koszt mieszkańców Świerkowa! Skąpy to naród, ci Opolanie, nie znajdziesz tu gościnności jak na Mazurach czy Warmii. Dziś jednak, gdy nas zapro­sili do siebie, wystąpią chyba z przepychem.

Zosia poczuła się dotknięta w swych opolskich uczu­ciach tą nie ukrywaną uszczypliwością.

— A cóż to — palnęła naraz mówkę — chciałbyś, aby otwierać drzwi dla lada przybłędów? My nie tacy. Gdy widzą cię po raz pierwszy, odpowiedzą tylko na pytanie, bo grzeczni. Ale gdy cię dobrze poznają, a zwłaszcza, gdy im przypadniesz do serca, to nie tylko cię przyjmą chętnie i ugoszczą, lecz i kołacz ci przyślą. A wiesz, co to jest kołacz?

Ujęła się pod boki jak rozgniewana kumoszka i po­patrzyła na niego z góry. Michał ze zdumienia szeroko otworzył oczy. Chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył.

--- Kołacz, widzisz, to placek — zagrzmiała znowu.— Tak smaczny i słodki, że się rozpływa w ustach. A jakie na nim kruszonki! Nie jest to jednak zwyczajny placek. Kto go otrzyma, to tak samo, jakby dostał uroczyste zaproszenie na ślub...

--- Na ślub? — Michałowi udało się wpaść jej na­reszcie w słowa. — Oczywiście ty mi go przyślesz?

--- Nie przyślę! — odparła gniewnie, chociaż oczy jej rozbłysły zalotnie.

Musieli przerwać te pogwarki, drużyna bowiem już wkraczała na plac obozowy. Poranne przejścia wycisnę­ły na wszystkich piętno: nie czuło się zwykłej w takich okazjach beztroski. Obecność gościa pogłębiła jeszcze panującą w szeregach ciszę, lecz zły nastrój uległ na­tychmiast zmianie. Oczywiście do tego przyczynił się Michał. Zaprezentował dziewczynę po swojemu, z hu­morem, a że ona nie lubiła być dłużna, więc zaszumiało jak w ulu i kłopoty ulatywały szybko z pamięci. Ru­szyli zresztą zaraz ku wsi.

— Ciekawa jestem — Zosia zerknęła na idącego obok Michała — czy i dla mnie znajdzie się miejsce przy stole?

Wywinął wargi w geście pełnym zakłopotania i wąt­pliwości.

--- Z tym może być kłopot — mruknął zafrasowa­ny. — Widzisz, to jest tak: u nas, na Opolszczyźnie, nie otwiera się drzwi dla lada przybłędy... Musimy czło­wieka najpierw poznać, a dopiero gdy nam przypadnie do serca...

--- Nie błaznuj — przerwała mu w złości. — Obejdę się bez was!

--- O co ci chodzi? — Michał zrobił niewinną mi­nę. — Domyślam się, że masz tu jakichś znajomych. Ale my, Opolanie...

--- Przestań! Co z ciebie za Opolanin?

— Otóż my, Opolanie — Michał wcale się nie zraził okazaną mu nieufnością — umiemy się opiekować ko­bietą. Jesteś naszym gościem i do nikogo nie pójdziesz. A że nam przypadłaś do serca — mówił coraz powolniej — więc może i kołacz dostaniesz.

— Przecież wesela tu nie ma...

Ale będzie. I kołacz będzie! Upieczono go w ta­jemnicy, aby zrobić nam niespodziankę. O tym — sza, bo my nic jeszcze nie wiemy! Podobno olbrzymi. Wy­starczy dla całej drużyny!

Michał spojrzał triumfująco na Zosię.

— A wiesz, co to jest kołacz? — ciągnął ze wzrasta­jącą wciąż werwą. — To nawet więcej niż drukowane zaproszenie na ślub. To oznaka wielkiej przyjaźni. Po­lubili nas tutaj ludzie!

Dziewczyna nic nie odpowiedziała. Stała się naraz ja­kaś nieswoja, spłoszona, dotychczasowa wesołość znik­nęła bez śladu. Michał ujął ją delikatnie za ramię.

— Ech, Zosiu, nie bierz mi tego za złe — przemówił serdecznie. — Przecież to tylko żarty.

Uśmiechnął się. Ona też mu wprawdzie odpłaciła uśmiechem, lecz nie przerwała milczenia. I później nie mówiła wiele, odzywając się tylko wówczas, gdy ją ktoś o coś zapytał. Przy stole zresztą to nie raziło. Gwar był ogromny, zebrało się bowiem sporo młodzieży i starszych. Pracowita, oszczędna, rozbudowująca się wspaniale opolska wieś wystąpiła tym razem nadspo­dziewanie gościnnie. Michał niewątpliwie miał słusz­ność: polubili ich wszyscy. Nie szczędzono więc im ni­czego, a uczynne ręce podsuwały coraz to nowe przy­smaki. I wreszcie, wniesiony uroczyście, pojawił się kołacz. Michał podniósł się z miejsca. Podziękował tak pięknie, że takiego przemówienia mógł mu pozazdrościć najlepszy mówca.

— Na wesele przyjedziemy — kończył już bardzo wesoło. — Zagramy i zaśpiewamy tak, że o tym ślubie będzie się opowiadało przez lata. Nie tylko tutaj, na Opolszczyźnie, ale i na Mazurach. I w całej Polsce...

Byłby jeszcze coś pewnie powiedział, lecz naraz w izbie zaszło coś niezwykłego. Oto Zosia, usuwająca się dotąd w cień, zerwała się nagle, zasłoniła chustecz­ką oczy i wybiegła z pokoju.

— Co się jej stało? — rozległy się niespokojne pyta­nia. — Dlaczego uciekła?... Dlaczego płacze?

Ogarnęło wszystkich wzburzenie. Wymieniano uwa­gi, domysły, padały na drzwi rozgorączkowane spoj­rzenia. Ukazała się w nich wreszcie starsza kobieta, która przedtem wyszła tuż za dziewczyną.

Biedne dziecko — westchnęła siadając na krze­śle. — Je tu z nami, a równocześnie nasłuchuje, przy­gląda się, widzi jak się weselimy, jak nam tutaj przy­jemnie... A przecież ona ma to wszystko porzucić wkrótce. Nie jest znów taka młoda, rozumie wiele. Głupi ten Urbanek, oj głupi!... Chce jechać do starszej córki, to jego sprawa. Ale po co ciągnie te dzieci? Naj­starszy syn pozostaje na gospodarce. Mógłby je wszy­stkie utrzymać...

Michał poruszył się, jakby zamierzał wyjść.

— Proszę tymczasem jej nie przeszkadzać — po­wstrzymała go. — Beczy dzieciak, niech się wybeczy. Musi przegryźć w sobie ten żal. Coś w niej się załamało, roztargały się jakieś struny... I chyba biedna już odtąd będzie. A najbiedniejsza, kiedy znajdzie się w Niem­czech...

Zamyśliła się nad czymś, usta zacisnęły się w jakimś bolesnym grymasie. Musiała przeżyć niejedno, świad­czyła o tym zorana zmarszczkami, jakby zastygła w bó­lu, bezkrwista twarz. Michał popatrzył na nią z uwagą i powoli przesunął wzrok dalej. Milczeli wszyscy. Spoj­rzał na zegarek: za kwadrans trzecia.

115

— Na nas, niestety, czas — odezwał się cicho, nie chcąc zamącać tej smutnej chwili. — Raz jeszcze dzię­kujemy serdecznie za wszystko...

Wynieśli się bez hałasu. Za nimi, tak samo bezsze­lestnie, wysunęli się inni. Młodzież miejscowa pomie­szała się z harcerzami i odprowadziła ich do obozu. Zły nastrój mijał. Było ciepło, na niebie zamiast nie­dawnej szarości pojawiało się coraz więcej błękitu, słońce zsyłało na ziemię coraz złocistsze blaski. Pojaś­niały lasy, pola i domy, wszędzie zrobiło się jakoś we­selej.

Na miejscu dawnego obozu często słyszało się teraz śmiech.

--- Odjedziecie i zapomnicie — przekomarzała się z Czerskim jakaś dziewczyna. — Takie włóczęgi nigdzie nie lubią zagrzewać miejsca.

--- Bo obecnie jest lato. Co innego — pod zimę. Świerków wieś gospodarna, węgla jej nie zabraknie. Kto wie, może przyjedziemy się ogrzać.

Zanosiło się na dłuższą pogawędkę, inni bowiem też zaczęli wtrącać swoje trzy grosze do tej rozmowy, więc Michał musiał ją w końcu przerwać. Zarządził zbiórkę, na cześć miłych gości zorganizował owację, a potem grupę za grupą odsyłał w las. Na miejscu pozostali tylko Stefan i Waldek, którzy mieli mu pomóc w prze­transportowaniu obozu.

Goście zaczęli się żegnać.

— Do zobaczenia na weselu! — wykrzyknął jakiś młodzian. — Dopilnujcie tylko, aby wasz drużynowy nie zniknął jak dziś.

Michał wytłumaczył wprawdzie jego nieobecność za­raz na początku biesiady, lecz mimo to wspominano go często. Michała lubiano powszechnie; Karola tu szano­wano za jego rozwagę i opanowanie, co na Opolszczyźnie cenione jest bardzo wysoko.

Odszedł ostatni gość, Waldek i Stefan zaczęli załado­wywać rowery. Michał westchnął przesadnie.

--- Skaranie Boskie z takim komendantem obozu! — mruknął. — Nie tylko sam znika, lecz porywa nam jeszcze rower. A ty męcz się, człowieku!

--- Widocznie nadleśniczy zaprosił go do siebie na obiad — wtrącił Stefan niewinnie. — Czuję, że nie sprawdziły się twe przepowiednie. Szykuj się do egza­minu na jutro!

--- Phi, egzamin! Nie o niego mi idzie, lecz o Karola. A nuż coś tam się stało?... Z tym nadleśniczym nigdy nic nie wiadomo.

Zasępił się, jak gdyby rzeczywiście obawiał się ja­kiegoś nieszczęścia. Prawdę mówiąc, mniej mu szło o Karola niż o los jego podania. „Przyjęto, czy nie przyjęto? — próbował odgadnąć. — Dlaczego on ciągle nie wraca? Czyżby pojechał wprost do Opola? Może istotnie w nadleśnictwie nie chciano z nim wcale roz­mawiać?..."

Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym większe ogarniało go rozdrażnienie. Dopiero teraz zaczął do­strzegać, że sprawa nie była prosta, jego skory do żartu umysł odkrył w niej nawet pewne cechy śmieszności. I zląkł się naraz, że tym wystąpieniem może okryć niesławą całą drużynę. „Całe szczęście — odetchnął, — że Karol nie chciał zabrać mojego pisma... To drugie było poważne w treści. Nie, wyśmiać nie mogą! — uspokoił się znacznie. — Co najwyżej odmówią. Karol jest zresztą zbyt ostrożny, nie palnie głupstwa. Zresztą i ten nadleśniczy nie wydaje mi się taki ostatni... Jeśli nawet nic z tego nie wyjdzie, rozgłosu chyba nie zrobi. Czegoś mu brak, to niewątpliwe, lecz z rozumem na bakier nie jest. Nie czytałby przecież powieści..."

Pomachał wesoło ręką, Stefan i Waldek bowiem od­jeżdżali z pierwszym transportem. Popatrzył za nimi, dopóki nie zniknęli w lesie, potem rozłożył koc i wy­ciągnął się na nim wygodnie. Nie miał nic do roboty. Utkwił wzrok w domu, w którym jedli niedawno obiad. Przypomniała mu się Zosia. „Siedzi tam pewnie jeszcze i chlipie — przyszło mu na myśl. —- Biedne dziewczynisko, jak słusznie powiedziała ta starsza kobieta... Do­tychczas widziała tylko dobre strony podróży, Kurt podsycał nieustannie marzenia; dziś spostrzegła, że z tej podróży nie ma powrotu, że nas porzuca na zawsze. Dziecko przemieniło się w myślącą dziewczynę. Ale dlaczego stało się to tak nagle, właśnie przy tym obie­dzie?... Ech, chyba nie tak znów nagle — myśli zaczęły się plątać.. — Pewnie Karol też maczał w tym pałce. Był przecież u Urbanków, niewątpliwie z nią także roz­mawiał. A on, gdy chce, umie przekonać... Zresztą i in­ni mogli dodać to i owo, gromadziło się wszystko. Trzeba było tylko lontu, aby wybuchło..."

Zaplątał się ostatecznie. Coś wyczuwał, uzasadnienie jednak nie było łatwe. Rozgniewał się sam na siebie, doszedł bowiem do wniosku, że jego „główka" nie pra­cuje normalnie, i pewnie byłby zaczął rozważania od nowa, lecz właśnie co innego zajęło jego uwagę. Przy domu, który obserwował, uchyliła się furtka i ukazała się Zosia. Odwróciła się na chwilę, jakby się tam z kimś jeszcze żegnała, a potem, skierowała się wprost do obo­zu. „Oczywiście musi tu przyjść — uradował się w du­chu. — Rower jest tu. Bez niego do Wilkowa nie wróci..."

Powitał ją wesoło, jak gdyby nic się nie stało, nie podtrzymała jednak rozmowy. Oczy miała podkrążone, ślady łez znać było jeszcze na twarzy. Podeszła do ro­weru i przez chwilę spoglądała na niego w milczeniu.

Część pakunków zabrano już do Rudawki? — ode­zwała się wreszcie.

Michał wyczuł intuicyjnie, że nie należy więcej pró­bować żartów. Za dużo było w niej smutku.

— Tak — odparł rzeczowo. — Pojechał tam Waldek i Stefan.

— Dawno?

— Nie upłynęło chyba jeszcze dziesięć minut. Zastanowiła się nad czymś.

--- Tak, powinnam zdążyć... — rzekła, kończąc jakąś ukrytą myśl. — Zarzuć mi na rower kilka pakunków — zwróciła się do Michała. — Podwiozę.

--- Ech, to nie dla ciebie robota... Damy sobie z tym radę.

--- Nie marudź! — ofuknęła go szorstko. — Ładuj, bez obaw — głos jej złagodniał. — Umiem jeździć z ba­gażem.

Nie przeciwstawiał się dalej. Nałożył trochę, lecz gdy po raz drugi go ofuknęła, dokładał dotąd, dopóki sama nie uznała, że dość. Nie odzywał się teraz wcale. Do­piero gdy miała nacisnąć pedał, zdobył się na krótkie pytanie:

--- Co mam powiedzieć Karolowi?

--- Nic! Nie... — zawahała się nagle. — Powiedz mu, że się z nim jeszcze zobaczę...

Wydawało mu się, że jakiś spazm zdusił jej gardło, nie był tego jednakże pewien, gdyż ostatnie słowa mógł także osłabić pęd. Ruszyła z miejsca ostro i nabierała coraz większej prędkości.

— Ta umie jeździć — mruknął z uznaniem. — Jeśli tak będzie jechała przez cały czas, gotowa dogonić tam­tych...

Obserwował, dopóki nie zniknęła wśród drzew, a po­tem położył się znowu na kocu. Myśli błądziły to po lesie i siewkach, to po nadleśnictwie, to po Świerkowie, aby niespodziewanie powrócić raz jeszcze do tej dziw­nej dziewczyny. Wreszcie rozpierzchły się, na drugim bowiem krańcu wsi ukazał się Karol. Zsiadł z roweru przed pierwszym domem, wstąpił na chwilę do środka, wyszedł stamtąd i udał się do zagrody następnej. „Aha, żegna się z gospodarzami! — Michał odgadł cel tej wę­drówki. — Ten chłop nie zapomni o niczym, zupełnie jak druh Kowalski czy Piętek. Szkoda tylko, że zajmie mu to niemało czasu..."

Wbrew jego obawom wizyty trwały krótko i dopiero w domu, w którym jedli obiad, zatrzymano go dłużej. „Oczywiście jemu też się należy posiłek — przyznał Michał uczciwie. — Chłop na pewno nic dotąd nie jadł, a gorzkich pigułek nałykał się' chyba sporo..."

Ogarnął go znowu niepokój, pchały się do głowy złe myśli. Toteż ucieszył się szczerze, gdy w kwadrans póź­niej dostrzegł znowu Karola. Pozostały mu tylko cztery domy do odwiedzenia. Zabawił w nich krótko i wreszcie znalazł się na miejscu dawnego obozu.

— Przygotuj się do egzaminu — oznajmił pogod­nie. — Jutro o dziewiątej w nadleśnictwie. W skład komisji wejdzie profesor wyższej uczelni.

Michał skoczył na równe nogi.

— Kpisz ze mnie? — wybuchnął. — Już jutro? Chcesz we mnie wmówić, że załatwiłeś sprawę od ręki?

Karol obojętnie rozwijał trzymaną w ręku paczuszkę.

— Jutro o dziewiątej — powtórzył. — Ładne są te opolskie zwyczaje — dodał spoglądając na placuszek, który się wyłonił z papierów. — Podobno specjalnie dla mnie.

Michał, ciągle jeszcze oszołomiony wielką dla niego nowiną, obudził się z osłupienia.

— A to co? — wykrzyknął. — Jeszcze jeden kołacz?

— Ano tak. Trzeba będzie godnie wystąpić na tym weselu... Ale co to było z Zosią? Coś mi tam opowiada­no. Już odjechała?

Michał odzyskał werwę. Opowiedział o przybyciu nie­zwykłego gościa, o zabawnych scenkach i wesołej roz­mowie. Kiedy jednak doszedł do przykrej sceny w cza­sie obiadu, humor mu już nie dopisał. W głosie rozbrzmiało współczucie i rzadka u niego nuta tkliwoś­ci.

--- No i odjechała z naszym bagażem — kończył. — Chociaż to jest pewnie sprzeczne z regulaminem, nie przeszkadzałem. Nie chciałem jej sprawiać przykrości.

--- Słusznie postąpiłeś. Więc powiedziała, że zobaczy się ze mną?

--- Tak. A teraz opowiedz mi, jak tam odbyło się w nadleśnictwie...

Michał, poznawszy szczegóły, wyciągnął z plecaka kilka książek, ułożył się na kocu i zaczął je powoli prze­glądać.

— Jak egzamin, to egzamin! — gadał już teraz do siebie, gdyż Karol odsunął się w inne miejsce. — Nie zaszkodzi przejrzeć raz jeszcze... Pokażę ja temu niedo­wiarkowi, na kogo trafił! Nie będzie czekał, aż skończę wyższą uczelnię...

Pomrukując tak od czasu do czasu, równocześnie po­woli przerzucał strony. Do płynących spod serca połajanek i dobrotliwych pogróżek włączały się coraz częś­ciej słowa łacińskie, jakieś przewlekłe określenia, cu­daczne zwroty i groźnie niekiedy brzmiące nazwy leś­nych szkodników.

— Ja mu pokażę!... — rozgadał się głośniej. — Niech się dowie, co potrafią harcerze z Leśnej Drużyny. Aha, jeszcze jeden rak, modrzewiowy... Oczywiście trafia się najczęściej w młodych drzewostanach, na wilgotnych siedliskach. Przygotuję taką niespodziankę, że oczy wyj­dą mu na wierzch! Nie chciał ze mną gadać, bo jestem dla niego smarkaczem. Pogada z uczonym... Zwalczanie: obcinać porażone gałęzie... No, zadam ci, bracie, łup­nia!...

Urwał nagle, bo w dali ukazał się Waldek, a za nim Stefan. Wracali po nowy ładunek.

--- Długo to trwało — zauważył Karol spoglądając na zegarek. — Natrafiliście na jakieś przeszkody?

--- Zrozumiałe! — głos Stefana był rozdrażniony, jak gdyby dotknęły go słowa Karola. — A wszystko przez Michała. Powierza bagaże obcym. I do tego dziewczy­nie! Wbrew wszelkim przepisom!

--- Zaraza wielożywna — Michał zarecytował donoś­niej. — Ten grzyb powoduje zgorzel siewek zarówno liś­ciastych jak i iglastych...

--- Ona wam przeszkodziła? — zdziwił się Karol. — Oddała chyba ładunek i pojechała dalej...

--- Gdyby tak było! Dogoniła nas jeszcze w drodze. Chcieliśmy złożyć rzeczy w najbliższej zagrodzie i wró­cić. A ona: nie! Rozbijajcie natychmiast obóz!

I zgodziliście się na to?

— Zaraza wielożywna, zwalczanie — zamruczał Mi­chał. -— To tak pilnujecie porządku? A rozkazy, to co? Mowa trawa?... Aha, zwalczanie! Oczywiście: zdrowe opryskać cieczą burgundzką albo bordoską...

Stefan zwiesił bezradnie głowę.

--- Nie wykonaliśmy rozkazu — przyznał. — Czy jed­nak tej biednej dziewczynie...

--- Przyznajmy się lepiej szczerze —- wtrącił pogodnie Waldek. — Wzięła nas do galopu i zanim zdążyliśmy coś odpowiedzieć, komenderowała nami, aż się kurzyło. Zu­pełnie jak nasza Rojkowa ze Starej Wsi... Siedzi tam te­raz samotnie i pilnuje rzeczy.

--- Przyznaj także — dodał Stefan sumiennie — że wobec niej nie wypadało inaczej postąpić po dzisiejszym zajściu. Naruszyliśmy przepisy, prawda, lecz to...

--- Siła wyższa! -— podpowiedział usłużnie Michał i zaczął znowu mamrotać szybko. — Zaraza wielożyw­na: koniec. Teraz osutka sosnowa. Znam cię dobrze, ko­chana wiedźmo...

Zajął się odtąd wyłącznie własnymi sprawami, zaczę­to bowiem załadowywać na nowo rowery. Wkrótce Ste­fan i Waldek ruszyli w drogę. Karol przysunął do siebie plecak.

--- Pomóż mi — zwrócił się do Michała — chcę za­brać twoje bagaże.

--- To ci się chwali. Szczęśliwie wobec tego dowiozę swoją donicę. A to w tej chwili rzecz najcenniejsza.

Objął tkliwym spojrzeniem dużą pakę, owiniętą szczelnie papierem i przypominającą z wyglądu kwiat doniczkowy. Karol znał widocznie zawartość tego ła­dunku, nie zwrócił bowiem na jego słowa żadnej uwagi. Sprawdził, czy wszystko trzyma się dobrze, potem na­cisnął pedały i ruszył. Wjechał wkrótce w las, skręcił na prawo i po kwadransie jazdy znalazł się w nowym obo­zie. Waldek i Stefan już czekali na niego.

— A gdzie Zosia? — zapytał rozglądając się naokoło zdziwiony.

Waldek wzruszył ramionami.

— Odpłynęła — odparł. — Gdy nas tylko dostrzegła. Nic z tego nie mogę zrozumieć. Gdy była sama, okopała namioty, wypełniła powietrzem poduszki i materace i ułożyła je w środku. Sprytna dziewczyna, zdążyła wszystko podpatrzeć... To jednak nie wyjaśnia, dlaczego uciekła. Urazy chyba do nas nie czuje, gdyż ułatwiła nam pracę. A może z tobą nie chce się widzieć? Albo czegoś się boi?...

Karol rozejrzał się, jak gdyby spodziewał się gdzieś ją zobaczyć. Niestety. Rudawka była wprawdzie ładną, ale niewielką wsią, którą otaczał zewsząd, jak to słusznie' określił nadleśniczy, gęsty, mieszany bór. W ciągu mi­nuty można było przejechać przez nią od końca do koń­ca. Zosia musiała dawno zniknąć poza drzewami na przeciwległym krańcu osiedla.

— Może nie chce się ze mną widzieć — rzekł w zamy­śleniu. — A może ogarnął ją lęk... A przed czym? Chyba przed przyszłością. I chyba dlatego potrzebna jest jej w tej chwili samotność...

Popatrzył raz jeszcze na otaczający ich bór. Rzeczy­wiście koło Rudawki, nawet jak na te okolice, był on niezwykle gęsty.





Niespokojna noc




Lenc, mimo rannych nieprzyjemności, wrócił do obo­zu bardzo zadowolony z osiągniętych wyników. Dla nie­go to zajście miało i dobre strony: powiększył swą gru­pę, pomógł mu przy tym Czerski. Razem wykonali ol­brzymią pracę: otoczyli Nieckę dwiema liniami pomia­rów, uzupełnili szczegółami kwadrat zachodni, zdążyli się nawet wbić szerokim klinem z północy. Jedząc teraz kolację, pośpiesznie przeglądał notatki. Przygotowywał się do wieczornej narady. Karol chciał się zorientować dokładnie w całości, spodziewał się bowiem jutro róż­nych pytań w czasie rozmowy z inżynierem z Zarządu Lasów.

I Czerski nie odpoczywał w czasie posiłku. Jego doro­bek wydawał się dużo skromniejszy, stracił bowiem pra­wie w całości dzisiejszy dzień, a zresztą prace, które prowadził, były mniej efektowne. Sądził jednak, że ma się czym pochwalić: w najważniejszych punktach prób­ki ziemi zostały pobrane, ustalono głębokość wód pod­skórnych i grubość gleby.

Oczywiście ja będę mógł coś powiedzieć dopiero po ostatecznym zakończeniu pomiarów — przemówił pierwszy, gdy zebrano się przy ognisku. — W tej chwi­li gromadzę tylko materiał.

Karol wziął od niego notatki i schował. Nie spodzie­wał się więcej. Z jednej grudki trudno jest coś odczytać; za to efekt mógł być niezwykły, gdy zebrało się ich i po­równało z sobą dziesiątki.

— A ty co nam możesz powiedzieć? — zwrócił się z kolei do Lenca.

Ten ułożył przed sobą starannie poszczególne arkusze, wygładził je i dopiero wówczas uniósł nieznacznie gło­wę. Ze względu na wielką skrupulatność i. sposób prze­mawiania zwano go powszechnie profesorem, toteż na wstępie wygłosił swoim zwyczajem sumiennie opraco­wany, ale suchy referat o ukształtowaniu terenu dokoła Niecki. W miarę jednak jak mówił, twarz ożywiała się, oczy nabierały blasku, słowa stawały się wyrazistsze i niespodziewanie buchnął z nich nieopanowany entu­zjazm.

--- To, o czym mówiłem poprzednio, ma tylko orien­tacyjne znaczenie — przystępował powoli do wnios­ków. — A teraz spróbujcie wyobrazić to sobie w myśli. Na północy płynie Kalinianka. Od niej, ku południowi, ciągnie się czterokilometrowa przestrzeń prawie równa, a dalej — Niecka. Ale Niecka leży przeciętnie o metr ni­żej od poziomu rzeki, a więc odprowadzenie jej wód w tym kierunku jest niemożliwe.

--- Więc nadleśniczy miał słuszność? — odezwał się Karol.

--- Tylko częściowo, o różnicy poziomów nie wspo­mniał. Ale to nieistotne, bo nie podniesie się wody w Niecce. Sprawdziliśmy dokładnie na miejscu.

--- Jak to: sprawdziliście? — w głosie Karola roz­brzmiał nagły niepokój. — Weszliście na Nieckę?

Lenc speszył się nieco i popatrzył zezem na Czerskie­go i innych.

— Ano, weszliśmy — przyznał wpadając znowu w suchy i beznamiętny ton wykładowcy. — Po tej po­rannej rozmowie należało sięgnąć po jakiś ważki argu­ment.

Przerwał. Spoglądające na niego z wyrzutem oczy wytrąciły mu wątek.

— Źle postąpiłeś — rzekł Karol. — Na bagno nie wchodzi się bez ubezpieczenia.

Lenc próbował coś odpowiedzieć, lecz nic z tego nie wyszło. Zaczął ratować go Czerski.

— Zarzut jest słuszny — przemówił ze zwykłą wer­wą. — Jednak i pośpiech był wskazany, gdyż nie wia­domo, czy nadleśniczy nie zabroni nam jutro i tego. Ru­szyliśmy więc do ataku. Oczywiście z ubezpieczeniem, nieraz przecież to robiliśmy. Zresztą w tej Niecce nie jest jeszcze tak źle: istnieją drzewa i kępy. Dalej jednak mów ty. Opowiesz dokładniej niż ja.

Ta zachęta dodała Lencowi ducha.

— Tam właśnie ustaliliśmy rzecz zasadniczą: różnicę poziomów. Wykluczyliśmy w ten sposób z pomiarów północ, bo w tym kierunku wody nigdy spływać nie mo­gły. Pozostało południe. Tam spędziliśmy dziś dużo cza­su. I wiecie, do jakiego doszliśmy wniosku?... — zrobił efektowną pauzę jak dobry mówca, który chce utrzy­mać słuchaczy w napięciu. — Że Nieckę — wyrecyto­wał dobitnie — można osuszyć!

Czerski zaczął się kiwać z wielkiego zadowolenia. Najwidoczniej uzgodnili ten wniosek. Na innych, nie dopuszczonych dotąd do tajemnicy, wywarł on wielkie wrażenie. Natomiast Karol zachował zupełny spokój. Rzucił okiem na mapę. Znał prawie na pamięć wszelkie znaki i linie, ale chciał się jeszcze upewnić. Jeśli Kalinianka odpada, wobec tego pozostaje rzeczywiście tylko droga na południe, gdyż z dwóch innych stron różnice poziomów muszą być jeszcze większe. Ale tam także te­ren jest bardzo wysoki. A wody z łąk świerkowskich spływają już w zupełnie innym kierunku...

Wyraził głośno swe wątpliwości. Zawsze poważny Lenc roześmiał się cicho.

--- Rozumujesz jak nadleśniczy — odparł wesoło. — Na twojej mapie, tak samo jak i na wielu innych, kar­tograf połączył linią tylko jednakowe poziomy. Odczy­tać z tego drobniejsze wklęśnięcia czy wyniosłości jest bardzo trudno. My natomiast weszliśmy właśnie w te luki.

--- Nadleśniczy czy Zarząd Lasów — bąknął Karol niepewnie — ma chyba plany bardziej dokładne...

--- Na pewno. I jestem przekonany, że ci, którzy je tworzyli, starali się wykonać swą pracę sumiennie. Ale w lesie o dokładność jest bardzo trudno, a za to łatwo o błąd. Widok masz przed sobą niewielki, często brak światła. Co zresztą wziąć za podstawę: czy glebę, czy zleżałą warstwę igliwia i liści, dochodzącą niekiedy do kilkunastu centymetrów grubości?

--- A wy co braliście?

--- Oczywiście glebę. Ściółkę można łatwo poruszyć, w razie potrzeby prąd wody zmyje ją szybko. Toteż na­sze pomiary wypadły nieco inaczej. O trzysta metrów od Niecki, między Rudawką a Swierkowem, pozornie rów­ne płaszczyzny pochylają się ku sobie. Już na początku, prawie tuż u stóp Wału, ta zapadłość jest o dwadzieścia centymetrów niższa od Niecki!

Oczy Lenca rozbłysły triumfem. Karol w zamyśleniu zaczął się bawić mapnikiem. Poruszyło go to, co przed chwilą usłyszał. Takie ćwiczenia miernicze urządzali nie po raz pierwszy i wiedział z doświadczenia, że do naj­lepiej sporządzonych planów i map można było dodać zawsze nowe szczegóły. Teraz jednak wchodziła w grę zbyt poważna sprawa, aby mógł polegać na słowach Lenca bez dokładnego sprawdzenia.

--- Ta zapadłość istnieje chyba jednak tylko na nie­wielkiej przestrzeni?... — zapytał ostrożnie.

--- Bynajmniej. Ciągnie się zakrętami jak koryto strumienia, nieustannie przez las. Wrzyna się daleko na południe, potem zawraca w prawo. Tam dalej spraw jest prosta: istnieją rowy odprowadzające wody przez łąki świerkowskie. I wiecie, gdzie one giną? W rzeczce, która przepływa pod oknami nadleśniczego!

Lenc stracił naraz swoją powagę i popatrzył triumfu­jąco na wszystkich. Efekt osiągnął. Zaszumiało jak w ulu, bo młodzieńcza fantazja ujrzała nagle dwa wspa­niałe obrazy: i osuszoną Nieckę, i wzburzoną twarz człowieka, który rano wyrządził im tyle przykrości.

— Tam różnica poziomów jest już poważna — dodał Lenc, usiłując z trudem wrócić do swego zwykłego to­nu. — Ponad dwa metry. Tak więc nasz strumień, mimo że skierowalibyśmy go w przeciwnym kierunku, wpadł­by w końcu do Kalinianki.

Karol spojrzał znowu na mapę. Rzeczka, płynąca obok nadleśnictwa, istotnie o kilkanaście kilometrów dalej łączyła się z rzeką, przepływającą obok Wilkowa.

--- Jeśli wszystko się zgadza... — zaczął mówić po­woli.

--- Zgadza się! — przerwał mu Lenc. — Pomiary są bardzo dokładne. Oczywiście bez Jurka — wskazał gło­wą Czerskiego — nie doszedłbym tak prędko do tego od­krycia. On jednak ma nosa! Gdy odszedłeś z nadleśni­czym, on się wściekł z kolei na niego, porównał swoje notatki z moimi i nagle ruszył jak pies tropiący zwie­rzynę... Coś tam wywęszył. Resztę pracy wykonywaliś­my już według jego wskazówek. I pomiary wykazały słuszność jego domysłów.

--- Nie wspomniałeś nic o tym w swoim raporcie. — Karol skierował zdziwione spojrzenie na „geologa".

--- Bo i tak nie zrozumielibyście, gdyby Staszek nie wyłożył przedtem swych racji. Wcześniej już zwróciłem uwagę na większą wilgotność gleby w niektórych miej­scach, a spisane przez niego cyfry potwierdziły słusz­ność moich przypuszczeń.

Opowiedział pokrótce o wędrówkach po lesie i o wnioskach, jakie wyciągnął z próbek pobranej ziemi. Wypadło to dość nudnie, starał się bowiem hamować przyrodzoną mu werwę i wypowiadać się możliwie naj­skromniej. Leśna Drużyna, znając go od dawna, umiała wykryć jednakże w tych słowach ogromny trud, jaki włożył w tę pracę, toteż urządziła mu burzliwą owację.

— Chamiarnia, ciszej! -— rozległ się naraz donośny głos wychylającego głowę z namiotu Michała. — Jed­nych chwalicie, drugich nie doceniacie. Zachowajcie gardła na jutro, bo przybędzie wam pierwszy prawdzi­wy uczony z dyplomem. A ci co są warci? Odnaleźli ło­żysko? Co z tego? A jak przeprowadzą wodę przez Wał, który na trzystu metrach oddziela ich fantastyczną rze­kę od Niecki? Na to na pewno nie odpowiedzą. Precz z nieukami! I nie przeszkadzać naukowcowi!

Wypyskował się, cofnął szybko i zarzucił płachtę na­miotu. On jeden nie brał udziału w naradzie. Siedząc przy świeczce, bo zaczęło się ściemniać, wertował ciągle książki, toteż zaraz wrócił do swego zajęcia. Ta ostra przemowa zrobiła jednakże swoje. Uciszyło się, przygasł entuzjazm. Na dotychczasowych referentach spoczęły niespokojne spojrzenia.

— Michał ma słuszność — przyznał Lenc bez naj­mniejszego zakłopotania. — Na dwunastu kilometrach nie natrafimy na szczególne przeszkody. Za to te trzy­sta metrów stanowi mocną zaporę. Wał jest wysoki. Czy go zdołamy przekopać?... — zawahał się. — My na pew­no nie. I nadleśnictwo nie da rady, kosztowałoby to za dużo pieniędzy — słowa padały coraz niepewniej. — Nie opłaci się... No cóż — westchnął — to już nie moja głowa. Musimy zastanowić się wszyscy. Może coś się wymyśli...

Zakończył powoli i przygasł. Starał się nie widzieć do tej pory tego problemu, poniósł go bowiem także entuzjazm. Teraz, gdy Michał uderzył od razu w najczulszy punkt, poczuł, że sytuacja jest właściwie bez wyjścia i że niepotrzebnie wzbudził nadzieję. Naokoło zaległa ci­sza. Pochylił głowę przygnębiony, czuł się, bowiem za nią odpowiedzialny.

Natomiast Czerski nie wydawał się wcale zakłopota­ny. Usiadł wygodniej, przeciągnął się, trochę lekcewa­żąco wywinął wargi. Gdy jednak nieco uważniej popa­trzył na Lenca, w jego oczach ukazało się naraz wielkie skupienie. Przesunął kilkakrotnie palcami po czole, jak gdyby chciał jakoś dokładniej ułożyć myśli. Otworzył usta, lecz zamknął je szybko. Zastanawiał się nad czymś, na twarzy znać było walkę między chęcią wyja­wienia czegoś, co tu wszystkich zaskoczy, a niepewnoś­cią. Cisza stawała się coraz bardziej napięta, skupiły się na nim wszystkie spojrzenia.

— Nie ma powodu do paniki — odezwał się wresz­cie. — Trzystu metrów nie przekopiemy, to jasne. I dwustu nie, bo tam potrzebny jest nie rów, ale kanał tak głęboki, że można by postawić w nim dwa namioty na sobie. Gdyby jednak pozostało nam tylko sto... Mogli­byśmy się o to pokusić?

Karol obserwował go bacznie. Wiedział z doświadcze­nia, że chociaż często popuszcza on wodze fantazji, jest bardzo sumienny, gdy idzie o obliczenia. I co najważ­niejsze, miewa niekiedy kapitalne pomysły.

--- To byłoby chyba do wykonania — odparł. — Są­dzisz, że można by tak bardzo zmniejszyć odległość?

--- Nie wykluczone. O tym, co powiem za chwilę, nie wspomniałem nawet Staszkowi, gdyż zabrakło mi czasu, aby sprawdzić swoje domysły. Zrobię to jutro... A teraz wrócę do znanego nam dobrze faktu: przed trzema laty woda musiała stamtąd w jakiś sposób odpływać. Za Wa­łem, jestem o tym przekonany najmocniej, znaleźliśmy jej właściwe łożysko. Ale jak się przedostawała przez Wał? Oczywiście przez niego nie przeskoczyła. Musiała więc przesuwać się dołem, pod ziemią. To zaś powinno pozostawić jakieś ślady na wierzchu. Tak rozumowa­łem... I rzeczywiście już je częściowo odkryłem. A ju­tro...

Urwał nagle, ciszę bowiem wieczorną rozdarł niespo­dziewanie ostry warkot motoru. Wszyscy skierowali wzrok na przeciwległy kraniec lasu, skąd właśnie wy­chynęło światło reflektora i rozjaśniło pogłębiające się szybko ciemności.

--- Ki bies? — ktoś mruknął. — Co go przygnało tak późno?...

--- Chyba tylko przejeżdża — odezwał się ktoś in­ny. — Powinniśmy go za chwilę zobaczyć.

Nie miał racji. Motocykl wtoczył się między zabudo­wania, zachrypiał i stanął. Światło zgasło.

— Nie do nas — odezwał się Karol obojętnie. — Są­dzę — wrócił do przerwanej narady — że na tym może­my zakończyć. Potrzebne nam są dalsze szczegóły. Jutro omówimy tę sprawę ponownie.

Spojrzał znowu na wieś. „Rudawka otoczona jest ze­wsząd mieszanymi, gęstymi lasami — ni stąd, ni zowąd zawirowało mu w mózgu zdanie, którego nadleśniczy nie chciał, czy też nie mógł wyjaśnić. — Gęstymi... A on przecież nie lubi używać nadmiaru słów..."

Machnął nieznacznie ręką, jak gdyby chciał tym ge­stem odsunąć od siebie niesforne myśli, lecz mimo to nie uciekły. Zrobiło się prawie zupełnie ciemno, jasne ścia­ny domów ledwie były widoczne.

— Jurku — rzekł do Czerskiego — weź kogoś z sobą i przejdźcie się po wsi. Dowiedzcie się, kto tam przyje­chał.

Minęło pół godziny. Drużyna poszła spać, nawet Mi­chał zagasił światło. Karol objął pierwszą wartę i cze­kał. Z uporem wpatrywał się w wieś. Nic się tam nie działo, motocykl się nadal nie ruszał. „O co ja właściwie się martwię? — zirytował się sam na siebie. — Moto­cykli tu przecież nie brak. Wrócił ktoś do domu i śpi już w najlepsze. Wysłałem ich niepotrzebnie..."

Z mroku wyłoniły się harcerskie sylwetki. Czerski wysunął się naprzód.

— Nigdy byś nie zgadł, co to za goście — przemówił półgłosem. — Nadleśniczy z leśniczym Łabędą!

Karol milczał przez dłuższy czas.

— Gdzie się zatrzymali? — zapytał wreszcie.

— W trzecim domu z tamtego końca. U tego gospoda­rza, co to podobno też chce wyjechać do Niemiec.

Zadął chłodny wiatr. Karol zarzucił więc koc na plecy

i zaczął się przechadzać przed namiotami. Zaskoczyła go ta wizyta. Że Łabęda tu się pojawił, nie zdziwiło go specjalnie; mógł się wybrać na pogawędkę do człowieka zamierzającego wyjechać do Niemiec, mimo że mieszkał w innym rejonie. Ale co robił tu nadleśniczy? I dlaczego przybyli razem? Czyżby zamierzał mu pomóc w tej, mo­że nawet niezbyt przyjemnej, rozmowie?...

Odrzucił zaraz to przypuszczenie, wydało mu się bo­wiem nieprawdopodobne. „Złym człowiekiem, mimo wszystko, on nie jest — rozważał. — Do takich jednak rozmów z pewnością się nie nadaje, ma w sobie za dużo szorstkości. Przy tym dopuszcza do siebie gniew, nie pa­nuje nad odruchami — przypomniał sobie poranne zaj­ścia. — To łatwo wywołuje niechęć i bunt, a w każdym razie nie ułatwia mu pozyskiwania ludzkiej sympatii. A tu tej sympatii potrzeba dużo..."

Wiatr uderzył mocniej. Naprężyły się liny namiotów, od lasu spłynął monotonny, świszczący szum. I niebo za­częło się zmieniać: rozerwało nagle na części ciemną, czarną dotychczas powłokę, krańce chmur oblamowało srebrzystymi wstęgami, utkanymi z blasku niewidocz­nych wciąż gwiazd. „Nie będzie jutro deszczu — ucie­szył się Karol. — Ten wicher musi rozpędzić chmury..."

Stanął między namiotami, bo tu było najciszej, i moc­niej naciągnął koc. „A to co? — wytężył mocniej wzrok, gdyż wydało mu się, że z lasu wypłynął jakiś ruchliwy cień. —Czyżby znowu jakaś wizyta?"

Przysiadł na piętach, cień zarysował się ostrzej. Szyb­ko nabierał kształtów: na dole, przy ziemi, rozszerzył się znacznie, pośrodku wyskoczył w górę, zaokrąglił się z boków. Nie mogło być wątpliwości: jechał ktoś na ro­werze. Nie zatrzymał się jednak we wsi. Minął ją, zwol­nił biegu. Wydawało się, że sprawdza drogę, że się za czymś rozgląda. Ujechał jeszcze trochę i stanął. Teraz ostrożnie prowadził rower, kierując się ścieżką wprost do obozu.

Karol wyszedł naprzeciw. Ciemna sylwetka zatrzy­mała się o kilka kroków od niego.

Czy tu przebywa harcerz Osiński? — padło przy­tłumione pytanie.

Karol znieruchomiał. Gdyby w tej chwili zapłonęła na niebie zorza polarna, nie sprawiłaby na nim większe­go wrażenia. Znał doskonale ten głos, był to głos starego Urbanka! „Albo szuka guza — przemknęło mu przez myśl — albo stało się jakieś nieszczęście. Czyżby Zosia nie dojechała do domu?..."

Z trudem opanował wzburzenie. Przybliżył się bar­dziej.

— Trafił pan szczęśliwie — rzekł już zupełnie spo­kojnie. — Stoję właśnie na warcie. Stało się coś złego? Dlaczego pan przybywa tak późno?

Urbanek także go poznał. Nie wyciągnął jednak ręki na powitanie ani nic nie odpowiedział. Słychać było wy­raźnie jego nierówny oddech, jakby dusił się w sobie, jak gdyby hamował siłą jakieś gwałtowne odruchy.

— Nie, nic się nie stało — wyrzekł wreszcie. — Do ciebie tylko mam sprawę... — starał się nieporadnie zła­godzić ton. — Odprowadź mnie do wsi. Pogawędzimy...

Po chwili namysłu Karol obudził Waldka i przekazał mu wartę. Ruszył za Urbankiem. Przez pole przeszli w milczeniu, ale gdy się znaleźli na drodze, stary znowu otworzył usta.

— Ciemno, choć oko wykol! — zagderał. — O mało nie połamałem i roweru, i siebie. Lepiej było przyjść pieszo z Wilkowa...

Nie to chciał powiedzieć, nie mogło być wątpliwości. Przez pewien czas zbierał powoli myśli. Coś tam układał w głowie, przeżuwał w sobie jakąś wewnętrzną rozter­kę.

— Muszę chyba tu przenocować — rozgadał się zno­wu. — Paskudna stąd droga do Wilkowa, po raz drugi nie zaryzykuję. Życie mi jeszcze miłe...

Srebrzyste wstęgi zniknęły dawno, chmury szczelnie zakryły niebo. Stary potknął się o coś i zaklął. Karol na­słuchiwał czujnie. „Kiedy on wreszcie powie, o co mu idzie naprawdę? — zastanowił się. — Jest roztrzęsiony, coś go wzburzyło do głębi. O coś jest na mnie wściekły. Trzeba mu chyba pomóc... Niech mówi!"

— Całe szczęście — rzekł — że Zosia wskazała panu dokładnie, gdzie rozbiliśmy namioty. Przynajmniej tu­taj się pan nie błąkał.

Nacisnął właściwą strunę. Urbanek w jednej chwili przestał nad sobą panować.

— Idzie właśnie o Zośkę! — wybuchnął. — Ty, Karo­lu, przestań ją nareszcie buntować! Dziewczyna była dziś u was, a teraz ryczy. Na Kurta wpadła z pięściami, a i na mnie, rodzonego ojca, ośmieliła się podnieść głos! A kto ją tego nauczył? Ty!

Zasapał się ciężko i stanął.

— Szanowałem twego dziadka, Boeniga — rozżalił się nagle. — To był mój druh serdeczny, przeszliśmy ra­zem niejedno. I nigdy nie przypuszczałem, że jego wnuk wejdzie mi kiedyś w drogę. Dlaczego ją tumanisz? Dla­czego tłumaczysz, że jej miejsce jest w Polsce, gdy ona musi wyjechać! — budził się znowu gniew. — Tam, w Niemczech, będzie jej lepiej! Gdzie może więcej zaro­bić?

Karol ruszył naprzód. Nie odrzekł nic.

— Ty więc nie przeszkadzaj ani jej, ani mnie! — głos Urbanka rozbrzmiał donośniej. — Przyjechałem tu specjalnie po nocy, aby ci to wreszcie wygarnąć. Dotąd milczałem, bo pamiętałem, że jesteś wnukiem Zygfryda. Teraz mam tego dość. Przestań się wtrącać do nie swo­ich spraw, bo jesteś jeszcze na to za młody. Nie rozu­miesz tyle co ja!

Minęli pierwszy budynek. Pod przydrożnymi drzewa­mi nic prawie nie było widać.

--- Pan ma już oczywiście paszport gotowy? — zapy­tał Karol znienacka.

--- A mam!

--- Czy panu ktoś stawiał przeszkody?

--- Nie...

A czy ktoś pana zmuszał do pozostania w Polsce?

--- Niechby spróbował!

--- Zrozumiałe, nawet nikt nie próbował — mówił Karol z coraz większym naciskiem. — W takim razie dlaczego pan chce Zosię zmusić do wyjazdu? Tego nie mogę zrozumieć. Czy to jest w porządku? Ona ma już prawie szesnaście lat.

Urbanek przystanął raptownie. Coś w nim się roze­drgało, jakby zabrakło mu tchu. Karol przygotował się na nowy atak wściekłości. Był przekonany, że swoim wystąpieniem wywołał burzę. Zamiast niej jednak po­płynęły słowa tak ciche, że ledwie mógł je usłyszeć w poszumie wiatru:

Zdawało mi się, że usłyszałem głos twojego dziad­ka, Zygfryda. Mówisz zupełnie jak on... I uderzyłeś mnie w samo serce. Rzeczywiście nikt mnie nie zmusza do po­zostania... A czy mam prawo zmusić do wyjazdu Zośkę? Mam. Co ona tu pocznie beze mnie?

--- Franek pozostaje na gospodarce. Utrzyma i siebie, i ją. Czy pan zresztą musi wyjechać?

--- Muszę. Starość zjawi się niezadługo, a wtedy przy kim będzie mi lepiej aniżeli przy tamtej córce? Widzia­łeś przecież Kurta. Domyślasz się chyba, jakie muszą mieć oni dochody. Pieniędzy tam...

--- O tym wszystkim słyszałem — przerwał Karol spokojnie. — Oczywiście zrobi pan, co będzie uważał za słuszne. To pańska sprawa. Ale co do Zosi i Szymka, nie należy ich, moim zdaniem, odrywać od ziemi rodzinnej. Zwłaszcza Zosi, która, jak pan twierdzi, wyjechać nie chce.

Cień Urbanka poruszył się, jakby wstąpiła w niego nowa energia.

— Powiedziałem ci już: przestań się wtrącać! Zośka jest moim dzieckiem i postąpię jak chcę. Wracaj do obo­zu, bo niepotrzebnie znowu ci nawymyślam.

Ruszył naprzód bez pożegnania.

— Odprowadzę pana jeszcze — rzekł Karol ruszając także. — Kurt pozostał w Wilkowie?

— Pozostał.

Szli dalej w milczeniu. Minęli kilka domów, w jakimś oknie ukazało się światło. Urbanek przystanął.

— O, jeszcze nie śpią! — ucieszył się. — Będą chyba zadowoleni, że przyjechałem. No, dobranoc. I nie miej do mnie żalu. Kiedyś to jeszcze zrozumiesz...

Doszedł do bramy, otworzył furtkę, wprowadził ro­wer i zniknął. Karol nie ruszył się z miejsca. Nie chciało mu się spać, a zresztą zainteresowało go to domostwo. Był pewien, że obliczył dokładnie: tu mieszka człowiek, który także zamierzał wyjechać. I właśnie w tym domu przebywał obecnie nadleśniczy. A także leśniczy Łabęda...

Oparł się o płot i zamyślił. Było tu zacisznie, wiatr nie dochodził. Urbanek wszedł widocznie do mieszkania, gdyż dobiegły do jego uszu jakieś szmery spoza oświet­lonego okna, jak gdyby tam wewnątrz odsuwano po­śpiesznie krzesła. Ktoś coś głośniej powiedział, ktoś się roześmiał. Potem uciszyło się, lecz wkrótce otwarto drzwi od podwórza. Rozległy się czyjeś kroki.

— Żegnajcie, moi mili — Karol rozpoznał głos nad­leśniczego, jakiś niezwykle wesoły i przyjacielski. — Niestety, nie mogę dłużej pozostać. Mam dziś jeszcze ro­botę w lesie... Oczywiście... Tak, podbierają nam drew­no...

Ktoś, jakby Urbanek, wypytywał o coś, lecz słowa nie dobiegły wyraźnie. Karol nie był zresztą ciekawy dal­szego ciągu rozmowy. Bez pośpiechu skierował się w stronę obozu. Nie minął jeszcze ostatniego domostwa, gdy za nim rozległ się terkot. Wysunął się z panujących pod drzewami kompletnych ciemności. Motocykl zaha­mował raptownie.

— A, to druh Osiński! — ucieszył się nadleśniczy. — Tak późno na spacer?

Karol uścisnął wyciągniętą ku niemu rękę. „Jak mu się zmienił głos! — przebiegło mu błyskawicznie przez myśl. — Nie ma w nim ani odrobiny oschłości. Więc on i taki potrafi być!..."

--- Odprowadziłem Urbanka — wyjaśnił. — A że spać mi się nie chce, więc się tu kryję przed wiatrem i staram się odgadnąć z chmur jutrzejszą pogodę.

--- Więc stary był także w obozie? A to ciekawe!... Można wiedzieć, co go do was przyniosło?

Karol opowiedział pokrótce przebieg nieprzyjemnej rozmowy. Nadleśniczy roześmiał się cicho.

— Widocznie Kurt mu napędził strachu — rzekł. — Ale ta Zośka musi mieć temperament, jeśli zdecydował się tutaj przyjechać natychmiast. Rzeczywiście sko­czyła na Kurta z pięściami?

— Tak powiedział Urbanek.

--- Ciekawe, ciekawe... Czy już kiedyś zachował się on wobec ciebie, druhu, tak niegrzecznie jak dziś?

--- Nigdy. Gdy byłem u niego, powiedziałem mu dużo więcej i nie tylko nie spotkałem się z ostrym słowem, lecz nawet słuchał mnie chętnie. Zdawało mi się, że argumenty do niego trafiają.

--- Kto wie?... Kurt widocznie podburzył go po tym wybuchu Zośki. Nic dziwnego, podobno po wczoraj­szym wieczorze stracił zupełnie nerwy. Nie spytałeś przypadkiem, druhu, czy on jest dzisiaj w Wilkowie?

— Spytałem. Jest.

Zapadła nagle cisza. Karol odniósł wrażenie, że czymś zaskoczył swego rozmówcę, że jego proste słowa wy­wołały w nim głęboki niepokój.

— Aha, jest!... — nadleśniczy drgnął lekko, jakby coś sobie przypomniał. — No, może tak być... Na oko chłopak sympatyczny. Obserwowałem go kiedyś z bli­ska: rozmowny, uprzejmy, elegancki, chociaż, mimo wszystko, tkwi w nim sporo dzikości. Mściwy jest na pewno. I nie zdziwiłbym się —" słowa zaczęły padać z coraz większym naciskiem — gdyby niespodziewanie palnął tu jakieś głupstwo...

— No, chyba na nas nie napadnie — zażartował Ka­rol. — Niebezpiecznie jest wojować z Leśną Drużyną.

Spodziewał się jakiejś odpowiedzi, choćby w najgor­szym razie cichego śmiechu, lecz zamiast niego zapadło znowu głuche milczenie. „To nienaturalne — przyszło mu naraz na myśl. — Bez powodu nie odpowiada się milczeniem na żart. Ostrzegają mnie przed czymś, cze­goś nie chcą powiedzieć głośno. Czyżby rzeczywiście Kurt miał dla nas być groźny?..."

— Czas w drogę — odezwał się niespodziewanie Łabęda. — Nie mamy tu nic do roboty. Dobranoc, druhu!

Karol dłużej przytrzymał mu rękę.

--- Proszę wyjaśnić mi jedną sprawę — przemówił powoli. — Co robił Urbanek niegdyś, przed wojną? Dziadek darzył go wielką przyjaźnią, a on nie szafował nadmiernie takim uczuciem. Musiały istnieć poważne powody. Ale jakie? Nie mówił mi o nich nigdy.

--- Urbanek ma rzeczywiście duże zasługi. W okre­sie walk powstańczych i plebiscytów był naszym zaufa­nym kurierem. Krążył wtedy nieustannie i po Opolszczyźnie, i po Mazurach.

— Aha!... Że też zdecydował się dzisiaj na taki krok!

— Cóż, starość robi swoje — odezwał się nadleśniczy spokojnie. — Człowiek zmęczony życiem, szuka wygo­dy. A wygoda jest zawsze kiepskim doradcą.

Motor warknął, zniknęli po chwili w lesie. „Zupełnie inny człowiek — stwierdził Karol ponownie, kierując się do namiotów. — I co za miły głos!... A przedtem nawet mi nie przyszło do głowy, że potrafi prowadzić także przyjacielskie rozmowy..."

Rozejrzał się po niebie: chmury rozpadły się powtór­nie, srebrzyste wstęgi omotały ich krańce. Wiatr hulał coraz zacieklej i wypełniał bór przenikliwym jękiem rozkołysanych konarów i liści.





Pocisk artyleryjski




Jak Karol przewidział, następny dzień był pogodny. Przyjemny, ożywczy ranek rozradował ciepłem, powitał ludzi złotymi blaskami słońca. Po niebie snuły się mlecznobiałe smugi chmur, to znów umykały z wdzię­kiem poza horyzont, ciągnąc za sobą powiewne welony. Nic więc dziwnego, że Leśna Drużyna ruszyła do pracy raźniej niż zwykle, a i Michał, chociaż czekała go wielka próba, weselił się i tryskał humorem. W miarę jednak, jak się przybliżał do nadleśnictwa, skupiał się w sobie, poważniał, zabawne okrzyki stawały się coraz rzadsze. I wreszcie umilkł zupełnie. Naprzeciw ukazał się biały, przysadzisty budynek. Przypomniał mu, co go czeka. I po raz pierwszy ogarnęły go wątpliwości.

Oparli rowery o płot. Michał zdjął ostrożnie „do­nicę" i jak wielki skarb wnosił ją na werandę. Była osłonięta szczelnie, toteż swoim wyglądem budziła po­wszechną ciekawość. Interesanci, których zebrało się dzisiaj sporo, zaczęli żartować na ten temat, padły za­intrygowane pytania. Michał odpowiadał półgębkiem i nic nie wyjaśniał. Ustawił ją w kącie korytarza, jak gdyby nie chciał, aby na nią patrzono.

--- Kiepska sprawa — odezwał się do Karola. — Nigdy chyba nie było tutaj takiego tłoku... Gotowi opóźnić egzamin.

Na pewno nie wszyscy do nadleśniczego. Ręczę, że zacznie się punktualnie. Tu przecież panuje wzorowy porządek.

Karol uśmiechnął się do swych myśli, a równocześ­nie do trojga młodych ludzi, którzy się właśnie do nich zbliżali. Jednego z nich znał. Zaprzyjaźnili się z sobą w Swierkowie.

--- Niełatwo nam się rozstać — powitał go żartobli­wie.

--- Ano niełatwo — padła pełna życzliwości odpo­wiedź. — Za takimi jak wy goni się nawet do nadleśnictwa, aby tylko ich nie wypuścić. I przekazać w do­bre ręce.

Młody człowiek przedstawił swego towarzysza i stoją­cą obok dorodną dziewczynę.

— Chcą was porwać do Raczek — mówił dalej. — Dowiedzieli się przypadkowo, że dziś tutaj będziecie, więc korzystają z okazji. Chyba im nie odmówicie? Mamy przed sobą dwa dni świąteczne...

Stąd do Raczek było znacznie bliżej niż do Rudawki, toteż Karol nie zdziwił się, że tu właśnie przybyli. Ucieszył się przy tym, bo przypomniały mu się przepo­wiednie gospodarza ze Świerkowa, że odtąd nie zabrak­nie zaproszeń. Z czasem też nie było kłopotu. Nazajutrz była niedziela i należało ją poświęcić na wypoczynek. Ale świąteczny poniedziałek był wolny. Wspomniał o tym terminie.

— Świetnie! — uradowała się dziewczyna. — W po­niedziałek o dwunastej przyjedziemy po was wozami. Oczywiście obiadu nie przygotowujcie, bo zjecie go z nami.

Karol próbował się przeciwstawić. Wyżywienie takiej gromady mogło sprawić wsi niemałe kłopoty. Dziew­czyna jednak ponowiła energiczniej swe zaproszenie, a i Michał wtrącił zaraz swoje trzy grosze.

— Nie targuj się, gdyż i tak nie dasz rady takiemu posłowi! Jeśli nie pomoże uśmiech, rozgorzeje w nim gniew. A wtedy polecisz na skrzydłach. Te Opolanki mają temperament. Znamy już taką jedną!

Rozbawili się wszyscy, wkrótce musieli jednak skoń­czyć rozmowę, gdyż zajechał samochód. Wychylili się z korytarza. Ukazał się inżynier z Zarządu Lasów, a tuż za nim profesor. Weszli na werandę, przywitali się z harcerzami i zaczęli gawędzić. Karol obserwował nie­znacznie człowieka, który niewątpliwie będzie miał de­cydujący głos w tej niezwykłej komisji. Zachowywał się powściągliwie, lecz nie sprawiał groźnego wrażenia. Oczy miał bardzo ruchliwe: jakby z przyzwyczajenia biegały one nieustannie po pniach, gałęziach i liściach. Niespodziewanie wycofały się stamtąd i utknęły na wskazówkach zegarka.

— Dochodzi dziewiąta — rzekł. — Chodźmy. Nad­leśniczy pewnie już czeka.

Inżynier także sprawdził godzinę.

— Jeszcze trzy minuty — stwierdził dokładnie. — Nie potrzebujemy się śpieszyć. Tutaj panuje wzorowy porządek.

Karol uśmiechnął się lekko. A więc nie tylko oni stosowali to powiedzenie do nadleśnictwa...

Ruszyli powoli. Gdy inni weszli do biura, Michał skierował się do swej „donicy". Wziął ją tak samo ostrożnie jak przedtem i udał się także za nimi. Tamci znajdowali się już w gabinecie. Wsunął się więc i on, nieznacznie ustawił ją z boku i dopiero wtedy podszedł do reszty.

— Bardzo mi miło widzieć panów u siebie — witał właśnie gości nadleśniczy. — Panu, panie profesorze, jestem szczególnie wdzięczny... A gdzie druh Osiński? — zaniepokoił się nagle. — Nie przybył?

Karol dyskretnie pozostał w biurze. Nadleśniczy uka­zał się w drzwiach, przywitał się z nim nadspodziewanie uprzejmie i zaprosił do środka.

— Proszę, proszę!... Komendant obozu jest także peł­noprawnym członkiem komisji — popatrzył na inży­niera. — Czy nie tak?

Inżynier potwierdził skwapliwie. Zasiedli przy nie­wielkim, okrągłym stoliku. Profesor rozejrzał się po pokoju: był umeblowany skromnie, poza ładnym obra­zem olejnym nie było w nim nic ciekawego. Przesunął wzrok niżej, do kąta, w którym stała tajemnicza „do­nica".

— A to co? — zapytał zaciekawiony.

— Ciężki pocisk artyleryjski — wypalił Michał bez zająknienia. — Na wypadek, gdybym nie miał innego wyjścia.

Profesor wydął lekko policzki, jak gdyby nie wiedział, czy można to przyjąć za żart, ale gdy inni się uśmiech­nęli, on uśmiechnął się także.

— Sądzę, że do samobójstwa nie dojdzie — rzekł po­błażliwie. — Zastanawiałem się nad tym egzaminem — zwrócił się do członków komisji. — Według mnie nie powinno w nim iść o jakiś wywód akademicki, lecz o sprawdzenie czysto praktycznych wiadomości, nie­zbędnych do wykrywania, oznaczania i zwalczania grzy­bów pasożytniczych. Czy właściwie rozumiem nasze zadanie?

Ponieważ zarówno nadleśniczy jak i inżynier zgo­dzili się bez zastrzeżeń, profesor zaczął stawiać pyta­nia. Michał odpowiadał najpierw ostrożnie, z namy­słem, jakby trochę nieśmiało, szybko jednak nabierał werwy. Profesor rzucił na niego raz i drugi okiem i pogłębił temat. Odpowiedź była niezmiernie szczegółowa i potoczysta. W oczach egzaminatora pojawiło się głę­bokie zdumienie. Zastanowił się chwilę, coś starannie rozważył i wreszcie w słowach precyzyjnie dobranych wysunął problem.

Michał poczerwieniał, odetchnął głęboko i naraz za­recytował jak z nut. Jak górski strumień popłynęły porywiście słowa łacińskie i polskie, rodzaje i gatunki; opi­sy siedlisk i form, nie kończące się wyliczenia poszczegól­nych drzew i zagrażających im pasożytów. A Michał rozgrzewał się coraz bardziej, nabierał rozpędu, gnał już jak wspaniały rumak, który ujrzał przed sobą równy, bezkresny step. I niespodziewanie przed oczyma słu­chaczy zaczęły się przewijać obrazy: oto zdrowy, po­tężny bór, a oto miliardy maleńkich stworów, atakują­cych go zaciekle ze wszystkich stron i nieubłagana, straszliwa walka. Wkracza w to wszystko człowiek: wykrywa wrogów, stosuje środki zaradcze, wstrzymuje klęskę, ratuje od zagłady las...

Padają nazwiska autorów, tytuły książek i artykułów. Michał przytacza niekiedy z pamięci nawet bardzo dłu­gie cytaty. W pokoju panuje zupełna cisza, utkwione są w nim nieruchomo wszystkie spojrzenia. A on to widzi i czuje, i wydaje mu się, że każda para tych oczu na swój sposób wyraża podziw dla jego pamięci i uzna­nie, i cichą zachętę, i zaciekawienie, a także i lęk pod­świadomy, aby się przypadkiem nie zaciął, nie zgubił wątku. Ale dostrzega i zasadnicze różnice: oczy nale­żące do profesora oceniają sumiennie, wyważają, su­mują, są zaskoczone ogromem wiadomości i znajomością rządzących tą dziedziną subtelnych praw; oczy inży­niera radują się, jak gdyby ten egzamin składał nie prawie nie znany mu harcerz, lecz ktoś z jego najbliż­szych; oczy nadleśniczego przymknęły się nieco, drżą lekko, boją się widocznie, że można by z nich zbyt wiele wyczytać, a mimo to nie potrafią ukryć wyry­wającej się z nich gwałtownie, nieustannie narastającej, chwytającej za serce, przepełnionej życzliwością sym­patii. Natomiast oczy Karola są szeroko otwarte i jasne: na początku był w nich entuzjazm, ale zniknął szybko, nabrały teraz kamiennego spokoju. Nie zwiedzie to jednak Michała, zna go zbyt dobrze. I wie, że pod tym pozornym spokojem zaległa duma przywódcy Leśnej Drużyny, który jest pewien w tej chwili, że już wy­grano walkę, że drużyna zyskuje, wzmacnia się, krzep­nie, pogłębia zaufanie do siebie i w sposób zdecydo­wany zdobywa nieprzyjacielską pozycję.

Michał wyczerpał temat i umilkł. Nikt się nie poru­szył, nikt nie drgnął. Wreszcie powoli, z namysłem, jak gdyby pod naporem kłębiących się myśli, profesor uniósł nieznacznie rękę i oparł na niej policzek.

— Fenomenalne!... — wyszeptał. — Nigdy jeszcze dotąd nie spotkałem takiego studenta — głos zaczynał nabierać powoli barwy. — Gdybym nie wiedział, że mam przed sobą szesnasto- czy siedemnastoletniego harcerza, byłbym przekonany, że to jakiś niezwykle utalentowany młody uczony...

Michał zerknął na Karola, jakby chciał mu krzyknąć do ucha: „Słyszysz"?, i pokraśniał z radości.

— Zupełnie niezwykłe... — ciągnął profesor dalej. — Sądzę — dodał prostując się w krześle — że nie ma potrzeby pytać o więcej. Ile to zajęło nam czasu? — spojrzał na zegarek. — No tak, prawie równą godzinę!... Czy panowie macie jeszcze jakieś pytania?

Ostatnie zdanie zabrzmiało urzędowo, poruszyli się wszyscy. Zarówno nadleśniczy jak i inżynier mieli tylko słowa uznania. Michał, zachowujący się do tej pory skromnie, usiadł teraz wygodnie i założył nogę na nogę.

--- Czy egzamin mogę uważać za zakończony? — za­pytał.

--- Oczywiście w zakresie teorii — zastrzegł nadleś­niczy szybko. — Pozostaje jeszcze strona praktyczna. Chyba będzie najlepiej, jeśli sprawdzimy ją w lesie?

— Słusznie — zgodził się z nim profesor. — Jestem przygotowany na wyjazd do lasu, aby tam przeprowa­dzić ćwiczenia. Ale w zakresie teorii istotnie możemy uznać egzamin za zakończony.

--- Czy mogę wiedzieć, jaki otrzymam stopień?

Profesor roześmiał się.

— O, i wyszedł sztubak z worka — rzekł. — Stopień, rzecz najważniejsza! Nie mam odpowiedniego stopnia dla takiego przypadku — spoważniał. — Gdyby jednak druh robił u mnie pracę dyplomową z tego przedmiotu, oceniłbym ją na pewno na piątkę.

Michał popatrzył zezem na nadleśniczego.

--- To dla mnie ważne stwierdzenie — odezwał się. — Prawdę mówiąc, nie tyle mi idzie o stopień, ile o okreś­lenie poziomu mych wiadomości. Czy można by to uznać za poziom akademicki?

--- Na pewno! — przytaknął profesor gorąco, — I to mnie właśnie najbardziej dziwi. W jaki sposób uczeń liceum, choćby nawet taki, który przystępuje już do matury, mógł ogarnąć tak olbrzymią dziedzinę wiedzy? Samodzielne opanowanie w tym wieku takiego materia­łu nie wydaje mi się możliwe. Ktoś musiał druhowi pomagać.

--- Oczywiście — Michał opowiedział o swej lipcowej praktyce. — Mam zresztą miłego nauczyciela w szko­le — dodał — który daje mi wskazówki i dobiera lektu­rę. Ale najwięksi moi mistrzowie to profesor Raciborski i las.

--- Kto? Raciborski?... Jaki Raciborski?

— No ten nasz największy botanik! Marian. Profesor wpatrzył się w niego czujnie.

— Aha!... — mruknął, jakby przyszło mu do głowy coś niezwykłego. — Wielki to mistrz, chociaż umarł już dawno. Rozumiem teraz lepiej: to on cię nauczył, druhu, także i pracy, gdyż w tę naukę musiałeś włożyć wielki wysiłek. A że to grzyby stanowiły kiedyś jego wielką specjalność... I do tego indonezyjskie...

— Oglądałem je kiedyś w Ogrodzie Botanicznym w Krakowie — Michał usiadł jeszcze wygodniej. — Nie­stety, wiele z nich dotąd nie opracowano.

Profesor przechylił się przez stół, jak gdyby chciał lepiej go dojrzeć.

--- Wiesz co, druhu? — wykrzyknął. — Mam pomysł! Kiedy rozpoczniesz studia, zabierz się do tych grzybów. Olbrzymia praca, a Raciborski w tej dziedzinie nie ma dotychczas następcy.

--- Oho, profesor zarzuca sieci — zażartował inży­nier. — Będzie czas o tym pogadać. Zabierzmy się z ko­lei do egzaminu z praktyki.

Profesor uśmiechnął się w odpowiedzi i wstał.

— Chwileczkę — zatrzymał go nadleśniczy. — Mam na miejscu okazy, które mogą stanowić wstęp do egza­minu. Zaraz przyniosę.

Wrócił po kilku minutach. W ręku trzymał dwie nieszczęsne siewki, które były bezpośrednią przyczyną konfliktu.

— Chciałbym, aby pan zechciał je obejrzeć — rzekł, wręczając profesorowi. — Czy jest na nich jakiś grzyb?

Pytał spokojnie, w głosie nie wyczuwało się nawet najdrobniejszej oznaki podniecenia czy drażliwości. Po prostu: chciał stwierdzić, po czyjej stronie jest słusz­ność. Karol rzucił na niego okiem i przeniósł wzrok na Michała: wydawał się pewny siebie. Kiedy jednak pro­fesor podszedł z siewkami do okna, zauważył na jego twarzy niepokój. „Nic dziwnego — wytłumaczył to so­bie — ważą się jego losy. Egzamin z teorii wypadł świetnie. Ta jednak opinia może przekreślić wszystko..."

Profesor obrócił krzaczek na wszystkie strony, prze­ciągnął palcami po szpilkach, coś rozmazał na dłoni i dmuchnął. Wreszcie zabrał się do korzeni.

— Hm — mruknął niepewnie — coś jest. Jakby rdza...

Zbadał raz jeszcze uważnie.

— Nie byłem na to przygotowany — odezwał się zno­wu. — Potrzeba tu narzędzi laboratoryjnych. A ja prze­cież jadę na urlop...

Michał z leżącej obok „donicy" torby wyciągnął swe wielkie szkło powiększające i podał mu je usłużnie.

— Ładny przyrząd — stwierdził profesor przygląda­jąc mu się ze znawstwem. — Ano, spójrzmy... Nie — dodał po chwili — nic poważnego nie widzę. Chyba to jednak resztki błota albo zbutwiałych liści...

W pokoju zaległa cisza. Inżynier przygryzł wargi, na twarzy nadleśniczego nie odbiło się żadne uczucie. I na twarzy Karola nie było go także.

--- Nie, chyba nie ma... — profesor zaczął się przy­glądać drugiemu krzaczkowi. — Może pod mikroskopem udałoby się coś tam odnaleźć... Domyślam się, o co tu poszło — uniósł raptownie głowę. — Widocznie nasz student — uśmiechnął się nikle — znalazł na tych krzaczkach jakiegoś szkodnika, a pan nadleśniczy za­przeczył. Niestety, niczego nie uda się stwierdzić. Krza­ki wyschły. Trzeba było — popatrzył na Michała z wy­rzutem — zachować je w wilgoci. A przynajmniej w cieniu...

--- To moja wina — przerwał mu nadleśniczy. — Rzuciłem je pod domem, bo nie przywiązywałem do nich najmniejszej wagi. Oczywiście wiatr i słońce zro­biły swoje.

Karol drgnął. „Sprawiedliwy człowiek — pomyślał z uznaniem. — Postąpił źle i przyznaje się do winy, gdyż mogłoby to rzucić cień na Michała. Nie ma rady — trze­ba jechać do szkółki. A jeśli tam nie znajdziemy więcej krzaków dotkniętych zarazą?...'"

Nie zdążył odpowiedzieć sobie na to pytanie, gdyż Michał się teraz poruszył. Raźnym krokiem przeszedł przez pokój, zabrał z kąta swoją „donicę", podniósł i z wielką pieczołowitością ustawił na biurku.

— Wobec tego strzelamy z ciężkiego działa! — prze­mówił raźnie. — Tam, w lesie, wyrwałem trzy krzaki, i podzieliliśmy je między siebie. Dwa pan już widział, panie profesorze. A oto ostatni. Przechowywałem go — zaczął z wielką powagą akcentować poszczególne wy­razy — w najodpowiedniejszych warunkach. Zgodnie z potrzebami nauki.

Rozwinął papier i beztrosko rzucił go na podłogę. Ukazała się rzeczywiście donica, w niej jednak, zamiast kwiatu, tkwił krzaczek otulony na spodzie w mech i tak świeży, jak gdyby przed chwilą wyrwano go z ziemi.

Na ten widok twarz profesora rozbłysła.

— Ach, jakie to śliczne! — wykrzyknął z uzna­niem. — Co za wspaniała robota!...

Chwycił gorączkowym ruchem szkło powiększające, lecz ledwie je przytknął do igliwia, odskoczył jak opa­rzony.

--- Uff!... — odetchnął głęboko. — Phytophtora omní­vora!

--- Zaraza wielożywna — przetłumaczył Michał na polski.

Czoło nadleśniczego pokryło się chmurą, wzrok jego uleciał przez okno. „Dla nas zwycięstwo, dla niego klęska — stwierdził Karol obserwując go czujnie. —-Chociaż nie... — zawahał się spostrzegłszy, że jego wzrok utknął na widniejącym w dali sosnowym lesie, zmagającym się w tragicznej walce o życie. — Nie o to mu idzie. To jest dla niego nowe nieszczęście... Tak, o nas on na pewno w tej chwili nie myśli. Wściekł się tam w lesie, gdyż jest zmęczony; nie chciał wtedy do­puścić do siebie myśli o możliwości nowego ataku. A teraz męczy się, próbuje jeszcze ratować siły. Chyba jednak straci obecnie te resztki pogody, które nie wy­paliły się w jego wnętrzu..."

Nie wypaliły?... — zastanowił się. — Aha, dochodzę nareszcie do sedna!... Oczywiście ten człowiek, wbrew pozorom, umie być także pogodny, jeśli oderwie się tylko od lasu. Zauważyłem to przecież wczoraj wie­czorem. Za to w tym pokoju nie ma ani chwili swo­bodnego oddechu, ten las prześladuje go ciągle. I chy­ba dlatego jest w nim tyle szorstkości..."

— To nieprzyjemne — dał się słyszeć cichy głos in­żyniera. — Należałoby się właściwie cieszyć, że nasz harcerz zdał znowu pomyślnie egzamin, a z drugiej strony trzeba ubolewać, że zaraza pojawiła się na tym terenie...

Zakłopotał się szczerze. Natomiast ani profesor, ani Michał nie zwrócili na te słowa wcale uwagi.

--- Śliczna hodowla! — profesor nie odrywał oczu od krzaczka. — Miała wszystkiego dość: i ciepła, i cienia. Jednakże istotnie to kłopot — coś tam widocznie do­tarło do jego świadomości ze słów inżyniera. — Taka epidemia wcale nam niepotrzebna... Szeroko jest roz­winięta w terenie?

--- Na szczęście nie — odparł Michał stanowczo. — Przejrzałem spory kawał lasu i znalazłem ją tylko w szkółce. Oczywiście nie można wykluczyć, że nie znajdzie się jej w jakichś dalszych siedliskach. Wiado­mo: rozwija się szybko, aby tylko natrafiła na dogodne warunki. Nieźle ją chyba odkarmiłem tej nocy? Nie żałowałem żadnych frykasów. Toteż mogła posłużyć dzisiaj za pocisk artyleryjski.

Włożył ręce za pas w nagłym przypływie dumy. Prze­chylony lekko do tyłu, z wysuniętym naprzód podbród­kiem i rozstawionymi nieco nogami prezentował się imponująco. Zrobił wrażenie. Profesor wpatrzył się w niego jak urzeczony.

--- Druhu, zaraz po maturze proszę zgłosić się do mnie! — powiedział. — Zabierzemy się do tych potwor­ków Raciborskiego!

--- Oho — wtrącił żywo inżynier — zaczyna się znowu! Pogadacie o tym później. Zbierajmy się w dro­gę!

Profesor ujął Michała pod rękę i wyszli z budynku. Ponieważ w samochodzie nie mogliby zmieścić się wszyscy, nadleśniczy udał się na podwórze, aby sprowa­dzić motocykl. Karol, korzystając z tej zwłoki, przy­bliżył się do grupki interesantów, wśród których do­strzegł znajomych. Powitali się po przyjacielsku i po­toczyła się, jak to najczęściej bywa w takich przypad­kach, zwykła banalna rozmowa.

— Co tu robicie?

— Ano gadamy. Przygotowują dla nas w biurze pa­pierki.

Karol skupił się w sobie. „Papierki?... — poruszyły się w nim jakieś uśpione chwilowo myśli. — Oczywiś­cie, oni też tu składają podania. I otrzymują dokumenty i odpowiedzi. Hm, warto zbadać ten trop..."

— Od rana tak czekacie? — padło obojętne na pozór pytanie.

Nie wiadomo dlaczego, ogarnęła wszystkich wesołość.

— Tu nikt nie czeka — ktoś zaraz wyjaśnił. — Usta­la się dzień i godzinę i otrzymuje się punktualnie co do minuty.

Z dalszych wypowiedzi wynikało, że interesanci nie­kiedy przybywają wcześniej ot tak, aby z sobą pogadać. Muszą wtedy poczekać na swoją kolejkę. I właśnie dzi­siaj tak było.

— Ja mam otrzymać pismo za dziesięć minut — do­dał ktoś inny. — Na pewno któryś z urzędników przy­woła mnie zaraz. Tak, w tym biurze panuje wzorowy porządek. Oby wszędzie tak było — westchnął.

„Wspaniały trop! — ucieszył się Karol. — Nie spusz­czaj go z oczu!"

--- Istotnie tu jest porządek — przyznał głośno. — Tylko z tymi godzinami przyjęć chyba dość niewygod­nie. Trochę za wcześnie. A może i trochę za krótko...

--- Ech, to nie ma znaczenia! My wstajemy wcześnie. A przy tym, co najważniejsze, człowiek wie, że jeśli zjawi się między ósmą a dziewiątą, sprawę zawsze za­łatwi. Szybko i sprawnie, gdyż nadleśniczy nie znosi gadulstwa. O to nie można mieć do niego pretensji. Podanie — i natychmiast decyzja. A gdzie indziej jak jest? Przyjdziesz o ósmej — poczekaj do dziewiątej. A o dziewiątej akurat wyszedł ten, który powinien załatwić. Poczekasz, złapiesz go, potrafi obiecać ci wszystko. A potem — znów od początku, bo nie za­łatwił. Lepsze już takie porządki. Nie — to nie, tak — to tak! Wie się od razu, czego się trzymać.

Zawarczał motor, nadleśniczy zajechał przed dom. Karol pożegnał się szybko. „Na dzisiaj wystarczy — stwierdził w duchu z zadowoleniem. — Trop staje się coraz przejrzystszy. I niewątpliwie posunąłem się na­przód. Ten człowiek cieszy się zaufaniem miejscowej ludności..."

Samochód ruszył, Karol przysiadł na siodełku za nad­leśniczym. Michał dawał wskazówki kierowcy. Wjechali w las i udali się najpierw do szkółki. Odnaleźli jeszcze kilka krzaczków nawiedzonych przez zarazę, wyrwali, spalili. Nadleśniczy coraz bardziej pochmurniał.

--- Co ja z tym pocznę? — rozżalił się wreszcie. — Znaleźliśmy jedno siedlisko, mogą znaleźć się inne. Trzeba obejrzeć wszystko. A pieniędzy nie mam na te roboty...

--- Niech pan się nie zastanawia — przerwał ener­gicznie inżynier — i bierze ludzi do pracy. Jasne, że tu trzeba działać natychmiast. Jakieś kredyty się znajdą.

Karol otworzył szeroko oczy z wielkiego zdumienia. To, co teraz nastąpiło, przypomniało mu żywo przykrą scenę z dnia wczorajszego. Nadleśniczy zmienił się w jednej chwili. Zniknęło poprzednie opanowanie, w sposób rażący rozlała się na twarzy surowość i oschłość. W oczach zaczęły przemykać iskry wście­kłości,

— Kredyty się znajdą! — wybuchnął. — Nie, panie inżynierze, nie wydam grosza, dopóki nie otrzymam przydziału na piśmie! Oczywiście — starał się pohamo­wać — wniosek jeszcze dziś panu wręczę... Proszę się nie gniewać, panie inżynierze — złagodniał zupełnie, a jedynie drżenie głosu świadczyło nadal o wewnętrz­nym wzburzeniu. — Ale pan mnie rozumie... Dziś obie­cają wszystko, każą się śpieszyć, nie liczyć się z pie­niędzmi, bo akcja jest pilna, nie wolno jej opóźnić ani o sekundę. A jutro?...

Inżynier poklepał go dobrodusznie po plecach.

Rozumiem, rozumiem — rzekł. — Wniosek zabiorę i postaram się załatwić go jutro. Może jeszcze przed południem otrzyma pan od nas telefonogram.

Nadleśniczy coś tam zamruczał i ruszył ku drodze. „Zdaje się — rozważał Karol — że zbliżam się szybko do końca tropu. A więc w tym tkwi jedna z głównych, o ile nie najgłówniejsza przyczyna jego oschłości... Na pewno temu człowiekowi wyrządzono kiedyś straszliwą krzywdę. Ktoś musiał wprowadzić go w błąd lub wy­parł się odpowiedzialności w chwili, gdy las wymagał natychmiastowego ratunku..."

Podszedł do inżyniera i szczerze wyjawił mu swe przypuszczenia.

--- Właśnie tak było — usłyszał cichą odpowiedź. — Ale to dawne sprawy. Nie warto ich przypominać.

--- I od tego właśnie czasu domaga się on w każdej sprawie podania?

Inżynier popatrzył na niego z uwagą. Uśmiechnął się z wyraźnym przymusem.

— Dlaczego, druhu — zapytał — tak się interesujesz tą sprawą?

— Ponieważ to także harcerski trop.

Harcerski trop? Ciekawe... Hm, rzeczywiście może tak być. Wobec tego odpowiem: właśnie od tego czasu.

Wyszli na drogę. Profesor z Michałem siedzieli już w samochodzie i omawiali z ożywieniem jakieś proble­my. Nie zwrócili wcale uwagi na nadchodzących. Dopie­ro kiedy inżynier stanął przy drzwiach, profesor rzucił na niego okiem, lecz tylko strzepnął niecierpliwie palca­mi, jak gdyby chciał odpędzić intruza. Zaraz jednak je­go oczy spojrzały przytomniej.

— Aha, trzeba jechać dalej!... — odezwał się niechęt­nie. — Doszedłem do wniosku, że nie ma przecież naj­mniejszego sensu włóczyć się po lesie na ślepo. Akurat możemy nie znaleźć nic ciekawego, a o huby czy inne widoczne z daleka narośle nie mogę przecież wypyty­wać naszego młodego uczonego — głos rozbrzmiał we­soło. — Mógłby się na mnie obrazić. Ma on podobno w zanadrzu jeszcze niejeden ciężki pocisk artyleryjski. Jeśli dobrze wystrzeli, egzamin praktyczny także bę­dziemy mogli zaliczyć na piątkę. Niech więc prowadzi.

I Michał prowadził. To przez wysokie drzewostany, to przez młodziki, to wygodnymi drogami wśród z rzad­ka rozsianych pni, to znów wśród traw sięgających do pasa, to przez karczowiska, to przez zwarty, kaleczący twarze i ręce gąszcz zbitych z sobą świerkowych i sos­nowych gałęzi. Niekiedy wskazywał, jakby od niechce­nia, jakieś skazy na liściach paproci, poziomek czy ma­lin, lecz nie zaszczycał ich nawet dłuższym spojrzeniem. One były dla lasu niegroźne. Dopiero na dużej, silnie za­chwaszczonej uprawie, gdzie ładnie się rozrosły kilku­letnie sosenki, zatrzymał się dłużej. „Osutka sosnowa — poinformował. — Lato było bardzo mokre, więc zaczyna rozwijać się szybko. Musimy tu zastosować natychmiast opryskiwanie".

Przemawiał coraz częściej jak rolnik znający świetnie swe gospodarstwo — to radujący się pięknym plonem, to zatroskany chorobliwym wyglądem jakiegoś zagonu, to chylący pokornie głowę wobec szkody, której nie­podobna było uniknąć, to stawiający hardo czoło rzeczy­wistości, gdy na ratunek nie było jeszcze za późno. Pro­fesor odzywał się rzadko. Pytania nie były potrzebne.

Wrócili do drogi, wsiedli do samochodu i ujechali ze dwa kilometry. Znaleźli się teraz wśród młodych mo­drzewi.

Rak — oznajmił Michał wskazując na widoczne tu i ówdzie na gałęziach drobne, nieco wgłębione plamy. — Na szczęście i ta choroba jest dopiero w zarodku. Znisz­czymy ją łatwo.

Profesor obszedł cały drzewostan. Rzeczywiście ogni­ska nie były liczne.

—Tak czy owak — oświadczył wróciwszy na dawne miejsce — działać trzeba pośpiesznie. Teraz to, na szczęście, drobiazgi. Nie będzie z nimi większych kło­potów. Ale za miesiąc...

Nie dokończył. Nadleśniczy wbił oczy w ziemię, a je­go przygnębiające milczenie zwróciło ogólną uwagę. Michał, zajęty do tej pory wyłącznie swymi egzamina­cyjnymi sprawami, przyjrzał mu się i stracił nagle na minie.

— Ja się popisuję jak uczniak — przemówił zmiesza­ny — a nie zastanawiam się, ile moje odkrycia mogą in­nym sprawić przykrości...

Nadleśniczy nie uniósł głowy.

— Tak, przykrości — mówił Michał dalej z coraz większym namysłem. -— Ale czy należy się martwić?... Ten las na pewno nie jest wyjątkiem, po tych ulewach grzyby rozpanoszyły się wszędzie. Tu odnaleźliśmy wro­ga. To dobrze. Tę Phytophtorę, osutkę i raka, o ile pan pozwoli, weźmiemy na siebie i wybijemy w ciągu naj­bliższych dni. Im damy radę!

Nadleśniczy poruszył się wreszcie. Na twarzy znać było wielkie znużenie.

— Po dzisiejszym dniu wierzę, że tego dokonacie — rzekł. — To jest jednak tylko wycinek boru. A co z resz­tą? Co tam się dzieje?

Inżynier ujął go po przyjacielsku pod ramię.

— No, stary — przemówił jowialnie — głowa do gó­ry! Znam wielu takich, którzy będąc na twoim miejscu, machnęliby ręką i poszli spokojnie spać. O kredyty się postaramy. Las też umie sobie radzić w wielu wypad­kach i sam zniszczy niejednego szkodnika. A zresztą, jak słyszałeś, Leśna Drużyna pomoże. To także twój zysk.

— Nie mój. Las na tym zyska.

Profesor doszedł do wniosku, że też powinien wy­stąpić.

Tragedii nie ma — rzekł starając się najwidoczniej zbagatelizować tę sprawę. — Choroba w zarodku, wy­leczyć nietrudno. Jeśli w tej okolicy istnieje coś jeszcze, druh — spojrzał na Michała z nie tajoną sympatią — na pewno odkryje. Toteż rozwodzić się nad tym dalej nie warto. Stanowimy komisję egzaminacyjną i sądzę, że czas wydać opinię. Moim zdaniem — uśmiechnął się — nasz młody uczony zdał z praktyki także na piątkę.

Entuzjastycznie zabrzmiały ostatnie słowa. Michał pokraśniał i przestąpił niepewnie z nogi na nogę, jak gdyby nie wiedział, jak mu wypada postąpić w tej sy­tuacji. Opinię profesora potwierdzili zgodnie inżynier i nadleśniczy. Dodało mu to natychmiast energii.

--- Oczywiście — rzekł — otrzymam potwierdzenie tego egzaminu na piśmie?

--- Czy to potrzebne — zdziwił się inżynier. — Do czego? Chyba na pamiątkę.

--- Na pamiątkę także, ale przede wszystkim dlatego, że musi obowiązywać jakiś porządek — wypalił Michał stanowczo. — Złożyłem podanie oficjalnie, na dziennik, powinienem więc otrzymać oficjalną odpowiedź.

--- Słusznie — zgodził się nadleśniczy. — Osobiście dopilnuję tej sprawy. A byłoby jeszcze lepiej — dodał z namysłem — gdyby druh otrzymał tę odpowiedź nie ode mnie, ale z Zarządu Lasów.

Michał, pewny już swego, mrugnął okiem w stronę Karola. Profesor to zauważył i parsknął śmiechem.

— Tak — poparł go także — naszemu młodemu uczo­nemu należy się nie tylko pismo, ale i dyplom, i to właś­nie z pieczęciami Zarządu Lasów! Wyjątkowy to był egzamin i wyjątkowo należy go potraktować. Lasy tego na pewno nie pożałują.

— A i gdzie indziej może się on przydać —- wtrącił Michał. — Jak pan sądzi, panie profesorze — dodał robiąc niewinną minę — czy to, co umiem, bardzo różni się jeszcze od wiedzy, opanowanej przez studentów wyż­szych uczelni?

Profesor spoważniał. Przez dłuższy czas zastanawiał się nad tymi słowami.

— Hm, co tu dużo gadać... — odezwał się wreszcie w jakimś wielkim skupieniu. — Chciałbym mieć takich asystentów, którzy nie tylko opanowali tyle wiadomości, ale którzy tak ładnie umieją prowadzić wykład. To już nie zdolności. To dar...

Ruszył w zamyśleniu w drogę powrotną. Obeszli bo­kiem gąszcz i zaczęli się posuwać po mchu, porastają­cym puste płaszczyzny wśród smukłych brzozowych pni. Niespodziewanie gdzieś z boku rozległ się zgrzyt, jak gdyby ktoś uderzył szpadlem o kamień. Nadleśniczy przystanął raptownie i bacznie nastawił uszu.

— A to co? — mruknął. — Ktoś kopie...

Dźwięk się powtórzył, potem jednak zaległa cisza. Karola ona nie zwiodła: najwyraźniej rozróżniał w dal­szym ciągu szybkie i energiczne przerzucanie ziemi od szelestu poruszanych wiatrem brzozowych liści. Nad­leśniczy musiał to także usłyszeć.

— Wracajcie do drogi — rzekł cicho. — Ja muszę sprawdzić, co tam się dzieje.

Pomknął ostrożnie, czuwając, aby nie nadepnąć na jakąś wysuszoną gałązkę. Karol bez namysłu poskoczył za nim. Podświadomie ogarnął go lęk. Wydało mu się, że te dźwięki, prawie nieuchwytne dla ucha, były mu dziwnie znajome i bliskie. Czyżby?... Przecież to nie­możliwe, musiałby o tym coś wiedzieć! A przecież...

Zgrzyty stawały się coraz wyraźniejsze, narastał szum przesypywanej pośpiesznie ziemi. Nadleśniczy naraz przystanął i rozgarnął powoli bujnie rozrośnięte gałęzie niewysokich sosenek. Karol zmartwiał. Ujrzał przed so­bą porośnięty z rzadka drzewami Wał, a tuż naprzeciw wyciętą w nim równo pionową ścianę. Dwaj harcerze z Leśnej Drużyny pracowali przy niej zapamiętale i ry­jąc łopatkami coraz głębiej wrzynali się w głąb.

Karol popatrzył na nadleśniczego: stał nieruchomy, z na pół otwartymi ustami, jakby zabrakło mu tchu.





U progu wielkiego odkrycia




Tego ranka Lenc z Czerskim odmaszerowali z obozu wcześniej, zamierzali bowiem odbyć długą wędrówkę. Zapuścili się najpierw głęboko w las, aż poza Świerków, a potem zaczęli zawracać ku południowi. Posuwali się szybko. Szlak był wytknięty tykami, droga znana do­kładnie. O zabłądzeniu nie mogło być mowy.

Uszedłszy tak ze dwa kilometry, Czerski rozejrzał się uważnie w szkicach topograficznych i odtąd poruszał się na pozór mniej pewnie. Podważał często warstwę próch­nicy, odchodził niekiedy na boki, wyszukiwał miejsca najwilgotniejsze, od czasu do czasu kazał coś wymie­rzyć ponownie. Lenc ze swą grupą roboczą spełniali szybko jego zlecenia, a po odnotowaniu cyfr przenoszo­no się dalej według jego wskazówek.

Dochodziła jedenasta. Teren jakby uniósł się nagle, osechł, zniknęły zupełnie paprocie, na ich miejscu po­jawiły się borowiny. Czerski przystanął. Towarzyszący mu harcerze skupili się koło niego.

Możemy odpocząć — odetchnął z ulgą. — Straci­liśmy trochę czasu, lecz za to zarobiliśmy na rzetelności: zapadłość rzeczywiście istnieje, pomiary są dobre, kie­runek wyznaczony jest prawidłowo. Tu się jednak wszystko urywa...

Przysiedli z Lencem na ziemi i zaczęli rozglądać się w planach.

--- Tak, do tego miejsca wszystko jest jasne --- Czerski wskazał na nich punkt, w którym urywała się cienka przerywana linia, oznaczająca odkryte Łozysko. --- Ale jak teraz przeskoczyć przez Wał?...

Zakłopotał się. Zapowiedział wprawdzie wczoraj, że widzi możliwości pomniejszenia przeszkody, lecz wyczu­wał je tylko, nie oparł dotąd na cyfrach. Teraz miał przy­stąpić do rozstrzygnięcia tego problemu. I zdawał sobie sprawę, że wbrew przewidywaniom ta trzystumetrowa zapora może mu zepsuć wszystko.

Usiadł wygodnie, składał powoli plany. Rozpogadzał się. Wyjął z chlebaka bułki i przysunął do siebie ma­nierkę.

— Trzeba podkarmić ciało, aby duch zaczął lepiej pracować — rzekł prawie wesoło. — Podjedzcie, chło­paki, porządnie, bo nie wiadomo, na czym dzisiaj się skończy.

Ugryzł kęs, popił solidnie kawą i wstał. Mimo że nie wymienili między sobą słowa, Lenc zrobił natychmiast to samo.

Rozejrzymy się? — zapytał.

— Uhum... — odmruknął Czerski przeżuwając ostroż­nie. — Oni niech tu pozostaną — wskazał głową na za­jętych jedzeniem harcerzy. — My nie marnujmy jed­nakże czasu.

Poszli naprzód. Na grzbiecie Wału skręcili w lewo, zrobili kilkaset kroków i zawrócili.

--- Nie tędy droga — zawyrokował Lenc. — Teren i wysoki, i gładki, i twardy.

--- Nie tędy — zgodził się Czerski. — Spróbujmy więc szczęścia w przeciwnym kierunku.

Szli po Wale, jak go określali w swoich raportach, lecz na oko prawie wcale nie wyczuwało się nierówności. Tu, na grzbiecie, gdzie się znajdowali obecnie, ziemia była często naga, poza mchami i nielicznymi borowina­mi nie było na niej żadnego pokrycia; tam niżej, gdzie się zatrzymali na odpoczynek, paprocie, wysoka trawa i gęsto rozrzucone młode drzewka oraz zarośla krze­wów utrudniały widok i pozornie zrównywały wysokość. Ale dla Czerskiego czy Lenca nie miało to żadnego zna­czenia. Zdeptali tu wielokrotnie każdy metr powierzch­ni, wymierzyli dokładnie, wyczuwali pod stopami róż­nice. Tam jednak, dokąd zmierzali obecnie, mogły się kryć niespodzianki; nie działały tam jeszcze ich instru­menty. Przedtem całą swą uwagę skupili na wyznaczo­nym przez naturę łożysku. Dopiero teraz jednak szu­kali dla niego przejścia.

Uszli znowu kilkaset metrów i przystanęli.

— Nic z tego — mruknął Lenc z rezygnacją. — Dziu­ry tu żadnej nie ma.

Flora przyziemna była w tym miejscu nieco bogatsza. Wśród borowin ukazały się jagodziny, na nasłonecznio­nej przestrzeni kępa jeżyn rozesłała swe najeżone kol­cami gałązki. Przed nimi, nieco dalej, wyrastał już mło­dy lasek z nasion naniesionych tu wiatrem. Na lewo łączył się on z pobliską gęstwiną Niecki; na prawo, ku południowi, przenikał w zwarty, dobrze podszyty, wil­gotny bór, ciągnący się daleko za Świerków.

— Na co się tak gapisz? — zirytował się naraz Lenc, gdyż Czerski, zamiast wracać, przysiadł na piętach i wpatrywał się w jakimś ogromnym zapamiętaniu w snujące się jakby strugą zielone płaty. — Przecież to tylko mech!

— Mech mchowi nierówny... Poczekaj tu chwilę... Czerski, zgięty we dwoje, zaczął posuwać się naprzód.

Lenc właściwie wczoraj określił: biegł w podskokach, z oczyma wbitymi w ziemię, jak pies gończy, który po­chwycił trop. Zniknął wkrótce poza zasłoną utkaną z leś­nej młodzieży.

— Staszku — dał się słyszeć jego stłumiony głos — chodź tutaj! Widzisz? — zapytał, gdy Lenc znalazł się obok niego.

--- No cóż?... I to mech.

--- Powiedziałem ci: mech mchowi nierówny. W zależ­ności od gleby, nasłonecznienia i wilgotności wyrastają różne gatunki. Przyjrzyj się dobrze!

Istotnie ten mech wyglądał odmiennie. Tam między rzadkimi pniami był jasny, niski, spłowiały, jakby za­snuty kurzem; tu natomiast radował oczy soczystością zieleni i wysokością.

— Oczywiście inny gatunek — bąknął Lenc, nic z te­go nie rozumiejąc. — O co ci idzie?

Czerski wyprostował się wreszcie. — Nadepnij! — rzekł cicho.

Lenc zrobił, co mu kazano. Stopa zniknęła w całości wśród miękkich, elastycznych łodyżek.

— Nie zawracałbyś mi głowy! — zirytował się teraz na dobre. — Zwykła dziura, gdzie zebrało się nieco wię­cej wilgoci. Jest ich w tym lesie tysiące. Nie chcesz mi chyba wmówić, że wodę przepompowywano kiedyś tędy przez Wał?

Czerski przestał na niego zwracać uwagę. Pochylił się znowu i pobiegł, klucząc zygzakiem, tak jak mknęły przed nim soczyste mchy. Zniknął wśród drzew. Przez pewien czas nie było go widać, lecz gdy się pojawił, przesunął się bez słowa jak duch i raz jeszcze zaginął w gąszczu, ale po stronie przeciwnej.

Wrócił po pięciu minutach. Był zadyszany, spocony, oczy mu błyszczały gorączką.

— Sprowadź tu wszystkich! — wykrzyknął. — I za­bierzcie z sobą przyrządy!

Lenc zamierzał zażądać wyjaśnień, lecz widząc, że przykląkł, odgarnął mech i zaczął dłubać w ziemi ło­patką, odszedł wypełnić jego zlecenie. Kiedy przybył z całą grupą, Czerski skinął na nich głową i poprowadził w kierunku północnym. Rzecz dziwna: towarzyszyły im ciągle te same soczyste mchy. Niespodziewanie wkro­czyli na rozległą, dostrzegalną nawet gołym okiem za­padłość.

Czerski przystanął.

--- Oznaczyłeś ją na planie? — zastanowił się głoś­no. — Tak, na pewno! Jaka jest różnica poziomów?

--- W stosunku do Niecki? Zaledwie piętnaście centy­metrów. Ale od niej oddziela ją Wał o szerokości pięć­dziesięciu metrów i na trzy metry wysoki.

--- A po przeciwnej stronie?

--- Drugie ramię Wału: szerokość — prawie sto me­trów, wysokość do dwóch.

--- Oczywiście, ty takie cyfry doskonale pamię­tasz... — Czerski rozłożył przed sobą szkic. — Wszystko się zgadza. A więc to jakby druga Niecka... Tylko tyle że nieco wyższa od tamtej i dlatego nie zamieniła się dotąd w bagno. Jak to się przedstawia w ogólnym ra­chunku?... Aha! Pięćdziesiąt metrów wysokiego wzniesienia; ponad sto — Małej Niecki, w której wystarczy­łoby przekopać płyciutki kanalik; i jeszcze sto. Dużo tego, nie przekopiemy... Zakłopotał się szczerze.

--- Hm, niedobrze... — dodał po chwili. — Zaraz, za­raz... Przecież to w sumie tylko dwieście pięćdziesiąt metrów! Nie pomyliłeś się w obrachunkach?

--- Nie. Tutaj Wał jest właśnie najwęższy. To nam jednak nic nie ułatwi. Stąd do łożyska Wyschniętej Rzeczki jest trzysta metrów. Trzeba by kopać nowy kanał, niezależnie od tego przez Wał. Nie na nasze siły i możliwości.

Szkic topograficzny Lenca miał wiele nigdzie więcej nieznanych nazw. Ułatwiało to i pomiary, i orientację. Czerski przyjrzał się raz jeszcze liniom naniesionym na plan i jakoś bardzo radośnie pokiwał głową.

— Kiep ze mnie, jeśli teraz nie wpadłem na dobry trop! — ucieszył się głośno. — Posuwajmy się zatem dalej.

Mchy zniknęły. Nie szukał ich zresztą. Wybierał za to teraz linię najwyższych traw. Rozsiadły się one tu gęsto, ziemia bowiem była przesycona wilgocią. A wkrót­ce woda zaczęła syczeć pod naciskiem ich stóp.

--- Nie zapadniemy się? -— zapytał na wszelki wy­padek.

--- Wykluczone! Powiedziałem: najniższy poziom — piętnaście centymetrów powyżej Niecki. Zapadlisk nie ma tu nigdzie.

Rzeczywiście przebrnęli szczęśliwie. Ziemia wzniosła się nagle, las zrzedł, zniknęły trawy, za to pojawiły się mchy. Nie były tak soczyste jak tamte, ale także nie były suche.

— Świetnie, doskonale! — Czerski wykrzykiwał jak dziecko, któremu bardzo podoba się gra. — Górą Leśna Drużyna!...

Wał spływał nieznacznie, dalej był gęsty bór. Czerski przerwał wędrówkę.

--- Masz ten punkt naniesiony na plan? — zapytał.

--- Ten, na którym stoimy? Nie.

--- Nanieś go zatem. Ja pójdę dalej sam i wkrótce powrócę. Przygotujcie w tym czasie — zwrócił się do pozostałych harcerzy — kilkanaście wysokich tyk. Będą nam zaraz potrzebne.

Pobiegł skokami wzdłuż Wału to dotykając łopatką ziemi, to kołując nieznacznie, ale ani na chwilę nie tracąc zasadniczego kierunku. Dotarł w ten sposób do miejsca pierwszego postoju, zebrał kilka suchych patyków i za­wróciwszy tą samą drogą, zaczął nimi wytyczać szlak. Zabrakło ich wkrótce, poszukał nowych. Aż wreszcie dotarł do Lenca. Ten właśnie kończył jakiś skompliko­wany rachunek.

— Nie ma błędu — rzekł odrywając oczy od cyfr.

Sprawdzam już po raz trzeci. Skąd wiedziałeś — na Czerskim spoczęło z uznaniem jego zadziwione spojrze­nie — że właśnie tutaj znajduje się najwrażliwszy punkt?

--- Najwrażliwszy?... Co przez to rozumiesz?

--- Dwadzieścia centymetrów poniżej Niecki!

--- Aż tyle? Wspaniale! Wobec tego musi się zgodzić i reszta. Idź więc dalej wzdłuż Wału, jak wskazują pa­tyki. Wymierz tę drogę dokładnie.

Lenc spojrzał na zegarek.

— Zrobiło się późno — rzekł zaskoczony. — Nie warto zaczynać. Powinniśmy już dawno ruszyć na obiad.

Czerski osowiał. W zapale poszukiwań zapomniał zu­pełnie o czasie.

— Wiesz co, Staszku? — przemówił zakłopotany. — Nie przerywajmy roboty... Boję się, że jeśli stąd odej­dziemy, utracę węch. A jeśli zostaniemy, mamy wszel­kie dane, aby dziś jeszcze rozwiązać zagadkę. Potraktujmy to jako wypadek szczególnej wagi i zużyjmy żelazne porcje. A obiad zjemy zamiast kolacji.

Leśna Drużyna nie wychodziła nigdy z obozu bez porcji „żelaznych", jednakże naruszyć je było wolno je­dynie w sytuacjach wyjątkowych, uniemożliwiających powrót do obozu w terminie. Lenc wahał się chwilę.

--- Sądzisz, że istotnie trafiłeś na przełom przez Wał? — zapytał z namysłem. — Wydaje się niemożli­we, aby łożysko Wyschniętej Rzeczki skręcało tuż przed Niecką o kilkaset metrów w bok i szukało gdzie indziej ujścia...

--- A jednak daję za to głowę! — uniósł się Czerski. — Czy spodziewałeś się, że w tym miejscu, w którym te­raz stoimy, znajdzie się taka zapadłość? A jednak jest! Pójdziesz dalej szlakiem oznaczonym patykami i prze­konasz się, że i co do niego mam słuszność.

--- A jeśli mimo wszystko twoje rachuby zawiodą? Jak wytłumaczymy zużycie żelaznych porcji?

Lenc należał do ludzi sumiennych, nie lubił nigdy naruszać obowiązującego porządku. A i Czerski, aczkol­wiek bardziej skłonny do ryzyka, rozumiał doskonale swe obowiązki i dlatego tylko proponował, a nie narzu­cał decyzji.

— Oczywiście muszę brać pod uwagę i taki wypa­dek — przyznał. — Zdarzyć się może wszystko... No cóż, jeśli się pomyliłem, to też nasza praca będzie miała poważne znaczenie. Drużyna będzie wiedziała, czego się można spodziewać. A ślad jest zbyt wyraźny, aby go zlekceważyć.

Lenc pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Masz słuszność — stwierdził rozważnie. — Tak czy owak, sprawa jest wyjątkowa, to pewne. Nie wy­daje mi się jednak aż tak pilna, aby innych nie zapytać o zdanie. Jeśli się zgodzą, pozostaniemy.

Nie tylko nikt się nie przeciwstawił, ale przeciwnie — padły liczne słowa zachęty. Cicha nadzieja, drzemiąca nieprzerwanie w duszach, rozgorzała na nowo, kiedy do­wiedziano się szczegółów o celu niezrozumiałych począt­kowo czynności. Gdy zaczęto znowu wymierzać taśmą odległość, ustawiać tyki, celować, wydało się, że wszyst­kim nagle przybyło sił. Czerski przyglądał się temu przez pewien czas, kiedy jednak otrzymał dwie następne cyfry, przestał się nimi zajmować. Zabrał dwóch har­cerzy i wrócił na dawne miejsce. Tu oznaczył dwie dłu­gie, równoległe do siebie linie w kierunku Niecki, a po­tem kazał im zdejmować między nimi ziemię warstwa­mi. Janek Banach, szczupły blondynek, skierował na niego zaniepokojone spojrzenie.

— Zastanowiłeś się nad tym dobrze? — zapytał. — Możemy znowu mieć piekło...

Czerski machnął ręką.

— Nadleśniczy krzyczał, gdyż był w kiepskim humo­rze — rzekł obojętnie. — Nie miał racji, bo znacznie większych dziur jest w tym borze tysiące. Jednakże on tu jest gospodarzem i jego wolę trzeba szanować. O tym pamiętam. Toteż nie będzie dołków. Kopiemy rów.

--- Odwadniający?

--- Odwadniający!

Banach uspokoił się i o nic więcej nie pytał. Zabrali się do roboty. Czerski wysunął się kilka kroków na­przód, a za nim, w równych odstępach, ustawili się pomocnicy. Nie wkopywali się w głąb ziemi, ale od­krywali powoli stok. Wgryzali się w Wał najpierw płyt­ko, potem coraz grubszymi warstwami, aż wreszcie za­częła się zarysowywać przed nimi pionowa ściana i w miarę pracy stawała się coraz wyższa.

O pierwszej przerwali zajęcia. Poszli do grupy mier­niczej, aby spożyć razem południowy posiłek.

--- No i co? — zapytał Czerski zaciekawiony. — Zga­dza się czy się nie zgadza?

--- Zadziwiające! --- Lenc odsunął się od swojego niezwykłego instrumentu i przetarł

oczy. --- Jak dotychczas, zgadza się wszystko. Zdarzy się niekiedy kilkucentymetrowa różnica, lecz to nie ma przecież żad­nego praktycznego znaczenia. Jak ty do tego doszedłeś?

W głosie dało się wyczuć głębokie uznanie. Czerski uśmiechnął się i z namaszczeniem wyciągnął z chlebaka swoją żelazną porcję. Niewątpliwie przypadła mu do serca ta nie wypowiedziana słowami pochwała.

— Ech, drobiazg — zbagatelizował tę sprawę. — Każdy z nas ma swoje sposoby, ja też. Po prostu: trzeba rozumieć ziemię, wyczuć jej możliwości. A reszta pój­dzie już gładko.

Lenc pokręcił głową i także zabrał się do jedzenia. Z góry spadła kropelka wody. Spojrzał na niebo poprzez luki między drzewami.

— I znowu deszcz! — westchnął. — Dobrze się stało, że zostaliśmy... Po południu chyba nie będzie można opuścić namiotów.

Istotnie piękno poranka zniknęło bezpowrotnie. Niebo przybrało znowu swą zwykłą szarą, wyblakłą barwę. Deszcz pokropił delikatnie, ale na szczęście ustał zaraz. Pociemniało jednak wszystko, jakby zanosiło się na dłu­gą i nieprzyjemną szarugę.

Zjedli pośpiesznie i wrócili na stanowiska. Czerski zmienił swych pomocników, kopanie bowiem łopatkami jest uciążliwe. Znowu szedł pierwszy; za nim dwaj inni, każdy na swoim stopniu.

— Nie idzie! — usłyszał naraz za sobą głos. — Zie­mia twarda jak kamień.

Zszedł na stopień najniższy i sam nacisnął łopatką. Weszła wprawdzie, lecz z wielkim trudem i niespodzie­wanie ześliznęła się w bok. Spróbował w prawo: to sa­mo. Uderzył z lewej strony: łopatka zawadziła o kamień.

— Ziemia gęstnieje — wyjaśnił w sposób wprawdzie nienaukowy, lecz zrozumiały. — Niestety, kierunku nam zmienić nie wolno. Wykruszaj po trochu. Gdy się zmę­czysz, ustąpisz nam miejsca.

Wrócił na swoje stanowisko. Zdjął gruby pokład me­trowej długości i na jego końcu ustawił gałązkę.

Dobijcie do tego miejsca i stromo zetnijcie ścia­nę — rzekł. — Jeśli do tego czasu nie wrócę, odpoczy­wajcie. Teraz pójdę obejrzeć raz jeszcze Wał.

Kroczył tą samą drogą, którą przebył poprzednio. Zszedł do Małej Niecki, wydostał się na południowe ra­mię wzniesienia i zaczął zsuwać się w dół. Pochyłość była w tym miejscu wyraźna. Mchy, które służyły mu ciągle za przewodnika, zaprowadziły go niespodziewanie w olbrzymią wyrwę. Zeskoczył ostrożnie: zachlupało, lecz nogi nie ugrzęzły w wodzie. Przebrnął z trudem przez rosnący tu gąszcz. Natknął się na przewyższającą go znacznie wysokością ścianę omotaną tak gęsto korze­niami, że prawie nie było widać tam ziemi. Wydostał się po nich na wierzch. Kilka potężnych drzew zagro­dziło mu drogę.

— Hm, to tęga przeszkoda — stwierdził półgłosem. — Kto wie, czy właśnie w tych pniach nie kryje się ta­jemnica przepływu. No, zobaczymy...

Rozejrzał się naokoło. Drzewa nie rosły samotnie, wszędzie było ich pełno. Pogrzebał w ziemi, poruszył mchy i skierował się dalej. Natknął się wkrótce na in­ną wyrwę, o wiele płytszą i zakrytą całkowicie kłębami krzewiny. Obmacał ją kijem, wymierzył, coś zapisał w notesie i znowu rozpoczął wędrówkę. Gąszcz stawał się niesamowity, przedzieranie było coraz trudniejsze. Postępował ostrożnie, krok za krokiem, dotykając uprzednio każdego miejsca wysuniętą do przodu nogą. I naraz lekko zapadła się ona w głąb.

— Aha — ucieszył się — więc to już Niecka! Zboczył nieco na prawo: tu grunt był jeszcze twardy. Posunął się kilka metrów. Rozjaśniło się, przed nim wy­rosło jakby rumowisko ze zwalonych przez burzę pni i straszących swą potwornością, oblepionych ziemią ko­rzeni.

A, Zatoka Zniszczenia! — przypomniał sobie nazwę naniesioną na planach Lenca. — No, no, nie przypusz­czałem, że aż tu mnie zawiedzie ten szlak!...

Postał chwilę i zawrócił w drogę powrotną. Szedł teraz na przełaj, wybierając miejsca najwygodniejsze. „Sto, sto i pięćdziesiąt — obliczał w myśli — razem dwieście pięćdziesiąt... Od środka Wału szlak poszedł w bok, przybyło ze trzydzieści metrów, a więc dwieście osiem­dziesiąt. Ale z tego można odrzucić długość Małej Niecki i obu wyrw, mniej więcej sto osiemdziesiąt metrów. Po­zostaje więc tylko sto. A może i mniej... To byłaby już bagatela. Możemy się odwołać do wsi, niejeden z na­szych przyjaciół na pewno pomoże nam chętnie. Zresztą przybędzie druh Kowalski ze swą drużyną. Roboty bę­dzie huk, bo i tam niżej trzeba będzie pogłębić nieco ło­żysko. Mimo to powinniśmy..."

Przystanął raptownie. Wydało mu się, że gdzieś z bo­ku rozległ się cichy szmer, jak gdyby ktoś rozchylał gałęzie. Rozejrzał się gorączkowo. Jego dwaj współpra­cownicy byli już doskonale widoczni. Kopali beztrosko, co chwila wylatywała w powietrze ziemia, wyrzucana przez nich z rozmachem. Nastawił uszu. Szmer się po­wtórzył, wzmocniły go dźwięcznie puszczone swobodnie gałązki. „Nie, to nie stamtąd — rozważał szybko. — Nieco dalej, na lewo... A zwierz to nie jest na pewno; nie podchodziłby przecież tak blisko..."

Ogarnął go dziwny niepokój. Skoczył chyłkiem na­przód, wyminął bezszelestnie kępę krzewiny i nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Z gąszcza wysunął się nadleśniczy!

No, teraz on nam tu zagra na swojską nutę! — przed oczyma przetoczyła mu się nieprzyjemna wczoraj­sza scena. — To już przecież nie rowki. To cała kopal­nia!..."

Poczuł niesmak w ustach, zrobiło mu się nieswojo. Nie lubił awantur. A jak temu człowiekowi wytłuma­czyć, że ta robota jest tutaj konieczna? Nie zechce w ogóle słuchać. Jeśli z powodu dołków wpadł w gniew, dziś chyba poniesie go furia...

Poczuł coś w rodzaju wyrzutów sumienia, dojrzał bowiem także Karola, i przyszło mu na myśl, że niepotrzebnie może naraził na przykrości nie tyle siebie, ile całą drużynę. Przeniósł szybko oczy na nadleśniczego. Spodziewał się zobaczyć na jego twarzy oznaki wściekłości; był pewien, że już otwiera usta do gwałtownego wybuchu. Nic się jednak nie stało. Stał nieruchomo, zamknięty w sobie i nieprzystępny, ale nie wydawał się groźny.

Hm — mruknął do siebie Czerski, nabierając po­woli ducha — albo ten człowiek zmienił się w ciągu tej nocy, albo Michał złożył dobrze egzamin. Tak, to naj­pewniej to... Dałbym głowę, że popadł w tej chwili w za­kłopotanie. Zrozumiałe: jakże na nas uderzać powtórnie? Abym ja z kolei zażądał zwołania komisji?...

Jego pomocnicy przerwali zajęcia i spoglądali bezrad­nie na nieproszonych gości. Czerski wysuną! się naprzód. Był przekonany, że jest im w tej chwili bardzo potrzeb­ny. „Co będzie, to będzie! — dodał sobie odwagi. — Nie ma powodu, aby skrupiło się na nich. Jeśli ktoś zawinił, to tylko ja. Niech więc na mnie powarczy!"

Śmiałym krokiem podszedł do nadleśniczego i zasalu­tował.

Grupa robót ziemnych Leśnej Drużyny przy pra­cy! — zameldował. -— Kopiemy rów.

Brzmiało to ładnie i grzecznie. „Raz kozie śmierć! — przemknęło mu przez mózg popularne hasło bohaterów i samobójców. — Niech wie, że to rów, a nie dołek jak przedtem. Jeśli teraz na mnie nie skoczy, wygrałem partię!"

A nadleśniczy nie „skoczył". Zdawało się nawet, że na meldunek nie zwrócił uwagi, gdyż trwał nadal w cał­kowitym milczeniu.

--- Aha!... — odezwał się wreszcie jakoś bardzo bez­barwnie. — Rów.

--- Rów! — potwierdził Czerski twardo w przekona­niu, że chyba jednak dojdzie do awantury.

--- No tak, to istotnie wygląda na rów... Można wie­dzieć, dlaczego kopiecie?

W słowach nie tylko nie czuło się groźby, ale dźwię­czała nawet uprzejmość. „Co się z nim właściwie dzie­je? — zastanowił się nagle Czerski. — Albo rzeczy­wiście się zmienił, albo trzyma w zanadrzu rewolwer i chce wypalić znienacka. Hm, trzeba z nim zagrać w otwarte karty!..."

— Szukamy przejścia do Niecki — przemówił raź­nie. — Przed trzema laty nie było tam błota. Wody więc musiały jakąś drogą odpływać.

— Niewątpliwie. Dawniej musiały odpływać... Nadleśniczy zamyślił się znowu.

— Tak, musiały odpływać — powtórzył po chwili. — No cóż kopcie. Oczywiście kanału nie przekopiecie. Przykro mi, że to nie jest na wasze siły...

Czerski poczuł się naraz jakiś lekki, swobodny, we­soły, miał ochotę zaśpiewać na cały głos. „Zezwolił ko­pać! — zawirowało mu w mózgu. — I przykro mu!... Nie ma co gadać, zmienił się stary! I krzyczał nie będzie. No, to my ci, bracie, przemienimy za dobre serce cały ten las! Wodę z Niecki podprowadzimy ci pod same okna, abyś skakał z radości jak my!"

Miękkim, prawie tanecznym ruchem ruszył za nadleś­niczym, który wszedł właśnie w rów. Zatrzymali się przed ściętą równiutko ścianą. Była gładka, poszczegól­ne warstwy ziemi odcinały się od siebie wyraźnie. Ta górna, przemieszana silnie z próchnicą i zwilgotniała, wydawała się prawie czarna. Za to środkowa, poprzetykana brązowymi smugami na jasnym tle, była zupełnie sucha. Wzrok nadleśniczego przesunął się po nich obo­jętnie i zatrzymał na najniższej, podobnej do szeroko rozlanej plamy. Coś w niej się działo. Ciemniała w oczach, zmieniała swą gładką dotychczas powierzch­nię, pęczniała. Zdawało się, że coś w niej żyje, coś tam rusza się w środku, coś chce się wydobyć na wierzch...

Nadleśniczy przysiadł nagle na piętach. Ściana zary­sowała się w kilku miejscach, ziarenka piasku zleciały w dół, ukazały się drobne otworki. I niespodziewanie potoczyły się po niej dwie strużki wody, żłobiąc w ziemi delikatne pręgi i porywając za sobą okruchy.

Nadleśniczy powoli odwrócił głowę. Wydawał się po­ruszony tym widokiem do głębi. Na Czerskim spoczęło pytające spojrzenie.

Nie, to nie z Niecki — padła cicha, pełna wzruszenia odpowiedź. — To jeszcze nie z Niecki. Ale jeśli ta woda spływa, przyjdzie ona i stamtąd...

Nadleśniczy podniósł się ociężale i nie patrząc na niko­go wydostał się z rowu.

--- Wracajmy — rzekł do Karola. — Tamci się nie­cierpliwią... Ile metrów — zwrócił się do Czerskiego — z tego miejsca do Niecki?

--- W prostej linii dwieście pięćdziesiąt.. Ale nasza droga jest znacznie krótsza: nie przekracza stu.

--- Wasza droga? Aha!...

Czerski uczuł naraz dla niego jakąś niezrozumiałą, nie uzasadnioną wypadkami, a mimo to żywiołową sympatię. „Przedziwny człowiek — przemknęło mu przez myśl. — Na oko nieużytek, a właściwie można by go do rany przyłożyć. I co najważniejsze, chwyta w lot zagad­nienie. Może opowiedzieć mu wszystko?... — zawahał się. — Nie, na to za wcześnie. A nuż nic z tego nie wyj­dzie? I na tych stu metrach można przecież połamać zęby...!"

Nadleśniczy postał jeszcze chwilę, jakby spodziewał się jakichś wyjaśnień, lecz gdy ich nie usłyszał, skiero­wał się w drogę powrotną. Był milczący i zamyślony. Karol, idąc za nim, nie odzywał się także. Wyczuwał intuicyjnie, że jest mu potrzebna cisza.

Ukazał się samochód. Profesor z Michałem siedzieli w środku, inżynier natomiast kręcił się po lesie i skrzęt­nie zbierał jagody.

--- I co? — powitał nadchodzących wesoło. — Schwy­taliście jakiegoś przestępcę?

--- Oczywiście — nadleśniczy popatrzył na niego w roztargnieniu, jak gdyby przebywał myślami gdzie indziej. — I to niejednego. Na szczęście, to pożyteczni przestępcy...

--- O takich jeszcze nie słyszałem — rozbawiony pro­fesor wychylił się z wozu. — Co za jedni?

Harcerze z Leśnej Drużyny. Rozkopują mi znowu las. Jeśli im się to jednak uda...

Urwał. Zastanawiał się nad czymś przez chwilę, jak­by nie był pewien, czy wolno mu dokończyć zaczętej myśli.

— Jeśli im się to jednak uda — powtórzył wreszcie powoli — to... kto wie? Może nareszcie odzyskam uśmiech...





Walka przybiera na sile





Gdy grupa Czerskiego i Lenca znalazła się wreszcie w obozie, była przemoczona do nitki. Złapał ich w dro­dze ulewny deszcz, w wodzie i we mgle zatopił cały krajobraz. Ustał wprawdzie wkrótce, lecz niebo pozo­stało już szare i smutne. Oziębiło się przy tym znacznie. Chociaż więc przebrali się natychmiast, długo jeszcze szczękali zębami.

W godzinę jednak później ożywili się wszyscy: przy­był Karol z Michałem. Otoczono ich natychmiast ze wszystkich stron, padły gorączkowe pytania.

— Spokojnie, spokojnie kochana młodzieży — prze­mówił uroczyście Michał, spoglądając z góry na otocze­nie. — Wobec naukowca tej miary, co ja, należy zacho­wywać większy szacunek. Proszę układnie i grzecznie. A przede wszystkim — nie zabierać głosu bez zezwole­nia!

Zrobiło się wesoło, z jego bowiem sztucznej powagi i wielce łaskawych gestów domyślono się trafnie, że z egzaminem nie miał większych kłopotów.

— Słusznie! — poparł go Czerski występując naprzód i kłaniając się elegancko. — Wobec tego witamy ser­decznie. Pan profesor będzie łaskaw zaszczycić swą oso­bą nasze gościnne namioty.

— Jeszcze nie profesor — zastrzegł się Michał skrom­nie. — Tymczasem: młody uczony. Wystarczy na dziś. A za rok znów się coś mądrego wymyśli.

Ktoś zaczął klaskać z uciechy. Michał mocniej wyprę­żył pierś.

— Co za dzikie obyczaje w tym waszym obozie? — zapytał z wielką godnością, spoglądając na Karola z wy­rzutem. — Jak wychowujecie tę młodzież? Żadnego szacunku dla starszych! A co wy myślicie, błazny jedne — wypadł nagle ze swej wspaniałej roli — że może pokpiłem sprawę? Profesor mnie tak nazwał: mło­dy uczony! Karolu, potwierdź tę prawdę z wysokości swego urzędu. Niech wiedzą, z kim mają zaszczyt!

Karol uśmiechnął się i skinął głową potwierdzająco. To wywarło wielkie wrażenie. Uciszyło się od razu, na Michała zaczęto spoglądać z nie ukrywanym uznaniem. Czerski wysunął się znowu.

— Jeśli pan pozwoli, panie profesorze... — przemówił z werwą.

Michał machnął ręką pobłażliwie. Odzyskał utraco­ną chwilowo powagę.

— Pozwalam — przerwał w połowie zdania. — Mo­żesz odejść, druhu, na swoje miejsce.

— Ale jeśli pan pozwoli, panie profesorze — Czerski powtórzył dobitniej — to wspomnę o pewnym wyjątko­wo niechlujnym harcerzu z Leśnej Drużyny. Otóż gdy kiedyś, w pełni sławy, wrócił on z egzaminu...

Zrobił efektowną pauzę. Michał poruszył się niespo­kojnie.

— Zgubił po drodze krawat! — zakończył Czerski żałobnie.

Zaległa głucha cisza, wszystkie twarze jakby pobladły z wrażenia. Michał sięgnął nerwowym ruchem do szyi: krawat wisiał na swoim miejscu. Wzrok mu zapłonął wściekłością.

— To tylko kawał — wyjaśnił Czerski niewinnie. — Krawat na pewno jest.

Rozległ się gromki śmiech. Michał też się rozbawił i odtąd opowiadał o swych przeżyciach w sposób bar­dziej normalny. Ponieważ znowu zaczęło siąpić, skryli się w namiocie, skąd często dobiegały to okrzyki zdzi­wienia, to wesołe pomruki, to żartobliwe docinki. Karol nie brał w tym udziału. Siedział w sąsiednim namiocie z wartownikiem i słuchał jego raportu.

— Mamy więc trzy zaproszenia na najbliższe dni — kończył on właśnie sprawozdanie z wizyt, które mu zło­żyli przed południem przedstawiciele okolicznej mło­dzieży. — Ci z Kań prosili, abyśmy byli u nich jutro. Co do innych, zastrzegłem, że powiadomimy ich o ter­minie.

Karol popatrzył na mapę. Kanie znał. Leżały na po­łudnie od Niecki, niedaleko Wilkowa.

--- Jutro niedziela.., — zastanowił się. — Nie, nie ru­szymy się stąd. Rudawka musi mieć przed wszystkimi pierwszeństwo. Jutro więc tu wystąpimy, w poniedzia­łek w Raczkach... Wobec tego w Kaniach możemy być dopiero we wtorek. Wspominali coś o wozach? Przyja­dą po nas?

--- Przyjadą.

Wrócił do tej sprawy wieczorem na ogólnej naradzie, na której omówiono szczegóły, a rano kurierzy wyje­chali do poszczególnych miejscowości, aby zawiadomić gospodarzy o wyznaczonych terminach. Nie było kłopo­tów, wszędzie zgodzono się na nie chętnie. Dzień więc minął spokojnie. Za to nazajutrz, już o jedenastej, zja­wiły się wozy z Raczek wypełnione tamtejszą młodzieżą. Narobiła szumu, przepełniła obóz żartami i wesołością i w pół godziny później ruszyła w drogę powrotną z Leś­ną Drużyną.

Podejmowano ich nadzwyczaj gościnnie. Po obiedzie potańczono, po podwieczorku znowu urządzono zabawę. Ale po siódmej wszyscy przeszli do sali szkolnej, gdzie miał odbyć się koncert. Pogoda była wciąż kiepska, zim­no dokuczało, o wystąpieniu pod gołym niebem nie mogło być mowy.

Ludzi zebrało się sporo, sala była wypełniona po brze­gi. Zaczęło się uroczyście. Ktoś powitał, ktoś przemówił w imieniu miejscowej młodzieży. Karol podziękował za zaproszenie. Potem potoczyła się jedna piosenka i druga, rozległy się brawa. Weszło jeszcze kilka osób, które nie zdążyły się uporać wcześniej z domowymi obo­wiązkami, ktoś zaczął się przepychać do środka. I nie­spodziewanie ukazał się w drzwiach także Urbanek. Wi­docznie znano go tutaj dobrze, nikt się bowiem nie tylko nie zdziwił, lecz nawet pobiegło ku niemu wiele życzli­wych uśmiechów. Ktoś tam do niego zagadał, ktoś przy­wołał go po imieniu, ktoś inny wskazał mu miejsce.

Urbanek wszedł między ławki. Usiadł w pierwszym rzędzie, uścisnął dłonie sąsiadom, uprzejmie skinął gło­wą harcerzom. Potem zaczął gawędzić: o żniwach, po­godzie, o swoim bliskim wyjeździe. Karol, obserwujący go nieznacznie, doszedł do wniosku, że przerwa trwa już zbyt długo i przystąpił do następnego punktu pro­gramu. „Co go tutaj przyniosło? — zastanawiał się, ba­cząc równocześnie pilnie na swoją harmonię. — I do tego w taką pogodę! O nas nic chyba nie wiedział. A mo­że i wiedział?... Przecież nie śpieszy się, nikogo nie wy­ciąga z sali, zachowuje się, jak by tu zamierzał noco­wać. A jak on słucha! Pije, chwyta ustami, wchłania w siebie tę znaną mu dobrze melodię!"

Przeciągnął miechy silniej, rozdźwięczała się mocniej cała orkiestra. I naraz przeskoczył na „Kukułeczkę", Michał wystąpił jako solista. Zanucił z temperamen­tem, porwał słuchaczy, włączył do refrenu harcerzy, wkrótce przyciągnął salę. Gdy skończył, wydało się, że popękają szyby w oknach od burzy oklasków. A naj­mocniej bił brawa Urbanek.

Ładnie grają — pochwalił, kiedy nieco ucichło. — A z tego Karola zuch! Nie przypuszczałem, że ma taki talent i do dyrygowania, i do instrumentu.

Poparli go sąsiedzi, każdy dodał od siebie coś przyjem­nego. Zresztą nie tylko oni. I młodzież, i dorośli wymie­niali między sobą głośno pochlebne uwagi o harcerzach, gdyż każdy z nich miał swych sympatyków na sali.

— Wyrósł ten Karol, wyrósł... — dał się słyszeć znów głos Urbanka. — Kto by pomyślał! Znałem go, gdy był jeszcze w pieluchach...

Sąsiedzi zainteresowali się żywo tą niezwykłą dla nich nowiną.

--- Ano tak! — potwierdził żywo Urbanek podnosząc głos, aby przegłuszyć panujący na sali gwar. — Znam go od najmłodszych lat. Przecież to wnuk mojego ser­decznego przyjaciela Boeniga.

--- Boeniga? — wykrzyknął ktoś ze starszych. — Któ­rego? Zygfryda?

--- Właśnie Zygfryda! Ty go na pewno pamiętasz. W czasie plebiscytu...

Gwar na sali zagłuszył słowa, młodzi bowiem zaczęli się przepychać w stronę harcerzy i wkrótce otoczyli ich ciasno. Niektórzy z nich też mieli wystąpić, w tej wsi organizowano bowiem własną orkiestrę. Korzystali więc z dłuższej przerwy, przewidzianej programem, i coś tam omawiali wesoło.

— O, przeżyliśmy z Boenigiem niejedno — gawędził dalej Urbanek. — Co jednak poradzimy, na śmierć nie ma lekarstwa. Zmarło się staremu. A i nam trzeba się powoli przygotowywać do tej ostatniej podróży...

Westchnął, westchnęli inni. Każdy z otaczających go ludzi nosił co najmniej sześć krzyżyków na karku.

— I nie żal ci — odezwał się ktoś — opuszczać na stare lata ziemię rodzinną? Znajdziesz tam tylu znajo­mych? Usłyszysz takie piosenki?

— Ano żal... Ale co robić? Tu serce ciągnie, ale i tam również. Do córki, do wnuków. A i o najmłodszych też muszę myśleć. Franek odziedziczył gospodarkę, ma już dzieci, może przybyć mu więcej. Coraz bardziej trzeba zaciskać pasa. A tam starczy pieniędzy dla wszystkich.

Pokiwali głowami ze zrozumieniem. Wielu z nich tak­że miało krewnych rozsianych po całych Niemczech, bo przecież przed wojną wędrowało się stąd za chlebem nie do Warszawy, lecz do Berlina czy do Westfalii. Niektó­rzy osiadali na stałe, zakładali tam nowe rodziny. Wtedy nie miało to szczególnego znaczenia, gdyż wystarczyło wsiąść do pociągu, aby po kilku godzinach znaleźć się znowu w domu. Dzisiaj zmieniły się granice i zmieniły się czasy. Kto stąd wyjeżdżał, musiał pogodzić się, że chyba nie powróci tu nigdy.

--- Ja jednak nie zaryzykowałbym na twoim miejscu takiego wyjazdu — odezwał się inny gospodarz. — Właś­nie ze względu na dzieci. Mówisz, że masz tam córkę. Prawda. Ale gdybyś pozostał, miałbyś na miejscu dwóch synów i córkę, a do tamtej zawsze ci wolno zajrzeć. Tu czują się oni dobrze, między swymi nie zginą. A jeśli tam coś się nagle odmieni twemu zięciowi?

--- Jemu się odmieni? — wybuchnął nagle Urba­nek. — Człowiekowi z takim majątkiem?

--- Takiemu właśnie najprędzej. Pieniądz śliska rzecz. A wtedy co zrobisz? Wychowasz sam dzieci? Dasz im wykształcenie? Bo przecież musisz przyznać, że u nas uczyć się może każdy, aby tylko nie zabrakło mu chęci. I to za darmo. A tam niemało musiałbyś za to zapłacić.

Rozmawiali spokojnie, po przyjacielsku, troskliwie rozważali przeszkody i możliwości.

— A i ten twój mały — wtrąciła się jakaś kobieta. — Przecież on słowa nie umie po niemiecku.

--- Nauczy się, nauczy...

--- Pewnie, że się nauczy. Lecz kiedy? A twoja Zośka? Tej będzie trudniej. Paple to wprawdzie gładko, ale co to za niemczyzna w jej ustach? Boże, pożal się... Jeśli chce być kucharką czy robotnicą — w porządku, takich tam zawsze potrzeba. A przecież ona chodzi już do li­ceum. A tam? No, może ci się uda... Daj ci, Boże, naj­lepiej...

Młodzież zaczęła wracać na swoje miejsca. Harcerze nastroili swe instrumenty, popłynęły nowe melodie. Na sali robiło się coraz przyjemniej, jakoś dziwnie wesoło, przytulnie, swojsko. Karol wyczuwał to doskonale. Zmieniał niekiedy nieznacznie program, włączał coraz częściej miejscowych muzyków, wzmacniał chór głosa­mi wszystkich obecnych. Obserwował uważnie twarze: to radowały się, to powaga wygładzała im rysy, to hu­morem rozbłysły, to w oczach zalśniła rzewność. W za­leżności od pieśni i dźwięków.

Naraz coś zmieniło się na tej sali, zrodził się jakiś szum. Karol spojrzał na drzwi: stał w nich Kurt. Zdzi­wił go jego wygląd: minę miał hardą, nawet odpycha­jącą, w ruchach czuło się wyraźnie zdenerwowanie.

— Urbanek, Urbanek! — zaczęto nawoływać półgło­sem. — Powiedzcie mu: Kurt chce z nim rozmawiać. Ma pilną sprawę.

I tutaj widocznie znano go dobrze. Urbanek nareszcie usłyszał i odwrócił głowę. Skinął bez słowa ręką, przy­wołując do siebie. Kurt wykonał podobny gest, krótki i gniewny, ale w kierunku odwrotnym. Urbanek po­patrzył na niego przeciągle, potem odwrócił się powoli, przyjął poprzednią pozycję i nie ruszył się z miejsca.

Karol odetchnął głęboko. Serce uderzyło mu nierów­nym rytmem, jak gdyby dostrzegł w tej niemej scenie coś niezwykłego, coś, co nim wstrząsnęło do głębi. Przy­śpieszył rytm. Muzycy pociągnęli ostro, z temperamentem i zanim jeszcze skończyli, rozszalała się burza oklasków.

— Dziadku — dały się słyszeć głośne niemieckie sło­wa — chodź! I zabierz z sobą sąsiadów!

Urbanek bez pośpiechu przechylił głowę.

— Nie przeszkadzałbyś, nicponiu — odparł żartobli­wie w tym samym języku. — Siadaj i posłuchaj z nami, bo ładnie śpiewają i grają. Same swojskie melodie. W Niemczech na pewno ich nie usłyszysz.

Poparli go inni. Zewsząd zaczęły padać wesołe słowa zachęty. Kurt poczerwieniał.

— Nie mam czasu! — odburknął gniewnie, nie licząc się już zupełnie z salą. — Słyszałem ich raz, nie potrze­buję słuchać ich więcej. Jeśli nie wyjdziecie zaraz, od­jeżdżam!

Wśród młodzieży, rozumiejącej coś niecoś i domyśla­jącej się reszty z gburowatego tonu tej wypowiedzi, zaszumiało, tu i ówdzie rozległy się syki i świsty. A i na starszych nie sprawiła ona przyjemnego wrażenia.

— Nie chcę cię dotknąć — odezwał się ktoś do Urbanka po niemiecku — ale chociaż ten twój wnuk ma dużo pieniędzy, wychowania mu brak. Tak się odzywać do dziadka! No, no...

Kurt usłyszał. Zamiast go uspokoić, te słowa podraż­niły widocznie tylko jego ambicję, wydął bowiem po­gardliwie policzki.

— Jak chcecie — wykrzyknął. — Czekam pięć minut przed wejściem. Jeśli nie przyjdziecie, odjeżdżam!

Odwrócił się ostro, na miejscu, jak żołnierz wyćwi­czony sumiennie w musztrze, i zniknął. Grobową ciszę, jaka zapadła, przerwała zaraz orkiestra. Grała „Karo­linkę", a wkrótce zaczęli śpiewać ją wszyscy.

Nikt nie wyszedł z sali. Urbanek nachmurzył się, sie­dział odtąd mroczny, gryzł się czymś, lecz nie ruszył się z miejsca, dopóki się koncert nie skończył. A i wtedy nie śpieszył się zbytnio. Wraz z innymi wysunął się na korytarz, tu się zatrzymał i wdał się w rozmowę z miej­scowymi gospodarzami. Kiedy zaś ukazał się Karol, wziął go pod rękę i odsunął się w kąt.

— Zajrzałbyś do nas — odezwał się ciepło. — Ot, choćby jutro.

— Jutro będziemy zajęci w Kaniach.

--- W Kaniach? Tym lepiej, bo do nas blisko. Po kon­cercie odeślesz swoich harcerzy, a sam udasz się do Wil­kowa.

--- Nie będę miał z sobą roweru... — Karol szukał jakiejś wymówki, jak gdyby wcale mu się nie uśmie­chała tak późna wyprawa.

--- Ech, na twoje młode nogi te trzy kilometry to drobiazg! Przejdziesz, zanim zdążysz prześpiewać jakąś piosenkę. A na powrót pożyczymy ci swego. Więc jak, przyjdziesz?

Urbanek dobierał ostrożnie słowa i wypowiadał po­woli. Czuło się w nich i prośbę, i odcień smutku, i przy­gnębienie, i melancholię niepewnego siebie i steranego wiekiem człowieka.

— Więc jak — przynaglił, gdyż Karol nie udzielał wciąż odpowiedzi — przyjdziesz? Wszyscy będziemy ci radzi. Zaproszę też trochę młodych. Pogadacie sobie, może i w Wilkowie wystąpicie z takim koncertem. Chciałbym raz jeszcze posłuchać...

Pozostali sami na korytarzu, gdyż publiczność i har­cerze wyszli dawno na zewnątrz. Wbiegł jakiś wyrostek.

--- Kurt czeka — zawiadomił robiąc pocieszną minę.

Urbanek machnął ręką ze złością.

— Niech czeka! — odrzekł zgrzytliwie. — Powiedz mu, że jeśli chce, może odjechać.

Wyrostek, widocznie bardzo zadowolony z tej odpo­wiedzi, wywinął wargi w komicznym geście i wybiegł.

— Dlaczego Kurt jest tak zdenerwowany? — zagadnął Karol znienacka. — Rzeczywiście ma coś pilnego do załatwienia?

--- Ech, drobiazg! Kilku ludzi z tej wsi prosiło go, aby dowiedział się o różne sprawy tam, w Niemczech. Napi­sał do domu i dziś otrzymał odpowiedź. Dlatego przyje­chał, a że pewnie wszystkie drzwi zastał zamknięte, więc się rozzłościł. Spodziewał się chyba, że będą tu na niego czekali z otwartymi rękami.

--- A dlaczego nie przyjechaliście razem?

Bo zawieruszył się gdzieś za Kalinianką. Umówi­liśmy się tu na wieczór, ale przybyłem trochę wcześniej, bo dowiedziałem się o waszym koncercie. I nie żałuję wcale — Urbanek ujął Karola pod rękę. — Warto było posłuchać. Jakże więc, zjawisz się jutro? Zośka też się bardzo ucieszy.

— Zosia?... Może lepiej, żeby mnie nie widziała? Oczy Urbanka cofnęły się trwożnie. Milczał przez chwilę.

— Nie możesz mi zapomnieć tej nocnej rozmowy — odezwał się cicho. — Byłem wtedy bardzo zirytowany. Kurt mi za dużo nagadał... Nie warto o tym wspominać. Dziewczynie żal wyjeżdżać, to zrozumiałe. Ponarzeka, popłacze... Nic się jednak nie zmieni, furtka zamknięta. Mam paszport i dla siebie, i dla niej.

Pociągnął Karola za sobą i wyszli z budynku. Har­cerze gawędzili wesoło przy wozach z młodzieżą i do­rosłymi. Przybliżyli się do nich. Urbanek wyciągnął rękę na pożegnanie.

— A więc czekamy na ciebie jutro — rzekł takim tonem, jakby nie było już wątpliwości.

Karol nie stawiał dalej oporu. Wyraził zgodę i chciał się oddalić, gdy w tym momencie wysunął się z mroku Kurt. Szarpnął Urbanka za ramię.

— Chodźże wreszcie, dziadku! — rzekł niecierpli­wie. — Zmarzłem zupełnie.

Urbanek wydawał się rozbawiony.

--- Jeszcze tu jesteś? — zapytał udając zdziwienie. — A ja byłem pewien, że odjechałeś, gawędzę więc sobie z Karolem beztrosko. Jutro przyjedzie do nas. A kto wie, czy nie urządzimy takiego koncertu i w naszym Wilkowie.

--- A to po co? — warknął Kurt, starając się bezsku­tecznie ukryć nagłe wzburzenie. — Komu oni są tam potrzebni?

Urbanek poklepał go pobłażliwie po plecach.

— Nie wygadywałbyś głupstw — rzekł. — Mili chłopcy i grają ładnie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego okazujesz im tyle niechęci? A wobec Karola zachowu­jesz się jak gbur. Nawet nie podałeś mu ręki.

Ciszej! — syknął Kurt jakby w nieoczekiwanym przypływie lęku.

— Dlaczego ciszej? On nie rozumie po niemiecku, sam mi przecież mówiłeś. Czy oni zrobili ci coś złego...

Dalszych słów nie można już było usłyszeć. Kurt po­ciągnął Urbanka za sobą i coś tam burknął głucho. Od­sunęli się szybko. Karol obserwował ich w zamyśleniu, dopóki całkowicie nie zginęli w ciemnościach.





Kurt Wagner, halt!"




I znowu ten smutny sierpień zarzucił deszczem. Na­stępny ranek był dżdżysty, ponury i zimny, jakby to nie było lato, lecz późna jesienna szaruga. Leśna Druży­na, zazwyczaj nieustępliwa w działaniu, tym razem nie opuściła namiotów. Nikt się zresztą nie nudził. Nagro­madziło się wiele spraw. Należało uporządkować je, uzgodnić, przedyskutować wspólnie.

Jednakże koło dziesiątej pojaśniało. Chmury wzbiły się wyżej, rozdzieliły, nabrały ostrych konturów i wresz­cie, pognane wiatrem, zaczęły uciekać na wschód. Słoń­ce wychyliło się raz i drugi, a potem już zerkało bez przerwy. Ociepliło się. Harcerze, zmęczeni zbyt długim siedzeniem w zamknięciu, wychodzili na zewnątrz. Ro­biło się coraz przyjemniej, szybko znikała wilgoć. Odżył dobry nastrój. Ktoś zagwizdał raźnie, ktoś zanucił pio­senkę.

I odtąd ten dzień nie zawiódł już pokładanych nadziei. Nie należał wprawdzie do pięknych, lecz i tak wszyscy byli mu wdzięczni. Po południu więc prace poszły nor­malnie. O zwykłej porze grupy robocze udały się do la­su i o zwykłej wróciły. Koło siódmej zaś zjawiły się wozy i w pół godziny później Leśna Drużyna znalazła się w Kaniach.

Koncert wypadł dobrze, może nawet lepiej aniżeli gdzie indziej, gdyż nic nie zamąciło tego miłego wie­czoru. Toteż nastrój był doskonały. Pożegnanie odbyło się entuzjastycznie, a sporo miejscowej młodzieży wsia­dło także na wozy, aby towarzyszyć gościom do obozu w Rudawce.

Karol skinął na Michała. Odsunął się z nim na bok i omówił raz jeszcze sprawy, które mogły wyniknąć, w czasie jego nieobecności.

--- Przejmujesz więc od tej chwili komendę — koń­czył. — Gdybym nie wrócił w nocy...

--- Na pewno nie wrócisz — przerwał mu Michał bez­trosko. — Teraz jest pół do dziesiątej, będziesz tam na dziesiątą. Pogadasz trochę i ani się nie obejrzysz, gdy minie północ. Do jutra nic się nie stanie.

--- Tego nie jestem pewien. Może nadejść Drużyna Służby Społecznej. Deszcze opóźniły ich marsz, lecz druh Kowalski, według moich obliczeń, powinien być nie­daleko. W każdym razie na siódmą będę na pewno. Chyba w nocy nie zwalą się nam na głowy.

A gdyby nawet? Przyjmiemy ich godnie! Cóż to, nie znam się na urządzaniu weselisk? Mówkę się palnie, huknie parę razy na wiwat, a potem już można śpiewać i tańczyć. Nie martw się. Taki poważny uczony nie mo­że popełnić błędu.

Roześmiali się, Michał wskoczył na wóz. Karol pocze­kał, aż tamci odjadą, a potem ruszył w swoim kierunku. Kanie, tak samo jak Raczki, Rudawka czy Świerków były także tylko wielką uprawną polaną, dookoła której rozciągał się las. Ledwie więc uszedł kilkaset kroków, ściemniło się jeszcze bardziej, po obu stronach wyrosły drzewa. Zwolnił nieco, przyzwyczajał powoli wzrok do niewielkiej tu widoczności. W miarę jednak jak posu­wał się naprzód, oczy coraz lepiej rozróżniały szczegóły: nie wyschnięte jeszcze kałuże rozbłysły matowym świa­tłem, wyraźniej zarysowały się koleiny, spowite wrzo­sami rowy ułożyły się równo jak obrzeżyny torowisk. Gdyby się uparł, mógłby nawet policzyć pnie. Zresztą doskonałym przewodnikiem był skrawek nieba, biegną­cy w górze: stanowił jakby odbicie drogi, chociaż znacz­nie szersze i poszarpane po bokach przez wdzierające się weń nierówno wierzchołki. I był od niej jaśniejszy: ciągnął się jak smuga świetlista, usiana tu i ówdzie gwiazdami.

Karol maszerował raźnie. Lubił takie nocne samotne wędrówki, gdy ptactwo już ułożyło się do snu, las mil­czy, a jedynie większa zwierzyna wychodzi na żer. I lubwtedy rozmyślać: o przeszłości i chwili obecnej, o nauce i pracy, o Leśnej Drużynie i codziennych zaję­ciach, o sobie i innych, a także o tym, co się stanie w przyszłości. Dziś tematów miał wiele. Tłoczyły się początkowo, mieszały, kłóciły o prawo pierwszeństwa, ale wreszcie uzgodniły między sobą kolejność. A więc: program zasadniczy wędrówki. Jak do tej pory, wyko­nany z nadwyżką. Kładki, mostki, przepusty, rowy, gniazda, tablice, ochrona mrowisk, modrzewi. O, dużo się uzbierało, nie pominięto chyba niczego... A teraz: współdziałanie z miejscową ludnością. W akcji żniw­nej nie pożałowano ani czasu, ani wysiłku; po wsiach, w chwilach wolnych, wykonano wiele robót ciesielskich; obecnie nadspodziewanie pomyślnie rozwija się akcja koncertów. I daje ona szczególnie cenny dorobek: przy­jaźń z miejscową młodzieżą; pamięć o Leśnej Drużynie pozostanie tu chyba na długo... A zyski indywidualne? Michał wysunął się oczywiście na czoło: zdał zupełnie nieprzewidziany i niezwykły egzamin. Lecz nie to jest najważniejsze; on tutaj pogłębił swą wiedzę, umocnił entuzjazm, po tym wszystkim niewątpliwie nie ode­rwie się od nauki już nigdy. A Lenc?... Zawsze sumien­ny, solidny w pracy ujrzał dziś blask wielkiego odkry­cia, bijący z umiejętnie zestawionych cyfr i obliczeń. To wielki zysk. Czerski natomiast...

Karol przystanął raptownie. W lesie jego wyostrzony słuch działał automatycznie, niezależnie od myśli, i właś­nie pochwycił jakiś nienormalny szum. Przez pewien czas pilnie nadstawiał ucha. Szum wzrastał, rozdzielał się na najrozmaitsze tony, gdzieś w dali zatrzeszczały łamane beztrosko gałązki. I wreszcie rozległo się cha­rakterystyczne pomrukiwanie.

Hm, dziki — stwierdził Karol półgłosem, uśmie­chając się mimo woli. — Nie ma wiatru. Nie czują.

Kiedy indziej wyszedłby im naprzeciw, przepadał bo­wiem za taką zabawą, gdy czujność zwierza szła o lepsze ze zręcznością człowieka. Obecnie nie było czasu. Ru­szył więc dalej bez nadmiernego hałasu, ale też nie kryjąc specjalnie swej obecności. Pod stopami zachrzęściły ziarenka żużlu, nadeptanego niebacznie. Zwierz mu­siał usłyszeć. Zakotłowało się nagłe, coś trzasło, poto­czyło się w głąb i uciekło. „A więc Czerski... — wrócił do przerwanego tematu. — Jeśli ten chłopak rozwiąże zagadkę Niecki, to trzeba będzie przyznać, że dodał jesz­cze jedną chlubną kartę do sławnego nazwiska. Tamten Czerski, powstaniec styczniowy, genialny samouk wy­wracający już w młodzieńczych latach teorie Humbold­ta, musiał być do niego podobny... A Stefan?..."

Oceniał tak po kolei imiona, nazwiska, prace, zalety i zyski. I dochodził coraz bardziej do przekonania, że ten obóz wędrowny, chociaż wyjątkowo trudny do prowa­dzenia ze względu na przykrą pogodę, dał coś każdemu, że zahartował nie tylko ciała, ale umysły i serca. ,,A te­raz ci inni, spoza drużyny — zastanowił się. — Nadleś­niczy... Hm, to sprawa szczególna..."

Znowu naprężył zmysły. Prawie tuż przed nim zama­jaczył na ułamek sekundy jakiś niejasny kształt, prysnął w bok i przepadł bez śladu wśród ścielących się przy ziemi ciemności. Nie zwolnił kroku, niejednokrotnie był świadkiem podobnych scen. „Oczywiście szarak — za­decydował. — Przycupnął z boku i czekał, aby spraw­dzić, kto się do niego przybliża. Wiadomo: zające naród ciekawy..."

Rozbawiło go to określenie. Przypomniał sobie wiele komicznych spotkań z tymi przemiłymi skoczkami i we dnie, i w nocy. Uporządkowane przedtem starannie my­śli rozbiegły się, zaczęły hasać swobodnie, przeskakiwać beztrosko z tematu na temat. Za to zmysły stały się teraz jeszcze czujniejsze. Z pozornie kompletnej ciszy wyła­wiał coraz liczniej subtelne dźwięki: to jakiś matowy, powiewny ton, jakby nieuchwytny prawie dla ucha podmuch powietrza, poruszanego skrzydłami sowy; to krótkie, płaczliwe kwilenie pisklęcia gadającego coś tam po swojemu przez sen; to znów jakieś drapnięcia, szurgoty, pomruki, sapania...

Zwolnił nieznacznie kroku. Coś w tym wszystkim wydało mu się naraz nienaturalne, do poszeptów i wzdy­chań wkradł się jakiś dysonans. Nastawił uszu. Przed nim, gdzieś w dali, coś chrobotało nierówno. To rzadziej, to częściej, lecz nie ulegało wątpliwości, że krył się za tymi dźwiękami jakiś wyraźny rytm. Zastanowił się i wszedł w koleinę, gdzie łatwiej było natrafić na żużel, nie zakryty jeszcze darniną. Odnalazł, raz i drugi na­depnął. Odgłos ten sam, tylko tyle, że tamten przytłu­miony jest odległością. „Czyżby jeleń lub sarna?... To niemożliwe! Zwierzęta nie popełnią takiej nieostrożności, bez koniecznej potrzeby nie zejdą z trawy. A więc chyba człowiek... Idzie koleiną, bo nie chce zbytnio zamoczyć nóg; rosy przecież pełno na każdej łodyżce..."

Tak, na pewno człowiek! — upewnił się zaraz, roz­różnił bowiem niegłośne wprawdzie jeszcze, ale równo odmierzone stąpania. — Aha, natrafił na twardą war­stwę! Nie śpieszy się, idzie spacerkiem. Widocznie stąd nie pochodzi. Miejscowy człowiek nie lękałby się wil­goci, nie zadawałby sobie takiego trudu. Ale jeśli to człowiek..."

Przestał kłopotać się tym zagadnieniem i ruszył szyb­ciej. Gdyby miał przed sobą zwierzę, pewnie popróbo­wałby je podejść, zaskoczyć; spotkanie z człowiekiem nie miało dla niego żadnego znaczenia. Był przekonany, że to jakiś zapóźniony przechodzień, pewnie ktoś z mia­sta, kto spędza urlop w Kaniach lub gdzieś w okolicy. Przejdzie obok i miną się jak ludzie obcy, którzy w tym mroku nie dojrzą nawet dokładnie twarzy.

Trafił na żużel, butem uderzył o niego mocniej, nie kryjąc celowo swej obecności. „Jeśli to mieszczuch — uśmiechnął się sam do siebie — może ze strachu pęknąć mu serce. Tacy w nocy lękają się lasu, a zwłaszcza ludzi, którzy umieją chodzić tak cicho, jak ja. Niech wie, że przed nim człowiek, i to człowiek, który nie ma zamiaru napaść na niego z zasadzki".

Tamten usłyszał go widocznie, niespodziewanie bo­wiem na drodze wszystko ucichło. Karol zawahał się, ale nie zaprzestał marszu. Nasłuchiwał za to pilnie. Od­ległość nie mogła być wielka. Coś tam musiało się dziać, bo naraz zafurkotały nieprzyjemnie potrącone gałązki, a krople rosy stoczyły się w dół. Niewątpliwie ktoś sko­czył w gąszcz.

Karol bezszelestnie odsunął się w bok, pod drzewa, i stanął. Zaczęło mu się to nie podobać. Ze tamtego mógł nagle oblecieć strach, nie byłoby w tym nic szcze­gólnego, zwłaszcza jeśli to mieszczuch; ale że narobiw­szy hałasu nie schował się dalej, gdzieś w głębi lasu, już trudno było zrozumieć. Człowiek lękliwy postąpił­by tak na pewno; popełniwszy błąd, próbowałby go w ten sposób naprawić. A ten nawet nie drgnął, naj­mniejszy szelest nie zamącił ciszy. „A może umie się on tu poruszać nie gorzej niż ja? — zawahał się. — Może jednak umknął gdzieś w bok?..."

Odrzucił natychmiast to przypuszczenie. Człowiek tak nierozumnie ostrożny na równej drodze nie potrafiłby okazać tyle zręczności na sosnowym igliwiu. „Dlaczego się więc kryje? — zaczęło go dręczyć natarczywe py­tanie. — Kłusownik? Złodziej leśny, który wybrał się po drzewo, a teraz sądzi, że minę go obojętnie? Taki by się jednak nie chował. Szedł przecież drogą, nie słychać było nigdzie rąbania, nikt nie wystrzelił. Nawet gdyby go spotkał leśnik, nic by mu nie mógł zarzucić. Chyba że nie mógł ukryć przy sobie narzędzia..."

Myśli biegły z błyskawiczną szybkością. „Rudawka otoczona jest mieszanymi i gęstymi lasami" — zawiro­wało mu nagle w mózgu zdanie, którego nadleśniczy nie chciał dokończyć. Wyczuł wtedy w nim ostrzeżenie i to ostrzeżenie zwaliło się teraz na niego z ogromną siłą „Ktoś się przyczaił na ciebie, ktoś czeka, abyś się tylko przybliżył!... To niemożliwe — próbował zaprzeczać. — Komu zależałoby na uczynieniu mi krzywdy? Zresztą to nie jest ten las spod Rudawki; ani nie jest on gęsty, ani mieszany. Sosny tu tylko rosną. Prześwietlone są do­brze; rzadkie, młodziutkie świerczki nie sięgają nawet mojego wzrostu... Ale stanowią doskonałą osłonę — przeciwstawił kontrargumenty. — A te ciemności do­skonale zastępują gęstość. Jeśli nadleśniczy rzeczywi­ście miał zamiar mnie przestrzec..."

Las koło Rudawki jest gęsty"! — wydało mu się, że ktoś mu krzyknął do ucha. „Niedobrze — zakłopotał się — sam zaczynam się lękać. I czego? Człowieka, który pewnie myśli to samo o mnie!"

Swoim zwyczajem mocno zacisnął szczęki, obawy pierzchły. „Jeśli ktoś rzeczywiście przyczaił się na mnie, dam sobie radę — stwierdził, ściskając w garści góral­ską ciupagę, którą zabrał na tę wędrówkę. — A jeśli to kłusownik czy złodziej, też go należy nastraszyć. Nie ma w pobliżu służby leśnej ani milicji. Do mnie więc należy ten obowiązek."

Chwilowa niepewność rozwiała się, wróciła energia. Był silny, zręczny, wygimnastykowany, nie bał się wal­ki. Zresztą nie przewidywał jej tutaj. Był przekonany, że wystarczy jedynie zatargać nerwami człowieka, któ­ry się przed nim krył. Działał więc odtąd rozważnie, obliczając sumiennie każdy-następny ruch. Dotknął deli­katnie najbliższych gałązek, rozchylił je bez pośpiechu, przesunął się między nimi i dopiero wtedy cofnął powoli ręce. Obfita rosa zalała mu dłonie, ubranie przemokło. Za to minął bezszelestnie najtrudniejszą zaporę. Zrobi­ło się luźno, dopiero w odległości kilku kroków ujrzał najbliższy pień. Wysunął naprzód nogę. Wyczuł pod nią coś twardego, cofnął więc nieznacznie i dopiero wtedy postawił mocno. Znał doskonale z doświadczenia trzask łamanych stopą suchych gałązek, rozlegający się wśród ciszy nocnej z siłą rewolwerowego wystrzału; najwięk­sza nawet wilgoć nie potrafi go stępić. Toteż ta wędrów­ka zabrała mu sporo czasu. Zatoczył łuk, zaszedł „nieprzyjaciela" z tyłu i przystanął wreszcie, aby nieco ode­tchnąć. Zmęczyła go ta uciążliwa przeprawa. Wytężył słuch: milczenie panowało zupełne.

Wypędzimy cię z nory, bratku! — pomyślał z zado­woleniem, gdyż zrodził się już w nim zapał tropiącego zwierzynę myśliwca. — Tak cię nastraszymy, że się nie oprzesz aż w domu. A przy okazji sprawdzimy, kim jesteś. Jeśli z ciebie przyzwoity człowiek — umkniesz drogą w kierunku Kań, bo tam szedłeś. A jeśli złoczyń­ca — spróbujesz zaszyć się w las. Wtedy pogonimy jak lisa. Aż do zupełnego zmęczenia".

Odetchnął raz jeszcze głęboko, jak gdyby chciał na­brać powietrza na zapas, a potem przykląkł i dotknął palcami ziemi. Namacał w pobliżu sporo chrustu. Podgarnął, dokładnie wymierzył kierunek i powstał. Czekał jeszcze chwilę, skupiał się w sobie. Naraz runął z wiel­kim rozmachem na susz i zaczął go deptać z wściekłoś­cią.

Była to jedna z tych wspaniałych sztuczek Leśnej Drużyny, którą udoskonalała z roku na rok i stosowała niejednokrotnie. Skutek zawsze był niezawodny: huk przerażał swą potwornością, zaskakiwał bliskością, pa­raliżował mózg atakiem od tyłu, zwielokrotniał ilość tu­piących nóg. Zdawało się, że to jakieś potężne stado dzi­ków wypadło z chaszczy i toczy się, łamie, tratuje, że zwali się za chwilę jak bezlitosny, wszystko miażdżący czołg. Najsilniejsze nerwy odmawiały wtedy posłuszeń­stwa, każdy biegł, gdzie go oczy poniosą. I teraz stało się właśnie tak samo. Naprzeciw, z ogromnej plamy kompletnej czerni, wypadło coś nagle jak z procy, prze­łamało krzewy, jak groźny cień przewinęło się ponad drogą i po jej przeciwnej stronie runęło w las. A potem gnało już bez wytchnienia, jakby goniła je śmierć.

Karol bez szczególnego pośpiechu rzucił się w pościg. „A więc jednak złoczyńca — przemknęło mu błyskawicznie przez mózg. — Nie uciekł do Kań!... Trzeba go mocno popędzić. Nie ma prawa ochłonąć, dopóki nie zabraknie mu tchu".

Pobiegł szybciej nie licząc się już teraz, że ktoś go może usłyszeć. Przeciwnie — starał się czynić jak naj­więcej hałasu, świadomie roztrącał gałęzie, bił mocno butami w ziemię. Tamten zwalił się raz i drugi, nadrobił jednak stratę zwiększonym wysiłkiem. I znowu upadł, krzak trzasnął, aż jękło. Karol czuł, że gdyby w tej chwi­li wytężył siły, mógłby go dopaść, schwycić za kark. Ale nie zrobił tego. Zwolnił nawet, utrzymywał nadal równą odległość. Rozsądek działał sprawnie, powstrzy­mywał go od pośpiechu. „Jeśli złoczyńca — podpowia­dał bez przerwy — może mieć przy sobie siekierę czy "broń. Tu ciemno, nikt nie usłyszy; może zdarzyć się wszystko. Ścigaj, ale nie dochodź blisko. Przetrzymasz go, z pewnością masz więcej sił. A kiedy padnie, zacze­kasz na świt. Przestanie wtedy być groźny".

Już z kwadrans trwała ta zacięta gonitwa, w której przewodnikiem przeważnie był słuch, gdy niespodzie­wanie zaczęło się przed nim rozjaśniać. Karol pochylił się w biegu: dostrzegł wyraźniej kontury drzew. „A więc przed nami uprawa albo poręba! — ucieszył się z tego widoku. — Wkrótce powinienem go dojrzeć".

Przyśpieszył nieco, przybliżył się. Zamajaczył przed nim ruchliwy cień. Przysiadł nagle przy ziemi: na tle pokrytego gwiazdami nieba zarysowały się ostro kształ­ty. I naraz na moment, w skoku, uwydatniła się smukła sylwetka. Spodnie musiały być obcisłe i wąskie, tors wydał się nagi; jeśli coś go okrywało, to chyba tylko sweter przylegający ściśle do ciała.

Sylwetka opadła, zamazała się znowu. Uciekała bez przerwy, Karol jednak nie drgnął, jakby zamarł w ja­kimś nienaturalnym bezruchu. To, co zobaczył, usuwał dotąd usilnie ze swoich myśli, nie chciał dopuścić tej możliwości. Teraz był wstrząśnięty do głębi: znał do­skonale tę postać!...

Pierś uniosła się gwałtownie, jakby targnęła nią wściekłość. Wyprostował się błyskawicznie.

— Kurt Wagner halt! — wykrzyknął dobitnie twardą i czystą niemczyzną. — Ich habe dich erkannt. Fliehe nicht! * ( niem.-Kurcie Wagnerze, stój. Poznałem cię. Nie uciekaj!)

Tamten uskoczył w bok, jak gdyby zacięto go biczem. Zmienił kierunek, pobiegł skrajem poręby. Gwiezdna poświata osłabła. Karol runął naprzód, znowu otoczył ich las. Wpadli na grube sprężyste mchy. Trzask suszu ustał. Jeszcze przez pewien czas było słychać szelest roztrącanych gałęzi, ale i to wkrótce zanikło.

Karol przystanął. „Schował się, drań! — w jego duszy zaczęła się rodzić zaciętość. — Sądzi, że go nie odnajdę. Nie znasz ty jeszcze Mazura! Ja twojego tropu nie stracę!"

Powoli posuwał się naprzód. „Właściwie dlaczego ja się tak męczę? — przyszło mu nagle na myśl. — Nie kłusownik, nie złodziej... Ale złoczyńca na pewno! — szarpnął nim gniew. — Nie czaiłby się na mnie, nie uciekał jak jakiś opryszek. Przemówiłem do niego w ję­zyku, który zna dobrze, a mimo to milczy. Boi się cze­goś, ukrywa twarz! Jeśli go puszczę, jutro wszystkiemu zaprzeczy. A kto wie, czy jeszcze czego innego nie kryje w zanadrzu..."

Oparł się o pień zastępujący mu drogę.

— Kurt, komm heraus! — rozkazał po niemiecku. — Das bin ich, Karol Osiński **. (niem.-Kurcie, wyjdź z ukrycia! To ja, Karol Osiński.)

Odpowiedziała mu głucha cisza.

— Kurt, ich rede zum letzten Mai — odezwał się ostrzej. — Komm heraus und sag endlich, warum du dich versteckst! Wenn du es nicht sofort tust, so wirst du mein Feind!*

(niem.- Kurcie, przemawiam po raz ostatni. Wyjdź i powiedz w końcu, dlaczego się ukrywasz! Uznam cię za wroga, jeśli nie zrobisz tego natychmiast!)

Niemieckie słowa rozbrzmiały stanowczo i tak bez­względnie, jak bezwzględne były niegdyś na tej ziemi rządy niemieckie.

I znowu cisza. Karol mocno zacisnął szczęki. Zmagał się z sobą przez chwilę, starał się uśmierzyć wewnętrzną burzę. Poruszył się wreszcie. Nogi stąpnęły najpierw niepewnie, zaraz jednak zaczęły wybijać twardy miaro­wy rytm. Szedł śmiało do miejsca, gdzie jego zdaniem ukrył się Kurt. I rzeczywiście obrał prawidłowy kieru­nek. Tamtego zawiodły widocznie nerwy, bo zerwał się nagle. Rozszeleściły się na nowo gałęzie, susz energicznie zaczął dawać o sobie znać. Zbieg nie wypowiedział sło­wa. Za to uciekał ile tchu w piersi.

Męcząca to była gonitwa. Karol czuł, że tamten już biegnie resztkami sił, ale i jemu zaczynało ich także brakować. Był cały mokry, podrapany, serce waliło jak dzwon. Coraz częściej przychodziło mu do głowy, aby go dopaść, zwalić się na niego całym ciężarem, przy­gnieść do ziemi i tak zaczekać, dopóki nie wzejdzie słońce. „Nie, tego ci zrobić nie wolno — przeciwstawił się jednak rozsądek. — Nie możesz doprowadzić do wal­ki wręcz, chyba że sam na ciebie uderzy. Niech ucieka, póki nie padnie. Wytrzymasz".

Wytrzymasz!" — tętniło mu w uszach coraz donoś­niej. „Musisz wytrzymać!" — coraz mocniej zaciskał zęby. I gnał nieubłaganie, z jakimś straszliwym uporem, jak gdyby od tego zależała jego przyszłość i życie.

Las zwarł się. Gdy niespodziewanie wypadli na jakąś dróżkę, Kurt z niej już nie ustąpił. Bał się teraz widocznie zapuszczać w gąszcz. Karol pomknął szybciej udając, że go dogania. Zbieg zaczął dobywać resztek swych sił. Wyminął niewielki zagajnik, rzucił się w bok i znalazł się znów wśród rzadkich sosnowych pni. Biegł, gdzie go oczy poniosą, nie zważał obecnie na nic. Pogłębiały się coraz bardziej ciemności. O coś zawadził, rąbnął o zie­mię, aż zazgrzytało, ale podniósł się szybko. Lecz i Karo­lowi potknęła się noga. Pośliznął się, odbił ręką od mchów, przytrzymał krzaka. Udało mu się utrzymać równowagę, skoczył więc naprzód jak żbik i wyrównał odległość. Pod nogami poczuł jakieś wyrwy, wyboje, pieńki, ubranie zaczepiało co chwila o sterczące na wszystkie strony korzenie. „Burza musiała przejść tę­dy — przemknęło mu przez myśl. — Gdzie my właści­wie jesteśmy...?"

Nie zdążył odpowiedzieć sobie na to pytanie, potknął się bowiem ponownie. Przerzucił ciało z rozmachu na lewą nogę, zapadł nią głęboko w rozmiękłej ziemi, zakołysał się, jęknął nagle z bólu, runął jak długi w kłę­bowisko korzeni, o coś twardego uderzył głową i nie po­ruszył się więcej.




Skrwawiony ślad





Tego ranka i druhowi Kowalskiemu pogoda zepsuła szyki. Miał zamiar odmaszerować wcześnie, aby po po­łudniu połączyć się z Leśną Drużyną. Deszcz uniemożli­wił jednak wędrówkę, więc harcerze rozeszli się po śnia­daniu po domach. Gdy jedni pomagali w gospodarstwie, inni z najstarszymi mieszkańcami wsi wdali się w poga­wędki. Wypytywali o znane im legendy, pieśni i bajki, o dawne zwyczaje i obyczaje, o wspomnienia z lat mło­dzieńczych i z okresu ostatniej wojny. Notowali to wszystko skrzętnie. Starzy, znalazłszy miłych i chętnych słuchaczy, opowiadali obszernie, wtrącali często i wyjaśniali rdzennie opolskie zwroty, tu i ówdzie po­kazali nawet jakiś interesujący przedmiot, którego dziś nie kupi się już za żadne pieniądze. Korzystali z tego rysownicy i fotografowie, przygotowujący materiał do zilustrowania ludoznawczego dorobku drużyny.

O jedenastej zarządzono zbiórkę w szkole, gdzie mie­ściła się ich tymczasowa kwatera. Przez godzinę porząd­kowano notatki, potem zjedzono obiad i spakowano ba­gaże, a o drugiej wszyscy przygotowali się do odmarszu. Piętek, zastępca komendanta i kwatermistrz obozu, miał ruszyć pierwszy na czele zastępu gospodarczego.

— Wejdź do wsi cichaczem, nie robiąc szumu — pou­czył go druh Kowalski tuż przed odjazdem. — Chcę zrobić niespodziankę. Karol domyśla się mniej więcej terminu, lecz go nie zna dokładnie. Przenocujemy w tamtejszej szkole, a z rana zerwiemy się wcześniej. Przed ósmą powinniśmy spotkać się z Mazurami.

Tak zawsze nazywał harcerzy z Leśnej Drużyny. Pię­tek, dorodny młodzian o bystrej, ruchliwej twarzy, mrugnął domyślnie.

— Rozumiem — przytaknął. — Tamci mają tu wszę­dzie, jak się wydaje, doskonałe stosunki. Nie potrzeba, aby doniesiono im o nas za wcześnie.

Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo, Piętek odjechał. W dziesięć zaś minut później poruszyła się także cała drużyna. Zachowywała się jakoś, dziwnie. Nie zwarła się, nie sformowała żadnego szyku. Odcho­dziła grupkami. Na drodze rozsypywały się one w dwóch przeciwnych kierunkach, niektóre wkrótce zniknęły w lasach. Niespodziewanie jednak coś zaczęło się zmie­niać w tym pozornym bezładzie, jakby ktoś niewidzial­ny zaprowadzał porządek, jakby naraz dotarł do wszy­stkich rozkaz. Harcerze odwrócili się teraz twarzą do pól, znieruchomieli na chwilę, a potem spokojnie, bez pośpiechu zaczęli posuwać w tym samym kierunku: miedzami i wygonami, dróżkami i na przełaj przez łąki i rżyska. Gdyby nie odmienny strój, można by pomyś­leć, że to tyraliera wojskowa rozsypała się szeroko, a te­raz sumiennie przetrząsa wszelkie zakątki w nieznanym jej zupełnie terenie.

I rzeczywiście to porównanie nie było dalekie od prawdy. Warunki wprawdzie były odmienne i cele róż­ne, ale sens pozostał ten sam: ci harcerze istotnie ba­dali teren i notowali wszelkie szczegóły, zamieszczając je w swoich raportach. Równocześnie jednak wykony­wali prace, którymi wojsko nie interesuje się w czasie akcji, gdy uwiązana na pastwisku krowa -oplatała linką kołek i ryczała bezradnie, uwalniali ją z tej pułapki, a w razie potrzeby i kołek przesuwali na inne miejsce; gdy trafili na płot ochronny, sprawdzali, czy nie ma usterek, a jeśli je odnaleźli, naprawiali natychmiast; mostek, kładka czy przepust na łące były zawsze po­wodem ich troski i nie poszli dalej, dopóki nie doprowa­dzili ich do porządku. Usuwali nawet kamień czy gałąź, które znalazły się przypadkiem na drodze, aby dla ro­weru czy motocykla nie stały się przyczyną wypadku. Ludzie obserwowali to z zaciekawieniem, dziwili się nie­kiedy, kręcili głowami, lecz nie szczędzili też pochwał. Zaskakiwała ich niezwykłość tych prac; za to uprzej­mość, życzliwość i zręczność tych młodych ludzi, którzy w tak pożyteczny sposób spędzali wakacje, budziła wszędzie uznanie.

I nic dziwnego. Była to przecież Drużyna Służby Spo­łecznej, mająca uczynność we krwi. Szła tak już trzeci tydzień od południa, z Sudetów, i jak skrzętny gospo­darz opatrywała Ziemię Opolską — mniej może skorą do zawierania znajomości, ostrożniejszą, bardziej od in­nych zamkniętą w sobie, ale za to wrażliwszą i pamiętliwszą, gdy zetknie się ona z bezinteresownością, gdy zoczy solidność, dostrzeże serce. Toteż ta drużyna tam wszędzie, gdzie przeszła, cieszyła się wyjątkowymi względami. Dopóki wędrowała przez gęsto zaludnione tereny, przekazywano ją sobie od wsi do wsi, wieść o niej wyprzedzała ją w marszu; obecnie, kiedy osiedla stały się rzadsze, a lasów przybyło, nie zawsze tak się działo, lecz wystarczyła godzina, aby z miejscową lud­nością ułożyły się doskonale stosunki.

I dzisiaj stało się właśnie tak samo. Zastęp służbowy zagospodarzył się szybko w nowym miejscu postoju; dzieciarnia otaczała go zewsząd i pomagała, jak mogła, a i starsi zaglądali do niego chętnie. Piętek, nie tracąc ani chwili na próżno, znajdował jednakże czas i na roz­mowy: to z kierownikiem szkoły, w której urządził kwaterę, pogawędził o ruchu harcerskim, to pożartował z gospodynią, u której zamówił masło, a która chciała zobaczyć na własne oczy, jak sobie tu radzą; to dla od­miany z jakimś rolnikiem omówił poważnie tegoroczne kłopoty żniwne. A gdy druh Kowalski tuż przed piątą ukazał się w sali, powitał go nie tylko meldunkiem, ale

i zabieloną dobrze mlekiem, gorącą kawą.

Dużo kożucha dla druha komendanta! — zakomen­derował gromko, zwracając się do kucharzy. — Lekarze wiedzą, co dobre — mrugnął wesoło okiem na otaczają­cych go ludzi. — Przybywa podobno od niego dużo ro­zumu.

Był mistrzem w przeplataniu zajęć żartami, a rezultat był taki, że robota szła zawsze jak z płatka. Przybyło zaraz pięciu harcerzy, napoił ich, po nich następnych, a gdy w pięć minut później zjawiła się reszta drużyny, błyskawicznie napełniono kubki i nikt nie czekał w ko­lejce.

Druh Kowalski, zorientowawszy się, że wszystko gra jak w zegarku, obejrzał pomieszczenia i wrócił. Zaczęto mu składać raporty. Jedna z grup, nie mająca przy sobie aparatu, odkryła po drodze olbrzymi samotny dąb, a inna na jedną z tych pięknych kapliczek przydrożnych, które aż do czasów, Hitlera nosiły na sobie widome znaki pol­skości. Wysłał tam fotografów, a widząc, że Piętek jest wolny nareszcie, przybliżył się teraz do niego.

— Co słychać w Leśnej Drużynie? — zapytał. — Wy­słałeś zwiad?

Piętek, do tej pory na pół rozbawiony, na pół poważ­ny, od razu skupił się w sobie.

--- Zwiad już wrócił — odparł ściszając głos. — Szy­kują się tam do wyjazdu. Mają dziś koncert w Kaniach. Otrzymują podobno coraz więcej zaproszeń. Ludzie bar­dzo ich chwalą.

--- Skąd o tym wiesz? — w oczach Kowalskiego rozbłysł niepokój — Chyba zwiadowcy nie zajrzeli do wsi?...

— Oczywiście, że nie. Zwiad prowadził Janicki!

To nazwisko musiało być gwarancją zręczności i prze­biegłości, Kowalski bowiem przestał się tym od razu interesować. Wieczorem wysłał zwiadowców ponownie. Leśna Drużyna rzeczywiście wyjechała do Kań, w obozie pozostał jedynie wartownik. Otrzymawszy te uspokaja­jące wieści, przejrzał otrzymane dotychczas od Karola raporty, popatrzył na mapę okolicy i wkrótce zarządził apel. Nazajutrz wstali wszyscy wcześniej, a o siódmej Drużyna Służby Społecznej maszerowała już w stronę Rudawki.

W tym zaś czasie Michał, wesoły jak szczygieł, ale nie zapominający ani na chwilę, że pełni funkcję komen­danta obozu i że można dziś spodziewać się gości, krzą­tał się energicznie. Zresztą nie tylko on. Każdemu tu zależało, aby zaprezentować godnie i siebie, i całą dru­żynę, ci bowiem goście byli dla nich szczególnie mili, związani z nimi nićmi przyjaźni od lat. A chociaż nie przypuszczano, aby mogli zjawić się tak wcześnie, to jednak robiono szybko generalne porządki i przybierano namioty odświętnie w, obawie, że później może na to zabraknąć czasu.

— Uwaga! — wykrzyknął nagle Waldek, stojący właśnie na warcie i obserwujący czujnie wszelkie drogi i dróżki. — Harcerz na horyzoncie!

Przerwano zajęcia, poruszyli się wszyscy. Rzeczywiś­cie od lasu oderwał się jakiś harcerz i zamaszystym kro­kiem kierował się ku wsi, na nic nie zwracając pozor­nie uwagi. Wkrótce zaś ukazał się drugi. Nie gonił tam­tego, nie próbował się z nim połączyć, za to pilnie ba­czył, aby utrzymać jednakową odległość.

— Jurku — Michał zwrócił na Czerskiego, rozgorącz­kowane spojrzenie — wsiadaj na rower i pędź ile sił do Wilkowa! Co się stało z tym naszym komendantem? — mruknął niechętnie, spoglądając na zegarek. — Za kwa­drans ósma, a zapowiedział, że będzie na siódmą... Po­wiedz mu...

Podniósł głowę: Czerskiego nie było. Pedałował już zawzięcie i znikał właśnie wśród zabudowań Rudawki.

— Ech, on już wie, co należy powiedzieć -— machnął obojętnie ręką. — Staszku — zwrócił się teraz do Lenca — zabierz kogoś i wyjedźcie tamtym naprzeciw. Że zbliżają się nasi, nie może być wątpliwości. Ten pierw­szy — na pewno Janicki!

Rzeczywiście był to Janicki, ten sam, który wczoraj prowadził zwiad. A i obecnie nie było trudno odgadnąć, że ze swym kolegą stanowią tylko straż przednią jakiejś większej kolumny. Jakoż rzeczywiście zaczęła ona wy­pływać po chwili z lasu. Ukazały się najpierw mło­dziutkie niegdyś „Niedźwiadki", a dziś nieźle wyrośnięte „Niedźwiedzie" nadrabiające marsowymi minami swą dobroduszność. Krótka przerwa i oto pojawia się druh Jankowski na czele zastępu „Kruków" — rozbawionych, roześmianych od ucha do ucha, idących miękkim, elastycznym, prawie tanecznym krokiem, tak samo jak ich dowódca. A dalej tabory: rower za rowerem, każdy obładowany jak wielbłąd pustynny i poruszający się podobnie w równych, dobrze odmierzonych odstępach. I znowu przerwa.

— Druh Kowalski! — rozkrzyczała się nagle Leśna Drużyna. — Jest i on. Niech żyje!

Nikt ich tam pewnie nie usłyszał, bo jeszcze było da­leko, ale niewątpliwie zauważono podniesione wysoko ręce, machające ku nim radośnie.

— O, i są wszyscy! — cieszył się głośno Michał. — Oczywiście Staszek wie doskonale, jak ma w tym przy­padku postąpić — obserwował uważnie posła. — Tak, powitali patrol, w porządku... Teraz do druha Kowal­skiego. Meldują się ładnie, podają sobie teraz ręce... Świetnie! Chłopaki -— odwrócił się raptownie na pię­cie — sprawdzić raz jeszcze wszystko i z powrotem na stanowiska! Pokażemy, jak Leśna Drużyna umie przyj­mować gości!

Nie przechwalił się, mówiąc Karolowi przy pożegna­niu, że wywiąże się godnie z zadania. I raport złożył gładko, i mówkę palnął piękną, i zręcznie przekazał ko­mendę głównemu dowódcy. Gdy skończyła się część ofi­cjalna, gwar powstał niesamowity. Wszyscy znali się od lat, łączyły z sobą i tradycje wspólnej pracy, i serdecz­ne stosunki. Nastrój więc stawał się coraz gorętszy, coraz głośniej rozbrzmiewały okrzyki i coraz częściej rozlegał się żywiołowy, młodzieńczy śmiech.

— Niech się bawią — odezwał się Kowalski biorąc Michała pod rękę i prowadząc ścieżką do wsi. — Czy to szkoła? — zapytał wskazując na widniejący niedaleko jednopiętrowy budynek.

— Szkoła.

— Przeniesiemy się tam dziś wszyscy. Dni coraz zimniejsze.

— Nam one nie zaszkodzą. Kowalski roześmiał się.

— Oczywiście, takie odyńce ze Złotej Puszczy mogą spać nawet w błocie i też im to wyjdzie na zdrowie — rzekł. — Ale lepiej nie ryzykować — dodał poważnie. — Dziś pewnie będzie pogoda, jutro może znów spadnie deszcz. Więc Karol wyjechał do Wilkowa? — przeszedł na inny temat. — Coś bardzo pilnego?

Michał opowiedział o ostatnim spotkaniu z Urbankiem, o jego nieoczekiwanym zaproszeniu i o wczoraj­szym koncercie w Kaniach.

— Zapowiedział, że będzie o siódmej — dodał. — Tro­chę się dziwię, że go dotąd nie ma, bo nie zdarzyło się jeszcze, aby nie dotrzymał terminu. Widocznie coś na­głego zmusiło go do przedłużenia pobytu. Na wszelki wypadek wysłałem Czerskiego w stronę Wilkowa.

Weszli do szkoły.

--- Oczywiście nie ma żadnych przeszkód, abyście roz­gościli się u mnie — powitał ich życzliwie kierownik. — Sam nawet to proponowałem Leśnej Drużynie. Nie chcieli.

--- Twardy naród — rzekł żartobliwie Kowalski. — Wiadomo, Mazurzy. Co innego moja drużyna: cherlaki z miasta. Trzeba ich hartować stopniowo.

Trochę przesadzał z tym cherlactwem, gdyż i tamtym niczego nie brakowało, lecz temat niewątpliwie był inte­resujący, toteż zaczęli gawędzić. Zabrało im to trochę czasu, a że potem przeszli jeszcze przez wieś, dopiero o wpół do dziewiątej znaleźli się znowu w obo­zie. W kilka zaś minut po nich zjawił się Czerski. Wy­dawał się czymś mocno przejęty. Nie zameldował się przepisowo, nawet nie przywitał z nikim, ale zaraz ujął Kowalskiego pod ramię i wyprowadził go za namioty.

— Stało się coś niezwykłego — oznajmił cicho. — Karol nie był wcale w Wilkowie!

— Może gdzieś się zatrzymał po drodze?

— Nie ma po drodze żadnego osiedla. Zresztą coś wie­dzielibyśmy o tym. Wyjeżdżając, podaje zawsze adresy. Na wszelki wypadek zatelefonowałem do Raczek i do leśniczówek w tej okolicy. Także nic tam o nim nie wie­dzą. Przepadł jak kamień w wodzie!

Zapadła cisza. Kowalski długo ważył coś w myślach i wreszcie przywołał Michała i Piętka. Powtórzył im otrzymaną wiadomość.

— A co na to Urbankowie? — zapytał Czerskiego.

--- Są zaskoczeni. Zośka zaczęła rozpaczać, jak gdyby już Karola spotkało jakieś nieszczęście.

--- A stary? Przypomnij sobie dobrze, jak się zacho­wał.

Czerski milczał przez chwilę, porządkując wrażenia i skupiając myśli.

— A więc było tak... — odparł powoli. — Stary zbladł najpierw, potem przygryzł wargi i oczy wbił w ziemię. Następnie poczerwieniał, jakby ogarnął go gniew.

— A Kurt? Ten Niemiec, który u nich przebywa.

— Nie zastałem go. Franek, najstarszy syn Urbanka, mówił mi, że wyjechał dziś rannym pociągiem do Opola.

--- A w nocy był w domu?

--- Był.

Znowu zapadła cisza. Druh Kowalski, początkowo za­dający pytania dość obojętnie, poważniał coraz bardziej, aż wreszcie jego czoło pokryło się gęsto zmarszczkami.

Opowiedz mi szczegółowo o waszym koncercie w Raczkach — zwrócił się do Michała. — I o waszym rozstaniu z Karolem w Kaniach.

Słuchał uważnie. Jego oczy, spoglądające gdzieś w głąb lasu, stały się jakieś bezbarwne, matowe, jak gdyby uciekło z nich życie. Kiedy jednak Michał zakoń­czył, zapłonęły natychmiast blaskiem.

--- A czy dzwoniłeś — głos rozbrzmiał jasno i czy­sto — do nadleśniczego?

--- Dzwoniłem. Od rana nie ma go w domu.

--- A kiedy wyszedł? Nie dowiedziałeś się przypad­kiem?

--- Próbowałem. Sekretarz był trochę zdenerwowany, gdyż od ósmej czekają interesanci, a to się tam podob­no nigdy nie zdarza...

--- I co więcej? — padło przynaglające pytanie.

--- Wspomniał, że zbudził go przed świtem warkot motoru. Mieszkają blisko siebie, w sąsiednich domach... Domyśla się, że to nadleśniczy odjechał dokądś tak wcześnie.

Pierś Kowalskiego podniosła się i opadła nagle, jakby ta wiadomość sprawiła mu ulgę.

--- Zatem Kurt i nadleśniczy zniknęli z domów przed świtem — zastanowił się głośno. — Dziwny zbieg oko­liczności... A Karol nie doszedł do celu, chociaż wyszedł z Kań wczoraj o pół do dziesiątej...-

--- Czy nie należałoby powiadomić milicji? — wtrą­cił Piętek. — Czuję w powietrzu coś niedobrego.

--- Hm... Ten nadleśniczy psuje mi nieco szyki... Nie, chwilowo musimy poczekać. Jeśli Karola spotkał jakiś wypadek i leży gdzieś w lesie, odnajdziemy go szybciej aniżeli milicja. A jeśli stało się coś gorszego... Za dużo jest tu spraw niejasnych. Trzeba postępować ostrożnie. Nie wiadomo, komu możemy zaszkodzić... Do dwunas­tej — zdecydował się nagle — mamy czas. O ile z na­szych badań nic nie wyjdzie, powiadomimy milicję.

Popatrzył na harcerzy gawędzących wesoło przed na­miotami. Niekiedy biegły stamtąd zaciekawione spojrze­nia, lecz na ogół niewiele poświęcano uwagi omawiającej coś na boku komendzie.

--- Nie róbmy tymczasem alarmu — dodał. — Może nie będzie wcale potrzebny. Każ tylko zabrać„Czajkom” żelazne porcje --- zwrócił się do Piętka --- i niech natychmiast popędzą na rowerach do Kań. Tarkę zatrzymaj, pojedzie ze mną. Jankowski obejmie komendę na czas mojej nieobecności i przeniesie obóz do szkoły. Grupy robocze wyruszą do lasu pod twoim dowództwem --- skierował wzrok na Czerskiego. --- Zatrudnisz je według swego uznania.

--- A ja? — wtrącił Michał nieco zdziwiony usunię­ciem go w cień.

--- Udasz się ze mną do Wilkowa. Znasz teren i lu­dzi lepiej ode mnie, będziesz więc przewodnikiem... Aha, jeszcze jedno! Jest tu gdzieś w pobliżu telefon?

— O dwa kilometry stąd. W leśniczówce.

— Wyślij tam zaraz dwóch na rowerach. Niech się połączą natychmiast z nadleśniczym. — Jeśli jeszcze go nie ma, niech czekają, dopóki nie wróci.

— A jeśli jest?

— Niech go poinformują o zaginięciu Karola. Wszel­kie wiadomości niech przekazują do obozu, a stąd pój­dą meldunki do mnie. Dobierz obrotnych chłopców, sprawa poważna. Dyżur przy telefonie należy utrzymać do odwołania.

Błyskawicznie wykonano wszelkie zlecenia i w pięć minut później Kowalski z Michałem i Tarką pędzili do Kań. Próbowali dogonić „Czajki", które wyskoczyły przed nimi, ale był to daremny trud. Połączyli się w Ka­niach. Tu u jednego z gospodarzy pozostawiono część rowerów, a potem pieszo skierowano się do Wilkowa. Dopóki nie weszli w las, nie zwracali na nic uwagi. Po­tem jednak oczy nabrały wielkiej czujności, mimo że już obecnie nie maszerowali, a biegli. „Czajki" rozsypa­ły się po drodze, wydłużyły, na czoło coraz bardziej za­czął wysuwać się Tarka. Ten niemrawy niegdyś chło­piec, który przed czterema laty w Złotej Puszczy dokazał cudów ucząc się tam dopiero tropicielskiego rze­miosła, dziś zmienił się bardzo: nadal wprawdzie był małomówny, uśmiechał się rzadko, za to zadziwiał gibkością ruchów i ostrością spojrzenia. Gdy tak prowadził zastęp, zdawało się, że chwyta trawę, próbuje jej sma­ku, szuka najlepszej, pochylał się bowiem często i pro­stował nagle jak rozbrykany źrebak uganiający się po pastwisku. Nie zatrzymywał się jednak ani na chwilę. Strawa, której naprawdę szukał, ciągle nie była wi­doczna.

Słońce ukazało się niedawno nad drogą i nie zdążyło jeszcze ogrzać miękkiej, przesyconej wilgocią ziemi, spływał bowiem na nią dotąd chłodny, poranny cień. Tu i ówdzie ostro rysowały się koleiny, często wystawał z nich żwir. Tarka, jak do tej pory, pozornie nie zwra­cał na to uwagi. Kiedy jednak uszli z kilometr, przy­stanął raptownie. „Czajki" zaryły się w miejscu, mimo że nie było żadnego rozkazu, i nie drgnęły odtąd, cho­ciaż ich oczy nadal rozglądały się bacznie.

— Czy Karol miał na nogach sandały? — dał się słyszeć niegłośny wprawdzie, ale wyraźny głos prze­wodnika.

— Sandały! — odparł Michał natychmiast.

— Jeśli miał zeszłoroczne — dodał Piętek — to sze­rokość wynosi dziesięć i pół centymetra, długość trzy­dzieści, obcas dziewięć. Równo ścięty, od środka niezagłębiony.

Miał w głowie wymiary obuwia wszystkich swoich przyjaciół. Tarka przykląkł, sprawdził, obejrzał dokład­nie i wstał.

Potwierdza się wszystko — oznajmił. — To Karol.

Skinął nieznacznie ręką. „Czajki" przybliżyły się I każdy teraz uważnie obejrzał ślad. Był on w. tym miejscu wyrazisty, odbity mocno w płytkiej koleinie, gdzie gruba warstwa ziemi pokryła zupełnie żużel.

Ruszyli dalej, ale już bez pośpiechu. Tarka kontrolował drogę, niektórzy obserwowali ze wzrastającą czuj­nością rosnące po bokach krzewy, drzewa i liście.

— Stop! — zakomenderował Janicki idący w środku. „Czajki" zamarły znowu w bezruchu. Tarka cofnął się i obok niego teraz badał przez pewien czas każdą trawkę, aż wreszcie odchylił lekko gałęzie.

— Karol w tym miejscu wszedł w las — oświadczył czytając z drobnych odbić, zagięć i załamań jak z otwar­tej księgi. — Bez pośpiechu, na palcach. Albo skrył się przed kimś, albo postanowił kogoś zaskoczyć...

Zastanowił się nad czymś.

Spróbuj pójść dalej tym tropem — zwrócił się po chwili do Janickiego. — Gdybyś go zgubił, zatrzymaj się i poczekaj.

Pozostawił na miejscu dwóch innych harcerzy, resztę zaś zabrał z sobą. Nie uszli daleko. Ukazał się inny ślad, a nieco dalej zdeptane silnie trawy i połamane gałęzie zaczęły opowiadać coraz wymowniej o niedawnej tra­gedii.

— Karol kogoś ścigał — domyślił się trafnie Tarka, węsząc z nosem prawie utkwionym w ziemi. — Gdyby jego ścigano, nie znaleźlibyśmy tu jego odcisków.

Michał uderzył się nagle w, czoło, jakby spadło na niego olśnienie. Bez słowa zagłębił się w las, dotarł do drzewa, koło którego znajdowało się sporo pomiażdżonego nogami suszu i od razu domyślił się sztuczki.

— Karol wypłoszył kogoś — oznajmił, znalazłszy się znowu na drodze. — Tamten prysnął ze strachu, Karol pogonił za nim. O, tam!...

Wskazał prawidłowy kierunek. Punkt za punktem odkryli wszystko. Ci młodzi ludzie, uprawiający sztu­kę tropienia od lat, nabyli ogromnej wprawy i teraz trop nie miał dla nich tajemnic. Kowalski wysłuchał wszystkich głosów, to i owo sam sprawdził. Na jego twarzy pogłębiał się coraz bardziej niepokój.

--- To nam nie wyjaśnia, dlaczego Karol do tej pory nie wrócił — odezwał się cicho Piętek, jak gdyby odgadł powód tej troski.

--- Tak. Tego nam nie wyjaśnia...

Znajdowali się już dość głęboko w lesie. Po krótkiej naradzie komendę objął Piętek i na czele „Czajek" po­dążył dalej. Na drodze pozostał tylko łącznik z rowe­rem, inni skierowali się do Wilkowa. W domu Urbanków przyjęto ich bez zdziwienia, lecz przygnębienie, wyzierające tutaj z każdego kąta, pogłębiło się jeszcze bardziej, kiedy zamknęli za sobą drzwi. Tarka przywi­tał się tylko i zaraz gdzieś zniknął. Michał wyprowadził Zosię do ogródka i tam prowadzili cichą, przerywaną często szlochem dziewczyny rozmowę. Kowalski nato­miast przeszedł ze starym do innej izby, gdzie nikt im nie mógł przeszkodzić, a kiedy usiedli, zaczął się wypy­tywać o Kurta. Odpowiedzi były ogólnikowe, niejasne, coraz bardziej niechętne. Wreszcie Urbanek zdenerwo­wał się na dobre i odmówił stanowczo wszelkich wy­jaśnień.

— Nie moja sprawa — burknął. — Przebywał u mnie, bo miał do tego prawo i paszport. Teraz wyjechał, także mu wolno. A dokąd i po co? Nie wiem!

Kowalski objął go zamyślonym spojrzeniem.

--- Proszę rozważyć dokładnie, co teraz powiem — przemówił powoli. — Karol idąc wczoraj wieczorem do Wilkowa, zaginął w lesie. Natknął się po drodze na Kurta...

--- Nieprawda! — zaprzeczył gwałtownie Urbanek. — Kurt był w domu. Czuł się niedobrze i dlatego już dziewiątej położył się spać!

--- Hm, o dziewiątej... To wcale nie wyklucza faktu, że nieco później znalazł się w lesie. On wrócił z tej nocnej wyprawy, a Karol nie. Proszę więc teraz wybierać: albo odpowie pan na wszystkie pytania mnie, albo milicji. Jeśli nie dowiem się niczego więcej, nie wolno mi nie złożyć natychmiast meldunku. Proszę zastanowić się nad tym dobrze. Sprawa jest bardzo poważna.

Urbanek oparł głowę na rękach i milczał. Coś ważył w myślach, widać było, że targają nim jakieś sprzeczne uczucia. Nie ulegało wątpliwości, że o czymś wiedział, a może się tylko domyślał i bał się, że jakieś niebaczne słowo może zaszkodzić i jemu, i jego wnukowi. Ciało drgnęło nieznacznie, z piersi wydobyło się przytłumio­ne westchnienie.

--- Proszę pytać — odezwał się wreszcie. — A jeśli odpowiem na wszystko, milicja rzeczywiście nie będzie potrzebna?

--- Tego nie wiem. Nie orientujemy się dotąd, co za tym się kryje. Jeśli sprawę trzeba będzie przekazać mi­licji, to przekażemy.

Urbanek przełamał się w sobie, nie podniósł jednak­że głowy.

--- Proszę pytać -— przemówił chrapliwie. — Posta­ram się odpowiedzieć na wszystko.

--- Tak będzie najlepiej. Kurt wiedział, że Karol tu przyjdzie?

--- Wiedział. Powiedziałem mu o tym w Raczkach, przy wszystkich. Chciałem, aby Karol zorganizował ta­ki koncert także w Wilkowie.

--- O tym wiem. Omawialiście później tę sprawę z Kurtem?

--- Omawialiśmy.

--- I co on na to? Jak się zachował?

--- Był temu przeciwny.

--- Wściekł się pewnie? Oburzył? Może groził w gnie­wie, że nie dopuści do tego? Czy nie tak było?

Odpowiedziało mu głuche milczenie. Kowalski po­patrzył w nagłej zadumie na pochyloną nad stołem si­wą zupełnie czuprynę.

--- Niewątpliwie tak było — potwierdził sam so­bie. — Może nawet z tego wzburzenia rzeczywiście roz­bolała go w końcu głowa... Ale przejdźmy do innej sprawy. Kurt mieszka na górze, nieprawda? Ma oddziel­ny pokoik?

--- Tak.

--- A o dziewiątej położył się spać... — ciągnął Ko­walski z coraz większym namysłem. — Co stało się rano?

Wszedł do mego pokoju po cichu, na palcach, bo spali jeszcze wszyscy. Powiedział, że musi wyjechać na kilka dni do Opola. Rannym pociągiem.

--- Nie wyjaśnił przyczyny tego nagłego wyjazdu?

--- Nie. Byłem do tego przyzwyczajony, wyjeżdżał często. W takim Wilkowie nudziło się chłopakowi z wielkiego miasta.

Kowalski pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Oczywiście — przyznał. — Bardzo był zdenerwo­wany? — zadał znienacka pytanie.

Urbanek uniósł raptownie głowę.

--- Czym miał być zdenerwowany? — wybuchnął. — Spał przecież przez całą noc!

--- No, niech tak będzie... Więc pan sądzi, że nie był wcale zdenerwowany?

--- Nie! A zresztą — zawahał się Urbanek — skąd mógłbym o tym wiedzieć, gdyby nawet było inaczej? Mówił szeptem, aby nikogo nie zbudzić. A przy tym było zupełnie ciemno.

Ktoś zapukał do drzwi. Ukazał się Tarka i stanął w progu. Kowalski wysunął się z nim na korytarz.

--- Ślad zgadza się — poinformował go Tarka szep­tem. — Sprawdziłem przy domu i wokół wsi. To Kurt. Znalazłem dwa tropy: jeden w kierunku Kań, drugi o wiele świeższy, powrotny. Z głębi lasu przez łąki.

--- Co zamierzasz teraz uczynić?

--- Pójść tropem powrotnym. Gdy zetknę się z „Czajkami”, wszystko powinno być jasne. Zwiadowca zniknął. Kowalski wrócił na dawne miejsce.

— Kurt spał w tym domu, ale nie przez całą noc — oświadczył cicho, ale stanowczo. — Wierzę, że pan o tym nic nie wie — dodał szybko widząc, że Urbanek zamie­rza zaprzeczyć. — Nie będę więc już o nic pytał. Rozumiem, że to wszystko musi być dla pana niezmiernie przykre: tu pański wnuk, a tam wnuk pańskiego ser­decznego przyjaciela, towarzysza walk z lat plebiscytu. Znałem go dobrze...

Na jego twarzy ukazało się głębokie wzruszenie. Ur­banek to dostrzegł.

--- Pan go znał? — poruszył się niespokojnie. — Zyg­fryda Boeniga?

--- Właśnie jego. Był czas, gdy oddaliśmy mu poważ­ną przysługę... No, ale to inna sprawa, może kiedyś jeszcze do niej wrócimy. A teraz chciałbym obejrzeć pokoik Kurta.

Urbanek nie stawiał sprzeciwu. Był jakiś zgaszony, przybity, sprężysta zazwyczaj postać załamała się, z ru­chów przebijała bezradność. Bez słowa wyszedł z izby i poprowadził na górę. Kowalski rzucił okiem na pokój, wyjrzał przez okno, poprosił, aby Urbanek otworzył szafę i stojącą w kącie dużą walizę. Nie poruszył tam niczego i kazał natychmiast zamknąć. Zeszli po chwili na dół.

--- To wszystko — oświadczył. — Nie będę panu za­bierał więcej czasu.

--- Dostrzegł pan coś ciekawego?... . — Nie.

--- A widzi pan! — Urbanek odetchnął z ulgą. — Przecież gdyby Kurt był w lesie, musiałby pozostawić jakieś ślady w pokoju. Choćby powalane błotem ubra­nie czy buty...

Szukał argumentów na obronę wnuka, to było wi­doczne. Kowalski pokiwał głową.

— Oczywiście, coś takiego powinno pozostać... — rzekł w zamyśleniu. — Kurt miał jeszcze jedną, nie­wielką walizkę podręczną, nieprawda? Zabrał ją z sobą?

Urbanek cofnął się, jakby za tym pozornie niewin­nym pytaniem czaiła się groźba.

— Chyba zabrał... — nie zaprzeczył jednakże. — No tak, musiał zabrać, w pokoju jej przecież nie było — w głosie rozbrzmiało zdenerwowanie. — Wyjechał na kilka dni...

Harcerz wyciągnął rękę na pożegnanie i wyszedł. Przywołał Michała, wsiedli na rowery i pomknęli dro­gą do Kań. Milczeli w drodze. Dopiero gdy znaleźli się w miejscu, gdzie czekał łącznik. Kowalski otworzył usta.

--- Co z dziewczyną? — zapytał. — Powiedziała coś ciekawego?

--- Powiedziałaby mi dużo, lecz niestety nic nie wie. Twierdzi, że Kurt poszedł spać bardzo wcześnie. Aha, jeszcze jedno: Kurt zrobił staremu wczoraj awanturę, Że chce zorganizować koncert w Wilkowie.

--- Tak, to by się zgadzało... No, chodźmy za „Czaj­kami". Jeśli one nie odkryły nic ciekawego, trzeba zgłosić się do milicji.

Udali się teraz pieszo w głąb lasu, po tropie „Czajek". Nie marnowali czasu na wyszukiwanie śladów, prowa­dziły ich bowiem rozrzucone gęsto harcerskie znaki, toteż w pół godziny później dostrzegli znane im dobrze postaci. Stały skupione dokoła potwornego zwaliska korzeni i wywróconych przez burzę drzew, przy których rozsiadły się nisko przycięte pieńki i wyrwy zalane wodą.

--- Druhu komendancie --- zameldował z przejęciem Piętek --- krew!

Tragicznie rozbrzmiały te słowa pośród zupełnej ciszy. Kowalski pochylił się, przygarbił i wolnym krokiem podszedł do miejsca, gdzie odczytano tę wieść. Piętek wskazał rdzawe plamy na drewnie.

— Karol musiał się potknąć, potem runął w korze­nie, rozbił się i zakrwawił — wyjaśnił.

To na pewno był on?

--- Na pewno. Kurt pomknął dalej.

--- Nie było walki?

--- Nie było. Kurt nie zawrócił. Sprawdziliśmy.

--- A co się stało z Karolem? Przecież tutaj go nie ma.

Piętek ożywił się nagle.

— Otóż w tym jest nasza pociecha! — wykrzyk­nął. — Proszę popatrzeć tu — prowadził między pień­kami, wyrwami i korzeniami. — Ktoś się czołgał od miejsca, gdzie znajduje się krew. Wygląda na to, że Karol zdołał się wydostać z potrzasku, lecz zabrakło mu sił. Nie mógł stanąć na nogach...

Uszli ze dwieście kroków głębokim wyraźnym śla­dem, jak gdyby ktoś przeciągnął tędy wór mąki lub zboża.

--- A tu się wszystko urywa — odezwał się Piętek. — Ślad Karola zniknął, pojawiły się za to dwa inne. Nie­znane.

--- Dwa inne? Kurta tam nie ma?

--- Nie. Wszystko wskazuje, że jacyś dwaj nieznani mężczyźni wzięli Karola na ręce albo na nosze i do­kądś ponieśli.

--- Nie dowiedzieliście się dokąd?

--- Nie zdążyliśmy.

Poczekali, dopóki nie zjawi się Tarka. Tropy się więc zbiegły, lecz nie wyjaśniły najważniejszego. Ruszyli te­raz wszyscy śladami dwóch nieznanych im ludzi. Były bardzo wyraźne, mocno wgłębione w ziemię, toteż świad­czyły wymownie o dźwiganym ciężarze. Nie tracili więc cennego czasu na mozolne poszukiwania. Po kilku mi­nutach wyszli na przesiekę, a w kwadrans później sta­nęli na gładkiej, asfaltowej szosie, biegnącej wzdłuż Kalinianki. Na niej zatarło się wszystko.

— Musiał czekać na nich jakiś samochód — odezwał się Piętek w zakłopotaniu. — To wygląda na zorgani­zowaną robotę. Ci dwaj znali dokładnie miejsce, gdzie leżał Karol. Ich trop tam nigdzie nie kluczył.

--- W jakim promieniu to sprawdziliście?

--- Ze dwieście metrów.

— Za mało. Z tego nie wynika, że nie kluczyli wcześniej...

Kowalski byłby coś jeszcze powiedział, lecz właśnie wyłonił się z lasu kurier z obozu. Był spocony, zdysza­ny, musiał biec bardzo szybko. Oddychał przez chwilę ciężko.

— Druhu komendancie — przemówił wreszcie — o dwunastej nadleśniczy przyjeżdża do naszego obozu! Chce się koniecznie widzieć z druhem.

— Już wrócił?

Nie. Ale dzwonił do nadleśnictwa. Jest podobno w Opolu. Zajedzie do nas prosto ze stacji.

Kowalski zapatrzył się w ciemną wstęgę drogi, pły­nącą między drzewami i ginącą w dali na zakręcie czy nierównościach. Przez długi czas bił się z jakimiś myś­lami.

— Trzeba wracać — Michał przerwał panującą doko­ła ciszę. — Nadleśniczy musi mieć pilną sprawę, jeśli do nas zajeżdża ze stacji. A ja może udam się na poste­runek milicji?... Do niego stąd niedaleko.

Kowalski jakby się ocknął.

— Niedaleko?... — powtórzył bezwiednie. — Nie, na milicję jeszcze jest czas — głos nabrał zwykłego spo­koju i stanowczości. — Wszyscy wracamy do obozu.

--- Nie będzie za późno?...

--- Na milicję? Nie. Mamy przecież telefon w pobli­żu. Godzina opóźnienia jest w tym wypadku niegroźna. A nadleśniczy może akurat przywieźć coś, co wpłynie w sposób zasadniczy na nasze decyzje. Przecież nie tyl­ko Kurt zniknął przed świtem z domu i udał się do Opola. On także...





Gdy gwiazdy wskazują drogę




W luce między koronami drzew przemknęła bezsze­lestnie sowa, obniżyła łagodnie lot i jak bezkształtny, budzący trwogę, posępny cień zaczęła zataczać kręgi nad ciałem Karola, spoczywającym bezwładnie wśród postrzępionych korzeni. Sprawdzała, czy jeszcze żyje, czy też już może stanowić żer. Opadała ostrożnie, nie­znacznie zmniejszała koła, wybierała umiejętnie naj­głębszy mrok. I wreszcie tylko delikatny powiew po­wietrza świadczył, że ciągle tu jeszcze wiruje i że znaj­duje się coraz bliżej od ziemi.

Niespodziewanie śmignęła w górę. Jej bystre oczy dostrzegły ruch. Ręka Karola drgnęła lekko, sprężyło się ciało, rozległ się jęk. Sowa wzbiła się jeszcze wy­żej, poruszyła niepewnie skrzydłami i znikła. Nie mia­ła tu nic do roboty, bo człowiek żył. Uniósł lekko gło­wę, próbował otworzyć oczy. Rozwarły się niechętnie, z wielkim trudem dojrzały nad sobą słaby, czarniawy blask. Przymknęły się zaraz, jakby pod wpływem bó­lu, za to nadbiegły myśli. „Gdzie my właściwie jesteś­my?... — pojawiło się to samo pytanie, na które nie zdążył odpowiedzieć w chwili upadku. — Co się sta­ło?... — próbował coś wydobyć z pamięci. — Aha, go­niłem Kurta! Potknąłem się, zwaliłem. Musiałem o coś uderzyć..."

Dotknął palcami skroni. Ześliznęły się po jakiejś lep­kiej cieczy i osunęły bezradnie. „Czyżby krew?... Z pew­nością krew! -— myśli układały się coraz sprawniej. --Nie leżałbym tu bez powodu. Kurt więc uciekł... Miał więcej szczęścia ode mnie. Wywracał się wielokrotnie, pokaleczył się chyba nie gorzej niż ja, ale nie rozbił głowy... Siły mu jednak nie brak, trzeba to przyznać. No i oczywiście poganiał go strach. To lepsze niż bat..."

Zmęczył się, odetchnął głęboko i przez chwilę leżał spokojnie. Dostrzegł nareszcie nad sobą gwiazdy. „Mu­si być późno — starał się odgadnąć z nich czas. — Zda­je się, że to dyszel Wielkiej Niedźwiedzicy. Tak błysz­czy dopiero po jedenastej... Trzeba wracać! — odezwa­ła się naraz uśpiona do tej pory energia. — Do Wilko­wa nie ma po co już iść."

Opuścił rękę chcąc dotknąć ziemi, lecz nie znalazł oparcia. Cofnął ją, starał się coś wymacać w ciemności. „Korzenie — mruknął niechętnie. — Na nich widocz­nie leżę..."

Dopiero teraz poczuł, że coś uciska plecy, że coś twardego ugniata mu kark. Skupił się w. sobie, mocno zacisnął szczęki. Działał rozważnie, z namysłem, zląkł się bowiem naraz, że przy lada niezręczności może za­paść się w wyrwę. Znał takie wykroty, spotykał je w życiu niejednokrotnie. Zbadał palcami wszystko, co go otacza, odkrył twarde punkty, oparł się na nich, podźwignął i naraz runął z powrotem na dawne miejsce z bolesnym okrzykiem.

Oddychał przez chwilę ciężko. „Co się stało?... — po­stawił sobie znowu pytanie. — Nogi bezwładne... Czyż­bym połamał? — zawirowało w mózgu trwożne pyta­nie. — No, trzeba to sprawdzić. I wydostać się trzeba! — energicznie wtrąciła się woła. — Inaczej prze­marznę."

Ponownie obmacał wszystko i teraz już nie przewi­dział pracy dla nóg. Przekręcił się na bok, potem na plecy. Udało się, ale ciągle jeszcze znajdował się na ko­rzeniach. Zacisnął zęby i nieznacznie poruszył nogą. Jęknął, lecz się równocześnie ucieszył. „Palce działają, reszta również — uradował się. — A spróbujmy z drugą."

Poruszył ją także. „Ależ jestem słaby — stwierdził zdziwiony wielkim zmęczeniem, które go nagle opad­ło. — Więc złamań nie ma — próbował rozważać na chłodno. — A jeśli ich nie ma, to mogę stać. Wobec te­go ruszajmy!"

Powoli, z wielkim wysiłkiem podciągnął kolana, nogi się na czymś oparły. Odepchnął się mocno, podniósł się trochę, lecz opadł natychmiast. Nogi odmówiły mu po­słuszeństwa.

A jednak coś tam się stało... — dyszał ciężko, ocie­rając z czoła kroplisty pot. — Trzeba odpocząć. Jeśli mam się stąd wydostać, muszę polegać jedynie na rę­kach..."

Obmacał wszystko ponownie. Nareszcie odnalazł wil­gotną ziemię. Przesunął się nieco, ziemia stała się bliż­sza. Nie śpieszył się teraz, unikał gwałtownych ruchów. Centymetr po centymetrze przechylał się na bok, przy­ginał nieznacznie ramię. Przeliczył się jednak z siłami. Przekręcił się nagle, potoczył. Jęknął z bólu, ale rów­nocześnie ogarnęła go niezwykła wesołość. „Wydosta­łem się z matni! Jestem nareszcie poza zasięgiem ko­rzeni. Dojdę stąd do obozu choćby na rękach. One przecież działają sprawnie."

Odpoczywał tym razem długo. Coś zaszeleściło w po­bliżu. „Jakiś zwierz — stwierdził z mimowolnym ża­lem. — On może biegać, ja nie... A gdybym nawet mógł — zastanowił się — jaki obrać kierunek? Ta po­goń pogmatwała mi wszystko... Ale jeśli to dyszel Wielkiej Niedźwiedzicy, tam powinna być Gwiazda Po­larna. I północ..."

Ułożył się na brzuchu, oparł mocno łokcie, przesu­nął nieznacznie ciało. „Dobrze idzie — ucieszył się. — Aby tak dalej!" Stopniowo zwiększał wysiłek. Natrafił głową na jakiś pień, ominął go. Syknął z bólu, noga bowiem zaczepiła o coś twardego. „Jeszcze trochę — dodał sobie otuchy. — Aby wydostać się na przesiekę lub dróżkę. Tam już będzie wygodniej."

Znowu uderzył o pień. „Trzeba więcej zgromadzić sił — pomyślał, gdyż niespodziewanie ta przeszkoda wyrosła w jego wyobraźni do olbrzymich rozmiarów. — Odpocznę i pójdę dalej. Ręce i łokcie to jednak nie no­gi — westchnął. — Ale pozostać mi tutaj nie wolno! — podpowiedział natychmiast rozsądek. — Zimno. Prze­ziębić się łatwo, nieszczęście gotowe. A przy tym co o mnie pomyślą w obozie, gdybym się nie zjawił o siódmej? Może i druh Kowalski już nadszedł..."

Łokcie zaczęły pracować rytmicznie. Raz lewy, raz prawy i tak na zmianę, dopóki mu nie zabrakło odde­chu. „Ciężkie jest ciało, gdy trzeba je włóczyć za so­bą — użalił się nad sobą. — Ale iść trzeba! Tutaj nikt mnie nie znajdzie. Jagody zebrane, grzybów prawie nie ma, bo ciągle deszcze i chłód... Nikt nie zagląda. Na­wet nasi prowadzą roboty gdzie indziej. Ależ ten Kurt kluczył! No, nic dziwnego, on nie myślał wtedy o żad­nym kierunku... Ale, ale! — zakłopotał się nagle. — Czy idę dobrze?..."

Odwrócił głowę i spojrzał w niebo: przednia gwiazda dyszla była nadal doskonale widoczna. „W porządku — stwierdził zadowolony. — Głowa działa dobrze, węch też. Wykaraskam się jakoś z tej biedy..." Zacisnął zęby, bo przy poruszeniu roztargało się w nim naraz wszyst­ko, jak gdyby miał rozpaść się za chwilę na cząstki. Przemógł się jednak i nie zatrzymał. Przebrnął szczę­śliwie przez kępę paproci, wpadł w jakąś bruzdę, wy­czołgał się na wierzch, uchwycił przed sobą gałąź, pod­ciągnął. „Przydała się — pomyślał o niej z wdzięcz­nością. — Młodziutka, a mocna. Może znajdzie się druga..."

Wysunął rękę i rzeczywiście na nią natrafił. Gdy jed­nak spróbował poszukać następnej, ręka zapadła się głęboko i niespodziewanie utknęła w wodzie. „Brr! — po ciele przemknęły ciarki. — Wyrwa. Nadleśniczy pieklił się na nas za dołki, a o takich dziurach nie po­myślał — ogarnął go naraz żal. — Jeszcze tylko po­trzeba, abym połamał ręce..."

Gdy zatrzymał się znowu, nie ruszał się bardzo długo. Zesztywniał cały, mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Nie czuł już bólu, za to urobiło mu się niezmiernie go­rąco. Przetarł spocone czoło, potem przekręcił się na bok i dyszał ciężko. „Dyszel jest! — ucieszył się rzuciwszy okiem w górę --- Rzecz najważniejsza: nie stracić kie­runku!"

I myśli zaczynały go męczyć. Oparł głowę na ręku, ogarnęła go senność. „Zasnąć nie wolno! — próbował bronić się przed nią jak w młodych latach na warcie. — Muszę być w obozie o siódmej! Co by o mnie po­myślał..."

Rozchwiało się wszystko, słowa zgubiły sens, stały się jakieś dalekie, nieważne. Zrobiło mu się dziwnie przy­jemnie, ciepło, przytulnie. Poprawił łokieć i naraz ja­kieś źdźbło oblało mu rosą policzek. Ocknął się w jed­nej chwili. „Co to, zasnąłem? — przeraził się. — Do tego dopuścić nie wolno... Nie wolno! — wykrzyknął głośno, jak gdyby czająca się w środku rozpacz przełamała wreszcie wszelkie przeszkody i siłą przebijała się teraz na zewnątrz. — Muszę dotrzeć do drogi!"

Zmienił obecnie taktykę. Zamiast używać wyłącznie rąk, przykląkł i posunął się na kolanach. Poszło nad podziw dobrze. „Ha, mam nareszcie sposób! — rozra­dował się. — Że też mi to wcześniej nie przyszło do głowy — dodał zdziwiony, poruszając się szybko. — O, świetnie! Raz, dwa... Raz, dwa, trzy, cztery! Raz, dwa..." Uszedł tak ze dwadzieścia metrów, gdy niespo­dziewanie szarpnął nim ból tak potworny, że skulił się i padł plackiem jak długi. Nogi jakby obrzmiały, po plecach przebiegał mróz. „Nie dojdziesz daleko, niebo­raku... — rozżalił się znów nad sobą. — Sposób niezły. Lecz sił ci brak..."

Ułożył się wygodnie. Senność zaczęła staczać walkę z wolą wytrwania. „Nie dam się! — mruczał zawzię­cie. — Zasnąć nie wolno! Zasnąć..."

Cichło wszystko, rozpływało się w jakiejś mgle, wreszcie zaginęło w ciemnościach. Jakiś cień pojawił się w górze, delikatnie zamiótł powietrzem: to sowa sprawdzała, czy jednak na nią nie nadszedł czas. Dmuchnął wiatr, ptak czmychnął w mrok. Za to z drzew spadły grube krople rosy i zastukały dźwięcznie na dolnych gałązkach.

Karol otworzył oczy. Potężne rosochate konary wy­dały mu się w pierwszej chwili groźnymi mackami ja­kiegoś potwornego polipa pochylającego się nad nim, aby go pochwycić w swe szpony. Ale uspokoił się zaraz. Między nimi dostrzegł coś, co dodało mu ducha: Wielką Niedźwiedzicę w całości — siedem gwiazd błyszczących jak diamenty na tle prawie czarnego nieba. Rozjaśniły się myśli. „Nie tracę kierunku — stwierdził. — Wy­dostanę się więc wcześniej czy później..."

Jeszcze jednak nie ruszał się z miejsca, ciało było bezwładne. „Wielki jest ten las — zadumał się. — Mie­szany i gęsty... Kto to powiedział? — drgnął nagle. — Aha, nadleśniczy! Rudawka jest otoczona... Oczywiście, on. Że chciał mnie przestrzec, to pewne. I że to ostrze­żenie odnosiło się do Kurta, doskonale teraz rozumiem. Ale dlaczego interesował się tymi sprawami, co go to obchodziło? Hm, z Łabędą są, jak się zdaje, w przyja­cielskich stosunkach... Łabędę boli sprawa Urbanków, chciałby, aby tu pozostali. I chyba używa wszelkich środków perswazji, włącza do tej pracy i innych. Za­powiedział to przecież przy pierwszej rozmowie...

Wiatr zaszeleścił wśród koron, posypała się znowu rosa. Karol podsunął łokieć i oparł głowę wygodniej. „Tak, chyba to... — potwierdził po chwili swoje do­mysły. — Włączył innych, włączył i nadleśniczego. Ale że ten zajmuje się i takimi sprawami!... Dziwny czło­wiek: szorstki, oschły i nieprzystępny, a przecież to tylko pozory... I cieszy się zaufaniem... O Kurcie wi­docznie wie dużo, określił go trafnie: tkwi w nim dużo dzikości. I niewątpliwie był zaskoczony, gdy w czasie tej naszej nocnej rozmowy powiedziałem, że pozostał w Wilkowie. Tak, zaskoczony! A dlaczego?... Czyżby już wtedy spodziewał się zobaczyć go w pobliżu naszego obozu?..."

Przeszył go ostry dreszcz. Poprawił się nieco, szerzej otworzył oczy. „Zasnąć nie wolno! — powtórzył rozkaz, zwilżając językiem spieczone wargi. — Jeszcze trochę odpocznę i powlokę się dalej... Aha, nadleśniczy! Mógł się tego spodziewać... Przecież powiedział wyraźnie, że boi się, aby Kurt w swej pruskiej zawziętości nie palnął jakiegoś głupstwa... Kto wie, czy oni nie dlatego wtedy przybyli... Może pragnęli czemuś przeszkodzić?..."

W głowie zrodził się szum, skronie zaczęły gwałtownie pulsować. „Dziwny człowiek — usiłował na to nie zwra­cać uwagi. — Przywiązanie do urzędowych papierków jest zrozumiałe, wyjaśnił to już inżynier. Obawa o las może być powodem oschłości i nieopanowanych wystą­pień, nieustannie bowiem przygniata go troska. Z nami pogodził się, zrodziło się zaufanie. Ale ta jego nocna wizyta w Rudawce nie jest jeszcze zbyt jasna. Gdyby kryła się za nią i troska o nas, świadczyłoby to, że i serce bije w nim mocno. A jeśli..."

Ścisnął rękami skronie, bo wdarł się do nich straszli­wy ból i szarpnął tak mocno, że aż oczy wyszły mu z orbit. „Co się ze mną dzieje? — przeraził się nagle. — Trzeba iść dalej, natychmiast! Nie wolno..."

Nie dokończył, pogmatwały się myśli. Zerwał się jed­nak, stanął na kolanach, zaczął pełzać nerwowymi ru­chami. „Nie wolno, nie wolno — powtarzał bezładnie w wielkim, gorączkowym napięciu. — Muszę być o siódmej w obozie! Raz, dwa, trzy, cztery! Raz, dwa... Nie wolno! Naprzód, do drogi! Nie wolno..."

Kroki stawały się coraz krótsze, powolniejsze, leniwsze, jakieś dziwnie ospałe i wreszcie runął jak długi. „Nie wolno! — szeptały coraz ciszej spieczone usta. — Do drogi. Nie wolno..."

Słowa zamarły. Głowa Karola przywarła do ziemi i nie poruszyła się więcej.

Mijały godziny. Ciemne niebo zszarzało, gwiazdy bladły powoli i wreszcie zagasły. W koronach drzew rozległo się wesołe kwilenie, gdzieś z boku wrony za­skrzeczały ochryple. Rozjaśniało się szybko. I niespo­dziewanie z oddali dobiegły tu ludzkie głosy.

Karol uniósł się powoli na rękach. Oczy spojrzały obłędnie.

Kurt Wagner, halt! — wykrzyknął dobitnie. — Erkläre dein Benehmen, sonst wirst du mein Feind! * {niem.- Wytłumacz się, bo cię uznam za wroga!...} Do drogi! Nie wolno!...

Usiłował się czołgać. Upadł jednak zaraz, policzek za­rył się w mchu. Głosy przycichły, za to dało się słyszeć wyraźne trzeszczenie suszu.

--- Nie wolno! — szepnął Karol bezdźwięcznie. — O siódmej muszę być w obozie... Do drogi!...

Nie wolno zasnąć! — wrzasnął Karol na całe gar­dło. — Do drogi!

Poruszył gwałtownie głową, mech zatkał mu usta. Ktoś biegł z największym pośpiechem, tratując pod sobą wszystko.





W szpitalu




Nadleśniczy spał krótko tej nocy. Przed dwunastą wrócił z jakiejś nocnej wycieczki, a jeszcze na długo przed świtem zbudziło go pukanie do okna. Otworzył drzwi: ukazał się w nich Łabęda. Nie zdziwił się wcale i bez słowa wprowadził gościa do środka. Wyglądało na to, że ta wizyta była umówiona z góry. Nadleśniczy ubrał się szybko, potem wsiedli na motocykl i pojechali do leśniczówki nad Kalinianką. Zabawili tam krótko i da­lej, już pieszo, zaszyli się w las. Zaczynało się właśnie rozwidniać. Szli szybko, chociaż bowiem mieli na sobie płaszcze, przemarzli w czasie jazdy, a zresztą wyda­wało się, że coś przynagla ich do pośpiechu. Po kwadran­sie skręcili ze ścieżki w przesiekę, wkrótce minęli inną i wtedy Łabęda przystanął.

To musiało stać się gdzieś tutaj — odezwał się, przerywając po raz pierwszy milczenie. — Trzeba prze­szukać ten kwadrat.

— Nie mylisz się?... Czy nie bliżej Wilkowa?

— Wykluczone! Gdy usłyszę biegnące w nocy dziki, mogę określić dokładnie nie tylko, ile ich było, ale i miejsce, gdzie się zatrzymały na popas. A ci dwaj pędzili jak stado słoni. Z tego kwadratu wydostał się tylko jeden, drugi pozostał tutaj. Co do tego tez nie może być wątpliwości.

— No, zobaczymy... Pewnie i jego już nie ma, lecz chodźmy. Lepiej sprawdzić, niż później płakać...

Weszli między drzewa i zaczęli posuwać się w pewnej odległości od siebie, badając uważnie wzrokiem każdy zakątek i nawołując się często. Las tonął jeszcze w pół­mroku. Rozwidniało się jednak powoli, a gdy dotarli do przeciwległej przesieki, rozgadało się ptactwo. Zawró­cili przemierzając tor równoległy do poprzedniego, jak doświadczeni grzybiarze umiejący oszczędzać własne nogi i czas. I teraz nie dostrzegli nic ciekawego. Dopiero gdy zakręcili ponownie, zatrzymał ich w połowie drogi jakiś przytłumiony wprawdzie odległością, jakby za­chrypły, ale wyraźny krzyk. Łabęda doskoczył do nadleśniczego.

— Słyszałeś? — wykrzyknął. — Ktoś woła! Po nie­miecku. Widocznie Kurt!

Nadleśniczy bez słowa skierował się tam, skąd doszedł głos.

— Szybciej! — przynaglił Łabęda. — Kurt czy nie Kurt, ale ktoś na pewno potrzebuje pomocy!

Ruszyli biegiem. Głos odezwał się znowu, ale teraz po polsku.

— To nie Kurt! — w głosie nadleśniczego rozbrzmiało głębokie wzburzenie. — On słowa nie umie po polsku!...

Łabęda tylko przytaknął, oszczędzał tchu. Sapał po­tężnie, lecz pędził naprzód z coraz większym rozma­chem, nie zwracając na nic uwagi.

— Nie wolno zasnąć! — przeraźliwy wrzask zaciął go nagle jak biczem.— Do drogi!...

Runął przez krzaki, korzenie, łamał w rozpędzie własnym ciałem zagradzające mu drogę gałęzie. Dojrzał nareszcie leżące na ziemi ciało.

— Więc jednak ty, synku... — westchnął żałośnie, klękając nad nim. — Robiliśmy wszystko, aby cię od tego uchronić, czuwaliśmy do późnej nocy. I nie udało się...

Nadleśniczy przykląkł obok. Przebiegł szybko palca­mi po bezwładnym ciele, poruszył ręce i nogi.

— Opuchliny duże — stwierdził rzeczowo. — Potłukł się porządnie, ale złamań, na szczęście, nie ma. I ran także nie widać... Obejrzyjmy jeszcze głowę...

Podniósł ją nieco, oderwał od mchu. Dostrzegł skale­czenia na skroni. Wyjął chustkę, zamoczył w rosie i otarł krew.

— Z tym gorzej... — zakłopotał się. — Może się wszystko przyplątać. Bez szpitala się nie obejdzie.

Odwrócił go na wznak. Zamknięte dotychczas oczy rozwarły się powoli, zamajaczył w nich ostry, gorączko­wy blask. Popękane usta poruszyły się energicznie.

— Kurt Wagner, halt! — dały się słyszeć ciche wprawdzie, lecz twarde, bezwzględne w brzmieniu nie­mieckie słowa. — Erkläre dein Benehmen, sonst wirst du mein Feind!

Łabęda pieszczotliwie pogładził mu twarz.

--- Ach, toś ty to wykrzykiwał!... — rzekł takim to­nem, jakby się z czegoś ucieszył. — No, nie martw się już... Nie ma tu Kurta. Masz koło siebie przyjaciół. Nie poznajesz?

--- Więc on mówi po niemiecku? — zdziwił się nadleś­niczy. — Przecież na tych wieczorynkach kazał sobie wszystko tłumaczyć...

Łabęda jakoś bardzo wesoło pokiwał głową.

— Ano, widocznie mówi — odparł. — Ale ma chło­pak swoje zasady. Wyczuł w tym Niemcu wroga od pierwszej chwili. Wspominał mi o ich. rozmowie na po­lach Grunwaldu... A z wrogami mówi się w Polsce tylko po polsku. Nasza krew. Krew Zygfryda Boeniga!...

Karol wpatrzył się w niego czujnie, jak gdyby któreś z tych słów potrąciło gdzieś w głębi duszy o jakąś ser­deczną strunę. Przymknął po chwili oczy. — Nie wolno!... — wyszeptały opierzchłe usta. — Nie wolno....

--- Czego ci nie wolno, synku?

--- Nie wolno... zasnąć... Do drogi!...

— Aha! Teraz jednak możesz już zasnąć... Czuwają inni. Odpoczniesz trochę, pójdziemy razem...

Łabęda uniósł powoli głowę.

— Otrzyj mu rosą twarz -— przemówił głosem zdu­szonym. — Ma silną gorączkę. Sprawdzę tylko, co się tu stało, i zaraz pójdziemy.

Ruszył wytartym szlakiem. Dotarł do miejsca wy­padku, pokręcił się dokoła, odnalazł zagubioną ciupagę i mapnik. Przed jego doświadczonym okiem nic nie mogło się ukryć. Zrozumiał wszystko.

— Wypadek — oświadczył, wróciwszy na dawne miejsce. — Potknął się i zwalił między korzenie. Jak to w takiej gonitwie... Nikt na niego nie napadł.

Nadleśniczy objął zamyślonym spojrzeniem śpiącego teraz spokojnie Karola.

--- Nie mogę jednego zrozumieć: dlaczego go nie do­gonił? — zastanowił się. — Chłop silny jak tur, w lesie czuje się jak w domu...

--- Wygląda na to, że nie chciał. A dlaczego?... No, zobaczymy... Na pewno bez powodu tego nie zrobił.

Ściągnął z siebie płaszcz. Ułożyli na nim Karola, wy­nieśli na przesiekę i wreszcie dotarli do jakiejś leśnej drożyny.

--- A teraz dokąd? — zapytał Łabęda. — Do leśni­czówki?

--- Nie! — przeciwstawił się nadleśniczy stanowczo. — Jemu potrzebny jest szpital, i to natychmiast. Na mo­torze go nie dowieziemy, do stacji daleko. Nie ma zresztą o tej porze pociągu. Jedyny ratunek w szosie. Trzeba zatrzymać jakiś samochód.

Pora była wczesna, ruch więc niewielki, ale doczekali się w końcu jakiejś ciężarówki i w kilka minut po siód­mej byli w szpitalu. Lekarze i pielęgniarki, widząc nie­przytomnego harcerza, zajęli się nim gorliwie i zanim leśnicy zdążyli załatwić formalności, przewieziono go na salę operacyjną.

--- Szybko idzie — odezwał się Łabęda, siadając w niewielkiej poczekalni przylegającej do oddziału chi­rurgicznego. — Aby tylko nie zechcieli obcinać mu nóg...

--- Nie będzie potrzeba. Sprawdziłem dobrze.

Głos brzmiał spokojnie, lecz chmurna twarz nadleśni­czego zdradzała głęboką troskę. Zaczął się przechadzać powoli. Upływały minuty, kwadranse, minęło pół do dziewiątej. Przez oszklone drzwi widać było długi ko­rytarz. Spoglądał tam często: migały białe fartuchy, niekiedy przewijali się chorzy spowici w bandaże. Oko­ło dziesiątej zaskrzypiał wózek. Łabęda, siedzący dotąd nieruchomo w kącie, zerwał się z miejsca.

— Wiozą go! — szepnął. -— Wciąż nieprzytomny...

— Ech, śpi — nadleśniczy machnął obojętnie rę­ką. — Gdyby tobie dali tyle zastrzyków, też byś się pewnie nie ruszał.

Zacisnął szczęki! na twarzy ukazała się zwykła suro­wość. Oparł się plecami o drzwi i obserwował w na­pięciu. Wózek wtoczył się do sali, po chwili wyjechał pusty. Na korytarzu pokazało się kilku lekarzy, a wśród nich ordynator. Zajrzał do chorego, pobył tam chwilę i wyszedł do poczekalni.

--- Rzadki wypadek — oświadczył wesoło, podcho­dząc do obserwujących go bacznie leśników. — Chłopak ma szczęście. Dwa zwichnięcia, a żadnego złamania. Nawet odprysku.

--- A co z głową? — wtrącił żywo Łabęda. — Dlaczego tak wielka gorączka?

Ordynator wbił oczy w ziemię.

— Z tym nieco gorzej — odrzekł. — Wyjaśni się wszystko w ciągu godziny, najwyżej dwóch. Miejmy na­dzieję, że i z tym nie będzie kłopotu. W każdym razie nie ma żadnych uszkodzeń, a to najważniejsze. Będzie­cie panowie czekali na wiadomości?

— Tak.

Lekarz odszedł. Łabęda usiadł, a po chwili wahania nadleśniczy zrobił to samo. Spojrzał na zegarek.

— Co tam mówią dziś o mnie interesanci?... — westchnął — Nie bardzo wierzyłem, abyśmy kogoś zna­leźli. I dlatego nawet sekretarz nie wie, gdzie jestem i kiedy wrócę.

— Może zatelefonujesz do niego? Nadleśniczy zastanowił się.

— Myślałem o tym — odparł. — Jeśli jednak zadzwo­nię, muszę wspomnieć o wypadku i może niepotrzebnie narobię szumu. Lepiej poczekać, dopóki wszystko się nie wyjaśni.

--- A co z Leśną Drużyną? Nie zawiadomić ich? Martwią się tam pewnie o niego.

--- Ech, nie... „Nie wrócił do ósmej — rozumują — widocznie coś mu wypadło". Znają go lepiej od nas i wiedzą, że się nie spóźnia bez istotnego powodu. W Wilkowie mógł zresztą rzeczywiście dłużej pozostać, gdyby tam doszedł... A po ósmej? Wiesz, jaki u nich panuje porządek. Ruszyli punktualnie do lasu, w obozie pozostał tylko wartownik. Do dwunastej nikt tam nie będzie się martwił.

Łabęda w zamyśleniu pokiwał głową.

--- Masz słuszność, nie ma powodu wszczynać alarmu za wcześnie — przyznał. — A co z milicją?

--- Jeśli to był tylko wypadek, jak twierdzisz...

--- Na pewno wypadek!

--- Wobec tego chwilowo nie ma o co oskarżać. Tym­czasem to tylko nasza, społeczna sprawa. Jeśli Osiński obudzi się, wypytamy go jeszcze. Gdyby jednak okazało się...

Nie dokończył i popadł w zadumę. Łabęda mu nie przeszkadzał. Słowa ordynatora wpłynęły na niego ko­jąco, szpitalny zapach medykamentów usypiał. Oparł więc głowę na rękach i zaczął drzemać.

Upłynęła może godzina, gdy na twarzy nadleśniczego pojawił się nagły niepokój. Uniósł rękę, spojrzał uważ­nie na zegarek i wstał.

— Zadzwonię jednak... — przemówił niepewnie. — Zanim mnie połączą, upłynie sporo czasu, a tam mogę być akurat bardzo potrzebny... Zresztą i z tymi harce­rzami nigdy nic nie wiadomo. A nuż go szukają!...

Odszedł do kancelarii, Łabęda zaś nie tylko się teraz zdrzemnął, ale i zasnął. Przyśniło mu się, że jest znowu w lesie i kogoś tropi z całą Leśną Drużyną, lecz potyka się co chwila. Naraz poczuł, że ktoś go szarpie za ramię. Ocknął się: przed nim stał ordynator.

— Przehulał pan widocznie tę noc — odezwał się żar­tobliwie. — No, nic nie szkodzi. Odrobi pan dzisiaj bra­ki, bo przynoszę dobre nowiny. Skontrolowaliśmy wszystko. Nie ma nic groźnego, za tydzień pacjent bę­dzie już zdrów. Chyba że rozwinie się zapalenie płuc, ale to wątpliwe. Zresztą to byłby drobiazg. Chłopak ma końskie serce. Wytrzyma.

Łabęda złożył ręce jak do modlitwy.

Serdecznie panu dziękuję za te wiadomości, panie doktorze — wyszeptał. — Sprawił mi pan dużo radości. Obudził się może?

— Obudził.

Łabęda przestąpił niepewnie z nogi na nogę.

— Mógłbym go zobaczyć? — zapytał. — Choćby na chwilę...

Lekarz zawahał się.

— Lepiej byłoby mu nie przeszkadzać — odparł po­soli. — Ale ostatecznie... No, niech będzie! — zdecy­dował się. — Pięć minut. Nie więcej.

Wystarczy, panie doktorze, wystarczy! Chcę tylko rzucić na niego okiem.

Łabęda przemknął szybko przez korytarz, lecz do sali wszedł już ostrożnie, na palcach. Dostrzegł od razu Ka­rola. Był blady, bandaż na głowie sprawiał przykre wrażenie. Oczy jednak spoglądały przytomnie.

— Poznajesz mnie? — Łabęda podszedł do łóżka. Karol spróbował się nawet uśmiechnąć.

— Oczywiście poznaję — odrzekł głosem cichym, ale wyraźnym. — A przedtem nie poznawałem?

Nie. Gdy cię znaleźliśmy w lesie...

--- Pan mnie znalazł?

--- Nadleśniczy i ja.

--- Więc i nadleśniczy tam był?...

--- A jakże...

Łabęda urwał nagle, zauważył bowiem na twarzy Karola jakiś ogromny wysiłek, jak gdyby starał się coś wydobyć z pamięci i nie mógł.

— Nie mówmy o tym — dodał z pośpiechem. — Nie ma to w tej chwili żadnego znaczenia. Najważniejsze, że za tydzień będziesz już zdrów. Tak mi lekarz powie­dział!

Karol popatrzył na niego bacznie.

--- Za tydzień?... — zastanowił się. — Więc aż przez tydzień nie będzie mnie w obozie?...

--- O nic się nie martw! Zaraz tam pojedziemy. Zaj­miemy się chłopcami, nie zginą. A i z tego Michała chłop sprytny, na pewno nie zrobi ci wstydu.

--- Ale co powie druh Kowalski? — westchnął Karol ciężko. — Zjawi się dziś albo jutro.

Twarz Łabędy rozbłysła w pełnym pogody uśmiechu.

— Więc druh Kowalski przybywa? — ucieszył się głośno. — Dziś albo jutro, mówisz? Świetnie! O co się więc martwisz? Już on...

W progu ukazała się siostra szpitalna i wymownym spojrzeniem dała znać, że trzeba szykować się do odejścia.

--- Dobrze, idę — mrugnął do niej wesoło Łabęda. — Powiedz mi tylko jeszcze jedno, synku — zwrócił się do Karola ściszając głos. — Czy Kurt napadł na ciebie?

--- Nie. Zaczaił się tylko między drzewami, ale go wystraszyłem. Pognałem przez las...

--- I nie chciałeś go dopaść? Schwycić za kark?

--- Nie chciałem.

Szczęki Karola zacisnęły się silnie. Łabęda popatrzył na niego bacznie i uśmiechnął się znowu.

— Możesz więcej nie mówić, rozumiem wszystko — rzekł. — Oczywiście ty masz swoje zasady... No, bywaj zdrów! Odwiedzę cię przy okazji.

Wymknął się znowu na palcach, ale gdy minął kory­tarz, krok jego stał się pewny i dziarski jak u młodzieńca.

Skierował się prosto do kancelarii. Nadleśniczy koń­czył właśnie rozmowę.

— Proszę więc im powiedzieć, że o dwunastej będę w obozie — dodał z pośpiechem, obserwując w napięciu twarz wchodzącego Łabędy. — Druh Kowalski niech czeka. Muszę się z nim widzieć osobiście. Tak: osobiście! Proszę podkreślić to słowo.

Odłożył słuchawkę. Łabęda go chwycił za rękę.

— Widziałem Karola! — bezskutecznie usiłował przy­tłumić głos. — Wszystko w porządku. Opuści szpital za tydzień!

Surowa dotąd twarz nadleśniczego stała się naraz ja­kaś przedziwnie miła i ujmująca.

— Dobra wiadomość — rzekł cicho. — To bardzo dobra wiadomość... Ucieszą się nasi harcerze...

Uśmiechnął się przekornie.

A ty — dodał — mówisz o nim z takim uczuciem, jak gdyby był co najmniej twym synem.

— Synem nie. Ale wnukiem — zgodził się dobrotli­wie Łabęda. — Dziadek mu zmarł, więc ja go teraz mu­szę zastąpić. Bo to, widzisz, wśród nas, dawnych... Ech, nieważne! Coś ty tam mówił o druhu Kowalskim? — przypomniał sobie ostatnie zdania telefonicznej rozmo­wy. — Ma czekać na ciebie w obozie? Więc jest już na miejscu?

--- Przybyła podobno nowa drużyna. Na jej czele stoi właśnie ten jakiś Kowalski.

--- Nie jakiś! — przerwał mu gwałtownie Łabęda. — Druh Kowalski.

Nadleśniczy popatrzył na niego zdziwiony.

— A cóż to znów za figura? — zapytał.

— Nie wiesz, kto to jest?... — Łabęda pokręcił gło­wą. — Nie czytałeś o nim? Przecież ten człowiek kie­dyś tak narozrabiał w Złotej Puszczy na Mazurach, że nie tylko wydobył z więzienia starego Boeniga, ale o mało tamtejszego prokuratora nie wciągnął do swego zastępu! No, no... — popatrzył z politowaniem. — O ta­kim coś trzeba wiedzieć. Wtedy był jeszcze młody. A dziś to medyk na trzecim roku! Nadleśniczy spojrzał na zegarek.

— Musisz mi o tym opowiedzieć w drodze — rzekł. — Rzeczywiście ciekawe... Ale teraz śpieszmy się, bo za piętnaście minut odchodzi pociąg. Motocykl podprowadzą nam do stacji, dzwoniłem także do leśni­czówki. Na dwunastą zdążymy.

Wyszli.

Z tego, co mówiłeś, wynikałoby, że temu Ko­walskiemu nie brak rozumu — odezwał się, gdy zna­leźli się już na ulicy. — To dobrze, będzie można z nim ustalić niejedno... Karol coś wspomniał o swej przygodzie?

--- Tak. Walki nie było. Kurt się na niego przy­czaił..

--- A jednak się przyczaił! I chłopak nie dogonił go, nie rzucił się na niego, nie skręcił mu karku, mimo że miał w garści ciężką, góralską ciupagę? Hm, to bardzo interesujące...

Zamyślił się. Przez pewien czas szli w zupełnym milczeniu. Naprzeciw ukazał się skwer, zaczerwieniły się za nim dworcowe budynki. Łabęda zerknął na niego spod oka.

— O czym tak dumasz? — zapytał.

--- O czym?... O wszystkim po trochu. Dochodzę do wniosku, że w każdym nieszczęściu jest trochę szczę­ścia. Jeśli ten druh Kowalski jest podobny do naszego Karola, to coś mi podszeptuje do ucha, że po tych wszystkich wypadkach wygramy jednak sprawę Urbanków!...





Czy wytrwasz? Czy starczy ci na to sił?..."




Ranek wstał wyjątkowo piękny, toteż nawet w sali szpitalnej zrobiło się jakoś przytulniej. Karol obserwo­wał radośnie okna, zjadł z apetytem śniadanie i wstał. Czuł się nieźle, wolno mu było chodzić. Pospacerował po korytarzu, zajrzał do sąsiednich sal i wrócił. Położył się znowu na łóżku. Stosował się ściśle do zaleceń le­karzy. Bóle mu wprawdzie prawie wcale nie dokuczały, lecz nie należało przemęczać nadmiernie mięśni. Odpo­czął z godzinę. Weszła pielęgniarka, podała lekarstwa. Połknął wszystko i rozpoczął spacer od nowa.

W pokoju ordynatora zadźwięczał telefon. — Kto taki? — usłyszał przez na pół przymknięte drzwi. — Aha, ten! Dobrze, wpuścić.

Wizyta o tej porze była rzadkim zjawiskiem. Karol trochę z nudów, a trochę z ciekawości wsunął się do poczekalni, aby zobaczyć wczesnego gościa. Oczy mu nagle rozbłysły: ukazał się na schodach Kowalski!

Serdeczne to było powitanie. Nie widzieli się od wielu tygodni, w szpitalu bowiem zjawił się po raz pierwszy. Następnego dnia po wypadku przybył tu tyl­ko Piętek i zapowiedział, że odtąd nikt go nie będzie odwiedzał, jako że choremu potrzebny jest spokój i zamącać go nie należy. Karol przyjął dość obojętnie to oświadczenie, nawet myśli nie układały się wtedy zbyt składnie. Potem jednak zaczęła mu ciążyć samotność, dziwił się w duchu tej obojętności. Szczerze teraz wy­jawił swoje uczucia.

Nie odwiedzałem cię, prawda — usłyszał beztro­ską odpowiedź — lecz w szpitalu jestem już po raz czwarty. Doszliśmy z ordynatorem do wspólnego wnio­sku, że nie należy zaprzątać ci głowy nowymi sprawami. Miałeś dość tamtych. Dziś za to możemy rozma­wiać swobodnie. Wolno!

Uśmiechnęli się do siebie. Znali się od lat i rozumieli się dobrze.

— A teraz opowiedz mi dokładnie, co zaszło w le­sie — dodał Kowalski po chwili. — Sami dowiedzieliśmy się sporo, niejedno powiedział mi Łabęda i nadleśniczy, wspomniałeś o tym i owym Piętkowi. Obecnie chciał­bym podsumować wszystko. Więc Kurt nie wytrzymał nerwowo i postanowił nie dopuścić do twojej wizyty w Wilkowie. Przyczaił się w lesie...

Dalej wyręczył go Karol. Korzystając, że poczekal­nia, jak zwykle o tej porze, jest pusta, nie tylko opisał szczegółowo wypadki, lecz także motywy, które nim kierowały w czasie tej zaciekłej pogoni. Gdy skończył, znać było na nim znużenie. Mimo że starał się zacho­wać spokój, wspomnienia wytrąciły go z równowagi.

--- To chyba wszystko — dodał niepewnie. — Zro­biłem, co było możliwe...

--- Więcej nie można było zrobić. Nie ma żadnego błędu w twoim działaniu.

Karol najwyraźniej ucieszył się z tego stwierdzenia, na bladej ciągle twarzy wykwitły lekkie rumieńce. Teraz on zaczął stawiać z kolei pytania, a że w ciągu tygodnia nagromadziło się ich niemało, więc padały z coraz większą szybkością.

— Trzeba to jakoś uporządkować — poskromił go z uśmiechem Kowalski. — Zatem sprawa pierwsza: nasze prace w terenie. O ochronie lasu nie wspomnę, robimy, co do nas należy. Michał też nie próżnuje: wy­tępił chyba doszczętnie w tej okolicy wszelkie raki i Phytophtory. Gospodarzy w lesie jak książę udzielny, nie tylko bowiem my mu pomagamy, ale i nadleśniczy oddał sporo ludzi pod jego komendę. A teraz: kanał odwadniający...

Karol właśnie od niego uczył się starannego ukła­dania swych myśli. Skupił się więc w sobie i tylko słu­chał uważnie. A wiadomości były bardzo ciekawe. Po­miary Lenca i wnioski Czerskiego okazały się zadziwia­jąco dokładne. Sprowadzono z Opola fachowców. Przejrzeli wszystko, skontrolowali, nie znaleźli żad­nego błędu. Zabrano się więc do roboty. Pierwotny plan, który przewidywał, że woda z Małej Niecki prze­rwie się sama podziemnym korytem, nieco zmieniono. Postanowiono przekopać kanał przez cały Wał, aby przyśpieszyć odpływ. Do harcerzy przyłączyła się ocho­czo okoliczna młodzież, więc praca poszła jak z płatka i dziś powinna być zakończona.

Karol nie wytrwał w milczeniu. Niespodziewanie po­niosła go duma.

--- Więc jednak przydała się na coś Leśna Druży­na? — rzekł raźnie. — Czułem od początku, że idzie­my właściwą drogą. I dlatego nie ustąpiłem, mimo że spotkały nas najrozmaitsze przykrości.

--- Wiem o nich. A teraz sprawa następna: ludność miejscowa. Zna nas obecnie doskonale cała okolica, koncerty odbywają się prawie codziennie. W niedzielę zaś wystąpiliśmy na weselu w Swierkowie.

— Na tym, na które nas zaproszono?

— Właśnie na tym. Narobiliśmy takiego szumu, że będą nas chyba wspominali do końca życia. Wiesz przecież, co potrafimy zdziałać, gdy w takich wypad­kach połączymy obie drużyny!

I Kowalskiego poniosła duma. Karol westchnął lekko.

--- Szkoda, że mnie tam nie było — przemówił z ża­lem. — Obiecałem wziąć udział w uroczystości.

--- Pamiętali o tym. Na pociechę powiem, że do każdego domu w Swierkowie będziesz miał drzwi za­wsze otwarte. To bardzo ważne. Przejdźmy z kolei do sprawy Urbanków. Niestety, ta się przedstawia najgorzej. Odjeżdżają jutro. O trzeciej, popołudniowym po­ciągiem.

Radosny nastrój prysł, zapadła kompletna cisza. Ka­rol wbił oczy w, ziemię.

--- A ja miałem ciągle nadzieję — odezwał się wresz­cie. — Tyle wysiłku, i na nic... I w tej sprawie zrobi­liśmy chyba wszystko, co było możliwe?

--- Jeszcze nie wszystko. Mamy przed sobą prawie trzydzieści godzin, to sporo. Mam pewien plan, lecz pomówimy o tym na końcu. Tymczasem rozważmy szczegóły. Sprawa Urbanków jest dziś mniej groźna niż na początku: rozchwialiście ją mocno, osłabiliście swo­im działaniem wrażliwe punkty. Szymek nie zastana­wia się specjalnie nad niczym, bo uśmiecha mu się podróż w nieznane. Ale właśnie dlatego może się w każdej chwili wykruszyć, aby zdarzyła się tylko odpowiednia okazja. Zosia odczuwa na sobie wyraźnie przymus, czego przedtem nie było. A i stary Urbanek jest dzisiaj inny: odżyła w nim przeszłość, pogłębiły się patriotyczne uczucia. Dziś trzyma go tylko ambicja. Za dużo rozpowiadał wszystkim o swym wyjeździe i nie umie się teraz z tego wycofać.

--- A Kurt?

--- Urbanek ma go już dość. Zwłaszcza po twoim wypadku. Ciebie bardzo lubi, a w udział Kurta, jak mi się zdaje, nie wątpi, chociaż formalnie ciągle temu zaprzecza.

--- Z Kurtem rozmawiałeś?

--- Rozmawiałem. Dopiero wczoraj powrócił. Znać na nim ucieczkę przez las, nosi dotąd plastry na rękach i twarzy.

--- Czym tłumaczy?

--- Że w drodze do stacji wpadł w jeżyny i tam się pokaleczył. Oczywiście nikt w to nie wierzy. Starszy syn Urbanka, Franek, udaje, że go nie widzi, a Zosia w ogóle z nim nie rozmawia. Dziewczyna z charakte­rem. Szkoda by było, gdyby musiała wyjechać.

Zamyślili się obaj. Zajrzała siostra szpitalna, uśmiech­nęła się do pacjenta i znikła znowu za drzwiami.

--- A co mówią sąsiedzi? — Karol wrócił do prze­rwanego tematu. — Rzuciło się chyba im w oczy nie­jedno?

--- Nie bardzo, gdyż Kurt nie pokazuje się nigdzie. Ale o tobie mówi się wszędzie i dużo. Są nawet tacy, którzy łączą twój wypadek z nieobecnością Kurta.

W oczach Karola rozbłysł nagły niepokój.

--- Nie ujawniliście chyba właściwych przyczyn? — zapytał szybko. — Sądzę, że Łabęda nic nie powie­dział...

--- Na pewno. I z nim, i z nadleśniczym nie ma kło­potów, ludzie rozumni. Oczywiście zachowujemy tym­czasem milczenie. Nie będziemy stawiali Urbanka w trudnej sytuacji, gdyż wtedy, poza wyjazdem za granicę, nie miałby już żadnego wyjścia. Do tego nie wolno dopuścić. Przed nami przecież jeszcze trzydzie­ści godzin.

Karol spojrzał na niego z wdzięcznością.

— Tak, ty rozumiesz to dobrze — rzekł cicho. — Nie zatrzaśnijmy furtki za wcześnie... Czy sądzisz — poruszył temat, który długo ważył w myślach, lecz wciąż nie śmiał go wypowiedzieć — że Kurt, czając się w lesie, rzeczywiście miał zamiar na mnie napaść?

Na pewno. Chciał cię pouczyć na swój sposób, że nie masz co robić w Wilkowie, gdyż rozpadała się w oczach cała jego robota. Był zresztą pewny siebie. Jest wysportowany, należy do klubu bokserskiego, miał nawet przy sobie jakąś laskę czy kij, jak to wska­zywały ślady. A że noc była ciemna, a z domu wyrwał się tak, że nikt tego nie spostrzegł, był więc przekona­ny, że ujdzie mu wszystko na sucho.

--- Brr. — wzdrygnął się Karol. — Nie nasze meto­dy. Musi należeć do jakiejś odwetowej organizacji.

--- Możliwe. Dlatego pewnie tak gorliwie namawiał ludzi na wyjazd do Niemiec. Czuł się tu swobodnie, wszyscy okazywali mu dużo grzeczności, więc się roz­zuchwalił, tym bardziej, że w końcu poniosła go wście­kłość. Tacy młodzi ludzie mają niekiedy najdziwacz­niejsze ambicje, zwłaszcza, że nie znają dobrze naszego kraju. Trudne sprawy wydają im się niekiedy nie­zmiernie łatwe.

--- Ale że Kurt nie ma żadnych skrupułów!... Prze­cież ma matkę Polkę!

--- I to jest chyba jego nieszczęściem. Z nami się nigdy nie związał, tamci nie uznali go jeszcze za swego. Toteż stara się zaskarbić ich względy, zdobyć jakieś za­sługi, pozyskać ich zaufanie. A jak to osiągnąć? Oczy­wiście uderzając jak najbrutalniej w to, co takie zaufa­nie osłabia: a więc w Polaków i w Polskę. Bo przecież gdyby chciał, mógłby pozostać między nami na zawsze; ma takie samo prawo do nas, jak i do Niemiec. Pali więc za sobą wszystkie mosty, aby nikt nie śmiał tam podać jego niemieckości w wątpliwość.

Rozgadali się na ten temat. Zajrzała pielęgniarka, przesunął się ktoś obcy, jakiś pacjent wypalił tu pa­pierosa i wyszedł. Zrobiło się znowu cicho.

— Powiedz mi jeszcze: w jaki sposób Łabęda odkrył mnie w lesie? — Karol uzupełniał luki. — Wspominał coś na ten temat?

Kowalski uśmiechnął się lekko.

Wy czuwaliście, oni także czuwali — odrzekł. — Ty nie chciałeś dopuścić do głowy myśli, że Kurt może się odważyć na napad, oni wcale tego nie wykluczali. Dowiedzieli się, że z Kań udasz się do Wilkowa, więc udali się tam wcześniej. Kurt ich także wprowadził w błąd, wymknął się, bowiem cichaczem. Kiedy więc zaczęła się przybliżać dziesiąta, a ciebie nie było, wy­szli naprzeciw.

— Aha! I wtedy usłyszeli pewnie gonitwę.

— Właśnie. Pobiegli za wami, ale że to ludzie starsi, dogonić nie mogli. Zorientowali się jednak w przybli­żeniu, w którym miejscu upadłeś. Szukali dość długo. Niestety, nie odnaleźli. I dlatego wrócili rano.

Karol popadł w zadumę. Twarz mu drgnęła, jak gdy­by poruszyły go do głębi jakieś przykre wspomnienia.

--- Piętek mi opowiadał, że byłeś w pokoju Kurta zaraz po jego wyjeździe i że nie natrafiłeś na nic cie­kawego — przemówił po chwili. — Musiał chyba za­brać z sobą zniszczone rzeczy?

--- Domyśliłeś się trafnie. Niewątpliwie tak było. Wyrzucił je po drodze do stacji albo spalił w piecu u kogoś ze swych znajomych. Bał się na pewno, że wkroczy w to wszystko milicja. I dlatego też tak się długo ukrywał.

--- Sądzisz, że nie przyszło mu do głowy, aby na­tychmiast wyjechać?

--- Może i przyszło, lecz nie chciał. Szeroko rozrzucił tu sieci. Kto wie, czy w listach wysyłanych do swoich przyjaciół w Niemczech nie przechwalał się już obfi­tym połowem. A teraz miałby wyjechać nawet bez Urbanków?... Ambicja nie pozwalała. Wolał poczekać.

— To było ryzykowne. Głupi on nie jest.

— Też tak myślę. Toteż musiał być w kontakcie z Urbankiem. Stary był w tym czasie kilka razy w Opolu. Kiedy więc dowiedział się od niego, że nie robimy hałasu, przycupnął gdzieś spokojnie i czekał, dopóki zadrapania nie przyschną.

Karol patrzył na niego z coraz większym zdumie­niem.

— Taki wyciągnąłeś wniosek?... — zapytał powoli. — Nie krzywdzisz przypadkiem Urbanka?

--- Nie. Przecież to jego wnuk, miał prawo zaopieko­wać się nim. Być może nawet nie pytał go o nic, w każ­dym razie musiał domyślać się wiele. Uspokoił się przy tym, gdy się dowiedział, że będziesz zdrów. W tej sy­tuacji żalu mieć do niego nie można.

--- Oczywiście. Zastanawiam się tylko: czy ten fakt, że okazywał Kurtowi pomoc, jest dla nas stratą czy zyskiem?

--- Z pewnością zyskiem. Urbanek dostrzegł z całą wyrazistością olbrzymią różnicę między nami a Kurtem. I to niewątpliwie różnicę na naszą korzyść. Ale przestańmy już o tym mówić. Zajmijmy się teraz tobą. Jutro opuścisz szpital...

Kowalski opowiedział pokrótce o rozmowie, którą przeprowadził wczoraj z ordynatorem. Karol mógł odejść, chociaż nadal powinien dzielić ostrożnie czas między spacer a odpoczynek, a o jakimkolwiek więk­szym wysiłku fizycznym nie mogło być mowy jeszcze przez kilka tygodni.

--- Wziąłem za ciebie odpowiedzialność, że przysto­sujesz się do tych warunków. — kończył. — Jutro pod­jedzie tu po ciebie samochód. Że możesz jechać, opinia lekarzy jest zgodna. Ale teraz chciałbym usłyszeć two­ją opinię. Powiedz szczerze: jak się naprawdę czujesz i czy wytrwałbyś co najmniej pół godziny w postawie stojącej?

--- Oczywiście! Spaceruję nawet godzinę i więcej bez żadnego zmęczenia.

--- Za szybko mi odpowiedziałeś. Zastanów się nad tym jeszcze. I weź pod uwagę taką sytuację: ktoś ska­cze ci z pięściami do oczu, ktoś przed tobą bije drugiego człowieka, a tobie nie wolno poruszyć palcem, nie po­winien drgnąć żaden muskuł. Stoisz w postawie na baczność. Czy wytrwasz? Czy starczy ci na to sił?

Na czole Karola ukazały się krople potu.

--- Jak to — zapytał cicho — mam się nie ruszać, mimo że biją innego człowieka?...

--- Nie wolno. Nie było rozkazu.

Kowalski wpatrzył się w niego w napięciu. Dostrzegł zarysowane sińce pod oczami i drgające lekko policzki. Wkrótce jednak znieruchomiały. Wyrównała się twarz, a zaciśnięte mocno usta nadały jej niespodziewanie wy­raz twardości i mocy.

--- Tak, ty wytrwasz... — rzekł w zamyśleniu. — Kiedy indziej wcale bym cię o to nie pytał. Dziś jednak musiałem, gdyż po takich przeżyciach nie tylko słabnie ciało, ale i nerwy... A co sądzisz o innych? Michał też wytrwa?

--- Wytrwa — padła krótka odpowiedź. — Wytrwa cała Leśna Drużyna. Nikt rozkazu nie złamie.

Twarz Kowalskiego pokryła się głęboką powagą.

— Też tak sądzę — potwierdził. — Nie zrobi tego także moja drużyna... Być może, że do tego wszystkie­go nie dojdzie — dodał przechylając się lekko. — Dziś wieczorem wystąpimy z uroczystym koncertem w Wil­kowie... Gdyby nic jednak z tego nie wyszło...

Przechylił się mocniej i chociaż w poczekalni nie było nikogo, mówił dalej szeptem, tuż przy uchu Ka­rola. Ten słuchał uważnie, niekiedy przytaknął gestem, lecz na jego twarzy nie można było wyczytać żadnego uczucia. Była nieruchoma, może tylko nieco bledsza niż na początku, lekko przymknięte oczy świadczyły o we­wnętrznym skupieniu.

Gdzieś w korytarzu zaskrzypiał wózek, jakiś lekarz przeszedł przez poczekalnię. Karol się wreszcie poru­szył.

— A jeśli i to zawiedzie? — zapytał cicho. — Co wtedy?

Kowalski wyprostował się. Uniósł nieco dłonie i przez chwilę obserwował je z wielką uwagą.

No cóż, to będzie ostatni bój — odparł powoli. — Jeśli pociąg odjedzie, zasalutujemy. Zrobimy wszystko, aby nie mieli do nas najmniejszych pretensji. A potem wykreślimy z naszego notatnika sprawę Urbanków...





Ostatni bój




Prześliczny był ten czwartkowy dzień. Słońce, jak gdyby chcąc odrobić swe zaległości, od rana zalało potokami światła wszystkie zakątki, rozzłociło pola, łąki, ugory, osiedla, opromieniło wierzchołki drzew, ciałom ludzkim dodało prężności i mocy. I gdyby nie snopy suszące się jeszcze tu i ówdzie na zrudziałych ścierniskach, można by sądzić, że nie było ani desz­czów, ani powodzi, ani tych strasznych klęsk żywioło­wych, które nawiedziły kraj w ciągu ubiegłych ty­godni.

I stacja kolejowa prezentowała się pięknie w tej spóźnionej sierpniowej krasie. Podmalowana klombami kwiecia, udrapowana drzewami, przymilna i schludna, zamknięta w borze jak leśniczówka, wabiła chłodem i ciszą, a równocześnie podniecała blaskiem torów, biegnących gdzieś w nieskończoność w dwóch przeciw­ległych kierunkach. Ludzi nie było widać. Kto tu pra­cował czy mieszkał, krył się pewnie przed skwarem wewnątrz głównego budynku.

Dochodziła trzecia. Zza otwartych okien dobiegł od­głos dzwonka, zaterkotał zaraz telegraf. W chwilę zaś później wypadł z lasu wóz zaprzężony dostatnio i za­jechał przed dworzec. Podróżni wysiedli, zmarudzili trochę czasu przy kasie i wreszcie zaczęli kolejno wy­chodzić na peron. Ukazał się Urbanek dźwigający cięż­ką walizę, za nim Franek, jego najstarszy syn, potem

Szymek i Zosia i wreszcie pojawił się Kurt. Rozejrzeli się naokoło, popatrzyli na nie podniesiony jeszcze se­mafor i powlekli się powoli do ławki.

Usiedli. Kurt się przeciągnął, oparł wygodnie, nogi wysunął przed siebie. Wydawał się na coś zły, ale pró­bował nadrabiać miną.

Czuję już Hamburg i nareszcie zaczynam oddychać swobodniej — odezwał się udając rozradowanie. — Obrzydł mi ten kraj. Śmierdzi tu wszędzie jak w chle­wie.

Uznał to widocznie za dowcip, roześmiał się bowiem, rozsiadł jeszcze wygodniej i założył nogę na nogę. Od­powiedziało mu zupełne milczenie. Urbanek siedział sztywno, zamknięty w sobie i nieprzystępny.. Franek spod przymkniętych powiek obserwował z wielką uwa­gą tory. Zosia zacisnęła mocno usta i tępo spoglądała w ziemię. Nie czuło się wśród nich wcale radości. Na­wet wyrostek wydawał się jakiś nieswój i z wyraźnym zniecierpliwieniem nogą potrącał żwir.

Kurt zerknął na nich spod oka, wydął wargi po­gardliwie, przerzucił rękę przez oparcie ławki i spoj­rzał na semafor wjazdowy. Właśnie podskoczył w górę.

A więc już! — przemówił raźnie. — Za godzinę będziemy w Opolu, wieczorem na granicy, a jutro w domu. Dopiero tam zobaczycie, jak naprawdę wyglą­da świat!

Rozwiódł się nad tym szeroko, bo choć ten temat omawiał niejednokrotnie, zawsze lubił do niego po­wracać. A teraz zaczynała go jeszcze ponosić pasja. Wściekał się w duchu na te żałobne miny, chciałby zo­baczyć na tych twarzach choć odrobinę uśmiechu. Przecież wywoził ich, jego zdaniem, z piekła do raju; powinni tu, na stacji, cieszyć się, zachowywać wesoło choćby dla oka, dla pokazania służbie kolejowej i nie­licznym podróżnym, którzy pojawili się na peronie, że odjeżdżają stąd z lekkim sercem, że nic ich tutaj nie wiąże, że radują się z tego wyjazdu. Był gniewny, lecz próbował rozchmurzyć oblicza, żartował, coraz głośniej popisywał się swoją niemczyzną. Wśród obcych wzbu­dził zaciekawienie. Ci jednak, na których mu zależało, milczeli uparcie. I byłby pewnie w końcu wybuchnął, gdyby niespodziewanie nie rozległ się gdzieś na tyłach budynku miarowy krok, jak gdyby wychodziła z lasu wojskowa kolumna. Wstał raptownie i pobladł. Zda­wało się, że się przestraszył, ostro zarysowały się nie wyleczone dotąd zadrapania na czole i na policzkach. Zaraz jednak wyprostował się beztrosko, przybrał po­stawę wyzywającą. Ci, których ujrzał, nie byli widocz­nie dla niego groźni: nosili harcerskie mundury. Mimo to obserwował ich czujnie. Z przejścia między zabudo­waniami a niewielkim ogródkiem wysunął się Kowal­ski. Rzucił okiem na peron, dostrzegł Urbanków, zasa­lutował i poszedł dalej. Za nim pojawił się Michał na czele Leśnej Drużyny, potem Piętek prowadzący Dru­żynę Służby Społecznej. Przemknęły „Kruki", „Nie­dźwiedzie", wypłynęły spoza ogrodzeń „Czajki": zgrab­ne, dorodne, trochę jakby zawadiackie, lecz skupione w sobie i panujące świetnie nad każdym odruchem.

Przetoczyło się to wszystko bez pośpiechu, zachrzęściło żwirem, zaskoczyło wszystkich wspaniałym ryt­micznym krokiem, skręciło w prawo i wreszcie stanęło twardo. W miejscu, gdzie powinien się zatrzymać pa­rowóz, rozległa się krótka, donośna komenda. Dotych­czasowe dwójki zamieniły się w szereg i wyciągnęły równo, pod linię.

Dały się słyszeć naokoło pochwalne słowa, sprawnie to bowiem wypadło. Kurt poczerwieniał. W oczach za­migotały iskry wściekłości.

A oni co tutaj robią? — z trudem hamował głos. — Przeklęte polskie szczeniaki!

Zaklął ordynarnie. Młody Urbanek, trzydziestoletni prawie mężczyzna nie zwracający pozornie dotąd na nic uwagi, poruszył się gniewnie.

--- Kurcie — przemówił cicho, ale dobitnie -— radzę ci wyrażać się grzeczniej. Chociaż należę do ludzi spo­kojnych, zaleje mnie w końcu krew. Milczałem dotych­czas, gdyż jesteś synem mojej siostry przyrodniej i masz zaledwie dwadzieścia lat. Teraz ci wreszcie wy­garnę wszystko. Kiedy przyjechałeś, zachowywałeś się grzecznie, potrafiłeś nawet być ujmujący. Ostatnio zmieniłeś się nie do poznania: zohydzasz, opluwasz, za­chowujesz się jak najgorszy cham. Uderzyły ci do gło­wy hitlerowskie wspomnienia, zapominasz, gdzie jesteś. Jeśli chcesz być Niemcem, wolno ci być. Ale jeśli jesz­cze raz usłyszę...

--- Co, grozisz mi? — zaperzył się Kurt. — Bronisz tych polskich...

Urbanek zerwał się z miejsca i pochylił się nad nim groźnie.

— Zamknij pysk! — syknął. — Bo zaduszę cię tu własnymi rękami, na oczach wszystkich!

Kurt cofnął się, dojrzał bowiem w jego oczach taką zaciekłość, że przeszył go dreszcz. Stary pociągnął syna za rękaw.

— Daj spokój — mruknął. -— Młody, więc głupi. Pod łagodnym tonem czuło się głębokie wzburzenie. Przyglądał się im przez chwilę, lecz widząc, że Kurt stracił ochotę do kłótni, a Franek zdołał się opanować, powoli odwrócił głowę. Co innego zajęło obecnie jego uwagę. Widocznie z tamtej strony budynku zajechał samochód, gdyż motor właśnie zachrypiał głośniej i ucichł nagle. Ktoś tam zatrzasnął drzwiczki: I znowu pojawił się mundur harcerski, tym razem jednak sa­motny. Szedł Karol. Był słaby jeszcze, poruszał się wolno, skroń i czoło przesłaniał mu bandaż. Podtrzymywał go leśniczy Łabęda. Przeprowadził przez peron, umieścił w szeregu i odszedł. Karol stanął teraz na cze­le wszystkich; Kowalski przemaszerował na prawe skrzydło.

Zosia znieruchomiała, zdawało się, że z jej twarzy odpłynęła zupełnie krew. Za to w oczach coś się kłę­biło, przewijały się na przemian najrozmaitsze uczucia: to żal serdeczny, to gniew, to niepewność, to bunt, to znów iskra radości. Drgnęła naraz, poruszyła się, jakby zamierzała porzucić to wszystko i pobiec tam, gdzie trwała nieruchomo ta tak dobrze jej znana harcerska sylwetka. Opanowała jednakże odruch. Popatrzyła nie­znacznie na ojca, na twarzy zarysowała się znienacka rozwaga: cicha, ostrożna, skupiona, dodająca rysom ja­kiejś dziwnej twardości. I odtąd nie znikła, mimo że zaczynała już działać dokoła gorączka towarzysząca pa­sażerom wchwili odjazdu. Bo oto rozległ się gwizd, pociąg wjeżdżał na stację. Kurt chwycił walizy. Przy­naglił gwałtownie innych i skoczył tam, gdzie powinny się zatrzymać ostatnie wagony.

— Schnell, schnell! * (niem. – Szybko, szybko).

Parowóz odsapnął ciężko i stanął.

— Schneller! ** (niem. – Szybciej) — ryknął Kurt widząc, że Zośka się jakoś ociąga.

Otworzył, wrzucił do środka wagonu swoje bagaże, pomógł staremu, podsadził chłopca, sam wskoczył, pod­ciągnął dziewczynę, odebrał ostatnią walizę z rąk mło­dego Urbanka i zatrzasnął drzwi. Spojrzał w bok: przedziały były z sobą połączone i prawie puste.

— Później ułożymy na półkach — machnął wesoło ręką. — Popatrzmy teraz na stację.

Otworzył okno, ujął się pod boki i wyjrzał. Przed nim stał Franek, lecz na niego nie zwrócił uwagi. Prze­sunął wzrok po peronie i naraz czoło pokryły mu zmarszczki. Był święcie przekonany, że harcerze wsią­dą także, że mają zamiar dokądś pojechać. Tymczasem oni stali nadal w tym samym miejscu, nieruchomi i milczący jak przedtem, zupełnie obojętni, nie roz­glądający się nigdzie. Targnął nim nagły niepokój. W tym bezruchu dostrzegł coś niebezpiecznego, wy­dało mu się, że uniosła się nad nim jakaś posępna groźba. Cofnął się odruchowo, ale znowu wychylił. Nikt na niego nie patrzył i to mu dodało ducha. Wy­prężył się, wywinął wargi, na twarzy ukazała się głę­boka pogarda.

Rozległy się okrzyki konduktorów. Trzasnęły gdzieś blisko drzwi, pociąg szarpnął lekko i ruszył. Przez sąsiednie okno żegnał się jeszcze Urbanek z synem, da­lej stał Szymek, wykrzykujący coś głośno, przy na­stępnym zaś Zosia. Ona nie interesowała się wcale bra­tem, który tu miał pozostać, cała jej uwaga skupiła się na harcerzach. Przybliżali się do niej powoli. Oto ich główny dowódca, druh Kowalski, miły, uprzejmy czło­wiek... Podnosi rękę do daszka i salutuje. Jak on to ładnie robi!... A oto zastęp „Czajek". Raz go tylko wi­działa, lecz doskonale zapamiętała twarze i nazwiska, Michał bowiem opowiedział jej szczegółowo ich nie­zwykłą historię, gdy tam, w Złotej Puszczy, walczyli o starego Boeniga. Ten pierwszy — niewątpliwie Zdanecki, sympatyczny chłopiec, znający podobno na pa­mięć wszystkie polskie rośliny; on również salutuje. Robi to także Rubel, Malczak, Kaźmierczak... A teraz Janicki umiejący, jak nikt inny, prowadzić zwiad. Ten, to na pewno Tarka, tropiciel. W ten straszny dzień, kiedy Karola odwieziono do szpitala, kręcił się długo koło ich domu, szukając śladów po Kurcie...

Serce Zosi uderzyło nierówno, rumieniec okrył jej twarz. Poruszyło ją to wspomnienie. A tam, naprzeciw, ręce podnosiły się ciągle. Uprzejmie, po kolei, lecz bez żadnej komendy. Z tych niemych gestów powiało smutkiem, pogłębiały nagromadzoną w niej żałość, za­częły wreszcie rozrywać duszę. „Po co tam jedziesz? — zapytywały utkwione w niej nieruchomo spojrzenia. — Przecież tu jest twoja ojczyzna. Gdzie będzie ci lepiej aniżeli wśród nas? Po co tam jedziesz? — zdawały się mówić milczące wargi. — Po co? Po co?..."

Pociąg nabierał rozpędu, ręce wznosiły się coraz szybciej. Drgnęły „Niedźwiedzie", poruszyły się „Kru­ki", zasalutował poważnie Piętek, zaczęły się przyginać ramiona Leśnej Drużyny. Palce z coraz większym roz­machem uderzały o daszek, w, miarę jak wagony wzmacniały stopniowo rytm. Po kolei, bez żadnej ko­mendy. Zosia jakby osłabła. Oparła się ciężko o ścianę, po twarzy spłynęły łzy. „Po co tam jedziesz, kiedy tu twoja ojczyzna! — rozhuczało się w niej nagle, jak dzwon bijący na trwogę. — Po co tam jedziesz? — buchnęło z oczu Michała pełne wyrzutu pytanie. — Po co..."

Wyprostowała się odruchowo. Nie, wzrok Karola o to nie pytał. On spoglądał jasno i śmiało, dodawał siły swoją twardością, wzmacniał energię, rozbudzał wolę. „Nie jedź! — przemawiał dobitnie. — Tu twoje miej­sce. Nie tam!"

Nie jedź, nie jedź, nie jedź..." — rozterkotały się śpiewnie koła wagonów. — „Tu twoje miejsce, nie tam!" — podpowiedział natychmiast Karol z naciskiem. Wyprostowała się energicznie, rozgorzał w niej bunt. „Z kim ja jadę? — przemknęło jej błyskawicznie przez myśl. — Z tym Kurtem, który się zachowuje jak cham i tutaj pogardza wszystkim? I dokąd mnie wiezie? — rozpalił się gniew. — Może do takich samych jak on?"...

Szarpnęła klamką i pchnęła silnie. Drzwi rozwarły się szeroko, przycisnął je pęd. Zeskoczyła na stopień, odepchnęła się mocno, zwaliła się w dół.

— Zośka! — rozległ się za nią przeraźliwy głos sta­rego Urbanka.

— Zośka! — ryknął Kurt wściekle.

Karol nie drgnął, jak nie drgnął nikt w harcerskich szeregach. Jedynie oczy zapłonęły im blaskiem, wchła­niały w siebie z przejęciem najmniejszy ruch. Dziew­czyna już stała na ziemi, już biegła. Ale oto otworzyły się drugie drzwi i wypadł z nich Kurt.

Ty wariatko! — wrzasnął. — Wracaj natychmiast!

Była już na peronie: rozpromieniona z wysiłku, zadyszana, zacięta i gniewna. Niemieckie słowa jakby podcięły ją biczem, dodały sił. Zdążyła dopaść Karola i oparła się ufnie.

— Wsiadaj do pociągu! — zahuczał nad nią wzbu­rzony głos Kurta. — Co ty wyprawiasz, wariatko?

Za nim rozległ się zgrzyt, ktoś widocznie zerwał ha­mulce. Pociąg przystanął. Kurt rzucił na niego okiem i chwycił ją mocno za rękę. Wyrwała się, przylgnęła do Karola, spojrzała mu w twarz: była jak martwa. Szczęki zacisnęły się silnie, oczy spoglądały gdzieś w dal. Ogarnął ją strach.

— Dlaczego mnie nie bronisz? — zajęczała żałośnie.

Nie odpowiedział. Kurt szarpnął nią mocniej. Przy­padła do Michała, ale i ten, jak posąg z marmuru, był chłodny i nieprzystępny. Oparła się o Czerskiego, po­tem o Lenca, o Waldka, przebiegła wzdłuż całej Leśnej Drużyny, natrafiła na Piętka. Popatrzyła na niego bła­galnie. Zacisnął mocno usta, lecz nie drgnął...

Kurt, onieśmielony do tej pory bliskością zielonka­wych mundurów i usiłujący nad sobą panować, popu­ścił wodze wściekłości. Rozzuchwaliła go ta bezczyn­ność. Schwycił dziewczynę za rękę, pociągnął za sobą brutalnie. Niespodziewanie jednak natknął się na za­ciekłość. Wydało się, że dziewczyna przeistoczyła się w furię. Zanim się spostrzegł, paznokciami rozorała mu twarz, rozerwała koszulę, pchnęła go w pierś. Nie ochłonął jeszcze, gdy już była przy druhu Kowalskim. Jednakże i on trwał jak inni w absolutnym bezruchu. Załamała się na ten widok.

— Dlaczego nie chcecie mnie bronić? — zaniosła się szlochem. — Przecież ja jestem Polką! Ja nie chcę wyjeżdżać!...

Kowalski milczał, jakby odjęło mu mowę. Kurt zna­lazł się znowu przy niej.

— Wsiadaj do wagonu! Jeśli nie...

Rzucił okiem na stojącego przed nim nieruchomo harcerza i nie dokończył pogróżki. Z pociągu zaczęły dobiegać głośne okrzyki. Dziewczyna popatrzyła w tam­tym kierunku: konduktorzy biegali jakoś bezradnie, pasażerowie coś tłumaczyli, ojciec dawał jej jakieś zna­ki. Przesunęła wzrok na harcerzy i wreszcie jej spoj­rzenie spoczęło bezradnie na druhu Kowalskim.

Kurt wyczuł w niej chwilę słabości i powstrzymy­wana dotąd wściekłość wyładowała się nagle z podwój­ną siłą. Zaklął ordynarnie, chwycił ją za włosy i szarp­nął. W tym jednak momencie stało się coś, czego zu­pełnie się nie spodziewał: silna ręka rąbnęła go w dłoń. I natychmiast między dziewczynę, a niego wpadł har­cerz i spojrzał mu prosto w twarz.

U nas, w Polsce, namawiać do wyjazdu wolno — przemówił Kowalski nadspodziewanie spokojnie w czy­stym, niemieckim języku. — Natomiast zabierać siłą, nie wolno. Pan nie ma tu nic więcej do roboty. Proszę odejść. Pański pociąg odjeżdża.

Rzeczywiście konduktorzy, zorientowawszy się, że nic nie usprawiedliwia postoju, już poprawili hamulce i zamykali pośpiesznie tu i ówdzie otwarte drzwi. Kurt stał jak skamieniały; oszołomiły go i te stanowcze słowa, i cisza, która po nich zapadła. Dopiero gdy Zo­sia, korzystając z tego, odsunęła się szybko w bok, za­pomniał w jednej chwili o wszystkim, oczy nabiegły mu krwią. Dziewczyna to natychmiast dostrzegła. Rzu­ciła się pędem do wyjścia.

— Nie chcę wyjeżdżać! — rozkrzyczała się głośno, bo poniósł ją znowu lęk. — Nie chcę!...

Kurt skoczył za nią, lecz tym razem natrafił na nie­przepartą zaporę. Osadził go młody Urbanek, uderzając weń piersią o pierś.

— Idź precz! — warknął zwijając pięści. — Wracaj do Niemiec, bo tam twoja ojczyzna. Twój pociąg od­jeżdża! Nie słyszysz?

Zosia już była w lesie. Pociąg poruszył się, koła zaczęły terkotać rytmicznie. Kurt rozejrzał się nie­pewnie, pobladł, oczy mu rozbłysły złowrogo. Urbanek zrobił krok naprzód. Kurt odwrócił się na pięcie i pobiegł za odjeżdżającym pociągiem. Ostatni wagon był tuż. Odbił się mocno od ziemi, zdążył pochwycić po­ręcz. Rozhulały się gniewnie koła na mijanym właśnie rozjeździe.





Człowiek, który odnalazł serce




Harcerskie szeregi zwiotczały, poruszyły się wreszcie nieruchome postaci. Karol odszedł na bok. Inni nato­miast zwarli się i znowu utworzyły się dwójki.

Do druha Kowalskiego przybliżył się teraz młody Urbanek.

— Dziękuję wam wszystkim — przemówił serdecz­nie. — Postąpiliście z nim uczciwie, daliście mu wszy­stkie szanse. Przegrał i powinien odjechać samotnie, jak sam tutaj przybył. Do ludzi niemieckich nie mam osobiście pretensji, każda narodowość ma swoje zalety. Tacy jednak nam tu niepotrzebni.

Otoczyli ich miejscowi kolejarze. Podszedł także leś­niczy Łabęda.

--- Ale z tej Zośki zuch! — rzekł z uznaniem. — Inna nie wytrzymałaby takiej ogniowej próby. Dobrze jej z nami będzie.

--- Pewnie, że dobrze — przyznał Urbanek. — Po co szukać chleba gdzie indziej, gdy u nas też jest. Tam, na Zachodzie, niewątpliwie mają więcej pieniędzy, za to serca nasz człowiek nie znajdzie.

Łabęda pokiwał głową.

— Masz słuszność, synu — przyznał. — Szkoda tyl­ko, że stary zabrał tego małego...

Urbanek roześmiał się.

— A bo to prawda? — rzekł rozbawiony. — Nie wi­dzi go pan tam, pod lasem, jak wygrywa Kurtowi na nosie? Wymknął się nieznacznie i nie uciekał, jak Zo­śka, torem. Sprytny smyk. Pognał od razu w bór. To przecież najlepsze schronienie.

Spojrzeli we wskazanym kierunku. Rzeczywiście do­strzegli chłopaka. Oderwał właśnie oczy od znikającego w dali pociągu, odwrócił się, zauważył, że go obserwują, i pomachał wesoło ręką.

Chodźże do nas! — przywołał Urbanek. — Nie bój się, nie pojedziesz do Niemiec. Wszystko się ułoży jak przedtem — dodał pogodnie, zwracając się do otaczających go osób. — Ojciec dojedzie do Opola i także wróci.

Twarz Łabędy rozbłysła.

— Tak sądzisz, synu? — zapytał ciepło. — Bardzo bym się z tego ucieszył. Bądź co bądź, kiedyś to był przecież także mój druh...

Wróci! — potwierdził Urbanek stanowczo. — Wi­dział wszystko tak samo dobrze jak my, a przeżył chy­ba o wiele więcej. Jemu zresztą rzeczywiście chodziło najbardziej o dzieci. Sądził, że tam im zabezpieczy do­brobyt. A teraz po co ma jechać? Dzieci są tu. I na pewno już nie wyjadą!

Dostrzegł przybliżającego się do nich Karola. Wy­szedł naprzeciw i mocno uścisnął mu rękę.

— Zamartwialiśmy się o ciebie z Zośką — rzekł. — Chyba zabierzesz się ze mną?

— Mamy samochód — wtrącił Łabęda.

--- Odeślijcie. Zależałoby mi na tym... — w głosie Urbanka rozbrzmiało zakłopotanie. — Ze względu na Zośkę. Dziewczyna jest wystraszona, może popełnić jakieś głupstwo. A kiedy zobaczy przy mnie Karola...

--- Słusznie — wpadł mu w słowa Kowalski. —- Tak będzie najlepiej. I dla was, i dla niego. Spokojny kąt i łóżko są mu bardzo dzisiaj potrzebne.

Rozradowany Urbanek wziął Karola pod rękę i poprowadził do wyjścia. Ruszyli się także harcerze. „Czajki" maszerowały teraz pierwsze i prowadziły za sobą obie drużyny. Wkroczyli na drogę zagłębiającą się i w las, lecz nie uszli daleko. Niespodziewanie wyłonił j się zza drzew nadleśniczy, a obok Zosia i Szymek.

Kowalski zatrzymał oddział.

— Pan także tu? — zdziwił się niepomiernie.

— Ano jestem. Byłem przekonany, że będę świad­kiem pogrzebu, toteż ukryłem się między drzewami. Ale stamtąd widziałem wszystko... I przydałem się na coś. Znalazły we mnie oparcie te zbłąkane owieczki.

Przygarnął do siebie dziewczynę i Szymka i uśmiech­nął się dobrodusznie. Wyglądał jak odmieniony. Twarz wygładziła się, zniknęła z niej zupełnie surowość, w oczach, zamiast zwykłego chłodu, widniało wzruszenie. Na próżno usiłował je ukryć.

— Zbierajmy się w drogę — dodał, nadrabiając mi­ną. — Zośka na wóz, smyk pojedzie ze mną na mo­tocyklu!

Obejrzał się, chcąc sprawdzić, jakie ta decyzja wy­warła wrażenie na chłopcu, lecz „smyk" zdążył już do­biec do stojącej między drzewami maszyny i dokony­wał fachowego przeglądu, sprawdzając sumiennie opo­ny, hamulce i światło. Nadleśniczy dobrodusznie poki­wał głową.

— Pierwszy raz mnie zobaczył, a patrzcie, jaki od­ważny — rzekł udając zgorszenie. — Żadnego szacun­ku dla mojego munduru... No, ruszajmy!

Kowalski wyciągnął do niego rękę.

— Pożegnamy się chyba — przemówił trochę nie­pewnie. — My musimy zaraz skręcić w lewo.

Na twarzy nadleśniczego pojawiło się głębokie zdu­mienie.

— Jak to: wy nie do Wilkowa? — wykrzyknął. — Niemożliwe! Nie, trzeba się tam pokazać — zaczął perswadować spokojnie. — Stąd; do Rudawki daleko. A stamtąd dostaniecie na pewno wieczorem konie.

Urbanek, który ze swego wozu słyszał doskonale roz­mowę, zeskoczył na ziemię i podbiegł do nich.

--- Nie śmiałem o to dotychczas prosić — rzekł ży­wo. — Bardzo bym się jednak ucieszył, gdybyście zaj­rzeli do nas. Byłoby razem raźniej...

--- Oczywiście! — poparł go nadleśniczy. — Ludzie jak to ludzie, będą ciekawi. Po co mają odpowiadać Urbankowie? Wy zrobicie to zręczniej. Zresztą gdy stary wróci z Opola...

Kowalski spojrzał na niego bacznie.

--- Pan też sądzi, że wróci? — zapytał.

--- Głowę daję! Warto by nawet po niego wyjechać. O której jest pociąg powrotny?

--- O siódmej.

--- Świetnie, zdążymy. Otóż gdy on wróci do domu, będzie miał sytuację znacznie trudniejszą niż Szymek czy Zośka. To, poza wszystkim, człowiek ambitny. Od­czułby ciężko, gdyby, mu wytykano, że córka wypro­wadziła go w pole. Trzeba więc wieś powiadomić, że wkrótce powróci. Będzie to wyglądało, jakby sam za­decydował o tym odwrocie.

--- A jeśli nie wróci? — zapytał Kowalski niepewnie.

--- Wróci! Głaz by się rozczulił, gdyby patrzył na to, na co my patrzyliśmy. A chyba i ten Kurt zbrzydł mu już ostatecznie. Wyobrażam sobie, jakie tam było pie­kło w wagonie. Ten chłopak stracił zupełnie umiar... Więc jak, idziecie? Staremu trzeba zgotować cieple przyjęcie, a wy nadajecie się do tego najlepiej. W grun­cie rzeczy chłop z niego porządny. Niech się tu czuje...

W głosie pojawiło się tyle miękkości, że wszyscy zwrócili na to uwagę. Urwał nagle i rzucił naokoło płochliwe spojrzenie.

— Rozczulam się niepotrzebnie — dodał szybko, starając się narzucić na twarz maskę obojętności. — Tak czy owak, do Wilkowa powinniśmy udać się wszy­scy — słowa znów brzmiały sucho, jak w nadleśnictwie za biurkiem. — Chciał wyjechać, to jego sprawa. Ale że pozostanie teraz z nami...

Zaplątał się, zmiękł znowu i nie dokończył. Karol, który przez cały czas obserwował go w wielkim napię­ciu, drgnął lekko. „Po co ten człowiek się męczy? — zdenerwował się nagle. — Powinien powiedzieć po prostu, że tu, na Opolszczyźnie, trzeba patrzeć na ludzi nieco inaczej niż w głębi kraju, gdyż ich historia poto­czyła się innymi drogami. Co nam wydaje się; dziwne, tutaj jest naturalne. Krótko mówiąc, trzeba ich lepiej rozumieć. Przecież on o tym wie, ta prawda przebija z jego każdego słowa. Dlaczego więc nie stawia tej sprawy jasno? Nie chce, nie może, boi się? Nie po­trafi?..."

Karol oparł się ręką o deskę, jak gdyby zamierzał zeskoczyć z wozu, lecz się powstrzymał w ostatniej chwili. Właśnie Kowalski otworzył usta.

--- Nam nie potrzebuje pan tego wyjaśniać — rzekł. — My rozumiemy to dobrze. Oczywiście udamy się do Wilkowa. Jeśli się wahałem, to tylko z obawy, że sprawimy tam zbyt wiele kłopotów. Jest nas prze­cież niemała gromada...

--- O to proszę się nie martwić — przerwał Urbanek gorąco. — Przyjmiemy was całym sercem. Starczy chleba dla wszystkich!

Padła komenda. Poruszyła się harcerska kolumna, Urbanek cmoknął na konie. Nadleśniczy podszedł do motocykla. Sprawdził, czy jest wszystko w porządku, coś tam wesoło zagadał do Szymka, a potem usiedli razem na trawie. Karol obserwował ich bez zdziwie­nia. Wiadomo — dogonią łatwo. Odwrócił więc głowę i powrócił do swoich myśli. „Aha!... Dlaczego on nie postawił tej sprawy jasno? Niewątpliwie tkwią w nim jakieś zapory. To chyba minie, zmienił się bardzo. Już ma wszystko na wargach, ale jeszcze się waha. Chyba tylko z przyzwyczajenia... Z dawnej oschłości..."

Drgnął nagle. Siedząca obok Zosia, milcząca dotąd i nieruchoma, dotknęła go lekko ręką.

— Dlaczego nic nie mówisz? — spytała. — Mógłbyś się choć wytłumaczyć.

Przemówiła przez nią bezmierna żałość, do której wdarła się gniewna nuta. Spojrzał na nią spod oka.

— Z czego? Że nie chwyciłem Kurta za kark?

— Właśnie! Rozumiem, że ty jesteś jeszcze słaby, ale inni by ci na pewno pomogli. Byłam święcie przeko­nana, że od ciebie mogę oczekiwać pomocy.

Wahał się chwilę, jakby nie był pewien, co odpowie­dzieć.

— Nie było rozkazu... — zaczął mówić powoli.

--- To bez rozkazu — wpadła na niego czupurnie — pozwoliłbyś mnie nawet bić?

--- Niepotrzebnie o to pytasz. Widziałaś sama, jaką druh Kowalski dał odprawę Kurtowi, gdy podniósł na ciebie rękę.

Milczała spłoszona. W głosie Karola było dużo ja­kiejś uroczystej powagi.

— To była zbyt drażliwa sprawa, aby ktokolwiek z nas miał prawo ruszyć się bez rozkazu — ciągnął dalej tym samym tonem. — Szło nie tylko o ciebie... Brakowało nam przy tym jednego żołnierza, który miał zadecydować o losach bitwy. Początkowo stał na uboczu, nie wtrącał się do niczego. Należało go przy­ciągnąć, zachęcić, dodać mu odwagi, podniecić. No i uderzył we właściwej chwili.

Ściszył głos. Zosia pochyliła się ku niemu zdumio­na.

— On? — zapytała szeptem, wskazując na siedzącego przed nimi młodego Urbanka. — O niego cho­dziło?

O niego. Jemu wolno było wściec się, bić nawet, oddać Kurta w ręce milicji. W zastępstwie ojca on ma pełne prawo do roztaczania nad tobą opieki. To prze­cież twój brat. I zrobił, co nakazywał mu obowiązek. Więcej nie było potrzeba.

Popadł w zadumę. Zosia nie śmiała dalej pytać. Za­patrzyła się na maszerujących przed nią harcerzy. Szli raźnie, „Czajki" zanuciły jakąś piosenkę. Melodia poskoczyła do tyłu, nabrała mocy, odbiła się o las, wdzię­cznie zaniosła echem. Konie zaczęły strzyc ochoczo uszami.

Gdzieś z tyłu rozległ się warkot motoru. Karol od­wrócił głowę: nadjeżdżał nadleśniczy. Był rozbawiony, jakoś dziwnie radosny, beztroski. Zdawało się, że prze­komarza się ze „smykiem", wychylającym mu się nie­ustannie spod ramion. „Bardzo się ten człowiek zmie­nił w ostatnich czasach — Karol wrócił do swych roz­ważań. — Gdzie leży przyczyna? Czyżby to była nasza zasługa?... Zdaje się, że nie popełniliśmy wobec niego specjalnych błędów. Gdy w sposób bezwzględny do­magał się przestrzegania formalności, byliśmy posłu­szni; gdy nas lekceważył, milczeliśmy; gdy krzyczał, zachowaliśmy spokój; gdy nie dowierzał naszej znajo­mości lasu, potrafiliśmy wzbudzić w nim zaufanie. Pewnie też słyszał o nas niejedno od Łabędy, z którym łączą go przyjacielskie stosunki... Aha, więc ma przy­jaciela! Może więc on tak wpłynął na niego, nie my..."

Motocykl przybliżał się bez pośpiechu. Karol obser­wował przez pewien czas, jak figlarnie wypisuje na drodze zygzaki, jak podbiega pod gałęzie i unika ich nagle, coraz częściej słyszał chłopięcy śmiech. „Może nie tylko my... — powrócił do swoich myśli. — Dla­czego to się jednak nie stało wcześniej? Widocznie my też musieliśmy coś tutaj wnieść. I coś istotnego, co wydobyło z tej zamkniętej duszy i radość życia, i uśmiech..."

Motocykl prysnął naprzód jak iskra i zahamował rap­townie o kilka metrów, od wozu. Nadleśniczy spojrzał na Karola. Uśmiechnął się i wesoło pokiwał mu ręką.

— Zabawiamy się, druhu! — wykrzyknął. — Chło­pak jak stworzony do motoru. Przykleił się i ani rusz nie mogę zrzucić go z siodła.

Oczy Karola rozbłysły pogodnie, ale zaraz cofnęły się w głąb. „Oho, mam go! — przebiegło mu błyska­wicznie przez mózg. — Tuż, tuż kończy się trop!... Ależ tak, to właśnie to!"

Opanowało go podniecenie. Odwrócił się, uniósł nie­co i opadł ciężko, jak gdyby naraz zabrakło mu sił. Zosia poruszyła się trwożnie.

— Co ci jest? — zawołała z przestrachem. — Źle się czujesz?

Karol spoglądał gdzieś w dal. Zdawało się, że nie usłyszał. Dotknęła go ręką.

— A, co mi jest?... — powtórzył bezwiednie. — Nie, nic — glos nabierał powoli barwy. — Widzisz, prawie przez cały miesiąc biegłem po tropie i ciągle mi się wymykał. Dopiero w tej chwili dostrzegłem jego ko­niec. I pełny obraz człowieka!

— Człowieka?... Nie rozumiem. O czym ty mówisz?

--- O człowieku, którego zobaczyłem na końcu tro­pu — Karol nie zauważył niepokoju, nurtującego w jej głosie. — Dawniej widywałem niejednokrotnie jego sylwetkę, lecz zawsze była zamazana, niejasna. Potrze­ba było jakiejś mocniejszej barwy, aby nabrała blasku. I nareszcie odkryłem prawdę!

--- Odkryłeś prawdę? — spytała jakoś bardzo ła­godnie. — Więc temu człowiekowi czegoś brakowało?... Wiesz czego?

--- Teraz wiem: serca.

--- Jak to: serca? Nie miał go wcale?

--- Oczywiście swoje miał. Nawet, wbrew pozorom, bardzo wrażliwe. Ale brakowało mu serca ze strony innych osób, aby jego mogło rozbłysnąć mocniej.

--- A któż mu je obecnie okazał?

Zosia popatrzyła na niego niepewnie. Zauważył wreszcie w jej oczach troskę i jakby się ocknął.

--- Sądzisz, że zwariowałem — uśmiechnął się i deli­katnie pogładził jej rękę. — To, widzisz, taki sposób rozmyślań... Trzeba się mocno skupić, aby odgadnąć sedno. Oczywiście nie domyślasz się, o kim mówiłem.

--- Nie.

--- O nadleśniczym.

--- Ach, o nim! Nie znałam go dawniej, lecz to i owo słyszałam. Podobno bardzo porządny człowiek, ale odludek. A mnie wydał się niesłychanie miły i ujmujący.

--- O, właśnie! — ucieszył się Karol. — Potwierdzasz moje odkrycie. Coś w nim kiedyś się załamało. Zasko­rupił się w sobie, gdyż otaczał go chłód. Teraz na­reszcie zrobiło się dokoła niego przytulnie i ciepło. Odtajał.

--- I sądzisz, że to wasza zasługa?

Karol zawahał się. Na twarzy pojawiło się znowu głębokie skupienie.

— Chyba jednak nasza, harcerska zasługa... — od­parł powoli. -— Obserwował nas bardzo uważnie, ba­dał nas po swojemu. My zaś nawet w najtrudniejszych sytuacjach staraliśmy się zawsze okazać mu serce...

Na czele kolumny rozległy się wesołe okrzyki. Ściana lasu umknęła w bok. Naprzeciw ukazały się pola upra­wne i lśniące pięknie w słonecznym blasku, malowni­czo rozrzucone nad Kalinianką, dostatnie zabudowania Wilkowa.





Odpalaj, druhu: na wiwat!"




Nazajutrz, zaraz po śniadaniu, Czerski z Lencem wsiedli na rowery i pomknęli we dwójkę nad Nieckę. Pragnęli raz jeszcze spojrzeć na wszystko, zanim przy­będą goście.

Tak, goście też mieli być: z okolicy, z Opola. Był to bowiem dzień uroczysty: ostatni pobytu na Opolszczyźnie i pierwszy dla kanału odwadniającego Nieckę. Zrobili wprawdzie wszystko, co do nich należało, i już wczoraj uznano, że nie można zrobić nic więcej. Kiedy jednak stanęli przy Wale, na ich czołach na nowo za­rysowała się troska: „A nuż coś tam nie jest jeszcze w porządku?... A może?..."

Zatrzymali się w miejscu, gdzie przy gładko ściętej ścianie niegdyś przydybał ich nadleśniczy. Dziś już nie istniała, zastąpiła ją niska tama. Dalej zaś, w głąb Wału, ciągnął się prosty głęboki rów. Tego Czerski początkowo nie przewidywał. Woda miała tutaj sama wyżłobić sobie przejście, nieliczne podkopy miały jej tylko ułatwić nieco zadanie. Przystosowywał projekt do sił. Kowalski, rozejrzawszy się w sytuacji, odwołał się o pomoc do okolicznej ludności. Rezultat był niezwykły: ponad stu ludzi zgłosiło się natychmiast na ochotnika i przekopano ten odcinek kanału w ciągu dwu

Przeszli, powoli rowem, sprawdzili sumiennie ściany, które w najwyższym punkcie dochodziły do kilku metrów wysokości, i znaleźli się w Małej Niecce.

— Co sądzisz? — zapytał Czerski niepewnie.

Chyba wszystko w porządku — odparł z waha­łem Lenc. — Skarpy łagodne, świerczki, które na nie przesadziliśmy, nie usychają. Obsunąć się nie po­winno...

— Nie ma prawa! — Czerski po tym oświadczeniu nabrał od razu ducha. — Tama jest także w porządku: ani się nie załamie, ani nie dopuści do nadmiernego osu­szenia Niecki. Nie, błędu tu nigdzie nie ma. Obliczenia ty przecież robiłeś, a nie jakiś tam partacz!

Było tyle uznania w tym oświadczeniu, że Lenc pokraśniał i skromnie opuścił głowę.

— Widzisz, jak woda się sączy? — wykrzyknął Czer­ski entuzjastycznie. — Mała Niecka pewnie wyschła zupełnie.

Trzeba było jego bystrych oczu, aby to dostrzec, lecz woda rzeczywiście musiała się sączyć: dno rowu było wilgotne. Zresztą i co do Małej Niecki miał słuszność: była zupełnie sucha. Przeszli przez nią i dotarli do dru­giego ramienia Wału. Płytki przedtem rów wyrastał szybko do ogromnych rozmiarów i gdy uszli jeszcze kilkadziesiąt kroków, natrafili na nieprzepartą prze­szkodę: twardą, poprzetykaną gęsto korzeniami rosną­cych tam w górze potężnych drzew, masywną ścianę, która całkowicie zamykała tu wyjście.

Wydostali się na wierzch. Czerski popatrzył ze smut­kiem na smukłe pnie i przepiękne korony.

— Ha, braciszkowie — pokiwał głową — niestety, nadszedł wasz kres. Przykre to dla harcerza, ale wierz­cie mi, że nic innego wymyślić nie można... Jak są­dzisz — zwrócił się z pytaniem do Lenca — nie po­pełniłem tutaj przypadkiem jakiegoś błędu?

Ten z niemym wyrzutem wskazał ręką na widoczne jeszcze dokoła ślady licznych wykopków, Czerski, bo­wiem próbował jakoś obejść te drzewa, szukał długo in­nego przejścia. Nic z tego nie wyszło. Grunt wszędzie był tak samo twardy i wszędzie trzeba by ponieść takie same ofiary.

No cóż — westchnął — inaczej nie może być... Te padną, za to ocaleją tysiące w Niecce. Chodźmy dalej.

Zeszli w Wielką Wyrwę. Wody było tu teraz dużo. Przesunęli się ostrożnie bokiem, czepiając się nieustan­nie gałęzi. Ukazał się potężny, wyrobiony ludzkimi rę­kami wyłom, łączący ją z wyrwą następną. Minęli ją, skryli się znów w wykopie i dotarli do Zatoki Znisz­czenia. Widok z tego miejsca był obecnie mniej przy­kry. Drobne krzewy powycinano, zniknęły także zwa­lone drzewa, które wyciągnięto na Wał.

Sądzę, że i tu nie mamy nic do roboty — bąknął Lenc. — Nie zapomnieliśmy o niczym. Przecież nawet wkopaliśmy się w Nieckę...

Rzeczywiście kanał się wydłużał w tym miejscu, pas­mem wody przerzynał całą zatoczkę i urywał się dopiero o kilkanaście metrów od Wału pod rozrośniętym szeroko dębem. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że to drzewo trawi jakaś choroba.

Czerski uśmiechnął się do niego, jakby dostrzegł czło­wieka.

— Nie martw się, dziaduniu — przemówił wesoło. — Za tydzień odżyjesz, nabierzesz krzepy. I dotrwasz do swego tysiąclecia,, bo nikt cię odtąd nie dotknie. Zaraz cię przekażemy ludzkiej pamięci.

Wyciągnęli z krzaków kilka desek, które sprowadzono specjalnie, gdy kopano tu rów. Przerzucając je stopnio­wo przez bagnisko, przedostali się po nich do dębu. Koło niego grunt był twardszy, korzenie też dawały doskonałe oparcie. Czerski stanął na nich mocno i zaczął odwijać opakowaną starannie drewnianą tablicę, z którą nie roz­stawał się przez cały czas tej uciążliwej podróży. Kiedy się z tym uporał, unieśli ją w górę, przystawili do pnia i umocowali solidnie.

— Hm, nieźle to brzmi... — Czerski odsunął się nieco przyglądał się z zadowoleniem wykonanej robocie. — ,,Pomnik przyrody — odczytywał powoli tekst. — Har­cerska Drużyna Służby Społecznej i Leśna Drużyna ze Złotej Puszczy uratowała ten dąb przed zniszczeniem, odwadniając Nieckę w sierpniu 1960 roku." Druh Ko­walski nie miał racji, chcąc nas umieścić na pierwszym miejscu! — stwierdził stanowczo. — Gdyby nie on i „Czajki", nas by przecież w ogóle nie było... A ten Waldek, trzeba przyznać, umie malować. Ładnie to zrobił.

--- Nie sądzisz, że napis jest może trochę za szumny? Pomnik przyrody!...

--- A czego, twoim zdaniem, brakuje temu dębo­wi? — oburzył się nagle Czerski. — Obejmiemy go ra­zem rękami? Nie! Ma kilkaset lat? Na pewno ma! Zresz­tą to nie koń, nikt mu w zęby nie zajrzy i lat nie policzy. A pomnik jest tu potrzebny i będzie stał. Coś niecoś wy­konało się przecież w tych lasach.

Lenc pokręcił głową. Ciągle miał jeszcze jakieś skru­puły.

— No, ostatecznie z tym pomnikiem... — rzekł ci­cho. — Ale co się stanie, jeśli zawiodą nasze nadzieje? A nuż Niecka nie spłynie? A jeśli nawet spłynie, kto wie co stanie się z dębem. Moczył przecież korzenie w wo­dzie przez tyle lat...

Czerski załamał ręce w geście rozpaczy.

— Człowieku, co się z tobą dzieje? — wykrzyk­nął. — Ty robiłeś wszystkie pomiary?

--- No, ja...

--- Widocznie więc coś źle obliczyłeś!

— Wykluczone! — zaperzył się Lenc. — Sprawdzałem wielokrotnie. Kontrolował także specjalista z Opola!

Czerski popatrzył na niego z politowaniem.

— A ty się ciągle obawiasz!... — rzekł uderzając się palcem w czoło. — Rozumiałbym, gdyby obliczał i mie­rzył kto inny. Ale ty!... Woda musi spłynąć! A co do dębu, nie padnie... Tak powiedział Michał, a to solidna firma. Bez potrzeby nie męczyłby się przy oczyszczaniu.

Zresztą — machnął wesoło ręką — szczęścia nam także nie brak. Człowiek się wprawdzie naorze, natyra, na­męczy, ale skutek jest zawsze pewny. Nawet taki Kurt dla nas bedłka. Toteż teraz pozostaje nam tylko wysłać szczegółowy opis i fotografię do profesora Szafera, aby i ten pomnik odnotował w, swoim rejestrze.

--- Ech, profesor Szafer zajmowałby się takimi spra­wami!... .

--- A kto? — uniósł się Czerski. — Pomnik wymaga ochrony? Wymaga! A kto jest od ochrony przyrody? Wiadomo — profesor Szafer! Więc o co ci idzie? Aha!... Widocznie o to pisanie... No, już profesor da sobie radę, ma przecież wprawę. Toteż i teraz znajdzie kogoś, kto się tym zajmie.

W doskonałym nastroju ruszyli w drogę powrotną. Dobrnęli szczęśliwie do Wału, wyciągnęli deski i po kil­ku minutach znaleźli się znowu przy tamie. Czerski zdjął czapkę, pięknie wygładził rogi, przeciągnął pal­cem po daszku i nałożył ją na głowę z wielką fantazją., — Chodźmy teraz coś przegryźć — mrugnął okiem porozumiewawczo. — Mam tu w pobliżu ładną plantację jeżyn. Zbiór powinien być dziś obfity, bo słońce przy­grzewa nieźle.

Postąpił krok naprzód, ale się zaraz zatrzymał. Lenc stał w miejscu i spoglądał w zamyśleniu na trzy­maną w ręku łopatkę.

--- Nad czym tak medytujesz? — Czerskim targnął nagły niepokój.

--- Nad tamą. Jeśli woda się sączy, to po drugiej stro­nie zebrało się pewnie i nieco piasku. Warto by spraw­dzić.

— Hm, możliwe... Oczywiście, należy sprawdzić!

Weszli do rowu. Przy tamie wody było sporo. Zdjęli więc buty, przeczyścili starannie dno, a potem na wszelki wypadek przejechali łopatkami przez kanał do Małej Niecki. Czerski wyprostował się wreszcie i otarł z czoła kroplisty pot. Słońce prażyło już mocno.

— Chyba wystarczy — mruknął. — Wiesz, co mi przyszło w tej chwili do głowy? — ożywił się. — Warto by wykopać rowki pod drzewami. Czasu mamy dość, a to ułatwiłoby później robotę.

Lenc zastanowił się poważnie nad tym projektem.

— A znasz się na tym? — zapytał po chwili. — Wiesz, gdzie kopać i jak?

— No, nie bardzo... Coś niecoś na ten temat czytałem...

— Za mało. To trzeba umieć robić. A jeśli się na czymś nie znasz, nie dotykaj, gdyż albo palniesz głup­stwo, albo zmarnujesz czas niepotrzebnie!

Była to jedna z tych żelaznych zasad, które obowiązy­wały w Leśnej Drużynie. Czerski smętnie pokiwał głową.

— Racja — przyznał. — Chodźmy więc do mojej plantacji.

Ruszyli tym razem zgodnie, lecz po kilku krokach Czerski przystanął.

Nie, tak nie można... — bił się przez chwilę z ja­kimiś myślami. — Gdy drzewa padną, może spłynąć dużo ziemi, zanim zdążymy oczyścić kanał. Warto by przygotować się na taki wypadek.

— Chcesz pewnie pogłębić rów w Małej Niecce — do­myślił się Lenc. — Słuszna uwaga. Tak, trzeba być przy­gotowanym na wszystko... Bierzmy się więc do roboty.

Zajęło im to z pół godziny. Jeszcze trzykrotnie wy­bierali się do jeżynowej „plantacji", lecz za każdym razem coś stanęło im na przeszkodzie. Aż wreszcie uka­zały się wśród drzew harcerskie mundury. Na ich wi­dok Czerski, kopiący już nad Zatoką Zniszczenia, westchnął ciężko.

— Przepadło nasze śniadanie — rzekł spoglądając w wielkim przygnębieniu na Lenca. — A szkoda... Jeżyny muszą być dziś słodkie jak miód. Ha, co robić?... Trzeba będzie się zabrać teraz nareszcie do porządnej roboty. A potem, niestety, będzie za późno...

---Dlaczego? Pójdziemy tam razem z gośćmi. Czerski otworzył szeroko oczy, jakby spłynęło na niego olśnienie.

— Kapitalny pomysł! — wykrzyknął. — Oczywiście prosimy tam gości na poczęstunek. To wspaniała plantacja. Dla wszystkich wystarczy!

Rozweselił się i odtąd już nie tracił dobrego humoru, jak zapowiedział, „zabrał się wreszcie do pracy", a harcerzami zaczęli napływać goście, trzeba było od­powiadać nieustannie na najrozmaitsze pytania. Zeszło się ich sporo i młodych, i starszych. Gnała wszystkich ciekawość, Niecka bowiem była obecnie tak samo sław­na w tej okolicy, jak drużyny, które wydały jej walkę.

Dochodziła dziesiąta. Wysunęło się zza drzew jeszcze kilka osób, a tuż za nimi nadleśniczy i inżynier z Za­rządu Lasów. Prowadzili z sobą Karola, po którego pod­jechali samochodem do obozu, aby ułatwić mu podróż. Przyjęto ich owacyjnie, ale ci, którzy się ukazali za ni­mi, wzbudzili powszechny entuzjazm: na czele sporej gromady kroczył profesor, egzaminujący ongiś Michała, nim Urbanek z całą swoją rodziną, a dalej liczni mieszkańcy Wilkowa.

A, jest mój asystent! — profesor dostrzegł natychmiast „młodego uczonego" i postąpił ku niemu przyjaźnie. — Jakże tam: osutka sosnowa zniszczona? Nie a już Phytophtory?

Michał wyprężył się jak struna.

--- Nie ma, panie profesorze! — zameldował służbiście.

Profesor popatrzył na niego trochę nieufnie.

— Rzeczywiście zlikwidowano wszystkie ogniska? — zwrócił się z pytaniem do nadleśniczego. — Nie przy­puszczałem, żeby poszło tak gładko...

--- Na moim terenie: tak. Oczywiście trzeba pilnować nadal.

--- Słusznie. Kredyty przydzielone? — profesor skie­rował na inżyniera badawcze spojrzenie.

--- Trochę już daliśmy. Reszta nadejdzie wkrótce.

--- Warto przyśpieszyć. Chociaż byłem na urlopie, tu i ówdzie zajrzałem do lasów. To przykre lato zrobiło swoje: niebezpieczeństwo wszędzie jest duże, szkodni­ków nie brak. A takich harcerzy nie spotkałem gdzie indziej. Pilnujcie więc teraz dobrze sami, aby nie było za późno.

Spojrzał znów na Michała. Poważna przedtem twarz rozbłysła w przyjacielskim uśmiechu.

--- Kiedy matura? — zapytał.

--- Za rok.

--- A więc za rok spotkamy się chyba. Trzeba się za­brać do tych indonezyjskich potworków Raciborskiego. Przemyślałeś tę sprawę, druhu?

--- Nad czym tu rozmyślać, panie profesorze? — Mi­chał wzruszył ramionami lekceważąco. — Uwiniemy się rączo z naszymi, trzaśniemy je porządnie po łebkach i na kilka lat będzie spokój. A wtedy tamte chwycimy w garść. Indonezyjczycy, naród porządny. Warto im po­móc. Nie mają przecież jeszcze swojego Raciborskiego.

Profesor się śmiał. Wyciągnął do niego rękę.

— Wobec tego przybijmy interes — rzekł uderza­jąc mocno o jego dłoń. — Drzwi do mojej uczelni są dla druha zawsze otwarte.

--- Też tak sądzę — przyznał Michał skromnie. — Mam przecież kartkę polecającą.

--- Kartkę?... — na twarzy profesora ukazało się wiel­kie zdziwienie. — Któż ją druhowi dał?

Inżynier jowialnie szturchnął go w bok.

— Ty ją dałeś — rzekł rozbawiony. — Nie podpisy­wałeś dyplomu?

A!... Istotnie, to bezcenny dokument. Z takim po­leceniem przyjmujemy z otwartymi rękoma.

Michał przybrał minę niewiniątka, dla którego wszys­cy ludzie są dobrzy.

— Bez egzaminu? — zapytał. Profesor przygroził mu palcem.

— Tu cię boli! — mruknął udając surowość. — Szuka się już protekcji!... No, no — poklepał go dobrodusznie po plecach — z przyjęciem na pewno nie będzie kłopotu. Leśna Drużyna przecież nie boi się egzaminów.

Nie boi! — przyznał Michał wkładając beztrosko rękę za pas.

Odwrócili się naraz wszyscy. Gdzieś z głębi lasu do­biegł szum monotonny i potoczył się naprzód, coraz rów­niej i wyraziściej jednocząc tony w miarowym rytmie kroków. Aż wreszcie ukazały się wśród drzew żołnier­skie mundury. Nadchodziła kompania saperów mająca w dzisiejszych uroczystościach odegrać doniosłą rolę. Prowadził ją młody porucznik, obok zaś maszerował Piętek, służący im widocznie za przewodnika. Pojawił się także inżynier-pułkownik, dowódca pobliskiej woj­skowej jednostki.

Kompania przybliżyła się, dobiła twardo i przysta­nęła. Kowalski podbiegł do pułkownika i w serdecz­nych słowach podziękował mu za tę niespodziewaną wizytę.

— Tyle mi, druhu, naopowiadałeś o tej Niecce — odrzekł oficer, — że postanowiłem sam ją obejrzeć. Co potrafi wojsko, wiem. Ale chciałbym też zobaczyć, co potrafią harcerze.

Z nadleśniczym znali się widocznie od dawna, przy­witał się bowiem z nim, jak ze starym znajomym. Po­tem podał rękę innym, lecz gdy inżynier przedstawił mu profesora i gdy dowiedział się, jaką odegrał on tutaj rolę, wydał się zaskoczony. Nic jednak nie rzekł i gdy mu o tym opowiadano, rozglądał się nieznacznie dokoła. Prześliznął się okiem po nierównościach, po drzewach, po ludziach i w końcu utkwił wzrok w swojej kompanii.

— Przybyliśmy trochę wcześniej — odezwał się wreszcie — gdyż z tymi leśnymi drogami nigdy nic nie wiadomo. Pokażcie mi tymczasem tę swoją budowę.

Skierował się wzdłuż wykopu, za nim ruszyli wszys­cy: i harcerze, i ludzie miejscowi, i wojsko. Minął prawą odnogę Wału, Małą Nieckę, zabawił krótko przy po­tężnej zaporze i. dotarł do Zatoki Zniszczenia. Tu się zatrzymał dłużej. Przypatrzył się strudze wody, potem dębowi, odczytał napis na widniejącej na nim tablicy i zawrócił tą samą drogą. Przy zaporze znowu przysta­nął. Do tej pory nie mówił nic. Teraz nareszcie otworzył usta.

— Sprytnie pomyślane — osądził. — I sami to wszystko wykonaliście?

Czerski, który do tej pory z wielką werwą udzielał wyjaśnień, naraz okazał się małomówny.

--- Przy pomocy kolegów — odparł wskazując głową na otaczających ich młodych ludzi, którzy pomagali im przy kopaniu.

--- Rowy wykonaliście przy ich pomocy, rozumiem. Nie to jednak miałem na myśli. Kto wpadł na pomysł, kto to wszystko wyliczył? Kto nakreślił drogę kanału?

— Leśna Drużyna.

Pułkownik spojrzał na niego uważnie i zeskoczył w dół. Przez pewien czas oglądał nierówną ścianę i plątaninę korzeni, potem przedostał się na drugą stro­nę i tam zrobił to samo. Gdy znalazł się znowu na Wa­le, jakoś przedziwnie pokręcił głową.

--- Przyznam się teraz szczerze — rzekł. — Gdy druh Kowalski wmawiał we mnie, że idzie o drobiazg, nie bardzo mu wtedy wierzyłem. Dlatego przyprowadziłem całą kompanię. A teraz widzę, że jednak miał słuszność. Na dobry ład wystarczyłby tu doświadczony sierżant, bo reszta jest wykonana na medal...

--- Zastanowił się nad czymś.

— Nie szkodzi — dodał zaraz. — Moi chłopcy nie zmarnują tu czasu, gdyż się czegoś nauczą. Do tej pory nie mieli okazji przyjrzeć się takiej robocie... Porucz­niku — zwrócił się do dowódcy kompanii — proszę poprowadzić ćwiczenia według planu i przygotować ładunki.

Odszedł na bok. Ludzie się rozstąpili, żołnierze wy­sunęli się teraz na front. Obserwował przez pewien czas, jak sprawnie wykonywali rozkazy, a kiedy za­jęli już wyznaczone im stanowiska, zdjął czapkę i za­czął się nią wachlować.

— Uff, gorąco! — odsapnął. — Ładna robota — rzekł do nadleśniczego, ale tak głośno, że słyszeli go wszyscy. — Moim zdaniem ta harcerska tablica na dę­bie mówi prawdę: oni już uratowali ten las. To bowiem, co zrobimy za chwilę, będzie rzeczywiście drobiazgiem.

Naokoło dały się słyszeć przytakiwania. Stary Urba­nek rozpromienił się, jakby i do niego odnosiła się za­warta w tych słowach pochwała. Przygarnął do siebie Karola.

Przyjemnie słyszeć te słowa — odezwał się. — Zwłaszcza, że pochodzą z takich ust. Nie ma co gadać: dzielne chłopaki!

Pułkownik łypnął na niego wesoło okiem.

— Dzielne chłopaki! — potwierdził gromko. Rozległy się brawa. Czerski, który do tej pory nie odstępował saperów, zjawił się tu nagle i chciał coś powiedzieć, lecz musiał poczekać, dopóki wrzawa nie ścichła.

— Panie pułkowniku — doszedł wreszcie do gło­su. — Czy pan pozwoli założyć mi jeden ładunek, a po­tem odpalić?

— Hm, niebezpieczna robota... Czy to potrzebne?

— Sam pan powiedział, że to tylko ćwiczenia. Chciałbym się więc i ja czegoś nauczyć przy tej okazji. Takie roboty znam dotychczas tylko z teorii, potrzebna mi jeszcze praktyka. Wszystko może się przydać.

— Prawda, przydać może się wszystko... — pułkownik objął go uważnym spojrzeniem. — Zgoda. Proszę się zgłosić do dowódcy z mojego rozkazu.

Opóźniło to nieco przygotowania, porucznik bowiem zajął się nowym „rekrutem" bardzo sumiennie i ob­jaśniał cierpliwie tajemnice pracy minerskiej, lecz w pół godziny później ukończono wszystkie zajęcia. Puł­kownik kazał „oczyścić" teren. Gdy ludzie odsuwali się szybko, sam ruszył wzdłuż kabla do miejsca, gdzie znajdowały się złącza. Czerski mu towarzyszył. Naokoło zrobiło się pusto, a jedynie jeszcze saperzy byli tu i ówdzie widoczni.

— A ten szkrab co tu robi? — oburzył się nagle pułkownik. — Kto cię tu przysłał?

Mały Urbanek korzystając, że nikt na niego nie zwra­ca uwagi, podczołgał się zręcznie i przylgnął obok do ziemi. Teraz poczerwieniał. Spłoszył go ostry ton tego człowieka w oficerskim mundurze.

— To... — bąknął Czerski próbując go jakoś rato­wać. — To kandydat na harcerza! — dodał już śmiało. — Do techniki ma szczególne zacięcie.

Pułkownik udobruchał się w jednej chwili.

— A, jeśli kandydat na harcerza — machnął ręką — niech siedzi. — Pilnuj tylko dobrze głowy! Bez niej nie ma ani sapera, ani harcerza.

Chłopak rozpłaszczył się i znieruchomiał, a jedynie bystre oczy wierciły się nieustannie i podglądały w wiel­kim napięciu. Czerski przeniósł wzrok na przedpole. Saperzy także zniknęli, stał jeszcze tylko porucznik. Ale oto i on pada, ginie zupełnie dla oka. Nastała chwila kompletnej ciszy, jak gdyby wszelkie życie tu nagle zamarło. Czerski pobladł. Serce uderzyło gwałtowniej, zapulsowały skronie. I wydało mu się naraz, że znad Niecki dobiega jakiś śpiew monotonny, lecz miły dla ucha jak poszum zboża poruszonego wiatrem o świcie.

No, odpalaj, druhu — słyszy obok spokojny głos pułkownika. — Na wiwat. Za dobrą harcerską robotę!

Czerski wysuwa ręce, palce mu drżą. Widzi doskonale wierzchołki nieszczęsnych drzew: prężą się jeszcze dum­nie, jeszcze wznoszą ku słońcu swe wspaniałe korony, jeszcze nie przeczuwają niczego. „Nie ma innej rady — z piersi wydobywa się ciche westchnienie. — Te zginą, ocaleją tysiące..."

Odpalaj, druhu — słyszy ponownie cichy, życzli­wy głos. — Na wiwat!

Palce stwardniały, zsunęły się bez pośpiechu, złączyły. I naraz jakby rozszalał się grom. Zadygotało, huknęło potężnie, zaniosło wichrem, pnie skryły się w kłębach kurzawy. Za to wierzchołki skoczyły w górę. Znieruchomiały na chwilę, jak gdyby tylko przybyło im wysokości, jak gdyby jakiś mocarz podniósł je nieco, wysunął z tłoku ku słońcu, skąpał w jego blasku rozłożyste koro­ny. Ale zaraz zachwiały się, zaczęły się przechylać, osuwać, nabierać coraz większej prędkości. I wreszcie runęły bezwładnie przy żałobnym jęku druzgotanych gałęzi.

Czerski nie ruszał się jeszcze. Patrzył przed siebie. Jak zza mgły wypływały powoli pnie, krzaki, trawy i mchy, jakby spod ziemi wyłonił się nagle porucznik. Dał znak. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ożywił się natychmiast martwy dotąd krajobraz: wyrośli saperzy, zerwali się harcerze, wyskoczyła młodzież okoliczna, po­ruszyli się starsi.

— I my chodźmy — pułkownik wstawał powoli. — Wygląda na to, że i moi chłopcy wykonali ładnie robotę. Kanał powinien być czysty. A gdzie nasz kandydat na harcerza? — przypomniał sobie Szymka, stojącego te­raz cichutko z boku. — A, jesteś! Świetnie. Wysadzałeś razem z nami drzewa w powietrze, będziesz więc towa­rzyszył nam dalej. Skąd pochodzisz?

— Z Wilkowa.

— Niedaleko ode mnie. Powinieneś mnie kiedyś od­wiedzić.

Gawędząc tak, doszli do zwalonych drzew. Ludzie roz­stąpili się i zwarli natychmiast, onieśmielony chłopiec gdzieś zniknął. Pułkownik wyczuł to widocznie, gdyż odwrócił się szybko. Dostrzegł w tłumie płową czu­prynę.

— Przejście dla adiutanta! — rozkazał gromko. — Tu jego miejsce!

Rozstąpiono się ponownie. Szymek, czerwony jak bu­rak, lecz dumny z wyróżnienia, podniósł hardo głowę, przemaszerował dziarskim krokiem przez lukę i zarył się twardo w ziemi jak żołnierz, który ma za chwilę zło­żyć meldunek swemu dowódcy. Wypadło to nadspodzie­wanie ładnie, ludzie więc odruchowo klasnęli w ręce. Pułkownik, bardzo zadowolony z efektu, ujął chłopca pod ramię.

A teraz patrz! — odezwał się głośno, aby słyszeli go wszyscy. — Tam, gdzie leżeliśmy, druh Czerski tylko poruszył palcami. A widzisz, co się tu stało?

Pochylili się wszyscy. Kanał był w tym miejscu znacz­nie szerszy, trochę poszarpany, lecz skośne ściany wy­glądały w wielu miejscach prawie tak, jakby wykonała je ludzka ręka. Drzewa leżały z boku, na Wale, a jedy­nie sterczące gdzieniegdzie nad zagłębieniem korzenie przypominały, że przed chwilą rosły one w tym miejscu.

Czysta robota, chłopcy — zwrócił się pułkownik do swych saperów. — Harcerze mile zaskoczyli nas solidnością, ale i nam też nic nie można zarzucić. Na­leżałoby tylko oczyścić dno i nieco dalej odsunąć drze­wa — przeniósł oczy na otaczających go ludzi. — Damy im radę bez ciągników i koni?

Nie potrzeba było nikogo zachęcać. Drzewa były po­tężne, lecz bezsilne wobec działających zgodnie dziesiąt­ków rąk. Przetoczono je błyskawicznie. A potem zaszurały w dole łopatki i szpadle...

Karol patrzył. Wyrównywało się pod nim wszystko, pracujący tam ludzie opuszczali kolejno swe stanowiska. Aż wreszcie tak się złożyło, że pozostał tylko Urbanek, gdyż i on wziął udział w tej niecodziennej robocie. Krzepki był ciągle, zręcznie wywijał szpadlem. Ziemi pozostało jeszcze na stopę. Przeciął ją na połowę, pode­brał, wyrzucił w górę. Pochylił się znowu. Wjechał głę­boko, zaczerniało wilgocią. Jakby przyczaił się w tym momencie, jakby nabierał oddechu. I naraz szarpnął gwałtownie: wielka gruda wyskoczyła jak z procy, zato­czyła łuk w powietrzu i zwaliła się ciężko na Wał.

Karol skulił się w sobie, przygarbił i zastygł w jakiej zadziwiającej martwocie. Jedynie oczy żyły i z przemożną siłą wpiły się w stopy Urbanka. Chlusnęła właśnie na nie woda, zmoczyła buty, prysnęła na spodnie, zaczęła się między nimi przetaczać coraz grubszymi strugami. Nogi jednak nie drgnęły. Zaparły się mocno w tej ziemi, jak gdyby nie były jeszcze pewne, czy wolno ustąpić. Ale woda posuwała się coraz raźniej. Zmywała grudki, torowała sobie drogi dokoła i łączyła się dalej w jasną, świetlista wstęgę, rozwijającą się wesoło i szybko w suchym dotychczas rowie.

Karol prostował się powoli, spojrzenie stopniowo uno­siło się w górę. Przemknęło po ostrzu szpadla, potem po chropowatych, żylastych dłoniach dzierżących go moc­no, zatrzymało się na chwilę na piersi dyszącej jeszcze z nadmiernego wysiłku i spoczęło wreszcie na twarzy: była szara, ziemista, jakby przeżarta jakąś wewnętrzną troską. Ale ożyła szybko. Ugięły się plecy, szpadel opadł ponownie, nogi odsunęły się w bok. Urbanek oczyszczał teraz starannie rów, wyrabiając dla wody coraz wygod­niejsze łożysko.

Karol rozpogodził się i odwrócił. Pożartował z Micha­łem i Zosią, którzy stali w pobliżu, a potem powlókł się do tamy. Usiadł tu i przez dłuższy czas pozostawał sa­motny. Potem jednak zjawił się profesor, nadszedł też pułkownik z nadleśniczym, przybliżali się inni. Aż wreszcie zgromadzili się tutaj wszyscy. Wody przyby­wało bez przerwy. Spoglądali na nią od czasu do czasu, Czerski coś tam nawet wymierzał z Lencem i przerzucał swe spostrzeżenia na papier. Poziom podnosił się szybko. Zniknęła jedna deska, zniknęła druga. Zaczęło przelewać się wierzchem.

Ależ to cała rzeka! — odezwał się podniecony tym widokiem pułkownik. — Nic dziwnego, że tak wam ta Niecka zmarniała... Co za szybkość odpływu! Jeśli tylko woda nie zaleje gdzieś pól...

— Wykluczone! — Czerski zaprzeczył stanowczo.— Obliczenia wykonał harcerz Stanisław. Lenc z Leśnej Drużyny. Nie może być błędu!

Nie powinno być błędu... — poparł go nadleśniczy z wahaniem. — Osobiście sprawdzałem plany...

Czerski objął go niechętnym spojrzeniem. Nie spodo­bała mu się widocznie ta chwiejność.

--- Czy pan pułkownik — skłonił się uprzejmie — ze­chciałby się spotkać dziś z nami raz jeszcze, o siódmej? Oczywiście już bez żołnierzy.

--- Bardzo chętnie. Mam wieczór wolny. Chcecie jesz­cze pokazać coś ciekawego?

— Tak. Chwilowo jednak to tajemnica.

— Niech będzie. A gdzie? Chyba nie tutaj. Czerski uśmiechnął się chytrze.

--- O, nie! — zaprzeczył. — Jeśli pan nadleśniczy po­zwoli, wyznaczylibyśmy spotkanie u niego.

--- Na pewno pozwoli! — zadecydował za zaintereso­wanego pułkownik. — Jakże mógłby odmówić takim go­ściom jak my? Ale dlaczego akurat o siódmej? Nie moż­na wcześniej?

Czerski z głębokim namysłem pokręcił głową.

— Nie da się wcześniej — odparł — Siódma wynika z obliczeń, które zrobiliśmy przed chwilą. Może trochę później. Ale na pewno nie wcześniej.

Teraz nadleśniczy przyjrzał mu się bardzo uważnie i naraz na jego twarzy pojawiło się pełne niepokoju za­kłopotanie. Jakby się zląkł czegoś, jakby targnęła nim obawa, że i ten harcerz chce wypłatać mu figla. Popa­trzył na niego baczniej. Nie dostrzegł widocznie nic złego, bo rozpogodził się, oczy mu nawet rozbłysły hu­morem. Podszedł do tamy. Chwycił mocno górną deskę, wyrwał i odstawił ją na bok. Woda zwaliła się z wielką siłą, odbiła się w dole, skręciła nagle i potoczyła się bystro wzdłuż Wału.

— Niech płynie swobodnie! — oświadczył — Przyjadę tu jutro specjalnie i zastawię na nowo, a tymczasem nie czyńmy jej przeszkód. Wyjmijcie i drugą deskę!

Kilku harcerzy skoczyło w wodę. Z przeciwnej strony, nie zważając na zamoczenie, rwał się do pracy Szymek. Urbanek poruszył się, jakby miał zamiar powstrzymać go, lecz widząc gorliwość, z jaką pomaga, machnął bez­trosko ręką.

--- Nic się nie stanie — rzekł. — Gorąco, osuszy się szybko. A co zrobi, to zrobi.

--- Słusznie — potwierdził gospodarz z Raczek, z któ­rym prowadzili rozmowę na koncercie Leśnej Druży­ny. — Przyjemnie na to wszystko popatrzeć... A wczoraj jeszcze — dodał żartobliwie — chciałeś nas porzucić na zawsze!

Urbanek zachmurzył się.

At, nie wypominałbyś mi tego, co było — przemó­wił niechętnie. — Tam chyba byłoby mi wygodniej. Ale chłopak na pewno nie czułby się tak dobrze jak tu. A później, zachowaj Boże, mógłby się może stać nawet takim jak Kurt... Nie, nie mówmy o tym! Wiadomo: między swymi najlepiej...

Sąsiad przyjacielskim ruchem położył rękę na jego ramieniu.

— Nie miej do mnie żalu o tę uwagę — rzekł. — Wspomniałem tylko dlatego, że cieszę się z twojej de­cyzji i że właśnie ten szum wody rozweselił mi myśli. Przyszło mi bowiem do głowy, że z tą Niecką jak z nami: było ciężko i jeszcze nie jest zbyt lekko, lecz rozjaśnia się coraz bardziej; młodzież przecież dorasta. Zaczyna zmieniać, osusza bagna... I las znowu rozrośnie się pięk­nie...

Rozległ się chrzęst żołnierskich kroków: to saperzy, uprzątnąwszy teren, podeszli także do tamy. Porucznik zameldował gotowość kompanii do marszu.

--- Spotkamy się więc wieczorem-— pułkownik żegnał się po kolei — Zatem punktualnie o siódmej? — zwrócił się do Czerskiego.

--- Tak jest, panie pułkowniku!

Wojsko zniknęło poza drzewami. Czerski wpatrywał się chwilę w gąszcz, jak gdyby spodziewał się jeszcze ujrzeć mundury, gdy niespodziewanie ktoś dotknął jego ramienia. Odwrócił się. Stał przed nim uśmiechnięty profesor.

— Doszły do mnie plotki, druhu — rzekł — że masz tu gdzieś starannie ukrytą plantację...

Czerski ujął się dumnie pod boki.

— Wspaniała plantacja, panie profesorze! — ogłosił entuzjastycznie. — Jeżyny jak śliwki. Zapraszam wszy­stkich na poczęstunek!

Ruszyli naprzód, a za nimi inni. Szli gromadą, wesoło, nie obowiązywał żaden porządek. Harcerze bowiem za­kończyli swoje letnie zajęcia.





Spłynie wszystko. Trzeba tylko trochę poczekać...




Nadleśniczówka wydawała się pusta. Pochylone moc­no nad horyzontem słońce złociło jeszcze dach, lecz ściany budynku znikały powoli w cieniu. Gdzieś z pod­wórza dochodziło gęganie gęsi, w ogrodzie przekoma­rzało się ptactwo. I w krzewach nad rzeczką odzywało się ono często. Ludzkiego jednak głosu nigdzie nie było słychać.

Zbliżała się siódma. Pracowity bocian przemknął majestatycznie, w kępie krzewów poruszyły się kuropatwy. Przycichły zaraz, otworzyły się bowiem frontowe drzwi i ukazał się nadleśniczy. Rozejrzał się dokoła niepewnie, jakby nie wiedząc, czy pójść dalej, czy się cofnąć, czy też pozostać. Popatrzył na słońce: dotykało już leśnych wierzchołków. Usiadł na ławce i popadł w zadumę.

Upływały minuty. Kuropatwy doszły widocznie do wniosku, że nie potrzebują się niczego obawiać, szurgot bowiem odezwał się znowu. Nadleśniczy rzucił okiem w tamtym kierunku, potem przesunął wzrok po obroś­niętej sitowiem i tatarakiem rzeczułce i zatrzymał go wreszcie na widniejącej naprzeciw drodze. Właśnie na jej końcu, w miejscu, gdzie łączyła się z szosą, ukazał się ktoś na rowerze. Przybliżał się szybko, a wkrótce można już było rozpoznać zielony mundur leśnika. Po ruchach domyślił się bez trudu, że to Łabęda, pokiwał mu więc ręką na powitanie. Rower przesunął się przez mostek, leśniczy z niego zeskoczył.

--- Jakże tam poszło? — zapytał żywo, wchodząc na werandę. — Kanał otwarty?

--- Otwarty. Świetnie wszystko wypadło. Z saperami przybył dowódca jednostki. Bardzo chwalił robotę.

Łabęda się rozpromienił.

--- Czego się dotkną, musi się udać! -— rzekł z entu­zjazmem. — Mają szczęście chłopaki.

--- Nie tylko szczęście. Oni umieją pracować. A przede wszystkim potrafią się uczyć...

Na drodze ożywiło się znowu. Tym razem pędziło kil­ka rowerów, lecz jeźdźcy, chociaż także ubrani na zie­lono, leśnikami nie byli, jak świadczyły o tym krótkie spodenki.

— Są więc i nasi harcerze — ucieszył się nadleśniczy i spojrzał na zegarek. — Punktualność, jak zawsze, wzo­rowa: siódma za trzy minuty. A tam już widać „łazi­ka" — przesunął wzrok dalej, ku szosie. — Niewątpliwie pułkownik.

Na twarzy Łabędy odbiło się wielkie zdziwienie.

— Więc oni dziś nie wyjeżdżają? — zapytał niespo­kojnie. — Przecież pożegnali się ze mną wczoraj. Co się znów stało?

— Wyjeżdżają, lecz mają jeszcze dość czasu. Pociąg odchodzi o dziesiątej. Kłopoty?... Nie. Takie małe przy­jacielskie spotkanie...

Łabęda popatrzył na niego podejrzliwie, gdyż wydało mu się, że coś przed nim ukrywa, lecz nie zdążył o nic zapytać. Harcerze już zsiadali z rowerów. Był Kowalski, był Czerski, był Lenc. Nie weszli jeszcze na werandę, gdy zajechał pułkownik. Nie był sam: przybywał z nim także Karol.

— Zrobiłem wam niespodziankę — śmiał się ofi­cer. — Wstąpiłem do obozu i porwałem wam jednego harcerza. Nieładnie, panie doktorze — zwrócił się z udanym wyrzutem do Kowalskiego. — Porzucił pan pacjenta, którego nie wolno opuszczać.

Nadleśniczy przerwał żartobliwie te przyjacielskie wymówki i wprowadził ich do swego prywatnego miesz­kania. Gdy zamykał za sobą drzwi, spojrzał uważnie na gości.

— A gdzie Czerski? — zastanowił się.

Czerski przywitał się ze wszystkimi i zdawało się, że także wszedł do budynku.

— Przyjdzie, przyjdzie — uspokoił go niefrasobliwie Kowalski. — Taki nigdzie nie zginie.

Roześmiali się i usiedli przy stole. Pułkownik, głodny widocznie, nie dał się dwa razy prosić, a że i inni nie jedli jeszcze kolacji, więc półmiski zaczęły pustoszeć szybko. Gawędzono przy tym przyjemnie: o dzisiej­szych robotach, o harcerzach, leśnikach, o wojsku, o

Opolszczyźnie. Kowalski, aczkolwiek ożywiony bar­dziej niż zwykle, zerkał od czasu do czasu na zegarek i pułkownik zwrócił wreszcie na to uwagę.

— O co się tak martwisz, druhu? — zapytał. — O pociąg? Zdążycie. Do obozu chyba nie wracacie?

— Nie. Stąd do stacji jest bliżej. Ale jazda rowerami po ciemku i do tego przez las...

Pułkownik zbagatelizował te obawy machnięciem ręki.

--- Nie ma o czym gadać — przerwał jowialnie. — Na łaziku zmieścimy się wszyscy, a rowery na głowę! Raz się jeździło tak w życiu? Lepiej coś nam opowiedz, dru­hu, o sobie. W czym się zamierzasz specjalizować?

--- W chirurgii.

Pułkownik aż klasnął w ręce z wielkiej uciechy.

— Nareszcie widzę rozsądnego medyka! — wykrzyk­nął. — Tylko chirurgia! Skleić gości, coś wyciąć, po­zszywać, rozumiem: uczciwa i solidna robota. Ale te inne specjalności, to jedynie znachorstwo. Ostukają cię, wymierzą puls i gorączkę, dadzą jakieś paskudztwa do picia, czasem zastrzyki i co z tego? Pacjent wcześniej czy później i tak musi pójść do chirurga!

Rozgorzała gorąca dyskusja, temat bowiem był obszer­ny i popularny, na którym — jak powszechnie wiado­mo — doskonale znają się wszyscy. Kowalski spojrzał znów na zegarek: za pięć pół do ósmej.

— Co to, mierzysz puls, druhu? — zażartował puł­kownik. — Zaręczam, jest doskonały. Aha — domyślił się naraz — idzie pewnie o Czerskiego!... Rzeczywiście, gdzie się ten chłopak zapodział? Zaprosił nas na siódmą...

Nadleśniczy zakasłał głośno, jakby chciał nie dopuścić do niewygodnego tematu. Pułkownik popatrzył na niego bacznie i roześmiał się.

— Przecież pan chyba nie potraktował tej sprawy poważnie — rzekł dobrodusznie. — Nie zauważył pan tej chytrej miny, gdy mnie Czerski zapraszał? Dobry, har­cerski kawał: chciał zmusić pana do postawienia im raz chociaż kolacji, a ja byłem potrzebny mu do obrony. Na pewno do tej pory nigdy pan tego nie zrobił.

Nadleśniczy spłoszył się i w zakłopotaniu zaczął się bawić widelcem. Wyratował go Lenc.

— To nie kawał — stwierdził swym starannie odmie­rzonym, poważnym głosem, jakiego zwykle używał. — Obliczyliśmy dokładnie. Nie może być błędu.

Pułkownik wesoło pokiwał głową.

— W czym? — zagadnął znienacka. Lenc nie dał się wpędzić w matnię.

— Chwilowo tajemnica — odparł natychmiast. — Musimy trochę poczekać.

— Mieliście ją przecież wyjaśnić o siódmej.

--- O siódmej, a może trochę później. Ani minuty wcześniej. Tak właśnie wyraził się Jurek.

--- Poddaję się, tak się wyraził! Wobec tego czekajmy, do pociągu jest czas. Kiedy się wybierzemy...

Urwał raptownie. Ktoś biegł przez korytarz, drzwi się otworzyły gwałtownie. Wpadł Czerski. Był czerwony z wysiłku, zziajany, oczy mu płonęły gorączką.

— Za mną! — krzyknął takim głosem, jakby się gdzieś paliło. — Prędzej, prędzej!...

Zakręcił się jak fryga i wyleciał z powrotem. Wszyscy, wzburzeni do głębi, rzucili się za nim hurmem.

--- Co się stało? — krzyczał nadleśniczy. — Mówże, człowieku!

--- Prędzej, prędzej! — przynaglał Czerski. — Stało się! Niecka płynie! Niecka!...

Nadleśniczy uderzył z rozpędu w wyjściowe drzwi, odbił się od werandy, jednym susem przeskoczył drogę i oparł się ciężko na mostku.

--- Gdzie?... — wykrzyknął takim tonem jak przed­tem Czerski. — Gdzie? — powtórzył z przejęciem.

--- Tam, tam! Proszę spojrzeć na tę mętną, prawie czarną powłokę. To woda z Niecki!

Nadleśniczy przechylił się silnie. Tu, przy mostku, wo­da była jasna i przezroczysta; jeszcze teraz widać było na jej dnie każdy kamyczek. Tamta natomiast, o kilka­naście kroków dalej, odcinała się od niej ostro, raziła brudem, przerażała grubością mierzwy. Było w niej wszystko, co tylko mogła pochwycić w bagnie: i zbut­wiałe igliwie, i chwasty, i liście, i mchy. Posuwała się powoli, lecz nieustępliwie jak żałobny pokrowiec, który za chwilę ma pokryć trumnę.

--- Niecka płynie... — odezwał się nadleśniczy cicho w jakimś uroczystym zdumieniu. — Niecka płynie! — wykrzyknął nagle na cały głos i w serdecznym odruchu rzucił się Czerskiemu na szyję. — Synu, ująłeś mi lat! Spływa nareszcie woda z tej Niecki!...

--- Spływa...

--- I ty wiedziałeś, że ona tutaj przypłynie?

--- Oczywiście. Obliczyliśmy ze Staszkiem dokładnie.

--- Ale mogła się gdzieś przecież zatrzymać...

--- Nie miała prawa! Mogła zawadzić o jakąś prze­szkodę, domyślaliśmy się nawet gdzie. Toteż daliśmy jej na to godzinę czasu, bo na dobry ład powinna być tutaj o szóstej. I nie pomyliliśmy się wiele...

--- Nie pomyliliście się. Więc dlatego sprosiłeś nas tu na kolację?

Czerski przychodził powoli do siebie.

--- Dlatego — potwierdził i zakłopotał się zaraz. — Kiedyś, przyznam się teraz szczerze, wściekłem się tro­chę na pana...

--- Miałeś prawo do tego... Miałeś prawo.

--- I wtedy zapowiedziałem, że podprowadzę panu wodę z Niecki pod okna — Czerski odetchnął głęboko, jak gdyby wyzbył się jakiegoś ciężaru. — No i udało się.

Uśmiechnął się rozbrajająco. Nadleśniczy przycisnął go znowu do serca.

— Toś ty taki zawzięty, synu! — z oczu zaczęły mu spływać łzy. — Bądź taki dalej, może jeszcze osuszysz niejedną Nieckę. Bądź taki dalej...

Otarł oczy chusteczką. Łabęda zrobił zaraz to samo, a i pułkownik jakoś podejrzanie zamrugał.

— Za dużo tu wody! — odezwał się udając złość. — Ale że ona płynie z Niecki — dodał pochylając się nad poręczą — to pewne. A i po drodze zebrała niemało brudu.

Rozgadał się na ten temat. Nadleśniczy zeszedł nad brzeg, wygarnął z wody garść mierzwy, popatrzył na nią, odrzucił i obmył ręce. Po chwili wrócił na mostek i za­trzymał się przy Kowalskim. Milczał przez dłuższy czas.

— Proszę mi odpowiedzieć, druhu, na kilka pytań — odezwał się wreszcie cicho. — Od dawna nie dają mi one spokoju... Jak to się stało, że w tak nielicznej wiej­skiej drużynie harcerskiej; która wyrosła gdzieś w Zło­tej Puszczy, zebrało się tyle nieprzeciętnych jednostek? Nie mówię już o Karolu, Michale, Czerskim czy Lencu Ale i wśród tych młodszych widać jakąś niezwykłą prężność, przy pierwszym zetknięciu rzuca się wyraźnie w oczy już skrystalizowany charakter. To nie może być tylko przypadek!

— Oczywiście. Przyczyn jest wiele. Nie bez znaczenia jest fakt, że pochodzą właśnie ze Starej Wsi na Mazu­rach. Mieszkają tam dziś różni ludzie, wywodzący się z różnych stron. Były nieporozumienia, tarcia, niekiedy nawet bardzo ostre zatargi. Dzieci na to patrzyły. I dla­tego dojrzały wcześniej.

--- Rozumiem. Z tych dzieci wyrośli teraz młodzień­cy... Dlaczego do tej pory nie opuścili waszych harcer­skich szeregów?

--- Bo znajdują w nich ujście dla swych zaintereso­wań. I wiedzą, że to, co robią, nie tylko im przynosi pożytek, ale także i społeczeństwu.

— Rzeczywiście to rozumieją?...

— Gdyby tak nie było, nie spotkałby pan ich tutaj, na Opolszczyźnie, i nie osuszyliby Niecki. Proszę przy tym wziąć pod uwagę, że niedaleko Złotej Puszczy jest Grunwald.

— Grunwald?... Nie bardzo rozumiem...

— Grunwald jest miejscem, które nieustannie przy­pomina im naszą historię. Może ich pan tam spotkać co­rocznie 15 lipca, dokładnie w rocznicę bitwy. Tam właś­nie robią obrachunek za okres ubiegły, tam też kreślą plany na przyszłość. To wymaga skupienia, powagi.

— Aha!...

— I może dlatego są ruchliwsi, energiczniejsi od in­nych, umieją spojrzeć daleko w przyszłość. Grunwald przecież to wyraz mocy, przykład wielkiego zwycięstwa odniesionego dzięki ofiarnemu zespoleniu wysiłków i do­skonałej organizacji. A przy tym nie ma on w sobie nic z zachłanności zaborcy, była to bowiem tylko obrona.

Rozbrzmiał mocniej głos pułkownika. Opowiadał wła­śnie Łabędzie i harcerzom o jakichś niezwykłych prze­życiach z okresu ostatniej wojny. Kowalski objął go za­myślonym spojrzeniem.

Tak, Grunwald uczy ich wiele — wrócił po chwili do przerwanego tematu. — Nie tylko skupienia i hartu.

--- Oczywiście! — wtrącił nadleśniczy żywo. — Nie­raz podziwiałem, z jak wielką rozwagą i taktem pod­chodzili do spraw bardzo trudnych, wobec których lu­dzie o wiele od nich starsi nie umieliby się właściwie zachować. Ci chłopcy starają się każdego zrozumieć!

--- Dobrze pan ujął tę sprawę. Lecz to już nie tylko skutek Grunwaldu, Grunwald, bowiem jest dziś tylko pomnikiem. To wynik sumiennej pracy nad sobą.

Nadleśniczy tak wydawał się zaskoczony tym określe­niem, że Kowalski uśmiechnął się lekko.

— Dziwi to pana? — zapytał. — Rozumiem, te słowa dziś używane są rzadko. Mówi się, że powinniśmy pra­cować, oszczędzać, zdobywać wykształcenie, uprawiać sport. Poucza się nas nieustannie, wychowawców, dokoła pełno. Na wszystko są gotowe recepty. A gdzie chara­kter, gdzie wola, gdzie serce, od których zależy cała ludzka kultura? Gdzie jest właśnie praca nad sobą, któ­ra powinna obowiązywać zarówno wychowywanych, jak i wychowawców? Ktoś mi kiedyś powiedział, że dzisiej­szą młodzież to nie interesuje, że woli się bawić. Nie­prawda! Jeśli przekłada łatwiznę, to tylko dlatego, że nikt jej o tym wszystkim dotychczas nie wspomniał, nie wskazał, jak do tego się zabrać. Toteż w naszych drużynach praca nad sobą ma przed wszystkim pierw­szeństwo.

Głos pułkownika rozbrzmiał znowu donośniej. Opo­wiadał z ożywieniem o udziale jednostek saperskich w ratowaniu ludzi i ludzkiego dobytku w czasie ostat­niej powodzi.

--- Mów, druhu, dalej — nadleśniczy przysunął się bliżej do Kowalskiego. — Niezwykłe to sprawy i wszyst­kie bardzo ciekawe...

--- Te sprawy omawiamy często między sobą, każdy ustala dla siebie zadania. A jak to wygląda w praktyce? Dam jeden z najprostszych przykładów. Lenc ma dużo w głowie, lecz z wysławianiem się nie szło mu łatwo. Natychmiast dostawał tremy, plątał się, jąkał. Co zrobił? Najpierw wygłaszał krótkie przemówienie przed lustrem, potem przed zastępem, wreszcie przed całą drużyną. Systematycznie, co tydzień. Brak mu jest jeszcze swady. Ale i do tego dojdzie, gdyż wyrobił w sobie cier­pliwość. Albo taki Czerski...

— No, no! Co z Czerskim?

— Trzeba go było znać przed dwoma laty. Szaławiła bez wytrwałości, choć chłopak bystry. Kiedyś dałem mu do przeczytania krótką biografię Dybowskiego o Ja­nie Czerskim, słynnym badaczu Syberii. Chłopak za­palił się, uznał go za swego krewniaka, kupił podręcznik geologii i zaczął studiować.

— Szybko poszło.

— Ba, gdyby poszło! Po trzech dniach rzucił książkę do kąta. Spotkałem się z nim później, pogadaliśmy, o mało nie płakał. Rozumiał, czego mu brak. Postanowił wzmocnić w sobie wytrwałość i wynalazł proste ćwicze­nie... Będzie się pan śmiał, gdy powiem jakie.

--- No, no?

--- Postanowił stać codziennie na jednej nodze.

--- Niemożliwe. I co, pomogło?

--- Gdzie tam! Jak zwykle, ruszył z kopyta. „Pół go­dziny dziennie!" — postanowił. — I oczywiście załamał się w pierwszej chwili. Bo to, wbrew pozorom niełatwe ćwiczenie.

--- Też tak myślę... Co dalej? Przecież dziś ten chło­piec bardzo dużo potrafi!.

--- Znowu się zobaczyliśmy, omówiliśmy szczegóły. „Trzy minuty dziennie, potem zwiększać stopniowo" — brzmiała moja recepta. Poszło odtąd nieźle. Zawziął się...

--- Zawziął się! — uśmiechnął się nadleśniczy.

--- Tak. Wola zaczynała działać coraz lepiej, mięśnie stężały. Po tygodniu zaczęło mu się nudzić w tej pozycji, bo czasu było coraz więcej, wobec tego odnalazł pod­ręcznik geologii, brał go do ręki i czytał. Taki był właś­nie początek. A dziś? Wzór wytrwałości, gdy idzie o przeprowadzenie jakiegoś badania. Sam pan to wi­dział.

--- Kapitalne! — cicho śmiał się nadleśniczy. — Kto by pomyślał?... I każdy tak stara się wyrównywać swe braki?

--- Każdy. Zrozumiałe: każdy w inny sposób, w za­leżności od usposobienia i zamiłowań.

Nadleśniczy zastanawiał się nad czymś przez dłuższy czas.

--- Jeszcze na jedno proszę mi odpowiedzieć — ode­zwał się znowu. — Czy tej pracy, jak na tak młodych ludzi, nie jest za dużo? Przecież oni tutaj ani chwili nie próżnowali. A gdzie wypoczynek?

--- No, nie jest to takie ścisłe... I na wypoczynek cza­su im nie brak. Proszę jednak pamiętać, że praca, do której się człowieka nie zmusza, nie jest trudem, lecz przyjemnością. My ją tylko organizujemy, wskazujemy kierunek, tworzymy ramy. A każdy z harcerzy na swój sposób wypełnia je treścią.

— Tak, to zauważyłem...

Dla przykładu weźmy choćby Nieckę. Karol wy­czuł tylko, że każdy znajdzie przy niej zajęcie, lecz ni­komu nic nie narzucał. Lenc więc wymierzał, bo to jego przyszły zawód i pasja. Czerski dłubał w ziemi, spraw­dzając swoje umiejętności. Michał odkrył przy okazji szkodniki, bo gotów byłby pójść za nimi do piekła. Mógłbym tak po kolei wyliczyć wszystkich. Kiedy jed­nak zsumowali swe obserwacje, okazało się, że są blis­cy doniosłego odkrycia. Czy można się dziwić ich póź­niejszemu zapałowi i ogromnej energii, jaką włożyli w pracę?

Nadleśniczy przechylił się mocniej przez poręcz i wpatrzył w wodę. Ciemna powłoka toczyła się nie­przerwanie.

— Tak, dużo mi pan wyjaśnił... — rzekł w zamyś­leniu. — Kim będzie Michał, mogę powiedzieć dziś. Czerski — wiadomo, Lenc także. I z innymi nie miał­bym szczególnego kłopotu... Ale czym naprawdę in­teresuje się Karol Osiński? Jako komendant jest do­skonały, charakter — piękny. Ale czy on także obrał już jakiś kierunek praktyczny? Tego dotychczas od­kryć nie potrafiłem...

Przesunął spojrzenie na drugą stronę mostka. Karol stał tam z dala od innych, samotnie, z rękami oparty­mi o poręcz. Zdawało się, że łowi czujnie toczące się za jego plecami rozmowy, chociaż oczy uciekły gdzieś w dal ku tonącym w blasku zachodzącego słońca leś­nym wierzchołkom.

— To zupełnie inna dziedzina — Kowalski ściszył głos prawie do szeptu, jak gdyby nie chciał naruszyć jego zadumy. — Będzie z niego psycholog, może pe­dagog... Chociaż, moim zdaniem, najbliższy jest socjo­logii. Obserwator z niego nadzwyczaj czuły. A przy tym ma zadziwiający, jak na swój wiek, dar koncen­tracji. Skupi się niekiedy na jakimś pozornie dro­biazgu, zamknie się w sobie, zatonie w myślach. A gdy się ocknie, wypowiada z taką jasnością prawdę, jak gdyby odczytywał ją z księgi...

Zaczęło się zmierzchać. Pola, rzeczkę i leśniczówkę pokrył zupełnie cień. Poruszyli się wszyscy. Pułkow­nik skończył właśnie jakąś opowieść i stanął pośrodku mostka.

— My tu gadu, gadu — rzekł żartobliwie — a Czerski słania się z głodu. Cóż to, gospodarzu, za­pomniałeś o nim zupełnie? Mało sprawił ci przyjem­ności?

Przechylił się przez poręcz i jeszcze raz popatrzył na rzeczkę.

— A to zrobiliście nam niespodziankę! — zadziwił się, jak gdyby zobaczył po raz pierwszy tę czarną teraz kompletnie wodę. — Zauważyliście, że przybyło jej na szybkości?

Wychylili się wszyscy i nagle, zapadła cisza. Dopiero teraz zwrócili uwagę na dochodzący od czasu do czasu plusk. Tego przedtem nie było.

— Tak, prąd jest silniejszy, nie może być wątpli­wości — potwierdził pułkownik stanowczo. — Niec­ka szybko odżyje. Ależ zebrało się tego paskudztwa!... Czujecie, jak cuchnie bagnem? Zapaskudzi nam i tę rzeczkę, i Kaliniankę!

Karol wyprostował się bez pośpiechu.

--- Spłynie wszystko — rzekł obojętnie. — Trzeba tylko trochę poczekać.







KONIEC




















Spis treści




Na polach Grunwaldu..................................................1

W Opolu.......................................................................8

Śląski powstaniec........................................................10

Pierwszy zwiad...........................................................16

Dyplomatyczna rozmowa...........................................19

Harcerski trop.............................................................24

Ostra potyczka............................................................27

Dwie drogi................................................................. 34

Sprawa honoru........................................................... 38

Koło Rudawki jest gęsty las.......................................46

Kołacz weselny.......................................................... 51

Niespokojna noc......................................................... 59

Pocisk artyleryjski.......................................................66

U progu wielkiego odkrycia....................................... 76

Walka przybiera na sile.............................................. 83

Kurt Wagner, halt!"...................................................88

Skrwawiony ślad.........................................................94

Gdy gwiazdy wskazują drogę....................................104

W szpitalu..................................................................108

Czy wytrwasz? Czy starczy ci na to sil?..................112

Ostatni bój..................................................................117

Człowiek, który odnalazł serce..................................122

Odpalaj, druhu: na wiwat!".......................................126

Spłynie wszystko. Trzeba tylko trochę poczekać.......136




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bolesław Mrówczyński Leśna Drużyna
Bolesław Mrówczyński Plama Na Złotej Puszczy
Leśmian Bolesław Dziejba leśna
Bolesław Mrówczyński Plama Na Złotej Puszczy
Leśna wyprawa indiańska, Konspekty zbiórek harcerskich, Zajęcia z obozu indiańskiego dla drużyny
Mrówczyński Bolesław Bartochowie 03 Tętniący step
Bolesław Leśmian Dziejba Leśna (1938)
Mrówczyński Bolesław Miecz Kagenowy 2 Dni chwały
Mrówczyński Bolesław Miecz Kagenowy 1 Armia milcząca
Mrówczyński Bolesław Dutur z rajskiego ogrodu
Drużyna Bolesława Chrobrego
Mrówczyński Bolesław Miecz Kagenowy 2 Dni chwały
4 Boleslawska
kolokwium probne boleslawiec id Nieznany
materiały dodatkowe leśna
+le%9cmian+boles%b3aw+ +wiersze+wybrane 52RWPQJSPV3GXGTUE7QA4446RJVPT2XSKPEIAXY
ROZKAZ BOJOWY DOWÓDCY DRUŻYNY DO MARSZU, Dowodzenie
INŻYNIERIA LEŚNA, AR Poznań - Leśnictwo, inżynieria leśna, Inżynieria

więcej podobnych podstron