Kornel Makuszyński
Straszliwe przygody
Bibljoteka Dzieł Wyborowych
1911
Piękno duszy ludzkiej i słodki, towarzyszący temu pięknu, słoneczny spokój, wywędrowały dawno z tej ziemi. Może mieszkają jeszcze gdzieś poza granicami posiadłości, które zajął „człowiek cywilizowany”, może tulą się do zielonych sykomor i do palm rozłożystych w nieznanych oazach, pod Wiecznie pogodnem niebem dalekiego południa —tam, gdzie nie dotarła jeszcze tragedja wewnętrzna człowieka nowoczesnego, ale tu, u nas, pod szarem, ołowianem niebem troski, zasłaniającej widnokrąg, niepodobna odnaleźć tego piękna, i nietylko piękna. Zapomnieliśmy także wszelkiego wesela, zapomnieliśmy zdrowego, niefrasobliwego śmiechu.
Odlatuje nas młodość, zanim zdołaliśmy młodymi, odlatuje nas miłość, odlatuje Wiara „staje gorycz zwiędłych nadziei, zawiedzionych snów i tajemnica jakiegoś bólu, który w swoje wnętrzu niesie każda dusza, ostrożnie, kryjomo, aby brutalna ręka bliźniego nie rozkrwawiła rany j jeszcze bardziej, nie przesypała jej solą, nie uczyniła z niej widowiska dla tłumu. Ot „zejdzie się trzech, czterech, niegdyś najweselszych ludzi i mówią: śmiejmy się — i nikt się nie śmieje… Piją szampana i mówią: cieszmy się! i nikt się nie cieszy… Całują usta dziewczęce i mówią: radujmy się! i są smutni”*.
Przez pryzmat takiego właśnie smutku patrzy na świat Kornel Makuszyński. Był czas, że usiłował bronić się przed nim, że chciał go przygłuszyć śmiechem, który dźwięczał jeszcze w jego „Romantycznych historjach”— ale już wówczas był to śmiech sztuczny, była to maska, którą chciał nałożyć człowiek, do dna duszy swojej smutny, aby zwieść siebie i innych. Zresztą, pod taką jedynie maską w Polsce, od czasów Stańczyka, możliwy jest śmiech. Jest to śmiech tragiczny.
Ale Makuszyński pod tą maską niedługo potrafił wytrwać. Spadła mu ona rychło, ukazując twarz poety o bolesnym wyrazie zadumy.
Od czasu jego „Dziwnych powieści” wiemy już dobrze, kto do nas przemawia.
Cóż ja jestem winien — wyrywa mu się w momencie szczerych wynurzeń — że widzę to, co widzę, że obrazy moje są czarne. Kiedyś mieszkała we mnie pustota i drwiłem z tego, co było straszne. Śmiałem się z trwogi, ale mnie bolał mój własny śmiech. Aż raz, nocą, ujrzałem dziwne rzeczy, chciałem śmiać się zwyczajem łobuzów i śmiech mi zaparł na ustach.
Śmiech istotnie zamarł od tej chwili na ustach „humorysty”. Miano to, nadane mu przez pierwszych jego krytyków, okazało się z gruntu fałszywem.
Czy jednak dusza jego odwróciła się raz nią zawsze od słońca?
Nie. W jednym z najpiękniejszych utworów swoich poeta woła;
„Przyjacielu, któryś widział łąki i wyzłocone pola! Pójdźmy szukać słońca!”
Była w nim, jest i będzie zawsze tęsknota do wyzwolenia się z tej obręczy tragicznej, którą życie zacisnęło mu na gardle. Mimo pozornej rezygnacyi, mimo jaskrawego czasem cynizmu, który patrzy na człowieka przez pryzmat kawiarni, drży w nim struna tajonych pragnień do odrodzenia człowieka.
Człowiek–bliźni, człowiek–brat znalazł w Makuszyńskim bardzo przenikliwego badacza. Widzi on ha wskroś wszystkie złe, wstrętne i głupie strony zwierzęcia ludzkiego, ale widzi take wszystkie dobre odruchy duszy.
Skala jego artystycznych przeżyć i obserwacyi rozszerza się nieustannie. Talent jego wzmacnia się, dojrzewa i mężnieje z każdym dniem. A talent to niepowszedni. Świetny, jeśli nie najświetniejszy stylista doby obecnej, władający piórem jak szpadą, potrafi słowem swojem czarować i podbijać, wzruszać i pieścić, a jeśli trzeba — przeszywać śmiertelnym ciosem ironii. Mowa ojczysta otworzyła mu szeroko cały bogaty swój skarbiec, pewna, że go otwiera przed mistrzem. i nie zawiodła się. Makuszyński używa wszechstronnie i dobrze powierzonych sobie skarbów.
Książka niniejsza, którą oddajemy do rąk czytelników, nie zaznajomi ich dostatecznie z twórczością autora „Awantur arabskich”, da im jednak przedsmak wrażeń, które ich czekają przy bliższem poznaniu poety.
Kto raz zasmakuje W tej giętkiej, wypolerowanej, przepysznej prozie jego felietonów — wyciągnie z pewnością skwapliwie rękę po inne pisma „smutnego humorysty”.
Z. Dębicki.
Rzeczą jest godną podziwu największego nawet mędrca, co siedząc na dywanie i drapiąc świerzb na wzniosłej piersi, wiele przemyślał, albo też chytrego golarza, który wiele słyszał opowieści z ust tych, co z daleka i z różnych przybyli stron — jak bardzo księżyc podobny jest do szakala, gwiazdy do jaszczurek złotem się mieniących, chmury od dromedarów, zaś słońce do człowieka. Pojmie to nawet człowiek z przyrodzenia głupi jak struś i taki, którego w młodości mocno bito bambusem w ciemię, a nawet człowiek podłego rzemiosła, szewc albo też taki, co układa wiersze; zdarzyło się też, że i niewiasta, głęboko i przez czas niejaki się zastanowiwszy, nie odlatując myślą na boki (zgoła jak mieszaniec osła i muła, co bez głębszej po temu przyczyny, ogon zadarłszy i mocno rycząc, nagle od stada odbiegnie) pojmie, że wiele rzeczy na niebie podobnych jest do rzeczy ziemskich, parszywych i marnych.
Tak też myślał sobie głęboko Ibrahim, syn Jusuffa i jeszcze jednego piekarza, obu ich bowiem miłowała szlachetna jego matka, słusznie mniemając, że dwóch snadniej i roztropniej wykończyć zdoła dzieło, niżby tego mógł dokonać jeden. Może dlatego też ów Ibrahim tak zaprawny był w myśleniu głębokim i niepospolitym, a cześć ludzka szła za nim jak szakal za wielbłądem. Znało go wprawdzie ludzi niewielu, trzech najwyżej, licząc w to i kadiego z Damaszku, który go sądził raz za kradzież rzepy i obcięcie ogona szlachetnej klaczy; lepiej jest jednak człowiekowi, jeśli imię jego jest w czci u małej liczby, niżby miało być w pogardzie u tysiąca, jak imię owego mędrca z Bagdadu, co mogąc zażywać wielkiej czci i, z powodu swojego nadmiernego rozumu, podał się w ludzką pogardę, ożenił się bowiem po raz dwudziesty siódmy, kiedy mu szczęśliwie uciekła dwudziesta szósta żona, córka szewca i szejtana zarazem, jędza i piekielnica. Dzieje się tak nieraz bowiem za niepojętą sprawą Proroka, że bardziej mędrzec jest podobny do kulawego osła, niźli osioł do mędrca.
W wielkiej tedy czci u ludzi będący Ibrahim, sam był na oazie El Haazar, plemię bowiem na niej mieszkające wybrało się właśnie na kradzież koni, co z wielką czyniło fantazją i należytą wprawą, nie masz bowiem nic gorszego nad to, jeśli kto rzecz swoją czyni niedokładnie i leniwie; dlatego też człowiek mądry słusznie się odwraca tyłem do złodzieja, który się pozwolił schwytać, choć i to być może, że złodziej złodziejowi nie chce spojrzeć w oczy.
Można by też z tego mniemania wiedzieć, dlaczego połowa ludzi na świecie patrzy w ziemię.
Ibrahim, syn Jusuffa (i jeszcze jednego piekarza), patrzył właśnie na niebo odpoczywając, wielce bowiem był zmęczony. Sprawował on urząd wielce ważny i pilny, rzeczą bowiem jego było wydobywanie wody z żołądka ziemi, czynił to zaś obracając przez dzień cały kołowrót, ów zaś ciągnął z czeluści studni pełne wiadra. Chociaż do owego rzemiosła nie trzeba było wielkiej nauki i przemyślności, jednakże mógł je sprawiać tylko mąż stateczny, którego myśli nie Są rozpierzchłe i który zdoła chodzić w kółko od wschodu do zachodu słońca. Zdawało mu się nieraz, kiedy mu się mózg zakręcił tak, że się z niego uczynił gorący pilaw, że on sam jest studnią i z siebie smakowitą czerpie wodę, mimo tego jednakże szanował ten człowiek swoją pracę, słusznie mniemając, że i mędrzec, chociażby największy, nic innego nie czyni, jak kręcąc się w kółko wydobywa wodo, którą potem piją i ludzie, i parszywe, kwiczące muły. Za pracę swoją miał niewiele, bo poza tym, że otrzymywał dwie garście daktylów, wolno mu było pić tyle wody, ile zechce, słuszną bowiem jest rzeczą i sprawiedliwą, aby człowiek mógł do syta spożywać owoce swojego trudu.
Największą jednak nagrodą była pogoda duszy, skarb wielki i bezcenny, albowiem Ibrahim miał w piersi niebo, w głowie zaś wciąż miał wodę, o niej bowiem myślał przez dzień cały. Dlatego też myśli jego były czyste i wzniosłe; widział tez wiele rzeczy, dla innych niepojętych, jako i tę, na którą patrzył w tej chwili, ległszy na wznak na szlachetnych swych plecach, z rzadka okrytych wrzodami. Patrząc na słońce ujrzał, iż to jest rycerz na ognistym, wielkiej ceny i wielkiej krwi koniu siedzący, który pędzi po pustyni nieba. Czasem przystanie, a wtedy koń pije wodę z czarnej chmury, która jest pełna jak bukłak z koźlej skóry, potem zasię krzyknąwszy głośno, rycerz ów znowu goni aż do Medyny zachodu, gdzie na niego czeka Prorok na’ purpurowym z miękkich chmur dywanie siedzący i pali fajkę tak wielką jak palma, zaś dym z niej pada na ziemię jak srebrna mgła. Tam ów rycerz słoneczny pada w proch przed Prorokiem, on zaś,— rad wielce, pozwala mu całować swoją nogę i mówi: „Spocznij przez noc w haremie, jutro bowiem popędzisz na wschód, dokąd moje zanieść masz błogosławieństwo”.
Tak sobie myślał Ibrahim, we czci ludzkie, lezący na szlachetnych plecach, kiedy nagle nasłuchiwać począł pilnie, bowiem wprawnym, chociaż brudnym uchem złowił tętent bachmata. Bystrze pojął w tej chwili, że jeśli słychać odgłos kopyt, tedy ktoś nadjeżdża, bardzo bowiem sprytny był w rozumie; porwawszy się tedy, jął kręcić kołowrót, który skrzypiał dziwnym głosem, tak iż mogłeś rozumieć, że to szakal chrapliwie zaszczekał albo też swarliwa poczyna mówić niewiasta.
Tuż przed nim wrył ktoś w miejscu rumaka, aż grudy ziemi bryznęły. Rumak był piękny jak hurysa, czarny jak noc, zaś oczy miał jak dwie migotliwe gwiazdy. Rozdął chrapy, zwietrzywszy człowieka, i przysiadł nieco na zadzie, zgoła jak księżniczka, co chcąc się wydać piękniejszą, słodko się przegina w tył, ukazując w ten sposób obfitość piersi, bogatych i urodzajnych jak sułtańskie ogrody, pełnych jak skórzane wory wina; biegiem rozogniony, drżał ów pyszny rumak jak odaliska, którą wiodą do łożnicy kalifa, ona zaś się trwoży, czy też ciało ma dość pachnące. Potem zasię koń, wodę poczuwszy, strzyc począł uszyma jak derwisz, kiedy poczuje przez mur zapach gotowanej kury i niebo się przed nim nagle otworzy.
Z podziwem patrzył na owo zwierzę szlachetne mądry Ibrahim i rozmyślał w duszy, ze wiele jest na świecie rzeczy piękniejszych od człowieka, tym zaś snadniej w to uwierzył, przyjrzawszy się twarzy jeźdźca, który krzywdę czynił szlachetnemu rumakowi, z taką, na nim jeżdżąc twarzą. Była ci ona bowiem do nadgniłego podobna melona, z którego patrzyły oczy zakisłe, jak stęchły pilaw, szalbiercze i chytre; rzadka broda stroiła tę gębę obleśną, podobną do ogona starego szakala, który oblazł cały i sparszywiał, zaś sierści na nim nie zostało tyle, iżby wiele się w jej gęstwinie mogło ukryć pcheł.
Jeździec ów, Ibrahimowi się przyjrzawszy, skinął na niego, aby się przybliżył, po czym z bliska go swoim lepkim umazawszy wzrokiem, zapytał:
— Czy woda twoja jest dobra do picia?
Ibrahim rzekł roztropnie:
— Czy koń twój jest mądry?
— Koń mój jest mądry jak wielki wezyr, a przemyślny jak derwisz.
— Tedy czemu pytasz, czy woda jest dobra, widząc, jak koń twój na jej widok strzyże z radości uszyma?
— Allach! — rzekł jeździec — mówisz jak człowiek rozsądny. Czy mądrość swoją czerpiesz ze studni? Daj mi pić…
Ibrahim zastanowił się i myślał chwilę; potem zaś, dziwnie na niego spojrzawszy, powiada:
— Czy koń twój niósł ciebie, czy ty niosłeś konia? Dlatego najpierw dam pić jemu.
— Koń jednakże nie rozbije ci głowy ani cię nie nazwie synem wieprza, ja zaś snadnie uczynić mogę jedno i drugie.
— Słusznie mówisz — odrzekł słodko Ibrahim — dlatego też właśnie napoję najpierw twego konia.
To rzekłszy wziął bukłak, zaczerpnął wody i uśmiechając się zachęcająco, jak czyni mąż w dniu wesela, poił rumaka, który pił chciwie i z lubością, mrużąc oczy i strzygąc uszyma, za czym parsknął i otrząsnął się, zgoła jak człowiek, który wyszedł z kąpieli i orzeźwion wielce, patrzy na świat pogodniej.
Temu wszystkiemu przypatrywał się Ibrahim, cmokając radośnie ustami, podobnie jak czyni stary, owrzodziały basza, przechadzając się powoli wzdłuż szeregu dziewic, mniej i więcej popsowanych, wystawionych na sprzedaż; czasem zaś, dla tym większego ukontentowania, udając, że chce kupić cudną Greczynkę, co ledwo z dziecięctwa wyrosła, niczym zaś zażywniejszym nie mogąc wzbudzić rozkoszy w sercu swym, wyschniętym i jałowym, podobnym pustej sakwie, w której kiedyś było wiele — z lekka ją poklepie po łopatce albo też pod brodę ująwszy, drugą ręką gładzi po twarzy. Tak też Ibrahim z lubością wielką dotykał czarnej, lśniącej, miękkiej sierści konia i troskliwie ogarniała muchy z jego szyi, podobnej szyi sułtańskiej córki, którą ojciec kazał udusić rzezańcom, bowiem miała potomstwo z tańczącym derwiszem, a przecież żadna jej się nie stała krzywda, bo jako mówi słynny jeden poeta (który potem z nadmiernego podziwu zwariował) — szyja jej była tak piękna, że który rzezaniec dotknął jej rękoma, uczuwał nagle, za niepojętą sprawą Proroka, takie w sobie namiętności i moce, taką zaś w sercu tkliwość i jęk miłości, że się każdy obwiesił raczej, niżby owej sułtance miał uczynić krzywdę. Tak ich wyginęło trzystu dziewięćdziesięciu dziewięciu, zaś ostatniego sułtan, w rozpaczy już wielkiej będący, zachował, aby ród owych ludzi pożytecznych do cna nie wyginął.
— Jak się zowie twój koń? — spytał wreszcie Ibrahim.
— Zowie się Syn Strusia, przez co się wykłada, że wiatr przegoni w pustyni. Koń ten biegnie prędzej od śmierci, która mnie goniła niedawno, siedząc na samumie, a nie dognawszy gryzie w pustyni piasek z rozpaczy i targa brodę z gniewu. Ty mi jednak powiedz, co ci się należy za wodę, nie jestem bowiem dostojnik żaden, który nie płaci i wybija zęby!
Ibrahim ważył długo w myśli tę sprawę. potem rzecze:
— Jeśli łaska twoja jest mała jak pestka daktyla, tedy mi daj miedziany pieniądz, a bądź pewny, że cię nie będę klął i nie będę ci życzył, abyś złamał obie nogi lub się udławił baranią kością. Jeśli łaska twoja jest wielka jak meczet, tedy mi pozwól, abym za wodę przejechał się na twoim koniu od tej palmy aż do tamtej opodal, która uschła, gdyż się na niej powiesił niedawno jeden mędrzec. Czemu się śmiejesz?
— Zdawało mi się bowiem, żeś jest rozsądny, ty zaś głupi jesteś jak strusie jajo. Chcesz, bym ci konia pozwolił? Ohe, ohe! Czy nie wiesz, że koń, krew w sobie mający szlachetną, jest siedmkroć razy uczciwszy od kobiety, która wspaniałego serca w sobie nie mając i nie bacząc na swego pana, wszelkiej zdrady się dopuści? Choćbym ci na jego grzbiecie siąść pozwolił, lepiej by ci było siąść na żelaznym garnku, w którym się żarzą węgle, dłużej byś bowiem na nim siedział. Ja ci jednak i tak nie pozwolę, abyś mi na nim nie uciekł, sam bowiem tego konia ukradłszy, wiem, jak łatwo się to czyni. Wtedy można go było dosiąść, dziś jednak koń ten, zrozumiawszy, kto jest jego prawowitym panem, wszystkie by ci połamał żebra, jeśliby ci ich nie połamał kawas w więzieniu.
To mówiąc zeskoczył z kulbaki i zawiódłszy konia ku polanie, uwiązał go przy niej, potem usiadłszy wygodnie, złośliwie patrzył na Ibrahima. Ten opuścił głowę na pierś, która, niezbyt wielki mając do dźwigania ciężar, oddychała szybko. Usiadł też na twardym podłożu nóg i milczał długo mniemając, że już nic nie ma do powiedzenia.
Tamten jednak zjadłszy niewiele daktyli, które żuł długo, potem zasię wypluwszy na dłoń, suszył je w słonecznej spiece i znowu żuć poczynał, długo nad czymś rozmyślał kiwając się roztropnie, jak czyni słoń, wielki mędrzec, przymykał skisłe oczy, potem je znowu szeroko otwierał, jak to czyni zdychający ze starości wielbłąd, potem zaś, nakarmiwszy żołądek i dawszy posiłek sercu, dziwną rozpoczął rozmowę z Ibrahimem.
— Jak się zowiesz? — zapytał go najpierw.
— Ibrahim, syn Jusuffa.
— Imię twoje jest piękne… Pozdrowienie tobie, Ibrahimie.
Ów się zdumiał.
— Czemu mnie pozdrawiasz teraz dopiero?
— Albowiem widzę, że nie jesteś chciwy na pieniądze i nie chciałeś ich za wodę. I roztropny jesteś, Ibrahimie, synu Jusuffa, który oby żył sto lat.
— Umarł już, czemu mu nie dajesz spokoju?
— Tedy gdyby żył, oby. żył trzy razy po sto lat. Widzisz sam, jak bardzo przypadłeś mi do serca; gdybym miał syna, chciałbym, aby do ciebie był podobny.
— Nie mów tego, musiałbym ci bowiem odrzec, że chciałbym, abyś był podobny do mego ojca, który leży w grobie.
— Bismillach! Twój ojciec jest w raju.
— Rzekłeś! Ojciec mój nie ukradł konia…
Tak to oni sobie mówili, jasnym było bowiem, że ów jeździec czeka na coś i tymczasem w wielkim wprawia się myśleniu i jakoby zaprawia język jak rycerz, co zanim na bitwę wyjedzie, długo krzywą szablą macha, głośno pokrzykując dla nadania męstwa swojemu sercu, które nie zna trwogi; roztropnym jednak będąc, wie, iż wszelka wrzawa wiele mu pomoże. Długa też minęła chwila, zanim ów rzekł:
— Ibrahimie, synu Jusuffa, żali tędy nie przejeżdżał na wielbłądzic Abdul Azis, przyjaciel mój i krewny, wielki jednakże złodziej i wuj szakala?
— Nie był tu nikt taki… Czemu pytasz?
— Albowiem jeśli nie był, tedy przyjedzie, ja zaś mam z nim sprawę i obawiam się, aby mnie nie napadł i nie obdarł, na wszystko się bowiem waży ten człowiek. Proszę cię tedy, Ibrahimie, abyś dawał baczenie i obronił mnie w razie potrzeby.
— Jaką z nim masz sprawę?
— Oto ten człowiek chce kupić ode mnie tego konia.
— Jak rzekłeś?
— Konia chce kupić ode mnie.
— Tego konia kupi kalif, kiedy się o nim dowie.
— Kalif mi nie zapłaci tego, co mi za niego chce dać Abdul Azis.
— Allach! Rozum ci się pomieszał…
— Czemu mnie krzywdzisz? Popatrz na mnie i wiedz, żebym ci mógł jednym uderzeniem pięści wybić oko i wytłuc trzy razy po dziesięć zębów, ale jestem łaskawy, albowiem widzę, że konia mego miłujesz.
— Więcej niż ciebie…
— Prorok ci za to ciężką i śmiertelną zapłaci chorobą, albo trądem, albo gniciem wątroby.
Teraz zaś słuchaj, albowiem zdaje mi się, że na krańcu pustyni widać dwa wielbłądy. To jedzie on, który oby nie dojechał. Wiesz, co mi chce dać za mego konia?
— Uszy moje szerokie są jak bramy Bagdadu…
— Chce mi dać swoją córkę. Oh!
Rzekłszy to przymknął skisło oczy i uśmiechnął się obleśnie, szeroko otworzywszy plugawy pysk, z którego wiele pociekło mu śliny na rzadką brodę, na znak, że dusza jego w wielkim jest zachwycie i widzi niebo.
Ibrahim zadumał się smutno i zdaje się głębokie w sobie ważył myśli, gdyż miał w oczach wielką troskę, która usiadła mu na twarzy pomiędzy oczyma jak zły, dziki ptak, co usiadł na drzewie i szponem drze korę. To jedno jednak było widać jasno, iż wielką dla swojego towarzysza czuje wzgardę i w dobrej swej duszy z końskim go porównywa nawozem.
Ów się w tej chwili obudził z zachwycenia i spostrzegłszy, że tamci są już niedaleko, zawołał cicho konia po imieniu, potem zaś podniósł się, uszedł kilka kroków i czekał, aż uczuł blisko szybki i świszczący oddech zdyszanych wielbłądów, podobny do owych westchnień, które wydaje z piersi stara i opasła niewiasta, nagłą żądzą jak płomień objęta. Wtedy chwycił wielbłądy za uździenice, mocno śmierdzące, przepojone bowiem były starym, stęchłym tłuszczem dla tym większej giętkości, i silnym ramieniem zmusił wielbłądy, aby sprawnie uklękły, co uczyniły, patrząc roztropnie i smutno, dwie bowiem są smutne rzeczy na świecie: dwoje oczu wielbłąda.
Uskoczył na ziemię Abdul Azis, drab rosły jak palma i bezczelny na pysku, czarnym jak u szejtana; oczy miał zezem patrzące i bardzo niespokojne, tak iż zdawało się, że wszystko widzi od razu i wszystko naokół rad by ukraść; zasię za nim szła, słaniając się po szybkim wielbłądzim biegu, niewiasta, z twarzą zakrytą czarczafem; zgrabnej była postaci i wiotka, co łacno poznasz, jeśli mądrym okiem przejrzeć zdołasz z grubego sukna uczynione szaty, chociaż powiada inny mędrzec, że łacniej dowiesz się, co jest we wnętrzu ziemi, niźli odkryjesz wady konia i niewiasty. Tego nie wie i Prorok.
Kobieta stała w milczeniu, oni zasię witali się pięknie, używając słów smakowitych i nadobnych, jak przystoi mężom, o których jeden Allach tylko wie, że jeden i drugi jest to złodziej wielki i wcale niemały.
Mówił oto Abdul Azis:
— Od trzydziestu dni myślę o tym, abyś był szczęśliwy i aby żołądek twój nie chorzał nigdy, Mohammedzie, bracie mój, światłości moich dni. Obyś nigdy nie widział szakala smutku i węża zgryzoty, a szabla twoja oby wielkie spełniała czyny. Jedno mnie tylko dziwi, że nie jesteś kalifem, tyś nim bowiem być powinien!
To rzekłszy spojrzał na przyjaciela swego tak, jak się patrzy na zgniłe jajo albo na glistę, albo też na padlinę. Ów zasię, Mohammedem nazwany, napluł na tamtego w głębi przepaścistej myśli, kopnął go tajemnie w sam środek brzucha, a pomyślawszy, że szakal by nie tknął nawet tego zbója, tak strasznie go czuć złodziejem, szedł powoli i z powagą po rajskiej łące swojej duszy i zrywał kwiaty słów, z których każde miało woń kadzidła. Oto mu rzekł:
— Gdyby Aladyn wszedł do twojego serca, zdumiałby się, ujrzawszy w nim takie skarby, jakich nie ma stu sułtanów na ziemi. Wiem, że cię za to Allach miłuje, rzekł bowiem dziś w nocy do Proroka: „Powiedz mi, czy to słońce upadło na ziemię, czy też to Abdul Azis po niej chodzi?” Niech ci za to da dwa razy więcej łat życia, niźli ja ci życzę, przyjacielu mój, którego miłuję. Powiedziałem.
Potem, usiadłszy naprzeciwko siebie, patrzyli sobie długo w oczy, a każdy z nich wiedział, co wiedział.
Kiedy zaś minęła długa chwila, o kulach chodząc, rzekł Mohammed, jakby nie wiedząc, jak się rzecz ma:
— Czy na drugim wielbłądzie przybył z tobą anioł Gabriel?
— Jest to córka moja — odrzekł skromnie Abdul Azis — która ciebie miłuje, o czym wiem pewnie. Ty mi zaś powiedz, kto jest ten człowiek, który nie patrzy na nas, tylko na twojego konia. Czy nie mniemasz, że ci go urzeknie, twój koń zaś i bez tego nie jest tak zdrów, jak by się tobie mogło wydawać.
Mohammed poczerwieniał i odrzekł powoli:
— Jest to człowiek, który wyciąga wiadra z wodą, a jest tak roztropny, że woli patrzeć na mojego konia niż na twoją córkę.
— Jeśli jest tak roztropny, tedy mu łacno wypłynąć może oko, jeśli się do niego przybliżę.
— Abdulu Azisie, ten człowiek jest tak mądry, że woli mieć tylko jedno oko, aby nie widzieć dwoma, iż córce twojej brakuje siedmiu zębów na samym przedzie.
W tamtym zapiekła się od razu wątroba i nieco się w nim rozlało żółci, nie dał tego jednak poznać po sobie, lecz nawet się uśmiechnął owym uśmiechem, którym człowiek uśmiecha się na pół już oszalały, i rzekł:
— Wiem, że lubisz żartować, bracie mój och, jakżem się uśmiał! Byłbym wśród śmiechu zapomniał ci powiedzieć, że minister Al Mahara daje mi za nią trzydzieści wielbłądów i sześć razy po sto baranów.
— A czyś ty nie poszedł do kalifa?
— Po co?
— Aby mu powiedzieć, że jego minister zwariował… A jeśli nie, dlaczegoś nie wziął tego, co ci dawał?
— Chcę bowiem mieć twego konia, który ogon ma bardzo piękny. Wszystko inne jest u niego zwyczajne i bez ceny; chcę jednak postąpić z tobą jak brat i dlatego pytam się ciebie wyraźnie, czy mi dasz konia za córkę, aby ci służyła przez tysiąc lat?
Mohammed nie odrzekł ani słowa, lecz powstawszy z godnością, zbliżył się do niewiasty, a otworzywszy jej rękami usta, począł pilnie liczyć jej zęby, po czym ująwszy w palce kosmyk włosów, próbował ich miękkości, jak się próbuje jedwabi w bazarze bagdadzkim.
Coraz mu się bardziej wydłużała obleśna twarz, za czym dotknął rękoma jej piersi, obejrzał ręce, po czym poza nią stanąwszy, mierzył starannie położenie łopatek, zaś na koniec, nieskromnie czyniąc, badał wszelką na jej postaci wypukłość. Kiedy to uczynił, usiadł znów spokojnie i rzekł jedno tylko słowo:
— Nie dam!
Abdul Azis pchnął go w tej chwili oczyma jak kindżałem i uśmiechnął się.
— Czego tedy chcesz za konia?
— Najpierw twojej córki.
— Już ci ją dałem.
— Oba wielbłądy będą moje.
— Hę?
— Dasz mi jeszcze tę szablę i dwa kindżały z damasceńskiej stali.
— Jak rzekłeś?
— Dasz mi dwa siodła, zaś co roku, aż do lat dziesięciu, dziesięć baranów, abym miał ją czym wyżywić, gdyż jest chuda.
Abdul Azis wywrócił białka oczu i zdawało się, że oszalał; dyszał tak ciężko, iż zdawało się, jakoby z pustyni nadciągała burza, po czym, oddechu nieco schwytawszy, poczerwieniał i rzekł jakby przez łzy:
— Córka moja ma twarz słońca.
— Mój koń — odrzekł Mohammed — nie zakrywa twarzy.
— Miłuje ciebie jak źrenicę oka.
— Zapytaj mojego konia, czy tego samego nie zdoła?
— Mohammedzie! widziałeś kiedy u kobiety nogi tak małe i tak piękne?
— Ma ich tylko dwie, mój zaś koń ma ich cztery.
— Bismillach! — jęknął Abdul Azis — ona ma głos. podobny do głosu słowika.
— Tedy chcesz mnie oszukać; mój koń nie mówi wcale. I to ci jeszcze powiem: nie będzie mi życzył śmierci ani mnie nie zdradzi, ani mnie nie przeklnie. Koń mój jest roztropny i nie trzeba mu adamaszku na szaty ani sandałów, ani bakalii. Ani nie płacze, ani się śmieje. Czy widzisz, jak bardzo chciałeś mnie oszukać, wielki złodzieju, synu Ali Baby? Dasz wielbłądy, szablę i siodła, i barany?
— Nie dam! — ryknął Abdul Azis i porwawszy się, chwycił swojego przyjaciela za rzadką brodę, ów zaś to samo uczynił, jeno łapczywiej, tak iż się tarzać poczęli po ziemi, wyrywając sobie włosy, dość sprawiedliwie i niemal w równej mierze. Krzyknęła niewiasta i przypadła do wielbłądów, oni zaś, niepomni na nic, trykali łbami o brzuchy, wyłamywali sobie ręce ze stawów i kąsali się spróchniałymi zębami.
Kiedy ich wreszcie moce odeszły, odpadli jeden od drugiego mocno dysząc i wyrzucając z ust słowa cuchnące i zgniłe. Aż im smagłe nagle pobladły oblicza i rozszerzyły się źrenice.
— Co to jest? — jęknął Mohammed.
Abdul Azis patrzył długo, wreszcie pojąwszy, krzyczał strasznie:
— Ów człowiek wiadra ciągnący porwał konia, wielbłądy i córkę moją i ucieka!…
— Allach Rossoulach!
Mohammed porwał się z ziemi i chwyciwszy się obiema rękami za głowę, trząsł nią jak kamieniem, przyjaciel zaś jego patrzył długo za zbiegiem, wreszcie rzekł słodko:
— Rzekłeś, Mohammedzie, to jest człowiek roztropny… Lecz co to jest?
Spojrzał i Mohammed. Oto ów człek zatrzymał się w oddali, pogoni się nie bojąc, po czym podniósł powoli zasłonę z twarzy córki Abdul Azisa; i można było widzieć z oddalenia, że nagle jakby piorun w niego trzasnął: chwyciwszy ją za ramiona, zsadził z wielbłąda i sam pognał jak wicher, ona zaś z wielkim płaczem wracała na łono swego ojca, któremu oczy wylazły na wierzch z rozpaczy.
Spojrzał na niego Mohammed i powiada:
— Rzekłeś, iż to Jest człowiek roztropny?
Ja ci mówię, iż to jest mędrzec, złodzieju ty, synu i wnuku złodzieja…
Dowiaduje się z niego czytelnik, jak autor wyjechał na święta na galicyjską wieś, jak będąc krytykiem teatralnym, nie mógł wrócić do stolicy na premierę i co się z kim potem stało.
Mój Redaktorze!
W chwili, kiedy, tłumiąc łkanie, będziecie czytali list ten, mnie może już nie będzie; może jakaś stara czapla, z pasyą udającą ibisa, zaduma się nad zwłokami topielca, pływającego leniwie Wśród naddniestrzańskich szuwarów i mruknie: „ten człowiek ma zdeformowaną czaszkę”. Rzecz tedy jasna, że na premjerze „Trybuna” być nie mogę, a piorunujące redakcyjne depesze czytam z bolesnym uśmiechem, rzekł już raz bowiem Fredro, „że kto w grobie jedną nogą, na tym groźby nic nie mogą”. Urządzajcie sobie premjery sami, — ja sobie urządzam pogrzeb, obmyślając go szeroko i długo, gdyż mam czas.
Jestem zamknięty na wyspie, nademną niebo, naokoło zaś woda, niezmierna woda, ten straszliwy artykuł, którego u nas jest najwięcej. W tej chwili poznałem, że pismo „Nasze zdroje” ma racyę bytu, w tej chwili rozumiem całą polską poezyę ostatniej doby, pojmuję doniosłość odczytów jubileuszowych. Jestto jasnowidzenie topielca:
Jakżeż więc mam przyjechać na „Trybuna”?
Po com tu lazł?—Czy” ja wiem? Czy tylko Przybyszewskiemu wolno urządzać „Topiel”? Jak to się zresztą stało, powiem:
Mam bardzo czarnego i szczęśliwego przyjaciela, szczęśliwy on zaś jest dlatego, że ma wieś, mojem jednak zdaniem jest to człowiek, mający początki obłędu, gdyż tem tylko można sobie wytłómaczyć, że mąż ten zaprosił do siebie na święta kilku literatów. Kombinowaliśmy tedy tak: albo nagle oszalał, albo nie ma nic do stracenia, albo napisał dramat i obce go nam przeczytać, albo też mu zdechła krowa, on zaś, nie mając co z tem zrobić, sprasza chude poety, aby raz porządnie zjadły. W każdym razie dobry człowiek, więc jedziemy, przytroczywszy bagaż do guzika kamizelki.
Miało nas być czterech, jeden jednak zawiódł, twierdząc, że musi tłómaczyć Shelley’a; o, chytry! Siedzi nas tedy trzech w wagonie i czeka. Mija jedna godzina, a pociąg stoi. To trudno, to się zdarza. Mija druga godzina, a pociąg, jak stal zadumany, tak stoi. I to się
— Deszcz pada, więc nie chce wyjechać z pod dachu,—mówi autor „Stepowej panienki”, gdyż on był jednym z tych, którzy się zlakomiił na mięso zdechłej krowy.
— Alleluja! Alleluja! — szepce autor „Michała Anioła”, gdyż nastrój świąteczny zaczął już na niego działać.
A pociąg stoi sobie i pogwizduje przez zęby; dymi, jakby przez nos, nonszalancko i głupio.
— Panie konduktorze, kiedy pociąg ruszy?
— A kto go tam wie?
— A pan nie wie?
— Ja wiem, jak już jadę.
— To jakiś „nietutejszy”.
— Jedzie! jedzie!
— Alleluja! Alleluja!
Maszynista zaciął pociąg, który wypełznął ze stacyi, jak glista; na wszystkich twarzach znać wzruszenie; jedna niewiasta ociera pot z czoła, druga zasię w nieprzytomnem podnieceniu wciąż to zdejmuje, to wkłada rękawiczki. Ale to nic, to jeszcze nic.
Na pierwszej stacyi pod Lwowem pociąg staje; biegniemy do okien i bladość okryła trzy twarze: tuż za torem szarzeją gmachy Kulparkowa (na psa urok!); zaprawdę jednak trzech młodzieńców z najmłodszej Polski nie może patrzeć bez ukrytego wzruszenia na ten zakład dla obłąkanych.
— Źle się zaczyna! — myślę i patrzę z pod oka na towarzyszów, którzy z tym samym badawczym niepokojem patrzą w tej chwili z pod oka na mnie.
— Napisałem tylko jeden tom poezyi — myślę, — więc to nie ja. — I żal mi się zrobiło tamtych!
Najwyraźniej jednak widzę w oczach drugiego uśmiech, który mówi:
— Siedzę wDyrekcyi skarbu, gdzie się umiera na tyfus głodowy, — więc to nie ja.
I żal mu się zrobiło nas dwóch. A trzeci myśli:
— Gdybym to ja, w takim razie, nie mógłbym już poznać, że to właśnie oni, więc to nie ja.
I westchnęliśmy z ulgą, a równocześnie.
A pociąg stanął nad rowem i patrzy ślepiami lokomotywy, czy w rowie niema żab, bo nie widzę innej racyi, aby we mgle i deszczu stać godzinę nad błotnistym rowem i szukać, czego się nie zgubiło.
— W tem coś jest!—mówi jedna z niewiast.
— Z pewnością!—mówi druga.
— Ale co w tem może być? — pyta pierwsza.
— Mój Boże! — odpowiedziała druga, — pewnie coś jest…
Bardzo słusznie. Coś w tem musiało być, ale „żaden nie powiedział, bowiem żaden nic nie Wiedział”, jak deklamuje Frenkel. Gdyby w te} chwili naprzykład, modą Maeterlincka, wszedł był do wagonu blady człowiek w zielonym płaszczu i niebieskich okularach i zgasił lampę, albo tajemniczym ruchem przesunął rączkę ogrzewacza, bylibyśmy z pewnością wiedzieli, że będzie nieszczęście; bez wskazówek zaś pozagrobowych siedzieliśmy cicho. Od czasu do czasu kłapnęły w mroku jakieś zęby; ktoś chciał mówić i widocznie nie mógł, jeden tylko z nas powtarzał uporczywie swoje „alleluja!”, ale głosem zupełnie złamanym…
W tej chwili wchodzi do przedziału jakiś chudy pan, perfumowany zapachem „Jaksonia”, przerażony.
— Czy wiedzą panowie, że pociąg stoi?
— To on!—pomyśleliśmy równocześnie i spojrzeliśmy na kulparkowskie wieże.
— Jedzie! jedzie!
— Bogu dzięki!
— Porządny człowiek ten maszynista.
— Oby dojechał zdrowo!
— Czy pan myśli, redaktorze, że pociąg jechał? Widział pan wyścigi żółwi? widział pan muchę w miodzie?—widział pan tabetyka, startującego w „skoku w dal”? — widział pan magistrackiego „szimla”? To wszystko nic. Lokomotywa, zda się, wyciągnęła przed siebie macki i szukała czegoś na torze, za nią zaś Wozy, podrygując ze strachu, trzęsąc łańcuchami dla dodania sobie odwagi; pociąg skrzypiał i jęczał i szedł jak na ścięcie, toczył się jak pijany, jakby się chwytaj rękoma przydrożnych płotów; czasem się nastraszył rosochatej wierzby na gościńcu, wtedy gwizdnął z rozpaczy, tulił pod siebie ogon i gnał przez dwie minuty i ryczał i jęczał i rzęził i płakał i tupał kołami. Za chwilę znów ustawał zziajany, dopadał do jakiejś zakazanej stacyi i patrzył błagalnie i ze strachem na takiego pana w czerwonej czapce, z którego Rittner robi dramaty, a Reymont nowele, ponieważ zasię ten patrzył znów błagalnie i ze strachem na pociąg, perspektywa była wcale miła.
Deszcz pada sobie, jakgdyby nic, jak gdyby to nie była Wielkanoc, jak gdyby nie było obserwatoryum na Politechnice, jak gdyby… ech! do stu tysięcy!… Jeden Staff ma przyjemność z takiego deszczu, ale czemu mają cierpieć niewinni, którzy o nim nie piszą wierszy?
Ale to naprawdę Wszystko nic jeszcze.
Pociąg się kołysze tak, że aż drży wszystko, kołysze się jak prelegent na wykładzie, jak Otello, zanim zadusi Desdemonę, jak gabinet, który ma upaść. To się nie skończy na niczem, W kinematografie raz tak samo kołysał się „Expres nr. 27” i co się z nim stało? Wszystko poszło w drzazgi, 121 trupów, 207 rannych, ocalał tylko on i ona.
W takich chwilach przezorność nie zawadzi, dobrze jest zresztą rozprawiać o sprawach obojętnych. Pytam tedy przyjaciela:
— Ileby ci, mój drogi, zapłaciła kolej za zdruzgotanie obu nóg i za złamanie stosu pacierzowego?
Zdaje mi się, że rzucił we mnie jedną walizką, co jest najlepszym dowodem, jak bardzo byliśmy wszyscy zdenerwowani.
Poderwał się w tej chwili nieszczęsny pociąg, jakby mu wyrwali ząb; zatrzeszczał niesamowicie, zrobił jeszcze krok, jak zastrzelony na scenie aktor, potem legł, ciężko dysząc, jak długi, jak zmęczony gonitwą ogar legnie nad kałużą i chłepce wodę, tak oto ta żmija, kopcąca z pyska, wyciągnęła się nad wodą.
— Woda! woda — krzyknął cały pociąg.
Siedzący w bocianiem gnieździe na okręcie Kolumba żeglarz, nie wył z takiem przejęciem swego „ziemia! ziemia!”—z jakiem my wszyscy zaczęliśmy jęczeć: woda! woda!
Woda przed nami, za nami, pod nami i nad nami.
— Krzyknijże teraz swoje „Alleluja!” zbójco! — wolałem prosto w twarz memu przyjacielowi.
— Woda!—stęknął przyjaciel.
— Koniec! amen! najpierw były na ziemi Wody…
— Wracajmy natychmiast! — woła żona jednego poety, który morduje w powieściach na prawo i na lewo, lecz boi się żony.
— Jak wrócić?
— Pani!—mówię jej — księżna Fife brnęła niedawno po szyję…
Niewiasta poczęła, szybko wdziewać rękawiczki (o! o! o!), gotowa na śmierć.
Chudy człowiek, perfumowany zapachem „Jaksonia”, patrzy przez okno i deklamuje:
„Tyle wody! skąd ta woda? czy w mej głowie haczy?…”
— Niech pan mówi lepiej pacierz! — mówię mu.
Chudy człowiek spojrzał na mnie, zatoczył się i upadł na poduszki. Gorze! gorze!
— Wracamy! — krzyczy ktoś.
— Woda na torze! Szyny zerwało!
— Ależ to niemożliwe, — ryczy jakiś gruby pan, — Zosia czeka na dworcu.
— To pan płyń!…
— Nie umiem… jak Boga kocham, nie umiem…
— Panie konduktorze, jedźmy dalej, zrób pan to dla mnie, rozumie pan, dla mnie!…
Jakieś dziecko głośno się śmieje, bo mu się woda podobała.
— Chińczyk by je udusił…
— To dziecko źle skończy!.,.
— Dziecko? To potwór, nie dziecko…
Lokomotywa gwiżdże, sapie, śmieje się histerycznie, ‘najwyraźniej się śmieje; woda szumi Wśród kół, ciśnie się, rozlewa, chlupie, bełkoce, szeleści, pluszcze, mlaska, przelewa się na drugą stronę i gna W nurt, który się tlamsi wzdłuż toru, chwyta za gałęzie wierzby, jak za włosy i goni oszalały, jak spłoszony koń, ucieka do jakiegoś niewiadomego portu, jak defraudant, Wścieka się, jak wyborczy komisarz, skacze przez bruzdy, jak geometra, włazi pod most, szarpie go mimochodem, ugryzie, wstrząśnie i jazda dalej. Ogarnęła go jakaś obłąkana, idyotyczna radość, jak cielę, które goni, ogon w górę zadarłszy.
A to wszystko razem nazywa się Stare Sioło, takie stare, a tak idyotycznie oszalałe.
— Pięć osób utonęło—krzyczy ktoś.
— Sześć!!
— Daję słowo, że pięć! Niech pan nie będzie przemądry…
— To pan będzie szósty?
— Idjota!
— Jedziemy!
— Aaaa!
Przejechaliśmy. Jak, którędy, po czem, na co? — Pan Bóg jeden wie; podobno jakiś dzielny kapitan (oby został generałem!) dal słowo, że przejedziemy. Żałowałem w tej chwili, że nie służyłem przy wojsku; woda to jeszcze nie wojna.
Ale to wszystko nic jeszcze; łatwo wejść, ale jak wyjść? Sytuacya jest, ale wyjścia niema. Przyjął nas w swoje ciche wnętrze „dwór szlachecki z drzewa, lecz podmurowany”, przytulił, i ogrzał. Lokaj we fraku — ojej! — cale szczęście, że frak nie bardzo paradny, tylko taki, po nieboszczyku. Mówi do każdego „jaśnie panie!” — bałwan jeden; widocznie strach przed powodzią pomieszał mu zmysły.
Za oknami wyje wiatr i miecie śniegiem widocznie wedle wielkanocnych tradycyi; w oddali coś bardzo szumi i coś się bardzo niepokoi, ale noc jest i niech tam sobie szumi. Potem jednak było strasznie; oto lapidarne moje zapiski, notatki człowieka, który myślał o śmierci.
Niedziela rano.
Jak okiem sięgnąć — jedno jezioro; opodal u stóp wzgórza, na którem stoi cichy dwór, bałwani się Dniestr i rozpierać się poczyna w brzegach, jak wielki pan.
Na poblizkim wzgórku zbiły się w gromadę bielone chałupy i drżą z zimna, patrząc przerażonemi okienkami w wodę, która powoli, powoli podchodzi, zbliża się, jakby próbowała gruntu pod nogami; potem się piąć zaczyna leniwo na wzgórze, niezgrabnie napozór, jak brunatny niedźwiedź. Chwyciła znienacka mokrą łapą jakąś nieszczęsna kurę i rzuciła ją w nurt. Potem zagarnia zachłannie stertę słomy, potem zasię, jak czujny złodziej, powoli, ostrożnie podnosi poszycie brogu, a widząc, że nikt nie patrzy, zrywa go jednym ruchem i ciska na odmęt, który z nim ucieka pędem, złoczyńca niecny.
Wszystkie drogi odcięte — ani wprzód, ani wtył; a woda rośnie, jakby na całej fabryce drożdży, kipi i szumi.
Wierzby podniosły w górę chude ręce i głowy dźwignęły wysoko, więc wichr nagle powiał, fala wydęła się bezczelnie i ulapiła wierzby 73 włosy. Już po nich! głowy im tylko sterczą, pełne guzów, zidjociałe i owite wieńcem zeschłych trzcin.
Fala, rozwydrzona i bez najmniejszego powodu wściekła, dopadła pierwszej chałupy, wyjąc:
— Wynosić się!
I jak komornik z bączkiem na łbie wyrzucać ‘poczęła jakoweś bety, jakoweś kołyski i inne takie chude sprzęty, na których się człowiek rodzi i umiera.
Paralitycznie wykrzywiona stodoła opiła się straszliwie wody, wydęła potężnie brzuch i za chwilę pęknie.
Wszystko to widać z okien.
Widać także, jak wysoki młyn, indywiduum, które z obłąkanym hałasem wodzi tę wodę za nos przez cały rok — teraz nagle spokorniał i uśmiecha się do toni, jak faryzeusz. Przecież on nie chciał, przecież jemu kazali, cóż on winien — już więcej tego nie zrobi, przecież on szanuje i rzekę i wszystko razem — opowiada się i tłomaczy, jak francuzkiego króla komisarz podczas rewolucji.
Ale tłumna Woda chlasnęlą go w pysk najwyższą falą, wyrwała okna, zmiotła schody i zaczęła spienionym łbem tłuc w ściany, aż się młyn pochylił i jęczy:
— Dajcie już spokój, za chwilę się zawalę! Ale nie zwalił się szelma i znowu przyjdzie do władzy i będzie zgrzytał zębami kół ze złości i na proch trzeć będzie…
Co to będzie? co to będzie?
Jeden literat już się bardzo boi wody, a cóż dopiero trzech? Woda ta zaś niewiadomo skąd się bierze, z jakich wydostaje się kryjówek. Każdy dzień przynosi coś nowego.
Przychodzi bałwan lokaj we fraku z nieboszczyka i powiada:
— Ja już to raz Widział, dwie wsie się wytopili…
I to się nazywa lokaj! Bogdajbyś zczezł… ,~ Potem przychodzi Wasyl „od koni”, patrzy, patrzy i mówi:
— Ho! ho!
— Niby co? Gadaj co znaczy: hol ho!?
— A umieją pan pływać?
— Umiem…
— No to pan się wyratują, a reszta pójdzie pod wodę…
Rewolwer! gdzie jest rewolwer? Nieprawda, nie umiem pływać! — po co ja tu zresztą przyjechałem?
Poniedziałek.
Woda naturalnie idzie w górę, bo to poniedziałek.
Kury się potopiły, indyki się potopiły, świnie rozbiegły — nic nie zostało prócz wody. Do miasta dostać się niemożna… co my będziemy jedli?
„Wsi spokojna, wsi wesoła”… — „Gościu, siądź pod n ym cieniem i odpocznij sobie”… — „Jak to miło wieczór bywa, kiedy dzwonek do snu wzywa”… — „Błogosławiona niechaj będzie brona, pług i radło”… — Czy kłamał kto kiedy na większą potęgę?
— Dobrze, umierajmy… O jej! Dlaczego koniecznie w stolicy? można przecież l pod Haliczem!… Czy ja prosiłem o to, żeby we środę była premiera „Trybuna”?
Wtorek.
Woda idzie w górę, bo tu podobno zawsze we wtorek musi być nieszczęście.
Wszystko dobrze, ale co my będziemy jedli? Szukajmy przykładów:
Robinson jadł korzonki — tego tu niema; Ostatni Mohikanin ssał jakieś korzenie, skąd tu wziąć korzeń, kiedy tylko olbrzymi jesion stoi przed domem, reszta drzew w wodzie; u Yernego na tratwie rozbitki zjadali nieboszczyka — nie to niemożliwe^ zresztą wszystko tu bardzo zdrowe i kościste… Niema rady! ale zrodzona w gorączce myśl nie opuszcza mnie i krwawe wstęgi zatacza mi przed oczyma.
— Trzeba wszystko przewidzieć — myślę sobie, patrząc z ukosa na śpiewaczkę. W niemem odrętwieniu siedzącą w, kącie. — Nie! ta musi być łykowata, jak każda śpiewaczka…
Widzę, jak gdzieś zielony głód z wybałuszonemi oczyma płynie po Dniestrze, siadłszy okrakiem na belce, wyrwanej z mostu. Rozpacz… rozpacz…
Nikt już nic nie mówi, wszyscy jakby senni. Dżdżysta ciemność wykrzywia się za oknem jak stary pawian. Autor „Malarzy” dosiadł Bechsteina i wytrąbia na nim uwerturę do „latającego holenderczyka”… Naturalnie… Czemu jeszcze nie „Barcarollę”, albo nie „Zejdź luba do mej gondoli”… Jedyna ucieczka w książce, biorę tedy France^: „Pisma krytyczne”. Budda, Verlaine, Bismarck, Flaubert, Baudelaire… Co to jest?.. Pot zimny wystąpił mi na czoło… Baudelaire zapytał raz, fanfaronując:
— Czy pan jadł mózg małego dziecka? Podobno jest znakomity i ma smak włoskiego orzecha…
Baudelaire tak powiedział… Baudelaire… Czarno na białem… Małe dziecko… Jeśli jutro nie będzie się można dostać do miasta.. To trudno… Pół tuzina dzieci wystarczy… Na wsi się znajdzie… Środa.
Czy ja wiem zresztą, czy to środa. — Kalendarz obowiązuje dyrektora banku, a nie Robinsona. Mimo to jednak trzeba będzie znaczyć scyzorykiem na ramie okna karby, aby utrzymać rachubę czasu; świetnie to robił opat Faria w podziemiach zamku If, zapomniałem tylko jego sposobów…
Na duszy robi mi się wesoło — to podejrzane, to bardzo podejrzane…
Zagłodzony człowiek u Hamsuna urządzał Wesołe kawały z elektrycznym modlitewnikiem. Przed oczyma mam tęczę. Widzę na portrecie Sichulskiego naszego amfitriona najwyraźniej z trzema głowami…
A woda przybiera z uporem złośliwego idjoty — znów podniosła się o dwa metry. Szaleństwo!… szaleństwo!… (tak się przecież pisze w pamiętnikach.)
Jak to mówił hrabia de Monte Christo?
— Na honor! dziś Lukullus ucztuje u Lukullusa! — i kazał podać równocześnie minogi z jeziora Fusaro i sterlety z Wołgi.
Wielka sztuka w Paryżu! niechby tak sprówał pod Haliczem, dnia 10 kwietnia.
Jedeff z nas próbował łowić dziś ryby jakimś starym dziurawym koszykiem. Wyglądał jak „Biedny rybak” Puvis de ChaVannes’a w Luxemburgu.
Czwartek.
Niema co jeść i niema co czytać. Czytam po raz dziesiąty u Bolsche’go traktat o rozradzaniu się solitera… Cztery pokolenia, aby się odnowić… Niesłychane…
Autor subtelnego „Gaju Akademosa”, słodki i dobry mój przyjaciel, pożera „Niezawodny sposób na zołzy” (Gródek 1875).
Uważam dziś, że metody Marka Twaina mają więcej racyi W naszem położeniu, niż metody Hamsuna. Cieszmy się! ha! ha! hal jakie to wesołe…
— Barometr poszedł w górę!,— krzyczy ktoś. Zbiegli się wszyscy i patrzą, otwarłszy gęby: w istocie, barometr wskazuje „stałą pogodę”. Cieszą się, jak dzieci. Niech się cieszą, biedacy! Nie wiedzą, że będzie tę „stalą pogodę” pokazywał przez dziesięć lat najmniej. Jakimś złamanym widelcem posunąłem wskazówkę… Niech mają przynajmniej iluzję, nieszczęśliwi…
Piątek.
Pozostały trzy kostki cukru w srebrnej, zamykanej na klucz cukiernicy, pól butelki piwa z KaJusza (!), trochę dermatilu i flaszeczka jodyny. Cóż lepszego jadła u Flauberta armja pod murami Kartaginy?
A jednak ja nie mogę umrzeć…
Boże! Boże!
Przecież nie znam zakończenia „Gwiaździstej nocy” Germana…
Tonąłem już u Kaprejskich skał, trząsłem się ze strachu podczas burzy na wysokości Jersey — i mam umrzeć pod Haliczem???
Sobota.
Woda tuż pod progiem. Dziś w nocy widziałem, jak jeden z moich towarzyszów pisał coś nerwowo, potem zaszył banknot dziesięciokoronowy za podszewką kamizelki. Więc to już tak?
Już nie widać nawet wierzb, nie Widać nic. Trzy kaczki i jezioro, całkiem, jak na obrazie Harasimowicza.
Zdała nadpływa łódź, a wiosłuje Charon, stare bydle.
— Nie zapomnij parasolki! — powiadam do niewiasty, gdyż myślę dziwnie jasno i staram się o niczem nie zapomnieć.
Tak, to był auction–bridge i śmierć nas przelicytuje.
I ja mam przyjechać na „Trybuna”? Nigdym się nie uśmiał tak serdecznie.
A czy pan widział, redaktorze, śmiejącego się w agonii człowieka?… Niech pan przyjmie uścisk dłoni… Ostatni…
lipiec, 1911
Karawaniarskie przysłowie, które każe człowiekowi umrzeć na obstalunek po obejrzeniu Neapolu, należy zmienić w tym sensie, żeby zagrozić przynajmniej ciężką chorobą każdemu, kto był w Neapolu i nie pojechał na Capri. Może to wprawdzie porządnego obywatela odstraszyć, że dotąd przesiadywała na tej rozkosznej wysepce sama literatura, rozmaite poety i tym podobne indywidua, ssące wino, — ale gdzież się taki nie włóczy? Snadnie tedy w czasie, w którym na Capri przebywa dwustu malarzy i tyluż poetów, może być wyspa ta uważana za jeden wielki zakład obłąkanych, ale człowiek może się pocieszyć tem, że w ojczyźnie Zakopane bynajmniej inaczej nie wygląda.
Tak… Bardzo to jest pięknie podumać na zgliszczach zakładu Chramca, ale równie pięknie podumać na ruinach willi Tyberjusza, tem bardziej, że to taniej kosztuje, a masło z tą samą wprawą fałszują na Capri, co i w Zakopanem.
Obejrzawszy w Neapolu wszystkie kinematografy, które się stały włoskim specjałem narodowym, obejrzawszy Wezuwjusz, który dymi tak tylko, jakby chciał odstraszyć komary, zupełnie jak zepsuty piec, jedzie się na Capri z tęsknotą w sercu, nie tylko dlatego, że Konopnicka napisała tam trzy sonety, lecz i dlatego także, że wyrosłe z niebieskiego morza skały kaprejskie przedziwnie nęcą.
Słońce, ciągnące za sobą powłóczysty upał, stanęło właśnie ponad wyspą, która jakby się chciała ukryć we własnym cieniu, oblana blaskiem, ściekającym tysięcem złotych potoków po prostopadłych ścianach w spokojne, zmęczone upałem morze. Gromada delfinów pląsa niefrasobliwie po lazurowej zatoce, odwracając się krotochwilnie tyłem do Anglika, który je chce odfotografować z pokładu; i by Łeby wszystko dobrze, gdyby nie kilka opalonych indywiduów, które z niesłychanem przejęciem wyją na pokładzie „O, dolce Napoli!”, a potem sprzedają prawdziwe grzebienie z fałszywego szyldkretu i fałszywe korale na prawdziwych sznurkach, zato jednakże resztę z ceny wydają zawsze tylko w fałszywej monecie. Zrażać się jednakże tem nie należy w nadziei, że bliźniego naszego, który po nas przyjedzie, czeka z pewnością to samo.
Wjeżdżamy do malutkiego portu, który w Ameryce np. mógłby służyć za pokojowy basen do żywienia złotych rybek, potężny zaś wieloryb zdołałby pewnie jednem machnięciem ogona strzepnąć w morze całe urządzenie portowe wraz z policją portową w jednej, czcigodnej osobie i całe miasteczko nadbrzeżne z hotelem pod straszliwem nazwaniem „Hotel Vesuvio”.
Wysoko, ponad wybrzeżem, przeziera przez zieleń winnic i gajów oliwnych śliczne miasteczko, migotliwe białe, rozrzucone tu i ówdzie, wyglądające zupełnie tak, jakby je dziecko zbudowało z białych kostek, służących do zabawy. Jest to potężna metropolja wyspy, wspaniała stolica, ukochane gniazdo jaskółcze, siedziba władz politycznych wyspy pretora i dwóch policjantów, siedziba proboszcza i organisty, miasto, rozporządzające ośmioma prożkami i czterema osłami po wierzch, siedziba dyrekcji kolei linewkowej, złożonej z dwóch wagonów, której cały regulamin wydany przez ministerstwo kolei mieści się w uroczystych słowach „Non sputare”!
Miasteczko to już. z samej fizjognomji jej tak niesłychanie mile, ze je pokochać „można cóż dopiero, kiedy się z gąszczu wdanie wjedź: w jego śliczne, uliczki, pokręcone paralityczne i wąziutkie; czasem w jakimś zaułku na długą chwilę się przystanie, bo żal odejść, patrząc, jak słońce, zabłąkawszy się nieopatrznie, nie może wyjść z matni kilku murów i pełza po nich smugami, jakby to złote pełzały jaszczurki, wiesza się blaskom na skałotoczach i po drodze zagląda w malutkie okienka mieszkań. Czasem znów jakiś rzeźki powiew, odbiegłszy od morza, wpadnie z impetem w jakąś miniaturową uliczkę, nieopatrznie uderzy głową o mur przeciwległy i, nie wiedząc którędy uciec, biega zrozpaczony, jak pies, co zgubił pana; więc węszy na wszystkie strony, targnie okienną firanką, zatrzepoce z irytacji markizą nad sklepikiem i przez wyłom w murze dostanie się wreszcie na pole kaktusów.
Ukochane, prześliczne miasteczko! Za dwa dni czuje się w piersi wspaniałą, obywatelską dumę i bierze się udział w ogólnem zainteresowaniu wyborami trzech radców miejskich, zna się osobiście aptekarza i listonosza i wszystkich innych dygnitarzy. Ba! Z rozczuleniem patrzysz na dziesięciolitrową beczkę, którą ciągnie na sznurku jakiś miejski urzędnik i polewa wspaniale ulice miasta, na których jest właśnie tyle kurzu, co na porządnym lwowskim fortepianie. Ale już zgoła w zachwyt wpaść należy, wszedłszy na ulicę, nazwaną skromnie „Corso Tiberio”; jest to ulica szlachetna i w wielkim stylu, kaprejskie Elizejskie Pola; Corso Tiberio ma w miejscu najszerszem dwa metry, ale w poczciwem Capri utrzymuje się słuszne zdanie, że wspaniałość ulicy niekoniecznie zawisła od jej szerokości, bo wysokość także coś znaczy, więc dlaczego nie ma to być „Corso”? Zresztą szeroka ulica jest tu wcale niepotrzebna, bo życie stolicy koncentruje się wyłącznie na piazzy; wieczorem tedy wędruje inteligentne Capri na to forum i rajcuje; oto koło „salonu” fryzjera (jest to równocześnie radny miejski, szwagier burmistrza, właściciel winiarni, wekslarz i nauczyciel muzyki), gromadzi się cała najwykwintniejsza societa: lekarz, który sam się od czasu do czasu kładzie do łóżka, aby przecież mieć jednego pacjenta: aptekarz, który częściej sprzedaje atrament i igły, niż lekarstwa, ksiądz, który pobocznie handluje winogronami i wynajmuje mieszkania; kapitan okrętu, który z dumą patrzy na otoczenie, bo co dnia bywa w Neapolu; dyrektor kolejki linewkowej, na którego znów wszyscy patrzą ze strachem, aby kiedy nie wykoleił „pociągu”. Pozatem schodzą się na piazzy przed wieczerzą obywatele z obcych krajów, więc jakiś mąż, straszliwie opalony, prawie, że w negliżu, jakiś malarz w spodniach tak szerokich, jak neapolitańska zatoka, jakaś niewiasta z olbrzymim pióropuszem białych piór na głowie, której Staff powiada, że wygląda jak „dziecinny karawan”, jakiś dynamitard rosyjski, któremu ustępujemy z drogi, nawet kiedy w ręku dzierży tylko pomarańczę, jakiś Anglik, jedenaście razy dziennie pijany i cała czereda innych.
Wśród tego zgromadzenia przewijamy się skromnie, a wśród nas Leopold Staff, który należy do najzagorzalszych obywateli Capri, cichutki, niepokaźny, zawsze wesoły i ogromnie kochany; zna na pamięć historję każdego mieszkańca, wszyscy go pozdrawiają i on wszystkich; siedzi na Capri już kilka miesięcy bez przerwy i ukryty w malutkim domku, który i nas przytulił, wśród bogatej winnicy, zalanej słońcem — i pisze.
Więc tu rozprawiamy o słońcu i morzu i o książkach i o ludziach.
Jest dobrze i jest cicho; przepyszne morze oblało nas dokoła, nakryło nas niebo; nie dojdzie tu żaden zgrzyt, błękitnego morza nie przepłynie żadna zgryzota. Na białym żaglu, co się położył na cichym, gorącym wietrze i płynie na widnokręgu, zbiegły się nasze wszystkie biedne tęsknoty… Niech płyną…
Jest cicho i jest dobrze…
Capri jest jak wymarzony zakątek, gdzie ludziom zawsze dobrze być musi, mają bowiem to wszystko, z czego się rodzą chwile szczęśliwe: słońce i morze. Słońce łagodne, roześmiane i przychylne, a morze cudnie niebieskie, szemrzące przy brzegach, przedziwnie spokojne. Więc się wszystko uśmiecha, wszystkie winnice i gaje, pełne złotych jaszczurek i rozkrzyczanych świerszczów. Czynią one czasem zgiełk taki, jak na polskiej wsi, rozkrzyczane w noc. Każda zaś noc mija spokojnie i cicho pod osłoną potwornych skał, które obsiadły miasto dookoła i strzegą go przed wszelką krzywdą.
Powiew wieczorny powiał od morza, orzeźwił ciała i dusze, ochłodził kamienne mury domków i gada sam ze sobą w alejach winnic. W oddali rozświetlił się Neapol i błyska tysiącami świateł; na olbrzymiej przestrzeni półkola zatoki od Pozzuoli do Sorrento drgają blaski; ze wzgórz spływa cisza, a mrok gasi światła powoli, aż usną ciche miasteczka na stokach Wezuwjusza, śpiące czujnie, bo razem ze śmiertelną trwogą.
Gapri, przylepione do zielonych wzgórz spowija się w ciemność i słucha szmeru morza; gdzieś tylko ktoś śpiewa, na jakiejś skale ktoś samotny czeka, aż od strony Sycylji wypłynie księżyc na wody; w jakiejś sklepionej izdebce, której ściany pomalowało stu malarzy, jacyś szczęśliwi ludzie (a jeden zbyt do mnie podobny!) śpiewają cichem słowem o radości życia, które umie być dobre i mówią wiersze o szumiącem kaprejskiem winie o krwi słońca.
Przyjaciel nasz, signor Salvatore Cosentino, z zawodu rybak, z przekonań „socjalista klerykalny” i zagorzały przytem wróg papieża — przekonał nas, że należy opłynąć Capri dookoła na jego „morskiej pławaczce”, tak przestronnej, jak wanna. Wziąwszy tedy na zapas kilka bohaterskich min, płyniemy wzdłuż potwornych skał kaprejskich, zezem tylko patrząc na olbrzymie głazy, które wiszą nad naszemi głowami; zdaje się nam, że trzeba tylko lekkiego podmuchu, aby taki kamyk, ważący mniej więcej tyle, co dowcip z polskiego kabaretu, spadł w morze. Pan Bóg jednakże łaskaw i chowa te sensacje dla kogoś, co po nas tędy płynąć będzie.
Pod nami przeczysta głębia, zachłanna i uwodząca; fala z tej strony wyspy spokojna i cicha. Przed nami sterczy z morza głaz” na którym śpiewały syreny, które się swego czasu uwzięły na Odyseusza. Niestety, nie zachował się żaden konkretny ślad tej awantury, ani nawet syrenia podwiązka. Wiosła rzucają na falę tysiące skrzących kropel, zmącony lazur wody przybiera zimny kolor marmuru, porzniętego żyłami; drogę nam znaczy cień gór, rzucony na wody. w miejscu powiada nasz wioślarz z dumą
— W tem miejscu jest sto pięćdziesiąt metrów głębi…
— Święty Antoni sorentyński! — i trzy polskie dusze w głębi bohaterskiej piersi.
Zrobiła się uroczysta cisza, bo ze strachu śpiewają tylko ludzie, źle wychowani. Po tej uroczystej chwili pytam pana Salvatora, zupełnie bez ukrytego celu:
— Czy dobrze umiecie pływać, Salvatore?
Salvatore uśmiechnął się jak langust
— Pewnie! chociaż ostatni raz kąpałem się przed dziesięciu laty…
Naturalnie! Miał kiedy szewc porządne buty? Ale wobec tego człowiek począł się rozglądać w sytuacji i udając, że niby nic, począł rozmyślać nad tem, coby było, gdyby się łódź przewróciła i jakby się wydrapać na skałę nadbrzeżną, mającą trzysta metrów wysokości? Są to myśli tak szalenie wesołe, że się niedobrze robi.
Płyńmy jednakże dalej…
W tej chwili łódź wjeżdża, jak dorożka, w ciasną bramę, w otwór groty.
— Grotta verde!
Aaa! (Baedecker doradza w tem miejscu zachwyt niemy).
Pod nami woda zielona, jak przeczysty szmaragd, nad nami kopuła sklepienia, na której grają blaski przeróżne, goniąc się nawzajem, Przejrzysta meduza, podobna do srebrzystego grzyba, drga w głębi. Ktoś z nas krzyknął głośno, a echo mu odbrzmiało w wąskiej czeluści groty, gdzie zielonawy odblask się kończy i gdzie się zaczyna wieczysty mrok, pełen niesamowitego szumu; kłębiąca się tam fala, uderzyła o kamienną zaporę i jęczy głuchą wściekłością.
Łódź, jak pływak rzeźki, wymknęła się z zielonej, przecudnej poświaty i wypłynęła na słońce; giętkie wiosła wparły się w fale i rzuciły łódź naprzód ku innej znów grocie „brylantowej”, skąd ją poniosły do groty „Wszystkich świętych”.
Skalne odłamy zbiegły się w niej w jedną gromadę, podobne ludzkiej rzeszy; tu rozpoznasz sylwety klęczącej niewiasty, ówdzie tajemnicza postać kamienna legła, jakby snem zdjęta. „Wszyscy święci” śpią snem kamiennym, ukołysani pluskiem fali, która tu węszy niespokojna. Zdjął nas lęk prawie ,że nabożny, który podniecił jeszcze nasz sternik, obwieściwszy uroczyście:
— Na głowach „Wszystkich Świętych” turyści jedzą zwykle śniadanie!…
Sternik zrobił za chwilę minę ważną; chce nas najwidoczniej przerazić, bowiem głosem brzuchomówcy obwieszcza:
— Grotta degli canoni!
Strach! Jest to grota, w której ma się słyszeć straszliwy huk armat; coś niecoś tam strzelało w gardzieli groty, ale nie tak znów strasznie, widocznie dlatego, że teraz niema sezonu.
Płyniemy przeto do groty lazurowej.
To się łatwo mówi, ale nie tak łatwo się płynie; musieliśmy opłynąć całą połać wyspy, tymczasem wiatr, dość anemicznie dotąd wiejący… włóczący się po morzu leniwie, jak ktoś, co się po ulicy wałęsa i ogląda sklepowe wystawy — poderwał się, jakby go giez ukąsił. Gdzieś z otwartego morza dojrzał trzech biednych Polaków i, skacząc po wierzchu fal, bieży ku nam.
Łódź dostała najwyraźniej histerycznego ataku; przerażona, poczęła przeskakiwać z fali na falę, jak ktoś, co skacze po zoranem polu, ze skiby na skibę. Wiatr, znalazłszy sobie doskonałą zabawkę, radby nas rzucić na skały, co się nam oczywiście nie podoba. Całe szczęście, że miny mamy bohaterskie i prawie, że kpiące… Kredową bladość naszych twarzy w tej chwili należy przypisać chyba efektom świetlnym, prosta zaś rzecz, że przy takim wichrze dygotają wszystkie członki.
Sympatyczny Salvatore krzyczy nam w uszy:
— Nie bać się! Nie patrzeć na fale. Trzymać się mocno! Śpiewać!
Śpiewać? Zdaje się, że stary rybak zwariował ze strachu. I w istocie, poczyna śpiewać; wytężył wszystkie siły, aby nie dać falom łodzi, przyrósł rękoma do wioseł, dyszy ciężko i — śpiewa. Zdaje się, że wiatr zawył w tej chwili ze śmiechu, potem począł porywać słowa piosenki i rzucać niemi na wszystkie strony, między jednem słowem a drugiem otwierała się przepaść, wypełniona ciężkiem westchnieniem oddychających forsownie piersi rybaka.
„…Aria serena… doppo… la tempesta
Nel’ aria… fresca…”
Słusznie, bardzo słusznie, tylko nie w porę. Fala nas podniosła w górę, widocznie po to, żeby nam pokazać, że całe morze w tej stronie jest równie takie miłe, potem nas pchnęła bez ceremonji w bok.
— Jeszcze tylko kwadrans! — krzyczy Cosentino, — dalej morze jest spokojne… Śpiewać! Śpiewać! Tutaj zawsze wzburzone… O, mamma mia!… Nie bać się!… Ten doktor ze Lwowa, wasz przyjaciel był odważny… Ciągle śpiewał… i! ho!… Trzymać się łódki!… Tu jest tylko taki przeciąg…
Ślubuję w myśli sonet z dedykacją dla św. Łucji i — śpiewam. Śpiewałem podobno z niesłychanem przejęciem, tak jak śpiewają przy umarłym. Ale tylko jeszcze jeden skalny przylądek i spokojne morze. Nasz rybak zaparł się nogami, wyprężył się cały i rzuca łódź kurczowo naprzód. Patrzy pilnie w stronę otwartego morza i ile razy dojrzy wielką falę, idącą ku nam, urządza jakoweś nadzwyczajne manewry, aby jej ujść bez szkody, na co patrzymy z niesłychanym podziwem. Zbliżamy się w stronę groty lazurowej… Och!.:. Przypominam sobie, że w tej właśnie okolicy, z opisu sądząc, rozbiła się łódź, wioząca bohatera z powieści Andersensa „Improwizator”. W powieści to się wszystko dobrze skończyło — całe szczęście, że w moim liście… także.
Płyniemy już spokojnie; jakaś jeszcze fala ujada za nami z tyłu i pluje pianą w stronę łodzi, która dumna, otrząsa się gwałtownie i wpływa na toń spokojniejszą, poza strefą „przeciągów”.
— Śpiewaj, Salvatore! — rzeknę rybakowi.
— Teraz już nie potrzeba… — rzeknie rybak — ale ta jazda warta jest sto lirów. (Po targu dostał osiem).
Przed nami otwór do lazurowej groty. Właśnie nadjechał statek z Neapolu i przywiózł kompanję Anglików, złożoną z dwustu osób, które będą zwiedzały grotę. Patrzymy z pogardliwą litością na tych nieśmiałych ludzi, którzy pośród straszliwych krzyków lęku, przebywają w łódkach drogę ze statku do groty; wysiadamy na ląd i, stanąwszy na kilku stopniach kamiennych, sterczących z boku wejścia do groty, urządzamy sobie znakomite przedstawienie operetkowe, obserwując miny Angielek przy wjeździe w głąb czeluści. Zabawa niesłychana! W każdej łódce trzy Angielki, a każda o pół metra dłuższa od łodzi, przy wjeździe — zaś w wązki otwór groty musi każdy, aby głowy nie postradać, położyć się na wznak — na dnie łodzi.
Łodzie wyglądają jakby napełnione trupami; jeden w niebieskich okularach chce sobie dodać odwagi i uśmiecha się. Boże! Ten uśmiech wart całej noweli; tylko paraliż zdobywa się na taki uśmiech, albo gwałtowne kurcze żołądkowe; tak się uśmiecha człowiek, który wypił litr octu, albo połknął karakona w kawie. Inne znów indywiduum chwyciło się kurczowo ławeczki łodzi, inne zasię, aby nie patrzeć na to, co się będzie działo, położyło się na brzuchu i głowę skryło w dłoniach. Z głębi groty dolatuje wycie zachwytu… Straszliwe „All right!” wstrząsa wspaniałem sklepieniem groty. Aż wreszcie szumiąca fala, cofnąwszy się kilkakrotnie w głąb, jakby dla nabrania rozpędu, wyrzuciła najpierw jedną łódkę, potem drugą, dziesiątą.
Już niema nikogo, więc my z kolei, leżąc na wznak w łodzi, czekamy przychylnej fali; cofnęliśmy się raz i drugi, wreszcie łódź przemknęła od sklepieniem otworu, trącona przypływem, podnosimy głowy i słychać tylko jedno przeciągłe A! — jak na Czatyrdahu. Lazurowy cud otoczył as dokoła; jesteśmy w środku niesłychanej szklanej kuli: niebo na dole i niebo na górze, lazur w oczach i w duszach, zdaje się, że słowa zachwytu muszą mieć także — lazurową barwę. Ale o tych chwilach, spędzonych w tym śnie lazurowym, nie powiem nikomu; schowam ich wspomnienie zazdrośnie dla siebie, abym je mógł sobie przypominać w domu, po powrocie, kiedy .deszcz jesienny mżyć zacznie. Zresztą zbyt biedne są moje słowa, abym się ważył na malowanie niemi obrazu, który niema sobie równego.
Po opuszczeniu groty, słońce, które nas oblewa, wydaje się dziwnie banalne, jak łukowa lampa elektryczna, ale Capri staje się jeszcze droższem, jeszcze bardziej kochanem. Niefrasobliwe, cudne Capri, w którego skały wprawione są, jak drogie kamienie, groty różnokolorowe.
Capri się uśmiecha i — nudzi się w swojem szczęściu.
Jakieś słodkie lenistwo, próżniactwo słoneczne ogarnęło wszystkich ludzi. Siada się na skalnym głazie i godzinami przygląda się jaszczurkom, biegającym po ruinach; słucha się szelestu oliwnego gaju, który w słońce się wpatrzył i szemrze; na odmianę ma się ogromne zmartwienie, bo ktoś nieopatrzny złamał gałązkę biednego, samotnego drzewka, albo ktoś złośliwy przeniósł kamień jakiś w inne miejsce. Strach, co za awantura !
Rozpróżniaczone figury szukają tedy gwałtownie „sensacji”. Jedna odbywa się co soboty, sensacja sensacyj, wspaniałość, totius orbis desiderium, świetna atrakcja, najwspanialsza rozrywka kaprejska, boski sympozjon, cud cudów, o którym się marzy przez cały tydzień: kinematograf! Przysięgam, że wart opisu. Oto w sobotę popołudniu czeka się na rozlepienie afiszów. Jest! Rozkosz rozpiera piersi: będzie: „Romans ślepej Łucji”, potem „Cezar Borgia, krwawy tyran” rzecz w 27 aktach, potem „Wdzięczny pies”, rzecz wzruszająca do krwawych łez i do omdleń it.d. W kinematografie, którego patronem jest tutejszy blacharz, jest siedmioro gości „pierwszorzędnych” i trochę hołoty za dziesięć centymów. Hołotę pierwszorzędną reprezentuje sam Maksym Górki j, patron literacki wyspy, który się dotąd który się dotąd nie nauczył po włosku i dotąd nie zmienił rosyjskiej koszuli. Włosi dlatego tylko uważają go za tak wielkiego.
Przedstawienia nie zaczynają mimo spóźnionej pory, bo niema jeszcze „stałego” gościa. Idzie… już przyszedł mąż… nie!… niewiasta… Nie! Przecież mąż! Ma wąsy i brodą, ale chodzi w sukni kobiecej. To malarz Diefenbach. Widziałeś kiedy, kochany ziomku, a mój czytelniku, starą kanapę, którą zjadły mole? To jest Diefenbach. Wdział na siebie chałat, zdjął wszystko pozatem i żyje z „naturą”, ale zdaje się, że natura, która lubi czystość, nie chce żyć z nim. Malarz ten, mający w Niemczech dość głośne nazwisko ze wzglądu na swoją oryginalność przedewszystkiem, robi wrażenie starego pajaca, który maluje „symbolicznie”. Na jednym z jego obrazów odbywa się taka awantura: człek jakoby zabił jelenia, co zgrozą przejęło Pana Boga, gdyż ukazał się ponad jeleniem i błyskawicami oczu poraził myśliwca.— Pan Bóg jest ni mniej ni więcej, tylko portretem Diefenbacha, z czego musi być niesłychanie dumny. W obrazie tym, ukryta jest, zdaje się, symboliczna przestroga, że nie należy polować w miesiącach, które kalendarz myśliwski nazywa ochronnemi.
Na każdym poza tem obrazie Diefenbacha sterczy zasadniczo sfinks, co zapewne oznacza coś głębokiego, albo tańczy kobieca postać, w mglistym stroju, co już znaczy coś potwornie głębokiego. Obrazami tymi handluje mistrz w sposób sprytny i zupełnie nieapostolski, chociażby z pozoru wyglądało, że nie zarobił dotąd nawet pary ineksprymabli, bo ich nie nosi.
Tych dwóch sławnych kabotynów, Gorkij i Diefenbach, to największa sensacja kinematografu. Gdyby ci dwaj nie byli sławni z innego powodu, byliby sławni z pewnością z tego, że się nigdy nie kąpią.
Nie podziękowałem Ci jeszcze, przyjacielu mój najmilszy, za przysłanie mi swego przekładu Brantome’a z niezasłużenie serdeczną dedykacją, co czynię niniejszem w tym liście, który będzie równie długi, jak i nudny, jak przystało na polski feljeton, pisany w dniach klęski i głodu. Piszę ten list z Lido, zbyt bowiem ciężki był ten rok i bezpieniężny, aby można sobie było pozwolić na krajowe uzdrowisko; wydawca zaś mój (oby miał dwie żony!) buduje dopiero czwartą kamienicę, więc również jest goły. Wiesz zaś sam wyśmienicie, że raczej uschłe drzewo urodzi owoc, raczej sok malinowy wy ciśniesz z kamienia, a prawdę z krytyki teatralnej, niźli z wydawcy sto koron, co się podobno raz zdarzyło Reymontowi, więc zaraz kupił wieś.
Dlatego oto jestem na Lido, w tem cudnem miejscu, gdzie nawet słońce odziera człowieka ze skóry.
Zauważył mnie tu natychmiast feljetonista jednego lwowskiego dziennika i obwieścił swoim czytelnikom niesłychanie sensacyjne odkrycie, że nie mam włosów na głowie… Tak ci pisał: „Tam, gdzie przed trzydziestu laty przechadzał się żołnierz z nabitą bronią i patrzył w dal szafirową, tam teraz siaduje na marmurowej ławeczce Makuszyński… i gładzi własną łysinę…” Moja kucharka zrobiła z tego patosu sos, ja zaś uderzony niesłychaną głębokością obserwacji owego szanownego feljetonisty, pomyślałem sobie na Twój temat: „Komu on napisze feljeton, ten tłucze głową o beton…” Tak zaś pomyślawszy, poszedłem wykąpać, nic bowiem tak nie orzeźwia człowieka po przeczytaniu korespondencji letniej w polskiem piśmie, jak kąpiel.
Jedna jest tylko rzecz dziwna: oto morze na Lido nie wygląda wcale na morze; jest to raczej giełda, izba adwokacka, premjera w lwowskim teatrze, corso na Nalewkach, five o’clock u pani doktorowej w Drohobyczu, aż się zdumiewa wielkie morze, marszczy się srogo, potem wreszcie ryknie wielkim głosem i pada namiętnie na bujne łono jednej mecenasowej, która, oczy z zachwytu przymknąwszy, chce swoje wzruszenie dantejskim objawić językiem, szepcze tedy kilka razy: „ach, frutti di mare! frutti di mare!” Morze zaś, ujrzawszy, co uczyniło w bezrozumnym napadzie szału, cofa się szybko z wyniosłej wyspy, ogon fali w górę zadarłszy.
Bardzo tedy ładnie jest na Lido, szczególnie w przedpołudniowych godzinach, kiedy tysiąc ludzi gorszy słońce widokiem swej nagości; dziw nad dziwy, że sobie słońce nie wydarło dotąd jeszcze oczów z promiennego łba, że się nie stoczyło w przepaść, albo nie padło w morze na widok tego anatomicznego muzeum. Spojrzyj tylko, jeśli znosisz potworne widoki: idzie dama; może ma sto lat, może trzysta, taka stara Campanilla. Nie jest to grzech, jeśli kto jest stary, jednakże ten stary wenecki pałac wdział na siebie białe trykoty i, odsłoniwszy cielska, ile tylko policyjnie można, przechadza się po plaży t zawraca oczyma, które widziały narodziny ziemi. Tuż za nią stąpa inna, tak zaś stąpa lekko, jak słoń Hati u Kiplinga; nogi jej przypominają bilard, ramiona maczugi, nos zasię morską latarnię, ona zaś, wstążeczki wplótłszy we włoski i powiesiwszy na szyi wielki brylant, patrzy znudzona naokół, jak Wenus z morskiej urodzona piany i bardzo, bardzo jest smutna. Ma to i swoją dobrą stronę, kiedy bowiem taka wlezie w wodę, najstraszliwszy rekin ucieknie na pełne morze i tylko lwowskie adwokaty zostaną w basenie.
„Wey trafiają się niektóre między temi” (tak mówisz za Brantomem), które groźniejsze jeszcze są i sroższe; legną sobie na piasku, który wiele zniesie i, grzejąc swoje członki, przypominające dostatek rzeźni, wiodą inteligentne rozmowy.
— Czy pani widzi tego Anglika, który jest taki opalony? Śliczny chłopiec… To jest mój typ.
— On nie jest Anglik, tylko jest z Radomia, ale ma ładną talję.
— Co też pani mówi?
— Słowo honoru pani daję. Niech pani zakryje nogi, to go pani przedstawię.
Inna zaś mówi do innej:
— Czy pani już widziała tutaj Piotra Altenberga?
— Co też pani mówi?
— Tutaj on nie przychodzi, bo taki poeta, to się nie kąpie. Popatrz pani zato na tę śpiewaczkę, gdzie ona ma łopatki? W całkiem innem miejscu…
Tak to oni sobie gadają, a morze, ciepłe jak samowar, szumi sobie z irytacją i gdzie może, tam bryźnie jadowicie, na jakieś straszliwe udo albo pierś wyniosłą. Zasię po brzegu przechadzają się dostojni męże, ludzie stateczni i poważni; niosą przed sobą kosmate brzuchy, jak skórzane bukłaki, opuchłe od wody, głowy zaś zadarli wysoko i wystawiają gęby na słońce, które z nich wyciąga uśmiech boleśnie rozkoszny i kroplisty pot, aby było ładnie. Rozprawiają o rzeczach poważnych i pełnych mądrości.
— Widziałem, że pan podał rękę temu z Drohobycza, a wie pan, co mówił jeden mądry człowiek? Powiedział tak: jeżeli takiemu podasz rękę, to policz zaraz potem palce, bo ci z pewnością ze dwa ukradł.
Lezie potem jeden z drugim w wodę, popróbowawszy jej najpierw końcami palców u nogi, potem palców u rąk, następnie, oczy zamknąwszy, ciskają się w straszliwy odmęt, sięgający aż do brzucha, zasię w tej okropnej morskiej otchłani dzieją się rzeczy wspaniałe. Krzyk, wzdychania, szumy, szmery, śmiech, płacz dzieci, pluskanie, rzężenie z trwogi, czasem okrzyk w rozmaitych językach: „puść pan, pan jest grubjan”, — albo: „tu gdzieś jest rak!” — albo: „gdzie jest moje dziecko?!” — albo też: „czemu pan tylko wodzie taki odważny?” — albo: „pani pływa jak Wenus…” — albo: „zupełnie pana nie poznałam bez ubrania!” — albo: „ta małpa pływa, jak żaba”, — „skocz pani, bo idzie fala”.
Napisałeś zasię, drogi Boy’u, nieporównanie w pierwszym tomie Brantome’a:
„Owo poniechaymy snadnie rozpatrywania punktów tak doskonałych cudnością; iakom o nich powiedał lub iak je nam malują, a ucieszymy się poglądaniem na nasze pospolite piękności: nie iżbym chciał rzec pospolite w złem znaczeniu bowiem posiadamy tak rzadkie, iż — na mą cześć! — więcey wartczą, niźli wszystkie owe, które nasi fantasticzni poeci, nasi wybrydni malarze y nasi górni opiewacze piękności umieli przedstawić…”
Owo spójrz, miły poeto i przyjacielu mój na te cudne włoskie dziewczęta, w których się rozkochało morze i słońce, wszystkiemi je oblewając blaskami i pieszcząc dotknięciem promienia i fali. Pyszne, smagłe i cudne, z oczyma jak węgle, z ustami rozwartemi pragnieniem, rzuca się na falę, a fala ugięła się pieszczotliwie i pod ramiona je ująwszy, niesie i niesie, jak rozgorzały kwiat, rzucony na wodę; potem na toń je zaniósłszy, wraca zdyszana fala do brzegu, gdzie zostało jeszcze jedno czarnowłose dziewczątko, znieruchomiałe w pozie ze ślicznego obrazka Chabas’a i lęka się. dalekiego szumu morza; wiać się cudnemu dziewczątku fala łasi u nóg i prosi cicho, aby się pozbyło trwogi, łaskawe jest bowiem morze i krzywdy nie uczyni nikomu.
Owdzie płynie jak delfin człowiek z bronzu, opalony słońcem, młody i silny; gibki, jak ryba i zręczny, jak łódź, tnie wodą ramionami, spokojnie i pewnie, w dal wpatrzony, bez lęku. Patrzą na niego z podziwem i zawiścią dostojne brzuchacze i chude, wynędzniałe, chuderlawe figury, swoim własnym przerażone widokiem, szpitale chodzące i zapowietrzone.
Ale spłoszyło się nagle morze i, wylękłe, cofać się poczęło przerażone na głębie, a jeszcze więcej zdumione; oto trzech polskich malarzy wlazło w wodę i czterech polskich literatów. Włóczęgi te straszliwe, a niesforne, po całym się włóczące świecie, wzejdą nawet na piasku, gdzie ich nie posiali; takie czasy. Krzyczy jeden z drugim, że głodny, że obrazu sprzedać nie może, ani książki, potem się w morzu kąpie, jak hrabia, albo jeszcze coś gorszego; najweselsze zaś jest to, że każdy ma u kostjumu przypięty znaczek, który dowodzi, że portfel oddał do przechowania na czas kąpieli. Ten znaczek, uważasz, to jest taki łajdacki symbol, jedynem bowiem mojem pragnieniem było to, żeby zgubić ten znaczek, żeby go kto znalazł. Szczęśliwego znalazcę tknęłaby na miejscu apopleksja po otwarciu portfelu, gdyby to zaś był gentleman i człowiek z sercem, włożyłby jaki banknot do towarzystwa tych kilku mizernych sonetów, udających czeki.
Największy taki potężny znak, zawieszony na piersi, jak złote runo, nosi malarz Axentowicz*, wyglądający w wodzie jak hiszpański grand, który się znalazł w morzu po zatopieniu Wielkiej Armady. Chodzi po wodzie, jak wyniosły flaming, niema zaś tak wysokiej fali, któraby dosięgła jego oblicza; kiedy się położy na piasku, zajmuje połowę plaży i wtedy wiedzie dyskurs z malarzem Reychanem*, zawiniętym w obłąkanie kolorowy płaszcz, o proporcjach w niewieściej budowie. I chan zaś wzdycha głęboko od czasu do czasu (zawsze tylko po francusku), obaj zaś myślą w przerwach o tem, że gdyby tylko połowa tych niewiast, które są na Lido, nie malowała sobie sama fizjognomji, lecz zamawiała portrety… A wkoło leży tylko martwa natura…
Potem przychodzi malarz Procajłowicz* (który mnie deprawuje, co dnia bowiem wynajduje w Wenecji jakieś „lepsze” wino) i urządza niemożliwe kawały z grobową miną, takiemu bowiem malarzowi, co całe życie maluje tylko kościoły, nie wypada być wesołym na fizjognomji. Strasznie kochany jest ten mój przyjaciel, chociaż malarz. Wiele mu jednak dobry Pan Bóg przebaczy za te namalowane kościoły.
Włóczymy się tak tedy gromadą po Wenecji, gdzie nas nogi zaniosą, albo gdzie nas zawiezie zezowaty gondolier, opryszek. Wszystkie zaś drogi wiodą do Colleoniego, który w księżycowej poświacie twarz ma jeszcze dumniejszą Bardziej drapieżną. Księżyc mu wyzłaca hełm, rozpala śmiertelnym blaskiem oczy i rzuca rozświetlony pomost pod kopyta bojowego bachmata, aby ów potężny człowiek z orlą twarzą mógł zejść z piedestału i, dudniąc po bruku, — by wpadł w kupczącą, haniebną, plugawą czeredę sprzedającą i kupującą koraliki i kartki z widokami i buzdyganem aby począł tłuc po twardych czaszkach i gnał z tego najdziwniejszego pod słońcem miasta, cudniejszego, niż najcudniejszy cmentarz, pięknego, jak umarła królewna, tajemniczego, jak bajka. Zadrżał zdaje się, pyszny Colleoni w drgającem księżycowem świetle, w siodle się osadził potężniej i mocniej ścisnął buławę. Groźny jest, jak ballada o upiornym rycerzu, piękny, jak śmierć na wojnie, chmurny, jak noc, milczący jak trwoga.
Wracajmy, bo noc już późna i coraz ciszej w zaułkach, które się chwyciły kurczowo ramionami mostów i dzierżą, jak kleszczami; noc się wałęsa samotna, cicha i rozpalona, uciekłszy z Piazzy, gdzie grają Beethovena na dętych tylko instrumentach i gdzie garsony wrzaskliwe patrzą chyłkiem, aby im gość nie uciekł, nie zapłaciwszy.
Wracam na wyspę, aby się rozradować przed snem opowieściami tego cudownego chama, pana i opata de Brantome’a, któregoś, drogi Boyu, zaprezentował w sposób tak nieporównany i tak mistrzowski, że się twojej wielkiej pracy najwspanialszy hołd należy. W „każdym polskim domu” nowy Twój przekład się nie znajdzie, na stoliku w salonie, lecz Ci to zapisze literatura, żeś jej ofiarował arcydzieło przekładu. Gdzieś ty się tego cudownego nauczył języka?
Opat Brantome jedzie ze mną jutro do Werony, na przedstawienie „Aidy” na rzymskiej arenie, o czem w następnym, równie nudnym Ci napiszę liście.
Każdy hotel na Lido ma jedną rzecz taką samą i jedną swoją osobliwość; taką samą, złodziejsko podłą jest kuchnia; — zjedz kawał zaoliwionej ceraty, a zjadłeś roastbef z Lido, wziąwszy potem gruźliczną kość, owiń dokoła niej starą gazetę, a będziesz miał pulardę. „Całe szczęście, że jestem łykowaty”, rzekł u Dickensa indyk, którego miano zarżnąć,. ów zaś, którego ci dadzą w jakiejś Hungaryi, już nawet nic nie mówił, zwątpiwszy przed śmiercią sam o sobie.
Radziłem Altenbergowi, mieszkającemu w tym samym, co ja hotelu, aby odpowiednio do swego tytułu Jak ja to widzę?” — napisał po wyjeździe z Lido książkę pod napisem „Jak ja to strawię?” Osobliwością zaś hotelów jest jakaś znana figura, w jednym tedy mieszka książę Abruzzów i d’Annunzio, w innym Altenberg, w innym znów Herman Bahr i jego broda, równie jak on pyszna i wspaniała, w innym aż Jadlowker. Nawet małe wille mają swoje sensacye; w jednej z nich, w Ortensyi, mieszka jakaś śliczna Polka, piękna jak as coeur, cały bowiem dzień gra w bridge’a, i jakaś jej ciotka, wyglądająca na dame pique Czajkowskiego. Całej tej talji kart przyglądają się Włochy z niemym podziwem, o ile taki ladro, jak Włoch, zdolny jest do wzruszeń.
Pozatem rozmaite wałęsają się tu oryginały; jest tu jeden Polak, zawsze w monoklu, który, jadąc waporetem do Wenecji, siedzi na pokładzie z mapą w ręce, zaniepokojony, czy statek dobrze płynie, tyle zaś ma w sobie alkoholu, że gdy go moskit ukąsi, w tej chwili zdechnie otruty. Ładne egzemplarze. Spotkasz ich wszystkich późnym wieczorem w barze, koło przystani, połykających zachłannie nalewkę z ananasów i czereśni, rozprawiających o sztuce i obmawiających każdego, który jeszcze nie przyszedł, i każdego, co już odszedł. Każdy zaś taki Polak jest jak Hannibal w bitwie, — pierwszy do baru przychodzi, a ostatni z niego wychodzi.
Księżyc to potem po jednemu odprowadza do domu, rzadko się tedy trafi, że jaki malarz w nagłym napadzie obłędu wlezie w ubraniu w wodę, co nie zaszkodzi takiemu ubraniu, ale morzu zawsze zaszkodzi. Spokojnie patrzyłem na takiego jednego, wiedząc, że nie utonie, wedle bowiem cichej z Panem Bogiem umowy, polski malarz nie może skonać w inny sposób, tylko na suchoty. Niepotrzebnie tylko taki ryczy po nocy, jak zarzynany bawół, straszy jedynego policjanta i budzi szlachetne towarzystwo z wielkich hotelów, które i tak niema spokojnego snu, tego jednego bowiem niebo sprawiedliwie odmówiło kapitalistom i adwokatom.
Radość życia jednakże najlepiej demonstruje się straszliwym rykiem, co snadnie zauważyć można w gabinecie dentysty, lub w szkołach śpiewu; jednemu ulżyło w paszczy, drugiej na duszy, — jeśli się tedy polskiemu malarzowi, lub pisarzowi lekko uczyni w rozchełstanej duszy, błogo na sercu i w głowie mu wino złote zaszumi, czyni to, co czyni morze, opiwszy się złotego, upajającego, miesięcznego światła, — woła sobie w głos i śpiewa i raduje się na złość parszywemu losowi; jest to bowiem indywiduum złe, kaprawemi na świat patrzące oczyma, złośliwe, jak szympans, podejrzliwe, jak prokurator, nieużyte, jak dyrektor banku. Przeto mu urąga bezpańskie morze i ta czereda dostojna, co niema kredytu u Boga i ludzi.
Właśnie się morze stroi, tysiąc sobie gwiazd przypiąwszy na wyniosłej piersi i wspaniały order Złotego Księżyca, na wielkiej, fjoletowej wstędze nieba. Legło sobie wygodnie, zlekka oddycha, czasem westchnie i w długie ręce lagunów ująwszy Wenecję, przygląda się jej smutno, jak zabawce, wyrzezanej ze złota i marmurów, zielonemi, mądremi oczyma. A ile razy dojrzy skazę w marmurach, albo groźną, złą szczelinę w pałacowym murze, tyle razy westchnie cichutko; potem to miasto śmiertelne podnosi w górę na księżycowej poświacie, jak na obłoku i o północnej godzinie modli się szmerem i szumem i łkaniem: „Oto jest radość moja i moja duma, dziecko ukochańsze, urodzone ze mnie, jak kwiat. Ocal je, Boże miłosierny. Bardzo zawiniło to miasto, lecz nie daj, aby zginęło w przepaści, albowiem jest piękne. Chore jest na piękność, przeto i grzechy miasta tego były piękne. Cóż Ci, że zginie, jak diament wspaniały, rzucony w topiel?
Jego wina, jego bardzo wielka wina, że w niem dusza, rozkoszą życia zachłyśnięta, skarlała aż do małości łez doży Manina i że umarła potem dusza ta, na atłasach ległszy i złotogłowiu, zapomniawszy o mieczu, lekkomyślnym ujęta snem. Nie umarła jednak, jeno śpi na dnie mojem i płacze mojemi oczyma.
Ocal je Boże, panie morza, bo chociaż grzeszyło to miasto, któreś wielce umiłował, lecz i cierpiało ponad miarę. Wstaw się za niem, Marku Ewangelisto i każ swojemu miastu uderzyć w tysiąc dzwonów, aby wybłagało sobie żywot wieczysty, wieczysty…”
Tak się oto modli szumem nieprzerwanym dalekie morze, a zielona woda pod mostami łka cichutko i pnie się po marmurowych schodach do pałaców, pustych, jak umarłe serca, pluszcze u drzwi, czekając w utrapieniu, czy z nich nie wyjdzie czerwony senator, mądrość wielką mający w oczach, a dumną miłość w sercu, idący na posiedzenie rady, gdzie dziś nuncjusz papieski, przy boku doży siedzący, niezmiernie ważne przedstawi sprawy. Chryste Panie! Nie nuncjusz to siedzi, lecz bezczelny, napoleoński oficer, zasię na wielkich globusach w tyle sali, czerni się nie zarys skrzydlatego lwa, lecz straszny cień młodej, długowłosej głowy Korsykanina… Gdzieżeś jest Colleoni!? Mroźny wiew, jak dreszcz lęku przebiegł po kanałach i cisza jęknęła cicho bulgotem wody; przyczaiła się noc, czarnym okryta płaszczem i, szeroko otwartemi patrząc oczyma, bardzo cierpi tem milczącem cierpieniem, które napróżno wielką wrzawą stara się Wenecja spłoszyć, jak złego ptaka tysiącem lamp kolorowych, burzą fajerwerków i śpiewaniem na gondolach. Trwa krótko wspaniałość sztucznego ognia, a śpiew jest ochrypły. Wielka łódź naprzeciwko pałacu dożów tryska w niebo tysiącem rakiet, słupami ognia, wśród wrzawy i huku. Cudnie barwione gwiazdy lecą w topiel, jak łzy, tłum się dziwi i klaszcze, a morze ocieka zlotem i krwią. A za chwilę noc jeszcze jest ciemniejsza i melancholja jeszcze cichsza, chociaż księżyc, dobry, stary pocieszyciel smutnych, w samą się zjawił porę i smutnym dzieciom stare odnawia zabawki, oczyszcza ze śniedzi marmurowe koronki, złoci ołowiane szyby okien, prostuje pochyłe wieże, rozczesuje grzywę lwu na kolumnie i orle gładzi mu skrzydła, opowiada zaułkom, co się dzieje na morzu, odwiedza sieroce drzewa, zamknięte w więzieniu murów, łachmany lazzaronów w złocistą zmienia lamę, niepokoi cztery na kościele rumaki, tak, że się im szyje prężą i rozdymają nozdrza; zasię potem, stanąwszy w ulubionem swem miejscu, nad kopułą Santa Maria delia Salute, uśmiecha się dobrym uśmiechem i słucha, jak młode dziewczątko śpiewa ślicznym, na zatracenie skazanym głosem, o pękniętem sercu, o niewiernym kochanku i o ciężkiej karze Pana Boga.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Jednej zaś nocy stary księżyc krótko świecił nad lagunami, albowiem musiał wędrować na występ do Werony, gdzie na przedstawieniu „Aidy” grał doskonale i z wprawą odpowiedzialną rolę w obrazie nad Nilem. Sprytny bowiem jeden tenor zorganizował przedstawienia w olbrzymiej rzymskiej arenie w Weronie, pod gołem niebem, tak że można było powiedzieć, iż po jakiejś świetnie zaśpiewanej arji „gwiazdy klaszczą złote”.
Dziw to był nad dziwy. Zawsze jednak w Weronie muszą być dwa obozy; wedle przekładu Kasprowicza, „dwa piękne domy w uroczej Weronie, równie słynące z bogactwa i chwały codzień odwieczną zawiść odnawiały…”, tego zaś dnia, kiedy byłem w onem mieście, ród Kapulettich reprezentowany był przez tych, którym się udało kupić bilet wstępu, nieposkromiony zaś ród Montekich otoczył wielotysięcznym tłumem amfiteatr i zachowywał się wcale nieprzystojnie, rycząc przeraźliwie, klnąc srodze i hałasując, co wchodzący do wnętrza przyjmowali z należytą pogardą, czasem tylko w zbyt wielkim ścisku, trzeba było kopnąć jakiegoś zausznika Montekich, któremu już nie tak bardzo szło o bilet, ile o złoty zegarek, mniejsza już o to, jakiej firmy i do kogo należący. Nie chcąc też uznać zbyt wybujałej muzykalności włoskiej, wojsko z najeżonemi bagnetami otoczyło amfiteatr, ze względu na to, że dobrze wymierzone uderzenie kolbą w brzuch doprowadza stanowczo do przytomności. Takich jednak uderzeń trzebaby było z pięćdziesiąt tysięcy, na taką bowiem cyfrę oszacowały pisma włoskie owych muzykalnych ludzi. Możesz sobie tedy wyobrazić, najmilszy Boyu, jakiej trzeba było zapamiętałości, aby, kopiąc, szczypiąc, wierzgając i klnąc we wszystkich językach, dojść do amfiteatru. Zupełnie tak się szło tamtędy, jak przez gromadę przyjaciół z literatury do wnętrza literackiej świątyni, wiadomo zaś, że brat literat nie życzy nigdy: obyś zginął! — lecz: obyś konał sto lat!
Kiedy się morze rozigra, a mocno zirytuje, zapieni i posinieje z gniewu i zacznie mruczeć głucho, jakby z tajoną złością; kiedy się z wiatrem porwawszy za włosy, tarzać poczną i przewalać po topieli, a fale szemrzą z trwogi, na tę bitwę patrząc; kiedy morze, dostrzegłszy okręt w oddali, syknie z gniewu, potem, ciężko dysząc, gna po odmęcie i rzęzi z wściekłości, — takie same usłyszysz, głosy, wszedłszy do wnętrza tego straszliwego, kamiennego kotła, w którym się kąpała we krwi rzymska dusza.
Och, co za widok!
Czterdzieści tysięcy ludzi siedzi na stokach kolosu, co szczerbą łuków na najwyższem piętrze godzi w pogodne, rozgwieżdżone niebo, rozpięte jak granatowe nad cyrkiem velarium. Niecierpliwość oczekiwania, — są tu bowiem tacy, co siedzą od rana, lepsze zająwszy miejsca, — zmienia się w szmer i szum, który to słabnie, to się wzmaga. Głowa przy głowie się czerni, tak, że się zdaje, że bezpiecznie przejść można po tym pomoście z głów, jak po pompejańskim bruku, a szum, w falę jedną się splótłszy, wędruje po ogromnej przestrzeni cyrku, odbija się od kamiennej ściany, na jeden moment przycichnie, potem wraca już głośniejszy i znów się poczyna błąkać, rosnąć z każdą chwilą, albowiem się zbliża godzina.
Niebo spokojne, milczące i ciche, wsparło się na kamiennem obramowaniu cyrku i zamknęło go pyszną kopułą, malowaną w gwiazdy. Księżyc jeszcze w garderobie; droga mleczna rozświetliła się przedziwnie, wysrebrzona, usiana diamentami, najmniejszy zaś obłoczek nie zasnuł pajęczyną ciemnego jedwabiu nieba. Mnóstwo wielkich lamp elektrycznych wstydzi się haniebnie swojej roli i, nie wiedząc, co z sobą począć, przygasa od czasu do czasu, aby za chwilę rozbłysnąć bezczelnie. Czasem gwiazda oderwie się od nieba i jak kamień leci na ludzkie głowy, dobiegłszy jednak do połowy drogi, skąd już zapewne czuć ostrą woń potu i wyziewy i skąd już słychać szmer tłumu, błędnie w jednej chwili z trwogi, krzyknie rozbłyskiem ostatnim i gaśnie.
A tłum ludzki huczy w jednym jakimś potwornym, nieludzkim akordzie, z którego nagle tryśnie wysokie C przekleństwa, albo dźwięczna fermata płaczu jakiejś uciśnionej niewiasty, pieszczota tłumu bowiem nie zna gracji i granic. Jedna jest dusza teraz w tym amfiteatrze, polip jakiś straszliwy o tysiącach głów, dusza spocona naturalnie, już zirytowana, podniecona, zła i gotowa do wszystkiego. Co uczyni jeden na tym końcu cyrku, w tej chwili czyni to samo drugi, siedzący w ogromnem oddaleniu, jakby tu siedziało stado złośliwych małp, gotowych każdej chwili do ucieczki w panice.
Nie znam jednak wspanialszego widoku nad widok tego potwornego mrowiska,.ukrytego w półmroku; jest to widok niemal groźny, tło bowiem wymalowała noc, ramy są potworne, kamienne i surowe, obraz zaś sam leniwo żywy. Odwracam się od sceny, zapominam na chwilę, że będą śpiewali tylko „Aidę” — i patrzę na tłum. Rozgorączkowana wyobraźnia dopełnia w momencie architektury cyrku, dobudowuje żebra najwyższych łuków, ubiera tłum w brudne, spocone chitony i togi i straszno się czyni człowiekowi; dobywasz z potwornego zgiełku zupełnie wyraźny ryk lwów i nawoływania się gladjatorów. Trzeba zamknąć oczy, gdyż dreszcz przebiega po człowieku.
A tłum się zniecierpliwił. Ktoś krzyknął głośniej i ktoś klasnął w ręce. Zdaje się, że gwiazdy zbladły, taki się podniósł wrzask; tłum się zakołysał, nabrał w piersi oddechu, wtulił głowy w ramiona i krzyknął. Morze się rozpętało i topiel. Klaskanie brzmi jak suche, trzaskające karabinowe salwy, zamęt wiruje nad areną, jak splątany tuman, porywa najspokojniejszych i unosi. Już wszyscy krzyczą; wyłażę tedy na krzesło i krzyczę także rozdzierającym, tragicznym głosem, jakbym nagle zwarjował. O co mi idzie, Pan Bóg jeden wie, bo ja nie wiem, alem się wykrzyczał za wszystkie czasy; to jednak mnie pociesza w obłędzie, że piękna niewiasta z pyszną twarzą Popei po lewej mej stronie siedząca, krzyczy także, po prawej zaś mej stronie ktoś się wydziera — przysięgam Ci! — po serbsku.
Ażeśmy się zmęczyli wszyscy i amfiteatr oddycha ciężko, jak furjat po nagłym napadzie szaleństwa, co jednak trwa niedługo, wielkiemu bowiem polipowi znów coś nagle strzeliło do łba, więc jakby na komendę czterdzieści tysięcy łudzi wydobywa białe (i prawie białe) chustki i poczyna niemi powiewać zupełnie histerycznie, umilkłszy jednak na moment dla tem większego efektu. Jakby niepoliczone stado białych gołębi padło na amfiteatr, widok jakby przesłonił gęsty, ogromnymi płatami padający śnieg. Przed oczyma masz czarne, w kotle zamknięte morze, a z niewidocznych gniazd wypadło z cichym szelestem tysiące mew i tłucze o mrok białemi skrzydłami, cicho lecąc. Więc je tłum za chwilę spłoszył klaskaniem i krzykiem, ukryły się bowiem nagle i amfiteatr znów poczerniał, mrok zgęstniał i napęczniał od wrzawy, aż się stał cud: w jednej chwili ucichł krzyk, jakby go ostrym nożem odcięto od ludzkich warg; jakby sprawnie wyćwiczony zespół chóralny urwał nagle w połowie wysoki ton, jak w trzecim akcie „Traviaty”, tak, że aż jęknęła nagle zbudzona cisza, przytulona do murów i jakby półgłosem wrzawy krzyknęła od nagłego bólu, zbyt natarczywie wyciągnięta za włosy z kamiennych swych kryjówek. Głowę mam pełną szumów, a w uszach dzwoni jeszcze wrzask.
Jest cicho… Jakby z podziemi podnosi się cichutki powiew muzyki, podobny w tym potwornym teatrze do brzęczenia owadów, do szmerów letniego wieczora, albo do gadania dalekiego lasu. Na olbrzymiej scenie ukazali się śpiewacy, z oddalenia mali, Radames i Arcykapłan. Wreszcie odzywa się łomot trąb i dudnienie bębna, dźwięki biegną szybko poprzez ogrom cyrku, dopadają do najdalszych zakątków, wreszcie przelewają się przez granitowy zrąb budowli i gdzieś tam już cicho szemrzącą kaskadą lecą w przepaść i w noc.
Radames postąpił naprzód dwa kroki, rozpaczliwym wzrokiem zmierzył odległość i wysokość niebieskiego stropu, od którego głos jego ma się odbić — zaśpiewał swoje:
— Celeste Aida, forma divina, mistico serto di luce e fior!…
A kiedy się, rękoma sobie dopomagając, wdrapał bez szwanku na ton najwyższy — krzyknął tłum jednym, zgodnym, potwornym, tysiąc—echowym głosem uznania. W zamkniętym teatrze krzyk ten rozwaliłby mury i lampy by od niego pogasły; padłaby trupem primadonna, chociażby zażywna i mocna w sobie; rozsypałoby się w próchno ze trzydzieści nieco starszych chórzystek, zachwiałyby się dekoracje i runęłaby świątynia tebańska; uciekłby z teatru najodważniejszy krytyk. Zasię Radames Veronese okrasił oblicze uśmiechem zadowolenia i przyjął sztandar z rąk cudownie śpiewającej Amneris, słynnej Marji Gay i poszedł do garderoby, spojrzawszy wymownie na Aidę, dobrze śpiewającą i mającą głos należycie cienki, za to ramiona tak grube, jak kolumny w świątyni Wulkana.
W momencie zmieniono dekoracje, w których niema wiele do zmienienia, gdyż osiem drewnianych słupów przesuwa się to w tę, to w ową stronę, wszystkie bowiem świątynie, więzienia i inne takie lokale, potrzebne do „Aidy”, znajdują się tuż opodal sceny, albo już pod siedzeniami widzów, albo też w ukryciu wśród drzew, zasadzonych „tymczasowo”.
Śpiewają tedy ładnie i składnie, to też straszliwe okrzyki uznania są coraz częstsze i coraz żywsze, szczególnie dla Amneris; grają wszyscy z szerokim, włoskim gestem, przypominającym w scenach bardzo dramatycznych, gesty rozżartych ludożerców, lub też ruchy w tańcu św. Wita, niema jednak tak gwałtownego ruchu, któryby na tej scence, mogącej pomieścić pułk wojska, był rażący. Mniej nam jednak wszystkim idzie o „Aidę”, więc się bogdaj, że z rozkoszą czeka antraktu, aby raz jeszcze i raz jeszcze przyjrzeć się nieporównanemu widokowi amfiteatru, który ma pomysły nadzwyczajne; w jednym bowiem antrakcie stało się, że niebo zeszło na ziemię, z czterdziestu bowiem onych tysięcy ludzi każdy w pewnej chwili zapalił małą świeczkę i podniósł rękę w górę. Tego nie widział nawet Neron. Przymruż oczy, a ujrzysz widowisko nieporównane: tysiące migotliwych gwiazd mruga w mroku i żarzy się i świeci; tysiące świętojańskich robaczków lata wśród tłumu, który się raduje i cieszy się i śmieje głośnym, rozwichrzonym, szerokim śmiechem, tłum bowiem w tej chwili zmienił się z potwora w małe dziecko, które trzyma w rękach świecidełko i szaleje z radości. Gwiazdę sobie kupił za solda i tuli ją, rozbłyśniętą, w rękach, aż się zdumiały prawdziwe gwiazdy i patrzą z otwartemi usty, co za wspaniałą zabawę wymyślił sobie głupi człowiek.
Ten zasię nie jest tak głupi, bo zgasił świeczkę po chwili, aby mu połowa została jeszcze na drugie przedstawienie i, uspokoiwszy się, wyłupił oczy ze łba, patrząc na zwycięski pochód Radamesa.
Pochód ten jest atrakcyą spektaklu; trębacze grzmią w trąby, ale z takich samych egipskich nut, jak i u nas, zasię w rytm marsza idzie nieskończony korowód wojowników i bohaterów, autentycznych murzynów i autentycznych koni, które są bardzo stylowe, są to bowiem właściwie wyschłe mumje bojowych rumaków, na razie zaś, w czasie wolnym od występów w operze, służą w dorożkarskim fachu, co snadnie poznasz po melancholji na końskiem obliczu, po łopatkach, urągających niebu i po bokach wytartych.
Nikomu to jednak nie szkodzi, że Faraon miał taką parszywą konnicę, zato bowiem wojsko jest świetnie ubrane, Radames zaś kapie od złota i promienieje, jak słońce.
Oto, pomyśl sobie, złoty Boyu, — w pewnej chwili, jakby wysunięty przez reżysera, wtacza się na scenę to kochane bydlę, księżyc. Włazi poważny, cudownie dostrojony do tragicznej sytuacji, świetny i błyszczący.
Gra wybornie: twarz ma w miarę melancholijną w miarę wzruszoną, patrzy na akcję poważnie, zawisnąwszy nad sceną bez ruchu, wytrawny mądry statysta.
Przypatrz mu się dokładniej, a ujrzysz za tą mgłą tragicznej melancholji zwiędłą, umalowaną tylko doskonale, zapitą gębę starego aktora, rafinowanego wygi.
Ożywił scenę w jednej chwili, dumny ze swej roli, czując, że w tej chwili wszystkie gwiazdy patrzą na niego z niezmiernym podziwem, jak głupie podlotki na wielkiego aktora, który chociaż bez gaży i bez emerytury, najwspanialsze grywa role, stary wyjadacz, co więcej wyratował autorów i kiepskich dramatycznych poetów, niż jest gwiazd na niebie.
Wysłuchał dostojnie całego śpiewania, poczem, kiedy Radamesa przychwycono na zdradzie, spłynął z ponad sceny z tym pysznym gestem, który znaczy, iż on wszystko rozumie i wszystkiemu przebaczy. Zrobił gębę bardzo tragiczną i popłynął, niby ręce załamawszy, w stronę Medjolanu, aby nie widzieć tego, co się dziać będzie w tłumie przy wychodzeniu z amfiteatru.
Tłum zaś wypełznął na ulicę i, opowiadając sobie wrażenia z tego nadzwyczajnego przedstawienia, szemrał jeszcze długo, spać nie dając. Julji Kapuletti w fałszywym grobie.
Ciebie jednak, drogi przyjacielu, sądzę, że dobrze do snu przysposobiłem, jeśliś nie usnął już w połowie czytania tego listu. Jeśli tak jest, śnij tedy słodko i niech Ci się przyśni, żeś znalazł dziesięć koron, nikt Ci bowiem lepiej nie życzy odemnie. Pokój z tobą!
Czy nie uważasz kochany malarzu, że dostałem manji pisania „listów z podróży”, jak gdybym był panienką, która się musi wypisać pod adresem: „Zawiedziona 4832 poste restante”? — Czynię to jednak dlatego, aby się moi przyjaciele dowiedzieli ze smutkiem, że mi się nic złego w drodze nie stało, że nie złamałem nogi i że mnie nie rozjechał automobil, szczególnie moi przyjaciele piszący dramaty; kiedy sobie bowiem, mój drogi, wyobrażę mój pogrzeb, mam przed oczyma obraz niesłychanie wesoły: oto trumnę moją, wysmukłą w lwowskim stylu, trumnę wypożyczoną z teatralnego magazynu, niosą czterej silni dramaturdzy, a niosą ją strasznie szybko, abym przypadkiem z niej nie wstał koło teatru, gdzie, śmiem mieć nadzieję, dyrektor teatru będzie miał mowę, zakończoną wśród łez okrzykiem:
— Boże! czemuś zabrał tylko jednego?
I powiedz, drogi malarzu, co ja jestem temu winien, że ktoś sobie kupił papier i pióro i jednem cięciem zamordował w pierwszym akcie ojca, w drugim matkę, w trzecim kota, sklął świat, ludzi i Pana Boga?
Aby tedy ochłonąć z nadzwyczajnego wrażenia ostatnich naszych premjer, wyjechałem do| Nicei, gdzie dotąd żyje pamięć o tobie, od czasu, kiedyś dla oryginalności kąpał się w morzu we fraku, dziwną tem w oczach tłumu okazując pogardą rzeczy ziemskich, frak ten bowiem z kosztami sądowemi kosztował podobno trzydzieści koron. Wspominam ci o tej plotce, abyś wiedział, że dość jest wyjechać z ukochanego swojego miasta, aby w niem zaraz powiedziano:
— Czy pan nie słyszał, że ten i ten uwiódł w Kalkucie córką Maharadży?
— To jest bezczelne kłamstwo, — odpowiada przyjaciel nieobecnego, — nie pozwolą źle mówić o nieobecnych. Nikogo nie uwiódł, to potwarz; biedaczysko, ukradł tylko dwa i pół miljona i uciekł z chórzystką, a to, panie, wielka różnica!
Wyjechałem tedy na jasny brzeg za sprawą mojego szanownego wydawcy, któremu się z tego powodu zrobiło ciemno w oczach; powiadam abyś wiedział jak w odpowiedniej postąpić okoliczności, kiedy będziesz sprzedawał nową tek graficzną, że się z wydawcą rozmawia w ten] sposób:
— Jestem panu podobno winien pięć tysięcy: drogi panie!
Te „podobno” to jest nóż w serce i wydawca robi się szaro—zielony, ale się uśmiecha; tych „pięciu tysięcy” zaś nie bierz dosłownie, gdyż cyfry tej, znanej mi z cudownej książki profesora Ernsta o życiu na planetach, używam w druku tylko dla efektu, w rzeczywistości idzie o 76 koron za czwarte wydanie.
— Nie szkodzi, — powiada wydawca — przecież mi pan da powieść…
— Ach, tak… powieść…
Uśmiech mój w tem miejscu jest uśmiechem z przedpogrzebowej kaplicy i więcej jest w nim litościwej goryczy i ironicznej esencji, niż w spojrzeniu dyrektora banku, rzuconem na potrzebującego interesenta. Uśmiech taki jest jednakże niezawodny, gdyż wydawca robi się szaro—niebieski.
— Nie da pan powieści?!
— Owszem, ale mój spadkobierca ją dokończy, chyba, że wyjadą.
— Jedź pan do Zakopanego… —Nie jestem hrabia.
— Jedź pan do Jaremcza…
— Nie jestem bankierem; mogą wyjechać do Nicei.
— Gdzie to jest? — jęczy wydawca — to podobno bardzo daleko?!
— Na cmentarz znacznie bliżej… Wydawca biegnie do kawiarni, szuka w leksykonie, gdzie jest Nicea i krzyczy:
— Którą klasą pan jedzie?
— Pierwszą…
Jeszcze mam siniec od tego spojrzenia, które w tej chwili rzucił na mnie ten człowiek.
— Panie! — mówi nieszczęśliwy kamienicznik — pan mnie rujnuje!…
— Bóg mi to z ochotą przebaczy… Dawaj pan czek.
O, malarzu kochany! widziałeś człowieka, podpisującego wyrok śmierci na siebie? Szkoda, zrozumiałbyś, jak wydawca podpisuje czek.
Widziałeś, jak człowiek, zaprzedający duszę, podpisuje się krwią? Szkoda, byłbyś zrozumiał… Każda litera jest paralitycznie skrzywiona, a każda cyfra wygląda jak człowiek, chory na skręt kiszek, każde zero wygląda jak rozpacz, każda ósemka, jak załamane w bólu ręce.
Można jednakże zacnemu wydawcy osłodzić tę straszną chwilę, kiedy mu się powie:
— Dziękuję panu tymczasem, bo za tydzień zatelegrafuję znowu po pieniądze.
Wtedy można już wyjść bez pożegnania, gdyż wydawca leży zemdlony i długo, długo się nie rusza. I wcale słusznie, gdyż dla wszystkich polskich księgarzy, ludzi skądinąd niesłychanie szanownych, jest to pozycja najodpowiedniejsza.
Tego samego zdania był Ignacy Nikorowicz, nasz grzeczny przyjaciel, którego zastałem we Wiedniu, pogrążonego nad pisaniem trzeciego aktu nowej komedji. Zacny ten pisarz, jeśli na ulicy spotka własną biedę, starą damę, mocno do niego przywiązaną, kłania się uprzejmie. Grzeczny autor „Gołębnika” jest bywalcem Riviery, to też, wsadzając mnie do wagonu, powiada:
— Przy trzecim stole w prawej sali ruleta jest zepsuta, co wtorku i soboty wychodzi trzynastka… Przy pierwszym stole na lewo dwadzieścia siedem, a przy stole w głębi zero, jeżeli krupjer jest młody, a jeżeli stary to osiemnaście…
Pomyśl sobie, mój drogi, co to znaczy brak szczęścia! Świetnie już ktoś powiedział: jeśli kto ma „pecha”, to, wtedy mu nawet kamień spadnie z serca, to mu zawsze upadnie na odciski, — nigdym się nie mógł doczekać ani młodego, ani starego krupjera, tylko zawsze kręciło ruletę indywiduum w średnim wieku. Zanim ci jednakże opowiem, jakie w pachnącym tym kraju widziałem gęby, aby się uradował twój cudowny ołówek, który lepiej czuje, niż ja ci to mogę opisać, — muszę ci opowiedzieć, jak bardzo smutnym był mój wjazd tegoroczny do Francji, której obywatelem czułem się kiedyś przez czas dłuższy, a którą przekląłem obecnie do siódmego pokolenia, bez żadnej uwagi na system dwojga dzieci.
Wiesz o tem, że literat ma jednego wiernego przyjaciela, a jest nim szlachetny papieros, w którego towarzystwie się myśli, który zaraz gaśnie, jeśli się myśli głupio, z którym się do spółki pisze i który goryczą napawa usta, jeżeli się pisze głupio; znasz przytem francuskie papierosy, które przy paleniu mają posmak zżółkłej waty ze starej kołdry, mają zapach zbrodni i przypalonego kalosza, które wypełnione są uschłą trawą morską, zwietrzałą gutaperką, z których dym gryzie oczy, słodkawy przytem jak rycynus, które nastrajają impertynencko, haniebnie i złośliwie. Nie dziw się tedy, że wiozłem ze sobą swoje własne papierosy, że się zaś człowiek ogólnie przyjętym zwyczajem, a na wszystkich celnych granicach ściśle obserwowanym, nie zwierza nikomu z posiadanych skarbów, więc się i ja nie chwaliłem przed celnikami, słusznie mniemając, że jeśli Chrystus Pan uważał tę branżę za rzezimieszków, tedy dobry chrześcijanin w żaden sposób w konfidencje z nimi wchodzić nie powinien.
Przegląda mi tedy jeden taki walizą i odrazu nabrał dla mnie szacunku, widząc, że mam aż dwie koszule, gdyż odrazu wziął mnie za polskiego hrabiego, tembardziej, że ze strachu, aby nie znalazł papierosów, miałem minę idjotycznie—arogancką. Z taką tedy miną przejechałem granicę bez wyrzutów sumienia, mniemając, że dwieście papierosów nie zubożyło drogiej mi Francji, a zubożyłoby mnie i mojego wydawcę, dla którego raz jeszcze się poświęciłem. Jeździłeś często przez różne granice i znasz dobrze ten wspaniały widok, jak już po drugiej stronie zła i dobra, wszystek naród wyjmuje rozmaite rzeczy, skąd się tylko da; jak panie wydobywają papierosy z ukrycia, o którem Brantome jeden łacno jakieś piękne powie słowo i jak się wszyscy cieszą, że się celniki dały oszukać. Ja się nie cieszyłem wcale, gdyż nie opłaciłem moich skarbów jedynie — przez zapomnienie; przypomniałem sobie jednak gdzieś na trzeciej stacji, ale już było zapóźno, żeby się wracać do zbójców szlachetną modą świętego Jana Kantego. Siedzę sobie tedy w przedziale wraz ze spokojem duszy i z jakimś wytwornie odzianym gentelmanem, który czyta „Madame Bovary” i bawi się purpurową różą, co każdemu wolno. Jest godzina piąta rano i morze szumi tuż przy kolejowym wale.
Myślę sobie: „dobrze jest na bożym świecie w przedziale pierwszej klasy!” i postanawiam uczcić radość życia ofiarą dymu z papierosa, co się jednakże zezowatemu życiu wcale nie podobało, albowiem w tejże chwili gentelman z różą (o, zbrodnio! jakie przybierasz pozy!) rzuca się na mnie jak tygrys, chwyta moje przerażone papierosy, które tulą się do siebie jak przelękłe, biedne, sieroce dzieciątka, — i krzyczy.
— Tiens! — myślę sobie i powtarzam za Zagłobą: „ten mi da łupnia…”
Przez głowę przeleciała mi myśl, że jest to taki z Conan Doyla albo z Maurice Leblanca, że rzuci mi na twarz zachloroformowaną chustkę, że mnie uśpi, i że mi zabierze mój czek na trzy miljony. Nic z tego…
Myślę sobie tedy, że jest to człowiek, który nagle oszalał, ujrzawszy polskiego pisarza, jadącego sobie, jak nic na Rivierę…
Myślę sobie dalej tedy, że jest to anarchista i uważa mnie za podróżującego incognito króla, — także nic z tego.
Pomyśl sobie, drogi malarzu, że jeszcze szło o te mizerne papierosy, albowiem wspaniały rząd trzeciej republiki (oby została królestwem) wysyła każdym pociągiem kilku takich gentelmanów, którzy bezecnie z poza kartek książki, czytanej naturalnie do góry nogami, bo gość taki chyba nie umie czytać, wypatrują, czy kto czego nie wiezie. Wszystko to — jeszcze raz ci powtarzam, — stało mi się przez przeoczenie, opowiadam to zaś dlatego, aby drugi tak jak ja nie był mądry po szkodzie i nie zapomniał oclić tytoniu, albo przynajmniej nie dowierzał figurze, czytającej „Panią Bovary” i bawiającej się łajdacko różą.
Z tem wszystkiem to jeszcze nie koniec, namaluj mi to wesoło, bo było to bardzo wesołe. Gentelman powiada:
— Za chwilę pociąg stanie, niech się pan pożegna z madame…
Francuz, jak uważasz, zawsze jest pełen galanterji.
— Ha! — zawołałem, — jak bohater w tragedii, — biada! biada!
A kiedym się pożegnał z madame, nie mogącą pojąć, jak można stracić męża na gładkiej drodze kolejowej i w niewieścim zapale mianującą głośno kanalją reprezentanta trzeciej republiki i zaledwiem miał czas wykrzyknąć:
— Pisz do mnie do Cayenny… —
— wysiadłem w towarzystwie gentelmana na stacji Garavan, co przypomina mi do dziś dnia karawan. Ale ta Cayenna nie dawała mi spokoju, bo zdaje się w drodze do tego właśnie przybytku zmarła szlachetna Manon Lescaut. O, drogi przyjacielu! Nie zapominaj nigdy dobrze chować papierosów, zaklinam cię na wszystko!
Świat zachłysnął się przeczuciem poranka, a ja w tej chwili rzuciłem laską za wróblami, które tarzały się w ulicznym pyle, bo mi się zdawało, że się tarzają ze śmiechu na mój widok. Jak to Farys mówił? „Daremnie palma zielona z cieniem i owocem czeka, ja się wydzieram z jej łona, palma ze wstydem ucieka…” A to ja chciałem uciec, nie palma, ale gentelman, (oby okulał) niosący moje papierosy, stąpa koło mnie i stara się mnie bawić rozmową, bazyliszek z trzeciej rzeczypospolitej.
Myślę sobie, coby w mojem położeniu zrobił d’Artagnan z „Trzech Muszkieterów”?
d’Artagnan zawołałby Porthosa i rzekłby spokojnie:
— Porthosie, daj w pysk temu poczciwemu człowiekowi, który mnie niepokoi w podróży…
— Dokąd my idziemy? — pytam gentelmana, nie patrząc jednak na niego, abym słusznym nie zapałał gniewem.
— Do brygadjera, który ma służbę… Brygadjer — myślę sobie — to jest taki generał w „Carmenie”. —
„On brygadjerem jest, lecz w pułku tym nie służy”.:, powiada bas do pierwszego sopranu; świta mi tedy dziwna nadzieja, gdyż nikt inny, tylko brygad]er Don Jose pomógł ujść z rąk władzy pięknej Carmenie, ale takie myśli, drogi mój, można mieć tylko o wczesnej rannej godzinie, gdyż nawet w pełnem słońcu jestem bardzo mało podobny do pięknej Carmen, Carmencity.
Uważaj jednak, teraz się zaczyna „Uroczystość na Garavanie”.
— Dzień dobry panu, panie brygadjerze! — powiadam ja.
Władza siedzi bez kołnierzyka w takim pokoju, gdzie jest jakaś prycza, krzesło i stół; pan brygadjer patrzy na mnie, potem na gentelmana, który mruga znacząco i już wszystko rozumie; potem dopiero odpowiada pięknem „dzień dobry”, wypuszczając jednocześnie kłąb dymu ze śmierdzącego kaporala. Bardzo jest miły pan brygadjer, który pisać ma protokół. Wcale mi się nie przedstawiwszy, pyta mnie o nazwisko, które po wygłoszeniu, powoduje niesłychaną konsternację; brygadjer jest przerażony, obawiając się, że mu nie starczy papieru na jego zapisanie. Heca się potem czyni kolosalna, czy jestem Polak czy Rosjanin.
— To pan długo tu jechał? — dziwi się władza.
— Prawie dwa miesiące, — odpowiadani z rozczuleniem.
— O, tak, pański kraj jest bardzo daleko, — powiada pan brygadjer, który się łaskawie mną zainteresował; ponieważ zaś obaj podobaliśmy się sobie nawzajem, zaczynamy towarzyską konwersację, z wyłączeniem złodziejskiego gentelmana, który stoi na uboczu, dzierży w uścisku moje papierosy i bardzo się wstydzi.
— Tam u panów była teraz straszna wojna, jak się to nazywa… no… na tym Bałkanie?…
Przysięgam, że nie zmyślam. Odpowiadam tedy:
— Straszna wojna, panie brygadjerze, — trzech moich braci zginęło… Jeden był feldmarszałkiem…
— I pan tu przyjechał wypocząć? — mówi on tkliwie.
— Tak, panie brygadjerze, ale widzi pan, nieszczęście z papierosami…
— Trudno, obowiązek, bardzo pana przepraszam, ale nie wolno. Czemu pan nie zadeklarował?
Pan brygadjer jest tak uprzejmy, że nawet nie oczekuje odpowiedzi na to pytanie, tylko pisze dalej swój straszliwy protokół, który opowie dziejom Francji, że za czasów rządów pana Reymunda Poincaré’go, przychwycono dwieście papierosów w miejscowości Garavan o godzinie piątej rano…
— Panie brygadjerze, proszę mi powiedzieć, ile mam zapłacić, abym sobie poszedł.
— Musi pan czekać, aż wstanie pan szef.
— A czy pan szef wstaje wcześnie?
— Jak się zdarzy… Czasem o jedenastej…
— A czasem wcześniej?
— Nie, czasem później…
O, święty — Pecoranie! — krzyknąłby w tem miejscu Robert Bracco.
Pot kroplisty wystąpił mi na czoło. Strach! Upadłem na krzesło wedle dantejskiej recepty „jako człowiek martwy pada”… A jeżeli pan szef mnie na złość umrze?
Pomyśl sobie, co się dzieje dalej. Mam czekać od szóstej rano, aż pan szef wstanie; uprzejmie mnie proszą abym „zechciał” zaczekać w przyległym pokoiku, do którego wchodzę, jak do szpitala. Wzdrygnąłem się na, progu i krew mi uderzyła do głowy: naprzeciw mnie wisi portret pana prezydenta Poincaré’go i ten człowiek do mnie się uśmiecha. O, królowie Francji! Czyby który z was kazał wyłapywać po pociągach nie—oclone (przez zapomnienie!) dwa pudełka papierosów?! A ten człowiek się śmieje, ale niedługo, gdyż musiał w oczach moich wyczytać straszliwe rzeczy.
Gorze! gorze! Siedzę sobie tedy i dumam. O czem? Mój drogi, zdaje mi się, żem przez chwilę myślał też o pozagrobowem życiu i gdyby był ksiądz w pobliżu, byłbym odbył jeneralną spowiedź. Najgorsze jest to jednak, że nie miałem — papierosa. Próbowałem układać wiersze, wspaniały cykl: „Z więziennej celi”, ale nie szło, zainteresowałem się jednakże po chwili żywo straszliwym piskiem i górno brzmiącym krzykiem niewieścim. Czyżby mnie przyszła uwolnić jaka cudzoziemska księżniczka? Zdawało mi się, że słyszę najwyraźniej: „Puśćcie go, albo się przebiję tym sztyletem”, potem znowu ucichło, jakby ktoś składał zeznania, potem znowu rozbrzmiał cudowny krzyk i zdawało mi się, że znów słyszę: „Śmierć tyranom i hańba! hańba! hańba!”
Poincare, na ścianie wiszący, począł się przysłuchiwać pilnie, ja natężyłem słuch. Aż za chwilę drzwi się otwarły i oto wpada niewiasta, tak czerwona, jak panna po pierwszym pocałunku, wcale piękna niewiasta w bardzo drogiem futrze: zamilkła, ujrzawszy mnie, przypatrzyła się pilnie, a potem:
— Pan jesteś szefem?
Spojrzałem na nią nieco nieprzytomnie i dość głupkowato, z czego ona przekonała się najdowodniej, że muszę być jakimś wysokim urzędnikiem.
I, jak zefir wiosenny, który wreszcie w burzę się zamieni, jak lawina, która z grudki śniegu w górę urasta, jak długi, które rosną jak pędy wiosenne, tak rosła jej wymowa na ten temat:
— Co to jest? Jak mnie tu traktują? Niech Pan do stu djabłów zrobi z tem porządek, kilku papierosów wieźć ze sobą nie można…
— Madame… — chcę jej przerwać,
— To jest rozbój, żeby taka swołocz właziła do sypialnego przedziału. Pan ma ładnych rzezimieszków… Ot co!…
— Madame… —powiadam.
— Do ministra zatelegrafuję!… Do samego Kokowcowa… Ani centima nie zapłacę, bo mi się nie chce.
— Pani! — krzyknąłem, jak człowiek, który chce przekrzyczeć wichurę, — ile pani wiozła papierosów?
— Głupstwo! Dwa tysiące…
— A ja dwieście…
Widziałeś kiedy apoplektyczny atak? Bardzo to ładnie wygląda: człowiek zatrzymuje ręce w pozycji „gadającej”, usta otworzył, chcąc złapać powietrze i oczy stawia w słup. Bardzo ładnie wyglądała ona rosyjska niewiasta, więc ja, jako starszy więzień, odstąpiłem jej krzesło, aby na niem mogła wydychać swoje wzruszenie.
— Pan także?
— Tak, pani, ja także. Ból nas połączył i gdybym był wolnym…
— A to świnie! —powiada nato ona…
Mój uśmiech wy łuszczył jej moje w tej sprawie poglądy.
Aż przyszła ta godzina, kiedy pan szef wstał lewą nogą z łóżka; chudy, wysuszony jak tytuń obejrzał mnie, obejrzał, dziwił się, cmokał ustami, przewracał oczy, ważył moje papierosy, znowu się dziwił, wysunął język, potem kiwał długo głową.
— Pan jest Rosjanin.
— Nie, Polak.
Pan szef przyjrzał mi się, jakby zobaczył króla Dahomeju.
— I czemu pan nie oclił?
— Zapomniałem.
— Jak można zapomnieć?
— Mam uderzenia krwi na mózg, raz zapomniałem, jak się nazywam…
Pan szef zmrużył jedno oko, pokiwał głową na temat: „powiedz to innemu, a nie mnie” i powiada :
— To drobnostka, pan zapłaci małą karę.
— Ile?
— Pięćset franków…
W jednym dramacie wierszem jest taki ustęp:
„Co mówisz, wicehrabio? Zdaje mi się, że zwarjowałeś po stracie trzeciej żony!”
To właśnie powiedziałem wzrokiem onemu człowiekowi, tak, że mnie zrozumiał. Musiałem długo i szeroko opowiadać mu, że ja jestem taki pisarz, co nie, ma pieniędzy, że jestem bardzo chory, że jedna Nizza mnie ocali, że uczyniłem to z rozpaczy, że wierzę w przyszłość Francji, że jej życzę szczęścia w handlu, że nigdy w życiu nie miałem takiej kwoty, że mu poświęcę sonet, że bardzo szanuję jego żonę i bardzo kocham jego kaprawe dzieci, — aż zmiękł i kazał zapłacić dwieście. Jakbyś się, kochany malarzu, ze mną potargował, tobym ci coś niecoś jeszcze z tej kwoty opuścił, ale w druku nie wypada. Ale zato owa Rosjanka… Zdaje mi się, że ją obdarli aż do koszuli, uważając, że w nicejskim klimacie można chodzić w przewiewnym stroju…
To się stało w szlachetnym Garavan, teraz ci zaś opowiem, co się działo w Nicei w dniu Narodzenia Chrystusa Pana.
Człowiek, leżący na katafalku, mało zazwyczaj okazuje zainteresowania dla piękności natury, że zaś moje przejścia nastroiły mnie dość trupio, muszę tedy nieco ochłonąć, zanim opiszę jeszcze raz to, co już było tysiąc razy opisane; jestem bowiem tego zdania, że nie jest żadną sztuką opisywanie tego, czego nikt jeszcze nie opisywał, trudniej natomiast wydusić kropelkę haniebnie wyciśniętej cytryny. Patrzeć bowiem bardzo łatwo, widzieć natomiast jest bardzo trudno. Boją się jednak, czy zdołam nieprawnemi oczyma dojrzeć jeszcze cokolwiek w tej świetnej panoramie, którą dobry Pan Bóg podarował ludziom, jak się dzieciom ofiaruje kosztowną zabawkę. Dzieci wystawiły zaraz w podzięce przybytek, w którym się zgrywają w baccarata.
Przejedźmy tedy szybko mocarstwo księcia Alberta, którego artylerja składa się z jednego rewolweru, a konnicę reprezentuje wspaniały rumak do wożenia wody, owo cudowne mocarstwo, o którem snadnie można powiedzieć obrazowem wielce zdaniem Sieroszewskiego, że jeśli pies na niem siądzie, to ogon ma już za granicą; pociąg nasz szybko wyjeżdża, gdyż dłuższym postojem mógłby zaczadzić całe państwo.
A wiesz, drogi malarzu, kto ze mną jedzie w przedziale? Gentleman, czytający „panią Bovary” i bawiący się różą… Inne indywiduum, ale taki sam opryszek, — na zmianę. O, zemsto! Nie umiem ci opisać tej arogancji, z jaką zapaliłem sobie papierosa, mając w kieszeni wspaniały, żółty kwit, dowodzący, że już ze mnie zdarto skórę. Dmucham mu w sam nos, powoli, z predylekcją, rafinowanie, złośliwie, śmiertelnie spokojnie. A indywiduum na mnie nawet nie patrzy, tylko bazyliszkowym, zezowatym wzrokiem obserwuje jakąś panią, wtuloną w kąt. O mnie już wie, zbójca, teraz czyha na tę niewinną owieczkę, tak, że zaczynam drżeć na myśl, co będzie, jeżeli ten podstarzały anioł zacznie wydobywać z pończochy opasłe pudełko papierosów? Zrzekłbym się nawet interesującego widoku, byle ją jakoś ostrzec; powiedzieć jej wprost nie mogę, że zbrodzień siedzi w przedziale, ale w potrzebie przychodzą do głowy genjalne pomysły, zaczynam tedy ni stąd, ni zowąd podśpiewywać arję z „Carmeny”, owe dumne słowa przemytników::
„Strażników dwóch, to dla nas fraszki…” Myślę sobie: jeśli baba muzykalna, tedy zrozumie.
Efekt, co prawda był. Niewiasta „patrzy na mnie wesoło, czym się nie upił, spotkawszy się jednak z moim wzrokiem, który jej zaczął krzyczeć : kobieto! uważaj! — który wykrzykiwał w głos zawołanie z Kiplinga:
— Na Chila, baczność, na Chila!. — który starał się być natarczywym, — zaniepokoiła się. Ja nic; ciągle mi żal kobiety, więc nucę sobie wiele mówiące:
„Don Jose stań na straży, a ja namiot rozwinę!”
Wtedy ona patrzy przerażona, na mnie, tym litościwym, strwożonym wzrokiem, jakim się patrzy na biednego warjata i widzi, że jej daję znaki. Zrywa się tedy, prosi uprzejmie celnika, aby jej pomógł wziąć walizkę, co on czyni niesłychanie chętnie i wychodzi—do innego przedziału.
— „Więc nas przenieś,” — rzekły ryby do starej czapli, która „jak to bywa”, zjadała je po drodze.
— Nieszczęśliwa! — rzekły jej me oczy. Tak to najlepsze rady idą na marne, co mnie
szczerze zasmuciło, tak, że smętny bardzo przybyłem do Nicei, owej żaby, która się dmie bardzo, aby być podobna do wielkiego wołu, do Paryża.
Już na nicejskim dworcu człowiek zostaje bez żadnego patentu, hrabią; wogóle Francja to jest bardzo demokratyczny kraj. Posłańcy hotelowi rozdają tem chętniej tytuły, im który jest młodszy, starszy nieco wyga, przyjrzawszy się skromnej walizce, która wygląda jak podrzutek, mówi ci już tylko „panie baronie”, a bardzo stary, oceniwszy mnie jednym rzutem oka — nic już nie mówił. Dobrze jest jednak w życiu przebyć angielską chorobę, bo się z angielską flegmą przechodzi wśród tych opryszków, rzuciwszy im w jednem słodkiem spojrzeniu generalne i skondensowane: połamcie nogi, obywatele!
Targuj się potem, nieszczęśliwa polska duszo, z hotelarzem, który, dowiedziawszy się, że nie jesteś ani Anglik, ani Rosjanin, bardzo się temu dziwi i wcale swego zdumienia nie ukrywa.
Rozmawiając z hotelarzem nie należy nigdy mieć w ręce coś ciężkiego, łatwo jest bowiem bardzo zostać mordercą z powodu nieodpornego przymusu.
Powiadasz mu:
— Niech mi pan da słoneczny pokój.
— U nas wszystkie są słoneczne. Król szwedzki tylko tu zajeżdża..
Wiezie cię windą, wiezie i pokazuje pokój z cudownym widokiem na sąsiedni strych, gdzie się suszą dwa fartuszki i gdzie trzepią dywany.
— Voila! To jest bardzo ładny pokój.
— A gdzie jest słońce?
— Jak pan to rozumie? U nas zawsze jest słońce.
— A czemu teraz niema?
— Teraz? Ach, teraz… To w istocie dziwne, że teraz niema…
— W takim razie, kiedy tu będzie słońce, niech mi pan da znać. Do widzenia panu…
Gdyby się w jednej setnej części sprawdziło to, czego ci ten człowiek życzy w tej chwili, nie doszedłbyś do bramy. Wreszcie jednak gdzieś osiądziesz, gdzie można z pyłu otrzepać obuwie, gdzie jest kominek, w którym nigdy się nie pali, gdzie na kominku jest zegar, który nigdy nie chodzi, gdzie jest kaloryfer, który powinien być chórzystką, nie kaloryferem, bo wcale nie grzeje, za to jednak jest stary, upudrowany kurzem i ciągle śpiewa, gdzie jest telefon, ale taki dla głuchoniemych, co to gadasz w niego| jak dziad do obrazu, a on nic „na szafce stoi, nikogo się nie boi”, gdzie jest „landszaft”, którego żaden malarz nie podpisał, ale muchy za to bardzo często, gdzie jest wanna, która jednak sama powinna się wykąpać, gdzie jest szafa z lustrem, ale z takiem lustrem, że kiedy w nie spojrzysz, tracisz w tej chwili ochotę do życia, gdzie jest kałamarz, ale z mazią, i pióro, którem tylko wyroki śmierci możesz podpisywać, gdzie jest wreszcie dywan, z którego by trup wstał, gdyby go na nim złożono.
Ale ja byłem szczęśliwy, albowiem miałem cudowne mieszkanie ze słońcem, wprawdzie nie wprost, tylko odbitem w takiej nieśmiertelnej szafie z lustrem tak, że sobie mogłem śpiewać co rano, jak Butterfly; „dziś mamy dzień pogodny!” i dopłacałem za to słoneczne widmo tylko franka dziennie. Za księżyc — za to nic mi już nie doliczono, albowiem mój gospodarz, pan Caneppa, który nawet za atrament zużyty na ten nieskończony list nic sobie nie policzył, jest gentelmanem, wprawdzie tylko na oliwie, ale gentelmanem. Jest to bowiem Wioch, Włoch obdziera tylko do trzeciej skóry.
Taki to już porządek tego świata, na którym „sam czart prowadzi bal”, a cielec złoty „z bogów drwi”. Całe szczęście, że słońce mało sobie robi z tego i wstaje co dzień z morza niefałszowane, śliczne, dobre i łaskawe, witane z wielkim krzykiem przez czeredę mew, a czasem przez potwornego sępa, hydroplan, który się wzniósł po nad fale i z groźnym, złym szumem, ze szmerem straszliwego jakiegoś owadu, stalowe skrzydła położywszy na słonecznych blaskach, wprost w słońce leci, jak chiński smok, który pożarł słońce. Za chwilę zaś, upojony własną pychą, sam, z własnej woli, leci na wodne przepaście i siada na nich; na wielkich, szerokich łapach, które pazurami drą niezmącone wody i po falach goni słoneczne odblaski, niecierpliwym, potężnym ruchem wodę sobie zgarniając pod stalowe piersi. Ujrzawszy potwora, tuli się z trwogi do fali jaskółka rybaczej łodzi z białym żaglem, zaś wielki wieloryb okrętu, który brzuchatym kadłubem leniwie na wody się położył, cierpliwy, afrykański podróżnik, nadyma się” i fałszywie pyszni, widząc te. djabelskie po fali igraszki uskrzydlonego rekina, nowo—modne i straszne. Jednakże, zdumienie jego, źle ukryte, niema granic.
I oczy ludzkie się dziwią, że je słońce rozweseli, które jak opary z wód dobywa, tak z biednej ludzkiej duszy wywodzi opar trosk i smętków, a wiatr je po morzu rozwiewa, lecz nie na długo, bo czyż nie wiesz, miły mój przyjacielu, że czasem trzyma się człowieka jakaś rzecz podła i marna i w żaden sposób jej nie zgubisz, choćbyś ją gubił umyślnie. Polska troska to jest właśnie takie stare żelaziwo. Zejdziesz z morskiego brzegu i wejdziesz w ciasne uliczki, a ona już stoi za węgłem, milcząca i cierpliwa i dziwnie uśmiechnięta ; wypłowiałym pióropuszem do stóp ci się skłoni i znów idzie za tobą len giermek obdarty, wierny jak nieszczęście i jak wychudzony pies. Nie utonie w morzu, bo takie topielec morze zaraz na brzeg wyrzuca, nie zginie w tłumie ludzkim, bo jest mądra. A gdy ją, zabłąkaną, konstabl —spyta:
— O melancholjo, nimfo, skąd ty rodem?
— Z Polski! — odpowie ci zawsze owa dziewica, która ma przejście wolne przez celną granicę.
W słonecznym blasku, rozśpiewanym słonecznym blasku, które rano srebrem farbuje morze, w południe lazurem, a pod wieczór najczystszem złotem, taje jednak wszystko w duszy jak na śnieżystem polu, taje wszystko w sercu jak w lodowej grocie i łaskawy i dobry czyni się człowiek, a jeśli duma o czem, to jedynie o czemś, co jest piękne, a jeśli zamierza coś, to jedynie coś, co jest dobre. Dziwne to jest, ale w tej słonecznej powodzi nigdy się nie myśli… prozą, lecz zawsze wierszami; na rozperlonej grzywie każdej fali płynie diamentowy rym, szept morza rytm wybija, a wiatr to wszystko wiąże w strofy, cichutkie, dzwoniące, przez nikogo nie słyszane strofy.
Słońce jednakże jest tu tylko tak nieskazitelne i takie odradzające, główna, wielka, królewska osoba, jedyne stworzenie żywe i cudowne, nie robione na efekt i na humbug; albowiem wszystko inne, to jest teatr. Nawet skały, które pyszne płoną w słonecznej kurzawie, ustrojone \y wodospady kwiatów, wyrzezane są dziwnie misternie, ubrane w jaką taką sztuczną grozę i wszystko to wygląda jak minjaturowe, z tęczy uprzedzone fata morgana, odbicie czegoś wielkiego, co istnieje w grozie i potędze, ale gdzieś bardzo, bardzo daleko. Wszystko wprawione w przeczyste lazurowe ramy i wszystko piękne, nie swoją, lecz odbitą od słońca pięknością, niemal bezduszne, sztucznem żyjące życiem. Jak cudownej piękności kokota wygląda Riviera, dama kameljowa i różowa i mimozowa i jako kto chce, słoneczna metresa i kochanka całego świata, która się pozuje wdzięcznie, obwieszona perłami i bezlikiem diamentów.
Palmy ją chłodzą, morze jej przyśpiewuje, a ona się nudzi tą śmiertelną nudą ludzi bogatych, którzy wożą swoje życie w kufrze, a serce w neceserze, i czeka, aby jej snobizm ludzki, z wielkim brylantem w krawacie, czołem uderzył. Kwietny brzeg Śródziemnego Morza, znudzony swoim własnym lazurem, znudzony swojemi kwiatami, zna wszystkie rozkosze tego świata, opity niem do syta, jednego tylko w życiu swem niebieskiemi nie widział oczyma: jakiejkolwiek pracy. Jedno morze tu tylko pracuje, wynalazłszy sobie robotę wprawdzie nie zajmującą, ale zato krzykliwą: rzuca o brzeg kamieniami; jest to morze haniebnie zdeprawowane, niemal teatralne morze, które przez trzy tygodnie marszczy czoło, wytężając myśl, coby to uczynić, aby przecież dać znać o sobie? Po takiej głębokiej zadumie nabiera niesłychanej arogancji, cofa się nieco wgłąb i z jakiem takiem powodzeniem zaczyna „grać” burzę, której się nawet mały, brudny Włoch nicejski nie przerazi. Zdobywa się na wielką falę, zaczyna szumieć, wydymać się, wspinać, bałwanieć, gotować, syczeć, napędzać krzykiem fale, tłamsić się poczyna, wzdychać z gniewu, wirować w pędzie, czesać grzywy fal, burzyć, warknie czasem, potem zahuczy, potem krzyknie, potem wodą klaskać zaczyna, jak się klaskaniem w dłonie bawi tłum, jąknie potem głęboko z udanego gniewu, wreszcie w zielone swoje potworne łapy chwyta wiatr, który gwizdnie nagle, rzucony wydętym pyskiem na tonie i jak niewolnik, co dźwiga głazy na piramidą, tak ci oto czarne, z afrykańskich brzegów na smyczy przywiedzione wietrzysko, poczyna pracować ciężko. Jak żniwiarz, co garścią zebrał kłosy i w snop je wiąże, tak on zmarszczki na topieli związał w jedną grzywą, trzepnął po niej rękoma, aż się zapieniła bluzgiem, zadął z całej siły i gna ją pędem na zdobycie brzegu, krzycząc przeraźliwie, jak dziki pastuch, co woły popędza leniwe.
Patrzy zdala czarne, nocą spowite morze, niezgłębionemi oczyma czy się przeląkł świat tej nawały i czy się zatrzęsły w posadach swoich gmachy na wybrzeżu; a gmachy sterczą, wyszczerzywszy w noc i pustką świecące, szczerbate zęby elektrycznych lampek i wielki wał kamienny jak długi, olbrzymi, skamieniały pyton leży niewzruszony. Zdumiało się gniewne dzisiaj morze i zdumiał się stary, na muszli grający Tryton, który w młodości swej zapewne był krup j erem. Więc jeszcze raz siłuje się wiatr, jeszcze raz bryznęły fale i odbiegły od kamiennej zapory z piaskiem, z jękiem i skowytem, jak sfora białych, czernią nakrapianych, łaciastych piesków, które odpadły od odyńca, co się zaparł na zadnich łapach i tylko krwawemi toczy ślepiami. Aż się morze znuży, wilgotną ręką machnie z pogardą, trąbi jękliwie do odwrotu i spać się kładzie, znudzone mocno. Takie sobie morze; piękne, ale nie groźne i rozumiejące, że w sezonie nie wolno mu szaleć zbytnio, aby nie odstraszyć gości. Czasem się tylko zirytuje, dotknięte w swej godności, kiedy nicejska rzeczka, w której piorą bieliznę, zbyt wiele mydlin wleje mu w gardło. Podobno wielki Gejzer islandzki można mydłem przywieść do wybuchu, tak też i to morze, które i tego także nie lubi, kiedy głupi pies stanie na brzegu i zaczyna szczekać zajadle na fale. Wtedy pierwsza lepsza z brzegu fala, na oko spokojna, podpływa nieznacznie i nagle szczekające bydła trzaśnie w gębę, tak, że pies, skowycząc w śmiertelnem przerażeniu, ucieka do jakiejś ubrylantowanej wiedźmy, która, klnąc straszliwie morze, całuje biedną twarzyczkę nieszczęśliwego ulubieńca.
A Angliki wysokopienne chodzą po promenadzie poważnie, jak czaple, dość osobliwą wszystkiemu okazując pogardę, największą zaś temu chłystków a temu morzu, do którego każdy, usiadłszy na ławce, tyłem się odwraca. Kiedy zaś słońce wchodzi w „swoich lat południe” i kiedy, cierpiąca na manją wielkości armata rozgłosi hukiem i echem dwunastą godzinę, rojno jest na plaży i gęsto, albowiem wszystko wyłazi z hotelowych pieczar, aby wygrzać w słonecznej spiece kabłąkowate plecy, chuderlawe piersi i oblicza z żółtej gutaperki. Tabetyki malownicze wyjeżdżają z wielką paradą, kokoty przedziwne przechadzać się poczynają z miną dostojna i wielce niedbałą, kacapy rosyjskie chodzą ciężko i głośno, rykiem śmiechu napełniając powietrze, sumiaste, polskie szlagony z wielką suną powagą, jak w polonezie, Francuski fircykowate i aroganckie ladies angielskie, nieprzyzwoicie chude, ale przyzwoicie krótkowzroczneNiemcy plugawe, rozpychające się łokciami, eleganckie i wesołe Italczyki, murzyny, czarną miną nadrabiające, Japończyki uważne, skromne, niczemu się nie dziwiące, a pilnie przypatrujące się wszystkiemu; kobiet pięknych niewiele (o, Polki, jakżeście piękne!), zato starszych dwa razy tyle, ile ich potrzeba, a same arcydzieła ornamentacyjnej sztuki, pomalowane jakiemś kosmetycznem wapnem, wyróżowane aptekarską krwią. Namaluje sobie taka stara daktylowa palma brwi czemś czarnem, aby były „łuki”, ale żaden mimo tego rzymski łuk tryumfalny, tak odrapanie nie wygląda; suknię ci ma rozciętą, abyś snadnie dojrzał nogę, której widok nastraja smętnie i każe myśleć o śmierci.
Wszystko to zwraca gęby ku słońcu, tak, że się ostatecznie dziwić nie można, iż słońce od czasu do czasu chce mieć raz w rok także swoją miłą chwilę i urządza sobie zaćmienie; ale z bożego przykazu świecić musi i grzać te fizjognomje, pomarszczone jak stara, niemodna suknia, aroganckie, wyświechtane, wypolerowane „porcelanowym” pudrem; wszystkie tedy oblicza stroją się w tej słonecznej kąpieli w szeroki miły uśmiech, zdają się tajać w cieple, z martwych czynią się jako tako żywe na jedną godzinę i wreszcie, po długim, długim mozole coś im się tam w oczach zapala. Uśmiech ten nie jest zbyt anielski, bo nie kwitnie na tych niepięknych gębach, tylko się z nich sączy, omal, że lepki i klejowaty, uwięziony na zachłannych i łakomych ustach.
Słońce płynie powoli i obejrzy sobie tak co dnia parę tysięcy wyszczerzonych do jego blasku zębów; czasem się na jedną chwilę dłużej zatrzyma na jakiejś twarzy ślicznej i cudnej, (o sobie w tej chwili mówić mi nie wypada) i widocznie rozradowane, zanurza świetliste ręce swoje w złotem szytej sakwie, bierze pełne garście pereł i diamentów blasku i rzuca cudnej kobiecie na włosy, na twarz i na piersi, aż ona, nagłym oślepiona blaskiem, oczy przymyka, potem cicho westchnie. I znowu wędruje dalej niezmęczone słońce, albowiem jakiś biedny suchotnik opodal już się bardzo niecierpliwi ; więc się nachyla dobre, ciche słońce i światłem go napoi, znów się śpiesząc, albowiem na wózku leżąca, wpatrzona uporczywie i tęskniące w morze, myśli sobie o czemś mała, cudna dziewczynka, czarne oczy szeroko mając otwarte, rozchylone usta, ciężko dyszące i niemocne, bieluchne i chłodne ręce; więc się zaśmiało do niej słońce, ucałowało oczy, ogrzało rączęta i bardzo smutne odchodzi, pracę mając przed sobą wielką, potrzeba mu bowiem jeszcze przed wieczorem zabarwić miljony róż, ogrzać przerażone, żółte z trwogi przed chłodem mimozy, pogładzić palmy, pochodzić wśród skał, ozłocić dachy i wymalować olbrzymi obraz na szarem, niezmiernem płótnie morza: seledynem, krwawym cynobrem, ultramaryną, tęczą i złotem. Nie dziw się, malarzu, tej kombinacji farb, wiesz o tem jednak dobrze, że słońce to jest najbardziej zwarjowany malarz. Chociaż jeszcze nie wieczór, a przecież księżyc, stary dandys w monoklu w złośliwem oku, już się wałęsa ponad skałami, nigdy nie wyspany nocny birbant z zapitą gębą i wlecze za sobą cały rój gwiazd. A gwiazdy na nicejskiem niebie bezwstydnie przypominają kokoty.
Noc zapada nagle i szybko, jak nieszczęście, i oto całe wybrzeże poczyna błyskać mil jonem świateł, które jak długi bicz pereł lśnią nad zatoką, przypominającą wieczorem wygiętym swoim świetlnym łukiem rozbłyśnięty cud neapolitańskiej zatoki. „Cicha nocy, gwiazd miljony…” — śpiewa sobie u Pucciniego japońska Halka, madame Butterfly, czego o gwiazdach nicejskich zaśpiewać nie można, mrugają bowiem skromnie i z przyzwyczajenia tylko, zakrzyczane przez bezczelnie się skrzące hotelowe szyldy, przez aroganckie ślepia automobilów; przez nieskończone girlandy jaskrawych lamp, strojące frontony i dachy kasyna i pałacu gry, przez szeregi świateł, któremi obwiesił się każdy wytworny szynk, Ernest czy Maksim. Oślepione oczy wytężają się napróżno, aby dojrzeć szumiące pod stopami morze; nie widać nic, prócz otchłani ciemnej, ponurej, głębokiej i tajemniczej, gadającej szumem z głuchoniemą nocą; wielka czarność morza, jękiem nieustannym płacząca po stracie słońca, błyska tylko od czasu do czasu, miarowo, krwawem, cyklopowem ślepiem morskiej latarni, bystrem, mądrem i daleko widzącem. Blask rzuca się na mętne tonie nagle, szybko i gaśnie, aby nabrać za chwilę oddechu i znów rozjaśnieć, wołając ku dalekim okrętom : omińcie te skały! nie wierzcie złudzie blasku, w który się oprzędło miasto! jam jest tylko lux in tenebris, o, żeglarze zbłąkani…
Ostatnia już przez sen krzyknęła mewa w skalnej szczelinie, kiedy na ulice wypełza przyczajony gdzieś w uliczkach dotkliwy chłód nocny i wałęsa się, jak żebrak po salonie, nie wiedząc, co z sobą począć, więc staje u drzwi paradnych nocnych lokalów, skąd czasem, z poza zasuniętych szczelnie jedwabnych firanek wyleci na ulicę poplątana muzyka, skąd nieraz wyleci śmiech z dźwiękiem rozbitej szampańskiej kryształowej szklanki, z takiego lokalu, gdzie łatwiej ci jest być księciem, niż kelnerem, gdzie monetą zdawkową jest złoty, pieniądz, gdzie nawet zdechła ostryga… patrzy na człowieka z pogardą, a w których jednakże — należy to przyznać bezstronnie, — jest zawsze choć jedna kobieta uczciwa: taka, która pełni służbę przy — drzwiach tualety.
Cudownie zaszło słońce w dniu, w którym się narodził Pan Jezus; dziwnie się człowiek czuje w „powszedni” dzień w tym niesamowitym kraju, kędy się ma wrażenie, jakby się siedziało we flaszce perfum, — (takie właśnie wrażenie musi mieć homunculus z wielką głową, zamknięty w słoju ze spirytusem) — jednakże w taki dzień uroczysty trochę tu jest nieswojo i źle.
Weszła na niebo pierwsza gwiazda, nieśmiało, jak debjutantka na scenę, która ma powiedzieć:
— Baczność panowie, król wchodzi na salę! — i zdumiona patrzy, że nikt nie jest uroczysty, nikt nie jest skupiony i nikt nie jest ciekaw wielkiej nowiny. Elegancka hołota je sobie spokojnie obiad, jako co dnia, pulardę wychudłą, która umarła z przekrwienia mózgu, albo cielę jakieś obleśne, które zginęło na zapalenie żył.
Śniegu niema nawet w aptece, noc się nie iskrzy i nie lśni diamentami, nie dzwoni mroźne powietrze. O, malarzu! Jeśli ci kto powie o mnie, że się boję i wstydzę sentymentów, uczyń mi tę łaskę i, chwyciwszy go za głowę, uderzaj nią długo i cierpliwie o krawędź stołu, albo o mur kamienicy… Bom się tego dnia własnych zawstydził rozczuleń i byłbym ucałował śnieg, rycząc z radości, — „buchając szczęścia rykiem” — jak Boy powiada i polska ze mnie wylazła natura, słaba i gnuśna, lecz umiejąca czcić dostojność, cud chwili, czar nocy jedynej, umiejąca się zdobyć na wielką, prawdziwą i szczerą tęsknotę, zatem, czego jej nauczyła stara, dobra kobiecina: tradycja. Nieznośnie mi jest w tej chwili i dziwnie. Och, Polaku! Stroi się taki jeden z drugim w „podfilipińską” pozę, udaje Francuza, otwiera sklepik z cynizmem, gada górnie i obco, aż jednego wieczora wylezie gdzieś z kąta jakaś mara, jakiś cień, upiór jakiś i nic nie powie, tylko spojrzy na ciebie niebieskiemi oczyma, — a w tobie serce drżeć poczyna, jak dziecko, słowa ci więzną w gardle i w oczach ci mignie coś, co się podobno łzą nazywa u kobiet i dzieci.
Zdaje mi się, mój drogi, że raz siadłszy w Rzymie u św. Piotra na kamiennej posadzce w Wielkanoc, beczałeś jak nie malarz… Pamiętasz?… Nie zapieraj się, bo wiadomo i św. Piotr ci to w oczy powie na Sądzie Ostatecznym. I otóż widzisz, malarzu, który” nie wiesz, co zrobić z pełnią życia, którybyś się w żywe oczy wszelkiego odprzysiągł sentymentu… Potem się z tego robi sonet, ale narazie jest nijako; kwiaty się stają brzydkie, morze starczo gadatliwe, świetność — szychem, a wszystko kłamstwem, teatrem, głupstwem. I żal się czyni, — mój Boże! — tego, że niema śniegu, że z poza okien nie słychać śpiewu, że w kościołach nie dzwonią — wszystkiego jednem słowem tego, z nowelki Prusa.
Jest jednakże sposób na wszystko:’ jakie takie kłamstwo; przyszedłem do przekonania, że niczem tak łatwo nie oszukasz siebie i ludzi, jak najgorszem z kłamstw: śmiechem. Trzeba tylko dojść do odpowiedniej wprawy, a Pan Bóg jeden rozezna, czy się śmiejesz, czy płaczesz? Mnie osobiście udało się mimowoli haniebnie omanie najbystrzejszych krytyków, którzy byli zdania, że jestem obłąkaniec wesoły w tem, co napisałem właśnie kiedy byłem głodny, choć mnie żarła melancholja, kiedy byłem do łez smutny i kiedy mi raka drżała przy pisaniu. Ale to tak zawsze, wieczysta błazeńska historja, ale bardziej prawdziwa od najprawdziwszych. Najtrudniej jest oszukać śmiechem siebie, ale i to się zdarza, i można to osiągnąć przy ćwiczeniu wedle angielskiej metody Wilde’a, skombinowaną z doskonałą receptą Bernarda Shaw’a, — w takich wypadkach „wielki śmiech” chowa się staramnie na wielką, bardzo czarną godzinę, ekonomicznie, małe zaś rozczulenia, takie, które się rodzą z dziecinnej tęsknoty, leczy się wybornie humorem, takim codziennym.
Co się tedy czyni w dzień wigilijny, na ten przykład, w Nicei? Idę do maître’a hotelu i powiadam mu poważnie:
— Proszę pana podać mi dziś do obiadu siano…
Maitre widział już wielu warjatów, — ale oczyma daje mi znaki, że takiego jeszcze nie widział. Ale warjatom sprzeciwiać się nie należy, więc udaje, że rozumie żart i pyta:
— Do jedzenia?
— Tak, panie, do jedzenia.
— Siano???
— Siano, kochany panie.
Biedny człowiek odchodzi, gada długo z kelnerami, gada długo z właścicielem hotelu i z jego żoną, woła na naradę portjera i boy’a od windy, potem — bardzo blady — ma do mnie mowę:
— Zdaje mi się, że nie dosłyszałem… Czego to pan sobie życzył?
— Siana pod serwetę…
— Więc nie do jedzenia?
— Może je pan potem zjeść, ale ja muszę dziś mieć pod serwetę siano.
Biedny człowiek uznaje z widoczną radością, że mi się nieco na umyśle poprawiło.
— Ale u nas niema siana… Może kwiaty?
— Nie, panie, u nas jest taki zwyczaj, że muszą być wiązki siana.
— To bardzo dziwne, ale w Nicei wogóle niema siana, a w takim hotelu, jak nasz, niema go tembardziej.
Wtedy ja nic nie mówię, idę do pokoju, wspaniałym ruchem Kuby Rozpruwacza rzezam poduszkę, napełnioną prawdziwym edredońskim puchem i przynoszę do sali jadalnej bardzo wiele woniejącego siana, woniejącego nietyle łąką, ile krochmalem.
Widziałeś kiedy w teatrze chwilę, kiedy na scenę wynoszą dwadzieścia trzy trupy, niewinnie pomordowanych? To nie jest żaden nadzwyczajny efekt… Tę trzeba było widzieć chwilę, kiedy ja wszedłem we fraku — z sianem na ramieniu, dostojny, jak woźnica Henschel, zanim się powiesił i kiedym je rozścielił na stole, przerażonym i drżącym. Daję ci słowo, że mnie obsługiwano z jakimś śmiertelnym szacunkiem, ciągle patrząc, czy nie chwytam za nóż w ataku furji, zaś jakaś Angielka przeniosła się przezornie o dwa stoły dalej, patrząc na mnie z litościwą zadumą…
Trzeba mi już jednakże skończyć ten długi list, zaprawiony łzami, jadem goryczy, jadem zemsty, — niepotrzebnie się bowiem rozpisałem, jak kobieta do krawcowej. Ale Tetyda homerowa dlatego jęczała nad oceanem, aby jej ulżyło na duszy, ja też jęczę z tego samego powodu, bo wyobraź sobie, że kulka na rulecie miała do mnie jakąś specjalną złość. Próbowałem za radą znawców uśmiechnąć się do krup j era, ale zawsze był to jakiś Luman, rzucałem pieniądze lewą ręką, „na odlew” i to nie pomogło; unikałem pobliża starych niewiast, one zaś zawsze wygrywały, a ja nigdy; kupiłem sobie taką puszkę, w którą się wrzuca wygrane pieniądze, aby ich w kasynie nie można było wyjąć i już pierwszego dnia używałem jej z powodzeniem do wrzucania niedopałków z papierosów; tak, że się tanio zmieniła w puszkę Pandory; próbowałem odwrócić krzesło, zaco mnie tylko sklęto, gdyż nie należy przeszkadzać ludziom, ciężko pracującym w pocie czoła i rąk; próbowałem za radą jednego aktora iść „za kolorem” — rzecz była w tem tylko, że kolor nie chciał iść za mną. Widać z tego, że kiedy aktor coś szczerze poradzi krytykowi, to ten z pewnością złamie nogę. Jednem słowem, ruleta jest to indywiduum kapryśne, złe, złodziejskie, oszalałe, bez serca i duszy, dla Polaków usposobione bardzo nieżyczliwie; doszedłem do przekonania, że z tysiąca systemów, jeden jest niezawodny: postawić zawsze taką samą sumę na kolor czarny i na czerwony — równocześnie; co ci tu zabiorą, to ci tam oddadzą, krupiery się zirytują, że mają niepotrzebną robotę, a ty będziesz miał emocję za darmo. Dobrze jest także czasem zastrzelić się pod palmą w kasynowym ogrodzie, zanim się zaczęło grać — nigdzie bowiem jaskrawiej nie objawia się obrazowa mądrość naszego przysłowia o Wojtku, który przegrał… kamizelkę, jak w tym. szlachetnym przybytku, gdzie ludzie nie są podobni do ludzi, gdzie „die Weiber werden zu Hyaenen”, mężczyźni zaś przypominają nawet podlejsze gatunki ssące.
Z tego też powodu, nie chcąc dosadniej obrażać człowieczego stanu, nie będę ci opisywał niesłychanego widoku gęb, pochylonych nad zielenią stołów, po których, jak choleryczne bakcyle uwijają się czerwone sztuki złota i gdzie dumne powiedzenie Habdanka, samo przez się trawestuje się w piękny, dzielny aforyzm: „Idź złoto do złota, — my, Polacy, w wekslach się kochamy!” Nie pominę jednakże sposobności do opowiedzenia ci, jak Nicea, za przykładem Paryża, raduje się w noc wigilijną, która jest generalną próbą do szczytu idjotyzmu, do nicejskiego karnawału.
Pierwszem oto chrześcijańskiem przykazaniem Francuza jest owo potężne: „upij bliźniego swego, jak siebie samego!”, co Paryż czyni dokumentnie, a Nicea z równem poszanowaniem; nikt nie traci tyle przytomności, aby nie liczyć za wszystko w tę noc bezczelnie drogo. Niema jednego stolika w żadnym lokalu, któryby nie był zamówiony na godzinę mniej więcej dwunastą, a że mleka o tym czasie nikt nie pije, to wiadomo; dzieje się tedy na chwałę Pana, że cała Nicea jest pijana zaraz po północy i zaczyna ryki.
Kokocięta się popiły z melancholji, gruby episjer z radości, cudzoziemiec poto, ażeby uchodzić za bywalca, biedaki z rozpaczy, bogacze z nudy, kelnerzy dla towarzystwa. Każdy lokal bucha wrzawą, zgiełkiem, muzyką, oddycha potem i szampanem; pijacki nastrój rodzi niesłychane pomysły, wynajduje sobie najniemożliwsze zabawy, byle tylko krzykliwe. Francuz pijany wdziewa na głowę papierowy kask i dmie w papierową trąbę, albo w inną jakąś djabelską maszynę, aby tylko przekrzyczeć sąsiada, który tańczy z krzesłem, przytupując mocno. Są jednak i rozczulające obrazki: obok siedzi przy stoliku jakieś tańszej sorty kokocie, trzyma w rękach otwartą ostrygę i wlewa do niej gorzkie łzy, zamiast cytryny, twierdzi bowiem, że słyszała z całą pewnością, iż ostryga pisnęła ze śmiertelnego lęku.
— Mademoiselle, — powiadam jej — ja znam tę ostrygę, jest to biedna sierota bez ojca i matki.
Nie mogłem jej tłumaczyć dłużej rodowodu z Dinard, albowiem kokocie poczęło się całować z kelnerem, może trochę mniej pijanym, ale także w papierowym kasku. Ryknęła w tejże chwili cała sala i spojrzała w górę; na środku lokalu ustawiono— ogromną choinkę z uwiązaną u szczytu lalką, którą postanowiła zdjąć jakaś fertyczna dziewczynka; poczyna się tedy kocim i kokocim ruchem wspinać na drzewko, rozanimowana, dysząca, spocona, z błyszczącemi oczyma. Tysiąc ludzi patrzy na to i ryczy z radości, która jeszcze większą będzie po chwili, kiedy dziewczątko zleci i połamie sobie nogi, co może być dla niej tragiczne, dziewczątko takie bowiem, przez dziwną złośliwość losu ma chleb w rękach właśnie przez nogi. Zleciała wprawdzie, ale ją mocno pijaki chwyciły w powietrzu, jeśli powietrzem wogóle można nazwać to, co można rąbać siekierą.
Należy tedy zmienić lokal i pójść do „słynnego” Ernesta, wspomnianego w setkach powieści i w stu francuskich komedjach, tembardziej, że się uczyniła jakaś piąta rano. A u Ernesta bal pierwszej klasy. Gentlemany pijane są już do nieprzytomności, ladies trochę więcej, a wszyscy tańczą, naturalnie tango, z wielkim krzykiem, jakby nagle cały lokal oszalał, albo wygrał na loterji; wszyscy się znają, wszyscy ryczą też jak we familji, ściskają się gdzie się da i nie da; pyskate kelnery uśmiechają się obleśnie, tańczą, niosą butelki, dziki jakiś murzyn zciąga z ciebie futro, cynamonowy malajczyk porywa ci z głowy cylinder, jak wiatr, tak, że przerażony chwytasz jedną ręką za zegarek, drugą za głowę, bo cokolwiek to warte, ale zawsze szkoda.
Podchodzi opasły kelner, z dwudziestoma prawdziwemi brylantami na dziesięciu fałszywych palcach, przyjmuje zamówienie, przypatruje się pilnie, potem powiada bardzo pięknie po polsku..
— Pan będzie dobrze obsłużony.
— Hę?
— Moja osoba jest polska, bo z Żółkwi; bardzo ładne miasto… Ja jestem landsman…
— Jak się pan nazywa?
— Z Żółkwi…
— Ale imię?
— Jak się do mnie zawoła? Do mnie się zawoła albo Leon, albo Adolf; tutaj Leon, w Paryżu Adolf… Jak pan będzie w Paryżu, niech się pan o mnie zapyta, bardzo małe dziecko zaraz wie. Tiens! Ja zarabiam pięćdziesiąt tysięcy rocznie…
Drogi malarzu! To mnie dobiło; pan I,eon zarabia pięćdziesiąt tysięcy, a ja nie mam na . markę, aby ci posłać ten list, więc go dlatego drukuję. Przebacz mi, żem cię znudził, zato ci posyłam pozdrowienie od morza i kwiatów, które bardzo chcą, abyś je wymalował. Podaj tedy prawicę, malarzu, wprzódy ją z farby otarłszy. Niech ci Bóg pomoże sprzedać obraz…
Czytelnik dowiaduje się, jakie
straszliwe przygody przeżywał
autor, podczas strejku drukarzy
w jednej wielkiej redakcji we Lwowie.
Jednego dnia przyszedł do nas pan zecer i powiada:
— Od dzisiaj jestem hrabią!… Moje uszanowanie panom!…
— Sługa pana hrabiego!
— Panowie mnie nie proszą, abym został?
— Jeśli pan jest hrabią, jakżebyśmy śmieli?
— Moje uszanowanie panom!
— Sługa pana hrabiego!
Pan zecer wyszedł z godnością i po drodze myślał tak:
— …Pierwszego dnia będzie jako tako; drugiego dnia ktoś z nich będzie próbował składać sam i zemdleje, a maszynę wezmą djabli; trzeciego dnia głód przyjdzie do administracji z prośbą o umieszczenie anonsu z oznajmieniem, że jest bez posady; za kilka dni umrze na tyfus głodowy dwóch najchudszych, jeden redaktor i ten mizerota, co pisze „Z przyrody i techniki”; za tydzień będzie osiem trupów, za dwa będzie w agonji krytyk teatralny, gdyż szelma jest twardy, po nim zaś zemrze najgrubszy w redakcji w męce i pohańbieniu. Potem wrócę ja — pan zecer…
„Sędziami wówczas będziem my!….” (bis). — Amen! — rzekł socjalistyczny pan poseł Diamand, tylko nie tak dosłownie po katolicku. Ale na świecie to jest tak zawsze: chłop strzela, a Pan Bóg sobie z tego nic nie robi. Jak jednak do tego doszło, należy opowiedzieć dokładnie, choćby się miało zniszczyć w maluczkich tę wiarę, że na świecie dzieją się cudy.
To już było bardzo dawno, za czasów Homera, kiedy Achilles zamknął się ze swoją piętą w namiocie i powiedział prozą: „Spróbujcie teraz beze mnie, kapitalisty, plantatory, wyzyskiwacze!” Wtedy się Odysseusz bardzo nastraszył i Agamemnon i Menelaj. Świat się od tego czasu wywrócił do góry nogami i wprawdzie nestor redakcyjny miał szlachetną mowę do Achillesów we wstępnym artykule, powiedział im na rozum i na ambicję, do narodowego przemówił im sumienia, ale Achilles, „der grollende Achilles” zaciął się tak, jak zepsuta drukarska maszyna. Nikt się jednak nie nastraszył.
— Ani jednego kroku nie możemy ustąpić, towarzyszowie! — powiedział im obiema rękami jakiś najgrubszy Achilles. A zecerzy, zacni ludzie, z którymi niejedną razem przeżyliśmy gorączkę, z którymi osobiście w wielkiej żyłem zawsze przyjaźni, — krzyknęli „Hańba!” i poszli na piwo.
Taka była antecedencja dramatu.
Widziałem już jednakże w teatrze wiele dramatów, które się zaczynały w pierwszym akcie tem, że ojciec zabił matkę, matka syna, a syn szwagra, a w piątym była z tego wszystkiego wielka heca, sufler zwarjował ze śmiechu, krytyk pękł z nadmiaru radości, a autor bardzo wdzięcznie się powiesił. Znałem też osobiście małego Kazia, który na złość mamie umarł z głodu i małego Mory ca, który był taki warjat, że nie chciał korony, tylko koniecznie dwa centy.
Ale, że zawsze jest smutno, kiedy mały Kazio chce koniecznie się zagłodzić, więc nam wszystkim było z początku bardzo smutno, tem zaś niesamowiciej, że coś trzeba było zrobić, aby szlachetny abonent miał wszystko, co dotąd. Kiedy człowiek jest mały, kiedy się go pytają, czy chciałby zostać wielkim poetą, mały człowiek chce zawsze zostać konduktorem od tramwaju, albo takim, co jeździ zawsze na koźle. I nam się żal uczyniło, iżeśmy zamiast rymy dobierać całe życie, albo ślęczeć nocami nad jakąś księgą, nie zostali zecerami. Tak! to jest jakaś straszliwa magja. Siada sobie taki człowiek przed maszyną, coś tam zrobi i oto wszystko ukazuje się w tej samej chwili, już wydrukowane w ołowiu, odlane w błyszczącym metalu, bardzo piękne. ‘Napisać — to nic, to specjalista ma w małym palcu, ale wydrukować, ho! ho!
— Strach! — co my będziemy robili?
Zginąć przyjdzie bez tych wspaniałych ludzi, którzy jedni na świecie znają swoją niezgłębioną sztukę, na której poznanie strawili młodość i lata. I co mi z tego, żem napisał jakiś zwarjowany feljeton, kiedy niema pana zecera, szanownego pana zecera, który zwykle się uprzejmie uśmiechnął, pobłażliwie przeczytał pierwszy jego wiersz, dość obojętnie drugi, pogardliwie trzeci, a potem już zupełnie nie czytał, a za chwilę feljeton wyskakiwał ze straszliwej maszyny?
A straszliwe, strajkujące maszyny, sterczą groźnie, stalowe, splątane jakimiś żebrami, dumne w swej przepaścistej tajemnicy, głuche i nieme. Zbliżam się do takiej jednej, staję ostrożnie zdaleka, ostrożnie wyciągam rękę i uderzam.
— Chryste Panie!
Nie widziałem dobrze, co uczynił ten potwór, bom uciekł, ale za mną gonił jakiś grzmot, zirytowane warczenie, jakieś klapnięcie stalowemi zębami, jakiś urągliwy świst…
— No i cóż? — pyta mnie redaktor, jak wysłany na zwiady rekonesans.
— Źle! — odpowiadam, — to kąsa… Poszedł drugi i wrócił bardzo blady.
— Ryczy, — powiada — i wierzga…
Coby to jednak był za dramat, gdyby czarny charakter nie miał „naprzeciwko” jakiejś zacnej duszy, która go pognębi, która go zniszczy, która wszystkie jego straszliwe pozna machinacje i zwycięży?
Mam strasznie kochanego przyjaciela, takiego, co to pouczał ludzi, jak się robi fałszywe rubiny w artykułach „Z przyrody i techniki”. Jest to człowiek tak chudy, że nie miał już w piersi miejsca na serce, więc je nosi w dłoni; panowie zecerzy zaś wiele czytają, nie czytali jednak
„Juljusza Cezara”, w którym powiedziano jest, by się Cezar strzegł bardzo ludzi chudych, za wiele bowiem myślą ci ludzie bez ciała! Ten mój przyjaciel jest też, wedle szekspirowskiej recepty, bardzo myślący i od czasu do czasu tylko, dając czemuś swoją aprobatę, wykrzykuje w narzeczu nieco portugalskiem jakieś obłąkane: „Ha! ha!” W tem jest wszystko.
Słuchając tedy naszych biadań, zrozumiał widocznie powagę chwili, gdyż nic nie rzekł; bardzo głęboko o czemś myślał, bardzo długo, dokumentnie z napięciem, potem z dostojną powagą bociana, który idzie połknąć żabę, poszedł — do maszyn.
— Wróć się! — krzyknąłem za nim. — Tam śmierć!
— Ha! ha! — odrzekł mi z powagą, nie odwracając głowy.
Wiedziałem, że mi zbójca nic nie zostawi po śmierci, ale mi go było żal; zawsześmy doskonale sobie milczeli o wzniosłych rzeczach… Poszedł i nie wrócił. Iść po niego? Poco, do stu djabłów? Mózg tego człowieka obryzgał już powałę, jedna ręka wisi zapewne na oknie, druga na elektrycznej lampie, nogi są wewnątrz straszliwej maszyny, a zęby powpadały gdzieś do odpowiednich magazynów z czcionkami. Wiele tak minęło godzin, podczas których przeżyliśmy całą rozpacz oczekiwania kogoś, co niema wrócić… Mój Boże! Trzeba było wysłać deputację we frakach, upaść do nóg panom zecerom, oddać im meble i garderobą i poprosić, aby nas łaskawie wzięli na utrzymanie i od czasu do czasu kupili feljetonistom papierosa, a reporterom po jednym serdelku. Albowiem tylko oni, tylko oni jedni umieją ujarzmić te stalowe tygrysy, z rasy „Linotyp” — nikt inny bez nich.
Ażem się. przemógł… Idę. ostrożnie, słucham z daleka… Nic… coś warczy. Myślą sobie: to maszyna zahaczyła trybem o prawe oko mojego
przyjaciela.
Pukam do drzwi… Nic… Coś ciągle warczy.
— Ki djabeł? — szepcą, jak Zagłoba. — Jeśli . nie żyje, to czemu się to stalowe bydła nad nim znęca?
— Otworzyłem drzwi i zaniemówiłem: mój przyjaciel dosiadł maszyny, jak Aleksander Chudy Bucefała, chwycił mocno za uzdę, dzierży silnie w garści, obraca jakieś kółka, miesza patykiem roztopiony ołów i uśmiecha się.
— Ha! ha! — rzekł, ujrzawszy mnie. Musiało mi się coś niedobrego stać w głowie ze zdumienia, bo, chociaż nie jestem wybitnie pobożny, zacząłem śpiewać bardzo fałszywie, lecz z uczuciem:
„Na lwa srogiego bez obawy siądziesz,
I na ogromnym smoku jeździć będziesz!…”
Nadszedł z wielką powagą redaktor, przybiegł srogi wielkorządca kasy, dowiedziawszy się, że nikt nie chce pieniędzy, przyczłapał z trudem redakcyjny poeta, przybiegły z wielkiem piskiem panienki z administracji i wreszcie na końcu, zawsze spóźniony reporter, który ma tą właściwość, że się zawsze śpieszy, tylko jego nogi nie bardzo. A mój przyjaciel — nic, ani drgnie, tylko siedzi jak bramin i uderza w klawisze, my zaś mieliśmy taką minę, jak ci święci, co się dowiedzieli, że garnek można ulepić, nie piastując aż tak wyniosłego urzędu.
To to tak? To to taka egipska sztuka?
— Człowieku! — krzyczą — pokaż jak to się robi?
Mój przyjaciel wstaje, idzie do drugiej maszyny, przy której ja usiadłem, przeżegnawszy się, i ma do mnie bardzo długą mową z trzech słów:
— Siadaj i pisz!
— Ha! ha! — ryknąłem dla odmiany.
Najpierw, to się trochę bałem. Taka maszyna, to jest dziwne stworzenie, jest ciągle czegoś niezadowolona, więc się najpierw urządza „poskromienie złośnicy”: kto tego nie widział, niech posłucha. Przedewszystkiem nalewa się jej w paszczę ołowiu, potem, z lekka pogładziwszy, jak narowistego konia po szyi, puszcza się prąd elektryczny. Maszyna zaczyna się denerwować i słyszysz najwyraźniej, jak ci mówi:
— Co to jest? To jest .gwałt!… Ani myślą robić!
Wtedy jej w duchu odpowiadasz:
— Bądź cicho, małpo jedna, bo zaczną na tobie drukować wiersze o śniegu i zimie!…
— Oho! — krzyczy maszyna jakiemś wielkiem zębatem kołem, ale zaczyna się kręcić w bardzo pięknym tańcu świętego Wita.
Równocześnie jednak dwa jakieś małe kółka, które wciąż mają to zmartwienie, żeby z siebie zedrzeć pasy, mówią ci najwyraźniej, dotkliwym sykiem:
— Składaj, składaj, zaraz cię urządzimy.
Ty nato nic…
Z początku próbujesz składać aforyzmy w tym stylu: „Owa! co to za sztuka!” — albo „Panie ze—cerze! pan się tego nie spodziewał” — albo też „Odwagi wicehrabio, zwycięstwo w naszej dłoni!”.
Przedewszystkiem jednak trzeba zachować zimną krew i udaną obojętność; nie można takiej mądrej maszynie pokazać, że się jej człowiek boi, zupełnie jak kobiecie, bo cię w tej chwili weźmie za łeb. Z rozwagą tedy zaczynam własnoręcznie (jednym palcem właściwie, ale zawsze własnoręcznie) wypukiwać litery, drukując, — przebacz mi Boże! — własną nowelę.
Maszyna krzyczy, warczy, syczy, jęczy, trzeszczy, straszy, grozi, dudni, huczy, gwiżdże, drga, trzęsie, zrywa się, opada, a ty nic. Litery skaczą ci przed oczyma, jak cały teatr pcheł, a ty znowu nic.
Aż się ułożył jeden cały pierwszy wiersz, a wtedy zaczynasz działać, a w maszynie dzieją się straszliwe rzeczy; chwytasz ,za żelazny jakiś kikut, energicznym ruchem wprawiasz w ruch sto sześć kółek; maszyna drgnęła i jękła, jak olbrzym, co ma uczynić wysiłek, chwyta twój wiersz, pożera go jednem otwarciem mosiężnych ust, coś tam z nim czyni w głębi, wypełnionej roztopem ołowiu i, zirytowana, wyrzuca ci gorący, lecz śliczny i cudownie błyszczący wiersz druku na zewnątrz.
Odetchnęły jakieś żelazne płuca, maszyna drży, jakby z wielkiego zmęczenia, lecz to jeszcze nie koniec jej pracy. Mózg ludzki jej nakazał, aby bez żadnych zwlekań, natychmiast po odbiciu wiersza w ołowiu, wzięła w swoją pieczę litery i natychmiast złożyła je w największym porządku tam, gdzie każda znajdować się powinna. Spełniając tę mądrą pracę, maszyna ta jest dziwnie podobna do skrupulatnego człowieka, jest do niego podobna niesamowicie. Nagle gwałtownym ruchem spada na wolne już litery długa, chuda, żelazna ręka, jakaś potworna martwa ręka, chwyta swój łup lekko i zwinnie, unosi go w górę i z profesorskim okrzykiem: „na swoje miejsca, smarkacze!” posyła w drogę, a małe, zwinne literki biegną szybko wzdłuż kaszty i wciąż się to jedna odrywa, choć się chciała trzymać z uporem, „obiema rękami”, pada, jak dojrzały owoc z gałęzi i ginie w czeluści odpowiedniego magazynu. Po chwili już, wezwana jednem kiwnięciem palca, biegnie na gwałt, szybko znowu potrzebna.
I tak w kółko cudownym porządkiem i mądrym, tak, że wreszcie poczynasz dla tej dziwnej maszyny czuć nie trwogę, lecz szacunek i kochać ją zaczynasz, przekonawszy się, że jeśli nawet, rzeczy nieświadom, uczynisz głupstwo, ona ci nato nie pozwoli. Dasz jedną literę za wiele, robi się zaraz awantura, wrzask, narzekania:
— Co to jest? — warczy zirytowana maszyna, proszę mi to wyjąć w tej chwili!
Wyjmujesz, dobrze, ale czasem człowiek się zirytuje i nie chce mu się ustępować przed kaprysem.
Maszyna mówi ci słodko:
— Nie chcesz braciaszku? Dobrze, próbuj pisać dalej.
Wtedy ci się już wszystkiego odechce; w maszynie robi się gwałt, taki gwałt, takie trzęsienie ziemi, takie dzwonienie i głuche dudnienie, równocześnie zaś żadne kółko się nie chce obrócić, że robisz, co tylko zechce, przepraszasz i przyrzekasz poprawę.
Czasem znowu maszyna nie jest w humorze; bardzo się jej nie podobała gęba przypadkowego „zecera”, albo nie godzi się z treścią artykułu. Narowi się jednem słowem. Ja tędy, ona tędy; kiedyś, poirytowana na mnie, żem zbyt koloryzował w nicejskim moim liście, starała się mnie powoli przywieść do obłędu.
Powiadam jej w naszym, dla nas dwojga tylko zrozumiałym języku:
— Kobieto, daj pokój, nie dość, że napisałem, jeszcze muszę składać…
Ona nic. Więc ja znowu:
— Com ci uczynił? Wypuśćże mi dwukropek, bo jakże zdanie będzie wyglądało?
Ona znowu nic…
— Wypuść dwukropek serdeńko, bo kopnę…
Czasem po takiej rozmowie dwukropek wyleci, a czasem nie, kopnąć zaś takiego żelaznego indywiduum nie można, bo sobie człowiek złamie nogę, nie jemu. Bardzo jednak kocham moją maszynę i ona też mnie rada widzi, gdyż się z nią obchodzę delikatnie, z czułością, jak kochanek niewiasty, od której uciekł małżonek i strajkuje. A żem poznał, jako i my wszyscy, że byle trochę dobrej woli, człowiek mógłby zostać łacno nie tylko zecerem, ale nawet stolarzem, więc się ku niesłychanemu zdumieniu bardzo przeze mnie miłowanych panów zecerów, pokazało, że w czasie strajku jest więcej zecerów, niż maszyn, na którychby mogli drukować nie tylko ci, co chcą, lecz i ci co umieją. Ja z mojej strony postanawiam się „wyzwolić” w tym fachu, w każdym zaś razie w dniu, w którym wróci pan zecer i powie:
— Sługa uniżony, już nie jestem hrabią! — będę mógł udzielić mu pewnych fachowych wskazówek na temat ulepszeń.
Taka hucząca, dobra i mądra, choć nieco histeryczna maszynka, jest to jednakże tylko pisklę wobec straszliwej, złowrogiej maszyny rotacyjnej, która w ataku elektrycznego szału porywa w stalowe łapy kilometrowy zwój papieru, potarga go, potnie, zapisze odrazu na szesnastu stronicach i rzuca gazetę, gotową do wysyłki. Myśleli sobie tedy szanowni strajkujący: złożyć, to może nawet złożą, ale ich wielka maszyna rozmiażdży.
Ale ci ludzie nie znają mojego przyjaciela, który jest człowiekiem strasznym. Powiedział swoje nieśmiertelne: ha! ha! — wlazł w środek potwora, zbadał bystrze skład stalowych wnętrzności i choć nieco był blady z emocji (za taką maszynkę można bowiem kupić kamienicę), trzasnął z bicza (tylko tak obrazowo!), krzyknął dziwnie i straszliwa ta lokomotywa ruszyła, rycząc i gwiżdżąc, jak pośpieszny pociąg. Zdumiała się ona sama, ale ruszyła z dziwną radością, nie zna bowiem wypoczynku i tak sobie będzie chodziła pilnie i gładko i pięknie, aż do skończenia świata. Aż jednego dnia powie jakiś kiepski’ wódz strajkowy:
— Źle jest, towarzyszowie! Oni sobie sami ulepili garnek; my już nie jesteśmy święci!
* Kornel Makuszyński – „Dziwne opowieści”
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze. (przyp. Red.)
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze. (przyp. Red.)
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze. (przyp. Red.)