Makuszyński Kornel Straszliwe przygody 1911

background image

K

ORNEL

M

AKUSZYŃSKI



S

TRASZLIWE PRZYGODY

B

IBLJOTEKA

D

ZIEŁ

W

YBOROWYCH

1911

background image

P

RZEDMOWA


Piękno duszy ludzkiej i słodki, towarzyszący temu pięknu, słoneczny spokój,

wywędrowały dawno z tej ziemi. Może mieszkają jeszcze gdzieś poza granicami posiadłości,
które zajął „człowiek cywilizowany”, może tulą się do zielonych sykomor i do palm
rozłożystych w nieznanych oazach, pod Wiecznie pogodnem niebem dalekiego południa —
tam, gdzie nie dotarła jeszcze tragedja wewnętrzna człowieka nowoczesnego, ale tu, u nas,
pod szarem, ołowianem niebem troski, zasłaniającej widnokrąg, niepodobna odnaleźć tego
piękna, i nietylko piękna. Zapomnieliśmy także wszelkiego wesela, zapomnieliśmy zdrowego,
niefrasobliwego śmiechu.

Odlatuje nas młodość, zanim zdołaliśmy młodymi, odlatuje nas miłość, odlatuje Wiara

„staje gorycz zwiędłych nadziei, zawiedzionych snów i tajemnica jakiegoś bólu, który w
swoje wnętrzu niesie każda dusza, ostrożnie, kryjomo, aby brutalna ręka bliźniego nie
rozkrwawiła rany j jeszcze bardziej, nie przesypała jej solą, nie uczyniła z niej widowiska dla
tłumu. Ot „zejdzie się trzech, czterech, niegdyś najweselszych ludzi i mówią: śmiejmy się — i
nikt się nie śmieje… Piją szampana i mówią: cieszmy się! i nikt się nie cieszy… Całują usta
dziewczęce i mówią: radujmy się! i są smutni”

*

.

Przez pryzmat takiego właśnie smutku patrzy na świat Kornel Makuszyński. Był czas, że

usiłował bronić się przed nim, że chciał go przygłuszyć śmiechem, który dźwięczał jeszcze w
jego „Romantycznych historjach”— ale już wówczas był to śmiech sztuczny, była to maska,
którą chciał nałożyć człowiek, do dna duszy swojej smutny, aby zwieść siebie i innych.
Zresztą, pod taką jedynie maską w Polsce, od czasów Stańczyka, możliwy jest śmiech. Jest to
śmiech tragiczny.

Ale Makuszyński pod tą maską niedługo potrafił wytrwać. Spadła mu ona rychło, ukazując

twarz poety o bolesnym wyrazie zadumy.

Od czasu jego „Dziwnych powieści” wiemy już dobrze, kto do nas przemawia.
Cóż ja jestem winien — wyrywa mu się w momencie szczerych wynurzeń — że widzę to,

co widzę, że obrazy moje są czarne. Kiedyś mieszkała we mnie pustota i drwiłem z tego, co
było straszne. Śmiałem się z trwogi, ale mnie bolał mój własny śmiech. Aż raz, nocą,
ujrzałem dziwne rzeczy, chciałem śmiać się zwyczajem łobuzów i śmiech mi zaparł na
ustach.

Śmiech istotnie zamarł od tej chwili na ustach „humorysty”. Miano to, nadane mu przez

pierwszych jego krytyków, okazało się z gruntu fałszywem.

Czy jednak dusza jego odwróciła się raz nią zawsze od słońca?
Nie. W jednym z najpiękniejszych utworów swoich poeta woła;
„Przyjacielu, któryś widział łąki i wyzłocone pola! Pójdźmy szukać słońca!”
Była w nim, jest i będzie zawsze tęsknota do wyzwolenia się z tej obręczy tragicznej, którą

życie zacisnęło mu na gardle. Mimo pozornej rezygnacyi, mimo jaskrawego czasem cynizmu,
który patrzy na człowieka przez pryzmat kawiarni, drży w nim struna tajonych pragnień do
odrodzenia człowieka.

Człowiek–bliźni, człowiek–brat znalazł w Makuszyńskim bardzo przenikliwego badacza.

Widzi on ha wskroś wszystkie złe, wstrętne i głupie strony zwierzęcia ludzkiego, ale widzi
take wszystkie dobre odruchy duszy.

Skala jego artystycznych przeżyć i obserwacyi rozszerza się nieustannie. Talent jego

wzmacnia się, dojrzewa i mężnieje z każdym dniem. A talent to niepowszedni. Świetny, jeśli
nie najświetniejszy stylista doby obecnej, władający piórem jak szpadą, potrafi słowem
swojem czarować i podbijać, wzruszać i pieścić, a jeśli trzeba — przeszywać śmiertelnym

*

Kornel Makuszyński – „Dziwne opowieści”

background image

ciosem ironii. Mowa ojczysta otworzyła mu szeroko cały bogaty swój skarbiec, pewna, że go
otwiera przed mistrzem. i nie zawiodła się. Makuszyński używa wszechstronnie i dobrze
powierzonych sobie skarbów.

Książka niniejsza, którą oddajemy do rąk czytelników, nie zaznajomi ich dostatecznie z

twórczością autora „Awantur arabskich”, da im jednak przedsmak wrażeń, które ich czekają
przy bliższem poznaniu poety.

Kto raz zasmakuje W tej giętkiej, wypolerowanej, przepysznej prozie jego felietonów —

wyciągnie z pewnością skwapliwie rękę po inne pisma „smutnego humorysty”.

Z. Dębicki.

background image

O

SZLACHETNEJ DZIEWICY I JEJ KONIU

.


Rzeczą jest godną podziwu największego nawet mędrca, co siedząc na dywanie i drapiąc

świerzb na wzniosłej piersi, wiele przemyślał, albo też chytrego golarza, który wiele słyszał
opowieści z ust tych, co z daleka i z różnych przybyli stron — jak bardzo księżyc podobny
jest do szakala, gwiazdy do jaszczurek złotem się mieniących, chmury od dromedarów, zaś
słońce do człowieka. Pojmie to nawet człowiek z przyrodzenia głupi jak struś i taki, którego
w młodości mocno bito bambusem w ciemię, a nawet człowiek podłego rzemiosła, szewc
albo też taki, co układa wiersze; zdarzyło się też, że i niewiasta, głęboko i przez czas niejaki
się zastanowiwszy, nie odlatując myślą na boki (zgoła jak mieszaniec osła i muła, co bez
głębszej po temu przyczyny, ogon zadarłszy i mocno rycząc, nagle od stada odbiegnie)
pojmie, że wiele rzeczy na niebie podobnych jest do rzeczy ziemskich, parszywych i
marnych.

Tak też myślał sobie głęboko Ibrahim, syn Jusuffa i jeszcze jednego piekarza, obu ich

bowiem miłowała szlachetna jego matka, słusznie mniemając, że dwóch snadniej i roztropniej
wykończyć zdoła dzieło, niżby tego mógł dokonać jeden. Może dlatego też ów Ibrahim tak
zaprawny był w myśleniu głębokim i niepospolitym, a cześć ludzka szła za nim jak szakal za
wielbłądem. Znało go wprawdzie ludzi niewielu, trzech najwyżej, licząc w to i kadiego z
Damaszku, który go sądził raz za kradzież rzepy i obcięcie ogona szlachetnej klaczy; lepiej
jest jednak człowiekowi, jeśli imię jego jest w czci u małej liczby, niżby miało być w
pogardzie u tysiąca, jak imię owego mędrca z Bagdadu, co mogąc zażywać wielkiej czci i, z
powodu swojego nadmiernego rozumu, podał się w ludzką pogardę, ożenił się bowiem po raz
dwudziesty siódmy, kiedy mu szczęśliwie uciekła dwudziesta szósta żona, córka szewca i
szejtana zarazem, jędza i piekielnica. Dzieje się tak nieraz bowiem za niepojętą sprawą
Proroka, że bardziej mędrzec jest podobny do kulawego osła, niźli osioł do mędrca.

W wielkiej tedy czci u ludzi będący Ibrahim, sam był na oazie El Haazar, plemię bowiem

na niej mieszkające wybrało się właśnie na kradzież koni, co z wielką czyniło fantazją i
należytą wprawą, nie masz bowiem nic gorszego nad to, jeśli kto rzecz swoją czyni
niedokładnie i leniwie; dlatego też człowiek mądry słusznie się odwraca tyłem do złodzieja,
który się pozwolił schwytać, choć i to być może, że złodziej złodziejowi nie chce spojrzeć w
oczy.

Można by też z tego mniemania wiedzieć, dlaczego połowa ludzi na świecie patrzy w

ziemię.

Ibrahim, syn Jusuffa (i jeszcze jednego piekarza), patrzył właśnie na niebo odpoczywając,

wielce bowiem był zmęczony. Sprawował on urząd wielce ważny i pilny, rzeczą bowiem jego
było wydobywanie wody z żołądka ziemi, czynił to zaś obracając przez dzień cały kołowrót,
ów zaś ciągnął z czeluści studni pełne wiadra. Chociaż do owego rzemiosła nie trzeba było
wielkiej nauki i przemyślności, jednakże mógł je sprawiać tylko mąż stateczny, którego myśli
nie Są rozpierzchłe i który zdoła chodzić w kółko od wschodu do zachodu słońca. Zdawało
mu się nieraz, kiedy mu się mózg zakręcił tak, że się z niego uczynił gorący pilaw, że on sam
jest studnią i z siebie smakowitą czerpie wodę, mimo tego jednakże szanował ten człowiek
swoją pracę, słusznie mniemając, że i mędrzec, chociażby największy, nic innego nie czyni,
jak kręcąc się w kółko wydobywa wodo, którą potem piją i ludzie, i parszywe, kwiczące
muły. Za pracę swoją miał niewiele, bo poza tym, że otrzymywał dwie garście daktylów,
wolno mu było pić tyle wody, ile zechce, słuszną bowiem jest rzeczą i sprawiedliwą, aby
człowiek mógł do syta spożywać owoce swojego trudu.

Największą jednak nagrodą była pogoda duszy, skarb wielki i bezcenny, albowiem

Ibrahim miał w piersi niebo, w głowie zaś wciąż miał wodę, o niej bowiem myślał przez
dzień cały. Dlatego też myśli jego były czyste i wzniosłe; widział tez wiele rzeczy, dla innych

background image

niepojętych, jako i tę, na którą patrzył w tej chwili, ległszy na wznak na szlachetnych swych
plecach, z rzadka okrytych wrzodami. Patrząc na słońce ujrzał, iż to jest rycerz na ognistym,
wielkiej ceny i wielkiej krwi koniu siedzący, który pędzi po pustyni nieba. Czasem
przystanie, a wtedy koń pije wodę z czarnej chmury, która jest pełna jak bukłak z koźlej
skóry, potem zasię krzyknąwszy głośno, rycerz ów znowu goni aż do Medyny zachodu, gdzie
na niego czeka Prorok na’ purpurowym z miękkich chmur dywanie siedzący i pali fajkę tak
wielką jak palma, zaś dym z niej pada na ziemię jak srebrna mgła. Tam ów rycerz słoneczny
pada w proch przed Prorokiem, on zaś,— rad wielce, pozwala mu całować swoją nogę i
mówi: „Spocznij przez noc w haremie, jutro bowiem popędzisz na wschód, dokąd moje
zanieść masz błogosławieństwo”.

Tak sobie myślał Ibrahim, we czci ludzkie, lezący na szlachetnych plecach, kiedy nagle

nasłuchiwać począł pilnie, bowiem wprawnym, chociaż brudnym uchem złowił tętent
bachmata. Bystrze pojął w tej chwili, że jeśli słychać odgłos kopyt, tedy ktoś nadjeżdża,
bardzo bowiem sprytny był w rozumie; porwawszy się tedy, jął kręcić kołowrót, który
skrzypiał dziwnym głosem, tak iż mogłeś rozumieć, że to szakal chrapliwie zaszczekał albo
też swarliwa poczyna mówić niewiasta.

Tuż przed nim wrył ktoś w miejscu rumaka, aż grudy ziemi bryznęły. Rumak był piękny

jak hurysa, czarny jak noc, zaś oczy miał jak dwie migotliwe gwiazdy. Rozdął chrapy,
zwietrzywszy człowieka, i przysiadł nieco na zadzie, zgoła jak księżniczka, co chcąc się
wydać piękniejszą, słodko się przegina w tył, ukazując w ten sposób obfitość piersi, bogatych
i urodzajnych jak sułtańskie ogrody, pełnych jak skórzane wory wina; biegiem rozogniony,
drżał ów pyszny rumak jak odaliska, którą wiodą do łożnicy kalifa, ona zaś się trwoży, czy też
ciało ma dość pachnące. Potem zasię koń, wodę poczuwszy, strzyc począł uszyma jak
derwisz, kiedy poczuje przez mur zapach gotowanej kury i niebo się przed nim nagle
otworzy.

Z podziwem patrzył na owo zwierzę szlachetne mądry Ibrahim i rozmyślał w duszy, ze

wiele jest na świecie rzeczy piękniejszych od człowieka, tym zaś snadniej w to uwierzył,
przyjrzawszy się twarzy jeźdźca, który krzywdę czynił szlachetnemu rumakowi, z taką, na
nim jeżdżąc twarzą. Była ci ona bowiem do nadgniłego podobna melona, z którego patrzyły
oczy zakisłe, jak stęchły pilaw, szalbiercze i chytre; rzadka broda stroiła tę gębę obleśną,
podobną do ogona starego szakala, który oblazł cały i sparszywiał, zaś sierści na nim nie
zostało tyle, iżby wiele się w jej gęstwinie mogło ukryć pcheł.

Jeździec ów, Ibrahimowi się przyjrzawszy, skinął na niego, aby się przybliżył, po czym z

bliska go swoim lepkim umazawszy wzrokiem, zapytał:

— Czy woda twoja jest dobra do picia?
Ibrahim rzekł roztropnie:
— Czy koń twój jest mądry?
— Koń mój jest mądry jak wielki wezyr, a przemyślny jak derwisz.
— Tedy czemu pytasz, czy woda jest dobra, widząc, jak koń twój na jej widok strzyże z

radości uszyma?

— Allach! — rzekł jeździec — mówisz jak człowiek rozsądny. Czy mądrość swoją

czerpiesz ze studni? Daj mi pić…

Ibrahim zastanowił się i myślał chwilę; potem zaś, dziwnie na niego spojrzawszy,

powiada:

— Czy koń twój niósł ciebie, czy ty niosłeś konia? Dlatego najpierw dam pić jemu.
— Koń jednakże nie rozbije ci głowy ani cię nie nazwie synem wieprza, ja zaś snadnie

uczynić mogę jedno i drugie.

— Słusznie mówisz — odrzekł słodko Ibrahim — dlatego też właśnie napoję najpierw

twego konia.

background image

To rzekłszy wziął bukłak, zaczerpnął wody i uśmiechając się zachęcająco, jak czyni mąż w

dniu wesela, poił rumaka, który pił chciwie i z lubością, mrużąc oczy i strzygąc uszyma, za
czym parsknął i otrząsnął się, zgoła jak człowiek, który wyszedł z kąpieli i orzeźwion wielce,
patrzy na świat pogodniej.

Temu wszystkiemu przypatrywał się Ibrahim, cmokając radośnie ustami, podobnie jak

czyni stary, owrzodziały basza, przechadzając się powoli wzdłuż szeregu dziewic, mniej i
więcej popsowanych, wystawionych na sprzedaż; czasem zaś, dla tym większego
ukontentowania, udając, że chce kupić cudną Greczynkę, co ledwo z dziecięctwa wyrosła,
niczym zaś zażywniejszym nie mogąc wzbudzić rozkoszy w sercu swym, wyschniętym i
jałowym, podobnym pustej sakwie, w której kiedyś było wiele — z lekka ją poklepie po
łopatce albo też pod brodę ująwszy, drugą ręką gładzi po twarzy. Tak też Ibrahim z lubością
wielką dotykał czarnej, lśniącej, miękkiej sierści konia i troskliwie ogarniała muchy z jego
szyi, podobnej szyi sułtańskiej córki, którą ojciec kazał udusić rzezańcom, bowiem miała
potomstwo z tańczącym derwiszem, a przecież żadna jej się nie stała krzywda, bo jako mówi
słynny jeden poeta (który potem z nadmiernego podziwu zwariował) — szyja jej była tak
piękna, że który rzezaniec dotknął jej rękoma, uczuwał nagle, za niepojętą sprawą Proroka,
takie w sobie namiętności i moce, taką zaś w sercu tkliwość i jęk miłości, że się każdy
obwiesił raczej, niżby owej sułtance miał uczynić krzywdę. Tak ich wyginęło trzystu
dziewięćdziesięciu dziewięciu, zaś ostatniego sułtan, w rozpaczy już wielkiej będący,
zachował, aby ród owych ludzi pożytecznych do cna nie wyginął.

— Jak się zowie twój koń? — spytał wreszcie Ibrahim.
— Zowie się Syn Strusia, przez co się wykłada, że wiatr przegoni w pustyni. Koń ten

biegnie prędzej od śmierci, która mnie goniła niedawno, siedząc na samumie, a nie
dognawszy gryzie w pustyni piasek z rozpaczy i targa brodę z gniewu. Ty mi jednak powiedz,
co ci się należy za wodę, nie jestem bowiem dostojnik żaden, który nie płaci i wybija zęby!

Ibrahim ważył długo w myśli tę sprawę. potem rzecze:
— Jeśli łaska twoja jest mała jak pestka daktyla, tedy mi daj miedziany pieniądz, a bądź

pewny, że cię nie będę klął i nie będę ci życzył, abyś złamał obie nogi lub się udławił baranią
kością. Jeśli łaska twoja jest wielka jak meczet, tedy mi pozwól, abym za wodę przejechał się
na twoim koniu od tej palmy aż do tamtej opodal, która uschła, gdyż się na niej powiesił
niedawno jeden mędrzec. Czemu się śmiejesz?

— Zdawało mi się bowiem, żeś jest rozsądny, ty zaś głupi jesteś jak strusie jajo. Chcesz,

bym ci konia pozwolił? Ohe, ohe! Czy nie wiesz, że koń, krew w sobie mający szlachetną,
jest siedmkroć razy uczciwszy od kobiety, która wspaniałego serca w sobie nie mając i nie
bacząc na swego pana, wszelkiej zdrady się dopuści? Choćbym ci na jego grzbiecie siąść
pozwolił, lepiej by ci było siąść na żelaznym garnku, w którym się żarzą węgle, dłużej byś
bowiem na nim siedział. Ja ci jednak i tak nie pozwolę, abyś mi na nim nie uciekł, sam
bowiem tego konia ukradłszy, wiem, jak łatwo się to czyni. Wtedy można go było dosiąść,
dziś jednak koń ten, zrozumiawszy, kto jest jego prawowitym panem, wszystkie by ci połamał
żebra, jeśliby ci ich nie połamał kawas w więzieniu.

To mówiąc zeskoczył z kulbaki i zawiódłszy konia ku polanie, uwiązał go przy niej, potem

usiadłszy wygodnie, złośliwie patrzył na Ibrahima. Ten opuścił głowę na pierś, która, niezbyt
wielki mając do dźwigania ciężar, oddychała szybko. Usiadł też na twardym podłożu nóg i
milczał długo mniemając, że już nic nie ma do powiedzenia.

Tamten jednak zjadłszy niewiele daktyli, które żuł długo, potem zasię wypluwszy na dłoń,

suszył je w słonecznej spiece i znowu żuć poczynał, długo nad czymś rozmyślał kiwając się
roztropnie, jak czyni słoń, wielki mędrzec, przymykał skisłe oczy, potem je znowu szeroko
otwierał, jak to czyni zdychający ze starości wielbłąd, potem zaś, nakarmiwszy żołądek i
dawszy posiłek sercu, dziwną rozpoczął rozmowę z Ibrahimem.

— Jak się zowiesz? — zapytał go najpierw.

background image

— Ibrahim, syn Jusuffa.
— Imię twoje jest piękne… Pozdrowienie tobie, Ibrahimie.
Ów się zdumiał.
— Czemu mnie pozdrawiasz teraz dopiero?
— Albowiem widzę, że nie jesteś chciwy na pieniądze i nie chciałeś ich za wodę. I

roztropny jesteś, Ibrahimie, synu Jusuffa, który oby żył sto lat.

— Umarł już, czemu mu nie dajesz spokoju?
— Tedy gdyby żył, oby. żył trzy razy po sto lat. Widzisz sam, jak bardzo przypadłeś mi do

serca; gdybym miał syna, chciałbym, aby do ciebie był podobny.

— Nie mów tego, musiałbym ci bowiem odrzec, że chciałbym, abyś był podobny do mego

ojca, który leży w grobie.

— Bismillach! Twój ojciec jest w raju.
— Rzekłeś! Ojciec mój nie ukradł konia…
Tak to oni sobie mówili, jasnym było bowiem, że ów jeździec czeka na coś i tymczasem w

wielkim wprawia się myśleniu i jakoby zaprawia język jak rycerz, co zanim na bitwę
wyjedzie, długo krzywą szablą macha, głośno pokrzykując dla nadania męstwa swojemu
sercu, które nie zna trwogi; roztropnym jednak będąc, wie, iż wszelka wrzawa wiele mu
pomoże. Długa też minęła chwila, zanim ów rzekł:

— Ibrahimie, synu Jusuffa, żali tędy nie przejeżdżał na wielbłądzic Abdul Azis, przyjaciel

mój i krewny, wielki jednakże złodziej i wuj szakala?

— Nie był tu nikt taki… Czemu pytasz?
— Albowiem jeśli nie był, tedy przyjedzie, ja zaś mam z nim sprawę i obawiam się, aby

mnie nie napadł i nie obdarł, na wszystko się bowiem waży ten człowiek. Proszę cię tedy,
Ibrahimie, abyś dawał baczenie i obronił mnie w razie potrzeby.

— Jaką z nim masz sprawę?
— Oto ten człowiek chce kupić ode mnie tego konia.
— Jak rzekłeś?
— Konia chce kupić ode mnie.
— Tego konia kupi kalif, kiedy się o nim dowie.
— Kalif mi nie zapłaci tego, co mi za niego chce dać Abdul Azis.
— Allach! Rozum ci się pomieszał…
— Czemu mnie krzywdzisz? Popatrz na mnie i wiedz, żebym ci mógł jednym uderzeniem

pięści wybić oko i wytłuc trzy razy po dziesięć zębów, ale jestem łaskawy, albowiem widzę,
że konia mego miłujesz.

— Więcej niż ciebie…
— Prorok ci za to ciężką i śmiertelną zapłaci chorobą, albo trądem, albo gniciem wątroby.
Teraz zaś słuchaj, albowiem zdaje mi się, że na krańcu pustyni widać dwa wielbłądy. To

jedzie on, który oby nie dojechał. Wiesz, co mi chce dać za mego konia?

— Uszy moje szerokie są jak bramy Bagdadu…
— Chce mi dać swoją córkę. Oh!
Rzekłszy to przymknął skisło oczy i uśmiechnął się obleśnie, szeroko otworzywszy

plugawy pysk, z którego wiele pociekło mu śliny na rzadką brodę, na znak, że dusza jego w
wielkim jest zachwycie i widzi niebo.

Ibrahim zadumał się smutno i zdaje się głębokie w sobie ważył myśli, gdyż miał w oczach

wielką troskę, która usiadła mu na twarzy pomiędzy oczyma jak zły, dziki ptak, co usiadł na
drzewie i szponem drze korę. To jedno jednak było widać jasno, iż wielką dla swojego
towarzysza czuje wzgardę i w dobrej swej duszy z końskim go porównywa nawozem.

Ów się w tej chwili obudził z zachwycenia i spostrzegłszy, że tamci są już niedaleko,

zawołał cicho konia po imieniu, potem zaś podniósł się, uszedł kilka kroków i czekał, aż
uczuł blisko szybki i świszczący oddech zdyszanych wielbłądów, podobny do owych

background image

westchnień, które wydaje z piersi stara i opasła niewiasta, nagłą żądzą jak płomień objęta.
Wtedy chwycił wielbłądy za uździenice, mocno śmierdzące, przepojone bowiem były starym,
stęchłym tłuszczem dla tym większej giętkości, i silnym ramieniem zmusił wielbłądy, aby
sprawnie uklękły, co uczyniły, patrząc roztropnie i smutno, dwie bowiem są smutne rzeczy na
świecie: dwoje oczu wielbłąda.

Uskoczył na ziemię Abdul Azis, drab rosły jak palma i bezczelny na pysku, czarnym jak u

szejtana; oczy miał zezem patrzące i bardzo niespokojne, tak iż zdawało się, że wszystko
widzi od razu i wszystko naokół rad by ukraść; zasię za nim szła, słaniając się po szybkim
wielbłądzim biegu, niewiasta, z twarzą zakrytą czarczafem; zgrabnej była postaci i wiotka, co
łacno poznasz, jeśli mądrym okiem przejrzeć zdołasz z grubego sukna uczynione szaty,
chociaż powiada inny mędrzec, że łacniej dowiesz się, co jest we wnętrzu ziemi, niźli
odkryjesz wady konia i niewiasty. Tego nie wie i Prorok.

Kobieta stała w milczeniu, oni zasię witali się pięknie, używając słów smakowitych i

nadobnych, jak przystoi mężom, o których jeden Allach tylko wie, że jeden i drugi jest to
złodziej wielki i wcale niemały.

Mówił oto Abdul Azis:
— Od trzydziestu dni myślę o tym, abyś był szczęśliwy i aby żołądek twój nie chorzał

nigdy, Mohammedzie, bracie mój, światłości moich dni. Obyś nigdy nie widział szakala
smutku i węża zgryzoty, a szabla twoja oby wielkie spełniała czyny. Jedno mnie tylko dziwi,
że nie jesteś kalifem, tyś nim bowiem być powinien!

To rzekłszy spojrzał na przyjaciela swego tak, jak się patrzy na zgniłe jajo albo na glistę,

albo też na padlinę. Ów zasię, Mohammedem nazwany, napluł na tamtego w głębi
przepaścistej myśli, kopnął go tajemnie w sam środek brzucha, a pomyślawszy, że szakal by
nie tknął nawet tego zbója, tak strasznie go czuć złodziejem, szedł powoli i z powagą po
rajskiej łące swojej duszy i zrywał kwiaty słów, z których każde miało woń kadzidła. Oto mu
rzekł:

— Gdyby Aladyn wszedł do twojego serca, zdumiałby się, ujrzawszy w nim takie skarby,

jakich nie ma stu sułtanów na ziemi. Wiem, że cię za to Allach miłuje, rzekł bowiem dziś w
nocy do Proroka: „Powiedz mi, czy to słońce upadło na ziemię, czy też to Abdul Azis po niej
chodzi?” Niech ci za to da dwa razy więcej łat życia, niźli ja ci życzę, przyjacielu mój,
którego miłuję. Powiedziałem.

Potem, usiadłszy naprzeciwko siebie, patrzyli sobie długo w oczy, a każdy z nich wiedział,

co wiedział.

Kiedy zaś minęła długa chwila, o kulach chodząc, rzekł Mohammed, jakby nie wiedząc,

jak się rzecz ma:

— Czy na drugim wielbłądzie przybył z tobą anioł Gabriel?
— Jest to córka moja — odrzekł skromnie Abdul Azis — która ciebie miłuje, o czym

wiem pewnie. Ty mi zaś powiedz, kto jest ten człowiek, który nie patrzy na nas, tylko na
twojego konia. Czy nie mniemasz, że ci go urzeknie, twój koń zaś i bez tego nie jest tak
zdrów, jak by się tobie mogło wydawać.

Mohammed poczerwieniał i odrzekł powoli:
— Jest to człowiek, który wyciąga wiadra z wodą, a jest tak roztropny, że woli patrzeć na

mojego konia niż na twoją córkę.

— Jeśli jest tak roztropny, tedy mu łacno wypłynąć może oko, jeśli się do niego przybliżę.
— Abdulu Azisie, ten człowiek jest tak mądry, że woli mieć tylko jedno oko, aby nie

widzieć dwoma, iż córce twojej brakuje siedmiu zębów na samym przedzie.

W tamtym zapiekła się od razu wątroba i nieco się w nim rozlało żółci, nie dał tego jednak

poznać po sobie, lecz nawet się uśmiechnął owym uśmiechem, którym człowiek uśmiecha się
na pół już oszalały, i rzekł:

background image

— Wiem, że lubisz żartować, bracie mój och, jakżem się uśmiał! Byłbym wśród śmiechu

zapomniał ci powiedzieć, że minister Al Mahara daje mi za nią trzydzieści wielbłądów i sześć
razy po sto baranów.

— A czyś ty nie poszedł do kalifa?
— Po co?
— Aby mu powiedzieć, że jego minister zwariował… A jeśli nie, dlaczegoś nie wziął tego,

co ci dawał?

— Chcę bowiem mieć twego konia, który ogon ma bardzo piękny. Wszystko inne jest u

niego zwyczajne i bez ceny; chcę jednak postąpić z tobą jak brat i dlatego pytam się ciebie
wyraźnie, czy mi dasz konia za córkę, aby ci służyła przez tysiąc lat?

Mohammed nie odrzekł ani słowa, lecz powstawszy z godnością, zbliżył się do niewiasty,

a otworzywszy jej rękami usta, począł pilnie liczyć jej zęby, po czym ująwszy w palce
kosmyk włosów, próbował ich miękkości, jak się próbuje jedwabi w bazarze bagdadzkim.

Coraz mu się bardziej wydłużała obleśna twarz, za czym dotknął rękoma jej piersi,

obejrzał ręce, po czym poza nią stanąwszy, mierzył starannie położenie łopatek, zaś na
koniec, nieskromnie czyniąc, badał wszelką na jej postaci wypukłość. Kiedy to uczynił, usiadł
znów spokojnie i rzekł jedno tylko słowo:

— Nie dam!
Abdul Azis pchnął go w tej chwili oczyma jak kindżałem i uśmiechnął się.
— Czego tedy chcesz za konia?
— Najpierw twojej córki.
— Już ci ją dałem.
— Oba wielbłądy będą moje.
— Hę?
— Dasz mi jeszcze tę szablę i dwa kindżały z damasceńskiej stali.
— Jak rzekłeś?
— Dasz mi dwa siodła, zaś co roku, aż do lat dziesięciu, dziesięć baranów, abym miał ją

czym wyżywić, gdyż jest chuda.

Abdul Azis wywrócił białka oczu i zdawało się, że oszalał; dyszał tak ciężko, iż zdawało

się, jakoby z pustyni nadciągała burza, po czym, oddechu nieco schwytawszy, poczerwieniał i
rzekł jakby przez łzy:

— Córka moja ma twarz słońca.
— Mój koń — odrzekł Mohammed — nie zakrywa twarzy.
— Miłuje ciebie jak źrenicę oka.
— Zapytaj mojego konia, czy tego samego nie zdoła?
— Mohammedzie! widziałeś kiedy u kobiety nogi tak małe i tak piękne?
— Ma ich tylko dwie, mój zaś koń ma ich cztery.
— Bismillach! — jęknął Abdul Azis — ona ma głos. podobny do głosu słowika.
— Tedy chcesz mnie oszukać; mój koń nie mówi wcale. I to ci jeszcze powiem: nie będzie

mi życzył śmierci ani mnie nie zdradzi, ani mnie nie przeklnie. Koń mój jest roztropny i nie
trzeba mu adamaszku na szaty ani sandałów, ani bakalii. Ani nie płacze, ani się śmieje. Czy
widzisz, jak bardzo chciałeś mnie oszukać, wielki złodzieju, synu Ali Baby? Dasz wielbłądy,
szablę i siodła, i barany?

— Nie dam! — ryknął Abdul Azis i porwawszy się, chwycił swojego przyjaciela za rzadką

brodę, ów zaś to samo uczynił, jeno łapczywiej, tak iż się tarzać poczęli po ziemi, wyrywając
sobie włosy, dość sprawiedliwie i niemal w równej mierze. Krzyknęła niewiasta i przypadła
do wielbłądów, oni zaś, niepomni na nic, trykali łbami o brzuchy, wyłamywali sobie ręce ze
stawów i kąsali się spróchniałymi zębami.

Kiedy ich wreszcie moce odeszły, odpadli jeden od drugiego mocno dysząc i wyrzucając z

ust słowa cuchnące i zgniłe. Aż im smagłe nagle pobladły oblicza i rozszerzyły się źrenice.

background image

— Co to jest? — jęknął Mohammed.
Abdul Azis patrzył długo, wreszcie pojąwszy, krzyczał strasznie:
— Ów człowiek wiadra ciągnący porwał konia, wielbłądy i córkę moją i ucieka!…
— Allach Rossoulach!
Mohammed porwał się z ziemi i chwyciwszy się obiema rękami za głowę, trząsł nią jak

kamieniem, przyjaciel zaś jego patrzył długo za zbiegiem, wreszcie rzekł słodko:

— Rzekłeś, Mohammedzie, to jest człowiek roztropny… Lecz co to jest?
Spojrzał i Mohammed. Oto ów człek zatrzymał się w oddali, pogoni się nie bojąc, po czym

podniósł powoli zasłonę z twarzy córki Abdul Azisa; i można było widzieć z oddalenia, że
nagle jakby piorun w niego trzasnął: chwyciwszy ją za ramiona, zsadził z wielbłąda i sam
pognał jak wicher, ona zaś z wielkim płaczem wracała na łono swego ojca, któremu oczy
wylazły na wierzch z rozpaczy.

Spojrzał na niego Mohammed i powiada:
— Rzekłeś, iż to Jest człowiek roztropny?
Ja ci mówię, iż to jest mędrzec, złodzieju ty, synu i wnuku złodzieja…

background image

L

IST Z WYSPY ŚMIERCI

Dowiaduje się z niego czytelnik, jak autor

wyjechał na święta na galicyjską wieś, jak
będąc krytykiem teatralnym, nie mógł wrócić
do stolicy na premierę i co się z kim potem
stało.


Mój Redaktorze!

W chwili, kiedy, tłumiąc łkanie, będziecie czytali list ten, mnie może już nie będzie; może

jakaś stara czapla, z pasyą udającą ibisa, zaduma się nad zwłokami topielca, pływającego
leniwie Wśród naddniestrzańskich szuwarów i mruknie: „ten człowiek ma zdeformowaną
czaszkę”. Rzecz tedy jasna, że na premjerze „Trybuna” być nie mogę, a piorunujące
redakcyjne depesze czytam z bolesnym uśmiechem, rzekł już raz bowiem Fredro, „że kto w
grobie jedną nogą, na tym groźby nic nie mogą”. Urządzajcie sobie premjery sami, — ja sobie
urządzam pogrzeb, obmyślając go szeroko i długo, gdyż mam czas.

Jestem zamknięty na wyspie, nademną niebo, naokoło zaś woda, niezmierna woda, ten

straszliwy artykuł, którego u nas jest najwięcej. W tej chwili poznałem, że pismo „Nasze
zdroje” ma racyę bytu, w tej chwili rozumiem całą polską poezyę ostatniej doby, pojmuję
doniosłość odczytów jubileuszowych. Jestto jasnowidzenie topielca:

Jakżeż więc mam przyjechać na „Trybuna”?
Po com tu lazł?—Czy” ja wiem? Czy tylko Przybyszewskiemu wolno urządzać „Topiel”?

Jak to się zresztą stało, powiem:

Mam bardzo czarnego i szczęśliwego przyjaciela, szczęśliwy on zaś jest dlatego, że ma

wieś, mojem jednak zdaniem jest to człowiek, mający początki obłędu, gdyż tem tylko można
sobie wytłómaczyć, że mąż ten zaprosił do siebie na święta kilku literatów. Kombinowaliśmy
tedy tak: albo nagle oszalał, albo nie ma nic do stracenia, albo napisał dramat i obce go nam
przeczytać, albo też mu zdechła krowa, on zaś, nie mając co z tem zrobić, sprasza chude
poety, aby raz porządnie zjadły. W każdym razie dobry człowiek, więc jedziemy,
przytroczywszy bagaż do guzika kamizelki.

Miało nas być czterech, jeden jednak zawiódł, twierdząc, że musi tłómaczyć Shelley’a; o,

chytry! Siedzi nas tedy trzech w wagonie i czeka. Mija jedna godzina, a pociąg stoi. To
trudno, to się zdarza. Mija druga godzina, a pociąg, jak stal zadumany, tak stoi. I to się

— Deszcz pada, więc nie chce wyjechać z pod dachu,—mówi autor „Stepowej panienki”,

gdyż on był jednym z tych, którzy się zlakomiił na mięso zdechłej krowy.

— Alleluja! Alleluja! — szepce autor „Michała Anioła”, gdyż nastrój świąteczny zaczął

już na niego działać.

A pociąg stoi sobie i pogwizduje przez zęby; dymi, jakby przez nos, nonszalancko i głupio.
— Panie konduktorze, kiedy pociąg ruszy?
— A kto go tam wie?
— A pan nie wie?
— Ja wiem, jak już jadę.
— To jakiś „nietutejszy”.
— Jedzie! jedzie!
— Alleluja! Alleluja!
Maszynista zaciął pociąg, który wypełznął ze stacyi, jak glista; na wszystkich twarzach

znać wzruszenie; jedna niewiasta ociera pot z czoła, druga zasię w nieprzytomnem
podnieceniu wciąż to zdejmuje, to wkłada rękawiczki. Ale to nic, to jeszcze nic.

background image

Na pierwszej stacyi pod Lwowem pociąg staje; biegniemy do okien i bladość okryła trzy

twarze: tuż za torem szarzeją gmachy Kulparkowa (na psa urok!); zaprawdę jednak trzech
młodzieńców z najmłodszej Polski nie może patrzeć bez ukrytego wzruszenia na ten zakład
dla obłąkanych.

— Źle się zaczyna! — myślę i patrzę z pod oka na towarzyszów, którzy z tym samym

badawczym niepokojem patrzą w tej chwili z pod oka na mnie.

— Napisałem tylko jeden tom poezyi — myślę, — więc to nie ja. — I żal mi się zrobiło

tamtych!

Najwyraźniej jednak widzę w oczach drugiego uśmiech, który mówi:
— Siedzę wDyrekcyi skarbu, gdzie się umiera na tyfus głodowy, — więc to nie ja.
I żal mu się zrobiło nas dwóch. A trzeci myśli:
— Gdybym to ja, w takim razie, nie mógłbym już poznać, że to właśnie oni, więc to nie ja.
I westchnęliśmy z ulgą, a równocześnie.
A pociąg stanął nad rowem i patrzy ślepiami lokomotywy, czy w rowie niema żab, bo nie

widzę innej racyi, aby we mgle i deszczu stać godzinę nad błotnistym rowem i szukać, czego
się nie zgubiło.

— W tem coś jest!—mówi jedna z niewiast.
— Z pewnością!—mówi druga.
— Ale co w tem może być? — pyta pierwsza.
— Mój Boże! — odpowiedziała druga, — pewnie coś jest…
Bardzo słusznie. Coś w tem musiało być, ale „żaden nie powiedział, bowiem żaden nic nie

Wiedział”, jak deklamuje Frenkel. Gdyby w te} chwili naprzykład, modą Maeterlincka,
wszedł był do wagonu blady człowiek w zielonym płaszczu i niebieskich okularach i zgasił
lampę, albo tajemniczym ruchem przesunął rączkę ogrzewacza, bylibyśmy z pewnością
wiedzieli, że będzie nieszczęście; bez wskazówek zaś pozagrobowych siedzieliśmy cicho. Od
czasu do czasu kłapnęły w mroku jakieś zęby; ktoś chciał mówić i widocznie nie mógł, jeden
tylko z nas powtarzał uporczywie swoje „alleluja!”, ale głosem zupełnie złamanym…

W tej chwili wchodzi do przedziału jakiś chudy pan, perfumowany zapachem „Jaksonia”,

przerażony.

— Czy wiedzą panowie, że pociąg stoi?
— To on!—pomyśleliśmy równocześnie i spojrzeliśmy na kulparkowskie wieże.
— Jedzie! jedzie!
— Bogu dzięki!
— Porządny człowiek ten maszynista.
— Oby dojechał zdrowo!
— Czy pan myśli, redaktorze, że pociąg jechał? Widział pan wyścigi żółwi? widział pan

muchę w miodzie?—widział pan tabetyka, startującego w „skoku w dal”? — widział pan
magistrackiego „szimla”? To wszystko nic. Lokomotywa, zda się, wyciągnęła przed siebie
macki i szukała czegoś na torze, za nią zaś Wozy, podrygując ze strachu, trzęsąc łańcuchami
dla dodania sobie odwagi; pociąg skrzypiał i jęczał i szedł jak na ścięcie, toczył się jak pijany,
jakby się chwytaj rękoma przydrożnych płotów; czasem się nastraszył rosochatej wierzby na
gościńcu, wtedy gwizdnął z rozpaczy, tulił pod siebie ogon i gnał przez dwie minuty i ryczał i
jęczał i rzęził i płakał i tupał kołami. Za chwilę znów ustawał zziajany, dopadał do jakiejś
zakazanej stacyi i patrzył błagalnie i ze strachem na takiego pana w czerwonej czapce, z
którego Rittner robi dramaty, a Reymont nowele, ponieważ zasię ten patrzył znów błagalnie i
ze strachem na pociąg, perspektywa była wcale miła.

Deszcz pada sobie, jakgdyby nic, jak gdyby to nie była Wielkanoc, jak gdyby nie było

obserwatoryum na Politechnice, jak gdyby… ech! do stu tysięcy!… Jeden Staff ma
przyjemność z takiego deszczu, ale czemu mają cierpieć niewinni, którzy o nim nie piszą
wierszy?

background image

Ale to naprawdę Wszystko nic jeszcze.
Pociąg się kołysze tak, że aż drży wszystko, kołysze się jak prelegent na wykładzie, jak

Otello, zanim zadusi Desdemonę, jak gabinet, który ma upaść. To się nie skończy na niczem,
W kinematografie raz tak samo kołysał się „Expres nr. 27” i co się z nim stało? Wszystko
poszło w drzazgi, 121 trupów, 207 rannych, ocalał tylko on i ona.

W takich chwilach przezorność nie zawadzi, dobrze jest zresztą rozprawiać o sprawach

obojętnych. Pytam tedy przyjaciela:

— Ileby ci, mój drogi, zapłaciła kolej za zdruzgotanie obu nóg i za złamanie stosu

pacierzowego?

Zdaje mi się, że rzucił we mnie jedną walizką, co jest najlepszym dowodem, jak bardzo

byliśmy wszyscy zdenerwowani.

Poderwał się w tej chwili nieszczęsny pociąg, jakby mu wyrwali ząb; zatrzeszczał

niesamowicie, zrobił jeszcze krok, jak zastrzelony na scenie aktor, potem legł, ciężko dysząc,
jak długi, jak zmęczony gonitwą ogar legnie nad kałużą i chłepce wodę, tak oto ta żmija,
kopcąca z pyska, wyciągnęła się nad wodą.

— Woda! woda — krzyknął cały pociąg.
Siedzący w bocianiem gnieździe na okręcie Kolumba żeglarz, nie wył z takiem przejęciem

swego „ziemia! ziemia!”—z jakiem my wszyscy zaczęliśmy jęczeć: woda! woda!

Woda przed nami, za nami, pod nami i nad nami.
— Krzyknijże teraz swoje „Alleluja!” zbójco! — wolałem prosto w twarz memu

przyjacielowi.

— Woda!—stęknął przyjaciel.
— Koniec! amen! najpierw były na ziemi Wody…
— Wracajmy natychmiast! — woła żona jednego poety, który morduje w powieściach na

prawo i na lewo, lecz boi się żony.

— Jak wrócić?
— Pani!—mówię jej — księżna Fife brnęła niedawno po szyję…
Niewiasta poczęła, szybko wdziewać rękawiczki (o! o! o!), gotowa na śmierć.
Chudy człowiek, perfumowany zapachem „Jaksonia”, patrzy przez okno i deklamuje:
„Tyle wody! skąd ta woda? czy w mej głowie haczy?…”
— Niech pan mówi lepiej pacierz! — mówię mu.
Chudy człowiek spojrzał na mnie, zatoczył się i upadł na poduszki. Gorze! gorze!
— Wracamy! — krzyczy ktoś.
— Woda na torze! Szyny zerwało!
— Ależ to niemożliwe, — ryczy jakiś gruby pan, — Zosia czeka na dworcu.
— To pan płyń!…
— Nie umiem… jak Boga kocham, nie umiem…
— Panie konduktorze, jedźmy dalej, zrób pan to dla mnie, rozumie pan, dla mnie!…
Jakieś dziecko głośno się śmieje, bo mu się woda podobała.
— Chińczyk by je udusił…
— To dziecko źle skończy!.,.
— Dziecko? To potwór, nie dziecko…
Lokomotywa gwiżdże, sapie, śmieje się histerycznie, ‘najwyraźniej się śmieje; woda szumi

Wśród kół, ciśnie się, rozlewa, chlupie, bełkoce, szeleści, pluszcze, mlaska, przelewa się na
drugą stronę i gna W nurt, który się tlamsi wzdłuż toru, chwyta za gałęzie wierzby, jak za
włosy i goni oszalały, jak spłoszony koń, ucieka do jakiegoś niewiadomego portu, jak
defraudant, Wścieka się, jak wyborczy komisarz, skacze przez bruzdy, jak geometra, włazi
pod most, szarpie go mimochodem, ugryzie, wstrząśnie i jazda dalej. Ogarnęła go jakaś
obłąkana, idyotyczna radość, jak cielę, które goni, ogon w górę zadarłszy.

A to wszystko razem nazywa się Stare Sioło, takie stare, a tak idyotycznie oszalałe.

background image

— Pięć osób utonęło—krzyczy ktoś.
— Sześć!!
— Daję słowo, że pięć! Niech pan nie będzie przemądry…
— To pan będzie szósty?
— Idjota!
— Jedziemy!
— Aaaa!
Przejechaliśmy. Jak, którędy, po czem, na co? — Pan Bóg jeden wie; podobno jakiś

dzielny kapitan (oby został generałem!) dal słowo, że przejedziemy. Żałowałem w tej chwili,
że nie służyłem przy wojsku; woda to jeszcze nie wojna.

Ale to wszystko nic jeszcze; łatwo wejść, ale jak wyjść? Sytuacya jest, ale wyjścia niema.

Przyjął nas w swoje ciche wnętrze „dwór szlachecki z drzewa, lecz podmurowany”, przytulił,
i ogrzał. Lokaj we fraku — ojej! — cale szczęście, że frak nie bardzo paradny, tylko taki, po
nieboszczyku. Mówi do każdego „jaśnie panie!” — bałwan jeden; widocznie strach przed
powodzią pomieszał mu zmysły.

Za oknami wyje wiatr i miecie śniegiem widocznie wedle wielkanocnych tradycyi; w

oddali coś bardzo szumi i coś się bardzo niepokoi, ale noc jest i niech tam sobie szumi. Potem
jednak było strasznie; oto lapidarne moje zapiski, notatki człowieka, który myślał o śmierci.

Niedziela rano.
Jak okiem sięgnąć — jedno jezioro; opodal u stóp wzgórza, na którem stoi cichy dwór,

bałwani się Dniestr i rozpierać się poczyna w brzegach, jak wielki pan.

Na poblizkim wzgórku zbiły się w gromadę bielone chałupy i drżą z zimna, patrząc

przerażonemi okienkami w wodę, która powoli, powoli podchodzi, zbliża się, jakby
próbowała gruntu pod nogami; potem się piąć zaczyna leniwo na wzgórze, niezgrabnie
napozór, jak brunatny niedźwiedź. Chwyciła znienacka mokrą łapą jakąś nieszczęsna kurę i
rzuciła ją w nurt. Potem zagarnia zachłannie stertę słomy, potem zasię, jak czujny złodziej,
powoli, ostrożnie podnosi poszycie brogu, a widząc, że nikt nie patrzy, zrywa go jednym
ruchem i ciska na odmęt, który z nim ucieka pędem, złoczyńca niecny.

Wszystkie drogi odcięte — ani wprzód, ani wtył; a woda rośnie, jakby na całej fabryce

drożdży, kipi i szumi.

Wierzby podniosły w górę chude ręce i głowy dźwignęły wysoko, więc wichr nagle

powiał, fala wydęła się bezczelnie i ulapiła wierzby 73 włosy. Już po nich! głowy im tylko
sterczą, pełne guzów, zidjociałe i owite wieńcem zeschłych trzcin.

Fala, rozwydrzona i bez najmniejszego powodu wściekła, dopadła pierwszej chałupy,

wyjąc:

— Wynosić się!
I jak komornik z bączkiem na łbie wyrzucać ‘poczęła jakoweś bety, jakoweś kołyski i inne

takie chude sprzęty, na których się człowiek rodzi i umiera.

Paralitycznie wykrzywiona stodoła opiła się straszliwie wody, wydęła potężnie brzuch i za

chwilę pęknie.

Wszystko to widać z okien.
Widać także, jak wysoki młyn, indywiduum, które z obłąkanym hałasem wodzi tę wodę za

nos przez cały rok — teraz nagle spokorniał i uśmiecha się do toni, jak faryzeusz. Przecież on
nie chciał, przecież jemu kazali, cóż on winien — już więcej tego nie zrobi, przecież on
szanuje i rzekę i wszystko razem — opowiada się i tłomaczy, jak francuzkiego króla komisarz
podczas rewolucji.

Ale tłumna Woda chlasnęlą go w pysk najwyższą falą, wyrwała okna, zmiotła schody i

zaczęła spienionym łbem tłuc w ściany, aż się młyn pochylił i jęczy:

— Dajcie już spokój, za chwilę się zawalę! Ale nie zwalił się szelma i znowu przyjdzie do

władzy i będzie zgrzytał zębami kół ze złości i na proch trzeć będzie…

background image

Co to będzie? co to będzie?
Jeden literat już się bardzo boi wody, a cóż dopiero trzech? Woda ta zaś niewiadomo skąd

się bierze, z jakich wydostaje się kryjówek. Każdy dzień przynosi coś nowego.

Przychodzi bałwan lokaj we fraku z nieboszczyka i powiada:
— Ja już to raz Widział, dwie wsie się wytopili…
I to się nazywa lokaj! Bogdajbyś zczezł… ,~ Potem przychodzi Wasyl „od koni”, patrzy,

patrzy i mówi:

— Ho! ho!
— Niby co? Gadaj co znaczy: hol ho!?
— A umieją pan pływać?
— Umiem…
— No to pan się wyratują, a reszta pójdzie pod wodę…
Rewolwer! gdzie jest rewolwer? Nieprawda, nie umiem pływać! — po co ja tu zresztą

przyjechałem?

Poniedziałek.
Woda naturalnie idzie w górę, bo to poniedziałek.
Kury się potopiły, indyki się potopiły, świnie rozbiegły — nic nie zostało prócz wody. Do

miasta dostać się niemożna… co my będziemy jedli?

„Wsi spokojna, wsi wesoła”… — „Gościu, siądź pod n ym cieniem i odpocznij sobie”…

— „Jak to miło wieczór bywa, kiedy dzwonek do snu wzywa”… — „Błogosławiona niechaj
będzie brona, pług i radło”… — Czy kłamał kto kiedy na większą potęgę?

— Dobrze, umierajmy… O jej! Dlaczego koniecznie w stolicy? można przecież l pod

Haliczem!… Czy ja prosiłem o to, żeby we środę była premiera „Trybuna”?

Wtorek.
Woda idzie w górę, bo tu podobno zawsze we wtorek musi być nieszczęście.
Wszystko dobrze, ale co my będziemy jedli? Szukajmy przykładów:
Robinson jadł korzonki — tego tu niema; Ostatni Mohikanin ssał jakieś korzenie, skąd tu

wziąć korzeń, kiedy tylko olbrzymi jesion stoi przed domem, reszta drzew w wodzie; u
Yernego na tratwie rozbitki zjadali nieboszczyka — nie to niemożliwe^ zresztą wszystko tu
bardzo zdrowe i kościste… Niema rady! ale zrodzona w gorączce myśl nie opuszcza mnie i
krwawe wstęgi zatacza mi przed oczyma.

— Trzeba wszystko przewidzieć — myślę sobie, patrząc z ukosa na śpiewaczkę. W

niemem odrętwieniu siedzącą w, kącie. — Nie! ta musi być łykowata, jak każda
śpiewaczka…

Widzę, jak gdzieś zielony głód z wybałuszonemi oczyma płynie po Dniestrze, siadłszy

okrakiem na belce, wyrwanej z mostu. Rozpacz… rozpacz…

Nikt już nic nie mówi, wszyscy jakby senni. Dżdżysta ciemność wykrzywia się za oknem

jak stary pawian. Autor „Malarzy” dosiadł Bechsteina i wytrąbia na nim uwerturę do
„latającego holenderczyka”… Naturalnie… Czemu jeszcze nie „Barcarollę”, albo nie „Zejdź
luba do mej gondoli”… Jedyna ucieczka w książce, biorę tedy France^: „Pisma krytyczne”.
Budda, Verlaine, Bismarck, Flaubert, Baudelaire… Co to jest?.. Pot zimny wystąpił mi na
czoło… Baudelaire zapytał raz, fanfaronując:

— Czy pan jadł mózg małego dziecka? Podobno jest znakomity i ma smak włoskiego

orzecha…

Baudelaire tak powiedział… Baudelaire… Czarno na białem… Małe dziecko… Jeśli jutro

nie będzie się można dostać do miasta.. To trudno… Pół tuzina dzieci wystarczy… Na wsi się
znajdzie… Środa.

Czy ja wiem zresztą, czy to środa. — Kalendarz obowiązuje dyrektora banku, a nie

Robinsona. Mimo to jednak trzeba będzie znaczyć scyzorykiem na ramie okna karby, aby

background image

utrzymać rachubę czasu; świetnie to robił opat Faria w podziemiach zamku If, zapomniałem
tylko jego sposobów…

Na duszy robi mi się wesoło — to podejrzane, to bardzo podejrzane…
Zagłodzony człowiek u Hamsuna urządzał Wesołe kawały z elektrycznym

modlitewnikiem. Przed oczyma mam tęczę. Widzę na portrecie Sichulskiego naszego
amfitriona najwyraźniej z trzema głowami…

A woda przybiera z uporem złośliwego idjoty — znów podniosła się o dwa metry.

Szaleństwo!… szaleństwo!… (tak się przecież pisze w pamiętnikach.)

Jak to mówił hrabia de Monte Christo?
— Na honor! dziś Lukullus ucztuje u Lukullusa! — i kazał podać równocześnie minogi z

jeziora Fusaro i sterlety z Wołgi.

Wielka sztuka w Paryżu! niechby tak sprówał pod Haliczem, dnia 10 kwietnia.
Jedeff z nas próbował łowić dziś ryby jakimś starym dziurawym koszykiem. Wyglądał jak

„Biedny rybak” Puvis de ChaVannes’a w Luxemburgu.

Czwartek.
Niema co jeść i niema co czytać. Czytam po raz dziesiąty u Bolsche’go traktat o

rozradzaniu się solitera… Cztery pokolenia, aby się odnowić… Niesłychane…

Autor subtelnego „Gaju Akademosa”, słodki i dobry mój przyjaciel, pożera „Niezawodny

sposób na zołzy” (Gródek 1875).

Uważam dziś, że metody Marka Twaina mają więcej racyi W naszem położeniu, niż

metody Hamsuna. Cieszmy się! ha! ha! hal jakie to wesołe…

— Barometr poszedł w górę!,— krzyczy ktoś. Zbiegli się wszyscy i patrzą, otwarłszy

gęby: w istocie, barometr wskazuje „stałą pogodę”. Cieszą się, jak dzieci. Niech się cieszą,
biedacy! Nie wiedzą, że będzie tę „stalą pogodę” pokazywał przez dziesięć lat najmniej.
Jakimś złamanym widelcem posunąłem wskazówkę… Niech mają przynajmniej iluzję,
nieszczęśliwi…

Piątek.
Pozostały trzy kostki cukru w srebrnej, zamykanej na klucz cukiernicy, pól butelki piwa z

KaJusza (!), trochę dermatilu i flaszeczka jodyny. Cóż lepszego jadła u Flauberta armja pod
murami Kartaginy?

A jednak ja nie mogę umrzeć…
Boże! Boże!
Przecież nie znam zakończenia „Gwiaździstej nocy” Germana…
Tonąłem już u Kaprejskich skał, trząsłem się ze strachu podczas burzy na wysokości

Jersey — i mam umrzeć pod Haliczem???

Sobota.
Woda tuż pod progiem. Dziś w nocy widziałem, jak jeden z moich towarzyszów pisał coś

nerwowo, potem zaszył banknot dziesięciokoronowy za podszewką kamizelki. Więc to już
tak?

Już nie widać nawet wierzb, nie Widać nic. Trzy kaczki i jezioro, całkiem, jak na obrazie

Harasimowicza.

Zdała nadpływa łódź, a wiosłuje Charon, stare bydle.
— Nie zapomnij parasolki! — powiadam do niewiasty, gdyż myślę dziwnie jasno i staram

się o niczem nie zapomnieć.

Tak, to był auction–bridge i śmierć nas przelicytuje.
I ja mam przyjechać na „Trybuna”? Nigdym się nie uśmiał tak serdecznie.
A czy pan widział, redaktorze, śmiejącego się w agonii człowieka?… Niech pan przyjmie

uścisk dłoni… Ostatni…

background image

L

ISTY Z

C

APRI

lipiec, 1911

I.


Karawaniarskie przysłowie, które każe człowiekowi umrzeć na obstalunek po obejrzeniu

Neapolu, należy zmienić w tym sensie, żeby zagrozić przynajmniej ciężką chorobą każdemu,
kto był w Neapolu i nie pojechał na Capri. Może to wprawdzie porządnego obywatela
odstraszyć, że dotąd przesiadywała na tej rozkosznej wysepce sama literatura, rozmaite poety
i tym podobne indywidua, ssące wino, — ale gdzież się taki nie włóczy? Snadnie tedy w
czasie, w którym na Capri przebywa dwustu malarzy i tyluż poetów, może być wyspa ta
uważana za jeden wielki zakład obłąkanych, ale człowiek może się pocieszyć tem, że w
ojczyźnie Zakopane bynajmniej inaczej nie wygląda.

Tak… Bardzo to jest pięknie podumać na zgliszczach zakładu Chramca, ale równie

pięknie podumać na ruinach willi Tyberjusza, tem bardziej, że to taniej kosztuje, a masło z tą
samą wprawą fałszują na Capri, co i w Zakopanem.

Obejrzawszy w Neapolu wszystkie kinematografy, które się stały włoskim specjałem

narodowym, obejrzawszy Wezuwjusz, który dymi tak tylko, jakby chciał odstraszyć komary,
zupełnie jak zepsuty piec, jedzie się na Capri z tęsknotą w sercu, nie tylko dlatego, że
Konopnicka napisała tam trzy sonety, lecz i dlatego także, że wyrosłe z niebieskiego morza
skały kaprejskie przedziwnie nęcą.

Słońce, ciągnące za sobą powłóczysty upał, stanęło właśnie ponad wyspą, która jakby się

chciała ukryć we własnym cieniu, oblana blaskiem, ściekającym tysięcem złotych potoków po
prostopadłych ścianach w spokojne, zmęczone upałem morze. Gromada delfinów pląsa
niefrasobliwie po lazurowej zatoce, odwracając się krotochwilnie tyłem do Anglika, który je
chce odfotografować z pokładu; i by Łeby wszystko dobrze, gdyby nie kilka opalonych
indywiduów, które z niesłychanem przejęciem wyją na pokładzie „O, dolce Napoli!”, a potem
sprzedają prawdziwe grzebienie z fałszywego szyldkretu i fałszywe korale na prawdziwych
sznurkach, zato jednakże resztę z ceny wydają zawsze tylko w fałszywej monecie. Zrażać się
jednakże tem nie należy w nadziei, że bliźniego naszego, który po nas przyjedzie, czeka z
pewnością to samo.

Wjeżdżamy do malutkiego portu, który w Ameryce np. mógłby służyć za pokojowy basen

do żywienia złotych rybek, potężny zaś wieloryb zdołałby pewnie jednem machnięciem
ogona strzepnąć w morze całe urządzenie portowe wraz z policją portową w jednej,
czcigodnej osobie i całe miasteczko nadbrzeżne z hotelem pod straszliwem nazwaniem „Hotel
Vesuvio”.

Wysoko, ponad wybrzeżem, przeziera przez zieleń winnic i gajów oliwnych śliczne

miasteczko, migotliwe białe, rozrzucone tu i ówdzie, wyglądające zupełnie tak, jakby je
dziecko zbudowało z białych kostek, służących do zabawy. Jest to potężna metropolja wyspy,
wspaniała stolica, ukochane gniazdo jaskółcze, siedziba władz politycznych wyspy pretora i
dwóch policjantów, siedziba proboszcza i organisty, miasto, rozporządzające ośmioma
prożkami i czterema osłami po wierzch, siedziba dyrekcji kolei linewkowej, złożonej z dwóch
wagonów, której cały regulamin wydany przez ministerstwo kolei mieści się w uroczystych
słowach „Non sputare”!

Miasteczko to już. z samej fizjognomji jej tak niesłychanie mile, ze je pokochać „można

cóż dopiero, kiedy się z gąszczu wdanie wjedź: w jego śliczne, uliczki, pokręcone
paralityczne i wąziutkie; czasem w jakimś zaułku na długą chwilę się przystanie, bo żal
odejść, patrząc, jak słońce, zabłąkawszy się nieopatrznie, nie może wyjść z matni kilku

background image

murów i pełza po nich smugami, jakby to złote pełzały jaszczurki, wiesza się blaskom na
skałotoczach i po drodze zagląda w malutkie okienka mieszkań. Czasem znów jakiś rzeźki
powiew, odbiegłszy od morza, wpadnie z impetem w jakąś miniaturową uliczkę, nieopatrznie
uderzy głową o mur przeciwległy i, nie wiedząc którędy uciec, biega zrozpaczony, jak pies,
co zgubił pana; więc węszy na wszystkie strony, targnie okienną firanką, zatrzepoce z irytacji
markizą nad sklepikiem i przez wyłom w murze dostanie się wreszcie na pole kaktusów.

Ukochane, prześliczne miasteczko! Za dwa dni czuje się w piersi wspaniałą, obywatelską

dumę i bierze się udział w ogólnem zainteresowaniu wyborami trzech radców miejskich, zna
się osobiście aptekarza i listonosza i wszystkich innych dygnitarzy. Ba! Z rozczuleniem
patrzysz na dziesięciolitrową beczkę, którą ciągnie na sznurku jakiś miejski urzędnik i polewa
wspaniale ulice miasta, na których jest właśnie tyle kurzu, co na porządnym lwowskim
fortepianie. Ale już zgoła w zachwyt wpaść należy, wszedłszy na ulicę, nazwaną skromnie
„Corso Tiberio”; jest to ulica szlachetna i w wielkim stylu, kaprejskie Elizejskie Pola; Corso
Tiberio ma w miejscu najszerszem dwa metry, ale w poczciwem Capri utrzymuje się słuszne
zdanie, że wspaniałość ulicy niekoniecznie zawisła od jej szerokości, bo wysokość także coś
znaczy, więc dlaczego nie ma to być „Corso”? Zresztą szeroka ulica jest tu wcale
niepotrzebna, bo życie stolicy koncentruje się wyłącznie na piazzy; wieczorem tedy wędruje
inteligentne Capri na to forum i rajcuje; oto koło „salonu” fryzjera (jest to równocześnie
radny miejski, szwagier burmistrza, właściciel winiarni, wekslarz i nauczyciel muzyki),
gromadzi się cała najwykwintniejsza societa: lekarz, który sam się od czasu do czasu kładzie
do łóżka, aby przecież mieć jednego pacjenta: aptekarz, który częściej sprzedaje atrament i
igły, niż lekarstwa, ksiądz, który pobocznie handluje winogronami i wynajmuje mieszkania;
kapitan okrętu, który z dumą patrzy na otoczenie, bo co dnia bywa w Neapolu; dyrektor
kolejki linewkowej, na którego znów wszyscy patrzą ze strachem, aby kiedy nie wykoleił
„pociągu”. Pozatem schodzą się na piazzy przed wieczerzą obywatele z obcych krajów, więc
jakiś mąż, straszliwie opalony, prawie, że w negliżu, jakiś malarz w spodniach tak szerokich,
jak neapolitańska zatoka, jakaś niewiasta z olbrzymim pióropuszem białych piór na głowie,
której Staff powiada, że wygląda jak „dziecinny karawan”, jakiś dynamitard rosyjski, któremu
ustępujemy z drogi, nawet kiedy w ręku dzierży tylko pomarańczę, jakiś Anglik, jedenaście
razy dziennie pijany i cała czereda innych.

Wśród tego zgromadzenia przewijamy się skromnie, a wśród nas Leopold Staff, który

należy do najzagorzalszych obywateli Capri, cichutki, niepokaźny, zawsze wesoły i ogromnie
kochany; zna na pamięć historję każdego mieszkańca, wszyscy go pozdrawiają i on
wszystkich; siedzi na Capri już kilka miesięcy bez przerwy i ukryty w malutkim domku, który
i nas przytulił, wśród bogatej winnicy, zalanej słońcem — i pisze.

Więc tu rozprawiamy o słońcu i morzu i o książkach i o ludziach.
Jest dobrze i jest cicho; przepyszne morze oblało nas dokoła, nakryło nas niebo; nie

dojdzie tu żaden zgrzyt, błękitnego morza nie przepłynie żadna zgryzota. Na białym żaglu, co
się położył na cichym, gorącym wietrze i płynie na widnokręgu, zbiegły się nasze wszystkie
biedne tęsknoty… Niech płyną…

Jest cicho i jest dobrze…
Capri jest jak wymarzony zakątek, gdzie ludziom zawsze dobrze być musi, mają bowiem

to wszystko, z czego się rodzą chwile szczęśliwe: słońce i morze. Słońce łagodne, roześmiane
i przychylne, a morze cudnie niebieskie, szemrzące przy brzegach, przedziwnie spokojne.
Więc się wszystko uśmiecha, wszystkie winnice i gaje, pełne złotych jaszczurek i
rozkrzyczanych świerszczów. Czynią one czasem zgiełk taki, jak na polskiej wsi,
rozkrzyczane w noc. Każda zaś noc mija spokojnie i cicho pod osłoną potwornych skał, które
obsiadły miasto dookoła i strzegą go przed wszelką krzywdą.

Powiew wieczorny powiał od morza, orzeźwił ciała i dusze, ochłodził kamienne mury

domków i gada sam ze sobą w alejach winnic. W oddali rozświetlił się Neapol i błyska

background image

tysiącami świateł; na olbrzymiej przestrzeni półkola zatoki od Pozzuoli do Sorrento drgają
blaski; ze wzgórz spływa cisza, a mrok gasi światła powoli, aż usną ciche miasteczka na
stokach Wezuwjusza, śpiące czujnie, bo razem ze śmiertelną trwogą.

Gapri, przylepione do zielonych wzgórz spowija się w ciemność i słucha szmeru morza;

gdzieś tylko ktoś śpiewa, na jakiejś skale ktoś samotny czeka, aż od strony Sycylji wypłynie
księżyc na wody; w jakiejś sklepionej izdebce, której ściany pomalowało stu malarzy, jacyś
szczęśliwi ludzie (a jeden zbyt do mnie podobny!) śpiewają cichem słowem o radości życia,
które umie być dobre i mówią wiersze o szumiącem kaprejskiem winie o krwi słońca.

background image

II.


Przyjaciel nasz, signor Salvatore Cosentino, z zawodu rybak, z przekonań „socjalista

klerykalny” i zagorzały przytem wróg papieża — przekonał nas, że należy opłynąć Capri
dookoła na jego „morskiej pławaczce”, tak przestronnej, jak wanna. Wziąwszy tedy na zapas
kilka bohaterskich min, płyniemy wzdłuż potwornych skał kaprejskich, zezem tylko patrząc
na olbrzymie głazy, które wiszą nad naszemi głowami; zdaje się nam, że trzeba tylko lekkiego
podmuchu, aby taki kamyk, ważący mniej więcej tyle, co dowcip z polskiego kabaretu, spadł
w morze. Pan Bóg jednakże łaskaw i chowa te sensacje dla kogoś, co po nas tędy płynąć
będzie.

Pod nami przeczysta głębia, zachłanna i uwodząca; fala z tej strony wyspy spokojna i

cicha. Przed nami sterczy z morza głaz” na którym śpiewały syreny, które się swego czasu
uwzięły na Odyseusza. Niestety, nie zachował się żaden konkretny ślad tej awantury, ani
nawet syrenia podwiązka. Wiosła rzucają na falę tysiące skrzących kropel, zmącony lazur
wody przybiera zimny kolor marmuru, porzniętego żyłami; drogę nam znaczy cień gór,
rzucony na wody. w miejscu powiada nasz wioślarz z dumą

— W tem miejscu jest sto pięćdziesiąt metrów głębi…
— Święty Antoni sorentyński! — i trzy polskie dusze w głębi bohaterskiej piersi.
Zrobiła się uroczysta cisza, bo ze strachu śpiewają tylko ludzie, źle wychowani. Po tej

uroczystej chwili pytam pana Salvatora, zupełnie bez ukrytego celu:

— Czy dobrze umiecie pływać, Salvatore?
Salvatore uśmiechnął się jak langust
— Pewnie! chociaż ostatni raz kąpałem się przed dziesięciu laty…
Naturalnie! Miał kiedy szewc porządne buty? Ale wobec tego człowiek począł się

rozglądać w sytuacji i udając, że niby nic, począł rozmyślać nad tem, coby było, gdyby się
łódź przewróciła i jakby się wydrapać na skałę nadbrzeżną, mającą trzysta metrów
wysokości? Są to myśli tak szalenie wesołe, że się niedobrze robi.

Płyńmy jednakże dalej…
W tej chwili łódź wjeżdża, jak dorożka, w ciasną bramę, w otwór groty.
— Grotta verde!
Aaa! (Baedecker doradza w tem miejscu zachwyt niemy).
Pod nami woda zielona, jak przeczysty szmaragd, nad nami kopuła sklepienia, na której

grają blaski przeróżne, goniąc się nawzajem, Przejrzysta meduza, podobna do srebrzystego
grzyba, drga w głębi. Ktoś z nas krzyknął głośno, a echo mu odbrzmiało w wąskiej czeluści
groty, gdzie zielonawy odblask się kończy i gdzie się zaczyna wieczysty mrok, pełen
niesamowitego szumu; kłębiąca się tam fala, uderzyła o kamienną zaporę i jęczy głuchą
wściekłością.

Łódź, jak pływak rzeźki, wymknęła się z zielonej, przecudnej poświaty i wypłynęła na

słońce; giętkie wiosła wparły się w fale i rzuciły łódź naprzód ku innej znów grocie
„brylantowej”, skąd ją poniosły do groty „Wszystkich świętych”.

Skalne odłamy zbiegły się w niej w jedną gromadę, podobne ludzkiej rzeszy; tu

rozpoznasz sylwety klęczącej niewiasty, ówdzie tajemnicza postać kamienna legła, jakby
snem zdjęta. „Wszyscy święci” śpią snem kamiennym, ukołysani pluskiem fali, która tu
węszy niespokojna. Zdjął nas lęk prawie ,że nabożny, który podniecił jeszcze nasz sternik,
obwieściwszy uroczyście:

— Na głowach „Wszystkich Świętych” turyści jedzą zwykle śniadanie!…
Sternik zrobił za chwilę minę ważną; chce nas najwidoczniej przerazić, bowiem głosem

brzuchomówcy obwieszcza:

— Grotta degli canoni!

background image

Strach! Jest to grota, w której ma się słyszeć straszliwy huk armat; coś niecoś tam strzelało

w gardzieli groty, ale nie tak znów strasznie, widocznie dlatego, że teraz niema sezonu.

Płyniemy przeto do groty lazurowej.
To się łatwo mówi, ale nie tak łatwo się płynie; musieliśmy opłynąć całą połać wyspy,

tymczasem wiatr, dość anemicznie dotąd wiejący… włóczący się po morzu leniwie, jak ktoś,
co się po ulicy wałęsa i ogląda sklepowe wystawy — poderwał się, jakby go giez ukąsił.
Gdzieś z otwartego morza dojrzał trzech biednych Polaków i, skacząc po wierzchu fal, bieży
ku nam.

Łódź dostała najwyraźniej histerycznego ataku; przerażona, poczęła przeskakiwać z fali na

falę, jak ktoś, co skacze po zoranem polu, ze skiby na skibę. Wiatr, znalazłszy sobie
doskonałą zabawkę, radby nas rzucić na skały, co się nam oczywiście nie podoba. Całe
szczęście, że miny mamy bohaterskie i prawie, że kpiące… Kredową bladość naszych twarzy
w tej chwili należy przypisać chyba efektom świetlnym, prosta zaś rzecz, że przy takim
wichrze dygotają wszystkie członki.

Sympatyczny Salvatore krzyczy nam w uszy:
— Nie bać się! Nie patrzeć na fale. Trzymać się mocno! Śpiewać!
Śpiewać? Zdaje się, że stary rybak zwariował ze strachu. I w istocie, poczyna śpiewać;

wytężył wszystkie siły, aby nie dać falom łodzi, przyrósł rękoma do wioseł, dyszy ciężko i —
śpiewa. Zdaje się, że wiatr zawył w tej chwili ze śmiechu, potem począł porywać słowa
piosenki i rzucać niemi na wszystkie strony, między jednem słowem a drugiem otwierała się
przepaść, wypełniona ciężkiem westchnieniem oddychających forsownie piersi rybaka.


„…Aria serena… doppo… la tempesta
Nel’ aria… fresca…”

Słusznie, bardzo słusznie, tylko nie w porę. Fala nas podniosła w górę, widocznie po to,

żeby nam pokazać, że całe morze w tej stronie jest równie takie miłe, potem nas pchnęła bez
ceremonji w bok.

— Jeszcze tylko kwadrans! — krzyczy Cosentino, — dalej morze jest spokojne…

Śpiewać! Śpiewać! Tutaj zawsze wzburzone… O, mamma mia!… Nie bać się!… Ten doktor
ze Lwowa, wasz przyjaciel był odważny… Ciągle śpiewał… i! ho!… Trzymać się łódki!…
Tu jest tylko taki przeciąg…

Ślubuję w myśli sonet z dedykacją dla św. Łucji i — śpiewam. Śpiewałem podobno z

niesłychanem przejęciem, tak jak śpiewają przy umarłym. Ale tylko jeszcze jeden skalny
przylądek i spokojne morze. Nasz rybak zaparł się nogami, wyprężył się cały i rzuca łódź
kurczowo naprzód. Patrzy pilnie w stronę otwartego morza i ile razy dojrzy wielką falę, idącą
ku nam, urządza jakoweś nadzwyczajne manewry, aby jej ujść bez szkody, na co patrzymy z
niesłychanym podziwem. Zbliżamy się w stronę groty lazurowej… Och!.:. Przypominam
sobie, że w tej właśnie okolicy, z opisu sądząc, rozbiła się łódź, wioząca bohatera z powieści
Andersensa „Improwizator”. W powieści to się wszystko dobrze skończyło — całe szczęście,
że w moim liście… także.

Płyniemy już spokojnie; jakaś jeszcze fala ujada za nami z tyłu i pluje pianą w stronę łodzi,

która dumna, otrząsa się gwałtownie i wpływa na toń spokojniejszą, poza strefą
„przeciągów”.

— Śpiewaj, Salvatore! — rzeknę rybakowi.
— Teraz już nie potrzeba… — rzeknie rybak — ale ta jazda warta jest sto lirów. (Po targu

dostał osiem).

Przed nami otwór do lazurowej groty. Właśnie nadjechał statek z Neapolu i przywiózł

kompanję Anglików, złożoną z dwustu osób, które będą zwiedzały grotę. Patrzymy z
pogardliwą litością na tych nieśmiałych ludzi, którzy pośród straszliwych krzyków lęku,

background image

przebywają w łódkach drogę ze statku do groty; wysiadamy na ląd i, stanąwszy na kilku
stopniach kamiennych, sterczących z boku wejścia do groty, urządzamy sobie znakomite
przedstawienie operetkowe, obserwując miny Angielek przy wjeździe w głąb czeluści.
Zabawa niesłychana! W każdej łódce trzy Angielki, a każda o pół metra dłuższa od łodzi,
przy wjeździe — zaś w wązki otwór groty musi każdy, aby głowy nie postradać, położyć się
na wznak — na dnie łodzi.

Łodzie wyglądają jakby napełnione trupami; jeden w niebieskich okularach chce sobie

dodać odwagi i uśmiecha się. Boże! Ten uśmiech wart całej noweli; tylko paraliż zdobywa się
na taki uśmiech, albo gwałtowne kurcze żołądkowe; tak się uśmiecha człowiek, który wypił
litr octu, albo połknął karakona w kawie. Inne znów indywiduum chwyciło się kurczowo
ławeczki łodzi, inne zasię, aby nie patrzeć na to, co się będzie działo, położyło się na brzuchu
i głowę skryło w dłoniach. Z głębi groty dolatuje wycie zachwytu… Straszliwe „All right!”
wstrząsa wspaniałem sklepieniem groty. Aż wreszcie szumiąca fala, cofnąwszy się
kilkakrotnie w głąb, jakby dla nabrania rozpędu, wyrzuciła najpierw jedną łódkę, potem
drugą, dziesiątą.

Już niema nikogo, więc my z kolei, leżąc na wznak w łodzi, czekamy przychylnej fali;

cofnęliśmy się raz i drugi, wreszcie łódź przemknęła od sklepieniem otworu, trącona
przypływem, podnosimy głowy i słychać tylko jedno przeciągłe A! — jak na Czatyrdahu.
Lazurowy cud otoczył as dokoła; jesteśmy w środku niesłychanej szklanej kuli: niebo na dole
i niebo na górze, lazur w oczach i w duszach, zdaje się, że słowa zachwytu muszą mieć także
— lazurową barwę. Ale o tych chwilach, spędzonych w tym śnie lazurowym, nie powiem
nikomu; schowam ich wspomnienie zazdrośnie dla siebie, abym je mógł sobie przypominać w
domu, po powrocie, kiedy .deszcz jesienny mżyć zacznie. Zresztą zbyt biedne są moje słowa,
abym się ważył na malowanie niemi obrazu, który niema sobie równego.

Po opuszczeniu groty, słońce, które nas oblewa, wydaje się dziwnie banalne, jak łukowa

lampa elektryczna, ale Capri staje się jeszcze droższem, jeszcze bardziej kochanem.
Niefrasobliwe, cudne Capri, w którego skały wprawione są, jak drogie kamienie, groty
różnokolorowe.

Capri się uśmiecha i — nudzi się w swojem szczęściu.
Jakieś słodkie lenistwo, próżniactwo słoneczne ogarnęło wszystkich ludzi. Siada się na

skalnym głazie i godzinami przygląda się jaszczurkom, biegającym po ruinach; słucha się
szelestu oliwnego gaju, który w słońce się wpatrzył i szemrze; na odmianę ma się ogromne
zmartwienie, bo ktoś nieopatrzny złamał gałązkę biednego, samotnego drzewka, albo ktoś
złośliwy przeniósł kamień jakiś w inne miejsce. Strach, co za awantura !

Rozpróżniaczone figury szukają tedy gwałtownie „sensacji”. Jedna odbywa się co soboty,

sensacja sensacyj, wspaniałość, totius orbis desiderium, świetna atrakcja, najwspanialsza
rozrywka kaprejska, boski sympozjon, cud cudów, o którym się marzy przez cały tydzień:
kinematograf! Przysięgam, że wart opisu. Oto w sobotę popołudniu czeka się na rozlepienie
afiszów. Jest! Rozkosz rozpiera piersi: będzie: „Romans ślepej Łucji”, potem „Cezar Borgia,
krwawy tyran” rzecz w 27 aktach, potem „Wdzięczny pies”, rzecz wzruszająca do krwawych
łez i do omdleń it.d. W kinematografie, którego patronem jest tutejszy blacharz, jest
siedmioro gości „pierwszorzędnych” i trochę hołoty za dziesięć centymów. Hołotę
pierwszorzędną reprezentuje sam Maksym Górki j, patron literacki wyspy, który się dotąd
który się dotąd nie nauczył po włosku i dotąd nie zmienił rosyjskiej koszuli. Włosi dlatego
tylko uważają go za tak wielkiego.

Przedstawienia nie zaczynają mimo spóźnionej pory, bo niema jeszcze „stałego” gościa.

Idzie… już przyszedł mąż… nie!… niewiasta… Nie! Przecież mąż! Ma wąsy i brodą, ale
chodzi w sukni kobiecej. To malarz Diefenbach. Widziałeś kiedy, kochany ziomku, a mój
czytelniku, starą kanapę, którą zjadły mole? To jest Diefenbach. Wdział na siebie chałat, zdjął
wszystko pozatem i żyje z „naturą”, ale zdaje się, że natura, która lubi czystość, nie chce żyć z

background image

nim. Malarz ten, mający w Niemczech dość głośne nazwisko ze wzglądu na swoją
oryginalność przedewszystkiem, robi wrażenie starego pajaca, który maluje „symbolicznie”.
Na jednym z jego obrazów odbywa się taka awantura: człek jakoby zabił jelenia, co zgrozą
przejęło Pana Boga, gdyż ukazał się ponad jeleniem i błyskawicami oczu poraził myśliwca.—
Pan Bóg jest ni mniej ni więcej, tylko portretem Diefenbacha, z czego musi być niesłychanie
dumny. W obrazie tym, ukryta jest, zdaje się, symboliczna przestroga, że nie należy polować
w miesiącach, które kalendarz myśliwski nazywa ochronnemi.

Na każdym poza tem obrazie Diefenbacha sterczy zasadniczo sfinks, co zapewne oznacza

coś głębokiego, albo tańczy kobieca postać, w mglistym stroju, co już znaczy coś potwornie
głębokiego. Obrazami tymi handluje mistrz w sposób sprytny i zupełnie nieapostolski,
chociażby z pozoru wyglądało, że nie zarobił dotąd nawet pary ineksprymabli, bo ich nie nosi.

Tych dwóch sławnych kabotynów, Gorkij i Diefenbach, to największa sensacja

kinematografu. Gdyby ci dwaj nie byli sławni z innego powodu, byliby sławni z pewnością z
tego, że się nigdy nie kąpią.

background image

L

ISTY Z

L

IDO

A

DRESOWANE DO

B

OYA W

1912

R

.

background image

I.


Nie podziękowałem Ci jeszcze, przyjacielu mój najmilszy, za przysłanie mi swego

przekładu Brantome’a z niezasłużenie serdeczną dedykacją, co czynię niniejszem w tym
liście, który będzie równie długi, jak i nudny, jak przystało na polski feljeton, pisany w dniach
klęski i głodu. Piszę ten list z Lido, zbyt bowiem ciężki był ten rok i bezpieniężny, aby można
sobie było pozwolić na krajowe uzdrowisko; wydawca zaś mój (oby miał dwie żony!) buduje
dopiero czwartą kamienicę, więc również jest goły. Wiesz zaś sam wyśmienicie, że raczej
uschłe drzewo urodzi owoc, raczej sok malinowy wy ciśniesz z kamienia, a prawdę z krytyki
teatralnej, niźli z wydawcy sto koron, co się podobno raz zdarzyło Reymontowi, więc zaraz
kupił wieś.

Dlatego oto jestem na Lido, w tem cudnem miejscu, gdzie nawet słońce odziera człowieka

ze skóry.

Zauważył mnie tu natychmiast feljetonista jednego lwowskiego dziennika i obwieścił

swoim czytelnikom niesłychanie sensacyjne odkrycie, że nie mam włosów na głowie… Tak
ci pisał: „Tam, gdzie przed trzydziestu laty przechadzał się żołnierz z nabitą bronią i patrzył w
dal szafirową, tam teraz siaduje na marmurowej ławeczce Makuszyński… i gładzi własną
łysinę…” Moja kucharka zrobiła z tego patosu sos, ja zaś uderzony niesłychaną głębokością
obserwacji owego szanownego feljetonisty, pomyślałem sobie na Twój temat: „Komu on
napisze feljeton, ten tłucze głową o beton…” Tak zaś pomyślawszy, poszedłem wykąpać, nic
bowiem tak nie orzeźwia człowieka po przeczytaniu korespondencji letniej w polskiem
piśmie, jak kąpiel.

Jedna jest tylko rzecz dziwna: oto morze na Lido nie wygląda wcale na morze; jest to

raczej giełda, izba adwokacka, premjera w lwowskim teatrze, corso na Nalewkach, five
o’clock u pani doktorowej w Drohobyczu, aż się zdumiewa wielkie morze, marszczy się
srogo, potem wreszcie ryknie wielkim głosem i pada namiętnie na bujne łono jednej
mecenasowej, która, oczy z zachwytu przymknąwszy, chce swoje wzruszenie dantejskim
objawić językiem, szepcze tedy kilka razy: „ach, frutti di mare! frutti di mare!” Morze zaś,
ujrzawszy, co uczyniło w bezrozumnym napadzie szału, cofa się szybko z wyniosłej wyspy,
ogon fali w górę zadarłszy.

Bardzo tedy ładnie jest na Lido, szczególnie w przedpołudniowych godzinach, kiedy tysiąc

ludzi gorszy słońce widokiem swej nagości; dziw nad dziwy, że sobie słońce nie wydarło
dotąd jeszcze oczów z promiennego łba, że się nie stoczyło w przepaść, albo nie padło w
morze na widok tego anatomicznego muzeum. Spojrzyj tylko, jeśli znosisz potworne widoki:
idzie dama; może ma sto lat, może trzysta, taka stara Campanilla. Nie jest to grzech, jeśli kto
jest stary, jednakże ten stary wenecki pałac wdział na siebie białe trykoty i, odsłoniwszy
cielska, ile tylko policyjnie można, przechadza się po plaży t zawraca oczyma, które widziały
narodziny ziemi. Tuż za nią stąpa inna, tak zaś stąpa lekko, jak słoń Hati u Kiplinga; nogi jej
przypominają bilard, ramiona maczugi, nos zasię morską latarnię, ona zaś, wstążeczki
wplótłszy we włoski i powiesiwszy na szyi wielki brylant, patrzy znudzona naokół, jak
Wenus z morskiej urodzona piany i bardzo, bardzo jest smutna. Ma to i swoją dobrą stronę,
kiedy bowiem taka wlezie w wodę, najstraszliwszy rekin ucieknie na pełne morze i tylko
lwowskie adwokaty zostaną w basenie.

„Wey trafiają się niektóre między temi” (tak mówisz za Brantomem), które groźniejsze

jeszcze są i sroższe; legną sobie na piasku, który wiele zniesie i, grzejąc swoje członki,
przypominające dostatek rzeźni, wiodą inteligentne rozmowy.

— Czy pani widzi tego Anglika, który jest taki opalony? Śliczny chłopiec… To jest mój

typ.

— On nie jest Anglik, tylko jest z Radomia, ale ma ładną talję.

background image

— Co też pani mówi?
— Słowo honoru pani daję. Niech pani zakryje nogi, to go pani przedstawię.
Inna zaś mówi do innej:
— Czy pani już widziała tutaj Piotra Altenberga?
— Co też pani mówi?
— Tutaj on nie przychodzi, bo taki poeta, to się nie kąpie. Popatrz pani zato na tę

śpiewaczkę, gdzie ona ma łopatki? W całkiem innem miejscu…

Tak to oni sobie gadają, a morze, ciepłe jak samowar, szumi sobie z irytacją i gdzie może,

tam bryźnie jadowicie, na jakieś straszliwe udo albo pierś wyniosłą. Zasię po brzegu
przechadzają się dostojni męże, ludzie stateczni i poważni; niosą przed sobą kosmate brzuchy,
jak skórzane bukłaki, opuchłe od wody, głowy zaś zadarli wysoko i wystawiają gęby na
słońce, które z nich wyciąga uśmiech boleśnie rozkoszny i kroplisty pot, aby było ładnie.
Rozprawiają o rzeczach poważnych i pełnych mądrości.

— Widziałem, że pan podał rękę temu z Drohobycza, a wie pan, co mówił jeden mądry

człowiek? Powiedział tak: jeżeli takiemu podasz rękę, to policz zaraz potem palce, bo ci z
pewnością ze dwa ukradł.

Lezie potem jeden z drugim w wodę, popróbowawszy jej najpierw końcami palców u nogi,

potem palców u rąk, następnie, oczy zamknąwszy, ciskają się w straszliwy odmęt, sięgający
aż do brzucha, zasię w tej okropnej morskiej otchłani dzieją się rzeczy wspaniałe. Krzyk,
wzdychania, szumy, szmery, śmiech, płacz dzieci, pluskanie, rzężenie z trwogi, czasem
okrzyk w rozmaitych językach: „puść pan, pan jest grubjan”, — albo: „tu gdzieś jest rak!” —
albo: „gdzie jest moje dziecko?!” — albo też: „czemu pan tylko wodzie taki odważny?” —
albo: „pani pływa jak Wenus…” — albo: „zupełnie pana nie poznałam bez ubrania!” — albo:
„ta małpa pływa, jak żaba”, — „skocz pani, bo idzie fala”.

Napisałeś zasię, drogi Boy’u, nieporównanie w pierwszym tomie Brantome’a:
„Owo poniechaymy snadnie rozpatrywania punktów tak doskonałych cudnością; iakom o

nich powiedał lub iak je nam malują, a ucieszymy się poglądaniem na nasze pospolite
piękności: nie iżbym chciał rzec p o s p o l i t e w złem znaczeniu bowiem posiadamy tak
rzadkie, iż — na mą cześć! — więcey wartczą, niźli wszystkie owe, które nasi fantasticzni
poeci, nasi wybrydni malarze y nasi górni opiewacze piękności umieli przedstawić…”

Owo spójrz, miły poeto i przyjacielu mój na te cudne włoskie dziewczęta, w których się

rozkochało morze i słońce, wszystkiemi je oblewając blaskami i pieszcząc dotknięciem
promienia i fali. Pyszne, smagłe i cudne, z oczyma jak węgle, z ustami rozwartemi
pragnieniem, rzuca się na falę, a fala ugięła się pieszczotliwie i pod ramiona je ująwszy,
niesie i niesie, jak rozgorzały kwiat, rzucony na wodę; potem na toń je zaniósłszy, wraca
zdyszana fala do brzegu, gdzie zostało jeszcze jedno czarnowłose dziewczątko,
znieruchomiałe w pozie ze ślicznego obrazka Chabas’a i lęka się. dalekiego szumu morza;
wiać się cudnemu dziewczątku fala łasi u nóg i prosi cicho, aby się pozbyło trwogi, łaskawe
jest bowiem morze i krzywdy nie uczyni nikomu.

Owdzie płynie jak delfin człowiek z bronzu, opalony słońcem, młody i silny; gibki, jak

ryba i zręczny, jak łódź, tnie wodą ramionami, spokojnie i pewnie, w dal wpatrzony, bez lęku.
Patrzą na niego z podziwem i zawiścią dostojne brzuchacze i chude, wynędzniałe, chuderlawe
figury, swoim własnym przerażone widokiem, szpitale chodzące i zapowietrzone.

Ale spłoszyło się nagle morze i, wylękłe, cofać się poczęło przerażone na głębie, a jeszcze

więcej zdumione; oto trzech polskich malarzy wlazło w wodę i czterech polskich literatów.
Włóczęgi te straszliwe, a niesforne, po całym się włóczące świecie, wzejdą nawet na piasku,
gdzie ich nie posiali; takie czasy. Krzyczy jeden z drugim, że głodny, że obrazu sprzedać nie
może, ani książki, potem się w morzu kąpie, jak hrabia, albo jeszcze coś gorszego;
najweselsze zaś jest to, że każdy ma u kostjumu przypięty znaczek, który dowodzi, że portfel
oddał do przechowania na czas kąpieli. Ten znaczek, uważasz, to jest taki łajdacki symbol,

background image

jedynem bowiem mojem pragnieniem było to, żeby zgubić ten znaczek, żeby go kto znalazł.
Szczęśliwego znalazcę tknęłaby na miejscu apopleksja po otwarciu portfelu, gdyby to zaś był
gentleman i człowiek z sercem, włożyłby jaki banknot do towarzystwa tych kilku mizernych
sonetów, udających czeki.

Największy taki potężny znak, zawieszony na piersi, jak złote runo, nosi malarz

Axentowicz

*

, wyglądający w wodzie jak hiszpański grand, który się znalazł w morzu po

zatopieniu Wielkiej Armady. Chodzi po wodzie, jak wyniosły flaming, niema zaś tak
wysokiej fali, któraby dosięgła jego oblicza; kiedy się położy na piasku, zajmuje połowę
plaży i wtedy wiedzie dyskurs z malarzem Reychanem

*

, zawiniętym w obłąkanie kolorowy

płaszcz, o proporcjach w niewieściej budowie. I chan zaś wzdycha głęboko od czasu do czasu
(zawsze tylko po francusku), obaj zaś myślą w przerwach o tem, że gdyby tylko połowa tych
niewiast, które są na Lido, nie malowała sobie sama fizjognomji, lecz zamawiała portrety… A
wkoło leży tylko martwa natura…

Potem przychodzi malarz Procajłowicz

*

(który mnie deprawuje, co dnia bowiem

wynajduje w Wenecji jakieś „lepsze” wino) i urządza niemożliwe kawały z grobową miną,
takiemu bowiem malarzowi, co całe życie maluje tylko kościoły, nie wypada być wesołym na
fizjognomji. Strasznie kochany jest ten mój przyjaciel, chociaż malarz. Wiele mu jednak
dobry Pan Bóg przebaczy za te namalowane kościoły.

Włóczymy się tak tedy gromadą po Wenecji, gdzie nas nogi zaniosą, albo gdzie nas

zawiezie zezowaty gondolier, opryszek. Wszystkie zaś drogi wiodą do Colleoniego, który w
księżycowej poświacie twarz ma jeszcze dumniejszą Bardziej drapieżną. Księżyc mu wyzłaca
hełm, rozpala śmiertelnym blaskiem oczy i rzuca rozświetlony pomost pod kopyta bojowego
bachmata, aby ów potężny człowiek z orlą twarzą mógł zejść z piedestału i, dudniąc po bruku,
— by wpadł w kupczącą, haniebną, plugawą czeredę sprzedającą i kupującą koraliki i kartki z
widokami i buzdyganem aby począł tłuc po twardych czaszkach i gnał z tego
najdziwniejszego pod słońcem miasta, cudniejszego, niż najcudniejszy cmentarz, pięknego,
jak umarła królewna, tajemniczego, jak bajka. Zadrżał zdaje się, pyszny Colleoni w
drgającem księżycowem świetle, w siodle się osadził potężniej i mocniej ścisnął buławę.
Groźny jest, jak ballada o upiornym rycerzu, piękny, jak śmierć na wojnie, chmurny, jak noc,
milczący jak trwoga.

Wracajmy, bo noc już późna i coraz ciszej w zaułkach, które się chwyciły kurczowo

ramionami mostów i dzierżą, jak kleszczami; noc się wałęsa samotna, cicha i rozpalona,
uciekłszy z Piazzy, gdzie grają Beethovena na dętych tylko instrumentach i gdzie garsony
wrzaskliwe patrzą chyłkiem, aby im gość nie uciekł, nie zapłaciwszy.

Wracam na wyspę, aby się rozradować przed snem opowieściami tego cudownego chama,

pana i opata de Brantome’a, któregoś, drogi Boyu, zaprezentował w sposób tak nieporównany
i tak mistrzowski, że się twojej wielkiej pracy najwspanialszy hołd należy. W „każdym
polskim domu” nowy Twój przekład się nie znajdzie, na stoliku w salonie, lecz Ci to zapisze
literatura, żeś jej ofiarował arcydzieło przekładu. Gdzieś ty się tego cudownego nauczył
języka?

Opat Brantome jedzie ze mną jutro do Werony, na przedstawienie „Aidy” na rzymskiej

arenie, o czem w następnym, równie nudnym Ci napiszę liście.

*

Teodor Axentowicz, profesor Akademii krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni Procajłowicz, wszyscy

trzej znakomici malarze. (przyp. Red.)

*

Teodor Axentowicz, profesor Akademii krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni Procajłowicz, wszyscy

trzej znakomici malarze. (przyp. Red.)

*

Teodor Axentowicz, profesor Akademii krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni Procajłowicz, wszyscy

trzej znakomici malarze. (przyp. Red.)

background image

II



Każdy hotel na Lido ma jedną rzecz taką samą i jedną swoją osobliwość; taką samą,

złodziejsko podłą jest kuchnia; — zjedz kawał zaoliwionej ceraty, a zjadłeś roastbef z Lido,
wziąwszy potem gruźliczną kość, owiń dokoła niej starą gazetę, a będziesz miał pulardę.
„Całe szczęście, że jestem łykowaty”, rzekł u Dickensa indyk, którego miano zarżnąć,. ów
zaś, którego ci dadzą w jakiejś Hungaryi, już nawet nic nie mówił, zwątpiwszy przed śmiercią
sam o sobie.

Radziłem Altenbergowi, mieszkającemu w tym samym, co ja hotelu, aby odpowiednio do

swego tytułu Jak ja to widzę?” — napisał po wyjeździe z Lido książkę pod napisem „Jak ja to
strawię?” Osobliwością zaś hotelów jest jakaś znana figura, w jednym tedy mieszka książę
Abruzzów i d’Annunzio, w innym Altenberg, w innym znów Herman Bahr i jego broda,
równie jak on pyszna i wspaniała, w innym aż Jadlowker. Nawet małe wille mają swoje
sensacye; w jednej z nich, w Ortensyi, mieszka jakaś śliczna Polka, piękna jak as coeur, cały
bowiem dzień gra w bridge’a, i jakaś jej ciotka, wyglądająca na dame pique Czajkowskiego.
Całej tej talji kart przyglądają się Włochy z niemym podziwem, o ile taki ladro, jak Włoch,
zdolny jest do wzruszeń.

Pozatem rozmaite wałęsają się tu oryginały; jest tu jeden Polak, zawsze w monoklu, który,

jadąc waporetem do Wenecji, siedzi na pokładzie z mapą w ręce, zaniepokojony, czy statek
dobrze płynie, tyle zaś ma w sobie alkoholu, że gdy go moskit ukąsi, w tej chwili zdechnie
otruty. Ładne egzemplarze. Spotkasz ich wszystkich późnym wieczorem w barze, koło
przystani, połykających zachłannie nalewkę z ananasów i czereśni, rozprawiających o sztuce i
obmawiających każdego, który jeszcze nie przyszedł, i każdego, co już odszedł. Każdy zaś
taki Polak jest jak Hannibal w bitwie, — pierwszy do baru przychodzi, a ostatni z niego
wychodzi.

Księżyc to potem po jednemu odprowadza do domu, rzadko się tedy trafi, że jaki malarz w

nagłym napadzie obłędu wlezie w ubraniu w wodę, co nie zaszkodzi takiemu ubraniu, ale
morzu zawsze zaszkodzi. Spokojnie patrzyłem na takiego jednego, wiedząc, że nie utonie,
wedle bowiem cichej z Panem Bogiem umowy, polski malarz nie może skonać w inny
sposób, tylko na suchoty. Niepotrzebnie tylko taki ryczy po nocy, jak zarzynany bawół,
straszy jedynego policjanta i budzi szlachetne towarzystwo z wielkich hotelów, które i tak
niema spokojnego snu, tego jednego bowiem niebo sprawiedliwie odmówiło kapitalistom i
adwokatom.

Radość życia jednakże najlepiej demonstruje się straszliwym rykiem, co snadnie zauważyć

można w gabinecie dentysty, lub w szkołach śpiewu; jednemu ulżyło w paszczy, drugiej na
duszy, — jeśli się tedy polskiemu malarzowi, lub pisarzowi lekko uczyni w rozchełstanej
duszy, błogo na sercu i w głowie mu wino złote zaszumi, czyni to, co czyni morze, opiwszy
się złotego, upajającego, miesięcznego światła, — woła sobie w głos i śpiewa i raduje się na
złość parszywemu losowi; jest to bowiem indywiduum złe, kaprawemi na świat patrzące
oczyma, złośliwe, jak szympans, podejrzliwe, jak prokurator, nieużyte, jak dyrektor banku.
Przeto mu urąga bezpańskie morze i ta czereda dostojna, co niema kredytu u Boga i ludzi.

Właśnie się morze stroi, tysiąc sobie gwiazd przypiąwszy na wyniosłej piersi i wspaniały

order Złotego Księżyca, na wielkiej, fjoletowej wstędze nieba. Legło sobie wygodnie, zlekka
oddycha, czasem westchnie i w długie ręce lagunów ująwszy Wenecję, przygląda się jej
smutno, jak zabawce, wyrzezanej ze złota i marmurów, zielonemi, mądremi oczyma. A ile
razy dojrzy skazę w marmurach, albo groźną, złą szczelinę w pałacowym murze, tyle razy
westchnie cichutko; potem to miasto śmiertelne podnosi w górę na księżycowej poświacie,
jak na obłoku i o północnej godzinie modli się szmerem i szumem i łkaniem: „Oto jest radość

background image

moja i moja duma, dziecko ukochańsze, urodzone ze mnie, jak kwiat. Ocal je, Boże
miłosierny. Bardzo zawiniło to miasto, lecz nie daj, aby zginęło w przepaści, albowiem jest
piękne. Chore jest na piękność, przeto i grzechy miasta tego były piękne. Cóż Ci, że zginie,
jak diament wspaniały, rzucony w topiel?

Jego wina, jego bardzo wielka wina, że w niem dusza, rozkoszą życia zachłyśnięta,

skarlała aż do małości łez doży Manina i że umarła potem dusza ta, na atłasach ległszy i
złotogłowiu, zapomniawszy o mieczu, lekkomyślnym ujęta snem. Nie umarła jednak, jeno śpi
na dnie mojem i płacze mojemi oczyma.

Ocal je Boże, panie morza, bo chociaż grzeszyło to miasto, któreś wielce umiłował, lecz i

cierpiało ponad miarę. Wstaw się za niem, Marku Ewangelisto i każ swojemu miastu uderzyć
w tysiąc dzwonów, aby wybłagało sobie żywot wieczysty, wieczysty…”

Tak się oto modli szumem nieprzerwanym dalekie morze, a zielona woda pod mostami łka

cichutko i pnie się po marmurowych schodach do pałaców, pustych, jak umarłe serca,
pluszcze u drzwi, czekając w utrapieniu, czy z nich nie wyjdzie czerwony senator, mądrość
wielką mający w oczach, a dumną miłość w sercu, idący na posiedzenie rady, gdzie dziś
nuncjusz papieski, przy boku doży siedzący, niezmiernie ważne przedstawi sprawy. Chryste
Panie! Nie nuncjusz to siedzi, lecz bezczelny, napoleoński oficer, zasię na wielkich globusach
w tyle sali, czerni się nie zarys skrzydlatego lwa, lecz straszny cień młodej, długowłosej
głowy Korsykanina… Gdzieżeś jest Colleoni!? Mroźny wiew, jak dreszcz lęku przebiegł po
kanałach i cisza jęknęła cicho bulgotem wody; przyczaiła się noc, czarnym okryta płaszczem
i, szeroko otwartemi patrząc oczyma, bardzo cierpi tem milczącem cierpieniem, które
napróżno wielką wrzawą stara się Wenecja spłoszyć, jak złego ptaka tysiącem lamp
kolorowych, burzą fajerwerków i śpiewaniem na gondolach. Trwa krótko wspaniałość
sztucznego ognia, a śpiew jest ochrypły. Wielka łódź naprzeciwko pałacu dożów tryska w
niebo tysiącem rakiet, słupami ognia, wśród wrzawy i huku. Cudnie barwione gwiazdy lecą w
topiel, jak łzy, tłum się dziwi i klaszcze, a morze ocieka zlotem i krwią. A za chwilę noc
jeszcze jest ciemniejsza i melancholja jeszcze cichsza, chociaż księżyc, dobry, stary
pocieszyciel smutnych, w samą się zjawił porę i smutnym dzieciom stare odnawia zabawki,
oczyszcza ze śniedzi marmurowe koronki, złoci ołowiane szyby okien, prostuje pochyłe
wieże, rozczesuje grzywę lwu na kolumnie i orle gładzi mu skrzydła, opowiada zaułkom, co
się dzieje na morzu, odwiedza sieroce drzewa, zamknięte w więzieniu murów, łachmany
lazzaronów w złocistą zmienia lamę, niepokoi cztery na kościele rumaki, tak, że się im szyje
prężą i rozdymają nozdrza; zasię potem, stanąwszy w ulubionem swem miejscu, nad kopułą
Santa Maria delia Salute, uśmiecha się dobrym uśmiechem i słucha, jak młode dziewczątko
śpiewa ślicznym, na zatracenie skazanym głosem, o pękniętem sercu, o niewiernym kochanku
i o ciężkiej karze Pana Boga.

— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Jednej zaś nocy stary księżyc krótko świecił nad lagunami, albowiem musiał wędrować na

występ do Werony, gdzie na przedstawieniu „Aidy” grał doskonale i z wprawą
odpowiedzialną rolę w obrazie nad Nilem. Sprytny bowiem jeden tenor zorganizował
przedstawienia w olbrzymiej rzymskiej arenie w Weronie, pod gołem niebem, tak że można
było powiedzieć, iż po jakiejś świetnie zaśpiewanej arji „gwiazdy klaszczą złote”.

Dziw to był nad dziwy. Zawsze jednak w Weronie muszą być dwa obozy; wedle przekładu

Kasprowicza, „dwa piękne domy w uroczej Weronie, równie słynące z bogactwa i chwały
codzień odwieczną zawiść odnawiały…”, tego zaś dnia, kiedy byłem w onem mieście, ród
Kapulettich reprezentowany był przez tych, którym się udało kupić bilet wstępu,
nieposkromiony zaś ród Montekich otoczył wielotysięcznym tłumem amfiteatr i zachowywał
się wcale nieprzystojnie, rycząc przeraźliwie, klnąc srodze i hałasując, co wchodzący do
wnętrza przyjmowali z należytą pogardą, czasem tylko w zbyt wielkim ścisku, trzeba było
kopnąć jakiegoś zausznika Montekich, któremu już nie tak bardzo szło o bilet, ile o złoty

background image

zegarek, mniejsza już o to, jakiej firmy i do kogo należący. Nie chcąc też uznać zbyt
wybujałej muzykalności włoskiej, wojsko z najeżonemi bagnetami otoczyło amfiteatr, ze
względu na to, że dobrze wymierzone uderzenie kolbą w brzuch doprowadza stanowczo do
przytomności. Takich jednak uderzeń trzebaby było z pięćdziesiąt tysięcy, na taką bowiem
cyfrę oszacowały pisma włoskie owych muzykalnych ludzi. Możesz sobie tedy wyobrazić,
najmilszy Boyu, jakiej trzeba było zapamiętałości, aby, kopiąc, szczypiąc, wierzgając i klnąc
we wszystkich językach, dojść do amfiteatru. Zupełnie tak się szło tamtędy, jak przez
gromadę przyjaciół z literatury do wnętrza literackiej świątyni, wiadomo zaś, że brat literat
nie życzy nigdy: obyś zginął! — lecz: obyś konał sto lat!

Kiedy się morze rozigra, a mocno zirytuje, zapieni i posinieje z gniewu i zacznie mruczeć

głucho, jakby z tajoną złością; kiedy się z wiatrem porwawszy za włosy, tarzać poczną i
przewalać po topieli, a fale szemrzą z trwogi, na tę bitwę patrząc; kiedy morze, dostrzegłszy
okręt w oddali, syknie z gniewu, potem, ciężko dysząc, gna po odmęcie i rzęzi z wściekłości,
— takie same usłyszysz, głosy, wszedłszy do wnętrza tego straszliwego, kamiennego kotła, w
którym się kąpała we krwi rzymska dusza.

Och, co za widok!

background image

III.


Czterdzieści tysięcy ludzi siedzi na stokach kolosu, co szczerbą łuków na najwyższem

piętrze godzi w pogodne, rozgwieżdżone niebo, rozpięte jak granatowe nad cyrkiem velarium.
Niecierpliwość oczekiwania, — są tu bowiem tacy, co siedzą od rana, lepsze zająwszy
miejsca, — zmienia się w szmer i szum, który to słabnie, to się wzmaga. Głowa przy głowie
się czerni, tak, że się zdaje, że bezpiecznie przejść można po tym pomoście z głów, jak po
pompejańskim bruku, a szum, w falę jedną się splótłszy, wędruje po ogromnej przestrzeni
cyrku, odbija się od kamiennej ściany, na jeden moment przycichnie, potem wraca już
głośniejszy i znów się poczyna błąkać, rosnąć z każdą chwilą, albowiem się zbliża godzina.

Niebo spokojne, milczące i ciche, wsparło się na kamiennem obramowaniu cyrku i

zamknęło go pyszną kopułą, malowaną w gwiazdy. Księżyc jeszcze w garderobie; droga
mleczna rozświetliła się przedziwnie, wysrebrzona, usiana diamentami, najmniejszy zaś
obłoczek nie zasnuł pajęczyną ciemnego jedwabiu nieba. Mnóstwo wielkich lamp
elektrycznych wstydzi się haniebnie swojej roli i, nie wiedząc, co z sobą począć, przygasa od
czasu do czasu, aby za chwilę rozbłysnąć bezczelnie. Czasem gwiazda oderwie się od nieba i
jak kamień leci na ludzkie głowy, dobiegłszy jednak do połowy drogi, skąd już zapewne czuć
ostrą woń potu i wyziewy i skąd już słychać szmer tłumu, błędnie w jednej chwili z trwogi,
krzyknie rozbłyskiem ostatnim i gaśnie.

A tłum ludzki huczy w jednym jakimś potwornym, nieludzkim akordzie, z którego nagle

tryśnie wysokie C przekleństwa, albo dźwięczna fermata płaczu jakiejś uciśnionej niewiasty,
pieszczota tłumu bowiem nie zna gracji i granic. Jedna jest dusza teraz w tym amfiteatrze,
polip jakiś straszliwy o tysiącach głów, dusza spocona naturalnie, już zirytowana, podniecona,
zła i gotowa do wszystkiego. Co uczyni jeden na tym końcu cyrku, w tej chwili czyni to samo
drugi, siedzący w ogromnem oddaleniu, jakby tu siedziało stado złośliwych małp, gotowych
każdej chwili do ucieczki w panice.

Nie znam jednak wspanialszego widoku nad widok tego potwornego mrowiska,.ukrytego

w półmroku; jest to widok niemal groźny, tło bowiem wymalowała noc, ramy są potworne,
kamienne i surowe, obraz zaś sam leniwo żywy. Odwracam się od sceny, zapominam na
chwilę, że będą śpiewali tylko „Aidę” — i patrzę na tłum. Rozgorączkowana wyobraźnia
dopełnia w momencie architektury cyrku, dobudowuje żebra najwyższych łuków, ubiera tłum
w brudne, spocone chitony i togi i straszno się czyni człowiekowi; dobywasz z potwornego
zgiełku zupełnie wyraźny ryk lwów i nawoływania się gladjatorów. Trzeba zamknąć oczy,
gdyż dreszcz przebiega po człowieku.

A tłum się zniecierpliwił. Ktoś krzyknął głośniej i ktoś klasnął w ręce. Zdaje się, że

gwiazdy zbladły, taki się podniósł wrzask; tłum się zakołysał, nabrał w piersi oddechu, wtulił
głowy w ramiona i krzyknął. Morze się rozpętało i topiel. Klaskanie brzmi jak suche,
trzaskające karabinowe salwy, zamęt wiruje nad areną, jak splątany tuman, porywa
najspokojniejszych i unosi. Już wszyscy krzyczą; wyłażę tedy na krzesło i krzyczę także
rozdzierającym, tragicznym głosem, jakbym nagle zwarjował. O co mi idzie, Pan Bóg jeden
wie, bo ja nie wiem, alem się wykrzyczał za wszystkie czasy; to jednak mnie pociesza w
obłędzie, że piękna niewiasta z pyszną twarzą Popei po lewej mej stronie siedząca, krzyczy
także, po prawej zaś mej stronie ktoś się wydziera — przysięgam Ci! — po serbsku.

Ażeśmy się zmęczyli wszyscy i amfiteatr oddycha ciężko, jak furjat po nagłym napadzie

szaleństwa, co jednak trwa niedługo, wielkiemu bowiem polipowi znów coś nagle strzeliło do
łba, więc jakby na komendę czterdzieści tysięcy łudzi wydobywa białe (i prawie białe)
chustki i poczyna niemi powiewać zupełnie histerycznie, umilkłszy jednak na moment dla
tem większego efektu. Jakby niepoliczone stado białych gołębi padło na amfiteatr, widok
jakby przesłonił gęsty, ogromnymi płatami padający śnieg. Przed oczyma masz czarne, w

background image

kotle zamknięte morze, a z niewidocznych gniazd wypadło z cichym szelestem tysiące mew i
tłucze o mrok białemi skrzydłami, cicho lecąc. Więc je tłum za chwilę spłoszył klaskaniem i
krzykiem, ukryły się bowiem nagle i amfiteatr znów poczerniał, mrok zgęstniał i napęczniał
od wrzawy, aż się stał cud: w jednej chwili ucichł krzyk, jakby go ostrym nożem odcięto od
ludzkich warg; jakby sprawnie wyćwiczony zespół chóralny urwał nagle w połowie wysoki
ton, jak w trzecim akcie „Traviaty”, tak, że aż jęknęła nagle zbudzona cisza, przytulona do
murów i jakby półgłosem wrzawy krzyknęła od nagłego bólu, zbyt natarczywie wyciągnięta
za włosy z kamiennych swych kryjówek. Głowę mam pełną szumów, a w uszach dzwoni
jeszcze wrzask.

Jest cicho… Jakby z podziemi podnosi się cichutki powiew muzyki, podobny w tym

potwornym teatrze do brzęczenia owadów, do szmerów letniego wieczora, albo do gadania
dalekiego lasu. Na olbrzymiej scenie ukazali się śpiewacy, z oddalenia mali, Radames i
Arcykapłan. Wreszcie odzywa się łomot trąb i dudnienie bębna, dźwięki biegną szybko
poprzez ogrom cyrku, dopadają do najdalszych zakątków, wreszcie przelewają się przez
granitowy zrąb budowli i gdzieś tam już cicho szemrzącą kaskadą lecą w przepaść i w noc.

Radames postąpił naprzód dwa kroki, rozpaczliwym wzrokiem zmierzył odległość i

wysokość niebieskiego stropu, od którego głos jego ma się odbić — zaśpiewał swoje:

— Celeste Aida, forma divina, mistico serto di luce e fior!…
A kiedy się, rękoma sobie dopomagając, wdrapał bez szwanku na ton najwyższy —

krzyknął tłum jednym, zgodnym, potwornym, tysiąc—echowym głosem uznania. W
zamkniętym teatrze krzyk ten rozwaliłby mury i lampy by od niego pogasły; padłaby trupem
primadonna, chociażby zażywna i mocna w sobie; rozsypałoby się w próchno ze trzydzieści
nieco starszych chórzystek, zachwiałyby się dekoracje i runęłaby świątynia tebańska;
uciekłby z teatru najodważniejszy krytyk. Zasię Radames Veronese okrasił oblicze
uśmiechem zadowolenia i przyjął sztandar z rąk cudownie śpiewającej Amneris, słynnej
Marji Gay i poszedł do garderoby, spojrzawszy wymownie na Aidę, dobrze śpiewającą i
mającą głos należycie cienki, za to ramiona tak grube, jak kolumny w świątyni Wulkana.

W momencie zmieniono dekoracje, w których niema wiele do zmienienia, gdyż osiem

drewnianych słupów przesuwa się to w tę, to w ową stronę, wszystkie bowiem świątynie,
więzienia i inne takie lokale, potrzebne do „Aidy”, znajdują się tuż opodal sceny, albo już pod
siedzeniami widzów, albo też w ukryciu wśród drzew, zasadzonych „tymczasowo”.

Śpiewają tedy ładnie i składnie, to też straszliwe okrzyki uznania są coraz częstsze i coraz

żywsze, szczególnie dla Amneris; grają wszyscy z szerokim, włoskim gestem,
przypominającym w scenach bardzo dramatycznych, gesty rozżartych ludożerców, lub też
ruchy w tańcu św. Wita, niema jednak tak gwałtownego ruchu, któryby na tej scence,
mogącej pomieścić pułk wojska, był rażący. Mniej nam jednak wszystkim idzie o „Aidę”,
więc się bogdaj, że z rozkoszą czeka antraktu, aby raz jeszcze i raz jeszcze przyjrzeć się
nieporównanemu widokowi amfiteatru, który ma pomysły nadzwyczajne; w jednym bowiem
antrakcie stało się, że niebo zeszło na ziemię, z czterdziestu bowiem onych tysięcy ludzi
każdy w pewnej chwili zapalił małą świeczkę i podniósł rękę w górę. Tego nie widział nawet
Neron. Przymruż oczy, a ujrzysz widowisko nieporównane: tysiące migotliwych gwiazd
mruga w mroku i żarzy się i świeci; tysiące świętojańskich robaczków lata wśród tłumu, który
się raduje i cieszy się i śmieje głośnym, rozwichrzonym, szerokim śmiechem, tłum bowiem w
tej chwili zmienił się z potwora w małe dziecko, które trzyma w rękach świecidełko i szaleje z
radości. Gwiazdę sobie kupił za solda i tuli ją, rozbłyśniętą, w rękach, aż się zdumiały
prawdziwe gwiazdy i patrzą z otwartemi usty, co za wspaniałą zabawę wymyślił sobie głupi
człowiek.

Ten zasię nie jest tak głupi, bo zgasił świeczkę po chwili, aby mu połowa została jeszcze

na drugie przedstawienie i, uspokoiwszy się, wyłupił oczy ze łba, patrząc na zwycięski
pochód Radamesa.

background image

Pochód ten jest atrakcyą spektaklu; trębacze grzmią w trąby, ale z takich samych egipskich

nut, jak i u nas, zasię w rytm marsza idzie nieskończony korowód wojowników i bohaterów,
autentycznych murzynów i autentycznych koni, które są bardzo stylowe, są to bowiem
właściwie wyschłe mumje bojowych rumaków, na razie zaś, w czasie wolnym od występów
w operze, służą w dorożkarskim fachu, co snadnie poznasz po melancholji na końskiem
obliczu, po łopatkach, urągających niebu i po bokach wytartych.

Nikomu to jednak nie szkodzi, że Faraon miał taką parszywą konnicę, zato bowiem wojsko

jest świetnie ubrane, Radames zaś kapie od złota i promienieje, jak słońce.

Oto, pomyśl sobie, złoty Boyu, — w pewnej chwili, jakby wysunięty przez reżysera,

wtacza się na scenę to kochane bydlę, księżyc. Włazi poważny, cudownie dostrojony do
tragicznej sytuacji, świetny i błyszczący.

Gra wybornie: twarz ma w miarę melancholijną w miarę wzruszoną, patrzy na akcję

poważnie, zawisnąwszy nad sceną bez ruchu, wytrawny mądry statysta.

Przypatrz mu się dokładniej, a ujrzysz za tą mgłą tragicznej melancholji zwiędłą,

umalowaną tylko doskonale, zapitą gębę starego aktora, rafinowanego wygi.

Ożywił scenę w jednej chwili, dumny ze swej roli, czując, że w tej chwili wszystkie

gwiazdy patrzą na niego z niezmiernym podziwem, jak głupie podlotki na wielkiego aktora,
który chociaż bez gaży i bez emerytury, najwspanialsze grywa role, stary wyjadacz, co więcej
wyratował autorów i kiepskich dramatycznych poetów, niż jest gwiazd na niebie.

Wysłuchał dostojnie całego śpiewania, poczem, kiedy Radamesa przychwycono na

zdradzie, spłynął z ponad sceny z tym pysznym gestem, który znaczy, iż on wszystko rozumie
i wszystkiemu przebaczy. Zrobił gębę bardzo tragiczną i popłynął, niby ręce załamawszy, w
stronę Medjolanu, aby nie widzieć tego, co się dziać będzie w tłumie przy wychodzeniu z
amfiteatru.

Tłum zaś wypełznął na ulicę i, opowiadając sobie wrażenia z tego nadzwyczajnego

przedstawienia, szemrał jeszcze długo, spać nie dając. Julji Kapuletti w fałszywym grobie.

Ciebie jednak, drogi przyjacielu, sądzę, że dobrze do snu przysposobiłem, jeśliś nie usnął

już w połowie czytania tego listu. Jeśli tak jest, śnij tedy słodko i niech Ci się przyśni, żeś
znalazł dziesięć koron, nikt Ci bowiem lepiej nie życzy odemnie. Pokój z tobą!

background image

L

ISTY Z

N

ICEI

A

DRESOWANE DO

K

AZIMIERZA

S

ICHULSKIEGO W

1913

R

.

I.


Czy nie uważasz kochany malarzu, że dostałem manji pisania „listów z podróży”, jak

gdybym był panienką, która się musi wypisać pod adresem: „Zawiedziona 4832 poste
restante”? — Czynię to jednak dlatego, aby się moi przyjaciele dowiedzieli ze smutkiem, że
mi się nic złego w drodze nie stało, że nie złamałem nogi i że mnie nie rozjechał automobil,
szczególnie moi przyjaciele piszący dramaty; kiedy sobie bowiem, mój drogi, wyobrażę mój
pogrzeb, mam przed oczyma obraz niesłychanie wesoły: oto trumnę moją, wysmukłą w
lwowskim stylu, trumnę wypożyczoną z teatralnego magazynu, niosą czterej silni
dramaturdzy, a niosą ją strasznie szybko, abym przypadkiem z niej nie wstał koło teatru,
gdzie, śmiem mieć nadzieję, dyrektor teatru będzie miał mowę, zakończoną wśród łez
okrzykiem:

— Boże! czemuś zabrał tylko jednego?
I powiedz, drogi malarzu, co ja jestem temu winien, że ktoś sobie kupił papier i pióro i

jednem cięciem zamordował w pierwszym akcie ojca, w drugim matkę, w trzecim kota, sklął
świat, ludzi i Pana Boga?

Aby tedy ochłonąć z nadzwyczajnego wrażenia ostatnich naszych premjer, wyjechałem do|

Nicei, gdzie dotąd żyje pamięć o tobie, od czasu, kiedyś dla oryginalności kąpał się w morzu
we fraku, dziwną tem w oczach tłumu okazując pogardą rzeczy ziemskich, frak ten bowiem z
kosztami sądowemi kosztował podobno trzydzieści koron. Wspominam ci o tej plotce, abyś
wiedział, że dość jest wyjechać z ukochanego swojego miasta, aby w niem zaraz
powiedziano:

— Czy pan nie słyszał, że ten i ten uwiódł w Kalkucie córką Maharadży?
— To jest bezczelne kłamstwo, — odpowiada przyjaciel nieobecnego, — nie pozwolą źle

mówić o nieobecnych. Nikogo nie uwiódł, to potwarz; biedaczysko, ukradł tylko dwa i pół
miljona i uciekł z chórzystką, a to, panie, wielka różnica!

Wyjechałem tedy na jasny brzeg za sprawą mojego szanownego wydawcy, któremu się z

tego powodu zrobiło ciemno w oczach; powiadam abyś wiedział jak w odpowiedniej postąpić
okoliczności, kiedy będziesz sprzedawał nową tek graficzną, że się z wydawcą rozmawia w
ten] sposób:

— Jestem panu podobno winien pięć tysięcy: drogi panie!
Te „podobno” to jest nóż w serce i wydawca robi się szaro—zielony, ale się uśmiecha;

tych „pięciu tysięcy” zaś nie bierz dosłownie, gdyż cyfry tej, znanej mi z cudownej książki
profesora Ernsta o życiu na planetach, używam w druku tylko dla efektu, w rzeczywistości
idzie o 76 koron za czwarte wydanie.

— Nie szkodzi, — powiada wydawca — przecież mi pan da powieść…
— Ach, tak… powieść…
Uśmiech mój w tem miejscu jest uśmiechem z przedpogrzebowej kaplicy i więcej jest w

nim litościwej goryczy i ironicznej esencji, niż w spojrzeniu dyrektora banku, rzuconem na
potrzebującego interesenta. Uśmiech taki jest jednakże niezawodny, gdyż wydawca robi się
szaro—niebieski.

— Nie da pan powieści?!
— Owszem, ale mój spadkobierca ją dokończy, chyba, że wyjadą.
— Jedź pan do Zakopanego… —Nie jestem hrabia.
— Jedź pan do Jaremcza…

background image

— Nie jestem bankierem; mogą wyjechać do Nicei.
— Gdzie to jest? — jęczy wydawca — to podobno bardzo daleko?!
— Na cmentarz znacznie bliżej… Wydawca biegnie do kawiarni, szuka w leksykonie,

gdzie jest Nicea i krzyczy:

— Którą klasą pan jedzie?
— Pierwszą…
Jeszcze mam siniec od tego spojrzenia, które w tej chwili rzucił na mnie ten człowiek.
— Panie! — mówi nieszczęśliwy kamienicznik — pan mnie rujnuje!…
— Bóg mi to z ochotą przebaczy… Dawaj pan czek.
O, malarzu kochany! widziałeś człowieka, podpisującego wyrok śmierci na siebie?

Szkoda, zrozumiałbyś, jak wydawca podpisuje czek.

Widziałeś, jak człowiek, zaprzedający duszę, podpisuje się krwią? Szkoda, byłbyś

zrozumiał… Każda litera jest paralitycznie skrzywiona, a każda cyfra wygląda jak człowiek,
chory na skręt kiszek, każde zero wygląda jak rozpacz, każda ósemka, jak załamane w bólu
ręce.

Można jednakże zacnemu wydawcy osłodzić tę straszną chwilę, kiedy mu się powie:
— Dziękuję panu tymczasem, bo za tydzień zatelegrafuję znowu po pieniądze.
Wtedy można już wyjść bez pożegnania, gdyż wydawca leży zemdlony i długo, długo się

nie rusza. I wcale słusznie, gdyż dla wszystkich polskich księgarzy, ludzi skądinąd
niesłychanie szanownych, jest to pozycja najodpowiedniejsza.

Tego samego zdania był Ignacy Nikorowicz, nasz grzeczny przyjaciel, którego zastałem

we Wiedniu, pogrążonego nad pisaniem trzeciego aktu nowej komedji. Zacny ten pisarz, jeśli
na ulicy spotka własną biedę, starą damę, mocno do niego przywiązaną, kłania się uprzejmie.
Grzeczny autor „Gołębnika” jest bywalcem Riviery, to też, wsadzając mnie do wagonu,
powiada:

— Przy trzecim stole w prawej sali ruleta jest zepsuta, co wtorku i soboty wychodzi

trzynastka… Przy pierwszym stole na lewo dwadzieścia siedem, a przy stole w głębi zero,
jeżeli krupjer jest młody, a jeżeli stary to osiemnaście…

Pomyśl sobie, mój drogi, co to znaczy brak szczęścia! Świetnie już ktoś powiedział: jeśli

kto ma „pecha”, to, wtedy mu nawet kamień spadnie z serca, to mu zawsze upadnie na
odciski, — nigdym się nie mógł doczekać ani młodego, ani starego krupjera, tylko zawsze
kręciło ruletę indywiduum w średnim wieku. Zanim ci jednakże opowiem, jakie w
pachnącym tym kraju widziałem gęby, aby się uradował twój cudowny ołówek, który lepiej
czuje, niż ja ci to mogę opisać, — muszę ci opowiedzieć, jak bardzo smutnym był mój wjazd
tegoroczny do Francji, której obywatelem czułem się kiedyś przez czas dłuższy, a którą
przekląłem obecnie do siódmego pokolenia, bez żadnej uwagi na system dwojga dzieci.

Wiesz o tem, że literat ma jednego wiernego przyjaciela, a jest nim szlachetny papieros, w

którego towarzystwie się myśli, który zaraz gaśnie, jeśli się myśli głupio, z którym się do
spółki pisze i który goryczą napawa usta, jeżeli się pisze głupio; znasz przytem francuskie
papierosy, które przy paleniu mają posmak zżółkłej waty ze starej kołdry, mają zapach
zbrodni i przypalonego kalosza, które wypełnione są uschłą trawą morską, zwietrzałą
gutaperką, z których dym gryzie oczy, słodkawy przytem jak rycynus, które nastrajają
impertynencko, haniebnie i złośliwie. Nie dziw się tedy, że wiozłem ze sobą swoje własne
papierosy, że się zaś człowiek ogólnie przyjętym zwyczajem, a na wszystkich celnych
granicach ściśle obserwowanym, nie zwierza nikomu z posiadanych skarbów, więc się i ja nie
chwaliłem przed celnikami, słusznie mniemając, że jeśli Chrystus Pan uważał tę branżę za
rzezimieszków, tedy dobry chrześcijanin w żaden sposób w konfidencje z nimi wchodzić nie
powinien.

Przegląda mi tedy jeden taki walizą i odrazu nabrał dla mnie szacunku, widząc, że mam aż

dwie koszule, gdyż odrazu wziął mnie za polskiego hrabiego, tembardziej, że ze strachu, aby

background image

nie znalazł papierosów, miałem minę idjotycznie—arogancką. Z taką tedy miną przejechałem
granicę bez wyrzutów sumienia, mniemając, że dwieście papierosów nie zubożyło drogiej mi
Francji, a zubożyłoby mnie i mojego wydawcę, dla którego raz jeszcze się poświęciłem.
Jeździłeś często przez różne granice i znasz dobrze ten wspaniały widok, jak już po drugiej
stronie zła i dobra, wszystek naród wyjmuje rozmaite rzeczy, skąd się tylko da; jak panie
wydobywają papierosy z ukrycia, o którem Brantome jeden łacno jakieś piękne powie słowo i
jak się wszyscy cieszą, że się celniki dały oszukać. Ja się nie cieszyłem wcale, gdyż nie
opłaciłem moich skarbów jedynie — przez zapomnienie; przypomniałem sobie jednak gdzieś
na trzeciej stacji, ale już było zapóźno, żeby się wracać do zbójców szlachetną modą świętego
Jana Kantego. Siedzę sobie tedy w przedziale wraz ze spokojem duszy i z jakimś wytwornie
odzianym gentelmanem, który czyta „Madame Bovary” i bawi się purpurową różą, co
każdemu wolno. Jest godzina piąta rano i morze szumi tuż przy kolejowym wale.

Myślę sobie: „dobrze jest na bożym świecie w przedziale pierwszej klasy!” i postanawiam

uczcić radość życia ofiarą dymu z papierosa, co się jednakże zezowatemu życiu wcale nie
podobało, albowiem w tejże chwili gentelman z różą (o, zbrodnio! jakie przybierasz pozy!)
rzuca się na mnie jak tygrys, chwyta moje przerażone papierosy, które tulą się do siebie jak
przelękłe, biedne, sieroce dzieciątka, — i krzyczy.

— Tiens! — myślę sobie i powtarzam za Zagłobą: „ten mi da łupnia…”
Przez głowę przeleciała mi myśl, że jest to taki z Conan Doyla albo z Maurice Leblanca, że

rzuci mi na twarz zachloroformowaną chustkę, że mnie uśpi, i że mi zabierze mój czek na trzy
miljony. Nic z tego…

Myślę sobie tedy, że jest to człowiek, który nagle oszalał, ujrzawszy polskiego pisarza,

jadącego sobie, jak nic na Rivierę…

Myślę sobie dalej tedy, że jest to anarchista i uważa mnie za podróżującego incognito

króla, — także nic z tego.

Pomyśl sobie, drogi malarzu, że jeszcze szło o te mizerne papierosy, albowiem wspaniały

rząd trzeciej republiki (oby została królestwem) wysyła każdym pociągiem kilku takich
gentelmanów, którzy bezecnie z poza kartek książki, czytanej naturalnie do góry nogami, bo
gość taki chyba nie umie czytać, wypatrują, czy kto czego nie wiezie. Wszystko to — jeszcze
raz ci powtarzam, — stało mi się przez przeoczenie, opowiadam to zaś dlatego, aby drugi tak
jak ja nie był mądry po szkodzie i nie zapomniał oclić tytoniu, albo przynajmniej nie
dowierzał figurze, czytającej „Panią Bovary” i bawiającej się łajdacko różą.

Z tem wszystkiem to jeszcze nie koniec, namaluj mi to wesoło, bo było to bardzo wesołe.

Gentelman powiada:

— Za chwilę pociąg stanie, niech się pan pożegna z madame…
Francuz, jak uważasz, zawsze jest pełen galanterji.
— Ha! — zawołałem, — jak bohater w tragedii, — biada! biada!
A kiedym się pożegnał z madame, nie mogącą pojąć, jak można stracić męża na gładkiej

drodze kolejowej i w niewieścim zapale mianującą głośno kanalją reprezentanta trzeciej
republiki i zaledwiem miał czas wykrzyknąć:

— Pisz do mnie do Cayenny… —
— wysiadłem w towarzystwie gentelmana na stacji Garavan, co przypomina mi do dziś

dnia karawan. Ale ta Cayenna nie dawała mi spokoju, bo zdaje się w drodze do tego właśnie
przybytku zmarła szlachetna Manon Lescaut. O, drogi przyjacielu! Nie zapominaj nigdy
dobrze chować papierosów, zaklinam cię na wszystko!

Świat zachłysnął się przeczuciem poranka, a ja w tej chwili rzuciłem laską za wróblami,

które tarzały się w ulicznym pyle, bo mi się zdawało, że się tarzają ze śmiechu na mój widok.
Jak to Farys mówił? „Daremnie palma zielona z cieniem i owocem czeka, ja się wydzieram z
jej łona, palma ze wstydem ucieka…” A to ja chciałem uciec, nie palma, ale gentelman, (oby

background image

okulał) niosący moje papierosy, stąpa koło mnie i stara się mnie bawić rozmową, bazyliszek z
trzeciej rzeczypospolitej.

Myślę sobie, coby w mojem położeniu zrobił d’Artagnan z „Trzech Muszkieterów”?
d’Artagnan zawołałby Porthosa i rzekłby spokojnie:
— Porthosie, daj w pysk temu poczciwemu człowiekowi, który mnie niepokoi w

podróży…

— Dokąd my idziemy? — pytam gentelmana, nie patrząc jednak na niego, abym słusznym

nie zapałał gniewem.

— Do brygadjera, który ma służbę… Brygadjer — myślę sobie — to jest taki generał w

„Carmenie”. —

„On brygadjerem jest, lecz w pułku tym nie służy”.:, powiada bas do pierwszego sopranu;

świta mi tedy dziwna nadzieja, gdyż nikt inny, tylko brygad]er Don Jose pomógł ujść z rąk
władzy pięknej Carmenie, ale takie myśli, drogi mój, można mieć tylko o wczesnej rannej
godzinie, gdyż nawet w pełnem słońcu jestem bardzo mało podobny do pięknej Carmen,
Carmencity.

Uważaj jednak, teraz się zaczyna „Uroczystość na Garavanie”.
— Dzień dobry panu, panie brygadjerze! — powiadam ja.
Władza siedzi bez kołnierzyka w takim pokoju, gdzie jest jakaś prycza, krzesło i stół; pan

brygadjer patrzy na mnie, potem na gentelmana, który mruga znacząco i już wszystko
rozumie; potem dopiero odpowiada pięknem „dzień dobry”, wypuszczając jednocześnie kłąb
dymu ze śmierdzącego kaporala. Bardzo jest miły pan brygadjer, który pisać ma protokół.
Wcale mi się nie przedstawiwszy, pyta mnie o nazwisko, które po wygłoszeniu, powoduje
niesłychaną konsternację; brygadjer jest przerażony, obawiając się, że mu nie starczy papieru
na jego zapisanie. Heca się potem czyni kolosalna, czy jestem Polak czy Rosjanin.

— To pan długo tu jechał? — dziwi się władza.
— Prawie dwa miesiące, — odpowiadani z rozczuleniem.
— O, tak, pański kraj jest bardzo daleko, — powiada pan brygadjer, który się łaskawie

mną zainteresował; ponieważ zaś obaj podobaliśmy się sobie nawzajem, zaczynamy
towarzyską konwersację, z wyłączeniem złodziejskiego gentelmana, który stoi na uboczu,
dzierży w uścisku moje papierosy i bardzo się wstydzi.

— Tam u panów była teraz straszna wojna, jak się to nazywa… no… na tym Bałkanie?…
Przysięgam, że nie zmyślam. Odpowiadam tedy:
— Straszna wojna, panie brygadjerze, — trzech moich braci zginęło… Jeden był

feldmarszałkiem…

— I pan tu przyjechał wypocząć? — mówi on tkliwie.
— Tak, panie brygadjerze, ale widzi pan, nieszczęście z papierosami…
— Trudno, obowiązek, bardzo pana przepraszam, ale nie wolno. Czemu pan nie

zadeklarował?

Pan brygadjer jest tak uprzejmy, że nawet nie oczekuje odpowiedzi na to pytanie, tylko

pisze dalej swój straszliwy protokół, który opowie dziejom Francji, że za czasów rządów pana
Reymunda Poincaré’go, przychwycono dwieście papierosów w miejscowości Garavan o
godzinie piątej rano…

— Panie brygadjerze, proszę mi powiedzieć, ile mam zapłacić, abym sobie poszedł.
— Musi pan czekać, aż wstanie pan szef.
— A czy pan szef wstaje wcześnie?
— Jak się zdarzy… Czasem o jedenastej…
— A czasem wcześniej?
— Nie, czasem później…
O, święty — Pecoranie! — krzyknąłby w tem miejscu Robert Bracco.

background image

Pot kroplisty wystąpił mi na czoło. Strach! Upadłem na krzesło wedle dantejskiej recepty

„jako człowiek martwy pada”… A jeżeli pan szef mnie na złość umrze?

Pomyśl sobie, co się dzieje dalej. Mam czekać od szóstej rano, aż pan szef wstanie;

uprzejmie mnie proszą abym „zechciał” zaczekać w przyległym pokoiku, do którego
wchodzę, jak do szpitala. Wzdrygnąłem się na, progu i krew mi uderzyła do głowy: naprzeciw
mnie wisi portret pana prezydenta Poincaré’go i ten człowiek do mnie się uśmiecha. O,
królowie Francji! Czyby który z was kazał wyłapywać po pociągach nie—oclone (przez
zapomnienie!) dwa pudełka papierosów?! A ten człowiek się śmieje, ale niedługo, gdyż
musiał w oczach moich wyczytać straszliwe rzeczy.


Gorze! gorze! Siedzę sobie tedy i dumam. O czem? Mój drogi, zdaje mi się, żem przez

chwilę myślał też o pozagrobowem życiu i gdyby był ksiądz w pobliżu, byłbym odbył
jeneralną spowiedź. Najgorsze jest to jednak, że nie miałem — papierosa. Próbowałem
układać wiersze, wspaniały cykl: „Z więziennej celi”, ale nie szło, zainteresowałem się
jednakże po chwili żywo straszliwym piskiem i górno brzmiącym krzykiem niewieścim.
Czyżby mnie przyszła uwolnić jaka cudzoziemska księżniczka? Zdawało mi się, że słyszę
najwyraźniej: „Puśćcie go, albo się przebiję tym sztyletem”, potem znowu ucichło, jakby ktoś
składał zeznania, potem znowu rozbrzmiał cudowny krzyk i zdawało mi się, że znów słyszę:
„Śmierć tyranom i hańba! hańba! hańba!”

Poincare, na ścianie wiszący, począł się przysłuchiwać pilnie, ja natężyłem słuch. Aż za

chwilę drzwi się otwarły i oto wpada niewiasta, tak czerwona, jak panna po pierwszym
pocałunku, wcale piękna niewiasta w bardzo drogiem futrze: zamilkła, ujrzawszy mnie,
przypatrzyła się pilnie, a potem:

— Pan jesteś szefem?
Spojrzałem na nią nieco nieprzytomnie i dość głupkowato, z czego ona przekonała się

najdowodniej, że muszę być jakimś wysokim urzędnikiem.

I, jak zefir wiosenny, który wreszcie w burzę się zamieni, jak lawina, która z grudki śniegu

w górę urasta, jak długi, które rosną jak pędy wiosenne, tak rosła jej wymowa na ten temat:

— Co to jest? Jak mnie tu traktują? Niech Pan do stu djabłów zrobi z tem porządek, kilku

papierosów wieźć ze sobą nie można…

— Madame… — chcę jej przerwać,
— To jest rozbój, żeby taka swołocz właziła do sypialnego przedziału. Pan ma ładnych

rzezimieszków… Ot co!…

— Madame… —powiadam.
— Do ministra zatelegrafuję!… Do samego Kokowcowa… Ani centima nie zapłacę, bo mi

się nie chce.

— Pani! — krzyknąłem, jak człowiek, który chce przekrzyczeć wichurę, — ile pani wiozła

papierosów?

— Głupstwo! Dwa tysiące…
— A ja dwieście…
Widziałeś kiedy apoplektyczny atak? Bardzo to ładnie wygląda: człowiek zatrzymuje ręce

w pozycji „gadającej”, usta otworzył, chcąc złapać powietrze i oczy stawia w słup. Bardzo
ładnie wyglądała ona rosyjska niewiasta, więc ja, jako starszy więzień, odstąpiłem jej krzesło,
aby na niem mogła wydychać swoje wzruszenie.

— Pan także?
— Tak, pani, ja także. Ból nas połączył i gdybym był wolnym…
— A to świnie! —powiada nato ona…
Mój uśmiech wy łuszczył jej moje w tej sprawie poglądy.

background image

Aż przyszła ta godzina, kiedy pan szef wstał lewą nogą z łóżka; chudy, wysuszony jak

tytuń obejrzał mnie, obejrzał, dziwił się, cmokał ustami, przewracał oczy, ważył moje
papierosy, znowu się dziwił, wysunął język, potem kiwał długo głową.

— Pan jest Rosjanin.
— Nie, Polak.
Pan szef przyjrzał mi się, jakby zobaczył króla Dahomeju.
— I czemu pan nie oclił?
— Zapomniałem.
— Jak można zapomnieć?
— Mam uderzenia krwi na mózg, raz zapomniałem, jak się nazywam…
Pan szef zmrużył jedno oko, pokiwał głową na temat: „powiedz to innemu, a nie mnie” i

powiada :

— To drobnostka, pan zapłaci małą karę.
— Ile?
— Pięćset franków…
W jednym dramacie wierszem jest taki ustęp:
„Co mówisz, wicehrabio? Zdaje mi się, że zwarjowałeś po stracie trzeciej żony!”
To właśnie powiedziałem wzrokiem onemu człowiekowi, tak, że mnie zrozumiał.

Musiałem długo i szeroko opowiadać mu, że ja jestem taki pisarz, co nie, ma pieniędzy, że
jestem bardzo chory, że jedna Nizza mnie ocali, że uczyniłem to z rozpaczy, że wierzę w
przyszłość Francji, że jej życzę szczęścia w handlu, że nigdy w życiu nie miałem takiej
kwoty, że mu poświęcę sonet, że bardzo szanuję jego żonę i bardzo kocham jego kaprawe
dzieci, — aż zmiękł i kazał zapłacić dwieście. Jakbyś się, kochany malarzu, ze mną
potargował, tobym ci coś niecoś jeszcze z tej kwoty opuścił, ale w druku nie wypada. Ale zato
owa Rosjanka… Zdaje mi się, że ją obdarli aż do koszuli, uważając, że w nicejskim klimacie
można chodzić w przewiewnym stroju…

To się stało w szlachetnym Garavan, teraz ci zaś opowiem, co się działo w Nicei w dniu

Narodzenia Chrystusa Pana.


Człowiek, leżący na katafalku, mało zazwyczaj okazuje zainteresowania dla piękności

natury, że zaś moje przejścia nastroiły mnie dość trupio, muszę tedy nieco ochłonąć, zanim
opiszę jeszcze raz to, co już było tysiąc razy opisane; jestem bowiem tego zdania, że nie jest
żadną sztuką opisywanie tego, czego nikt jeszcze nie opisywał, trudniej natomiast wydusić
kropelkę haniebnie wyciśniętej cytryny. Patrzeć bowiem bardzo łatwo, widzieć natomiast jest
bardzo trudno. Boją się jednak, czy zdołam nieprawnemi oczyma dojrzeć jeszcze cokolwiek
w tej świetnej panoramie, którą dobry Pan Bóg podarował ludziom, jak się dzieciom ofiaruje
kosztowną zabawkę. Dzieci wystawiły zaraz w podzięce przybytek, w którym się zgrywają w
baccarata.

Przejedźmy tedy szybko mocarstwo księcia Alberta, którego artylerja składa się z jednego

rewolweru, a konnicę reprezentuje wspaniały rumak do wożenia wody, owo cudowne
mocarstwo, o którem snadnie można powiedzieć obrazowem wielce zdaniem
Sieroszewskiego, że jeśli pies na niem siądzie, to ogon ma już za granicą; pociąg nasz szybko
wyjeżdża, gdyż dłuższym postojem mógłby zaczadzić całe państwo.

A wiesz, drogi malarzu, kto ze mną jedzie w przedziale? Gentleman, czytający „panią

Bovary” i bawiący się różą… Inne indywiduum, ale taki sam opryszek, — na zmianę. O,
zemsto! Nie umiem ci opisać tej arogancji, z jaką zapaliłem sobie papierosa, mając w kieszeni
wspaniały, żółty kwit, dowodzący, że już ze mnie zdarto skórę. Dmucham mu w sam nos,
powoli, z predylekcją, rafinowanie, złośliwie, śmiertelnie spokojnie. A indywiduum na mnie
nawet nie patrzy, tylko bazyliszkowym, zezowatym wzrokiem obserwuje jakąś panią, wtuloną
w kąt. O mnie już wie, zbójca, teraz czyha na tę niewinną owieczkę, tak, że zaczynam drżeć

background image

na myśl, co będzie, jeżeli ten podstarzały anioł zacznie wydobywać z pończochy opasłe
pudełko papierosów? Zrzekłbym się nawet interesującego widoku, byle ją jakoś ostrzec;
powiedzieć jej wprost nie mogę, że zbrodzień siedzi w przedziale, ale w potrzebie przychodzą
do głowy genjalne pomysły, zaczynam tedy ni stąd, ni zowąd podśpiewywać arję z
„Carmeny”, owe dumne słowa przemytników::

„Strażników dwóch, to dla nas fraszki…” Myślę sobie: jeśli baba muzykalna, tedy

zrozumie.

Efekt, co prawda był. Niewiasta „patrzy na mnie wesoło, czym się nie upił, spotkawszy się

jednak z moim wzrokiem, który jej zaczął krzyczeć : kobieto! uważaj! — który wykrzykiwał
w głos zawołanie z Kiplinga:

— Na Chila, baczność, na Chila!. — który starał się być natarczywym, — zaniepokoiła

się. Ja nic; ciągle mi żal kobiety, więc nucę sobie wiele mówiące:

„Don Jose stań na straży, a ja namiot rozwinę!”
Wtedy ona patrzy przerażona, na mnie, tym litościwym, strwożonym wzrokiem, jakim się

patrzy na biednego warjata i widzi, że jej daję znaki. Zrywa się tedy, prosi uprzejmie celnika,
aby jej pomógł wziąć walizkę, co on czyni niesłychanie chętnie i wychodzi—do innego
przedziału.

— „Więc nas przenieś,” — rzekły ryby do starej czapli, która „jak to bywa”, zjadała je po

drodze.

— Nieszczęśliwa! — rzekły jej me oczy. Tak to najlepsze rady idą na marne, co mnie
szczerze zasmuciło, tak, że smętny bardzo przybyłem do Nicei, owej żaby, która się dmie

bardzo, aby być podobna do wielkiego wołu, do Paryża.

Już na nicejskim dworcu człowiek zostaje bez żadnego patentu, hrabią; wogóle Francja to

jest bardzo demokratyczny kraj. Posłańcy hotelowi rozdają tem chętniej tytuły, im który jest
młodszy, starszy nieco wyga, przyjrzawszy się skromnej walizce, która wygląda jak
podrzutek, mówi ci już tylko „panie baronie”, a bardzo stary, oceniwszy mnie jednym rzutem
oka — nic już nie mówił. Dobrze jest jednak w życiu przebyć angielską chorobę, bo się z
angielską flegmą przechodzi wśród tych opryszków, rzuciwszy im w jednem słodkiem
spojrzeniu generalne i skondensowane: połamcie nogi, obywatele!

Targuj się potem, nieszczęśliwa polska duszo, z hotelarzem, który, dowiedziawszy się, że

nie jesteś ani Anglik, ani Rosjanin, bardzo się temu dziwi i wcale swego zdumienia nie
ukrywa.

Rozmawiając z hotelarzem nie należy nigdy mieć w ręce coś ciężkiego, łatwo jest bowiem

bardzo zostać mordercą z powodu nieodpornego przymusu.

Powiadasz mu:
— Niech mi pan da słoneczny pokój.
— U nas wszystkie są słoneczne. Król szwedzki tylko tu zajeżdża..
Wiezie cię windą, wiezie i pokazuje pokój z cudownym widokiem na sąsiedni strych,

gdzie się suszą dwa fartuszki i gdzie trzepią dywany.

— Voila! To jest bardzo ładny pokój.
— A gdzie jest słońce?
— Jak pan to rozumie? U nas zawsze jest słońce.
— A czemu teraz niema?
— Teraz? Ach, teraz… To w istocie dziwne, że teraz niema…
— W takim razie, kiedy tu będzie słońce, niech mi pan da znać. Do widzenia panu…
Gdyby się w jednej setnej części sprawdziło to, czego ci ten człowiek życzy w tej chwili,

nie doszedłbyś do bramy. Wreszcie jednak gdzieś osiądziesz, gdzie można z pyłu otrzepać
obuwie, gdzie jest kominek, w którym nigdy się nie pali, gdzie na kominku jest zegar, który
nigdy nie chodzi, gdzie jest kaloryfer, który powinien być chórzystką, nie kaloryferem, bo
wcale nie grzeje, za to jednak jest stary, upudrowany kurzem i ciągle śpiewa, gdzie jest

background image

telefon, ale taki dla głuchoniemych, co to gadasz w niego| jak dziad do obrazu, a on nic „na
szafce stoi, nikogo się nie boi”, gdzie jest „landszaft”, którego żaden malarz nie podpisał, ale
muchy za to bardzo często, gdzie jest wanna, która jednak sama powinna się wykąpać, gdzie
jest szafa z lustrem, ale z takiem lustrem, że kiedy w nie spojrzysz, tracisz w tej chwili ochotę
do życia, gdzie jest kałamarz, ale z mazią, i pióro, którem tylko wyroki śmierci możesz
podpisywać, gdzie jest wreszcie dywan, z którego by trup wstał, gdyby go na nim złożono.

Ale ja byłem szczęśliwy, albowiem miałem cudowne mieszkanie ze słońcem, wprawdzie

nie wprost, tylko odbitem w takiej nieśmiertelnej szafie z lustrem tak, że sobie mogłem
śpiewać co rano, jak Butterfly; „dziś mamy dzień pogodny!” i dopłacałem za to słoneczne
widmo tylko franka dziennie. Za księżyc — za to nic mi już nie doliczono, albowiem mój
gospodarz, pan Caneppa, który nawet za atrament zużyty na ten nieskończony list nic sobie
nie policzył, jest gentelmanem, wprawdzie tylko na oliwie, ale gentelmanem. Jest to bowiem
Wioch, Włoch obdziera tylko do trzeciej skóry.

Taki to już porządek tego świata, na którym „sam czart prowadzi bal”, a cielec złoty „z

bogów drwi”. Całe szczęście, że słońce mało sobie robi z tego i wstaje co dzień z morza
niefałszowane, śliczne, dobre i łaskawe, witane z wielkim krzykiem przez czeredę mew, a
czasem przez potwornego sępa, hydroplan, który się wzniósł po nad fale i z groźnym, złym
szumem, ze szmerem straszliwego jakiegoś owadu, stalowe skrzydła położywszy na
słonecznych blaskach, wprost w słońce leci, jak chiński smok, który pożarł słońce. Za chwilę
zaś, upojony własną pychą, sam, z własnej woli, leci na wodne przepaście i siada na nich; na
wielkich, szerokich łapach, które pazurami drą niezmącone wody i po falach goni słoneczne
odblaski, niecierpliwym, potężnym ruchem wodę sobie zgarniając pod stalowe piersi.
Ujrzawszy potwora, tuli się z trwogi do fali jaskółka rybaczej łodzi z białym żaglem, zaś
wielki wieloryb okrętu, który brzuchatym kadłubem leniwie na wody się położył, cierpliwy,
afrykański podróżnik, nadyma się” i fałszywie pyszni, widząc te. djabelskie po fali igraszki
uskrzydlonego rekina, nowo—modne i straszne. Jednakże, zdumienie jego, źle ukryte, niema
granic.

I oczy ludzkie się dziwią, że je słońce rozweseli, które jak opary z wód dobywa, tak z

biednej ludzkiej duszy wywodzi opar trosk i smętków, a wiatr je po morzu rozwiewa, lecz nie
na długo, bo czyż nie wiesz, miły mój przyjacielu, że czasem trzyma się człowieka jakaś
rzecz podła i marna i w żaden sposób jej nie zgubisz, choćbyś ją gubił umyślnie. Polska
troska to jest właśnie takie stare żelaziwo. Zejdziesz z morskiego brzegu i wejdziesz w ciasne
uliczki, a ona już stoi za węgłem, milcząca i cierpliwa i dziwnie uśmiechnięta ; wypłowiałym
pióropuszem do stóp ci się skłoni i znów idzie za tobą len giermek obdarty, wierny jak
nieszczęście i jak wychudzony pies. Nie utonie w morzu, bo takie topielec morze zaraz na
brzeg wyrzuca, nie zginie w tłumie ludzkim, bo jest mądra. A gdy ją, zabłąkaną, konstabl —
spyta:

— O melancholjo, nimfo, skąd ty rodem?
— Z Polski! — odpowie ci zawsze owa dziewica, która ma przejście wolne przez celną

granicę.

W słonecznym blasku, rozśpiewanym słonecznym blasku, które rano srebrem farbuje

morze, w południe lazurem, a pod wieczór najczystszem złotem, taje jednak wszystko w
duszy jak na śnieżystem polu, taje wszystko w sercu jak w lodowej grocie i łaskawy i dobry
czyni się człowiek, a jeśli duma o czem, to jedynie o czemś, co jest piękne, a jeśli zamierza
coś, to jedynie coś, co jest dobre. Dziwne to jest, ale w tej słonecznej powodzi nigdy się nie
myśli… prozą, lecz zawsze wierszami; na rozperlonej grzywie każdej fali płynie diamentowy
rym, szept morza rytm wybija, a wiatr to wszystko wiąże w strofy, cichutkie, dzwoniące,
przez nikogo nie słyszane strofy.

Słońce jednakże jest tu tylko tak nieskazitelne i takie odradzające, główna, wielka,

królewska osoba, jedyne stworzenie żywe i cudowne, nie robione na efekt i na humbug;

background image

albowiem wszystko inne, to jest teatr. Nawet skały, które pyszne płoną w słonecznej
kurzawie, ustrojone \y wodospady kwiatów, wyrzezane są dziwnie misternie, ubrane w jaką
taką sztuczną grozę i wszystko to wygląda jak minjaturowe, z tęczy uprzedzone fata morgana,
odbicie czegoś wielkiego, co istnieje w grozie i potędze, ale gdzieś bardzo, bardzo daleko.
Wszystko wprawione w przeczyste lazurowe ramy i wszystko piękne, nie swoją, lecz odbitą
od słońca pięknością, niemal bezduszne, sztucznem żyjące życiem. Jak cudownej piękności
kokota wygląda Riviera, dama kameljowa i różowa i mimozowa i jako kto chce, słoneczna
metresa i kochanka całego świata, która się pozuje wdzięcznie, obwieszona perłami i
bezlikiem diamentów.

Palmy ją chłodzą, morze jej przyśpiewuje, a ona się nudzi tą śmiertelną nudą ludzi

bogatych, którzy wożą swoje życie w kufrze, a serce w neceserze, i czeka, aby jej snobizm
ludzki, z wielkim brylantem w krawacie, czołem uderzył. Kwietny brzeg Śródziemnego
Morza, znudzony swoim własnym lazurem, znudzony swojemi kwiatami, zna wszystkie
rozkosze tego świata, opity niem do syta, jednego tylko w życiu swem niebieskiemi nie
widział oczyma: jakiejkolwiek pracy. Jedno morze tu tylko pracuje, wynalazłszy sobie robotę
wprawdzie nie zajmującą, ale zato krzykliwą: rzuca o brzeg kamieniami; jest to morze
haniebnie zdeprawowane, niemal teatralne morze, które przez trzy tygodnie marszczy czoło,
wytężając myśl, coby to uczynić, aby przecież dać znać o sobie? Po takiej głębokiej zadumie
nabiera niesłychanej arogancji, cofa się nieco wgłąb i z jakiem takiem powodzeniem zaczyna
„grać” burzę, której się nawet mały, brudny Włoch nicejski nie przerazi. Zdobywa się na
wielką falę, zaczyna szumieć, wydymać się, wspinać, bałwanieć, gotować, syczeć, napędzać
krzykiem fale, tłamsić się poczyna, wzdychać z gniewu, wirować w pędzie, czesać grzywy
fal, burzyć, warknie czasem, potem zahuczy, potem krzyknie, potem wodą klaskać zaczyna,
jak się klaskaniem w dłonie bawi tłum, jąknie potem głęboko z udanego gniewu, wreszcie w
zielone swoje potworne łapy chwyta wiatr, który gwizdnie nagle, rzucony wydętym pyskiem
na tonie i jak niewolnik, co dźwiga głazy na piramidą, tak ci oto czarne, z afrykańskich
brzegów na smyczy przywiedzione wietrzysko, poczyna pracować ciężko. Jak żniwiarz, co
garścią zebrał kłosy i w snop je wiąże, tak on zmarszczki na topieli związał w jedną grzywą,
trzepnął po niej rękoma, aż się zapieniła bluzgiem, zadął z całej siły i gna ją pędem na
zdobycie brzegu, krzycząc przeraźliwie, jak dziki pastuch, co woły popędza leniwe.

Patrzy zdala czarne, nocą spowite morze, niezgłębionemi oczyma czy się przeląkł świat tej

nawały i czy się zatrzęsły w posadach swoich gmachy na wybrzeżu; a gmachy sterczą,
wyszczerzywszy w noc i pustką świecące, szczerbate zęby elektrycznych lampek i wielki wał
kamienny jak długi, olbrzymi, skamieniały pyton leży niewzruszony. Zdumiało się gniewne
dzisiaj morze i zdumiał się stary, na muszli grający Tryton, który w młodości swej zapewne
był krup j erem. Więc jeszcze raz siłuje się wiatr, jeszcze raz bryznęły fale i odbiegły od
kamiennej zapory z piaskiem, z jękiem i skowytem, jak sfora białych, czernią nakrapianych,
łaciastych piesków, które odpadły od odyńca, co się zaparł na zadnich łapach i tylko
krwawemi toczy ślepiami. Aż się morze znuży, wilgotną ręką machnie z pogardą, trąbi
jękliwie do odwrotu i spać się kładzie, znudzone mocno. Takie sobie morze; piękne, ale nie
groźne i rozumiejące, że w sezonie nie wolno mu szaleć zbytnio, aby nie odstraszyć gości.
Czasem się tylko zirytuje, dotknięte w swej godności, kiedy nicejska rzeczka, w której piorą
bieliznę, zbyt wiele mydlin wleje mu w gardło. Podobno wielki Gejzer islandzki można
mydłem przywieść do wybuchu, tak też i to morze, które i tego także nie lubi, kiedy głupi pies
stanie na brzegu i zaczyna szczekać zajadle na fale. Wtedy pierwsza lepsza z brzegu fala, na
oko spokojna, podpływa nieznacznie i nagle szczekające bydła trzaśnie w gębę, tak, że pies,
skowycząc w śmiertelnem przerażeniu, ucieka do jakiejś ubrylantowanej wiedźmy, która,
klnąc straszliwie morze, całuje biedną twarzyczkę nieszczęśliwego ulubieńca.

A Angliki wysokopienne chodzą po promenadzie poważnie, jak czaple, dość osobliwą

wszystkiemu okazując pogardę, największą zaś temu chłystków a temu morzu, do którego

background image

każdy, usiadłszy na ławce, tyłem się odwraca. Kiedy zaś słońce wchodzi w „swoich lat
południe” i kiedy, cierpiąca na manją wielkości armata rozgłosi hukiem i echem dwunastą
godzinę, rojno jest na plaży i gęsto, albowiem wszystko wyłazi z hotelowych pieczar, aby
wygrzać w słonecznej spiece kabłąkowate plecy, chuderlawe piersi i oblicza z żółtej
gutaperki. Tabetyki malownicze wyjeżdżają z wielką paradą, kokoty przedziwne przechadzać
się poczynają z miną dostojna i wielce niedbałą, kacapy rosyjskie chodzą ciężko i głośno,
rykiem śmiechu napełniając powietrze, sumiaste, polskie szlagony z wielką suną powagą, jak
w polonezie, Francuski fircykowate i aroganckie ladies angielskie, nieprzyzwoicie chude, ale
przyzwoicie krótkowzroczneNiemcy plugawe, rozpychające się łokciami, eleganckie i wesołe
Italczyki, murzyny, czarną miną nadrabiające, Japończyki uważne, skromne, niczemu się nie
dziwiące, a pilnie przypatrujące się wszystkiemu; kobiet pięknych niewiele (o, Polki,
jakżeście piękne!), zato starszych dwa razy tyle, ile ich potrzeba, a same arcydzieła
ornamentacyjnej sztuki, pomalowane jakiemś kosmetycznem wapnem, wyróżowane
aptekarską krwią. Namaluje sobie taka stara daktylowa palma brwi czemś czarnem, aby były
„łuki”, ale żaden mimo tego rzymski łuk tryumfalny, tak odrapanie nie wygląda; suknię ci ma
rozciętą, abyś snadnie dojrzał nogę, której widok nastraja smętnie i każe myśleć o śmierci.

Wszystko to zwraca gęby ku słońcu, tak, że się ostatecznie dziwić nie można, iż słońce od

czasu do czasu chce mieć raz w rok także swoją miłą chwilę i urządza sobie zaćmienie; ale z
bożego przykazu świecić musi i grzać te fizjognomje, pomarszczone jak stara, niemodna
suknia, aroganckie, wyświechtane, wypolerowane „porcelanowym” pudrem; wszystkie tedy
oblicza stroją się w tej słonecznej kąpieli w szeroki miły uśmiech, zdają się tajać w cieple, z
martwych czynią się jako tako żywe na jedną godzinę i wreszcie, po długim, długim mozole
coś im się tam w oczach zapala. Uśmiech ten nie jest zbyt anielski, bo nie kwitnie na tych
niepięknych gębach, tylko się z nich sączy, omal, że lepki i klejowaty, uwięziony na
zachłannych i łakomych ustach.

Słońce płynie powoli i obejrzy sobie tak co dnia parę tysięcy wyszczerzonych do jego

blasku zębów; czasem się na jedną chwilę dłużej zatrzyma na jakiejś twarzy ślicznej i cudnej,
(o sobie w tej chwili mówić mi nie wypada) i widocznie rozradowane, zanurza świetliste ręce
swoje w złotem szytej sakwie, bierze pełne garście pereł i diamentów blasku i rzuca cudnej
kobiecie na włosy, na twarz i na piersi, aż ona, nagłym oślepiona blaskiem, oczy przymyka,
potem cicho westchnie. I znowu wędruje dalej niezmęczone słońce, albowiem jakiś biedny
suchotnik opodal już się bardzo niecierpliwi ; więc się nachyla dobre, ciche słońce i światłem
go napoi, znów się śpiesząc, albowiem na wózku leżąca, wpatrzona uporczywie i tęskniące w
morze, myśli sobie o czemś mała, cudna dziewczynka, czarne oczy szeroko mając otwarte,
rozchylone usta, ciężko dyszące i niemocne, bieluchne i chłodne ręce; więc się zaśmiało do
niej słońce, ucałowało oczy, ogrzało rączęta i bardzo smutne odchodzi, pracę mając przed
sobą wielką, potrzeba mu bowiem jeszcze przed wieczorem zabarwić miljony róż, ogrzać
przerażone, żółte z trwogi przed chłodem mimozy, pogładzić palmy, pochodzić wśród skał,
ozłocić dachy i wymalować olbrzymi obraz na szarem, niezmiernem płótnie morza:
seledynem, krwawym cynobrem, ultramaryną, tęczą i złotem. Nie dziw się, malarzu, tej
kombinacji farb, wiesz o tem jednak dobrze, że słońce to jest najbardziej zwarjowany malarz.
Chociaż jeszcze nie wieczór, a przecież księżyc, stary dandys w monoklu w złośliwem oku,
już się wałęsa ponad skałami, nigdy nie wyspany nocny birbant z zapitą gębą i wlecze za sobą
cały rój gwiazd. A gwiazdy na nicejskiem niebie bezwstydnie przypominają kokoty.

Noc zapada nagle i szybko, jak nieszczęście, i oto całe wybrzeże poczyna błyskać mil

jonem świateł, które jak długi bicz pereł lśnią nad zatoką, przypominającą wieczorem
wygiętym swoim świetlnym łukiem rozbłyśnięty cud neapolitańskiej zatoki. „Cicha nocy,
gwiazd miljony…” — śpiewa sobie u Pucciniego japońska Halka, madame Butterfly, czego o
gwiazdach nicejskich zaśpiewać nie można, mrugają bowiem skromnie i z przyzwyczajenia
tylko, zakrzyczane przez bezczelnie się skrzące hotelowe szyldy, przez aroganckie ślepia

background image

automobilów; przez nieskończone girlandy jaskrawych lamp, strojące frontony i dachy kasyna
i pałacu gry, przez szeregi świateł, któremi obwiesił się każdy wytworny szynk, Ernest czy
Maksim. Oślepione oczy wytężają się napróżno, aby dojrzeć szumiące pod stopami morze;
nie widać nic, prócz otchłani ciemnej, ponurej, głębokiej i tajemniczej, gadającej szumem z
głuchoniemą nocą; wielka czarność morza, jękiem nieustannym płacząca po stracie słońca,
błyska tylko od czasu do czasu, miarowo, krwawem, cyklopowem ślepiem morskiej latarni,
bystrem, mądrem i daleko widzącem. Blask rzuca się na mętne tonie nagle, szybko i gaśnie,
aby nabrać za chwilę oddechu i znów rozjaśnieć, wołając ku dalekim okrętom : omińcie te
skały! nie wierzcie złudzie blasku, w który się oprzędło miasto! jam jest tylko lux in tenebris,
o, żeglarze zbłąkani…

Ostatnia już przez sen krzyknęła mewa w skalnej szczelinie, kiedy na ulice wypełza

przyczajony gdzieś w uliczkach dotkliwy chłód nocny i wałęsa się, jak żebrak po salonie, nie
wiedząc, co z sobą począć, więc staje u drzwi paradnych nocnych lokalów, skąd czasem, z
poza zasuniętych szczelnie jedwabnych firanek wyleci na ulicę poplątana muzyka, skąd
nieraz wyleci śmiech z dźwiękiem rozbitej szampańskiej kryształowej szklanki, z takiego
lokalu, gdzie łatwiej ci jest być księciem, niż kelnerem, gdzie monetą zdawkową jest złoty,
pieniądz, gdzie nawet zdechła ostryga… patrzy na człowieka z pogardą, a w których jednakże
— należy to przyznać bezstronnie, — jest zawsze choć jedna kobieta uczciwa: taka, która
pełni służbę przy — drzwiach tualety.

background image

II.


Cudownie zaszło słońce w dniu, w którym się narodził Pan Jezus; dziwnie się człowiek

czuje w „powszedni” dzień w tym niesamowitym kraju, kędy się ma wrażenie, jakby się
siedziało we flaszce perfum, — (takie właśnie wrażenie musi mieć homunculus z wielką
głową, zamknięty w słoju ze spirytusem) — jednakże w taki dzień uroczysty trochę tu jest
nieswojo i źle.

Weszła na niebo pierwsza gwiazda, nieśmiało, jak debjutantka na scenę, która ma

powiedzieć:

— Baczność panowie, król wchodzi na salę! — i zdumiona patrzy, że nikt nie jest

uroczysty, nikt nie jest skupiony i nikt nie jest ciekaw wielkiej nowiny. Elegancka hołota je
sobie spokojnie obiad, jako co dnia, pulardę wychudłą, która umarła z przekrwienia mózgu,
albo cielę jakieś obleśne, które zginęło na zapalenie żył.

Śniegu niema nawet w aptece, noc się nie iskrzy i nie lśni diamentami, nie dzwoni mroźne

powietrze. O, malarzu! Jeśli ci kto powie o mnie, że się boję i wstydzę sentymentów, uczyń
mi tę łaskę i, chwyciwszy go za głowę, uderzaj nią długo i cierpliwie o krawędź stołu, albo o
mur kamienicy… Bom się tego dnia własnych zawstydził rozczuleń i byłbym ucałował śnieg,
rycząc z radości, — „buchając szczęścia rykiem” — jak Boy powiada i polska ze mnie
wylazła natura, słaba i gnuśna, lecz umiejąca czcić dostojność, cud chwili, czar nocy jedynej,
umiejąca się zdobyć na wielką, prawdziwą i szczerą tęsknotę, zatem, czego jej nauczyła stara,
dobra kobiecina: tradycja. Nieznośnie mi jest w tej chwili i dziwnie. Och, Polaku! Stroi się
taki jeden z drugim w „podfilipińską” pozę, udaje Francuza, otwiera sklepik z cynizmem,
gada górnie i obco, aż jednego wieczora wylezie gdzieś z kąta jakaś mara, jakiś cień, upiór
jakiś i nic nie powie, tylko spojrzy na ciebie niebieskiemi oczyma, — a w tobie serce drżeć
poczyna, jak dziecko, słowa ci więzną w gardle i w oczach ci mignie coś, co się podobno łzą
nazywa u kobiet i dzieci.

Zdaje mi się, mój drogi, że raz siadłszy w Rzymie u św. Piotra na kamiennej posadzce w

Wielkanoc, beczałeś jak nie malarz… Pamiętasz?… Nie zapieraj się, bo wiadomo i św. Piotr
ci to w oczy powie na Sądzie Ostatecznym. I otóż widzisz, malarzu, który” nie wiesz, co
zrobić z pełnią życia, którybyś się w żywe oczy wszelkiego odprzysiągł sentymentu… Potem
się z tego robi sonet, ale narazie jest nijako; kwiaty się stają brzydkie, morze starczo
gadatliwe, świetność — szychem, a wszystko kłamstwem, teatrem, głupstwem. I żal się czyni,
— mój Boże! — tego, że niema śniegu, że z poza okien nie słychać śpiewu, że w kościołach
nie dzwonią — wszystkiego jednem słowem tego, z nowelki Prusa.

Jest jednakże sposób na wszystko:’ jakie takie kłamstwo; przyszedłem do przekonania, że

niczem tak łatwo nie oszukasz siebie i ludzi, jak najgorszem z kłamstw: śmiechem. Trzeba
tylko dojść do odpowiedniej wprawy, a Pan Bóg jeden rozezna, czy się śmiejesz, czy
płaczesz? Mnie osobiście udało się mimowoli haniebnie omanie najbystrzejszych krytyków,
którzy byli zdania, że jestem obłąkaniec wesoły w tem, co napisałem właśnie kiedy byłem
głodny, choć mnie żarła melancholja, kiedy byłem do łez smutny i kiedy mi raka drżała przy
pisaniu. Ale to tak zawsze, wieczysta błazeńska historja, ale bardziej prawdziwa od
najprawdziwszych. Najtrudniej jest oszukać śmiechem siebie, ale i to się zdarza, i można to
osiągnąć przy ćwiczeniu wedle angielskiej metody Wilde’a, skombinowaną z doskonałą
receptą Bernarda Shaw’a, — w takich wypadkach „wielki śmiech” chowa się staramnie na
wielką, bardzo czarną godzinę, ekonomicznie, małe zaś rozczulenia, takie, które się rodzą z
dziecinnej tęsknoty, leczy się wybornie humorem, takim codziennym.

Co się tedy czyni w dzień wigilijny, na ten przykład, w Nicei? Idę do maître’a hotelu i

powiadam mu poważnie:

— Proszę pana podać mi dziś do obiadu siano…

background image

Maitre widział już wielu warjatów, — ale oczyma daje mi znaki, że takiego jeszcze nie

widział. Ale warjatom sprzeciwiać się nie należy, więc udaje, że rozumie żart i pyta:

— Do jedzenia?
— Tak, panie, do jedzenia.
— Siano???
— Siano, kochany panie.
Biedny człowiek odchodzi, gada długo z kelnerami, gada długo z właścicielem hotelu i z

jego żoną, woła na naradę portjera i boy’a od windy, potem — bardzo blady — ma do mnie
mowę:

— Zdaje mi się, że nie dosłyszałem… Czego to pan sobie życzył?
— Siana pod serwetę…
— Więc nie do jedzenia?
— Może je pan potem zjeść, ale ja muszę dziś mieć pod serwetę siano.
Biedny człowiek uznaje z widoczną radością, że mi się nieco na umyśle poprawiło.
— Ale u nas niema siana… Może kwiaty?
— Nie, panie, u nas jest taki zwyczaj, że muszą być wiązki siana.
— To bardzo dziwne, ale w Nicei wogóle niema siana, a w takim hotelu, jak nasz, niema

go tembardziej.

Wtedy ja nic nie mówię, idę do pokoju, wspaniałym ruchem Kuby Rozpruwacza rzezam

poduszkę, napełnioną prawdziwym edredońskim puchem i przynoszę do sali jadalnej bardzo
wiele woniejącego siana, woniejącego nietyle łąką, ile krochmalem.

Widziałeś kiedy w teatrze chwilę, kiedy na scenę wynoszą dwadzieścia trzy trupy,

niewinnie pomordowanych? To nie jest żaden nadzwyczajny efekt… Tę trzeba było widzieć
chwilę, kiedy ja wszedłem we fraku — z sianem na ramieniu, dostojny, jak woźnica
Henschel, zanim się powiesił i kiedym je rozścielił na stole, przerażonym i drżącym. Daję ci
słowo, że mnie obsługiwano z jakimś śmiertelnym szacunkiem, ciągle patrząc, czy nie
chwytam za nóż w ataku furji, zaś jakaś Angielka przeniosła się przezornie o dwa stoły dalej,
patrząc na mnie z litościwą zadumą…

background image

Trzeba mi już jednakże skończyć ten długi list, zaprawiony łzami, jadem goryczy, jadem

zemsty, — niepotrzebnie się bowiem rozpisałem, jak kobieta do krawcowej. Ale Tetyda
homerowa dlatego jęczała nad oceanem, aby jej ulżyło na duszy, ja też jęczę z tego samego
powodu, bo wyobraź sobie, że kulka na rulecie miała do mnie jakąś specjalną złość.
Próbowałem za radą znawców uśmiechnąć się do krup j era, ale zawsze był to jakiś Luman,
rzucałem pieniądze lewą ręką, „na odlew” i to nie pomogło; unikałem pobliża starych
niewiast, one zaś zawsze wygrywały, a ja nigdy; kupiłem sobie taką puszkę, w którą się
wrzuca wygrane pieniądze, aby ich w kasynie nie można było wyjąć i już pierwszego dnia
używałem jej z powodzeniem do wrzucania niedopałków z papierosów; tak, że się tanio
zmieniła w puszkę Pandory; próbowałem odwrócić krzesło, zaco mnie tylko sklęto, gdyż nie
należy przeszkadzać ludziom, ciężko pracującym w pocie czoła i rąk; próbowałem za radą
jednego aktora iść „za kolorem” — rzecz była w tem tylko, że kolor nie chciał iść za mną.
Widać z tego, że kiedy aktor coś szczerze poradzi krytykowi, to ten z pewnością złamie nogę.
Jednem słowem, ruleta jest to indywiduum kapryśne, złe, złodziejskie, oszalałe, bez serca i
duszy, dla Polaków usposobione bardzo nieżyczliwie; doszedłem do przekonania, że z tysiąca
systemów, jeden jest niezawodny: postawić zawsze taką samą sumę na kolor czarny i na
czerwony — równocześnie; co ci tu zabiorą, to ci tam oddadzą, krupiery się zirytują, że mają
niepotrzebną robotę, a ty będziesz miał emocję za darmo. Dobrze jest także czasem zastrzelić
się pod palmą w kasynowym ogrodzie, zanim się zaczęło grać — nigdzie bowiem jaskrawiej
nie objawia się obrazowa mądrość naszego przysłowia o Wojtku, który przegrał… kamizelkę,
jak w tym. szlachetnym przybytku, gdzie ludzie nie są podobni do ludzi, gdzie „die Weiber
werden zu Hyaenen”, mężczyźni zaś przypominają nawet podlejsze gatunki ssące.

Z tego też powodu, nie chcąc dosadniej obrażać człowieczego stanu, nie będę ci opisywał

niesłychanego widoku gęb, pochylonych nad zielenią stołów, po których, jak choleryczne
bakcyle uwijają się czerwone sztuki złota i gdzie dumne powiedzenie Habdanka, samo przez
się trawestuje się w piękny, dzielny aforyzm: „Idź złoto do złota, — my, Polacy, w wekslach
się kochamy!” Nie pominę jednakże sposobności do opowiedzenia ci, jak Nicea, za
przykładem Paryża, raduje się w noc wigilijną, która jest generalną próbą do szczytu
idjotyzmu, do nicejskiego karnawału.

Pierwszem oto chrześcijańskiem przykazaniem Francuza jest owo potężne: „upij bliźniego

swego, jak siebie samego!”, co Paryż czyni dokumentnie, a Nicea z równem poszanowaniem;
nikt nie traci tyle przytomności, aby nie liczyć za wszystko w tę noc bezczelnie drogo. Niema
jednego stolika w żadnym lokalu, któryby nie był zamówiony na godzinę mniej więcej
dwunastą, a że mleka o tym czasie nikt nie pije, to wiadomo; dzieje się tedy na chwałę Pana,
że cała Nicea jest pijana zaraz po północy i zaczyna ryki.

Kokocięta się popiły z melancholji, gruby episjer z radości, cudzoziemiec poto, ażeby

uchodzić za bywalca, biedaki z rozpaczy, bogacze z nudy, kelnerzy dla towarzystwa. Każdy
lokal bucha wrzawą, zgiełkiem, muzyką, oddycha potem i szampanem; pijacki nastrój rodzi
niesłychane pomysły, wynajduje sobie najniemożliwsze zabawy, byle tylko krzykliwe.
Francuz pijany wdziewa na głowę papierowy kask i dmie w papierową trąbę, albo w inną
jakąś djabelską maszynę, aby tylko przekrzyczeć sąsiada, który tańczy z krzesłem,
przytupując mocno. Są jednak i rozczulające obrazki: obok siedzi przy stoliku jakieś tańszej
sorty kokocie, trzyma w rękach otwartą ostrygę i wlewa do niej gorzkie łzy, zamiast cytryny,
twierdzi bowiem, że słyszała z całą pewnością, iż ostryga pisnęła ze śmiertelnego lęku.

— Mademoiselle, — powiadam jej — ja znam tę ostrygę, jest to biedna sierota bez ojca i

matki.

Nie mogłem jej tłumaczyć dłużej rodowodu z Dinard, albowiem kokocie poczęło się

całować z kelnerem, może trochę mniej pijanym, ale także w papierowym kasku. Ryknęła w
tejże chwili cała sala i spojrzała w górę; na środku lokalu ustawiono— ogromną choinkę z
uwiązaną u szczytu lalką, którą postanowiła zdjąć jakaś fertyczna dziewczynka; poczyna się

background image

tedy kocim i kokocim ruchem wspinać na drzewko, rozanimowana, dysząca, spocona, z
błyszczącemi oczyma. Tysiąc ludzi patrzy na to i ryczy z radości, która jeszcze większą
będzie po chwili, kiedy dziewczątko zleci i połamie sobie nogi, co może być dla niej
tragiczne, dziewczątko takie bowiem, przez dziwną złośliwość losu ma chleb w rękach
właśnie przez nogi. Zleciała wprawdzie, ale ją mocno pijaki chwyciły w powietrzu, jeśli
powietrzem wogóle można nazwać to, co można rąbać siekierą.

Należy tedy zmienić lokal i pójść do „słynnego” Ernesta, wspomnianego w setkach

powieści i w stu francuskich komedjach, tembardziej, że się uczyniła jakaś piąta rano. A u
Ernesta bal pierwszej klasy. Gentlemany pijane są już do nieprzytomności, ladies trochę
więcej, a wszyscy tańczą, naturalnie tango, z wielkim krzykiem, jakby nagle cały lokal
oszalał, albo wygrał na loterji; wszyscy się znają, wszyscy ryczą też jak we familji, ściskają
się gdzie się da i nie da; pyskate kelnery uśmiechają się obleśnie, tańczą, niosą butelki, dziki
jakiś murzyn zciąga z ciebie futro, cynamonowy malajczyk porywa ci z głowy cylinder, jak
wiatr, tak, że przerażony chwytasz jedną ręką za zegarek, drugą za głowę, bo cokolwiek to
warte, ale zawsze szkoda.

Podchodzi opasły kelner, z dwudziestoma prawdziwemi brylantami na dziesięciu

fałszywych palcach, przyjmuje zamówienie, przypatruje się pilnie, potem powiada bardzo
pięknie po polsku..

— Pan będzie dobrze obsłużony.
— Hę?
— Moja osoba jest polska, bo z Żółkwi; bardzo ładne miasto… Ja jestem landsman…
— Jak się pan nazywa?
— Z Żółkwi…
— Ale imię?
— Jak się do mnie zawoła? Do mnie się zawoła albo Leon, albo Adolf; tutaj Leon, w

Paryżu Adolf… Jak pan będzie w Paryżu, niech się pan o mnie zapyta, bardzo małe dziecko
zaraz wie. Tiens! Ja zarabiam pięćdziesiąt tysięcy rocznie…

Drogi malarzu! To mnie dobiło; pan I,eon zarabia pięćdziesiąt tysięcy, a ja nie mam na .

markę, aby ci posłać ten list, więc go dlatego drukuję. Przebacz mi, żem cię znudził, zato ci
posyłam pozdrowienie od morza i kwiatów, które bardzo chcą, abyś je wymalował. Podaj
tedy prawicę, malarzu, wprzódy ją z farby otarłszy. Niech ci Bóg pomoże sprzedać obraz…

background image

K

OMEDJA O CZŁOWIEKU

,

KTÓRY DRUKOWAŁ GAZETĘ

.

Czytelnik dowiaduje się, jakie

straszliwe przygody przeżywał

autor, podczas strejku drukarzy

w jednej wielkiej redakcji we Lwowie.


Jednego dnia przyszedł do nas pan zecer i powiada:
— Od dzisiaj jestem hrabią!… Moje uszanowanie panom!…
— Sługa pana hrabiego!
— Panowie mnie nie proszą, abym został?
— Jeśli pan jest hrabią, jakżebyśmy śmieli?
— Moje uszanowanie panom!
— Sługa pana hrabiego!
Pan zecer wyszedł z godnością i po drodze myślał tak:
— …Pierwszego dnia będzie jako tako; drugiego dnia ktoś z nich będzie próbował składać

sam i zemdleje, a maszynę wezmą djabli; trzeciego dnia głód przyjdzie do administracji z
prośbą o umieszczenie anonsu z oznajmieniem, że jest bez posady; za kilka dni umrze na
tyfus głodowy dwóch najchudszych, jeden redaktor i ten mizerota, co pisze „Z przyrody i
techniki”; za tydzień będzie osiem trupów, za dwa będzie w agonji krytyk teatralny, gdyż
szelma jest twardy, po nim zaś zemrze najgrubszy w redakcji w męce i pohańbieniu. Potem
wrócę ja — pan zecer…

„Sędziami wówczas będziem my!….” (bis). — Amen! — rzekł socjalistyczny pan poseł

Diamand, tylko nie tak dosłownie po katolicku. Ale na świecie to jest tak zawsze: chłop
strzela, a Pan Bóg sobie z tego nic nie robi. Jak jednak do tego doszło, należy opowiedzieć
dokładnie, choćby się miało zniszczyć w maluczkich tę wiarę, że na świecie dzieją się cudy.

To już było bardzo dawno, za czasów Homera, kiedy Achilles zamknął się ze swoją piętą

w namiocie i powiedział prozą: „Spróbujcie teraz beze mnie, kapitalisty, plantatory,
wyzyskiwacze!” Wtedy się Odysseusz bardzo nastraszył i Agamemnon i Menelaj. Świat się
od tego czasu wywrócił do góry nogami i wprawdzie nestor redakcyjny miał szlachetną mowę
do Achillesów we wstępnym artykule, powiedział im na rozum i na ambicję, do narodowego
przemówił im sumienia, ale Achilles, „der grollende Achilles” zaciął się tak, jak zepsuta
drukarska maszyna. Nikt się jednak nie nastraszył.

— Ani jednego kroku nie możemy ustąpić, towarzyszowie! — powiedział im obiema

rękami jakiś najgrubszy Achilles. A zecerzy, zacni ludzie, z którymi niejedną razem
przeżyliśmy gorączkę, z którymi osobiście w wielkiej żyłem zawsze przyjaźni, — krzyknęli
„Hańba!” i poszli na piwo.

Taka była antecedencja dramatu.
Widziałem już jednakże w teatrze wiele dramatów, które się zaczynały w pierwszym akcie

tem, że ojciec zabił matkę, matka syna, a syn szwagra, a w piątym była z tego wszystkiego
wielka heca, sufler zwarjował ze śmiechu, krytyk pękł z nadmiaru radości, a autor bardzo
wdzięcznie się powiesił. Znałem też osobiście małego Kazia, który na złość mamie umarł z
głodu i małego Mory ca, który był taki warjat, że nie chciał korony, tylko koniecznie dwa
centy.

Ale, że zawsze jest smutno, kiedy mały Kazio chce koniecznie się zagłodzić, więc nam

wszystkim było z początku bardzo smutno, tem zaś niesamowiciej, że coś trzeba było zrobić,
aby szlachetny abonent miał wszystko, co dotąd. Kiedy człowiek jest mały, kiedy się go

background image

pytają, czy chciałby zostać wielkim poetą, mały człowiek chce zawsze zostać konduktorem
od tramwaju, albo takim, co jeździ zawsze na koźle. I nam się żal uczyniło, iżeśmy zamiast
rymy dobierać całe życie, albo ślęczeć nocami nad jakąś księgą, nie zostali zecerami. Tak! to
jest jakaś straszliwa magja. Siada sobie taki człowiek przed maszyną, coś tam zrobi i oto
wszystko ukazuje się w tej samej chwili, już wydrukowane w ołowiu, odlane w błyszczącym
metalu, bardzo piękne. ‘Napisać — to nic, to specjalista ma w małym palcu, ale wydrukować,
ho! ho!

— Strach! — co my będziemy robili?
Zginąć przyjdzie bez tych wspaniałych ludzi, którzy jedni na świecie znają swoją

niezgłębioną sztukę, na której poznanie strawili młodość i lata. I co mi z tego, żem napisał
jakiś zwarjowany feljeton, kiedy niema pana zecera, szanownego pana zecera, który zwykle
się uprzejmie uśmiechnął, pobłażliwie przeczytał pierwszy jego wiersz, dość obojętnie drugi,
pogardliwie trzeci, a potem już zupełnie nie czytał, a za chwilę feljeton wyskakiwał ze
straszliwej maszyny?

A straszliwe, strajkujące maszyny, sterczą groźnie, stalowe, splątane jakimiś żebrami,

dumne w swej przepaścistej tajemnicy, głuche i nieme. Zbliżam się do takiej jednej, staję
ostrożnie zdaleka, ostrożnie wyciągam rękę i uderzam.

— Chryste Panie!
Nie widziałem dobrze, co uczynił ten potwór, bom uciekł, ale za mną gonił jakiś grzmot,

zirytowane warczenie, jakieś klapnięcie stalowemi zębami, jakiś urągliwy świst…

— No i cóż? — pyta mnie redaktor, jak wysłany na zwiady rekonesans.
— Źle! — odpowiadam, — to kąsa… Poszedł drugi i wrócił bardzo blady.
— Ryczy, — powiada — i wierzga…
Coby to jednak był za dramat, gdyby czarny charakter nie miał „naprzeciwko” jakiejś

zacnej duszy, która go pognębi, która go zniszczy, która wszystkie jego straszliwe pozna
machinacje i zwycięży?

Mam strasznie kochanego przyjaciela, takiego, co to pouczał ludzi, jak się robi fałszywe

rubiny w artykułach „Z przyrody i techniki”. Jest to człowiek tak chudy, że nie miał już w
piersi miejsca na serce, więc je nosi w dłoni; panowie zecerzy zaś wiele czytają, nie czytali
jednak

„Juljusza Cezara”, w którym powiedziano jest, by się Cezar strzegł bardzo ludzi chudych,

za wiele bowiem myślą ci ludzie bez ciała! Ten mój przyjaciel jest też, wedle szekspirowskiej
recepty, bardzo myślący i od czasu do czasu tylko, dając czemuś swoją aprobatę, wykrzykuje
w narzeczu nieco portugalskiem jakieś obłąkane: „Ha! ha!” W tem jest wszystko.

Słuchając tedy naszych biadań, zrozumiał widocznie powagę chwili, gdyż nic nie rzekł;

bardzo głęboko o czemś myślał, bardzo długo, dokumentnie z napięciem, potem z dostojną
powagą bociana, który idzie połknąć żabę, poszedł — do maszyn.

— Wróć się! — krzyknąłem za nim. — Tam śmierć!
— Ha! ha! — odrzekł mi z powagą, nie odwracając głowy.
Wiedziałem, że mi zbójca nic nie zostawi po śmierci, ale mi go było żal; zawsześmy

doskonale sobie milczeli o wzniosłych rzeczach… Poszedł i nie wrócił. Iść po niego? Poco,
do stu djabłów? Mózg tego człowieka obryzgał już powałę, jedna ręka wisi zapewne na oknie,
druga na elektrycznej lampie, nogi są wewnątrz straszliwej maszyny, a zęby powpadały
gdzieś do odpowiednich magazynów z czcionkami. Wiele tak minęło godzin, podczas których
przeżyliśmy całą rozpacz oczekiwania kogoś, co niema wrócić… Mój Boże! Trzeba było
wysłać deputację we frakach, upaść do nóg panom zecerom, oddać im meble i garderobą i
poprosić, aby nas łaskawie wzięli na utrzymanie i od czasu do czasu kupili feljetonistom
papierosa, a reporterom po jednym serdelku. Albowiem tylko oni, tylko oni jedni umieją
ujarzmić te stalowe tygrysy, z rasy „Linotyp” — nikt inny bez nich.

background image

Ażem się. przemógł… Idę. ostrożnie, słucham z daleka… Nic… coś warczy. Myślą sobie:

to maszyna zahaczyła trybem o prawe oko mojego

przyjaciela.
Pukam do drzwi… Nic… Coś ciągle warczy.
— Ki djabeł? — szepcą, jak Zagłoba. — Jeśli . nie żyje, to czemu się to stalowe bydła nad

nim znęca?

— Otworzyłem drzwi i zaniemówiłem: mój przyjaciel dosiadł maszyny, jak Aleksander

Chudy Bucefała, chwycił mocno za uzdę, dzierży silnie w garści, obraca jakieś kółka, miesza
patykiem roztopiony ołów i uśmiecha się.

— Ha! ha! — rzekł, ujrzawszy mnie. Musiało mi się coś niedobrego stać w głowie ze

zdumienia, bo, chociaż nie jestem wybitnie pobożny, zacząłem śpiewać bardzo fałszywie,
lecz z uczuciem:

„Na lwa srogiego bez obawy siądziesz,
I na ogromnym smoku jeździć będziesz!…”
Nadszedł z wielką powagą redaktor, przybiegł srogi wielkorządca kasy, dowiedziawszy

się, że nikt nie chce pieniędzy, przyczłapał z trudem redakcyjny poeta, przybiegły z wielkiem
piskiem panienki z administracji i wreszcie na końcu, zawsze spóźniony reporter, który ma tą
właściwość, że się zawsze śpieszy, tylko jego nogi nie bardzo. A mój przyjaciel — nic, ani
drgnie, tylko siedzi jak bramin i uderza w klawisze, my zaś mieliśmy taką minę, jak ci święci,
co się dowiedzieli, że garnek można ulepić, nie piastując aż tak wyniosłego urzędu.

To to tak? To to taka egipska sztuka?
— Człowieku! — krzyczą — pokaż jak to się robi?
Mój przyjaciel wstaje, idzie do drugiej maszyny, przy której ja usiadłem, przeżegnawszy

się, i ma do mnie bardzo długą mową z trzech słów:

— Siadaj i pisz!
— Ha! ha! — ryknąłem dla odmiany.
Najpierw, to się trochę bałem. Taka maszyna, to jest dziwne stworzenie, jest ciągle czegoś

niezadowolona, więc się najpierw urządza „poskromienie złośnicy”: kto tego nie widział,
niech posłucha. Przedewszystkiem nalewa się jej w paszczę ołowiu, potem, z lekka
pogładziwszy, jak narowistego konia po szyi, puszcza się prąd elektryczny. Maszyna zaczyna
się denerwować i słyszysz najwyraźniej, jak ci mówi:

— Co to jest? To jest .gwałt!… Ani myślą robić!
Wtedy jej w duchu odpowiadasz:
— Bądź cicho, małpo jedna, bo zaczną na tobie drukować wiersze o śniegu i zimie!…
— Oho! — krzyczy maszyna jakiemś wielkiem zębatem kołem, ale zaczyna się kręcić w

bardzo pięknym tańcu świętego Wita.

Równocześnie jednak dwa jakieś małe kółka, które wciąż mają to zmartwienie, żeby z

siebie zedrzeć pasy, mówią ci najwyraźniej, dotkliwym sykiem:

— Składaj, składaj, zaraz cię urządzimy.
Ty nato nic…
Z początku próbujesz składać aforyzmy w tym stylu: „Owa! co to za sztuka!” — albo

„Panie ze—cerze! pan się tego nie spodziewał” — albo też „Odwagi wicehrabio, zwycięstwo
w naszej dłoni!”.

Przedewszystkiem jednak trzeba zachować zimną krew i udaną obojętność; nie można

takiej mądrej maszynie pokazać, że się jej człowiek boi, zupełnie jak kobiecie, bo cię w tej
chwili weźmie za łeb. Z rozwagą tedy zaczynam własnoręcznie (jednym palcem właściwie,
ale zawsze własnoręcznie) wypukiwać litery, drukując, — przebacz mi Boże! — własną
nowelę.

background image

Maszyna krzyczy, warczy, syczy, jęczy, trzeszczy, straszy, grozi, dudni, huczy, gwiżdże,

drga, trzęsie, zrywa się, opada, a ty nic. Litery skaczą ci przed oczyma, jak cały teatr pcheł, a
ty znowu nic.

Aż się ułożył jeden cały pierwszy wiersz, a wtedy zaczynasz działać, a w maszynie dzieją

się straszliwe rzeczy; chwytasz ,za żelazny jakiś kikut, energicznym ruchem wprawiasz w
ruch sto sześć kółek; maszyna drgnęła i jękła, jak olbrzym, co ma uczynić wysiłek, chwyta
twój wiersz, pożera go jednem otwarciem mosiężnych ust, coś tam z nim czyni w głębi,
wypełnionej roztopem ołowiu i, zirytowana, wyrzuca ci gorący, lecz śliczny i cudownie
błyszczący wiersz druku na zewnątrz.

Odetchnęły jakieś żelazne płuca, maszyna drży, jakby z wielkiego zmęczenia, lecz to

jeszcze nie koniec jej pracy. Mózg ludzki jej nakazał, aby bez żadnych zwlekań, natychmiast
po odbiciu wiersza w ołowiu, wzięła w swoją pieczę litery i natychmiast złożyła je w
największym porządku tam, gdzie każda znajdować się powinna. Spełniając tę mądrą pracę,
maszyna ta jest dziwnie podobna do skrupulatnego człowieka, jest do niego podobna
niesamowicie. Nagle gwałtownym ruchem spada na wolne już litery długa, chuda, żelazna
ręka, jakaś potworna martwa ręka, chwyta swój łup lekko i zwinnie, unosi go w górę i z
profesorskim okrzykiem: „na swoje miejsca, smarkacze!” posyła w drogę, a małe, zwinne
literki biegną szybko wzdłuż kaszty i wciąż się to jedna odrywa, choć się chciała trzymać z
uporem, „obiema rękami”, pada, jak dojrzały owoc z gałęzi i ginie w czeluści odpowiedniego
magazynu. Po chwili już, wezwana jednem kiwnięciem palca, biegnie na gwałt, szybko
znowu potrzebna.

I tak w kółko cudownym porządkiem i mądrym, tak, że wreszcie poczynasz dla tej dziwnej

maszyny czuć nie trwogę, lecz szacunek i kochać ją zaczynasz, przekonawszy się, że jeśli
nawet, rzeczy nieświadom, uczynisz głupstwo, ona ci nato nie pozwoli. Dasz jedną literę za
wiele, robi się zaraz awantura, wrzask, narzekania:

— Co to jest? — warczy zirytowana maszyna, proszę mi to wyjąć w tej chwili!
Wyjmujesz, dobrze, ale czasem człowiek się zirytuje i nie chce mu się ustępować przed

kaprysem.

Maszyna mówi ci słodko:
— Nie chcesz braciaszku? Dobrze, próbuj pisać dalej.
Wtedy ci się już wszystkiego odechce; w maszynie robi się gwałt, taki gwałt, takie

trzęsienie ziemi, takie dzwonienie i głuche dudnienie, równocześnie zaś żadne kółko się nie
chce obrócić, że robisz, co tylko zechce, przepraszasz i przyrzekasz poprawę.

Czasem znowu maszyna nie jest w humorze; bardzo się jej nie podobała gęba

przypadkowego „zecera”, albo nie godzi się z treścią artykułu. Narowi się jednem słowem. Ja
tędy, ona tędy; kiedyś, poirytowana na mnie, żem zbyt koloryzował w nicejskim moim liście,
starała się mnie powoli przywieść do obłędu.

Powiadam jej w naszym, dla nas dwojga tylko zrozumiałym języku:
— Kobieto, daj pokój, nie dość, że napisałem, jeszcze muszę składać…
Ona nic. Więc ja znowu:
— Com ci uczynił? Wypuśćże mi dwukropek, bo jakże zdanie będzie wyglądało?
Ona znowu nic…
— Wypuść dwukropek serdeńko, bo kopnę…
Czasem po takiej rozmowie dwukropek wyleci, a czasem nie, kopnąć zaś takiego

żelaznego indywiduum nie można, bo sobie człowiek złamie nogę, nie jemu. Bardzo jednak
kocham moją maszynę i ona też mnie rada widzi, gdyż się z nią obchodzę delikatnie, z
czułością, jak kochanek niewiasty, od której uciekł małżonek i strajkuje. A żem poznał, jako i
my wszyscy, że byle trochę dobrej woli, człowiek mógłby zostać łacno nie tylko zecerem, ale
nawet stolarzem, więc się ku niesłychanemu zdumieniu bardzo przeze mnie miłowanych
panów zecerów, pokazało, że w czasie strajku jest więcej zecerów, niż maszyn, na którychby

background image

mogli drukować nie tylko ci, co chcą, lecz i ci co umieją. Ja z mojej strony postanawiam się
„wyzwolić” w tym fachu, w każdym zaś razie w dniu, w którym wróci pan zecer i powie:

— Sługa uniżony, już nie jestem hrabią! — będę mógł udzielić mu pewnych fachowych

wskazówek na temat ulepszeń.

Taka hucząca, dobra i mądra, choć nieco histeryczna maszynka, jest to jednakże tylko

pisklę wobec straszliwej, złowrogiej maszyny rotacyjnej, która w ataku elektrycznego szału
porywa w stalowe łapy kilometrowy zwój papieru, potarga go, potnie, zapisze odrazu na
szesnastu stronicach i rzuca gazetę, gotową do wysyłki. Myśleli sobie tedy szanowni
strajkujący: złożyć, to może nawet złożą, ale ich wielka maszyna rozmiażdży.

Ale ci ludzie nie znają mojego przyjaciela, który jest człowiekiem strasznym. Powiedział

swoje nieśmiertelne: ha! ha! — wlazł w środek potwora, zbadał bystrze skład stalowych
wnętrzności i choć nieco był blady z emocji (za taką maszynkę można bowiem kupić
kamienicę), trzasnął z bicza (tylko tak obrazowo!), krzyknął dziwnie i straszliwa ta
lokomotywa ruszyła, rycząc i gwiżdżąc, jak pośpieszny pociąg. Zdumiała się ona sama, ale
ruszyła z dziwną radością, nie zna bowiem wypoczynku i tak sobie będzie chodziła pilnie i
gładko i pięknie, aż do skończenia świata. Aż jednego dnia powie jakiś kiepski’ wódz
strajkowy:

— Źle jest, towarzyszowie! Oni sobie sami ulepili garnek; my już nie jesteśmy święci!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Makuszyński Kornel Straszliwe przygody 1911
Makuszyński Kornel Straszliwe przygody 1923
Makuszyński Kornel Straszliwe przygody 1923
Makuszyński Kornel Straszliwe przygody
LP I III Makuszyński Kornel 120 przygód koziołka Matołka
Makuszyński Kornel 120 przygód koziołka Matołka
KORNEL MAKUSZYŃSKI Straszliwe przygody
01 Makuszyński Kornel Połów gwiazd
Makuszynski Kornel Romantyczne i dziwne opowieści
14 Makuszyński Kornel Bezgrzeszne Lata
05 Makuszyński Kornel Zabawa w szczęście
47 Makuszyński Kornel Ze środy na piątek
Makuszynski Kornel Wyprawa pod psem(1)
Makuszynski Kornel Dziewiec kochanek kawalera Dorna
12 Makuszynski Kornel Piosenki zolnierskie
07 Makuszyński Kornel Awantury Arabskie
Makuszyński Kornel Niedźwiedź z dzikiej polany ( opowiadanie )

więcej podobnych podstron