Makuszyński Kornel Straszliwe przygody

background image

KOREL MAKUSZYŃSKI



STRASZLIWE PRZYGODY

BIBLJOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH

PRZEDMOWA

Piękno duszy ludzkiej i słodki, towarzyszący temu
pięknu, słoneczny spokój, wywędrowały dawno z tej
ziemi. Może mieszkają jeszcze gdzieś poza granicami
posiadłości, które zajął "człowiek cywilizowany",
może tulą się do zielonych sykomor i do palm
rozłożystych w nieznanych oazach, pod Wiecznie
pogodnem niebem dalekiego południa -tam, gdzie nie
dotarła jeszcze tragedja wewnętrzna człowieka
nowoczesnego, ale tu, u nas, pod szarem, ołowianem
niebem troski, zasłaniającej widnokrąg, niepodobna
odnaleźć tego piękna, i nietylko piękna.
Zapomnieliśmy także wszelkiego wesela,
zapomnieliśmy zdrowego, niefrasobliwego śmiechu.
Odlatuje nas młodość, zanim zdołaliśmy młodymi,
odlatuje nas miłość, odlatuje Wiara "staje gorycz
zwiędłych nadziei, zawiedzionych snów i tajemnica
jakiegoś bólu, który w swoje wnętrzu niesie każda
dusza, ostrożnie, kryjomo, aby brutalna ręka
bliźniego nie rozkrwawiła rany j jeszcze bardziej, nie
przesypała jej solą, nie uczyniła z niej widowiska dla

background image

tłumu. Ot "zejdzie się trzech, czterech, niegdyś
najweselszych ludzi i mówią: śmiejmy się - i nikt się
nie śmieje... Piją szampana i mówią: cieszmy się! i
nikt się nie cieszy... Całują usta dziewczęce i mówią:
radujmy się! i są smutni"*.
Przez pryzmat takiego właśnie smutku patrzy na
świat Kornel Makuszyński. Był czas, że usiłował
bronić się przed nim, że chciał go przygłuszyć
śmiechem, który dźwięczał jeszcze w jego
"Romantycznych historjach"- ale już wówczas był to
śmiech sztuczny, była to maska, którą chciał nałożyć
człowiek, do dna duszy swojej smutny, aby zwieść
siebie i innych. Zresztą, pod taką jedynie maską w
Polsce, od czasów Stańczyka, możliwy jest śmiech.
Jest to śmiech tragiczny.
Ale Makuszyński pod tą maską niedługo potrafił
wytrwać. Spadła mu ona rychło, ukazując twarz
poety o bolesnym wyrazie zadumy.
Od czasu jego "Dziwnych powieści" wiemy już
dobrze, kto do nas przemawia.
Cóż ja jestem winien - wyrywa mu się w momencie
szczerych wynurzeń - że widzę to, co widzę, że
obrazy moje są czarne. Kiedyś mieszkała we mnie
pustota i drwiłem z tego, co było straszne. Śmiałem
się z trwogi, ale mnie bolał mój własny śmiech. Aż
raz, nocą, ujrzałem dziwne rzeczy, chciałem śmiać
się zwyczajem łobuzów i śmiech mi zaparł na ustach.
Śmiech istotnie zamarł od tej chwili na ustach
"humorysty". Miano to, nadane mu przez

background image

pierwszych jego krytyków, okazało się z gruntu
fałszywem.
Czy jednak dusza jego odwróciła się raz nią zawsze
od słońca?
ie. W jednym z najpiękniejszych utworów swoich
poeta woła;
"Przyjacielu, któryś widział łąki i wyzłocone pola!
Pójdźmy szukać słońca!"
Była w nim, jest i będzie zawsze tęsknota do
wyzwolenia się z tej obręczy tragicznej, którą życie
zacisnęło mu na gardle. Mimo pozornej rezygnacyi,
mimo jaskrawego czasem cynizmu, który patrzy na
człowieka przez pryzmat kawiarni, drży w nim
struna tajonych pragnień do odrodzenia człowieka.
Człowiek-bliźni, człowiek-brat znalazł w
Makuszyńskim bardzo przenikliwego badacza.
Widzi on ha wskroś wszystkie złe, wstrętne i głupie
strony zwierzęcia ludzkiego, ale widzi take wszystkie
dobre odruchy duszy.
Skala jego artystycznych przeżyć i obserwacyi
rozszerza się nieustannie. Talent jego wzmacnia się,
dojrzewa i mężnieje z każdym dniem. A talent to
niepowszedni. Świetny, jeśli nie najświetniejszy
stylista doby obecnej, władający piórem jak szpadą,
potrafi słowem swojem czarować i podbijać,
wzruszać i pieścić, a jeśli trzeba - przeszywać
śmiertelnym ciosem ironii. Mowa ojczysta otworzyła
mu szeroko cały bogaty swój skarbiec, pewna, że go
otwiera przed mistrzem. i nie zawiodła się.

background image

Makuszyński używa wszechstronnie i dobrze
powierzonych sobie skarbów.
Książka niniejsza, którą oddajemy do rąk
czytelników, nie zaznajomi ich dostatecznie z
twórczością autora "Awantur arabskich", da im
jednak przedsmak wrażeń, które ich czekają przy
bliższem poznaniu poety.
Kto raz zasmakuje W tej giętkiej, wypolerowanej,
przepysznej prozie jego felietonów - wyciągnie z
pewnością skwapliwie rękę po inne pisma "smutnego
humorysty".
Z. Dębicki.

O SZLACHETEJ DZIEWICY I JEJ KOIU.

Rzeczą jest godną podziwu największego nawet
mędrca, co siedząc na dywanie i drapiąc świerzb na
wzniosłej piersi, wiele przemyślał, albo też chytrego
golarza, który wiele słyszał opowieści z ust tych, co z
daleka i z różnych przybyli stron - jak bardzo
księżyc podobny jest do szakala, gwiazdy do
jaszczurek złotem się mieniących, chmury od
dromedarów, zaś słońce do człowieka. Pojmie to
nawet człowiek z przyrodzenia głupi jak struś i taki,
którego w młodości mocno bito bambusem w ciemię,
a nawet człowiek podłego rzemiosła, szewc albo też
taki, co układa wiersze; zdarzyło się też, że i
niewiasta, głęboko i przez czas niejaki się
zastanowiwszy, nie odlatując myślą na boki (zgoła
jak mieszaniec osła i muła, co bez głębszej po temu

background image

przyczyny, ogon zadarłszy i mocno rycząc, nagle od
stada odbiegnie) pojmie, że wiele rzeczy na niebie
podobnych jest do rzeczy ziemskich, parszywych i
marnych.
Tak też myślał sobie głęboko Ibrahim, syn Jusuffa i
jeszcze jednego piekarza, obu ich bowiem miłowała
szlachetna jego matka, słusznie mniemając, że dwóch
snadniej i roztropniej wykończyć zdoła dzieło, niżby
tego mógł dokonać jeden. Może dlatego też ów
Ibrahim tak zaprawny był w myśleniu głębokim i
niepospolitym, a cześć ludzka szła za nim jak szakal
za wielbłądem. Znało go wprawdzie ludzi niewielu,
trzech najwyżej, licząc w to i kadiego z Damaszku,
który go sądził raz za kradzież rzepy i obcięcie ogona
szlachetnej klaczy; lepiej jest jednak człowiekowi,
jeśli imię jego jest w czci u małej liczby, niżby miało
być w pogardzie u tysiąca, jak imię owego mędrca z
Bagdadu, co mogąc zażywać wielkiej czci i, z powodu
swojego nadmiernego rozumu, podał się w ludzką
pogardę, ożenił się bowiem po raz dwudziesty
siódmy, kiedy mu szczęśliwie uciekła dwudziesta
szósta żona, córka szewca i szejtana zarazem, jędza i
piekielnica. Dzieje się tak nieraz bowiem za niepojętą
sprawą Proroka, że bardziej mędrzec jest podobny
do kulawego osła, niźli osioł do mędrca.
W wielkiej tedy czci u ludzi będący Ibrahim, sam był
na oazie El Haazar, plemię bowiem na niej
mieszkające wybrało się właśnie na kradzież koni, co
z wielką czyniło fantazją i należytą wprawą, nie
masz bowiem nic gorszego nad to, jeśli kto rzecz

background image

swoją czyni niedokładnie i leniwie; dlatego też
człowiek mądry słusznie się odwraca tyłem do
złodzieja, który się pozwolił schwytać, choć i to być
może, że złodziej złodziejowi nie chce spojrzeć w
oczy.
Można by też z tego mniemania wiedzieć, dlaczego
połowa ludzi na świecie patrzy w ziemię.
Ibrahim, syn Jusuffa (i jeszcze jednego piekarza),
patrzył właśnie na niebo odpoczywając, wielce
bowiem był zmęczony. Sprawował on urząd wielce
ważny i pilny, rzeczą bowiem jego było wydobywanie
wody z żołądka ziemi, czynił to zaś obracając przez
dzień cały kołowrót, ów zaś ciągnął z czeluści studni
pełne wiadra. Chociaż do owego rzemiosła nie trzeba
było wielkiej nauki i przemyślności, jednakże mógł je
sprawiać tylko mąż stateczny, którego myśli nie Są
rozpierzchłe i który zdoła chodzić w kółko od
wschodu do zachodu słońca. Zdawało mu się nieraz,
kiedy mu się mózg zakręcił tak, że się z niego uczynił
gorący pilaw, że on sam jest studnią i z siebie
smakowitą czerpie wodę, mimo tego jednakże
szanował ten człowiek swoją pracę, słusznie
mniemając, że i mędrzec, chociażby największy, nic
innego nie czyni, jak kręcąc się w kółko wydobywa
wodo, którą potem piją i ludzie, i parszywe, kwiczące
muły. Za pracę swoją miał niewiele, bo poza tym, że
otrzymywał dwie garście daktylów, wolno mu było
pić tyle wody, ile zechce, słuszną bowiem jest rzeczą i
sprawiedliwą, aby człowiek mógł do syta spożywać
owoce swojego trudu.

background image

ajwiększą jednak nagrodą była pogoda duszy,
skarb wielki i bezcenny, albowiem Ibrahim miał w
piersi niebo, w głowie zaś wciąż miał wodę, o niej
bowiem myślał przez dzień cały. Dlatego też myśli
jego były czyste i wzniosłe; widział tez wiele rzeczy,
dla innych niepojętych, jako i tę, na którą patrzył w
tej chwili, ległszy na wznak na szlachetnych swych
plecach, z rzadka okrytych wrzodami. Patrząc na
słońce ujrzał, iż to jest rycerz na ognistym, wielkiej
ceny i wielkiej krwi koniu siedzący, który pędzi po
pustyni nieba. Czasem przystanie, a wtedy koń pije
wodę z czarnej chmury, która jest pełna jak bukłak z
koźlej skóry, potem zasię krzyknąwszy głośno,
rycerz ów znowu goni aż do Medyny zachodu, gdzie
na niego czeka Prorok na' purpurowym z miękkich
chmur dywanie siedzący i pali fajkę tak wielką jak
palma, zaś dym z niej pada na ziemię jak srebrna
mgła. Tam ów rycerz słoneczny pada w proch przed
Prorokiem, on zaś,- rad wielce, pozwala mu całować
swoją nogę i mówi: "Spocznij przez noc w haremie,
jutro bowiem popędzisz na wschód, dokąd moje
zanieść masz błogosławieństwo".
Tak sobie myślał Ibrahim, we czci ludzkie, lezący na
szlachetnych plecach, kiedy nagle nasłuchiwać
począł pilnie, bowiem wprawnym, chociaż brudnym
uchem złowił tętent bachmata. Bystrze pojął w tej
chwili, że jeśli słychać odgłos kopyt, tedy ktoś
nadjeżdża, bardzo bowiem sprytny był w rozumie;
porwawszy się tedy, jął kręcić kołowrót, który
skrzypiał dziwnym głosem, tak iż mogłeś rozumieć,

background image

że to szakal chrapliwie zaszczekał albo też swarliwa
poczyna mówić niewiasta.
Tuż przed nim wrył ktoś w miejscu rumaka, aż
grudy ziemi bryznęły. Rumak był piękny jak hurysa,
czarny jak noc, zaś oczy miał jak dwie migotliwe
gwiazdy. Rozdął chrapy, zwietrzywszy człowieka, i
przysiadł nieco na zadzie, zgoła jak księżniczka, co
chcąc się wydać piękniejszą, słodko się przegina w
tył, ukazując w ten sposób obfitość piersi, bogatych i
urodzajnych jak sułtańskie ogrody, pełnych jak
skórzane wory wina; biegiem rozogniony, drżał ów
pyszny rumak jak odaliska, którą wiodą do łożnicy
kalifa, ona zaś się trwoży, czy też ciało ma dość
pachnące. Potem zasię koń, wodę poczuwszy, strzyc
począł uszyma jak derwisz, kiedy poczuje przez mur
zapach gotowanej kury i niebo się przed nim nagle
otworzy.
Z podziwem patrzył na owo zwierzę szlachetne
mądry Ibrahim i rozmyślał w duszy, ze wiele jest na
świecie rzeczy piękniejszych od człowieka, tym zaś
snadniej w to uwierzył, przyjrzawszy się twarzy
jeźdźca, który krzywdę czynił szlachetnemu
rumakowi, z taką, na nim jeżdżąc twarzą. Była ci
ona bowiem do nadgniłego podobna melona, z
którego patrzyły oczy zakisłe, jak stęchły pilaw,
szalbiercze i chytre; rzadka broda stroiła tę gębę
obleśną, podobną do ogona starego szakala, który
oblazł cały i sparszywiał, zaś sierści na nim nie
zostało tyle, iżby wiele się w jej gęstwinie mogło
ukryć pcheł.

background image

Jeździec ów, Ibrahimowi się przyjrzawszy, skinął na
niego, aby się przybliżył, po czym z bliska go swoim
lepkim umazawszy wzrokiem, zapytał:
- Czy woda twoja jest dobra do picia?
Ibrahim rzekł roztropnie:
- Czy koń twój jest mądry?
- Koń mój jest mądry jak wielki wezyr, a przemyślny
jak derwisz.
- Tedy czemu pytasz, czy woda jest dobra, widząc,
jak koń twój na jej widok strzyże z radości uszyma?
- Allach! - rzekł jeździec - mówisz jak człowiek
rozsądny. Czy mądrość swoją czerpiesz ze studni?
Daj mi pić...
Ibrahim zastanowił się i myślał chwilę; potem zaś,
dziwnie na niego spojrzawszy, powiada:
- Czy koń twój niósł ciebie, czy ty niosłeś konia?
Dlatego najpierw dam pić jemu.
- Koń jednakże nie rozbije ci głowy ani cię nie
nazwie synem wieprza, ja zaś snadnie uczynić mogę
jedno i drugie.
- Słusznie mówisz - odrzekł słodko Ibrahim - dlatego
też właśnie napoję najpierw twego konia.
To rzekłszy wziął bukłak, zaczerpnął wody i
uśmiechając się zachęcająco, jak czyni mąż w dniu
wesela, poił rumaka, który pił chciwie i z lubością,
mrużąc oczy i strzygąc uszyma, za czym parsknął i
otrząsnął się, zgoła jak człowiek, który wyszedł z
kąpieli i orzeźwion wielce, patrzy na świat pogodniej.
Temu wszystkiemu przypatrywał się Ibrahim,
cmokając radośnie ustami, podobnie jak czyni stary,

background image

owrzodziały basza, przechadzając się powoli wzdłuż
szeregu dziewic, mniej i więcej popsowanych,
wystawionych na sprzedaż; czasem zaś, dla tym
większego ukontentowania, udając, że chce kupić
cudną Greczynkę, co ledwo z dziecięctwa wyrosła,
niczym zaś zażywniejszym nie mogąc wzbudzić
rozkoszy w sercu swym, wyschniętym i jałowym,
podobnym pustej sakwie, w której kiedyś było wiele
- z lekka ją poklepie po łopatce albo też pod brodę
ująwszy, drugą ręką gładzi po twarzy. Tak też
Ibrahim z lubością wielką dotykał czarnej, lśniącej,
miękkiej sierści konia i troskliwie ogarniała muchy z
jego szyi, podobnej szyi sułtańskiej córki, którą
ojciec kazał udusić rzezańcom, bowiem miała
potomstwo z tańczącym derwiszem, a przecież żadna
jej się nie stała krzywda, bo jako mówi słynny jeden
poeta (który potem z nadmiernego podziwu
zwariował) - szyja jej była tak piękna, że który
rzezaniec dotknął jej rękoma, uczuwał nagle, za
niepojętą sprawą Proroka, takie w sobie namiętności
i moce, taką zaś w sercu tkliwość i jęk miłości, że się
każdy obwiesił raczej, niżby owej sułtance miał
uczynić krzywdę. Tak ich wyginęło trzystu
dziewięćdziesięciu dziewięciu, zaś ostatniego sułtan,
w rozpaczy już wielkiej będący, zachował, aby ród
owych ludzi pożytecznych do cna nie wyginął.
- Jak się zowie twój koń? - spytał wreszcie Ibrahim.
- Zowie się Syn Strusia, przez co się wykłada, że
wiatr przegoni w pustyni. Koń ten biegnie prędzej od
śmierci, która mnie goniła niedawno, siedząc na

background image

samumie, a nie dognawszy gryzie w pustyni piasek z
rozpaczy i targa brodę z gniewu. Ty mi jednak
powiedz, co ci się należy za wodę, nie jestem bowiem
dostojnik żaden, który nie płaci i wybija zęby!
Ibrahim ważył długo w myśli tę sprawę. potem
rzecze:
- Jeśli łaska twoja jest mała jak pestka daktyla, tedy
mi daj miedziany pieniądz, a bądź pewny, że cię nie
będę klął i nie będę ci życzył, abyś złamał obie nogi
lub się udławił baranią kością. Jeśli łaska twoja jest
wielka jak meczet, tedy mi pozwól, abym za wodę
przejechał się na twoim koniu od tej palmy aż do
tamtej opodal, która uschła, gdyż się na niej powiesił
niedawno jeden mędrzec. Czemu się śmiejesz?
- Zdawało mi się bowiem, żeś jest rozsądny, ty zaś
głupi jesteś jak strusie jajo. Chcesz, bym ci konia
pozwolił? Ohe, ohe! Czy nie wiesz, że koń, krew w
sobie mający szlachetną, jest siedmkroć razy
uczciwszy od kobiety, która wspaniałego serca w
sobie nie mając i nie bacząc na swego pana, wszelkiej
zdrady się dopuści? Choćbym ci na jego grzbiecie
siąść pozwolił, lepiej by ci było siąść na żelaznym
garnku, w którym się żarzą węgle, dłużej byś
bowiem na nim siedział. Ja ci jednak i tak nie
pozwolę, abyś mi na nim nie uciekł, sam bowiem tego
konia ukradłszy, wiem, jak łatwo się to czyni. Wtedy
można go było dosiąść, dziś jednak koń ten,
zrozumiawszy, kto jest jego prawowitym panem,
wszystkie by ci połamał żebra, jeśliby ci ich nie
połamał kawas w więzieniu.

background image

To mówiąc zeskoczył z kulbaki i zawiódłszy konia ku
polanie, uwiązał go przy niej, potem usiadłszy
wygodnie, złośliwie patrzył na Ibrahima. Ten opuścił
głowę na pierś, która, niezbyt wielki mając do
dźwigania ciężar, oddychała szybko. Usiadł też na
twardym podłożu nóg i milczał długo mniemając, że
już nic nie ma do powiedzenia.
Tamten jednak zjadłszy niewiele daktyli, które żuł
długo, potem zasię wypluwszy na dłoń, suszył je w
słonecznej spiece i znowu żuć poczynał, długo nad
czymś rozmyślał kiwając się roztropnie, jak czyni
słoń, wielki mędrzec, przymykał skisłe oczy, potem je
znowu szeroko otwierał, jak to czyni zdychający ze
starości wielbłąd, potem zaś, nakarmiwszy żołądek i
dawszy posiłek sercu, dziwną rozpoczął rozmowę z
Ibrahimem.
- Jak się zowiesz? - zapytał go najpierw.
- Ibrahim, syn Jusuffa.
- Imię twoje jest piękne... Pozdrowienie tobie,
Ibrahimie.
Ów się zdumiał.
- Czemu mnie pozdrawiasz teraz dopiero?
- Albowiem widzę, że nie jesteś chciwy na pieniądze i
nie chciałeś ich za wodę. I roztropny jesteś,
Ibrahimie, synu Jusuffa, który oby żył sto lat.
- Umarł już, czemu mu nie dajesz spokoju?
- Tedy gdyby żył, oby. żył trzy razy po sto lat.
Widzisz sam, jak bardzo przypadłeś mi do serca;
gdybym miał syna, chciałbym, aby do ciebie był
podobny.

background image

- ie mów tego, musiałbym ci bowiem odrzec, że
chciałbym, abyś był podobny do mego ojca, który
leży w grobie.
- Bismillach! Twój ojciec jest w raju.
- Rzekłeś! Ojciec mój nie ukradł konia...
Tak to oni sobie mówili, jasnym było bowiem, że ów
jeździec czeka na coś i tymczasem w wielkim
wprawia się myśleniu i jakoby zaprawia język jak
rycerz, co zanim na bitwę wyjedzie, długo krzywą
szablą macha, głośno pokrzykując dla nadania
męstwa swojemu sercu, które nie zna trwogi;
roztropnym jednak będąc, wie, iż wszelka wrzawa
wiele mu pomoże. Długa też minęła chwila, zanim ów
rzekł:
- Ibrahimie, synu Jusuffa, żali tędy nie przejeżdżał
na wielbłądzic Abdul Azis, przyjaciel mój i krewny,
wielki jednakże złodziej i wuj szakala?
- ie był tu nikt taki... Czemu pytasz?
- Albowiem jeśli nie był, tedy przyjedzie, ja zaś mam
z nim sprawę i obawiam się, aby mnie nie napadł i
nie obdarł, na wszystko się bowiem waży ten
człowiek. Proszę cię tedy, Ibrahimie, abyś dawał
baczenie i obronił mnie w razie potrzeby.
- Jaką z nim masz sprawę?
- Oto ten człowiek chce kupić ode mnie tego konia.
- Jak rzekłeś?
- Konia chce kupić ode mnie.
- Tego konia kupi kalif, kiedy się o nim dowie.
- Kalif mi nie zapłaci tego, co mi za niego chce dać
Abdul Azis.

background image

- Allach! Rozum ci się pomieszał...
- Czemu mnie krzywdzisz? Popatrz na mnie i wiedz,
żebym ci mógł jednym uderzeniem pięści wybić oko i
wytłuc trzy razy po dziesięć zębów, ale jestem
łaskawy, albowiem widzę, że konia mego miłujesz.
- Więcej niż ciebie...
- Prorok ci za to ciężką i śmiertelną zapłaci chorobą,
albo trądem, albo gniciem wątroby.
Teraz zaś słuchaj, albowiem zdaje mi się, że na
krańcu pustyni widać dwa wielbłądy. To jedzie on,
który oby nie dojechał. Wiesz, co mi chce dać za
mego konia?
- Uszy moje szerokie są jak bramy Bagdadu...
- Chce mi dać swoją córkę. Oh!
Rzekłszy to przymknął skisło oczy i uśmiechnął się
obleśnie, szeroko otworzywszy plugawy pysk, z
którego wiele pociekło mu śliny na rzadką brodę, na
znak, że dusza jego w wielkim jest zachwycie i widzi
niebo.
Ibrahim zadumał się smutno i zdaje się głębokie w
sobie ważył myśli, gdyż miał w oczach wielką troskę,
która usiadła mu na twarzy pomiędzy oczyma jak
zły, dziki ptak, co usiadł na drzewie i szponem drze
korę. To jedno jednak było widać jasno, iż wielką dla
swojego towarzysza czuje wzgardę i w dobrej swej
duszy z końskim go porównywa nawozem.
Ów się w tej chwili obudził z zachwycenia i
spostrzegłszy, że tamci są już niedaleko, zawołał
cicho konia po imieniu, potem zaś podniósł się,
uszedł kilka kroków i czekał, aż uczuł blisko szybki i

background image

świszczący oddech zdyszanych wielbłądów, podobny
do owych westchnień, które wydaje z piersi stara i
opasła niewiasta, nagłą żądzą jak płomień objęta.
Wtedy chwycił wielbłądy za uździenice, mocno
śmierdzące, przepojone bowiem były starym,
stęchłym tłuszczem dla tym większej giętkości, i
silnym ramieniem zmusił wielbłądy, aby sprawnie
uklękły, co uczyniły, patrząc roztropnie i smutno,
dwie bowiem są smutne rzeczy na świecie: dwoje
oczu wielbłąda.
Uskoczył na ziemię Abdul Azis, drab rosły jak palma
i bezczelny na pysku, czarnym jak u szejtana; oczy
miał zezem patrzące i bardzo niespokojne, tak iż
zdawało się, że wszystko widzi od razu i wszystko
naokół rad by ukraść; zasię za nim szła, słaniając się
po szybkim wielbłądzim biegu, niewiasta, z twarzą
zakrytą czarczafem; zgrabnej była postaci i wiotka,
co łacno poznasz, jeśli mądrym okiem przejrzeć
zdołasz z grubego sukna uczynione szaty, chociaż
powiada inny mędrzec, że łacniej dowiesz się, co jest
we wnętrzu ziemi, niźli odkryjesz wady konia i
niewiasty. Tego nie wie i Prorok.
Kobieta stała w milczeniu, oni zasię witali się
pięknie, używając słów smakowitych i nadobnych,
jak przystoi mężom, o których jeden Allach tylko
wie, że jeden i drugi jest to złodziej wielki i wcale
niemały.
Mówił oto Abdul Azis:
- Od trzydziestu dni myślę o tym, abyś był szczęśliwy
i aby żołądek twój nie chorzał nigdy, Mohammedzie,

background image

bracie mój, światłości moich dni. Obyś nigdy nie
widział szakala smutku i węża zgryzoty, a szabla
twoja oby wielkie spełniała czyny. Jedno mnie tylko
dziwi, że nie jesteś kalifem, tyś nim bowiem być
powinien!
To rzekłszy spojrzał na przyjaciela swego tak, jak się
patrzy na zgniłe jajo albo na glistę, albo też na
padlinę. Ów zasię, Mohammedem nazwany, napluł
na tamtego w głębi przepaścistej myśli, kopnął go
tajemnie w sam środek brzucha, a pomyślawszy, że
szakal by nie tknął nawet tego zbója, tak strasznie go
czuć złodziejem, szedł powoli i z powagą po rajskiej
łące swojej duszy i zrywał kwiaty słów, z których
każde miało woń kadzidła. Oto mu rzekł:
- Gdyby Aladyn wszedł do twojego serca, zdumiałby
się, ujrzawszy w nim takie skarby, jakich nie ma stu
sułtanów na ziemi. Wiem, że cię za to Allach miłuje,
rzekł bowiem dziś w nocy do Proroka: "Powiedz mi,
czy to słońce upadło na ziemię, czy też to Abdul Azis
po niej chodzi?" iech ci za to da dwa razy więcej
łat życia, niźli ja ci życzę, przyjacielu mój, którego
miłuję. Powiedziałem.
Potem, usiadłszy naprzeciwko siebie, patrzyli sobie
długo w oczy, a każdy z nich wiedział, co wiedział.
Kiedy zaś minęła długa chwila, o kulach chodząc,
rzekł Mohammed, jakby nie wiedząc, jak się rzecz
ma:
- Czy na drugim wielbłądzie przybył z tobą anioł
Gabriel?

background image

- Jest to córka moja - odrzekł skromnie Abdul Azis -
która ciebie miłuje, o czym wiem pewnie. Ty mi zaś
powiedz, kto jest ten człowiek, który nie patrzy na
nas, tylko na twojego konia. Czy nie mniemasz, że ci
go urzeknie, twój koń zaś i bez tego nie jest tak
zdrów, jak by się tobie mogło wydawać.
Mohammed poczerwieniał i odrzekł powoli:
- Jest to człowiek, który wyciąga wiadra z wodą, a
jest tak roztropny, że woli patrzeć na mojego konia
niż na twoją córkę.
- Jeśli jest tak roztropny, tedy mu łacno wypłynąć
może oko, jeśli się do niego przybliżę.
- Abdulu Azisie, ten człowiek jest tak mądry, że woli
mieć tylko jedno oko, aby nie widzieć dwoma, iż
córce twojej brakuje siedmiu zębów na samym
przedzie.
W tamtym zapiekła się od razu wątroba i nieco się w
nim rozlało żółci, nie dał tego jednak poznać po
sobie, lecz nawet się uśmiechnął owym uśmiechem,
którym człowiek uśmiecha się na pół już oszalały, i
rzekł:
- Wiem, że lubisz żartować, bracie mój och, jakżem
się uśmiał! Byłbym wśród śmiechu zapomniał ci
powiedzieć, że minister Al Mahara daje mi za nią
trzydzieści wielbłądów i sześć razy po sto baranów.
- A czyś ty nie poszedł do kalifa?
- Po co?
- Aby mu powiedzieć, że jego minister zwariował... A
jeśli nie, dlaczegoś nie wziął tego, co ci dawał?

background image

- Chcę bowiem mieć twego konia, który ogon ma
bardzo piękny. Wszystko inne jest u niego zwyczajne
i bez ceny; chcę jednak postąpić z tobą jak brat i
dlatego pytam się ciebie wyraźnie, czy mi dasz konia
za córkę, aby ci służyła przez tysiąc lat?
Mohammed nie odrzekł ani słowa, lecz powstawszy z
godnością, zbliżył się do niewiasty, a otworzywszy jej
rękami usta, począł pilnie liczyć jej zęby, po czym
ująwszy w palce kosmyk włosów, próbował ich
miękkości, jak się próbuje jedwabi w bazarze
bagdadzkim.
Coraz mu się bardziej wydłużała obleśna twarz, za
czym dotknął rękoma jej piersi, obejrzał ręce, po
czym poza nią stanąwszy, mierzył starannie
położenie łopatek, zaś na koniec, nieskromnie
czyniąc, badał wszelką na jej postaci wypukłość.
Kiedy to uczynił, usiadł znów spokojnie i rzekł jedno
tylko słowo:
- ie dam!
Abdul Azis pchnął go w tej chwili oczyma jak
kindżałem i uśmiechnął się.
- Czego tedy chcesz za konia?
- ajpierw twojej córki.
- Już ci ją dałem.
- Oba wielbłądy będą moje.
- Hę?
- Dasz mi jeszcze tę szablę i dwa kindżały z
damasceńskiej stali.
- Jak rzekłeś?

background image

- Dasz mi dwa siodła, zaś co roku, aż do lat
dziesięciu, dziesięć baranów, abym miał ją czym
wyżywić, gdyż jest chuda.
Abdul Azis wywrócił białka oczu i zdawało się, że
oszalał; dyszał tak ciężko, iż zdawało się, jakoby z
pustyni nadciągała burza, po czym, oddechu nieco
schwytawszy, poczerwieniał i rzekł jakby przez łzy:
- Córka moja ma twarz słońca.
- Mój koń - odrzekł Mohammed - nie zakrywa
twarzy.
- Miłuje ciebie jak źrenicę oka.
- Zapytaj mojego konia, czy tego samego nie zdoła?
- Mohammedzie! widziałeś kiedy u kobiety nogi tak
małe i tak piękne?
- Ma ich tylko dwie, mój zaś koń ma ich cztery.
- Bismillach! - jęknął Abdul Azis - ona ma głos.
podobny do głosu słowika.
- Tedy chcesz mnie oszukać; mój koń nie mówi
wcale. I to ci jeszcze powiem: nie będzie mi życzył
śmierci ani mnie nie zdradzi, ani mnie nie przeklnie.
Koń mój jest roztropny i nie trzeba mu adamaszku
na szaty ani sandałów, ani bakalii. Ani nie płacze, ani
się śmieje. Czy widzisz, jak bardzo chciałeś mnie
oszukać, wielki złodzieju, synu Ali Baby? Dasz
wielbłądy, szablę i siodła, i barany?
- ie dam! - ryknął Abdul Azis i porwawszy się,
chwycił swojego przyjaciela za rzadką brodę, ów zaś
to samo uczynił, jeno łapczywiej, tak iż się tarzać
poczęli po ziemi, wyrywając sobie włosy, dość
sprawiedliwie i niemal w równej mierze. Krzyknęła

background image

niewiasta i przypadła do wielbłądów, oni zaś,
niepomni na nic, trykali łbami o brzuchy,
wyłamywali sobie ręce ze stawów i kąsali się
spróchniałymi zębami.
Kiedy ich wreszcie moce odeszły, odpadli jeden od
drugiego mocno dysząc i wyrzucając z ust słowa
cuchnące i zgniłe. Aż im smagłe nagle pobladły
oblicza i rozszerzyły się źrenice.
- Co to jest? - jęknął Mohammed.
Abdul Azis patrzył długo, wreszcie pojąwszy,
krzyczał strasznie:
- Ów człowiek wiadra ciągnący porwał konia,
wielbłądy i córkę moją i ucieka!...
- Allach Rossoulach!
Mohammed porwał się z ziemi i chwyciwszy się
obiema rękami za głowę, trząsł nią jak kamieniem,
przyjaciel zaś jego patrzył długo za zbiegiem,
wreszcie rzekł słodko:
- Rzekłeś, Mohammedzie, to jest człowiek
roztropny... Lecz co to jest?
Spojrzał i Mohammed. Oto ów człek zatrzymał się w
oddali, pogoni się nie bojąc, po czym podniósł powoli
zasłonę z twarzy córki Abdul Azisa; i można było
widzieć z oddalenia, że nagle jakby piorun w niego
trzasnął: chwyciwszy ją za ramiona, zsadził z
wielbłąda i sam pognał jak wicher, ona zaś z wielkim
płaczem wracała na łono swego ojca, któremu oczy
wylazły na wierzch z rozpaczy.
Spojrzał na niego Mohammed i powiada:
- Rzekłeś, iż to Jest człowiek roztropny?

background image

Ja ci mówię, iż to jest mędrzec, złodzieju ty, synu i
wnuku złodzieja...

LIST Z WYSPY ŚMIERCI

Dowiaduje się z niego czytelnik, jak autor wyjechał
na święta na galicyjską wieś, jak będąc krytykiem
teatralnym, nie mógł wrócić do stolicy na premierę i
co się z kim potem stało.

Mój Redaktorze!

W chwili, kiedy, tłumiąc łkanie, będziecie czytali list
ten, mnie może już nie będzie; może jakaś stara
czapla, z pasyą udającą ibisa, zaduma się nad
zwłokami topielca, pływającego leniwie Wśród
naddniestrzańskich szuwarów i mruknie: "ten
człowiek ma zdeformowaną czaszkę". Rzecz tedy
jasna, że na premjerze "Trybuna" być nie mogę, a
piorunujące redakcyjne depesze czytam z bolesnym
uśmiechem, rzekł już raz bowiem Fredro, "że kto w
grobie jedną nogą, na tym groźby nic nie mogą".
Urządzajcie sobie premjery sami, - ja sobie
urządzam pogrzeb, obmyślając go szeroko i długo,
gdyż mam czas.
Jestem zamknięty na wyspie, nademną niebo,
naokoło zaś woda, niezmierna woda, ten straszliwy
artykuł, którego u nas jest najwięcej. W tej chwili
poznałem, że pismo "asze zdroje" ma racyę bytu,
w tej chwili rozumiem całą polską poezyę ostatniej

background image

doby, pojmuję doniosłość odczytów jubileuszowych.
Jestto jasnowidzenie topielca:
Jakżeż więc mam przyjechać na "Trybuna"?
Po com tu lazł?-Czy" ja wiem? Czy tylko
Przybyszewskiemu wolno urządzać "Topiel"? Jak to
się zresztą stało, powiem:
Mam bardzo czarnego i szczęśliwego przyjaciela,
szczęśliwy on zaś jest dlatego, że ma wieś, mojem
jednak zdaniem jest to człowiek, mający początki
obłędu, gdyż tem tylko można sobie wytłómaczyć, że
mąż ten zaprosił do siebie na święta kilku literatów.
Kombinowaliśmy tedy tak: albo nagle oszalał, albo
nie ma nic do stracenia, albo napisał dramat i obce
go nam przeczytać, albo też mu zdechła krowa, on
zaś, nie mając co z tem zrobić, sprasza chude poety,
aby raz porządnie zjadły. W każdym razie dobry
człowiek, więc jedziemy, przytroczywszy bagaż do
guzika kamizelki.
Miało nas być czterech, jeden jednak zawiódł,
twierdząc, że musi tłómaczyć Shelley'a; o, chytry!
Siedzi nas tedy trzech w wagonie i czeka. Mija jedna
godzina, a pociąg stoi. To trudno, to się zdarza. Mija
druga godzina, a pociąg, jak stal zadumany, tak stoi.
I to się
- Deszcz pada, więc nie chce wyjechać z pod dachu,-
mówi autor "Stepowej panienki", gdyż on był
jednym z tych, którzy się zlakomiił na mięso zdechłej
krowy.
- Alleluja! Alleluja! - szepce autor "Michała Anioła",
gdyż nastrój świąteczny zaczął już na niego działać.

background image

A pociąg stoi sobie i pogwizduje przez zęby; dymi,
jakby przez nos, nonszalancko i głupio.
- Panie konduktorze, kiedy pociąg ruszy?
- A kto go tam wie?
- A pan nie wie?
- Ja wiem, jak już jadę.
- To jakiś "nietutejszy".
- Jedzie! jedzie!
- Alleluja! Alleluja!
Maszynista zaciął pociąg, który wypełznął ze stacyi,
jak glista; na wszystkich twarzach znać wzruszenie;
jedna niewiasta ociera pot z czoła, druga zasię w
nieprzytomnem podnieceniu wciąż to zdejmuje, to
wkłada rękawiczki. Ale to nic, to jeszcze nic.
a pierwszej stacyi pod Lwowem pociąg staje;
biegniemy do okien i bladość okryła trzy twarze: tuż
za torem szarzeją gmachy Kulparkowa (na psa
urok!); zaprawdę jednak trzech młodzieńców z
najmłodszej Polski nie może patrzeć bez ukrytego
wzruszenia na ten zakład dla obłąkanych.
- Źle się zaczyna! - myślę i patrzę z pod oka na
towarzyszów, którzy z tym samym badawczym
niepokojem patrzą w tej chwili z pod oka na mnie.
- apisałem tylko jeden tom poezyi - myślę, - więc to
nie ja. - I żal mi się zrobiło tamtych!
ajwyraźniej jednak widzę w oczach drugiego
uśmiech, który mówi:
- Siedzę wDyrekcyi skarbu, gdzie się umiera na tyfus
głodowy, - więc to nie ja.
I żal mu się zrobiło nas dwóch. A trzeci myśli:

background image

- Gdybym to ja, w takim razie, nie mógłbym już
poznać, że to właśnie oni, więc to nie ja.
I westchnęliśmy z ulgą, a równocześnie.
A pociąg stanął nad rowem i patrzy ślepiami
lokomotywy, czy w rowie niema żab, bo nie widzę
innej racyi, aby we mgle i deszczu stać godzinę nad
błotnistym rowem i szukać, czego się nie zgubiło.
- W tem coś jest!-mówi jedna z niewiast.
- Z pewnością!-mówi druga.
- Ale co w tem może być? - pyta pierwsza.
- Mój Boże! - odpowiedziała druga, - pewnie coś
jest...
Bardzo słusznie. Coś w tem musiało być, ale "żaden
nie powiedział, bowiem żaden nic nie Wiedział", jak
deklamuje Frenkel. Gdyby w te} chwili naprzykład,
modą Maeterlincka, wszedł był do wagonu blady
człowiek w zielonym płaszczu i niebieskich
okularach i zgasił lampę, albo tajemniczym ruchem
przesunął rączkę ogrzewacza, bylibyśmy z pewnością
wiedzieli, że będzie nieszczęście; bez wskazówek zaś
pozagrobowych siedzieliśmy cicho. Od czasu do
czasu kłapnęły w mroku jakieś zęby; ktoś chciał
mówić i widocznie nie mógł, jeden tylko z nas
powtarzał uporczywie swoje "alleluja!", ale głosem
zupełnie złamanym...
W tej chwili wchodzi do przedziału jakiś chudy pan,
perfumowany zapachem "Jaksonia", przerażony.
- Czy wiedzą panowie, że pociąg stoi?
- To on!-pomyśleliśmy równocześnie i spojrzeliśmy
na kulparkowskie wieże.

background image

- Jedzie! jedzie!
- Bogu dzięki!
- Porządny człowiek ten maszynista.
- Oby dojechał zdrowo!
- Czy pan myśli, redaktorze, że pociąg jechał?
Widział pan wyścigi żółwi? widział pan muchę w
miodzie?-widział pan tabetyka, startującego w
"skoku w dal"? - widział pan magistrackiego
"szimla"? To wszystko nic. Lokomotywa, zda się,
wyciągnęła przed siebie macki i szukała czegoś na
torze, za nią zaś Wozy, podrygując ze strachu,
trzęsąc łańcuchami dla dodania sobie odwagi; pociąg
skrzypiał i jęczał i szedł jak na ścięcie, toczył się jak
pijany, jakby się chwytaj rękoma przydrożnych
płotów; czasem się nastraszył rosochatej wierzby na
gościńcu, wtedy gwizdnął z rozpaczy, tulił pod siebie
ogon i gnał przez dwie minuty i ryczał i jęczał i rzęził
i płakał i tupał kołami. Za chwilę znów ustawał
zziajany, dopadał do jakiejś zakazanej stacyi i
patrzył błagalnie i ze strachem na takiego pana w
czerwonej czapce, z którego Rittner robi dramaty, a
Reymont nowele, ponieważ zasię ten patrzył znów
błagalnie i ze strachem na pociąg, perspektywa była
wcale miła.
Deszcz pada sobie, jakgdyby nic, jak gdyby to nie
była Wielkanoc, jak gdyby nie było obserwatoryum
na Politechnice, jak gdyby... ech! do stu tysięcy!...
Jeden Staff ma przyjemność z takiego deszczu, ale
czemu mają cierpieć niewinni, którzy o nim nie piszą
wierszy?

background image

Ale to naprawdę Wszystko nic jeszcze.
Pociąg się kołysze tak, że aż drży wszystko, kołysze
się jak prelegent na wykładzie, jak Otello, zanim
zadusi Desdemonę, jak gabinet, który ma upaść. To
się nie skończy na niczem, W kinematografie raz tak
samo kołysał się "Expres nr. 27" i co się z nim stało?
Wszystko poszło w drzazgi, 121 trupów, 207
rannych, ocalał tylko on i ona.
W takich chwilach przezorność nie zawadzi, dobrze
jest zresztą rozprawiać o sprawach obojętnych.
Pytam tedy przyjaciela:
- Ileby ci, mój drogi, zapłaciła kolej za zdruzgotanie
obu nóg i za złamanie stosu pacierzowego?
Zdaje mi się, że rzucił we mnie jedną walizką, co jest
najlepszym dowodem, jak bardzo byliśmy wszyscy
zdenerwowani.
Poderwał się w tej chwili nieszczęsny pociąg, jakby
mu wyrwali ząb; zatrzeszczał niesamowicie, zrobił
jeszcze krok, jak zastrzelony na scenie aktor, potem
legł, ciężko dysząc, jak długi, jak zmęczony gonitwą
ogar legnie nad kałużą i chłepce wodę, tak oto ta
żmija, kopcąca z pyska, wyciągnęła się nad wodą.
- Woda! woda - krzyknął cały pociąg.
Siedzący w bocianiem gnieździe na okręcie Kolumba
żeglarz, nie wył z takiem przejęciem swego "ziemia!
ziemia!"-z jakiem my wszyscy zaczęliśmy jęczeć:
woda! woda!
Woda przed nami, za nami, pod nami i nad nami.
- Krzyknijże teraz swoje "Alleluja!" zbójco! -
wolałem prosto w twarz memu przyjacielowi.

background image

- Woda!-stęknął przyjaciel.
- Koniec! amen! najpierw były na ziemi Wody...
- Wracajmy natychmiast! - woła żona jednego poety,
który morduje w powieściach na prawo i na lewo,
lecz boi się żony.
- Jak wrócić?
- Pani!-mówię jej - księżna Fife brnęła niedawno po
szyję...
iewiasta poczęła, szybko wdziewać rękawiczki (o!
o! o!), gotowa na śmierć.
Chudy człowiek, perfumowany zapachem
"Jaksonia", patrzy przez okno i deklamuje:
"Tyle wody! skąd ta woda? czy w mej głowie
haczy?..."
- iech pan mówi lepiej pacierz! - mówię mu.
Chudy człowiek spojrzał na mnie, zatoczył się i
upadł na poduszki. Gorze! gorze!
- Wracamy! - krzyczy ktoś.
- Woda na torze! Szyny zerwało!
- Ależ to niemożliwe, - ryczy jakiś gruby pan, - Zosia
czeka na dworcu.
- To pan płyń!...
- ie umiem... jak Boga kocham, nie umiem...
- Panie konduktorze, jedźmy dalej, zrób pan to dla
mnie, rozumie pan, dla mnie!...
Jakieś dziecko głośno się śmieje, bo mu się woda
podobała.
- Chińczyk by je udusił...
- To dziecko źle skończy!.,.
- Dziecko? To potwór, nie dziecko...

background image

Lokomotywa gwiżdże, sapie, śmieje się histerycznie,
'najwyraźniej się śmieje; woda szumi Wśród kół,
ciśnie się, rozlewa, chlupie, bełkoce, szeleści,
pluszcze, mlaska, przelewa się na drugą stronę i gna
W nurt, który się tlamsi wzdłuż toru, chwyta za
gałęzie wierzby, jak za włosy i goni oszalały, jak
spłoszony koń, ucieka do jakiegoś niewiadomego
portu, jak defraudant, Wścieka się, jak wyborczy
komisarz, skacze przez bruzdy, jak geometra, włazi
pod most, szarpie go mimochodem, ugryzie,
wstrząśnie i jazda dalej. Ogarnęła go jakaś
obłąkana, idyotyczna radość, jak cielę, które goni,
ogon w górę zadarłszy.
A to wszystko razem nazywa się Stare Sioło, takie
stare, a tak idyotycznie oszalałe.
- Pięć osób utonęło-krzyczy ktoś.
- Sześć!!
- Daję słowo, że pięć! iech pan nie będzie
przemądry...
- To pan będzie szósty?
- Idjota!
- Jedziemy!
- Aaaa!
Przejechaliśmy. Jak, którędy, po czem, na co? - Pan
Bóg jeden wie; podobno jakiś dzielny kapitan (oby
został generałem!) dal słowo, że przejedziemy.
Żałowałem w tej chwili, że nie służyłem przy wojsku;
woda to jeszcze nie wojna.
Ale to wszystko nic jeszcze; łatwo wejść, ale jak
wyjść? Sytuacya jest, ale wyjścia niema. Przyjął nas

background image

w swoje ciche wnętrze "dwór szlachecki z drzewa,
lecz podmurowany", przytulił, i ogrzał. Lokaj we
fraku - ojej! - cale szczęście, że frak nie bardzo
paradny, tylko taki, po nieboszczyku. Mówi do
każdego "jaśnie panie!" - bałwan jeden; widocznie
strach przed powodzią pomieszał mu zmysły.
Za oknami wyje wiatr i miecie śniegiem widocznie
wedle wielkanocnych tradycyi; w oddali coś bardzo
szumi i coś się bardzo niepokoi, ale noc jest i niech
tam sobie szumi. Potem jednak było strasznie; oto
lapidarne moje zapiski, notatki człowieka, który
myślał o śmierci.
iedziela rano.
Jak okiem sięgnąć - jedno jezioro; opodal u stóp
wzgórza, na którem stoi cichy dwór, bałwani się
Dniestr i rozpierać się poczyna w brzegach, jak
wielki pan.
a poblizkim wzgórku zbiły się w gromadę bielone
chałupy i drżą z zimna, patrząc przerażonemi
okienkami w wodę, która powoli, powoli podchodzi,
zbliża się, jakby próbowała gruntu pod nogami;
potem się piąć zaczyna leniwo na wzgórze,
niezgrabnie napozór, jak brunatny niedźwiedź.
Chwyciła znienacka mokrą łapą jakąś nieszczęsna
kurę i rzuciła ją w nurt. Potem zagarnia zachłannie
stertę słomy, potem zasię, jak czujny złodziej,
powoli, ostrożnie podnosi poszycie brogu, a widząc,
że nikt nie patrzy, zrywa go jednym ruchem i ciska
na odmęt, który z nim ucieka pędem, złoczyńca
niecny.

background image

Wszystkie drogi odcięte - ani wprzód, ani wtył; a
woda rośnie, jakby na całej fabryce drożdży, kipi i
szumi.
Wierzby podniosły w górę chude ręce i głowy
dźwignęły wysoko, więc wichr nagle powiał, fala
wydęła się bezczelnie i ulapiła wierzby 73 włosy. Już
po nich! głowy im tylko sterczą, pełne guzów,
zidjociałe i owite wieńcem zeschłych trzcin.
Fala, rozwydrzona i bez najmniejszego powodu
wściekła, dopadła pierwszej chałupy, wyjąc:
- Wynosić się!
I jak komornik z bączkiem na łbie wyrzucać 'poczęła
jakoweś bety, jakoweś kołyski i inne takie chude
sprzęty, na których się człowiek rodzi i umiera.
Paralitycznie wykrzywiona stodoła opiła się
straszliwie wody, wydęła potężnie brzuch i za chwilę
pęknie.
Wszystko to widać z okien.
Widać także, jak wysoki młyn, indywiduum, które z
obłąkanym hałasem wodzi tę wodę za nos przez cały
rok - teraz nagle spokorniał i uśmiecha się do toni,
jak faryzeusz. Przecież on nie chciał, przecież jemu
kazali, cóż on winien - już więcej tego nie zrobi,
przecież on szanuje i rzekę i wszystko razem -
opowiada się i tłomaczy, jak francuzkiego króla
komisarz podczas rewolucji.
Ale tłumna Woda chlasnęlą go w pysk najwyższą
falą, wyrwała okna, zmiotła schody i zaczęła
spienionym łbem tłuc w ściany, aż się młyn pochylił i
jęczy:

background image

- Dajcie już spokój, za chwilę się zawalę! Ale nie
zwalił się szelma i znowu przyjdzie do władzy i
będzie zgrzytał zębami kół ze złości i na proch trzeć
będzie...
Co to będzie? co to będzie?
Jeden literat już się bardzo boi wody, a cóż dopiero
trzech? Woda ta zaś niewiadomo skąd się bierze, z
jakich wydostaje się kryjówek. Każdy dzień przynosi
coś nowego.
Przychodzi bałwan lokaj we fraku z nieboszczyka i
powiada:
- Ja już to raz Widział, dwie wsie się wytopili...
I to się nazywa lokaj! Bogdajbyś zczezł... ,~ Potem
przychodzi Wasyl "od koni", patrzy, patrzy i mówi:
- Ho! ho!
- iby co? Gadaj co znaczy: hol ho!?
- A umieją pan pływać?
- Umiem...
- o to pan się wyratują, a reszta pójdzie pod wodę...
Rewolwer! gdzie jest rewolwer? ieprawda, nie
umiem pływać! - po co ja tu zresztą przyjechałem?
Poniedziałek.
Woda naturalnie idzie w górę, bo to poniedziałek.
Kury się potopiły, indyki się potopiły, świnie
rozbiegły - nic nie zostało prócz wody. Do miasta
dostać się niemożna... co my będziemy jedli?
"Wsi spokojna, wsi wesoła"... - "Gościu, siądź pod n
ym cieniem i odpocznij sobie"... - "Jak to miło
wieczór bywa, kiedy dzwonek do snu wzywa"... -

background image

"Błogosławiona niechaj będzie brona, pług i radło"...
- Czy kłamał kto kiedy na większą potęgę?
- Dobrze, umierajmy... O jej! Dlaczego koniecznie w
stolicy? można przecież l pod Haliczem!... Czy ja
prosiłem o to, żeby we środę była premiera
"Trybuna"?
Wtorek.
Woda idzie w górę, bo tu podobno zawsze we wtorek
musi być nieszczęście.
Wszystko dobrze, ale co my będziemy jedli?
Szukajmy przykładów:
Robinson jadł korzonki - tego tu niema; Ostatni
Mohikanin ssał jakieś korzenie, skąd tu wziąć
korzeń, kiedy tylko olbrzymi jesion stoi przed
domem, reszta drzew w wodzie; u Yernego na
tratwie rozbitki zjadali nieboszczyka - nie to
niemożliwe^ zresztą wszystko tu bardzo zdrowe i
kościste... iema rady! ale zrodzona w gorączce myśl
nie opuszcza mnie i krwawe wstęgi zatacza mi przed
oczyma.
- Trzeba wszystko przewidzieć - myślę sobie, patrząc
z ukosa na śpiewaczkę. W niemem odrętwieniu
siedzącą w, kącie. - ie! ta musi być łykowata, jak
każda śpiewaczka...
Widzę, jak gdzieś zielony głód z wybałuszonemi
oczyma płynie po Dniestrze, siadłszy okrakiem na
belce, wyrwanej z mostu. Rozpacz... rozpacz...
ikt już nic nie mówi, wszyscy jakby senni. Dżdżysta
ciemność wykrzywia się za oknem jak stary pawian.
Autor "Malarzy" dosiadł Bechsteina i wytrąbia na

background image

nim uwerturę do "latającego holenderczyka"...
aturalnie... Czemu jeszcze nie "Barcarollę", albo
nie "Zejdź luba do mej gondoli"... Jedyna ucieczka
w książce, biorę tedy France^: "Pisma krytyczne".
Budda, Verlaine, Bismarck, Flaubert, Baudelaire...
Co to jest?.. Pot zimny wystąpił mi na czoło...
Baudelaire zapytał raz, fanfaronując:
- Czy pan jadł mózg małego dziecka? Podobno jest
znakomity i ma smak włoskiego orzecha...
Baudelaire tak powiedział... Baudelaire... Czarno na
białem... Małe dziecko... Jeśli jutro nie będzie się
można dostać do miasta.. To trudno... Pół tuzina
dzieci wystarczy... a wsi się znajdzie... Środa.
Czy ja wiem zresztą, czy to środa. - Kalendarz
obowiązuje dyrektora banku, a nie Robinsona.
Mimo to jednak trzeba będzie znaczyć scyzorykiem
na ramie okna karby, aby utrzymać rachubę czasu;
świetnie to robił opat Faria w podziemiach zamku If,
zapomniałem tylko jego sposobów...
a duszy robi mi się wesoło - to podejrzane, to
bardzo podejrzane...
Zagłodzony człowiek u Hamsuna urządzał Wesołe
kawały z elektrycznym modlitewnikiem. Przed
oczyma mam tęczę. Widzę na portrecie Sichulskiego
naszego amfitriona najwyraźniej z trzema głowami...
A woda przybiera z uporem złośliwego idjoty - znów
podniosła się o dwa metry. Szaleństwo!...
szaleństwo!... (tak się przecież pisze w
pamiętnikach.)
Jak to mówił hrabia de Monte Christo?

background image

- a honor! dziś Lukullus ucztuje u Lukullusa! - i
kazał podać równocześnie minogi z jeziora Fusaro i
sterlety z Wołgi.
Wielka sztuka w Paryżu! niechby tak sprówał pod
Haliczem, dnia 10 kwietnia.
Jedeff z nas próbował łowić dziś ryby jakimś starym
dziurawym koszykiem. Wyglądał jak "Biedny
rybak" Puvis de ChaVannes'a w Luxemburgu.
Czwartek.
iema co jeść i niema co czytać. Czytam po raz
dziesiąty u Bolsche'go traktat o rozradzaniu się
solitera... Cztery pokolenia, aby się odnowić...
iesłychane...
Autor subtelnego "Gaju Akademosa", słodki i dobry
mój przyjaciel, pożera "iezawodny sposób na
zołzy" (Gródek 1875).
Uważam dziś, że metody Marka Twaina mają więcej
racyi W naszem położeniu, niż metody Hamsuna.
Cieszmy się! ha! ha! hal jakie to wesołe...
- Barometr poszedł w górę!,- krzyczy ktoś. Zbiegli się
wszyscy i patrzą, otwarłszy gęby: w istocie, barometr
wskazuje "stałą pogodę". Cieszą się, jak dzieci.
iech się cieszą, biedacy! ie wiedzą, że będzie tę
"stalą pogodę" pokazywał przez dziesięć lat
najmniej. Jakimś złamanym widelcem posunąłem
wskazówkę... iech mają przynajmniej iluzję,
nieszczęśliwi...
Piątek.
Pozostały trzy kostki cukru w srebrnej, zamykanej
na klucz cukiernicy, pól butelki piwa z KaJusza (!),

background image

trochę dermatilu i flaszeczka jodyny. Cóż lepszego
jadła u Flauberta armja pod murami Kartaginy?
A jednak ja nie mogę umrzeć...
Boże! Boże!
Przecież nie znam zakończenia "Gwiaździstej nocy"
Germana...
Tonąłem już u Kaprejskich skał, trząsłem się ze
strachu podczas burzy na wysokości Jersey - i mam
umrzeć pod Haliczem???
Sobota.
Woda tuż pod progiem. Dziś w nocy widziałem, jak
jeden z moich towarzyszów pisał coś nerwowo,
potem zaszył banknot dziesięciokoronowy za
podszewką kamizelki. Więc to już tak?
Już nie widać nawet wierzb, nie Widać nic. Trzy
kaczki i jezioro, całkiem, jak na obrazie
Harasimowicza.
Zdała nadpływa łódź, a wiosłuje Charon, stare bydle.
- ie zapomnij parasolki! - powiadam do niewiasty,
gdyż myślę dziwnie jasno i staram się o niczem nie
zapomnieć.
Tak, to był auction-bridge i śmierć nas przelicytuje.
I ja mam przyjechać na "Trybuna"? igdym się nie
uśmiał tak serdecznie.
A czy pan widział, redaktorze, śmiejącego się w
agonii człowieka?... iech pan przyjmie uścisk
dłoni... Ostatni...

LISTY Z CAPRI
lipiec, 1911

background image

I.

Karawaniarskie przysłowie, które każe człowiekowi
umrzeć na obstalunek po obejrzeniu eapolu, należy
zmienić w tym sensie, żeby zagrozić przynajmniej
ciężką chorobą każdemu, kto był w eapolu i nie
pojechał na Capri. Może to wprawdzie porządnego
obywatela odstraszyć, że dotąd przesiadywała na tej
rozkosznej wysepce sama literatura, rozmaite poety i
tym podobne indywidua, ssące wino, - ale gdzież się
taki nie włóczy? Snadnie tedy w czasie, w którym na
Capri przebywa dwustu malarzy i tyluż poetów,
może być wyspa ta uważana za jeden wielki zakład
obłąkanych, ale człowiek może się pocieszyć tem, że
w ojczyźnie Zakopane bynajmniej inaczej nie
wygląda.
Tak... Bardzo to jest pięknie podumać na zgliszczach
zakładu Chramca, ale równie pięknie podumać na
ruinach willi Tyberjusza, tem bardziej, że to taniej
kosztuje, a masło z tą samą wprawą fałszują na
Capri, co i w Zakopanem.
Obejrzawszy w eapolu wszystkie kinematografy,
które się stały włoskim specjałem narodowym,
obejrzawszy Wezuwjusz, który dymi tak tylko, jakby
chciał odstraszyć komary, zupełnie jak zepsuty piec,
jedzie się na Capri z tęsknotą w sercu, nie tylko
dlatego, że Konopnicka napisała tam trzy sonety,
lecz i dlatego także, że wyrosłe z niebieskiego morza
skały kaprejskie przedziwnie nęcą.

background image

Słońce, ciągnące za sobą powłóczysty upał, stanęło
właśnie ponad wyspą, która jakby się chciała ukryć
we własnym cieniu, oblana blaskiem, ściekającym
tysięcem złotych potoków po prostopadłych ścianach
w spokojne, zmęczone upałem morze. Gromada
delfinów pląsa niefrasobliwie po lazurowej zatoce,
odwracając się krotochwilnie tyłem do Anglika,
który je chce odfotografować z pokładu; i by Łeby
wszystko dobrze, gdyby nie kilka opalonych
indywiduów, które z niesłychanem przejęciem wyją
na pokładzie "O, dolce apoli!", a potem sprzedają
prawdziwe grzebienie z fałszywego szyldkretu i
fałszywe korale na prawdziwych sznurkach, zato
jednakże resztę z ceny wydają zawsze tylko w
fałszywej monecie. Zrażać się jednakże tem nie
należy w nadziei, że bliźniego naszego, który po nas
przyjedzie, czeka z pewnością to samo.
Wjeżdżamy do malutkiego portu, który w Ameryce
np. mógłby służyć za pokojowy basen do żywienia
złotych rybek, potężny zaś wieloryb zdołałby pewnie
jednem machnięciem ogona strzepnąć w morze całe
urządzenie portowe wraz z policją portową w jednej,
czcigodnej osobie i całe miasteczko nadbrzeżne z
hotelem pod straszliwem nazwaniem "Hotel
Vesuvio".
Wysoko, ponad wybrzeżem, przeziera przez zieleń
winnic i gajów oliwnych śliczne miasteczko,
migotliwe białe, rozrzucone tu i ówdzie, wyglądające
zupełnie tak, jakby je dziecko zbudowało z białych
kostek, służących do zabawy. Jest to potężna

background image

metropolja wyspy, wspaniała stolica, ukochane
gniazdo jaskółcze, siedziba władz politycznych
wyspy pretora i dwóch policjantów, siedziba
proboszcza i organisty, miasto, rozporządzające
ośmioma prożkami i czterema osłami po wierzch,
siedziba dyrekcji kolei linewkowej, złożonej z dwóch
wagonów, której cały regulamin wydany przez
ministerstwo kolei mieści się w uroczystych słowach
"on sputare"!
Miasteczko to już. z samej fizjognomji jej tak
niesłychanie mile, ze je pokochać "można cóż
dopiero, kiedy się z gąszczu wdanie wjedź: w jego
śliczne, uliczki, pokręcone paralityczne i wąziutkie;
czasem w jakimś zaułku na długą chwilę się
przystanie, bo żal odejść, patrząc, jak słońce,
zabłąkawszy się nieopatrznie, nie może wyjść z matni
kilku murów i pełza po nich smugami, jakby to złote
pełzały jaszczurki, wiesza się blaskom na
skałotoczach i po drodze zagląda w malutkie okienka
mieszkań. Czasem znów jakiś rzeźki powiew,
odbiegłszy od morza, wpadnie z impetem w jakąś
miniaturową uliczkę, nieopatrznie uderzy głową o
mur przeciwległy i, nie wiedząc którędy uciec, biega
zrozpaczony, jak pies, co zgubił pana; więc węszy na
wszystkie strony, targnie okienną firanką,
zatrzepoce z irytacji markizą nad sklepikiem i przez
wyłom w murze dostanie się wreszcie na pole
kaktusów.
Ukochane, prześliczne miasteczko! Za dwa dni czuje
się w piersi wspaniałą, obywatelską dumę i bierze się

background image

udział w ogólnem zainteresowaniu wyborami trzech
radców miejskich, zna się osobiście aptekarza i
listonosza i wszystkich innych dygnitarzy. Ba! Z
rozczuleniem patrzysz na dziesięciolitrową beczkę,
którą ciągnie na sznurku jakiś miejski urzędnik i
polewa wspaniale ulice miasta, na których jest
właśnie tyle kurzu, co na porządnym lwowskim
fortepianie. Ale już zgoła w zachwyt wpaść należy,
wszedłszy na ulicę, nazwaną skromnie "Corso
Tiberio"; jest to ulica szlachetna i w wielkim stylu,
kaprejskie Elizejskie Pola; Corso Tiberio ma w
miejscu najszerszem dwa metry, ale w poczciwem
Capri utrzymuje się słuszne zdanie, że wspaniałość
ulicy niekoniecznie zawisła od jej szerokości, bo
wysokość także coś znaczy, więc dlaczego nie ma to
być "Corso"? Zresztą szeroka ulica jest tu wcale
niepotrzebna, bo życie stolicy koncentruje się
wyłącznie na piazzy; wieczorem tedy wędruje
inteligentne Capri na to forum i rajcuje; oto koło
"salonu" fryzjera (jest to równocześnie radny
miejski, szwagier burmistrza, właściciel winiarni,
wekslarz i nauczyciel muzyki), gromadzi się cała
najwykwintniejsza societa: lekarz, który sam się od
czasu do czasu kładzie do łóżka, aby przecież mieć
jednego pacjenta: aptekarz, który częściej sprzedaje
atrament i igły, niż lekarstwa, ksiądz, który
pobocznie handluje winogronami i wynajmuje
mieszkania; kapitan okrętu, który z dumą patrzy na
otoczenie, bo co dnia bywa w eapolu; dyrektor
kolejki linewkowej, na którego znów wszyscy patrzą

background image

ze strachem, aby kiedy nie wykoleił "pociągu".
Pozatem schodzą się na piazzy przed wieczerzą
obywatele z obcych krajów, więc jakiś mąż,
straszliwie opalony, prawie, że w negliżu, jakiś
malarz w spodniach tak szerokich, jak neapolitańska
zatoka, jakaś niewiasta z olbrzymim pióropuszem
białych piór na głowie, której Staff powiada, że
wygląda jak "dziecinny karawan", jakiś dynamitard
rosyjski, któremu ustępujemy z drogi, nawet kiedy w
ręku dzierży tylko pomarańczę, jakiś Anglik,
jedenaście razy dziennie pijany i cała czereda
innych.
Wśród tego zgromadzenia przewijamy się skromnie,
a wśród nas Leopold Staff, który należy do
najzagorzalszych obywateli Capri, cichutki,
niepokaźny, zawsze wesoły i ogromnie kochany; zna
na pamięć historję każdego mieszkańca, wszyscy go
pozdrawiają i on wszystkich; siedzi na Capri już
kilka miesięcy bez przerwy i ukryty w malutkim
domku, który i nas przytulił, wśród bogatej winnicy,
zalanej słońcem - i pisze.
Więc tu rozprawiamy o słońcu i morzu i o książkach
i o ludziach.
Jest dobrze i jest cicho; przepyszne morze oblało nas
dokoła, nakryło nas niebo; nie dojdzie tu żaden
zgrzyt, błękitnego morza nie przepłynie żadna
zgryzota. a białym żaglu, co się położył na cichym,
gorącym wietrze i płynie na widnokręgu, zbiegły się
nasze wszystkie biedne tęsknoty... iech płyną...
Jest cicho i jest dobrze...

background image

Capri jest jak wymarzony zakątek, gdzie ludziom
zawsze dobrze być musi, mają bowiem to wszystko, z
czego się rodzą chwile szczęśliwe: słońce i morze.
Słońce łagodne, roześmiane i przychylne, a morze
cudnie niebieskie, szemrzące przy brzegach,
przedziwnie spokojne. Więc się wszystko uśmiecha,
wszystkie winnice i gaje, pełne złotych jaszczurek i
rozkrzyczanych świerszczów. Czynią one czasem
zgiełk taki, jak na polskiej wsi, rozkrzyczane w noc.
Każda zaś noc mija spokojnie i cicho pod osłoną
potwornych skał, które obsiadły miasto dookoła i
strzegą go przed wszelką krzywdą.
Powiew wieczorny powiał od morza, orzeźwił ciała i
dusze, ochłodził kamienne mury domków i gada sam
ze sobą w alejach winnic. W oddali rozświetlił się
eapol i błyska tysiącami świateł; na olbrzymiej
przestrzeni półkola zatoki od Pozzuoli do Sorrento
drgają blaski; ze wzgórz spływa cisza, a mrok gasi
światła powoli, aż usną ciche miasteczka na stokach
Wezuwjusza, śpiące czujnie, bo razem ze śmiertelną
trwogą.
Gapri, przylepione do zielonych wzgórz spowija się
w ciemność i słucha szmeru morza; gdzieś tylko ktoś
śpiewa, na jakiejś skale ktoś samotny czeka, aż od
strony Sycylji wypłynie księżyc na wody; w jakiejś
sklepionej izdebce, której ściany pomalowało stu
malarzy, jacyś szczęśliwi ludzie (a jeden zbyt do
mnie podobny!) śpiewają cichem słowem o radości
życia, które umie być dobre i mówią wiersze o
szumiącem kaprejskiem winie o krwi słońca.

background image


II.

Przyjaciel nasz, signor Salvatore Cosentino, z
zawodu rybak, z przekonań "socjalista klerykalny" i
zagorzały przytem wróg papieża - przekonał nas, że
należy opłynąć Capri dookoła na jego "morskiej
pławaczce", tak przestronnej, jak wanna. Wziąwszy
tedy na zapas kilka bohaterskich min, płyniemy
wzdłuż potwornych skał kaprejskich, zezem tylko
patrząc na olbrzymie głazy, które wiszą nad naszemi
głowami; zdaje się nam, że trzeba tylko lekkiego
podmuchu, aby taki kamyk, ważący mniej więcej
tyle, co dowcip z polskiego kabaretu, spadł w morze.
Pan Bóg jednakże łaskaw i chowa te sensacje dla
kogoś, co po nas tędy płynąć będzie.
Pod nami przeczysta głębia, zachłanna i uwodząca;
fala z tej strony wyspy spokojna i cicha. Przed nami
sterczy z morza głaz" na którym śpiewały syreny,
które się swego czasu uwzięły na Odyseusza.
iestety, nie zachował się żaden konkretny ślad tej
awantury, ani nawet syrenia podwiązka. Wiosła
rzucają na falę tysiące skrzących kropel, zmącony
lazur wody przybiera zimny kolor marmuru,
porzniętego żyłami; drogę nam znaczy cień gór,
rzucony na wody. w miejscu powiada nasz wioślarz z
dumą
- W tem miejscu jest sto pięćdziesiąt metrów głębi...
- Święty Antoni sorentyński! - i trzy polskie dusze w
głębi bohaterskiej piersi.

background image

Zrobiła się uroczysta cisza, bo ze strachu śpiewają
tylko ludzie, źle wychowani. Po tej uroczystej chwili
pytam pana Salvatora, zupełnie bez ukrytego celu:
- Czy dobrze umiecie pływać, Salvatore?
Salvatore uśmiechnął się jak langust
- Pewnie! chociaż ostatni raz kąpałem się przed
dziesięciu laty...
aturalnie! Miał kiedy szewc porządne buty? Ale
wobec tego człowiek począł się rozglądać w sytuacji i
udając, że niby nic, począł rozmyślać nad tem, coby
było, gdyby się łódź przewróciła i jakby się
wydrapać na skałę nadbrzeżną, mającą trzysta
metrów wysokości? Są to myśli tak szalenie wesołe,
że się niedobrze robi.
Płyńmy jednakże dalej...
W tej chwili łódź wjeżdża, jak dorożka, w ciasną
bramę, w otwór groty.
- Grotta verde!
Aaa! (Baedecker doradza w tem miejscu zachwyt
niemy).
Pod nami woda zielona, jak przeczysty szmaragd,
nad nami kopuła sklepienia, na której grają blaski
przeróżne, goniąc się nawzajem, Przejrzysta
meduza, podobna do srebrzystego grzyba, drga w
głębi. Ktoś z nas krzyknął głośno, a echo mu
odbrzmiało w wąskiej czeluści groty, gdzie zielonawy
odblask się kończy i gdzie się zaczyna wieczysty
mrok, pełen niesamowitego szumu; kłębiąca się tam
fala, uderzyła o kamienną zaporę i jęczy głuchą
wściekłością.

background image

Łódź, jak pływak rzeźki, wymknęła się z zielonej,
przecudnej poświaty i wypłynęła na słońce; giętkie
wiosła wparły się w fale i rzuciły łódź naprzód ku
innej znów grocie "brylantowej", skąd ją poniosły
do groty "Wszystkich świętych".
Skalne odłamy zbiegły się w niej w jedną gromadę,
podobne ludzkiej rzeszy; tu rozpoznasz sylwety
klęczącej niewiasty, ówdzie tajemnicza postać
kamienna legła, jakby snem zdjęta. "Wszyscy
święci" śpią snem kamiennym, ukołysani pluskiem
fali, która tu węszy niespokojna. Zdjął nas lęk
prawie ,że nabożny, który podniecił jeszcze nasz
sternik, obwieściwszy uroczyście:
- a głowach "Wszystkich Świętych" turyści jedzą
zwykle śniadanie!...
Sternik zrobił za chwilę minę ważną; chce nas
najwidoczniej przerazić, bowiem głosem
brzuchomówcy obwieszcza:
- Grotta degli canoni!
Strach! Jest to grota, w której ma się słyszeć
straszliwy huk armat; coś niecoś tam strzelało w
gardzieli groty, ale nie tak znów strasznie, widocznie
dlatego, że teraz niema sezonu.
Płyniemy przeto do groty lazurowej.
To się łatwo mówi, ale nie tak łatwo się płynie;
musieliśmy opłynąć całą połać wyspy, tymczasem
wiatr, dość anemicznie dotąd wiejący... włóczący się
po morzu leniwie, jak ktoś, co się po ulicy wałęsa i
ogląda sklepowe wystawy - poderwał się, jakby go
giez ukąsił. Gdzieś z otwartego morza dojrzał trzech

background image

biednych Polaków i, skacząc po wierzchu fal, bieży
ku nam.
Łódź dostała najwyraźniej histerycznego ataku;
przerażona, poczęła przeskakiwać z fali na falę, jak
ktoś, co skacze po zoranem polu, ze skiby na skibę.
Wiatr, znalazłszy sobie doskonałą zabawkę, radby
nas rzucić na skały, co się nam oczywiście nie
podoba. Całe szczęście, że miny mamy bohaterskie i
prawie, że kpiące... Kredową bladość naszych twarzy
w tej chwili należy przypisać chyba efektom
świetlnym, prosta zaś rzecz, że przy takim wichrze
dygotają wszystkie członki.
Sympatyczny Salvatore krzyczy nam w uszy:
- ie bać się! ie patrzeć na fale. Trzymać się
mocno! Śpiewać!
Śpiewać? Zdaje się, że stary rybak zwariował ze
strachu. I w istocie, poczyna śpiewać; wytężył
wszystkie siły, aby nie dać falom łodzi, przyrósł
rękoma do wioseł, dyszy ciężko i - śpiewa. Zdaje się,
że wiatr zawył w tej chwili ze śmiechu, potem począł
porywać słowa piosenki i rzucać niemi na wszystkie
strony, między jednem słowem a drugiem otwierała
się przepaść, wypełniona ciężkiem westchnieniem
oddychających forsownie piersi rybaka.

"...Aria serena... doppo... la tempesta
el' aria... fresca..."

Słusznie, bardzo słusznie, tylko nie w porę. Fala nas
podniosła w górę, widocznie po to, żeby nam

background image

pokazać, że całe morze w tej stronie jest równie takie
miłe, potem nas pchnęła bez ceremonji w bok.
- Jeszcze tylko kwadrans! - krzyczy Cosentino, -
dalej morze jest spokojne... Śpiewać! Śpiewać! Tutaj
zawsze wzburzone... O, mamma mia!... ie bać się!...
Ten doktor ze Lwowa, wasz przyjaciel był
odważny... Ciągle śpiewał... i! ho!... Trzymać się
łódki!... Tu jest tylko taki przeciąg...
Ślubuję w myśli sonet z dedykacją dla św. Łucji i -
śpiewam. Śpiewałem podobno z niesłychanem
przejęciem, tak jak śpiewają przy umarłym. Ale
tylko jeszcze jeden skalny przylądek i spokojne
morze. asz rybak zaparł się nogami, wyprężył się
cały i rzuca łódź kurczowo naprzód. Patrzy pilnie w
stronę otwartego morza i ile razy dojrzy wielką falę,
idącą ku nam, urządza jakoweś nadzwyczajne
manewry, aby jej ujść bez szkody, na co patrzymy z
niesłychanym podziwem. Zbliżamy się w stronę
groty lazurowej... Och!.:. Przypominam sobie, że w
tej właśnie okolicy, z opisu sądząc, rozbiła się łódź,
wioząca bohatera z powieści Andersensa
"Improwizator". W powieści to się wszystko dobrze
skończyło - całe szczęście, że w moim liście... także.
Płyniemy już spokojnie; jakaś jeszcze fala ujada za
nami z tyłu i pluje pianą w stronę łodzi, która
dumna, otrząsa się gwałtownie i wpływa na toń
spokojniejszą, poza strefą "przeciągów".
- Śpiewaj, Salvatore! - rzeknę rybakowi.
- Teraz już nie potrzeba... - rzeknie rybak - ale ta
jazda warta jest sto lirów. (Po targu dostał osiem).

background image

Przed nami otwór do lazurowej groty. Właśnie
nadjechał statek z eapolu i przywiózł kompanję
Anglików, złożoną z dwustu osób, które będą
zwiedzały grotę. Patrzymy z pogardliwą litością na
tych nieśmiałych ludzi, którzy pośród straszliwych
krzyków lęku, przebywają w łódkach drogę ze statku
do groty; wysiadamy na ląd i, stanąwszy na kilku
stopniach kamiennych, sterczących z boku wejścia
do groty, urządzamy sobie znakomite przedstawienie
operetkowe, obserwując miny Angielek przy
wjeździe w głąb czeluści. Zabawa niesłychana! W
każdej łódce trzy Angielki, a każda o pół metra
dłuższa od łodzi, przy wjeździe - zaś w wązki otwór
groty musi każdy, aby głowy nie postradać, położyć
się na wznak - na dnie łodzi.
Łodzie wyglądają jakby napełnione trupami; jeden
w niebieskich okularach chce sobie dodać odwagi i
uśmiecha się. Boże! Ten uśmiech wart całej noweli;
tylko paraliż zdobywa się na taki uśmiech, albo
gwałtowne kurcze żołądkowe; tak się uśmiecha
człowiek, który wypił litr octu, albo połknął
karakona w kawie. Inne znów indywiduum chwyciło
się kurczowo ławeczki łodzi, inne zasię, aby nie
patrzeć na to, co się będzie działo, położyło się na
brzuchu i głowę skryło w dłoniach. Z głębi groty
dolatuje wycie zachwytu... Straszliwe "All right!"
wstrząsa wspaniałem sklepieniem groty. Aż wreszcie
szumiąca fala, cofnąwszy się kilkakrotnie w głąb,
jakby dla nabrania rozpędu, wyrzuciła najpierw
jedną łódkę, potem drugą, dziesiątą.

background image

Już niema nikogo, więc my z kolei, leżąc na wznak w
łodzi, czekamy przychylnej fali; cofnęliśmy się raz i
drugi, wreszcie łódź przemknęła od sklepieniem
otworu, trącona przypływem, podnosimy głowy i
słychać tylko jedno przeciągłe A! - jak na
Czatyrdahu. Lazurowy cud otoczył as dokoła;
jesteśmy w środku niesłychanej szklanej kuli: niebo
na dole i niebo na górze, lazur w oczach i w duszach,
zdaje się, że słowa zachwytu muszą mieć także -
lazurową barwę. Ale o tych chwilach, spędzonych w
tym śnie lazurowym, nie powiem nikomu; schowam
ich wspomnienie zazdrośnie dla siebie, abym je mógł
sobie przypominać w domu, po powrocie, kiedy
.deszcz jesienny mżyć zacznie. Zresztą zbyt biedne są
moje słowa, abym się ważył na malowanie niemi
obrazu, który niema sobie równego.
Po opuszczeniu groty, słońce, które nas oblewa,
wydaje się dziwnie banalne, jak łukowa lampa
elektryczna, ale Capri staje się jeszcze droższem,
jeszcze bardziej kochanem. iefrasobliwe, cudne
Capri, w którego skały wprawione są, jak drogie
kamienie, groty różnokolorowe.
Capri się uśmiecha i - nudzi się w swojem szczęściu.
Jakieś słodkie lenistwo, próżniactwo słoneczne
ogarnęło wszystkich ludzi. Siada się na skalnym
głazie i godzinami przygląda się jaszczurkom,
biegającym po ruinach; słucha się szelestu oliwnego
gaju, który w słońce się wpatrzył i szemrze; na
odmianę ma się ogromne zmartwienie, bo ktoś
nieopatrzny złamał gałązkę biednego, samotnego

background image

drzewka, albo ktoś złośliwy przeniósł kamień jakiś w
inne miejsce. Strach, co za awantura !
Rozpróżniaczone figury szukają tedy gwałtownie
"sensacji". Jedna odbywa się co soboty, sensacja
sensacyj, wspaniałość, totius orbis desiderium,
świetna atrakcja, najwspanialsza rozrywka
kaprejska, boski sympozjon, cud cudów, o którym
się marzy przez cały tydzień: kinematograf!
Przysięgam, że wart opisu. Oto w sobotę popołudniu
czeka się na rozlepienie afiszów. Jest! Rozkosz
rozpiera piersi: będzie: "Romans ślepej Łucji",
potem "Cezar Borgia, krwawy tyran" rzecz w 27
aktach, potem "Wdzięczny pies", rzecz wzruszająca
do krwawych łez i do omdleń it.d. W kinematografie,
którego patronem jest tutejszy blacharz, jest
siedmioro gości "pierwszorzędnych" i trochę hołoty
za dziesięć centymów. Hołotę pierwszorzędną
reprezentuje sam Maksym Górki j, patron literacki
wyspy, który się dotąd który się dotąd nie nauczył po
włosku i dotąd nie zmienił rosyjskiej koszuli. Włosi
dlatego tylko uważają go za tak wielkiego.
Przedstawienia nie zaczynają mimo spóźnionej pory,
bo niema jeszcze "stałego" gościa. Idzie... już
przyszedł mąż... nie!... niewiasta... ie! Przecież mąż!
Ma wąsy i brodą, ale chodzi w sukni kobiecej. To
malarz Diefenbach. Widziałeś kiedy, kochany
ziomku, a mój czytelniku, starą kanapę, którą zjadły
mole? To jest Diefenbach. Wdział na siebie chałat,
zdjął wszystko pozatem i żyje z "naturą", ale zdaje
się, że natura, która lubi czystość, nie chce żyć z nim.

background image

Malarz ten, mający w iemczech dość głośne
nazwisko ze wzglądu na swoją oryginalność
przedewszystkiem, robi wrażenie starego pajaca,
który maluje "symbolicznie". a jednym z jego
obrazów odbywa się taka awantura: człek jakoby
zabił jelenia, co zgrozą przejęło Pana Boga, gdyż
ukazał się ponad jeleniem i błyskawicami oczu
poraził myśliwca.- Pan Bóg jest ni mniej ni więcej,
tylko portretem Diefenbacha, z czego musi być
niesłychanie dumny. W obrazie tym, ukryta jest,
zdaje się, symboliczna przestroga, że nie należy
polować w miesiącach, które kalendarz myśliwski
nazywa ochronnemi.
a każdym poza tem obrazie Diefenbacha sterczy
zasadniczo sfinks, co zapewne oznacza coś
głębokiego, albo tańczy kobieca postać, w mglistym
stroju, co już znaczy coś potwornie głębokiego.
Obrazami tymi handluje mistrz w sposób sprytny i
zupełnie nieapostolski, chociażby z pozoru
wyglądało, że nie zarobił dotąd nawet pary
ineksprymabli, bo ich nie nosi.
Tych dwóch sławnych kabotynów, Gorkij i
Diefenbach, to największa sensacja kinematografu.
Gdyby ci dwaj nie byli sławni z innego powodu,
byliby sławni z pewnością z tego, że się nigdy nie
kąpią.

LISTY Z LIDO
ADRESOWAE DO BOYA W 1912 R.

background image

I.

ie podziękowałem Ci jeszcze, przyjacielu mój
najmilszy, za przysłanie mi swego przekładu
Brantome'a z niezasłużenie serdeczną dedykacją, co
czynię niniejszem w tym liście, który będzie równie
długi, jak i nudny, jak przystało na polski feljeton,
pisany w dniach klęski i głodu. Piszę ten list z Lido,
zbyt bowiem ciężki był ten rok i bezpieniężny, aby
można sobie było pozwolić na krajowe uzdrowisko;
wydawca zaś mój (oby miał dwie żony!) buduje
dopiero czwartą kamienicę, więc również jest goły.
Wiesz zaś sam wyśmienicie, że raczej uschłe drzewo
urodzi owoc, raczej sok malinowy wy ciśniesz z
kamienia, a prawdę z krytyki teatralnej, niźli z
wydawcy sto koron, co się podobno raz zdarzyło
Reymontowi, więc zaraz kupił wieś.
Dlatego oto jestem na Lido, w tem cudnem miejscu,
gdzie nawet słońce odziera człowieka ze skóry.
Zauważył mnie tu natychmiast feljetonista jednego
lwowskiego dziennika i obwieścił swoim czytelnikom
niesłychanie sensacyjne odkrycie, że nie mam
włosów na głowie... Tak ci pisał: "Tam, gdzie przed
trzydziestu laty przechadzał się żołnierz z nabitą
bronią i patrzył w dal szafirową, tam teraz siaduje
na marmurowej ławeczce Makuszyński... i gładzi
własną łysinę..." Moja kucharka zrobiła z tego
patosu sos, ja zaś uderzony niesłychaną głębokością
obserwacji owego szanownego feljetonisty,
pomyślałem sobie na Twój temat: "Komu on napisze

background image

feljeton, ten tłucze głową o beton..." Tak zaś
pomyślawszy, poszedłem wykąpać, nic bowiem tak
nie orzeźwia człowieka po przeczytaniu
korespondencji letniej w polskiem piśmie, jak kąpiel.
Jedna jest tylko rzecz dziwna: oto morze na Lido nie
wygląda wcale na morze; jest to raczej giełda, izba
adwokacka, premjera w lwowskim teatrze, corso na
alewkach, five o'clock u pani doktorowej w
Drohobyczu, aż się zdumiewa wielkie morze,
marszczy się srogo, potem wreszcie ryknie wielkim
głosem i pada namiętnie na bujne łono jednej
mecenasowej, która, oczy z zachwytu
przymknąwszy, chce swoje wzruszenie dantejskim
objawić językiem, szepcze tedy kilka razy: "ach,
frutti di mare! frutti di mare!" Morze zaś,
ujrzawszy, co uczyniło w bezrozumnym napadzie
szału, cofa się szybko z wyniosłej wyspy, ogon fali w
górę zadarłszy.
Bardzo tedy ładnie jest na Lido, szczególnie w
przedpołudniowych godzinach, kiedy tysiąc ludzi
gorszy słońce widokiem swej nagości; dziw nad
dziwy, że sobie słońce nie wydarło dotąd jeszcze
oczów z promiennego łba, że się nie stoczyło w
przepaść, albo nie padło w morze na widok tego
anatomicznego muzeum. Spojrzyj tylko, jeśli znosisz
potworne widoki: idzie dama; może ma sto lat, może
trzysta, taka stara Campanilla. ie jest to grzech,
jeśli kto jest stary, jednakże ten stary wenecki pałac
wdział na siebie białe trykoty i, odsłoniwszy cielska,
ile tylko policyjnie można, przechadza się po plaży t

background image

zawraca oczyma, które widziały narodziny ziemi.
Tuż za nią stąpa inna, tak zaś stąpa lekko, jak słoń
Hati u Kiplinga; nogi jej przypominają bilard,
ramiona maczugi, nos zasię morską latarnię, ona zaś,
wstążeczki wplótłszy we włoski i powiesiwszy na szyi
wielki brylant, patrzy znudzona naokół, jak Wenus z
morskiej urodzona piany i bardzo, bardzo jest
smutna. Ma to i swoją dobrą stronę, kiedy bowiem
taka wlezie w wodę, najstraszliwszy rekin ucieknie
na pełne morze i tylko lwowskie adwokaty zostaną w
basenie.
"Wey trafiają się niektóre między temi" (tak mówisz
za Brantomem), które groźniejsze jeszcze są i
sroższe; legną sobie na piasku, który wiele zniesie i,
grzejąc swoje członki, przypominające dostatek
rzeźni, wiodą inteligentne rozmowy.
- Czy pani widzi tego Anglika, który jest taki
opalony? Śliczny chłopiec... To jest mój typ.
- On nie jest Anglik, tylko jest z Radomia, ale ma
ładną talję.
- Co też pani mówi?
- Słowo honoru pani daję. iech pani zakryje nogi,
to go pani przedstawię.
Inna zaś mówi do innej:
- Czy pani już widziała tutaj Piotra Altenberga?
- Co też pani mówi?
- Tutaj on nie przychodzi, bo taki poeta, to się nie
kąpie. Popatrz pani zato na tę śpiewaczkę, gdzie ona
ma łopatki? W całkiem innem miejscu...

background image

Tak to oni sobie gadają, a morze, ciepłe jak
samowar, szumi sobie z irytacją i gdzie może, tam
bryźnie jadowicie, na jakieś straszliwe udo albo pierś
wyniosłą. Zasię po brzegu przechadzają się dostojni
męże, ludzie stateczni i poważni; niosą przed sobą
kosmate brzuchy, jak skórzane bukłaki, opuchłe od
wody, głowy zaś zadarli wysoko i wystawiają gęby na
słońce, które z nich wyciąga uśmiech boleśnie
rozkoszny i kroplisty pot, aby było ładnie.
Rozprawiają o rzeczach poważnych i pełnych
mądrości.
- Widziałem, że pan podał rękę temu z Drohobycza,
a wie pan, co mówił jeden mądry człowiek?
Powiedział tak: jeżeli takiemu podasz rękę, to policz
zaraz potem palce, bo ci z pewnością ze dwa ukradł.
Lezie potem jeden z drugim w wodę,
popróbowawszy jej najpierw końcami palców u nogi,
potem palców u rąk, następnie, oczy zamknąwszy,
ciskają się w straszliwy odmęt, sięgający aż do
brzucha, zasię w tej okropnej morskiej otchłani
dzieją się rzeczy wspaniałe. Krzyk, wzdychania,
szumy, szmery, śmiech, płacz dzieci, pluskanie,
rzężenie z trwogi, czasem okrzyk w rozmaitych
językach: "puść pan, pan jest grubjan", - albo: "tu
gdzieś jest rak!" - albo: "gdzie jest moje dziecko?!" -
albo też: "czemu pan tylko wodzie taki odważny?" -
albo: "pani pływa jak Wenus..." - albo: "zupełnie
pana nie poznałam bez ubrania!" - albo: "ta małpa
pływa, jak żaba", - "skocz pani, bo idzie fala".

background image

apisałeś zasię, drogi Boy'u, nieporównanie w
pierwszym tomie Brantome'a:
"Owo poniechaymy snadnie rozpatrywania punktów
tak doskonałych cudnością; iakom o nich powiedał
lub iak je nam malują, a ucieszymy się poglądaniem
na nasze pospolite piękności: nie iżbym chciał rzec
pospolite w złem znaczeniu bowiem posiadamy tak
rzadkie, iż - na mą cześć! - więcey wartczą, niźli
wszystkie owe, które nasi fantasticzni poeci, nasi
wybrydni malarze y nasi górni opiewacze piękności
umieli przedstawić..."
Owo spójrz, miły poeto i przyjacielu mój na te cudne
włoskie dziewczęta, w których się rozkochało morze i
słońce, wszystkiemi je oblewając blaskami i
pieszcząc dotknięciem promienia i fali. Pyszne,
smagłe i cudne, z oczyma jak węgle, z ustami
rozwartemi pragnieniem, rzuca się na falę, a fala
ugięła się pieszczotliwie i pod ramiona je ująwszy,
niesie i niesie, jak rozgorzały kwiat, rzucony na
wodę; potem na toń je zaniósłszy, wraca zdyszana
fala do brzegu, gdzie zostało jeszcze jedno
czarnowłose dziewczątko, znieruchomiałe w pozie ze
ślicznego obrazka Chabas'a i lęka się. dalekiego
szumu morza; wiać się cudnemu dziewczątku fala
łasi u nóg i prosi cicho, aby się pozbyło trwogi,
łaskawe jest bowiem morze i krzywdy nie uczyni
nikomu.
Owdzie płynie jak delfin człowiek z bronzu, opalony
słońcem, młody i silny; gibki, jak ryba i zręczny, jak
łódź, tnie wodą ramionami, spokojnie i pewnie, w dal

background image

wpatrzony, bez lęku. Patrzą na niego z podziwem i
zawiścią dostojne brzuchacze i chude, wynędzniałe,
chuderlawe figury, swoim własnym przerażone
widokiem, szpitale chodzące i zapowietrzone.
Ale spłoszyło się nagle morze i, wylękłe, cofać się
poczęło przerażone na głębie, a jeszcze więcej
zdumione; oto trzech polskich malarzy wlazło w
wodę i czterech polskich literatów. Włóczęgi te
straszliwe, a niesforne, po całym się włóczące świecie,
wzejdą nawet na piasku, gdzie ich nie posiali; takie
czasy. Krzyczy jeden z drugim, że głodny, że obrazu
sprzedać nie może, ani książki, potem się w morzu
kąpie, jak hrabia, albo jeszcze coś gorszego;
najweselsze zaś jest to, że każdy ma u kostjumu
przypięty znaczek, który dowodzi, że portfel oddał
do przechowania na czas kąpieli. Ten znaczek,
uważasz, to jest taki łajdacki symbol, jedynem
bowiem mojem pragnieniem było to, żeby zgubić ten
znaczek, żeby go kto znalazł. Szczęśliwego znalazcę
tknęłaby na miejscu apopleksja po otwarciu
portfelu, gdyby to zaś był gentleman i człowiek z
sercem, włożyłby jaki banknot do towarzystwa tych
kilku mizernych sonetów, udających czeki.
ajwiększy taki potężny znak, zawieszony na piersi,
jak złote runo, nosi malarz Axentowicz*,
wyglądający w wodzie jak hiszpański grand, który
się znalazł w morzu po zatopieniu Wielkiej Armady.
Chodzi po wodzie, jak wyniosły flaming, niema zaś
tak wysokiej fali, któraby dosięgła jego oblicza;
kiedy się położy na piasku, zajmuje połowę plaży i

background image

wtedy wiedzie dyskurs z malarzem Reychanem*,
zawiniętym w obłąkanie kolorowy płaszcz, o
proporcjach w niewieściej budowie. I chan zaś
wzdycha głęboko od czasu do czasu (zawsze tylko po
francusku), obaj zaś myślą w przerwach o tem, że
gdyby tylko połowa tych niewiast, które są na Lido,
nie malowała sobie sama fizjognomji, lecz zamawiała
portrety... A wkoło leży tylko martwa natura...
Potem przychodzi malarz Procajłowicz* (który mnie
deprawuje, co dnia bowiem wynajduje w Wenecji
jakieś "lepsze" wino) i urządza niemożliwe kawały z
grobową miną, takiemu bowiem malarzowi, co całe
życie maluje tylko kościoły, nie wypada być wesołym
na fizjognomji. Strasznie kochany jest ten mój
przyjaciel, chociaż malarz. Wiele mu jednak dobry
Pan Bóg przebaczy za te namalowane kościoły.
Włóczymy się tak tedy gromadą po Wenecji, gdzie
nas nogi zaniosą, albo gdzie nas zawiezie zezowaty
gondolier, opryszek. Wszystkie zaś drogi wiodą do
Colleoniego, który w księżycowej poświacie twarz
ma jeszcze dumniejszą Bardziej drapieżną. Księżyc
mu wyzłaca hełm, rozpala śmiertelnym blaskiem
oczy i rzuca rozświetlony pomost pod kopyta
bojowego bachmata, aby ów potężny człowiek z orlą
twarzą mógł zejść z piedestału i, dudniąc po bruku, -
by wpadł w kupczącą, haniebną, plugawą czeredę
sprzedającą i kupującą koraliki i kartki z widokami i
buzdyganem aby począł tłuc po twardych czaszkach
i gnał z tego najdziwniejszego pod słońcem miasta,
cudniejszego, niż najcudniejszy cmentarz, pięknego,

background image

jak umarła królewna, tajemniczego, jak bajka.
Zadrżał zdaje się, pyszny Colleoni w drgającem
księżycowem świetle, w siodle się osadził potężniej i
mocniej ścisnął buławę. Groźny jest, jak ballada o
upiornym rycerzu, piękny, jak śmierć na wojnie,
chmurny, jak noc, milczący jak trwoga.
Wracajmy, bo noc już późna i coraz ciszej w
zaułkach, które się chwyciły kurczowo ramionami
mostów i dzierżą, jak kleszczami; noc się wałęsa
samotna, cicha i rozpalona, uciekłszy z Piazzy, gdzie
grają Beethovena na dętych tylko instrumentach i
gdzie garsony wrzaskliwe patrzą chyłkiem, aby im
gość nie uciekł, nie zapłaciwszy.
Wracam na wyspę, aby się rozradować przed snem
opowieściami tego cudownego chama, pana i opata
de Brantome'a, któregoś, drogi Boyu, zaprezentował
w sposób tak nieporównany i tak mistrzowski, że się
twojej wielkiej pracy najwspanialszy hołd należy. W
"każdym polskim domu" nowy Twój przekład się
nie znajdzie, na stoliku w salonie, lecz Ci to zapisze
literatura, żeś jej ofiarował arcydzieło przekładu.
Gdzieś ty się tego cudownego nauczył języka?
Opat Brantome jedzie ze mną jutro do Werony, na
przedstawienie "Aidy" na rzymskiej arenie, o czem
w następnym, równie nudnym Ci napiszę liście.

II

background image

Każdy hotel na Lido ma jedną rzecz taką samą i
jedną swoją osobliwość; taką samą, złodziejsko
podłą jest kuchnia; - zjedz kawał zaoliwionej ceraty,
a zjadłeś roastbef z Lido, wziąwszy potem gruźliczną
kość, owiń dokoła niej starą gazetę, a będziesz miał
pulardę. "Całe szczęście, że jestem łykowaty", rzekł
u Dickensa indyk, którego miano zarżnąć,. ów zaś,
którego ci dadzą w jakiejś Hungaryi, już nawet nic
nie mówił, zwątpiwszy przed śmiercią sam o sobie.
Radziłem Altenbergowi, mieszkającemu w tym
samym, co ja hotelu, aby odpowiednio do swego
tytułu Jak ja to widzę?" - napisał po wyjeździe z
Lido książkę pod napisem "Jak ja to strawię?"
Osobliwością zaś hotelów jest jakaś znana figura, w
jednym tedy mieszka książę Abruzzów i d'Annunzio,
w innym Altenberg, w innym znów Herman Bahr i
jego broda, równie jak on pyszna i wspaniała, w
innym aż Jadlowker. awet małe wille mają swoje
sensacye; w jednej z nich, w Ortensyi, mieszka jakaś
śliczna Polka, piękna jak as coeur, cały bowiem
dzień gra w bridge'a, i jakaś jej ciotka, wyglądająca
na dame pique Czajkowskiego. Całej tej talji kart
przyglądają się Włochy z niemym podziwem, o ile
taki ladro, jak Włoch, zdolny jest do wzruszeń.
Pozatem rozmaite wałęsają się tu oryginały; jest tu
jeden Polak, zawsze w monoklu, który, jadąc
waporetem do Wenecji, siedzi na pokładzie z mapą
w ręce, zaniepokojony, czy statek dobrze płynie, tyle
zaś ma w sobie alkoholu, że gdy go moskit ukąsi, w
tej chwili zdechnie otruty. Ładne egzemplarze.

background image

Spotkasz ich wszystkich późnym wieczorem w barze,
koło przystani, połykających zachłannie nalewkę z
ananasów i czereśni, rozprawiających o sztuce i
obmawiających każdego, który jeszcze nie przyszedł,
i każdego, co już odszedł. Każdy zaś taki Polak jest
jak Hannibal w bitwie, - pierwszy do baru
przychodzi, a ostatni z niego wychodzi.
Księżyc to potem po jednemu odprowadza do domu,
rzadko się tedy trafi, że jaki malarz w nagłym
napadzie obłędu wlezie w ubraniu w wodę, co nie
zaszkodzi takiemu ubraniu, ale morzu zawsze
zaszkodzi. Spokojnie patrzyłem na takiego jednego,
wiedząc, że nie utonie, wedle bowiem cichej z Panem
Bogiem umowy, polski malarz nie może skonać w
inny sposób, tylko na suchoty. iepotrzebnie tylko
taki ryczy po nocy, jak zarzynany bawół, straszy
jedynego policjanta i budzi szlachetne towarzystwo z
wielkich hotelów, które i tak niema spokojnego snu,
tego jednego bowiem niebo sprawiedliwie odmówiło
kapitalistom i adwokatom.
Radość życia jednakże najlepiej demonstruje się
straszliwym rykiem, co snadnie zauważyć można w
gabinecie dentysty, lub w szkołach śpiewu; jednemu
ulżyło w paszczy, drugiej na duszy, - jeśli się tedy
polskiemu malarzowi, lub pisarzowi lekko uczyni w
rozchełstanej duszy, błogo na sercu i w głowie mu
wino złote zaszumi, czyni to, co czyni morze, opiwszy
się złotego, upajającego, miesięcznego światła, - woła
sobie w głos i śpiewa i raduje się na złość
parszywemu losowi; jest to bowiem indywiduum złe,

background image

kaprawemi na świat patrzące oczyma, złośliwe, jak
szympans, podejrzliwe, jak prokurator, nieużyte, jak
dyrektor banku. Przeto mu urąga bezpańskie morze
i ta czereda dostojna, co niema kredytu u Boga i
ludzi.
Właśnie się morze stroi, tysiąc sobie gwiazd
przypiąwszy na wyniosłej piersi i wspaniały order
Złotego Księżyca, na wielkiej, fjoletowej wstędze
nieba. Legło sobie wygodnie, zlekka oddycha, czasem
westchnie i w długie ręce lagunów ująwszy Wenecję,
przygląda się jej smutno, jak zabawce, wyrzezanej ze
złota i marmurów, zielonemi, mądremi oczyma. A ile
razy dojrzy skazę w marmurach, albo groźną, złą
szczelinę w pałacowym murze, tyle razy westchnie
cichutko; potem to miasto śmiertelne podnosi w górę
na księżycowej poświacie, jak na obłoku i o
północnej godzinie modli się szmerem i szumem i
łkaniem: "Oto jest radość moja i moja duma,
dziecko ukochańsze, urodzone ze mnie, jak kwiat.
Ocal je, Boże miłosierny. Bardzo zawiniło to miasto,
lecz nie daj, aby zginęło w przepaści, albowiem jest
piękne. Chore jest na piękność, przeto i grzechy
miasta tego były piękne. Cóż Ci, że zginie, jak
diament wspaniały, rzucony w topiel?
Jego wina, jego bardzo wielka wina, że w niem
dusza, rozkoszą życia zachłyśnięta, skarlała aż do
małości łez doży Manina i że umarła potem dusza ta,
na atłasach ległszy i złotogłowiu, zapomniawszy o
mieczu, lekkomyślnym ujęta snem. ie umarła

background image

jednak, jeno śpi na dnie mojem i płacze mojemi
oczyma.
Ocal je Boże, panie morza, bo chociaż grzeszyło to
miasto, któreś wielce umiłował, lecz i cierpiało ponad
miarę. Wstaw się za niem, Marku Ewangelisto i każ
swojemu miastu uderzyć w tysiąc dzwonów, aby
wybłagało sobie żywot wieczysty, wieczysty..."
Tak się oto modli szumem nieprzerwanym dalekie
morze, a zielona woda pod mostami łka cichutko i
pnie się po marmurowych schodach do pałaców,
pustych, jak umarłe serca, pluszcze u drzwi,
czekając w utrapieniu, czy z nich nie wyjdzie
czerwony senator, mądrość wielką mający w oczach,
a dumną miłość w sercu, idący na posiedzenie rady,
gdzie dziś nuncjusz papieski, przy boku doży
siedzący, niezmiernie ważne przedstawi sprawy.
Chryste Panie! ie nuncjusz to siedzi, lecz bezczelny,
napoleoński oficer, zasię na wielkich globusach w
tyle sali, czerni się nie zarys skrzydlatego lwa, lecz
straszny cień młodej, długowłosej głowy
Korsykanina... Gdzieżeś jest Colleoni!? Mroźny
wiew, jak dreszcz lęku przebiegł po kanałach i cisza
jęknęła cicho bulgotem wody; przyczaiła się noc,
czarnym okryta płaszczem i, szeroko otwartemi
patrząc oczyma, bardzo cierpi tem milczącem
cierpieniem, które napróżno wielką wrzawą stara się
Wenecja spłoszyć, jak złego ptaka tysiącem lamp
kolorowych, burzą fajerwerków i śpiewaniem na
gondolach. Trwa krótko wspaniałość sztucznego
ognia, a śpiew jest ochrypły. Wielka łódź

background image

naprzeciwko pałacu dożów tryska w niebo tysiącem
rakiet, słupami ognia, wśród wrzawy i huku. Cudnie
barwione gwiazdy lecą w topiel, jak łzy, tłum się
dziwi i klaszcze, a morze ocieka zlotem i krwią. A za
chwilę noc jeszcze jest ciemniejsza i melancholja
jeszcze cichsza, chociaż księżyc, dobry, stary
pocieszyciel smutnych, w samą się zjawił porę i
smutnym dzieciom stare odnawia zabawki, oczyszcza
ze śniedzi marmurowe koronki, złoci ołowiane szyby
okien, prostuje pochyłe wieże, rozczesuje grzywę lwu
na kolumnie i orle gładzi mu skrzydła, opowiada
zaułkom, co się dzieje na morzu, odwiedza sieroce
drzewa, zamknięte w więzieniu murów, łachmany
lazzaronów w złocistą zmienia lamę, niepokoi cztery
na kościele rumaki, tak, że się im szyje prężą i
rozdymają nozdrza; zasię potem, stanąwszy w
ulubionem swem miejscu, nad kopułą Santa Maria
delia Salute, uśmiecha się dobrym uśmiechem i
słucha, jak młode dziewczątko śpiewa ślicznym, na
zatracenie skazanym głosem, o pękniętem sercu, o
niewiernym kochanku i o ciężkiej karze Pana Boga.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Jednej zaś nocy stary księżyc krótko świecił nad
lagunami, albowiem musiał wędrować na występ do
Werony, gdzie na przedstawieniu "Aidy" grał
doskonale i z wprawą odpowiedzialną rolę w obrazie
nad ilem. Sprytny bowiem jeden tenor
zorganizował przedstawienia w olbrzymiej rzymskiej
arenie w Weronie, pod gołem niebem, tak że można

background image

było powiedzieć, iż po jakiejś świetnie zaśpiewanej
arji "gwiazdy klaszczą złote".
Dziw to był nad dziwy. Zawsze jednak w Weronie
muszą być dwa obozy; wedle przekładu
Kasprowicza, "dwa piękne domy w uroczej Weronie,
równie słynące z bogactwa i chwały codzień
odwieczną zawiść odnawiały...", tego zaś dnia, kiedy
byłem w onem mieście, ród Kapulettich
reprezentowany był przez tych, którym się udało
kupić bilet wstępu, nieposkromiony zaś ród
Montekich otoczył wielotysięcznym tłumem
amfiteatr i zachowywał się wcale nieprzystojnie,
rycząc przeraźliwie, klnąc srodze i hałasując, co
wchodzący do wnętrza przyjmowali z należytą
pogardą, czasem tylko w zbyt wielkim ścisku, trzeba
było kopnąć jakiegoś zausznika Montekich, któremu
już nie tak bardzo szło o bilet, ile o złoty zegarek,
mniejsza już o to, jakiej firmy i do kogo należący.
ie chcąc też uznać zbyt wybujałej muzykalności
włoskiej, wojsko z najeżonemi bagnetami otoczyło
amfiteatr, ze względu na to, że dobrze wymierzone
uderzenie kolbą w brzuch doprowadza stanowczo do
przytomności. Takich jednak uderzeń trzebaby było
z pięćdziesiąt tysięcy, na taką bowiem cyfrę
oszacowały pisma włoskie owych muzykalnych ludzi.
Możesz sobie tedy wyobrazić, najmilszy Boyu, jakiej
trzeba było zapamiętałości, aby, kopiąc, szczypiąc,
wierzgając i klnąc we wszystkich językach, dojść do
amfiteatru. Zupełnie tak się szło tamtędy, jak przez
gromadę przyjaciół z literatury do wnętrza

background image

literackiej świątyni, wiadomo zaś, że brat literat nie
życzy nigdy: obyś zginął! - lecz: obyś konał sto lat!
Kiedy się morze rozigra, a mocno zirytuje, zapieni i
posinieje z gniewu i zacznie mruczeć głucho, jakby z
tajoną złością; kiedy się z wiatrem porwawszy za
włosy, tarzać poczną i przewalać po topieli, a fale
szemrzą z trwogi, na tę bitwę patrząc; kiedy morze,
dostrzegłszy okręt w oddali, syknie z gniewu, potem,
ciężko dysząc, gna po odmęcie i rzęzi z wściekłości, -
takie same usłyszysz, głosy, wszedłszy do wnętrza
tego straszliwego, kamiennego kotła, w którym się
kąpała we krwi rzymska dusza.
Och, co za widok!

III.

Czterdzieści tysięcy ludzi siedzi na stokach kolosu, co
szczerbą łuków na najwyższem piętrze godzi w
pogodne, rozgwieżdżone niebo, rozpięte jak
granatowe nad cyrkiem velarium. iecierpliwość
oczekiwania, - są tu bowiem tacy, co siedzą od rana,
lepsze zająwszy miejsca, - zmienia się w szmer i
szum, który to słabnie, to się wzmaga. Głowa przy
głowie się czerni, tak, że się zdaje, że bezpiecznie
przejść można po tym pomoście z głów, jak po
pompejańskim bruku, a szum, w falę jedną się
splótłszy, wędruje po ogromnej przestrzeni cyrku,
odbija się od kamiennej ściany, na jeden moment
przycichnie, potem wraca już głośniejszy i znów się

background image

poczyna błąkać, rosnąć z każdą chwilą, albowiem się
zbliża godzina.
iebo spokojne, milczące i ciche, wsparło się na
kamiennem obramowaniu cyrku i zamknęło go
pyszną kopułą, malowaną w gwiazdy. Księżyc
jeszcze w garderobie; droga mleczna rozświetliła się
przedziwnie, wysrebrzona, usiana diamentami,
najmniejszy zaś obłoczek nie zasnuł pajęczyną
ciemnego jedwabiu nieba. Mnóstwo wielkich lamp
elektrycznych wstydzi się haniebnie swojej roli i, nie
wiedząc, co z sobą począć, przygasa od czasu do
czasu, aby za chwilę rozbłysnąć bezczelnie. Czasem
gwiazda oderwie się od nieba i jak kamień leci na
ludzkie głowy, dobiegłszy jednak do połowy drogi,
skąd już zapewne czuć ostrą woń potu i wyziewy i
skąd już słychać szmer tłumu, błędnie w jednej
chwili z trwogi, krzyknie rozbłyskiem ostatnim i
gaśnie.
A tłum ludzki huczy w jednym jakimś potwornym,
nieludzkim akordzie, z którego nagle tryśnie wysokie
C przekleństwa, albo dźwięczna fermata płaczu
jakiejś uciśnionej niewiasty, pieszczota tłumu
bowiem nie zna gracji i granic. Jedna jest dusza
teraz w tym amfiteatrze, polip jakiś straszliwy o
tysiącach głów, dusza spocona naturalnie, już
zirytowana, podniecona, zła i gotowa do wszystkiego.
Co uczyni jeden na tym końcu cyrku, w tej chwili
czyni to samo drugi, siedzący w ogromnem
oddaleniu, jakby tu siedziało stado złośliwych małp,
gotowych każdej chwili do ucieczki w panice.

background image

ie znam jednak wspanialszego widoku nad widok
tego potwornego mrowiska,.ukrytego w półmroku;
jest to widok niemal groźny, tło bowiem wymalowała
noc, ramy są potworne, kamienne i surowe, obraz
zaś sam leniwo żywy. Odwracam się od sceny,
zapominam na chwilę, że będą śpiewali tylko "Aidę"
- i patrzę na tłum. Rozgorączkowana wyobraźnia
dopełnia w momencie architektury cyrku,
dobudowuje żebra najwyższych łuków, ubiera tłum
w brudne, spocone chitony i togi i straszno się czyni
człowiekowi; dobywasz z potwornego zgiełku
zupełnie wyraźny ryk lwów i nawoływania się
gladjatorów. Trzeba zamknąć oczy, gdyż dreszcz
przebiega po człowieku.
A tłum się zniecierpliwił. Ktoś krzyknął głośniej i
ktoś klasnął w ręce. Zdaje się, że gwiazdy zbladły,
taki się podniósł wrzask; tłum się zakołysał, nabrał w
piersi oddechu, wtulił głowy w ramiona i krzyknął.
Morze się rozpętało i topiel. Klaskanie brzmi jak
suche, trzaskające karabinowe salwy, zamęt wiruje
nad areną, jak splątany tuman, porywa
najspokojniejszych i unosi. Już wszyscy krzyczą;
wyłażę tedy na krzesło i krzyczę także
rozdzierającym, tragicznym głosem, jakbym nagle
zwarjował. O co mi idzie, Pan Bóg jeden wie, bo ja
nie wiem, alem się wykrzyczał za wszystkie czasy; to
jednak mnie pociesza w obłędzie, że piękna niewiasta
z pyszną twarzą Popei po lewej mej stronie siedząca,
krzyczy także, po prawej zaś mej stronie ktoś się
wydziera - przysięgam Ci! - po serbsku.

background image

Ażeśmy się zmęczyli wszyscy i amfiteatr oddycha
ciężko, jak furjat po nagłym napadzie szaleństwa, co
jednak trwa niedługo, wielkiemu bowiem polipowi
znów coś nagle strzeliło do łba, więc jakby na
komendę czterdzieści tysięcy łudzi wydobywa białe (i
prawie białe) chustki i poczyna niemi powiewać
zupełnie histerycznie, umilkłszy jednak na moment
dla tem większego efektu. Jakby niepoliczone stado
białych gołębi padło na amfiteatr, widok jakby
przesłonił gęsty, ogromnymi płatami padający śnieg.
Przed oczyma masz czarne, w kotle zamknięte
morze, a z niewidocznych gniazd wypadło z cichym
szelestem tysiące mew i tłucze o mrok białemi
skrzydłami, cicho lecąc. Więc je tłum za chwilę
spłoszył klaskaniem i krzykiem, ukryły się bowiem
nagle i amfiteatr znów poczerniał, mrok zgęstniał i
napęczniał od wrzawy, aż się stał cud: w jednej
chwili ucichł krzyk, jakby go ostrym nożem odcięto
od ludzkich warg; jakby sprawnie wyćwiczony
zespół chóralny urwał nagle w połowie wysoki ton,
jak w trzecim akcie "Traviaty", tak, że aż jęknęła
nagle zbudzona cisza, przytulona do murów i jakby
półgłosem wrzawy krzyknęła od nagłego bólu, zbyt
natarczywie wyciągnięta za włosy z kamiennych
swych kryjówek. Głowę mam pełną szumów, a w
uszach dzwoni jeszcze wrzask.
Jest cicho... Jakby z podziemi podnosi się cichutki
powiew muzyki, podobny w tym potwornym teatrze
do brzęczenia owadów, do szmerów letniego
wieczora, albo do gadania dalekiego lasu. a

background image

olbrzymiej scenie ukazali się śpiewacy, z oddalenia
mali, Radames i Arcykapłan. Wreszcie odzywa się
łomot trąb i dudnienie bębna, dźwięki biegną szybko
poprzez ogrom cyrku, dopadają do najdalszych
zakątków, wreszcie przelewają się przez granitowy
zrąb budowli i gdzieś tam już cicho szemrzącą
kaskadą lecą w przepaść i w noc.
Radames postąpił naprzód dwa kroki, rozpaczliwym
wzrokiem zmierzył odległość i wysokość niebieskiego
stropu, od którego głos jego ma się odbić - zaśpiewał
swoje:
- Celeste Aida, forma divina, mistico serto di luce e
fior!...
A kiedy się, rękoma sobie dopomagając, wdrapał bez
szwanku na ton najwyższy - krzyknął tłum jednym,
zgodnym, potwornym, tysiąc-echowym głosem
uznania. W zamkniętym teatrze krzyk ten
rozwaliłby mury i lampy by od niego pogasły;
padłaby trupem primadonna, chociażby zażywna i
mocna w sobie; rozsypałoby się w próchno ze
trzydzieści nieco starszych chórzystek, zachwiałyby
się dekoracje i runęłaby świątynia tebańska;
uciekłby z teatru najodważniejszy krytyk. Zasię
Radames Veronese okrasił oblicze uśmiechem
zadowolenia i przyjął sztandar z rąk cudownie
śpiewającej Amneris, słynnej Marji Gay i poszedł do
garderoby, spojrzawszy wymownie na Aidę, dobrze
śpiewającą i mającą głos należycie cienki, za to
ramiona tak grube, jak kolumny w świątyni
Wulkana.

background image

W momencie zmieniono dekoracje, w których niema
wiele do zmienienia, gdyż osiem drewnianych słupów
przesuwa się to w tę, to w ową stronę, wszystkie
bowiem świątynie, więzienia i inne takie lokale,
potrzebne do "Aidy", znajdują się tuż opodal sceny,
albo już pod siedzeniami widzów, albo też w ukryciu
wśród drzew, zasadzonych "tymczasowo".
Śpiewają tedy ładnie i składnie, to też straszliwe
okrzyki uznania są coraz częstsze i coraz żywsze,
szczególnie dla Amneris; grają wszyscy z szerokim,
włoskim gestem, przypominającym w scenach
bardzo dramatycznych, gesty rozżartych
ludożerców, lub też ruchy w tańcu św. Wita, niema
jednak tak gwałtownego ruchu, któryby na tej
scence, mogącej pomieścić pułk wojska, był rażący.
Mniej nam jednak wszystkim idzie o "Aidę", więc
się bogdaj, że z rozkoszą czeka antraktu, aby raz
jeszcze i raz jeszcze przyjrzeć się nieporównanemu
widokowi amfiteatru, który ma pomysły
nadzwyczajne; w jednym bowiem antrakcie stało się,
że niebo zeszło na ziemię, z czterdziestu bowiem
onych tysięcy ludzi każdy w pewnej chwili zapalił
małą świeczkę i podniósł rękę w górę. Tego nie
widział nawet eron. Przymruż oczy, a ujrzysz
widowisko nieporównane: tysiące migotliwych
gwiazd mruga w mroku i żarzy się i świeci; tysiące
świętojańskich robaczków lata wśród tłumu, który
się raduje i cieszy się i śmieje głośnym,
rozwichrzonym, szerokim śmiechem, tłum bowiem w
tej chwili zmienił się z potwora w małe dziecko, które

background image

trzyma w rękach świecidełko i szaleje z radości.
Gwiazdę sobie kupił za solda i tuli ją, rozbłyśniętą, w
rękach, aż się zdumiały prawdziwe gwiazdy i patrzą
z otwartemi usty, co za wspaniałą zabawę wymyślił
sobie głupi człowiek.
Ten zasię nie jest tak głupi, bo zgasił świeczkę po
chwili, aby mu połowa została jeszcze na drugie
przedstawienie i, uspokoiwszy się, wyłupił oczy ze
łba, patrząc na zwycięski pochód Radamesa.
Pochód ten jest atrakcyą spektaklu; trębacze grzmią
w trąby, ale z takich samych egipskich nut, jak i u
nas, zasię w rytm marsza idzie nieskończony
korowód wojowników i bohaterów, autentycznych
murzynów i autentycznych koni, które są bardzo
stylowe, są to bowiem właściwie wyschłe mumje
bojowych rumaków, na razie zaś, w czasie wolnym
od występów w operze, służą w dorożkarskim fachu,
co snadnie poznasz po melancholji na końskiem
obliczu, po łopatkach, urągających niebu i po
bokach wytartych.
ikomu to jednak nie szkodzi, że Faraon miał taką
parszywą konnicę, zato bowiem wojsko jest świetnie
ubrane, Radames zaś kapie od złota i promienieje,
jak słońce.
Oto, pomyśl sobie, złoty Boyu, - w pewnej chwili,
jakby wysunięty przez reżysera, wtacza się na scenę
to kochane bydlę, księżyc. Włazi poważny, cudownie
dostrojony do tragicznej sytuacji, świetny i
błyszczący.

background image

Gra wybornie: twarz ma w miarę melancholijną w
miarę wzruszoną, patrzy na akcję poważnie,
zawisnąwszy nad sceną bez ruchu, wytrawny mądry
statysta.
Przypatrz mu się dokładniej, a ujrzysz za tą mgłą
tragicznej melancholji zwiędłą, umalowaną tylko
doskonale, zapitą gębę starego aktora, rafinowanego
wygi.
Ożywił scenę w jednej chwili, dumny ze swej roli,
czując, że w tej chwili wszystkie gwiazdy patrzą na
niego z niezmiernym podziwem, jak głupie podlotki
na wielkiego aktora, który chociaż bez gaży i bez
emerytury, najwspanialsze grywa role, stary
wyjadacz, co więcej wyratował autorów i kiepskich
dramatycznych poetów, niż jest gwiazd na niebie.
Wysłuchał dostojnie całego śpiewania, poczem, kiedy
Radamesa przychwycono na zdradzie, spłynął z
ponad sceny z tym pysznym gestem, który znaczy, iż
on wszystko rozumie i wszystkiemu przebaczy.
Zrobił gębę bardzo tragiczną i popłynął, niby ręce
załamawszy, w stronę Medjolanu, aby nie widzieć
tego, co się dziać będzie w tłumie przy wychodzeniu z
amfiteatru.
Tłum zaś wypełznął na ulicę i, opowiadając sobie
wrażenia z tego nadzwyczajnego przedstawienia,
szemrał jeszcze długo, spać nie dając. Julji Kapuletti
w fałszywym grobie.
Ciebie jednak, drogi przyjacielu, sądzę, że dobrze do
snu przysposobiłem, jeśliś nie usnął już w połowie
czytania tego listu. Jeśli tak jest, śnij tedy słodko i

background image

niech Ci się przyśni, żeś znalazł dziesięć koron, nikt
Ci bowiem lepiej nie życzy odemnie. Pokój z tobą!

LISTY Z ICEI
ADRESOWAE DO KAZIMIERZA
SICHULSKIEGO W 1913 R.
I.

Czy nie uważasz kochany malarzu, że dostałem
manji pisania "listów z podróży", jak gdybym był
panienką, która się musi wypisać pod adresem:
"Zawiedziona 4832 poste restante"? - Czynię to
jednak dlatego, aby się moi przyjaciele dowiedzieli ze
smutkiem, że mi się nic złego w drodze nie stało, że
nie złamałem nogi i że mnie nie rozjechał automobil,
szczególnie moi przyjaciele piszący dramaty; kiedy
sobie bowiem, mój drogi, wyobrażę mój pogrzeb,
mam przed oczyma obraz niesłychanie wesoły: oto
trumnę moją, wysmukłą w lwowskim stylu, trumnę
wypożyczoną z teatralnego magazynu, niosą czterej
silni dramaturdzy, a niosą ją strasznie szybko, abym
przypadkiem z niej nie wstał koło teatru, gdzie,
śmiem mieć nadzieję, dyrektor teatru będzie miał
mowę, zakończoną wśród łez okrzykiem:
- Boże! czemuś zabrał tylko jednego?
I powiedz, drogi malarzu, co ja jestem temu winien,
że ktoś sobie kupił papier i pióro i jednem cięciem
zamordował w pierwszym akcie ojca, w drugim
matkę, w trzecim kota, sklął świat, ludzi i Pana
Boga?

background image

Aby tedy ochłonąć z nadzwyczajnego wrażenia
ostatnich naszych premjer, wyjechałem do| icei,
gdzie dotąd żyje pamięć o tobie, od czasu, kiedyś dla
oryginalności kąpał się w morzu we fraku, dziwną
tem w oczach tłumu okazując pogardą rzeczy
ziemskich, frak ten bowiem z kosztami sądowemi
kosztował podobno trzydzieści koron. Wspominam
ci o tej plotce, abyś wiedział, że dość jest wyjechać z
ukochanego swojego miasta, aby w niem zaraz
powiedziano:
- Czy pan nie słyszał, że ten i ten uwiódł w Kalkucie
córką Maharadży?
- To jest bezczelne kłamstwo, - odpowiada przyjaciel
nieobecnego, - nie pozwolą źle mówić o nieobecnych.
ikogo nie uwiódł, to potwarz; biedaczysko, ukradł
tylko dwa i pół miljona i uciekł z chórzystką, a to,
panie, wielka różnica!
Wyjechałem tedy na jasny brzeg za sprawą mojego
szanownego wydawcy, któremu się z tego powodu
zrobiło ciemno w oczach; powiadam abyś wiedział
jak w odpowiedniej postąpić okoliczności, kiedy
będziesz sprzedawał nową tek graficzną, że się z
wydawcą rozmawia w ten] sposób:
- Jestem panu podobno winien pięć tysięcy: drogi
panie!
Te "podobno" to jest nóż w serce i wydawca robi się
szaro-zielony, ale się uśmiecha; tych "pięciu tysięcy"
zaś nie bierz dosłownie, gdyż cyfry tej, znanej mi z
cudownej książki profesora Ernsta o życiu na

background image

planetach, używam w druku tylko dla efektu, w
rzeczywistości idzie o 76 koron za czwarte wydanie.
- ie szkodzi, - powiada wydawca - przecież mi pan
da powieść...
- Ach, tak... powieść...
Uśmiech mój w tem miejscu jest uśmiechem z
przedpogrzebowej kaplicy i więcej jest w nim
litościwej goryczy i ironicznej esencji, niż w
spojrzeniu dyrektora banku, rzuconem na
potrzebującego interesenta. Uśmiech taki jest
jednakże niezawodny, gdyż wydawca robi się szaro-
niebieski.
- ie da pan powieści?!
- Owszem, ale mój spadkobierca ją dokończy, chyba,
że wyjadą.
- Jedź pan do Zakopanego... -ie jestem hrabia.
- Jedź pan do Jaremcza...
- ie jestem bankierem; mogą wyjechać do icei.
- Gdzie to jest? - jęczy wydawca - to podobno bardzo
daleko?!
- a cmentarz znacznie bliżej... Wydawca biegnie do
kawiarni, szuka w leksykonie, gdzie jest icea i
krzyczy:
- Którą klasą pan jedzie?
- Pierwszą...
Jeszcze mam siniec od tego spojrzenia, które w tej
chwili rzucił na mnie ten człowiek.
- Panie! - mówi nieszczęśliwy kamienicznik - pan
mnie rujnuje!...
- Bóg mi to z ochotą przebaczy... Dawaj pan czek.

background image

O, malarzu kochany! widziałeś człowieka,
podpisującego wyrok śmierci na siebie? Szkoda,
zrozumiałbyś, jak wydawca podpisuje czek.
Widziałeś, jak człowiek, zaprzedający duszę,
podpisuje się krwią? Szkoda, byłbyś zrozumiał...
Każda litera jest paralitycznie skrzywiona, a każda
cyfra wygląda jak człowiek, chory na skręt kiszek,
każde zero wygląda jak rozpacz, każda ósemka, jak
załamane w bólu ręce.
Można jednakże zacnemu wydawcy osłodzić tę
straszną chwilę, kiedy mu się powie:
- Dziękuję panu tymczasem, bo za tydzień
zatelegrafuję znowu po pieniądze.
Wtedy można już wyjść bez pożegnania, gdyż
wydawca leży zemdlony i długo, długo się nie rusza. I
wcale słusznie, gdyż dla wszystkich polskich
księgarzy, ludzi skądinąd niesłychanie szanownych,
jest to pozycja najodpowiedniejsza.
Tego samego zdania był Ignacy ikorowicz, nasz
grzeczny przyjaciel, którego zastałem we Wiedniu,
pogrążonego nad pisaniem trzeciego aktu nowej
komedji. Zacny ten pisarz, jeśli na ulicy spotka
własną biedę, starą damę, mocno do niego
przywiązaną, kłania się uprzejmie. Grzeczny autor
"Gołębnika" jest bywalcem Riviery, to też,
wsadzając mnie do wagonu, powiada:
- Przy trzecim stole w prawej sali ruleta jest zepsuta,
co wtorku i soboty wychodzi trzynastka... Przy
pierwszym stole na lewo dwadzieścia siedem, a przy

background image

stole w głębi zero, jeżeli krupjer jest młody, a jeżeli
stary to osiemnaście...
Pomyśl sobie, mój drogi, co to znaczy brak szczęścia!
Świetnie już ktoś powiedział: jeśli kto ma "pecha",
to, wtedy mu nawet kamień spadnie z serca, to mu
zawsze upadnie na odciski, - nigdym się nie mógł
doczekać ani młodego, ani starego krupjera, tylko
zawsze kręciło ruletę indywiduum w średnim wieku.
Zanim ci jednakże opowiem, jakie w pachnącym tym
kraju widziałem gęby, aby się uradował twój
cudowny ołówek, który lepiej czuje, niż ja ci to mogę
opisać, - muszę ci opowiedzieć, jak bardzo smutnym
był mój wjazd tegoroczny do Francji, której
obywatelem czułem się kiedyś przez czas dłuższy, a
którą przekląłem obecnie do siódmego pokolenia,
bez żadnej uwagi na system dwojga dzieci.
Wiesz o tem, że literat ma jednego wiernego
przyjaciela, a jest nim szlachetny papieros, w
którego towarzystwie się myśli, który zaraz gaśnie,
jeśli się myśli głupio, z którym się do spółki pisze i
który goryczą napawa usta, jeżeli się pisze głupio;
znasz przytem francuskie papierosy, które przy
paleniu mają posmak zżółkłej waty ze starej kołdry,
mają zapach zbrodni i przypalonego kalosza, które
wypełnione są uschłą trawą morską, zwietrzałą
gutaperką, z których dym gryzie oczy, słodkawy
przytem jak rycynus, które nastrajają
impertynencko, haniebnie i złośliwie. ie dziw się
tedy, że wiozłem ze sobą swoje własne papierosy, że
się zaś człowiek ogólnie przyjętym zwyczajem, a na

background image

wszystkich celnych granicach ściśle obserwowanym,
nie zwierza nikomu z posiadanych skarbów, więc się
i ja nie chwaliłem przed celnikami, słusznie
mniemając, że jeśli Chrystus Pan uważał tę branżę
za rzezimieszków, tedy dobry chrześcijanin w żaden
sposób w konfidencje z nimi wchodzić nie powinien.
Przegląda mi tedy jeden taki walizą i odrazu nabrał
dla mnie szacunku, widząc, że mam aż dwie koszule,
gdyż odrazu wziął mnie za polskiego hrabiego,
tembardziej, że ze strachu, aby nie znalazł
papierosów, miałem minę idjotycznie-arogancką. Z
taką tedy miną przejechałem granicę bez wyrzutów
sumienia, mniemając, że dwieście papierosów nie
zubożyło drogiej mi Francji, a zubożyłoby mnie i
mojego wydawcę, dla którego raz jeszcze się
poświęciłem. Jeździłeś często przez różne granice i
znasz dobrze ten wspaniały widok, jak już po drugiej
stronie zła i dobra, wszystek naród wyjmuje
rozmaite rzeczy, skąd się tylko da; jak panie
wydobywają papierosy z ukrycia, o którem
Brantome jeden łacno jakieś piękne powie słowo i
jak się wszyscy cieszą, że się celniki dały oszukać. Ja
się nie cieszyłem wcale, gdyż nie opłaciłem moich
skarbów jedynie - przez zapomnienie;
przypomniałem sobie jednak gdzieś na trzeciej
stacji, ale już było zapóźno, żeby się wracać do
zbójców szlachetną modą świętego Jana Kantego.
Siedzę sobie tedy w przedziale wraz ze spokojem
duszy i z jakimś wytwornie odzianym gentelmanem,
który czyta "Madame Bovary" i bawi się purpurową

background image

różą, co każdemu wolno. Jest godzina piąta rano i
morze szumi tuż przy kolejowym wale.
Myślę sobie: "dobrze jest na bożym świecie w
przedziale pierwszej klasy!" i postanawiam uczcić
radość życia ofiarą dymu z papierosa, co się
jednakże zezowatemu życiu wcale nie podobało,
albowiem w tejże chwili gentelman z różą (o,
zbrodnio! jakie przybierasz pozy!) rzuca się na mnie
jak tygrys, chwyta moje przerażone papierosy, które
tulą się do siebie jak przelękłe, biedne, sieroce
dzieciątka, - i krzyczy.
- Tiens! - myślę sobie i powtarzam za Zagłobą: "ten
mi da łupnia..."
Przez głowę przeleciała mi myśl, że jest to taki z
Conan Doyla albo z Maurice Leblanca, że rzuci mi
na twarz zachloroformowaną chustkę, że mnie uśpi, i
że mi zabierze mój czek na trzy miljony. ic z tego...
Myślę sobie tedy, że jest to człowiek, który nagle
oszalał, ujrzawszy polskiego pisarza, jadącego sobie,
jak nic na Rivierę...
Myślę sobie dalej tedy, że jest to anarchista i uważa
mnie za podróżującego incognito króla, - także nic z
tego.
Pomyśl sobie, drogi malarzu, że jeszcze szło o te
mizerne papierosy, albowiem wspaniały rząd trzeciej
republiki (oby została królestwem) wysyła każdym
pociągiem kilku takich gentelmanów, którzy
bezecnie z poza kartek książki, czytanej naturalnie
do góry nogami, bo gość taki chyba nie umie czytać,
wypatrują, czy kto czego nie wiezie. Wszystko to -

background image

jeszcze raz ci powtarzam, - stało mi się przez
przeoczenie, opowiadam to zaś dlatego, aby drugi
tak jak ja nie był mądry po szkodzie i nie zapomniał
oclić tytoniu, albo przynajmniej nie dowierzał
figurze, czytającej "Panią Bovary" i bawiającej się
łajdacko różą.
Z tem wszystkiem to jeszcze nie koniec, namaluj mi
to wesoło, bo było to bardzo wesołe. Gentelman
powiada:
- Za chwilę pociąg stanie, niech się pan pożegna z
madame...
Francuz, jak uważasz, zawsze jest pełen galanterji.
- Ha! - zawołałem, - jak bohater w tragedii, - biada!
biada!
A kiedym się pożegnał z madame, nie mogącą pojąć,
jak można stracić męża na gładkiej drodze kolejowej
i w niewieścim zapale mianującą głośno kanalją
reprezentanta trzeciej republiki i zaledwiem miał
czas wykrzyknąć:
- Pisz do mnie do Cayenny... -
- wysiadłem w towarzystwie gentelmana na stacji
Garavan, co przypomina mi do dziś dnia karawan.
Ale ta Cayenna nie dawała mi spokoju, bo zdaje się
w drodze do tego właśnie przybytku zmarła
szlachetna Manon Lescaut. O, drogi przyjacielu! ie
zapominaj nigdy dobrze chować papierosów,
zaklinam cię na wszystko!
Świat zachłysnął się przeczuciem poranka, a ja w tej
chwili rzuciłem laską za wróblami, które tarzały się
w ulicznym pyle, bo mi się zdawało, że się tarzają ze

background image

śmiechu na mój widok. Jak to Farys mówił?
"Daremnie palma zielona z cieniem i owocem czeka,
ja się wydzieram z jej łona, palma ze wstydem
ucieka..." A to ja chciałem uciec, nie palma, ale
gentelman, (oby okulał) niosący moje papierosy,
stąpa koło mnie i stara się mnie bawić rozmową,
bazyliszek z trzeciej rzeczypospolitej.
Myślę sobie, coby w mojem położeniu zrobił
d'Artagnan z "Trzech Muszkieterów"?
d'Artagnan zawołałby Porthosa i rzekłby spokojnie:
- Porthosie, daj w pysk temu poczciwemu
człowiekowi, który mnie niepokoi w podróży...
- Dokąd my idziemy? - pytam gentelmana, nie
patrząc jednak na niego, abym słusznym nie zapałał
gniewem.
- Do brygadjera, który ma służbę... Brygadjer -
myślę sobie - to jest taki generał w "Carmenie". -
"On brygadjerem jest, lecz w pułku tym nie służy".:,
powiada bas do pierwszego sopranu; świta mi tedy
dziwna nadzieja, gdyż nikt inny, tylko brygad]er
Don Jose pomógł ujść z rąk władzy pięknej
Carmenie, ale takie myśli, drogi mój, można mieć
tylko o wczesnej rannej godzinie, gdyż nawet w
pełnem słońcu jestem bardzo mało podobny do
pięknej Carmen, Carmencity.
Uważaj jednak, teraz się zaczyna "Uroczystość na
Garavanie".
- Dzień dobry panu, panie brygadjerze! - powiadam
ja.

background image

Władza siedzi bez kołnierzyka w takim pokoju, gdzie
jest jakaś prycza, krzesło i stół; pan brygadjer
patrzy na mnie, potem na gentelmana, który mruga
znacząco i już wszystko rozumie; potem dopiero
odpowiada pięknem "dzień dobry", wypuszczając
jednocześnie kłąb dymu ze śmierdzącego kaporala.
Bardzo jest miły pan brygadjer, który pisać ma
protokół. Wcale mi się nie przedstawiwszy, pyta
mnie o nazwisko, które po wygłoszeniu, powoduje
niesłychaną konsternację; brygadjer jest
przerażony, obawiając się, że mu nie starczy papieru
na jego zapisanie. Heca się potem czyni kolosalna,
czy jestem Polak czy Rosjanin.
- To pan długo tu jechał? - dziwi się władza.
- Prawie dwa miesiące, - odpowiadani z
rozczuleniem.
- O, tak, pański kraj jest bardzo daleko, - powiada
pan brygadjer, który się łaskawie mną
zainteresował; ponieważ zaś obaj podobaliśmy się
sobie nawzajem, zaczynamy towarzyską
konwersację, z wyłączeniem złodziejskiego
gentelmana, który stoi na uboczu, dzierży w uścisku
moje papierosy i bardzo się wstydzi.
- Tam u panów była teraz straszna wojna, jak się to
nazywa... no... na tym Bałkanie?...
Przysięgam, że nie zmyślam. Odpowiadam tedy:
- Straszna wojna, panie brygadjerze, - trzech moich
braci zginęło... Jeden był feldmarszałkiem...
- I pan tu przyjechał wypocząć? - mówi on tkliwie.

background image

- Tak, panie brygadjerze, ale widzi pan, nieszczęście
z papierosami...
- Trudno, obowiązek, bardzo pana przepraszam, ale
nie wolno. Czemu pan nie zadeklarował?
Pan brygadjer jest tak uprzejmy, że nawet nie
oczekuje odpowiedzi na to pytanie, tylko pisze dalej
swój straszliwy protokół, który opowie dziejom
Francji, że za czasów rządów pana Reymunda
Poincaré'go, przychwycono dwieście papierosów w
miejscowości Garavan o godzinie piątej rano...
- Panie brygadjerze, proszę mi powiedzieć, ile mam
zapłacić, abym sobie poszedł.
- Musi pan czekać, aż wstanie pan szef.
- A czy pan szef wstaje wcześnie?
- Jak się zdarzy... Czasem o jedenastej...
- A czasem wcześniej?
- ie, czasem później...
O, święty - Pecoranie! - krzyknąłby w tem miejscu
Robert Bracco.
Pot kroplisty wystąpił mi na czoło. Strach! Upadłem
na krzesło wedle dantejskiej recepty "jako człowiek
martwy pada"... A jeżeli pan szef mnie na złość
umrze?
Pomyśl sobie, co się dzieje dalej. Mam czekać od
szóstej rano, aż pan szef wstanie; uprzejmie mnie
proszą abym "zechciał" zaczekać w przyległym
pokoiku, do którego wchodzę, jak do szpitala.
Wzdrygnąłem się na, progu i krew mi uderzyła do
głowy: naprzeciw mnie wisi portret pana prezydenta
Poincaré'go i ten człowiek do mnie się uśmiecha. O,

background image

królowie Francji! Czyby który z was kazał
wyłapywać po pociągach nie-oclone (przez
zapomnienie!) dwa pudełka papierosów?! A ten
człowiek się śmieje, ale niedługo, gdyż musiał w
oczach moich wyczytać straszliwe rzeczy.

Gorze! gorze! Siedzę sobie tedy i dumam. O czem?
Mój drogi, zdaje mi się, żem przez chwilę myślał też
o pozagrobowem życiu i gdyby był ksiądz w pobliżu,
byłbym odbył jeneralną spowiedź. ajgorsze jest to
jednak, że nie miałem - papierosa. Próbowałem
układać wiersze, wspaniały cykl: "Z więziennej celi",
ale nie szło, zainteresowałem się jednakże po chwili
żywo straszliwym piskiem i górno brzmiącym
krzykiem niewieścim. Czyżby mnie przyszła uwolnić
jaka cudzoziemska księżniczka? Zdawało mi się, że
słyszę najwyraźniej: "Puśćcie go, albo się przebiję
tym sztyletem", potem znowu ucichło, jakby ktoś
składał zeznania, potem znowu rozbrzmiał cudowny
krzyk i zdawało mi się, że znów słyszę: "Śmierć
tyranom i hańba! hańba! hańba!"
Poincare, na ścianie wiszący, począł się
przysłuchiwać pilnie, ja natężyłem słuch. Aż za
chwilę drzwi się otwarły i oto wpada niewiasta, tak
czerwona, jak panna po pierwszym pocałunku, wcale
piękna niewiasta w bardzo drogiem futrze: zamilkła,
ujrzawszy mnie, przypatrzyła się pilnie, a potem:
- Pan jesteś szefem?
Spojrzałem na nią nieco nieprzytomnie i dość
głupkowato, z czego ona przekonała się

background image

najdowodniej, że muszę być jakimś wysokim
urzędnikiem.
I, jak zefir wiosenny, który wreszcie w burzę się
zamieni, jak lawina, która z grudki śniegu w górę
urasta, jak długi, które rosną jak pędy wiosenne, tak
rosła jej wymowa na ten temat:
- Co to jest? Jak mnie tu traktują? iech Pan do stu
djabłów zrobi z tem porządek, kilku papierosów
wieźć ze sobą nie można...
- Madame... - chcę jej przerwać,
- To jest rozbój, żeby taka swołocz właziła do
sypialnego przedziału. Pan ma ładnych
rzezimieszków... Ot co!...
- Madame... -powiadam.
- Do ministra zatelegrafuję!... Do samego
Kokowcowa... Ani centima nie zapłacę, bo mi się nie
chce.
- Pani! - krzyknąłem, jak człowiek, który chce
przekrzyczeć wichurę, - ile pani wiozła papierosów?
- Głupstwo! Dwa tysiące...
- A ja dwieście...
Widziałeś kiedy apoplektyczny atak? Bardzo to
ładnie wygląda: człowiek zatrzymuje ręce w pozycji
"gadającej", usta otworzył, chcąc złapać powietrze i
oczy stawia w słup. Bardzo ładnie wyglądała ona
rosyjska niewiasta, więc ja, jako starszy więzień,
odstąpiłem jej krzesło, aby na niem mogła wydychać
swoje wzruszenie.
- Pan także?

background image

- Tak, pani, ja także. Ból nas połączył i gdybym był
wolnym...
- A to świnie! -powiada nato ona...
Mój uśmiech wy łuszczył jej moje w tej sprawie
poglądy.
Aż przyszła ta godzina, kiedy pan szef wstał lewą
nogą z łóżka; chudy, wysuszony jak tytuń obejrzał
mnie, obejrzał, dziwił się, cmokał ustami, przewracał
oczy, ważył moje papierosy, znowu się dziwił,
wysunął język, potem kiwał długo głową.
- Pan jest Rosjanin.
- ie, Polak.
Pan szef przyjrzał mi się, jakby zobaczył króla
Dahomeju.
- I czemu pan nie oclił?
- Zapomniałem.
- Jak można zapomnieć?
- Mam uderzenia krwi na mózg, raz zapomniałem,
jak się nazywam...
Pan szef zmrużył jedno oko, pokiwał głową na
temat: "powiedz to innemu, a nie mnie" i powiada :
- To drobnostka, pan zapłaci małą karę.
- Ile?
- Pięćset franków...
W jednym dramacie wierszem jest taki ustęp:
"Co mówisz, wicehrabio? Zdaje mi się, że
zwarjowałeś po stracie trzeciej żony!"
To właśnie powiedziałem wzrokiem onemu
człowiekowi, tak, że mnie zrozumiał. Musiałem
długo i szeroko opowiadać mu, że ja jestem taki

background image

pisarz, co nie, ma pieniędzy, że jestem bardzo chory,
że jedna izza mnie ocali, że uczyniłem to z
rozpaczy, że wierzę w przyszłość Francji, że jej życzę
szczęścia w handlu, że nigdy w życiu nie miałem
takiej kwoty, że mu poświęcę sonet, że bardzo
szanuję jego żonę i bardzo kocham jego kaprawe
dzieci, - aż zmiękł i kazał zapłacić dwieście. Jakbyś
się, kochany malarzu, ze mną potargował, tobym ci
coś niecoś jeszcze z tej kwoty opuścił, ale w druku
nie wypada. Ale zato owa Rosjanka... Zdaje mi się,
że ją obdarli aż do koszuli, uważając, że w nicejskim
klimacie można chodzić w przewiewnym stroju...
To się stało w szlachetnym Garavan, teraz ci zaś
opowiem, co się działo w icei w dniu arodzenia
Chrystusa Pana.

Człowiek, leżący na katafalku, mało zazwyczaj
okazuje zainteresowania dla piękności natury, że zaś
moje przejścia nastroiły mnie dość trupio, muszę
tedy nieco ochłonąć, zanim opiszę jeszcze raz to, co
już było tysiąc razy opisane; jestem bowiem tego
zdania, że nie jest żadną sztuką opisywanie tego,
czego nikt jeszcze nie opisywał, trudniej natomiast
wydusić kropelkę haniebnie wyciśniętej cytryny.
Patrzeć bowiem bardzo łatwo, widzieć natomiast jest
bardzo trudno. Boją się jednak, czy zdołam
nieprawnemi oczyma dojrzeć jeszcze cokolwiek w tej
świetnej panoramie, którą dobry Pan Bóg podarował
ludziom, jak się dzieciom ofiaruje kosztowną

background image

zabawkę. Dzieci wystawiły zaraz w podzięce
przybytek, w którym się zgrywają w baccarata.
Przejedźmy tedy szybko mocarstwo księcia Alberta,
którego artylerja składa się z jednego rewolweru, a
konnicę reprezentuje wspaniały rumak do wożenia
wody, owo cudowne mocarstwo, o którem snadnie
można powiedzieć obrazowem wielce zdaniem
Sieroszewskiego, że jeśli pies na niem siądzie, to ogon
ma już za granicą; pociąg nasz szybko wyjeżdża,
gdyż dłuższym postojem mógłby zaczadzić całe
państwo.
A wiesz, drogi malarzu, kto ze mną jedzie w
przedziale? Gentleman, czytający "panią Bovary" i
bawiący się różą... Inne indywiduum, ale taki sam
opryszek, - na zmianę. O, zemsto! ie umiem ci
opisać tej arogancji, z jaką zapaliłem sobie
papierosa, mając w kieszeni wspaniały, żółty kwit,
dowodzący, że już ze mnie zdarto skórę. Dmucham
mu w sam nos, powoli, z predylekcją, rafinowanie,
złośliwie, śmiertelnie spokojnie. A indywiduum na
mnie nawet nie patrzy, tylko bazyliszkowym,
zezowatym wzrokiem obserwuje jakąś panią,
wtuloną w kąt. O mnie już wie, zbójca, teraz czyha
na tę niewinną owieczkę, tak, że zaczynam drżeć na
myśl, co będzie, jeżeli ten podstarzały anioł zacznie
wydobywać z pończochy opasłe pudełko
papierosów? Zrzekłbym się nawet interesującego
widoku, byle ją jakoś ostrzec; powiedzieć jej wprost
nie mogę, że zbrodzień siedzi w przedziale, ale w
potrzebie przychodzą do głowy genjalne pomysły,

background image

zaczynam tedy ni stąd, ni zowąd podśpiewywać arję
z "Carmeny", owe dumne słowa przemytników::
"Strażników dwóch, to dla nas fraszki..." Myślę
sobie: jeśli baba muzykalna, tedy zrozumie.
Efekt, co prawda był. iewiasta "patrzy na mnie
wesoło, czym się nie upił, spotkawszy się jednak z
moim wzrokiem, który jej zaczął krzyczeć : kobieto!
uważaj! - który wykrzykiwał w głos zawołanie z
Kiplinga:
- a Chila, baczność, na Chila!. - który starał się być
natarczywym, - zaniepokoiła się. Ja nic; ciągle mi żal
kobiety, więc nucę sobie wiele mówiące:
"Don Jose stań na straży, a ja namiot rozwinę!"
Wtedy ona patrzy przerażona, na mnie, tym
litościwym, strwożonym wzrokiem, jakim się patrzy
na biednego warjata i widzi, że jej daję znaki. Zrywa
się tedy, prosi uprzejmie celnika, aby jej pomógł
wziąć walizkę, co on czyni niesłychanie chętnie i
wychodzi-do innego przedziału.
- "Więc nas przenieś," - rzekły ryby do starej czapli,
która "jak to bywa", zjadała je po drodze.
- ieszczęśliwa! - rzekły jej me oczy. Tak to
najlepsze rady idą na marne, co mnie
szczerze zasmuciło, tak, że smętny bardzo przybyłem
do icei, owej żaby, która się dmie bardzo, aby być
podobna do wielkiego wołu, do Paryża.
Już na nicejskim dworcu człowiek zostaje bez
żadnego patentu, hrabią; wogóle Francja to jest
bardzo demokratyczny kraj. Posłańcy hotelowi
rozdają tem chętniej tytuły, im który jest młodszy,

background image

starszy nieco wyga, przyjrzawszy się skromnej
walizce, która wygląda jak podrzutek, mówi ci już
tylko "panie baronie", a bardzo stary, oceniwszy
mnie jednym rzutem oka - nic już nie mówił. Dobrze
jest jednak w życiu przebyć angielską chorobę, bo się
z angielską flegmą przechodzi wśród tych
opryszków, rzuciwszy im w jednem słodkiem
spojrzeniu generalne i skondensowane: połamcie
nogi, obywatele!
Targuj się potem, nieszczęśliwa polska duszo, z
hotelarzem, który, dowiedziawszy się, że nie jesteś
ani Anglik, ani Rosjanin, bardzo się temu dziwi i
wcale swego zdumienia nie ukrywa.
Rozmawiając z hotelarzem nie należy nigdy mieć w
ręce coś ciężkiego, łatwo jest bowiem bardzo zostać
mordercą z powodu nieodpornego przymusu.
Powiadasz mu:
- iech mi pan da słoneczny pokój.
- U nas wszystkie są słoneczne. Król szwedzki tylko
tu zajeżdża..
Wiezie cię windą, wiezie i pokazuje pokój z
cudownym widokiem na sąsiedni strych, gdzie się
suszą dwa fartuszki i gdzie trzepią dywany.
- Voila! To jest bardzo ładny pokój.
- A gdzie jest słońce?
- Jak pan to rozumie? U nas zawsze jest słońce.
- A czemu teraz niema?
- Teraz? Ach, teraz... To w istocie dziwne, że teraz
niema...

background image

- W takim razie, kiedy tu będzie słońce, niech mi pan
da znać. Do widzenia panu...
Gdyby się w jednej setnej części sprawdziło to, czego
ci ten człowiek życzy w tej chwili, nie doszedłbyś do
bramy. Wreszcie jednak gdzieś osiądziesz, gdzie
można z pyłu otrzepać obuwie, gdzie jest kominek, w
którym nigdy się nie pali, gdzie na kominku jest
zegar, który nigdy nie chodzi, gdzie jest kaloryfer,
który powinien być chórzystką, nie kaloryferem, bo
wcale nie grzeje, za to jednak jest stary, upudrowany
kurzem i ciągle śpiewa, gdzie jest telefon, ale taki dla
głuchoniemych, co to gadasz w niego| jak dziad do
obrazu, a on nic "na szafce stoi, nikogo się nie boi",
gdzie jest "landszaft", którego żaden malarz nie
podpisał, ale muchy za to bardzo często, gdzie jest
wanna, która jednak sama powinna się wykąpać,
gdzie jest szafa z lustrem, ale z takiem lustrem, że
kiedy w nie spojrzysz, tracisz w tej chwili ochotę do
życia, gdzie jest kałamarz, ale z mazią, i pióro,
którem tylko wyroki śmierci możesz podpisywać,
gdzie jest wreszcie dywan, z którego by trup wstał,
gdyby go na nim złożono.
Ale ja byłem szczęśliwy, albowiem miałem cudowne
mieszkanie ze słońcem, wprawdzie nie wprost, tylko
odbitem w takiej nieśmiertelnej szafie z lustrem tak,
że sobie mogłem śpiewać co rano, jak Butterfly;
"dziś mamy dzień pogodny!" i dopłacałem za to
słoneczne widmo tylko franka dziennie. Za księżyc -
za to nic mi już nie doliczono, albowiem mój
gospodarz, pan Caneppa, który nawet za atrament

background image

zużyty na ten nieskończony list nic sobie nie policzył,
jest gentelmanem, wprawdzie tylko na oliwie, ale
gentelmanem. Jest to bowiem Wioch, Włoch
obdziera tylko do trzeciej skóry.
Taki to już porządek tego świata, na którym "sam
czart prowadzi bal", a cielec złoty "z bogów drwi".
Całe szczęście, że słońce mało sobie robi z tego i
wstaje co dzień z morza niefałszowane, śliczne, dobre
i łaskawe, witane z wielkim krzykiem przez czeredę
mew, a czasem przez potwornego sępa, hydroplan,
który się wzniósł po nad fale i z groźnym, złym
szumem, ze szmerem straszliwego jakiegoś owadu,
stalowe skrzydła położywszy na słonecznych
blaskach, wprost w słońce leci, jak chiński smok,
który pożarł słońce. Za chwilę zaś, upojony własną
pychą, sam, z własnej woli, leci na wodne przepaście
i siada na nich; na wielkich, szerokich łapach, które
pazurami drą niezmącone wody i po falach goni
słoneczne odblaski, niecierpliwym, potężnym ruchem
wodę sobie zgarniając pod stalowe piersi. Ujrzawszy
potwora, tuli się z trwogi do fali jaskółka rybaczej
łodzi z białym żaglem, zaś wielki wieloryb okrętu,
który brzuchatym kadłubem leniwie na wody się
położył, cierpliwy, afrykański podróżnik, nadyma
się" i fałszywie pyszni, widząc te. djabelskie po fali
igraszki uskrzydlonego rekina, nowo-modne i
straszne. Jednakże, zdumienie jego, źle ukryte,
niema granic.
I oczy ludzkie się dziwią, że je słońce rozweseli, które
jak opary z wód dobywa, tak z biednej ludzkiej

background image

duszy wywodzi opar trosk i smętków, a wiatr je po
morzu rozwiewa, lecz nie na długo, bo czyż nie wiesz,
miły mój przyjacielu, że czasem trzyma się człowieka
jakaś rzecz podła i marna i w żaden sposób jej nie
zgubisz, choćbyś ją gubił umyślnie. Polska troska to
jest właśnie takie stare żelaziwo. Zejdziesz z
morskiego brzegu i wejdziesz w ciasne uliczki, a ona
już stoi za węgłem, milcząca i cierpliwa i dziwnie
uśmiechnięta ; wypłowiałym pióropuszem do stóp ci
się skłoni i znów idzie za tobą len giermek obdarty,
wierny jak nieszczęście i jak wychudzony pies. ie
utonie w morzu, bo takie topielec morze zaraz na
brzeg wyrzuca, nie zginie w tłumie ludzkim, bo jest
mądra. A gdy ją, zabłąkaną, konstabl -spyta:
- O melancholjo, nimfo, skąd ty rodem?
- Z Polski! - odpowie ci zawsze owa dziewica, która
ma przejście wolne przez celną granicę.
W słonecznym blasku, rozśpiewanym słonecznym
blasku, które rano srebrem farbuje morze, w
południe lazurem, a pod wieczór najczystszem
złotem, taje jednak wszystko w duszy jak na
śnieżystem polu, taje wszystko w sercu jak w lodowej
grocie i łaskawy i dobry czyni się człowiek, a jeśli
duma o czem, to jedynie o czemś, co jest piękne, a
jeśli zamierza coś, to jedynie coś, co jest dobre.
Dziwne to jest, ale w tej słonecznej powodzi nigdy się
nie myśli... prozą, lecz zawsze wierszami; na
rozperlonej grzywie każdej fali płynie diamentowy
rym, szept morza rytm wybija, a wiatr to wszystko

background image

wiąże w strofy, cichutkie, dzwoniące, przez nikogo
nie słyszane strofy.
Słońce jednakże jest tu tylko tak nieskazitelne i takie
odradzające, główna, wielka, królewska osoba,
jedyne stworzenie żywe i cudowne, nie robione na
efekt i na humbug; albowiem wszystko inne, to jest
teatr. awet skały, które pyszne płoną w słonecznej
kurzawie, ustrojone \y wodospady kwiatów,
wyrzezane są dziwnie misternie, ubrane w jaką taką
sztuczną grozę i wszystko to wygląda jak
minjaturowe, z tęczy uprzedzone fata morgana,
odbicie czegoś wielkiego, co istnieje w grozie i
potędze, ale gdzieś bardzo, bardzo daleko. Wszystko
wprawione w przeczyste lazurowe ramy i wszystko
piękne, nie swoją, lecz odbitą od słońca pięknością,
niemal bezduszne, sztucznem żyjące życiem. Jak
cudownej piękności kokota wygląda Riviera, dama
kameljowa i różowa i mimozowa i jako kto chce,
słoneczna metresa i kochanka całego świata, która
się pozuje wdzięcznie, obwieszona perłami i
bezlikiem diamentów.
Palmy ją chłodzą, morze jej przyśpiewuje, a ona się
nudzi tą śmiertelną nudą ludzi bogatych, którzy
wożą swoje życie w kufrze, a serce w neceserze, i
czeka, aby jej snobizm ludzki, z wielkim brylantem
w krawacie, czołem uderzył. Kwietny brzeg
Śródziemnego Morza, znudzony swoim własnym
lazurem, znudzony swojemi kwiatami, zna wszystkie
rozkosze tego świata, opity niem do syta, jednego
tylko w życiu swem niebieskiemi nie widział oczyma:

background image

jakiejkolwiek pracy. Jedno morze tu tylko pracuje,
wynalazłszy sobie robotę wprawdzie nie zajmującą,
ale zato krzykliwą: rzuca o brzeg kamieniami; jest to
morze haniebnie zdeprawowane, niemal teatralne
morze, które przez trzy tygodnie marszczy czoło,
wytężając myśl, coby to uczynić, aby przecież dać
znać o sobie? Po takiej głębokiej zadumie nabiera
niesłychanej arogancji, cofa się nieco wgłąb i z
jakiem takiem powodzeniem zaczyna "grać" burzę,
której się nawet mały, brudny Włoch nicejski nie
przerazi. Zdobywa się na wielką falę, zaczyna
szumieć, wydymać się, wspinać, bałwanieć, gotować,
syczeć, napędzać krzykiem fale, tłamsić się poczyna,
wzdychać z gniewu, wirować w pędzie, czesać
grzywy fal, burzyć, warknie czasem, potem zahuczy,
potem krzyknie, potem wodą klaskać zaczyna, jak
się klaskaniem w dłonie bawi tłum, jąknie potem
głęboko z udanego gniewu, wreszcie w zielone swoje
potworne łapy chwyta wiatr, który gwizdnie nagle,
rzucony wydętym pyskiem na tonie i jak niewolnik,
co dźwiga głazy na piramidą, tak ci oto czarne, z
afrykańskich brzegów na smyczy przywiedzione
wietrzysko, poczyna pracować ciężko. Jak żniwiarz,
co garścią zebrał kłosy i w snop je wiąże, tak on
zmarszczki na topieli związał w jedną grzywą,
trzepnął po niej rękoma, aż się zapieniła bluzgiem,
zadął z całej siły i gna ją pędem na zdobycie brzegu,
krzycząc przeraźliwie, jak dziki pastuch, co woły
popędza leniwe.

background image

Patrzy zdala czarne, nocą spowite morze,
niezgłębionemi oczyma czy się przeląkł świat tej
nawały i czy się zatrzęsły w posadach swoich gmachy
na wybrzeżu; a gmachy sterczą, wyszczerzywszy w
noc i pustką świecące, szczerbate zęby elektrycznych
lampek i wielki wał kamienny jak długi, olbrzymi,
skamieniały pyton leży niewzruszony. Zdumiało się
gniewne dzisiaj morze i zdumiał się stary, na muszli
grający Tryton, który w młodości swej zapewne był
krup j erem. Więc jeszcze raz siłuje się wiatr, jeszcze
raz bryznęły fale i odbiegły od kamiennej zapory z
piaskiem, z jękiem i skowytem, jak sfora białych,
czernią nakrapianych, łaciastych piesków, które
odpadły od odyńca, co się zaparł na zadnich łapach i
tylko krwawemi toczy ślepiami. Aż się morze znuży,
wilgotną ręką machnie z pogardą, trąbi jękliwie do
odwrotu i spać się kładzie, znudzone mocno. Takie
sobie morze; piękne, ale nie groźne i rozumiejące, że
w sezonie nie wolno mu szaleć zbytnio, aby nie
odstraszyć gości. Czasem się tylko zirytuje, dotknięte
w swej godności, kiedy nicejska rzeczka, w której
piorą bieliznę, zbyt wiele mydlin wleje mu w gardło.
Podobno wielki Gejzer islandzki można mydłem
przywieść do wybuchu, tak też i to morze, które i
tego także nie lubi, kiedy głupi pies stanie na brzegu
i zaczyna szczekać zajadle na fale. Wtedy pierwsza
lepsza z brzegu fala, na oko spokojna, podpływa
nieznacznie i nagle szczekające bydła trzaśnie w
gębę, tak, że pies, skowycząc w śmiertelnem
przerażeniu, ucieka do jakiejś ubrylantowanej

background image

wiedźmy, która, klnąc straszliwie morze, całuje
biedną twarzyczkę nieszczęśliwego ulubieńca.
A Angliki wysokopienne chodzą po promenadzie
poważnie, jak czaple, dość osobliwą wszystkiemu
okazując pogardę, największą zaś temu chłystków a
temu morzu, do którego każdy, usiadłszy na ławce,
tyłem się odwraca. Kiedy zaś słońce wchodzi w
"swoich lat południe" i kiedy, cierpiąca na manją
wielkości armata rozgłosi hukiem i echem dwunastą
godzinę, rojno jest na plaży i gęsto, albowiem
wszystko wyłazi z hotelowych pieczar, aby wygrzać
w słonecznej spiece kabłąkowate plecy, chuderlawe
piersi i oblicza z żółtej gutaperki. Tabetyki
malownicze wyjeżdżają z wielką paradą, kokoty
przedziwne przechadzać się poczynają z miną
dostojna i wielce niedbałą, kacapy rosyjskie chodzą
ciężko i głośno, rykiem śmiechu napełniając
powietrze, sumiaste, polskie szlagony z wielką suną
powagą, jak w polonezie, Francuski fircykowate i
aroganckie ladies angielskie, nieprzyzwoicie chude,
ale przyzwoicie krótkowzroczneiemcy plugawe,
rozpychające się łokciami, eleganckie i wesołe
Italczyki, murzyny, czarną miną nadrabiające,
Japończyki uważne, skromne, niczemu się nie
dziwiące, a pilnie przypatrujące się wszystkiemu;
kobiet pięknych niewiele (o, Polki, jakżeście piękne!),
zato starszych dwa razy tyle, ile ich potrzeba, a same
arcydzieła ornamentacyjnej sztuki, pomalowane
jakiemś kosmetycznem wapnem, wyróżowane
aptekarską krwią. amaluje sobie taka stara

background image

daktylowa palma brwi czemś czarnem, aby były
"łuki", ale żaden mimo tego rzymski łuk tryumfalny,
tak odrapanie nie wygląda; suknię ci ma rozciętą,
abyś snadnie dojrzał nogę, której widok nastraja
smętnie i każe myśleć o śmierci.
Wszystko to zwraca gęby ku słońcu, tak, że się
ostatecznie dziwić nie można, iż słońce od czasu do
czasu chce mieć raz w rok także swoją miłą chwilę i
urządza sobie zaćmienie; ale z bożego przykazu
świecić musi i grzać te fizjognomje, pomarszczone
jak stara, niemodna suknia, aroganckie,
wyświechtane, wypolerowane "porcelanowym"
pudrem; wszystkie tedy oblicza stroją się w tej
słonecznej kąpieli w szeroki miły uśmiech, zdają się
tajać w cieple, z martwych czynią się jako tako żywe
na jedną godzinę i wreszcie, po długim, długim
mozole coś im się tam w oczach zapala. Uśmiech ten
nie jest zbyt anielski, bo nie kwitnie na tych
niepięknych gębach, tylko się z nich sączy, omal, że
lepki i klejowaty, uwięziony na zachłannych i
łakomych ustach.
Słońce płynie powoli i obejrzy sobie tak co dnia parę
tysięcy wyszczerzonych do jego blasku zębów;
czasem się na jedną chwilę dłużej zatrzyma na
jakiejś twarzy ślicznej i cudnej, (o sobie w tej chwili
mówić mi nie wypada) i widocznie rozradowane,
zanurza świetliste ręce swoje w złotem szytej sakwie,
bierze pełne garście pereł i diamentów blasku i rzuca
cudnej kobiecie na włosy, na twarz i na piersi, aż
ona, nagłym oślepiona blaskiem, oczy przymyka,

background image

potem cicho westchnie. I znowu wędruje dalej
niezmęczone słońce, albowiem jakiś biedny
suchotnik opodal już się bardzo niecierpliwi ; więc
się nachyla dobre, ciche słońce i światłem go napoi,
znów się śpiesząc, albowiem na wózku leżąca,
wpatrzona uporczywie i tęskniące w morze, myśli
sobie o czemś mała, cudna dziewczynka, czarne oczy
szeroko mając otwarte, rozchylone usta, ciężko
dyszące i niemocne, bieluchne i chłodne ręce; więc
się zaśmiało do niej słońce, ucałowało oczy, ogrzało
rączęta i bardzo smutne odchodzi, pracę mając
przed sobą wielką, potrzeba mu bowiem jeszcze
przed wieczorem zabarwić miljony róż, ogrzać
przerażone, żółte z trwogi przed chłodem mimozy,
pogładzić palmy, pochodzić wśród skał, ozłocić
dachy i wymalować olbrzymi obraz na szarem,
niezmiernem płótnie morza: seledynem, krwawym
cynobrem, ultramaryną, tęczą i złotem. ie dziw się,
malarzu, tej kombinacji farb, wiesz o tem jednak
dobrze, że słońce to jest najbardziej zwarjowany
malarz. Chociaż jeszcze nie wieczór, a przecież
księżyc, stary dandys w monoklu w złośliwem oku,
już się wałęsa ponad skałami, nigdy nie wyspany
nocny birbant z zapitą gębą i wlecze za sobą cały rój
gwiazd. A gwiazdy na nicejskiem niebie bezwstydnie
przypominają kokoty.
oc zapada nagle i szybko, jak nieszczęście, i oto całe
wybrzeże poczyna błyskać mil jonem świateł, które
jak długi bicz pereł lśnią nad zatoką,
przypominającą wieczorem wygiętym swoim

background image

świetlnym łukiem rozbłyśnięty cud neapolitańskiej
zatoki. "Cicha nocy, gwiazd miljony..." - śpiewa
sobie u Pucciniego japońska Halka, madame
Butterfly, czego o gwiazdach nicejskich zaśpiewać
nie można, mrugają bowiem skromnie i z
przyzwyczajenia tylko, zakrzyczane przez bezczelnie
się skrzące hotelowe szyldy, przez aroganckie ślepia
automobilów; przez nieskończone girlandy
jaskrawych lamp, strojące frontony i dachy kasyna i
pałacu gry, przez szeregi świateł, któremi obwiesił
się każdy wytworny szynk, Ernest czy Maksim.
Oślepione oczy wytężają się napróżno, aby dojrzeć
szumiące pod stopami morze; nie widać nic, prócz
otchłani ciemnej, ponurej, głębokiej i tajemniczej,
gadającej szumem z głuchoniemą nocą; wielka
czarność morza, jękiem nieustannym płacząca po
stracie słońca, błyska tylko od czasu do czasu,
miarowo, krwawem, cyklopowem ślepiem morskiej
latarni, bystrem, mądrem i daleko widzącem. Blask
rzuca się na mętne tonie nagle, szybko i gaśnie, aby
nabrać za chwilę oddechu i znów rozjaśnieć, wołając
ku dalekim okrętom : omińcie te skały! nie wierzcie
złudzie blasku, w który się oprzędło miasto! jam jest
tylko lux in tenebris, o, żeglarze zbłąkani...
Ostatnia już przez sen krzyknęła mewa w skalnej
szczelinie, kiedy na ulice wypełza przyczajony gdzieś
w uliczkach dotkliwy chłód nocny i wałęsa się, jak
żebrak po salonie, nie wiedząc, co z sobą począć,
więc staje u drzwi paradnych nocnych lokalów, skąd
czasem, z poza zasuniętych szczelnie jedwabnych

background image

firanek wyleci na ulicę poplątana muzyka, skąd
nieraz wyleci śmiech z dźwiękiem rozbitej
szampańskiej kryształowej szklanki, z takiego
lokalu, gdzie łatwiej ci jest być księciem, niż
kelnerem, gdzie monetą zdawkową jest złoty,
pieniądz, gdzie nawet zdechła ostryga... patrzy na
człowieka z pogardą, a w których jednakże - należy
to przyznać bezstronnie, - jest zawsze choć jedna
kobieta uczciwa: taka, która pełni służbę przy -
drzwiach tualety.

II.

Cudownie zaszło słońce w dniu, w którym się
narodził Pan Jezus; dziwnie się człowiek czuje w
"powszedni" dzień w tym niesamowitym kraju, kędy
się ma wrażenie, jakby się siedziało we flaszce
perfum, - (takie właśnie wrażenie musi mieć
homunculus z wielką głową, zamknięty w słoju ze
spirytusem) - jednakże w taki dzień uroczysty trochę
tu jest nieswojo i źle.
Weszła na niebo pierwsza gwiazda, nieśmiało, jak
debjutantka na scenę, która ma powiedzieć:
- Baczność panowie, król wchodzi na salę! - i
zdumiona patrzy, że nikt nie jest uroczysty, nikt nie
jest skupiony i nikt nie jest ciekaw wielkiej nowiny.
Elegancka hołota je sobie spokojnie obiad, jako co
dnia, pulardę wychudłą, która umarła z
przekrwienia mózgu, albo cielę jakieś obleśne, które
zginęło na zapalenie żył.

background image

Śniegu niema nawet w aptece, noc się nie iskrzy i nie
lśni diamentami, nie dzwoni mroźne powietrze. O,
malarzu! Jeśli ci kto powie o mnie, że się boję i
wstydzę sentymentów, uczyń mi tę łaskę i,
chwyciwszy go za głowę, uderzaj nią długo i
cierpliwie o krawędź stołu, albo o mur kamienicy...
Bom się tego dnia własnych zawstydził rozczuleń i
byłbym ucałował śnieg, rycząc z radości, - "buchając
szczęścia rykiem" - jak Boy powiada i polska ze
mnie wylazła natura, słaba i gnuśna, lecz umiejąca
czcić dostojność, cud chwili, czar nocy jedynej,
umiejąca się zdobyć na wielką, prawdziwą i szczerą
tęsknotę, zatem, czego jej nauczyła stara, dobra
kobiecina: tradycja. ieznośnie mi jest w tej chwili i
dziwnie. Och, Polaku! Stroi się taki jeden z drugim
w "podfilipińską" pozę, udaje Francuza, otwiera
sklepik z cynizmem, gada górnie i obco, aż jednego
wieczora wylezie gdzieś z kąta jakaś mara, jakiś cień,
upiór jakiś i nic nie powie, tylko spojrzy na ciebie
niebieskiemi oczyma, - a w tobie serce drżeć
poczyna, jak dziecko, słowa ci więzną w gardle i w
oczach ci mignie coś, co się podobno łzą nazywa u
kobiet i dzieci.
Zdaje mi się, mój drogi, że raz siadłszy w Rzymie u
św. Piotra na kamiennej posadzce w Wielkanoc,
beczałeś jak nie malarz... Pamiętasz?... ie zapieraj
się, bo wiadomo i św. Piotr ci to w oczy powie na
Sądzie Ostatecznym. I otóż widzisz, malarzu, który"
nie wiesz, co zrobić z pełnią życia, którybyś się w
żywe oczy wszelkiego odprzysiągł sentymentu...

background image

Potem się z tego robi sonet, ale narazie jest nijako;
kwiaty się stają brzydkie, morze starczo gadatliwe,
świetność - szychem, a wszystko kłamstwem,
teatrem, głupstwem. I żal się czyni, - mój Boże! -
tego, że niema śniegu, że z poza okien nie słychać
śpiewu, że w kościołach nie dzwonią - wszystkiego
jednem słowem tego, z nowelki Prusa.
Jest jednakże sposób na wszystko:' jakie takie
kłamstwo; przyszedłem do przekonania, że niczem
tak łatwo nie oszukasz siebie i ludzi, jak najgorszem
z kłamstw: śmiechem. Trzeba tylko dojść do
odpowiedniej wprawy, a Pan Bóg jeden rozezna, czy
się śmiejesz, czy płaczesz? Mnie osobiście udało się
mimowoli haniebnie omanie najbystrzejszych
krytyków, którzy byli zdania, że jestem obłąkaniec
wesoły w tem, co napisałem właśnie kiedy byłem
głodny, choć mnie żarła melancholja, kiedy byłem do
łez smutny i kiedy mi raka drżała przy pisaniu. Ale
to tak zawsze, wieczysta błazeńska historja, ale
bardziej prawdziwa od najprawdziwszych.
ajtrudniej jest oszukać śmiechem siebie, ale i to się
zdarza, i można to osiągnąć przy ćwiczeniu wedle
angielskiej metody Wilde'a, skombinowaną z
doskonałą receptą Bernarda Shaw'a, - w takich
wypadkach "wielki śmiech" chowa się staramnie na
wielką, bardzo czarną godzinę, ekonomicznie, małe
zaś rozczulenia, takie, które się rodzą z dziecinnej
tęsknoty, leczy się wybornie humorem, takim
codziennym.

background image

Co się tedy czyni w dzień wigilijny, na ten przykład,
w icei? Idę do maître'a hotelu i powiadam mu
poważnie:
- Proszę pana podać mi dziś do obiadu siano...
Maitre widział już wielu warjatów, - ale oczyma daje
mi znaki, że takiego jeszcze nie widział. Ale
warjatom sprzeciwiać się nie należy, więc udaje, że
rozumie żart i pyta:
- Do jedzenia?
- Tak, panie, do jedzenia.
- Siano???
- Siano, kochany panie.
Biedny człowiek odchodzi, gada długo z kelnerami,
gada długo z właścicielem hotelu i z jego żoną, woła
na naradę portjera i boy'a od windy, potem - bardzo
blady - ma do mnie mowę:
- Zdaje mi się, że nie dosłyszałem... Czego to pan
sobie życzył?
- Siana pod serwetę...
- Więc nie do jedzenia?
- Może je pan potem zjeść, ale ja muszę dziś mieć
pod serwetę siano.
Biedny człowiek uznaje z widoczną radością, że mi
się nieco na umyśle poprawiło.
- Ale u nas niema siana... Może kwiaty?
- ie, panie, u nas jest taki zwyczaj, że muszą być
wiązki siana.
- To bardzo dziwne, ale w icei wogóle niema siana,
a w takim hotelu, jak nasz, niema go tembardziej.

background image

Wtedy ja nic nie mówię, idę do pokoju, wspaniałym
ruchem Kuby Rozpruwacza rzezam poduszkę,
napełnioną prawdziwym edredońskim puchem i
przynoszę do sali jadalnej bardzo wiele woniejącego
siana, woniejącego nietyle łąką, ile krochmalem.
Widziałeś kiedy w teatrze chwilę, kiedy na scenę
wynoszą dwadzieścia trzy trupy, niewinnie
pomordowanych? To nie jest żaden nadzwyczajny
efekt... Tę trzeba było widzieć chwilę, kiedy ja
wszedłem we fraku - z sianem na ramieniu, dostojny,
jak woźnica Henschel, zanim się powiesił i kiedym je
rozścielił na stole, przerażonym i drżącym. Daję ci
słowo, że mnie obsługiwano z jakimś śmiertelnym
szacunkiem, ciągle patrząc, czy nie chwytam za nóż
w ataku furji, zaś jakaś Angielka przeniosła się
przezornie o dwa stoły dalej, patrząc na mnie z
litościwą zadumą...

Trzeba mi już jednakże skończyć ten długi list,
zaprawiony łzami, jadem goryczy, jadem zemsty, -
niepotrzebnie się bowiem rozpisałem, jak kobieta do
krawcowej. Ale Tetyda homerowa dlatego jęczała
nad oceanem, aby jej ulżyło na duszy, ja też jęczę z
tego samego powodu, bo wyobraź sobie, że kulka na
rulecie miała do mnie jakąś specjalną złość.
Próbowałem za radą znawców uśmiechnąć się do
krup j era, ale zawsze był to jakiś Luman, rzucałem
pieniądze lewą ręką, "na odlew" i to nie pomogło;
unikałem pobliża starych niewiast, one zaś zawsze
wygrywały, a ja nigdy; kupiłem sobie taką puszkę, w

background image

którą się wrzuca wygrane pieniądze, aby ich w
kasynie nie można było wyjąć i już pierwszego dnia
używałem jej z powodzeniem do wrzucania
niedopałków z papierosów; tak, że się tanio zmieniła
w puszkę Pandory; próbowałem odwrócić krzesło,
zaco mnie tylko sklęto, gdyż nie należy przeszkadzać
ludziom, ciężko pracującym w pocie czoła i rąk;
próbowałem za radą jednego aktora iść "za
kolorem" - rzecz była w tem tylko, że kolor nie
chciał iść za mną. Widać z tego, że kiedy aktor coś
szczerze poradzi krytykowi, to ten z pewnością
złamie nogę. Jednem słowem, ruleta jest to
indywiduum kapryśne, złe, złodziejskie, oszalałe, bez
serca i duszy, dla Polaków usposobione bardzo
nieżyczliwie; doszedłem do przekonania, że z tysiąca
systemów, jeden jest niezawodny: postawić zawsze
taką samą sumę na kolor czarny i na czerwony -
równocześnie; co ci tu zabiorą, to ci tam oddadzą,
krupiery się zirytują, że mają niepotrzebną robotę, a
ty będziesz miał emocję za darmo. Dobrze jest także
czasem zastrzelić się pod palmą w kasynowym
ogrodzie, zanim się zaczęło grać - nigdzie bowiem
jaskrawiej nie objawia się obrazowa mądrość
naszego przysłowia o Wojtku, który przegrał...
kamizelkę, jak w tym. szlachetnym przybytku, gdzie
ludzie nie są podobni do ludzi, gdzie "die Weiber
werden zu Hyaenen", mężczyźni zaś przypominają
nawet podlejsze gatunki ssące.
Z tego też powodu, nie chcąc dosadniej obrażać
człowieczego stanu, nie będę ci opisywał

background image

niesłychanego widoku gęb, pochylonych nad zielenią
stołów, po których, jak choleryczne bakcyle uwijają
się czerwone sztuki złota i gdzie dumne powiedzenie
Habdanka, samo przez się trawestuje się w piękny,
dzielny aforyzm: "Idź złoto do złota, - my, Polacy, w
wekslach się kochamy!" ie pominę jednakże
sposobności do opowiedzenia ci, jak icea, za
przykładem Paryża, raduje się w noc wigilijną, która
jest generalną próbą do szczytu idjotyzmu, do
nicejskiego karnawału.
Pierwszem oto chrześcijańskiem przykazaniem
Francuza jest owo potężne: "upij bliźniego swego,
jak siebie samego!", co Paryż czyni dokumentnie, a
icea z równem poszanowaniem; nikt nie traci tyle
przytomności, aby nie liczyć za wszystko w tę noc
bezczelnie drogo. iema jednego stolika w żadnym
lokalu, któryby nie był zamówiony na godzinę mniej
więcej dwunastą, a że mleka o tym czasie nikt nie
pije, to wiadomo; dzieje się tedy na chwałę Pana, że
cała icea jest pijana zaraz po północy i zaczyna
ryki.
Kokocięta się popiły z melancholji, gruby episjer z
radości, cudzoziemiec poto, ażeby uchodzić za
bywalca, biedaki z rozpaczy, bogacze z nudy,
kelnerzy dla towarzystwa. Każdy lokal bucha
wrzawą, zgiełkiem, muzyką, oddycha potem i
szampanem; pijacki nastrój rodzi niesłychane
pomysły, wynajduje sobie najniemożliwsze zabawy,
byle tylko krzykliwe. Francuz pijany wdziewa na
głowę papierowy kask i dmie w papierową trąbę,

background image

albo w inną jakąś djabelską maszynę, aby tylko
przekrzyczeć sąsiada, który tańczy z krzesłem,
przytupując mocno. Są jednak i rozczulające
obrazki: obok siedzi przy stoliku jakieś tańszej sorty
kokocie, trzyma w rękach otwartą ostrygę i wlewa
do niej gorzkie łzy, zamiast cytryny, twierdzi
bowiem, że słyszała z całą pewnością, iż ostryga
pisnęła ze śmiertelnego lęku.
- Mademoiselle, - powiadam jej - ja znam tę ostrygę,
jest to biedna sierota bez ojca i matki.
ie mogłem jej tłumaczyć dłużej rodowodu z
Dinard, albowiem kokocie poczęło się całować z
kelnerem, może trochę mniej pijanym, ale także w
papierowym kasku. Ryknęła w tejże chwili cała sala i
spojrzała w górę; na środku lokalu ustawiono-
ogromną choinkę z uwiązaną u szczytu lalką, którą
postanowiła zdjąć jakaś fertyczna dziewczynka;
poczyna się tedy kocim i kokocim ruchem wspinać
na drzewko, rozanimowana, dysząca, spocona, z
błyszczącemi oczyma. Tysiąc ludzi patrzy na to i
ryczy z radości, która jeszcze większą będzie po
chwili, kiedy dziewczątko zleci i połamie sobie nogi,
co może być dla niej tragiczne, dziewczątko takie
bowiem, przez dziwną złośliwość losu ma chleb w
rękach właśnie przez nogi. Zleciała wprawdzie, ale ją
mocno pijaki chwyciły w powietrzu, jeśli powietrzem
wogóle można nazwać to, co można rąbać siekierą.
ależy tedy zmienić lokal i pójść do "słynnego"
Ernesta, wspomnianego w setkach powieści i w stu
francuskich komedjach, tembardziej, że się uczyniła

background image

jakaś piąta rano. A u Ernesta bal pierwszej klasy.
Gentlemany pijane są już do nieprzytomności, ladies
trochę więcej, a wszyscy tańczą, naturalnie tango, z
wielkim krzykiem, jakby nagle cały lokal oszalał,
albo wygrał na loterji; wszyscy się znają, wszyscy
ryczą też jak we familji, ściskają się gdzie się da i nie
da; pyskate kelnery uśmiechają się obleśnie, tańczą,
niosą butelki, dziki jakiś murzyn zciąga z ciebie
futro, cynamonowy malajczyk porywa ci z głowy
cylinder, jak wiatr, tak, że przerażony chwytasz
jedną ręką za zegarek, drugą za głowę, bo cokolwiek
to warte, ale zawsze szkoda.
Podchodzi opasły kelner, z dwudziestoma
prawdziwemi brylantami na dziesięciu fałszywych
palcach, przyjmuje zamówienie, przypatruje się
pilnie, potem powiada bardzo pięknie po polsku..
- Pan będzie dobrze obsłużony.
- Hę?
- Moja osoba jest polska, bo z Żółkwi; bardzo ładne
miasto... Ja jestem landsman...
- Jak się pan nazywa?
- Z Żółkwi...
- Ale imię?
- Jak się do mnie zawoła? Do mnie się zawoła albo
Leon, albo Adolf; tutaj Leon, w Paryżu Adolf... Jak
pan będzie w Paryżu, niech się pan o mnie zapyta,
bardzo małe dziecko zaraz wie. Tiens! Ja zarabiam
pięćdziesiąt tysięcy rocznie...
Drogi malarzu! To mnie dobiło; pan I,eon zarabia
pięćdziesiąt tysięcy, a ja nie mam na . markę, aby ci

background image

posłać ten list, więc go dlatego drukuję. Przebacz mi,
żem cię znudził, zato ci posyłam pozdrowienie od
morza i kwiatów, które bardzo chcą, abyś je
wymalował. Podaj tedy prawicę, malarzu, wprzódy
ją z farby otarłszy. iech ci Bóg pomoże sprzedać
obraz...

KOMEDJA O CZŁOWIEKU,
KTÓRY DRUKOWAŁ GAZETĘ.

Czytelnik dowiaduje się, jakie
straszliwe przygody przeżywał
autor, podczas strejku drukarzy
w jednej wielkiej redakcji we Lwowie.

Jednego dnia przyszedł do nas pan zecer i powiada:
- Od dzisiaj jestem hrabią!... Moje uszanowanie
panom!...
- Sługa pana hrabiego!
- Panowie mnie nie proszą, abym został?
- Jeśli pan jest hrabią, jakżebyśmy śmieli?
- Moje uszanowanie panom!
- Sługa pana hrabiego!
Pan zecer wyszedł z godnością i po drodze myślał
tak:
- ...Pierwszego dnia będzie jako tako; drugiego dnia
ktoś z nich będzie próbował składać sam i zemdleje,
a maszynę wezmą djabli; trzeciego dnia głód
przyjdzie do administracji z prośbą o umieszczenie
anonsu z oznajmieniem, że jest bez posady; za kilka

background image

dni umrze na tyfus głodowy dwóch najchudszych,
jeden redaktor i ten mizerota, co pisze "Z przyrody i
techniki"; za tydzień będzie osiem trupów, za dwa
będzie w agonji krytyk teatralny, gdyż szelma jest
twardy, po nim zaś zemrze najgrubszy w redakcji w
męce i pohańbieniu. Potem wrócę ja - pan zecer...
"Sędziami wówczas będziem my!...." (bis). - Amen! -
rzekł socjalistyczny pan poseł Diamand, tylko nie tak
dosłownie po katolicku. Ale na świecie to jest tak
zawsze: chłop strzela, a Pan Bóg sobie z tego nic nie
robi. Jak jednak do tego doszło, należy opowiedzieć
dokładnie, choćby się miało zniszczyć w maluczkich
tę wiarę, że na świecie dzieją się cudy.
To już było bardzo dawno, za czasów Homera, kiedy
Achilles zamknął się ze swoją piętą w namiocie i
powiedział prozą: "Spróbujcie teraz beze mnie,
kapitalisty, plantatory, wyzyskiwacze!" Wtedy się
Odysseusz bardzo nastraszył i Agamemnon i
Menelaj. Świat się od tego czasu wywrócił do góry
nogami i wprawdzie nestor redakcyjny miał
szlachetną mowę do Achillesów we wstępnym
artykule, powiedział im na rozum i na ambicję, do
narodowego przemówił im sumienia, ale Achilles,
"der grollende Achilles" zaciął się tak, jak zepsuta
drukarska maszyna. ikt się jednak nie nastraszył.
- Ani jednego kroku nie możemy ustąpić,
towarzyszowie! - powiedział im obiema rękami jakiś
najgrubszy Achilles. A zecerzy, zacni ludzie, z
którymi niejedną razem przeżyliśmy gorączkę, z

background image

którymi osobiście w wielkiej żyłem zawsze przyjaźni,
- krzyknęli "Hańba!" i poszli na piwo.
Taka była antecedencja dramatu.
Widziałem już jednakże w teatrze wiele dramatów,
które się zaczynały w pierwszym akcie tem, że ojciec
zabił matkę, matka syna, a syn szwagra, a w piątym
była z tego wszystkiego wielka heca, sufler
zwarjował ze śmiechu, krytyk pękł z nadmiaru
radości, a autor bardzo wdzięcznie się powiesił.
Znałem też osobiście małego Kazia, który na złość
mamie umarł z głodu i małego Mory ca, który był
taki warjat, że nie chciał korony, tylko koniecznie
dwa centy.
Ale, że zawsze jest smutno, kiedy mały Kazio chce
koniecznie się zagłodzić, więc nam wszystkim było z
początku bardzo smutno, tem zaś niesamowiciej, że
coś trzeba było zrobić, aby szlachetny abonent miał
wszystko, co dotąd. Kiedy człowiek jest mały, kiedy
się go pytają, czy chciałby zostać wielkim poetą,
mały człowiek chce zawsze zostać konduktorem od
tramwaju, albo takim, co jeździ zawsze na koźle. I
nam się żal uczyniło, iżeśmy zamiast rymy dobierać
całe życie, albo ślęczeć nocami nad jakąś księgą, nie
zostali zecerami. Tak! to jest jakaś straszliwa magja.
Siada sobie taki człowiek przed maszyną, coś tam
zrobi i oto wszystko ukazuje się w tej samej chwili,
już wydrukowane w ołowiu, odlane w błyszczącym
metalu, bardzo piękne. 'apisać - to nic, to
specjalista ma w małym palcu, ale wydrukować, ho!
ho!

background image

- Strach! - co my będziemy robili?
Zginąć przyjdzie bez tych wspaniałych ludzi, którzy
jedni na świecie znają swoją niezgłębioną sztukę, na
której poznanie strawili młodość i lata. I co mi z
tego, żem napisał jakiś zwarjowany feljeton, kiedy
niema pana zecera, szanownego pana zecera, który
zwykle się uprzejmie uśmiechnął, pobłażliwie
przeczytał pierwszy jego wiersz, dość obojętnie
drugi, pogardliwie trzeci, a potem już zupełnie nie
czytał, a za chwilę feljeton wyskakiwał ze straszliwej
maszyny?
A straszliwe, strajkujące maszyny, sterczą groźnie,
stalowe, splątane jakimiś żebrami, dumne w swej
przepaścistej tajemnicy, głuche i nieme. Zbliżam się
do takiej jednej, staję ostrożnie zdaleka, ostrożnie
wyciągam rękę i uderzam.
- Chryste Panie!
ie widziałem dobrze, co uczynił ten potwór, bom
uciekł, ale za mną gonił jakiś grzmot, zirytowane
warczenie, jakieś klapnięcie stalowemi zębami, jakiś
urągliwy świst...
- o i cóż? - pyta mnie redaktor, jak wysłany na
zwiady rekonesans.
- Źle! - odpowiadam, - to kąsa... Poszedł drugi i
wrócił bardzo blady.
- Ryczy, - powiada - i wierzga...
Coby to jednak był za dramat, gdyby czarny
charakter nie miał "naprzeciwko" jakiejś zacnej
duszy, która go pognębi, która go zniszczy, która

background image

wszystkie jego straszliwe pozna machinacje i
zwycięży?
Mam strasznie kochanego przyjaciela, takiego, co to
pouczał ludzi, jak się robi fałszywe rubiny w
artykułach "Z przyrody i techniki". Jest to człowiek
tak chudy, że nie miał już w piersi miejsca na serce,
więc je nosi w dłoni; panowie zecerzy zaś wiele
czytają, nie czytali jednak
"Juljusza Cezara", w którym powiedziano jest, by
się Cezar strzegł bardzo ludzi chudych, za wiele
bowiem myślą ci ludzie bez ciała! Ten mój przyjaciel
jest też, wedle szekspirowskiej recepty, bardzo
myślący i od czasu do czasu tylko, dając czemuś
swoją aprobatę, wykrzykuje w narzeczu nieco
portugalskiem jakieś obłąkane: "Ha! ha!" W tem
jest wszystko.
Słuchając tedy naszych biadań, zrozumiał widocznie
powagę chwili, gdyż nic nie rzekł; bardzo głęboko o
czemś myślał, bardzo długo, dokumentnie z
napięciem, potem z dostojną powagą bociana, który
idzie połknąć żabę, poszedł - do maszyn.
- Wróć się! - krzyknąłem za nim. - Tam śmierć!
- Ha! ha! - odrzekł mi z powagą, nie odwracając
głowy.
Wiedziałem, że mi zbójca nic nie zostawi po śmierci,
ale mi go było żal; zawsześmy doskonale sobie
milczeli o wzniosłych rzeczach... Poszedł i nie wrócił.
Iść po niego? Poco, do stu djabłów? Mózg tego
człowieka obryzgał już powałę, jedna ręka wisi
zapewne na oknie, druga na elektrycznej lampie,

background image

nogi są wewnątrz straszliwej maszyny, a zęby
powpadały gdzieś do odpowiednich magazynów z
czcionkami. Wiele tak minęło godzin, podczas
których przeżyliśmy całą rozpacz oczekiwania kogoś,
co niema wrócić... Mój Boże! Trzeba było wysłać
deputację we frakach, upaść do nóg panom zecerom,
oddać im meble i garderobą i poprosić, aby nas
łaskawie wzięli na utrzymanie i od czasu do czasu
kupili feljetonistom papierosa, a reporterom po
jednym serdelku. Albowiem tylko oni, tylko oni jedni
umieją ujarzmić te stalowe tygrysy, z rasy "Linotyp"
- nikt inny bez nich.
Ażem się. przemógł... Idę. ostrożnie, słucham z
daleka... ic... coś warczy. Myślą sobie: to maszyna
zahaczyła trybem o prawe oko mojego
przyjaciela.
Pukam do drzwi... ic... Coś ciągle warczy.
- Ki djabeł? - szepcą, jak Zagłoba. - Jeśli . nie żyje, to
czemu się to stalowe bydła nad nim znęca?
- Otworzyłem drzwi i zaniemówiłem: mój przyjaciel
dosiadł maszyny, jak Aleksander Chudy Bucefała,
chwycił mocno za uzdę, dzierży silnie w garści,
obraca jakieś kółka, miesza patykiem roztopiony
ołów i uśmiecha się.
- Ha! ha! - rzekł, ujrzawszy mnie. Musiało mi się coś
niedobrego stać w głowie ze zdumienia, bo, chociaż
nie jestem wybitnie pobożny, zacząłem śpiewać
bardzo fałszywie, lecz z uczuciem:
"a lwa srogiego bez obawy siądziesz,
I na ogromnym smoku jeździć będziesz!..."

background image

adszedł z wielką powagą redaktor, przybiegł srogi
wielkorządca kasy, dowiedziawszy się, że nikt nie
chce pieniędzy, przyczłapał z trudem redakcyjny
poeta, przybiegły z wielkiem piskiem panienki z
administracji i wreszcie na końcu, zawsze spóźniony
reporter, który ma tą właściwość, że się zawsze
śpieszy, tylko jego nogi nie bardzo. A mój przyjaciel
- nic, ani drgnie, tylko siedzi jak bramin i uderza w
klawisze, my zaś mieliśmy taką minę, jak ci święci,
co się dowiedzieli, że garnek można ulepić, nie
piastując aż tak wyniosłego urzędu.
To to tak? To to taka egipska sztuka?
- Człowieku! - krzyczą - pokaż jak to się robi?
Mój przyjaciel wstaje, idzie do drugiej maszyny,
przy której ja usiadłem, przeżegnawszy się, i ma do
mnie bardzo długą mową z trzech słów:
- Siadaj i pisz!
- Ha! ha! - ryknąłem dla odmiany.
ajpierw, to się trochę bałem. Taka maszyna, to jest
dziwne stworzenie, jest ciągle czegoś niezadowolona,
więc się najpierw urządza "poskromienie złośnicy":
kto tego nie widział, niech posłucha.
Przedewszystkiem nalewa się jej w paszczę ołowiu,
potem, z lekka pogładziwszy, jak narowistego konia
po szyi, puszcza się prąd elektryczny. Maszyna
zaczyna się denerwować i słyszysz najwyraźniej, jak
ci mówi:
- Co to jest? To jest .gwałt!... Ani myślą robić!
Wtedy jej w duchu odpowiadasz:

background image

- Bądź cicho, małpo jedna, bo zaczną na tobie
drukować wiersze o śniegu i zimie!...
- Oho! - krzyczy maszyna jakiemś wielkiem zębatem
kołem, ale zaczyna się kręcić w bardzo pięknym
tańcu świętego Wita.
Równocześnie jednak dwa jakieś małe kółka, które
wciąż mają to zmartwienie, żeby z siebie zedrzeć
pasy, mówią ci najwyraźniej, dotkliwym sykiem:
- Składaj, składaj, zaraz cię urządzimy.
Ty nato nic...
Z początku próbujesz składać aforyzmy w tym stylu:
"Owa! co to za sztuka!" - albo "Panie ze-cerze! pan
się tego nie spodziewał" - albo też "Odwagi
wicehrabio, zwycięstwo w naszej dłoni!".
Przedewszystkiem jednak trzeba zachować zimną
krew i udaną obojętność; nie można takiej mądrej
maszynie pokazać, że się jej człowiek boi, zupełnie
jak kobiecie, bo cię w tej chwili weźmie za łeb. Z
rozwagą tedy zaczynam własnoręcznie (jednym
palcem właściwie, ale zawsze własnoręcznie)
wypukiwać litery, drukując, - przebacz mi Boże! -
własną nowelę.
Maszyna krzyczy, warczy, syczy, jęczy, trzeszczy,
straszy, grozi, dudni, huczy, gwiżdże, drga, trzęsie,
zrywa się, opada, a ty nic. Litery skaczą ci przed
oczyma, jak cały teatr pcheł, a ty znowu nic.
Aż się ułożył jeden cały pierwszy wiersz, a wtedy
zaczynasz działać, a w maszynie dzieją się straszliwe
rzeczy; chwytasz ,za żelazny jakiś kikut,
energicznym ruchem wprawiasz w ruch sto sześć

background image

kółek; maszyna drgnęła i jękła, jak olbrzym, co ma
uczynić wysiłek, chwyta twój wiersz, pożera go
jednem otwarciem mosiężnych ust, coś tam z nim
czyni w głębi, wypełnionej roztopem ołowiu i,
zirytowana, wyrzuca ci gorący, lecz śliczny i
cudownie błyszczący wiersz druku na zewnątrz.
Odetchnęły jakieś żelazne płuca, maszyna drży,
jakby z wielkiego zmęczenia, lecz to jeszcze nie
koniec jej pracy. Mózg ludzki jej nakazał, aby bez
żadnych zwlekań, natychmiast po odbiciu wiersza w
ołowiu, wzięła w swoją pieczę litery i natychmiast
złożyła je w największym porządku tam, gdzie każda
znajdować się powinna. Spełniając tę mądrą pracę,
maszyna ta jest dziwnie podobna do skrupulatnego
człowieka, jest do niego podobna niesamowicie.
agle gwałtownym ruchem spada na wolne już litery
długa, chuda, żelazna ręka, jakaś potworna martwa
ręka, chwyta swój łup lekko i zwinnie, unosi go w
górę i z profesorskim okrzykiem: "na swoje miejsca,
smarkacze!" posyła w drogę, a małe, zwinne literki
biegną szybko wzdłuż kaszty i wciąż się to jedna
odrywa, choć się chciała trzymać z uporem, "obiema
rękami", pada, jak dojrzały owoc z gałęzi i ginie w
czeluści odpowiedniego magazynu. Po chwili już,
wezwana jednem kiwnięciem palca, biegnie na gwałt,
szybko znowu potrzebna.
I tak w kółko cudownym porządkiem i mądrym, tak,
że wreszcie poczynasz dla tej dziwnej maszyny czuć
nie trwogę, lecz szacunek i kochać ją zaczynasz,
przekonawszy się, że jeśli nawet, rzeczy nieświadom,

background image

uczynisz głupstwo, ona ci nato nie pozwoli. Dasz
jedną literę za wiele, robi się zaraz awantura,
wrzask, narzekania:
- Co to jest? - warczy zirytowana maszyna, proszę mi
to wyjąć w tej chwili!
Wyjmujesz, dobrze, ale czasem człowiek się zirytuje
i nie chce mu się ustępować przed kaprysem.
Maszyna mówi ci słodko:
- ie chcesz braciaszku? Dobrze, próbuj pisać dalej.
Wtedy ci się już wszystkiego odechce; w maszynie
robi się gwałt, taki gwałt, takie trzęsienie ziemi, takie
dzwonienie i głuche dudnienie, równocześnie zaś
żadne kółko się nie chce obrócić, że robisz, co tylko
zechce, przepraszasz i przyrzekasz poprawę.
Czasem znowu maszyna nie jest w humorze; bardzo
się jej nie podobała gęba przypadkowego "zecera",
albo nie godzi się z treścią artykułu. arowi się
jednem słowem. Ja tędy, ona tędy; kiedyś,
poirytowana na mnie, żem zbyt koloryzował w
nicejskim moim liście, starała się mnie powoli
przywieść do obłędu.
Powiadam jej w naszym, dla nas dwojga tylko
zrozumiałym języku:
- Kobieto, daj pokój, nie dość, że napisałem, jeszcze
muszę składać...
Ona nic. Więc ja znowu:
- Com ci uczynił? Wypuśćże mi dwukropek, bo jakże
zdanie będzie wyglądało?
Ona znowu nic...
- Wypuść dwukropek serdeńko, bo kopnę...

background image

Czasem po takiej rozmowie dwukropek wyleci, a
czasem nie, kopnąć zaś takiego żelaznego
indywiduum nie można, bo sobie człowiek złamie
nogę, nie jemu. Bardzo jednak kocham moją
maszynę i ona też mnie rada widzi, gdyż się z nią
obchodzę delikatnie, z czułością, jak kochanek
niewiasty, od której uciekł małżonek i strajkuje. A
żem poznał, jako i my wszyscy, że byle trochę dobrej
woli, człowiek mógłby zostać łacno nie tylko
zecerem, ale nawet stolarzem, więc się ku
niesłychanemu zdumieniu bardzo przeze mnie
miłowanych panów zecerów, pokazało, że w czasie
strajku jest więcej zecerów, niż maszyn, na
którychby mogli drukować nie tylko ci, co chcą, lecz
i ci co umieją. Ja z mojej strony postanawiam się
"wyzwolić" w tym fachu, w każdym zaś razie w
dniu, w którym wróci pan zecer i powie:
- Sługa uniżony, już nie jestem hrabią! - będę mógł
udzielić mu pewnych fachowych wskazówek na
temat ulepszeń.
Taka hucząca, dobra i mądra, choć nieco histeryczna
maszynka, jest to jednakże tylko pisklę wobec
straszliwej, złowrogiej maszyny rotacyjnej, która w
ataku elektrycznego szału porywa w stalowe łapy
kilometrowy zwój papieru, potarga go, potnie,
zapisze odrazu na szesnastu stronicach i rzuca
gazetę, gotową do wysyłki. Myśleli sobie tedy
szanowni strajkujący: złożyć, to może nawet złożą,
ale ich wielka maszyna rozmiażdży.

background image

Ale ci ludzie nie znają mojego przyjaciela, który jest
człowiekiem strasznym. Powiedział swoje
nieśmiertelne: ha! ha! - wlazł w środek potwora,
zbadał bystrze skład stalowych wnętrzności i choć
nieco był blady z emocji (za taką maszynkę można
bowiem kupić kamienicę), trzasnął z bicza (tylko tak
obrazowo!), krzyknął dziwnie i straszliwa ta
lokomotywa ruszyła, rycząc i gwiżdżąc, jak
pośpieszny pociąg. Zdumiała się ona sama, ale
ruszyła z dziwną radością, nie zna bowiem
wypoczynku i tak sobie będzie chodziła pilnie i
gładko i pięknie, aż do skończenia świata. Aż jednego
dnia powie jakiś kiepski' wódz strajkowy:
- Źle jest, towarzyszowie! Oni sobie sami ulepili
garnek; my już nie jesteśmy święci!
* Kornel Makuszyński - "Dziwne opowieści"
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii
krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni
Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze.
(przyp. Red.)
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii
krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni
Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze.
(przyp. Red.)
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii
krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni
Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze.
(przyp. Red.)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Makuszyński Kornel Straszliwe przygody 1923
Makuszyński Kornel Straszliwe przygody 1911
Makuszyński Kornel Straszliwe przygody 1923
Makuszyński Kornel Straszliwe przygody 1911
LP I III Makuszyński Kornel 120 przygód koziołka Matołka
Makuszyński Kornel 120 przygód koziołka Matołka
KORNEL MAKUSZYŃSKI Straszliwe przygody
01 Makuszyński Kornel Połów gwiazd
Makuszynski Kornel Romantyczne i dziwne opowieści
14 Makuszyński Kornel Bezgrzeszne Lata
05 Makuszyński Kornel Zabawa w szczęście
47 Makuszyński Kornel Ze środy na piątek
Makuszynski Kornel Wyprawa pod psem(1)
Makuszynski Kornel Dziewiec kochanek kawalera Dorna
12 Makuszynski Kornel Piosenki zolnierskie
07 Makuszyński Kornel Awantury Arabskie
Makuszyński Kornel Niedźwiedź z dzikiej polany ( opowiadanie )

więcej podobnych podstron