11 Pod obcym niebem

1

Wszystko się skończyło. Wszystko.

Wszystko przepadło w chwili, w której Mikkal wy­dał ostatnie tchnienie w jej ramionach.

Wokół tej chwili krążyła każda myśl Raiji.

To koniec.

Tamta kula jej była przeznaczona, ją powinna tra­fić. Gdyby tak się stało, ominąłby ją wielki ból. Nie zostałaby skazana na życie, które straciło już sens.

Szczęście...

Każdą sekundę życia Raiji przenikała nadzieja na szczęście. Każdy kolejny oddech brała z przekonaniem, że nie czyni tego nadaremnie. Elle obiecała to kiedyś szczupłej dziewczynce. Na dziecięcej wówczas dłoni doj­rzała szczęście, o które Raija miała zawzięcie walczyć.

Niebo świadkiem, iż walczyła. Zawzięcie.

A jej szczęściu było na imię Mikkal. Teraz Mikkal nie żyje. Tylko żyjący mogą być szczęśliwi.

Wszystkie łzy, tęsknoty i marzenia okazały się nada­remne. A przecież od najwcześniejszej młodości pła­kała, tęskniła i marzyła. O Mikkalu.

Wierzyła, że mają przed sobą wspólną przyszłość, i oczekiwała jej.

Wszystkie nadzieje Raiji wiązały się z ową przepo­wiednią, która była jednym ze wspomnień z dzieciństwa.

Wydawało jej się, że ma prawo oczekiwać spełnienia tej mglistej obietnicy wypowiedzianej ustami sta­rej kobiety.

Wydawało jej się, że ma prawo do szczęścia. Jeśli ktokolwiek ma prawo do szczęścia, to właśnie ona.

A tymczasem wszystko przepadło.

Wszystko przepadło w mgnieniu oka, w chwili gdy Mikkal zginął od kuli mordercy na zaśnieżonym targo­wisku pośród pokrzywionych przez wiatry straganów.

Bezsensowny koniec życia.

Przerażająco bezsensowny koniec życia Mikkala.

Koniec jej życia.

Trudno to było wytłumaczyć Jewgienijowi.

- Jeśli tego nie rozumiesz - mówiła mu Raija - to znaczy, że nigdy nie kochałeś.

Wciąż miała zapłakane oczy. Odbili od brzegu już trzy dni temu, a ona bez przerwy płakała.

Podążali na wschód. Po raz kolejny. Raija była pew­na, że tym razem dotrze do celu. Nie zamierzała znów stać samotnie na nagim wybrzeżu i patrzeć na znika­jącą na horyzoncie szkutę.

Nadeszła pora, by udać się w tę podróż. Raija po­stanowiła uciec z Ruiji. Uciec przed władzą państwo­wą i przed człowiekiem, który pragnął jej śmierci.

Opuściła kraj, który obdarował ją prawie wszyst­kim, by później odebrać to, co najważniejsze.

Wolność mogła odzyskać tylko w kraju nieskończe­nie wielkim. I bardziej obcym niż można to sobie wy­obrazić.

W Rosji.

Przyszłość Raiji zależała od Jewgienija. Nie znała ni­kogo innego. Tylko z nim mogła porozmawiać.

Ale Jewgienij nie potrafił jej zrozumieć.

- Chciałbym, żebyś się wreszcie wypłakała, wyżali­ła i zostawiła to wszystko za sobą. Raz na zawsze.. Krzycz. Wściekaj się. Wyrzuć to z siebie, Raiju. Nie ma sensu, byś skazywała się na śmierć za życia. Dla niego nie ma to żadnego znaczenia. On umarł. I nie przywrócisz mu życia, niszcząc własną przyszłość.

- Jesteś największym barbarzyńcą, jakiego kiedykol­wiek spotkałam - mruknęła Raija. Było to jedno z ulu­bionych słów Aleksieja. Raija kolekcjonowała różne słowa. Przyswajała je po to, by ich używać. Nawet w takiej chwili potrafiła odnaleźć właściwy zwrot.

- Nie jestem większym barbarzyńcą niż ty, moja dro­ga. Widzę tylko, że sama sobie szkodzisz. Jeśli twoje ży­cie już się skończyło, to dlaczego uciekasz? - zapytał wy­zywająco. - Dlaczego wsiadłaś na pokład mojego statku, jeśli naprawdę masz dość życia? Nie byłoby prościej zo­stać tam i pozwolić, by cię zabili? Zdaje się, że znalazłaś się tu całkiem dobrowolnie. Reijo nie przyprowadził cię siłą. Coś trzyma cię przy życiu, Raiju. A więc w twoim zachowaniu jest trochę obłudy. Żałoba jest rzeczą ludz­ką. Pozwolę ci go opłakiwać. Ale nie mów mi, że twoje życie się skończyło tylko dlatego, że on umarł.

- Kochałam go - powiedziała Raija buńczucznie. - Kochałam go bardziej, niż możesz sobie wyobrazić. Do szaleństwa. Tego nie da się z niczym porównać. Z żadnym innym uczuciem. On był sensem mojego życia. On był moim życiem, Jewgienij.

Jewgienij słuchał uważnie. Był to przystojny męż­czyzna o melancholijnym spojrzeniu brązowych oczu, z blizną na brodzie, która uwydatniała się wówczas, gdy zagryzał zęby z bólu.

Raija wcale tego nie zauważyła. Była całkiem zaślepiona własnym nieszczęściem. Na Jewgienija Dymitrowicza Bykowa nie zwracała uwagi i on świetnie o tym wiedział.

- Żaden człowiek nie może być życiem kogoś inne­go, Raiju - tłumaczył Rosjanin łagodnie swym głębo­kim głosem. - Nie wolno nikogo kochać w ten sposób. Nie wolno żyć wyłącznie życiem tego drugiego. Traci się wówczas własne, policzone przecież godziny i dni... - Jewgienij mówił długo i miał nadzieję, że Raija nie sły­szy tej dziwnej nuty w jego głosie. Mówił bowiem tyleż do niej, co i do siebie. Słowa te w równym stopniu do­tyczyły tego, co sam robił ze swoim życiem, z przypi­sanym sobie czasem.

- Życie, moja droga, to nie to, o czym marzysz. Nie to, czego pragniesz, by się zdarzyło jutro czy w przy­szłym roku. Albo za dziesięć lat. Życie to nie to, co może się wydarzyć, jeśli tylko... Życie jest tu i teraz. Na przekór wszystkim twoim „jeśli” i „może”, które nigdy się nie spełnią. Życie toczy się niezależnie od twoich marzeń. Niezależnie od twoich tęsknot. I takie właśnie jest: pełne goryczy. Ale twoje. Masz je we wła­snych rękach w każdej chwili. Życie nie zacznie się z dniem jutrzejszym, choć wierzysz, że on będzie ja­śniejszy. Powtarzam: życie jest tu i teraz. I dopiero wtedy, gdy to rozumiesz, zaczynasz naprawdę żyć.

Raija milczała. Jewgienij wiedział, że ona nie może się pogodzić z jego słowami. Jeszcze nie teraz.

Ale powiedział jej prawdę. Prawdę, której sam nie potrafił udźwignąć.

Rosjanin był takim samym marzycielem jak Raija. Strumień życia płynął obok niego jak fala przypływu, jak fale, które obmywały burty jego statku.

Miał zamiar zacząć żyć zgodnie z tą prawdą. W te­raźniejszości. Postanowił jednak poczekać, aż i Raija to pojmie. Na razie karmił się marzeniami i bolesny­mi tęsknotami.

Raija tego jednak nie dostrzegała.

- Jesteś zbyt młoda, by pozwolić, aby ból zawład­nął twoim życiem.

- Czy to zależy od wieku? - zapytała.

- Spójrz w przyszłość! - wykrzyknął.

- Widzę mrok. Przede mną jest tylko mrok, Jewgie­nij! - Raija zamrugała powiekami i na chwilę wróciła do teraźniejszości, muskając swą drobną dłonią ogorza­ły, wysmagany wiatrem policzek mężczyzny siedzące­go koło niej. Jewgienij był przystojny. Nigdy dotąd nie myślała o nim w ten sposób, ale w tej chwili przyszło jej do głowy, że to słowo nad wyraz do niego pasuje.

- Wiem, że robisz dla mnie, co możesz, mój drogi przyjacielu - ciągnęła. - Wiem, że pragniesz mojego do­bra, ale zdaje się, że nikt nie może mnie uleczyć. Wcale nie chcę tonąć we łzach. Wcale tego nie chcę. Niczego nie gram. Wolałabym umieć znosić cierpienie z większą godnością. On zresztą najprawdopodobniej życzyłby sobie tego... - głos Raiji zadrżał niebezpiecznie. Z trudem przełykała ślinę, ocierając łzy z oczu. - Nie potrafię wy­mówić jego imienia, Jewgienij. Ono wzbiera we mnie jak wiosenna powódź. Ale nie potrafię go wymówić. Nie potrafię znieść tej pustki z godnością.

Jewgienij chwycił się mocno krawędzi stołu. Od­wrócił się do niej plecami.

Zapadła ciężka cisza. Raija podniosła oczy, by spoj­rzeć na Rosjanina, by spojrzeć na jego szerokie plecy skryte pod cieniutką koszulą. Koszula była tak bardzo znoszona, że bez trudu można było zobaczyć mięśnie pracujące pod tkaniną. Jewgienij pochylił głowę. Raija słyszała jego ciężki, przyspieszony oddech. Rwący się oddech cierpiącego człowieka.

Na kark spływały mu długie, wijące się włosy. Wła­śnie to spostrzegła Raija. Spostrzegła to, co nie miało żadnego znaczenia.

- Mówisz o miłości, Raiju - powiedział Jewgienij po chwili. Wyprostował silne ramiona oparte o stół, tak jakby chciał przepchnąć go przez ścianę. - Musisz wie­dzieć, że nie ty jedna kochałaś. Cały świat cierpi na tę samą chorobę. Mówisz, że kochałaś do szaleństwa. Że nie potrafisz tego wyrazić. Obawiam się, że to również nic niezwykłego. - Jego oddech wciąż był przyspieszo­ny. - Nie mówiłem ci jeszcze o tym. Nie rozmawiałem o tym z nikim. Nawet z Aleksiejem, choć w owym cza­sie był mi bardzo bliski. Gdybym cokolwiek zdradził, byłoby mu to ciężarem. Musiałem dźwigać to sam.

Jewgienij obrócił się gwałtownie. Spojrzał na Raiję płonącymi oczami.

- Ja również kochałem do szaleństwa. Byłem gotów umrzeć dla niej. W wyobraźni namalowałem już całe swoje życie, a ona była na każdym obrazie. Patrzyłem w przyszłość, tylko w przyszłość. Widziałem szczęście, śmiech i miłość. Widziałem pięcioro, sześcioro dzieci, widziałem ją...

W Raiji ożyło jakieś na poły zatarte wspomnienie. Aleksiej mówił jej kiedyś o tym. Dawno, dawno temu. Z pewnością już to kiedyś słyszała.

- Ona umarła - powiedział Jewgienij. - Umarła, a moje życie się skończyło. Tak mi się wydawało. Ja również chciałem umrzeć. Nie pamiętam nawet, ile razy przykładałem nóż do przegubu. Upijałem się do nieprzytomności co najmniej tyle samo razy. Sądzi­łem, że to jest jakieś rozwiązanie. Że po pijanemu ła­twiej mi będzie skończyć ze sobą... Jewgienij pokręcił głową.

- Ale to nie było żadne rozwiązanie. Nic mi się nie układało aż do chwili, w której zdołałem na nowo pod­nieść głowę. Dopóki nie nauczyłem się patrzeć życiu pro­sto w oczy. Dopóki nie nauczyłem się żyć z godnością.

- Ona miała na imię Walda, prawda? - zapytała ci­chutko Raija.

Jewgienij zmarszczył brwi.

- Aleksiej ci o tym opowiadał? - zdziwił się. Raija skinęła głową.

- Miał poczucie, że to była jego wina - dodała. Jewgienij wykrzywił się nieco.

- To nie ułatwiło mi sprawy, prawda? Ona była nim zafascynowana, a ja nie mogłem na to patrzeć. Wydawa­ło mi się jednak, że to przejdzie. Wszystkie kobiety za­chowywały się tak samo na początku znajomości z Aleksiejem. Był zbyt przystojny. Ale jej nie przeszło. I nie zdołała tego znieść. Wybrała więc śmierć. Straciłem ko­bietę, która miała zostać moją żoną, i niewiele brakowa­ło, a straciłbym brata, który z upodobaniem nurzał się we własnym poczuciu winy. Nie było już miejsca dla mnie i dla mojego bólu. Ja także kochałem, Raiju. Ko­chałem i cierpiałem. - Jewgienij uśmiechnął się blado. - Wówczas miałem niewiele więcej lat niż ty dzisiaj.

- A teraz? - zagadnęła Raija. - Wcale nie jesteś taki stary, Jewgienij.

- Mam trzydzieści pięć lat, czy to niemało? A mo­że trzydzieści sześć. Nie liczyłem dokładnie. Ale tragiczna miłość nie oznacza wcale, że nie można poko­chać jeszcze raz. Życie toczy się dalej.

- Ale ty wciąż jesteś sam - przypomniała mu Raija, zmęczona już jego pouczeniami.

- Tak, jestem sam - przyznał ze smutkiem, a w je­go przepastnych brunatnych oczach błysnął dziwny płomień. - Ale żyję. I znowu kocham. Nie chciałbym jednak o tym mówić. Nie teraz.

Raija skinęła głową. Wcale nie była ciekawa jego zwie­rzeń. Nawet przez chwilę nie zastanawiała się, dla kogo bije serce Jewgienija. Obchodził ją tylko jej własny ból.

A poza tym przecież to tylko słowa.

Kochać... miłość...

Wcale nie wiadomo, czy ona i Jewgienij mieli to sa­mo na myśli, wypowiadając te słowa. Raija wiedziała doskonale, że sama używała tych określeń wiele razy - nie tylko w stosunku do Mikkala. I nigdy nie kłama­ła. Zawsze chodziło o pewien rodzaj miłości. Przynaj­mniej częściowo. Zawsze chodziło o związek, w który angażowała swoje serce.

Owo uczucie przypominało wątły kwiatek, gdy tak młodo wychodziła za mąż za Karla. Oboje, choć bar­dzo różni, po omacku zbudowali wówczas coś w ro­dzaju wspólnoty. Związek pełen ciepła. Łączyło ich coś, co wcale nie było brzydkie. Nawet dziś z rozczu­leniem wspominała tego bladego młodzieńca, który był jej pierwszym mężem.

Cień prawdziwie wielkiego uczucia pojawił się między Raiją a Aleksiejem, młodszym bratem Jewgienija. Aleksiej był bez wątpienia najprzystojniejszym mężczyzną, jakie­go kiedykolwiek spotkała. Za sprawą jakiegoś błogosła­wieństwa albo przekleństwa oboje mieli w sobie dar przyciągania innych ludzi - i właśnie to ich połączyło. Ów nie­zwykły dar rzadko kiedy przynosił szczęście innym. Nie przyniósł też wielkiego szczęścia żadnemu z tych dwoj­ga. Raija zapatrzyła się w czarną pustkę, którą nazwała przyszłością. Aleksiej pozwolił, by zawładnęło nim sza­leństwo, i zginął w tragicznym wypadku. Przekroczył gra­nice nicości w czasie bójki z Jewgienijem. Zarówno Ra­ija, jak i Jewgienij dręczyli się poczuciem winy. Łączyła ich tylko piękna przyjaźń, ale Aleksiej podejrzewał, że chodzi o coś więcej. A przecież Raija miała wyruszyć z Aleksiejem do Rosji, tak daleko zaszły sprawy między nimi. I nie były to tylko czcze słowa. Mimo wszystko Ra­ija wiedziała dobrze, że w tym związku nie chodziło o prawdziwie wielką miłość.

Za sprawą ironii losu zmuszona była ruszyć na wschód z Jewgienijem. Miało to w sobie szczyptę go­ryczy, której Raija wolała na razie nie smakować.

Dobrze, że ona i Jewgienij są tylko przyjaciółmi...

Raija skierowała swe myśli ku trzem następnym mężczyznom, którzy zakradli się do jej serca.

Aleksanteri. Dziki, niepochwytny Santeri, który po­trafił stopić jej serce tak, jak pierwsze promienie wio­sennego słońca topią zimowe śniegi. Pełen pożądania, pełen tęsknoty. Ale z tego wszystkiego zostało mniej więcej tyle, co z zimowego śniegu. Słodka pustka. Coś w rodzaju przyjaźni. Najbardziej płynnej z możli­wych. Czy można ją nazwać miłością? Raija nie była tego pewna. Ale ceniła to piękne doświadczenie. Chwi­le nasycone słońcem.

Santeri był niczym wiosenny wiatr, który porywał jej serce. Dlatego, że zjawił się wiosną, dlatego, że był równie nieobliczalny jak wiatr.

Petri. Skała. I jak skała niewzruszony. W jego oczach odbijały się wody Zatoki Botnickiej, jego dłonie dotyka­ły złocistych zbóż z Tornedalen, a jego ciało wiło się z głodu, gdy mróz niszczył uprawy. Pochodził z tej sa­mej ziemi, co i Raija. Patrzył na ten sam skrawek nieba. W jego żyłach płynęła ta sama krew. Gdyby nie było Mikkala, gdyby Mikkal się nigdy nie narodził, wówczas Raija mogłaby przeżyć życie z Petrim i wierzyć, że na tym polega szczęście. Sądzić, że to właśnie jest miłość.

Jeszcze Reijo...

Dobry, drogi Reijo. Ten, który ciągle trwał przy niej. I nigdy jej nie zdradził. Ten, który uwielbiał ją z mło­dzieńczą konsekwencją, który dał jej czułość i ciepło, który ofiarował swoje życie. Choć kochał ją inaczej...

Reijo był jej jedynym prawdziwym przyjacielem. Jedy­nym prawdziwym przyjacielem, który w razie potrzeby zawsze stał u jej boku. Raija początkowo sądziła, że ta część przepowiedni starej Elle dotyczyła Mikkala, ale po­tem zrozumiała, że nie chodziło o niego, tylko o Reijo.

Raija wiedziała, że Reijo gotów byłby oddać za nią życie, i wydawało jej się, że ona zrobiłaby dla niego to samo. Taką postać przybrało ich uczucie. Raija kocha­ła go - za tę przyjaźń. Za jego wierność, za to, że ni­gdy jej nie zdradził, za jego cudowny charakter, który czynił z Reijo jednego z najwspanialszych ludzi, jakich znała. Za to, że był sobą. Ale nie miało to nic wspól­nego z uczuciem, które łączyło ją z Mikkalem. Między nią a Mikkalem był spieniony ocean namiętności. I choć Raija nie przepadała za morzem, nie potrafiła znaleźć lepszego porównania.

Ocean albo niebo.

Uczucie, które się zrodziło między nią a Mikkalem, nie miało żadnych granic. Było równie nieskończone jak ocean czy niebo.

Gotujące się do burzy niebo pomieściłoby zaledwie cząstkę tego, co Raija przeżyła.

Ani czas, ani odległość nie zdołały ich rozdzielić. Myśl potrafiła pokonać ograniczenia ciał. Każde z nich było w stanie dotrzeć do tego drugiego, choćby nawet w rzeczywistości nie mogli się dotknąć. Ich miłość unieważniła wszelkie ziemskie przeszkody.

Tego uczucia nie można z niczym porównać.

Raija nie sądziła, by inni ludzie doświadczali tak wielkiej i głębokiej miłości. Wydawało jej się, że tylko ona i Mikkal przeżyli coś takiego. Gdyby to dotyczy­ło wszystkich, zwykli ludzie nie mogliby znieść miło­ści. Było w niej bowiem tyle samo cierpienia, co i wszechogarniającej radości. A może cierpienia wię­cej. Płacili drogo za każdą radosną chwilę, ale każda z nich była warta tej ceny.

Raija rozumiała, że ten ostatni ból również został wliczony w cenę. W bardzo wysoką cenę...

Ale nawet teraz nie pozwoliłaby sobie tego odebrać. Jeśli tyle miała kosztować ta miłość, to Raija była go­towa płacić za nią każdą gorzką minutą swego życia.

To właśnie miała na myśli, mówiąc „miłość”. Mó­wiąc o kochaniu.

Niemożliwe, by Jewgienij rozumiał tak samo te sło­wa. Raija nie mogła w to uwierzyć. To, co połączyło ją i Mikkala, nie mogło się przydarzyć nikomu inne­mu. Było wyjątkowe.

I nigdy się już nie powtórzy. Raija dobrze znała ból, który był ceną takiej miłości.

Gdy Raija po raz pierwszy weszła na pokład „Sankt Nikołaja”, nie mogła opanować ciekawości. Obejrzała do­kładnie każdy kąt, do którego udało jej się dostać. Oglą­dała wszystko, pozwalała sobie zaimponować, pozwoliła się nawet przestraszyć i rozzłościć. Z wielkim respektem myślała o tym, że ten niezgrabny, niezbyt urodziwy sta­teczek potrafił odbyć tak długą podróż z ogromnego kra­ju na wschodzie aż do najdalszych przystani rybackich w głębi pięknych fiordów w północnej Norwegii. Rosyj­skie szkuty były nie tyle pięknymi damami morza, co je­go wiernymi służebnicami. Tak przynajmniej sądziła Ra­ija. Rzetelnie wykonywały swoje zadania.

Raija wiedziała też, jak ważną rolę odgrywają rosyj­skie statki w życiu mieszkańców wybrzeża Ruiji. Z własnego doświadczenia znała kłopoty z utrzyma­niem rodziny. Pamiętała, jak wytrwale muszą oszczę­dzać ubodzy, by móc płacić podatki i spłacać swe dłu­gi, które jakoś nigdy się nie zmniejszały.

Prości ludzie wiecznie byli coś winni wielkim panom. A to pieniądze, a to dziesięcinę, a to własną duszę...

Dlatego traktowali Rosjan jak dar niebios. Nie zna­li niczego piękniejszego niż widok niezgrabnych rosyj­skich żaglowców na morskich falach. Mąka była dla nich zbyt droga. Ziarno też kosztowało zbyt wiele. Tylko handel z Rosjanami ratował biedaków. Przyby­sze ze wschodu chętnie zamieniali towar na towar. A przy tym nie byli drobiazgowi, nawet jeśli trafiała się im trochę nadpsuta ryba.

Ludzie ze wschodu obchodzili tyle świąt, podczas których nie mogli jeść mięsa, że zapotrzebowanie na rybę było ogromne. Niezależnie od jakości.

Raija dobrze o tym wszystkim wiedziała.

Zobaczyła jednak również rzeczy, od których cier­pła jej skóra. Bo czuła się bezsilna.

Marynarze żyli w fatalnych warunkach. Mieli do dys­pozycji tylko jedną wspólną kajutę, a w niej niewiele miejsca. Mniej niż potrzebowali. Raija widywała w swym życiu zwierzęta traktowane lepiej niż ci mary­narze. Widok mężczyzn śpiących na zmianę rozdziera! jej serce. Ich ubrania były w opłakanym stanie. Chyba że wybierali się na ląd. Wówczas zakładali strój odświęt­ny. Jedyny, jaki posiadali.

Odżywiali się kiepsko, rybą i żytnim chlebem. Goto­wali na pokładzie. Raija zawsze zastanawiała się, jakim cudem przetrzymują tak trudne podróże. Jak mogą tak pracować o takim pożywieniu. Nie było to jedzenie, od którego ciężko pracujący człowiek mógłby nabrać sił.

Zarabiali niewiele. To zależało zresztą od kapitana. Jewgienij nie był pod tym względem najgorszy. Miał zbyt miękkie serce, w każdym ze swych marynarzy wi­dział człowieka. A jednak ich zarobki nie były wysokie. Raija zapytała Jewgienija, dlaczego ci ludzie godzą się na takie warunki. Jewgienij popatrzył na nią trochę dłużej. W jego spojrzeniu pojawił się cień melancholii. Odpo­wiedział jej bardzo cicho, jakby miał nieczyste sumienie:

- W moim kraju żyje bardzo wielu ludzi, Raiju. Gdyby ci chłopcy nie zgodzili się na takie warunki, znalazłoby się mnóstwo innych chętnych. Zawsze jest ktoś, kto głoduje jeszcze bardziej niż ty...

Raija doświadczyła tego na własnej skórze. Miała przy tym świadomość, że w Rosji również niewiele się zmieniło. Tam także nigdy nie zabraknie biedaków. Ludzi, którzy potrzebują chleba.

Różnica pomiędzy dobrze, a nawet przesadnie dostatnio wyposażoną kajutą kapitana a ciemną i ciasną norą zwykłych marynarzy zawsze będzie uderzająca.

Raija nie była tym zachwycona. Ale jej własny żal, jej własny przejmujący ból wygrywał ze współczuciem dla innych.

Pogodziła się więc z tym, co powiedział Jewgienij. Uspokoiła ją myśl, że tak już musi być. Że taki już jest ten świat. Że zawsze znajdzie się ktoś głodniejszy niż ty...

Jej ciało pokryło się gęsią skórką na samą myśl o je­dzeniu. Nie jadła jeszcze obiadu. Na sam widok ryby, choć z pewnością była przyrządzona lepiej niż ta, któ­rą jedli marynarze, dostała torsji. Do tej pory ogarnia­ły ją mdłości, ledwo pomyślała o jedzeniu.

Powinna była wiedzieć, że choroba morska nie prze­chodzi tak łatwo!

Raija zachwiała się. Jewgienij przyskoczył do niej w mgnieniu oka. Delikatne ręce objęły jej talię. Rosja­nin podparł ją, podtrzymując za łokieć.

- Źle się czujesz? - zapytał. W jego głosie słychać by­ło niepokój. Mówił jak człowiek zatroskany, ale zara­zem bardzo zdecydowany. - Mówiłem ci już, że powin­naś jeść - ciągnął prawie rozkazującym tonem. - To wszystko z głodu. Nie zwalczysz żadnej choroby, jeśli będziesz żyć tylko o wodzie. Jesteś chuda jak szczapa i nie życzę sobie, byś jeszcze chudła. Rozumiesz?

Raija skinęła głową. Znów poczuła mdłości. Skuliła się w sobie i osłoniła usta. Gdy próbowała powstrzy­mać się od wymiotów, miała takie wrażenie, jakby jej klatkę piersiową i żołądek wypełniły kamienie. Do gar­dła podeszła fala letniego płynu. Obrzydliwego płynu. W uszach jej szumiało, gdy zbliżał się kolejny atak torsji.

- Jewgienij, pomóż mi wyjść na pokład - wydusiła Raija.

Jewgienij trochę ciągnął ją za sobą, trochę zaś niósł. Gdy już wydostali się na pokład, oparł Raiję o burtę, wciąż ją podtrzymując. Pochylona Raija czuła, jak gładkie drewno uciska jej przeponę, i wymiotowała tak długo, aż w ustach pozostał już tylko nieprzyjemny smak. Dopiero wtedy otworzyła oczy i popatrzyła na szarozieloną wodę pokrytą żółtobiałą pianą. Zdawało jej się, że sama jest równie zielona jak ta woda.

Wciągała łapczywie powietrze. Jednocześnie grzbie­tem dłoni osuszyła oczy.

- Gdybyś jadła cokolwiek, nie chwytałyby cię takie mdłości - powiedział Jewgienij z łagodnością starszego brata. W kąciku jego ust czaił się uśmiech, choć Rosjanin dobrze wiedział, jak źle Raija znosi podróż. Jako rasowy wilk morski nie mógł się jednak powstrzymać od uśmie­chu, gdy widział ludzi karmiących ryby w ten sposób.

- Gdybym cokolwiek zjadła - odparła z trudem Ra­ija - wymiotowałabym jeszcze więcej. Trwałoby to dłużej. Czułabym się gorzej.

Jewgienij pokręcił głową. Miał ochotę pogłaskać ją po włosach rozwianych przez wiatr, ale zrezygnował. Z zadowoleniem skonstatował, że panuje nad sobą. Ze wciąż jeszcze się kontroluje. Że potrafi okiełznać swo­ją namiętność. Dzięki temu czuł się silniejszym i dumniejszym mężczyzną.

- Nie chcesz się niczego nauczyć, Raiju. Dziś wie­czorem zatroszczę się osobiście, byś coś zjadła. Choć­bym nawet miał ci siedzieć na głowie.

Raija wyobraziła sobie przez moment taką scenę i prawie się uśmiechnęła.

- Będę ci siedział na głowie i opowiadał o rosyjskich » carach.

- Nie dziś - mruknęła. W jej głosie pojawiła się nut­ka ożywienia. Pierwsza od chwili, w której Reijo wpro­wadził ją na pokład. - Nie o carach. Dziś zaczniesz mnie uczyć twojego języka, Jewgienij. Spędzę w two­im kraju ładnych parę miesięcy. Czułabym się bezna­dziejnie, gdyby przez ten czas nikt mnie nie rozumiał i gdybym ja nikogo nie rozumiała. Szybko się uczę. Wystarczy krótka lekcja codziennie podczas podróży na wschód. I parę lekcji na miejscu, o ile znajdziesz dla mnie czas. Nauczę się twojego języka, Jewgienij.

Rosjanin poczuł, jak ogarnia go fala niewytłuma­czalnej radości. Miał ochotę wziąć Raiję w ramiona i puścić się w tany po pokładzie. Ale ona była w żało­bie. A i jemu, kapitanowi, nie wypadało robić takich rzeczy na oczach załogi.

Jewgienij wyprostował się. Spojrzał jej prosto w oczy.

- To wielki honor dla mnie, Raiju. Będziesz mówi­ła po rosyjsku jak rodowita Rosjanka.

Jewgienij nie przypuszczał nawet, że to iście proro­cze słowa.

2

Reijo szybko się zorientował, że podjął się zadania z góry skazanego na niepowodzenie. Troje dorosłych, pięcioro dzieci i ciało Mikkala. Podróżowali jak La­pończycy, przygotowani na wszelkie niespodzianki natury, ale i tak nie szło im najlepiej.

Przed sobą mieli najzimniejszą porę roku. Aleksanteri wcale nie był tak silny, jak twierdził. Podczas podró­ży na północ mróz niemal odebrał mu życie. Nabawił się wielu odmrożeń. Reijo wiedział doskonale, że odmroże­nia lubią się odnawiać, gdy tylko nadarza się okazja.

Sam był przyzwyczajony do mrozu. Nie przejmo­wał się pogodą. Podczas wielu zim spędzonych na po­łowach czy na wędrówkach przekonał się, ile może wytrzymać. Nauczył się troszczyć o siebie i szanować siły przyrody. Potrafił przewidzieć niepogodę. Potra­fił czytać w księdze natury.

Podróżowali razem z innymi wędrowcami, wmiesza­li się w wielką gromadę, co dało im poczucie bezpie­czeństwa. Jemu, Santeriemu, Mattiemu, którego zali­czył już do dorosłych, Elise, Mai, Knutowi, Idzie i Ailo.

Gromada topniała jednak, w miarę jak posuwali się na wschód. Tu trzeba było dobrze znać kierunek wę­drówki, bo wiatr od morza, którego zresztą wcale nie było widać, starł wszystkie ślady z puszystego śniegu, pokrywającego lodową skorupę.

W tej śnieżnej krainie, w której wszystko wyglądało podobnie, łatwo było zbłądzić. Reijo nie znał tej oko­licy zbyt dobrze. Dlatego powoli ogarniał go strach.

Tym razem nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę. Nadciągała mroczna pora roku, zbliżała się noc polar­na i nie wolno im było zmitrężyć ani chwili. Reijo nie mógł odstąpić od planu, bo przecież musieli uciekać. Powinien jednak przede wszystkim mieć wzgląd na dzieci. Nie miał zamiaru narażać ich zdrowia, choć wiedział, że nie będzie to łatwe.

Rozłożyli obozowisko, by nieco odpocząć. Zafun­dowali sobie dwa dni słodkiego lenistwa. Od dwóch dni się nie posunęli, choć Reijo wiedział, że szkoda ta­kiej pogody na odpoczynek. Miał świadomość, że na­dejdą dni o wiele gorsze, kiedy będą musieli wędrować bez względu na pogodę. Nie mogli sobie pozwolić na taką stratę czasu. Ale dzieci były u kresu sił. Podobnie zresztą jak Santeri. Santeri marzł tak szybko. Zamie­niał się w roztrzęsiony tłumoczek, który sam potrze­bował opieki, zamiast ofiarować ją innym.

Dlatego Reijo zadecydował, że odpoczną.

Matti zastawił sidła. Chłopak, który większą część swego życia spędził na gospodarstwie pod znacznie ła­skawszym niebem, przystosował się do warunków pa­nujących na północy, do koczowniczego trybu życia. Reijo cieszył się z tego i był dumny z Mattiego. Trak­tował Mattiego jak brata, choć w rzeczywistości chło­pak był przecież bratem Raiji.

Piętnastolatek udowodnił, że jest dorosły.

Reijo był w niezłym humorze. Narzucił na siebie ciepłe ubranie, wsunął dłonie w grube rękawice i wy­szedł na dwór, by się rozejrzeć za Mattim. Nie zapadły jeszcze całkowite ciemności i dało się dostrzec tań­czące cienie i zarysy krajobrazu, które pobudzały wy­obraźnię.

Mattiego nigdzie nie było.

Reijo wydobył swoje narty i wsunął nogę między skórzane rzemienie. Spostrzegł dwa zagłębienia w śniegu na drodze, którą najprawdopodobniej po­szedł chłopak. Reijo nie potrafił usiedzieć spokojnie w jurcie. Kusiła go biała równina. Musiał posłuchać jej wezwania. Musiał się w nią zagłębić, stać się częścią tej bieli. Reijo uległ pokusie, nie przyznając się do tego sam przed sobą. Twierdził, że zamierza tylko poszu­kać Mattiego. Dzieci pilnował Santeri.

Reijo z przyjemnością mknął po powierzchni śnieżnego oceanu. Nawet wiatr, który smagał mu po­liczki, miał w sobie coś przyjaznego. Reijo odpychał się kijkiem, by nabrać prędkości. Ciało, które zaczął już trawić niepokój spowodowany bezczynnością, wypełniło się znów rozkoszą działania. Dobry Boże, jak cudownie! Reijo całą duszą należał do tej ziemi i kochał ją do szaleństwa, niezależnie od tego, jak nie­przyjemne i niegościnne oblicze mu pokazywała. Ko­chał Raiję!

Z głębin ciemniejącego granatowego wieczoru zbli­żała się ku niemu jakaś postać, poruszająca się równie energicznie i radośnie.

Matti zatrzymał się w obłoczku śnieżnego puchu, uśmiechnął się do szwagra.

- Potrzebowałeś się przewietrzyć, prawda? Reijo oparł się o kij. Pokiwał głową.

- Zrobiło mi się za ciepło. Złapałeś coś?

- Dziesięć pardw - odparł Matti. Nie potrafił ukryć swego zadowolenia. - Nie zastawiłem nowych sideł - dodał. W powietrzu zawisły jakieś nie dopowiedziane słowa.

Reijo wykrzywił się nieco:

- Musimy ruszać w drogę, nie możemy tak często się zatrzymywać. Pogoda nam na razie dopisuje, zwłasz­cza w porównaniu z tym, co nas może czekać.

- Wiem o tym - uśmiechnął się Matti. - Santeri rów­nież to wie, ale woli o tym nie mówić. Czuje, że to je­go wina. Że to on nas wstrzymuje.

- W pewnym sensie ma rację - stwierdził Reijo. - Ale z drugiej strony, dobrze, że jest z nami. Potrzebny mi ktoś, z kim mogę dzielić odpowiedzialność. Mam jego. I ciebie.

Matti poczuł, że jest ważny. Jego imię padło wśród imion dorosłych mężczyzn. Od tej chwili myślał o Re­ijo z jeszcze większym szacunkiem.

- Wszystko się może zdarzyć - ciągnął Reijo. - Nie­pogoda, brak jedzenia, atak dzikich zwierząt... Może­my zabłądzić...

- Czy wiesz, gdzie jesteśmy?

- Gdzieś na północy - odrzekł Reijo z gorzkim uśmiechem. - Tylko z taką dokładnością mogę to okre­ślić. Wiem jednak, że zmierzamy w dobrym kierunku. Ale nie dodam wiele więcej. Mogę obliczyć, ile uszli­śmy w ciągu dnia. Czasem uda mi się rozpoznać jakąś odnogę fiordu, gdy się zbliżymy do wybrzeża. Mogę powiedzieć co nieco na podstawie położenia gwiazd. I nic więcej. Właśnie dlatego tak bardzo się boję, Mat­ti, mój chłopcze.

- Mikkal znałby drogę... - rzucił chłopak prawie bez­głośnie.

- Tak. Bardzo przydałby się nam tu żywy Mikkal - westchnął Reijo. I dodał natychmiast: - Ale gdyby Mikkal był żywy, nie musielibyśmy wcale wędrować. Boże, chciałbym cofnąć czas i znów ujrzeć go żywe­go, sprawić, by uniknął swego losu...

Matti pokiwał głową. On również lubił Mikkala.

- Gdzie teraz jest Raija, jak sądzisz? Reijo spojrzał w ciemne oczy chłopca, które do złu­dzenia przypominały oczy Raiji.

- Nie wiem. Na pewno nie dotarła jeszcze na miej­sce. To o wiele dłuższa podróż... Mikkal i ja byliśmy tam kiedyś, płynęliśmy wiele tygodni.

- Ona jest taka samotna - powiedział Matti, pochy­lając głowę. - Nie chcę nawet o tym myśleć. To nie­sprawiedliwe, bo przecież Raija jest taka dobra. Naj­lepsza na świecie.

Reijo uśmiechnął się nieznacznie. W słowach chłop­ca tkwiła pewna przesada, ale Reijo ich nie sprostował.

- To niesprawiedliwe, ale to jej własne życie. Raija jest silniejsza, niż ci się wydaje. Silniejsza, niż możesz sobie wyobrazić. Jeśli ktokolwiek potrafi znieść takie życie, taki los, to tylko twoja siostra.

Matti nie zapytał, jak Reijo to wszystko znosi. Nie rozumiał związku Raiji i Reijo, ale pogodził się z tym. Pewnie zrozumie, gdy dorośnie. Świat dorosłych wciąż przerażał go ilością zagadek i zatrzaśniętych drzwi, przez które nie dało się wślizgnąć. Matti był do­piero częściowo dorosły. Przyznawał się do tego w du­chu, ale głośno nie powiedziałby tego nigdy.

- Tam jest jakaś rzeczka - Matti wskazał głową kie­runek, z którego nadszedł. - Albo niewielki fiord. Ni­gdy nie mieszkałem nad morzem, nie znam się na tym.

- I dopiero teraz mi to mówisz? - Reijo popędził na­przód śladem pozostawionym wcześniej przez Mattiego.

Zorientował się, że chłopak jedzie za nim. Słyszał narty ślizgające się po śniegu i chrzęst pękającej sko­rupy tam, gdzie Matti wbijał swój kij.

- Widziałem też jakieś domki! - krzyknął Matti. - Nie za wiele. Kilka. I darniowe chaty.

- Boże - mruknął Reijo. - I ten chłopak wspomina o tym ot, tak sobie!

Obaj jechali po śladach chłopaka, choć granatowe do niedawna niebo zrobiło się ciemnoszare. Matti wy­szedł z jurty znacznie wcześniej, niż sądził Reijo.

- Gdzieś tu niedaleko jest niewielkie urwisko - prze­strzegł Matti, ale Reijo już dawno zwolnił.

Nawet w ciemnościach to zauważył.

Odpiął narty i podszedł na skraj urwiska. Zapadł się w śnieg aż po uda, ale nie zwracał na to uwagi.

Stał w milczeniu, wpatrując się w ciemność. Dojrzał zarysy pagórków i niewielki fiord. Odgadł, że ciem­niejsze plamy to domki. Spostrzegł również łodzie, za­cumowane przy brzegu.

Matti stanął koło niego. On również odpiął narty. Był wyższy niż Reijo, zapadł się więc tylko po kolana.

- Będziesz mógł wyznaczyć kierunek marszu jesz­cze dokładniej - uśmiechnął się chłopak. - Nieźle się spisałem, prawda?

- Lepiej, niż sobie możesz wyobrazić - przyznał Re­ijo. - Na pewno zdołam wyznaczyć kierunek marszu, Matti. Mieszkałem tu kiedyś. Trzy spośród zacumowa­nych tam łodzi należały do mnie.

- To jest osada rybacka, w której mieszkaliście? Reijo skinął głową.

Wskazał jedną z ciemnych plam, położoną najbliżej wzgórza.

- W tym domu. Raija zwała go „domem nad mo­rzem”. Przez pewien czas była tu szczęśliwa. Ale ani ja, ani ona nie potrafimy zapuścić korzeni. Nie wiem, czy któreś z nas byłoby w stanie przebywać dłużej w jed­nym miejscu. Oboje o tym marzymy, ale pewnie nigdy nam się to nie uda. To coś w rodzaju przekleństwa.

- Zejdziemy tam? - zagadnął Matti. - Pewnie masz tam znajomych...

Reijo świsnął przez zęby.

- Owszem, mam znajomych, ale nie mam ochoty spo­tykać się z nimi właśnie teraz. Rozstaliśmy się z tą osa­dą mniej przyjaźnie, niż zamierzaliśmy. Obawiam się, że ci ludzie nie mają o mnie zbyt wysokiego mniemania. Zo­stawiłem tu Raiję, gdy się spodziewała Idy. Nie powie­działa mi o tym. Pozwoliła, bym odszedł. Kiedy wróci­łem, było za późno. Ona już wyruszyła na wschód... Lu­dzie obwiniali mnie o wszystkie nieszczęścia, które przy­padły jej w udziale. I w pewnym sensie mieli rację.

- Tak czy inaczej, wiesz, gdzie jesteśmy. Reijo kilkakrotnie kiwnął głową.

- Wiem. Wiem także, jak będziemy dalej podróżo­wać, by nie zabłądzić, Matti, mój staruszku.

- Wzdłuż wybrzeża? Reijo roześmiał się. Jego śmiech odbił się echem między pagórkami.

- Owszem, Matti. Te łodzie należały do mnie. Kiep­ską dostałem za nie zapłatę. W pewnym sensie zosta­łem okradziony. Odbiorę więc sobie jedną z nich.

Reijo nie wyjaśnił, jak to zrobi. A Matti powstrzy­mał się od jakichkolwiek uwag.

Obaj patrzyli na pogrążoną w ciszy osadę rybacką, na łodzie zacumowane przy brzegu i nie dzielili się swymi myślami.

Wreszcie Reijo ruszył z powrotem po swoich głębo­kich śladach.

- Pora wracać, prawda? - zagadnął niefrasobliwie, jakby nie mówił nic na temat łodzi.

Nieco skonfundowany Matti przytaknął. Miał na­dzieję, że Reijo tylko żartował.

Ale nie dałby sobie za to ręki uciąć.

Reijo zdradził swoje plany dopiero wtedy, gdy za­padła głęboka noc. Trzej mężczyźni siedzieli razem przy palenisku. Słyszeli równe oddechy pięciorga dzie­ci. „Wszyscy znieruchomieli, gdy jeden z maluchów ob­rócił się przez sen. Nie chcieli ich obudzić.

Dzieci potrzebowały snu.

- W dalszą drogę wyruszymy łodzią - oznajmił Re­ijo. Spojrzał na Aleksanteriego: - Mam nadzieję, że nie zapomniałeś sztuki żeglowania.

Santeri uniósł swe wąskie brwi.

- Niczego nie zapomniałem, Reijo. Ale nie mamy żadnej łodzi.

Matti uznał, że i on powinien coś powiedzieć:

- Reijo zamierza ukraść łódź. Na wybrzeżu, nieda­leko stąd jest osada...

- Nie zamierzam nic ukraść - poprawił go Reijo. - Zamierzam jedynie odzyskać moją własną łódź. To by­ło tylko coś w rodzaju pożyczki. Nils nie potrzebuje tylu łodzi. Dostał więcej, niż powinien...

Aleksanteri nic a nic nie rozumiał.

- Chcesz odzyskać swoją łódź?

Reijo przeczesał włosy silną dłonią. Dawno już ich nie obcinał.

- Matti natknął się przypadkiem na osadę, w której mieszkałem kiedyś z Raiją. Raija zajmowała się wtedy handlem. Nie szło jej najlepiej. A ja miałem łódź o sze­ściu przedziałach wiosłowych i trzy łodzie towarowe. Mnie również nie szło dobrze. Oddałem łodzie, ale to w gruncie rzeczy było oszustwo, które popełnił ktoś, kogo uważałem za przyjaciela... - Reijo wzruszył ra­mionami i zacisnął pięść. Powolnym ruchem uderzył pięścią w drugą dłoń. - Ale Nils miał dobrą rękę do łodzi, więc sądzę, że dbał o nie jak trzeba. Zamierzam teraz odebrać... dług.

Santeri popatrzył uważnie na Reijo. W jego zielo­nych oczach dojrzał zdecydowanie i powagę. Spo­strzegł znamionujące upór linie wokół ust, usłyszał stanowczość w jego glosie.

Z uśmiechem potrząsnął głową:

- A mówią, że to ja jestem nieobliczalny i nieodpo­wiedzialny. Przecież to szaleństwo!

- Być może - Reijo skłonny był się zgodzić nawet na takie określenie. - Ale drogą wodną będziemy po­dróżować znacznie szybciej niż lądem. Płynąłem już tędy. Bez trudu znajdę drogę. Wiem, gdzie jestem, i wiem, dokąd zmierzam. Nie mam tej samej pewno­ści, siedząc w saniach. Płaskowyż to nie to samo co morze.

- A czy oni nie będą nas ścigać? - Matti nie był za­chwycony taką perspektywą.

- Oczywiście, że będą - potwierdził jego przypusz­czenia Reijo. - Ale nie zgadną, dokąd popłynęliśmy. Skąd mogliby to wiedzieć. Wyruszymy nocą. Jutro.

Nie domyśla się nawet, że mają do czynienia z ludźmi, którym nieobce jest morze...

- Ale ja nigdy nie byłem na morzu. Pływałem tylko po rzece Torne! - wykrzyknął Matti.

- Santeri i ja płynęliśmy kiedyś łodzią, mając żołnierzy z twierdzy Vardohus na karku - zaczął opowiadać Reijo. - Oni mieli broń, my nie. A jednak daliśmy sobie radę. No więc poradzimy sobie ze zwyczajnymi rybakami.

Santeri uśmiechnął się, w jego oczach pojawił się diabelski błysk. Już od dawna czuł się jak trup. Spo­ważniał tak bardzo, że z trudem rozpoznawał samego siebie. W oczach Raiji nie różniłby się teraz od innych.

W tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Santeri zrozumiał, że takie spokojne życie to nie dla niego. Miał świadomość, że nic nie zdoła zmienić Aleksanteriego Kilpi.

Pomysł Reijo przypadł mu do gustu.

- Wydaje mi się, że damy sobie radę, Reijo - po­twierdził.

Radosne podniecenie ogarniało już całe jego ciało.

- Trochę nas mało, ale jakoś damy sobie radę na mo­rzu. Jeśli coś się musi udać, to przeważnie się udaje. Nie może się nam przytrafić nic gorszego niż wędrów­ka pośród tej bieli. Jestem za.

Reijo spojrzał pytająco na Mattiego. Chłopak wziął głęboki oddech. Wiedział, że nie może jeszcze uważać się za ich partnera, że pytają go tylko z grzeczności...

Ostrożnie pokiwał głową.

Skoro Santeri i Reijo sądzą, że wszystko pójdzie do­brze... Ale Matti nie był zachwycony.

- Jutro - powiedział zadowolony Reijo - jutro ru­szamy w dalszą drogę.

Następnego popołudnia podczas pakowania Reijo milczał. Na nim ciążyła odpowiedzialność... Był tego świadom aż za dobrze. Odpowiedzialność za los całej ósemki. To istne szaleństwo wciągać ich wszystkich w coś, co nieoczekiwanie przyszło mu do głowy w chwili, w której rozpoznał osadę, stojąc na wzgórzu.

Dzięki temu pomysłowi podróż będzie krótsza. Szybciej dotrą na miejsce. Będzie mógł złożyć część odpowiedzialności na barki Ravny...

Reijo chętnie by z nią porozmawiał w tej chwili. Za­pytałby, czy postępuje słusznie. Ailo i Maja to jej wnu­częta. Miałaby chyba coś do powiedzenia w tej sprawie...

Mądra, rozsądna Ravna. Mała, mądra matka Mikkala. Reijo darzył ją wielkim szacunkiem. Poczułby się znacz­nie lepiej, gdyby mógł dzielić z nią odpowiedzialność.

- Długo będziemy jechać? - dopytywała się Maja. Zawsze trzymała się niedaleko Reijo. A w jej cieniu dreptał Ailo. Reijo nie był pewien, czy darzą się sym­patią, ale zauważył, że łączy ich coś, czego nie potra­fią zlekceważyć.

- Niezbyt długo - odrzekł Reijo. - Jeszcze chwilkę po­ciągną nas renifery. A potem przesiądziemy się na łódź.

Maja podskoczyła do góry z radości.

- Popłyniemy łodzią! Popłyniemy łodzią! Popłynie­my łodzią! - wrzeszczała na całe gardło.

Ailo przyłączył się do niej natychmiast. Chórek za­brzmiał jeszcze doskonalej, gdy Knut również poszedł w ich ślady i także zaczął tańczyć po śniegu. Elise uśmiechnęła się wprawdzie, ale nie wstała z miejsca. Delikatny rumieniec przemknął przez jej policzki. Przez chwilę ujrzała w wyobraźni samą siebie w tym radośnie roztańczonym i rozśpiewanym chórku. To wystarczyło, by nieśmiałe dziecko się zawstydziło. Matti wywrócił oczami.

- Do szczęścia trzeba nam tylko, by ktoś to usłyszał - jęknął ponuro. Prześladowało go coraz silniejsze przeczucie, że cała historia źle się skończy. W wy­obraźni widział już siebie w lochu wójta.

Santeri jednak rzucił z uśmiechem:

- Wszystko pójdzie jak z płatka, Matti. Gdybyś miał moje lata i moje doświadczenie, nie dałbyś się ponieść nerwom.

Ale nawet Santeri nie potrafił się powstrzymać od zadawania pytań, gdy Reijo kazał im ruszyć w kierun­ku, z którego tu przyszli parę dni temu.

- Nie zamierzam kwestionować twoich decyzji, Re­ijo, ale coś mi mówi, że tam już byliśmy.

- Masz całkowitą rację, Aleksanteri Kilpi - odparł Reijo, uśmiechając się tajemniczo.

- To dlaczego, u diabła, wracamy?

- Ponieważ właśnie tam leży śliczna, niewielka za­toczka, Santeri. Nie twierdziłem wcale, że będziemy ła­dować dzieciaki i rzeczy na pokład w samym środku osady. Wystarczy, że musimy świsnąć stamtąd łódź...

- Ale w takim razie będziemy musieli popłynąć do tej twojej zatoczki, a potem jeszcze raz wydostać się na wody fiordu, ryzykując, że ktoś nas zauważy...

- Masz słuszność - przytaknął Reijo. - Ale to jedyny sposób. Mało kto zagląda do tej zatoki zimą. Leży na tyle daleko, że dzieciaki się w to miejsce nie zapuszcza­ją. A przystań w osadzie jest całkiem niezła. Rybacy nie muszą zawijać do zatoki. O tej porze roku nie natrafi­my tam także na rosyjski statek, choć Rosjanie często tam cumują.

- Nie moglibyśmy pójść w przeciwnym kierunku?

- zapytał Matti.

- Następna zatoka leży za daleko - wyjaśnił Reijo.

- Znam dobrze tę okolicę. Pamiętajcie o tym. Znam ten skrawek wybrzeża jak swoją własną kieszeń.

Nikt nie miał już nic do dodania.

Matti zdziwił się, widząc, jak niewiele śniegu leży nad samym morzem. W głębi płaskowyżu zapadali się niemal po pas, nad brzegiem natomiast dostrzegł tyl­ko tu i ówdzie białe płaty.

- Na razie jest tu niewiele śniegu - wytłumaczył mu Santeri. - Ale poczekaj tylko do lutego albo do marca. Gdy w naszych stronach zaczyna się wiosna, tu pada śnieg.

Santeri przez wiele lat zajmował się rybołówstwem u wybrzeża Finnmarku, wiedział więc dobrze, o czym mówi.

Reijo w milczeniu ustawiał jurtę. Pracował szybko, ale nie tak starannie jak zazwyczaj.

- Nie zabawimy tu długo - uspokoił Ailo, gdy chło­piec bez ogródek wyraził swoje zdanie na temat takie­go partactwa.

Był pogodny dzień. Niebo nieco zbladło, jakby lo­dowaty błękit wstrzymał oddech nad górami i morzem. Krajobraz mienił się innymi, znacznie wyrazistszymi, bardziej ponurymi i dzikimi odcieniami błękitu. Moc, przysługująca przedtem zimowemu niebu, objawiła się w naturze, nad którą owo niebo królowało.

Reijo stanął między kamieniami i zapatrzył się na zatokę. Podniósł wzrok na tak dobrze znajome skały!

W tej właśnie zatoce w ich życie wkroczył Aleksiej. Na tych skalach Reijo ryzykował wszystko, by uratować Maję. Na szczęście ani Maja, ani Elise nie pamię­tały owych bolesnych doświadczeń.

Rany się zabliźniają. Na szczęście.

Minęła już najjaśniejsza część dnia. Zmrok czaił się nieopodal.

Reijo wydobył nóż. Musnął ostrze kciukiem i stwierdził, że jest wystarczająco ostre.

- Co u licha? - zapytał Santeri, ale po chwili umilkł. Zrozumiał. I wydobył swój własny nóż.

- Nie potrzebujemy już reniferów - powiedział Re­ijo, spoglądając na Mattiego. - Dalej popłyniemy łodzią. Potrzebujemy natomiast jedzenia. Musimy zarżnąć re­nifery. Nauczyłeś się chyba tego od Mikkala, chłopcze?

Matti skinął głową. W gardle mu całkiem zaschło. Ocią­gając się, poszedł za swymi towarzyszami. Nogi ciążyły mu niczym kamienie. Nie bał się zabijania. Nie o to cho­dziło. Szlachtował już renifery. I nie to go tak poruszyło.

- Co będzie, jeśli nie zdołamy zdobyć łodzi?

Reijo stanął już okrakiem nad jednym z renów. Santeri pomagał mu go trzymać. Wielkie ostrze noża do­tknęło szyi przerażonego zwierzęcia.

Reijo napotkał spojrzenie Mattiego i nie mrugnął nawet okiem. Stalowym głosem powiedział:

- Musi nam się udać. Nie mamy wyjścia. Każdy z nas powinien zrobić wszystko, co w jego mocy. W żaden inny sposób się stąd nie wydostaniemy.

Reijo użył całej swej siły i zadał cios nożem. Paru­jąca krew trysnęła gwałtownie, barwiąc na czerwono dłoń i nóż Reijo oraz leżące na ziemi kamienie.

Reijo i Santeri ruszyli w stronę następnego zwierzę­cia.

Matti w milczeniu podążył za nimi.

Gdzieś za plecami mężczyzn rozległ się przeraźliwy krzyk Mai:

- Nie, Reijo! Nie możesz zabić renifera! Reijo podniósł się. Jego roziskrzone zazwyczaj oczy zachmurzyły się. Matti zrozumiał, że Reijo najchętniej wziąłby Maję w ramiona. Mężczyzna obrzucił czułym spojrzeniem dziewczynkę i pozostałe dzieci, które sta­nęły szeregiem między wybrzeżem a jurtą.

- Wejdźcie do namiotu, jeśli nie możecie na to pa­trzeć - powiedział, siląc się na spokój. - Potrzebujemy mięsa. A renifery tylko by się pochorowały na morzu.

Maja zacisnęła wargi. Skryła się w bezpiecznym pół­mroku jurty, za nią podążyła reszta maluchów, z wy­jątkiem Ailo. Chłopiec podszedł do Reijo i dźwięcznym głosem oświadczył, że może pomóc trzymać zwierzę.

Uśmiech, który Reijo posłał małemu, mógłby roz­topić lód.

Zapadł wieczorny niebieskawy półmrok, zanim zdołali poćwiartować mięso.

- Pomyślą pewnie, że ktoś zaszlachtował ukradzio­ne zwierzę i uciekł na morze - orzekł Santeri, uśmie­chając się na tę myśl.

- To bez sensu - stwierdził Matti. Ręce miał pokrwa­wione aż po łokcie i czuł się nie najlepiej, choć wyda­wało mu się, że świetnie zna się na takiej robocie. - Nie zdążymy wysuszyć mięsa. Zgnije, nie zdołamy go wy­korzystać.

- Mięso zamarznie i będzie twarde jak kamień, za­nim wypłyniemy na wody fiordu - uspokoił go Reijo. - Nie powinieneś widzieć wszystkiego w czarnych bar­wach, chłopcze!

Zaczęli pakować mięso. Skóry postanowili zostawić. Podczas podróży nie mogliby ich wyprawić. Mie­li zresztą dość skór ze sobą. Reijo wziął do ręki kilka kawałków mięsa.

- Z tego zrobimy dziś obiad - powiedział. - Jeste­śmy tak głodni, że z pewnością będzie nam bardzo smakowało. Głowę dam sobie uciąć, że spałaszujecie wszystko z apetytem.

- Ty się niczym nie przejmujesz - mruknął Matti. - Kiedy podejmiemy próbę zdobycia łodzi?

Reijo zrzucił czapkę z głowy Mattiego.

- Najpierw musimy zjeść. To konieczne. A poza tym najlepiej będzie, jeśli zabierzemy się do dzieła do­piero w całkowitych ciemnościach. To przecież ciem­ne sprawki.

- Jestem za młody na przestępcę!

Dzieciaki nie miały wcale ochoty zostać same w jur­cie. Bały się samotności. Bały się obcego miejsca, nocy i tego, co się mogło czaić w mroku...

- A jeśli ktoś przyjdzie! - Elise pobladła na samą myśl o tym.

- Nikt nie przyjdzie. Kto mógłby się tu zjawić? - Re­ijo wiedział dobrze, że Elise pamiętała zbyt wiele. Gdy była maleńka, często pojawiali się źli ludzie - zawsze wtedy, gdy się ich nikt nie spodziewał. Jasnoniebieskie oczy tej dziewczynki widziały tyle zła.

- Chcemy iść z wami! - powiedział Knut, wypinając pierś do przodu. Starał się naśladować Reijo we wszyst­kim.

- Przyjedziemy tu po was - powtórzył Reijo tysięcz­ny raz. - Teraz nie możecie iść z nami. Czeka nas zbyt długa droga. Na dworze jest zimno. Ciemno. Któreś z was mogłoby się przewrócić, skaleczyć.

- A dlaczego wy musicie tam iść po ciemku? - Ma­ja zadała pytanie, którego Reijo tak się bał. Trudno wszak wyjawić gromadce dzieci, że ich opiekun zamie­rza coś ukraść. - Nawet nie obejrzycie tej łodzi, Reijo. Na pewno dadzą wam jakąś dziurawą, która spadnie na dno morza.

- Utonie - poprawił ją machinalnie Reijo. - Ten czło­wiek jest w domu tylko wtedy, gdy na dworze jest ciem­no - zaczął wyjaśniać, unikając dziecięcych spojrzeń.

- Musicie szybko wrócić. - Tym razem odezwał się Ailo. - Ruszajcie. Ja się nimi wszystkimi zaopiekuję.

Tego Maja się zupełnie nie spodziewała. To przecież ona była zawsze najodważniejsza. To ona miała naj­więcej śmiałości.

Ściągnęła ciemne brwi. Zmarszczyła nos i w zamy­śleniu przygryzła dolną wargę. I odrzuciła głowę do ty­łu. Reijo znał ten gest. Wiedział, po kim mała go odzie­dziczyła i co on oznacza.

- Sama się sobą zaopiekuję - rzuciła. - Idźcie sobie. Wcale się nie boimy. Wcale a wcale.

Mężczyźni poszli.

Reijo czuł się podle. Zdawało mu się, że nie jest go­dzien zajmować się dziećmi.

Ani własnym, ani cudzymi.

Dopiero po pewnym czasie Reijo odnalazł właści­wą ścieżkę, która powiodła ich poprzez wzgórza do osady. Matti i Santeri kpili z niego:

- Znasz tę okolicę jak własną kieszeń, prawda? Ca­łe szczęście, że nie musimy podróżować po twojej kie­szeni.

Gdy wreszcie natrafił na ścieżkę, wydało mu się, że pamięta każdy leżący na niej kamień. Prowadził ich całkiem pewnie, choć panowały nieprzeniknione ciem­ności.

Dotarli do domu położonego na skraju osady. Re­ijo ominął go szerokim łukiem. Gdyby w dalszym cią­gu szli ścieżką, wpadliby na ścianę tego domu.

- Mieszkaliście tu? - szepnął Matti. - O rany, wy chyba całkiem zwariowaliście! Jak można zrezygno­wać z takiego domu! I wplątać się w taką kabałę, w ja­ką ty i Raija się wplątaliście.

Reijo mruknął coś pod nosem. Zarówno Matti, jak i Santeri usłyszeli:

- Można tak powiedzieć...

Posuwali się dalej, przez cały czas trzymając się z da­la od zabudowań. Poruszali się najciszej, jak potrafili. Tak, by nikt ich nie spostrzegł. Pojawienie się obcego było w tej okolicy wielkim wydarzeniem. A gdyby ktoś ich zobaczył tej nocy, mogłaby z tego wyniknąć praw­dziwa awantura.

W milczeniu dotarli do brzegu. Zejście do morza by­ło tu łagodne. Płycizna ciągnęła się dość daleko. Byli już bardzo blisko łodzi.

- Czy nadeszła już pora wypraw na południe? - za­czął się zastanawiać Santeri.

- Nie - odparł Reijo szeptem. Wydawało im się, że ich głosy odbijają się echem, że wszyscy ich słyszą. - Mamy wyjątkowe szczęście, że Nils trzyma jedną z ło­dzi towarowych na wodzie. Nie wiadomo dlaczego. Uważam, że to prawdziwe zrządzenie losu. Żebym mógł ją sobie odebrać. Dwie pozostałe zimują przecież na lądzie. Nils nieprędko wybierze się znów na połu­dnie, do Bergen.

Matti miał mokre stopy. Mokre i przemarznięte.

- W jaki sposób dostaniemy się do łodzi? - zapytał. - Ja nie zamierzam tam płynąć!

- Możesz tam dojść, jeśli chcesz - zadrwił z niego Santeri. - Nie sądzę, by woda sięgała wyżej niż jakieś dwa czy trzy cale ponad twoją głową, zważywszy na twój wzrost...

Reijo przeciął cumę jednej z mniejszych łódek.

- Na razie się niczego nie boją - powiedział, szuka­jąc czegoś na dnie łódki. Wydobył stamtąd parę wio­seł. - Od tej pory nie będą tak zostawiać wioseł. Ale dziś nie będziesz musiał zanurzać się w morzu, Matti.

Wszyscy trzej pospiesznie wsiedli do łódki.

- Czy nie powinniśmy obwiązać czymś wioseł? - Santeri rozejrzał się wokół, otaczały ich jednak zupeł­ne ciemności. - Żeby nikt nas nie usłyszał. To stłumi­łoby pluskanie.

- Na razie jesteśmy po prostu trzema mężczyznami, którzy płyną łodzią - powiedział Reijo lodowatym, spokojnym tonem. - Wyglądalibyśmy dziwnie dopiero wtedy, gdybyśmy płynęli łodzią bez plusku wioseł. Na razie wcale nie wyglądamy szczególnie podejrzanie.

Santeri zaakceptował tę odpowiedź. Mattiego oble­wały zimne poty. Na razie wszystko szło gładko. Zbyt gładko. Na pewno zdarzy się jakaś wpadka. Matti wy­raźnie to przeczuwał. Coś się wydarzy. Na razie mają za wiele szczęścia.

Z ciemności wyłoniła się już burta innej łodzi. Pod­płynęli do niej z zacienionej strony. Reijo wiedział, że jest za niski, ale wstał z nadzieją, że znajdzie jakiś punkt zaczepienia na burcie. Wsparłszy o coś jedną stopę, zaczął obmacywać burtę. Cal po calu. Serce w nim niemal zamarło, gdy wreszcie dotknął palcami kawałka liny. Chwycił ją czym prędzej, wiedząc, że nie wypuści jej z ręki za żadne skarby świata. Spłynęło na niego poczucie ulgi. Tylko po to, by po chwili znik­nąć, ktoś bowiem pociągnął za linę z drugiej strony.

- Co się dzieje, u diabła? - Reijo usłyszał swój własny głos. Chwycił się mocno okrężnicy. Jakieś silne dłonie chwyciły go za ramiona i wrzuciły na pokład. Zapłonę­ła latarnia. Światło go oślepiło na tyle, że zamknął oczy.

Bez trudu jednak rozpoznał głos.

- Do diaska. Nie sądziłem, że kiedykolwiek cię jesz­cze zobaczę, Reijo Kesaniemi! Chcesz ukraść moją łódź? Chyba ci się noga powinęła.

To był Nils.

3

Reijo powoli odzyskiwał rezon. W pierwszej chwili pomyślał o zaszlachtowanych reniferach. Potem o tym, że Matti ma jednak najwięcej rozumu z nich wszyst­kich. Tyle że teraz wszyscy razem są pod wozem.

- Witaj, Nils - powiedział, sadowiąc się trochę wy­godniej. - Nieźle mnie wystraszyłeś.

- Jakie to ma znaczenie, skoro jesteś zwykłym zło­dziejem. - Nils oparł się plecami o burtę. Wystarczy­ło jedno spojrzenie w dół, by zdemaskować współ­winnych.

- Wydaje się wam, że we trójkę dacie sobie radę z tą łajbą? Ona ma wprawdzie tylko dziesięć wioseł, ale...

- Dobra załoga dałaby sobie radę. - Ponieważ do że­glowania dużą łodzią handlową trzeba przynajmniej siedmiu osób, Reijo pragnął zdobyć nieco mniejszą. Łodzi na dziesięć wioseł używano przeważnie tylko do transportu różnych przyrządów rybackich do osad al­bo do przewożenia ryb z mniejszych wiosek rybackich porozrzucanych po wybrzeżu.

Nils zaśmiał się ironicznie.

- Tak czy inaczej, mógłbyś wpuścić moich przyja­ciół na pokład - odezwał się Reijo.

- Żebyście mnie wrzucili do morza? Za kogo ty mnie masz, Reijo?

Reijo wzruszył ramionami.

- Gdybym miał zamiar to zrobić, sam dałbym sobie radę.

- Przyszedłeś zabrać dziesięciowiosłową łódź? Reijo skinął głową. Nie było sensu zaprzeczać. Zo­stał wszak przyłapany na gorącym uczynku.

- Jest z tobą Raija? - Nie.

- Znalazłeś ją? Reijo ponownie przytaknął. Teraz wiedział trochę więcej o Nilsie niż przed paru laty. Nils zawsze miał słabość do Raiji. A on niegdyś ślepo mu ufał!

- Nic dziwnego, że nie chciała mieć z tobą do czy­nienia. Po tym, jak ją potraktowałeś.

- Raiji już nie ma - rzekł Reijo. Tylko na takie kłam­stwo było go stać. Nie potrafiłby powiedzieć, że umar­ła. Lękał się, że kłamstwo mogłoby stać się prawdą, gdyby je wypowiedział.

- Nie żyje? - szepnął Nils z przerażeniem.

- Już jej nie ma - powtórzył Reijo, spoglądając na własne dłonie. Dobry Boże, wybacz mi to, modlił się po cichu.

- Jak to się stało? Kiedy?

- Podczas jarmarku - rzekł Reijo. - A zresztą nie chcę teraz o tym mówić.

- A ty włóczysz się po okolicy i kradniesz łodzie? Reijo westchnął ciężko.

- Nils, opiekuję się piątką dzieci. Jest ze mną jesz­cze brat Raiji i nasz przyjaciel, jedyny dorosły oprócz mnie. Muszę zawieźć martwe ciało tam, gdzie powin­no spocząć, i nie mogę sobie pozwolić na błądzenie po płaskowyżu. Nie znam płaskowyżu, za to dobrze znam morze i wybrzeże. Owszem, próbowałem ukraść twoją łódź, Nils. A właściwie moją łódź, jeśli się nad tym dobrze zastanowić. Zrobiłeś wówczas bardzo do­bry interes.

- Wieziesz... ją? Nils źle go zrozumiał. Wydawało mu się, że Raija nie żyje i że to jej ciało wiezie Reijo.

Reijo nie starał się nawet wyjaśnić nieporozumienia. Wiedział, że Santeri i Matti słyszą każde słowo wypo­wiadane na pokładzie. Wiedział też, że żaden z nich nie zdradzi prawdy, jeśli to nieporozumienie ma do czegoś doprowadzić.

- Potrzebuję łodzi - powiedział Reijo zmęczonym gło­sem. - Ta bardzo nam pasowała. Myślałem sobie, że za­daszenie bardzo by się przydało ze względu na maluchy.

- I że trzech mężczyzn wystarczy za załogę?

- Nie mogłem przecież sprawić, by było nas więcej, prawda?

- Mam także łódź na osiem wioseł - powiedział z ociąganiem Nils. - Nic nadzwyczajnego. Jest dość stara, ale nie przecieka. Żagiel jest jeszcze całkiem do­bry. Połatany, ale całkiem niezły. Tylko że przydałby się wam czwarty człowiek do załogi...

- Biorę - zadecydował Reijo. - Biorę wszystko, czym da się wypłynąć na morze.

Reijo spojrzał na Nilsa. Pamiętał, że niegdyś trak­tował tego człowieka jak najbliższego przyjaciela. Czas jednak oddala nas od ludzi, choćby nawet wyda­wało nam się, że ich dobrze znamy.

- Jesteś mi co nieco winien, Nils. A przede wszyst­kim jesteś coś winien Raiji. - To była ryzykowna gra. Ale Reijo patrzył Nil sowi prosto w twarz. Nie miał przecież nic do stracenia. Zarżnął renifery. Za wszelką cenę potrzebował łodzi. Nie istniało żadne inne wyjście. Nils spoglądał gdzieś w bok.

- Nie mieszkam w tym domu - powiedział wymijają­co. - Nie potrafiłbym tam mieszkać. Jeśli chcesz wrócić...

- Nie zamierzam wracać - odrzekł Reijo ostro. - Po­trzebna mi łódź, Nils. Chcę się stąd jak najszybciej wy­dostać.

- ...mógłbyś odzyskać swój dom - dokończył Nils. - Nigdy się tam dobrze nie czułem. Z tym domem jest coś nie w porządku. Ludzie mówią, że to przez kobie­tę, która tam kiedyś mieszkała. Że w tym domu mogą żyć jedynie kobiety. Że tylko Raija mogłaby tam mieszkać... A skoro ona... - Nilsowi głos się załamał.

- No więc jak będzie z łodzią? - zapytał Reijo bez ogródek. Lękał się, że mu się nie uda, że prawda wyj­dzie na jaw.

Nils podniósł wzrok. Reijo mógłby przysiąc, że na policzkach tamtego zalśniły łzy, Nils zadbał jednak o to, by przygasić płomień lampy i odsunąć ją od sie­bie na tyle, by nic nie zdradzić.

- Dostaniesz tę przeklętą łódź. Nils odwrócił się plecami do Reijo i spuścił z burty sznurową drabinkę. Reijo czuł, że nogi się pod nim ugi­nają. W okamgnieniu stanął tuż obok Nilsa. Uśmiechnął się z wysiłkiem i pomachał do Santeriego i Mattiego.

Udało im się szczęśliwie utrzymać mniejszą łódkę tuż przy burcie większej. Na ich twarzach odmalował się wyraz ulgi, gdy ujrzeli Reijo u boku tego obcego.

Słyszeli większą część rozmowy. Niektóre słowa uto­nęły wprawdzie w szumie fal i plusku wody, najważ­niejsze fragmenty dotarły jednak do ich uszu.

Obaj wstrzymali oddech.

- Do licha, ten to potrafi zachować zimną krew! - mruknął Matti, gdy Reijo schodził po sznurowej dra­bince przed Nilsem. - Już myślałem, że związani wy­lądujemy u najbliższego lensmana.

- To znaczy w Alcie - oświecił go Santeri. - Wygląda na to, że nasz Kesaniemi wie, o czym mówi. Zna słabe strony tych, z którymi walczy. Dobrze mieć kogoś takie­go po swojej stronie. Ale ja wciąż jestem zlany potem, Matti, staruszku. I chyba mi nie przejdzie aż do chwili, w której dostaniemy wreszcie tę nieszczęsną łajbę.

Reijo usiadł, zanim Nils zszedł na pokład. Siedzie­li zwróceni twarzami do siebie. Santeri chwycił za wiosła.

- Steruj, ja będę wiosłował - powiedział Santeri swym śpiewnym norweskim.

Nils wydał lakoniczne komendy, nie odwracając się nawet w stronę Santeriego. Patrzył przez cały czas na Reijo.

Ośmiowiosłowa łódź nie była jeszcze zwodowana. Nie zobaczyli zbyt wiele w ciemnościach. Reijo obej­rzał jednak łódź, pożyczywszy lampę od Nilsa. Santeri szedł tuż za nim. Rozmawiali ze sobą szeptem po fińsku. Ku zaskoczeniu Mattiego wcale nie rozmawia­li o łodzi. Pletli jakieś bzdury. Reijo powiedział:

- Mów. Mów, co ci ślina na język przyniesie. Nils nie zna fińskiego. A ja chciałbym napędzić mu trochę strachu. Zachowuje się jak łaskawca, choć wciska nam tego przeżartego przez robaki grata. Z pewnością ta stara łajba jest tak kiepska, że sam boi się do niej wsiąść. I ma nadzieję, że pójdziemy na dno. Niech się przynajmniej trochę spoci, nic mu nie będzie.

- Sądziłem, że jesteś przyzwoitym człowiekiem - powiedział Santeri z wielce poważnym wyrazem twa­rzy. - Kto by przypuszczał, ile demonów kryje się za twoim pozornie dobrodusznym uśmieszkiem, Reijo.

- Łódź jest całkiem w porządku. - Nils sądził, że to zapewnienie wystarczy. Wyrwał lampę z rąk Reijo. - Wracam do domu. Nie mam czasu na pogaduszki ze złodziejami.

Nils wsiadł do łódki, którą przypłynęli Reijo, Santeri i Matti.

- Bierz, co ci daję, Reijo. Jeśli jutro zniknie łódź han­dlowa, to twoje życie nie będzie warte funta kłaków. Będę cię ścigał razem ze wszystkimi mężczyznami z osady. Nie będziemy pytać wójta o pozwolenie. I nie będziemy zwracać uwagi na prawo. Załatwimy to po swojemu. I wówczas już nic nie utargujesz.

- Wspaniała! - Reijo poklepał dłonią maszt łodzi po­darowanej mu przez Nilsa. - Nie widziałem takiego cacka od dawna - ironizował. - Gdybym ją zauważył wcześniej, od razu bym się do niej zabrał.

- Możesz sobie drwić ile wlezie! - uśmiechnął się po­gardliwie Nils. - Jak się czujesz, stojąc znów za sterem, Kesaniemi? Jak się czujesz znów w roli kapitana?

Reijo musnął ster, patrząc w ślad za odpływającą od nich łódką. Poczekał, aż plecy Nilsa oddalą się na ty­le, by ich właściciel nie usłyszał jego słów.

Wtedy się uśmiechnął:

- Dziękuję, całkiem nieźle się czuję w roli kapitana. Całkiem nieźle.

Także Santeri uśmiechnął się od ucha do ucha. Bia­łe zęby błysnęły pośród nocy.

- Rozdzielamy stanowiska? W takim razie ja, Aleksanteri Kilpi, obwołuję się dziobowym. Będę marynarzem „na oku”. To prawdziwy zaszczyt płynąć z sa­mym kapitanem Kesaniemi.

- A co ze mną? - chciał wiedzieć Matti, któremu udzielił się zapał towarzyszy. - Czy ja też nie mógł­bym być kimś?

- Możesz być majtkiem pokładowym - powiedział za­dowolony Santeri. - Czyli chłopcem na posyłki. Szczu­ry lądowe nie mogą zajmować wyższego stanowiska.

- Możesz być rufowym - złagodził wyrok Reijo. - Zresztą to nie ma żadnego znaczenia. I tak nie będziesz wiedział, co robić. Musimy cię wszystkiego nauczyć.

- Ale po tej wyprawie staniesz się marynarzem peł­ną gębą, mój chłopcze - dorzucił Santeri.

- Jeśli wrócimy cało z tej wycieczki - stwierdził Mat­ti. Wciąż nie był przekonany, że ich plan się powie­dzie. Niezależnie od tego, co o nim myśleli. - Powin­niśmy wziąć tamtą większą łódź. Podobała mi się o wiele bardziej.

- Patrzcie go - zaśmiał się Reijo. - To ten sam, któ­ry na początku nie chciał żadnej łodzi. A teraz najchęt­niej żeglowałby prawdziwą łodzią handlową, i to w po­jedynkę!

Reijo poklepał chłopca po ramieniu.

- Nils miał rację co do jednego: rzeczywiście jest nas za mało, byśmy dali sobie radę z łodzią na dziesięć wioseł. Powinno nas być co najmniej pięciu. Pięciu mężczyzn, którzy znają się na żeglowaniu. Z tą łajbą damy sobie radę, o ile jesteś równie pojętny jak twoja siostra. Brakuje nam jednego członka załogi. A że ty nie masz pojęcia o marynarskiej robocie, można po­wiedzieć, że brakuje aż dwóch. To może być niebez­pieczne. A nam naprawdę nie wolno ryzykować. Dlatego ufam ci ślepo, mój chłopcze. Ufam, że będziesz chciał się uczyć i że się nauczysz. Matti poczuł, że spociły mu się ręce.

- Postaram się. Najlepiej jak potrafię. Co teraz zro­bimy?

- Postawimy żagiel - powiedział Santeri. - Tylko nie wyobrażaj sobie, że to łatwa sprawa. Choć to jedno z łatwiejszych zadań, które tu cię czekają. Może się zda­rzyć, że będziesz klęczał w lodowatej wodzie i wylewał wodę czerpakiem z dna łodzi, żebyśmy nie zatonęli. Rę­ce ci będą mdlały i całkiem opadniesz z sił, ale będziesz musiał wylewać wodę. I wiele czasu upłynie, zanim nadarzy się okazja, by trochę odpocząć i zejść na ląd...

- Nie strasz chłopaka! - poprosił Reijo. - To będzie ciężka praca, Matti, ale dzięki temu staniesz się mężczy­zną. Po tej wyprawie nikt już nie nazwie cię dzieckiem.

Wiał dość porywisty wiatr, więc gdy po wielu wysił­kach udało im się postawić żagiel, nie mieli żadnych kło­potów z wydostaniem się z osady. Nie musieli wiosłować.

Przedsięwzięcie było doprawdy ryzykowne, bo choć Reijo znał tu każdą skałę wystającą z wody i każdą mieliznę, panowały nieprzeniknione ciemności. Ich oczy przyzwyczaiły się wprawdzie do mroku, ale i tak nie widzieli nic przed sobą.

- Przypuszczam, że nieco dalej jest występ skalny - rzucił Reijo.

- Czułbym się znacznie pewniej, gdybyś wiedział, a nie przypuszczał - zauważył Santeri.

Reijo nic mu nie odrzekł. Na poły stał, na poły sie­dział na ławeczce szypra na rufie. Uważnie wpatrywał się w mrok, przez który płynęli. Polegał jednak głów­nie na swych wspomnieniach i doświadczeniach i częściej domyślał się, niż widział, co się przed nimi znaj­duje. W prawej ręce trzymał drążek steru, połączony z płetwą sterową umieszczoną na stewie rufowej.

- Nie ma chyba żadnego powodu, żeby żeglować po nocy - denerwował się Matti. - Siedział na tylnej ławce, zwrócony twarzą w stronę Reijo. Nie miał pojęcia, dla­czego ma siedzieć właśnie w ten sposób. Nie wiedział, co należy do obowiązków rufowego. Nie odrywał oczu od pełnej napięcia twarzy Reijo i modlił się w duchu do swego Stwórcy o szczęśliwe zakończenie tej wyprawy. - Przecież on wie, że mamy łódź - ciągnął Matti, gdy nikt mu nie odpowiedział. - Nie ukradliśmy jej prze­cież, tylko dostaliśmy. Nie mamy nic do ukrycia. To przecież bardzo niebezpiecznie płynąć nocą.

Santeri wisiał niemal na dziobie, wypatrując niebez­pieczeństw, o których Reijo mógł zapomnieć. Pełnił wprawdzie odpowiedzialną funkcję marynarza „na oku”, który był prawą ręką kapitana, ale wiązała się ona z wieloma niedogodnościami. Właśnie na dziób najpierw wdzierały się fale i dlatego właśnie członek załogi pełniący tę funkcję bywał najczęściej przemo­czony do suchej nitki.

- Nie byłbym taki pewien, że Nils będzie równie hojny jutro rano, gdy się obudzi - rzekł ze złością Re­ijo. - Dziwne, że w ogóle zdecydował się dać nam tę łódź. Przyznam, że trochę się wystraszyłem. Ale wy­gląda na to, że nie jest uszkodzona. Sprawia wrażenie całkiem niezłej łajby...

- Czy to znaczy, że wypłyniemy już tej nocy? Reijo odpowiedział mu krótko i stanowczo:

- Właśnie. Nie miałbym odwagi tu zostać. Bałbym się tego o wiele bardziej niż żeglugi w ciemnościach.

Rozumiesz? Ale gdy już wypłyniemy z fiordu i popły­niemy czas jakiś wzdłuż lądu, natrafimy na maleńką zatoczkę, do której powinniśmy zdołać wpłynąć nawet po ciemku. Tam możemy zaczekać, aż zaświta.

- O ile światło dzienne nie zaskoczy nas w drodze. - Santeri podzielał wprawdzie obawy Reijo, nie ozna­czało to jednak, że zachwycała go perspektywa nocnej żeglugi. Nie był tchórzem, ale też nie grzeszył taką lek­komyślnością, o jaką go wielu posądzało. Zbyt cenił sobie życie.

Było już bardzo późno, gdy dotarli do jurty. Męż­czyźni sądzili, że dzieciaki dawno zasnęły, ale się po­mylili.

Reijo z uśmiechem zgodził się z Santerim, że nie za­szkodzi im odrobina gorącego rosołu z renifera z ka­wałkiem kości do obgryzienia. Na nic więcej nie mie­li jednak czasu.

Przepuścił Mattiego i Santeriego przed sobą i nie mógł zrozumieć, dlaczego zatrzymali się nagle, tara­sując mu wejście. Musiał się więc przecisnąć między nimi.

Elise płakała. Oczy miała czerwone od łez i przytu­lała do siebie maleńką Idę. Knut pobladł bardzo, ale wciąż trzymał się dzielnie. Wpatrywał się w Reijo tak, jak wierni wpatrują się w swego Pana.

- Tak się boję - łkała Elise. - Mówiłam im, żeby ni­gdzie nie szli. Ale nie chcieli mnie słuchać. A ja bałam się wyjść za nimi. I nie pozwoliłam na to Knutowi...

- Uderzyła mnie - poinformował ich Knut swym cienkim głosikiem. - Tutaj. - Paluszek chłopca dotknął policzka.

Do Reij o dotarło wreszcie to, co zauważył, zanim Elise otworzyła usta. Maja i Ailo zniknęli.

Reijo usiadł naprzeciwko Elise. Pogłaskał ją po wło­sach, po policzku i wziął od niej Idę. Maleńka spała mocno. Reijo ułożył ją pomiędzy skórami, po czym obrócił się w stronę Elise.

- Dawno temu wyszli? Zastanów się, Elise. - Policz­ki dziewczynki drżały, łzy płynęły ciurkiem. Pociąga­ła nosem i ocierała oczy bez szczególnych rezultatów.

- Kłócili się - załkała. - Kto jest odważniejszy. Pra­wie się pobili. A potem Ailo się ubrał. Powiedział, że on ma najwięcej odwagi, bo jest chłopcem. Maja też się ubrała i mówiła, że wcale nie boi się bardziej niż on...

- I wyszli - dokończył Knut. Przysunął się tak, by być jak najbliżej Reijo. Poczuł się znacznie lepiej, gdy dłoń opiekuna spoczęła na jego ramieniu. Dzięki temu nie było już tak okropnie.

- Chcieli was odnaleźć. Tak długo was nie było. Mó­wili, że wcale się nie boją wyjść na dwór, chociaż jest tak ciemno.

Matti zacisnął pięści. Czego te dzieciaki nie wymyślą!

- A więc długo już na nas czekaliście? - zapytał Santeri z obawą.

Knut i Elise pokiwali głowami.

- To nic nie znaczy - mruknął Reijo. - Dzieciakom zdaje się, że nie ma cię długo, gdy idziesz po drewno. Czy to było strasznie dawno temu? Dużo o tym roz­mawialiście? Ida spała już, gdy wychodzili?

Elise pokręciła głową.

- Ida jeszcze nie spała. Reijo, oni wyszli strasznie dawno temu. Znaleźli wasze ślady na śniegu. Myślę, że poszli w tym samym kierunku co wy... - Łzy znów popłynęły strumieniami. - Wołałam za nimi, Reijo. Mó­wiłam, że nie wolno im tego robić, ale mnie nie słu­chali. Pobiegli sobie. Nie mogłam ich zatrzymać! Nie mogłam zostawić Knuta i Idy! Nie mogłam pozwolić, żeby Knut poszedł za nimi!

- Bardzo dobrze zrobiłaś - pochwalił ją Reijo. - To nie twoja wina. Ani twoja, ani Knuta.

Reijo podniósł się. Popatrzył na Santeriego i Mattiego. Zatrzymał wzrok na tym pierwszym.

- Dziś już nie powinieneś wychodzić na mróz. Elise za długo musiała sama opiekować się dziećmi. Zosta­niesz z nią. Ja i Matti pójdziemy szukać Mai i Ailo.

- Jest całkiem ciemno - powiedział Santeri cicho. - Zu­pełnie tak, jakbyście szukali w czarnym worku. Reijo przygryzł wargę.

- Znajdę jakieś dłuższe drwa i potnę jedną z moich koszul. Mamy jeszcze trochę oleju. Zrobimy więc so­bie pochodnie. Noc nie trwa wiecznie. W każdym ra­zie nie dla nas, nie dla dorosłych. Ale gdzieś tam, na wzgórzu, siedzą dwa maluchy, którym noc wydaje się długa jak wieczność. Oboje z pewnością nieźle prze­marzli. Na szczęście ten mały ma sporo rozumu. Ma­ja też, o ile nie jest w przekornym nastroju...

Reijo wyszedł na dwór. Matti podążył za nim bez słowa, ale czuł, że coś go zmroziło od wewnątrz. Mi­mo że miał wciąż mokre nogi i ręce, nie marzł w nie tak, jak w środku.

Dzieciaki potrafią wymyślić najgłupszą rzecz pod słońcem!

Dwoje siedmiolatków spędza samotnie noc na dworze.

Reijo znalazł jakieś wilgotne drwa między nadbrzeż­nymi kamieniami. Gdy owijał je płótnem i nasączał olejem, Matti wykrzykiwał na całe gardło imiona dwojga odważnych uciekinierów. Obszedł wszystkie pagórki otaczające zatoczkę, ale nikt mu nie odpowiedział...

Po kilku nieudanych próbach pochodnie zrobione przez Reijo wreszcie zapłonęły. Płomyki drżały bar­dzo długo.

- Starczy na jakiś czas - stwierdził Reijo. - Zostały jeszcze dwie takie pochodnie i na tym koniec. Miejmy nadzieję, że zdążymy ich odnaleźć.

- Dokąd mogli pójść?

- Gdzieś daleko - odparł Reijo. - Ta dwójka nie zatrzy­małaby się za pierwszymi napotkanymi kamieniami.

Rozglądali się uważnie w poszukiwaniu śladów na śniegu, nie dostrzegli jednak odbić niewielkich nóżek. Reijo wypatrywał skrytej w śniegu ścieżki, którą sami nieco wcześniej poszli.

- Maja prawdopodobnie zauważyła, gdzie zniknęli­śmy. I postanowiła pójść za nami. To w jej stylu.

- I w stylu Ailo - dorzucił Matti. - Nie na darmo są rodzeństwem.

Reijo i Matti ruszyli za dziećmi.

Światło rzucane przez pochodnie było dość nikłe, ale na tle nieprzeniknionych ciemności przypominało blednące gwiazdy. Obaj mężczyźni co jakiś czas zba­czali ze ścieżki, każdy po innej jej stronie. Rozświetla­li ciemności pochodniami i wypatrywali dwóch nie­wielkich, przyodzianych w skóry ciał. Nie dostrzegli jednak nic poza kamieniami i splątanymi zaroślami.

Zatrzymywali się i wołali dzieci po imieniu. Nasłu­chiwali. Cisza raniła ich uszy aż do bólu. Nawoływa­li więc jeszcze raz.

Nadaremnie.

Dotarli już prawie do osady, gdy pochodnie się wy­paliły, parząc ich w palce na samym końcu. Najpierw pochodnia Reijo, potem Mattiego.

Reijo raz jeszcze zawołał dzieci. W odpowiedzi usły­szeli tylko cichy szum morza.

- Czy mogli wpaść do morza?

- Nie oboje - odparł Reijo. - Jedno z nich odpowie­działoby na nasze nawoływania.

Reijo popatrzył w dół, na osadę. Wiedział, że sły­chać go doskonale nawet na drugim jej krańcu. Krzyk­nął jeszcze raz. Obaj stanęli nieruchomo, nasłuchując. Potem zawołał Matti. I znów żadnej odpowiedzi.

- Chyba tędy nie poszli - zastanawiał się Reijo. Nie mógł zagłuszyć wątpliwości, ale musiał podjąć jakąś decyzję. Musiał zaryzykować. Zaufać swemu instynk­towi. - A jeśli ruszyli w złą stronę? Oba brzegi zatoki są bardzo do siebie podobne. Może nie zapamiętali, gdzie poszliśmy.

- Może spierali się o to... - zamyślił się Matti.

- Mogli wybrać niewłaściwy kierunek.

Pobiegli z powrotem. Matti zajrzał do jurty. Nie za­snął jeszcze nikt oprócz Idy. Cała trójka siedząca w na­miocie przywitała go pełnymi napięcia spojrzeniami.

- Nie znaleźliśmy ich. Ale wydaje się nam, że nie poszli w stronę osady, tylko w przeciwnym kierunku.

Znowu ruszyli na poszukiwania.

Reijo zaczął już wspinać się pod górę. Zgubił gdzieś rękawice, ale nie czuł zimna. Matti zapalił drugą po­chodnię jeszcze w jurcie. Reijo swoją oszczędzał.

- Dokąd tędy dojdziemy? - dopytywał się chłopiec.

- W góry - odparł Reijo. Jego usta na moment zaci­snęły się, tworząc jedną linię. - I na płaskowyż. Powinno tam być trochę śniegu. A na nim ślady dziecięcych butów, jeśli poszli tędy.

Matti odniósł wrażenie, że Reijo wie, którędy iść. Prawie się nie zastanawiał, jakby była tylko jedna dro­ga. I nie potrzebował pochodni.

Śnieg sięgał im nieco powyżej kostek. Uszli ledwie kawałek, gdy Reijo padł na kolana i poprosił Mattiego o pochodnię. Ogień roztopił tu i ówdzie cienką warstewkę śniegu, gdy Matti pochylił płomień.

Okazało się, że intuicja nie zawiodła Reijo. Dwie pary niewielkich stopek odcisnęły się na pokrytej śnie­giem dzikiej równinie.

- Dzięki Bogu! - wyrwało się Reijo. Drżał cały, gdy się podnosił. Nie odrywał oczu od łańcuszka małych śla­dów. - To musi wciąż w niej tkwić jak zadra - powie­dział jakby do siebie. - Nikt by nie przypuszczał, że mo­że cokolwiek pamiętać, a jednak to jakoś w niej tkwi...

- Co takiego? - zapytał Matti. Zaczął już niemal przypuszczać, że Reijo majaczy.

- Wydaje mi się, że wiem, gdzie mogą być - stwier­dził Reijo. - Idź za mną.

4

- Wcale nie wierzę, że tu kiedyś byłaś. - Głos Ailo drżał tak bardzo, że uleciała z niego zwykła pewność siebie.

- Właśnie, że byłam - odrzekła Maja.

Siedzieli bardzo blisko, w ciemnościach i przenikli­wym chłodzie spletli ręce. Żadne z nich nie chciało pu­ścić drugiego.

A mimo to się kłócili.

- Byłam w tej jaskini. Zapytaj Reijo. On też tu był. Tylko że ja byłam bardzo, bardzo mała.

- Też coś - parsknął Ailo. - Wcale ci nie wierzę. W każdym razie to nie była ta jaskinia. Nigdy przed­tem tu nie byłaś. Nikt z nas tu nie był.

- Elise uważa, że mieszkaliśmy kiedyś w miejscu, które było bardzo podobne do tego - oznajmiła Maja. - To mogło być tutaj. Nie możesz mówić, że nie. Mnie się wydaje, że to tu.

- Skąd ty to możesz wiedzieć? Jest tak ciemno, że nic nie widać. Wcale byśmy nie znaleźli tej jaskini, gdy­bym nie potknął się o wejście. Nie ty je znalazłaś.

- A jak tu dotarliśmy? To ja znałam drogę.

Ailo nic nie odpowiedział. Nie podobało mu się tu­taj. Było ciemniej niż na dworze. Nie pamiętał, którę­dy przyszli. Czy on szedł pierwszy, czy Maja. Czy to on siedział teraz przodem do wyjścia, czy może ona. Maja też tego nie pamiętała.

Zgadzali się tylko co do jednego: muszą siedzieć. Żadne z nich nie miało odwagi ruszyć w drogę w oba­wie, by nie pójść w niewłaściwym kierunku. Może ten korytarz się nigdy nie skończy, może zaprowadzi ich w głąb góry, tam gdzie nikt ich już nie odnajdzie?

- Nie powinniśmy wychodzić - rzekł Ailo tak ci­cho, że ledwo go było słychać.

- To twoja wina - ostro zareagowała Maja. - To ty pierwszy wyszedłeś.

- Boisz się? - zapytał dziarskim tonem, choć wcale nie czuł się dziarsko. - Założę się, że się boisz. Dziew­czyny są tchórzami. Wystarczy tylko odrobina ciem­ności.

- Wcale się nie boję! - zaprotestowała Maja. - Wca­le a wcale. Ale założę się, że ty masz stracha. Nie oszu­kasz mnie, Ailo. Boisz się tak bardzo, że się o mało co nie posikasz.

Ailo postanowił to przemilczeć. Nie musi przecież z nią dyskutować. Jeśli się nie odezwie, Maja zrozumie chyba, jaka jest głupia. Przecież on się niczego nie boi!

Choć tu jest dość okropnie...

- Czujesz coś w nogach? - zapytała Maja, przerywa­jąc ciszę, która trwała co najmniej tysiąc lat.

- Czuję. - Ailo zdziwił się tym pytaniem. Tak bez­nadziejnie głupim pytaniem.

- A ja nie czuję - powiedziała Maja. Słyszała, że jej własny głos trochę drży. Bała się. - Ruszam stopami, ale ich nie czuję.

Ailo odważył się puścić jej rękę. Szukał po omacku stóp siostry, aż wreszcie zacisnął ręce na kumagach.

- Nic nie czuję - powtórzyła dziewczynka. - Musisz ścisnąć porządnie.

Ailo wymacał palcami wełnę wystającą spod sznu­rowania.

- Masz turzycę w kumagach?

- Fuj! - Maja skrzywiła się z obrzydzeniem. - Ona tak drapie. Coś okropnego. Mam dwie pary pończoch. Chciałam założyć jeszcze trzecie, ale się nie zmieściły.

- Taka jesteś głupia, że wcale mi cię nie żal - sko­mentował Ailo i zabrał się do rozsznurowywania wil­gotnych rzemyków. - Wokół stopy musi być trochę powietrza. Wcale byś nie zmarzła, gdybyś miała gołe nogi i turzycę w kumagach. Tylko smarkule uważają, że turzyca drapie.

Maja powstrzymała się od komentarza. To okropne stracić czucie w nogach. Ailo był Lapończykiem. Za­wsze mieszkał w jurcie. Znał się na takich rzeczach...

Chłopiec ściągnął kumagi z jej stóp. Były przemo­czone. Przypomniał sobie, że pod Mają załamał się lód i wpadła do strumienia, zanim on potknął się o wej­ście do jaskini.

Ailo ściągnął Mai także przemoczone wełniane poń­czochy. Rzucił je na bok ze złością. Jak można się za­chowywać tak głupio! Położył dłonie na stopach dziewczynki. Były mokre i zimne. Nie zdołał ich roz­grzać rękami. Sam od dawna marzł w ręce.

Pospiesznie rozpiął pas i wcisnął stopy Mai pod swoje ubranie. Pokryła go gęsia skórka, gdy lodowate nogi dotknęły jego brzucha, zagryzł jednak zęby.

- Po co to robisz? - Maja nie była już taka pewna siebie jak wcześniej. Inaczej nigdy nie zadałaby takie­go pytania.

- Trzeba powoli rozgrzać twoje stopy. Ty nie możesz przyłożyć ich sobie do brzucha, więc ja to muszę zrobić.

- Nie mogę ich po prostu rozetrzeć?

- Nie rozgrzeją się w ten sposób - powiedział Ailo. Miał na końcu języka, że przecież każdy głupi to wie. Ale jakoś to przełknął. - Tak jest dużo lepiej. Trzymać je tuż przy ciele. W ten sposób najlepiej się rozgrzeją.

Maja zaakceptowała jego wyjaśnienie. Była przemarznięta i przerażona. Ailo z pewnością tak­że się bał, choć w wielu sprawach orientował się lepiej.

- Myślisz, że przyjdą po nas niedługo? - zapytała. Ailo nie odpowiedział. Oboje pomyśleli to samo:

jakże głupio postąpili, wychodząc z jurty.

Nikt nie wiedział, gdzie się znajdują. Na dworze by­ło całkiem ciemno. Może zaczną ich szukać dopiero rano. Może dopiero wtedy ktoś ich znajdzie.

Może wtedy będą już martwi.

Maja wbiła palce stóp w brzuch Ailo. Chłopiec za­gryzł wargi, żeby nie krzyknąć. Poczuł się jak mały dzieciak i zapragnął, by to się wcale nie wydarzyło, by wcale nie zaczęli się kłócić. Gdyby przestali w porę, nie zabłądziliby.

Gdyby tylko tata był tu z nimi...

Kamień w gardle Ailo zrobił się tak wielki, że o ma­ło go nie udusił. Robił się coraz większy, sięgał już do żołądka, do miejsca, na którego wysokości Maja trzy­mała swoje stopy. Chłopiec z trudem złapał oddech. Całe jego ciało drżało. Z zimna i z płaczu.

Miał przecież o tym nie myśleć... Miał o tym wcale nie myśleć...

Tato nie przyjdzie.

Tato nie żyje.

Rozpłakał się i musiał oddychać ustami, choć coś go kłuło w piersi. Nie potrafił powstrzymać się od łez, mimo że bardzo tego pragnął. Nie chciał wszak, by Maja pomyślała, że on się boi. Że płacze ze strachu. Zabrakło mu jednak siły, by tłumaczyć jej prawdziwą przyczynę.

Maja nic nie mówiła. Na końcu języka miała wpraw­dzie ostry docinek, ale usta odmówiły posłuszeństwa, gdy chciała go wypowiedzieć. Pochyliła głowę, splotła dłonie i ufała, że Reijo nadejdzie wkrótce.

Była taka przerażona.

Zapalili już pochodnię Reijo. Ślady odbijały się wy­raźnie od powierzchni śniegu. Słaby wietrzyk nie zdo­łał ich zatrzeć.

- Wygląda na to, że się nie myliłem - rzucił Reijo przez ramię.

Pozostawało im jeszcze zejść w dół po stromym zboczu, by dotrzeć do niewielkiego otworu. U podnó­ża sporego wzniesienia leżało mnóstwo kamieni, po­między którymi widać było maleńkie ślady.

Reijo ostatni odcinek drogi pokonał biegiem, pochy­lił się i zajrzał do otworu w skale.

- Jaskinia? Reijo skinął głową, odgarniając śnieg gołymi rękami.

- Mam nadzieję, że nie weszli za głęboko. Ten ko­rytarz prowadzi do morza. Poziom wody w jaskini za­leży od przypływów i odpływów.

Matti pobladł.

- Skąd oni wiedzieli o tej jaskini? Reijo popatrzył na swego towarzysza.

- Sam chciałbym to wiedzieć, Matti. Maja tu kiedyś była, ale miała wtedy zaledwie dwa lata. Przeżyła w tej jaskini coś przerażającego i nie powinna tego pamię­tać. Nie rozumiem, jak tu trafili. O ile nie był to zwyczajny przypadek. - Reijo spojrzał w głąb pieczary. - Wejdę do środka. Ty czekaj tu z pochodnią.

- Idę z tobą. Reijo pokręcił głową.

- Tam jest ciasno. Trzeba się przeciskać. A teraz jest tam jeszcze ciemniej niż zwykle. Byłem tam kiedyś...

- Reijo wpełzł do środka. Dłonie niemal mu zamar­zały, gdy dotykał lodowatego, nierównego podłoża, ale nie zwracał na to uwagi. Uderzył głową w wysta­jącą skałę i musiał się jeszcze bardziej schylić, by prze­dostać się dalej.

Po co wchodzili jeszcze głębiej? Oni także musieli tędy pełznąć. I muszą wciąż tu być. Nie spostrzegł przecież śladów wychodzących z jaskini.

Reijo dotarł do miejsca, w którym musiał już poło­żyć się na brzuchu, na boleśnie go uwierających kamie­niach. Przez dłuższą chwilę słyszał tylko swój własny przyspieszony oddech. Leżał spokojnie i nasłuchiwał, aż w ciążącej mu ciszy rozległ się krzyk:

- Reijo? Reijo, tutaj jesteśmy. Usłyszał także łkanie. - Już idę! - krzyknął z ulgą. - Idę. Jesteście tam oboje?

- Tak. Tak, Reijo. Ale Ailo płacze. Reijo w dalszym ciągu pełzł na kolanach i łokciach, choć korytarz rozszerzył się i nie był już taki ciasny. Nie miał po prostu czasu się wyprostować, a poza tym się bał, że nadepnie na dzieci.

Po chwili rzeczywiście natrafił na nie. Siedziały ra­zem. Reijo przytulił je i zapłakał, kryjąc twarz w ich mokrych włosach. Uczepiły się jego ramion, niemal go przewracając. Musiał przygarniać je po wielekroć i uspokajać.

- Nie złość się na nas! - błagała Maja. - Nie możesz się na nas gniewać!

- Nie gniewam się. Ale musimy się stąd wydostać. W jurcie czekają na was ciepłe skóry.

Uszczęśliwiony Ailo pociągnął nosem.

- Maja ma gołe stopy - powiedział. - Nie wiem, gdzie są jej kumagi.

- Zdjęłaś kumagi?

- Teraz czuję własne nogi! - wykrzyknęła Maja. - Już je czuję.

- Zmarzły jej nogi - wyjaśnił Ailo. Chłopiec ukląkł i szukał po omacku. Nie pamiętał, gdzie rzucił te prze­klęte kumagi. - A ja rozgrzałem jej stopy. Ale nie mo­gę znaleźć kumagów.

- Obciągnij spodnie tak nisko, jak tylko zdołasz - po­lecił Reijo Mai. - Zrobiłaś to już?

- Tak. Zimno mi.

- Wiem. Ale nie przejmuj się tym. Pełznijcie przede mną. Tędy. Ailo pierwszy. Potem Maja. Powiedz na­tychmiast, gdy cię zaczną boleć stopy. Na nic nie cze­kaj. Jasne?

- Tak, Reijo - odparła potulnie.

- Idziemy. Matti czeka na nas na zewnątrz. Mattiemu wydawało się, że czeka już całą wieczność.

Pochodnia zmniejszała się coraz bardziej. Nie miał po­jęcia, co zrobi, jeśli Reijo nie wyjdzie z jaskini.

Nagle ich usłyszał.

Najpierw tylko niewyraźny szmer. Potem głos Reijo. Spokojny. Podtrzymujący na duchu. Wreszcie w otwo­rze pojawiły się dwie małe dłonie i poszarzała buzia. Matti z radości omal nie upuścił pochodni. Opanował się jednak i umieściwszy pochodnię między dwoma kamieniami, wyciągnął Ailo z jaskini i mocno go przytu­lił. Ramiona chłopca zacisnęły się wokół szyi Mattiego. Po chwili Ailo pociągnął nosem i wydostał się z ob­jęć chłopaka.

- Musisz wyciągnąć stamtąd Maję. Ona ma gołe nogi. Matti wziął na ręce dziewczynkę, która ukazała się w otworze. Maja lała łzy strumieniami. Była tak prze­marznięta, że Matti czym prędzej ściągnął kurtkę i otu­lił nią dziewczynkę, ale nawet to nie powstrzymało drżenia jej wątłego ciałka.

Na końcu z jaskini wydostał się Reijo. Stracił czap­kę, ale na szczęście był cały i zdrowy. Maja od razu wyciągnęła ku niemu ręce, a Reijo bez słowa wziął ją z ramion Mattiego i przytulił.

- Pójdę sam - powiedział dziarsko Ailo. - To mnie najlepiej rozgrzeje. Weź tylko pochodnię, Matti. Ja dam sobie radę.

Matti nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Chwy­cił pochodnię i przepuściwszy do przodu Reijo z Mają, starał się oświetlać im drogę. Wyciągnął rękę do chłopca.

- Ale możesz chyba trzymać mnie za rękę, bracie? Na to odważny maluch przystał.

Dopiero późną nocą Reijo zdołał ściągnąć z siebie ubranie. Uciekinierzy potrzebowali sporo czasu, by się uspokoić. Najpierw musieli opowiedzieć o wszystkim, wysuszyć się i rozgrzać, zjeść coś. A gdy już wreszcie położyli się na skórach, wciąż nie mogli się opędzić od niedobrych myśli.

Ailo poruszył Reijo prawie do łez. Chłopiec chwy­cił wielką dłoń opiekuna obiema rączkami i spojrzał mu prosto w oczy.

- Lubię cię - powiedział, uśmiechając się zupełnie tak jak Mikkal, z prześwietloną ciepłem twarzą. - Lu­bię cię prawie tak samo jak tatę.

Reijo w wielkiej ciszy trawił to wyznanie. Ailo jed­nak jeszcze nie skończył. Podciągnął skórę, którą był przykryty, aż pod brodę. Wciąż patrzył prosto w oczy Reijo. I, szlochając, zapytał:

- Teraz... gdy tato... nie żyje... może mógłbyś być mo­im tatą?

Reijo musiał zamrugać kilkakrotnie oczami i prze­łknąć ślinę, zanim zdołał coś powiedzieć. Ścisnął chłopca za rękę, poczochrał jego niesforne włosy.

- Oczywiście, Ailo, mój chłopcze. Mogę być twoim tatą tak długo, jak długo będziesz tego pragnął.

Ailo uśmiechnął się uszczęśliwiony i zasnął, trzymając opiekuna za rękę. Gdy Reijo uwolnił swą dłoń z uścisku chłopca i ponownie przełknął ślinę, uświadomił sobie, że ta obietnica nakłada na niego jeszcze większą odpowie­dzialność. Chodziło tu o coś znacznie poważniejszego niż o doraźne uspokojenie małego chłopca.

Obietnica złożona dziecku waży równie wiele, co obiet­nica złożona dorosłemu. A może nawet więcej, bo prze­cież dziecko pokłada w niej znacznie większą nadzieję.

Takich słów nie rzuca się na wiatr.

- Wygląda na to, że od tej chwili masz syna - uśmiech­nął się Santeri.

Rozmowa Reijo z Ailo wywarła na nim duże wra­żenie. Po raz pierwszy w życiu zadał sobie pytanie, jak to jest mieć dziecko. Jak to jest być ojcem.

- Nie wyruszymy w drogę tej nocy - powiedział Re­ijo sucho i wyciągnął gołe stopy bliżej ciepłego paleni­ska. - Och, czegóż to dzieci nie potrafią!

Okrzyk wyrwał mu się prosto z serca. Był całkiem wyczerpany i roztrzęsiony ze zmęczenia, głowa wprost mu pękała, a w oczach czuł piasek. Trwoga, która zawładnęła Reijo, gdy wróciwszy do jurty nie zastali w niej Mai i Ailo, do tej pory go nie opuściła. Teraz pomieszała się z radością i ulgą, którą poczuł, gdy od­naleźli dzieci. Wszystko to sprawiło, że ogarnął go przedziwny nastrój.

Miał ochotę płakać i śmiać się, niewiele brakowało, a szalałby z wściekłości, jednocześnie zaś był bliski wybuchnięcia niepohamowanym śmiechem, miał ochotę tańczyć z twarzą zwróconą ku niebu, czuł się wolny i szczęśliwy, a jednocześnie paraliżowała go trwoga, która przecież powinna była już ustąpić.

Potrzebował przede wszystkim snu. Sen jednak nie nadchodził.

- Jak długa podróż nas jeszcze czeka? - zapytał Santeri. - Kiedy dotrzemy do miejsca, w którym zimują krewni Mikkala?

- Mniej więcej za tydzień. A jeśli wiatry nam będą sprzyjać, to jeszcze szybciej. Gdybyśmy dalej podró­żowali lądem, potrzebowalibyśmy co najmniej dwóch tygodni. I kto wie, co mogłoby się wydarzyć...

Wszyscy rozumieli, co Reijo ma na myśli.

- Powinieneś się przespać - powiedział Matti. - Je­steś najważniejszy. Bez ciebie nigdzie nie dotrzemy.

Reijo dobrze o tym wiedział.

- Jesteś zmęczony? - spytał Mattiego.

- Zmęczony, ale nie śpiący - chłopak uśmiechnął się krzywo. - Czuję się tak, jakbym zaraz miał zemdleć. Ale zasnąć nie potrafię.

- Właśnie - westchnął Reijo. Ułożył się tak, że stopami sięgał niemalże rozżarzonych kamieni, które ota­czały palenisko.

W końcu jednak zasnął w takiej właśnie pozycji. Obudził się dopiero wtedy, gdy ogień już całkiem wy­gasł. Zmarzły mu stopy.

Wszystkie mięśnie mu zdrętwiały, mimo to zmusił się, by usiąść i rozbudzić całkowicie. Przez otwór w da­chu dojrzał, że niebo przybrało nieco jaśniejszą, szara­wą barwę.

Po cichutku, by nie obudzić pozostałych, rozniecił ogień, wykorzystując resztę drew. Potem ubrał się i wyszedł powitać budzący się dzień.

Całe ciało bolało go przy każdym ruchu, ale Reijo się przemógł. Pociągnął sanie bliżej brzegu i zaczął je rozładowywać. Nie mogli sobie pozwolić na pozosta­wienie czegokolwiek, co ze sobą wzięli.

Dwie pary sań wniósł na pokład. Sanie, na których leżało ciało zmarłego, i te, które opróżnił w pierwszej kolejności.

Na dnie łodzi mogła pojawić się woda, dzięki sa­niom zaś maluchy będą w stanie przetrwać suche i zdrowe. Trzeba będzie usadzić je nieco wyżej i opa­tulić. Nic innego nie da się wymyślić.

Dlaczego nikt nie wpadł na pomysł, by również na mniejszych łodziach budować zadaszenie? pomyślał. Wiedział jednak, że zazwyczaj nikt nie zabiera dzieci w podróż taką łajbą.

Reijo ładował bagaże na pokład równie starannie i ostrożnie jak wówczas, gdy wyruszał na połów. Rów­nie porządnie.

Na lądzie pozostało tylko to, co znajdowało się w jurcie. Niebo przybrało już barwę dymu.

Santeri uchylił zasłony namiotu i wyszedł na dwór. Pokręcił rudą głową.

- Musisz robić to sam? Mogłeś nas przecież obudzić.

- Może i tak. Ale potrzebowałem trochę samotno­ści. Czasami muszę być sam. A w najbliższych dniach nie będę miał raczej okazji. Można powiedzieć, że już jesteśmy w drodze.

Santeri zapatrzył się w punkt, w którym fiord spo­tykał się z otwartym morzem.

Ogarnęło go podniecenie. Morze nie powinno w ten sposób kusić człowieka urodzonego w głębi lądu, a jednak kusiło go.

- Jesteśmy w drodze - potwierdził.

5

Raija również była w drodze. Zacisnąwszy dłoń na relingu sterburty „Sankt Nikołaja”, spoglądała na ostatni widoczny fragment wybrzeża Ruiji, której mia­ła nie oglądać przez długi czas.

A wszystko mogło się potoczyć inaczej. Raija wie­działa o tym doskonale i zagryzając zęby, starała się nie wspominać ostatnich wydarzeń.

Krajobraz wyglądał równie mało pociągająco jak ostatnim razem, gdy Raija opuszczała te strony.

Zmusiła się, by spojrzeć na kamienne wzgórze, na którym leżała twierdza Vardohus.

Zdołała to uczynić tylko dlatego, że doświadczyła znacznie większego bólu niż ten, który jej zadano w tamtym miejscu.

Utrata Mikkala bolała ją bardziej niż to, co przeży­ła w Vardohus. Koszmarne sny o lochach więziennych nie miały jednak jej opuścić tylko dlatego, że znów uj­rzała twierdzę. Raija rozumiała, że to nie stanie się tak łatwo.

Poczuła się jednak silniejsza, gdy spojrzała w stro­nę Vardohus z podniesionym czołem i szeroko otwar­tymi oczami.

Mdłości, które mogły powrócić wraz ze wspomnie­niami, nie powróciły. Tym razem zdołała je pokonać. Nadejdzie dzień, gdy będzie na tyle silna, by przywoływać wspomnienie po wspomnieniu i długo je rozpa­miętywać, by wreszcie się od nich uwolnić. Nie tyle zapomnieć, ile doprowadzić do tego, by nie sprawiały jej za każdym razem tyle bólu.

Na razie uczyniła jeden krok w tym kierunku.

Nadejdzie dzień, w którym w ten sam sposób bę­dzie umiała wspominać Mikkala. Stanąć w miejscu, w którym z nim była, i odtwarzać sekundę po sekun­dzie z podniesionym czołem.

Będzie to o wiele trudniejsze. I nie nastąpi zbyt prędko.

Do tego trzeba bowiem znacznie więcej. Na to jej teraz nie stać.

Raija zadrżała na wietrze. Próbowała spojrzeć w głąb fiordu Varanger, choć wiedziała, że czyni to nadaremnie.

Mikkala tam przecież nie było.

Reijo nie wyruszyłby tak pospiesznie, nie w środku zimy. Zaczekałby do wiosny. Taki jest przecież roz­sądny.

Mikkal z pewnością w dalszym ciągu pozostaje na półwyspie. Daleko, daleko na zachodzie...

Mikkal...

Nie. Tylko jego ciało. Skorupka, która go otaczała. Która otaczała jej Mikkala...

Jej Mikkal nie żyje.

Nie ma go.

Zamknęła oczy z bólu. Znów zaatakowały ją nud­ności. Nudności i ból. Nie!

To był krzyk z głębi duszy.

On nie mógł odejść. Nie mógł odejść na zawsze. Ra­ija nie potrafiła tego znieść. Sama myśl o tym była nie do wytrzymania. Natychmiast ją dławiła.

Pochyliła się nad wodą, trzymając się mocno relingu. Paznokcie wbiła w drewno, jak tyle razy przedtem.

Wymiotowała tak długo, aż nic w niej już nie pozo­stało.

Mikkal odszedł, ale ona nie straciła go na zawsze. Kusiły ją kojące myśli o życiu po życiu. O życiu po śmierci.

Nigdy przedtem nie potrzebowała tego tak bardzo jak teraz.

Nie potrafiła jednak o tym myśleć. Nawet jej wy­obraźnia nie sięgała tak daleko.

O wiele łatwiej przychodziło jej wplatanie Mikkala w piękne wizje. Wizje równie mgliste i podobne do snu jak teraz jej myśli. Raija chciała wierzyć, że to, co ży­ło w Mikkalu, to, czym on w istocie był, wciąż żyje. I że może wciąż przynosić jej radość, choćby poprzez polne kwiaty, które tak kochała, poprzez letni wiatr...

Pragnęła wierzyć, że Mikkal jest częścią zorzy po­larnej.

To było jej najgorętsze pragnienie.

Pewnego dnia, gdy i po niej zostanie na ziemi tylko pusta skorupka, spotkają się znów na niebiańskim mo­ście światła. Nie jako ludzie, lecz jako duchy. W po­staci, której na razie nie da się nazwać. Nie przywykła jeszcze do tych myśli. Nigdy przedtem nie rozmyśla­ła o śmierci. Śmierć była czymś niezmiernie odległym.

Bardzo pragnęła, by te marzenia się spełniły. By śmierć nie odebrała jej Mikkala na zawsze. By ich po­nowne połączenie było tylko kwestią czasu.

I cierpliwości. Takie myśli inni mogli uznać za szaleństwo, Raija więc nie dzieliła się nimi z nikim.

Tym „nikim” był oczywiście Jewgienij. Tylko z nim mogła w ogóle rozmawiać. Bała się jednak, by nie za­czął się z niej śmiać.

A ona musiała w coś wierzyć. Gdyby ktoś zniszczył tę osnowę, którą sobie stworzyła, nie pozostałoby jej zupełnie nic.

Zostałaby sam na sam z żałobą, której nie umiała­by znieść bez osnowy tych marzeń.

Raija splunęła prosto do morza.

Barentsewo Morie, tak je nazywał Jewgienij. Morze Barentsa. Po fińsku Jaameri. Barentsewo Morie, powtó­rzyła Raija. Nie zabrzmiało to dokładnie tak samo, jak w ustach Jewgienija, zabrakło rytmu i śpiewności.

Raija obawiała się, że zanim zacznie rozmawiać w ję­zyku Jewgienija, będzie potrzebowała wielu godzin na­uki. Znała nazwy wszystkich części i przyrządów okrę­towych. Nauczyła się zwrotów grzecznościowych. Zachwycało ją brzmienie i melodia rosyjskiego. Bardzo pragnęła, by ten język stał się jej własnym, i wkładała wiele wysiłku w to, by słowa w jej ustach brzmiały tak samo, jak wymawiał je jej nauczyciel.

- Nie powinnaś tu stać. - Jewgienij zszedł już z mostku kapitańskiego. Objął ją ramieniem, ona zaś dopiero wtedy uzmysłowiła sobie, że marznie. - Znów cię męczyły nudności. - To nie było pytanie, ale stwier­dzenie. - Widziałem, moja droga. Mówiłem przecież, że nie powinnaś się wysilać. Nie powinnaś wychodzić na pokład. Kiepsko to znosisz.

- Nie jestem taka wątła, jak ci się wydaje - zaprote­stowała. Odgarnęła włosy z twarzy. - Musiałam tu przyjść, Jewgienij. Musiałam popatrzeć...

Raija wskazała głową oddalający się ląd.

Jewgienij zrozumiał. Ostatni skrawek Ruiji. Vardo.

- Już sobie popatrzyłaś, mój aniele. - Pieszczotliwe określenie, którym nazywał ją w myślach, wyrwało mu się całkiem bezwiednie. Wypowiedział je tak natural­nie, że Raija nie zwróciła na nie uwagi. Stosunki mię­dzy nimi były tak ciepłe i przyjacielskie, że odczytała to zupełnie inaczej, niż powinna.

Jewgienij napomniał sam siebie w duchu.

- Teraz możesz wejść do kajuty - powiedział swobod­nie. - Nie mogę jednocześnie prowadzić statku i mar­twić się o ciebie. Zejdź z pokładu i zajmij się lekcjami!

- Rozkaz kapitana? - zapytała. Jewgienij przytaknął z powagą:

- Rozkaz. - Popatrzył na nią nieco dłużej, niż powi­nien. - Raiju, dziecko moje, jesteś szczuplejsza niż wte­dy, gdy wsiadałaś na pokład. A dobrze wiemy, że i wte­dy byłaś bardzo chuda.

- Nie zniknę tak prędko - Raija uśmiechnęła się bla­do. - Nie jestem taka chuda...

- Nie straciłem jeszcze oczu - przerwał jej Rosjanin. - Zwłaszcza gdy w grę wchodzi piękna dziewczyna...

Raija i Jewgienij mieszkali w tej samej kajucie. Nie było innego wyjścia. Marynarze mieli całkiem fałszy­we przekonanie o tym, co łączyło tych dwoje.

- Gdy się zabiera na pokład taką kobietę jak ty z mężczyznami, którzy od dawna nie widzieli żadnej dziewczyny, nie wystarczy im przykazać, by trzymali ręce z dala od niej - tłumaczył jej Jewgienij. - Żaden z nich nie tknie jednak kobiety kapitana.

Raija i Jewgienij rozmawiali o najróżniejszych sprawach. Raija wiedziała, że niewiele zdoła ukryć przed Rosjaninem.

- Będę wyglądać trochę lepiej, gdy zsiądę na ląd. - Na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu. - Ludzie tacy jak ja nie są stworzeni do życia na morzu. Chorujemy od tego.

- Cierpisz na wyjątkowo paskudną chorobę morską - orzekł Jewgienij. - Zazwyczaj objawy ustępują po pewnym czasie.

- Mnie przejdzie dopiero wtedy, gdy zsiądę na ląd - zapewniła go Raija. - Jak nazwałeś następną krainę, którą zobaczymy?

Jewgienij nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Raija bardzo łaknęła wiedzy. Nie było rzeczy, o któ­rą by nie zapytała. Pytała tyle razy, ile potrzebowała, żeby zapamiętać.

- Połuostrow Rybaczij - powiedział Jewgienij. I znów się uśmiechnął, gdy Raija powtórzyła jego słowa tak, jakby smakowała jakieś nowe danie, danie wyborne i smakowite. - Zdaje się, że moja przepowiednia się speł­ni - stwierdził Rosjanin, otwierając jej drzwi do kajuty.

- Jaka przepowiednia?

- Że będziesz mówić po rosyjsku jak rodowita Ro­sjanka.

Raija lubiła pochwały, ale nie przyjmowała ich bez­krytycznie.

- Może mam zdolnego nauczyciela? - spytała. - A mo­że będzie mi to bardzo potrzebne, może będę musiała mówić po rosyjsku tak, jakby to był mój język ojczysty.

Jewgienij rozłożył ramiona:

- Na to nie mogę ci odpowiedzieć, mój aniele. Nie codziennie snuję przepowiednie.

Całe popołudnie Raija spędziła w samotności. Większość dni tak właśnie wyglądała. Jewgienij przebywał na pokładzie nieco dłużej, niż powinien. Należał do osób, które czują się niezastąpione albo mają pracę we krwi.

Do Jewgienija pasowały oba określenia. Po śmierci Aleksieja pozwolił, by całkowicie pochłonęła go praca.

Trudno mu było zmienić teraz ten rytm.

Raija wiedziała, że chętnie by to uczynił specjalnie dla niej. Zauważył przecież, że ona nie czuje się najle­piej, spędzając tyle godzin samotnie. Okazywał jej zresztą tyle troski, że Raija pragnęła wyrazić swoją wdzięczność jeszcze wyraźniej.

Jewgienij wskoczyłby dla niej w ogień.

Wieczorami miał trochę wolnego czasu. Wówczas rozmawiali. Jedli wspólnie kolację. Milczeli razem. Wtedy też Jewgienij udzielał jej lekcji rosyjskiego.

Raija czekała na te lekcje. Stanowiły miłą odmianę w jej monotonnym trybie życia.

Jewgienij dość wcześnie chodził spać. Często brał wachtę o świcie. A że dzielili kajutę, Raija nie mogła siedzieć przy zapalonej lampie, gdy on spał. Kładła się równie wcześnie, wstawała zaś chwilę po nim. Dnie dłużyły się jej niemiłosiernie...

Gdy pewnego razu Rosjanin wsunął głowę przez drzwi kajuty nieco później niż zazwyczaj, pomyślała, że wreszcie zamierza odpocząć już po pracy.

Myliła się jednak. Wyglądał na zmęczonego i z pew­nością był zmęczony, ale ukrywał to najlepiej, jak po­trafił.

- Strasznie wieje - rzekł, przekładając przez próg ka­juty jedną tylko nogę i przytrzymując drzwi ręką. - Zda­je się, że zmierzamy prosto w obszar, na którym panu­je sztorm. Próbujemy zmienić kurs, może to poprawi naszą sytuację. Niewykluczone, że będziemy się trzy­mać bliżej brzegu.

- Nie powinieneś się przemęczać - zauważyła Ra­ija, choć wiedziała, że robi to nadaremnie. Jakby rzu­cała grochem o ścianę.

- Poradzę sobie - uspokoił ją. - Chciałem tylko po­wiedzieć, że nie powinnaś stąd wychodzić. Jeśli za­cznie jeszcze silniej wiać, to pod żadnym pozorem nie wolno ci wychodzić na pokład. Nie chciałbym, żeby cię stamtąd zmiotło. Jeśli będziesz wymiotować, rób to gdziekolwiek. Na przykład do samowara!

Raija uśmiechnęła się.

- Zrozumiałam polecenie, kapitanie. Pod żadnym pozorem nie wyjdę na pokład podczas sztormu.

- Nikt tu nie mówił o sztormie - próbował ją uspo­koić.

- Nie przyszedłbyś tu przecież, gdyby chodziło tyl­ko o trochę silniejszy wiatr - zauważyła Raija trzeź­wo. - Wystraszyłeś mnie wystarczająco. Wracaj na swój kapitański mostek, zmień kurs i popłyń ze mną na spokojniejsze wody!

- Działasz na mnie równie orzeźwiająco jak sztorm z północnego zachodu, Raiju! - Jewgienij puścił do niej oko i zniknął.

Raija nie była tego taka pewna. Nie czuła się najle­piej. Po paru godzinach komplement nabrał w jej oczach innego sensu.

Wcale nie uważała, że sztorm z północnego zacho­du jest orzeźwiający.

Był okropny.

Siedziała na koi, otulona kocem, opierając plecy o schowek, a nogi o brzeg koi. Oczy miała mocno zaciśnięte, wolała bowiem tylko czuć, jak wszystko się kołysze i przechyla gwałtownie, niż patrzeć na to.

Są w życiu chwile, gdy mrok jest błogosławień­stwem.

Cały czas słyszała morze. Ryk, który ranił jej uszy. I złowieszcze skrzypienie. Raija przyłapała się na roz­myślaniach o solidności „ Sankt Nikołaja”.

Podczas wielu lat spędzonych w Ruiji nie słyszała o zatonięciu rosyjskiego statku, choć przecież musiało się to czasem zdarzać. „Sankt Nikołaj” nie był z pew­nością najnowszym i najlepiej wyposażonym statkiem, który przemierzał trasę między Norwegią a Rosją.

Raija czuła każdy cios, który morze zadawało jego bur­tom, on zaś za każdym razem jakby coraz bardziej kapi­tulował. Wystarczy dostateczna liczba takich ciosów...

Wszystko to jednak było grą żywej wyobraźni Raiji. Żaglowce takie jak „Sankt Nikołaj” budowano przecież z myślą o tej trasie. Ma się rozumieć, że były solidne. Czy Jewgienij ryzykowałby własne życie i życie załogi?

A zresztą to pewnie nie jest prawdziwy sztorm. Ra­ija nigdy nie przeżyła sztormu na morzu. Nie płynęła też przy porywistym wietrze, nie miała więc żadnej możliwości porównania.

Wrodzony lęk przed wielką wodą sprawiał zapew­ne, iż wyolbrzymiała zjawiska, które były całkiem nor­malne.

Jewgienij będzie się później nieźle bawił jej opowie­ścią o tym, co sobie wyobrażała, i o tym, jak bardzo pobladła... Przez jakiś czas wszystko wydawało jej się nawet do zniesienia. Raija siedziała i nasłuchiwała.

Rzeczywiście zrobiło się całkiem cicho. Dał się sły­szeć tylko całkiem przyjazny plusk wody o burty.

Już po wszystkim?

To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Trudno to w ogóle nazwać sztormem. Jeśli już jest po wszyst­kim, to niepotrzebnie się bała.

Odpowiedź nadeszła nader szybko.

Raija nie zdołała nawet odetchnąć z ulgą.

Po chwili ogarnęło ją poczucie, że toną. I że będą tak tonąć przez całe wieki.

Cisza była wręcz nie do zniesienia.

Raija skrzyżowała ramiona, jakby chciała utulić sa­mą siebie. Rozejrzała się po kajucie. Lampa zamruga­ła i zgasła.

Czy właśnie tak się idzie na dno? Czy o to chodzi? Czy statek zawsze tonie w ciszy?

Raija nie znała odpowiedzi na te pytania.

Jewgienij prosił, by została w kajucie, by nie opusz­czała jej pod żadnym pozorem.

Nie chciał chyba jednak, by siedziała pod pokła­dem, jeśli statek rzeczywiście idzie na dno?

Dlaczego nie słychać żadnych głosów?

Dlaczego nikt nie krzyczy? Czy nie ma tam już ni­kogo żywego?

Do kajuty jak dotąd nie zaczęła się wdzierać woda. Może jednak trzeba trochę czasu, by to się stało.

Raija wiedziała doprawdy niewiele na temat morza i statków.

Wydawało jej się, że „Sankt Nikołaj” tonie już całą wieczność.

Wtedy zaczęło się wszystko od nowa.

Raija spadła z koi. W szafce zabrzęczało szkło, choć przecież każda szklanka stała w osobnym otworze.

Raija poczuła się tak, jakby miała uszy zalepione watą. Tylko pogłos tego wielkiego huku dźwięczał w jej głowie.

Najprawdopodobniej leżą już na dnie.

Ale wszystko w dalszym ciągu się kołysało. Unosi­ło się po to, by spadać i spadać równie długo jak po­przednim razem.

Raiją rzucało od ścianki do ścianki i czuła, że jest posiniaczona na całym ciele. Nie oberwała w ten spo­sób od czasów, gdy Hans Fredrik Feldt zaszczycił ją swą wizytą w lochu czarownic w twierdzy Vardohus!

Czy istnieją fale zdolne spowodować coś takiego?

Najwyraźniej tak!

Między dwiema następnymi falami Raija próbowa­ła wysunąć szufladę z komody. Przed kolejnym ude­rzeniem zdołała tylko zaczepić o coś palce.

Tym razem rzuciło ją na komodę.

Przywarła do tego mebla z całej siły. Nie wątpiła, że teraz walczy o życie.

Czegoś takiego nie da się przeżyć. To zbyt straszne, zbyt przerażające.

Nigdy nie przypuszczała, że siły natury mogą być tak potężne. Przetrwała niejedną zimową burzę na pła­skowyżu, gdy śnieg i wiatr jednoczyły swe siły, by roz­pętać istne białe piekło.

Nie sądziła, że może być coś jeszcze gorszego.

Teraz zmieniła zdanie, choć przecież ona siedziała pod pokładem.

Wolała nawet nie zastanawiać się nad tym, co też się dzieje tam na górze.

Czy Jewgienij i jego marynarze wciąż są na pokładzie?

Może została całkiem sama na tym statku...

Nie wolno tak myśleć!

Płakała i modliła się, gryzła palce aż do krwi, by nie krzyczeć, gdy „Sankt Nikołaj” mierzył się z kolejną falą.

Fale nie wydawały się jej już tak niesamowicie wy­sokie, ale dla Raiji, która potwornie się bała, nie mia­ło to już żadnego znaczenia.

Nawet łagodne kołysanie przyprawiłoby ją o drże­nie serca.

Raija wczepiła się w komodę resztką sił. Znów za­cisnęła powieki i płakała z przerażenia.

Nagle nieoczekiwanie statek prawie znieruchomiał. Zapanowała wielka cisza, jakby sztorm rozegrał się tylko w wyobraźni Raiji.

Raija przez dłuższą chwilę leżała nieruchomo, nim ośmieliła się uwierzyć, że jest już po wszystkim. Po­dejrzliwie czekała na następną falę, która rzuci ją na ściankę komody.

Nic takiego się jednak nie wydarzyło.

Sankt Nikołaj” z Archangielska kołysał się w nor­malnym rytmie. Raija zwilżyła wargi językiem i po­czuła smak krwi. Usta były spuchnięte tam, gdzie się sama ugryzła.

Oczy zaczęły ją swędzieć. Potarła je. Zdawało jej się, że twarz również ma spuchniętą. Z wielką ostrożno­ścią wstała. Dobry Boże, ależ oberwała!

Zaczęła szukać lampy, znalazła jednak tylko odłam­ki szkła. Poza tym i tak nie miała pojęcia, gdzie jest oliwa. Może i dobrze, że nie zobaczy, jakie szkody sztorm wyrządził w tej kajucie i jak poturbował jej cia­ło. Raija czuła, że wygląda potwornie.

To jednak nie miało znaczenia.

Jewgienij nie pozwolił jej opuszczać kajuty. Raija jednak uznała, że ma prawo się dowiedzieć, co się sta­ło z nim i z jego załogą.

Naciągnęła jedną z kurtek Jewgienija, zarzuciła na nią własną pelerynę. Potem otworzyła drzwi i po omacku szukała drogi przez ciemny korytarz. Znala­zła drabinę i zaczęła się wspinać.

Luk był zamknięty, a ona nie miała siły go otworzyć.

Stukała więc, sprawiając jeszcze więcej bólu swym obolałym dłoniom. Niemal straciła głos, nim wreszcie ktoś ją usłyszał.

Jeden z marynarzy odsunął pokrywę luku.

Przemoczony do suchej nitki człowiek powiedział coś do niej w locie. Raija nic nie zrozumiała, a on znik­nął, zanim zdołała znaleźć odpowiednie słowa i popro­sić go, by powtórzył to powoli i wyraźnie.

Wdrapała się na pokład.

Wszystko wyglądało znacznie lepiej, niż sobie wy­obrażała. Oczami duszy widziała już połamane masz­ty, poszarpane na strzępy żagle i ładunek porozrzuca­ny po pokładzie.

Panował tu wprawdzie chaos, ale wedle jej oceny sy­tuacja powinna wrócić do normy.

Rosyjskie statki są zatem znacznie solidniejsze, niż przypuszczałam, stwierdziła Raija, stawiając parę chwiejnych kroków w stronę relingu.

Dopiero wówczas dotarło do niej, że większość ma­rynarzy zebrała się w jednym miejscu.

Chłopak, który pomógł jej otworzyć pokrywę, opu­ścił na chwilę tę grupkę, po czym natychmiast do niej wrócił.

Na pokładzie panowała zastanawiająca cisza. Mary­narze mówili niewiele.

Jewgienij.

Gdzie jest Jewgienij?

Raija rzuciła okiem w stronę mostka, ale tam stał sternik, przemoczony do suchej nitki, blady i posępny.

Co ten marynarz powiedział? Dlaczego nie nauczy­ła się lepiej rosyjskiego?

Raija nerwowo przełykała ślinę, podchodząc do gromadki mężczyzn. Marynarze rozsunęli się, gdy się zbliżyła, zupełnie tak, jakby roztaczała wokół siebie jakiś magiczny czar.

Raija wreszcie zrozumiała, co marynarz chciał jej powiedzieć. Nie znała wprawdzie jego języka, ale te­raz zrozumiała go doskonale.

Jewgienij leżał nieruchomo na pokładzie. Po jego prawej stronie powiększała się ciągle kałuża krwi.

Gdy Raija uklękła koło rannego, zorientowała się, skąd płynie ta krew.

Jewgienij miał prawie oderwane ramię. Umierał.

Raija, nie zastanawiając się, przystąpiła do działa­nia. Zacisnęła obie ręce na tym ramieniu i dzikim spoj­rzeniem ogarnęła stojących dokoła mężczyzn.

- Macie zamiar tak stać? - krzyknęła gniewnie. - Ma­cie zamiar stać i patrzeć, jak się wykrwawia na śmierć?

Uzmysłowiła sobie natychmiast, że oni nie rozu­mieją fińskiego. Zaczęła szperać w pamięci. Znalazła kilka potrzebnych słów.

- Pomóżcie mu! Pomóżcie mu! Jewgienij żyć! Jewgienij nie mógł umrzeć! Tylko w nim była jej na­dzieja!

6

Raija robiła to już przedtem. Zdarzyło się jej już za­trzymywać krwotok.

Boże, niech się uda jeszcze raz!

Nigdy nie zrozumiała do końca, co się właściwie sta­ło. Nie posłużyła się żadnymi zaklęciami ani słowami. Wyłącznie dłońmi. Dłońmi i przedziwną mocą, której te dłonie stały się narzędziem. Mocą, z którą ona sa­ma nie miała nic wspólnego. Raija nie pojmowała, skąd się ta moc wzięła. Nie wiedziała, jak nazwać to, co wstępowało w jej dłonie od czasu do czasu, czyniąc ją zdolną do ratowania ludzkiego życia. Nie wiedziała też, czy można ową moc przywołać.

Teraz jednak bardzo chciała, by się pojawiła.

- Dobry Boże - modliła się, gdy jej dłonie pokrywa­ły się krwią Jewgienija. - Dobry Boże, niech ta moc na mnie spłynie! Nieważne, czy to przekleństwo, czy bło­gosławieństwo. Nieważne, co się ze mną później stanie. Pozwól mi tylko uratować życie Jewgienija! Pozwól mi zatrzymać ten krwotok! Zatrzymać! Zatrzymać! Po­zwól mu przeżyć!

Raija zamknęła oczy i powtarzała bez przerwy tę sa­mą prośbę, z której w końcu pozostało tylko: „Pozwól mu żyć, pozwól mu żyć, pozwól mu żyć...”

I wydawało się jej, iż tonie w głębinie co najmniej równie groźnej jak ta, którą wzburzył sztorm.

Tonęła coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie całko­wicie straciła świadomość. Aż zaczęła płynąć przez cu­downą nicość, nie ważąc ani grama. Aż zjednoczyła się z zorzą polarną, w którą chciała się wtopić po śmier­ci, aż zaczęła wirować za sprawą sił potężniejszych i dziwniejszych niż to, co była w stanie pojąć.

Zapadała się coraz głębiej i głębiej. Aż wreszcie za­mknęła się nad nią łagodna, wełnista ciemność.

Załoga pogodziła się już z myślą o śmierci kapita­na. Każdy z marynarzy wiedział doskonale, że z takim krwotokiem niewiele da się zrobić. Krew tryskała stru­mieniem.

Wtedy zjawiła się ta kobieta.

Niewysoka i drobna, prawie przezroczysta zdaniem mężczyzn, którzy woleli postawniejsze niewiasty. Spódnicą zamiatała pokład. Tkanina nasiąkła wodą i stała się jeszcze cięższa. Wielka kurtka Jewgienija się­gała jej prawie do kolan. Musiała podwinąć rękawy, by nie utonąć w niej bez reszty.

Twarz miała zapłakaną i bladą, jeden policzek opuch­nięty. Sztorm rzucał nią najprawdopodobniej po kaju­cie. Nieliczne porywy wiatru, które kołysały od czasu do czasu statkiem, wzburzyły jej czarne włosy i czarną znoszoną pelerynę. Wyglądała tak, jakby stała w czar­nej chmurze.

Najbardziej przesądni członkowie załogi często póź­niej wspominali tę chwilę. Wtedy wszystko się zaczęło, mówili. Wtedy jej twarz się rozświetliła. I choć była opuchnięta, choć miała zaczerwienione oczy, to stała się piękniejsza niż wszystko, co w swoim życiu widzieli.

To był znak, że coś się wydarzy.

Ci marynarze, którzy mocniej stąpali po ziemi, nie zobaczyli nic poza drobną kobietą spowitą w czerń, o tym jednak nie wspominali. Rosjanie uwielbiają piękne opowieści. Po latach historia ocalenia Jewgieni­ja stała się jedną z najpiękniejszych, jakie znali.

Biało - czarna kobieta zbliżyła się do kapitana, który leżał bez czucia na pokładzie. Opadła przy nim na ko­lana. Jej dłonie dotknęły nieznacznie twarzy rannego, musnęły jego zamknięte oczy.

Krew wciąż z niego tryskała, wciąż zalewała wilgot­ny, śliski pokład.

Wtedy kobieta rzuciła się na niego. Wszyscy spo­dziewali się histerycznych, babskich łez, gradu poca­łunków na twarzy umarłego... Ale ona zacisnęła obie dłonie na jego ramieniu. Przycisnęła je całym ciężarem swego ciała, leżała prawie na nim, z pełną rozpaczy twarzą, zwróconą ku marynarzom. Wykrzykiwała sło­wa, których nie rozumieli. Przekleństwa, a może oskarżenia skierowane przeciwko nim. Po chwili jed­nak ucichła i zaczęła szeptać modlitwę.

Wreszcie padły słowa, które mogli zrozumieć. Sło­wa urwane, bo przecież mówiła w obcym języku:

- Pomóżcie mu! Pomóżcie mu! Jewgienij żyć!

Pomóc mu?

Najświętsza Panienka wie najlepiej, że niczego bar­dziej nie pragnęli.

Ale jak przywrócić życie komuś, kto leży w kałuży własnej krwi?

Stracił za wiele krwi. Ramię było prawie oderwane.

Od samego początku wiedzieli, że to szaleństwo. Kapitan nie miał nic do roboty na maszcie. Nie do nie­go należało spuszczanie żagli!

Ale Byków nigdy nie był zwyczajnym kapitanem. Wykonywał wszelkie prace na pokładzie.

Lina zacisnęła się na jego barku, ogromna fala ude­rzyła w statek, kapitan stracił punkt oparcia... i zawisł na ramieniu.

To był przerażający widok, gdy ramię odrywało się coraz bardziej, aż wreszcie przetarła się lina i kapitan spadł na pokład.

Ale ta kobieta tego nie widziała. Nie widziała, jak został skazany na śmierć, i nie chciała tego przyjąć do wiadomości.

Wciąż ściskała nieszczęsne ramię. Patrzyli na poru­szające się usta Raiji, ale nie słyszeli ani nie rozumieli jej słów.

Leżała na ciele kapitana z zamkniętymi oczami. Jej usta poruszały się bez ustanku. Widzieli, jak ciało ko­biety napina się niczym cięciwa luku i jak opada na Jewgienija.

Dopiero wtedy oprzytomnieli. Każdy z osobna był skłonny to przyznać. Do tej chwili nie byli w stanie działać. Teraz pospiesznie odciągnęli Raiję od kapita­na. Nie ważyła prawie nic, więc nie wymagało to wiel­kiego wysiłku.

Oddychała bardzo powoli, ale na jej twarzy malo­wał się spokój. Mimo to obawiali się trochę o jej zdro­wie. Jeden z marynarzy wziął ją na ręce i zaniósł do kajuty kapitana.

Jewgienijowi nie poświęcili wiele uwagi. W ich oczach był już martwy.

- Przestał krwawić - zauważył nagle jeden z mary­narzy.

Natychmiast skupili się wokół kapitana.

- Już po wszystkim - powiedział inny, czyniąc znak krzyża.

Ten, który stał najbliżej, pochylił się nad Jewgieni­jem, przyłożył dłoń do jego ust i zamarł z niedowie­rzania.

- On oddycha - szepnął, spoglądając na otaczają­cych go towarzyszy. - On naprawdę oddycha! Żyje!

- Ale przecież nie krwawi...

Wszyscy po kolei zaczęli przyklękać przy swym ka­pitanie. Wszyscy przykładali mu dłoń do ust i wszy­scy czuli to samo. Słaby, spokojny, ciepły oddech.

Spoglądali na siebie nawzajem. Żaden nie miał od­wagi uwierzyć w to, co zobaczył. Żaden nie ważył się odezwać.

Wszyscy wiedzieli, że kapitan żyje, choć przecież powinien był wyzionąć ducha.

Czuli się zbyt mali i słabi, by postawić sobie pyta­nie, jak to się stało, jakie siły się za tym kryją. Woleli zająć się sprawami praktycznymi.

- Z tego na pewno będzie gangrena - powiedział je­den z nich.

Nie było nikogo, kogo można by się poradzić. Nikt nie mógł zdjąć z nich odpowiedzialności. Byli prosty­mi marynarzami, którzy wiedli nieskomplikowane ży­cie, i jedyny cud, jaki znali, to przyjazny wyraz twa­rzy kobiety kupionej za pieniądze.

W cudzie, który tu się wydarzył, nie brali udziału. Wydarzył się jednak w ich przytomności. Postanowili zadbać więc o to, by kapitan zachował życie.

- Przestał krwawić. A tego ramienia i tak nie da się uratować. Wisi całkiem bezwładnie...

Ciągnęli losy, by wyznaczyć tego, który to zrobi.

Nieszczęśnik, na którego wypadło, dostał szklaneczkę gorzałki. Potem zanurzył ostrze siekiery w tej samej gorzałce i odciął nim rękę do końca.

Ramię kapitana zniknęło za burtą. Resztką alkoho­lu zdezynfekowali ranę, po czym przewiązali prawie czystą niedzielną koszulą.

Potem dwaj marynarze podnieśli kapitana i zataszczyli do kajuty.

Byków wciąż żył i krwawił bardzo nieznacznie.

Dwaj członkowie załogi zostali w kajucie, by czu­wać nad kapitanem i jego kobietą. W powietrzu czuć było cud.

Następnego ranka zaczęła dyżur następna dwójka. Ani kapitan, ani jego kobieta nie obudzili się z długie­go, dziwnego snu.

Załoga szeptała o tym z lekkim przerażeniem. Nie wiedzieli, co począć. Odpłynęli daleko od lądu. Od za­mieszkanych obszarów Rosji dzieliło ich co najmniej parę dni żeglugi.

Mruczeli między sobą coś na temat lekarza, ale nikt nie wspomniał głośno o możliwości powrotu do Norwe­gii. Czy znaleźliby tam jakiegoś doktora? Może noaidę, ale przecież kobieta kapitana umiała tyle samo, co on.

Woleli nie wtajemniczać nikogo w to, co się wyda­rzyło na pokładzie. W każdym razie nie wcześniej niż w chwili, gdy będzie wiadomo, jak się to wszystko za­kończy.

Dopóki kapitan i jego kobieta leżą bez czucia, lepiej trzymać całą sprawę w tajemnicy.

Raija wróciła do świadomości w równie dziwny spo­sób, jak ją straciła. Niosła ją ta sama fala, tyle że tym razem w górę. W uszach jej szumiało, palce drętwiały, cale ciało pulsowało... Ciepło rozlewało się z wolna po wszystkich jej członkach. Tak długo marzła. Wydawa­ło się jej już, że nie wyrwie się z mroźnego uścisku...

Raija ostrożnie otworzyła oczy, lękając się tego, co ujrzy. Nie pamiętała chwili, w której pochłonęła ją ta fala wieczności. Wiedziała tylko, że było to ważne, bar­dzo ważne.

Widziała sama siebie.

Jak w szalonym śnie widziała własne ciało, skulone na koi. U jej stóp leżał zwinięty koc. Ubranie było w wielkim nieładzie. Nie rozumiała, jak mogła położyć się do łóżka w kurtce Jewgienija i własnej pelerynie.

Nie było chyba aż tak zimno...

Raija uczepiła się tej myśli, jakby to było dziwniej­sze niż fakt, że widzi sama siebie. Że patrzy we wła­sne, szeroko otwarte oczy i wie, że to właśnie ona... Spróbowała zmienić pozycję. Ciało, na które patrzyła, poruszyło jednym ramieniem, ale Raija nie czuła nic a nic. Słyszała męskie głosy mówiące po rosyjsku. Nic nie rozumiała. To nie był Jewgienij...

Gdy pomyślała o nim, przeszył ją potworny ból...

Wiedziała, że fala, która poniosła ją w nicość, mia­ła związek z Jewgienijem...

Cierpiała tak, że aż zamknęła oczy. Wydawało jej się, że tonie. Powieki ciążyły jej tak bardzo, iż obawiała się, że nie zdoła ich unieść. Wreszcie odzyskała czucie w ra­mieniu. Wiedziała, że unosi je i rusza palcami. A gdy po­nownie otworzyła oczy, ujrzała sufit, a nie samą siebie.

Ujrzała sufit i dwie zmartwione twarze. Gdy mary­narze dostrzegli, że Raija próbuje wstać, rzucili się na pomoc. Ich uśmiechy wypełniły pole widzenia Raiji.

Kręciło się jej w głowie, gdy próbowała ją unieść. By­ło to na tyle nieprzyjemne, że położyła się ponownie.

Marynarze cofnęli się zawstydzeni, zupełnie jakby przyznawali, że to ich wina.

Raija usiłowała dać im do zrozumienia uśmiechem, że wszystko jest w porządku. Nawet w pewnym stop­niu jej się to udało.

- Jewgienij? - zapytała.

Spojrzenia, które wymienili, przyprawiły ją o dresz­cze. Przepełniał ich wstyd, poczucie winy i coś, czego nie potrafiła nazwać. Gdzie jest Jewgienij?

Przypomniała sobie sztorm.

Ale co było potem? Coś się zdarzyło, ale nie pamię­tała co.

Dlaczego coś przesłaniało jej pamięć, gdy próbowa­ła przywołać obraz tego, co się zdarzyło po sztormie? Co się z nią właściwie stało? Dlaczego ci marynarze tutaj stoją?

Raija wiedziała, że statek płynie. Docierały do niej odgłosy morza. Czuła kołysanie. A zatem są w drodze.

Czy Jewgienij mógłby kazać aż dwóm marynarzom jej pilnować? To nie do wiary. Jewgienij troszczył się o nią, robił dla niej wszystko, ale nawet on uznałby, że w najgorszym razie wystarczy jeden.

Raija była niemal pewna, że to nie Jewgienij dowo­dzi teraz statkiem.

- On nie żyje? - zapytała. Wolała już wiedzieć, na­wet jeśli to miałaby być prawda. Do szaleństwa dopro­wadzało ją to, że musiała mówić, używając zaledwie słowa czy dwóch. Nigdy przedtem nie doświadczyła tak wielkiego ograniczenia. Do tej pory zawsze znała język, którego potrzebowała.

Teraz uświadomiła sobie z całą mocą, że świat jest o wiele większy, niż jej się zdawało. I że ona sama jest zaledwie pionkiem w wielkiej, nieogarnionej grze. Jew­gienij nie mógł umrzeć.

Obaj marynarze pokręcili głowami.

Nawet gdyby to było kłamstwo, nie zorientowała­by się.

Przez ułamek sekundy ujrzała Jewgienija leżącego na pokładzie w kałuży krwi. Widziała jego prawe ramię, ułożone nienaturalnie wysoko w stosunku do całej resz­ty ciała. Widziała jego bladą twarz i zamknięte oczy...

- On nie żyje!

Raija z trudem usiadła. Zachwiała się, ale nie upa­dła. Wczepiła się dłońmi w brzeg koi, spuszczając w dół nogi, jedną po drugiej.

Marynarze wciąż wszystko jej zasłaniali. Raija zro­zumiała nagle, dlaczego jest ich dwóch. Dlaczego nie pozwalają jej zobaczyć koi Jewgienija...

Jewgienij nie żyje. Nie żyje, a oni nie chcą, by się o tym dowiedziała. Chcą to przed nią ukryć.

Raija puściła brzeg koi i chwiejnym krokiem ruszy­ła w głąb kajuty. Jeszcze jeden krok. Dobrze by było mieć coś do podparcia! Raija próbowała się czegoś chwycić, próbowała złapać jednego z marynarzy za ra­mię, ale nie udało się jej. Chłopak się cofnął. Jej dłoń zacisnęła się w powietrzu i Raija runęła na podłogę.

Dopiero wtedy znalazły się czyjeś ręce. Wtedy chcie­li jej pomóc się podnieść, ale Raija machnęła na nich gniewnie. Próbowała przedrzeć się do przodu, przedo­stać się przez coś wełnistego i szarego, choć wiedziała, że to coś istnieje tylko w jej wyobraźni, bo skąd by się wziął dym w kapitańskiej kajucie.

Spływała potem, gdy wreszcie dotarła do celu. Czas się zatrzymał. Gdy się znalazła koło koi Jewgienija, uniosła głowę. Oddychała nierówno, oczy zachodziły mgłą. Jakaś jej cząstka wcale tego nie pragnęła, ale sil­na Raija dążyła do prawdy za wszelką cenę. Chciała mieć pewność.

Twarz Jewgienija, widziana z profilu, była wciąż biała. Oczy miał zamknięte, zwróciła uwagę na jego nieprawdopodobnie długie rzęsy. Nigdy przedtem te­go nie zauważyła. Nie przyglądała mu się w ten spo­sób. Wygląd zewnętrzny znaczył dla niej tak niewiele. Zawsze tak było... zawsze więcej wagi przykładała do ludzkiego wnętrza.

Usta Jewgienija były lekko rozchylone.

Raija zmusiła się do tego, by unieść jedną rękę, przy­łożyć ją do ust Rosjanina i poczuć, że nie została okła­mana. On rzeczywiście żył.

Świadczył o tym słabiutki oddech. Raija wciąż nie miała pojęcia, jaką rolę odegrała w tym, co się zdarzy­ło, nie pamiętała, że to przede wszystkim dzięki niej udało się uratować Jewgienija.

Leżał zwrócony prawą stroną do ściany. Raija pa­trzyła na jego lewe ramię i nie mogła wiedzieć, co się kryje pod kocem naciągniętym aż pod brodę leżącego.

Chciała się podnieść, ale w połowie drogi nogi od­mówiły jej posłuszeństwa.

Wtedy przyskoczył jeden z marynarzy. Złapał ją i wsparł o własną pierś, podtrzymując tak długo, aż wreszcie kajuta przestała tańczyć w jej oczach.

Raija przełknęła ślinę i dała znak, że chce wrócić na swoją koję. To było najrozsądniejsze wyjście. Stan Jewgienija był bardzo poważny. Tyle rozumiała. Nie miała pojęcia, co może dla niego zrobić, ale wiedziała, że nie pozwoli mu umrzeć.

Bardziej niż kiedykolwiek potrzebowała swej wła­snej siły.

Marynarz, który jej pomagał, zatrzymał się pierw­szy. Raija nie rozumiała, skąd jego wahanie. Czyżby nie pojął, o co jej chodzi?

Wówczas to zobaczyła.

Jej własna koja była zalana krwią.

Nie zastanawiając się wiele, pochyliła się, a w głowie zawirowało jej tak, że upadłaby na podłogę, gdyby ma­rynarz nie przytrzymał jej w porę. Z trudem chwytała powietrze, ale tym razem nie pozwoliła sobie pomóc.

Wszystkie elementy układanki zaczęły nagle paso­wać do siebie.

Na Boga, dlaczego się nie domyśliła?

Nie była przecież wstydliwym podlotkiem, powin­na była zrozumieć wszystkie znaki...

Podciągnęła w górę brzeg spódnicy i zobaczyła, że krew spływa jej po nogach.

Nie miała siły na to patrzeć.

Obaj młodzieńcy obserwowali ją z przerażeniem. Bali się z pewnością znacznie bardziej niż ona. Musia­ła zacząć działać, choć w głowie huczało jej tak, iż pra­wie nie słyszała własnych myśli.

Skinęła dłonią w stronę fotela, który przykręcony był do podłogi. Jeden z marynarzy podprowadził ją tam i posadził. Jego wzrok wędrował nieustannie w stronę zalanej krwią koi.

- Wody - poprosiła Raija cichym głosem. - Dużo wody.

Obaj rzucili się w stronę drzwi.

Raija doskonale ich rozumiała.

Skrzyżowała dłonie na brzuchu. Chciała się pomo­dlić, choć nie robiła tego za często. Słowa nie układa­ły się, tak jak tego chciała. Ale przecież także uczucie może być modlitwą... niemy krzyk zbolałej duszy...

To był początek życia.

Powinna była zrozumieć...

Nudności, brak łaknienia, zmęczenie...

Zaślepiła ją żałoba.

Teraz nie chciała, by Mikkal dojrzał to ze swego miej­sca w zorzy polarnej. Nie chciała, by się o tym dowiedział.

To było dziecko. Dziecko jej i Mikkala, poczęte naj­prawdopodobniej owej przeraźliwie zimnej nocy pod rozjarzonym polarnym niebem...

A teraz pozostała po nim tylko krew zmieszana ze śluzem.

Sztorm i morze odebrały jej to dziecko.

Złożone dłonie zacisnęły się w pięści. Zaczęła bęb­nić nimi w oparcie fotela, w swoje łono, którego nie­nawidziła za to, że jest puste. Poczuła się oszukana, okradziona z czegoś, do czego miała prawo.

Straciła Mikkala. Straciła dzieci. Czy nie zasłużyła przynajmniej na to maleństwo?

Jeden z marynarzy przyniósł wiadro wody. Raija spo­strzegła, że nad wiadrem unosi się para, a więc ktoś za­troszczył się o to, by ją zagrzać. Nie miała pojęcia, czy zdoła się umyć, wiedziała jednak, że musi to zrobić.

Dała marynarzowi znak, by wyszedł, co też on skwapliwie uczynił, czerwieniąc się przy tym.

Raija została sama z Jewgienijem, który przebywał gdzieś w krainie pomiędzy życiem a śmiercią. I z wła­snymi myślami, z marzeniem o dziecku, które nigdy się nie urodzi.

Straciła poczucie czasu, gdy zaczęła się rozbierać i obmywać z krwi.

Czas nic już nie znaczył.

Zmagała się z nudnościami, z każdą sekundą opada­ła z sił.

To ja powinnam umrzeć, myślała, siedząc otulona wełnianym kocem w fotelu Jewgienija.

Nie miała zbyt wielu ubrań, a poza tym zabrakło jej siły, by szukać czegokolwiek.

Każdy inny człowiek, któremu by przypadło w udziale takie życie, już dawno by się poddał, myśla­ła. Dlaczego ja muszę znieść tyle ciosów i dalej żyć?

Doznała już wielu cierpień. Ostatni cios był szcze­gólnie bolesny. Z dzieckiem Mikkala zrodziłaby się w niej nadzieja. Mogłaby patrzeć w przyszłość z pod­niesionym czołem.

To byłoby szczęście. Szczęście, które Elle dojrzała na jej dłoni wiele lat temu.

Tymczasem straciła wszystko. Zupełnie wszystko.

Nawet żałoba minie.

A teraz trzeba odzyskać siły. Raija nie wiedziała, jak to osiągnąć. Nigdy tego nie wiedziała, ale zawsze po­trafiła to zrobić, jeśli dostatecznie się starała.

Jewgienij miał być jej skałą, ale ta skała się rozkruszyła. Teraz on kogoś potrzebował. Raija wiedziała, że to ona musi być tym kimś.

Jewgienij zrobiłby dla niej to samo. Zrobiłby wszyst­ko, i to bezwarunkowo.

Raija nigdy nie odmówiłaby przyjacielowi, który potrzebuje pomocy. Potrafiłaby wskoczyć w ogień dla tych, na których jej zależało.

Postanowiła więc, że będzie skałą dla Jewgienija.

7

Na początku pogoda sprzyjała ósemce podróżują­cej łodzią Nilsa. Wiatr wydymał żagiel, zimowe niebo uśmiechało się nad nimi. Każdy, kto raz ujrzał takie niebo, pragnął mieć je zawsze nad głową.

Matti nie posmakował katorżniczej pracy i niebez­pieczeństw, którymi straszyli go Santeri i Reijo. Po pa­ru dniach zaczął uważać się za prawie marynarza. Rze­czywiście nieźle poruszał się po pokładzie. A i choroba morska go nie dręczyła. Niewiele pożytku miały z nie­go wodne stworzenia.

Ma się rozumieć, że było zimno. Trudno nazwać tę wy­prawę podróżą dla przyjemności. Zimą wybrzeże Finn­marku było srogie i jałowe. Przez dziesiątki tysięcy lat sza­lejące zimowe wichry smagały linię brzegową, a jednak nie zdołały jej wyrównać. Nie znały spoczynku, wciąż atakowały ląd, który bronił się jak tylko potrafił.

Biedna łódź, wydana na łaskę morza, wiatru i natu­ry, nie miała czym się osłonić. Musiała tańczyć, jak jej morze zagrało, wsłuchiwać się w życzenia wiatru i cie­szyć wydętym żaglem.

Załodze nie pozostawało więc nic innego, jak rozgrze­wać jakoś dłonie i stopy i przetrzymać to wszystko.

Taki już był ten kraj. W ten sposób się uśmiechała jego zimowa twarz.

Powinni złożyć przemarznięte ręce do modlitwy i dziękować swemu Stwórcy za to, że nie odwrócił się od nich i nie pozwolił, by wichry i morze tak do koń­ca igrały z nimi, jak im się podoba.

Reijo martwił się pierwszego dnia. Wiedział, że z Santeriego będzie miał pożytek. Nie miał jednak po­jęcia, jak to będzie z Mattim. Nie wiedział też, czy łódź zda egzamin. Bał się również, że dzieci przemarzną i przemokną w czasie tej podróży.

Stan łodzi mile ich zaskoczył - był lepszy, niż moż­na by się spodziewać. Nils przesadził chyba w jej kry­tyce. Reijo przypomniał sobie słowa Nilsa o tym, że jakoś nie mógł mieszkać w odziedziczonym po nim i Raiji domu. Reijo zastanawiał się, czy ta łódź nie mia­ła być formą zwrotu długu, który ciążył Nilsowi, a którego nie dało się spłacić otwarcie. Ciekawe, czy teraz Nils śpi już spokojnie w domu nad morzem.

Santeri sprawdził się. Ludzie jego pokroju zawsze da­ją sobie radę, zawsze spadną na cztery łapy. Santeri oka­zał się lepszym marynarzem, niż Reijo przypuszczał. Na morzu nawet mróz nie dokuczał mu tak bardzo, choć właśnie on najczęściej był przemoczony i przemarznię­ty. Wilgotne morskie powietrze działało jednak na Santeriego całkiem inaczej niż lodowate powietrze na pła­skowyżu. W inny sposób nie można tego wytłumaczyć.

A dzieci?

Z ich powodu Reijo wybrał drogę morską. To dla nich podjął to ryzyko.

Nie nadawał się na przewodnika przeprawy przez pła­skowyż: wolał nawet nie myśleć, jak mogła się skończyć.

Nie mógł jednak udawać ślepego. Widział doskona­le, że dzieci nie mają w tej podróży odpowiednich wa­runków. Jednak tylko Ida wrzeszczała jak opętana i okazywała swoje niezadowolenie na wszelkie sposo­by. Widać było, że jej maleńkie ciałko bardzo się mę­czy, że chętnie poraczkowałaby sobie swobodnie, za­miast leżeć nieruchomo, opatulona w ubrania i skóry, przez większą część dnia - jak więzień umieszczony w niewielkiej drewnianej łodzi.

Pozostałe dzieci milczały. Okazywały zrozumienie.

Dzieci nie powinny zachowywać się w ten sposób. Reijo wcale nie chciał, by milczały, wolałby, żeby się buntowały przeciwko temu, co je boli.

Nie zachowywały się naturalnie. Sam nigdy nie był takim dzieckiem. Tym bardziej Raija - to Reijo mógł­by zeznać pod przysięgą. Żadne z nich nie potrafiłoby też wychować dzieci do takiego posłuszeństwa.

Tymczasem nawet Maja ukrywała, że szczęka z zim­na zębami.

Reijo nienawidził sam siebie.

Czuł też nienawiść w stosunku do tego poszarpane­go, surowego wybrzeża. Nienawidził wiatru, który ra­nił skórę, wdzierał się między ubrania i z radością kłuł ludzi najboleśniej, jak potrafił.

Czuł nienawiść wobec kraju, który kochał. Nie lu­bił samego siebie.

Gdy tylko miał czas, by myśleć, snuł marzenia o rozżarzonych paleniskach, o ścianach chroniących przed wiatrem. W fantazji widział się otulonego w skó­ry przed ogniem, w marzeniach czuł ciepło rozlewają­ce się po ciele i błogość, podsycaną świadomością, że na zewnątrz króluje surowa zima.

Czwartego dnia powietrze zaczęło się zagęszczać. Niebo zasnuło się szarzyzną. Zbliżyło się do morza, skryło gdzieś horyzont, uciszyło wiatr...

Zaczęli dryfować, zamiast żeglować. Niosły ich nie­znane prądy.

Zarysy lądu były coraz mniej widoczne, spowijała je szaroczarna mgła. Gęsta, lepka i nieprzyjazna...

- Nie damy rady przybić do brzegu - zameldował Santeri ze swego posterunku na dziobie. - Tylko kruk albo mewa mogą się tam przedostać.

Reijo dawno już to zrozumiał. Po prawej stronie wznosiły się strome skały - widzieli to wyraźnie, za­nim zasnuła je mgła. Teraz z trudem mogli dojrzeć sie­bie nawzajem.

- Uważaj! - krzyknął Reijo. - W tej mgle możemy w coś uderzyć.

- Gdzieś trochę dalej musi być przecież jakieś miej­sce, w którym możemy przybić do brzegu. - Głos Mattiego drżał nieznacznie.

Reijo wzruszył ramionami. Wystarczy, że Santeri i on wiedzą, że w tej chwili wcale nie mogą być pew­ni, czy trzymają właściwy kurs. Teraz, gdy nie widzie­li ani linii brzegowej, ani horyzontu, gdy niebo zlało się w wełnistą masę ze wszystkim innym, nie mieli żad­nego punktu odniesienia.

Pozostawało mieć nadzieję, że prąd płynie wzdłuż lądu. Pozostawało zaufać intuicji. Wierzyć, że mają ra­cję w sprawach, w których powinni byli mieć pewność.

Reijo rozumiał, że to istne szaleństwo, ale nie miał wyboru.

Może pogoda się zmieni, nim osiądą na jakiejś mie­liźnie.

Trzeba zachować spokój, myślał. Wiedział przecież, że wszyscy inni są przerażeni. Tak samo jak i on.

- To jest niebezpieczne, prawda? - dopytywała się Elise.

- Skąd wiesz, gdzie jest ląd? - zastanawiała się Maja, trzeźwo jak zawsze. Jej pytanie obudziło czujność Mattiego. Reijo zauważył, ze chłopak wyraźnie pobladł.

On zaś nie był w stanie kłamać.

- Nie wiem, gdzie jest ląd, Maju. Przypuszczam, gdzie jest, ale nie jestem tego pewien. Mam nadzieję, że Santeri coś widzi. Że zobaczy niebezpieczeństwo, nim na nie...

W łodzi zapadła cisza.

Elise przytuliła małą Idę z całej siły. Przysunęła się bli­żej Knuta. Kiedy siedzieli tak blisko siebie, czuli się trosz­kę bezpieczniej. Maja i Ailo też się do siebie przybliżyli. I tak jak w tej mrocznej jaskini, chwycili się za ręce.

- Mgła nas zaskoczyła - wyjaśnił Reijo Mattiemu. - Ani ja, ani Santeri nie potraktowaliśmy zapowiadają­cych ją znaków wystarczająco poważnie. To przede wszystkim moja wina. Nie przypuszczałem, że ten wiatr ucichnie. Dlaczego miałby to zrobić? Wiał prze­cież cały czas. Ale pomyliłem się. Sam to widziałeś. By­liśmy za daleko od lądu, brzeg był zbyt skalisty i mgła dopadła nas szybciej, niż się spodziewaliśmy.

Matti wysłuchał tego wyjaśnienia, ale wciąż się bal.

Dryfowali...

Reijo zastanawiał się, czy powinni zacząć wiosło­wać, ale nikomu o tym nie powiedział.

We mgle zamajaczył jakiś prześwit, zwinięty żagiel zaczął furkotać nieco bardziej. Reijo nie odważył się jednak skorzystać z tego słabiutkiego wiatru, pozwo­lił, by łódź wciąż dryfowała. Nie ośmielił się postawić żagla, skoro nie wiedzieli, co się znajduje przed nimi.

Mógłby ryzykować na znanych sobie wodach, ale teraz zupełnie stracił orientację. Wolał więc zachować rozwagę.

Mglista ściana nie będzie przecież otaczać ich wiecz­nie. Nie na tych wodach. Pogoda zmieniała się tu za­zwyczaj tak szybko, że człowiek nie miał czasu się do niej przyzwyczaić.

Dzień dłużył się w nieskończoność.

Wszyscy milczeli. Reijo był pod tym względem su­rowy. Przedtem rozmawiali za dużo i za głośno.

To mogło być niebezpieczne. Gdyby tak załoga nie dosłyszała jakiegoś rozkazu? Rezultaty byłyby do­prawdy opłakane.

Reijo lubił ich wszystkich, ale na pokładzie, gdy stał za sterem, był przede wszystkim kapitanem. Odpowia­dał za ich bezpieczeństwo i traktował to bardzo po­ważnie.

Morze zachowywało się zawsze kapryśnie. Potrafi­ło zaskakiwać co chwila. Mgła była najlepszym tego dowodem.

Podczas żeglugi na pokładzie mógł rozbrzmiewać tylko, głos kapitana. Wszyscy powinni wykonywać je­go rozkazy. Los całej ósemki zależał od tego, czy za­łoga błyskawicznie, bez zastanowienia wykona polece­nie. Chodziło o zaufanie, o spokój, o to, by każdy znał swoje miejsce i zadania. Przede wszystkim zaś o to, by każdy usłyszał wydany rozkaz.

Reijo przyzwolił na krótkie, ciche pogaduszki, za­bronił jednak niepotrzebnego głośnego gadania. Gdy zaś sytuacja zrobiła się trudna, zażądał całkowitej ciszy.

- Ster w prawo! - krzyknął nagle Santeri, rzucając się na przeciwległą burtę, by przywrócić równowagę łodzi, gdy przechyliła się niebezpiecznie. Matti skoczył w ślad za nim, a Reijo szybko zrobił to, co do niego należało.

Przy tej pogodzie nie widział zupełnie, co się dzieje przed dziobem. Musiał zawierzyć Santeriemu.

Reijo zauważył jakiś nieco ciemniejszy kształt za le­wą burtą. Santeri i Matti przestali wisieć na relingu.

- Spora wysepka - orzekł Santeri. - Zaryzykujemy?

- Jasne - powiedział Reijo. Wiedział równie dobrze jak Santeri, że to o wiele bardziej bezpieczne niż dal­sza żegluga we mgle. Gdyby nie natrafili na tę wysep­kę, musieliby zarzucić kotwicę i mieć nadzieję, że nie zdryfują zanadto w tej szarej zasłonie.

Powoli posuwali się w stronę lądu. Cień stal się wy­raźniejszy, nabrał bardziej zdecydowanego kształtu. Reijo domyślał się, że znajdą tam tylko skały, w naj­lepszym razie trochę mchu, ale tak czy inaczej posta­wią nogę na stałym gruncie. Północne wybrzeże nie należało do najurodzajniejszych krain, zwłaszcza że mróz codziennie szarpał tę ziemię swymi pazurami.

- Długo tu zostaniemy? - dopytywała się Maja. - Tu jest okropnie.

Widok zbyt dużej ilości skał przyprawiał ją zawsze o dreszcze. Była to pamiątka po przeżyciach w jaskini.

- Rozstawimy jurtę - obiecał Reijo. - Wtedy będzie trochę lepiej.

Doskwierał im chłód.

Wysepka okazała się niewielka, Reijo mógł z powo­dzeniem ogarnąć wzrokiem oba jej końce albo rozma­wiać z kimś stojącym na drugim krańcu.

Na szczęście na samym środku skalisto - kamiennej wysepki wznosił się pagórek, który ich osłonił przed wiatrem od morza.

Znaleźli nawet całkiem płaski kawałek terenu, na którym udało się rozstawić jurtę. Wyłożyli podłoże skórami, zasłonili wszystkie szpary tak starannie jak się dało. Paleniska nie budowali, bo brakło im drew na podpałkę.

Między wydanymi na siły natury śliskimi kamienia­mi nie rosło zupełnie nic. Nawet mech nie zdołał wcze­pić się w nieliczne, jałowe grudki ziemi.

- Zrobimy, co się da - powiedział Reijo pogodnie, tonem, który nie oddawał jego prawdziwego nastroju. - Jeśli przytulimy się do siebie, będzie nam cieplej.

Pospiesznie zmienili mokre ubrania na suche i sku­pili się w bezładną gromadkę wokół Reijo. Wszystkie dzieci chciały siedzieć jak najbliżej niego. Wszystkie chciały czuć jego ciepło i siłę.

Reijo wziął Idę na kolana. Była najmniejsza. Jego malutka dziewczynka. Potrzebowała najwięcej ciepła. Maja nie dała jednak za wygraną. Wślizgnęła się pod jego ramię i zasnęła, nim zdołała przeżuć suszone mię­so, które dał im Reijo. Wcześniej z zazdrością patrzy­ła na Idę, która dostała odrobinę chleba i roztartych w dłoni jagód.

Pozostałe dzieci musiały się zadowolić przytule­niem do części ramienia czy nogi Reijo. I nie wymaga­ły wcale, by ktokolwiek poświęcał im uwagę.

Matti i Santeri dołączyli do tej gromadki.

Z zewnątrz otulili się sporą ilością skór.

Ścianki jurty osłaniały ludzi przed najgorszym wia­trem i wilgocią, a jednak chłód zdołał się zakraść po­między nich.

Ida zasnęła. Reijo ułożył ją pod kurtką, na cienkiej koszuli, tak by mogła grzać się ciepłem jego ciała. Je­go mała dziewczynka nie powinna marznąć.

Miarowy, spokojny oddech dziecka przyniósł i je­mu odrobię wytchnienia. Nikomu innemu nie było dane odpoczywać tak wygodnie, jak jej. Wszyscy wpraw­dzie zasnęli i spali przez jakiś czas, ale obudzili się, za­nim ich umysły i ciała zdołały odzyskać sprawność.

Reijo nawet nie próbował zasnąć. Wiedział dobrze, że nie zazna spokoju, póki nie zniknie mgła, póki nie ruszą w dalszą drogę.

Z jakiegoś niejasnego powodu wysepka nie wydała mu się bezpieczna.

Uśmiechnął się sam do siebie, gdy to pomyślał. Gdy­by tylko powiedział coś takiego Raiji! Przecież to on zawsze śmiał się z jej przeczuć.

Raija... co też się z nią dzieje?

Jakże często zadawał sobie to pytanie. Wiele razy chciał je wypowiedzieć na głos, zawsze jednak się od tego powstrzymywał.

Reijo tęsknił za nią. Tęsknił za nią przez cały czas, nie mógł jednak o tym mówić, bo ani Santeri, ani Mat­ti nie zrozumieliby go.

Nie tęsknił za Raiją jako swoją żoną. Nie za kochan­ką.

A wszyscy podejrzewaliby go właśnie o to.

On tymczasem tęsknił za inną Raiją. Za tym, kim ona dla niego była. Za przyjacielem i człowiekiem. Przede wszystkim za najbliższym mu człowiekiem. Za kimś, kogo dobrze rozumiał i kto rozumiał jego bez niepotrzebnego gadania. Za najwspanialszym towa­rzyszem, jakiego można sobie wyobrazić.

Mało kto uwierzyłby w jego zapewnienia. Dla innych była piękną, atrakcyjną kobietą, kobietą nieosiągalną.

Reijo wcale im się nie dziwił. Przez wiele lat dla nie­go również była taką kobietą, lecz z czasem przygasa na­wet największa namiętność. Pojął to dopiero po fakcie.

Dziś nie potrafiłby trzymać jej w ramionach tak jak niegdyś.

Jako przyjaciel - i owszem. Ale nie jako kochanek.

Brakowało mu tej przyjaźni. Bliskości, intymności, istniejącej pomiędzy przyjaciółmi, którzy wiedzą o so­bie prawie wszystko, którzy mogą sobie zaufać w każ­dej sytuacji i są w stanie wiele dla siebie poświęcić, któ­rzy są gotowi oddać za siebie życie.

Raija zawsze była mu takim przyjacielem. Od cza­sów, gdy był niezręcznym chłopcem, który ją uwiel­biał.

W swym wieku męskim nie miał już takich przyja­ciół.

- Czy nie powinniśmy zabrać tu trochę więcej jedze­nia? - zastanawiał się Matti. - Nie przemoknie w łodzi?

Matti był młody. Pięty go swędziały. Nie potrafił usiedzieć w miejscu bezczynnie.

Nie znosił chwil, w których nie było nic do zrobie­nia. Takie chwile nie miały dla niego sensu.

- Nie - odpowiedział mu Reijo. To on był kapita­nem. Przywódcą. Nie musiał mówić nic więcej. Ale wziąwszy pod uwagę fakt, iż pytanie zadał Matti, do­dał: - Jedzenie jest porządnie zapakowane. Mięso nie zepsuje się od wilgoci. Łódź jest dobrze zacumowana.

To wyjaśnienie uspokoiło chłopca.

Santeri i Matti wymienili spojrzenia. Nie zdradzili się jednak z tym, że w pewnym sensie obaj czują po­dobny niepokój. Obaj przecież byli jeszcze młodzi.

Reijo wyglądał od czasu do czasu przez otwór w da­chu. Mgła wciąż była gęsta. Gdy wreszcie zdołał doj­rzeć niebo, stało się już czarne.

Nadeszła noc.

Okazało się, że mgła stanowiła zaledwie zapowiedź zmiany pogody.

Nocą nadszedł prawdziwy wiatr. Gradobicie. I sztorm.

Porywy wiatru szarpały jurtą. Reijo żałował, że roz­stawili ją na chybcika. Pagórek wznoszący się na wy­sepce osłaniał ich trochę przed wichrem, ale Reijo nie dałby sobie głowy uciąć za to, że ich schronienie prze­trzyma tę niepogodę.

- Powinienem był to przewidzieć - mruknął do sie­bie. - Pomyśleć przynajmniej, że to się może zdarzyć. A ja uspokoiłem się, sądząc, że to tylko mgła. I że bę­dzie po kłopocie, gdy się rozrzedzi.

- Nie jesteś Panem Bogiem - stwierdził Matti. - Nikt nie oczekuje, że przewidzisz wszystko.

- Ja tego od siebie oczekuję.

Matti nie wiedział, co na to odpowiedzieć.

Wiało coraz bardziej. Grad wielkości jajek bombar­dował ściany jurty. Dzieci się przestraszyły, szukały u Reijo ciepła i schronienia. Musiał pomieścić w obję­ciach całą piątkę. Powinien dać im poczucie bezpie­czeństwa, a tymczasem i jego ogarnęła wyjątkowa trwoga.

Jeśli wiatr porwie jurtę znad ich głów, nie pozosta­nie im żadna nadzieja. Wówczas ich przyszłość będzie można określić tylko jednym słowem: straceni.

- Muszę wyjść - powiedział, gdy wydało mu się, że wichura trochę ucichła. Wyglądało na to, że tylko on ma takie wrażenie, bo wszyscy próbowali odwieść go od tego zamiaru.

- Lepiej będzie, jeśli ja wyjdę - oświadczył Santeri. - Dzieci czują się bezpieczniej przy tobie.

- I zdołasz wzmocnić jurtę, nic nie widząc? Będziesz w stanie pracować gołymi rękami?

Santeri spuścił oczy. Rzeczywiście nie był zbyt od­porny na zimno...

- Stawiałem tyle samo jurt, co i ty - powiedział Mat­ti. Wreszcie pojawiło się zadanie, które potrafił wyko­nać po mistrzowsku. Przydały się doświadczenia z cza­su spędzonego z Raiją i Mikkalem.

- Ale to ja jestem kapitanem - uciął dyskusję Reijo. - I dlatego wyjdę. Wy musicie grzać dzieci. Zrobię, co trzeba. Bywałem już na dworze przy takiej pogodzie. Podczas pierwszej wyprawy do Finnmarku przy ta­kiej pogodzie klęczałem w łodzi i wybierałem wodę całymi godzinami. Zdawało mi się, że umrę, trzyma­jąc czerpak w rękach. Jeśli nie stało się to wówczas, to nie stanie się i teraz. Wtedy odpowiadałem tylko za siebie. Dzisiaj ciąży na ranie znacznie większa odpo­wiedzialność. Sądzę, że ten, który pociąga za sznurki, też o tym pamięta...

Reijo dobrze nasunął skórzaną czapkę na czoło i wymknął się na dwór między dwoma uderzeniami szkwału. To była jedyna możliwość. Szalejący wicher prawie uniemożliwiał wyjście na zewnątrz.

Reijo musiał się mocno pochylić, aby utrzymać się na nogach.

Kiedy udało mu się wykonać połowę roboty, jurta o mało co się nie zawaliła. Musiał za wszelką cenę za­mocować jedną z lin między kamieniami. Ale najpierw powinien ich poszukać.

Z trudem czołgał się po wysepce, zbierając odpowied­nie kamienie, które transportował potem w tej samej po­zycji. Wiele razy zawracał. Należało też zamocować solidniej skórzaną płachtę. Dłonie odmawiały mu posłu­szeństwa, nie był w stanie rozprostować palców. Jedna ręka krwawiła, skaleczył ją bowiem, usiłując rozbić ka­mień, potrzebny do umocnienia jurty.

Gdy wreszcie uznał, że namiot stoi dość pewnie i że nic więcej nie zdoła zrobić, był naprawdę wycieńczo­ny. Czołgał się po lodowatym, kamienistym zboczu, raniąc się jeszcze bardziej. Nie mógł wstać, by nie dać się porwać wichurze.

Reijo rzucił okiem na łódź. Była lepsza, niż się zda­wało Nilsowi. Szkoda tylko, że nie zabezpieczył jej le­piej. Gdy ją przywiązywał, nie spodziewał się sztormu.

Matti miał też trochę racji, lękając się o jedzenie. Po­za tym pozostawili na pokładzie mnóstwo sprzętu.

Reijo nie miał już jednak na nic siły.

Takie burze nie trwają wiecznie nawet w Finnmar­ku. Gdy nastanie ranek, będzie po burzy. I ruszą w dal­szą drogę.

Trzeba jakoś przetrzymać tę noc. Pokonać chłód i wszystkie niepotrzebne, zdradliwe myśli.

Reijo uchylił zasłonę jurty. Dzięki wysiłkowi roz­grzał ręce na tyle, że wróciło mu czucie w koniusz­kach palców - zorientował się też, że ma połamane paznokcie.

- Boże - jęknął Matti. - Co, u diabła, się tam dzie­je? Wyglądasz tak, jakbyś wracał z bijatyki podczas jarmarku!

Reijo nie zrozumiał, o co mu chodzi. I wtedy napotkał spojrzenie Mai. Spojrzenie brązowo - żółtych oczu.

- Reijo, masz zakrwawioną buzię. Reijo uniósł dłonie i przyłożył je do policzków. Nie czuł zupełnie nic, ani w dłoniach, ani w policzkach. Ale gdy spojrzał na swoje ręce, zobaczył, że są zakrwa­wione. Teraz zrozumiał.

- To grad - powiedział i osunął się w sam środek kręgu, który stworzyli. Pozwolił, by otoczyli go. Teraz on ich potrzebował, potrzebował ciepła, bliskości i si­ły. Sam nie był w stanie nic im dać.

- Grad wielkości jajek. O ostrych brzegach... - po­kręcił głową. - Nic nie czułem. Przy takim gradobiciu człowiek traci czucie. Mróz całkowicie uśmierza ból. Mam jednak nadzieję, że jurta nie zwali się nam na gło­wy tej nocy.

Elise przyłożyła obie ręce do policzków Reijo. Trzy­mała je tak długo, aż jego skóra się zagrzała. Ucieszy­ła się, że może zrobić coś dla swego opiekuna, które­mu tyle zawdzięczała. Elise zapragnęła, by była z nimi Raija. Wówczas wszystko byłoby w porządku. Tak jak przedtem. Tworzyli rodzinę, choć przez całe życie by­li w drodze. To, że wciąż skądś odchodzili, nie bolało nawet po części tak, jak rozstanie z Raiją.

- Czy kiedykolwiek się stąd wydostaniemy? - zapy­tała Elise po cichu.

- Obiecuję wam to - powiedział Reijo. - Oczywi­ście, że się stąd wydostaniemy. Co za pytanie?

Elise uśmiechnęła się blado. Nie umiała się zdobyć na prawdziwy uśmiech.

- Tak się boję, Reijo.

- Ja też - zdradził jej, choć widział, że wcale mu nie uwie­rzyła. Dzieci nie potrafiły sobie wyobrazić, że Reijo może się czegoś bać. Gdyby tak było, wystraszyłyby się jeszcze bardziej i dlatego nie przyjmowały tego do wiadomości.

Mówił tak tylko, żeby się nie wstydziły swojego strachu. Reijo nie może się bać!

- Będziemy trzymać się za ręce - zaproponował Reijo. - Wyobrazimy sobie, że jest ciepło, i zaśpiewamy coś.

Noc jakoś minęła. Burza ustała równie niespodzie­wanie, jak się zaczęła. Ranek przyniósł całkowitą ci­szę. Nie słychać było ani jednego podmuchu wiatru.

Zupełnie zesztywniali Reijo i Santeri jakoś zdołali wstać. Matti wciąż spał, obejmując ramionami Elise i Knuta. Maja i Ailo leżeli mu prawie na kolanach. Ida spędziła noc w ramionach Reijo. Otulił ją ostrożnie skórami, zanim się podniósł.

- No, nareszcie się stąd ruszymy! - westchnął Aleksanteri. - Nie czułem się tak fatalnie od czasu, gdy ostatnio oberwałem.

Reijo stał już przed jurtą.

- Nie ruszymy się stąd - powiedział martwym głosem. Santeri wypadł na dwór. Zobaczył to samo, co Reijo. Łódź zniknęła. Nie widać było nawet jej szczątków. Nigdzie jej nie było. Otaczało ich morze. Nad sobą mieli tylko nie­bo. Kamienna wysepka stała się ich całym światem.

- Mieliśmy nieboszczyka na pokładzie - wyrwało się Santeriemu.

Reijo spojrzał na niego surowo bez słowa.

8

- Mam ochotę przekląć samego siebie - mruknął Re­ijo. - Co za cholerna bezmyślność! Moja własna głupota...

- Nie bądź takim obłudnikiem! - Santeri kopnął ja­kiś kamień. Kamień nie ruszył się z miejsca i ucierpia­ła tylko noga Santeriego. - To nie twoja wina. Robiłeś, co mogłeś. Licho wie, gdzie bylibyśmy teraz, gdybyś się nie zdecydował na podróż łodzią.

- Licho wie, gdzie teraz jesteśmy - odparł Reijo cierpko. W oddali majaczył zarys lądu, ale poza tym otaczało ich tylko morze i niebo. - Nie przypuszcza­łem, że oddaliliśmy się aż tak bardzo od brzegu. Pły­ną tu chyba jakieś przedziwne i wartkie prądy. Inaczej nie można tego wytłumaczyć. Miałem nadzieję, że prą­dy płyną wzdłuż lądu. Pomyliłem się.

Reijo zapatrzył się w cieniutki pasek ziemi. Nigdzie nie dostrzegł dymu. Żadnego domu. Nikogo, kto mógłby ich zobaczyć. Skoro są tu tak silne prądy, to zapewne nie ma żadnej osady.

Ugrzęźli na dobre.

- Powinienem był posłuchać Mattiego, gdy mówił o jedzeniu.

- Skąd mogłeś wiedzieć - pocieszał go Santeri. - Ja też się z niego śmiałem. Żaden z nas nie potraktował te­go poważnie. Chyba nie powiesimy się z tego powodu.

Reijo spojrzał na niego.

- Nie mamy na czym.

Santeri musiał się uśmiechnąć w tej powodzi nie­szczęść.

- Gdybym to wiedział, raczej spaliłbym łódź. - Reijo nie mógł oderwać wzroku od horyzontu. - Straciłem łódź. Większość zapasów. Prace Mikkala. Dobry Boże, Raija nigdy mi tego nie wybaczy: straciłem Mikkala...

- Jego martwe ciało - sprecyzował bezlitośnie Santeri. - To było tylko martwe ciało, Reijo. Mikkal odszedł dawno temu. Nie potrzebował już tego ciała. Może zresztą taki pogrzeb jest równie dobry jak każdy inny.

- Raija chciała go pochować - powiedział Reijo. - On tak kochał płaskowyż. To był jego świat, jego ziemia. Płaskowyż był ich życiem. Myślę, że chciała go tam po­chować dla Ailo i Mai.

- Grób to tylko odrobina ziemi - uściślił Santeri. Nigdy przedtem nie zastanawiał się nad tymi sprawa­mi, ale te słowa przyszły mu na myśl tak, jakby przy­gotowywał się do tego przez całe życie. - A morze jest wszędzie.

Reijo rozumiał, co chce przez to powiedzieć, ale nic nie mogło pomniejszyć jego rozpaczy. On, Reijo, za­wiódł Raiję. Nie miał pojęcia, w jaki sposób jej to kie­dyś wyjaśni.

- Tak czy inaczej musimy odnaleźć Ravnę - wes­tchnął. - Ona ma prawo wiedzieć. Mikkal był jej jedy­nym synem. Teraz zostali jej tylko Maja i Ailo.

- Ale najpierw ktoś musi nas odnaleźć. - Santeri przypatrywał się każdej morskiej fali, ale to nie zmie­niło faktu, że znajdowali się na samym środku morza.

Powrót do jurty był bardzo trudny. Ciężko im by­ło spojrzeć w pełne nadziei oczy.

Wszyscy oczekiwali na wieść o tym, że odpłyną stąd. A tu padły straszne słowa:

- Straciliśmy łódź. Roztrzaskała się. Musimy tu cze­kać, aż ktoś nas odnajdzie.

Olai Mikkelsen mieszkał samotnie od czasu, gdy żo­na go odumarła zeszłego lata. Daleko miał do sąsiadów, ale lubił takie życie. Nigdy nie przepadał za ludźmi. Je­go zdaniem morze, niebo i góry z powodzeniem star­czały za towarzystwo. Poza tym były jeszcze ptaki, a na­wet renifery, które czasem docierały na brzeg, gdzie po­stawił swój domek o krzywych oknach. Zbudował go własnymi rękami - z rosyjskich bali i z pozostałości roz­bitych statków, które dryfowały po morzu. Gdy czło­wiek mieszka niedaleko zdradliwej Trupiej Wysepki, nie może narzekać na brak czegokolwiek. Mikkelsen miał wszystko, czego potrzebował. I spało mu się cał­kiem nieźle, nawet nocami, choć żył z plądrowania wra­ków. Brał przecież tylko to, co było mu potrzebne. I gdy tylko mógł, ratował rozbitków. Nie robił interesów na cudzym nieszczęściu. Alina zarzuciła mu to wprawdzie kiedyś, ale nigdy więcej tego nie powtórzyła, a przecież przeżyli razem czterdzieści lat. To były dobre lata.

Nie mieli dzieci. Bóg tak chciał. Olai myślał sobie zawsze, że mieli przynajmniej siebie nawzajem, choć wiedział, że to nie była prawda.

On miał tylko siebie. Dlatego bez trudu pogodził się ze śmiercią Aliny. Zupełnie jakby wyszła, żeby nigdy już nie wrócić.

Olai widział, że nadciąga burza. Miał tę pewność, zanim pojawiła się mgła.

Cale życie spędzone nad morzem wiele go nauczyło. Za jego niebieskim, nieprzeniknionym spojrzeniem kryło się sporo doświadczenia.

Tego ranka, gdy wiatr jeszcze nie ustał, zobaczył łódź.

Wiatr zmienił nagle kierunek. Wspomagany przez prąd, pochwycił łódź i pognał ją na podwodne skały nieopodal wysepki.

Olai stał i patrzył, jak łódź tonie. Poszła na dno na­tychmiast i Olai wiedział, że jest stracona już na za­wsze. W tym miejscu podwodny prąd był tak silny, że wciągał wszystko i nic nie dało się uratować. Gdyby na pokładzie byli ludzie, nie pozwoliliby jednak po­rwać łodzi tak łatwo.

Olai czuł niepokój. Z niecierpliwością czekał chwi­li, gdy wiatr ucichnie na tyle, by można było wypły­nąć na morze.

Mówił do siebie, że potrzebuje ryby na obiad, ale to był tylko pretekst.

Ciągnęła go ta wysepka. Wiedział, że nic dla siebie tam nie znajdzie. Ale pamiętał oczy Aliny. Nigdy nie spojrzała na niego z dumą.

Teraz było już za późno, by tego doświadczyć, ale Olai wierzył, że jego żona tak czy inaczej patrzy na niego.

Nie chciał, by się wstydziła za męża.

Jego wprawne ręce chwyciły za wiosła. Płynął wzdłuż brzegu aż do chwili, gdy znalazł się na wyso­kości wysepki. Znał dobrze bezpieczne i niebezpiecz­ne miejsca.

Kiedy ujrzał lapońską jurtę, chciał zawrócić.

Uratowanie Lapończyków nie wydawało mu się czynem wielkim i bohaterskim.

Olai nie przepadał za Lapończykami. Włóczyli się z miejsca na miejsce i korzystali z tego, czego akurat potrzebowali, nie zwracając uwagi na prawowitych właścicieli tej ziemi.

Ale i Olai przez całe życie jadł mięso cudzych zwierząt. Nie dręczyły go z tego powodu żadne wyrzuty sumienia.

Mimo wszystko nie zawrócił.

Oczy żony śledziły przecież jego ruchy.

Co robili Lapończycy w łodzi na tym wybrzeżu?

Olai nie miał pojęcia. Zapytam ich, pomyślał. Jego zdaniem wciąż był tam ktoś, kogo można spytać.

Znalazł przetartą cumę. Wystarczył mu rzut oka, by stwierdzić, że cumowaniem zajmowała się wprawna ręka. Ręka obcego. Nie mógł wiedzieć, że przywiązu­je łódź w miejscu, w którym płynie zdradliwy prąd. Nie mógł wiedzieć, że wiatr wiejący od lądu dopełni dzieła zniszczenia.

Mikkelsen wciągnął swoją łódkę na brzeg. Odgłosy zwabiły ludzi. Z namiotu wyłonili się dwaj mężczyź­ni. Ich widok wprawił Olaia w zadziwienie. Żaden bo­wiem nie był Lapończykiem.

Jeden niewysoki, dobrze zbudowany, jasnowłosy i zielonooki.

Drugi niewiele wyższy, ale szczuplejszy. Z rudą grzywką i niespokojnymi oczami.

- Co za niespodzianka! - zawołał Reijo. - A ja sądzi­łem, że będziemy tu tkwić ładnych parę dni.

Olai zmarszczył brwi. Obcy mówił po norwesku z dziwnym akcentem. Finowie?

Ale przecież o tej porze roku nie ma tu żadnych ryb...

- Jest was tylko dwóch?

- I jeszcze jeden chłopak - wyjaśnił Reijo. - Oraz pięcioro dzieci.

Mikkelsen wytrzeszczył oczy.

- Dzieci? - zapytał. Przekroczył siedemdziesiątkę i nie słyszał już tak dobrze jak dawniej.

Reijo przytaknął.

Olai nic nie powiedział, ale ciągle kręcił głową.

- To nie była wielka łódź. - Wskazał głową kieru­nek. - Poszła na dno. Tu jest strasznie głęboko. Wi­działem, jak tonęła.

Reijo westchnął. Tego właśnie się spodziewał, sko­ro nigdzie nie było widać łodzi.

- Najpierw zabiorę dzieci, dobrze? Reijo się zgodził. Wszedł do jurty i, nie dowierzając własnym słowom, oznajmił, że zostali uratowani.

Niewiele czasu potrzebowali na złożenie namiotu. Rzeczy, które im pozostały, nie zajmowały wiele miejsca.

Olai śledził ich wzrokiem. Przyglądał się zwłaszcza hałasującym dzieciom. Potem zaczął się przypatrywać Reijo. On był tu z pewnością najważniejszy. Młody, ale rozsądny. Urodzony przywódca. Tyle zobaczył Olai.

- Niemożliwe, żeby wszystkie były twoje? Reijo uśmiechnął się. Objął ramionami maluchy.

- Moje - oświadczył zdecydowanie. - Wszystkie są moje.

- Młodo zacząłeś - skomentował Olai.

- Można tak powiedzieć - odparł Reijo. - Można tak śmiało powiedzieć.

Reijo najpierw wysłał ze staruszkiem Mattiego z dziećmi - z wyjątkiem Idy. Polecił Mattiemu po fiń­sku, by chłopak pomógł staremu wiosłować.

Olai odrzucił jednak tę propozycję z prychnięciem.

- Jestem wprawdzie stary, ale nie ułomny!

- Dziwny człowiek - orzekł Santeri, gdy czekali na powrót staruszka.

- Uratował nas - powiedział Reijo, choć w zasadzie był skłonny zgodzić się z Santerim.

Namiot i skóry nie zmieściły się w łodzi. Reijo nie miał jednak ochoty ich tu zostawiać.

- Nikt nie przybije do tej wysepki - uspokoił go sta­ruszek - zabierzesz to kiedy indziej. Teraz wszyscy musicie się zagrzać. Tam za wzgórzem jest mój dom. - Wskazał głową kierunek północny.

Reijo przystał na tę propozycję.

Udało mu się także przekonać mężczyznę, by oddał mu wiosła. Olai zgodził się w końcu, acz nie bez oporu.

Domyślał się, że ten Fin jest starym wygą morskim. Chłopaka zaś o to nie podejrzewał.

- Nazywam się Olai - rzekł. - Olai Mikkelsen. Co was tu przywiodło? Jesteście Finami?

Reijo przytaknął. Widział, którędy przypłynął do nich staruszek. Teraz nie musiał więc go o nic pytać.

- Reijo Kesaniemi - przedstawił się. - A to Aleksanteri Kilpi. Santeri. Mieszkałem w Ruiji, w Norwegii, przez prawie całe życie. Głównie w Lyngen. Santeri dołączył do nas tej zimy. Przedtem zajmował się ry­bactwem na wybrzeżu. Chłopak jest moim szwagrem. Matti. Matti Alatalo. Żona... odeszła.

Znów to samo kłamstwo. Reijo nie lubił się do niego uciekać, ale te słowa jakoś same mu się wyrwały. I zosta­ły zrozumiane tak, że nie trzeba było już nic wyjaśniać.

Reijo czuł jednak, że im częściej używa tego kłam­stwa, tym szybciej może stać się ono prawdą.

- Jej przybrana rodzina mieszka na półwyspie Varanger - kontynuował Reijo. - Właśnie tam zmierza­my. Straciliśmy coś więcej niż łódź...

Olai wlepił wzrok w Reijo. Potrzebował trochę czasu, by te słowa do niego dotarły. Czyżby ci ludzie wy­płynęli na morze ze zwłokami? Aż z Lyngen?

- Ona tak kochała płaskowyż - kontynuował Reijo. Santeri spojrzał w stronę lądu. Uznał, że tym razem Reijo posunął się za daleko. Jemu również nie podo­bało się to kłamstwo. Nie lubił tego wyjaśnienia. Po­dobnie jak Reijo wiedział, że dzięki niemu mogą spo­ro osiągnąć. Ale nie lubił go.

Raija żyła.

Raija była najbardziej żywotną istotą, jaką znał.

Olai splunął za burtę. Nic nie powiedział, ale pomy­ślał swoje.

Mężczyzna nie powinien za bardzo kochać swojej żo­ny. Bo mogło się to skończyć właśnie w ten sposób. Olai nie rozumiał tego człowieka. Lubił swoją Alinę. Przez te czterdzieści lat nie kłócili się za wiele. Dlatego tak dobrze pamiętał wszystkie złe słowa, które między nimi padły.

Ale przecież nigdy nie zrobiłby czegoś takiego...

- Daleka droga do Varanger - powiedział po chwi­li. - A przed nami najgorszy okres zimy!

Jakby Reijo nie był tego aż nadto świadomy!

Olai chrząknął kilka razy. Splunął czarną śliną i spojrzał na obcego...

Może i dorobił się gromadki dzieciaków, ale sam miał jeszcze mleko pod nosem. Musiał być strasznie młody, gdy urodziło mu się pierwsze dziecko. Najstar­szy niemal dorównywał wzrostem ojcu. No i trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby się wybierać na mo­rze w takim towarzystwie...

A jednak Olai go polubił.

Za otwarte spojrzenie. Za sposób mówienia. Za spo­sób, w jaki wiosłował. Za spokój...

Nie potrafił wskazać konkretnej przyczyny. Ale po­lubił tego obcego. Tak po prostu.

- Mój dom nie jest zbyt wielki - powiedział. - Ale jest w nim ciepło. Pusto się tam zrobiło, kiedy mnie żona odumarła. - Olai musiał o tym wspomnieć, choć bał się, że to nie najlepiej podziała na tego młodego. - Jestem sam. A miejsca starczy dla wielu. W morzu nie brakuje jedze­nia Ten, kto potrafi pracować, nie będzie głodował.

- Proponujesz, żebyśmy zostali? Żebyśmy przezi­mowali u ciebie?

Olai przytaknął. Ten obcy człowiek nie lubił owijać spraw w bawełnę. To też przypadło staruszkowi do gustu.

- Santeri? - zapytał Reijo. Santeri wzruszył ramionami. Ta kamienista kraina nie podbiła jego serca. Ale równie dobrze jak Reijo wiedział, że ich wyprawa ma w zimie nikłe szanse po­wodzenia.

Zarżnęli renifery. Stracili łódź. Pieniądze się im skończyły. Nie mieli prawie nic na wymianę. A zaczy­nała się właśnie najgorsza pora roku.

- Niezła propozycja - uznał Santeri. - Ja się pracy nie boję.

- Powinienem zapytać też Mattiego. Jest już na ty­le dorosły, że mógłby uczestniczyć w podejmowaniu decyzji. Ale tu chodzi o moje dzieci... - Spojrzał spo­kojnie na Olaia. Na chwilę przestał wiosłować. - Sko­rzystamy z zaproszenia - zadecydował. - To bardzo miło z twojej strony, Olai. Chętnie zostaniemy. Mam nadzieję, że tego nie pożałujesz.

Olai nic nie odpowiedział. Uśmiechnął się do siebie i spojrzał w niebo, jakby chciał zerknąć na chmury. Tak naprawdę uśmiechał się do Aliny.

W naszym domu są dzieci, powiedział jej w my­ślach. Nasz dom jest pełen dzieci, Alina. Co ty na to?

Alina mu nie odpowiedziała.

Jej obraz zatarł się w jego pamięci na tyle, że nie po­trafił sobie wyobrazić jej pełnego podziwu spojrzenia.

Dom był za mały dla nich wszystkich, ale nikt się tym nie przejmował. Przybyszom wystarczyła na razie odrobina ciepła. Olai nie wiedział, co powinien zrobić dla gości. Ustąpił swe małżeńskie łóżko dzieciom.

- Ja go nie potrzebuję - powiedział zwyczajnie. - Je­stem już stary. Nie potrzebuję tyle miejsca. Kiedyś zresztą też nie byłem do tego przyzwyczajony. Dzie­ciom należy się wszystko, co najlepsze.

Byli mu bardzo wdzięczni. A parę godzin później przybyło im jeszcze więcej powodów do wdzięczności.

Kiedy nastał wieczór, staruszek zrobił się rozmowniejszy.

Mówił powoli, starannie ważył słowa. Najwyraźniej nie miał wielu okazji, by rozmawiać z ludźmi. Często ociągał się z odpowiedzią. Długo przeżuwał swoje my­śli, nim je wypowiedział na głos.

Widać jednak było, że cieszy go obecność ludzi. Odtajał nieco. Jego pomarszczona, okrągła twarz poja­śniała. Przygarbione ciało jakby się wyprostowało.

- Nie wy pierwsi utknęliście na tej wysepce - rzekł. - Wiele łodzi się tam roztrzaskało. I nie wszyscy mie­li tyle szczęścia.

Zarówno Santeri, jak i Reijo dziwili się ilości rze­czy, jakie leżały w tym niewielkim domu.

Zwyczajne, znane przedmioty mieszały się z rzecza­mi dziwnymi, których żaden z nich nie potrafił na­zwać.

A więc to Trupia Wysepka jest źródłem tego wszyst­kiego.

Santeri i Reijo wymienili spojrzenia. Sądzili, że sta­rzec tego nie spostrzeże.

- Nie zrobiłem nic złego! - Jego głos się zaostrzył, gdy zauważył tę wymianę spojrzeń. - Mieszkałem tu całe życie. Żywiłem się tym, co mi dało morze. Łowi­łem ryby jak wszyscy inni. I wyławiałem z morza to, czego potrzebowałem. Niczego nie kradłem, brałem to, co należało do umarłych. To Bóg umieścił tu tę wysep­kę i sądzę, że miał w tym jakiś cel. Ratowałem tych, których się dało uratować. Często narażałem swoje ży­cie, żeby ocalić nieznajomych. I nie brałem za to pie­niędzy. Brałem tylko to, czego potrzebowałem. Nigdy nikogo nie okradłem.

- Wcale tak nie sądziliśmy - powiedział Reijo. - To musi być straszne, mieszkać blisko takiego miejsca.

Olai uspokoił się, słysząc te słowa.

- Ja zawsze tu mieszkałem. Gorzej było z Aliną. Z moją żoną. Ona się tu przeprowadziła z wioski w głębi lądu. I nigdy się do tego nie przyzwyczaiła. Mówiła, że mieszkamy w przedsionku śmierci. Ko­biety nie powinny myśleć za dużo. Ale ona miała tyle czasu...

- A co z dziećmi? - zapytał Reijo. Olai pokręcił głową.

- Bóg nas nie pobłogosławił w ten sposób. Alina miała za dużo czasu. Za mało zajęć. Za wiele myślała.

Reijo zaczął lepiej rozumieć tego człowieka.

Trzej dorośli goście mieli spać w największej izbie. Znać było w niej wciąż kobiecą rękę. Na stołach leża­ły serwety ze zwykłego, niebieskiego samodziału.

Reijo nie pamiętał nawet, kiedy po raz ostatni wi­dział coś takiego.

- Dziwny człowieczyna - stwierdził Santeri. - Sam nie wiem, co o nim myśleć. Nie wiem, czy go lubię.

- Pirat - syknął Matti przez zęby. - Ciekawe, czy nie zwabił paru łodzi na mieliznę. Na przykład za po­mocą latarni...

- Nie masz prawa go o to posądzać! - Głos Reijo był bardzo ostry. - Wiemy tylko, że jest starym, sa­motnym człowiekiem, który stracił żonę. Musimy mu wierzyć. Mówił, że robił tylko to, co uważał za sto­sowne, i musimy mu wierzyć.

- To była bez wątpienia mowa obrończa - zaczął się zastanawiać Santeri. - Sam mówiłbym takim tonem, gdybym miał nieczyste sumienie.

Reijo odniósł podobne wrażenie.

- Tak czy inaczej, wiele mu zawdzięczamy - stwier­dził. - Siedział w samej koszuli i miał świadomość, gdzie by się teraz znajdowali, gdyby nie ten człowiek. - Nie wiadomo, kim byśmy byli, gdybyśmy mieszka­li koło tej wysepki... Łatwo kogoś osądzić, jeśli się nie przeżyło tego samego, co on.

Żaden z jego towarzyszy nie odpowiedział.

- A nawet jeśli naprawdę to robił? Zwabiał statki na mieliznę, a potem rabował, co się dało... Przecież może teraz tego żałować. Czy człowiek, który czegoś żałuje, nie zasługuje na szansę? Może właśnie w ten sposób próbuje spłacić dług. Mógł nas tam przecież zostawić. Widział, jak łódź tonie. Wiedział dobrze, że nie możemy mieć przy sobie wiele rzeczy. A jednak przypłynął na wyspę, choć jest staruszkiem. Wcale nie musiał tego robić. Mógłby udać, że nie miał pojęcia, że żyjemy. Jesteśmy obcy. Tylu marynarzy przed na­mi zakończyło życie na tej wysepce. Jej nazwa nie jest zapewne przypadkowa.

Matti wzniósł oczy do nieba.

- Zaraz powiesz jeszcze, że on tak lubi dzieci!

- Może. - Reijo uważał, że to wcale niewykluczone. - Nie dotrzemy do Varanger o tej porze roku. Dobrze o tym wiemy. Mamy szczęście, że go spotkaliśmy. Bę­dziemy okazywać mu szacunek tak długo, jak jesteśmy pod jego dachem.

Ani Matti, ani Santeri nie mieli nic do dodania. Ale myśleli swoje. Podobnie jak Reijo.

Trupia Wysepka nie zostawiła im jednak żadnego wyboru.

9

Raija musiała długo odpoczywać, nim poczuła się dość silna, by zmienić ubranie. Odszukała jedną z ko­szul Jewgienija i jego znoszone, ale czyste spodnie. Po­stanowiła się obejść bez bielizny.

Koszula sięgała jej do kolan, spodnie musiała pod­winąć, ale zupełnie się tym nie przejmowała.

Jewgienij w dalszym ciągu się nie ruszał.

To było przerażające.

Gdy wpatrywała się w niego wystarczająco długo, widziała, że Rosjanin oddycha. Oddech był jednak tak słaby, że bardziej martwił ją, niż pocieszał. Raija nie pojmowała, dlaczego nic nie pamięta. Była tam prze­cież. Dowodził tego ułamek obrazu, który sobie przy­pomniała. Poza tym jej pamięć przesłaniał mrok. Bez najmniejszego prześwitu. Raija na próbę stanęła na bo­sych stopach. Wciąż kręciło jej się w głowie. Czuła się gorzej niż powinna, nawet jeśli utraciła sporo krwi.

Musiał istnieć jakiś związek pomiędzy jej samopo­czuciem i tym brakiem pamięci.

Ostrożnie postąpiła parę kroków. Zdołała utrzymać się na nogach, nie musiała się nigdzie podpierać.

Zagryzła zęby i przekonywała samą siebie, że ma wię­cej siły, niż się jej wydaje. Że to tylko kwestia woli.

Koje były wpuszczone w ścianę, tworząc coś w ro­dzaju dziupli czy nisz.

Raija oparła się o brzeg koi Rosjanina.

Wielkie nieba, ależ on blady!

Wcześniej zwracała uwagę tylko na różnice między nim a Aleksiejem. Najprawdopodobniej dlatego, że bardzo pragnęła, by się od siebie różnili.

Teraz spostrzegła podobieństwa.

Nie były uderzające, ale istniały. Jewgienij miał o wiele ciekawszą twarz niż Aleksiej. Raija zastanawia­ła się, dlaczego kobiety tego nie zauważały. Cóż, naj­łatwiej zobaczyć to, co samo rzuca się w oczy, choćby to były tylko pozory. Tak łatwo ulec czarowi urody. Tak łatwo dać się zaślepić zewnętrznemu pięknu i od­rzucić całą resztę.

Trzeba trochę wysiłku, by zajrzeć głębiej. Dostrzec wartość tego, co nie błyszczy i nie przyciąga wszyst­kich spojrzeń.

Po raz pierwszy Raija zaczęła się zastanawiać, kim była dziewczyna, która sprawiła, że Jewgienij miał tak nieobecne spojrzenie. O kim myślał, mówiąc, że jego serce do kogoś należy. Powiedział przecież, że można wyleczyć się z miłości, znajdując inną, która wcale nie jest gorsza niż poprzednia.

Raija zastanawiała się, dzięki komu posiadł tę wiedzę.

Miała nadzieję, że Jewgienij spotka tamtą znowu. Że będzie ją trzymał w ramionach, niezależnie od te­go, kim ona jest. Skoro ją kocha, musi być warta jego miłości. Raija delikatnie musnęła palcem wygiętą w ostry łuk brew rannego. Leciutko dotknęła niepraw­dopodobnie długich rzęs. Nie zdając sobie z tego spra­wy, pieszczotliwie pogłaskała wychudzony, blady po­liczek.

Skóra, którą był przykryty, leżała tak, że futerko zaczęłoby go łaskotać, gdyby głowa mu trochę opadła.

Raija pochyliła się, żeby to poprawić.

Gdy otulała skórą ramiona Jewgienija, jedna z jej dłoni trafiła w pustkę.

Raija zesztywniała z przerażenia.

Musiała to sprawdzić.

Po jednej stronie znalazła ramię i rękę.

Po drugiej tylko ramię.

Strwożona odkryła chorego. Zobaczyła kompletnie zakrwawiony bandaż.

Z trudem przełknęła ślinę.

Przykryła na powrót Jewgienija, zamknęła oczy, po czym podniosła się chwiejnie i odeszła tyłem od jego koi. Pod powiekami miała wciąż ten straszny obraz.

Rozpłakała się. Nie szlochała nawet, ale łzy płynę­ły po jej policzkach strumieniami. Wypełnił ją ból sil­niejszy niż cokolwiek innego.

Otworzyła oczy i wybiegła. Chciała uciec przed tym obrazem. Uciec przed prawdą.

Oślepiona łzami wspięła się po drabince na pokład, wpadła między marynarzy i zaczęła ich przeklinać.

Przeklinała ich we wszystkich trzech językach, któ­re znała. Próbowała to zrobić również po rosyjsku.

To oni go skrzywdzili.

Pamięć wciąż jej nie wracała, ale Raija miała pew­ność, że sama nie byłaby zdolna do takiej potworności.

Powstrzymał ją w końcu sternik, Oleg. Ten potęż­ny mężczyzna pochwycił ją w swoje niedźwiedzie ra­miona i nie puścił, póki gniew z niej nie wyparował.

Wreszcie pozostał tylko płacz.

- On żyje - rzekł sternik.

- Tak, ale jak długo jeszcze?

Olbrzym milczał.

Raija wiedziała, że Oleg nie może jej odpowiedzieć na to pytanie. Ona sama też nie jest w stanie tego prze­wiedzieć.

- Ty zrobiłaś swoje - wyjaśnił Oleg - a my... swoje.

Raija nie zapytała, co takiego ona zrobiła. Nie zna­ła aż tylu rosyjskich słów. Dowiedziała się jednak, że rzeczywiście miała w tym wszystkim swój udział.

- Nie przeżyje - wykrztusiła, walcząc ze łzami. - To niemożliwe. Krew. Wykrwawi się. Umrze...

Milczeli.

Wszyscy marynarze przerwali pracę. W ich spojrze­niach czaiło się milczące oczekiwanie. Jakby ona mo­gła zrobić to, czego nikt inny nie potrafił.

Jewgienij umrze.

Dopiero wtedy zauważyli, że Raija jest bosa.

Ona tego nie spostrzegła. Nie czuła chłodu. Nie czu­ła, że marznie.

Oleg pokręcił głową i wziął ją na ręce. Raija nie ro­zumiała, dlaczego, dopóki nie spojrzała na swoje sto­py. Były sine, ale ona nic nie czuła.

Sternik zniósł ją na dół, do kajuty.

Marynarze uprzedzili go, co tam zobaczy, ale i tak na widok zakrwawionej koi poczuł mdłości.

Pospiesznie posadził Raiję w fotelu, po czym zebrał brudną pościel i ubrania w jeden tobołek, który wy­rzucił z kajuty. Wyniósł też wiadro z wodą, w której myła się Raija.

Wciąż jednak czuł zapach krwi. Potrzebował trochę czasu, by zrozumieć, że ten zapach dochodzi z koi ka­pitana. Raija powiedziała przecież, że on wciąż krwawi.

Oleg zmusił się, by rzucić okiem na ranę. Kobieta miała rację. Podszedł do drzwi i coś krzyknął, a po chwili marynarze przynieśli ciepłą wodę, buteleczkę alkoholu i parę czystych koszul.

Raija rozpłakała się znowu, ale wstała z fotela i chwiejnym krokiem podeszła do koi rannego. Łagod­nym, ale zdecydowanym ruchem odepchnęła sternika.

Nie miała wątpliwości, że to jej obowiązkiem jest opiekować się Jewgienijem.

Powinien krwawić jeszcze mocniej, pomyślała, usu­wając zaplamiony opatrunek. Rana jest tak rozległa, że krwi powinno być znacznie więcej. A jednak...

Czy to jej zasługa?

Raija nie chciała o tym myśleć, wiedziała przecież, że są sprawy, nad którymi nie panuje. Żyła w niej ta­jemna moc, ale to nie Raija decydowała o tym, czy mo­że jej użyć.

To się po prostu zdarzało albo nie.

Raija zwilżyła skórę wokół rany, zmyła zaschniętą krew.

Oleg podał jej spirytus. Raija tylko pokręciła głową. Nie była w stanie go użyć. Nie chciała przysparzać Jewgienijowi cierpienia.

Sternik pobladł i na jego twarzy pojawiły się kro­pelki potu, choć w kajucie wcale nie było gorąco.

Jego silne ramię zadrżało, gdy zwilżył czystą ko­szulę zawartością buteleczki i przyłożył ją do otwar­tej rany.

Raija odwróciła się, nie mogła na to patrzeć.

Kapitan jęknął cicho.

Raija oparła się o ścianę. Jej paznokcie zostawiły ślad w drewnie. Ledwie trzymała się na nogach. Przed omdleniem uratowało ją to, że ściana była zimna.

Gdy wreszcie odważyła się podnieść wzrok, Oleg nakładał już na ranę kolejną warstwę płótna.

Raija z wdzięcznością śledziła jego ruchy. Nie od ra­zu ośmieliła się spojrzeć na Jewgienija, na jego ścią­gniętą bólem twarz.

Czuła swą bezsilność.

Gdyby miała dostęp do ziół, mogłaby mu prawdo­podobnie pomóc. Nie była jednak tego pewna, bo ni­gdy przedtem nie widziała tak rozległej rany.

Uratowała kiedyś Santeriego, ale on sam miał w tym równie wielki udział.

Ale skąd wziąć zioła? Wokół królowała zima. Zie­mia zamieniła się w twardą skorupę, a poza tym od lą­du dzieliła ich cała wieczność.

Na twarzy Olega również malowała się bezradność. Długo wpatrywał się w kapitana, nim wreszcie podjął decyzję. Położył swą wielką dłoń na ramieniu Raiji, ze spokojem spotkał jej spojrzenie.

- Czekaj - powiedział i zniknął. Raija posłusznie czekała.

Wrócił, trzymając w wielkich dłoniach maleńki dzba­nuszek. Podał go Raiji.

- Daj mu to.

Dzbanuszek był zrobiony z pięknego szkła.

Z porcelany.

Słowo „ porcelana” podobało jej się prawie tak sa­mo jak materiał. Po raz pierwszy usłyszała je od Olego - Edvarda.

Biała porcelana w niezwykłe niebiesko - żółte wzor­ki, namalowane delikatnymi pociągnięciami pędzla. Faktura farby była ledwo wyczuwalna pod palcami.

Raija uniosła pokrywkę.

Dzbanuszek był napełniony do połowy białym prosz­kiem, drobniejszym niż mąka.

- Co to jest? - zapytała Raija, śliniąc palec, by po­smakować proszku.

Oleg chwycił ją za rękę.

- Ostrożnie! - ostrzegł. - To lekarstwo. Ze wscho­du. Nie będzie bólu. Będą piękne sny...

Oleg celowo szukał słów na tyle prostych, by Raija go zrozumiała.

Raija popatrzyła na proszek i nasypała sobie trochę na rękę. Zastanawiała się, w jaki sposób poda go Jew­gienijowi.

Oleg wziął szczyptę proszku z dłoni Raiji, otworzył kapitanowi usta i posypał lekarstwem jego język.

- Tyle wystarczy? - zdziwiła się Raija. Sternik z powagą pokiwał głową.

- To bardzo silne - powiedział. - Można to także wdychać.

Zademonstrował jej, jak to się robi, nie używając specyfiku. Nie przyznał się, że ten właśnie proszek da­wał mu szczęście i doprowadzał do szaleństwa.

Dostał ów środek od przyjaciela, który handlował z cu­dzoziemcami ze wschodu. Tam na wschodzie uznawano, że to świetne lekarstwo na wszelkie dolegliwości. A jeśli człowiek chce o wszystkim zapomnieć albo po prostu się zabawić, jest o wiele skuteczniejsze niż alkohol.

Przyjaciel miał rację.

Cudowne wizje, które wywoływał proszek, prze­wyższały wszystko, czego Oleg doświadczył w swoim życiu.

Ale przerażało go, że zaczął odczuwać przemożną potrzebę używania tego środka.

Potrzebę silniejszą niż jego własna wola.

Zrozumiał, że to lekarstwo może być niebezpieczne, i zdołał pokonać w sobie pragnienie wywoływania wizji.

Nie próbował białego proszku już od wielu lat. Nie używał go nawet wówczas, gdy był ranny. Wytrzymy­wał jakoś ból i wiedział, że czyni słusznie.

Ale tu chodziło o coś więcej.

Raija miała rację. Niewykluczone, że kapitan umie­ra. Nie ma potrzeby, by męczył się jeszcze bardziej.

Sternikowi zostało jeszcze trochę niezwykłego proszku. Wiele go kosztowało, by go oddać Raiji. Ale gdy nauczył kobietę kapitana, jak go stosować, gdy na­pomknął, jakie mogą być tego konsekwencje, poczuł, że już nie na nim spoczywa odpowiedzialność. Razem z małym dzbanuszkiem pozbył się wielkiego ciężaru.

- Jak jest spokojny - powiedział - nie dawaj mu wię­cej. Jeśli zobaczysz, że go znów boli, daj. Nie za czę­sto. Nie za dużo.

Raija pokiwała głową. Poczuła, jak jej dłonie, w któ­rych trzymała porcelanowy dzbanuszek, lodowacieją.

- I... - Oleg zawahał się przez chwilę. - Zrób to sa­mo, co na pokładzie.

Raija spojrzała na niego pytająco.

- Połóż na nim ręce - powiedział cicho, wyraźnie za­kłopotany. - To mu nie zaszkodzi. Trzeba spróbować wszystkiego.

Raija skinęła głową.

Oleg wyszedł. Bardziej przyda się na pokładzie niż tutaj.

Połóż na nim ręce...”

A więc to właśnie zrobiła.

Raija postawiła dzbanuszek na stole, na którym Jewgienij zwykł uzupełniać dziennik pokładowy. Uniosła ręce i spostrzegła, że drżą. I nic więcej.

Ale to jej dłonie zatrzymały krwotok. Marynarze byli tego świadkami.

Oleg nie chciał przyznać, że wierzy w skuteczność tego rodzaju zabiegów. Ale widział to.

Całe wydarzenie kryło się głęboko w pamięci Raiji.

Nie miała pewności, czy odważy się ponownie po­łożyć ręce na ciele rannego. Luka w świadomości bar­dzo ją przeraziła.

Ale przecież tyle Jewgienijowi zawdzięcza. O wiele więcej, niż zdoła kiedykolwiek spłacić...

Dłonie jej drżały, gdy na próbę przykładała je do wilgotnego bandaża. Teraz nie wolno jej myśleć o ni­czym innym, jak tylko o tym, by Jewgienij wreszcie przestał krwawić...

Raiji wydawało się, że trzyma swe ręce w ten spo­sób przez całą wieczność. I nic się nie wydarzyło.

Poczuła coś w rodzaju ulgi, gdy w końcu odjęła dło­nie od jego ramienia i stwierdziła, że wyglądają zupeł­nie normalnie. Dwie całkiem zwyczajne dłonie. Jej własne dłonie. Pozbawione mocy, której Raija wcale nie pragnęła. Czyżby straciły już tę moc...?

Twarz Jewgienija wydała jej się mniej napięta.

Dziwny proszek prawdopodobnie zaczął działać.

Raija przysunęła fotel do koi Rosjanina. Sięgnęła po porcelanowy dzbanuszek i usadowiła się w fotelu.

Chciała być blisko na wypadek, gdyby Jewgienij jej potrzebował.

Przez kilka następnych dni i nocy wszyscy odczu­wali wielkie napięcie. Chodzili na palcach.

Jewgienij leżał w kajucie, bliższy śmierci niż życia. Przestał jednak krwawić. Załoga u znała to za kolejny cud.

Gdy to się stało, Raija pomyślała, że Jewgienij nie żyje.

Ale on wciąż oddychał. Cichutko. Spokojniej i wol­niej niż należy, ale oddychał.

Twarz rannego się wygładziła. Z jego ust nie wydobył się ani jeden dźwięk. Proszek był chyba silniejszy, niż Oleg sobie wyobrażał. Raija usiłowała się dowiedzieć, co to za specyfik. Ale Oleg wiedział równie niewiele jak i ona, a chyba nawet wystraszył się skuteczności jego działania.

- Zaczyna się goić - szepnęła Raija sama do siebie, zmieniając bandaż czwartego dnia.

Nie miała odwagi dotknąć delikatnego naskórka, który zaczął zarastać powierzchnię rany, poczynając od brzegów... Namówiła sternika, by następnym ra­zem to on zmienił opatrunek. Chciała, by ktoś inny potwierdził tę wielką nowinę. Chciała mieć pewność, że nie daje się ponieść fantazji.

Oleg zobaczył to samo co ona.

- Nie mogę w to uwierzyć - powiedział. - Nie mo­gę uwierzyć.

Raija stała tuż obok niego. Popatrzyli na siebie: ich spojrzenia były jak lustrzane odbicia strachu i niedo­wierzania.

- Ja też tego nie rozumiem - przyznała. - Ale to prawda.

- Dajesz mu proszek? Raija skinęła głową. Oleg przełknął ślinę.

- Nie dawaj za dużo - rzekł po chwili zastanowienia. - Niech poczuje ból... Musi odzyskać przytomność.

W Raiji również dziwny sen Jewgienija budził lęk. Przez te wszystkie dni ranny nie poruszył się ani ra­zu. Leżał tak, jak go położono. Wolałaby chyba, żeby odebrała go jej śmierć niż ten dziwny stan.

Proszek musi się kiedyś skończyć, pocieszała się Ra­ija. Z lękiem używała środka, którego nie znała.

Czuwała przy koi Jewgienija. Kuliła się w kłębek w fotelu, spała w nim, jadła w nim - o ile w ogóle coś jadła, i czuwała nad rannym. Dzień przestał się różnić od nocy. Spała od czasu do czasu. Oleg zaglądał do niej, gdy tylko miał wolną chwilę. Marynarze rzucali w jej stronę spojrzenia pełne przerażenia i czegoś jesz­cze, czego Raija nie potrafiła nazwać.

Doby zlewały się ze sobą.

Siódmego dnia Jewgienij otworzył oczy i wypowie­dział jej imię.

- Raija...

Przyspieszony oddech zdradzał ból. Raija starała się co­raz rzadziej podawać mu proszek. Ostatnią porcję dostał w środku nocy. Potem zdołała napoić go odrobiną wody. Uniosła mu głowę i wlewała po parę kropel do jego ust. Większość ciekła mu po brodzie, ale trochę połknął.

- Jestem tu, Jewgienij - powiedziała przerywanym głosem i natychmiast podbiegła. Nie pozwoliła mu się podnieść. - Musisz odpoczywać. Leż, Jewgienij!

Nie miała pojęcia, czy ją słyszy. Patrzył gdzieś w dal. Jakby na kogoś, kto stał za jej plecami, choć by­li zupełnie sami.

- Raija! - Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale słowa zawisły w powietrzu. Znów zapadł się w siebie i po­grążył we śnie, którego Raija tak bardzo się lękała.

Padła na kolana koło jego koi. Oparła o jej brzeg złożone ręce i modliła się bez słów. Dziękowała za po­prawę jego stanu i błagała, by wyzdrowiał.

I wsypała następną maleńką porcję białego proszku na jego język.

Głos Jewgienija nabrzmiał tak wielkim bólem, że nie mogła znieść nawet wspomnienia tego dźwięku.

Chwilę później zjawił się Oleg, ale nie powiedziała mu, co się zdarzyło. Wolała zachować to dla siebie. Nie chcia­ła przedwcześnie rozbudzać oczekiwań sternika i załogi.

- Za dzień będziemy na miejscu - powiedział Oleg. - W domu.

- Nie wolno nam go ruszyć.

- On ma dom, w którym będzie mu o wiele lepiej niż w tej kajucie.

- I ja będę za to odpowiadać? - zapytała Raija. W cią­gu minionego tygodnia nauczyła się nieprawdopodob­nie wielu słów.

Oleg nie mógł rozpoznać sam siebie, gdy zapropo­nował:

- Mogę dzielić z tobą odpowiedzialność. Raija zaczerpnęła powietrza.

- Wolę na razie nie decydować... Zaczekajmy z tym, aż będziemy na miejscu.

Oleg kiwnął głową. Rozumiał to dobrze. Pamiętnej nocy w Lyngen na pokładzie „Sankt Nikołaja” znala­zła się naprawdę niezwykła kobieta. Ludzie mówili, że zastrzeliła kogoś podczas jarmarku. Teraz Oleg był skłonny uwierzyć, że miałaby dość siły, by to zrobić. Gdy zobaczył ją po raz pierwszy, zupełnie w to nie wierzył. Wtedy wydawało mu się, że to tylko nałożni­ca kapitana. Była przecież dość ładna...

- Dlaczego tu jesteś? - zapytał nagle. To pytanie po prostu mu się wyrwało.

Raija aż drgnęła. Wydawało jej się, że tak strasznie dawno już nie myślała o sobie, chociaż od tej pory mi­nęło zaledwie parę dni. Przed nieledwie paru tygodnia­mi jej życie legło w gruzach.

Ostatnio nie miała czasu o tym myśleć. Nie myśla­ła o Mikkalu od chwili, w której obmyła się z krwi...

- Czy to ty strzelałaś? - zapytał Oleg. Pokręciła głową. Kruczoczarna grzywka opadła jej na czoło, a ona zmęczonym ruchem odgarnęła ją do tyłu.

- To on strzelał do mnie - powiedziała cicho. - Czło­wiek, którego kochałam, zginął. A ja musiałam uciekać.

- Dlaczego? - Oleg nie bardzo rozumiał. Czy władze mogły mieć coś przeciwko takiej niepo­zornej kobiecie jak Raija?

Raija rozpięła swą zbyt obszerną koszulę. Oleg próbował odwrócić wzrok. Nie o to mu przecież cho­dziło...

Ale ona wcale nie chciała mu się oddać. Pokazała tylko bliznę na piersi.

- Co to jest? - zapytał. - Kto ci to zrobił? Było to wypalone znamię.

- Nazwali mnie czarownicą - wyznała. - I chcieli spalić na stosie.

Oleg chwycił się krawędzi stołu.

Czarownica?

Bzdury. Każdy przecież wie, że czarownice nie ist­nieją. Ale ona zatamowała krwotok Jewgienija... Utrzymała go przy życiu, chociaż wszyscy sądzili, że umrze... Oddała mu życie za życie... Czarne włosy, błyszczące, ciemne oczy i ta tajemna wiedza...

A z drugiej strony: ciepło, współczucie, ofiarność... Oleg odrzucił myśl o tym, że Raija mogłaby służyć siłom nieczystym.

- Pomylili się - powiedział. - Nie jesteś czarownicą, jesteś kobietą.

Poruszona Raija pochyliła głowę. Życzliwe słowa nie były jej chlebem powszednim.

Ten prosty człowiek uwierzył jej natychmiast. To ją podniosło na duchu. Pomyślała, że może najmroczniejsze czasy już przemijają.

Jeśli zwyczajni ludzie myślą tak jak Oleg, to w przy­szłości rzekome czarownice nie będą już płonąć na sto­sach. Ludzie, którzy potrafią pomóc innym, nie będą musieli ukrywać swego daru. Wiedza przestanie być niebezpieczna, gdy stanie się dostępna.

- Dzięki - rzekła Raija.

Nie było czasu na nic więcej.

Raija kazała przynieść na dół miskę zupy. Powie­działa, że to dla niej, ale wszyscy domyślili się, że dla Jewgienija. Nikomu nie wspomniała o jego słowach i szeroko otwartych oczach, ale marynarze i tak odga­dli, że coś się musiało wydarzyć. Nie potrafiła tego ukryć. Zdradzał to jej głos, jej spojrzenie, gesty...

Uznali, że stan kapitana najwyraźniej się popra­wił.

Raija nie odważyła się mieć nadziei. Ale prośba o miskę zupy była dobrym znakiem.

Następnego ranka zupa stała nie ruszona. Wokół łyżki zastygła warstewka tłuszczu.

Raija przetarła oczy. Tej nocy wiele jej się śniło. By­ły to bezładne, pourywane sny bez końca. Wszystkie wirowały wokół nadziei.

Oleg się nie poddawał. Raija spostrzegła, że sternik nie traci wiary w sytuacjach, w których ona nie może się opędzić od wątpliwości. Modliła się, nie wierząc w skuteczność swych próśb. I wtedy Jewgienij pod­niósł głowę. Zamrugał oczami, spoglądając w stronę lampy, która przez cały czas się paliła.

- Raiju, Raiju, gdzie ja jestem? Jesteś tutaj? Czy ja śnię? - Mówił szeptem z wielkim trudem. Nie używa­ny od dawna głos niemal zgrzytał.

Raija wstrzymała oddech.

O Boże - to niemożliwe!

A jednak naprawdę słyszała jego głos. Jewgienij! Jewgienij odezwał się do niej. Wyrwał się z tego strasz­nego snu, który tak ją przerażał.

Raija usiadła na brzegu jego łóżka. Położyła obie dłonie na jego twarzy. Jakże on schudł! Policzki cał­kiem się zapadły. Raija się rozpłakała, nie zdołała się powstrzymać.

- Witaj w domu - szepnęła łamiącym się głosem.

- Jestem w niebie i w piekle jednocześnie, Raiju. Czy to prawda? Czy ja żyję? Jesteś tu ze mną?

- Tak, tak - pokiwała głową. - Żyjesz. Żyjesz. Jestem przy tobie. - Raija spojrzała w górę, jakby dziękowa­ła komuś, kto jest gdzieś wysoko. Nie wiedziała, czy postępuje słusznie, ale zrobiła to.

- Chce mi się pić. Raija zerwała się na równe nogi. Przyłożyła kubek do ust Jewgienija i ostrożnie podtrzymywała jego bro­dę. Ranny przełykał wodę z wielką ostrożnością.

- Ależ to boli, Raiju - westchnął i znów opadł na poduszki. - Co mi jest, czemu wszystko mnie tak cho­lernie boli?

Raija wzięła głęboki oddech. On nie może teraz od­kryć prawdy. Wszystko, tylko nie to.

Szybko sięgnęła po dzbanuszek. Trzymała go w kie­szeni. Drżącymi palcami nabrała szczyptę proszku i wsypała go do wody.

- To twoje lekarstwo - powiedziała wymijająco. - Że­byś jak najszybciej wyzdrowiał.

Jewgienij wypił wodę i zapomniał o swoim pytaniu.

Był wycieńczony. Ból paraliżował jego zdolność do jasnego myślenia.

Po chwili cisza rozjarzyła się kolorami. Ból odpły­nął, po wszystkich jego członkach rozlała się błogość. Wiedział, że już od dawna doznaje takich chwil.

- Teraz znów jestem w niebie - rzekł niewyraźnie. - Teraz jest pięknie, Raiju. Bądź tam ze mną! Bądź ra­zem ze mną w tym niebie.

Raija musiała się oprzeć o ścianę. Tym razem się po­wiodło. Nie wiedziała jednak, jak długo będzie ukry­wać przed nim prawdę. Ale wszystko wskazywało na to, że cud się wydarzył.

Jewgienij był coraz bliższy życia. Powoli wracał do świata. Ale potrzebował jeszcze tyle siły, by móc spoj­rzeć prawdzie prosto w oczy. Raija lękała się, że ran­ny może umrzeć, gdy dowie się o swym kalectwie.

Nie miała pojęcia, co zrobi, gdy prawda wyjdzie na jaw.

Jewgienij wspominał o piekle, które zaczynało się wówczas, gdy proszek przestawał działać. Do nieba prowadził go właśnie ten proszek.

Wkrótce nie będzie mogła zapewnić mu tego nieba.

- Jesteś przy mnie, Raiju?

- Tak, Jewgienij. Jestem przy tobie. Kapitan odetchnął z ulgą. Leżał z zamkniętymi oczami. Na jego twarzy malował się zupełny spokój. I swoiste piękno, które nie rzucało się w oczy, ale Ra­ija dostrzegła je podczas minionych dni.

- Tak często o tym śniłem - powiedział szeptem. - Że jesteś przy mnie. Nie wiem nawet, kiedy zacząłem o tym marzyć. Kiedyś byłaś marzeniem Aleksieja. Bez przerwy o tobie mówił. O tej, której nie może zdobyć. Potem poddałaś się jego uczuciu, a ja cię polubiłem. Tak jak po­winno się lubić kobietę, którą kocha brat. Mogłem cię wtedy dotykać, ale należałaś do Aleksieja. A zresztą wca­le o tym wówczas nie myślałem. Nie myślałem, że mo­gę to poczuć...

Raija przełknęła ślinę.

Dobry Boże, a więc to przed nią ukrywał? Nie chciała tego słuchać, ale nie mogła przecież odejść. Mu­siała pozwolić mu mówić.

- Dla mnie byłaś jeszcze bardziej niedosiężna niż dla Aleksieja. Dwa razy bardziej. Raiju, mój aniele, nie byłem wart, by o tobie marzyć. W każdej napotkanej kobiecie szukałem ciebie. W każdej, którą obejmowa­łem, widziałem ciebie. Byłaś światłem mego życia i przekleństwem mego życia. Nie znalazłem radości w ramionach żadnej kobiety od chwili, gdy cię poko­chałem... Raiju, jesteś tu?

Raija położyła dłoń na jego policzku. Był bardzo go­rący. Jewgienij majaczył. Nie powinna traktować jego słów poważnie. On wcale tak nie myśli...

- Jestem tu, Jewgienij.

- Znów mi się wydawało, że to tylko sen. Mam ta­kie piękne sny, kiedy jestem w niebie.

- Jesteś na pokładzie „Sankt Nikołaja”. Wkrótce bę­dziemy w Archangielsku. Przeniesiemy cię do twojego domu... Musisz odpoczywać. Będę cię pielęgnować...

- Czy możesz mi coś obiecać? - jego głos zrobił się nagle przytomny.

- Co tylko chcesz.

- Zostań ze mną tak długo, jak długo cię będę po­trzebował. Zostaniesz, Raiju?

- Obiecuję. Zasypiał z uśmiechem szczęścia na twarzy. To był już całkiem inny sen.

Raija usiadła w swym fotelu i rozpłakała się. Za niego.

10

Archangielsk

Miasto, którego nazwa rozbrzmiewa muzyką.

Raija powtarzała sobie to słowo tyle razy, że zamie­niło się dla niej w melodię.

Inaczej wyobrażała sobie spotkanie z Archangielskiem.

Aleksiej tak bardzo kochał to miasto. Jewgienij miał tu swój dom. Nie ukrywał jednak, że nie czuje się do­brze w żadnym mieście.

Musiał jednak tam mieszkać. Był przecież kapitanem. Jego życiem były statki. Nie mógł więc mieszkać w żad­nym innym miejscu niż Archangielsk, miasto założone w 1583 roku, które było jedynym dużym rosyjskim por­tem do czasu, gdy dwadzieścia lat później powstał Sankt Petersburg. Jewgienij opowiadał jej, że w 1712 ro­ku car Piotr Wielki przeniósł stolicę do tego nowego portu. Wówczas Archangielsk stracił swoje znaczenie.

Łatwiej było dotrzeć do Europy z miasta leżącego u wybrzeży Zatoki Fińskiej niż z Archangielska, po­łożonego tak blisko bieguna północnego.

Port leżący nad Morzem Białym stał się peryferyj­nym miastem wielkiego kraju.

Dla ludzi, którzy mieszkali w tamtej okolicy, pozo­stał jednak najważniejszym ośrodkiem. Właśnie stąd pochodziła znaczna większość statków handlowych, które docierały do Norwegii. Stąd wyruszali ci, którzy zaopatrywali w zboże norweską biedotę mieszkającą na wybrzeżu.

Raiję przeszedł dreszcz na samą myśl o tym.

Nie powinna stać u boku Olega w chwili, gdy „Sankt Nikołaj” zbliżał się do portu, rozciągającego się w dorzeczu Dwiny.

Ale Jewgienij poprosił ją, by wyszła na pokład.

- Powinienem tam stać razem z tobą, Raiju - szepnął. - Ale nie mogę. Zrób to dla mnie, moja droga. Zobacz i pozdrów moje miasto. Popatrz na katedrę świętego Mi­chała. Popatrz na statki w porcie, na żaglowce, na tra­twy rzeczne, popatrz na Dwinę tam, gdzie wygładza się jej nurt i gdzie łączy się w jedno z Morzem Białym...

Raija zrobiła to, o co ją poprosił.

Przywitała Archangielsk. Nie potrafiła jednak po­zdrowić tego miasta, które miało na jakiś czas stać się jej domem.

Było zbyt wielkie. Gdyby mogła wybierać, wolała­by zamieszkać w lesie albo w tundrze, która rozciąga­ła się tuż za granicami Archangielska.

- Mojemu losowi częściowo jest winien Piotr Wiel­ki - powiedziała kiedyś Jewgienijowi.

Spojrzał na nią wówczas ze zdziwieniem i wyjaśnił, że car umarł w 1725 roku.

Raija nie wiedziała o tym. Wiedziała tylko, że Piotr Wielki zwyciężył w wielkiej wojnie północnej. A gdy­by nie ta wojna, nigdy nie ruszyłaby się z Tornedalen. Podatki, nałożone na poddanych w związku z wojną, oraz rok nieurodzaju, który się z tym zbiegł, zmusiły Erkkiego Alatalo do wysłania starszej córki do Ruiji.

Raija urodziła się w roku 1710. Do Ruiji przybyła zaś w 1718. Wojna skończyła się trzy lata później, w 1721. Być może Erkki i Marja daliby sobie jakoś radę bez tej ofiary. Ale wówczas, w 1718 roku, wszystkim się wydawało, że wojna potrwa znacznie dłużej.

- A kto teraz jest carem? - zapytała Raija Olega. - Jewgienij mówił, że Piotr Wielki nie żyje.

Oleg zacisnął pięści. Przygotowywali się do wejścia do portu.

- Tak, on umarł. Po nim rządziła Katarzyna. Potem Piotr II. A teraz Anna. Wszyscy z tego samego rodu. Romanowowie zrobili sobie zabawkę z wielkiej Rosji. Piotr Wielki był wujem Anny.

- Kobieta carycą - Raija rozmarzyła się nieco. - To chyba dobrze.

- Czy ja wiem - mruknął sternik.

- Nie przypuszczałam, że jadę do takiego kraju - cią­gnęła Raija. - W Ruiji wszyscy na mnie krzywo patrzy­li, bo zajmowałam się handlem, choć byłam kobietą.

- W Rosji byłoby tak samo - wyjaśnił jej Oleg cierp­ko. - To Piotr Wielki zdecydował, że kobiety mogą dziedziczyć. Ale ludzie się tym nie przejmują. I takich ludzi jest najwięcej. A Anna Iwanowna wcale nie przy­pomina księżniczek z bajek. Ludzie opowiadają niesa­mowite historie o jej dworze. Nawet w Archangielsku się o tym mówi.

Marzenia Raiji od razu przyblakły.

- Wyobraziłam sobie prawdziwą księżniczkę - wy­znała. - Piękną i dobrą. I wspaniały zamek. I wspania­łego księcia.

- Ona ma ze czterdzieści lat - tłumaczył jej Oleg. - Prości ludzie, tacy jak ja, nigdy jej nie widzieli. Tylko ci, co mieszkają w Sankt Petersburgu i są dobrze uro­dzeni. Ale słyszałem, że jest potworem w kobiecej po­staci. Że jest źle wychowana, że brak jej kultury, że jest bardziej okrutna niż niejeden mężczyzna. Jej mąż zmarł po roku małżeństwa. Teraz ona rządzi, jak się jej podoba. Rządzi żelazną ręką, a pomaga jej szlach­cic kurlandzki, jej faworyt Biron.

- A więc nie ma nawet księcia z bajki - westchnęła Raija. - Z jakich cudownych wyobrażeń będę musiała jeszcze zrezygnować?

- Są dwie Rosje - ciągnął Oleg, wpatrując się w dal. - Jedna dla szlachetnie urodzonych i druga dla zwy­kłych ludzi.

- Tak jest we wszystkich krajach - zauważyła Raija.

- U nas jest gorzej. To przepaść bez dna. Głębsza niż piekło. - Oleg spojrzał na Raiję i uśmiechnął się blado. - Nie powinienem narzekać. My, marynarze, nie mamy wcale tak źle. Pod warunkiem, że trafimy na nie najgorszego kapitana. Jewgienij nie jest krwio­pijcą. Jest raczej po naszej stronie. Wychował się wśród zwykłych ludzi. Najciężej żyje się chłopom. Wielcy panowie jak zawsze spijają śmietankę, nie przy­bywa ich tak szybko. Ten, kto zostaje urzędnikiem państwowym, zostaje nobilitowany. Dzięki Piotrowi Wielkiemu. Wiedział, co robi, kiedy mieszał się do wszystkiego. Teraz szlachta rządzi wszędzie, gdziekol­wiek się obrócisz. W państwie. W armii. Nawet kościół podlega carowi albo carycy. A z chłopów wysysa się krew i odbiera im się wszystko, co zdołają zebrać czy uchować. Nie mają żadnych praw. Panowie robią, co im się podoba, i to w majestacie prawa. Lepiej chyba umrzeć, niż być biedakiem w tym kraju.

Raija nie zrozumiała wszystkich słów, ale pojęła to, co najważniejsze.

- I nikt przeciwko temu nie protestuje? - zapytała wielce poruszona. - Przecież taka niesprawiedliwość nie może trwać wiecznie...

- Co ty mówisz? - zdziwił się Oleg. - Zapominasz, że car i państwo to jedno. Anna Iwanowna ma całą władzę...

- Ale przecież zwykłych ludzi jest znacznie więcej!

- Czy chłopi zdołaliby sobie poradzić z wyszkolo­ną armią? Równie dobrze możesz ich od razu powyrzynać.

- Ale nie można się godzić z taką niesprawiedliwo­ścią...

- Nie wszyscy się z tym godzą. - Nieoczekiwanie Oleg zanucił smętną melodię. Smutną i piękną, zda­niem Raiji. - Słyszałaś o Stieńce Razinie, Raiju?

Nie słyszała.

- Czy to jakiś bohater z bajki? - zapytała. Znała sła­bość Rosjan do baśni i sag.

- Owszem. Ale on naprawdę istniał. Żył jakieś pięć­dziesiąt, sześćdziesiąt lat temu. Nazywał się Stiepan Timofiejewicz Razin i pochodził znad Donu, z połu­dnia. Był Kozakiem. Chyba słyszałaś o Kozakach?

Raija skinęła głową. Jewgienij opowiadał jej o tym wolnym ludzie.

- To był człowiek, który by ci się spodobał - uśmiech­nął się Oleg. - Dowodził powstaniem przeciwko wiel­kim panom i carowi. Stworzył armię z chłopów i Koza­ków. Powstańcy zdobyli fortecę cara nad Wołgą, potem miasta Carycyn i Astrachań. I popłynęli dalej w górę Wołgi. W ludziach obudziła się nadzieja. Chłopi nadwołżańscy i ci, którzy żyli nad Donem, zaczęli się burzyć.

Ludzie mieszkający na obszarach wyzwolonych przez Stieńkę odzyskali godność. Mogli decydować o swoim losie, bo Stieńka zniósł przywiązanie chłopów do ziemi. Ofiarował im wolność.

- I co się z nim stało?

- Zginął - powiedział Oleg. - Car nie mógł przecież pozwolić, by Stieńka bez przeszkód wtargnął do jego pa­łacu. Powstańcy zdobyli Saratów. Ale pod Symbirskiem ich wojska zostały wyrżnięte. Sam Stieńka uciekł, cięż­ko ranny. Zdradzili go Kozacy, którzy trzymali stronę cara. Zawieźli go do Moskwy. I tam został stracony. Tak kończą wszyscy buntownicy w tym kraju, Raiju.

- Podoba mi się ten Stieńka - powiedziała Raija. - Jaka to była melodia?

Oleg pokiwał głową.

- Śpiewają o nim wiele różnych pieśni. I opowiada­ją mnóstwo historii.

- W takim razie nie zginął na darmo - powiedziała Raija. - Wciąż jest kimś więcej niż tylko martwym bo­haterem. Bohaterem, któremu się nie udało. Jest kimś, z kogo ludzie w twoim kraju mogą być dumni. Dzię­ki niemu mają o czym marzyć. Mogą go naśladować. Mieć nadzieję...

- Nie sądziłem, że kobieta jest w stanie to zrozu­mieć - wyznał Oleg. - Stieńka Razin zawsze był mo­im bohaterem. Nie przypuszczałem jednak, że kobie­ty mogą mieć podobne ideały... • Raija uśmiechnęła się nieznacznie.

- Mógłbyś jeszcze raz zaśpiewać tę piosenkę? Całą. Ze słowami. Nieważne, że nie wszystko zrozumiem. Ona i tak jest piękna.

Raija zwlekała aż do chwili, w której przybili do kei. Wówczas znów zeszła na dół, do Jewgienija. Dała mu trochę tego białego pudru, zanim wdrapała się na po­kład, żeby się przywitać z Rosją.

Powinien mocno spać, pomyślała.

Kapitan siedział na swej koi, bledszy niż kiedykolwiek. Raiji wystarczyło jedno spojrzenie, by się przekonać, że Jewgienij już wie. Powoli podeszła do fotela. Usiadła na brzeżku. Rosjanin śledził ją wzrokiem. Spojrzenie miał nieco zamglone z powodu działania proszku.

- Jak długo miałem nic nie wiedzieć?

- Do czasu, gdy będziesz dość silny.

- Kto tak postanowił?

- Ja.

- Pamiętam, jak to się stało - wyznał Jewgienij. - Jak się wdrapywałem na maszt. Jak spadałem. I jak zrani­łem się w ramię. Potem już nic nie pamiętam.

- Zatrzymałam krwotok - wyjaśniła mu Raija. Zdo­łała już pogodzić się ze swą rolą w tych dramatycz­nych wydarzeniach. - Myślałam, że umrzesz. Potem sama zemdlałam. Nie wiem, co się działo później. Ocknęłam się dopiero po upływie całej doby.

- Nikt nie mdleje na całą dobę.

- Nie. To było coś innego. - Raija nie chciała o tym mówić. Jewgienij nie powinien się denerwować.

- Kto to zrobił?

Raija ucieszyła się, że naprawdę tego nie wie. Pokrę­ciła głową.

- Oleg twierdzi, że wszyscy razem. I że uważali, że to jedyne wyjście. Nigdy ci nie powiedzą, na kogo wy­padło.

- Lepiej by było, gdyby ucięli mi głowę!

- Znajdziemy ci lekarza - uspokajała go Raija. - Gdy tylko spuścimy trap, Oleg pośle po lekarza.

- A ty? Co będzie z tobą, Raiju? Czeka cię zupełnie inne życie, niż się spodziewałaś. Ja będę kaleką. O ile w ogóle przeżyję.

- Zostanę z tobą tak długo, jak długo będziesz mnie potrzebował - oświadczyła Raija.

- Zastanawiałem się, czy o tym pamiętasz - mruk­nął pod nosem. Na jego ustach zaigrał uśmiech. - Po­możesz mi się położyć? Chciałbym zasnąć.

Gdy Oleg wślizgnął się do kajuty, wydawało jej się, że minęła cała wieczność. Jewgienij wciąż spał. Wszyst­ko wskazywało na to, że ten proszek działa w sposób, którego nie da się przewidzieć. Czasami Jewgienij był całkiem przytomny po zażyciu określonej dawki, innym razem po takiej samej porcji spał przez wiele godzin.

- Wyładowujemy ryby - wyjaśnił sternik. - Co z ka­pitanem?

- Siedział na koi, kiedy tu przyszłam. Już wie, co się stało. Pewnie próbował się podeprzeć...

- Był przytomny?

- Dałam mu proszek. Ale był przytomny. To był dla niego straszny cios.

Oleg usadowił się na poręczy fotela.

- Musiał to wreszcie zauważyć. Liczę się z tym, że wyrzuci całą załogę. To ja odpowiadałem za statek, gdy to się stało. I byłem tego samego zdania, co wszyscy...

- Jewgienij nie zrobiłby czegoś takiego! Nigdy bym mu na to nie pozwoliła!

Oleg spojrzał na nią i pomyślał swoje. W przeszło­ści kapitan miał wiele kobiet. A potem zamknął się w sobie i żył jak mnich.

- Od dawna znasz kapitana?

- Tak - powiedziała Raija. - Kiedyś płynęłam już na tym statku. Miałam zostać żoną jego brata.

Oleg nie chciał wiedzieć nic więcej. To wszystko było wystarczająco skomplikowane. Ale rozumiał już, że po ko­biecie takiej jak Raija wszystkiego się można spodziewać.

- Biały proszek sprawia, że człowiekowi rozwiązu­je się język - rzekł Oleg.

Raija uśmiechnęła się:

- Tak się rzeczywiście stało. On nie ma już przede mną żadnych tajemnic. I zostanę z nim tak długo, jak będzie mnie potrzebował.

- Obiecałaś to? Raija pokiwała głową.

- Może wcale tego nie pamięta.

- Pamięta. - Raija odrzuciła włosy z czoła. - Wiem, co masz na myśli. Może nie byłam w pełni świadoma konsekwencji, gdy wypowiadałam te słowa. Ale co po­wiedziałam, to powiedziałam. Dotrzymuję obietnic. A poza tym wiele mu zawdzięczam.

- Niektóre obietnice są bardziej wiążące niż inne. Dlatego lepiej ich nie wypowiadać...

- Nie mam nikogo poza nim. Ciebie też mogę na­zwać przyjacielem, Oleg. Ale nikogo więcej. Bez Jew­gienija jestem nikim.

- On potrafi być ogromnie wymagający. I być mo­że po twojej obietnicy spodziewa się więcej, niż mia­łaś na myśli.

- Jewgienij wie, przed czym uciekłam. Nigdy by mnie nie skrzywdził.

- Znaleźliśmy medyka - Oleg postanowił zmienić temat. - Ale był pijany. Niedaleko domu Jewgienija mieszka inny lekarz. Zamówiłem wóz, który was tam zawiezie. Zresztą pojadę z wami. Ruszamy, jak tylko skończymy wyładowywać towar.

- Uważasz, że możemy go stąd ruszyć? To się źle skończy. On tego nie przeżyje.

Oleg westchnął.

- Wolałbym, żeby nie było go na pokładzie, gdy roz­niosą się plotki. Chłopcy zejdą na ląd, gdy tylko skoń­czymy. Niektórzy mają do kogo wracać, ale inni będą krążyć od gospody do gospody. Oboje dobrze wiemy, o czym będą opowiadać. Dlatego musicie stąd zniknąć, ty i kapitan. Wiem, co o tobie mówią na pokładzie, Ra­iju. A my, Rosjanie, jesteśmy znani z tego, że potrafi­my nagiąć prawdę, by ubarwić opowiadaną historię...

- Znowu zostanę czarownicą?

- Broń Boże. Dla nich jesteś jak Madonna, Raiju. Możesz się spodziewać, że będziesz równa rangą same­mu Archaniołowi Michałowi. A to nie byle co! To pod jego wezwaniem jest nasza katedra!

- Rzeczywiście najlepiej będzie, jeśli stąd zniknie­my! - Raija nie była pewna, jak zniesie porównanie z Madonną. To przecież bluźnierstwo.

Oleg przez cały czas trzymał w dłoniach jakieś za­winiątko. Był wyraźnie zmieszany i nie bardzo wie­dział, co z nim zrobić. Wreszcie podał je Raiji z prze­praszającym uśmiechem.

- Jeden z marynarzy ma siostrę twojego wzrostu. Pozwoliłem mu zajrzeć do domu. Mieszka nieopodal portu. Wyrzuciliśmy twoje ubranie do morza. Nie po­myśleliśmy, że można to wyprać...

Raija rozpakowała tobołek, wzruszona okazaną jej troską.

Wyjęła pięknie haftowaną, szeroką bluzkę, jasnobrązową spódnicę i grubą pelerynę z kapturem oraz wysokie buty. Miękkie buty do jazdy konnej!

- Antonia nie ma innych butów. Straszny z niej dzi­kus. Szaleje za końmi. Nie wiem, czy kiedykolwiek wi­działem ją w innym obuwiu...

- Muszę ją poznać - powiedziała Raija. - Kiedyś zwró­cę jej to wszystko. Z czasem uszyję sobie jakieś ubrania...

- To nie jest pożyczka, tylko prezent... - Oleg zawa­hał się chwilę. - Swego czasu Antonia sądziła, że owi­nie sobie Jewgienija wokół palca. Ale to już przeszłość. A ona żyje teraźniejszością. Obawiam się, że Piotr dał jej do zrozumienia, że ty i kapitan... no wiesz...

- To piękny gest z jej strony - uznała Raija. - Chęt­nie ją poznam.

Oleg zapewnił ją, że tak się stanie. Antonia nie jest nieśmiałą osobą. Przeciwnie!

- Ich ojciec nie żyje - wyjaśnił Raiji. - Piotr jest jej je­dynym bratem. Rzadko bywa w domu, więc Antonii nie ma kto przypilnować. Ona nie potrafi się ustatkować. Nauczy się tego z pewnością, gdy już wyjdzie za mąż.

Swoją opinię na temat kobiet Oleg wygłosił z całym przekonaniem. Kobieta powinna zachowywać się tak, jak to sobie wyobrażają mężczyźni. Raiję słowa ster­nika zirytowały, ale przyjęła je w milczeniu. On pew­nie wcale nie zastanawiał się nad tym, co mówi...

- Bardzo dziękuję za ubrania - powiedziała. - Przy­gotuję siebie i Jewgienija do zejścia na ląd w czasie, gdy wy będziecie rozładowywać towar. Ty na pewno masz ważniejsze sprawy do załatwienia?

- Może i ważniejsze - zgodził się Oleg - ale nie przy­jemniejsze...

Sternik wyszedł, a Raija przystąpiła do dzieła. Z bło­gością zanurzyła rękę w ciepłej wodzie. Była to praw­dziwa pieszczota dla jej ciała. Zamknęła drzwi na ha­czyk na wypadek, gdyby któryś z marynarzy okazał się zbyt ciekawski. Nikomu z załogi jednak nic takie­go nie przyszłoby do głowy, wszyscy bowiem starali się jak najszybciej wykonać, co do nich należy, gdyż spieszno im było do domu.

Czekały na nich nie widziane od miesięcy żony, dzieci, kochanki. Nic dziwnego, że się spieszyli.

Najpierw Raija zajęła się Jewgienijem. Tym razem nie pożałowała mu białego proszku, choć zostało go już niewiele. Coś jej jednak mówiło, że lepiej pozbyć się całkowicie tego leku, który z pozoru rozwiązywał wszelkie problemy. Raija nie lubiła patrzeć na Jewgie­nija, gdy był pod jego wpływem.

Proszek nie przestał jeszcze działać, gdy Raija zaczę­ła rozbierać kapitana.

Ciało Jewgienija było mocne i jędrne. Spostrzegła na nim wiele blizn, których istnienia nie podejrzewała. Ro­sjanin nigdy o nich nie wspominał. Raija zastanawiała się, jakie też historie się kryją za nimi.

Gdy leżał przed nią już całkiem nagi, zakasała ręka­wy koszuli i zaczęła go myć.

Cieszyła się, że Jewgienij śpi. Sytuacja mogła być kłopotliwa dla nich obojga. Zwłaszcza dla niego. Raija nie mogła zapomnieć o tajemnicy, którą jej zdradził pod wpływem lekarstwa.

Kiedy spotkali się przed laty, mówił jej, że nie po­trafiłby nawet sobie wyobrazić, że jej pożąda.

Wtedy nazywał ją drogą siostrą, zapewniał, że łączy ich przyjaźń ze szczerego złota.

Gdybyż życie było takie proste!

Raija zmieniła bandaże. Teraz była już w stanie pa­trzeć na straszną ranę, którą powolutku zarastała cie­niuteńka skóra.

Wciąż jednak coś ją ściskało za gardło, a później długo nie mogła wymazać tego obrazu z pamięci.

Z wielką ostrożnością naciągnęła na Jewgienija świe­że ubranie. Przychodziło jej to z trudem, był przecież ciężki, a poza tym przez cały czas musiała uważać, by nie urazić jego ramienia. Właściwie powinien się tym zająć silny mężczyzna, ale Raija zagryzła zęby, otarła pot i doprowadziła rannego do jako takiego stanu.

Wyglądał prawie tak, jak powinien wyglądać kapi­tan „Sankt Nikołaja”, gdy założyła mu szeroką białą koszulę, wąskie spodnie z miękkiej skóry, a zamiast paska zawiązała czerwoną chusteczkę.

Jego kurtka z grubej, niebieskiej wełny i miękkie bu­ty leżały na koi Raiji. Mógł nazywać sam siebie kale­ką, ale dla Raiji wcale nim nie był.

Raija, spocona i zgrzana, przyniosła drugą porcję ciepłej wody. Nie była to prawdziwa kąpiel, ale nawet to, że mogła się umyć w wiadrze, wydało jej się bło­gosławieństwem.

Z wielką radością patrzyła na ubrania, które dosta­ła od nieznajomej Antonii. Nie były wcale zniszczo­ne, choć przecież ich właścicielka to siostra prostego marynarza. Może Oleg miał rację, gdy mówił, że ma­rynarzom żyje się wcale nie najgorzej w porównaniu z innymi Rosjanami.

Raija cieszyła się jak dziecko. Czuła się tak, jakby miała założyć prawdziwie odświętny strój. Choć nigdy nie należała do kobiet, które przywiązują wagę do fatałaszków i ozdób, tym razem chciała wyglądać ładnie.

Ciepła woda pieściła jej skórę. Raija czuła się odno­wiona i oczyszczona na ciele i na duszy. Umyła wresz­cie włosy, które zaczęły się już sklejać i straciły połysk. Stały się czyste, wytarła je prześcieradłem i przeczesa­ła palcami.

Wyprostowała się, przeciągnęła i poczuła, że żyje. Powietrze osuszyło jej nagą, ciepłą skórę.

Potem wzięła do rąk bluzkę, by przyjrzeć się zdo­biącym ją haftom. Czyżby ta dzika Antonia wykona­ła je własnoręcznie? Raija uznała, że ta bluzka jest zbyt piękna, by mogła ją założyć.

A może przejrzeć się w szklanych drzwiach szafki, które jakoś przetrwały sztorm?

Pospiesznie naciągnęła bluzkę przez głowę i zatań­czyła przed szklaną szybą. Wilgotne włosy spoczywały na jej ramionach, a w białej bluzce było jej bardzo do twarzy. Dekolt ozdabiały czerwone i brązowe wzorki, z połyskującymi akcentami zieleni i niebieskiego, zupeł­nie jakby hafciarka patrzyła na ukwieconą letnią łąkę.

Raija poczuła się piękna.

- Jesteś piękna. Jewgienij powiedział to bardzo cicho, ale wyraźniej

niż wcześniej. Raija zawstydziła się, bo nie była do końca ubrana, ale zaraz z ulgą stwierdziła, że bluzka sięga jej do kolan.

Jewgienij uśmiechnął się boleśnie.

- Obudziły mnie ciepłe dłonie, które zapinały moją ko­szulę. Patrzyłem na ciebie, ale nawet się tego nie wstydzę. To podziałało lepiej niż lekarstwo, które mi podajesz.

Raija poczuła, że oblewa się rumieńcem jak podlo­tek. Nie umiała zachować się całkiem swobodnie w obecności Jewgienija, skoro wiedziała już, co on do niej czuje.

- Jesteś na mnie zła?

- Jestem!

- Oglądałaś mnie w taki sam sposób - powiedział. - I nawet nie byłem w stanie cię prosić, byś tego nie ro­biła. Mogę to sobie tylko wyobrazić...

- Tego się nie da porównać.

- Wiem, że prosiłem cię, byś ze mną została - mó­wił dalej Jewgienij, próbując pochwycić jej spojrzenie. - Znam też twoją odpowiedź. Ale czy powiedziałem coś więcej?

Atmosfera wyraźnie się zagęściła.

- Tak, powiedziałeś coś więcej, Jewgienij. Ranny wstrzymał oddech, czekając, co jeszcze usłyszy.

- Nie chciałem tego - rzekł po chwili przepraszają­co. - Nie powinnaś wiedzieć...

- Tak czy inaczej dotrzymam obietnicy. Potrzebu­jesz mnie teraz, Jewgienij. Wolałabym nie wiedzieć, ale przecież nie mówiłeś tego świadomie...

- I nie czuję tego świadomie - rzucił spontanicznie. Był zbyt oszołomiony bólem, by zrozumieć, jak ostre słowa wypowiedział. A więc żałuje, że ją pokochał...

11

Zbliżał się moment opuszczenia „Sankt Nikołaja”. Raija miała zamiar podać Jewgienijowi lekarstwo, by lepiej zniósł przenosiny. On jednak odmówił.

- Jedzenie owszem, ale nie lekarstwo. Postawiła więc przed nim miskę zimnej zupy.

Chciała, żeby choć trochę się wzmocnił.

- Wolę czuć ból - powiedział - niż to błogie otępie­nie, które przesłania mi wszystkie myśli.

Kiedy do kajuty wszedł Oleg, Jewgienij już stał, opierając się całym ciężarem o Raiję, która go podtrzy­mywała.

- Kiepsko wyglądasz, kapitanie!

- Jeśli to ty odrąbałeś mi rękę, Oleg, to nie popisa­łeś się.

- Jestem niewinny! - Sternik zatrzymał się w drzwiach. - Równie niewinny jak każdy z nas.

- I nie powiesz mi, kto to zrobił, nawet jeśli wy­dam taki rozkaz?

Oleg pokręcił głową.

- Mianuję cię kapitanem - powiedział Jewgienij. - Już nigdy nie wejdę na pokład. Ty będziesz moim czło­wiekiem na statku.

Oleg nie wiedział, co o tym sądzić.

- Nie będę chyba brał poważnie twoich słów, dopó­ki nie staniesz na własnych nogach.

- I na pokładzie - dodała Raija. Ocierała właśnie choremu pot z czoła, gdy ten spy­tał nieoczekiwanie:

- Jakie lekarstwo podawałaś mi, Raiju? Raija i Oleg wymienili szybkie spojrzenia. Zauważyw­szy to, Jewgienij powoli przeniósł wzrok na sternika.

- Czy to był ten twój proszek, Oleg? Ten, który omal nie zrujnował ci życia?

- Dzięki temu nic cię nie bolało - wtrąciła pospiesz­nie Raija. - Dzięki temu spałeś, a tego właśnie potrze­bowałeś najbardziej...

- Ten proszek sprawił, że jakiś czas temu Oleg za­mienił się w zupełny wrak. Dziś masz przed sobą silne­go mężczyznę. Ale ja pamiętam czasy, gdy był snują­cym się po pokładzie trupem. Wciągał wtedy ten biały proszek przez nos. Łykał go. Palił. I był bliski zstąpie­nia do piekieł. Chińskie opium.

Raija nigdy wcześniej nie słyszała tej nazwy.

- Człowiek się do tego przyzwyczaja. Jak do wódki - wyjaśnił jej Jewgienij. Spływał potem, ale zdawał się tego nie zauważać. Uznał, że musi wytrzymać, że to tylko kwestia silnej woli. - Dlaczego nie wyrzuciłeś te­go świństwa? - zapytał Olega.

- Żeby wiedzieć, że jestem dość silny, by się przeciwsta­wić pokusie. Choć miałem ten proszek, potrafiłem mu się oprzeć. Wtedy poczułem, że znowu jestem człowiekiem.

- Zostało coś jeszcze? Raija zaprzeczyła.

- Wyrzuciłam ten dzbanuszek - skłamała bez mru­gnięcia okiem.

- Ale jeszcze niedawno go miałaś, skoro chciałaś mi podać następną dawkę?

- I zatrzymam aż do chwili, gdy będę pewna, że go nie potrzebujesz - powiedziała ostrym tonem, przyła­pana na kłamstwie. - Patrzyłam na ciebie, gdy byłeś bliższy śmierci niż życia. Ty nie mogłeś się wtedy wi­dzieć. Zostało ci oszczędzone również trochę bólu. Dzięki chińskiemu opium. Zamierzam bronić tej odro­biny, która została, za wszelką cenę!

- Bardziej upartej ze świecą szukać - mruknął Jew­gienij. Nie miał siły, by się spierać z Raiją.

Nieoczekiwanie nad ich głowami rozległ się dono­śny głos kobiety:

- Oleg! Chyba nie wyprowadziłeś mnie w pole?

- Jeszcze jedna! - westchnął Jewgienij. Oleg stał już przy drzwiach.

- Tutaj, Antonia. Słychać cię chyba nad Dwiną.

- Matko Boża - mruknął Jewgienij. - Antonia i ty, Raiju, mój aniele! Żaden mężczyzna chyba nie zniesie takiego towarzystwa. Czy musicie znęcać się nad bied­nym kaleką?

Antonia weszła do kajuty i Raija zrozumiała, dlacze­go bluzka i spódnica wydały jej się prawie nie używa­ne. Antonia najprawdopodobniej nigdy ich nie nosiła. Miała na sobie męskie ubranie: spodnie i koszulę, i wy­glądało na to, że świetnie się w tym czuje.

Była to drobna kobieta wzrostu Raiji. Niesforne, ciem­ne loki otaczały okrągłą, żywą twarz, rozjaśnioną szero­kim uśmiechem i roziskrzonymi niebieskimi oczami.

Ku zaskoczeniu Raiji Antonia rzuciła się na kolana przed Jewgienijem, chwyciła go za zdrową rękę i uca­łowała jego dłoń.

- Mój drogi! Płakałam rzewnymi łzami, gdy usłysza­łam, co się zdarzyło. Nie wierzyłam Piotrowi, kiedy mówił, że żyjesz. Zabiłabym ich wszystkich za to, co ci zrobili. Żaden inny mężczyzna nie miał takich rąk jak ty! - wykrzyknęła.

Jewgienij tylko westchnął.

Antonia uniosła głowę i spojrzała mu w twarz.

- Po prostu mówię, co myślę, ty głuptasie. - Potem z zaciekawieniem spojrzała na Raiję. - Czy ona nas ro­zumie?

- Trochę - odpowiedziała jej Raija.

- Dużo - poprawił ją Oleg. - Bardzo szybko uczysz się rosyjskiego, Raiju.

- Cieszę się, że jesteś taka piękna - oznajmiła Antonia. - Nie byłabym zadowolona, gdybyś była brzydka. Nie lubię przegrywać z brzydkimi kobietami - paplała. - Nie ma żadnego innego mężczyzny, który miałby z tym przy mnie kłopoty. Jewgienij tłumaczył się, że był pijany...

- Bądźże cicho!

- Ale - ciągnęła nie zrażona Antonia - od razu zro­zumiałam, że chodzi o inną kobietę. U innych przy Antonii wszystko jest jak należy, nawet jeśli wypiło się morze wódki.

Raija zaniemówiła z wrażenia. Spodziewała się, co prawda, że spotka niezwykłą osobę, ale żeby do tego stopnia...

- Co ta gaduła tu robi? - spytał surowo Jewgienij.

- Przyjechała wozem konnym - wyjaśnił Oleg, z tru­dem kryjąc uśmiech. - Chciałem ewakuować cię stąd po cichu, kapitanie.

- Po cichu? - powtórzył Jewgienij i spojrzał błagal­nie na Raiję. - Może jednak mógłbym dostać trochę opium. Zdaje się, że przyda mi się nieco pięknych snów i nieba.

Raija dala mu szczyptę proszku. Teraz musieli za­czekać, aż położy się na koi i zaśnie.

Oleg wziął śpiącego Jewgienija na ręce bez specjal­nego wysiłku. Jewgienij skrzywił się przez sen, ale oczu nie otworzył.

- Dobrze, że już się poznałyście - rzekł Oleg do ko­biet. - Im szybciej, tym lepiej. I mogę przysiąc, że się polubicie.

Antonia rzuciła Raiji grubą pelerynę.

- Zdaje się, że masz rację, Oleg - powiedziała. - I zdaje się, że jesteś kimś więcej niż piękną kobietą Jewgienija - dodała, zwracając się do Raiji.

Po wyjściu na pokład Raija natknęła się na istną ścianę mrozu. Zimowa noc tu w Archangielsku była bardzo ostra i czarna.

W ciemnościach postukiwały już końskie kopyta. Zwierzę czekało na nich cierpliwie. Antonia pochwa­liła konia, pogłaskała i nagrodziła kawałkami cukru.

Naciągnęła na uszy grubą wełnianą czapkę, wciskając pod nią loki, i zapięła futrzaną kurtkę pod samą szyję.

Oleg ułożył Jewgienija w głębi wozu i ostrożnie otu­lił go kocem.

Trzęsąc się z zimna, Raija podała rękę Olegowi i po­zwoliła, by pomógł jej wsiąść do wozu i umościć się pod tym samym kocem.

- Możesz jechać, Toniu - krzyknął Oleg, sadowiąc się w pobliżu rannego.

- Kim ona jest? - zapytała Raija. - Antonia. Nie jest tylko siostrą marynarza. Nie jest zwyczajną dziewczyną.

- W pewnym sensie jest zwyczajną dziewczyną - uśmiechnął się Oleg. - Można powiedzieć, że Antonia jest typowym rosyjskim wyjątkiem. Jej ojciec zajmo­wał się końmi. I transportem towarów i ludzi. Kiedy umarł, Piotr nie chciał przejąć tego interesu. Zajęła się tym Tonią. To świadczy samo za siebie. Tonią nie bę­dzie przykładną żoną, chyba że trafi na właściwego mężczyznę. Ale ma dobre serce, gorącą krew i jest cho­lernie piękną kobietą.

- A co ludzie o niej mówią?

- Tak zwani porządni ludzie nie chcą mieć z nią do czynienia.

- To ja nie chcę mieć do czynienia z porządnymi ludźmi - dobiegł ich głos Toni siedzącej na koźle.

- A co ją łączy z Jewgienijem? - spytała szeptem Ra­ija. Nie chciała, by Tonią ją słyszała.

Oleg uśmiechnął się. On również zniżył głos.

- Słyszałaś, co mówiła. Było w tym wiele prawdy. Miała na niego ochotę. Wszyscy o tym wiedzieli. A po­tem zaczęli drzeć koty. Domyślaliśmy się, co się stało. Nazywała go impotentem, babą. A on mówił, że nikt nie zechce kobiety, z którą spała połowa mieszkańców Archangielska. A ściślej rzecz biorąc, wszyscy z wyjąt­kiem kobiet.

Oleg podrapał się po nie golonej od tygodnia brodzie.

- Najgorsze, że Jewgienij najprawdopodobniej miał rację. Ale to nieważne. Właśnie dlatego, że Tonią jest Tonią.

Raija domyślała się, co chciał przez to powiedzieć. Antonia nie była frywolna. W jej żyłach płynęła gorą­ca krew. A to zupełnie coś innego.

Jechali długo, wozem trochę trzęsło na wertepach. Raija siedziała jak na szpilkach. Założyła Jewgienijowi grubą kurtkę, nie mogła więc sprawdzić, czy jego rana nie zaczęła znowu krwawić.

Ale obawiała się tego.

Gdy wreszcie dotarli na miejsce i Raija usłyszała przeciągle „prrrr” Toni, poczuła wielką ulgę.

Tym razem opium całkiem ścięło Jewgienija z nóg. Tylko na moment uniósł powieki, gdy Oleg przenosił go z wozu do małego domku.

Antonia popędziła przodem, pobrzękując pękiem kluczy. Z wielką wprawą otworzyła drzwi.

- Zawsze mam u siebie klucze Jewgienija - paplała. - Nie pójdą z nim na dno.

Raija podążyła za nimi.

Właściwie nie wiedziała, czego się spodziewać, wchodząc do środka. Ponieważ jednak Jewgienij był właścicielem statku i kapitanem, oczekiwała, że jego dom będzie wspaniale urządzony. No, może nie aż ta­ki jak dom wójta czy sędziego.

Okazało się jednak, że w swoim życiu widziała znacznie bardziej przestronne domy niż ten, który stał u ujścia majestatycznej Dwiny.

Raija policzyła pokoje i doszła do wniosku, że mia­ła ich więcej w swym domu nad morzem.

Została nieco w tyle, rozglądając się wokół. Znalazła kuchnię z wielkim piecem. Uradowana, że wreszcie tra­fiła na coś dobrze znanego, uklękła czym prędzej i usi­łowała rozpalić ogień. Gdy pojawiły się pierwsze iskry, usłyszała jakiś nieznany głos dobiegający z drugiego końca domu. Zdjęła pelerynę i powiesiwszy ją na koł­ku, pospieszyła w tamtą stronę.

Był to lekarz - starszy, okrąglutki, łysy jegomość o bardzo ruchliwych dłoniach. Z tonu jego głosu, ze sposobu, w jaki mówił o Jewgieniju, Raija wywniosko­wała, że dobrze się znają.

Stanęła w drzwiach.

Antonia rozpięła kurtkę, ale nie zdjęła jej. Siedziała na skrzyni z ubraniami, machając nogami niczym roz­wydrzony dzieciak.

Oleg stał u wezgłowia łóżka i czuł się dość niepew­nie. To on musiał rozmawiać z lekarzem, gdyż środek, który Raija podała Jewgienijowi, wciąż działał.

Kapitan nie obudził się nawet wówczas, gdy lekarz opuścił już rękawy i zapiął mankiety koszuli. Potem równie starannie pozapinał guziki kurtki. Dopiero wtedy, gdy odstawił swą torbę, spostrzegł Raiję.

- Czy to ten kwiatuszek zatrzymał krwotok? Oleg przytaknął.

Lekarz tylko pokręcił głową, sięgając po swoją skó­rzaną czapkę.

- Nie chcę nic o tym wiedzieć. Nic a nic. Jewgienij powinien był umrzeć. Przy takiej opiece powinien był umrzeć nawet kilkakrotnie. To prawda, że jest twar­dy. I uparty jak te stare kobyły Antonii. Ale to nie wy­jaśnia wszystkiego. O, nie. Nie chcę wiedzieć, jak to się stało. Nie mówcie mi, jakie siły się za tym kryją. Nie chcę wiedzieć...

Lekarz przeszedł szybko koło Raiji.

- I nie dawajcie mu już tego proszku, którym go na­szpikowaliście. Mogliście go otruć.

Pokręcił głową i na koniec dorzucił, stojąc już w drzwiach:

- Przyjdę jutro. Muszę sprawdzić, w jakim będzie stanie. Cięższego przypadku nie widziałem nigdy w życiu...

Antonia pierwsza przerwała ciszę. Wstała ze skrzy­ni i podeszła do Raiji.

- Głowa do góry, moja mała. - Objęła Raiję ramie­niem. - Jestem prawie tak bardzo ciekawa jak stary Schwarzberg, ale jeśli nie chcesz powiedzieć, jakim cu­dem uratowałaś życie Jewgienija, skoro powinien był umrzeć ze trzy czy cztery razy.... to cóż, nie będę płakać.

Wyprowadziła Raiję do kuchni, w której zrobiło się już ciepło. Było to bardzo przytulne pomieszczenie: na tle białych ścian stały tu niebieskie meble.

- Gdy Schwarzberg, lekarz, on jest Żydem, pewnie zauważyłaś, przyjdzie tu jutro, udawaj, że nie rozu­miesz po rosyjsku. Wtedy nie będzie cię wypytywał. Gdy twierdzi, że nic go nie obchodzi, znaczy to, że umiera z ciekawości.

- Zostawił jakąś maść na ranę. - Oleg podał Raiji słoiczek. - I wspomniał coś o ziołach, które powinnaś mu podawać. Przyniesie je jutro.

- Miejmy nadzieję, że Jewgienij już się ocknie i bę­dzie mógł mówić za siebie. - Tonią poruszyła głową tak gwałtownie, że loki zatańczyły jej wokół twarzy. - Nie chciałabym, żeby wypytywał... nazywasz się Ra­ija, tak? Nie chcę, żeby wypytywał Raiję. Lepiej by było, gdybym została tu z tobą. Ale nie mogę. Piotr wrócił do domu. I jeśli nie przypilnuję, to zaraz prze­pije wszystko, co zarobił. Chociaż jeszcze nie dostał pieniędzy. O tym też muszę porozmawiać z Jewgieni­jem. O tylu sprawach trzeba pamiętać. Ale doktor twierdzi, że Jewgienij z tego wyjdzie. „Skoro tyle ra­zy próbowaliście go uśmiercić, a on to przeżył, to na pewno z tego wyjdzie.” - Tonią zaczęła mówić, naśla­dując głos lekarza. - „Jest giętki jak zużyta podeszwa.

To go uratowało, chłopcze. Nie chcę wiedzieć, jak to się stało”.

Nawet Raija nie mogła powstrzymać uśmiechu, tak zabawnie to brzmiało.

- Dasz sobie radę sama? - spytał Raiję zatroskany Oleg. - Wszystko jest dla ciebie nowe. Ale masz Tonie...

- Będzie dobrze - powiedziała Raija cicho. - Dam sobie radę. Tak samo jak na statku. Będę przy nim czu­wać. Spać, kiedy się da...

- Na statku nie byłaś sama...

- Ale przecież mieliście pełne ręce roboty. Owszem, było tam wielu ludzi, ale w odczuciu Ra­iji wszyscy oni przebywali w innym świecie.

- Powinienem chyba zostać... Raija zorientowała się, że Oleg niemal przestępuje z nogi na nogę. Tak pilno było mu wyjść. Kto też na niego czeka? pomyślała. Wiedziała, że nie jest żonaty. Pewnie jakaś dziewczyna...

- Zrobiłeś już więcej niż trzeba, Oleg. Jewgienij po­dziękuje ci za to, jak tylko będzie mógł.

- Oleg może zostać z Jewgienijem któregoś dnia, kiedy będzie miał czas - powiedziała Antonia. - A my postaramy się o jakieś ubrania dla ciebie. Umiesz szyć, Raiju? Szkoda - ciągnęła Tonią, gdy Raija pokręciła głową. - Ja też jestem w tym kiepska. Ale moje młod­sze siostry mają do tego dryg. Coś załatwimy. Ja cho­dzę tylko w spodniach, więc nie mogę ci podarować ani jednej sukni.

- Toniu, za dużo mówisz! Raija ma dość zmartwień w tej chwili. A i do miasta jest dość daleko. Ja też po­trzebuję trochę snu...

- Pośpisz sobie na wozie - orzekła Antonia. - Jeśli cię dobrze znam, to wcale nie sen ci teraz w głowie, ty stary capie.

Raiji przyszło do głowy, że być może Oleg i Tonią spędzą razem tę noc. Bez wątpienia dobrze się znali, a ich spojrzenia i słowa zdradzały coś w rodzaju szcze­gólnej bliskości.

- Jeśli o mnie chodzi, możecie iść - powiedziała. - Niczego mi nie potrzeba. Zamknę za wami drzwi i przysunę fotel bliżej łóżka Jewgienija.

- Na twoim miejscu położyłabym się raczej razem z nim - zasugerowała Antonia. - Łóżko jest szerokie. Mówię to nie dlatego, że sama próbowałam... - zaczęła, ale zaraz się zająknęła. - Cholera! Oczywiście, że pró­bowałam. I stanowczo twierdzę, że jest aż za szerokie.

Oleg pociągnął Antonię za sobą.

- Musisz jej wybaczyć, Raiju. Jak do tej pory nikt jej nie wychował. Może właściwy mężczyzna mógłby trochę ją okiełznać...

Sternik wycofał się za próg. Raija usłyszała jeszcze pełne urazy prychnięcie Antonii, gdy sadzał ją na koźle.

Przez szparę w drzwiach Raija zauważyła, że Oleg na moment przytulił policzek do kolana dziewczyny. Antonia strzeliła tymczasem lejcami tak, że koń gwał­townie ruszył, i Oleg musiał gonić wóz. Raija słyszała jego przekleństwa jeszcze długo po tym, jak wóz znik­nął w ciemnościach.

Nie miała wątpliwości co do tego, że Oleg kocha tę szczerą i gorącokrwistą dziewczynę. Może nie był te­go świadom, ale każdy jego gest, każde spojrzenie to zdradzało.

Tonią z pewnością to odgadła.

Raija nie wiedziała, co sądzić o tej niezwykłej osobie.

Polubiła ją od pierwszego wejrzenia. Antonia była jak ożywczy figlarny wietrzyk, którego czarowi nie sposób nie ulec. Raija przypuszczała jednak, że w głębi duszy Tonią jest znacznie poważniejsza, niż się to wydaje na pierwszy rzut oka.

Zamknąwszy drzwi na haczyk, ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami zaczęła oglądać cały dom Jew­gienija. Niewielka kuchnia, w której spora ilość garn­ków zdradzała zamiłowanie gospodarza do gotowania. Największy pokój był prawie pusty. Raija uznała, że kajuta na statku była urządzona bardziej komfortowo.

Gdy przyglądała się nagim ścianom, przyszło jej do głowy, że Jewgienij z pewnością spędzał znacznie więcej czasu na pokładzie „Sankt Nikołaja” niż w tym domu.

Pozostałe izby także były niemal puste, ale mimo to wydały się Raiji przytulne. Pewnie dlatego, że znajdu­jące się w nich nieliczne meble były dość stare. Odno­siło się wrażenie, że każda rzecz ma tu swoją duszę.

Po cichutku weszła do sypialni. Jewgienij leżał tak, jak ułożył go Oleg: w samej koszuli, pod dobrze na­ciągniętym kocem.

Raija zdjęła spódnicę i buty. Stwierdziła, że palce u nóg zsiniały jej z zimna. Pomyślała, że z ubraniami można poczekać, ale porządne buty potrzebne są jej natychmiast. Wszak ona nie urodziła się na końskim grzbiecie i jej nogi nie były stworzone do tego rodza­ju obuwia, jakie nosiła Tonią.

Do sypialni nie dotarło jeszcze ciepło z kuchni, choć Raija otworzyła drzwi do tych pokoi, z których miała za­miar korzystać. W sypialni również był piec, ale Raiji nie udało się w nim rozpalić. Może jednak Jewgienij nie po­winien leżeć w zbyt wysokiej temperaturze, pomyślała.

Tymczasem marzła w swojej cienkiej bluzce. W końcu uznała, że Antonia ma rację: łóżko Jewgieni­ja było aż nadto szerokie dla dwóch osób. Zdecydowa­ła się z niego skorzystać, zwłaszcza że nie udało jej się przysunąć ciężkiego fotela do posłania Jewgienija.

Położyła się po lewej stronie rannego, tak by nawet przez sen go nie urazić.

Potem wślizgnęła się pod koc tak daleko od Jewgie­nija, jak tylko się dało.

Wyciągnęła się zadowolona. Spała na siedząco od tak dawna, że niemal już zapomniała, iż może być inaczej.

Zapatrzyła się w mrok, wsłuchana w oddech leżące­go obok mężczyzny.

Właśnie przywitał ją nowy kraj. Ma w nim już dwo­je nowych przyjaciół. I kapitan wyzdrowieje.

Wszystko jakoś się ułoży, pomyślała Raija, zasypiając.

Od pewnego czasu przestało już ją dręczyć wspo­mnienie o śmierci Mikkala. Nieco pogodniej spogląda­ła w przyszłość.

Ten rok minie szybko. Wygląda na to, że będzie się nieźle czuła tu, nad Dwiną. Jeden rok to przecież mniej niż sekunda wieczności...

12

Raija obudziła się z poczuciem, że ktoś na nią pa­trzy. Uniosła powieki i ujrzała obcy sufit. Powietrze było chłodne, za to łóżko cudownie ciepłe.

- To było diabelsko bolesne przebudzenie - powiedział Jewgienij. - A zarazem cudowne. Rozumiesz, Raiju?

Chory miał ściągniętą twarz. Raija pomyślała, że pewnie tak będzie wyglądał jako stary człowiek.

Powinna być zawstydzona, budząc się koło niego, skoro wiedziała, że Jewgienij ją kocha. Nic takiego się jednak w niej nie zrodziło. Ich przyjaźń stanowiła si­łę zdolną do przezwyciężenia tego rodzaju uczuć.

Obróciła się na bok, podparła na łokciu i spojrzała na Jewgienija.

- Chciałabym wziąć na siebie część twojego bólu, Jewgienij.

- Jak to mówisz, od razu robi mi się lżej...

- Lekarz powiedział, że będziesz żył. - Raija uśmiech­nęła się. Musnęła delikatnie palcem jego profil, zatrzy­mując palec na jego ustach. Potem szybko cofnęła dłoń, pocałowała palec i ponownie przyłożyła mu go do ust.

- Dzień dobry, Jewgienij. Twoje miasto mnie prze­raża. Ale jednocześnie bardzo mnie pociąga.

- Dom jest niewielki - odrzekł tonem usprawiedli­wienia.

- Jestem do tego przyzwyczajona.

- Powinnaś mieszkać w pałacu. Nie chciałem ci na­wet mówić, że ten dom jest taki mały...

- Podoba mi się. - Raija ułożyła się wygodniej. Wiedzia­ła, że za chwilę trzeba będzie zmusić się do wstania po­mimo chłodu, który panował w pokoju. Ciepło z kuchni nie zdołało się rozprzestrzenić po domu. - Przede wszyst­kim bałam się nieznanego, Jewgienij. Rosja... Sama nazwa ma w sobie wielkość. Wszystko tu jest takie ogromne. Bar­dzo się boję, że się tu zagubię. Choć tak naprawdę jestem przyzwyczajona do bycia kimś z zewnątrz, kimś obcym. Zawsze byłam obca, przez całe życie. Raija - obca. Nowa wszędzie, gdzie się pojawiłam. Gdzieś w głębi serca za­wsze bałam się innych, a inni bali się mnie. Samotność czyni człowieka silnym, ale nie przynosi szczęścia.

- A teraz? - zapytał z wysiłkiem. - Czy Rosja jest taka wielka i przerażająca, jak myślałaś?

- Gorzej! O tylu sprawach mi nie powiedziałeś! Do­piero Oleg...

- Oleg ma za wiele marzeń - stwierdził Jewgienij. - On wierzy, że nadejdzie dzień, gdy wszyscy będą sobie rów­ni. Gdy nikt nie będzie miał za dużo, tylko dokładnie ty­le, ile potrzebuje. Oleg nie jest zwolennikiem władzy ca­ra. I za dużo mówi. Dobrze wie, jakie to niebezpieczne, ale nie potrafi trzymać języka za zębami.

- Oleg ma rację - zawołała poruszona Raija. - Oleg myśli sercem, tak jak należy! Opowiadał mi o Stieńce Razinie. Uważam, że to był wspaniały człowiek!

- Bohater Olega - westchnął Jewgienij. - A kto jest two­im bohaterem? Co powinien uczynić zwykły śmiertelnik, żeby zwrócić na siebie twoją uwagę? Rozumiem, że nie wystarczy stracić ramię? Może lepiej by było, gdyby od­cięli mi obydwa....

- Lubię Olega. Nie masz pojęcia, jak wiele dla mnie znaczyło to, że się o ciebie tak martwił wtedy, gdy le­żałeś w kajucie bliższy śmierci niż życia. Bez jego wsparcia z pewnością wyskoczyłabym za burtę. Pod­dałabym się. Byłam pewna, że umrzesz.

Jewgienij nic nie powiedział.

- A poza tym nie przypuszczałam, że twój język jest taki łatwy. Bez trudu rozmawiałam z Olegiem i Antonią.

Jewgienij uśmiechnął się nieznacznie.

- Tak, Raiju - rzekł, starając się utrzymać powagę. - Ten rodzaj rosyjskiego nie jest specjalnie trudny.

- „Ten rodzaj rosyjskiego”?

Raija pokręciła głową. Przecież mówienie przychodzi­ło jej z taką łatwością. Wiele dla niej znaczyła możliwość swobodnego dzielenia się z innymi swoimi myślami. Czułaby się jak żywcem pogrzebana, gdyby została tego pozbawiona.

- Mówisz tak, jak mówimy wtedy, gdy kupujemy rybę czy sprzedajemy mąkę albo pytamy o pogodę. Posługujesz się cudowną mieszanką wszystkich języ­ków, jakie znasz, mój aniele. I dorzucasz do tego tych parę rosyjskich słów...

- Ale oni mnie rozumieją?

- Oleg zna trochę norweski. Zna także parę słów po lapońsku. Musiał się nauczyć tego rosyjsko - norweskiego, którym się posługujemy, handlując na wybrzeżu. A An­tonia? Tonią jest bardzo pojętna. Słucha, jak mówi Piotr...

- Mogła się tego nauczyć również od kogoś innego, prawda? - zapytała Raija ze spojrzeniem niewiniątka.

Jewgienij odwrócił ku Raiji swoją twarz, na której przez moment odmalowało się coś na kształt gniewu.

Zaraz jednak jego twarz się wypogodziła i znów był po prostu Jewgienijem. Jewgienijem, który pragnie przezwyciężyć ból i okazać przyjaźń. Który chce ukryć coś więcej niż ból.

- Antonia nie potrafi niczego utrzymać w tajemni­cy. To jej siła. I jej słabość zarazem. Jeśli ktoś był czę­ścią jej życia, nie zdoła tego ukryć.

- Ja ją polubiłam. Nie spodziewałam się, że będę tu miała jakichkolwiek przyjaciół. Życie mnie pod tym względem nie rozpieszczało, do tej pory zawsze byłam obcym ptakiem i niełatwo mi było zbliżyć się do in­nych. Ale Oleg stał się moim przyjacielem. I Antonia też. I to jest dla mnie bardzo ważne.

- Próbowała z całych sił - przyznał Jewgienij, pa­trząc prosto w twarz Raiji. - Zanim popłynąłem na za­chód z Aleksie jem, wtedy gdy cię spotkałem po raz pierwszy, byłem tylko jednym z wielu mężczyzn w jej życiu. Żadne z nas nie podchodziło do tego poważnie. Była w tym pewna niewinność, o ile takie stosunki mo­gą być niewinne. W każdym razie Antonia nie trakto­wała mnie w sposób szczególny. Należała do wszyst­kich i do nikogo. Bardzo mi to odpowiadało, a i ona chyba dobrze się z tym czuła.

Raija słuchała, co mówi Jewgienij, ale potrafiła spoj­rzeć na całą tę sytuację również oczami Antonii. Nie raz zastanawiała się, czy mężczyźni w ogóle myślą. Za­dawała sobie pytanie, skąd się bierze ich niewzruszo­na pewność, że tylko oni mają rację. Że to, co widzą w kobiecie, jest w niej naprawdę.

Jewgienij może i był kochankiem Toni, ale Raija wątpiła w to, czy kiedykolwiek widział prawdziwą twarz tej dziewczyny. Czy rzeczywiście ją zna. Czy próbował ją poznać.

- Potem, kiedy wróciłem, cały świat stanął na głowie. Aleksiej już nie żył. Pamiętam, co mi wtedy mówiłaś, Ra­iju, ale ja nigdy nie przestałem myśleć, że mogłem temu zapobiec. Cały czas czułem się winny. Wydawało mi się, że wszystko potoczyło się tak nieszczęśliwie właśnie prze­ze mnie. Miałem wiele kobiet, nie potrafiłbym nawet ich zliczyć. Były przy mnie przez chwilę. Czasem przez pa­rę godzin, czasem przez parę tygodni. Wcale ich nie lubi­łem, ale też nie potrzebowałem ciepła ani bliskości, pró­bowałem uwolnić się od demona. Nie lubiłem nawet sa­mego siebie. Antonia? Nie chciałem jej w to mieszać...

- Przynajmniej tyle szacunku zdołałeś jej okazać... - mruknęła Raija cierpko.

Jewgienij skrzywił się trochę.

- Nigdy nie twierdziłem, że zachowywałem się jak mnich. Wiesz zresztą o tym, prawda? Chcę, żeby wszystko było jasne. Nie lubię pływać pod fałszywą banderą. Mówiłem, że wszystkiemu winna była śmierć Aleksiej a. To takie proste wyjaśnienie. Takiego potrze­bowałem. Wydawało mi się, że zrzucę z siebie cały cię­żar winy. Ale nic się we mnie nie rozjaśniło. Gdy żało­ba się skończyła, pojawiło się coś innego. Coś, czego bałem się jeszcze bardziej. Więc piłem, piłem i piłem, a to nie znikało. Wtedy znalazła mnie Antonia. Siedzia­ła mi na głowie tak długo, aż wytrzeźwiałem. Poprzy­sięgła, że zrobi ze mnie mężczyznę. I udało jej się. I wy­obraziła sobie, że skoro tak dobrze jej poszło, to może będzie z tego coś więcej. Nie może przecież być namięt­ną Tonią przez całe życie, prawda?

Gdyby nie stan Jewgienija, Raija wymierzyłaby mu policzek. Antonia udawała może beztroską dziewczy­nę, ale Raija domyślała się, że jej nowa rosyjska przyjaciółka kryje w sobie takie uczucia, których Jewgienij nigdy nie zdoła zrozumieć.

Antonia mogła przecież go po prostu pokochać. Jewgienij nie brał tego pod uwagę. A może nie chciał?

- Zrozumiałem, że to, co mnie dręczyło, to była tę­sknota. Człowiek próbuje ją w sobie ugasić. Tak jak po­trafi. W sposób, który zawsze przedtem skutkował... Ale tym razem nie poskutkował. Gdy wreszcie zrozumia­łem, o co chodzi, pojąłem też, za czym tęsknię. Za kim...

Wolałaby go nie słuchać. Cierpiała razem z nim, choć przecież niczemu nie była winna.

Mówił dalej, a oczy mu pociemniały. Może sprawił to cielesny ból, a może cierpienie innego rodzaju.

- Nie będę się nad tym rozwodził. To nie w smak żadnemu z nas. Nie musisz wiedzieć, co wtedy myśla­łem. O czym marzyłem, co sobie wyobrażałem. Zawsze o tobie. Ty byłaś światłem, pięknem, ciepłem, kobieco­ścią, dobrocią i szczęściem - wszystkim, do czego nie miałem dostępu. I nie mogły temu zaradzić ani inne ko­biety, ani wódka. Ty jesteś jedyna w swoim rodzaju. Ty albo żadna inna. Antonia była szczera do bólu. Żaden mężczyzna nie lubi tego słuchać. Każdy by kłamał i za­przeczał. Ale miała rację. Nie jestem już mężczyzną ani z nią, ani z żadną inną kobietą.

Raija zamknęła oczy. Wolałaby o tym nie wiedzieć. Jak miała go pocieszyć? Że to z pewnością przejdzie?

Nie mogła tego wiedzieć. Podobnie jak i on nie mógł wiedzieć, czy jego kłopoty znikną razem z nią.

- Nie mów nic więcej! - poprosiła Raija. - Nie zmu­szaj mnie do niczego!

- Nie sądzę, bym się na to zdobył. Czasem wydaje mi się, że chciałbym... że jestem gotów uciec się do wszel­kich sposobów. Ale nie wiem, czy potrafiłbym z tym żyć.

- Nie potrafiłbyś - rzuciła szybko i z wielką pew­nością. - Co chciałbyś usłyszeć? Że jestem zachwyco­na? Nie wiem, czy jestem. Nie dlatego, że cię nie lu­bię. Wiesz, że tak nie jest. W dalszym ciągu uważam, że jesteś wspaniałym przyjacielem. Ze nic, nawet to, nie jest w stanie nas rozdzielić. Zawsze będziemy przy­jaciółmi. Obiecuję ci tylko przyjaźń. Nie masz prawa oczekiwać niczego więcej.

Jego słaby uśmiech zdradzał, że doskonale o tym wie.

- Bardzo cię lubię. Masz w sobie coś, jesteś przystoj­ny. I to ramię... Kryje się za tym tragedia, to pociąga wiele kobiet. Wiem, że mnie potrzebujesz. Nie musisz nawet tego mówić, ja i tak o tym wiem. Ale mnie to nie wystarczy. Nie chodzi mi o mężczyznę, który mnie po prostu potrzebuje...

- Mój Boże, Raiju... - westchnął Jewgienij. - Przecież ja cię kocham. Miałem nadzieję, że nie zmusisz mnie do tego wyznania. To mnie tak bardzo upokarza. Ale do­brze: kocham cię. Nie tylko cię potrzebuję, ale cię ko­cham. A ty potrzebujesz mnie. Potrzebujesz mężczyzny...

- ... ja również cię potrzebuję, Jewgienij. Ale nie na zawsze. Potrafię sobie wyobrazić samotność. Nie wy­daje mi się już to takie beznadziejne. Potrzebuję two­jej przyjaźni, potrzebuję twego wsparcia nie dlatego, że jesteś mężczyzną, ale dlatego, że jesteś człowiekiem, że jesteś tym, kim jesteś. Nie mogłabym wejść w związek, w którym nie ma miłości. Nie potrafiłabym oszukać samej siebie. Za dobrze mi było. Za bardzo kochałam. Trzeba nie lada mężczyzny, by moje wspomnienia przyblakły. Mikkal był moim życiem.

Jewgienij leżał dość długo z zamkniętymi oczami.

- Rozumiem - powiedział w końcu. - Teraz ze mną jest tak samo.

Nie mieli już nic więcej do dodania. Nie na ten te­mat. Raija wyślizgnęła się z ciepłego łóżka.

Deski podłogowe poskrzypywały, gdy już w spód­nicy, ale boso maszerowała do kuchni. Zręcznie rozpa­liła ogień. Ileż to już razy rozpoczynała dzień w ten sposób: na kolanach, przed piecem. Wielu mężczyzn wstawało w ciepłym domu na śniadanie, które ona przygotowała.

Raija skrzyżowała ręce na piersiach i podeszła do okna. Musiała pochuchać na szybę, żeby móc wyjrzeć przez maleńką dziurkę.

Był szary ranek. Mgła wędrowała tuż nad po­wierzchnią wody. Dwina. Rzeka. Znów zamieszkała nad rzeką. Jej życie zaczęło się nad rzeką Torne, po­śród otwartego krajobrazu, gdzie żadne ciemne góry nie zasłaniały widoku. Można było bez przeszkód się­gnąć oczyma aż do nieba.

Jej nowy maleńki domek stal również nad rzeką tak szeroką, że wzięłaby ją za fiord albo jezioro, gdyby nie wiedziała, jak jest naprawdę. Nowa kraina była płaska i otwarta, zimniejsza niż jej rodzinna Finlandia, ale przestronna, znacznie przestronniejsza. Wiatry mogły hulać tu do woli. Inny kraj, inne niebo.

Ciemna kropeczka, którą Raija dostrzegła nad brze­giem Dwiny, stawała się coraz większa i większa. Zbli­żała się też coraz bardziej.

Raija potarła szybę, by mieć lepszy widok.

Do domku w szalonym tempie zbliżał się jakiś jeź­dziec. Gdy zeskoczył z grzbietu wierzchowca, Raija rozpoznała Antonię. Zanim zdołała otworzyć drzwi, Tonią już w nie zadudniła, a potem niemal wpadła na Raiję.

- Jeszcze jest wcześnie - rzuciła zdziwiona Raija. Antonia nic na to nie odpowiedziała Była spocona i za­rumieniona, ale twarz miała poważną. Pachniała dymem.

- Jewgienij nie śpi?

- Już się obudził - odrzekła Raija. Antonia pobiegła w głąb domu, już po drodze coś głośno i szybko mówiąc. Raija zrozumiała od razu, dlaczego Jewgienij żartował sobie z niej, gdy chwaliła się, że ma tak wielki talent do języków. Teraz rozu­miała zaledwie pojedyncze słowa. Antonia bowiem mówiła naprawdę po rosyjsku.

Chodziło o coś ważnego.

Krew odpłynęła z twarzy Jewgienija. Chciał się pod­nieść, ale przyjaciółka przytrzymała go na miejscu.

Zapadł się w siebie. Jakby się poddał. I zaczął płakać.

Niepewna i niespokojna Raija podeszła do dwojga Rosjan. Znów czuła się jak obca.

Nieśmiało, jak intruz, usadowiła się na skraju łóżka.

Jewgienij spojrzał na Raiję.

- „Sankt Nikołaj” płonie.

Raija nie mogła w to uwierzyć. Popatrzyła na go­ścia. Dziewczyna pokiwała głową.

- Pół portu płonie - powiedziała ostro. - Czterna­ście statków stało w płomieniach, gdy tu wyruszyłam. Będzie jeszcze więcej. Wieje bardzo niekorzystny wiatr, roznosi ogień. Niektóre statki stoją tak blisko tych, które się palą, że załoga nie ma odwagi wejść na pokład. A jeśli zacznie wiać jeszcze bardziej, pożar może się przenieść na okoliczne domy.

Zapach dymu, który przywiozła ze sobą Antonia, wydal się Raiji znacznie wyraźniejszy. Raija zauważy­ła, że dziewczyna nie przebrała się od wczorajszego wieczoru. Miała na sobie to samo ubranie. Nie spała...

- Jak to się stało? - chciała wiedzieć Raija. - Statek nie mógł się przecież zapalić sam z siebie. Nie o tej po­rze roku... nie na wodzie...

- Właśnie - potwierdziła Tonią. - Masz rację, Raiju. Sta­tek nie mógł się zapalić sam z siebie. Ktoś podłożył ogień.

- Przecież to szaleństwo! - Raija nie mogła w to uwierzyć. - Chyba że jakiś chory człowiek. Takie zniszczenie! Tak zniszczyć cudzą pracę. Odebrać ko­muś wszystko, co posiada...

- Istnieją tacy szaleńcy - rzekła Antonia. - W każ­dym razie ktoś oszalał tej nocy. Gdy Oleg i ja dotarli­śmy do miasta, pierwsze statki już płonęły. W porcie było jasno jak w dzień. Nie my pierwsi tam przybyli­śmy. Oleg chciał ratować „Sankt Nikołaja”, ale ci, któ­rzy widzieli wszystko od początku, mówili, że to wła­śnie ten statek pierwszy zaczął się palić.

Raija wprost nie wierzyła własnym uszom.

- Dlaczego? - zapytała ponownie.

- Nie wiem - odparła Antonia z wielkim smutkiem. - Gdybym wiedziała dlaczego, wiedziałabym też kto. I mogę was zapewnić, że bym mu nie darowała. Wła­snoręcznie poderżnęłabym mu gardło.

Raija nie była aż tak żądna krwi. Nie w pełni poj­mowała to, co mówiła Antonia. Nie rozumiała do koń­ca, co się wydarzyło. Nie wiedziała, co to oznacza.

- Oleg tam został - ciągnęła Antonia. - On i Piotr oraz część załogi. Mieli szukać przez cały dzień i przez całą noc...

- I co? Co będzie, jeśli znajdą winnego?

Tonią popatrzyła na Raiję. Nie było to spojrzenie dziewczyny, która się modli za własnych wrogów.

- Oleg nie jest chyba bardziej tchórzliwy niż ja - po­wiedziała.

- Tego nie wolno robić! Jewgienij, nie sądzisz chy­ba, że to słuszne? Nie możesz tego popierać!

- Dzięki „Sankt Nikołajowi” miałem co jeść.

- Nie wolno podpalać cudzej własności - rzekła su­rowo Antonia. - Niezależnie od tego, kto to był, za­służył w pełni na to, co go spotka.

Raija nie umiała znaleźć argumentów, ale uważała, że Tonią posuwa się za daleko.

Ludzkie życie jest wiele warte.

Okoliczności sprawiły, że ona sama odebrała życie dwóm mężczyznom.

Nie lubiła o tym myśleć. Były to najmroczniejsze momenty w jej własnych dziejach.

Żaden z tych mężczyzn nie był aniołem w ludzkiej skórze, ale życie zawsze jest życiem.

Raija wiele myślała o tym, co to znaczy - żyć. I wy­dawało jej się, że nikt nie powinien decydować o cu­dzym życiu. Nie znała nikogo, kto by był tego godzien.

Ale to przecież inny kraj...

- Zostaniesz tu? - spytała cicho Antonię. - Chyba i tak niewiele możesz tam zrobić....

- Muszę przecież pracować... Dziewczyna spostrzegła nieszczęśliwą minę Raiji.

- ... choć może niekoniecznie dziś. Z powodu poża­ru niewiele się będzie działo w porcie. Chyba moje wo­zy na nic się nie przydadzą.

Raija poczuła, że jej ulżyło.

Jewgienij popadł w coś znacznie gorszego niż tamten niedobry sen po opium. Leżał bez czucia i tępo pa­trzył przed siebie.

Opowiadał jej kiedyś o rosyjskiej melancholii.

Ale to było coś jeszcze gorszego. A ona nie mogła mu pomóc. Wiedziała tylko, że najważniejsze to obu­dzić w nim chęć życia.

- Straciłem wszystko - powiedział tylko. - Wszystko. I ani słowa więcej. Chwilami przysypiał. Potem bu­dził się i patrzył w tę samą pustkę.

Antonia zdjęła wierzchnie ubranie i poplamione spodnie i rzuciła się na łóżko obok Jewgienija.

- Muszę się przespać - powiedziała tylko i zasnęła. Raija niewiele mogła zrobić, ale próbowała pocie­szać Jewgienija.

- Przecież na tym nie kończy się świat - rzekła z przekonaniem.

Wówczas po raz pierwszy i jedyny zareagował na jej słowa: popatrzył na nią z wielkim rozczarowaniem.

Raija zrozumiała, że jego świat właśnie się skończył.

Po cichutku wyszła z sypialni. Bolało ją to, że stra­ciła z Jewgienijem kontakt.

Tak bardzo pragnęła mu pomóc, ale nie wiedziała, jak to zrobić.

Sama nie jadła nic od wczesnego ranka dnia poprzed­niego, ale nie miała jednak ochoty nawet myśleć o je­dzeniu. Nie przemogła się również na tyle, by wrócić do sypialni i zapytać Jewgienija, czy nie zjadłby czegoś.

Była przekonana, że i tak jej nie odpowie.

Przesunęła ławeczkę pod okno, oparła łokcie na nie­wielkim parapecie i zapatrzyła się na rzekę.

Wydawało jej się, że nieco dalej na północy widzi po­blask łuny pożaru. Na niebie pojawiło się bowiem jaśniejsze pasemko, które nie mogło zapowiadać wscho­du słońca.

Rankiem, zanim Antonia wstała, zjawił się lekarz. Policzki miał zarumienione z pośpiechu. Od razu za­czął mówić o pożarze, ale Raija z trudem rozumiała szybko wypowiadane przez niego słowa.

- Na szczęście nikomu się nic nie stało - oznajmił na koniec. - A jak pacjent?

Raija wskazała głową półotwarte drzwi do sypialni. Sama nawet się nie odwróciła, słyszała tylko, jak le­karz rozciera ręce przed piecem, żeby je rozgrzać, nim pójdzie do chorego. Nie przejmowała się tym, co so­bie pomyśli medyk, gdy zobaczy Jewgienija i Antonię w jednym łóżku.

To nie był jej kraj. Nie musiała się przejmować plot­kami, ludzkim gadaniem, niczym. Zamierzała tu zo­stać tylko chwilę.

Raija usłyszała głos lekarza, po chwili odezwała się również Antonia. Tylko Jewgienij milczał.

Po chwili Antonia wyszła z sypialni razem z dokto­rem. On mówił cicho, ona głośno.

Dziewczyna miała na sobie tylko koszulę, która się­gała jej wprawdzie do kolan, ale ten skąpy strój wpra­wił doktora w wyraźne zakłopotanie. Tonią jednak nie zwróciła na to uwagi.

- Jasne, że jest zrozpaczony! - zawołała. - Stracił rę­kę, nie jest w stanie stanąć na własnych nogach. I jak­by tego było mało, to teraz spalono mu statek, którym zarabiał na chleb. Jest tak słaby, że nie może nawet unieść palca. Nie jest w stanie się zemścić. Na miły Bóg, któż by nie był zrozpaczony w takiej sytuacji?

- Przypilnujcie, żeby sobie czegoś nie zrobił. - rzekł wyraźnie zmartwiony lekarz. - Nie wrócił jeszcze do sil. To nieszczęście może pogorszyć jego stan...

Antonia niemal wypchnęła biednego doktora za drzwi.

- Poślemy po ciebie, jeśli będzie taka potrzeba! - za­wołała. - Damy sobie radę. Kobiety mają przynajmniej zdrowy rozsądek! Jewgienijowi nie starczy sił, żeby odebrać sobie życie - powiedziała, siadając koło Raiji.

- W przeciwnym razie uczyniłby to.

- Wiem.

- Dlaczego nic nie zrobisz? Dlaczego nic nie mó­wisz? Gdyby był mój, postarałabym się, żeby chociaż uniósł powieki.

Raija odwróciła się od okna. Oparła się o ścianę i nie patrząc na Antonię, powiedziała:

- On nie jest mój!

- O rany! - Antonia podniosła oczy do nieba. Naj­wyraźniej myślała swoje. - Nie musisz mi współczuć. Zniosę tyle, ile trzeba. Zrozumiałam, że to nie o mnie marzył z wypiekami na twarzy. Nie jestem już taka na­iwna, moja droga.

- Może nawet chciałabym, żeby było tak, jak myślisz.

- Raija znała już każdą deskę w suficie tego pomiesz­czenia. - Wówczas miałabym mu coś do zaofiarowania. Wówczas mogłabym mu pomóc. A tak, nie mogę.

- Nie przyjechałaś z tak daleka po to, żeby liczyć deski w suficie maleńkiej izby nad Dwiną!

- Jestem mężatką - powiedziała Raija. - Na zacho­dzie zostawiłam dzieci. Uciekłam przed lensmanem i szalonym mordercą, który zabił mego ukochanego i chce zabić mnie. Oskarżyli mnie o czary... Nie, Toniu, nie przyjechałam tu po to, by liczyć deski w sufi­cie. Ale nie przyjechałam też po to, by rzucić się w ramiona mężczyzny, który jest moim drogim przyjacie­lem. Uciekłam, by uratować swoje życie.

Antonia otworzyła usta ze zdziwienia. Po raz pierw­szy zapomniała języka w gębie.

Nie trwało to jednak długo.

- Powiadają, że mnie trudno zrozumieć - mruknęła.

- Pojęcia nie mają, co mówią. Musisz mi opowiedzieć kiedyś o tym wszystkim - dodała. - Kiedy nauczymy cię porządnie rosyjskiego. I kiedy postawimy go zno­wu na nogi. - Antonia zmarszczyła nos w zamyśleniu.

- Może w takim razie nie powinnam tracić nadziei? Raija uśmiechnęła się blado:

- Wydaje mu się, że mnie kocha. Antonia westchnęła.

- Tak przypuszczałam - powiedziała. - Ale dlaczego on miałby mieć wszystko, skoro nikt z nas tego nie ma?

Jewgienij wciąż trwał w ponurym milczeniu. Tuż przed zapadnięciem zmroku nadjechał Oleg. Miał ściągniętą twarz i podkrążone oczy.

- Pożar przeniósł się jednak na niektóre domy - po­wiedział i przymknął powieki. - Nie wszystkich uda­ło się uratować. Trzy rodziny spłonęły żywcem. Mam jeszcze w uszach krzyk dzieci.

- Ile statków?

- Siedemnaście. Jeden tylko częściowo. „Sankt Ni­kołaj” zatonął. I pociągnął za sobą dwa, które stały naj­bliżej. Potworny widok. Rozpłakałem się, kapitanie. Nie płakałem od czasów dzieciństwa, ale wówczas się rozpłakałem.

- Znaleźliście go? - Antonia przeszła do rzeczy. Oleg kiwnął głową.

- Kto to taki?

Oleg milczał.

- Mam nadzieję, że dostał, co mu się należało - rzu­ciła twardo Antonia. - Kto to był?

Oleg nie patrzył na nią. Powiedział do Jewgienija:

- To był Piotr, kapitanie.

Raija wlepiła wzrok w Antonię.

Piotr?

Brat Toni?

Raija poczuła mdłości.

Rosjanka stała nieruchomo. Chwyciła się mocno ra­my łóżka, jej twarz pobielała, ale była równie zacięta jak przed chwilą.

- Czy potraktowaliście go tak, jak na to zasługiwał?

- zapytała.

- Próbowałem temu zapobiec. - Oleg zwiesił głowę.

- Ale gdy wieść się rozniosła... Ludzie byli bardzo wzburzeni... Tyle nienawiści... Wciąż mieliśmy w uszach krzyki dzieci ginących w płomieniach. Lu­dzie rzucili się na niego. Cisnęli go na jeden z palących się jeszcze statków. Nie wiem, czy zatratowali go na śmierć, czy spłonął żywcem.

Twarz Jewgienija była pozbawiona wyrazu, Antonia oddychała ciężko.

- Dostał to, na co zasłużył! - rzuciła wreszcie, a po­tem wyszła z domu, nie spojrzawszy na nikogo.

Raija chciała pobiec za nią, gdy usłyszała trzaśniecie wyjściowych drzwi, ale Oleg ją powstrzymał.

- Sama sobie z tym poradzi! Antonia leczy się z wiel­kich trosk i cieszy się z wielkich radości na końskim grzbiecie. To jej sposób.

- Dlaczego? - zapytała Raija. - Dlaczego on to zro­bił?

Ledwo go pamiętała. Młodego chłopaka, który wła­ściwie niczym się nie wyróżniał.

- Udało mi się z nim porozmawiać. - Oleg śledził Antonię wzrokiem, wyglądając przez okienko. Galo­powała brzegiem rzeki, byle dalej od nich, dalej od miasta, prosto w otwarty pejzaż, w którym nie brako­wało miejsca na wielkie troski i na wielkie radości.

- Upił się. I wystraszył się, gdy ludzie zaczęli trochę za dużo gadać o tobie i o tym, jak uratowałaś Jewgie­nija. Zamiast ciebie zwidywał mu się diabeł. A na do­datek uważał, że Antonia powinna zostać żoną kapita­na. I w ten sposób zemścił się za to, że Jewgienij wziął sobie piękną, obcą czarodziejkę zamiast jego siostry.

Raija zwiesiła głowę.

- Znowu to samo - wyszeptała. - Przynoszę ból i cierpienie wszędzie, gdzie się pojawię.

13

Raija coraz lepiej radziła sobie z rosyjskim, zaczęła nawet myśleć w tym języku.

Oswajała się powoli z nieznanym.

Tutejszy żytni chleb przypominał jej domowy, fiń­ski. Antonia pomagała jej przygotowywać jedzenie, obie starały się, by Jewgienij jak najszybciej odzyskał siły. Najmłodsza siostra Antonii, Tatiana, uszyła Raiji dwie codzienne suknie oraz kilka prostych spódnic i bluzek.

Sama Antonia nauczyła ją jeździć konno.

Jewgienij wstał z łóżka.

Raija nie wiedziała nawet, jak wiele „Sankt Nikołaj” znaczył dla Bykowa. Jewgienij był jedynym właścicie­lem statku i teraz stracił najważniejsze źródło docho­dów. Na szczęście załodze udało się rozładować towar przed pożarem. Zarobione pieniądze umożliwiły mu opłacenie załogi.

Wypłacił nawet pensję Piotra. Antonia długo się opierała.

- Zniszczył wszystko, co miałeś, i nie zasłużył na za­płatę. Niech zgnije w piekle!

- Dobrze się spisywał na pokładzie. I za to należy mu się zapłata. - Każde z nich trwało przy swoim, ale w końcu Antonia przyjęła pieniądze.

Od tamtej pory Raija nie słyszała, by Tonią wspo­minała o swoim bracie. Wymazała go ze swego życia.

Zniknął tak, jak jego ciało wydane na pastwę ognia, który sam podłożył w porcie w Archangielsku. Jewgie­nijowi zostało trochę pieniędzy, gdy spłacił już zało­gę. Za mało jednak na nowy podobny statek.

Raija dowiedziała się, że właśnie szkuty są najwięk­szymi jednostkami handlowymi.

Trzeba wielu dobrych sezonów, by zarobić na taki statek jak „Sankt Nikołaj”.

Jewgienij miał jeszcze dwie lodzie handlowe, o wie­le mniejsze niż spalona szkuta. „Sankt Nikołaj” miał trzy maszty, łodzie handlowe tylko dwa. Raija pojąć nie mogła, że ktoś ma dość odwagi, by wypłynąć na nich na morze. Deski kadłuba nie były nawet porząd­nie zbite, zachodziły tylko na siebie, wzmocnione po­przecznymi obręczami.

Jewgienij i Oleg długo rozmawiali o tych dwóch jednostkach.

- Trzeba zacząć wszystko od nowa. - W głosie Jew­gienija pobrzmiewała gorycz. - Te dwie łajby zarobiły na „Sankt Nikołaja”. Za parę lat znów kupię nowy po­dobny żaglowiec.

- Zdobędziemy jakieś łodzie rybackie i zaczniemy łowić! - Oleg uważał, ze wszystko jest możliwe.

Był sternikiem w załodze Jewgienija i jego podwład­nym, ale także jego przyjacielem i wspólnikiem w in­teresach. Razem snuli plany na przyszłość. Jewgienij traktował Olega jak równego sobie.

- Na Morzu Białym? Nie chcesz chyba wybrać się aż do Finnmarku z jednorękim kaleką?

Oleg uważał, że jest to możliwe.

- Po Nowym Roku, na wiosnę, kiedy lody na mo­rzu stopnieją, możemy zacząć sezon...

Zdarzało się, że Rosjanie łowili ryby u wybrzeży Finnmarku. Zaczynali często od połowów wiosennego dorsza w marcu i kwietniu, a czasem nawet w lutym. I zostawali tam na całe lato, łowiąc mintaja, dorsza i ha­libuta. Bywało, że do domu wracali dopiero we wrze­śniu. Rybacy z Norwegii i Laponii robili sobie przerwę między tymi dwoma sezonami. Rosjanie mieszkali jed­nak za daleko, by dwukrotnie przemierzać odległość między łowiskami i macierzystym portem.

W Morzu Białym też łowiło się ryby, przede wszyst­kim dorsze i śledzie. Ale w najzimniejszym okresie ro­ku nie było to możliwe. Wodę pokrywał wówczas gru­by lód.

- Noga moja nie postanie na pokładzie. - Jewgienij był co do tego zdecydowany. - W każdym razie nie w łodzi rybackiej. Czy ktoś słyszał kiedykolwiek o jed­norękim rybaku? A co z Raiją?

- Ona i Antonia świetnie dadzą sobie radę. Są na­prawdę wyjątkowe.

Jewgienij nie dodał, że właśnie tego się obawiał. Że poradzą sobie aż za dobrze, choć Raija, złamana bó­lem, nie interesowałaby się poznanymi tu w Rosji męż­czyznami.

Raija jednak nie patrzyła już tak czarno na świat. Nie mówiła tak dużo o Mikkalu. Potrafiła się uśmie­chać. Jewgienij słyszał, jak się śmiała razem z Tonią.

Jewgienij nie zostawiłby śmiejącej się Raiji w towa­rzystwie Toni na całą wiosnę i na całe lato.

Antonia znała bardzo wielu mężczyzn.

Oleg i Jewgienij zarzucili myśl o połowach. Posta­nowili jednak wykorzystać łodzie handlowe.

W tym celu obaj pojechali do Onegi, nieco dalej na zachód, żeby zawrzeć parę umów z kupcami, których tam znali.

Nie było ich tydzień, Raija w tym czasie gościła u Antonii. Podczas gdy Tonią wbrew temu, co przy­stoi porządnej rosyjskiej kobiecie, zajmowała się inte­resami, Raija zwiedzała miasto. Wędrowała po zasypa­nych śniegiem ulicach i dziwiła się, że można żyć w ten sposób, w takiej ciasnocie, bez powietrza.

Na łonie natury człowiek miał zawsze tak blisko do nieba.

Gdy Raija stała pomiędzy domami w Archangielsku i patrzyła w górę, niebo zdało jej się odleglejsze niż kiedykolwiek.

Wspomniała o tym Antonii, ale ta tylko się śmiała.

- Za dużo myślisz - powiedziała. - Czy masz jakąkol­wiek korzyść z nieba? Ja nie pamiętam, bym w ogóle spojrzała w tym kierunku ostatnimi czasy. I nie wyda­je mi się, że cokolwiek straciłam. Podoba ci się chyba przynajmniej to, że tyle tu ludzi? Człowiek nigdy nie czuje się samotny.

Raija potrząsnęła głową.

- Ja lubię być sama. Potrzebuję trochę ciszy, by myśleć.

- No właśnie! Za dużo myślisz!

Te dwie kobiety różniły się od siebie jak ogień i wo­da, a zarazem istniało między nimi przedziwne podo­bieństwo. Antonia żyła tak, jakby każdy dzień miał być jej ostatnim. Korzystała z życia, jak tylko mogła. Przepełniały ją radość i pogoda, choć jednocześnie nikt nie potrafił nienawidzić tak intensywnie jak ona i tak czarno patrzeć na świat. Nikt nie umiał śmiać się ani płakać w ten sposób.

W jej życiu nie było żadnego „pomiędzy”. Albo bujała wysoko w chmurach aż do zawrotów głowy, albo spadała w przepaść bez dna.

Raija żałowała, że nie jest taka. Ona uważała, że mi­mo wszystko istnieją pewne granice. I choć patrzyła w przyszłość, to czuła się związana z przeszłością i nie potrafiła tak łatwo zapomnieć o tym, co się zdarzyło.

Istniało jednak między nimi podobieństwo. Każda z nich chadzała własnymi ścieżkami. Obie były moc­ne, dumne i nieustraszone, delikatne, a jednak zdolne do wielkich namiętności. Budziły oburzenie, czasem przerażenie. Żadna z nich nie nawiązywała z łatwością kontaktów z innymi kobietami.

Antonia była pierwszą kobietą, którą Raija mogła nazwać swoją przyjaciółką. Tonią zaś, która już od lat darła koty ze wszystkimi kobietami w okolicy, zaprzy­jaźniła się z Raiją.

- Może chciałabyś pójść ze mną na tańce? Raija spojrzała na Antonię zdziwiona.

- Żeby mnie wzięli za dziewkę? Jewgienij nigdy by mi tego nie darował.

- A myślisz, że w jakich okolicznościach mnie spo­tkał?

Raija wolała o tym nie myśleć.

- Nie chcę się mieszać w ten tłum brudnych męż­czyzn - powiedziała z odrazą w głosie. - Czy to dzień święty czy nie, to większość z nich i tak nie wie, co to porządna kąpiel. Śmierdzą. Nie chcę, żeby się na mnie gapili. Nie chcę, żeby mnie podszczypywali w tłumie, bo nawet nie będę wiedziała, komu wymierzyć policzek...

Antonia się roześmiała.

- Ależ z ciebie porządnisia! Jak nie chcesz, to nie! Wiesz, co mi właśnie przyszło do głowy? Możemy wziąć jeden z wozów i wyjechać z miasta. Ty przecież lubisz rozmyślać w spokoju i ciszy. Możemy siedzieć tam so­bie przez całą noc i sączyć ten świetny, zagraniczny likierek Jewgienija. Pogadamy sobie, powygłupiamy się...

- Jewgienijowi potrzebny jest ten likier...

- On i tak za dużo pije - spoważniała Antonia. - Wi­działam go kiedyś w tym stanie. Wtedy pilnowałam go przez parę tygodni bez przerwy. Groził, że mnie zabije, ale nie dawałam za wygraną. Nie żałuję tego oczywiście, ale wściekłabym się, gdyby cały mój wysiłek poszedł na marne. Nie chcę patrzeć, jak on niszczy swoje zdrowie...

Raiji również nie podobało się to, że Jewgienija cią­gnie do alkoholu. Rozmawiała z nim nawet na ten te­mat. Ale w jego spojrzeniu wyczytała, że jeśli pije, to nie ma w tym jego winy...

Kobiety ubrały się ciepło. Antonia jak zwykle założy­ła spodnie, ale zabrała też całkiem nową sukienkę, któ­rą uszyła jej Tatiana. Dała się skusić na sukienkę wtedy, gdy siostra szyła ubrania dla Raiji. Raija zastanawiała się, czy Tonią nie zabrała tego stroju ze sobą, żeby zrobić wrażenie na Jewgieniju. Podejrzewała bowiem, że jej no­wa przyjaciółka nie całkiem pożegnała się z nadzieją...

Mimo mroku i chłodu miasto tchnęło ciepłem. Mę­ski śmiech odbijał się echem w cichych uliczkach, okna karczem były rozświetlone. Wszyscy odłożyli ro­botę do poniedziałku. Mężczyźni wędrowali po gospo­dach, pili, tańczyli. A kobiety siedziały w domach.

Porządne kobiety.

Ten i ów wołał coś do Antonii i Raiji, gdy jechały ulicami. Dobrze, że były we dwie w taki wieczór.

- Życie jest dla mężczyzn! - westchnęła Antonia. - Śmiech jest dla mężczyzn! Zastanawiałaś się kiedyś nad tym, Raiju? Co wieczór dziękuję Bogu, że nie je­stem porządną kobietą. Nie na wiele się to zda i na pewno będę się smażyć w piekle przez całą wieczność, ale uważam, że powinnam Mu powiedzieć, że jestem zadowolona z obrotu spraw.

- Sporo myślisz, Toniu! - Raija nie mogła się po­wstrzymać przed odrobiną złośliwości. - Wciąż masz ochotę na Jewgienija, prawda?

Przez chwilę słychać było tylko stukot końskich ko­pyt.

- Nie wiem! Sama już nie wiem! Wcale nie z powodu ręki. Nie do wiary, że tak świetnie z tego wyszedł, praw­da? W życiu bym w to nie uwierzyła. Myślałam, że umrze... Trudno pragnąć jednego mężczyzny przez dłuż­szy czas. Zdaje się, że ja nie jestem do tego zdolna. A Jew­gienij prawie nie zauważa, że istnieję. Nawet kiedy mnie obejmował, nic to dla niego nie znaczyło. Równie do­brze mógłby objąć deskę. Nie tego oczekuję od męża.

- Tak mówił...

- Co takiego? - wykrzyknęła zaskoczona Antonia. - Powiedział ci o nas? Nigdy bym się tego po nim nie spodziewała.

Dobrze, że już wyjechałyśmy z miasta i nikt nas nie słyszy, pomyślała Raija. Tonią mówi tak głośno...

- Cóż, to prawda. - Antonia nie zwykła niczego owi­jać w bawełnę. - Natura nieźle go obdarzyła, ale co z tego. Nic podobnego w życiu mnie nie spotkało. Żad­na siła nie zdołałaby go podniecić. A niebo świadkiem, że próbowałam wszystkich sposobów!

Raija nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Anto­nia była taka bezpośrednia. Ona sama mogłaby wpraw­dzie coś takiego pomyśleć, ale żeby mówić głośno...

- Za to Oleg... - Antonia zagwizdała. - No cóż, gdy­bym tylko zechciała...

- Ale nie wiesz, czy chcesz?

- Nie jest zbyt bystry. - Antonia nie znała litości. - No i mógłby się nauczyć tego i owego o kobietach. Na przykład jak się zachować pod kołdrą... - Z grobową miną zwierzyła się Raiji: - Wydaje mu się, że podnie­ca cię do szaleństwa, a tymczasem jest równie atrak­cyjny jak ta deska, którą Jewgienij mógłby z powodze­niem trzymać zamiast mnie.

- Nie możesz mu tego powiedzieć?

- Żeby wystraszyć go na zawsze? Nie zrobię tego, dopóki nie podejmę decyzji. Jeśli się na niego zdecy­duję, to muszę nauczyć go co nieco, prawda?

Antonia, zajęta rozmową, zbytnio popuściła lejce. Zwierzęta jakby na to czekały. Ruszyły z kopyta, pra­gnąć skorzystać ze swobody.

Antonia ściągnęła lejce, ale nie zdołała opanować koni.

Pędziły coraz szybciej, a wóz niebezpiecznie pod­skakiwał i skrzypiał.

Raija jedną ręką objęła Antonię w pasie, drugą zaś chwyciła się krawędzi wozu.

W ciemności jeden z koni zboczył nieco z drogi i je­go kopyta trafiły w pustkę. Zsunął się w dół po stro­mym brzegu rzeki, a drugi tuż za nim.

Raija pojęła, co się stało, dopiero wtedy, kiedy i wóz gwałtownie staczał się po zboczu.

W ciemności rozległo się dzikie rżenie koni, prze­kleństwa Antonii i jej własny krzyk.

Raija wypadła z wozu. Leciała w mrok, chłód i ni­cość. Coś ją uderzyło w głowę.

I wszystko zamieniło się w czerń.

Antonia nie wypuściła lejców. Trzymała je tak moc­no, że aż paznokciami poraniła sobie dłonie.

Wóz przygniótł jednego konia, zabijając go na miej­sca Drugi próbował się podnieść, bez powodzenia wal­cząc ze śniegiem, ciężarem martwego towarzysza i wozu.

- Raija? Raiju, gdzie jesteś u diabła? Antonia zaczęła szukać przyjaciółki po omacku.

W tej chwili oddałaby wszystko za jedną latarnię!

Ostrożnie pochyliła się do przodu i próbowała wy­patrzyć coś w mroku, pod szczątkami wozu.

Wydawało jej się, że wóz stracił jedno koło. Dyszel był nadwerężony, mógł się więc złamać.

Antonia nie ucierpiała zbytnio, bo spadła na konia, a potem po prostu się z niego ześlizgnęła.

Ale co z Raiją? Gdzież ona może być?

Jewgienij nigdy jej nie wybaczy, jeśli Raiji przyda­rzy się coś złego.

Na niebie nie było nawet księżyca, wysoko połyski­wały tylko jakieś dalekie gwiazdy. Czy ten przeklęty księżyc nie mógłby się pojawić przynajmniej tej nocy? Czy to takie wygórowane żądanie?

Antonia uspokajała konia. Miała nóż w kieszeni kurt­ki, ale gdyby przecięła uprząż i wyswobodziła zwierzę, wóz mógłby runąć do rzeki.

- Raiju, odezwij się, do cholery! Jewgienij mnie za­bije, jeśli coś ci się stało. Raiju!

Zdumiona Antonia zamrugała oczami.

Nagle zrobiło się jasno.

Czyżby zaczynała tracić zmysły?

Zdziwiona uniosła głowę. Niebo ponad nią płonęło kaskadą mroźnych kolorów, rozbłysło pasmami lodo­watego światła.

Zrobiło się prawie tak jasno, jak w dzień.

Zorza polarna. Antonia nie pamiętała, by zorza po­larna pojawiła się kiedyś tak niespodziewanie.

Jakby nad którąś z nich czuwał anioł.

Nie sądziła, by jakikolwiek anioł zadał sobie tyle trudu, by czuwać nad nią.

Antonia wślizgnęła się pod wóz, który zaczął już nie­bezpiecznie trzeszczeć. Ten przedziwny spektakl, w któ­rym grała cała natura, musiał mieć jakiś sens. Dziewczy­na nie widziała żadnego innego wytłumaczenia.

Bez światła zorzy polarnej nie znalazłaby przyja­ciółki, która leżała za martwym koniem. Oderwane koło uderzyło Raiję w głowę. Z rany za uchem sączy­ła się krew.

- Nie możesz umrzeć! - krzyczała Antonia, czoł­gając się po śniegu. Złapała Raiję za pelerynę i wydo­stała ją spod wozu. - Nie możesz umrzeć! W tym wszystkim musi być jakiś sens! Ktoś przecież nad to­bą czuwa!

Antonia była silna i zwinna. Odciągnęła Raiję dalej.

A potem, brnąc po kolana w śniegu, podźwignęła Raiję i pociągnęła ją w górę po nadrzecznym zboczu. Nie wiedziała, jak długo to trwało. Z wysiłku bolały ją wszystkie mięśnie, ale przecież musiała to zrobić. Wniosła ranną do połowy wzgórza i tam zatrzymała się na chwilę, by trochę odpocząć. Ostrożnie położy­ła przyjaciółkę na śniegu.

Musiała zejść na dół jeszcze raz, by uratować konia. Nie mogła go przecież zostawić na pastwę losu.

Przerażone zwierzę rżało i miotało się.

Zorza polarna przygasła.

I całkiem zniknęła.

Antonia szarpała się z uprzężą. By pomóc Raiji, po­trzebowała również konia.

Pozwól mi uwolnić konia, dopóki widzę cokolwiek! prosiła tajemną siłę, która jej pomogła.

Wóz runął na martwe zwierzę, gdy ocalały koń wreszcie się wyplątał z uprzęży. Całe szczęście, że naj­pierw wyciągnęłam stąd Raiję, pomyślała Antonia.

Po wielu zachętach ze strony Antonii, dodatkowo przez nią popychany, koń wspiął się na drogę. Brzeg rzeki był tu bardzo stromy, a sypki śnieg nie ułatwiał zwierzęciu poruszania się.

Raija leżała tak, jak ją Antonia zostawiła. Tonią pa­nicznie bała się widoku krwi. Choć nie posiadała się z wdzięczności, gdy rozbłysła zorza polarna, ucieszy­ła się również teraz, gdy po zorzy pozostał tylko ma­leńki pasek światła pomiędzy gwiazdami.

Antonia wolała nie patrzeć na to wszystko.

Koń, choć zaniepokojony, słuchał swojej pani, któ­ra zajmowała się nim od źrebięcia. Kazała mu stać w miejscu, więc stał. Waśka doskonale wiedział, do ko­go należy i kogo powinien słuchać.

Antonia mogła zająć się Raiją. Choć przyjaciółka nie ważyła zbyt wiele, niełatwo było ją unieść. Tonią zacisnęła mocno zęby i wytężyła wszystkie siły, aż w oczach jej pociemniało. Przez chwilę odpoczywała, oparłszy bezwładną Raiję o siebie. Czuła jej ciepły od­dech w okolicy ucha i to dodało jej sił.

Znacznie trudniej było wsadzić Raiję na konia. Do­kładniej mówiąc, musiała przewiesić przyjaciółkę przez koński grzbiet niczym pusty worek. Potem usa­dowiła się za Raiją i ruszyła ku domowi Jewgienija.

Tę jazdę Antonia miała zapamiętać na całe życie.

Droga do domu Jewgienija wydała jej się strasznie dłu­ga, a lęk nie opuszczał jej nawet na chwilę.

Tyle razy tędy jeździła dla rozrywki.

A teraz ta sama droga wydała jej się długa jak całe życie.

Gdy dotarła na miejsce, nie miała czasu zajmować się zwierzęciem. Poklepała je tylko z wdzięcznością po grzbiecie i pochwaliła.

Przede wszystkim musiała się zająć Raiją.

Zaabsorbowana zdejmowaniem nieprzytomnej przyjaciółki z końskiego grzbietu, nawet nie zauważy­ła, że w domu Jewgienija pali się lampa. Nie spostrze­gła świeżych śladów na śniegu i nie usłyszała rżenia koni, które już stały w stajni.

Cholera, pomyślała sobie. Kiedy raz na jakiś czas rzeczywiście przydałby się mężczyzna, to oczywiście nie ma go na podorędziu. Ku swemu zaskoczeniu usły­szała wtedy głos Jewgienija.

- A gdzież to miłe panie były? - Głos Jewgienija brzmiał niemal pogardliwie, ale Antonia wybaczyła mu natychmiast.

- Wielkie nieba! Nigdy tak się nie ucieszyłam na twój widok!

Jewgienij wyszedł z oświetlonego domu, więc jego oczy musiały się przyzwyczaić do ciemności.

- Co się dzieje z Raiją? - zapytał ostro. - Czyżby­ście jechały na jednym koniu?

Antonia dowlokła Raiję do Jewgienija i oparła o je­go zdrowe ramię.

- Wyjechałyśmy wozem - powiedziała z nieszczęśliwą miną. - Ale wóz wyleciał z drogi i nie wiem, co się stało z Raiją. Ma ranę na głowie. I bardzo krwawi. Boję się, Jewgienij. Zabierz ją do domu! Boję się, nie słyszysz?! Nic się jej nie może stać! Tak bardzo ją lubię, do cholery!

Antonia, pociągając nosem, pomogła mu wnieść Ra­iję do domu.

- Ja też ją lubię. - Jewgienij starał się nie myśleć zbyt wiele, wiedział, że powinien przede wszystkim działać. - Do mojego pokoju!

Antonia poszła przodem, żeby otworzyć drzwi. Wie­działa równie dobrze jak Jewgienij, że on i Raija nie śpią we wspólnym łóżku. Od kiedy kapitan wyzdrowiał i nie potrzebował opieki nocą, mieli osobne pokoje.

Ale skoro Jewgienij chciał ją tam mieć, Antonia się nie sprzeciwiała.

Zrozumiała tylko, że może porzucić wszelkie na­dzieje, jakie wiązała z nim jako mężczyzną.

Jewgienij obchodził się z Raiją tak, jakby była zro­biona z najpiękniejszej i najbardziej kruchej porcela­ny. Antonia pomogła mu ułożyć ranną na łóżku, ale nie pozwolił jej nawet dotknąć butów ani peleryny Ra­iji. Zajął się tym sam.

Każdy jego ruch był pieszczotą.

Antonia nie pamiętała, by dotykał jej kiedykolwiek w taki sposób. Nawet w czasach, gdy miał jeszcze dwie czułe dłonie.

W drzwiach pojawił się Oleg. Antonia zarzuciła mu ręce na szyję. Potrzebowała kogoś. Potrzebowała skryć się w czyichś ramionach.

- Wody - zakomenderował Jewgienij. Ostrożnie badał ranę na głowie Raiji. Antonia poszła do kuchni.

- Spora rana - powiedział, gdy już stanęła przed nim z kubkiem letniej wody.

Delikatnie przemył ranę. Starł krew, która wygląda­ła tak groźnie w świetle zorzy polarnej.

- To był poważny wypadek. Toni zrobiło się słabo.

- To wszystko moja wina! Nie uważałam, jak nale­żało. Powinnam była wziąć sanie...

- Rana nie jest zbyt głęboka. A głowa zawsze bar­dzo krwawi.

Jewgienij obrócił się na chwilę i spojrzał w twarz rozdzieranej wyrzutami sumienia Antonii.

- To nie twoja wina. Co się stało, to się nie odsta­nie. Wszystko będzie dobrze. Przywiozłaś ją stamtąd, prawda? Teraz się nią zaopiekujemy. Niedługo znów będzie tą samą Raiją.

Antonia bardzo pragnęła w to uwierzyć.

- Pomogła nam zorza polarna - powiedziała z prze­konaniem. - Rozbłysła tuż nad nami dokładnie wtedy, gdy tak bardzo potrzebowałam światła, żeby odnaleźć Raiję. Tuż nad naszymi głowami. Zrobiło się jasno jak za dnia. A gdy już wyniosłam ją w bezpieczne miejsce i miałam zamiar uwolnić konia, zorza zgasła. Nic rów­nie dziwnego nie przydarzyło mi się nigdy w życiu. Jakby natura stanęła po naszej stronie.

Jewgienij i Oleg wymienili spojrzenia. Nie oczeki­wali tego rodzaju słów od Antonii. Dowodziło to naj­dobitniej, że wszystkie kobiety są w gruncie rzeczy ta­kie same, nawet te, które chodzą w męskim ubraniu i klną jak dziesięciu marynarzy razem wziętych.

Jewgienij łagodnym ruchem odgarnął ciemne włosy ze zranionego miejsca na głowie Raiji. Na jego ustach igrał uśmiech. Palce mu drżały, gdy delikatnie muskał twarz nieprzytomnej. Dotykał jej tak, jakby była święta.

Tonią wstrzymała oddech. Czuła, że nie ma prawa stać tu i patrzeć na nich oboje. Nie potrafiła jednak wyjść.

Gdyby nawet miała jeszcze w sobie resztki nadziei na miłość Jewgienija, to teraz straciłaby ją zupełnie.

Niebiosa świadkiem, że sama patrzyła w oczy bardzo wielu mężczyzn, patrzyła również w oczy Jewgienija. Nigdy jednak nie widziała w nich takiego uwielbienia, takiego bezgranicznego oddania, jakie malowało się w jego oczach w tej chwili.

I nie ona była jego przedmiotem.

Raija.

- Wyzdrowiejesz, mój aniele - powiedział. Z naci­skiem. Jakby chciał zaczarować rzeczywistość.

- Chętnie przy niej posiedzę. - Antonia czuła, że musi coś zrobić, naprawić jakoś własną lekkomyśl­ność. Niezależnie od tego, co mówił Jewgienij, wie­działa, że to wszystko jej wina.

Ale on nie przyjął jej pomocy.

- Przyjechaliśmy wiele godzin temu, Toniu. Jeste­śmy wypoczęci. Zajmij się koniem i sama odetchnij. Ja posiedzę przy Raiji.

- Wezwiemy Schwarzberga? Jewgienij się zawahał.

- Jeśli się nie obudzi tej nocy - powiedział po chwi­li. - Sądzę, że dojdzie do siebie. Myślę, że poradzę so­bie z tym nie gorzej niż lekarz.

Antonia długo patrzyła na przyjaciela. Jego twarz była jej tak droga. I na zawsze taka pozostanie. Odczu­wała ból na myśl, że to nie jej dłonie będą pieścić tę wyrazistą, mocną twarz. Jego usta nigdy nie wyznają jej miłości.

Czuła się tak, jakby zbierała róże. Ich łodygi jednak mają kolce. Świadomość, że bezpowrotnie utraciła Jewgienija, była jak kolec, który utkwił głęboko w jej palcu. Ale Tonią zdoła go wyrwać.

- Nie pozwoliłbyś nikomu innemu nad nią czuwać, prawda? - zapytała, wiedząc dobrze, jaką odpowiedź usłyszy.

- Nie. Ona również przy mnie czuwała, gdy tego po­trzebowałem. A przecież nie żywi do mnie tego rodza­ju uczucia. Dla niej jestem tylko przyjacielem. A ona dla mnie całym życiem. Jakże mógłbym nie czuwać nad nią?

- Jesteś nie tylko przyjacielem Raiji - rzekła Anto­nia bardzo poważnie. - Jesteś jej najlepszym przyjacie­lem. A to bardzo duża różnica, Jewgienij. Nie zapomi­naj o tym.

Uśmiechnął się ze smutkiem.

- Ale różnica nie jest taka wielka, jak bym sobie te­go życzył. Tyle pragnąłbym jej ofiarować. Ale ona te­go nie chce. Tonie we własnej przeszłości. A ja nie mo­gę rywalizować z duchami.

- Przeszłość to coś więcej niż duchy. - Antonia po­patrzyła na Raiję. - Raija zrozumie to pewnego dnia, Jewgienij. I ty przy niej wtedy będziesz.

Jewgienij miał nadzieję, że Tonią się nie myli. Wie­dział jednak, że przeszłość jest wciąż dla Raiji przera­żająco żywa.

14

Antonia odprowadziła Waśkę do stajni, gdzie stały już inne konie, i nakarmiła go, po czym wróciła po ci­chu do domu.

Oleg rozpalił ogień we wszystkich piecach: w kuch­ni, w największym pokoju i w sypialni.

Teraz siedział przy piecu kuchennym ze szklanką w dłoniach.

- Mnie też dobrze zrobi odrobina rumu. - Antonia rzuciła kurtkę i czapkę na oparcie krzesła.

Oleg skinął głową w stronę stołu, na którym stała opróżniona do połowy butelka. Mężczyźni najwyraź­niej wypili już wcześniej po kieliszeczku.

- Jak wam poszło w Onedze?

Antonia przysunęła swoje krzesło bliżej ognia. I bli­żej Olega.

- Dobrze. Mamy zamówienia na pewien czas. Znów wypływam na morze. Jewgienij nie chce.

- Pamiętasz, by kiedyś tak się zachowywał? - zapy­tała Antonia.

Oleg opróżnił swoją szklaneczkę i napełnił ją na no­wo. Antonia sięgnęła po butelkę.

- Nie. To przerażające, prawda? Zastanawiam się, czy on będzie umiał tak żyć... Znieść to, że ona go nie kocha.

- Nie bądź taki pewien. Kto wie...

- Wiedziałaś o tym, że ona miała wyjść za Aleksieja? - Oleg popatrzył na Tonie. - Kłócili się o nią, kie­dy Aleksiej tak tragicznie umarł. Jewgienij twierdzi, że wówczas traktował ją jak siostrę, ale ja wiem swoje. Antonia słyszała o tym po raz pierwszy.

- A więc zna ją od tak dawna? - szepnęła. - Nie mia­łam o tym pojęcia. Szkoda, że nie mogę rzucić na nią czaru. Żeby spojrzała na niego...

- ... tak jak ty? - dokończył za nią Oleg, unosząc jed­ną brew.

- Tak - potwierdziła Antonia i nie umknęła spojrze­niem. - Tak jak ja na niego patrzę. Ale przejdzie mi to. Jestem zupełnie inna niż Jewgienij. Wkrótce zostanie tylko słodko - gorzkie wspomnienie. Ja nie jestem z na­tury taka poważna. Myślałam, że o tym wiesz, Oleg.

- Może wtedy zechcesz porozmawiać ze mną? - za­pytał. - Teraz nie jesteś w stanie.

- Może - uśmiechnęła się Tonią. - Jeśli zechcesz cze­kać tak długo. Wydaje mi się, że się pożegnałam z Jew­gienijem. I nie jesteś mi niemiły. Zauważyłeś to, praw­da? Chyba możemy już teraz porozmawiać o naszej przyszłości.

- Moim zdaniem jeszcze się z nim nie pożegnałaś. Mnie nie chodzi o jedną noc, Antonia. - Oleg mówił bardzo poważnie. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze, mo­że już następnej jesieni będziemy mogli kupić inną szkutę. Jako kapitan statku handlowego, jako jego współwłaściciel, będę chyba nieźle zarabiał. Będę zara­biał tak dobrze, że może powrócę do planów, które na razie od siebie odsuwałem. Żeby kupić dom. Żeby mieć w nim kogoś...

- W takim razie nie powinieneś rozmawiać z dziew­czyną, którą zna pól Archangielska. - Antonia spuściła wzrok i miała ochotę utopić się w złotym płynie. - Powinieneś rozejrzeć się wśród pięknych dziewcząt, które haftują swoją wyprawę i wiedzą, jak dbać o dom, dzieci i męża.

- Żadnej z nich nie lubię - powiedział spokojnie. - Tak się składa, że ta, która mi się najbardziej podoba, zawsze była trochę zwariowana. Myślałem, że zdołam ją poskro­mić. Ale nie sądzę, by mi się udało. I zacząłem marzyć o niej takiej, jaka jest. Nigdy nie przepadałem za hafto­waną pościelą. To strata czasu.

Antonia westchnęła:

- A ja miałam ze sobą piękną suknię. Jedyną, jaką posiadam. Chciałam być dla was piękna. Ale suknia le­ży teraz pod roztrzaskanym wozem...

- Pojadę tam, gdy zacznie świtać - obiecał Oleg. - Znaj­dę ją dla ciebie. Ale musisz mi obiecać, że ją założysz.

- Oczywiście.

- Tonią w sukience! Za żadne skarby nie chciałbym tego przegapić. - Oleg wskazał głową drzwi stojące otworem. - On będzie tam czuwał niezależnie od te­go, co zrobimy?

- Tak. Proponowałam, że posiedzę przy niej, ale nie pozwolił mi. On ją tak kocha.

- On ją uwielbia!

- Chętnie poszłabym spać. - Antonia była napraw­dę wyczerpana. - Taka jestem zmęczona i tak się boję samotności. Przytulisz mnie, Oleg? Pozwolisz mi spać z tobą i przytulisz mnie?

- Oczywiście - powiedział i rozłożył pod piecem ła­wę, na której zmieścili się oboje.

Antonia przylgnęła mocno do Olega, zwinęła w kłę­bek i zasnęła z westchnieniem.

Jewgienij natomiast nie zasnął. Jakże by mógł? Usi­łował zachować spokój i pewność siebie w obecności Antonii.

Gdybyż jednak Tonią wiedziała!

Gdyby ujrzała dławiący kamień, który dusił go od środka. Gdyby poczuła, jaki jest zimny i jak nieustan­nie rośnie.

Jewgienij bal się tak samo jak Antonia. Nie mogą te­raz stracić Raiji. Teraz, gdy on wreszcie znów stanął na nogi. Gdy się przekonał, że jego życie nie jest jeszcze stracone. Gdy znów zaczął czuć się jak mężczyzna.

Uda się, uda się jeszcze raz wspiąć na szczyt. Tym razem nie jest sam. Oleg będzie o to walczył z równą zaciętością.

Potrzeba tylko trochę czasu. By odbudować w so­bie odwagę. By stać się dla Raiji kimś, bez kogo nie może się obejść.

Nie może jej teraz stracić!

Antonia wspominała coś o zorzy polarnej. Raija za­wsze kochała to światło. Działało na nią w przedziw­ny sposób. Nie, nie wolno mu o tym myśleć, jeśli nie chce oszaleć.

Jewgienij zerwał się na równe nogi i zasłonił malut­kie okienko. Nie chciał nic widzieć. Nie chciał patrzeć ani na gwiazdy, ani na zorzę polarną.

Dorzucił parę drew do ognia. „W pokoju stał kaflo­wy piec, który Jewgienij kupił kiedyś od Niemca. Ów Niemiec wiele podróżował i często zaglądał do Archangielska, zanim car uczynił Sankt Petersburg naj­większym rosyjskim portem.

Skończyły się czasy, gdy w mieście Jewgienija roiło się od cudzoziemców. Jewgienij kochał piękne przedmioty. Zwłaszcza te, które miały duszę. Nie kupował byle czego, kierując się tylko wyglądem danej rzeczy.

Każda rzecz, którą posiadał, miała swoją historię. I podwójną wartość: oprócz ceny liczyła się też histo­ria związana z tym przedmiotem.

Umeblował dom nader oszczędnie. Antonia, która na przekór swemu ascetycznemu stylowi ubierania się uwielbiała otaczać się tysiącem drobiazgów, nazywała ten dom nagą kryjówką.

Nigdy nie lubiła pokoju Jewgienija, ale jego właści­ciel wiedział doskonale, że ten pokój to w gruncie rze­czy on sam.

Łóżko z pomalowanego na złoty kolor drewna przy­jechało z zachodniej Europy. Miało pięknie rzeźbione nogi, choć cała reszta była utrzymana w prostym stylu.

Zamówił je niegdyś pewien kupiec z Archangielska. Ożenił się z młodą i piękną dziewczyną i chciał jej po­kazać, że zna się na smaczkach z wielkiego świata.

Kupiec przeniósł się niestety na tamten świat, nim łóżko zdołało dotrzeć do miejsca przeznaczenia. A mło­da i zadowolona wdowa za nic w świecie nie pozwoli­łaby wnieść tak niegustownego mebla do swego domu.

Jewgienijowi spodobała się ta historyjka. Potem zaś przypadło mu do gustu samo łóżko i dlatego je kupił.

W pokoju stały jeszcze dwie skrzynie na ubrania. Jedna zrobiona z dziwnego drewna, które odstrasza­ło mole. Pochodziła z Dalekiego Wschodu i, rzecz ja­sna, dotarła tu, na daleką północ, drogą morską. Zdo­biły ją sceny z życia na wschodzie, wyrzeźbione w ciemnym drewnie. Przedstawiały pracujących w polu, zgrabnych ludzi o egzotycznych rysach. Pta­ki z długimi dziobami i cienkimi, długimi szyjami.

Drzewa, których Jewgienij nie potrafił nawet sobie wyobrazić...

Z tą skrzynią nie wiązała się żadna historia. Jewgie­nij wymyślał jednak niezliczone opowieści o ludziach na niej przedstawionych.

Druga skrzynia pochodziła z posagu jego matki. Zrobiono ją w Wielikim Ustiugu, mieście znanym z wyrobu pięknych przedmiotów z drewna. W skrzy­ni spoczywało wciąż mnóstwo rzeczy, które matka Jewgienija uszyła własnoręcznie, gdy była młodą dziewczyną. Na malowanych obrazkach, które zdobi­ły ten sprzęt, przedstawieni byli Rosjanie. Matczyna skrzynia była najdroższa sercu Jewgienija.

Fotel kupił swego czasu na aukcji. Jeden z miejscowych bogaczy nadepnął kiedyś na odcisk swoim sąsiadom, ci zaś postarali się, by go zrujnować. Fotel stał niegdyś w do­mu tego człowieka przed kominkiem. Jewgienij pamiętał do tej pory poczucie triumfu, z jakim przebił najwyższą ofertę podczas aukcji. On, prosty chłopak, miał siedzieć sobie równie wygodnie jak wielki pan.

I to już całe umeblowanie pokoju. Bardzo proste. Jak i on sam. Tylko zasłony wnosiły do tej sypialni odrobinę luksusu. Jewgienij potrzebował od czasu do czasu odgrodzić się od świata. Uszyła mu je siostra An­tonii z resztek materiału po jakiejś sukni. A jej suknie nosiły najelegantsze panie w mieście.

Jewgienija bawiła również ta historia.

Głosy Olega i Antonii ucichły czas jakiś temu. Jew­gienij odrzucił grzywkę z czoła. Pragnął szczerze, by Antonia czym prędzej otrząsnęła się z młodzieńczego zadurzenia. Czuł bowiem, że przytłaczają go jej uczu­cia, gdyż sam nie miał jej nic do zaofiarowania.

Nawet sama myśl o tej sytuacji przysparzała mu cierpienia.

Jewgienij z niechęcią uświadomił sobie, że przecież Raija może odczuwać dokładnie to samo względem niego.

Jednak Antonia była w zupełnie innej sytuacji. Oleg kochał ją tak bezgranicznie. Tyle tylko, że paraliżowa­ła go duma. Mógłby ją mieć, ale nie chciał, dopóki sta­wiała go na drugim miejscu.

Dobry Boże, dlaczego życie musi być tak zagmatwane!

Raija poruszyła się na łóżku. Dotknęła ręką twarzy, potem położyła dłoń na poduszce....

Serce Jewgienija zatrzymało się na parę sekund. Jej policzki zarumieniły się chyba odrobinę? Była tak strasznie blada. Blada jak... Nie, tylko nie to.

Czy jej także przychodziły do głowy takie myśli, gdy on leżał nieprzytomny? Nigdy mu nie opowiada­ła o tym, co jej wtedy w duszy grało.

Jewgienij uzmysłowił sobie, że chciałby to usłyszeć. Raija musi mu to opowiedzieć!

Usadowił się najwygodniej jak się dało na krawędzi fotela. Z wielkim uczuciem ujął maleńką dłoń rannej swą wielką ręką. Gdy tak leżała, trudno było sobie na­wet wyobrazić, jaka siła kryje się w jej drobnych dło­niach. To one trzymały przecież jego serce. Bał się ogromnie, że Raija zechce odrzucić ten ciężar.

- Musisz do nas wrócić, Raiju - powiedział stanow­czym głosem. Cisza działała mu na nerwy. - Musisz na­pełnić ten dom życiem, tak jak tylko ty potrafisz. Mu­sisz napełnić go swoim śmiechem. Ukryć mnóstwo uśmiechów w każdym kącie. Niechaj twoje ręce dotkną wszystkiego, co jest drogie mojemu sercu. Niech twoja stopa muśnie każdą deskę... A jeśli, mimo wszystkiego, co dla ciebie uczynię, zechcesz mnie opuścić i wrócić do tego, co zostawiłaś w tamtym świecie, zostaną mi przynajmniej wspomnienia. Będę wiedział, że dotknę­łaś tu każdej rzeczy. Będę wspominał twój śmiech dźwięczący między ścianami... Ale nie możesz odjechać! Nie możesz! Moje życie będzie puste bez ciebie. Tak niewiele miałem, dopóki cię nie odnalazłem i nie przy­wiozłem tutaj. Wydawało mi się, że jestem najuboż­szym człowiekiem na ziemi. Teraz mam jeszcze mniej. Przestałem nawet być dobrą partią. Ci, którzy posiada­ją troszeczkę więcej, przestali mi się kłaniać. Kobiety już o mnie nie marzą. Mężczyzna, któremu zostało tyl­ko lewe ramię, nie jest dla nich wiele wart... A zresztą ja i tak nie chcę żadnej z nich. To nie ma znaczenia. Ro­zumiem teraz, co czuł Aleksiej. Rozumiem, co go zże­rało od środka. Rozumiem, że marzenie o drugim czło­wieku może tak bardzo opętać. Wiem już, dlaczego nie potrafił żyć bez ciebie... Jeśli on naprawdę sądził, że coś nas łączy, to świetnie rozumiem, że nie potrafiłby rów­nież żyć z tobą. Nie miał innego wyjścia...

Musiał zaczerpnąć trochę powietrza, ale nie wypu­ścił jej dłoni.

- Siedzę tu i gadam, a ty mnie nie słyszysz. Na Bo­ga, Raiju, otwórz oczy! Powiedz cokolwiek!

Czy sprawiła to jego modlitwa? Czy stałość jego pragnień?

Czyżby udało mu się poruszyć w niej coś, czego ina­czej poruszyć nie można było?

Raija otworzyła oczy. Wcale nie tak ostrożnie i nie­chętnie jak wówczas, gdy witała nowy dzień.

Po prostu otworzyła oczy.

Brązowe, czyste oczy patrzyły na Jewgienija. Raija zamrugała. Uśmiechnęła się nieznaczne.

- Jewgienij? - zapytała, jakby zdziwiła ją jego obec­ność. - Dlaczego, do cholery, tak bardzo mnie boli gło­wa, Jewgienij?

Ucałował jej dłoń. Bogu dziękował, że się do niego ode­zwała. Choć Bogu nie spodobały się zapewne jej słowa.

- Jewgienij! Tylko nie kręć! Co się stało? Nie powi­nieneś być w Onedze? Gdzie jest Antonia?

Raija usiłowała usiąść, ale wówczas coś zahuczało jej w uszach tak, jakby głowa miała się za chwilę roz­paść na kawałki.

Musiała przełknąć ślinę, żeby nie zwymiotować, i grzecznie położyła się z powrotem.

- Niewiele brakowało, a wylądowałybyście w Dwinie - wyjaśnił jej. - Koń zboczył z drogi. Tylko głupie baby mogą wybrać się w kompletnych ciemnościach na taką wycieczkę! Ty i Antonia razem stajecie się wprost niemożliwe!

Raija starała się myśleć, ale w głowie strasznie się jej kręciło, szumiało i stukało. Miała poczucie, że jej czaszka jest trzykrotnie większa niż zazwyczaj.

- Miałyśmy zamiar opróżnić twoją buteleczkę likie­ru - uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Miło było wyjechać z Archangielska. Mężczyźni wykrzykiwali jakieś pa­skudne rzeczy za nami...

- Nie pamiętasz wypadku?

- Pamiętam światło... - Raija zapatrzyła się w dal, jakby widziała przez ścianę. Spojrzenie jej powędro­wało w sferę, do której on nie miał dostępu. - Ale to chyba niemożliwe, prawda? Na niebie nie świecił na­wet księżyc. Wydawało mi się, że niebo jest takie dziwne. Że gwiazdy są dziwne. Dlaczego tak mi się wyda­wało, Jewgienij? Gwiazdy to gwiazdy, prawda?

Rosjanin nie odpowiedział.

Czyżby pamiętała zorzę polarną?

Dlaczego zrobiło mu się tak chłodno? Przecież to nie ma żadnego szczególnego znaczenia.

Po prostu pojawiła się wówczas zorza. Jewgienij po­dobnie jak Raija uważał, że to piękne zjawisko. Ale nic jej o tym nie powiedział.

- A Antonia? - zapytała Raija.

- Jest bardzo nieszczęśliwa. Mówi, że to jej wina. Myślę jednak, że już śpi. Od pewnego czasu, nie sły­szałem ani jej, ani Olega.

- Jak wam poszło w Onedze? - Raija zadała to py­tanie, a dopiero potem zastanowiła się, skąd wiedzia­ła, że on tam był.

- Dobrze. Zdobyliśmy zamówienia. Oleg tam po­płynie.

Raija zamrugała.

Wiedziała, o czym on mówi. Ale nie pamiętała nic, dopóki jej o tym nie powiedział.

Tak dziwnie bolała ją głowa.

Wszystkie myśli zdawały się takie nowe. Wszystko, co jej się zjawiało, gdy zamknęła oczy, było takie świeże.

Każda myśl sprawiała jej zresztą tyle bólu.

- Czy uderzyłam w coś głową? - Obmacawszy swą czaszkę, znalazła ranę. A więc to ona tak ją swędzi.

- Koło - wyjaśnił Jewgienij. - Koło wozu uderzyło cię w głowę. Odpadło i poleciało w górę. Rano pojadę na miejsce wypadku razem z Olegiem. Zobaczymy wówczas dokładnie, co się stało.

- Co ze zwierzętami?

- Jeden z koni zginął. Antonia twierdzi, że na miejscu. Raija odetchnęła z ulgą. Nie mogła patrzeć na cier­pienie zwierząt.

Wiedziała o tym, choć nie mogła sobie przypo­mnieć, by kiedykolwiek widziała cierpiące zwierzę.

Jewgienij przysiadł na brzegu łóżka, bliżej Raiji. Te­raz mógł trzymać ją za rękę.

- O co chodzi? - zapytał łagodnie. - Co cię dręczy? Wiesz przecież, że możesz mi to powiedzieć.

Zauważył, że przełknęła ślinę. Coś ją naprawdę drę­czyło, ale usiłowała to zbagatelizować.

- Nic takiego. Nie myśl o tym. To drobnostka. Je­stem taka zmęczona. Straszliwie zmęczona. Czuję się tak, jakby ktoś mnie obił.

- Wóz upadł na ciebie. Nic dziwnego, że tak się czu­jesz. Cała jesteś posiniaczona.

- Widziałeś? - zarumieniła się. Jewgienij uśmiechnął się i powiedział również z pewnym zawstydzeniem:

- Antonia mi powiedziała. Prosiłem ją, by sprawdzi­ła, czy nie masz jakichś ran poza tą, którą widać.

- Dziękuję - szepnęła. - Nie chciałabym, żebyś ty to robił.

Spuściła wzrok i zamknęła oczy.

Zasnęła tak szybko, jak zasypiają dzieci.

Jewgienij długo trzymał ją za rękę.

On również był zmęczony, ale zarazem poruszony. Nie mógł zasnąć, skoro do niego wróciła.

Zbudziła się w nim nadzieja. Zjawiła się wraz ze smutną melodią, która współbrzmiała z bolesną nutą tęsknoty.

Raija, Raija, brzmiały słowa tej pieśni. Jewgienij wiedział już, że statek, który kupi w przyszłości, tak wła­śnie się będzie nazywać.

Oleg może sobie mówić, co mu się podoba. Ale to przecież Jewgienij dał większą część pieniędzy po­trzebnych, by znów rozpocząć drogę ku marzeniom.

Następny statek może się nazywać „Antonia”.

Raija wyglądała jak anioł, włosy rozrzucone na po­duszce przypominały skrzydła.

Z miejsca, na którym siedział, nie widział rany na jej głowie.

Raija wyglądała nieprawdopodobnie młodo. Jasna twarz, pokryta leciutkim rumieńcem, prawie czarne rzęsy i brwi. Miękkie i długi rzęsy opierały się niemal na policzkach, a brwi przypominały skrzydła, ptasie skrzydła w locie.

Lekko rozchylone usta, czerwone jak pąk kwiatu, który ma właśnie rozkwitnąć. Usta pełne, kuszące, za­praszające...

Jewgienij nie zdołał się powstrzymać.

Powoli, powolutku przysunął się do niej. Jego wola stopniała niczym wosk.

Widział tylko te czerwone usta stworzone do poca­łunków.

Zamknął oczy i dotknął jej ust swymi wargami. Le­dwo je musnął.

Cofnął się pospiesznie jak oparzony. Wypuścił dłoń dziewczyny. Musiał czym prędzej wstać i odejść. Nie powinien przebywać tak blisko niej. To mogło być nie­bezpieczne dla nich obojga.

Czuł bowiem, że ogarnia go słabość, że nie potrafi przeciwstawić się swym pragnieniom. A przecież mia­ło być zupełnie inaczej.

Zatrzymał się koło pieca i spojrzał na Raiję.

Dobry Boże, jaka ona piękna! Wprost promieniała pięknem. Jasnością. Czy tylko dlatego, że kochał ją do szaleństwa? Czy tylko on widział ją w ten sposób?

Tego nie wiedział. I nie chciał wiedzieć.

Raija była jego rajem, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że ów raj może zamienić się w piekło.

Będzie spała tak długo, aż jej ciało odpocznie. Był tego pewien. Wierzył już, że wyzdrowieje.

Pamiętał, że zostało jeszcze trochę rumu, który pili tego wieczoru razem z Olegiem. Potrzebował wypić coś mocniejszego. Coś, co zdoła rozluźnić jego ściśnię­te gardło.

Jeszcze raz rzucił okiem na Raiję, nim zamknął drzwi. Miłość do niej niemal rozsadzała mu piersi.

Raija.

Wszystko w nim śpiewało.

Raija! Raija! Raija!

Nie mógł wykrzyczeć tej pieśni. Ból zamknął mu usta.

Odwrócił się i ruszył do kuchni.

Oleg i Antonia zgasili lampę.

Jewgienij wpadł na krzesło, które stało nieopodal pieca. Niewiele brakowało, a wywróciłby butelkę. Chwycił ją w locie, wyciągnął korek zębami, wypluł go na podłogę i zaczął pić.

Trunek podziałał na niego tak, jak się spodziewał. Tyle że zostało go niewiele. Oleg i Antonia nie oszczę­dzali rumu.

Antonia wydawała się Jewgienijowi taka drobna, gdy leżała koło zwalistego Olega. We śnie była taka bez­bronna - ta drapieżna Antonia. Oleg obejmował ją ramionami, jedno trzymał pod jej szyją, drugie w talii.

A on nigdy nie będzie trzymał w ten sposób Raiji...

Nie pamiętał zresztą, co czuł, gdy podobnie obej­mował Antonię.

Skrzywiwszy się, przyłożył flaszkę do ust i wysą­czył kilka ostatnich kropli.

Jewgienij zazdrościł Olegowi.

Nie dlatego, że Oleg miał Antonię.

Nie Antonii zazdrościł swemu wspólnikowi.

Chodziło o to, że tamten zdobył tę jedyną. Wybra­ną. Tonią była tą jedyną i wybraną dla Olega.

Jewgienij odstawił butelkę na stół. Narobił przy tym trochę hałasu.

To wystarczyło, by dziewczyna gwałtownie usiadła. Popatrzyła w mrok i dojrzała kontury Jewgienija w ni­kłym świetle dochodzącym zza okna.

- Jewgienij?

- Nie przejmuj się mną! Nie słuchała go. Zwinnie przedostała się przez ciało Olega i w tej samej chwili stanęła u boku Jewgienija.

- Co z Raiją?

Przyjaciel otoczył ją ramieniem i poklepał uspoka­jająco.

- Odzyskała przytomność. Rozmawiała ze mną. Za­klęła nawet i to mnie utwierdziło w przekonaniu, że wszystko będzie dobrze...

Antonia odetchnęła z ulgą. Chwycił ją jeszcze mocniej za ramię.

- O Boże! - wyrwało mu się. - Wielkie nieba!

- Co się z tobą dzieje? Jewgienij! Ty drżysz! Co się z tobą dzieje, do licha?

Jewgienij puścił Antonię i opadł na krzesło.

Nie zauważył tego wcześniej, tak oszołomiło go poczucie ulgi. Tak go ogłupiło, że prawie nic nie sły­szał...

- Co wiesz o jej życiu, Toniu? Co wiesz o życiu Ra­iji?

- Co nieco - wzruszyła ramionami Antonia. - Mąż, dzieci, zamordowany mężczyzna. Oskarżenia o czary. Żadnych szczegółów. I jeszcze jakaś historia pomiędzy nią a Aleksiejem, prawda? Dlaczego pytasz?

Jewgienij wciąż wsłuchiwał się w to świeże wspo­mnienie.

- Kiedy się do mnie odezwała, Toniu, nie mówiła po lapońsku. Użyła rosyjskiego. Mówiła płynniej niż przedtem. Jakby znała go lepiej. Jakby nie znała żad­nego innego języka.

Jewgienij umilkł i popatrzył na Tonie.

- Czy można zapomnieć część swego życia? Antonia nie odpowiedziała na to pytanie. W głosie Jewgienija pobrzmiewała nadzieja.

- Chcesz, żebym na wszelki wypadek trzymała ję­zyk za zębami?

Pokiwał głową.

- Myślisz, że zdobędziesz ją w ten sposób?

- Chcę spróbować. Bez niej moje życie nie ma żad­nego sensu. Wiem, że ja jeden na całym świecie nie powinienem cię prosić o coś takiego. Ale ty znasz ją najlepiej, jeśli nie liczyć mnie i Olega. Oleg będzie milczał, gdy go o to poproszę. Wszystko zależy więc od ciebie.

- Nie jesteś taki niezastąpiony, Jewgienij. - Antonia uśmiechnęła się nieznacznie. - Wyleczę się z ciebie. Lu­bię cię jednak tak bardzo, że będę milczeć. Przynajmniej tyle jestem ci winna. Jeśli sama sobie nie przy­pomni, ja jej na pewno nic nie powiem.

- Czy jestem złym człowiekiem, skoro tego pragnę? Czy to zbrodnia?

- Być może. - Antonia potargała mu trochę grzyw­kę. - Ale jeśli tak się stało i jeśli dzięki temu będziecie mogli być razem, to chyba nie jest to aż tak straszna zbrodnia. Gorsze popełniane są każdego dnia.

- A co z nią? Sądzisz, że może być ze mną szczę­śliwa?

- Zobaczymy.

15

Tej nocy Jewgienij nie zmrużył oka. Jak lunatyk wrócił do Raiji i usiadł na krawędzi łóżka. Nie spusz­czał z rannej wzroku, jakby w ten sposób chciał prze­niknąć wszystkie tajemnice jej umysłu.

Gdy się obudziła, zachowała się tak jak zawsze. Za­cisnęła powieki. Zamrugała i przywitała dzień spod spuszczonych rzęs. Potem jeszcze raz zacisnęła powie­ki, odwróciła się od światła, skuliła w kłębuszek, ale nie było jej wygodnie.

Widział to wyraźnie. Serce waliło mu jak młotem, wszystko w nim drżało. Mógł się przecież pomylić, sam był bardzo zmęczony...

Może to tylko jego pobożne życzenia.

Cóż z tego, że odezwała się po rosyjsku? Zna już przecież dość dobrze ten język.

To nic nie musi znaczyć.

Nadzieja Jewgienija ma bardzo słabe korzenie.

Raija z trudem się rozbudziła.

Czuła się fatalnie. Nie od razu przypomniała sobie wczorajszy wypadek, który mógł ją kosztować życie.

Bolała ją jednak każda kość. Głowa ciążyła jak ka­mień, nie potrafiła nawet dźwignąć jej z poduszki. Z tru­dem uniosła powieki, żeby rozejrzeć się wokół siebie.

To przecież nie jej pokój. To łóżko Jewgienija.

Czyżby coś między nimi zaszło?

Ale przecież Jewgienij był w Onedze, a ona w Archangielsku.

Wtedy przypomniała sobie dźwięki.

Rżenie koni. Zgrzytanie kół. Poczuła chłód bijący od śniegu. I uderzenie w głowę.

Jej dłoń powędrowała w stronę rany.

Gdy dotknęła jej palcami, wiedziała już, co to jest. Przypomniała sobie rozmowę z Jewgienijem.

Mrużąc oczy, poszukała go spojrzeniem.

- Wciąż tu siedzisz? Wcale nie spałeś? Jewgienij oddychał szybko i w napięciu. Drżał, sie­dząc w fotelu.

- Nie, nie spałem - powiedział. Musiał zebrać się w sobie za wszelką cenę. - Ale to nie szkodzi. Nie je­stem zmęczony. To ty potrzebowałaś snu, mój aniele.

- Głowę mam ciężką jak kamień - westchnęła. - Nie mam odwagi jej unieść. Nie wiem nawet, czy dałabym radę.

Jewgienij musiał na chwilę zamknąć oczy. Pragnął, by wciąż mówiła. By nie przestawała mówić. Jej słowa brzmiały jak muzyka w jego uszach.

Rosyjski.

Bez wątpienia rosyjski.

Gdyby tak ją wypróbował... gdyby powiedział parę słów w języku, który znała znacznie lepiej niż rosyjski...

Ale nie odważył się.

- Jestem zbita na kwaśne jabłko - powiedziała. - Ni­gdy w życiu tak nie oberwałam. Chyba koń mnie stra­tował. Antonia o tym nie wspominała? Chociaż ona nie powiedziałaby nic złego na temat konia...

Jewgienij zaśmiał się cicho.

- Pewnie masz rację. Ale wydaje mi się, że koń trzyma się z daleka od ciebie, moja miła. Spadł na ciebie wóz.

Antonia usłyszała ich głosy. Od dawna już nie spa­ła, choć wciąż leżała.

Oleg obudził się pierwszy i już wstał. Obudziło ją trzaśniecie drzwi, gdy wychodził. Usłyszała tętent końskich kopyt o zmrożony grunt.

Antonia wolała nie zastanawiać się, co to oznacza. Olega trudniej jej było zrozumieć niż większość męż­czyzn, których znała. Jeśli nie liczyć Jewgienija.

Wsłuchiwała się w głosy zza ściany. Rozpoznała głos Raiji. I Jewgienija. Nie zdołała wyłapać słów, ale wyczuła ich rytm. Kapitan miał rację.

Rozmawiali po rosyjsku.

Raija nie zacinała się tak, jak przedtem. Słowa pły­nęły równie wartko jak Dwina.

Antonia przez całe życie zachowywała się sponta­nicznie. Zerwała się na równe nogi i boso pobiegła po lodowatej podłodze. Ściągnęła skarpety po rozmowie z Jewgienijem. Niech licho porwie Olega! Czemu nie napalił w piecu przed wyjściem? Mężczyźni nigdy nie myślą o takich rzeczach.

- Gołąbeczki już się obudziły? - spytała, otwierając drzwi na oścież.

Jewgienij spojrzał na nią ostro. Raija - pytająco. Niepewnie.

- Ależ okropnie wyglądasz, Raiju! - Tonią wdrapa­ła się na łóżko i usadowiła u nóg chorej. - To moja wi­na. Tak bardzo żałuję i błagam o przebaczenie!

Raija zmusiła się do uśmiechu:

- Co tu wybaczać? Nie pamiętam wszystkiego, ale nie wydaje mi się, żebyś zrobiła coś niewłaściwie. Po prostu miałyśmy pecha. - Zmarszczyła czoło. - Zdaje się, że została tam twoja sukienka... Antonia się roześmiała.

- Moja sukienka, tak. Ale przecież ja nie potrzebuję sukienek. Najlepiej mi w spodniach. Nigdy nie będę po­rządną rosyjską kobietą. Ty masz na to większe szanse.

Raija się znów uśmiechnęła. Nawet nie zmarszczy­ła brwi. Przez jej spojrzenie nie przemknął żaden cień.

- Musisz zdjąć te brudne ubrania - ciągnęła Antonia. - Czuć je koniem aż tutaj. Leżałaś przyklejona niemal do końskiego boku. Chociaż zazwyczaj to ja tak śmierdzę.

- Nie wiem, czy zdołam usiąść.

- Nie spiesz się. Jewgienij i ja roztopimy trochę śnie­gu i przygotujemy ci porządną kąpiel. Tak gorącą jak tylko się da. To ci dobrze zrobi.

Antonia uśmiechnęła się i zlekceważyła wszelkie sprzeciwy Raiji. Zeskoczyła na podłogę i pociągnęła Jewgienija w stronę drzwi.

- Nie zjem ci go. Nie bój się.

- Co to za przedstawienie? - syknął, gdy już byli w kuchni. - Chcesz jej zasugerować, że między mną a Raiją coś jest? Czego się spodziewasz?

- A zaprzeczyła? Jewgienij umilkł.

- Wygląda na to, że ona nie pamięta wielu rzeczy - po­wiedziała Antonia z naciskiem. - Spłoszyła się, lecz nie zaprzeczyła. Powinieneś się nad tym zastanowić, podczas gdy ja pójdę po śnieg, a ty będziesz rozpalał w piecach.

Raija zdołała usiąść, gdy Jewgienij wtoczył do sy­pialni wielką drewnianą balię i postawił ją na podło­dze. Uśmiechnął się, ale nic nie powiedział.

Raija również go nie zagadywała, gdy rozpalał w piecu.

Antonia grzała wodę i przynosiła garnek za garn­kiem do sypialni. Para unosiła się aż do sufitu, powie­trze zrobiło się wilgotne i gorące.

Tonią wyprosiła Jewgienija z sypialni, gdy przynio­sła już ostatnią porcję wody.

- Prawdziwe damy nie zawsze potrzebują obecności mężczyzn - oznajmiła. - Pamiętaj, że masz do czynie­nia z dwiema cnotliwymi rosyjskimi dziewczynami.

Raija przesunęła się na brzeg łóżka i spuściła nogi na podłogę. Musiała siedzieć tak przez chwilę, nim zdołała uspokoić kiwającą się głowę.

- Czuję się jak wysokie drzewo - prychnęła. - A gło­wa ciąży mi jak głaz. Nie wiem, czy potrafię ją utrzymać.

Antonia pomagała jej jak umiała. Jej zręczne palce rozpięły wszystkie guziki. Ściągnęła też z Raiji gorsecik i pończochy.

Raija niepewnym krokiem zbliżyła się do balii i we­szła do wody. Zamruczała z rozkoszy, gdy woda znie­czuliła odrobinę jej obolałe ciało.

Długo leżała z zamkniętymi oczami i napawała się ciepłem.

Antonia siedziała na jednej z cennych skrzyń Jew­gienija. Machała nogami w oczekiwaniu na decydują­cą chwilę.

Wielka szkoda, że nie ma tu Jewgienija, że nie bę­dzie świadkiem tego, co przesądzi o jego przyszłości.

- Kto by pomyślał, że woda potrafi czynić takie cu­da! - westchnęła Raija. - Teraz mogłabym nawet umrzeć.

- Kąpiel bywa czasem lepsza od chłopa - zgodziła się Antonia. - Ale przyznam, że ja jednak przeważnie wolę chłopa.

Raija się uśmiechnęła.

- Dużo myślisz o mężczyznach, Antonia. Masz tro­chę mydła?

Antonia podała jej kawałek mydła, podciągnęła ko­lana i objęła je ramionami. Wsparła o nie brodę i za­gryzła dolną wargę.

Raija namydliła sobie ramiona. Woda i mydło przy­jemnie pieściły jej skórę.

Zabierając się do mycia szyi, zażartowała:

- Wszystkie dzieci przy tym wrzeszczały, prawda? Szyja i uszy!

Antonia uśmiechnęła się blado.

Raija masowała sobie ramiona. Piersi...

Nagle jej dłonie zamarły.

Z przerażeniem spojrzała na swoje ciało. Mydło wpadło do wody, ręce powędrowały nieco niżej i na­trafiły na blizny.

Rozszerzonymi z przerażenia oczami spojrzała na Antonię.

- Matko Boska! Co to takiego, Antonia? Co się sta­ło z moim ciałem? Skąd te blizny?

Antonia spojrzała Raiji w oczy. Raija pokazała jej już kiedyś blizny i twardym głosem opowiedziała co nieco o swych cierpieniach. Teraz kłamstwo przeszło bez trudu przez gardło Antonii.

- Nie wiem. To blizny z innego życia.

- Co masz na myśli? - zapytała Raija ostro. Zasło­niła piersi skrzyżowanymi rękami, jakby chciała się obronić.

- Nie pamiętasz? Nic nie pamiętasz?

- Z innego życia? - Raija pokręciła głową. - Z jakie­go życia? Co mam pamiętać?

Antonia wzruszyła ramionami. Była pewna, że Raija nie udaje. Sama musiała jednak odegrać komedię.

- Zjawiłaś się tu jako obca - powiedziała. - Pojawi­łaś się w Archangielsku nie wiadomo skąd i Jewgienij się tobą zaopiekował. Nigdy nie mówiłaś, skąd jesteś. Kim byłaś. Nie wiem nic o twoim życiu, Raiju. Nie wiem, kim byłaś, zanim stałaś się jedną z nas.

Raija przyjęła te wyjaśnienia bez sprzeciwu.

Palce wciąż dotykały blizn. Muskały je tak, jakby były to jakieś znane litery. Nie znalazła jednak odpo­wiedzi na swe pytania.

Koło, które odpadło od wozu, zrobiło coś z jej gło­wą. Uderzenie zamazało w jej pamięci wspomnienia. Zniszczyło całą przeszłość.

Antonia zastanawiała się, jak długo to może potrwać.

- Ale nie jestem jego... jego...

- ... kochanką? - Antonia wzruszyła ramionami. - O tym nie rozmawiałyśmy. Ale na twoim miejscu wca­le bym się nie wahała.

- Byłam przy nim, kiedy stracił ramię...

- Jasne. Niewiele kobiet ma to szczęście, by pływać statkiem.

- Tego nie pamiętam...

- Nie wysilaj się! - rzekła Antonia z udawaną tro­ską. - Nie powinnaś się zmuszać do wspomnień. One wrócą powoli. Koło, które cię uderzyło, nie należało do najmniejszych. Masz szczęście, że żyjesz.

Raija zamrugała oczami. Zaczęła szukać śliskiego mydła. Znalazła je i myła się dalej, ale jej ruchy przy­pominały teraz ruchy lunatyka.

Antonia wstała.

- Znajdę ci jakieś ubranie. Wymknęła się z sypialni, starannie zamykając drzwi.

Jewgienij dreptał tam i z powrotem pod kuchennym piecem. Zbudował go własnoręcznie z kamieni, które przywoził ze swych podróży.

Tonią uwiesiła się mu na szyi i zatańczyła dookoła niego.

- Ona nie pamięta - szepnęła. - Ona naprawdę nie pamięta.

Szybko powtórzyła mu, co mówiła Raija. Jewgienij pobladł.

- Jesteś kompletną wariatką, Tonią! Nie musiałaś przecież tak kłamać.

- Zrobiłam to z twojego powodu. - Antonia nic so­bie nie robiła z jego protestów. - I teraz wszystko za­leży od ciebie. Ona nic nie pamięta. Jest zagubiona.

- Nie w ten sposób chciałem ją zdobyć. Teraz nie ma wyboru. Na tym nie można zbudować szczęścia.

Antonia puściła go.

- Myślę, że to nie stało się przypadkiem - powie­działa cicho i poważnie. - Ty i Oleg możecie śmiać się ze mnie do woli, ale wciąż uważam, że ta zorza po­larna była bardzo dziwna. Moim zdaniem, Raiji było pisane stracić pamięć. Wspomnienia, które dźwigała, byłyby zbyt wielkim ciężarem dla każdego. A ona jest taka młoda. Może chodzi o to, by dać jej nową szan­sę. Nowe życie pod obcym niebem. Czy to takie nie­zwykłe?

Jewgienij nie odpowiedział. Uznał, że Antonia też zaczęła zbyt wiele myśleć. O wiele łatwiej postępować z kobietami, które niewiele myślą. Choć może nie by­łoby to takie ciekawe.

- Zaniosę jej ubranie - powiedział. Raija wyszła już z kąpieli. Mokre ślady wiodły od balii do pieca. Teraz stała przed piecem nago, z ręka­mi skrzyżowanymi na piersiach.

Jewgienij zamknął drzwi i stanął, z trudem przeły­kając ślinę.

Nigdy przedtem nie widział jej w ten sposób.

Coś go zakłuło w piersiach, gdy zobaczył blizny, o których mu opowiadała.

Nie wiedział, że jest ich aż tyle.

Dobry Boże, przez co ona musiała przejść!

Jeśli na tym świecie jest jakaś sprawiedliwość, to ona naprawdę zasługuje na życie, w którym nie będzie miejsca na koszmarne wspomnienia. Na życie bez przeszłości.

- Twoje ubranie - powiedział zupełnie niepotrzeb­nie, wieszając spódnicę i bluzkę na oparciu łóżka.

Nie ruszył się jednak z miejsca. Nie mógł oderwać od niej wzroku.

- Jak to jest ze mną, Jewgienij? - zapytała. - Jestem jedną z was, czy jestem obca?

- Jedno i drugie.

- Słyszę, jak mówię. Ale wiem, że nie mówię tak sa­mo jak ty ani jak Antonia. To nie jest mój język. Szu­kam słów, ale innych nie ma w mojej głowie...

- Byłaś obca - powiedział. - Przyjechałaś tu. Nie wie­my skąd. Nie wiemy, przed czym uciekłaś. Nie wiemy kiedy. Mówiłaś, że masz na imię Raija. - Jewgienij roz­łożył ręce i nie chciał mówić nic więcej. Nie chciał jej więcej okłamywać.

- Nie wszyscy przyjmują obcych tak serdecznie jak wy.

- Nie - przytaknął. - Pojechałaś ze mną na zachód. Do Norwegii. Chciałaś się tam rozejrzeć. Ale zdecydo­wałaś się jednak wrócić.

Raija zaakceptowała to wyjaśnienie.

- Czy między nami coś jest? Coś, czego nie pamię­tam? Pamiętam ostatnie dni. Pamiętam, jak chodziłam po Archangielsku. Pamiętam twoje ramię. I pożar...

- Spalił się mój statek - wszedł jej w słowo. - Nie - kontynuował drżącym głosem - nic między nami nie by­ło, Raiju. W każdym razie nic takiego, co masz na myśli.

- Ale Antonia...

- Bardzo tego pragnę - powiedział. - Ale wiem tak­że, że jestem kaleką. Niewiele kobiet spojrzałoby na mnie drugi raz...

Raija wciąż stała. Jej ciało jeszcze nie wyschło, ale ciepło pieca sprawiało, że dobrze się czuła.

- Chodzi ci o mnie, prawda? - zapytała spokojnie. - Wydaje mi się, że wiem, że mnie kochasz. Gdy to słyszę, budzą się we mnie jakieś wspomnienia. Niewie­le innych słów je wywołuje. Sama nie wiem, co czuję. Wydaje mi się, że znam cię całe życie, a jednocześnie mam poczucie, że jesteś mi kompletnie obcy.

- Możemy zacząć od tego? - zapytał. - Od samego początku? Spojrzeć na to jak na całkiem nowe życie?

Tym razem się nie uśmiechnęła. Skinęła tylko gło­wą z wielką powagą.

- To dziwne - zamyśliła się. - Rozumiem, że jestem kimś, kogo sama nie znam. Ale wcale mi to nie przeszka­dza. Kiedy zamykam oczy, widzę mnóstwo czarnych plam. Plam, których nie potrafię w żaden sposób zma­zać. I w gruncie rzeczy wcale nie mam ochoty ich zmazywać. Wiem, że tam są, i jakoś się z tym pogodziłam.

Napotkała spojrzenie Jewgienija.

- Rozumiesz, co to może znaczyć? Moja pamięć ukrywa chyba coś strasznego.

Nie potrafił spojrzeć jej prosto w oczy. Odwrócił wzrok. Przez cały czas czekał na jej śmiech. Czekał, aż powie, że go przejrzała, że wszystko pamięta i tylko się z nim bawiła...

Ale nie zrobiła tego.

Jewgienij musiał wreszcie przerwać milczenie.

- Mnie to nie przeszkadza - rzekł. - Wcale nie są­dzę, że zrobiłaś coś strasznego, Raiju. Nie wydaje mi się, byś była do tego zdolna.

Raija podziękowała mu za zaufanie nikłym uśmie­chem. Spojrzała na siebie.

- Zdaje się, że nie powinieneś tu teraz stać? Chyba nie byliśmy ze sobą tak blisko?

Jewgienij pokręcił głową.

- Już idę.

- Nic nie szkodzi - uśmiechnęła się. - Nie jestem aż taka wstydliwa.

Tymczasem z miejsca wypadku wrócił Oleg. Przy­wiózł suknię Antonii.

- Nie rozumiem, jakim cudem to się tak dobrze skończyło - powiedział do dziewczyny. - Wóz się za­trzymał na moment przed tym, jak powinien wpaść na lód. Miałyście niebywale szczęście.

Antonia wolała o tym nie myśleć.

- To się nazywa przeznaczenie - rzuciła szybko.

Jewgienij wyszedł ze swego pokoju. Antonia natych­miast dostrzegła w jego oczach blask i zrozumiała, że oto zaczął nowe życie. Chciała wierzyć, że ten płomień nadziei w jego oczach nie zgaśnie.

Pospiesznie, ściszając głos, wprowadziła Olega w taj­niki sytuacji. Pouczyła go, co mu wolno powiedzieć i o czym ma nie wspominać pod żadnym pozorem.

- Hazard - mruknął tylko Oleg i pokręcił głową. Jewgienij, oparty o framugę, zaczął mówić zachryp­niętym głosem:

- Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz skazany na taki hazard, Oleg. Że nie będziesz musiał budować swojej nadziei na przyszłość na kłamstwie, które w każdej chwili może zostać odkryte. Ja zdecydowa­łem się na ten krok.

Oleg zastanawiał się przez moment, a potem rzekł:

- Jeśli kiedykolwiek spokój ducha Raiji będzie zależał od prawdy, wszystko jej powiem. Czy zgadzasz się na to?

Jewgienij skinął głową.

Nowe życie może się już zacząć...

Raija zajęła niewielką izbę koło sypialni Jewgienija. Nie chciała widzieć żadnego lekarza.

- Rana się zagoi sama - powiedziała. - Wszystko przejdzie. Nie jestem chora.

Gdzieś w głębi ducha drzemało w niej pragnienie poznania własnej przeszłości, ale wspomnienia nie po­wróciły. Raija zaakceptowała to, tym bardziej że nie miała poczucia, iż zdarzyło się coś strasznego. Po pro­stu wszystko gdzieś zniknęło.

- Musisz zacząć żyć - tłumaczył jej Jewgienij. - Liczy się tylko dzień dzisiejszy. Ja się tego nauczyłem. Oboje coś straciliśmy. Ludzie widzą od razu, co ja straciłem, ale nikt nie wie, czego ty nie możesz sobie przypomnieć.

- Chcesz powiedzieć, że pasujemy do siebie? Jewgienij zaczął się bawić swoją szklanką. Zawsze zajmował czymś swą jedyną dłoń. Od kiedy stracił pra­wą rękę, rzadko dawał wytchnienie lewej.

- Powinnaś zacząć widywać się z ludźmi - przekonywał. - Śmiać się razem z tymi, którzy potrafią się śmiać. Nie powinnaś siedzieć w zamknięciu z kaleką.

- Nie wiem, czy chciałabym kogokolwiek poznać, Jewgienij. Jeszcze nie. Nie znam przecież sama siebie. I nie chodzi tu o to, że nie mam przeszłości. Tak czy inaczej, nie jestem jeszcze... cala.

- Może chciałabyś pojechać na targ? - spytał, choć wiedział, jak bardzo ryzykuje. Przecież właśnie pod­czas jarmarku Raija straciła wszystko.

Jewgienij żył w ciągłym poczuciu winy i dlatego mu­siał wyzywał los. Wiedział, że prowokuje ją do wspo­mnień, mówiąc o rzeczach, które mogły naprowadzić ją na zagubiony ślad. Czynił to z pełną świadomością.

Ale i tym razem nic się w niej nie obudziło.

- Wielikij Ustiug - proponował. - Albo Kołmogory. Nie masz ochoty? Coś kupić, potańczyć...

- Czy lubiłam to przedtem?

- Nigdy cię tam nie zabierałem.

- Nie wiem, czy mam ochotę - wykręcała się Raija.

- Dobrze mi tutaj.

Antonia rozumiała ją jeszcze mniej niż Jewgienij.

- Powiedziałaś, że nie chcesz jechać na jarmark? Jewgienij na pewno zasypałby cię prezentami. I mogła­byś powiedzieć, że chcesz jechać razem ze mną. Nu­dzę się okropnie, gdy Oleg wypływa na morze. Nie tę­skniłam tak za Piotrem, ale Olega mi brak. Kto wie, może niedługo się zakocham! - roześmiała się głośno.

- A ty nie chcesz jechać na jarmark... - Antonia pokrę­ciła głową z rezygnacją. - To właśnie tam sprzedają ta­kie piękne skrzynie...

- Jewgienij nie to miał na myśli - powiedziała Raija. - Chodziło mu o to, żebym zaczęła spotykać się z ludźmi.

- Ale on zrobił się miękki - orzekła Antonia. - Już prawie wiosna. Nigdy przedtem nie chodził tak długo z głową w chmurach. Stawiam wszystkie konie na to, że nigdy jeszcze nie zapukał do twoich drzwi. Na pew­no nie dotknął cię nawet w sposób dwuznaczny... Nie mam racji?

Raija przyznała, że Antonia się nie myli.

- Jewgienij nie jest taki. - Zabrzmiało to jak mowa obrońcy. - Zachowuje się... po rycersku.

- Akurat! - prychnęła Antonia. - W swoim czasie powiedziałabym, że zwykł zachowywać się lubieżnie.

Raija nie lubiła ciągłych napomknień Antonii o tym, co ją kiedyś łączyło z kapitanem. Wiedziała, że nie miało to dla niego wielkiego znaczenia, ale jakoś tego nie lubiła.

- On uważa, że brak ramienia dyskwalifikuje go ja­ko kochanka - orzekła Tonią. - A przecież my dobrze wiemy, że w tym nie chodzi o ręce, prawda? Wpuści­łabyś go, gdyby zapukał.

Raija milczała.

- W moim życiu musieli być jacyś mężczyźni - po­wiedziała niechętnie. - To się po prostu wie, choć nic nie pamiętam. Moje ciało nie jest dziewczęce. Gdy do­tykam siebie, przypominam sobie pieszczoty męż­czyzn... - Raija ośmieliła się spojrzeć w oczy Antonii i mówiła dalej: - Nie jestem taka bezpośrednia jak ty. Tęsknię za tym... Za dotykiem mężczyzny. Za męskim ciałem. Ale nie chcę zachowywać się jak byle kto. Nie chcę się napraszać. Nie chcę wykorzystać Jewgienija. On czuje coś znacznie więcej, nie chodzi mu wyłącz­nie o moje ciało.

Antonia złapała przyjaciółkę za ręce.

- Założę się, że nie odmówiłby, gdyby chodziło wy­łącznie o ciało - zaśmiała się. - Jest tylko mężczyzną. Ze mną nie poszło mu najlepiej, ale gotowa jestem po­stawić swoje konie, że wszystko będzie w porządku, gdy to ciebie znajdzie pod kołdrą.

- A co potem? - zapytała Raija. - Potem nie będzie­my mogli spojrzeć sobie w oczy. Nie chcę stracić w nim przyjaciela.

- Wielkie nieba! - jęknęła Antonia, zakładając ręce na kark i wyciągając się wygodniej w fotelu. W jej niebie­skich oczach igrały ogniki. - Skoro tobie na tym nie za­leży może ja mogłabym podjąć jeszcze jedną próbę. Wprawdzie nie zaprosi mnie na jarmark, żebym sobie wybrała skrzynię, ale może przynajmniej będę miała ja­kąś przyjemność. Oleg wymyślił sobie, że nie będzie się ze mną kochał, póki nie zgodzę się zostać jego żoną. Dawno już nie miałam chłopa w łóżku...

- Tylko nie Jewgienij! - wyrwało się Raiji.

- A jednak trochę ci na nim zależy! Raija poczuła się zagubiona. Wcale nie było tak, jak się wydawało Antonii. Ale na samą myśl o tym, że tych dwo­je mogło się znaleźć razem w łóżku, dostała gęsiej skórki. To nie było w porządku.

- W życiu nie leżałabym pod ścianą, za którą śpi je­den z najwspanialszych kochanków w całej okolicy, tę­skniąc za męskim ciałem! - wykrzyknęła Antonia. - Za­pukałabym po prostu do jego drzwi. Albo weszłabym bez pukania.

- Nie jestem taka jak ty, Toniu - Raija szukała wła­ściwych słów. - Nie znam siebie do końca. Mieszkamy pod jego dachem. Wszystko mu zawdzięczam. Od ubrań począwszy, na jedzeniu skończywszy. I wiem, dlaczego on to wszystko dla mnie robi. Sama nie mam zupełnie nic. Jewgienij jest moim przyjacielem, ale to wszystko. Jestem zupełnie sama w świecie, który niby to znam, ale jednocześnie wydaje mi się taki obcy. Po­trzebuję kogoś, na kim można się oprzeć. Wszystkie kobiety o tym marzą - o rodzinie. Mój Boże, jak to głu­pio brzmi! Ale za tym właśnie tęsknię. Za kimś, kogo będę mogła trzymać w ramionach. A nie mam nikogo...

- Nie widzisz, że przez jego pokój prowadzi droga do tego, o czym marzysz? - zapytała Antonia cicho.

- Nie wiem. On ma rację, mówiąc, że nie znam pra­wie nikogo. Widuję tylko jego.

- Widujesz jeszcze Olega - zauważyła Tonią cierp­ko. - I nie podnieca cię jego widok. Zdaje się, że nie marzysz o jego pieszczotach...

Raija się uśmiechnęła. Antonia potrafiła być szcze­ra aż do bólu.

- Jedynym mężczyzną, którego dostrzegasz, jest Jewgienij. I nie mów mi, proszę, że nie masz na niego ochoty! Bo to byłoby wielkie kłamstwo, moja mila!

Tonią postanowiła zostać na noc. Posunęła się jesz­cze dalej: kokieteryjnie zaczesała swe ciemne loki do góry, tak iż sterczały niczym czarna chmura nad jej zabawną twarzyczką. Nie była piękna, ale słodsza niż cukierek w tej fryzurze.

Wieczorem Jewgienij wrócił z Archangielska. Zała­twiał jakieś interesy na lądzie, nie chciał natomiast wejść na pokład.

Znać było po nim zmęczenie. Od czasu do czasu do­kuczała mu blizna po ramieniu. Mówił, że czuje wte­dy rękę, której już dawno nie ma.

Ożywił się jednak w towarzystwie Antonii. Na jego twarzy pojawił się tak rzadko widywany przez Ra­iję uśmiech. Zdarzyło mu się nawet roześmiać raz i drugi. Od dawna już się nie śmiał.

Raiję zabolało to, że ktoś inny potrafił wywołać ten śmiech.

- Zanosi się na ślub? - zapytał Jewgienij, patrząc na Tonie.

Wzruszyła ramionami.

- Nic mi o tym nie wiadomo. Ale może ty masz ja­kieś plany?

- Miałem na myśli ciebie, Toniu. Oleg jest taki ostrożny. Ale zdołałby już utrzymać żonę.

- Wiesz, jaki on jest, Jewgienij. W głębi duszy wciąż marzy o jakiejś cnotliwej panience. A mnie nie popro­si o nic, dopóki nie będzie pewien, że nic lepszego mu się nie trafi.

- A ty?

- Ja nie mam żadnych dziecinnych marzeń. Biorę to, co dają. Pewnie w końcu wezmę Olega. Jeśli mnie kie­dyś o to poprosi. Nie mam jednak zamiaru robić pierwszego kroku.

Raija miała złe przeczucia. I wcale się nie uspoko­iła, gdy Antonia postanowiła przenocować na ławie w kuchni.

W jej pokoju było przecież dość miejsca. Antonia nigdy przedtem nie miała nic przeciwko nocnym pogaduszkom.

A Jewgienij nic nie rozumiał.

16

Antonia wiedziała, że to, co zamierza przedsię­wziąć, jest poniżej jej godności. Oleg wściekłby się na nią okropnie. Może nawet byłby gotów dać sobie z nią spokój na zawsze. I rzeczywiście rozejrzeć się za po­rządną dziewczyną. Taką, która nie wie, jak wygląda mężczyzna bez spodni.

Ale Oleg najprawdopodobniej się o tym nie dowie.

Antonia nasłuchiwała, czekając, aż Raija i Jewgienij pójdą do siebie. Słyszała ich powolne kroki. Stali ra­zem bardzo długo i rozmawiali o błahostkach.

Czy byli świadomi, że próbują w ten sposób odwlec chwilę rozstania? Na pewno nie. Ten obyczaj stał się już czymś w rodzaju rytuału, którego nie chcieli przerywać.

Antonia zastanawiała się nad granicami ludzkiej śle­poty.

Czy z nią i z Olegiem było w gruncie rzeczy tak sa­mo? Sądziła, że kto jak kto, ale ona z pewnością wie coś na temat miłości. Może się jednak myliła.

W domu zapadła cisza. Nie powinno być aż tak ci­cho. Raija nie powinna zasnąć.

Antonia podniosła się z ławy. Lepiej się na niej le­żało w objęciach Olega.

Może i był kawałkiem drewna, ale jej własnym ka­wałkiem drewna!

W jednej z szafek znalazła likier Jewgienija. Ostatnimi czasy pił niewiele. Tonią dodała sobie odwagi za pomocą kilku łyków. Może raczej nie tyle odwagi, co fantazji.

Wiedziała dobrze, które deski podłogowe skrzypią, i celowo na nie następowała.

Otworzyła drzwi bez pukania.

Jewgienij nie zgasił lampy. Rzadko zdarzało mu się zasnąć od razu. Co wieczór leżąc w łóżku wsłuchiwał się w dźwięki dochodzące z pokoju Raiji. Dzieliła ich tylko cienka ściana. Nie do pokonania. W drzwiach pojawiła się nagle drobna postać. Bardzo pragnął, by była to Raija, ale wiedział, że to Antonia. Dzisiejszego wieczoru zachowywała się nader dwuznacznie.

Jewgienij spodziewał się jej. Był ciekaw, czy zdoła uczynić go znowu mężczyzną.

Jeśli po to przychodzi.

Antonia oparła się o drzwi. Pozwoliła, by się za nią zatrzasnęły.

- Nie śpisz jeszcze? Nikt w tym domu nie śpi. Bo­isz się zacząć żyć, Jewgienij?

Jewgienij usiadł na łóżku. Popatrzył na nią. Miała na sobie jeden z nocnych strojów Raiji, który sięgał jej le­dwo do kolan. Jej ciało prześwitywało przez cienką tkaninę.

Czy można spędzić noc z dziewczyną, która zawsze była najlepszym kumplem?

- Czego chcesz, Antonia?

Uśmiechając się pod nosem, podeszła do łóżka i usa­dowiła się na nim.

- Przywrócić cię do życia - odpowiedziała mu z po­wagą. - Za bardzo cię lubię, żeby patrzeć, jak się sta­rzejesz.

- Myślałem, że już się z tego wyleczyłaś... Antonia uklękła przed nim. Dwa guziki pod szyją miała rozpięte. Ramiona nagie i miękkie.

- I wyleczyłam się. Ale nawet kobiety czują czasem pożądanie. Oleg postanowił żyć jak mnich. A ja nie mam ochoty sprowadzać sobie chłopa z gospody... - Antonia przez chwilę milczała wymownie. - Raija też jest kobietą - ciągnęła. - I na pewno nie należy do ko­biet oziębłych.

Jewgienij poczerwieniał.

- Do diabła, Toniu! Nie wolno ci mówić o niej w ten sposób.

- Powinieneś zabrać ją na jarmark. - Tonią była bez­litosna. - Tam mogłaby spotkać mężczyzn, którzy od­ważyliby się na coś więcej niż myślenie o niej. Dobrze by jej to zrobiło.

- Ona nie jest taka!

- A pytałeś ją? - Spojrzała na niego wyzywająco. Usiadła mu na kolanach z rozłożonymi nogami. Dzie­liła ich tylko kołdra. Tonią obnażyła się aż do bioder. - Pytałeś, czy przypadkiem nie ma ochoty przespać się z mężczyzną? Pytałeś, czy przypadkiem sama nie pie­ści swego ciała wieczorami?

Jewgienij odepchnął dziewczynę. Usiadł gwałtow­nie i zacisnął powieki. Jego ciało drżało. Antonia leża­ła na łóżku, kiedy drzwi się otworzyły.

- Niech cię diabli porwą, Toniu! Ustaliłyśmy przecież, że Jewgienij nie jest zabawką! Nie dla ciebie. Dla nikogo!

Raija stała w drzwiach z płonącymi oczami i zaci­śniętymi pięściami.

- Wyjdziesz stąd szybko, nawet gdybym miała cię wy­rzucić!

Antonia się roześmiała. Lekko zeskoczyła na podłogę.

- Wyjdę sama, Raiju. - Zatrzymała się w drzwiach i mrugnęła do przyjaciółki. - Mówiłam ci przecież, że nie tak trudno przekroczyć ten próg.

- Zostań! - poprosił Jewgienij, który nie patrzył na starcie obu kobiet. Teraz podniósł głowę i napotkał spoj­rzenie Raiji. - Mamy sobie sporo do powiedzenia. Nie możesz odejść, póki sobie wszystkiego nie wyjaśnimy.

Raija zbliżyła się do niego powoli i usiadła obok. Z zakłopotaniem usiłowała obciągnąć przykrótką ko­szulę.

Jego spojrzenie spoczęło na jej okrągłych kolanach.

- Uknułyście to razem? - zapytał ciężko.

- Uknułyśmy? - Raija ze złości zapomniała natych­miast o swych kolanach. - Uknułyśmy? Dlaczego tak myślisz? Wcale mi nie żal ciebie tak bardzo, żebym musiała prosić Tonie, by poszła z tobą do łóżka.

- Żal ci mnie, Raiju?

- Nie, Jewgienij. Bardziej żal mi siebie.

- Czy rozmawiałaś z Tonią? O mnie? Raija odwróciła się od niego. Podniosła nogi z zim­nej podłogi i objęła kolana rękami.

- Oczywiście, że rozmawiamy również o tobie.

- Nie lubię być niczyją zabawką - powiedział dziw­nie spokojnie. - Co do tego masz rację. Ani Toni. Ani twoją. Tonią sugerowała, że..

Raija spojrzała na swe stopy. Łóżko zakołysało się, gdy Jewgienij się poruszył. Czuła jego bliskość.

- Wiem, co Tonią sugerowała. Nie jestem głucha. A ona nie zwykła mówić szeptem. Wszystko słychać przez tę ścianę. Nie zauważyłeś? Gdy panuje całkowi­ta cisza, słyszę nawet twój oddech.

Jewgienij położył rękę na ramieniu Raiji. Pomimo chłodu, który panował w pokoju, ramię było ciepłe. Napawał się miękkością jej skóry. Wiedział, że ściska ją mocno, ale nie był w stanie cofnąć dłoni.

Przysunął się nieco bliżej. Tak blisko, że prawie do­tykał swym ciałem jej pleców i włosów.

- Co jeszcze robisz przed zaśnięciem? - szepnął. - Opowiadasz Toni o czymś, co mnie dotyczy?

- Nie jestem święta - Raija odchyliła głowę do ty­łu. Dotknęła głową jego piersi, przez chwilę ich spoj­rzenia się spotkały. Nie potrafiła jednak patrzeć mu w oczy. Pospiesznie się wyprostowała. Uścisk Jewgie­nija stał się trochę mocniejszy, czuła jego oddech na swoim uchu.

- A zatem ona ma rację? O kim wtedy myślisz? Czy nie ma znaczenia, kto się pojawia w twoich marze­niach?

- Nie robiłam tego świadomie. To znaczy nie wy­obrażałam sobie ciebie jako kochanka świadomie. To było ciało bez twarzy...

Jewgienij puścił jej ramię. Dotknięty do żywego, od­sunął się.

- Dzięki!

- To Tonią zmusiła mnie do przyjrzenia się tym fan­tazjom - ciągnęła Raija. - Nie wierzyła w to, co jej mó­wiłam. Zmuszała mnie do czegoś więcej. Wtedy zobaczy­łam to, co ona już przedtem wiedziała, właśnie dlatego, że jest Tonią. Ciało, które miało twarz. W moich marze­niach nigdy nie było rąk. Tylko jedna.

Jewgienij nie miał odwagi dotknąć Raiji. Słyszał, co mówiła, ale może to wcale nic nie znaczy. Mówiła prze­cież tylko o fantazjach.

- Nie wiesz, co za sobą zostawiłaś - powiedział. Raija odwróciła się ku niemu. Tak jak przedtem An­tonia.

Jewgienij widział, że nie mógłby objąć Antonii. Nie teraz. I to nie ze względu na Olega, ale ze względu na Raiję.

- Nie przeszkadza mi to - powiedziała. - Antonia powtarzała mi to tyle razy, że sama w to prawie uwie­rzyłam. Ze może w tym wszystkim jest jakiś głębszy sens. Może tak właśnie miało być. Że muszę żyć. Czło­wiek, który stracił swą przeszłość, żyje tak, jakby nie miał cienia. Ale czy cień jest nam do czegoś potrzeb­ny? Byłoby znacznie gorzej, gdyby odebrano mi przy­szłość. Teraźniejszość....

- Nie raz i nie dwa burzyłem tę ścianę pomiędzy na­mi - szepnął Jewgienij namiętnie. - W myślach byłem przy tobie tysiąc razy.

- Ale mój próg był za wysoki? Jewgienij skinął głową.

- Boję się powiedzieć, że cię kocham. - Raija bardzo pobladła. - To mogłaby być pomyłka. Ale nikogo nie lubię tak bardzo jak ciebie, Jewgienij.

Nie miał odwagi uwierzyć w jej słowa. A jednak usprawiedliwiały one kłamstwo, na którym oparł swe życie.

Wyciągnął drżącą rękę i dotknął jej jedwabistych włosów. Nie pamiętał, że były tak miękkie. Ich jedwabistość przewyższała nawet jego marzenia.

- Nie będę nic mówić - szepnął. - I tak wszystko wiesz. Nie powtórzę tego, dopóki nie zechcesz tego usły­szeć. Ale pragnę cię obejmować, przytulać, całować...

- Ja też tego pragnę.

Przed oczami Jewgienija przez chwilę przemknęła twarz brata. Ciemne, zazdrosne oczy Aleksieja...

Ale to należało już do przeszłości. Aleksiej nie ży­je. Jewgienij nigdy nie odważył się wymówić jego imie­nia w obecności Raiji.

Przeszłość zamieniła się dla niej w gęstą mgłę. Jew­gienij postanowił w ten sam sposób traktować własną przeszłość.

Nigdy w życiu nie czuł się bardziej bezbronny niż te­raz. Nigdy tak bardzo nie drżał z lęku przed porażką...

Sporo czasu minęło od ostatniego razu. Wiele dni upłynęło od nocy, podczas której Antonia wszelkimi sposobami próbowała rozbudzić w nim pożądanie.

Marzenia uczyniły go znów mężczyzną. Ale Raija była teraz czymś więcej niż marzenie. Siedziała tu we własnej osobie. Żywa i tak kusząca. Jewgienij chwycił ją za ramię i pociągnął ku sobie. Jego otwarta dłoń prześlizgnęła się po jej szyi, po miękkiej skórze.

Usta Raiji zadrżały i rozchyliły się, jej twarz unio­sła się ku górze. Jewgienij przełknął ślinę i poczuł, że musi dotknąć tych ust swymi wargami.

Raija przysunęła się do niego, objęła kolanami jego udo. Wszystkie jego mięśnie się napięły pod naciskiem jej nóg. Dopiero po chwili odważył się rozluźnić całe ciało i być naprawdę blisko niej.

Jej spragnione usta szukały jego warg. Dwa miękkie ramiona opasały jego szyję...

Wślizgnęła się na jego kolana. Usiadła całym swym cię­żarem i objęła go nieco mocniej, gdy pocałunek stał się bardziej namiętny. Jewgienij objął ją ramieniem w talii.

Jego usta żyły swym własnym życiem w czasie spo­tkania z jej gorącymi wargami.

Napór jej miękkiego ciała sprawił, że zaczęło szu­mieć mu w uszach. Przekonał się, że Raija potrafi zro­bić z nim wszystko to, czego nie zdołała zrobić Anto­nia ani żadna inna kobieta.

Ona też o tym wiedziała.

Nie sposób było tego nie zauważyć.

Okazało się jednak, że to nie miała być taka delikat­na zabawa jak w jego snach.

W marzeniach i fantazjach tęsknota nie była tak bar­dzo bolesna. Nie przypuszczał nawet, że pożądanie może osiągnąć aż tak wielkie natężenie. Nie przypusz­czał też, że ona może być podobna płomieniom, któ­re go trawiły od dawna.

Jewgienij przewrócił Raiję na łóżko, nie odrywając warg od jej ust. Pocałunek miał trwać wiecznie.

Dłoń wędrująca w górę po jej udzie nie natrafiła na żadne przeszkody.

Jewgienij podniósł oczy i napotkał jej roześmiane spojrzenie. Jego usta niechętnie oderwały się od jej warg.

- Antonia tego nie powiedziała... Raija pozwoliła mu sięgać tam, gdzie chciał. Pozwo­liła, by dotykał jej tak, jak chciał. Sama tego pragnęła...

Jego usta parzyły niemal jej szyję. Jewgienij wiedział, że sztuka panowania nad sobą ma swoje granice...

- Nie mogę czekać już dłużej - mruknął, kryjąc twarz w jej szyi. Oczy mu pociemniały, gdy uniósł swą twarz ku niej. - Nie mogę już czekać...

Raija ucałowała jego skroń, wsunęła dłoń pomiędzy ich ciała i pomogła mu znaleźć to, czego szukał.

- Żadne z nas już nie musi czekać, Jewgienij - szep­nęła. - J u ż nie...

Wszystko potoczyło się szybko i gwałtownie i skoń­czyło się, nim się naprawdę zaczęło. Oboje byli jednak wyczerpani, rozgorączkowani, spoceni i... nasyceni.

Pozwolili, by ich ciała rozdzieliły się - na razie. Na­tychmiast jednak spletli dłonie, dotknęli się udami. Nawet ich czoła nieomalże dotykały się nawzajem.

- Nie nadzwyczajny ze mnie kochanek - mruknął Jewgienij z pewnym zawstydzeniem.

- Niedawno wydawało ci się, że w ogóle nie jesteś w stanie się kochać. - Raija uśmiechnęła się do niego ciepło. - Nie mogłeś nie zauważyć, że mnie było rów­nie dobrze jak tobie.

- Niektóre potrafią udawać...

- Nie ja. Jewgienij uwierzył jej. Dreszczu rozkoszy, który przeszył Raiję, nie dało się z pewnością udawać.

- Nasze ciała lubią się nawzajem.

- I ja też cię lubię, Jewgienij. Ale to słowo, które chciałbyś usłyszeć, wciąż mnie przerasta. Coś mnie od niego odgradza. Nie mogłabym go wypowiedzieć. Jeszcze nie.

- Czy to znaczy, że ze mną zostaniesz?

- A czy mam dokąd pójść? Jewgienij pieszczotliwie dotknął jej czoła u nasady włosów. Musnął palcem jej czarne brwi.

- To nie może być decydujący powód. Musisz chcieć tu zostać albo nic z tego nie będzie.

- Czy potrafisz czekać na słowa, które być może ni­gdy nie padną? - zapytała i spojrzała mu prosto w oczy.

Jewgienij mógł jej powiedzieć, że potrafi wiele wię­cej niż to, że potrafi zbudować swe życie na kłamstwie.

- Potrafię. Ale nie możesz wrócić już do swego pokoiku. Muszę cię obejmować każdej nocy. Będę cię uszczęśliwiał tak często, jak tylko zdołam.

Zrodziło się między nimi coś w rodzaju wspólnoty. Tak bardzo potrzebnej, by wypełnić pustkę, którą Ra­ija w sobie nosiła.

Wielbił ją całym sobą. Nigdy nie miała zwątpić w je­go szczerość.

Obudził w niej tę dziwną melodię. Gdzieś bardzo głęboko zrodziła się w niej muzyka.

Antonia powiedziałaby, że na tym polega życie te­raźniejszością. Trzeba zaufać chwili i temu, co przy­niesie jutro i następny dzień...

Raija nie miała zresztą wyboru. Nie miała na czym bu­dować swego życia. Jewgienij nie chciał na to patrzeć z tej strony, ale Raija wolała mieć oczy szeroko otwarte.

Ciągnęło ich ku sobie.

- Tej nocy nie zmrużę oka - powiedział cicho. Usłyszała wyraźnie, że w jego głosie pobrzmiewa śmiech. Tym razem to ona zbudziła w nim ten śmiech, nie Antonia i nie żadna inna.

- Poczucie szczęścia rozsadza mi niemal pierś. Oba­wiam się, że serce mi pęknie, nim nadejdzie dzień.

- Noc jeszcze na dobre nie zapadła, Jewgienij. My­ślę, że szczęście cię nie rozsadzi. Szczęście to łagodne, miłe uczucie. Jakby człowiek chodził boso po trawie albo siedział na gałęzi, machając nogami...

Jewgienij pocałował ją. Ucałował jej usta, czubek nosa, policzki. Rozpiąwszy koszulę Raiji, całował jej piersi tak długo, aż nabrzmiały pożądaniem.

- Zdejmij koszulę - poprosił. - Niech tym razem nic nas nie dzieli. Tym razem zrobimy to pięknie i powoli, tak jak w moich marzeniach. Tak jak w twoich snach.

Raija usiadła i ściągnęła koszulę przez głowę. On zdjął spodnie.

- Zrobimy wszystko, o czym nawet nie marzyliśmy - powiedział. - Wszystko, od czego nawet myśli się ru­mieniły.

Jego usta pomknęły w dół po jej brzuchu, zastąpiły dłoń, która nie mogła już nikogo pieścić.

I Raija oddała mu się. Całkowicie.

Stal się jej teraźniejszością.

A może nawet przyszłością.

Na niebie lśniła zorza polarna.

EPILOG

Ravna wiedziała, że żałoba po dziecku nigdy nie przemija. Przybiera inne formy, staje się mniej bolesna z latami, ale nigdy się nie kończy. Niektórzy znajdują jakąś ulgę, gdy mają grób, który mogą odwiedzać. Miej­sce, w którym przystoi żałoba. Miejsce wspomnień.

Miała kiedyś dwoje dzieci.

Laila na zawsze pozostała dzieckiem.

Ból po jej stracie nigdy nie opuścił Ravny. Fakt, iż dziewczynka została w obcej ziemi, na której noga Ravny nigdy nie postanie, nie łagodził tego bólu.

Mikkal odszedł tak dawno, ale matka nigdy nie wąt­piła, że wróci.

Wiedziała, że tylko tu, na wysuniętym daleko na północ płaskowyżu, czuł się jak w domu.

Ale zamiast niego zjawił się Reijo.

Kwen, który nie był już chłopcem, który stał się mężczyzną. Mąż Raiji, który pogodził się z tym, co ją łączyło z Mikkalem.

Reijo przybył tu razem z jej wnuczętami, Ailo i Ma­ją, pozostałymi dziećmi Raiji, jej bratem oraz Finem, który patrzył na świat przez różowe okulary.

Raija musiała uciekać.

Mikkal zginął.

- Nikt nie przypuszczał, że to się tak skończy. - Ravna znalazła pewną pociechę we wspominaniu. - Od dziecka zachęcałam go, by się do niej zbliżył. Robiłam wszystko, żeby im ułatwić spotkania. Raija była mi jak córka. Nie urodziłam jej, ale stała się moją córką. Ko­chałam ją tak samo jak Lailę. W pewnym sensie była dla mnie druga Lailą. Moim dzieckiem. I wydawało mi się, że nie stracę jej tylko wówczas, gdy kiedyś się po­biorą. Mój Mikkal z moją Raiją...

Straciła ich oboje.

Raija nigdy nie zadomowiła się w Lyngen. Nigdy nie stała się dobrą żoną dla nikogo innego.

Mikkal nigdy nie był do końca zrównoważony bez Raiji. Doprowadził Siggę do szaleństwa, a od Ingi wziął znacznie więcej, niż mogła mu ofiarować. Sam zaś nigdy nic nie dawał. Do chwili, w której zaczął dzielić codzienność z Raiją i w której Ravna straciła z oczu syna i wnuka.

Mikkal zostawił wszystko.

To były trudne lata dla Ravny. Niełatwo jej było zwra­cać się o pomoc do innych, choćby to była rodzina.

Przecież syn powinien się nią opiekować.

- Nie cierpiał? Wiele razy o to pytała. Za każdym razem słyszała to samo.

Reijo był cierpliwy. Chciałaby mieć takiego syna.

- Był szczęśliwy w chwili śmierci. Umarł w ramionach Raiji. Umarł dla niej. Tak samo jak żył. Tylko dla niej. Uratował jej życie. Myślę, że to go uszczęśliwiło. Nie są­dzę, by zdawał sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje.

Tak uważał Reijo, ale przecież nie mógł wiedzieć.

- Powinien mieć grób... Reijo miał wyrzuty sumienia. Ravna nie potrafiła jednak go pocieszyć w żaden sposób. Morze było jej zupełnie obce. Niewykluczone, że nic nie mógł na to poradzić. Ale Ravna miała obarczać go winą za tę stra­tę przez cale swoje życie. Podobnie zresztą jak i on sam.

- Raija nigdy mi nie przebaczy. Chciała, żeby spo­czął w ziemi, którą tak kochał. Ale prądy podwodne są tam takie wartkie. Staruszek, który nas uratował, mówił, że nie wiadomo gdzie szukać tego, co tam uto­nęło. Ciało nigdy nie wypłynęło na ląd. A i na morzu nikt niczego nie znalazł.

Ravna zawsze powtarzała to samo:

- Powinien mieć swój grób.

Nadchodziła pora wiosennej wędrówki. Mieli w niej uczestniczyć Reijo, Matti i Santeri.

Tyle przynajmniej Reijo był winien Ravnie.

Nie odrzuciła jego propozycji.

Cieszyła się z obecności wnuków. Ailo i Maja byli dziećmi Mikkala. Mikkal nie żył więc na próżno, choć tak krótko.

Ravna spodziewała się nieco łagodniejszej jesieni ży­cia. I innego lata. Zawsze miała nadzieję, że los połą­czy Raiję i Mikkala. Że ujrzy na własne oczy, jak ma­rzenia, które snuła dawno temu, gdy podróżowali na północ z ośmioletnią córką Erkkiego Alatalo, staną się rzeczywistością.

Ich spokojne życie zmieniło się wraz z przybyciem Raiji. Wszystko nabrało tempa.

Raija wywoływała burze. Wcale tego nie chciała, ale było w niej coś, co przyciągało katastrofy.

Są tacy ludzie i już.

Na szczęście nie jest ich za wielu. Nikt nie zapomina spotkania z nimi. Zawsze wpływają na los wszyst­kich, z którymi się stykają. Na dobre i na złe.

Sami przeważnie nie są źli.

Ale sieją wokół siebie zniszczenie.

Ravna nie obarczała Raiji winą za wszystkie nie­szczęścia.

Wcale nie.

Jednak uczucie, które zrodziło się między tą dziew­czyną a Mikkalem, było stanowczo zbyt wielkie.

Ludzie nie potrafią sprostać takim uczuciom. Ravna wyobrażała sobie, że tak będzie w niebie. Dla zwykłych śmiertelników było to jednak za wiele. Nic dziwnego, że anioły zaczęły im zazdrościć i wszystko przerwały.

Przeganiali stado. Dzieci Raiji biegały boso po za­zielenionym płaskowyżu, po którym tańczyła Raija. Syn Mikkala nosił pasterską laskę w miejscu, w któ­rym jego ojciec wystrugał ptaszka, pasąc renifery.

Lato rozkwitło, potem przybladło, aż wreszcie je­sień pozbawiła je barwnych szatek.

Reijo był coraz bardziej niespokojny.

- Zdaje się, że odjedziesz stąd przed nami - powie­działa Ravna pewnego wieczoru, gdy siedzieli przy ognisku między jurtami. - Nie powinieneś mieć wy­rzutów sumienia. Pomogłeś już więcej, niż trzeba. Ty także w pewien sposób stałeś się moim synem.

Popatrzyła na niego uważniej:

- Ailo mówił mi, że obiecałeś być jego tatą.

- Bałem się, że o tym pamięta.

- Nie przejmuj się - uśmiechnęła się Ravna. - Nie po­zwolę, by źle o tobie myślał. Jest tylu różnych ojców...

- Każdy inny.

- Właśnie. Przez pewien czas zamierzałam ci go od­dać. Wysłać go razem z tobą. Ale nie mogę. Jest jesz­cze mały, ale mam przecież tylko jego i Maję. A ona nie chce zostać. Mój wnuk nie może stać się Norwe­giem czy Finem. Ma być Lapończykiem. Żyć tak jak my, przejąć to, co miał jego ojciec i dziad... Musi za­opiekować się babką. O tym też muszę myśleć. Nie mam przecież nikogo innego.

Reijo wiedział, że tak musi być.

- Mógłbym zostać - przyznał. - Nie wiem, jak z Santerim czy Mattim, ale ja mógłbym zostać. Podoba mi się to życie. Ale muszę wracać. Nadchodzi czas, gdy przypływają Rosjanie. Musimy wracać do domu. Ra­ija zastanie pusty dom, gdy wróci.

- Raija jest całym twym życiem, prawda? Reijo pokiwał głową z zakłopotaniem.

- Owszem. Ale to nie znaczy, że moje życie było stra­cone. Nigdy nie poświęciłem dla niej więcej niż ona dla mnie.

- Czy ona wie, jakie ma szczęście, że zostałeś jej mę­żem?

- Oboje mamy szczęście - stwierdził Reijo. - Świę­ty nie jestem. Zawsze byliśmy przyjaciółmi. I nigdy nie zawiedliśmy swego zaufania.

- Zasługujesz na szczęście, Reijo - powiedziała Ravna poważnie. - Ty i Raija zasługujecie na szczęście.

- Kto wie? - uśmiechnął się. - Może ono nas kiedyś spotka?

Ravna nie odpowiedziała. Patrzyła gdzieś w dal po­nad jego głową. Tam gdzie majaczyły góry, pojawiły się pierwsze zwiastuny zorzy polarnej.

Nadciągała chłodna noc.

107




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 11 Pod obcym niebem
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 11 Pod obcym niebem
Bente Pedersen Raija ze Śnieżnej Krainy 11 Pod Obcym Niebem
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 11 Pod obcym niebem
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 11 Pod obcym niebem
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Pod obcym niebem
Prawie pod golym niebem
Pod wspólnym niebem-tekst piosenki, PRAWA kodeks przedszkolaka(1)
Fleszarowa Muskat Stanisława Pod jednym dachem, pod jednym niebem 2
22 Pod tamtym niebem 14
Pod samym niebem posani
Power Elizabeth Pod włoskim niebem
317 Barker Margaret Pod włoskim niebem
Fleszarowa Muskat Stanisława Pod jednym dachem, pod jednym niebem
Chantelle Shaw The Saunderson Legacy 02 Pod alpejskim niebem
Rozkosz pod gołym niebem

więcej podobnych podstron