Jaroszyński Tadeusz WIECZNY PŁOMIEŃ

TADEUSZ JAROSZYŃSKI

Wieczny płomień



Panna Krystyna uparła się i postawiła na swojem.

Nie pomogły płacze i zaklęcia wujen' ki, nie pomogły perswazye pana chorążego.

Muszę, muszę jechać natychmiast, powtarzała uparcie.

Ubrana do drogi w ciepłą podbitą lisa' mi salopę, w sutym atłasowym kapturku na głowie, chodziła iywo po bawialni i niecierpliwie nalegała.

Niech Marcin zajeżda... Niech wuj kaie zajeżdżać.

Chorąży zrobił ruch rękami, jakby pragnął wyrazić, źe zrzuca z siebie całą odpowiedzialność za to, co się stać mo'

WIECZNY P OMIEŃ.

że. Nie chciał jej jednak powiedzieć całej prawdy, nie chciał poprostu przerażać.

"Wolałbym... hm... tego... mruknął— konie dopiero co wróciły z Piwoszan.

Spojrzała na gdański zegar szafkowy, stojący w rogu pokoju.

Minęła czwarta. Duża wskazówka do' ganiała mniejszą. Kąt, jaki tworzyły ich czarne linje na srebrnej tarczy zegara, zmniejszał się coraz bardziej. Za ahwilę stary zegar wybiję kwadrans swoim głę-» bokim, tajemniczym dzwonem...

Naliczyła tyle juz tych kwadransów, czekając w najwyższym zdenerwowaniu na możność powrócenia do domu—do matki samotnej, która musi się jej nieobecnością niepokoić.

Na miłość boską, wołała w roz* drażnieniu, skoro Marcin już wrócił, to niech wuj dobrodziej nie z włóczy i każe nareszcie zajeżdżać. Koniom się nic nie stanie. Mój Boże, czyż to tak daleko? Za małe pół godzinki będę w domu.

Konie zdrożone, za pół godziny nie zajedziesz.

No to choćby za godzinę... i tak zdążę przed zapadnięciem nocy.

Stary machnął ręką.

Ot, zostań waćpanna do jutra, za" nocuj... To ci mówię.

Ciotka objęła ją rękoma za szyję.

Moja Krysiu, duszo jedyna, ty słu' chaj co ci wuj powiada. Zdejm salopkę, kapturek...

Za nic.

Chorąży się niecierpliwił.

Upór! Ha, na upór, jeszcze niewieści, rady nie ma. Muszę ci zatem moja mo' ściapanno powiedzieć... Trudno, w tym sposobie jak rzeczy stanęły, ukrywać nie chcę i nie mogę. Muszę tedy oznajmić waćpannie, że droga do was choć nie dłu' ga, nazbyt bezpieczna nie jest.

Panna wydobyła z zarękawka sporą krucicę i pokazując ją wujowi, odrzekła rezolutnie.

Nie dbam, mam się czem bronić.

Pokiwał głową.

A no, wrony straszyć, może... ale... Hm, nie wiesz, widzę całkiem, mościapan' no, co się święci. Smutne czasy idą — smutne i straszne! Niebezpieczna, mospa-* nie, w tym momencie i nos na świat wy' chylić. Ba, i doma człek nie pewny swej godziny. Po okolicy włóczą się kupy ma' ruderów, a za nimi, jak zajadłe charty, uganiają kozacy. Nie na trakcie my, coprawda, nie na ich przeklętym szlaku, ale się tałałajstwo to na kilka mil szero' ko po kraju rozłazi, szukając coby pożreć a zagrabić.

Strach, strach, wołał dalej, dając sobie folgę, strach, jako to się spełniło przezna' czenie. Ciągną czyste upiory, głodne z po' odmrażanymi członkami, nagimi kośćmi świecąc. Ciągną niedobitki, niby mary pie' kielne bez sił i ducha, a raz wraz walą się w śnieg na wieczne odpoczywanie. Marcin ich widział na własne oczy. Ogar' nęli go w boru i byłby im z duchem nie umknął, żeby go konie nie poniosły. Po'

tem przywarował z sankami w jarze g<v dżin kilka, aie się ta plaga nie przewali. Od tego cierpliwość waćpanny tak długo na próby była wystawiona.

Dusza się wzdryga od słuchania, co ów wśród onych nieszczęsnych niedobitków widział.

Panna Krystyna szeroko otworzyła oczy z podziwu.

Jakie niedobitki?—zawołała wresz­cie z przerażeniem.

Wielkiej armji.

To wielka armja rozbita?

Rozbita, rozgromiona, zniweczona.

Nie może to być!

Tak ci wszelako jest. A no—cią' gnął dalej—dochrapał się ten wasz cacany Bonaparte, mospanie, nauczki. Wzięli go w obroty. Ciepło mu być musi w tym momencie, jeżeli go już gdzie właśni żoł« nierze po suchej gałęzi do piekła nie wy<» słali.

Pan Chorąży do bezwzględnych wiel' bicieli Napoleona nigdy nie należał. Ow' szem żywił raczej pewną niechęć do tego, jak go nazywał, uzurpatora i parweniusza, który narzucił się narodowi na opiekuna, a tymczasem wybierał zeń ciężki podatek w krwi i złocie.

Przykrzyły się istotnie szlachcicowi zbyt częste przymusowe pobory i rekwi" zycje, „oraz dobrowolne” ofiary, od których niepodobna się było uchylić. Ale, właści" wie mówiąc, nie to stanowiło zasadnicze tło niechęci. Ludzie owych czasów ofiarni byli bez miary. Składano bez szemrania na ołtarzu dobra publicznego ostatni grosz ze szkatuły i ostatnią kroplę krwi z serca. Ofiarność dochodziła do granic zupełnego zaparcia się siebie, do najbezwzględniej" szego poświęcenia. Nie bacząc na nic, w szlachetnym uniesieniu patrjotycznem poświęcono życie i majątki. Toż zabierała obficie śmierć iycie polskie na wszystkich krańcach globu ziemskiego, a dziedziczne majątki potężnych rodów przechodziły

w brudne ręce lichwiarzów, liwerantów spekulantów wszelkiego rodzaju, którzy, wolni od szlachetnych uniesień, z tego, rozpalonego do białości, patrjotyzmu kuli dla siebie przemyślne narzęezia zysku i na ruinach dawnych fortun zakładali podwa- liny nowych potężnych rodów.

Tak to się zwykło pełnić na świecie od wieków. Ilekroć uniesie jednych zapał namiętnego afektu, natychmiast zjawiają się inni, mocni zimnym spokojem trze­źwości, a, ułowiwszy moment najsilniej­szego uczuć napięcia, pewną dłonią ku­pieckiego wyrachowania spychają tamtych w niziny, ażeby zająć ich miejsce na szczy­tach.

Pan Chorąży widział to dokładnie i buntował się w duchu przeciw takiemu porządkowi rzeczy. Nie brak mu było przecież osobiście ofiarności i dobrej woli. Wszakże sam ongi służył krajowi zbrój- no, zaciągnąwszy się do uformowanego przez pana podskarbiego litewskiego puł­ku strzelców konnych. Sypał też dla spra-

wy pieniędzmi, dobrze nawet nadwyręży wszy majętności, póki wierzył, źe moina poczynać samoistnie i narodowie. Ale da* wny towarzysz Ogińskiego przyjął także jego orjentację polityczną. Owszem, sier­dząc tu w zapadłym kącie wśród jezior Augustowskich, był może bardziej jeszcze we względzie polityki owej od wodza stronnictwa fanatyczny i prostolinijny. Toż nie dziwno, że złem okiem patrzył na Na* poleona awanturniczą wyprawę, która ni' weczyła jego widoki i konsyderacje. Utwo' rżenie jednak Księstwa Warszawskiego i niesłabnąca w gwiazdę wielkiego zdobyw' cy utność polaków, nieco zachwiały wresz* eie chorążego w przekonaniach, lecz nie zmieniły w uczuciach. Nie śmiał wpraw* dzie występować otwarcie przeciw opinji ogólnej; nie śmiał zwłaszcza występować ze swoimi na sprawy te poglądami i sym- patjami 'wobec siostry, gdyż tam sym- patje były całkowicie po stronie Napole­ona.

Trzech synów wysłała pani sędzina na

boje dalekie i o los ich, związany z lo­sem sprawy Napoleona, troskała się niesz' częsna matka. Trzech braci i narzeczone-' go wysłała na boje panna Krystyna i drżą' ła o ich iycie i sławę. Nie chciał Cho­rąży przerażać dziewczyny hiobowemi wie' ściami, ale skoro fatalnej prawdy dłużej ukrywać nie podobna, wybuchnął mena* wiścią do sprawcy klęsk okropnych.

Czy wrócą chłopcy, bodaj obdarci oka' leczeni, znędzniali, z poodmrażanemi no' gami i rękami?..

Szatan wcielony!

Panna Krystyna słuchała poważna, sku' piona w sobie. Twarz jej pobladła, a usta zacisnęły się kurczowo.

Tem pilniej mi potem, co słyszę, jechać oo matki — rzekła stanowczo.—Je' żeli mi wuj dobrodziej koni dać nie ła' skaw—piechotą przez śnieg pójdę do Kra' sek. Nie zostawię nieszczęsnej w takich terminach samotnie.

Nie było sposobu. Za chwilę Marcin zajechał przed ganek parą tęgich ka'

sztanów, zaprzężonych do małych sane­czek.

Krystyna spiesznie pożegnała wujostwo i, nie tracąc chwili czasu, biegła do sanek. Chorąży podążył za nią i własnoręcznie otulał jej nogi puszystą ntedżwiednią.

No, w imię boże.

Ruszyli.

Mrok już dobrze zapadł. Mróz nieco zelżał i zaczął prószyć drobniutki pył śnież' ny. Zaledwie wyjechali z obejścia w czy' ste pole zerwała się kurzawa. Po chwili sunęli wśród zamieci, jakby w gęstym nie' przebytym obłoku. O trzy kroki literał' nie nic dojrzeć nie było podobna.

Parli jednak śmiało przed siebie w prze' strzeń tajemniczo zasłoniętą. Konie, jak' kolwiek zdrożone, zachęcane głosem przez Marcina, szły żwawego kłusa. Upalili tak może ze dwie wiorsty, kiedy Marcin za' czął zwalniać i mruczeć coś pod nosem, aż wreszcie stanął w miejscu.

Cóż to Marcinie?

Pannusiu, źle.

Cói się stało?

Mówiłem, nie dobry dziś dzień. Od rana me złe feusi.

Co cię kusi?

Miarkuję, jako nie po drodze juz jedziem. a czyście po polu.

Jakto?

A no, trza nam się było od Kal- warji na prawo brać, a jakie tu w takiej kurzawie Kalwarję uirzeć. Tak se uwa­żam, ze dawno my juz toto przejechali.

Więc co?

Musi pobłądziłam.

I co będzie?

Obejrzał się na pannę Krystynę i wzru­szył ramionami.

Wiem ja to?

Jakto, ty, taki stary, doświadczony furman?

E, co tu, proszą łaski jasnej pa­nienki doświadczenie. Jeden chłop, lit win, to tu od sąsiada jeno o dwie, trzy staje, jechał, a jak go kurzawa ogarnęła, to się chudzina bez całą noc kołował, doma ni­

jak trafić nie uradził. Tak i stanął w za' wiei i w mroku. Nad ranem dopiero pa' trzy: a on przed swoją zagrodą ze sania' mi, a kobyła zaś nieledwie łbem płota tyka.

Co uradzi, jak tu ci, oko wykol, nic nie widno.

Zlazł ze sanek, i odkopywał nogą śnieg pod sobą, potem nachylił się i ręką po ziemi macał.

A co nie mówiłem, rzekł po chwili, żytko pod śniegiem ozime... Dobrze, że jeszcze nie oparzel jaka, jak to w tym kraju, gdzie inszym razem chłop z wo' zem i końmi zapadnie się na amen, a ono się nad nim zamknie, źe jeno plama na śniegu wystąpi.

A no, łaska Boga, skończył.

Panna Krystyna niecierpliwiła się ra' czej, niź trwożyła w tej przykrej sytuacji. Jej żywy, energiczny temperament burzył się przeciw flegmatycznemu spokojowi ma' zurskiego chłopa i jego pokornemu pod' daniu się na łaskę losu.

Ofuknęła go surowo.

Nie marudź, jeno zawracaj i jedź w tej samej dyrekcji. Musimy przecie tra- fić na drogę i na figurę przy drodze.

Sypało coraz obficiej; wiatr zrywał z pola gęste tumany, wirował nimi w po' wietrzu i przewalał je na inne miejsce. Przez chwilę niedługą odkąd stali, sanki z jednej strony prawie do połowy żako' pało w głębokiej zaspie śniegowej. Panna Krystyna czuła teź na sobie grube war* stwy śnieżne, które jej ciążyły na głowie, na ramionach, na nogach. Wiatr miotał gwałtownie tym lotnym, lodowatym py* łem i siekł ją po twarzy dotkliwie. Pod wpływem własnego bólu zaczęła myśleć

o cierpieniach tych nieszczęsnych, którzy takie noce okropne przepędzać muszą, gdzieś na biwakach, może nawet bez ochro* ny namiotu nad głową. Myślała o cier* pienia ch ukochanych braci swoich i tego delikatnego, wypieszczonego, śmiertelnie zakochanego w niej chłopca, któremu ka­zała zostać bohaterem...

Poszedł na niebezpieczeństwa wojny, na trudy, cierpienia...

Marcin, posłuszny rozkazowi siadł na kozioł, cmoknął na konie i skręcił z miej" sca.

Czy jednak wracał w poprzednio prze' bytym kierunku? Kto zgadnie? Śnieg za.' suł kolej juz tak gruntownie, źe i po dniu pewnie trudnoby było dojrzeć, którędy przed chwilą przeszły sanie. Nie spieszył przecież zbytnio. Przezorny woźnica, nie wierząc już zgoła w możliwość odnalezień nia wśród śnieżycy właściwej drogi, pa/ miętał jeno o niebezpieczeństwach okolicy, w jakiej się znajduje.

Wszakże tu się zaczyna owe pojezie/ rze litewskie. Jeżeli Finlandję nazywają krajem tysiąca jezior — Augustowskie jest krajem jezior półtysiąca. Pięćset mniej/ szych i większych wodnych toni rozlewa się tu na niewielkim stosunkowo obszarze ziemi, a wśród nich liczne błota i oparzę/ liska, pokryte mchem i trawą, które śnieg z wierzchu przypruszy, niezamarzającym

nigdy wnętrzem swojem grozą niebacznym podróżnikom.

Właśnie w stronę Krasek ciągnęły się szerokim pasem takie niezgruntowane, peł' ne tajemniczej grozy trzęsawiska, a Mar' cin przypuścił sobie do głowy, ze go „złe" umyślnie na owe djabelskie wertepy ciąg' nie. Miał się zatem na ostrożności. Czła­pały koniska noga za nogą, a on trwożnie uważał na każde ich stąpnięcie.

Wyczerpywało to cierpliwość panny Krystyny do ostateczności.

Prędzej, prędzej, na miłosierdzie bo­skie, nagliła.

Ale, pilno nam to w jaką jamę za- chynąć?—odparł z tlegmą.

Teren rzeczywiście stawał się podejrza­ny. Nie były to już nawiane zaspy śnie­żne, ale najzwyczajniej stałe nierówności gruntu. Sanie przechylały się na prawo lub na lewo, źe zaledwie można się było w nich utrzymać, to znowu konie zapa­dały po brzuchy w jakichś rowach i dołach.

Marcin stanął.

Aźe zawieja nie ustanie, kroku da­lej jechać nie lźa. Potrza to nam czorto­wi po dobrej woli w gębę leźć. Odrazu-m miarkował: zły dzień.

Nie powiadaj głupich rzeczy,—stro­fowała.

Nie pojadę, pannusiu, żeby mię i batem gnał.

Panna Krystyna jęknęła z rozpaczy.

Boże, Boże, — biadała — co będzie?

A no, przeczekamy do świtu i dobra.

Decyzja ta przeraziła ją głęboko. Choć

panna Krystyna miała serce mężne, i nie jednemu już niebezpieczeństwu patrzyła śmiało w oczy, teraz przecie perspektywa przepędzenia długiej grudniowej nocy na pustem polu, wśród śnieżycy wydała się jej ciężką klęską. Trapił ją niepokój

o matkę, ale także zatrwożyła się o wła­sne bezpieczeństwo. Zdjął ją strach przed niewiadomem. Ogarnięta nieprzenikniony­mi tumanami śniegu, czuła się, jakby od­cięta od świata i ludzi, jakby zawieszona w przestworzach między niebem a ziemią.

Co kryją te złowieszcze, kłębiące się dokoła niej mroki. Czy nie tai się za ni­mi, tui, tui jaka rzecz okropna... śmierć?..

Stanęły przed oczami groźby, któremi Chorąży chciał ją powstrzymać od tej wyprawy—maruderzy, kozacy, wilcy...

Zdało jej się, ie słyszy gdzieś z od­dali ponure, przeciągłe wycie, to jakby zgiełk jakiś zmieszany wielu głosów.

Dreszcz zimny przebiegł jej dziewi­cze ciało, a potem dziwne gorąco uderzyło do głowy. Zjawiło się przemocne pragnie­nie czegoś, coby ją z sytuacji obecnej wy­wiodło natychmiast—pragnienie, ratunku, ocalenia.

Przebóg żywy, coś czynić musimy!

Stanęła w saniach i zaczęła nasłuchi­wać. Istotnie zgiełk czynił się coraz bar­dziej wyraźny. Wbiła wzrok w stronę, skąd odgłosy dochodziły i zdało jej się, ie poprzez gęstą zasłonę śnieiycy, dojrzała nikły blask ognia. Rzekłbyś—w cięiką sza- rą draperję wprawiono oczko opalowe.

Nie, to jui nie złudzenie. Oczko miga

WIECZNY PŁOMIEŃ 2

wyraźnie na tem samem miejscu mleczno- róźowymi ogniami. Niebawem wykwita obok podobne drugie oczko!

Ogniska!

Marcinie, zawołała, wyciągając w kierunku opalowych błysków rękę, Mar­cinie, jedź wprost na te ognie. Ludzie tam być muszą.

* Proszę jaśnie panienki, — odparł chłop—inszym razem od ludzi lepiej zda- leka. Kto ich tam zgadnie co za jedne.

Jedź, słyszysz.

Ledwie jednak konie ruszyły padł strzał. Po chwili rozległa się wcale żwawa kanonada broni ręcznej, a wraz, jak hu' ragan, przeleciało tuź obok sani kilkuna­stu jeźdźców.

Biegli tak blizko, źe Krystyna, wpraw­dzie dojrzeć nie mogła postaci, ale naj­wyraźniej słyszała przyspieszone, świsz­czące oddechy piersi ludzkich i dudnienie śledzion, pędzących w szalonym galopie, koni.

Drżącą dłonią odwiodła szybko kurek pistoletu i czekała w obronnej postawie.

Ale wnet ucichło. Było to jakby złudne mignięcie się jakiegoś zjawiska niepojętego. Śnieg stłumił odgłosy galopu. Wszystko utonęło nagle i odrazu, jakby w miękkim puchu, w ciszy zasypanych tumanami przestworzy.

Co to było?

Marcin odwrócił się i szeptem, pełen przerażenia, rzucił.

Wiem ja to? Musi oman...

W tej chwili z przestrzeni, z bardzo niedalekiej odległości doleciały nawoływa­nia.

Panie poruczniku, panie poruczniku!

Wachmistrz, to ty?

Ja, Wasza Mość! A to się psubra­tom zachciało w taką-* zawieruchę porzą­dnym żołnierzom na biwaku w kotły za­glądać.

Chcieli nas wziąć w kurzawie, jak kota w worku.

Ale nie doczekanie psich synów. Sami wzięli po kłębie, jak się patrzy.

W innej stronie, nieco dalej ktoś wołał:

Przebendowski, Przebendowski, hop, hop!

Indziej znowu.

Sobczak, bywaj!

Machalski, Koziołek, Maciek!..

Zwołują się.

Nasi. szepnął Marcin.

Nasi, powtórzyła panna Krystyna i otucha wstąpiła w jej serce. Stojąc w sa­niach, wzniosła się jeszcze na palce i z ca­łych sił w piersiach rzuciła w ciemność nocy wołanie*.

Hop, hop! Na pomoc!

Młody podporucznik drugiego pułku ułanów, Bzowski i wachmistrz Piętak, któ­rzy wypuścili się najdalej za uciekającymi kozakami, usłyszawszy w ciemności woła­nie o pomoc, skoczyli w stronę, skąd głos dochodził. Wnet natknęli się na sanie. Stała w nich rezolutnie, gotowa do obro­ny, panna Krystyna. Z palcem na cynglu

krócicy, z oczyma utkwioncmi w tępe mroki, słysząc zbliżających się jeźdźców, nieco przerażonym głosem krzyknęła.

Kto jedzie?

W tej chwili uczuła tuź nad sobą łeb koński, i, zamiast odpowiedzi, jakiś miły głos męski zapytał po polsku.

Do licha, co się tu dzieje. Co tu waćpani, czy waćpanna w polu porabia?

Drogi szukam.

Dokąd?

Do Krasek.

Hm, nie wiem, odpowiedział ofi­cer, ale, do djaska, choćbym wiedział nie na wiele by się przydało, bo i djabeł tu drogi nie przewącha. Ale jak się to stało, źe kozacy impetem nie roztrącili sani i ko­ni, bo walili kupą w tej właśnie dyrekcji.

Przeleciało coś, jak wicher, tuź koło łbów końskich, czy jednak byli to kozacy, nie wiem.

Ba oni, huncwoty. Ale, dalibóg to szczęście prawdziwe dla waćpani, czy wać- panny, bo nie wiem w tej kaszy kogo

mam honor napotkać. Ja jestem Kazi­mierz Bzowski, podporucznik drugiego pułku ułanów, przedstawiał się młody oficer, salutując po wojskowomu, czego zresztą panna w tych nieznośnych ciem- nośniach widzieć nawet nie mogła.

Ja jestem Krystyna Rytwianówna, cór­ka sędziego z Krasek, tu w tym powie­cie... niedaleko...

Znam porucznika Rytwiana z sie­demnastego pułku piechoty.

Panna wydala okrzyk radości.

Brat mój... Wacław! Żyje!

Jest w obozie.

—■ Ogarnęło ją, jakieś dziwne uczucie niemocy. Osunęła się na siedzenie.

Wachmistrz, krzyknął oficer, jedź przodem, a wal wprost na ogień.

^Ruszył wachmistrz. Marcin cmoknął na konie.

Niebawem panna Krystyna z niewy- powiedzianem, jakby sennego widzenia, uczuciem wysiadała z sanek.

Pomimo, pruszącego ustawicznie, śnie­gu ogniska płonęły rzęsiście. Żywioły zma­gały się ze sobą gwałtownie, ale mocny, obficie suchemi podsycany szczapami, pło­mień stanowczą brał przewagę nad śnie­życą.

Żołnierz w powrocie z pod Moskwy nauczył się rozniecać ogniska w warun­kach najmniej po temu przyjaznych. Co- prawda od strony wiatru stała tam duża szopa, co w znacznej mierze hamowało gwałtowność zamieci, nie mniej przecież od czasu do czasu sypnęło na ogień gęst­szym tumanem śniegu, źe płomień syczał, jakby z bólu, kurczył się, malał i omdle­wał.

Nie daj się, nie daj się—wołali ze­brani dokoła żołnierze.

Jakoż, jakby pod wpływem tej pod­niety żołnierskiej, ogień brał się mocniej z wrogiem za bary. Natężał siły. Po chwili żar rozpalonych głowni pochłaniał szybko wilgoć i płomienie wybuchały ja­snym, radosnym tryumfem zwycięstwa.

A, a! — rozbrzmiewało ochoczo wśród tłumu wynędzniałych postaci.—Gó­rą ogieniaszek!

Drugie ognisko, gdzie zebrała się star­szyzna, jeszcze lepiej było od dokuczliwe­go natręctwa śniegu zabezpieczone. Rozło­żone na środku zagrody, od strony wia­tru miało duże domostwo leśnika, a za sobą pnie starych dębów, między którymi rozciągnięto derki i płaszcze. Zawieszono też nieco łachmanów jakichś na rozłoży­stych ich konaraeh, źe utworzył się, niby dach namiotu, zapewne pełen dziur i szcze­lin, ale, bądź co bądź, stanowiący niejaką ochronę do zbyt obfitych opadów śniego­wych.

Płonęło teź tu równiej i jaskrawiej.

Kołem siedzieli w kucki, skuleni, za­winięci w płaszcze i futra najdziwacz­niejszego kroju, oficerowie różnej broni. Przed ogniskiem stał kapitan kirasjerów Małachowskiego w pełnym rynsztunku, bo i hełm z końskim ogonem miał na głowie i na ramionach płaszcz biały, wprawdzie postrzępiony straszliwie i po­dziurawiony, ale swój własny, mundurowy.

Przez dziury tego płaszcza widać było zielony aksamit jakiejś szuby bojarskiej, czy kupieckiej. Chłop był jak dąb—ogrom­ny, rozrośnięty, barczysty. Stał rozkraczo­ny, niby kolos rodyjski, i polanem mie­szał, w wiszącym nad ogniem, kotle.

Uczta to miała być nielada, bo juz nie koninę zdechłą prażono, ale tłustą ja- łoszkę udało się na rosół zdobyć. I nie prochem, jak bywało, zupę przyprawiać będą, lecz soli uczciwej sporo dostali i na zasypanie rosołu kaszy jęczmiennej, którą tu lud w stepach tłucze, chłopi okoliczni do obozu nawieźli.

Nic wicie brakowało, a jużby im ko' zacy smaczną, a zakaty, straszliwie upra­gnioną wieczerzę niegrzecznie przerwali.

Żeby ich pokręciło.

Uprzykrzone to tałałajstwo kręci się ustawicznie koło szczątków armji, szarpiąc wojsko na postojach i biwakach. Wśród nieznośnych plag odwrotu, wśród mrozu, śniegu, głodu, chorób i wyczerpania, psu­braty te, co niby roje komarów, brzęczą ci ciągle nad uchem, do najmilszych przy­jemności nie należą.

Niech jeno oddział jaki przystanie czy to w lcsie, czy na wsi, czy w miasteczku, niech jeno żołnierz zawiesi kociołek nad ogniskiem, niech jeno wyciągnie się jako tako na legowisku, już ci wpada chmara tego paskudztwa a piskiem, świstem, krzy­kiem djabelskim płoszy sen z utrudzonych oczu i nędzny kąsek od ust zgłodniałych odtrąca.

Nie trudno wprawdzie skurczybyków przepędzić na cztery wiatry. Gruchnąć im tylko raz a dobrze, plunąć w ślepie oło­

wiem—wieje hołota, a z się kurzy. Ot i te­raz. Wyjechała im grangarda nasza na karkach, kopnęło się na ochotnika tez kil­ku ułanów, ale czy to w takiej kurzawie i mroku, gdzie juz człowiek własnej ręki z pałaszem nie dojrzy, czy którego, po­wiadam, huncwota zdołają nasi utrącić.

A co wiedzieć,—rzecze melancholij­nie porucznik Radwan z siedemnastego pułku piechoty — co wiedzieć, czy nasi wszyscy wrócą z tej pogoni.

Jeżeli, który padnie, to nie wróci, odparł z filozoficznym spokojem, jakiś głos z pod kupy gałganów.

Ta, ta, ta! Toć wiadomo. Nie no­wina. Kapiemy, mości panie, i nie po­mału. Wykruszy się rychło korpus do ostatniego szeregowca. Wszyscy djabli! Co oszczędziły kartacze, mrozy, wody, lody, choróbska, to teraz wybiorą po jednemu kozacy Płatowa. Myślę, źe juz nikt z nas kości, choć i pogruchotanych niezgorzej, do domowych osiedli nie doniesie.

Pociesz się poruczniku szanowny—

rzecze na to kapitan kirasjerów, odwraca­jąc się od ognia—pociesz się, mój mości panie, ze owi włosi, holendrzy, westfal- czycy, niemcy, i ja kich tam zowią z tych sprzymierzonych, dalej jeszcze mają nii waćpan do domowych osiedli drałować.

Marna pociecha.

Ha, ha, ha,—zaśmiał się kapitan.—■ A no, nie trzeba, mój mości panie, na­zbyt wiele wymagać. Nie wiem, jak tam u was w piechocie, ale my kirasjerzy, wazyscyśmy co do jednego, tam jeszcze pod Moiajskiem, krwią własną podpisali pakt ze śmiercią, i juz mię nie korci, kie­dy się Kostusi podoba zatrąbić: tra, tata,— wzywam was, kirasjerze, zdychać czas.

Nikt tu się sianem śmierci wykrę­cać nie myśli, odpowie porucznik Radwan. Nikt tu się pod pierzynę nie chowa, ale do kroćset kartaczy, bebechy bolą patrzeć, jak się to wojsko nasze zacne bęz potrzeby i pożytku stopiło.

Bo pewnie—odezwie się głos inny. Bo pewnie! Dla dumy i łantazji Napole­

ona przepadł marnie kwiat rycerskiej mło­dzieży połskiej, jak marna plewa.

Powstał ze śniegu oficer strzelców kon­nych, którego zresztą jedynie po bermycy poznać było, do jakiej broni należy, bo na sobie tułub miał żółty, kacapski, a nogi pookręcane w skóry baranie. Otrzepał jako tako śnieg z kożucha i, stanąwszy ty­łem do ogniska, jak to bywa przed ko­minkiem w domu, ręce za siebie założyw­szy, niektórzy stawać zwykli i, grzejąc się tak przy płomieniu, mówić zaczął.

Dobrześ to waść panie poruczniku powiedział: Tępią nas, mości panie, bez potrzeby i pożytku. Cesarz o nas nie dba i nam nie ufa. Ot i teraz, kiedy sobie czmychnął po cichutku od armji, miast oddać komendę księciu Józefowi, któren, co zechciejcie waszmoście przyjąć pod uwa­gę, jest po nim a może przed nim jedy­nym wodzem do tej wojny nieszczęsnej sposobnym, on znowu szwagierka nam na dowództwo narzucił.

Król Neapolu jest żołnierz wiel­kiej fantazji,—przerwie kirasjer.

Nie przeczę.

Zawołany kawalerzysta, szanowny dobrodzieju!

Zgoda i na to, mości kapitanie, ale można być najlepszym kawalerzystą, naj- ogniściej szarżować z pałaszem w ręku, a skoro wypadnie samorzutnie pomyśleć

0 losach armii...

Zwłaszcza armii, której niema — wtrącił głos z pod kupy gałganów.

Zwłaszcza armji, której niema, — podjął szaser. Tak moi panowie, armji rozgromionej, rozbitej, chorej, bezbronnej— tu już kawaleryjska fantazja nic wystarcza

1 trzeba mądrej głowy doświadczonego wojownika.

Ha, ha ciągnął, wiemy coś, mości pa­nie, co znaczą te dowództwa królewskie. I król Westfalski nie tchórz, jako mnie­mam; osobistej odwagi moźeby mu star­czyło w potrzebie, a jak się to popisał braciszek kochany, kiedy mu cesarz dał

korpus pod komendę. Kąpiele sobie brało królątko w Grodnie, przed damami ma­jestat barwiło, a w splendor dworski za­bawiało, a tymczasem Bagration ku Mo- hylowowi porządnie się cofał. Jak mnie tu waszmoście widzicie, mówił, zapalając się, to wam powiem, źe tu się zaczęło nieszczęście. Wiem, bom na własne oczy widział, jako że od Grodna z pułkiem w przedniej straży iść mi wypadło. Mó­wię to i powtarzam. Gdyby nie jego kró­lewskiej mości fanaberjr, a zalecanki, a blizko dziesięciodniowe marudzenie, by­libyśmy księcia Bagrationa dognali, na kwaśne jabłko stłukli, cały jego czterdzie­stotysięczny korpus rozgromili, na sza­blach roznieśli, na wszystkie wiatry roz­proszyli. Byłby mu wtedy Davout klinem od flanku wjechał, od sił głównych, jak nożem oderżnął i kto wie, czyby się cała wojna na tem była nie skończyła.

Hm, mruknął ułan—byłem i ja tam, szliśmy na Jeziory, Kobiele, Orany, Ol- kieniki do Wilna...

Myśmy się wzięli prosto w dyrek­cji na Mińsk i, prawdę mówię, raz wraz następowaliśmy nieprzyjacielowi na ogon, ale bitwy walnej przyjąć nie chciał.

Mój Maliński, — przerwie znowu szaseserowi inny ułan,—niewiadomo jakby to tam było. Odrazu pod złą gwiazdą się to zaczęło. Pomnę, przez pińskie błota szli my w takim kurzu i spiekocie, ze czy koń siwy, czy kary jednej był maści. Przy- tem furażu na postojach nie było. Żywili my konie żytem w ziarnie, albo trawą świeżo koszoną, od czego szkapy, co były w lepszym bycie ścierwa, raz wraz na apoplekcję padały. Nie było dnia, żeby do dwudziestu koni z szeregów nie ubyło. A przyszedł jeszcze ochwat, a znowu in­ne odpsuwały się straszliwie pod terlicami, ile, źe jako rzekłem, spieka była okrutna, a nie było czasu koni przekulbaczać. Tym końcem nim do pierwszej potyczki pod Mirem doszło, połowa ułanów z mego szwadronu na koniach już nie siedziała. Co moment któryś z siodłem na plecach

wędrował na tyły... Pod złą gwiazdą to się zaczęło, pod złą gwiazdą!

Ha, wszędzie pomyłki, pomyłki, pomyłki! powtarzano dokoła. Fatalne po­myłki!

A największą, podkreślił ów oficer strzelców konnych, ba, złą wolą, uporem szatańskim, nieprzebaczalnem zaślepieniem, nikczemnością jest to, ze księciu naszemu samodzielnego dowództwa nie oddano, ze nasze wojsko rozrzucono między tem ca/ łem świństwem posiłkowem, ze nam nie pozwolono wystąpić, jako jedna armja na/ rodowa. A zapytajcie waszmoście siebie: niech z ręką na sercu każdy powie, kto tu wojował, kto bił się? Polacy i wszędzie polacy. Do czego były te niezwyciężone legiony, pokazało się przy pierwszych mrozach. Polacy wytrwali. My jedni dziś pod bronią i jako tako w szeregach. Je/ żeli jeszcze ta garść nędzarzów, ciągnąca po trupim szlaku, jeżeli, powiadam, naj/ mniejsza ich cząstka ujdzie z żywotem, nam to jedynie zawdzięczać będzie. Jest

WIECZNY PŁOUlEfl. 3

tu nasz książę, bohater nad bohatery, wódz nad wodze, a oto znowu dowódz* two nad resztkami wojska powierzono Muratowi, pajacowi, który bez Napoleona kroku jednego nie zrobi, który wśród klęski głowę traci i kto wie czy juz gdzie nie wziął nóg za pas i nie pomyka inco­gnito za szwagierkiem—protektorem.

Nie, do kroćset, kończył, wierzcie mi waszmoście, w tym sposobie, juz człowiek w sprawiedliwość boską zwątpić musi i, dalipan, niekiedy mniemam, azali tym lu-* dziom przeniewierczym i nieżyczliwym do' chować wiary należy.

Nie blużnij waszmość, kapitanie szanowny, rzecze surowo kirasjer. Rycerz polski ma jeden honor i jedno sumienie. Skorośmy stanęli pod orłami cesarza, już nam z pod nich z żywotem nie odejść, póki sam abszytu nam nie wypisze. Mó' wią u nas w pułku: dobrej wierze

zdychaj kirasjerze". Niech wiedzą ludy, że na sercu polaka budować można, jak na opoce. Ofiara z życia żołnierza—ma*

wia nasz książę: jest obowiązkiem każde* go, ale honor i reputacja to punkt, który się z życiem nie kończy.

Wykruszą się szeregi — powstaną no* we, ale naród sławy raz straconej nie od* zyszcze.

Tak ci jest — odpowiedziało wiele głosów.

A zatem zostawcie, koledzy sza* nowni, konsyderacje wysckie statystom, a sami spełniwszy obowiązek żołnierski, zanim oto Kostusia za kclet pochwyci, spróbujcie rosołu, którym tu zaprawdę lege artis przygotował. Delicje to będą przedziwne upewniam, bo weźcie panowie szanowni pod uwagę, źem się sztuki owej nauczył od kucharza pana Brcńca, który to kucharz, francuz rodem, osobliwie z go* towania rosołu w całej Warszawie sły* nął.

Powstawali z ziemi oficerowie i strzęp* nąwszy śnieg ze siebie, zbliżali się do ko* tła. W tej chwili właśnie z grubej opo*

ny śniegowej, niby jakieś zjawiska czaro* dziejskie z za tarlatonowych obsłon w te' atrze, zaczęły się wynurzać nowe postaci i stawały w oświetlonym kręgu ogniska.

Wracali nasi z pościgu. Wrócili nie-* tylko wszyscy cało i zdrowo, ale wiodą oto ze sobą jakąś osypaną śniegiem nie' wiastę.

To panna Krystyna, zmyliwszy wśród zamieci drogę do domu, znalazła się nie' spodziewanie w obozie, wracających z wiel' kiej wojny, wojsk polskich.

Porwali się z miejsc rycerze ujrzawszy w promieniach ogniska, zbliżającą się ku nim postać niewieścią. Poprawiali na so' bie ubranie, podkręcali oszromiałe wąsi' ska.

Wyglądali przecież opłakanie. Wy' nędzniali, odarci, nieogoleni. Nadrabiali miną. Ukrywali wstydliwie w śniegu no' gi, bo obuwie nie nazbyt się zdało wy' tworne. Ba, niektórzy poprostu stopy gal' ganami mieli poobwijane.

Mój Rytwanie—wołał zdaleka rucznik Bzowski — jest tu ktoś, kto pragnie oglądać.

Sennem widziadłem, jak się rzekło, czy lepiej—majakiem gorączkowego pod­niecenia mogło się wydać pannie Krysty­nie to wszystko, co przezywała od chwili opuszczenia dworu chorążego. Przede- wszystkiem zbłądzenie na drodze, którą przebywała tyle razy, którą znała najdo­kładniej ze wszystkimi zakrętami, wybo­jami—drogi do blizkiego rodzinnego domu, było wydarzeniem wprost niepojętem. A potem w zamęcie śnieżycy zaczęły się dziać rzeczy okropne, jakby poczęte z mgieł ponurej imaginacji.

Zaiste coś z fantastycznych zwidzisk miał w sobie ów gon jeźdźców niewi­dzialnych, przewalających się w ciemno-

ściach, piekielną tez zjawą zamajaczyło jej w oczach ognisko, otoczone wieńcem dzi- wacznych postaci. Na tle przysłoniętych, niby ciemną gazą, blasków ogniska, syl­wety ich o niepewnych, postrzępionych zarysach widniały, jak widma wyczarowa­ne z dzikiej fantazji poety.

Na głos podporucznika Bzowskiego, z pod kupy, przysutych śniegiem łachma­nów, dźwignął się człowiek.

Dziewczyna raczej przeczuła, niź po­znała.

Wacław!

I znowu stało się coś niepojętego, coś okropnego, co serce ścięło lodem.

Wacław witał się z nią tak dziwnie sucho i obojętnie.

Krysta? Tu?! Skąd?.. Boże!.. Co się tu dzieje?

Lewą ręką ujął jej rękę i przycisnął do ust. A kiedy, wybuchając radosnym okrzykiem, chciała go chwycić w objęcia, powstrzymał ją straszliwie wymownym gestem.

Ogarnęło ją uczucie niewypowiedzia­nego bólu. Odrętwiała, ogłuszona, nie- przytomna stała nieruchomo, jeno łzy obfite wybiegły z pod powiek i toczyły się nieprzerwanymi strumieniami po po- liczkach.

Dlaczego mnie odtrącasz? — krzy- knęła wreszcie głosem bezbrzeżnej roz- paczy.

Bo boli... Wszystko boli... August był szczęśliwszy, do djabła—mówił z gO' ryczą.—Poległ śmiercią walecznych. Padł, pod Smoleńskiem przeszyty pięciu kulami, prowadząc kampanję do ataku... Widzieli, jak padł... po bohatersku, po żołniersku, wznosząc szpadę w kierunku reduty. Ha, ha, a człowiek gnije, rozpada się na ka<* wałki, i czeka... ha, ha, czeka, ciągle czeka.

Jakby nie miał już nic więcej do po' wiedzenia, wrócił na dawne miejsce koło ogniska i zagrzebał się znowu pod owe gałgany, którymi przedtem był przykryty.

W tej chwili otoczyło ją grono ofice'

rów i, jakby w poczuciu, że nagle natych­miastowe przeciwdziałanie przygnębiającej scenie powitania, może wyrwać dziewczyn nę z niebezpiecznego, dla wątłych zmy- słów odrętwienia, zaczęli ją pocieszać i tłu- maczyć zachowanie się nieszczęsnego ofi­cera. Niektórzy dla tem silniejszego efektu zdobywali się na humor, padło więc tu i owdzie kilka dyskretniejszych wprawdzie, ale dość obozowych konceptów. Ona jed­nak, oniemiała z bólu, nic, zda się, nie słyszała, nic nie widziała...

Jakiś artylerzysta przypadł do niej i, ująwszy za ręce, wstrząsnął niemi silnie, jak gdyby budził z głębokiego uśpienia.

Niechże się waćpanna ocknie! Brat pani jest cierpiący... Bardzo cierpiący, do kaduka... Wr odwrocie z pod Wilna wy­padło mu osłaniać wymarsz furgonów. Stał z garścią swoich piechurów z pięć godzin bezczynnie nad gościńcem. Było dwadzieścia kilka gradusów zimna dnia tego. Ano odmroził sobie biedny porucz­nik ręce, że mu trzeba było dwa palce

amputować przy same) dłoni. Mimo to ręka spuchła... Ha, cierpi, cierpi strasznie, wierzaj mi waćpanna. Od tego to wale­czny ten oficer jest dziś beznadziejny, obo­jętny na wszystko, źe go i spotkanie z sio­strą ukontentować nie mogło. Ale to przejdzie, przejdzie, przejdzie. W tej woj­nie djabelskiej na wszystkich, bo i na naj- hartowniejszych nadchodzą takie chwile apatji i zniechęcenia.

Ba, sam tego razu pewnego dozna­łem—ciągnął dalej — a było to w owym momencie, kiedym się dowiedział, źe całą baterję, cośmy byli francuzom z rozkazu Cesarza za Orszą ustąpili, te huncwoty tam zaraz na miejscu oddali nieprzyjacie­lowi bez wystrzału. To wiem i na zba­wienie przysięgnę, źe gdyby mi się była rodzona matka w owym dniu nagle zja­wiła, byłbym się w powózce tyłem od niej odwrócił, żeby ukochanej osobie od wstydu i złości brzydkich słów nie naga­dać. Tak mnie to juź przy ranie i choro­bie zmogło do ostatka, źe choćby świat

cały do góry nogami koziołka fikał, jużby mię to było bynajmniej nie ruszyło.

Bo, pewnie, zechce bowiem pani ła" skawa wziąć pod uwagę, żeśmy ową ba* terję z rozpraw i pod Smoleńskiem i pod Możajskiem i pod Woronowem i pod Tarutiną i we wszystkich potyczkach od" wrotu z najgorętszego ognia cało wy wie* dli, że ani jednego działa, ani jednego ke" sonu, ba, jednego wyciora nie brakowało...

Saper pipellołl—zaklął ogniście artyle" rzysta—kiedy się o tem pomyśli, flaki się w człowieku wywracają. Toż my te har" matki nasze, kiedy już konie na dobre padać jąły, własnemi rękami z błota za szprychy wlekli! I nie żołnierze tylko, ale i oficerowie bez różnicy stopnia, co wać" pannie słowem honoru ręczę, za koniska się wprzęgali; a tu te pantoflarze, hycle, gamonie, bez jednego wystrzału, żeby ich ogniste pioruny potłukły, w polu nie" przyjacielowi oddają. Kiedy mi podoficer, co się z kilku francuzami z ognia wyrwał, przyszedł o tem zaraportować, ogarnęła

mię najpierw wściekłość... taka wściekłość, źe myślałem — trzasnę, skończę, nie wy­trzymam... Ale potem przyszła obojętność na wszystko... Niech tam djabli, niech się świat wali...

Rzecz się tak miała — opowiadał, za­palając się coraz bardziej.—Po bitwie pod Czasznikami, gdziem był ranny, oddałem komendę kapitanowi Koryznie. Sam w po- wózce, ile źe mię gorączka tarmosiła, jecha­łem za taborem. Nagle dowiaduję się, źe korpus nasz piąty połowę armat ma od­dać francuzom. Moją baterię zabiera gwar- dja konna. Było to juź, jak mówiłem, za Orszą...

Mój Grabowski—rzecze ktoś, kła­dąc opowiadającemu rękę na ramieniu— mój Grabowski, czyż nie pojmujesz, źc panią tę, która oto w strapieniu o brata we łzach tonie, losy twojej baterji nazbyt obchodzić nie mogą.

Jakto — zaprotestował tamten. — Jakto, losy polskiej baterji!? nie obcho­dzą?!

Panna Krystyna uczuła przypływ krwi do twarzy. Zdało się, ze wstępuje w nią jakaś moc nowa.

Tak jest obchodzą ją gorąco losy wszystkiego, co jest ze sprawą polską związane. Potrafi zapanować nad osobie stem cierpieniem, wobec nieszczęść sprawy ogólnej.

Wyciągnęła do artylerzysty rękę.

Panie oficerze, nie wiem kto jesteś, ale proszę mi wierzyć, źe współczuję z pa" nem głęboko.

Ten podniósł rękę do kaszkietu, salu" tując po wojskowemu.

Jestem kapitan Grabowski.

Porwał podaną rękę i ucałował ją za"

maszyście.

Niech żyją polskie niewiasty! — krzyknął z entuzjazmem.

Niech żyją!—huknęli hurem oficer rowie.

Scena wywołała w obozie niesłychane podniecenie. Cisnęli się rycerze do panny Krystyny, przedstawiając się kolejno. Wy"

mieniali nazwę pułków, w których służą

i w krótkich, najkrótszych określeniach streszczali ich historję w obecnej wojnie.

Biliśmy się pod Witebskiem, Smo­leńskiem, Górą, Moźajskiem, W^oronowem, Tarutiną, Berezyną... Wraca nas razem czterdziestu jeźdźców—recytuje ułan, któ­ry się przedstawił również jako Grabow­ski.

Był tu jeszcze trzeci Grabowski, mło­dy porucznik z kompanji woltyźerskiej. Panna Krystyna zadrżała. Utkwiła wzrok badawczy w wychudłą postać młodzieńca, który się ku niej zbliżył z nieśmiałym ukłonem.

Boźel—krzyknęła nagle.—To... to... pan!

Młodzieniec przypadł do rąk jej i okry­wał pocałunkami...

Panna Krystyna odnalazła tu jednego z braci i... narzeczonego — narzeczonego, którego wyprawiła na boje, ażeby boha­terstwem zasłużył na jej miłość.

Tak to rozumiała w uniesieniu patrjo-

t

tycznem. A potem drżała, o niego przez długi szereg dni i nocy, czy wątła, delika- tna organizacja artysty przetrwa trudy

i niebezpieczeństwa wojny. Oderwała go od klawikordu, przy którym miękka du<* sza jego rozlewała się w rzewnych pie- śniach, kazała mu słuchać twardej muzyki armat.

Wraca. Wraca wśród nielicznych, któ' rzy przetrwali okropności tej wyprawy.

Serce jej wypełniła dziwna błogość. Spłynęło na nią uczucie ulgi, ale w tej chwili uświadomiła sobie, źe w jaźni swej stawia sprawę osobistą przed ogólną, źe wybuch radości odbija się zgrzytem wobec klęski powszechnej. Jakiś głos wewnętrzny nawoływał ją do dania sił swoich i zdro­wia tej sprawie. Zajmie się pielęgnować niem chorego brata i tych wszystkich cierpiących, okaleczałych, którzy jej są, jak bracia rodzeni. Zabierze Wacława do do- mu, a z nim tych innych, dla których marsz dalszy jest ponad siły.

Wacław jednak, za nic nie chciał sły-

48

szeć o opuszczeniu wojska, i choć gorącz­ka wzmagała się coraz bardziej, z uporem powtarzał, że musi powierzoną sobie kom- panję oddać w ręce Wodzowi. Właśnie czekano na księcia, który, prowadząc pra­we skrzydło cofającej się armji, miał teraz uformować szyki połskie i niezależnie od reszty wojsk przeprowadzić do Warszawy.

Wypadło więc p. Krystynie pozostać w obozie, bo jakkolwiek śnieg przestawał padać i noc stawała się mniej ponura, owszem księżyc poświęcać zaczął przez przerzedzone chmury, postanowiła czekać na wodza, ażeby jej sam pozwolił zabrać brata.

Oficerówie zapewniali jej nocleg naj­wspanialszy. — Zajmie waćpanna kwaterę z sierżantem naszego pułku, proponuje iakiś oficer, salutując.

Panna Krystyna zwróciła na mówią­cego zdumione oczy.

Sierżant jest kobietą, rzecze ciszej, uśmiechając się znacząco, oficer,—to moja najszanowniejsza małżonka.

Porucznik Maciej Żubr, z 17 pul" ku piechoty — zakończył, przedstawiając się.

Tu zdumienie dziewczyny nie mia" ło juz granic.

Żona?—wymówiła wahająco.

W tej chwili porucznik, jakgdyby dla zadokumentowania prawdy słów swoich, przyłożył dłonie do ust i, odwracając się w stronę drugiego żołnierskiego ogniska, huknął z całej siły:

Hej, sierżant!

Niebawem z za pni dębowych wychyń nęła postać żołnierza, w mundurowej fu" rażerce na głcwie, ale zresztą ubrana dość fantastycznie. Sierżant miał na sobie krót­ki, żółty, chłopski kożuszek i skórzane spodnie łosiowe, może spadek po jakim jenerale nieprzyjacielskim. I buty też ogromne kawalergardów sięgały mu wy" soko poza kolana. Stanął wyciągnięty, salutując.

Sierżancie, gdzie masz kwaterę? — spytał oficer.

WIECZNY PŁOUIEA.

4

W stajni, na wyżkach, panie porucz' niku.

Doskonale. Zabierzesz ze sobą tę pannę, która zabłądziła do naszego obozu

i musi tu z nami przenocować.

Wasza mość, czy mogę mówić?

Mów.

Tam w dachu dziury—jeszcze mi tam ta panna przez noc zamarznie.

Panna Krystyna zaprotestowała ener« gicznie—

Wszakże, jeżeli waćpani...

Mów mi, waćpanna, sierżancie, — przerwał ten dziwny żołnierz.

Jestem zahartowana panie sierżant cie,—rzekła zmieszana.

A zatem...

Wedle rozkazu, — zakończył sier* żant i, skręciwszy lewo w tył, pociągnął za sobą gościa.

Od ogniska jednak oficerowie zapraw zapraszali na rosół, przygotowany przez kirasjera. Zapewniali przytem o nadzwy^ czajnej jego smakowitości głośno, z humo'

rem, przesadzając się w konceptach, co świadczyło, ze mimo wszystko wielu z tych ludzi żelaznych i hartownych nie opusz­czała tężyzna w chwilach nawet najfatal- niejszych. Nie wszystkich ogarniała a par tja i beznadziejne zwątpienie. Spełnili swój obowiązek z honorem i z dumą pa­trzeć mogą na swoje czyny.

Wszyscy, okryci chwałą nieśmiertelną, lekko sobie ważą śmiertelnych szczątków swoich potyranie.

Przy kotle gwarno, huczno i niemal wesoło.

Krystyna nie umiałaby jednak dostroić się do tego tonu. Czuje potrzebę skupie­nia się. Narzeczony zaledwie zdążył się z nią przywitać, trzymając straż tej nocy w obozie, już odwołany był do służby gdzieś w dalszej stronie lasu. Brat zaparł się w swym bólu i słowa zeń dobyć nie można było. Po spożyciu kilku łyżek zu- Py, przeszedł do chaty leśnika, gdzie mu wraz z kilkunastu innymi oficerami przy­gotowano legowisko.

Dała się uprowadzić sierżantowi.

Pani Żubrowa wiodła ją wzdłuż o płot' ków do starej, napół rozwalonej stajni, przepełnionej teraz żołnierzami, którzy, wyszukując resztek słomy i siana, ukła" dali się do snu jak można najwygodniej. I tu humor nie opuszczał wiarusów. Sfy> szała grube koncepty żołnierskie, wywo­łujące rumieniec na jej lica, słyszała nie' wymyślne przedrwiny i uwagi dosadne prostaków, którzy zwykli nazywać rzeczy najdrażliwsze bez ogródek.

Niektórzy z wiarusów, okutawszy się dobrze w płaszcze, walili się wprost w śnieg pod ścianą, która im dawała ochronę przed wiatrem. Właśnie ułan jakiś ogromny, chudy ale barczysty niezwykle, siedząc pod ścianą, owija sobie nogi płaszczem i za- grzebuje się pod śnieg. Uważa za stosow­ne objaśnić.

Jak tak dobrze śnieżek suchy czło­wieka przykryje, to ciepło, jak u żony pod pierzyną, jeno to bida, źe od tego ciepła to i robaczki, co je każdy z nas na sobie

kupami nosi, pożywienie w ten moment z człowieka biorą, ze żebyś i najtwardszy sen miał, to się cuchrać musisz bez ustanku.

Obok legowiska ułana tego stała dra" bina, prowadząca na stryszek.

No, właź waćpanna—zakomende' rował sierżant.

Za chwilę znalazły się na ciasnem pod" daszu istotnie pełnem dziur wcale prze" stronnych. Przez wyrwy w poszyciu na" padało sporo śniegu i przykryło resztki, przechowanego tam, siana. Z pod śniegu tego sierżant wygrzebał przygarść jedną i drugą i rozesłał je w kątku bardziej za­cisznym. Wsunęły się tam na czwóra" kach.

No, spać, — komenderował znowu sierżant.

Pannie Krystynie jednak na sen się bynajmniej nie miało. Po tylu wstrząśnie" niach pragnęła była podzielić się z kimś myślami swemi, chciała także jaknajprę" dzej dowiedzieć się o losie brata trzecie"

go, gdyż dotąd żaden z obecnych tam ofi­cerów nie mógł nic o nim powiedzieć.

W jakim pułku służył brat wać- panny?

Nie wiem. Zaciągnął się, jako ochotnik, bez wiedzy matki, kiedy wojska nasze przez Wilno przechodziły. Wy­biegł z domu ciotki, u której bawiliśmy wtedy. Wybiegł i już nie wrócił. Miał lat zaledwie szesnaście.

Hm, mruknęła tamta, dużośmy ta­kich dzieciuchów w tej wojnie widzieli. Marniało to aż żal było patrzeć.

Ale waćpani o bracie moim, Jan­ku Rytwianie nic nie słyszała?

Rytwian jest porucznikiem naszego pułku w kompanji wyborczej.

To także mój brat. Drugi mój brat, August zginął pod Smoleńskiem.

Ba, wiedzą o tem w wojsku. Do­brze zginął.

A, waćpani czy znała brata mego Augusta?

Nie było odpowiedzi. Sierżant Żubro­

wa chrapał juz, jak zabity. Krystyna sie" dząc w kucki na sianie, wsłuchiwała się, w zalegającą obóz ciszę. Ukryła głowę w dłoniach i przed oczyma jej stanął obraz bitwy. Widziała brata, z podniesio" ną w ręku szpadą. Idą do ataku. On na koniu, strojny, świetny w błyszczącym mundurze, taki jakim go widziała w Wil" nie, kiedy za księciem Józefem wszedł do salonu kasztelanowej. Nagle gdzieś w prze" strzeni wykwitają siwe dymki... świetny oficer pada z konia. Widziała to tak jas" no, źe jęk bolesny wyrwał się jej z pier­si, jak gdyby była istotnie świadkiem tej śmierci.

Choroba zaprzepaszczona,—klął na dole jakiś żołnierz.

Czego się drzesz, mucu?—krzyknął głos inny.

Zęby me bolą.

To cierp, a ludziom spać nie prze­szkadzaj. Jutro ci je kobyła kopytem wy- gwizda.

I znowu cisza. Koło stodoły rozległy

się miarowe kroki i słowa cichej ko­mendy.

Dwójkami w lewo—marsz.

Są w tym obozie ludzie, którzy czu­wają. I tam na skraju lasu, osypanego śniegiem, zobaczyła tego, ku któremu ty­le miesięcy rwała się jej dusza, o którego drżała podczas innych nocy bezsennych. I teraz biedak ten czuwa. Widziała, jak przed godziną szykował dwójkami ludzi, rozprowadzając w lesie pikiety.

Jaśku mój!

Tu znowu przypomniała sobie, jak imieniem tem matka wołała na najmłod­sze i najukochańsze swe dziecko.

Jaśku mój! I myśli jej pobiegły po ośnieżonych obszarach, aż hen ku Mos­kwie, za Moskwę w te bezmierne prze­strzenie lodowe, zarzucone ciałami polega łych bohaterów.

Biedne dziecko...

Szarpana temi bolesnemi myślami, uczuła przypływ rzewności i łzy kropliste

spłynęły z jej oczu, przynosząc jakby ulgę. Pozwoliła im płynąć do woli. W^ tuliła się w siano i uczuła ciepło spoczywającej obok Żubrowej. Jeszcze jeden strumień tkliwości dla tej kobiety bohaterskiej zalał jej serce...

Wy czerpana migotliwem przewijaniem się przez duszę uczuć i obrazów, za­snęła.

Zbudził ją cichy szept:

Joasiu, Joasiu!

W otworze strychu na tle szarzejące- go juz nieba widniała głowa w wojsko­wym kaszkiecie.

Żubrowa podniosła się z posłania.

Maciuś!

Ja córuchno. Ruszamy za pół go­dziny.—

Sierżant Żubrowa przyczołgała się na czworakach do otworu i panu poruczni­kowi dała serdecznego całusa na dzień

W obozie ruch się juz zaczął oiywio-

ny. Trąbiono wsiadanego. Biły bębny. Niektóre oddziały piesze wychodziły w awangardzie w marsz ku Sejnom.

Książę Wódz naczelny przyciągnął ze swoim sztabem i zajmuje właśnie kwate' rę w chacie leśnika.

Chory nasz Wódz, kończy porucz' nik, ale poznać tego po sobie nie daje. No, a jakie twoja panienka, zmienił wreszcie ton mowy—jakie nie skapiało ci delikatne kurczątko, na iołnierskiej kwa" terze?

Panna Krystyna, słysząc, ze o niej mowa, odezwała się ze swojej ciemnej kryjówki.

Dobrze mi było, dzięki gościnności pańskiej małionki, panie poruczniku. Nie* wygody jednej takiej nocy nie są jeszcze nieszczęściem. Kiedy pomyślę o was wszy' stkich, doprawdy wstyd mi, ze o moich niewygodach chcecie jeszcze mówić.

Ano, żołnierzom nie nowina prze' spać się bez pierzyny i bez piernatu, za'

kończyła sentencjonalnie rozmowę sierżant Żubrowa i, chwyciwszy przez dziurę w da<* chu garść śniegu, przetarła twarz i ręce.

Tak kobieta — żołnierz załatwiała się ze swoją ranną tualetą.

Kiedy tak ciągną niedobitki Wiel­kiej Armji po trupim szlaku, Warszawę ciągle jeszcze łudzono nadziejami.

Było to w programie. W tym celu Jego Eminencja arcybiskup z Malines, a obecnie przemożny ambasador cesarza Napoleona w Warszawie, pan de Pradt, odkąd zwłaszcza przeniósł się z prywat­nej gościny u Potockich do obszernego pałacu Bruhlowskiego, wydawał bal po ba­lu. Zapraszano na nie całe wyższe towa­rzystwo warszawskie. Starał się Monsi- gnor wesołemi zabawami odwrócić uwagę opinji publicznej od dumań o wielkiej wojnie, której losy oddawna przedstawia­ły się coraz niepewniej.

Coprawda ai do pożaru Moskwy biu* letyny oficjalne głosiły stale zwycięstwa i tryumfy. Nieprzyjaciel miał się cofać w popłochu, pozostawiając wszędzie pole świetnym orłom napoleońskim. Ton biu­letynów zresztą brzmiał i dalej optymi" stycznie.

Jeżeli, nieliczna zresztą, garstka scep­tyków wiadomości podobne przyjmowała z pewnemi wątpliwościami, to przecież prawdą jest, źe ogół wierzył w nie bez zastrzeżeń, boć wiara taka stanowiła naj* konieczniejszą potrzebę serc i ducha.

Czyżby te wszystkie bezmierne ofiary i poświęcenia miały pójść na marne?

Nie mówiąc, o straszliwym podatku z krwi, jaki Polska płaciła sprawie już od lat tylu, wysyłając kwiat młodzieży na pola walk we wszystkich stronach świata, kraj wyczerpany był także do granic ostat' nich materjalnie. Niósł każdy, co tylko posiadał, co mógł udźwignąć na ołtarz mamiących nadziei. Zastawiano srebra ro­dzinne, klejnoty, pamiątki najszacowniej­

sze; wyzbywano się ostatniego, schowane*- go na czarną godzinę talara, wyprzeda- wano inwentarz żywy i martwy, aieby starczyło na koszta marszów i przemar- szów nieskończonej ilości wojska—na broń, na amunicję, na iołd, na prowiant. Kiedy się wreszcie zaczęła owa wielka, oddawna zapowiadana wojna — wojna, wywróźona niechybnie z ognistych znaków na groż- nem niebie i ziemi, spalonej od piekieł-' nej, niepamiętnej suszy — napięcie uczuć społeczeństwa dosięgło najwyższych krań- ców możliwości. W nadmiernem napię­ciu pragnień pęknie z rozpaczy serce na­rodu, jeżeli zawiodą te ostatnie, najuko- chańsze nadzieje.

Już wieść o spaleniu Moskwy odbiła się w Warszawie ponurem echem. De-' speracki krok wojsk rosyjskich, oddają­cych własną stolicę na pastwę niszczące­go żywiołu, ażeby jej nie oddać całej i za­sobnej w nienawistne ręce najeźdcy, po­czytano za znak złowróżbny dla tak szczę­śliwej dotąd gwiazdy Napoleona. Genjal-

na jego strategja trafiła na opór rozpa" czy. Oczami wyobraźni widziano półmi" ljonową armję bez schroniska wśród su­rowej zimy północnej—oczami wyobraźni widziano tysiące świetnej młodzieży poi" skiej, zatraconej wśród zasp śniegowych, drżącej od zimna, wycieńczonej, chorej, poszarpanej kulami... i zadrżały o nią ser­ca matek, żon, sióstr, kochanek...

Biuletyny urzędowe ciągle jednak brzmiały zwycięsko. Niewątpliwie pan am" basador zwąchał pismo nosem, ale nie zdra­dzał się z tem przed nikim. Przebiegły dworak i wytrawny dyplomata rozumiał, źe kłamstwo jest jego obowiązkiem urzę­dowym, kłamał więc najswobodniej, za" stawiając się wobec własnego sumienia, jeżeli go jeszcze w służbie cesarskiej nie postradał całkowicie, przemocną racją sta" nu. Nawet już w drugiej połowie listo" pada 1812 roku, kiedy w listach księcia Bassano, wielkorządcy Litwy, jak również w raportach z pola walki zbyt wyraźne matactwa nie pozwalały co do istotnego

stanu rzeczy łudzić się bynajmniej, on łu­dził ciągle wszystkich, złote góry obie- cywał i spraszał towarzystwo do siebie na bale.

Dnia 2 Grudnia zachwiał się jednak na chwilę Jego Eminencja w olimpijsko^ dyplomatycznym spokoju. Dnia tego otrzy­mał wprawdzie z placu boju doniesienie

o porządnym odwrocie zwycięskiej armji,

o nader szczęśliwej przeprawie przez Be­rezynę, o wzięciu sześciu tysięcy jeńca, jak również o całym szeregu pomyślnych bi­tew i potyczek, stoczonych przez bohater­skie wojska napoleońskie, ale jednocześ­nie innemi drogami biegły z ust do ust wieści hiobowe, zadające kłam oczywisty samochwalczym zapewnieniom biuletynu.

Klęska, klęska! szło groźnie z po­szumem mroźnych wiatrów, wiejących od zasłanych trupami bezmiernych obszarów śniegowych, od krwawych brzegów Dniep­ru, Berezyny i Niemna.

Klęska!—szeptały rozpacznie blade usta podróżnych, ciągnących od Litwy,

klęska, powtarzały smętnie nieuchwytne echa w tysiącach serc narodu.

Ambasador roztoczył wprawdzie bacz" ną czujność, aieby wieści niepożądane nie przenikały do społeczeństwa przed czasem i nie mąciły błogiego nastroju nadziei, ja­kie pragnął jaknajdłużej w stolicy Księ" stu a utrzymać. Przejmowano na poczcie listy z placu boju, tropiono gorliwie kur" jerów prywatnych, ale widownia nieszczęść była zbyt blizko, ażeby można było długo straszliwą prawdę ukrywać.

Monsignor zatrwożył się już możepo" prostu o swoją własną skórę. Czuł, że będzie musiał niebawem zajmowane sta­nowisko opuścić, bał się tedy, ażeby wobec rozmiarów pogromu nie uczynił te­go... zapóżno.

Przerażony pobiegł do gubernatora mia­sta, generała Dutaillis. Stary żołnierz stukał uczciwie Jego Eminencję za tchó­rzostwo, zwymyślał po obozowemu za brak wiary we wszechpotęgę Napoleona i, pod grozą sądu polowego, zabronił szerzenia

WIECZNY PŁOUlEft

5

nic nic wiedział, czy tez rzeczywiście tak daleko idzie kłamstwo i oszustwo dwor­skiego pochlebcy?

Ach, tańce!

Wogóle tańce nie nazbyt świetnie uda­wały się na balach u pana de Pradt, a to z tej choćby przyczyny, ze po prostu bra­kowało młodzieży, która by mogła tańczyć walca. Prócz dwuch audytorów ambasady, panów Brevannes i Panat, z których pierwszy nader miły, dowcipny i wytwor­ny, ale w ruchach dość sztywny, do naj­lepszych tancerzów nie należał, drugi zaś drobny, mały, nikły, w tańcu wyglądał przekomicznie — pozostała w Warszawie jeno starsza gwardja poważnych statystów, mężów stanu, posłów, dygnitarzy cywil­nych.

O prawdziwej zabawie tanecznej, o ta­kich szumnych, szalonych pląsach, jakie widywano zazwyczaj w salonach Księstwa Warszawskiego, w obecnych warunkach mowy być nie mogło. Starsi panowie sta­wali niekiedy w kilka par do kontredan-

sa, już wyłącznic tylko dla ukontentowa­nia pana ambasadora.

Napoleon życzył sobie, aieby w Pol­sce bawiono się hucznie.

Właśnie dla uniknięcia takiego kontre- dansa politycznego w tak smutnym mo­mencie, piękna hrabina umyślnie wystą­piła w ciężkiej, ciemnej sukni. Etykieta nie pozwalała przyznać się do tego otwar­cie gospodarzowi. Nie wypadało, a raczej niebezpiecznie było mówić w salonach ambasady o rzeczach, które nie były biu­letynami urzędowymi. Obrzuciła tedy wy- krygowanego księdza pełnem żalu spoj­rzeniem i milcząca szła szukać w tłumie serdecznej przyjaciółki swojej pani Sobo­lewskiej, ażeby z nią pomówić poufnie.

Pani Sobolewska otrzymała była nie­dawno wiadomość o śmierci brata swego jenerała Grabowskiego. Zginął on jeszcze pod Smoleńskiem, prowadząc brygadę do ataku.

Wieści z placu boju nie były pośpiesz­ne, ani dość dokładne. Ciała zabitego je­

nerała nic znaleziono, więc siostra uparła się, ażeby nie wierzyć w śmierć brata. Nie mniej przecież i ona na bal dzisiejszy ubrała się w ciemną, zlekka zaledwie pod szyją wyciętą suknię.

Podbiegła do hrabiny Potockiej i uję­ła ją pod ramię.

Ach, moja droga, zaczęła, ten dy­plomatyczny labuś każe nam tańczyć, a podobno w ambasadzie wszystko już przygotowane do wyjazdu... czy lepiej do ucieczki, jeżeli wypada nazywać rzeczy po imieniu.

Hrabina Potocka, słyszała już coś o tem od teścia swego, nie mogła więc, nieste­ty, zaprzeczyć. Pytała więc tylko o bar­dziej stanowcze wieści od Wielkiej armji. Ale wieści były sprzeczne i niepewne.

W sercach kobiet najgłośniej odezwała się przedewszystkiem troska o ukocha­nych.

Kto żyje? Kto zginął?

Jakkolwiek panie rozmawiały ze sobą szeptem, zebrało się koło nich grono cie­

kawych. Otoczył je wieniec bladych, smut­nych niewieścich twarzy.

A Książę Józef?

Wielkie czarne gorejące oczy patrzyły na hrabinę. Nie znała osoby, ale zdało się jej, że oczy te już kiedyś widziała.

A książę Józef?—powtórzyła kobie­ta o czarnych oczach i zalśniła w nich łza brylantowa.

Nikt nie umiał odpowiedzieć na py­tanie, ale dźwięk imienia poruszył całe to towarzystwo niewieście.

Hrabina Potocka zainteresowała się szczególniej osobą płomiennookiej dziew­czyny, której dotąd w salonach warszaw­skich nie widywała.

Zbliżyła się do niej, ażeby mówić

o księciu i wybadać, jakie ją z nim łączą stosunki, źe tak żywy o losy bohatera wyraża niepokój.

Kto ona?

Nazywa się Marta Brzozowska. Ale nazwisko nic nie mówi.

Do towarzystwa wprowadziła ją księż­na Sapieiyna.

I to jeszcze nie objaśnia wielu rzeczy.

Ho. ho,—wołał z miłym uśmie­chem pan de Pradt—panie tu coś konspi- rują... i nie wesoło. Doprawdy Cesarz byłby bardzo niezadowolony, gdyby się dowiedział, jak mało wesołości posiadają piękne damy polskie w Warszawie.

Odpowiedziało mu głuche milczenie.

Pan ambasador starał się być powcip- ny, ale, niestety, nastrój na tym nieszczęs­nym balu pozostał smutny i przygnębia­jący. Sprawiał on raczej wrażenie żałob­nych obrzędów pogrzebowych.

Towarzystwo, wcześnie zaczęło się roz­jeżdżać.

Hrabina Potocka nie spuszczała oka ze smutnej dziewczyny. Postanowiła za wszelką cenę zdobyć jej tajemnicę.

Książe Józef tymczasem ciągle jeszcze był przy wojsku, jakkolwiek bardzo cho­ry i zmęczony.

Blady tez był i o własnych siłach, z powodu stłuczenia nogi chodzić nie mógł, ale w postawie trzymał się ostro. Zawsze starannie wygolony, uczesany, nie dawał ^poznać po sobie najmniejszego przygnę­bienia.

Tak to ten rycerz nad rycerze, choć przecie nie młodzik, bo się jakoś w kwiet­niu przyszłego roku na szósty krzyżyk obrócić miało, znosił zwycięsko trudy i nie­wygody wojny.

Zapewne, wszyscy do najwyższych ge-

nerałów śpieszyli naczelnemu wodzowi z pomocą i ułatwieniem w ciężkich chwi­lach. Zapewne, choć on przeciw temu protestował najgoręcej, ustępowali mu naj­smaczniejszych kąsków z kotła, nie mniej przecież Książę na równi z innymi zno­sił głód, chłód i wszelkie inne prywacye. Wspólnie z żołnierzami jadał na biwa­kach, przyprażoną na ogniu a prochem zaprawioną koninę i stawał we froncie na czele szeregów podczas trzaskającego mro­zu. Własnem poświęceniem i wytrwa- łością zdumiewał najbardziej zahartowa­nych w boju wiarusów.

Ot i teraz, kiedy panna Krystyna na­zajutrz po przybyciu swojem do obozu ujrzała go wśród grona oficerów przy ognisku, wyglądał jakby miał wystąpić na balu lub na paradzie.

Spotykała go po raz drugi w życiu. Widziała już księcia w salonie Podkomo- rzyny w czasie przemarszu wojsk przez Wilno. Wydał się jej teraz jeszcze pięk­niejszy, jeszcze bardziej promienny. Ma­

towa bladość jego twarzy miała w sobie coś niezwykle pociągającego.

Książę wstał z kłody, na której przód ogniskiem siedział i uprzejmie witał przy- byłą.

Wyraziła mu chęć zabrania do domu chorego brata, a wraz z nim kilku innych najbardziej potrzebujących pomocy.

Książę przyjął propozycję życzliwie i, zwracając się do jednego z adjutantów, kazał natychmiast przygotować formalny urlop dla porucznika Rytwiana. Przyczem z wielkiem uznaniem mówił o waleczności jego i poczuciu obowiązku, a także o nie­pospolitych zdolnościach wojskowych po- ległego brata, kapitana Augusta Rytwiana.

Był to oficer wielkich nadziei, — kończył z westchnieniem, i doprawdy szczerze z niego waćpanna dumna być może — poległ w oczach całego wojska, okrywszy się wiekopomną chwałą.

Mam jeszcze w wojsku trzeciego brata,—powiedziała nieśmiało.

W jakiej broni? w jakiej szarży?

Nic wiem, mości Książę. Chłopiec miał łat zaledwie szesnaście. Mógł służyć, jako prosty szeregowiec.

Książę zwrócił się do oficerów —

Zechciejcie, panowie, przepytać się w szeregach o tego młodzieńca.

W tej chwili rozmowę przerwało przy­bycie nowomianowanego adjutanta.

Przyjechał na znędzonej włochatej szka­pie kozackiej, a tak małej, ze rzekłbyś, jego długie, ułańskie nogi wlokły się po ziemi.

Książę, ujrzawszy go, nie mógł po­wstrzymać się od śmiechu i zanim oficer zdążył się zameldować, wołał:

Ha, ha, mości poruczniku, czyż to na tym chmyzie szarżowałeś pod Woro- nowem, za co ile wiem dostał ci się złoty krzyżyk?

Mości Książę, niestety koń, co mię niósł w tej przeprawie, i w’innych— przedziwny koń, przyjaciel nieprzepłacony, klacz wielkiej rasy i cnoty swoim ścier­wem ryby tuczy w Berezynie. Tego

chmyza wziąłem sobie po drodze, zsa- dziwazy zeń kozaka, kiedym w Olicie odebrał Waszej książęcej mości rozkaz stawienia się do sztabu.

Ha, ha—śmiał się Książę—będziesz musiał panie poruczniku postarać się co rychlej o innego konia, bo jako adjutan- towi wypadnie hasać na kilka mil w pro­mieniu, to pewnobyś nie nadążył. Trzy­mam bardzo, żebyś mi waćpan tę służbę pełnił, jako wiem, żeś juz jenerała Fisze­ra był adjutantem.

Tak jest, Wasza książęca Mość— do ostatniej chwili. My to z ognia pod Tarutiną rannego jenerała z pułkownikiem Siemiątkowskim na rękach wynieśli, ale niebawem żywota bohaterskiego dokonał.

Wiem, wiem - niezmierna to stra­ta dla wojska. Nikt, jak on nie umiał utrzymać dyscypliny i ładu w szeregach. Z dobrej jesteś szkoły, panie adjutancie, tylko konia szukaj na gwait, bo trzeba byc gotowym na rozjazdy, jako rzekłem w promieniu kilkomilowym.

Wasza książęca mość, — wtrąciła panna Krystyna. U nas w Kraskach jeszcze by się znalazła wierzchówka dla pana porucznika—moja wierzchówka.

Czy daleko stąd pani mieszka?

Myślę... trzy... cztery... wiorsty naj­wyżej.

Doskonale, — zawołał książę. Po­rucznik odprowadzi panią i chorego jej brata z eskortą kilku ułanów na swoim chmyzie, a dzięki jej uprzejmości wróci na dzielnym rumaku.

Bo, nie wątpię, dzielna być musi pani wierzchówka.

Było w głosie księcia coś niewypo­wiedzianie miękkiego i pociągającego, była w tym głosie, jak zresztą w całem za­chowaniu się wodza niezwykła uprzej­mość, szczerość i prostota, co jednało mu serca ludzkie.

Książe podbił pannę Krystynę tą jedną krótką rozmową. Rzucił na nią czar niezwykły. Ale to nie była miłość. Niej

raczej uwielbienie, raczej podziw i sza­cunek.

Panna Krystyna uświadomiła to sobie natychmiast i uczuła w sercu jakby pewną ulgę. Wszakże nie wszystkie kobiety muszą się kochać w tym świetnym ryce­rzu, a przecież od wszystkich polek należy mu się hołd i uznanie.

Tymczasem Wacław, otrzymawszy urlop formalny, zabierał się do odjazdu. Z po­mocą kolegów i siostry usadowił się w sa­niach jaknaj wygodniej. Zajęła obok niego miejsce panna Krystyna, ale jakoś oglą­dała się dokoła, jakby nie mogła zdecydo­wać się na opuszczenie obozu.

Marcin kilkakrotnie miał już zaciąć konie, ale ona powstrzymała go, pod po­zorem, że jeszcze coś musi poprawić koło chorego. Wtem zza drzew wysunęła się smukła postać oficera piechoty.

On! Na niego czekała. Nie mogła odjechać, nie zobaczywszy się z nim:

Marcin poznał narzeczonego panienki.

O jak rany boskie kocham, toż to nasz wielmożny pan Grabowski.

Oficer podbiegł do sanek.

Nie mieliśmy czasu pomówić ze so­bą,—zaczęła panna.

Ach,—westchnął porucznik... tak... służba! Jakże mi się długą ta noc wyda" ła... i chwila jeszcze, a byłbym przyszedł zapóźno,—dodał jakby z wyrzutem.

Zabieram chorego brata do do­mu,—odpowiedziała, tłumacząc się.

-— "Wiem... Mam nawet permisją, to­warzyszenia pani, ale...

Zawahał się.

Zrozumiała to wahanie. Fala żalu uderzyła do serca i zalała całą jej duszę bezmierną rzewnością. Uczuła potrzebę najpełniejszego wyrażenia, jak bardzo, jak bezgranicznie pragnie widzieć go teraz przy sobie... Chciała by pochwycić tę kocha­ną głowę w ręce, przycisnąć do piersi, okryć pocałunkami blade, zmęczone czoło i krzyczeć głośno na cały świat, że jest dumna z niego, że jest szczęśliwa.

Dlaczego tego nie uczyniła? Zapewne krępowała ją obecność ludzi obcych. Wstyd niewieści, konwenans towarzyski, może przesąd odwieczny nie pozwobił jej na wybuch, który był potężną, najistotniejszą potrzebą jej duszy.

Coprawda — właśnie młody adjutant, z garścią odkomenderowanych do eskorty ułanów, stanął obok sani i, nachylając się z niewielkiej zaiste wysokości swego chmy- za, rzekł dwornie:

Otom do usług waćpanny z całą swoją siłą zbrojną!

Panna Krystyna spojrzała na niego za* kłopotana.

Panie adjutancie, mamy zabrać ze sobą porucznika Grabowskiego... dostał permisję...

Ba, jakże waćpanna zabierze tego oficera, skoro już w saniach brat waćpan^ ny chory leży i, do djaska, na trzecią oso' bę miejsca nie bardzo widzę.

Właśnie, chciałam prosić—możeby

WIECZNY PŁOMIEŃ

6

który ułan konia mu swego użyczył. Wnet mu się odeśle do obozu.

Nie może to być. W^ tym mo­mencie zwijamy obóz i z całem wojskiem ciągniemy na Sejny.

Jeżeli mi waćpanna pozwoli, rze-* cze nieśmiało porucznik, stanę za saniami na płozach i jakoś do domu dobijemy.

Nie czekając odpowiedzi, zajął miejsce za saniami.

W drogę—krzyknął.

Marcin zaciął konie.

Ruszyli.

O kilkanaście kroków za nimi cwałom wali ułani z adjutantem na czele. Panna Krystyna czuła obok głowy swojej głowę Janka i ogarniało ją uczucie wielkiej bło' gości. Głosem nizkim, drżącym, ściszo« nym rzuciła:

Janku!

A potem znowu zapanowała chwila milczenia.

Czy nie miałeś żalu do mnie, żem cię tak szorstko, tak twardo...

Uczula, że głowa Jana nachyliła się przy jej ramieniu, wyciągnął jej rękę z za/* rękawka i złożył na niej gorący pocą' łunek.

Nigdy, tak mi Panie Boże dopo' móż! Kazałaś mi spełnić obowiązek, speł' niłem z wdzięcznością!...

W tej chwili przydreptał na swoim chmyzie młody adjutant.

Rozmowa się urwała.

Tamten ze swej strony, jakby czuł, że obecność jego w danej chwili jest mniej pożądana, tłumaczył, że jest ona przecież konieczna.

Ze nasza eskorta nie jest zbytecz' na, chciałbym tu waćpannie opowiedzieć sposobem przykładu, jako zeszły nocleg nieszczęśliwie nam się wydarzył. Ciągną' łem za drugim pułkiem ułanów. Już było koło 7'ej wieczorem, śnieg prószył gęsty i ciemność nocna nie bardzo do dalszego marszu zachęcała. Aż oto błysnęły świa' tełka. W^ieś, mówię. I prawda. Na sa' mym początku wsi stał dwór szlachecki.

Pułkownik i wszyscy oficerowie, ilu nas byio, runęliśmy tam, jak w dym. Przyjęto nas niezmiernie gościnnie. Serdeczny go- spodarz zastawił stoły, znalazło się kilka butelek dobrego węgrzyna, a źe brać była zgłodniała, jak wilki, nie folgowaliśmy by' najmniej, co państwu zaręczam honorem. Tak tedy, podjadłszy sobie uczciwie, my­ślimy, żeby się gdzie przespać jako tako, ile źe Bóg wie ile godzin przedtem wszys- cyśmy bez snu w ciągłych utarczkach z kozakami przetrwali. Juź myślę—rymnę się gdzie w salonie na dywanie, a tu jak gruchnie po szybach. Zadźwięczało szkło, a porucznik Maciejowski, zadarłszy ręce do góry, wali się na ziemię kulą w same czoło ugodzon. Wnet druga salwa. Puł­kownik dostaje postrzał w ramię. Porwą- liśmy się do szabel. Wybiegamy. Huknę­ło jeszcze kilka strzałów, ale juź ostatnie. Kozacy nie mieli czasu nabić broni, mu­sieli więc przyjąć bój na pałasze, a źe w tej sztuce nigdy nam pola dotrzymać nie zdołają, poczęli się potrochu cofać,

a wraz zaś ułani nasi, zwabieni strzałami zajeżdżają im od tyłu. Ha, wzięli wnyki, że ruski miesiąc popamiętają, ale nam trzech dzielnych towarzyszów ubyło. Tak to, pani łaskawa, kapiemy ustawicznie, a stąd widać najoczywiściej, że od tego tałałajstwa nigdy bezpiecznym w tych stro" nach być nie można. Wyrasta to, jakby z pod ziemi, i ani wiesz, kiedy i jak znie" naćka cię skubnie.

Jechali pod górę szerokim gościńcem, pokrytym świeżym, nietkniętym jeszcze płozami śniegiem, który spadł w czasie nocnej zamieci. Nieskazitelnie gładką je" go powierzchnię pokaleczyły tylko gdzie#* niegdzie, przebiegając wpoprzek drogi, tropy zajęcze. Pagórek z tej strony to" nął w błękitnych cieniach, bo właśnie z poza niego na niebo pogodne wypływa" ło jasne, promienne słońce. Nagle w blas" kach tego słońca jaskrawego na sa­mym szczycie pagórka zaczerniała sylwet ka jeźdca. Odrzynała się ostro i wyrazi" ście od rozbielonego lazuru nieba ciemną,

prawie jednolitą plamą, tylko na grocie, sterczącej w górę, piki zagrały ogniami promienie świateł, źe siał ostremi strzała­mi blasków, niby świetna gwiazda na fir- mamencie. Jeździec stanął i rozglądał się dokoła. Wtem snadź ujrzał, ciągnących drogą, ułanów, bo zdarł gwałtownie konia i zniknął za pagórkiem.

Ale go juz widziano.

Bij łajdaka!—krzyknął adjutant.

Skoczyli. Otoczyła ich kurzawa rozbi­janego kopytami sypkiego śniegu. Chwi­lami konie zapadały prawie po brzuchy w nawianych na drodze zaspach, ale par­te ostrogami jeźdźców zrywały się żwawo, ie wnet znikli wszyscy za pagórkiem. Wraz rozległ się huk kilku oddalonych strzałów. To ułani palili z pistoletów za uciekającym.

Panna Krystyna kazała Marcinowi za­ciąć konie. Z trudem, kopiąc się w śnie­gu, dotarli do szczytu pagórka. Roztaczał się stąd widok na białą, zasłaną śniegiem dolinę. Na prawo od drogi ciągnęła się

duia wieś. To ich Kraski. Na samym skraju wsi stał dwór, otoczony zabudowa' niami gospodarskiemu. Dziwiło ją, źe z tej właśnie strony dojeżdża do domu.

Widziała dwór, jak na dłoni. Nizkie jego ściany, choć przecie wapnem bielone, zdały się jakieś dziwnie ciemne przy ośnież żonym dachu i oślepiającej bieli wyiskrzo' nego w słońcu gościńca. W jednem z okien przed gankiem załamały się promienie sło' neczne, jak przedtem na ostrzu piki ko' żackiej, płonie też ono całe niby w żywym ogniu.

Z bramy wjazdowej na drogę wysy' pywać się zaczęli jeźdźcy i szykują się we front na przyjęcie, biegnących z góry, uła' nów. Są nierównie liczniejsi. Panna Kry' styna ogarnęła okiem sytuację. Ułani sta-* nąć muszą jeden przeciwko kilku. Ale oni nie cofają się. Zniżyli lance do uszu koń' skich, pochylili się w siodłach i prą na' przód czwórkami.

Od strony sformowanych w linję ko' żaków gruchnęła salwa.

Posuwająca się galopem kolumna ułań­ska, rzekłbyś, uroniła nagle coś ze swej istności. Coś z niej odpadło i na bieli gościńca zaszarzała jakaś ruchliwa, niezde­cydowana plama. Coś ciemnego padło w śnieg i miesza się z jego białością w spo­sób nieokreślony. Od kolumny oderwał się takie koń jeden i cwałował za nią bez jeźdźca. Ale czoło jej sięga juz linji nieprzyj acielskie j.

Tamci nie wytrzymali natarcia. Pierzchli. Rozsypali się, niby stado kuropatw na wszystkie strony. Ułani impetem przerżnęli środek ich szyku. W tej chwili jednak zaraz zwracać zaczęli konie. Rozwinął się szereg pojedynkowych gonitw i harców. Na szerokiej przestrzeni przed dworem w różnych punktach zderzali się ze sobą jeźdźcy grupami. Zawrzało między nimi na chwilę, zakotłowało się straszliwie, to znowu ktoś uciekał, a ktoś inny gonił.

Miga w słońcu polerowana stal szabel i grotów. Śnieg plamił się coraz bardziej od spadających weń ludzi i rzeczy.

"Wybiegają konie bez jeźdźców i rwą samopas w czyste pole śniegowe.

Kilku ułanów pędzi przed sobą garść uciekających. Walą pod górę, wprost na sanie, w których panna Krystyna wiezie rannego brata.

Stanęła w saniach, odwiodła kurek krucicy i czekała zdecydowana. Porucznik Grabowski wyrwał szpadę z pochwy.

Na czoło uciekających wysforował się jeździec jeden. Pomimo ciężkiej, kopnej drogi niósł się jak wicher. Wyprzedził juź innych o kilkadziesiąt krokow. Był to ofi' cer. Ujrzawszy w saniach kobietę, powstrzy' mał konia i wzniósł się lekko w strzec mionach.

Ach, dama.

Panna Krystyna w tej chwili palnęła z krucicy.

A, ot jak. Wrzasnął z wściekło' ścią i, wznosząc szablę, jednym skokiem znalazł się przy saniach.

Świsnęła w powietrzu stal nad głową. Cięcie jednak zdążył chwycić na gardę

swej szpady, stojący obok sani porucznik Grabowski, który tez, przesunąwszy szpa<* dą wzdłuż spadającej na nią klingi, unie' możliwi! jej użycia, a jednocześnie sam potężnym sztychem pchnął napastnika w gardło. Ten wypuścił z rąk szablę, roz' krzyżował ramiona i zwalił się na zad ko' nia, który nietrzymany w cuglach, uniósł go w pole.

W tej chwili dwie ciężkie szaszki spa' dły na głowę porucznika.

W oczach mu pociemniało.

Nadbiegli ułani.

Bij, trzymajl

Porucznik leżał na wznak, brocząc krwią.

Zaniechano pościgu. Ułani zeskoczyli z koni. Przypadła do rannego panna Kry' styna. Rozerwała mu nerwowym ruchem płaszcz. Na mundurze na piersiach błysz' czał złoty krzyżyk zasługi...

Panna Krystyna musiała zmienić swo' je plany.

Po potyczce na drodze czekał ją jesz* cze cały szereg przykrych niespodzianek. W Kraskach nie zastała nikogo. Dwór cały spustoszony, jak po przejściu Hun' nów. Postój kozacki znaczył się zniszczę-* niem na każdym kroku. Powybijane okna, potrzaskane sprzęty w pokojach. W salo' nie w kominku tlały jeszcze resztki zło' conych mebli w stylu Ludwika XVI. Po' tłuczone szkło zalegało komnaty.

Nieproszeni goście, dostawszy się snadź do piwnic, wyprawiali sobie sutą libację, którą im przerwał nagły alarm. Tłukli

więc pozostałe butelki starego węgrzyna i strugi jego spływały po posadzce.

Co się stało z matką?

Służba się rozbiegła również i niepo­dobna było zasięgnąć języka.

Po długich poszukiwaniach, pod żło­bem w oborze odnaleziono starego pastu­cha. W chwili paniki zaszył się w słomę

i przetrwał tam noc niespokojną, nie śmie­jąc wytknąć nosa. Przed ukryciem się jednak widział, że dziedziczka w chwili napadu na dwór zdążyła wsiąść do zaprzę­żonych właśnie sani i z podwórza za ow­czarnią, wyjechała gdzieś drogą polną.

Niewątpliwie musiała skierować się wprost do chorążego, gdzie spodziewała się zastać córkę.

Czy jednak szczęśliwie udało jej się przebyć drogę niebezpieczną.

Panna Krystyna załamała ręce.

Tymczasem nowe ciężary spadały na jej barki.’

Ułani wnieśli do pokoju rannego po­rucznika.

Dwa tęgie cięcia pałasza w głowę wys­magały natychmiastowego opatrunku. Krew z ran uchodziła gwałtownie, zalewając całą twarz, źe pokryła się, niby potworną larwą z zakrzepłych sopli.

Panna Krystyna zajęła się ratunkiem narzeczonego. Nie miała jednak w tym zakresie należytego doświadczenia.

Traciła głowę.

Dwuch ułanów ciężko rannych, któ" rych znaleziono w śniegu na drodze i wnie­siono również do dworu, jęcząc, dopomi' nało się o pomoc. Wacław, choć zdo­bywszy się najwyższy wysiłek, dźwignął się z sań i rad był siostrze dopomódz, ze swojemi odmrożonemi, popuchniętemi rę* koma na wiele się przydać nie mógł. Objął jednak komendę nad tą akcją ra' tunkową i z zimną krwią żołnierza przy­wykłego do podobnych wydarzeń, zapa' panował w pewnym stopniu nad sytuacją.

Hej, chłopcy, poszukać tam, gdzie balji, cebra i przynieść wody jaknajwięcej. A ty, siostro — rzekł, zwracając się do

Krystyny — postaraj się o trochę czystej bielizny, tylko spokojnie!

Panna Krystyna pod wpływem tego nakazu odzyskała panowanie nad sobą.

Wśród stosu zwalonych w nieładzie bielizny, ubrań i sprzętów najrozmaitsze- go użytku odnalazła dwa świeże przeście- radła i darła je na bandaże. Ułani nosili wodę w ocalonych od pogromu garnkach, wazonach, dzbanach.

Niebawem porucznik siedział już na kanapie z głową owiązaną białymi banda- żarn i. Blady był, ale trzymał się o włas­nych siłach. Rany na głowie jakkolwiek szerokie i powodowały znaczną utratę krwi, nie były jednak niebezpieczne. Kość nie została naruszona. Cięższa sprawa by­ła z jednym z ułanów, który otrzymał ranę postrzałową. Kula przebiła mu oboj­czyk i uwięzła gdzieś pod łopatką. Oczy­wiście, niepodobna było myśleć o jej usu­nięciu, a tymczasowy opatrunek, jaki żoł­nierzowi nieumięjętnemi rękoma nałożyła panna Krystyna, nie sprawiał mu ulgi.

Poprzez grube warstwy płótna występom wała krew bezustanku, co do rozpaczy do-<- prowadzało dziewczynę.

Jakże żałowała, że nie zdobyła dotąd umiejętności doraźnego ratownictwa. O od' nalezieniu chirurga w tych stronach nie mogło być mowy, jak zresztą nie mogło być mowy o pozostaniu z rannymi w tym dworze opuszczonym, dworze wystawio-* nym na możliwość powtórnych odwiedzin kozackich.

W tej chwili właśnie wszedł adjutant, ów dowódca wyprawy, który po potyczce z dwoma żołnierzami wypuścił się na zre^ kognoskowanie okolicy.

Wiadomości, jakie przywiózł, nie były zbyt pocieszające. Oddziałek, który zastaw no w Kraskach, był przednią strażą znacz' niej szych sił kozaków Płatowa, co kazało przypuszczać, źe pójdą dalej i niebawem cały ten kraj zaleją. W^ sąsiednich wio' skach stały mocne komendy, które posu^ wać się mają ku Warszawie, napierając na resztki cofającej się armji.

Będziemy ich tu mieli za parę go' dzin — wołał podniecony — i jako mnie' mam, zechcą nam serdecznie podziękować za to, żeśmy im tu trochę bigosu naro' bili; pono oficer, którego porucznik Gra' bowski szpadą przewiercił, miał być jakąś znaczną wśród nich personą, co mi to ko' zak jeden, wzięty przez naszych ułanów nader szeroko klarował. Radziłbym te' dy — mówił dalej — nazbyt długo w tych miejscach nie popasać i naszych rannych zabrawszy, a nogi za pas, co rychlej woj' sko nasze dopędzić.

Jakie — kłopotała się panna Kry' styna zabrać tych rannych, skoro w stajni ani jednego konia nie mamy?

I o tem pomyślałem, łaskawa pa' ni — rzecze dwornie oficer — bo oto spro' wadziłem dwie chłopskie podwody, a i so' bie zdobyłem szkapsko niezgorsze po owym oficerze, który, choć kozak, bynajmniej nie na kozackim koniu siedział. Mojego chmyza będzie moina na przyprząikę do waćpanny sanek założyć.

Tak to niebawem z Krasek wyruszył ku Sejnom korowód sani, eskortowanych przez garstkę pozostałych przy zdrowiu ułanów. Panna Krystyna nalegała, ażeby drogę obrócić w kierunku majątku wuja chorążego, w celu spotkania się tam z mat' ką. Pan dowódca zgodził się na to naj­chętniej i w niecałą godzinę stanęli przed kołowrotem dworu. Nikogo już jednak

i tu nie zastali. Chorąży z sędziną wyru- szyli w stronę, w którą i im jechać wy' padało—ku Sejnom.

Zastali tam dziwną uroczystość. Po raz pierwszy na tej wojnie odbył się tu, przy odgłosie dzwonów kościelnych po' grzeb jej ofiar. Przeszło trzydzieści tru' mien wieziono na wozach, przeszło trzy' dzieści mogił przybyło szeregiem na cmen' tarzu, bo przeszło trzydziestu dzielnych żołnierzy ubyło z szeregu w ostatnich po' tyczkach pod miastem.

Całe miasto wyległo na te smutne obrzędy. Tłumy były ogromne, zwłaszcza, że w tym czasie właśnie zjechało tam

WIECZNY PŁOUIEA.

7

mnóstwo obywatelstwa, spotykać powra' cających z wojny rodaków. Niektórzy, pogrążeni w najwyższej rozpaczy zalewali się nieukojonemi łzami ialu, dowiadując się o śmierci synów, braci, inni nie po' siadali się z radości, spotkawszy tych, któ' rych spotkać pragnęli.

Istotnie manifestacje radości tej nie miały, zda się, granic. Ludzie, ściskając się bez upamiętania, krzyczeli, śmieli się, pod' skakiwali w górę, jak szaleńcy, to znowu łkali — zalewali się nieukojonemi łzami radości.

Panował tu jakiś niezwykle mocny, niezwykle podniecony nastrój uczuć. Na' pięcie ich sięgało nieprawdopodobnie wy<- sokiego diapazonu. Było coś deliryczncgo w sposobie objawiania się żalu i radości.

A jednak—mimo klęsk, mimo żałoby, mimo najsmutniejszych przeczuć na przy' szłość, przeważał tam, zda się, ton rado' ści. Objawy jej były jakby głośniejsze, jakby powszechniejsze, jakby bardziej bez' względne i niepohamowane.

I tak być miało a i do samej stolicy, dokąd traktem na Augustów i Rajgród zdążały resztki ocalonego z pogromu woy ska polskiego.

Wszędzie na przemiany to łzy żalu, to śmiechy radości—wszędzie mieszały się razem rozpaczne wybuchy zawiedzionych nadziei z rozlewnymi okrzykami serdecz^ nych powitań.

Wojsko posuwało się wolno, teraz juz bez ukochanego wodza na czele, który, zmoiony chorobą, powozem odjechał do W arszawy.

Strudzeni żołnierze, gorąco witani przez ludność, dłużej wypoczywali na postojach, zażywali noclegów po ciepłych kwaterach, bo mróz trzymał trzaskający i przez dziury w płaszczach tęgo wiarusom dokuczał.

Od korpusu oderwała się kolumna — do sześciuset ludzi, co najlepiej w formie utrzymanego żołnierza, która, niosąc jeno sztandary i orły bez innego zgoła bagażu, podążała za księciem raźnym krokiem z bronią i w szeregach.

Dalej postępowała artylerja. Zdołała wiara w tej przeklętej wyprawie ocalić je' dnak wszystkie swoje armatki i teraz je prowadzi z trudem niemałym, ale zarazem

i z niemałą dumą.

Reszta wlokła się jak Bóg zdarzył, obciążona powózkami z rannymi. "Wy' dłużył się tabor, jak okiem sięgnąć, wśród śniegów.

Skrzypią wozy, powozy, telegi, brycz' ki, sanie — to chłopskie bose na ogrom' nych, ledwo' siekierą ociosanych płozach, to misternie kute saneczki, jakiemi mło' dzież elegancka szlichtady zażywać zwykła. Wszystko to w zgiełku, bo i ludu różne' go moc okrutna niesie się za wojskiem ku stolicy.

Wśród powózek posuwało się także dwoje sań, w których panna Krystyna wiozła swoich rannych i matkę. Pani sę' dżina postanowiła towarzyszyć synowi, mi' mo silnego oporu chorążego.

Było to przedmiotem scen burzliwych. Dawny stronnik Ogińskiego nie widział

koniecznej potrzeby powrotu do stolicy Księstwa i w namiętnej dyskusji rzucił niebaczne słowa: zdania się na łaskę i nie" łaskę.

Wystarczyło to, ażeby wzgardzono je' go gościnnością.

Co prawda, miała pani sędzina bliz' kich krewnych pod Augustowem, gdzie niewątpliwie przyjętoby serdecznie rannych oficerów, a na razie, jak się zdawało, miej' sce to było ze wszechmiar od najścia nie' przyjaciół zabezpieczone.

Nie wiedziano jeszcze w wojsku o dwu' znacznej, niestety, postawie Szwarzenber' ga, sądzono zatem, że trzydziestotysięczny jego korpus skutecznie zasłania granice księstwa.

Byłaby może ostatecznie panna Kry' styna przyjęła propozycję krewnych pozo-* stania w departamencie Augustowskim, zwłaszcza, że prefekt, dobry znajomy i po' winowaty Rytwianów, honorem zaręczał za bezpieczeństwo. Okazała się jednak inna paląca potrzeba dalszej podróży. Ręka

Wacława, u której amputowano odmro/ żone palce nabrzmiała i zaogniła się zło/ wrogo. Zachodziła obawa gangreny. Trze/ ba było szukać opieki doświadczonych chi/ rurgów i długich starań, czego w zapadłym kącie wiejskim mogłoby zabraknąć. To zdecydowało pannę Krystynę do tej dłu­giej i uciążliwej podróży, wśród dwudzie/ stokilkostopniowego mrozu, z rannymi. Umieściwszy tedy w wygodnych saniach matkę z bratem, sama z narzeczonym za/ jęła drugie.

Porucznik Grabowski z tego powodu, nawiasem mówiąc, nie posiadał się z ra/ dości, czuł się w siódmem niebie. Gotów zdaje się był błogosławić kozaków, któ" rzy, rozpłatawszy mu łeb pałaszami, do/ starczyli sposobności tego rozkosznego sam na sam z ukochaną. Prawie nie czuł bólu w pokiereszowanej, zresztą nader starań/ nie, przyznać trzeba, opatrzonej głowie, natomiast mógł z nią mówić, mógł sły­szeć jej głos, czuć ją przy sobie tak blizko.

Chwilami z właściwą artystom skłon- nością do marzeń pogrążał się w głębo­kiej zadumie. Zdawało mu się wtedy, źe cała wyprawa pełna okropności i zgrozy, niewygód, trudu była jakimś snem cięż- kim, męczącym koszmarem, który się wreszcie skończył i oto teraz zaczyna się sen inny, błogi, rozkoszny, odurzający.

Na świecie mróz siarczysty. Skrzypi śnieg pod płozami sani; świszczę, śpiewa jakiemiś ostrymi metalicznymi dźwiękami. Skrzą się w powietrzu lodowe igiełki, i, siekąc o rozpaloną twarz, dają jej miłą ochłodę.

Ale zimna nie czuje. Otulony obfitą szubą lisią, którą, mimo niechęci do cho­rążego, panna Krystyna zdecydowała się od niego przyjąć dla chorego; z sutą po­krytą granatowem suknem niedźwiednią na nogach drwi sobie z surowości zimy

i teraz właśnie, bardziej niź kiedykolwiek, przeżycia wojenne wydają mu się ma' jakiem.

Nie, to niepodobna — marzył na'

poły gorączkowo — ażeby to wszystko miało się wydarzyć w rzeczywistości mnie... mnie... zwykłemu śmiertelnikowi.

Straszliwy huk armat, piekło ataków... natarczywość ognia karabinowego, muzy' ka świszczących koło uszu kul, warkot kartaczy... wreszcie odwrót wśród głodu... zimna.

Brrr... zimno!

Jeszcze ostatnio, pomni, zepchnięty z mostu rzucił się wpław w wody Bere' zyny. Zdążył dopłynąć do jakiejś kępki na środku rzeki. gramolił się na nią ostatkiem sił, chwyciwszy za sterczącą nad wodą gałąź.

Siedziało tam już trzech piechurów francuskich. Nie podali mu pomocy. Zzię' bnięci, nie mogli poruszać członkami. Byli jak sparaliżowani. Klapali jeno zębami. I on kłapał... Nie było podobna wymó' wić słowa, krzyknąć...

Czekali ratunku... Jak długo to trwa' ło? Kto zliczy czas trwania podobnej mę' czarni?

Skoro ich wreszcie dojrzano z brzegu i przybiła łódź z pontonierami, wszyscy byli tak skostniali, ze zwalono ich do ło' dzi, jak rzeczy martwe.

Poczciwi pontonierzy z litości przy' kryli zziębniętych własnymi kożuchami. Ale wnet kożuchy zabrali i znowu pozo' stał w jednym mundurze, przemoczony. Szedł dalej i dalej dygocąc z zimna...

A teraz mu ciepło, wygodnie, dobrze... Ach, jak dobrze! Rany na głowie pod bandażami pałą, ale to nie jest uczucie zbyt nieprzyjemne. Owszem, zda się, że potęguje ono jeszcze bardziej stan bło' gości.

Rany te otrzymał w jej obecności... poniekąd w jej obronie.

Widziała, jak szpadą swoją odparował cięcie, dla niej przeznaczone.

Zachował się wobec niej, jak na żoł­nierza przystało.

Nie powie mu juź nigdy tego słowa, które rzuciła tak twardo w ^J^ilnie w sa' łonie księcia Ogińskiego, kiedy on, lichy

muzyk, wierząc w swoje powołanie arty" styczne, zasłaniał się tern przed służbą oj' czyznie.

Do czego to prowadzi zaślepienie i egoizm?

Ha, ha, cói za ekwiwalent dałby oj" czyznie. Zamiast krwi serdecznej, kilka akordów na klawikordzie!

Juz to od księcia, po części miał po" dobne światopoglądy. -Muzykując z nim wieczorami, nieraz mówili szeroko o róż" nych sprawach. Potężny ten magnat, ar" tysta w każdym calu, człowiek piękny, wytworny, ujmujący, umysł niezaprzecze" nie podniosły, szczególniejszy czar wywie" rał na wszystkich, do których zbliżyć się raczył. On to wykładał szeroko i prze" konywająco, że ojczyzna, iiby w cywili" zacji innym narodom dorównać mogła, musi mieć nietylko bitnych żołnierzy, ale także i wybitnych artystów. Książę Mi" chał, sam z rodu rycerzy cenił wysoko męstwo i animusz rycerski Polaków, ale pragnął widzieć także w Polsce rozkwit

sztuk i umiejętności. Rad był podnieść w otoczeniu swojem zamiłowania estetycz' ne i niekiedy dziwne na ten temat pra' wił rzeczy.

Jan słuchał tego z przejęciem i uwie' rzył, ze jako artysta jest powołany do za' dań doniosłych. Był ze siebie dumny.

Ale przyszła ukochana kobieta i po' wiedziała mu, ze w chwili, kiedy Wielki Napoleon postanowił wskrzesić Polskę i powołuje naród pod broń, tylko niepocz- ciwi mogą wymawiać się od tego zaszczyt' nego obowiązku.

Jedna jest droga honoru dla Polaka— stanąć w szeregach!

Miała ogień w oczach i pioruny w ustach.

Jednem słowem, zniweczyła wpływy księcia.

Jan nie był politykiem. Nie zastana' wiał się, jak inni statyści litewscy, czy trzymanie się sprawy napoleońskiej jest słuszne i moie być dla nas pożyteczne. Wystarczyło mu to, że panna Krystyna uważałaby go za niepoczciwego, gdyby się

ze spełnieniem obowiązku ociągał pod ja' kimkolwiek pozorem.

Zaciągnął się natychmiast do wojska.

Pokutowały w nim jednak jeszcze idee sączone systematycznie w duszę jego przez Ogińskiego. Nie umiał w sobie zbudzić tego entuzjazmu, jaki ogarniał ludność Wilna, w chwili wkroczenia cesarza w mu' ry miasta. Owszem, odpychało go coś od tego okrutnego szafarza krwi ludzkiej. Przyczem zaszła pewna okoliczność, która bezpośrednio dotknęła go najboleśniej.

Było to w chwili prezentacji Napoleo' nowi profesorów uniwersytetu wileńskie' go. Jan juz w mundurze podporucznika pułku strzelców litewskich, asystował przy tej ceremonji tak blisko, ie mógł słyszeć słowa cesarza.

Oburzony był pełnym jakby lekcewa' ienia tonem, z jakim ten. ówczesnem, zda' niem jego, parwenjusz traktował najszar nowniejszych naszych uczonych, jak drwią' co niemal wypytywał ich o stan uczelni i nauki, jakie tam wykładano. Najjaskra'

wiej zaznaczyło się to, kiedy mu przed' stawiono pana Euzebiusza Słowackiego, profesora poezji i literatury polskiej.

Ach, no, to polacy mają swoją li' teraturę—zawołał ze śmiechem—nie wie' działem o tem.

I odwrócił się na pięcie.

Jako polak, dumny ze swej odwiecz' nej kultury, miał żal do tego wielkiego zdobywcy i juz prawie żałował, ze wdział mundur, ulegając wpływom kobiety. Ale z chwilą, kiedy w szeregu stanął do wal' ki, kiedy jako żołnierz otrzymał chrzest ognia, zrozumiał prawdziwy obowiązek polaka — zrozumiał wielkość Napoleona.

Mimo wszystko, był to genjusz.

Ach, jakże wdzięczny jest za to pan' nie Krystynie.

Jechał dalej przy boku ukochanej z bło' giem uczuciem najpełniejszej szczęśliwości.

Drugi już dzień mijał, jak książę Jó' zef, wróciwszy od wojska, zamknął się w swoim pałacu i trawił czas na samot' nych dumaniach.

Dziwny to zaiste stan dła tego czło' wieka czynu.

Wtulony w głęboki fotel, okryty ci©' płą szatą poranną, siadywał całemi godzi' nami przed kominkiem, patrząc jak luna' tyk, w płonący na nim ogień. Nic go, zda się, nie obchodziło, co dziać się mo' gło po za sferą promieni kominka. Od czasu do czasu schylał się, jakby automa' tycznie, i podsycał ognisko smolnem po' łanem. Płomienie buchały żywiej, weselej, a on uśmiechał się do nich z jakimś nie'

wypowiedzianym wyrazem smętnego roz/ radowania.

Od czasu do czasu tez układał wy/ godniej, spoczywającą na niższym, stoją/ cym, cbok stoiku, nogę, która od upadku z konia jeszcze w początkach listopada pod Wiazmą — dotąd nie przestawała do/ legać. \^łaściwie nie dość wyleczone ko/ lano sforsował na nowo, kiedy w odwro/ cie od Wilna, prowadząc niedobitki swego korpusu, próbował dosiadać konia i wo« góle dzielić z towarzyszami trudy wojen/ ne. Uparty, nieznośny ból nogi, tudzież jakieś dziwne osłabienie całego organizmu sprawiły, że już w Sejnach ostatecznie zdecydował się opuścić nieszczęsne szeregi i powozem, możliwie najspieszniej i wy/ godniej powrócić do Warszawy. Zresztą, nie było konieczności, ażeby miał pozo/ stawać dłużej przy wojsku, które przecież maszerowało bezpiecznie przez własne, nie/ zajęte jeszcze od nieprzyjaciela dziedziny.

Książę stanął w arszawie dnia 13 gru/ dnia wieczorem. Przed pałac swój „Pod

Blachą" zajechał po cichu, bez eskorty, bez ostentacji. Służbie zapowiedział, źe jaknajdiuiej pragnie zachować incognito, źe zatem oni ze swej strony o jego przy' jedździe mają zachować jaknajbezwzględ' niejsze milczenie.

Nie łatwa to jednak była sprawa ukryj­cie obecności wodza rozgromionego woj' ska, przed zdenerwowanem wypadkami miastem.

Mimo zabiegów pana ambasadora, do' tarły tu już hiobowe wieści w całej swej okropności i stolicę Księstwa ogarnęło najwyższe przygnębienie. Wielu oficerów różnych stopni, rozmaitemi ciągnąc dro­gami, zdążyło wyprzedzić księcia. I tak na parę dni przedtem w wygodnych, kry' tych saniach zjechał adjutant jego, Artur Potocki, chory niebezpiecznie na gorączkę nerwową. Po nim inni, również chorzy, pokryci ranami, obdarci i wynędzniali.

O ile udało się komuś zdobyć możliwy wehikuł, śpieszył do stolicy podleczyć się, odpocząć, pokrzepić, a przynajmniej przy'

odziać, bo wiciu i wyższej nawet szarzy oficerom, poprzez dziury w płaszczach na* gie świeciły członki. Walili oni przede' wszystkiem, jak w dym, „Pod Blachę" przedstawić się wodzowi, ale odprawiani od drzwi przez służbę, która tajemniczem wzruszeniem ramionami, dawała do zro' zumienia, źe jakoby nic o swoim panu nie wiedziała, odchodzili strapieni, wszak' że bez szemrania. Gorzej jednak było, kie­dy zaczęli się zgłaszać członkowie rządu i Rady Konfederacji Generalnej: zachodzili mianowicie, minister skarbu Matuszewicz i spraw wewnętrznych Mostowski, z jakąś ważną, nie cierpiącą zwłoki, sprawą.

Stary kamerdyner nie miał ich odwa' gi na własne ryzyko odprawić z kwit' kiem. Wsunął się tedy cichutko, jak cień, do pokoju pana i, stojąc zakłopotany za fotelem, chrząknął raz i drugi.

Książę odwrócił głowę.

Pokornie melduję...

Daj pokój, stary, wiesz, że mnie jeszcze niema.

WIECZNY PŁOMIEŃ.

8

Ale to panowie ministrowie...

Którzy?

Jego ekscelencja pan Mostowski...

I pan Matuszewicz... — przerwał książę.

O, jakto książę pan odrazu wie...

A wiem, mój stary — rzeki książę z dziwnym uśmiechem. — i dla' tego... ha, ha, patrz jaki to poczciwy ten nasz polski ogienek na kominku: trzaska, piska, skowycze, to znowuż wesoło za' śpiewa, a tak rozmaicie, a tak zabawnie, ie mi rozmowę z panami ministrami naj' zupełniej zastąpi. Daj mi gwarzyć dalej z moim ogniem...

Poczłapał stary, drapiąc się w głowę w trudnej sytuacji. Pewnie, nie łatwo by' ło wyłgać się tym panom, którzy prze' cieź wiedzieć muszą najlepiej, co się w mie' ście dzieje.

Odeszli mężowie stanu, mocno nieza' dowoleni, a stary kamerdyner skonfundo' wany wrócił do pokoju pana i stanął za fotelem.

Książę wszakże nic zauważył jego wejścia. Siedział nieruchomo, wpatrzony w cgień.

Dziwny zaiste stan dla człowieka czy' nu — dla człowieka tak niezwykłej, tak niesłychanej żywotności, który skoro nie mógł kipiącej energji swojej wyła do wy' wać na polu bitew, w gwarze wojennej wrzawy, wtedy wrzał w gwarze zabaw najszaleńszych.

Czyżby się zestarzało panisko mo' je?—myślał stary, patrząc na to zmęczone istotnie w tej chwili, obojętne jakieś i znie' chęcone oblicze pana.

Ale czego się kamerdyner domyślać nie mógł, to tego, źe myśl księcia nie próżnowała w tej chwili. Owszem, pra' cowała bardzo intensywnie. Mimo pozor' nej apatji postaci, wewnętrzna jego istota przebywała wstrząśnienia poprostu tragicz' ne. Umysł jego biegł od wydarzeń do wy' darzeń i ważył się w niepewności bo' leśnej.

Tak fatalnie zakończona wyprawa

Moskiewska dla księstwa była katastrofą już nietylko militarną, lecz zwłaszcza i prze- dewszystkiem polityczną.

Byt jego, postawiony na jedną kartę hazardownej gry Napoleońskiej, był stawką przegraną. Niepodobna było się łudzić. Co najważniejsze, nieszczęśliwy wynik tej gry podważał w posadach nastrój poli' tyczny w kraju. Książę rozumiał dobrze, z czcm przychodzili Matuszewicz i Mo- stowski. Na wieść o niesłychanej, prze' raźającej w swych rozmiarach klęsce, ru' nęła wiara w gwiazdę wielkiego zdobyw' cy. Członkowie Rządu Księstwa zachwiali się w swych dążeniach.

Książę wiedział o głośnej proklamacji tryumfatorskiej i tajemnych pertraktacjach, zachęcających do kapitulacji Nic dziwne* go, że niektórzy ministrowie, choć nie' wątpliwych cnót patrjotycznych i najwyż' szych zasług obywatelskich, śpieszyli dać posłuch owym propozycjom ponętnym. Polityka Czartoryskich i Ogińskich w wie* lu umysłach budziła coraz wyraźniejsze

sympatje. Książę wiedział, że już w koń' cu listopada ministrowie Matuszewicz i Mo/ stowski za pośrednictwem Czartoryskiego, jak również zgoła bezpośrednio przez wy' bitnych komendantów rosyjskich wyciągali rękę do cesarza Aleksandra. Stała się juz popularną formuła: „s'il rCest point pos- sible de reunir a la volonte du Desłin celle de la nałion polonaise et d'offrir a cóte de ta conquete du pays celle des coeurs de ses habitants..."

Ksiąię nie miał najmniejszych wahań co do trzymania się powziętych raz wo' bec Napoleona zobowiązań, niemniej spra' wa ocalenia publicznego przedstawiała się w postaci jaknajopłakańszej. Jedną z naj' większych, najcięższych do zwalczenia trud" ności był właśnie nastrój rodaków, ludzi wpływowych, skądinąd mądrych i prze^ widujących, którym trzeba było przeciw' stawić teraz swoją politykę, może istotnie na razie 'smniej ponętną w swej prostoli' nijności, ale naprawdę jedyną drogę ho' noru i sumienia.

On sam osobiście czuł dobrze, źe z dro' gi tej nie zboczy za nic w ś wiecie, źe nie mógłby opuścić Napoleona teraz, po kię' sce, choćby dlatego tylko, źe właśnie po klęsce. Nie mógłby w duszy swojej znieść myśli, źe jak zwykły karjerowicz odwró' cii się od człowieka w chwili, gdy mu się noga powinęła. Ale sprawa uczuć osobi' stych była w gruncie rzeczą małej wagi. Z osobą własną załatwiłby się w sposób krótki i kategoryczny. Miał przecież pod ręką w każdej chwili parę nabitych pisto' letów. Chodziło o wciągnienie narodu ca' łego na ową właśnie drogę honoru, która jedynie wydała mu się dla przyszłości na' rodu prawdziwie wskazaną, mimo wszel' kich, gromadzących się ze wszech stron przeciw temu pozorów. Wierzył w to nie' złomnie i nie miał wątpliwości. Gotów był walczyć do upadłego, ażeby wszyst' kich do wiary tej zmusić, ażeby wszystkich przekonać i porwać za sobą bezwzględnie, w tej chwili jednak, w chwili jakiegoś niezwykłego osłabienia fizycznego, zdało

mu się, że mu sil do walki tej zabraknie. Dlatego to unikał rozmowy z ministrami i z kimkolwiekbądź innym, ktoby w bla' dości jego oblicza, przyćmionych blaskach spojrzenia oczu jego chciał dopatrywać śla­dów zachwiania się i niepewności.

Fatalny jest stan niemocy fizycznej. Człowiek w chwilach choroby bywa nie' szlachetny, zły—poprostu nieuczciwy.

Książę Józef nie wierzył, ażeby czło' wiek zdrowy, normalnie rozwinięty, mógł być tchórzem. Uważał to za rzecz orga­nicznie niemożliwą. Nie wierzył też, aby człowiek normalny, w pełni sił męskich, mógł unosić się drobnemi słabostkami nie' chęci, nienawiści, zawiści, obrażonych am/ bicji, czy niezadowolonej miłości własnej. Rozumiał on, źe tem właśnie rycerz wy­nosi się ponad kapryśną nerwowość mdłych panienek i bezsilną złośliwość niedołęgów wszelkiego rodzaju.

Przebrzydłe skutki gorączki i osłabię' nia! Odczuwał do Napoleona w tej chwili jakby żal i niechęć — żal za brak pełniej'

szego zaufania, czem go tylekrofnie w cza/ sic kampanji uraził—i niechęć za jego ja' kąś upartą, parweniuszowską dumę, która w ostatniej wojnie kierowała krokami wielkiego zdobywcy.

Tak niewątpliwie, Napoleon uległ cho' robie, którąby można było nazwać ostrą megalomanją, a która fatalnie prowadziła go do klęsk nieuniknionych. Nie była to juz wielka, szlachetna żądza sławy wo' jennej, lecz pospolite pragnienie zadziwię' nia tłumów, zadziwienia Europy, zadzi' wienia świata. A nad wszystkiem zapa' no wały świeże rosnące z dniem każdym ambicje dynastyczne. Zburzyły one osta­tecznie równowagę psychiczną wodza, za' chwiały intuicją genjuszu. Niby drobne czerwie, które, tocząc skałę, wywołują po' tężne kataklizmy geologiczne, tak te nie' nasycone ambicje zięcia Habsburgów kru' szyły opokę sławy wojennej, którą zdobył jenerał republikański.

Niewątpliwie, Napoleon nie był zdrów całkowicie w czasie wyprawy. Cierpiał.

Odnowiła się dawna choroba pęcherza, która sprawiać musiała ciężkie bóle. Wl* dziano go przed sprawą możajską, jak bla^ dy, zgorączkowany, trapiony wewnętrzne* mi dolegliwościami, zsiadał z konia i sła* niał się na nogach, źe aż musiał szukać podpory i rozpalone czoło przykładał do zimnego śpiźu armat. Osłabiony organizm osłabił ducha i odjął mu odporność wo' bec natręctwa małości. Inaczej niepodobna sobie wytłumaczyć tego zjawiska, ze wiel' ki wojownik, z pod Arcole i Austerlitz, dopuścił do siebie myśli godne zbogaco' nego mieszczucha, myśli, które go czyniły prawie śmiesznym i bohatera tragedji Kor' nelowskiej przemieniały nagle na postać z Molierowskiej komedji.

Świadomość tego wywołała w duszy księcia, jakby odruch urażonego uczucia estetycznego. Aż syknął głośno, niby z bó' lu, przypomniawszy sobie niektóre mo' menty w konduicie cesarza podczas poby' tu w Witebsku i Smoleńsku. Było w tym tyle złego smaku.

Stary kamerdyner, stojący dotąd nie* mo za fotelem, nachylił się i spytał nie­śmiało:

Wasza Książęca Mość... noga zno' wu dolega?

Książę podniósł oczy zdziwione. Nie spodziewał się znaleźć świadka swych ta- jemnych rozmyślań. Zawstydził się, jak ktoś przyłapany nagle na gorącym uczyń' ku występnego kroku.

Ach, noga?... Tak, tak... ano, do/ lega bestja.

Moźeby doktora?

Nie, nie... nie trzeba... Dam sobie radę z moją nogą.

Do kroćset — mówił sobie — nie dam się chorobie. Ogarnia mię paskudz' two, że zaczynam widzieć rzeczy, których żołnierzowi widzieć nie przystoi. Rozci' nam na dziesięć części cienki włosek, jak jakiś fizyk uczony.

Małostki, małostki. Drobiazgi przysłać niają perspektywę rzeczy wielkich. Pal cem, trzymanym przy oku, zakryłem górę

niebosiężną. Hej, djabelnie źle być musi ze mną, skoro się zaczynam bawić w du' mania, jak ów królewicz Duński, w tragedji pewnego angielskiego poety, o którym on' gi opowiadał książę biskup Warmiński.

Było to dawno — na jednym z obia' dów czwartkowych u króla. Niektó­rzy naganiali angielskiego pisarza, źe się w układzie tragedji nie trzyma porząd' ku, źe wzgardził klasycznymi wzorami greckimi, źe się nie pilnował zgoła w zacho' waniu jedności akcji, miejsca i czasu, przez co nie chciano go nigdzie grywać na tea' trze. Książę w dyskusji literackiej udziału nie brał, ale losy królewicza Duńskiego utkwiły mu w pamięci i niejednokrotnie w wielu okolicznościach życia, przychodzi­ło mu stawić sobie owo pytanie: być albo nie być?

Hamlet?

Nie, do kroćset! Nie, do stu tysięcy tur beczek djabłów, nie jest ani trochę wa' źącym się w niepewnościach Hamletem. Przeciw wszelkim zwątpieniom i słabo'

ściom ducha bronił się dotąd skutecznie prostym czynem żołnierskim. Tak było w roku 1794, kiedy król, opiekun, stryj, protektor i dobroczyńca największy posta' wił go w sytuacji najbardziej tragicznej.

On, który przed dwoma niespełna la' ty trzymał w ręku losy narodu i armji, ocknął się nagle wobec czynu, dokonane' go bez niego i po za nim przez naród i armję. Poczuł się nagle jakby wyrzuco' ny po za nawias rachunku społecznego. Był, jak rzecz niepotrzebna i wzgardzona. A wypływało to fatalistycznie z logiki wydarzeń dziejowych. Ciążyła nad nim klątwa pochodzenia. Wyniosło go ono raptownie na czoło, aby potem równie raptownie zepchnąć w nicość. Ciążyła na nim, Józefie Poniatowskim, wina Stani' sława Augusta Poniatowskiego. Król po chwilowym porywie szlachetnych unie' sień, jakie mu był narzucił Sejm Cztero' letni, jeszcze głębiej pogrążył się w nik' czemnem słuźalstwie, jeszcze skwapliwiej zabiegał o łaski i protekcje ościenne.

Obrzydł w opinji ogółu do najwyższych granic. Zwrot w opinji powszechnej ogar- nął i jego — siostrzeńca znienawidzonego króla. Wszakże, mimo wszystko, był od króla zależny moralnie i materjalnie—on, jego bratanek i pupil najukochańszy.

Naród nie mógł mieć zaufania do Po- niatowskich. Kościuszko stanął na czele ruchu. On, pomimo swoich niezachwia- nych względem narodu uczuć, znalazł się w rzędzie odepchniętych od jego serca.

Trzeba było cios bolesny przyjąć z mę- ską siłą i stanowczością. Przyjął od na* rodu dymisję z naczelnego dowództwa, ale nikt nie mógł go dymisjonować jako źoł* nierza.

Nie dał się unieść dumie, miłości własnej... Stanął przed dawnym swoim podkomendnym, prosząc go o zaszczyt słu- żenią ojczyźnie, bodaj jako prosty szere­gowiec...

Nie zapomni nigdy owej drogi, jaką w przebraniu, incognito, z dwu nieodstęp­nymi towarzyszami Wielhorskim i Bro­

nikowskim przebył z Belgji do ogarniętej insurekcją ojczyzny

Ilei to przygód, niewygód, niespodzia/ nek w tej podróży konspiracyjnej. Już w tej drodze pamiętnej odleciały od duszy hamłetyczne wątpliwości. Ogarniał ją za/ pał i uniesienie. Był maj. Wiosna cudnie pachniała w miłej Polsce. Rozkwitały drzewa, szumiały zboża po polach.

W końcu maja, pomni, przybył do obozu Kościuszki pod Jędrzejowem. Było to po słynnej bitwie racławickiej. Nie za/ zdrościł sławy, jaką się w tej potrzebie okrył Naczelnik i uwielbienia, jakie zdo' był wśród ludu.

Owszem, radował się z wygranej, cie/ szyła go harmonja, jaka panowała między wodzem i wojskiem.

Widział w tem zadatek szczęścia po* wszechncgo.

Zapewne dotknęło go boleśnie, kiedy mu oznajmiono w obozie, że zbyt ser/ decznego przyjęcia spodziewać się nie mo/ ze, że nie jest już nawet łubiany od wojska.

On stracił miłość wojska! Trudno!...

Książę Eustachy Sanguszko wprowa- dził go do namiotu Naczelnika. Siedział na stołku w swojej szarej świtce krakow­skiej, którą od wiktorji racławickiej zwykł był nosić. Ledwie powstał na powitanie.

Czego książę sobie życzysz? — spy- tał prawie szorstko.

Służyć prostym żołnierzem.

Ha, ofiarowano mu dowództwo na Li­twie, którego nie przyjął.

Wypadło potem przełknąć jeszcze nie- jedną gorzką pigułkę — mścił się „pier- wotny grzech urodzenia".

Wspomnienia te wywoływały jakby uczucie chwilowego gniewu. Ściągnął brwi, ale nagle porwał się z fotela i stanął na równe nogi.

Co Wasza Książęca Mość robi! Na miłość boską; noga się sforsuje!

Nie, nie, rozchodzę bestję. Dosyć tego siedzenia przed kominem. Wieczo- rem na teatr pójdę... gdziekolwiekbądż... Samotność zły doradca.

Silnie utykając, przeszedł środkiem po* koju.

Niech się Wasza Książęca Mość wesprze na mojera ramieniu—błagał sługa.

Daj!

Zaczął się spacer powolny, nie bez ogromnego wysiłku, ale okazało się, że przecież trzymanie nogi nieruchomo nie jest bezwzględnie konieczne.

Ha, ha — śmiał się książę — wma' wiał mi imć Peton, że kroku mi zrobić nie wolno, a jabym od biedy już i walca wywinął. Prawda, stary?

Jabym miarkował wedle mego pod­jęcia...

Nic nie miarkuj — bywają rzeczy, które wszelkie ludzkie pojęcia przechodzą.

W wędrówce swej po pokoju stanął przed wielkiem zwierciadłem.

Ach, ach! niegodziwcze! — zawołał do służącego, który go troskliwie podtrzy­mywał pod ramię,

Co, Wasza Książęca Mość?

Jakto, pozwalasz, ażebym siedział

taki brzydki, nieuczesany, nieogolony. Tak to dbasz o mnie! Zawołaj mi natychmiast Charles’a. Chcę być piękny. Dosyć tej abnegacji.

Wszedł fryzjer francuski i zaczęły się długie, niesłychanie skomplikowane żabie- gi około tualety książęcej.

Książę przynaglał do pośpiechu. I słu­sznie, bo zaledwie francuz zdjął z Księcia pudermantel, kamerdyner przyszedł zaa­nonsować hrabinę Annę z Tyszkiewiczów Potocką.

Anetka!—krzyknął książę, wyszedł- szy do przyległego salonu.

Padli sobie w objęcia.

^JC^iesz o wszystkiem? — spytał książę.

Ach, niestety — dowiedzieliśmy się co prawda bardzo późno, gdyż pan Pradt prawdę starannie ukrywał przed nami. Możesz sobie, książę, wyobrazić przygnę­bienie, jakie ogarnęło nas wszystkich. Znika dla nas wszelka nadzieja, znika wszelka sposobność odzyskania bytu po-

WIECZKY PŁOHIEti. 9

litycznego. Skończyło się. Nie można marzyć, aieby Napoleon, ten Napoleon pobity, zdruzgotany, rozgromiony... A je' dnak...

Hrabina w silnem podnieceniu prze' biegła salon, napełniając go szumem je' dwabnych sukien.

A jednak dziwny to człowiek. Wiesz, książę, o tem, źe przed kilku dniami prze' jeżdźał przez Warszawę. Teść mój widział się z nim, mówił i wrócił pełen najlepszej nadziei. Dziwny człowiek. Czyżby nie' zwyciężony? Nie zapomnę nigdy wyrazu twarzy hrabiego Potockiego w chwili, kie' dy właśnie wracał od Napoleona. Było to... zaraz... dziesiątego... tak, dobrze mó' wię, dziesiątego grudnia. Na dworze mróz dochodził do dwudziestu czterech stopni. W kółku rodzinnem siedzieliśmy przy ko' minku, rozmyślając ponuro nad zuchwal' stwem tego wielkiego człowieka, który uparł się, ażeby za jednym zamachem obalić i swoją wielkość i nasz los. Nagle zjawiła się jakaś tajemnicza postać z am/

basady i konspiracyjnie wywoływała te- ścia mego. Rozumieliśmy, ie skończyły się juz rządy monsignora, ie pan Pradt musi chyłkiem zmykać z Warszawy, sądziliśmy zatem, ie to on chce się incognito poźe* gnać z hrabią. Dwie godziny przetrwaliś­my w niepewności wśród najsmutniejszych przypuszczeń. Przyznasz, ksiąię, ie trudno było w tym czasie spodziewać się jakiejś bardziej pocieszającej nowiny. Oczekiwa­liśmy wieści najokropniejszych. Wtem wraca hrabia, prawie uspokojony, prawie rozradowany.

Zgadnijcie! — zawołał—z kim mia­łem zaszczyt mówić przed chwilą?

Z ambasadorem Napoleona?

Nie, z samym Napoleonem.

Ja kto, wrócił z armią?

Nie, sam jeden, bez armji.

Zgnębiony?

Nie, ani nie zgnębiony, ani nie zrażony. Wierzy najmocniej, ie genjusz jego pozwoli mu wywołać we Francji, w Europie nowe zastępy walecznych, no­

we siły, nowe środki, ażeby uchwycić znowu, wymykające mu się z rąk, berło świata.

Hrabia jest człowiekiem trzeźwym, roz­sądnym i przewidującym — wytrawnym politykiem, a jednak najwidoczniej był ja- koby pod czarodziejskim wpływem słów tego człowieka. \C^ierzył w te przyszłe moce najszczerzej i radował się z nich dla Polski. Napoleon nie burzył naszych na* dziei, zachęcał do wysiłków, przyrzekł, że wróci na czele nowej armji i zamierzenia swoje względem polaków doprowadzi do końca.

Podobno—ciągnęła dalej hrabina— Napoleon nie usiłował taić swoich błę* dów, owszem przyznawał się do nich naj- otwarciej, przyznawał się do nadmiernego zaufania, jakie pokładał w swej gwieździe, przedstawił klęski w całej okropności, a jednak teść mój, który juz nie jest prze' cieź w wieku złudzeń, łudzi się najlepsze' mi nadziejami i niezachwianie wierzy w moc niezwyciężoną tego człowieka. Dla

nas jednak, którzyśmy nic byli bezpośred' nio pod wpływem uroku, przyznasz ksią/ żę, ie sprawa przedstawiać się musi mniej uspakajająco?

Książę milczał.

Powiedz — nalegała — czy istotnie moiemy mu ufać i iść z nim ai do koń" ca jego przeznaczeń. Czy moie to być dla nas w jakiejkolwiek mierze korzystne?

Iść musimy aż do końca. Tego wy/ maga nasz honor, choćby narazie widocz' nych korzyści osiągnąć się nie dało.

Głęboka zaduma osiadła na czole księcia.

Korzyści... korzyści... — powtarzał smutnie. — Raczej należy nam bić się do zgonu niż okryć hańbą.

Korzyści!... ha!... może... nie wiem. Są dusze, których korzyści nie zmamią, władza nie olśni, a gwałt nie złamie, dla których najwyższym szczęściem jest być bez zarzutu... Mamy wiele win do odku' pienia... Nie opuszczę Napoleona!...

Nagle, zmieniając ton, przeszedł do spraw prywatnych, osobistych, serdecznych.

Zbliżył się czule do siostrzenicy.

Trzymała ona właśnie w rękach gru- bą, w skórą oprawną, księgę jakiemś nie- znanem pismem zadrukowaną.

Ach—zaśmiał się — to jedyny łup, jaki z wyprawy przywiozłem.

W tej chwili wszedł adjutant i oznaj­mił, ie wracająca z wojny garść żołnie^ rzy pragnie przedstawić się wodzowi,

Poczciwe chłopaki! Cói tam ta- kiego?

Wasza Książęca Mość, to wiarusy nasze chcą ocalone orły oddać do rąk Wa- szej Książęcej Mości...

Książę klasnął w ręce radośnie.

A zuchy!

Porwał się szybko, ażeby wyjść na po­dwórze, ale z nogą było gorzej niż mnie­mał. Gwałtowniejszy ruch znowu wywo/ łał silny ból w kolanie, wsparł się więc na ramieniu adjutanta.

Ale i ta pomoc okazała się niewystar­czająca. Służba musiała go znieść ze scho- dów. Dopiero na dziedzińcu stanął wy­

prostowany przed wyciągniętymi w szcrc' gi żołnierzami.

Huknęły powitania:

Niech żyje nasz książę, niech żyje nasz wódz kochany!

Leciały czapki w górę.

Księcia ogarnęło dziwne rozrzewnień nie: Wiarusy obdarci byli, napół nadzy, bez butów. Nogi poowijane szmatami, strzępy płaszczów, grenadjerzy zamiast bermyc mieli chustki kobiece na głowach, inni na ramionach kobiece salopki zamiast płaszczów. A krwawe szmaty znaczyły ślady ran, wielu ręce miało na tembla^ kach, inni pałaszem, niby kijem, zastępo* wali chore nogi.

Litość, a zarazem bezbrzeżna miłość ku walecznym napełniała serce wodza. Głosem drżącym od wzruszenia, wołał do nich:

Witajcie, wiara, witajcie najmilsi moi żołnierze!

Rozrzewnienie wzrosło jeszcze bardziej, gdy z szeregów wysunęła się garść tych

obszarpańców, wymizerowanych, zarośnię' tych, brudnych, ale z dziwnym ogniem i dumą w wejrzeniu; otoczywszy go ko' łem, zaczęła składać u nóg jego sztandary pułkowe.

Nie brakowało ani jednego z tych świetnych orłów, które ongi z takim en­tuzjazmem całego narodu święcono w ogro' dzie Krasińskich.

Ach, nie. — Na razie jednego doliczyć się nie moina było.

Z gromadki wysunął się młody pie' chur, mizerny, wyczerpany, z ręką na tem' blaku, którą jednak stara się podnieść do wysokości czaka, ażeby oddać wodzowi ukłon wojskowy.

Wasza Książęca Mość pokornie melduję, jako ona kukułka jest u mnie.

Gdzie jest?

Kiej się wstydam tego ptaka do oczu pokazać, bo mu kula armatnia rych* tyk łeb urwała, że już i święty nie roze' zna czy pies, czy wydra.

Po szeregach buchnęło śmiechem.

Co się głupi wstydzisz, twoja to wina, źe kule niosą gdzie nie potrza? Ano pewnieś za innymi się nie chował, to cię psiejuchy z twoją kukułką nalazły. Da" waj, jaka jest, to grunt, ze ci jej nieprzy" jaciel nie odebrał.

Żołnierz zdrową ręką długo grzebał w kieszeni płaszcza, ai wreszcie wyciąg" nął owego orła, ale tak istotnie zmasa" krowanego przez strzały, ze zaiste niepo" dobna było w tym kawałku pokiereszo" wanego metalu rozpoznać owego groźnego napoleońskiego znaku, którego widok prze­rażał całą Europę.

Nowy wybuch śmiechu wśród źoł" nierzy.

Ha, ha, ale ci to, bracie, nie jedna kula, a cały deszcz i to rzęsisty po onym ptaku młócił.

Hm, młody jest, a źe mu zimno było, to się rwał chłop, gdzie nacieplej.

Scena ta wycisnęła łzy wzruszenia z oczu księcia. Nie mogąc dłużej zapano"

wać nad sobą, odwrócił się i ukradkiem łzę obtarł ręką.

Wiarusy, wyobrażając sobie, ze księcia zmartwił wygląd orła, zaczęli go pocie/ szać, ze się wszystko na dobre obróci, źe natychmiast gotowi iść w bój, byle ich tylko chciał prowadzić.

Pójdziemy do piekła za tobą, wo­dzu, choć i bez tych orłów... Zobaczysz, puścimy się, nie damy się!

Wasza Książęca Mość—zaczął sier* iant — skapieliśmy, to prawda, ale jeszcze chłopa w Polsce stanie. Jeno krzyknąć, a pójdzie wiara za naszym księciem. A i ar­matki będą, bo je tam nasi powoli wleką. Juści, nie mogli nadążyć, jako źe to psie bestje nielekkie, a konie co było wyzdy^ chały, ale wnet Wasza Książęca Mość wszystką artylerję tu ujrzy. Ludzi tylko do nich trza i koni, to i samemu Belze­bubowi tak zagramy, źe się w kozi róg schowa.

Humor nie opuszczał tych zuchów. Prześcigać się zaczęli w konceptach. Rósł

animusz, zaciskał się węzeł serdeczności między wodzem i wojskiem, nie ustawały hukania, okrzyki, wiwaty, zrzucanie cza­pek w górę. Wszystkich ogarniał jakby szał uniesienia bohaterskiego.

Książę kazał służbie przynieść wszyst" kie pieniądze, jakie w domu posiadał i rozdawał własnoręcznie złoto wiarusom, a wraz rozstawiano na dziedzińcu stoły, ażeby bohaterom zgotować jakie takie przyjęcie.

Z piwnicy książęcej zniesiono zapasy najdoskonalszego burgunda i szampana.

Kilka pań z towarzystwa z siostrzenic cą księcia, hrabiną Anettą Potocką na czele, wzięły na siebie rolę gospodyń ucz* ty i własnoręcznie rozlewały szlachetne wina książęce tym Maćkom i Bartkom, którzy też czuli się tem nieco zażeno' wani.

Nie mogli oni zrozumieć, dlaczego wy* świadczano im tyle zaszczytu, dlaczego ich raczono takiemi specjałami, kiedy oni speł­

nili tylko swoją powinność, jak zresztą wszyscy inni żołnierze w wojsku.

Ano, nie wszystkim jeno sądzono było kości do domu w zdrowiu przynieść, aleć przecie ci, co polegli, porównie zasłu* gi mają, a przecie juz im takiego wina pić państwo nie dadzą.

Wzdragała się narazie wiara od przyj' mowania kryształowych puharów z rąk dam wytwornych, dopiero po wypiciu kil­ku kieliszków przyszła pewność siebie, ba, buta żołnierska. Rozwiązały się języki i animusz obozowy wziął górę nad skrom­nością.

Zaczęły się chłopy cwanić przewaga-* mi wojennemi. Różne tam czyny niezwy* kłe każdy z nich miał do opowiedzenia, ale najczęściej się powtarzało, że kiedy inne wojska rabunkiem się trudniły, oni szli z bronią na ramieniu i ani jeden z szeregów się nie wyłamał.

Uważali to sobie za największą za* sługę.

Ja tam — opowiadał wąsaty ma<*

zur — widziałem w Moskwie wszystkiego dobra poddostatkiem, a człowiek ani się nie schylił. Niechby go djabli...

Co tam w Moskwie! Niewielebyś, bracie, z tego przyniósł przez tyli kraj świata — mówi drugi mazur — a ja ci powiem, jak w wąwozie Ponarskim, kie* dy furgony z kasą cesarską francuzy i ko* zaki do spółki rabowały, a złoto się, ot tak, po śniegu walało, tom ino spojrzał i splunął.

Phi, bo pewnie — rzecze trzeci — złotem się nie najesz, ani nie napijesz. "Widziałem ja takich, osobliwie Bawarów, co byli sobie kieszenie naładowali, ze taki jucha od ciężaru maszerować nie mógł, a wraz sypnęło granatami, i moi Bawa' rowie ziemię gryzą. Aha, mówię: Dużo ci to świńskie złoto pomogło.

Czas płynął. Mróz pod wieczór sta* wał się coraz dotkliwszy i ową ucztę na dziedzińcu czynił mniej przyjemną. Trzeba było wreszcie przerwać zabawę.

Porozchodziły się piękne i eleganckie

gospodynie i książę zegnał się już z wia^ rusami.

Wracał do siebie posępny, przygnę' biony. Animusz żołnierski i ich dobro, niezachwiana wiara w przyszłość na chwi* lę tylko podnieciły wodza. Przyszła tem silniejsza depresja. Rozumiał, jak ciężkie, jak trudne czekają go teraz zadania.

*

* *

Ale depresję swoją ukrył książę w naj' głębszych tajnikach duszy, dla ludzi zacho' wał pewność czynu i słowa. Nie zdradził się wahaniem.

Należało pohamować negocjatorską skwapliwość kolegów w rządzie.

Na radzie ministrów mówił: „Przybywszy tu, stosownie do wyż' szych rozkazów, jako dowódca korpusu V z wojska narodowego składającego się, są* dzę być moim obowiązkiem donieść ra* dzie, równie smutną, jak nietajoną po' wszechnie wiadomość, że korpus rzeczony

walecznością swą i miłością ojczyzny, mie­rząc wszystkie tej kcmpanji nadarzające się trudy, niewygody i niedostatek skut' kiem poświęcenia się swojego i odpierania z odwagą natarczywości nieprzyjaciela, zu­pełnie prawie zniszczony został w ludziach, koniach, zaprzęgach etc., tak dalece ze nie mała liczba pozostałych, powracając z or* łami i artylerją, w zupełnej swojej całości utrzymaną, nie przynoszą z sobą, jak tyl* ko honor, rękojmię dalszych swych po* święceń i tę drogą pociechę, ze wszystko uczynili i uczynią, co po nich miłość oj' czyzny i króla wymaga...”

Zostały armaty, sztandary i honor. Z temi zasobami książę zajął się organie zacją nowej siły wojennej.

Panna Krystyna po przybyciu do sto* licy ze swymi rannymi, stanęła w dwór" ku ciotki, pani Cześnikowej Jacuńskiej na Grzybowie. Dworek stary był nieco opu­szczony, ale obszerny i wygodny. Starusz* ka z wychowanicą, cudną czamobrewą, płomiennolicą panną Martą Brzozowską, i z trojgiem, czy czworgiem służby wiodła tu żywot bardzo szczególny. Zacna matro' na wychowana w dawnych tradycjach, nie mogła się oswoić z manierami współczes-' nego, jak mawiała, farmazońskiego towa<* rzystwa. Raziła ją zbytnia swoboda w za' chowaniu się młodzieży z kobietami, a zwłaszcza zbytnia swoboda wyrażania się

osób z towarzystwa o rzeczach, które ona za święte i nietykalne uważała.

Właściwie pani cześnikowa sama do towarzystwa, to jest do tych kilkunastu, czy kilkudziesięciu rodzin arystokratycz' nych, które ton stolicy Księstwa nadawa' ły, nie należała ani przez własne koliga' cje, ani stosunki.

Cześnik Jacuński, świeć Panie nad je' go duszą, był sobie szlachcic starej daty, szarak, hreczkosiej, bez pretensji do pańs' kości, ale dobry gospodarz, rachunkowy, zabiegliwy, obrotny, ze, objąwszy dziedzicz' ną ojcowiznę z trzech dusz pod Piotrko' wem, niebawem ją na sporą wieś w wO/ jewództwie Podlaskiem przefacjendował. Niedługo potem dokupił folwark jeden, drugi i trzeci, a kiedy wybuchła insurek' cja, był panem wcale okazałego kluczyka, źe juz bez mała magnacką fortuną mógł się poszczycić.

Wtedy właśnie na wezwanie naczelni' ka, róinemi drogami wczesną wiosną za­częli ściągać z zagranicy emigranci, którzy

WIECZNY PŁOMIEŃ. 10

146

po upadku Konstytucji, kraj byli musieli opuścić. Wtedy to do Wólki Dobrzyc* kiej, nowej rezydencji pana Cześnika, pro* sto z Francji zjechał pan jakiś ubrany z waszecia, prawie ubogo. Przybył na zwykłej teledze, niby rzemieślnik za robo* • tą, lub kupiec wędrowny z towarem. Dziw* ny ten podróżnik wiózł za sobą dziecinę kilkoletnią, śliczną czarnuszkę z ogromne* mi, przerażonemi oczyma.

Pan Cześnik witał przybyłego przecież nie jak skromnego wędrowca, który przed jego domem stanął prostym wasągiem,?za* przęźonym w parę lichych szkapiąt, ale jak pana wielkiego i niezwykłej powagi osobę. Wybiegł na ganek i, w pas się kłaniając, nieledwie za nogi objął, niby możnego swego dobrodzieja.

Co prawda, opowiadano sobie po ci* chu w bliższem i dalszem sąsiedztwie, ze szlachcic, jakoby za pieniądze jakiegoś moż* nego emigranta, okupić się miał w okoli* cy i nagle z chudopacholka na pana wy* jechał. Nikt wszakże nic pewnego o tem

nic wiedział, nie wszyscy tei wieściom po-* dobnym wiarę dawali. Urastał cześnik w majętności, bo gospodarz był zawołany i doprawdy z ziemi, którą władał, w dwój*' nasób wycisnąć umiał. Sprowadził z Sa«* ksonji owce cienkowełniste, które, choć delikatniejsze od naszych świniarek, przy dobrem staraniu w ogromne się stada nie" bawem rozrodziły, a stąd obornika miał na zimne grunta wybornego poddostat' kiem, od czego znowu pszenica i żyto sy^ pały u niego, jak nigdzieindziej w okoli" cy. Pozatem i przemysłem się zabawić nie wstydził. W lasach smołę topił, potaż wypalał, mydło gotował, w folwarkach znowu okowitę pędził. Jeżeli tedy rzeczy- wiście cudzym groszem obracał, to obra- cał nim z pożytkiem i ten, co fundusze swoje w ręce jego złożył, mógł być pew^ ny, że pieniądz nic pójdzie na marne. Je- żeli to nim był istotnie ów skromny po- dróżnik, to snadż sprawy między nimi w należytym szły porządku i Cześnik su­mienie musiał mieć czyste, bo radość

z przybycia gościa okazywał zgoła bez wszelkiego udania.

Kogo to, mospanie, nam Bóg w go' ścinę zsyła — wołał, bijąc się po bokach kontusza, niby kogut skrzydłami. — Kogo to oczy moje nareszcie ujrzeć mogą? Ta*' keśmy czekali, tak czekali. Az oto, wasz^ mość pan i dobrodziej mój, we własnej swojej osobie.

Spostrzegł nagle w teledze drobną twa/ rzyczkę dziecięcia i prawie oniemiał z po' dziwu.

A co to, mopanie, na bryce?—wy/’ krztusił wreszcie.

Dziecko.

Czyje?

Moje.

Jakże to?

Uśmiechnął się ów smutnie i nie od" rzekł nic narazie. Wziął cześnika pod rękę.

Mości cześniku, poproś waść jej' mość dobrodziejkę swoją niech się w tym momencie onym ptaszątkiem małem zao' piekować raczy, a my ze sobą pomówić

na osobności mamy. I to bez straty cza' su, mości panie cześniku kochany, bo ju' tro do dnia w dalszą mi drogę ruszać trzeba, a sprawa długa i zawiła.

Zaczął hukać cześnik na zonę:

Hej, Tecia, Tccia, a chodź £e tu mociumdziko, obacz, mopanie, jakich tu mamy gości.

Przybiegła cześnikowa w szarej kaca' bai z ogromnym pękiem kluczy u pasa, bo choć to juz na wielkich majątkach pani, zwyczajem chudopacholskim kluczy z rąk nie popuszczała.

Po gorących powitaniach z Henrykiem rzuciła się do ucałowania dziecka.

Mała Marta nie mówiła ani słowa po polsku. Cześnikowa, choć z domu Ry' twianówna, była w rodzinie kopciuszkiem, nie dostąpiła tcź łaski światła od zagra* nicznych guwernantek. Cześnik również z wychowania u księży Pijarów pamiętał tylko doskonale Alwara i monitora boć' kowskiego, z francuzczyzną był jednak nie najlepiej.

A wszakże Marta miała zostać pod ich opieką, Bóg wie jak długo.

Henryk po wielogodzinnej konferencji zaledwie miał czas przedrzemać się chwil-' kę, a już, przebrany w nieco strojniejsze suknie, wyruszył w Krakowskie do obo* zu i więcej nie wrócił. Zginął pod Ma«* ciejowicami. Odtąd cześnikowa poświęć ciła się wychowaniu małej Marty z całem oddaniem się, ile ze własnych dzieci Bóg jej poskąpił.

Nie żałowano kosztów, zachodów, sprowadzano najlepsze guwernantki i gu' wernerów, a kiedy wreszcie cześnik prze" niósł się do wieczności, pani Teklą pu* ściła Wólkę w dzierżawę i przeniosła się z wychowanką do Warszawy, ażeby dziew-* czyna mogła użyć świata.

Działo się to w pierwszych czasach powstania Księstwa ^Warszawskiego. Ba" le, zabawy, reduty następowały jedne po drugich. Cześnikowej ciążyło niezmiernie owo życie wielkoświatowe. Uważała, £e jest jako kura, która wychowała kaczęta

i z trwogą patrzy, kiedy jej się wymyka-* ją na wodę. Z wdzięcznością tez przyjęła ofiarę księżnej Sapieżyny, która zaintere^ sowana wielką urodą dziewczęcia, podjęła się wprowadzić ją w świat, zapewniając swoją opiekę.

Odtąd pani Jacuńska, pozbywszy z gło-* wy starania około pięknej panny, oddała się modlitwom i pobożnym uczynkom.

Panna Marta bywała już rzadkim gO' ściem w dworku na Grzybowie.

Staruszka z różańcem w ręku chodzi" ła po pokojach, przesuwając meble, oku' rzając porozkładane na etażerkach cacka i traciła coraz bardziej czucie z wycho' wanką, która stawała się jakaś skryta i zamknięta w sobie.

Mijały dnie za dniami — jednostajne, monotonne, choć w kraju, na święcie dzia«* ły się rzeczy niezwykłe, wstrząsające do głębi świadomość społeczeństwa.

Radykalnie zmieniło się wszystko, kie' dy oto dnia pewnego w mroźny wieczór

dwoje sań stanęło przed cichym dwora­kiem na Grzybowie.

Panna Krystyna domagała się kwatery dla rannego brata i narzeczonego, przy' czem sama z matką prosiła o gościnę, aby mogła zblizka nad chorymi roztoczyć opiekę.

Dom, jak się rzekło, obszerny był, umie' szczanie więc chorych nie sprawiało trud' ności. Znalazł się też wygodny pokój dla sędziny z córką, wszystko to jednak ra- zem wzięte wprowadziło do dworku za­męt, który poczciwą staruszkę przyprą-* wiał o kłopot prawdziwy. Ciągłe przewi­janie się lekarzy, chirurgów, oficerów róż­nych stopni i broni, którzy przychodzili odwiedzać rannych towarzyszy, napełniało dom gwarem.

Było też wiele niepokoju i strapień głębszej natury. Jak się okazało, ręka Wa­cława, źle opatrzona, wymagała powtór­nej operacji. Były nawet chwile, kiedy zwątpiono o jego życiu i cześnikowa od­prawiała gorące modły za konających. Na

szczęście niebezpieczeństwo minęło, opera' cja udała się szczęśliwie i chory potrochu przychodził do zdrowia. Rekonwalescencję utrudniało jeszcze ogólne wyczerpanie or-* ganizmu.

Natomiast rozpłatana kozackiemi sza^ blami, głowa porucznika Grabowskiego zrastała się szybko. Zdrów i wypoczęty siadał do klawikordu i oddawał się uko* chanej muzyce. Haydn, Mehul, Spontini i ten najbardziej umiłowany Mozcrt, ped jego palcami rozbrzmiewali w niezrówna-* nych koncertach, symfonjach, w czarując cej rozlewności lirycznej, poruszającej do głębi serca dwuch młodych dziewczyn, które przytulone do siebie przed ogniem kominka, pod wpływem tej muzyki cza" równej oddawały się marzeniom.

Krystyna i Marta zaprzyjaźniły się

i otworzyły przed sobą serca. Kiedy je-* dnak rozbrzmiewały w saloniku słodkie tony „Uprowadzenia z seraju" lub „Fletu zaczarowanego", marzenia ich niejednakie' mi biegły drogami.

Panna Krystyna, szczęśliwa narzeczo" na, czekała juz tylko dnia, kiedy po za" łatwieniu pewnych formalności świato' wych, będzie się mogła na zawsze połą" czyć ze swym ukochanym bohaterem, Marta tymczasem o innym bohaterze ma" rzyła — o bohaterze, którego imienia na" wet te) swojej serdecznej przyjaciółce po" wiedzieć nie śmiała.

Kto widział jednak jej wzrok, wtedy na balu ambasadora Pradta, kto dostrzegł Izę w nich błyszczącą w chwili, kiedy w najwyższym niepokoju pytała o życie księcia Józefa, ten niezawodnie znalazł rozwiązanie tajonej głęboko w sercu ta" jemnicy.

Widziała te oczy gorejące, widziała w nich łzę błyszczącą hrabina Potocka i wtedy właśnie nn tym balu pamiętnym zainteresowała się osobą dziewczyny. In" tuicja kochającego serca niewieściego umia" ła czytać w innych sercach niewieścich.

Pannę Martę spotkała w dni kilka po tem na pokojach księżnej Sapieżyny.

Przywitała ją obcesowo.

Książę Józef źyjel

Ach!...

Spojrzenie niewypowiedzianej wdzięcz-* ności było dowodem, jak radośnie wiado* mość tę do serca przyjęła.

Książę Józef wrócił i jest w War* sza wie — rzuciła jej znowu innym razem.

Dziewczyna nie mogła opanować wzru* szenia.

^C^idziała go pani, hrabino? Zdrów? Szczęśliwy?

Hrabina, mierząc ją badawczo domyśl' nem okiem, opowiedziała najszczegółowiej dzieje swej pierwszej wizyty u powracają* cego z okropnej wyprawy wodza.

Ah, jaka pani szczęśliwa.

Uśmiechnęła się.

Źe... że?

Zc mogła pani księcia widzieć.

Ha, ha! nie trudno, jak sądzę, bę* dzie i waćpannie takiego szczęścia dostą* pić—odparła nie bez odcienia pewnej zło* śliwości!

Książę nic jest niedostępny, zwla" szcza dla osób, które mają takie cudne, płomienne oczy.

Widząc zmieszanie, zaczęła się śmiać dobrotliwie.

No, no, niema się czego wstydzić, proszę być u mnie jutro o piątej, a mo' ze... może...

Książę jednak nie był dnia tego u hra­biów Potockich. Pochłaniały go sprawy publiczne. Zajął się energicznie organizo- waniem siły zbrojnej. Tedy przedewszyst- kiem, stosownie do starych polskich tra­dycji, zarządził obwołanie pospolitego ru- szenia przez Konfederację Generalną.

Coprawda, nie miał do tej formy prze- starzałej prowadzenia wojny, zbytniego zaufania i rzeczywiście niewielkich docze- kał się z owego pospolitego ruszenia po- ciech. Natomiast pomyślniej wypadły or­ganizacje pierwotnej konskrypcji dwudzie­stu pięciu tysięcy popisowych do linji, poboru do wzmocnionych gwardji narodo-

wych, tudzież branki jezdnej i pieszej, sto" sownie do ilości dymów po wsiach.

Na każdym kroku spotykał trudno*' ści, zda się nieprzeparte, z powodu braku funduszów, z powodu absolutnego wyczer" pania juz lepszego materjału rekruckiego, wreszcie z powodu braku odpowiedniego poparcia u kolegów ministrów. Mimo wszystko, w ciągu kilku zaledwie tygodni stanęło pod bronią znowu kilkanaście ty-' sięcie ludzi, może jeszcze nieprzepojonych duchem wojskowym, ale zdolnych do przyjęcia go w czasie najkrótszym pod gro" zą nieodpartej potrzeby.

Książę rozumiał lepiej, niż ktokolwiek" bądź inny, powagę sytuacji. Kraj nasz stał na przełomie nowych ukształtowań dzie" jowych.

Nieudana wyprawa moskiewska, pro" wadzona przez Napoleona w koalicji z ca" łą Europą, przeciw odosobnionej Rosji, zaczynała przeobrażać się na walkę wszyst" kich sprzymierzonych z Rosją państw Eu" ropy przeciw osamotnionemu Napoleonowi.

159

Przeobrażenie to, na razie, odbywało się potajemnie, w szeregu zdradzieckich knowań i nieszczerości dyplomatycznych, stopniowo jednak wychodził na jaw nie- życzliwy stosunek do cesarza tych dotych­czasowych przyjaciół. Wiadomo już było, że Prusy nawiązały dawny sojuszniczy stosu­nek z Aleksandrem; a obecnie Austrja zdra­dzała coraz wyraźniej dążenia swoje w tym kierunku. Dowódca austrjackiego korpusu posiłkowego, feldmarszałek Schwarzenberg, najserdeczniejszy ongi przyjaciel księcia Jó­zefa ze szkoły wojskowej w Wiedniu, już podczas całej kompanji moskiewskiej, od­grywał bardzo dwuznaczną rolę, teraz zaś niewątpliwie, według otrzymanych z góry wskazówek, zdradza najwyraźniej sprawę Napoleona, a z nią i sprawę polską. Wykonał on ze swoim silnym, wypoczę­tym trzydziestotysięcznym korpusem sze­reg ruchów dziwacznych, świadczących aż nadto wymownie, że działa umyślnie, aże­by obronę Księstwa i Warszawy uczynić niemożliwą. Zresztą, nie było tajemnicą,

źe nawiązywał on sekretne rokowania ze znanym z podobnego rodzaju wystąpień intrygantem Anstettem, wysłannikiem ro^ syjskim.

"Wiadomo było, źe z przebiegłym tym alzatczykiem ułożył zasady podstępnej kon" wencji, polegającej na odsłonięciu War' szawy. Feldmarszałek teź, juź w końcu stycznia, wycofawszy się z korpusem za Pilicę, sam przyjechał do Warszawy, oświadczając rządowi Księswa, źe wobec przeważającej siły nieprzyjacielskiej, nie widzi możności zasłaniania dłużej stolicy. Wiadomość ta w najwyższym stopniu wzburzyła księcia Józefa. Widział, zdradę jawną — zdradę ze strony człowieka, któ" rego niegdyś za przyjaciela swego uwa­żał. Postanowi! się z nim rozmówić, juź nie jak przedstawiciel pewnych interesów politycznych, ale jak człowiek honoru z człowiekiem honoru.

Zdradzasz nas!—rzucił mu w roz" drażnieniu, skoro feldmarszałek przyszedł go odwiedzić w pałacu pod Blachą.

Schwarzenberg starał się kłamliwie usprawiedliwić.

Jakie chcesz — mówi! — ażebym z korpusikiem swoim, zaledwo trzydzie' stotysiącznym, stawiał czoło całej armji rosyjskiej. Sprawą najprostszej taktyki woj' skowej jest zejść z pola, skoro go obronić niepodobna. Dlatego właśnie cofam się ku Galicji.

Książę Józef patrzył na niego długo, badawczo, niepewnie, jakby nie wierzył własnym oczom i uszom. W jego prawej duszy nie mieściło się pojęcie takiego zja' wiska. Nie mógł uwierzyć, ażeby oficer, szlachcic kłamał.

Jakże mu rzu;ić w oczy okropne sio* wo: Łżesz?

Nie ma się co wahać.

Surowe rygory cnoty rycerskiej obo' wiązują młodych podporuczników, porucz' ników, kapitanów, co najwyżej... ha, ha, ha!... Feldmirszalicowi austrjackiemu wol' no być dyplomatą, ^^olno kłamać.

Książę przygryzł wargi.

WIECZNY PŁOUIEA. 11

Nieprawda — zaczął po chwili — w rzeczywistości owa, jak powiadasz, cała armia rosyjska redukuje się do trzydzie- stotysiccznej awangardy i to, jak wiesz, w nienajlepszym stanie. Wojska Miło- rodowicza, Dochturowa i Sackena, w sile, co najwyżej, jak rzekłem, trzydziestu ty- sięcy, są wyczerpane, sforsowane pości- giem, osłabione długiemi marszami i do­prawdy nie zdołałyby przełamać twego korpusu wypoczętego, wspartego nadto przez osiemnaście tysięcy moich nowych zaciągów.

Tak—przerwał tamten—ale za Mi- łorodowiczem, Dochturowem i Sackenem, ciągną Wintzingerode, Tormasow, Kutu- zow, wreszcie sam cesarz Aleksander...

Alei mamy czas... W Galicji i Wiel- kopolsce potrafię wykrzesać jeszcze kilka­dziesiąt tysięcy doskonałego żołnierza. Mo­żemy opierać się skutecznie, choćby do lata. Tymczasem Napoleon...

Feldmarszałek uśmiechnął się ironicznie.

To, to...—bąknął pod nosem.

163

Co to ma znaczyć?

Ach, nic—odparł z udanem lekce' ważeniem — gadamy ze sobą, przyznasz Pepi, zbyt oficjalnie. Kai mi dać fajkę i kawy, pogawędzimy swobodniej...

Książę klasnął w ręce.

Przyniesiono kawę i fajki.

Zasiedli przy małym stoliku. Otoczy' ły ich kłęby sinawych dymków.

Schwarzenberg, wyciągnąwszy się wy' godnie w fotelu, pragnął widocznie zmie' nić panujący dotąd między nimi nastrój.

Rzucił niedbale:

Co mi tam Napoleon!...

A potem, jakby z miękką rzewnością, dodał:

Mów mi, Pepi, o sobie. Miło jest wobec zbliżającej się pięćdziesiątki, wzno/ wić wspomnienia lat młodzieńczych...

Klepnął księcia poufale w kolano.

Czy wiesz, Pepi — ciągnął — jak ja doskonale pamiętam cię jeszcze jako po' rucznika drugiego regimentu kirasjerów. Było to w Czechach w roku... czekaj...

Ksiąrfę jednak nie dal wciągnąć się w ową jakoby serdeczną pogawędkę przy* jacielską i pragnął wrócić do tematu.

Czuł on ogrom odpowiedzialności, jaką na niego wkłada stanowisko. Był pierw* szym mężem w Polsce. Losy kraju miał w swoich ręku. Czyi mógł pozwolić so* bie w tej tak ważnej, tak krytycznej chwili na sentymentalne wspomnienia. Zresztą, rozumiał doskonale podwójną grę Schwar* zenberga. Rozumiał, źe przyjmuje on umyśl* nie pozory poufałej przyjacielskości, ażeby tem łatwiej, tern bezpieczniej wedrzeć się do jego zaufania i mówić o rzeczach nie* bezpiecznych.

Niewątpliwie głównym celem wizyty feldmarszałka „Pod Blachą" był zamiar odciągnięcia Polaków od sprawy napoleoń* skiej. Ostatecznie, o zamiarze odstąpienia od obrony Księstwa mógł dowódca kor* pusu naczelnemu wodzowi wojsk polskich zakomunikować raportem oficjalnym z obo* zu w Pułtusku. Jeżeli osobiście fatygował się do Warszawy, to dlatego jedynie, źe

akładał dalej idące plany swej akcji dy<* plomatycznej. Wyobrażał sobie chytry Niemiec, ze ten rycerski, zawsze miękki i wytworny w stosunkach towarzyskich, książę Poniatowski nie uchybi prawom gościnności i, przyjmując u siebie w do' mu dawnego przyjaciela, pozwoli mu mó' wić bez wszelkich nieprzyjemnych na' stępstw o sprawach najbardziej nawet dra' źli wych.

Spodziewał się pan feldmarszałek tą drogą wysondować Poniatowskiego do gruntu i ewentualnie wyciągnąć z rozmo­wy odpowiednie konsekwencje.

Istotnie też sytuacja ta dla gospodarza była w najwyższym stopniu uciążliwa. Nie chciał być w domu swoim dla gościa niegrzeczny, nie chciał obrazić go u sie' bie, a cisnęły mu się na usta słowa przy' kre, obelżywe, — słowa, których czlowie' kowi honoru, szlachcicowi, oficerowi bez' karnie słuchać nie wolno.

Hamował się jednak całą siłą woli. Zagryzał wargi, lub zapadał w długie mo'

menty milczenia. Ot i teraz, milczenie przedłużało się nad miarę. Przejęło to na* wet chłodem pana feldmarszałka, który, zacząwszy z wielkim ożywieniem historję jakiejś Katinki z Pragi Czeskiej, nagle urwał i tylko coraz obficiej pykał fajkę, dymiąc jak komin.

Zamarła konwersacja całkowicie.

Słychać było cykanie zegara w gdań- skiej szafce i brzęk porcelanowej filiżanki,

o którą gość, mieszając kawę, uderzał dość gwałtownie złotą łyżeczką.

Był widocznie zniecierpliwiony i tem snadź chciał przypomnieć gospodarzowi obowiązki grzeczności.

W milczeniu podrażnienie nerwowe dochodziło do najwyższego naprężenia.

Wreszcie książę Józef przerwał ciszę. Głosem zmienionym, jakgdyby wydobywa­jącym się przez ściśnione gardło, wyrzekł:

Mówiłeś, że cię nie obchodzi Na­poleon... a przecież mu służysz.

Nie. Służę Franciszkowi II, cesa* rzowi austrjackiemu.

Ale cesarz austrjacki jest sprzymie' rzeńcem Napoleona.

Ach, ciągle ten Napoleon! Dajźeź mi pokój! Sprzymierzeńcy mogą jutro sta* nąć naprzeciwko siebie jako wrogowie. Co mnie to obchodzi. Pierwsze stopnie i odznaczenia zdobyłem w wojnach z rzecze pospolitą Francuską, której przewodził ten sam Napoleon Bonaparte — dziś staję po jego stronie. Co jutro przyniesie? — Nie wiem. Ja słucham rozkazów z Wiednia.

Więc rozkaz z Wiednia?

Najformalniejszy.

Ach tak?

A tak...

I nie czujesz, ze Wiedeń prowadzi tu grę podwójną?

A co mnie to obchodzi! Spełniam swój obowiązek jako komendant korpusu.

I dwuznaczną misję dyplomatycz-* ną — dodał książę.

Co to znaczy?

To znaczy, źe książę Schwarzen' berg, potomek starożytnego rodu fran­

końskiego, dał się użyć do roboty.., któ' rej... no...

Mości książę—przerwał z afektacją feldmarszałek — niech książę Poniatowski nie uczy, co winien swojemu starożytne' mu rodowi książę Schwarzenberg. Nie je' stem Polakiem, ażebym się miał poczu' wać do obowiązku... szaleństwa. Ustępuję wobec przemagających sił rosyjskich i je' stem jako feldmarszałek austrjacki w po' rządku.

To zdrada! — krzyknął książę, nie panując już dłużej nad sobą.

Schwarzenberg zerwał się z fotela. Sta' nął wyprostowany jak struna, podniósł wysoko głowę i trzasnął się po rękojeści szpady.

Dobrze! policzymy się.

Zwrócił się po żołniersku lewo w tył i zamaszystym krokiem wyszedł.

Zamknęły się za nim drzwi z hukiem.

Książę pozostał sam... z zadumą. Miał w duszy niesmak, ból, rozpacz.

Niebawem przyszedł z wizytą—Eusta*- chy Sanguszko.

Mój Eustachy — zaczął książę, po przywitaniu — będę cię zapewne prosił na sekundanta.

No, cóź znowu?

Przed chwilą powiedziałem słowa prawdy Schwarzenbergowi. Myślę, źe ju' tro rano przyśle mi z obozu wyzwanie.

Wyzwanie jednak nie przychodziło.

Szwarzenberg, zamiast myśleć o poje-' dynku, podpisywał z Ansettem konwencję i niebawem zaraz przeprawił się pod Ze' grzem za Wisłę.

W kilka zaś dni potem przyszło za pośrednictwem Bigniona do rządu Księ' stwa oficjalne zawiadomienie o odstąpię' niu wojska austrjackiego od obrony W^ar' szawy.

Było już po dziewiątej, kiedy panna Marta wróciła z wizyty od hrabiny Po­tockiej, niestety, srodze zawiedziona. Nie ujrzała dnia tego ubóstwianego bohatera. Tak bardzo pragnęła tego spotkania, tak bardzo — ufna zapewnieniom ukochanej synowicy księcia—była go pewna, źe za­wód ten odczuła, jak cios najboleśniejszy.

Ha, było w tem może jakieś niejasne złowieszcze przeczucie. £e losy juz go ni" gdy więcej ujrzeć nie pozwolą, iz nigdy w życiu nie będzie mogła spojrzeć w te piękne, tajemnie kochane oczy, ze nigdy w życiu nie dotknie dzielnej dłoni naj' pierwszego rycerza Polski.

Boże, tak tego pragnęła straszliwie, tak gorąco tęskniła do tej chwili szczę­śliwej.

Stało się inaczej. Książę zajęty spra­wami publicznemi, na zaproszenie hrabiny Anetty stawić się nie mógł i wszystkie zebrane na herbacie panie były z tego po­wodu jakby zważone, jakby nieswoje.

W salonach pałacu na Krakowskiem- Przedmieściu zapanował nastrój przygnę­bienia. Daremnie uprzejma gospodyni z właściwą sobie żywością i niezrównaną umiejętnością towarzyską starała się go rozproszyć. Chłód wiał zewsząd niepoko­nany.

Zaczęto się wcześnie rozjeżdżać.

Zgoła inna atmosfera wypełniała skrom' ny salonik w dworku na Grzybowie.

Królowała tam miłość gorąca i, zda się, ciepłem swem przesycała całe otoczenie.

Siedzieli przy klawikordzie panna Kry­styna z narzeczonym i jakoby grać mieli

na cztery ręce uwerturę z „Fletu zaczaro' wanego”, ale co chwila melodja urywała się w pół taktu; porucznik Grabowski chwytał nagle, przebiegającą po klawiszach, rękę narzeczonej i przyciskał ją do ust gwałtownie.

Ach, jakiż jestem szczęśliwy!

Ależ cicho!

Boże, jak ja ci, najdroższa, mam dziękować?

Nic nie mówić... grać uważnie... nie zrywać taktu — strofowała, z lekkim akcentem żartobliwości, panna Krystyna.— Niech pan porucznik zachowuje się przy' stojnie.

I wskazywała wzrokiem na siedzące opodal dwie starsze panie.

Rzeczywiście, pani sędzina i pani cze' śnikowa dla przyzwoitości- dotrzymywały młodym towarzystwa. Siedziały one w ro' gu salonu na kanapie w cieniu, niejako oddzielone od klawikordu słupem łuny czerwonej, bijącej, od płonącego na ko­minku ogniska. Poczciwe kobieciny, ażeby

zakochanym nie przeszkadzać zbytnio swo' ją obecnością, udawały, ze prowadzą szep' tem jakąś bardzo ożywioną rozmowę go' spodarską. Przenikliwy, monotonny szept dwuch starszych niewiast przerzynał ostro ciszę w chwilach, kiedy zamilkła muzyka i zagłuszał dyskretne szepty miłosne. Nie mógł jednak zgłuszyć szelestu pocałunków, jakie oficer z młodzieńczą namiętnością, składał na rękach ukochanej.

Panna Krystyna była zgorszona.

Jak panu nie wstyd—szepnęła jak mogła najciszej.

W odpowiedzi porwał jej obie dłonie i wycisnął na nich pocałunek tak niepo' hamowany, taki dźwięczny i rozgłośny, £e obie panie starsze zaprzestały nagle rozmawiać o sprawach gospodarskich i za' żenowane spuściły oczy, jak na komendę.

Sytuacja dozorczyń przyzwoitości sta' wała się dość drażliwą.

W tej chwili jednak zadźwięczały jan- czarki przy chomątach. Sanki zatrzymały się przed dworkiem.

Marcia!—zawołała uradowana pani czcśnikowa.

Niebawem stanęła istotnie we drzwiach panna Marta.

^J^szyscy powstali na powitanie.

Porucznik Grabowski podbiegł pierw­szy i, okrywając rękę przybyłej pocałun* kami, wołał uradowany.

Panno Marto, panno Marto, jaki ja jestem szczęśliwy.

Ale radość jego dziwnie odbiła się od smutnej, boleśnie zasępionej twarzy panny Marty.

Była blada i jakby zgaszona. Siląc się na uśmiech, przez ścieśnione gardło spy^ tała:

Cóź tak szczęśliwego spotkało cię, panie poruczniku?

Ach, pani, pani—wykrzykiwał bez* ładnie. — Jestem dziś najszczęśliwszy z- lu' dzi! Panna Krysta... Nie, doprawdy... to uosobienie dobroci...

Musimy ci oświadczyć, Marciu —

przerwała panna Krystyna—ie dziś właś­nie postanowiliśmy z panem Janem...

Ślub nasz w początkach marca — wtrącił znowu porucznik. — A jakie, juz w marcu... Nieoceniona, nieoceniona!...

Rzucił się do ucałowania rąk narze" czonej.

Tak ■— ciągnęła ona — postanowi" liśmy nie czekać na wyjaśnienie się sy" tuacji politycznej... Zresztą, moiecie być pewni, jeieli wypadnie... jeieli ojczyzna... jeieli obowiązek... no, jeżeli trzeba będzie, aieby porucznik Grabowski stanął pod chorągwią, Krystyna Rytwianówna nie za" trzyma w domu męża, jak nie zatrzymy" wała narzeczonego...

Nie zatrzyma... o spartańska nie" wiasto! Bohaterska niewiasto!—wykrzyki" wał oficer z entuzjazmem.

Postanowiliśmy zatem wziąć ślub za indultem. Kraski nasze zagarnięte i praw" dopodobnie będą skonfiskowane. Nieimoi- na się łudzić. Nie wiem, czy wrócimy się kiedykolwiek do naszej wioski rodzinnej—

a przynaimniej nieprędko. Dlatego tez nie ma potrzeby zwlekać z tem... z tem na/ szem małżeństwem. Zamieszkamy narazie w Warszawie.

Panna Marta stała ciągle nieruchomo, jak posąg boleści.

Cói, nie winszujesz nam?—spytała szczęśliwa narzeczona.

Przyjaciółka jakby przełknęła łzę gorzką.

Alei z całego serca, z całego ser­ca—wymówiła z trudem.

Zda się, nie wiedziała dobrze, co do niej mówiono w tej chwili i co sama od­powiada.

Targały jej istotą straszne niepokoje.

Poza niejasnem nieuchwytnem prze­czuciem złych losów, panna Krystyna, po wizycie dzisiejszej, miała jeszcze niewypo' wiedzianie przykre wrażenie jakiegoś nie' smaku wewnętrznego.

Zdradziła się niebacznie z uczuciami, które dotąd tak zazdrośnie ukrywała w naj' głębszych tajnikach serca.

Nie zaprzeczyła hrabinie dość stano W'

czo, nic wyparła się dość kategorycznie tych spojrzeń wymownych.

Ha, stało się...

Zaczęto ją powszechnie uważać za jed' ną z licznych ofiar tego zdobywcy serc niewieścich.

Co za upokorzenie! Miłość do księcia zmagała się w niej z miłością własną.

Panna Marta była ambitna. Miała wy' górowane poczucie godności niewieściej — miała niezwykle rozwiniętą wrażliwość na tym punkcie, cierpiała też niewymownie.

Miała też ona ową wstydliwość, wła' ściwą naturom namiętnym, wybuchowym i bezwzględnym.

Nie mogła zrozumieć spokoju i pod' dania się, z jakiem te wszystkie panie, ja' koby śmiertelnie w księciu zakochane, cier' pliwie czekały na jego łaskawsze spojrzę' nia. Nie mogła zrozumieć bezwstydnej swobody, z jaką zwierzały się wzajemnie sobie z najintymniejszych drgnień serca.

Świadomość, źe odkryto tajemnicę jej uczuć, piekła ją, jak wielka, otwarta rana.

WIECZNY PtOMIES. 12

Powstawał w duszy bunt nieposkro" miony. Zaczęła myśleć o czynie jakimś rozpacznym... bodaj szalonym, bodaj...

Ach, ujrzeć go raz jeden. Spojrzeć mu w oczy zbliska, dotknąć ręki... a potem...

Potem... potem chciałaby umrzeć...

Ale książę, zajęty pośpieszną reorgani" zacją armji coraz rzadziej ukazywał się w towarzystwach. Dnie przepędzał na po** siedzeniach, mustrach, przeglądach. Konfe** rował z mężami stanu, z oficerami...

Zjawił się dnia pewnego na chwilę w teatrze. Panna Marta, uprzedzona o tem przez przysięgłe wielbicielki bohatera, wy/ brała się również na przedstawienie.

Ale książę ukazał się w loży zaledwie na chwilę, bo wnet wywołany przez ad' jutanta, wyszedł z teatru i więcej już nie wrócił.

Próżno czekała dziewczyna na pojawię* nie się ukochanej twarzy w ciemnej wnęce loży teatralnej. Pusta już była do końca.

Książę w tym czasie spełniał czyn nie" słychanie wielkiej doniosłości.

W Radzie ministrów i w Radzie kon' federackiej podniosły się głosy, źe wobec usunięcia się sukursu austriackiego, niepo' dobna dłużej opierać się wyłącznie na sile własnej, źe zatem jaknajśpieszniej trzeba oddać Warszawę zwycięzcy, ażeby otrzyj mać możliwe najlepsze warunki kapitu^ lacji.

Właśnie do teatru przyniesiono [mu wiadomość o przebiegu dysput w Radzie ministrów.

Książę wybiegi z teatru wzburzony i stawił się niespodziewanie na sesji Rady.

Co waćpanowie zamyślacie? — za' wołał gwałtownie bez wszelkich wstępów.

Wśród Rady zapanowało zamieszanie. Minister Mostowski powstał z fotela i jak­by nieco załapany, tłómaczył się.

Wasza Książęca Mość, wszystko się sprzysięgło, wszystko ciągnie na naszą zgu' bę. Zdrada Austrjaków wytrąca nam z pod nóg ostatnią deskę ratunku.

Więc cóż ztąd?

Nie zdołamy obronić Warszawy naszemi wyłącznie siłami.

Więc?

Jakieś kolczaste słowo u więzło w gar' dle pana ministra.

Zawahał się.

Więc?—nr.legał książę.

Trzeba się będzie poddać... Jak tu siedzimy, będziemy musieli podpisać akt...

Nigdy w życiu—przerwał książę.— Jak tu siedzimy, nie poddamy się... Nie, mości panowie! Jeżeli rząd nie może utrzy' mać miasta, niech sam z miasta wyjdzie... Nie, mości panowie—powtórzył—nie bę- dziemy kapitulowali.

A zatem?

Zatem jutro zaraz opuszczamy War­szawę.

I dokąd zajdziemy?

Bo ja wiem?.,, przed siebie... Ku Krakowowi... Tymczasem do Piotrkowa, gdzie narazie Rosja nam zagrażać nie może...

Projekt księcia nie wywołał wprawdzie

wśród ministrów zachwytu, ale tez nie zdołano mu się oprzeć. Juz późno w nocy zapadła uchwała, stanowiąca wyjazd władz Księstwa do Piotrkowa zaraz na dzień na* stępny.

Jakoż istotnie nazajutrz zaczął się ów exodus.

Wyjechali naprzód powozami członkom wie rządu, za nimi wojsko. Około ośmiu tysięcy ludzi, zdolnych do wymarszu, opu' szczało stolicę.

Wreszcie dnia 5 lutego na czele szta­bu i niewielkiego oddziału ułanów wy' szedł sam książę.

Przez ulice miasta jechał smutny i przy<< gnębiony, jakby w przeczuciu, źe już tu więcej nigdy nie wróci.

Podobne przeczucia owładnęły sercem panny Marty, która wyszła na ganek dworku na Grzybowie, ażeby bodaj zda-* leka pożegnać, przeciągający tamtędy ku rogatkom Jerozolimskim, oddział.

Dawno juź przebrzmiały echa kopyt końskich, uderzających o zmarzłą ziemię

gościńca, a ona stała nieruchoma, patrząc gdzieś w dal nieznaną—w stronę, w któ' rą jechał on...

Twarz jej powlokła śmiertelna bla' dość, tylko oczy gorzały jakimś dziwnym blaskiem.

Jezus Marja, Marciu, czyś ty nie chora? — zawołała Krystyna, która, wy/ płakawszy się uczciwie, żegnając woja' ków, zwróciła teraz uwagę na przyja' ciółkę.

A miała czego płakać nieszczęsna ko' bieta. Nagła decyzja wymarszu wojsk, po* krzyżowała fatalnie jej sprawy sercowe.

"Wiedziała dobrze, ze porucznik Gra' bowski, z chwilą kiedy tylko przyjdzie' ostatecznie do zdrowia, będzie musiał sta' nąć w szeregach.

Nie chciała odwodzić go od tego, dla swoich, jak mówiła, planów matrymonial' nych: nie chciała, ażeby przez to małźeń' stwo uchylał się od obowiązków wzglę' dem ojczyzny.

Znaleziono inne rozwiązanie. Porucz'

nik, korzystając z tego, że rany jego na głowie nie zagoiły się jeszcze całkowicie, uzyskał w swojej komendzie urlop tygod- niowy. Postanowiono tedy urlopu tego użyć na załatwienie formalności ślubnych.

Panna Krystyna wiedziała, źe będzie musiała oddać wojnie męża natychmiast po ślubie.

Tak się to żeniono w tych czasach walk nieustannych.

Dzielna dziewczyna przyjęła los swój mężnie.

Odjazd wojsk był dla niej niejako sym<* bólem odjazdu, który ją tak blisko, tak bezpośrednio obchodził...

Otarła jednak oczy i zaniepokojona postawą przyjaciółki, podbiegła do niej z właściwą sobie troskliwością.

A panna Marta, bez słowa, osunęła jej się, jak martwa w ramiona.

Zdawało się, że dusza z niej uleciała.

Krystyna wydała okrzyk przerażenia.

Rozkoszne dni miodowego miesiąca przedłużały się szczęśliwie. Porucznik i pan' na Krystyna wzięli ślub już pierwszego marca w kościele PP. Wizytek na Kra' kowskiem Przedmieściu.

Slub odbył się bez wszelkich okazało' ści, ile źe smutne wypadki krajowe nie uspasabiały do hucznych wystąpień.

Nadto, w przeddzień ślubu samego, panna Krystyna otrzymała wiadomość, że brat jej najmłodszy, Janek, wzięty do nie' woli pod Borysowem, nie przetrzymał uciążliwych trudów wygnania i zmarł w drodze do Tweru.

Odprawiono też dnia tego mszę żałob' ną za duszę zmarłego, a nazajutrz młoda

para stanęła przed ołtarzem, ażeby wziąć błogosławieństwo na drogę życia.

Czy długiego?

Porucznik lada dzień oczekiwał wezwą/ nia do pułku. Wiedzieli oboje aż nadto dobrze, źe dni ich szczęścia są policzone. Oddali się też miłości z jakąś szaloną, de' speracką bezwzględnością.

Porucznik znalazł kwaterę w małym domku na Nowym'S wiecie i przeprowa' dziwszy się tam z żoną, zniknął niemal dla ludzi.

Nie widywano ich na mieście, nie w i' dywano też w dworku na Grzybowie.

Młodzi, tonąc w uściskach, czekali aż przyjdą ich zbudzić ze snów czarownych do rzeczywistości.

Sztafeta?!

Niekiedy w nocy, na odgłos rozgwa' ru jakiegoś przed bramą domu, Krystyna zrywała się z pościeli, siadała na łóżku, pełna niepokoju i nasłuchiwała, czy nie zbliża się już owa straszliwa, nieuniknio'

na konieczność, która położy kres ich roz^ koszy.

A i przyszła ta sztafeta nieszczęsna. By<- ło to w drugiej połowie czerwca.

Przyszła nie w nocy, lecz w cudny dzień słoneczny.

Mogła być godzina ósma rano. Kry-* styna, która wstała wcześniej, z niecierpliw wością oczekiwała chwili przebudzenia się męża.

Pragnęła mu powiedzieć rzecz niesły* chanej wagi.

Tak, nie miała już wątpliwości. Od kilku dni miała w sobie tę myśl rozkosz' ną, a zarazem dziwnie niepokojącą. Kil" kakrotnie, cała zarumieniona, nachylała' mu się do ucha, ażeby zwierzyć swoją ra' dość, ale jakiś wstyd niewytłomaczony, po<* wstrzymywał ją od tego kroku.

Co złoto kochane powie? —- pytał czule porucznik, nachylając głowę.

Ach, nic, nic...—odpowiadała zaże-* nowana kobieta i zamiast zwierzeń całowała tak gwałtownie, że aż dzwoniło mu w uchu.

Dziś postanowiła powiedzieć stanów' czo. Dziś ma już pewność zupełną.

Wybadała właśnie, zresztą drogami naj' bardziej okółnemi, swoją starą służącą, która niewątpliwie mogła zdobyć w tej mierze niejakie doświadczenie. Miała po' czciwa kobiecina aż czternaścioro dzieci, z których trzech synów, chłopów jak dę­by, służyło w wojsku pod księciem.

Mateuszowa, krzątając się około śnia' dania, objaśniała swojej młodej pani jako to się na świecie pełni, źe oto się ludzie jedni rodzą, drudzy umierają, kiedy w sie' ni stanął jakiś obcy człowiek.

Porucznik Grabowski?—spytał ob' cesowo.

Krystyna drgnęła.

Przybyły ubrany był po cywilnemu, ale snadno poznać w nim można było wojskowego.

Stał wyprostowany jak struna.

Pan porucznik jeszcze w łóżku — tłomaczyła Mateuszowa.—Niech pan po' fatyguje się innym razem.

Sprawa niecierpiąca zwłoki.

Krystyna pobiegła obudzić męża.

Po chwili stanął w progu porucznik w rannym stroju.

Przybyły oddał, wyjęty z zanadrza list, i zwróciwszy się na pięcie, wyszedł bez słowa.

Porucznik otworzył kopertę.

Książę osobiście wzywał go do Zittau, w Saksonji, gdzie nanowo organizował swoje wojska, zaliczone obecnie dekretem cesarskim, jako korpus VIII do Wielkiej Armji. Wypadało dla zbyt słabych kom' pletów stapiać razem pojedyńcze pułki. Porucznik Grabowski, z nominacją na ka' pitana, przeznaczony jest do pułku dwu> nastego, który to pułk w wojnie rosyj' skiej utracił wielu oficerów, a prawie wszystkich wyższych, tak, źe już nad Be' rczyną dowodził nim kapitan, niejaki Słon' czyński.

Przybycie ofi:era jest nieodzowne. Ma on możliwie najkrótsze aii drogami prze' bierać się do Saksonji, ażeby przed po'

czątkiem lipca mógł objąć powierzoną so' bie komendę.

Dał zonie list do przeczytania.

Wzięła driącemi rękami. Litery ska kały jej przed oczami. Opanowała się je dnak i przeczytała pismo do końca.

Rzucił na nią pytające wejrzenie.

Jedź — rzekła po chwili z najwięk- szym wysiłkiem.

Ale w tej chwili niezwykła bladość twarz jej pokryła, zachwiała się na no' gach i byłaby padła na ziemię, gdyby po- rucznik nie chwycił ją w ramiona.

Dźwignął omdlałą i zaniósł na łoże.

Doktora!—krzyknął w rozpaczy na Mateuszową.—Na miłość boską, doktora, jak najprędzej! Zasłabła, zachorowała rmv ja najdroższa!—wołał, odchodząc od przy' tomności.

Mateuszowa jednak, zamiast biedź po doktora, przyniosła z kuchni octu i zaczę' ła cucić omdlałą, a porucznika uspakajała, jak umiała, najwymowniej...

O, niech się pan porucznik tak

znowu nie stracha. Nic pani naszej nie będzie. Zwykła to rzecz. Juz to kobiecie w tym stanie różne się przypadłości wy/ darzyć mogą...

W jakim stanie?

A to pan porucznik niby nic nie zauważył, że to pani nasza nieledwie od sześciu tygodni... a może więcej... To pa/ ni panu nic nic rzekła?... No... no...

Porucznik zrozumiał. Uczucie radości zalało mu serce. Rzucił się na omdlałą i pokrywał pocałunkami jej twarz, ręce, nogi.

Otworzyła oczy.

Po południu, około trzeciej, porucznik ubrany po cywilnemu, niby turysta, wy' bierający się w podróż dla przyjemności, siadał do kocza, zaprzężonego w parę' tę' gich, gniadych wałachów.

W oknie stała Krystyna biała, jak chusta.

Książę Józef, ginąc w nurtach Elstery, Bogu odniósł honor polaków.

Śmierć zwolniła go z przysięgi...

Cześć bohaterowi! Śmierć jego i dzie* siątków tysięcy walecznych nie była bez* płodna.

Tak, śmiało twierdzić można, że w tych bojach okropnych ani jedna kropla krwi nie poszła na marne.

Ożywcza potęga tradycji w jednakiej niemal mierze mieści się we wspomnieniu klęsk wojennych, jak najświetniejszych try* umfów, jeżeli wśród klęsk tych nie za* chwiała się dobra sława narodu.

Spełnili godnie swój obowiązek do ostatka w obliczu całej Europy. W naj< trudniejszych chwilach nie padł cień na dobre imię żołnierza polskiego.

Po strasznych klęskach październikom wych roku 1813 pozostała żałoba i ból, lecz ani cienia goryczy. Ci, co wynieśli

iycie z krwawych rozpraw, wracami z du" mą w domowe pielesze.

Niestety, nie wielu takich było. Pod Lipskiem śmierć kosiła z jakąś wściekłą zajadłością.

Juz walki w dniu 18 i 19 październik ka zredukowały korpus księcia Józefa do 2,500 ludzi. Na północy jenerał Dąbrów" ski miał ich zaledwie 1,500.

Dnia 19 października wojska polskie zaliczone do arjergardy francuskiej, juź po przejściu wielkiej armji za Eisterę, broni" ły przedmieść Lipska prawie do wieczora. Wypadło im zająć stanowisko w połud" niowej części miasta, między Windmuh" lenthor i Muntzthor, odpierając ataki Pa> skiewicza i Chowańskiego.

Rozpoczął się szereg utarczek chao" tycznych, bezładnych, bezplanowych. Woj" ska ogarnęła furja wzajemnego wytępia" nia się.

Nie dawano i nie brano pardonu.

Zmagano się na bagnety, na pięści... szarpano zębami-

Ze wszech stron lały się nieprzerwa' ne potoki ołowiu z broni ręcznej, to raz wraz, najniespodziewaniej padał pocisk armatni.

W jednej z ciasnych uliczek koło Muntz' thor, pod osłoną występów starych do' mów, kapitan Grabowski z niedobitków swego pułku uformował kolumnę przeciw, wdzierającym się od wschodu, jegrom z dy^ wizji Paskiewicza.

Ruszył na czele z podniesioną szpadą, kiedy nagle nieprzyjaciel atak swej pie' choty poparł ogniem dwuch armat.

Pierwszy pocisk urwał kapitanowi rę' kę ze szpadą. Odpadła, niby nożem od' cięta. Szedł jednak dalej. Wyciągnął rękę lewą w stronę wroga.

Naprzód!

W tem kula karabinowa ugodziła go w czoło.

Padł swoim pod nogi.

Z nastawionym do ataku bagnetem zwarli się z nieprzyjacielem nad jego cia' łem. Niebawem przykrył go wał trupów.

WIECZNY PŁOMIEŃ.

13

Przez chwilę miał jeszcze świadomość tego nieznośnego ciężaru...

Skoro kapitan Grabowski poraź pierw" szy obejrzał się przytomnie dokoła siebie, zdało mu się, że zbudzono go nagle ze snu długiego i męczącego.

Raziła go, bijąca przez okna jasność światła. Chciał przysłonić oczy dłonią, ru" szył więc prawą ręką, ale dłoni przy niej nie było.

Podniósł do góry nagi kikut i przy" glądał mu się ze zdumieniem. Przedramię ucięte poniżej łokcia, zakończone było ja" kąś odrażającą formą pościąganej skóry.

Wykonał tym bezkształtnym kikutem nieokreślony ruch w powietrzu i doznał niewypowiedzianie przykrego uczucia.

Zapadł w zadumę. Przymknął oczy i starał się przypomnieć sobie zdarzenia. Nie mógł jednak ustalić granicy między tem, co mu się wydało sennem marze" niem, a rzeczywistością.

Istotnie coś mu się ciągle marzyło, źe stracił rękę, prowadząc żołnierzy do ata* ku, źe potem upadł na bruk ulicy i dusił się pod ciężarem jakichś ciał, walących się na niego bez końca.

Uczucie duszenia się było najokrop' niejsze. Wypełniało ono całkowicie istotę tego strasznego koszmaru, który prześnił— stanowiło niejako jego treść zasadniczą.

Powracało ustawicznie ze wszystkiemi towarzyszącemu mu okolicznościami.

Rzekłbyś dotąd jeszcze ma pełne noz' drza tego mdłego, pobudzającego aź do wymiotów, zapachu krwi zmieszanej z bło' tem ulicznem...

Bił się i upadł ugodzony kulą w głowę...

Podniósł lewą rękę i zmacał nad czo' łem mocną, pełną nierówności wklęsłość, która mu wszakże, przy dotyku zbytnio nie dokuczała.

Więc to jest rzeczywistość! Gdzież się zaczynają koszmary?

Co prawda, w dniu rozpraw lipskich miał już gorączkę od samego rana. W przed"

dzień ranny dwukrotnie bagnetem w bok i w udo, w rozgwarze bitwy nie miał możności należycie ran opatrzyć. Przewią' zał je tylko na razie, ażeby krew zatamo" wać kawałkiem podartej koszuli, skoro zaś noc zapadła, a ustało na chwilę piekło ognia, wyczerpany do ostateczności, na nic nie bacząc, zwalił się, gdzie stał, na ziemię i przespał snem kamiennym go' dzin kilka.

W nocy deszcz chlapał bez ustanku. Przed świtem, kiedy zagrały trąbki alar" mowę, zbudził się, dygocąc na całem ciele; wstrząsały nim dreszcze tak potężnie, źe dzwonił zębami jak w febrze.

Stary sierżant pułkowy podał mu ma* nierkę z wódką. Pociągnął haust jeden i drugi.

Zrobiło mu się ciepło. Poczuł w so' bie jakąś niezmierną, nieznaną dotąd ener* gję. Słaniał się na osłabionych ze znużę" nia nogach, a zda się, nie pragnął wypo" czynku.

Parło go coś do ruchu, do czynu, do

walki. Miotała nim wściekłość straszliwa. Byłby nieprzyjaciół kąsał, darł paznog' ciami.

W głowie mu huczało, a cały świat tańczył przed oczami, jak pijany.

Juz wtedy z pewnością był nieprzy' tomny, juz wtedy zacierały się granice między światem rzeczywistym a fanta^ stycznemi zwidzeniami rozgorączkowanej wyobraźni.

Pamięta, jak w podnieceniu, pełen egzaltacji, perorował przed szeregami o ko* nieczności poświęcenia wszystkiego dla sprawy.

W południe przeszło godzinę stali bez' czynnie z bronią na ramieniu pod ulewą krzyżowego ognia działowego.

Myślał wtedy z rzewnością o żonie i o dziecku.

Ale zaczął się taniec śmierci...

Nie słyszał huku armat, nie widział padającego gęsto trupa w swoich szere- gach.

Sprawa była przegrana niewątpliwie

i bezpowrotnie; pozostawało im tylko roz' paczliwe pragnienie chwalebnego zgonu, a imaginacja rozigrała się wtedy właśnie najcudniejszymi obrazami szczęścia i roz' koszy...

Odzie granice myśli rozumnej i cho' robliwego obłąkania?

Otworzył oczy i przyglądał się uważ­nie kikutowi. Choć jeszcze siny, zaciąg' nięty skórą o obrzydliwie połyskującej powierzchni, był już jednak zagojony zu' pełnie.

Jak długo trwać mogło, to jego odrę' twienie?...

Przez okna widział dachy pokryte śnie' giem. W blasku słońca iskrzyły się one oślepiającą białością.

Gdzie jestem? W jakim kraju, w ja­kim miejscu, w jakim czasie?

Po prawej i lewej stronie wzdłuż wiel' kiej sali ciągnęły się długim szeregiem łóżka, takie same, na jakiem on leżał.

Szpital!

Spróbował głosu.

Hei!

Krzyknął tęgo, ai chorzy lezący obok niego podnieśli trwoinie głowy.

Przybiegł posługacz i mówił coś ura­dowany, ale mówił tak okropnym szwab" skini narzeczem, że kapitan wogóle nie nazbyt w niemczyźnie mocny, nie zro" zumiał ani słowa.

Wo bin ich? — powtarzał uparcie jedno pytanie.

Posługacz, widząc, ie się sam dogadać nie potrafi, pokazywał coś na migi i wy" biegł pośpiesznie.

Po chwili wracał, prowadząc ze sobą siostrę miłosierdzia.

Kiedy się nachyliła nad kapitanem, poznał w niej pannę Martę.

Narazie zdawało mu się, ie w dal" szym ciągu jest ofiarą jakichś zwidzeń niepojętych, ale skoro powitała go słod" kim głosem, uwierzył w prawdziwość zja" wiska.

Pani, pani? panna Marta?

Tak, kapitanie. To ja! Jakie się

cieszę, ze mnie waćpan poznajesz. Od dwuch miesięcy czekaliśmy na to w naj" wyższym niepokoju. Były juz chwile, żeś' my zwątpili.,.’

Urwała.

Co się ze mną działo?

Byłeś waćpan nieprzytomny... Ba" liśmy się, źe juz nigdy do zdrowia nie przyjdziesz...

Ach!

Na szczęście młody organizm zwal" czył chorobę. Znaleziono waćpana w okrop' nym stanie. Wydobyto z pod kupy tru" pów prawie trupa... Mundur oficerski zwró" cił uwagę lekarza. Spostrzeżono, że jeszcze żyjesz... Zrobiono operację jaknajstaranniej, ale przyplątało się zapalenie mózgu...

Może kula — ciągnęła dalej panna Marta—może kula, która strzaskała wać" panu kość czołową, nadwyrężyła jakąś część mózgu... może inne wstrząśnienia... lekarze tutejsi nie rokowali nic dobrego... A jednak...

Więc jesteśmy?

W Lipsku.

Ach! ciągle w Lipsku!

Jesteś juz, kapitanie, ostatnim z na' szych rannych. Wszyscy, którzy nie zmarli, wrócili juz dawno do domów wyleczeni.

A sprawa?

Przegrana bezpowrotnie.

A książę?

Zginął śmiercią walecznych, jak na bohatera przystało.

Zamilkli.

Łza stoczyła się po policzku siostry Marty. Kapitan uczuł nagle dokoła siebie straszliwą, beznadziejną pustkę. Ale po chwili, jakby wstydząc się swego czynu, z największą nieśmiałością ujął lewą swO' ją ręką dłoń panny Marty i, przycisnąw' szy ją do ust, szepnął cicho:

A żona moja?

Czeka waćpana niecierpliwie, a w tej chwili... moie... może nie sama?

Ach!

Jakie mu pilno było teraz do zdrowia.

Rekonwalescencja kapitana od czasu odzyskania przytomności postępowała nie* zmiernie szybko. W tydzień niespełna po' tem mógł juz znieść trudy podróży.

Wyruszono nie zwlekając w drogę.

Jechał pod opieką swego Anioła Stróża. Panna Marta wiozła go wprost do swojej Wólki w Podlaskiem, omijając Warszawę.

Dlaczego do Wólki?

Wioskę waszą na Litwie skonfi' skowano, jak również wszystkie majątki Rytwianów — tłomaczyła panna Marta.— Odstępuję wam tedy to swoje dziedzictwo na własność.

Jak to? Nie rozumiem.

Oh — mówiła z westchnieniem. — Zostawił mi ojciec dość znaczną fortunę; poczciwy cześnik powiększył ją jeszcze do' brą gospodarką, ale mnie już dóbr ziem' skich nie trzeba... Ja już nie dla świata...

Ach, ktoby przypuścił coś podob' nego—dziwiła się hrabina Anna Potocka,

skoro się dowiedziała, źe panna Marta zo' stała szarytką i pielęgnuje chorych w szpi­talu św. Rocha w Warszawie. — Ktoby przypuścił—mówiłu u siebie na zebraniu— ie dziewczyna, której oczy tak gorąco pło' nęły na sam dźwięk imienia kochanego Peppi, zostanie siostrą miłosierdzia.

Nigdy nie zapomnę wyrazu jej oczu wtedy na balu u pana de Pradt.

Kapitan zastał juź w domu syna. Da' no mu imię Krystyn.

Krzyś miał zaledwie lat szesnaście w ro' ku 1831. Na pierwszy odgłos ruchu za' ciągnął się do pułku ułanów. Pod Stocz' kiem stracił rękę, jak ongi ojciec pod Lipskiem...

KONIEC.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jaroszyński Tadeusz DOBRA KREW
Jaroszyński Tadeusz DWIE NOWELE
Jaroszyński Tadeusz DOKTOR TOMASZ
prezentacja rola słońca w panu tadeuszu
199702 freud wiecznie zywy
Lenin wiecznie żywy z Komorowskim w tle
Przesłanie PANA TADEUSZA, Szkoła, Język polski, Wypracowania
BUSZUJĄCY W ZBOŻU, Pedagogika, Czytajmy razem Anioła Stróża- brat Tadeusz Ruciński, Teksty do CZYT
praca-magisterska-7008, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
praca-magisterska-7092, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
POLSKA XVI-XVII wieczna
praca-magisterska-7091, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
Umowa społeczna w XVII wiecznej Anglii
Kazn. 3 w.11 WIECZNIE MŁODZI, Wiersze Teokratyczne, Wiersze teokratyczne w . i w .odt
praca-magisterska-7056, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
praca-magisterska-6927, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
praca-magisterska-6888, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki

więcej podobnych podstron