Jaroszyński Tadeusz DOKTOR TOMASZ

TADEUSZ JAROSZYŃSKI

DOKTOR TOMASZ

POWIEŚĆ

Oczywiście było to najzwyczajniejsze przywi­dzenie!

W rozdygotanej gorączkowo żeżodze upalnego południa, w przejaskrawych blaskach płomiennych promieni słonecznych, kiedy niby żar żywy lał się z nieba na ziemię, jak zjaw czarodziejskiej fata­morgany, wśród rozbielonych pyłem drogi prze­stworzy przesunęło się widmo człowieka, który zginął oddawna, o którego istnieniu od lat kilku­nastu najmniejsza wieść nie dochodziła. Zjawił się tu — w odległej mieścinie normandzkiej o setki mil od kraju — on, Edwin!

Niewątpliwie uległ choroblivvej halucynacyi wzro­kowej, co zresztą łatwo da się wytłomaczyć nad- zwyczajnem przedraznieniem nerwowem i tą spieką okrutną, która, zda się, świat cały pogrąża w ja- kiemś strasznem, delirycznem majaczeniu.

Tomasz przesunął ręką po spoconem czole. Stanął zdumiony na pustej szosie, wspinającej się

DOKTOR TOHttZ 1

w gorę, wśród ^opalizowanej w mgłach nagrza­nego powietrza zieleni.

Jest sam — nieznany, w nieznanym kraju...

Musiał on w drodze z Paryża zatrzymać się przez całe trzy godziny w Lisieux, w mieście okrę- gowem departamentu w Calvados, gdzie czekał na pociąg, idący do Trouville. Nieznośne są chwile oczekiwania na stacyach rozjazdowych, zwłaszcza, jeżeli się nie jest szczególnie usposobionym do zwiedzania osobliwości miejscowych. Lisieux wpraw­dzie posiada prastary kościół katedralny, przyczem całe miasto o wybitnych cechach swego staroży­tnego pochodzenia, pełne zabytków oryginalnej normandzkiej architektury, przedstawia się nie­zmiernie interesująco, ale on nie jest w możności poddać się bezwzględnie czarowi wrażeń estety­cznych, choć pragnąłby tego najusilniej.

Przebiegał wązkie, kręte uliczki, wśród domów

0 nieskończonej rozmaitości kształtów, o sylwe­tach fantastycznych, pełnych występów, wrębów, wyskoków, nieoczekiwanych skrętów i załamań. Przyglądał się wysokim, spiczastym dachom, ogro­mnie bogatym w barwie omszałej, dachówki i w li­nii pogiętej falisto ze starości — w linii porwa­nej przez nieprzeliczone dymniki, wieżyczki i przy­budówki, które nagromadzili ku przedziwnej malo- wniczości, niezrównani kompozytorowie — czas

1 przypadek. Wmawiał w siebie, iż powinien za­jąć się baczniej szczegółami więźby i zdobień ory-

ginalnego budownictwa, jakie spotykał na każdym kroku w sposobie ustawienia podsieni, wykuszów, ganków, balkonów, galery i, obiegających szczer­bate mury. Kazał sobie przyglądać się mostom, przerzuconym przez rzekę, przepływającą leniwie miasto, i widział je dokładnie — widział, że były innej zgoła konstrukcyi, innego charakteru niż te, które znał w Polsce. Takie spotykał tylko na obrazach i rysunkach, wyobrażających jakieś śre­dniowieczne historye. Wszystko to jednak pozo­staje jakby poza świadomością chwili. Rozumie, że rzeczy widziane utrwalają mu się w pamięci, że może kiedyś, po pewnym czasie, przy jakiemś szczególnein podrażnieniu kory mózgowej, jak przy zastosowaniu pewnych reakcyi chemicznych do kli­szy fotograficznej, wyłoni się dokładny obraz wra­żeń, dziś otrzymanych. Ale na razie najzupełniej jest na nie obojętny, a raczej męczyć go zaczyna nieznośnie owa mechaniczna robota postrzegania. Spuszcza wzrok na ziemię, tuż przed siebie, i obser­wuje cień, plączący się pod nogami. Wraca nie­cierpliwość, chciałby być już na miejscu, w Trou- ville, poznać ludzi tych...

Spojrzał na zegarek. Upłynęła zaledwie jedna godzina na włóczędze. Co zrobi z resztą czasu?

Zaklął siarczyście.

Nie wszyscy mogą pozwolić sobie na podró­żowanie pociągami bezpośredniej komunikacyi. To­masz podróżował łanio. Jechał jako lekarz do

l*

chorego, którego miał wziąć w opiekę — do ta- betyka, który od lat kilku nie dźwigał się prawie z hiobowego fotelu niemocy. Jechał jak na stra­coną placówkę, spaliwszy za sobą mosty.

Wyczytał w ogłoszeniach o zapotrzebowaniu po­czątkującego lekarza, lub studenta medycyny, któ­ryby się podjął pielęgnowania chorego, dotknię­tego bezwładem. Trzeba było wyjechać do Fran- cyi, potem do Egiptu. Im dalej, tem lepiej!

Złożył ofertę i jakkolwiek nie był już przecież lekarzem początkującym, nie bacząc na długie lata praktyki, na poważne prace naukowe, które miał za sobą, rzucił wszystko i jechał jak desperat, ażeby za skromne wynagrodzenie spełniać prawie lokajskie funkcye przy złożonym ostateczną nie­mocą Łazarzu zamożnym... Przyjął to miejsce skwapliwie i bez zastrzeżeń, gdyż za wszelką cenę chciał uciec od miasta, w którem mu było za cia­sno, w którem się nie mógł ukryć, schować w mro­kach niedosiężonych, gdzie nie mógł przepaść nie- dostrzeżenie, jako indywidualność wśród miliono­wego mrowiska ludzkiego, gdzie był zbyt wido­czny, zbyt znany...

Jak tonący brzytwy, chwycił się tej pierwszej sposobności wyjazdu, gdyż w przeciwnym razie musiałby sobie w łeb palnąć nieodwołalnie.

Tak jest. Przesiedział noc całą nad biurkiem, na którem piękny belgijski rewolwer sześciostrza-

łowy kusił go wężowo ostremi połyskami świetnie odpolerowanej stali.

Przytknąć do rozpalonej skroni chłodną lufę... jedno pociągnięcie cyngla...

Wyobrażał sobie, źe ostry, gwałtowny boi, kiedy kula skroń prześwidruje, sprawiłby rozkosz nie­pojętą, jak nieskończoność.

Już dawniej doznawał podobnych pożądań, już dawniej pieścił się lubieżnie pragnieniem takiej rozkoszy absolutnej.

Ale wtedy nie miał pod ręką rewolweru. Obe­cnie posiada broń doskonałą, niezawodną; a je­dnak... He, he, jest wprost śmieszny...

Obełguje się uparcie — bawi się dziecinnie naiwną dyalektyką na temat: czy samobójstwo nie jest tchórzostwem?

A przecież wie napewno, że doktor Tomasz Powalski nie może już pod żadnym pozorem uka­zać się na mieście, gdzie go wszyscy znają...

Przeszła noc. Świt dawno rozrzedził gęste mroki i biały dzień stanął w oknach w całej swej szczerej jasności, a on ciągle jeszcze bawił się dziecinną dyalektyką na temat, czy samobójstwo nie jest tchórzostwem.

Instynkt samozachowawczy, niby zręczny adwo­kat, sypał jak z rękawa argumentami pełnemi mocy i przekonania, oślepiał błyskawicami frazesu, wre­szcie znużył do ostateczności gadatliwością bez końca. Nie był bynajmniej przekonany, ale zmę­

czony, wyczerpany, apatyczny, niezdolny zgoła do kroku stanowczego, do czynu... jedynego, kiedy rano usłyszał w przedpokoju pierwszy szelest zbu­dzonego do czuwania życia miejskiego.

To do puszki we drzwiach wrzucono poranną gazetę. Odruchowo wstał, wyjął pismo i czytał z jakiemś bezmyślnem, upartem zajęciem. Czytał artykuł wstępny, wiadomości bieżące, telegramy, ogłoszenia... Znalazł ogłoszenie, które przykuło na­gle całą jego uwagę. Wytężył wzrok, skupił całą świadomość.

Dziwna jasność rozlała się pod sklepieniem cza­szki. Odetchnął szeroko, jak człowiek, któremu groziło straszliwe niebezpieczeństwo, i nagle wi­dzi się ocalonym, jak człowiek, którego wyrwano niespodziewanie ze szponów śmierci.

Uczuł dla siebie litość bezbrzeżną...

Zwierzę chce żyć, choćby kosztem najwyższych cierpień człowieka, broni się więc w rozpacznych wysiłkach przeciw wyrokom jego rozumu, buntuje się namiętnie przeciw nakazom jego woli.

Wyjedzie, usunie się z oczu tym wszystkim, którzyby go zranić mogli nieoględnem słowem, w których spojrzeniu wyczytaćby mógł urągliwy wyrzut, że nie zabił jej lub siebie...

Wyjedzie. To takie proste rozwiązanie dyle­matu. Takie jasne, łatwe, a jednak przez całą noc męczących targów między rozszczepionem na dwoje jestestwem nie przesunęło mu się ani razu przez

głowę. Tępa myśl, niby ślepa szkapa, wprzężona do kieratu, krążyła około lufy rewolwerowej, nie mogąc się od niej oderwać, ani zboczyć z błę­dnego deptaku.

Nie wierzył przed chwilą, że może nie zabić się dziś koniecznie.

Spłynęła nagle ogromna radość życia. Jedno­cześnie podniosła się z głębin duszy niewysłowie- nie bolesna pogarda i szła okrutna, bezlitosna, przez ogrójec umiłowań wszystkich, druzgocąc, wdeptując w ziemię najwspanialsze jego kwiaty. Szła w górę przemożna niechęć do samego sie­bie, aż ścisnęła za gardło mocnym fizycznym spazmem.

Wstrząsnął się: jest mały, nizki, marny!

Ferował w trybunale uczucia wyrok surowy, bezwzględny, ale zjawił się niewołany obrońca i założył apelacyę do wyższych instancyi intelektu, powołując się na tysiące okoliczności łagodzących.

Po powtórnem przejrzeniu sprawy, przywracał się do czci utraconej.

Jest pewny, że gdyby powołano go do czynów poważnych, ogólniejszej doniosłości, nie wahałby się, spojrzałby śmiało śmierci w oczy, ale nie chce ginąć głupio dla przesądnych uprzedzeń środowi­ska, dla konwencyonalnych kłamstw o odpowie­dzialności honorowej męża za czyny kobiety, którą mu przypadek narzucił na żonę.

Niema rady — nie ujdzie... Pad! cień na du­

t

szę skazaną! Nie wyrwie ciernia z serca, z pa­mięci... Chciałby się przepalić w jakim wielkim ogniu próby; radby doświadczyć się w jakiejś tę­giej, męskiej rozprawie, stanąć wobec naprawdę groźnego niebezpieczeństwa, bo inaczej...

Nie jest tchórzem.

Uczuwa w sobie romantyczną potrzebę przy­gód szalonych, gwałtownych, bezmiernych.

Gdyby był magnatem, podniósłby wszystkie fundusze swoje i ruszyłby w świat, jak Byron, szukać awantur romantycznych.

Ha, ha, ha, nikczemna, głupia pospolitość ży­cia. Przyjmie miejsce przy niedołężnym tabetyku. Na romantyzm pozwolić sobie mogą lordowie...

Wsiadł do dorożki i udał się pod adres, wska­zany w ogłoszeniu. Zastał tam niezmiernie wy­twornego pana, który jako plenipotent i przyja­ciel chorego magnata upoważniony był do ostate­cznego załatwienia sprawy. Jakoż istotnie, jakkol­wiek nie bez pewnego, źle ukrytego zdziwienia ze strony pana plenipotenta, skończono interes w kilku słowach.

Pan sam chce się fatygować? — pytał wy­tworny jegomość, szacując wzrokiem poważną po­stać Tomasza.

Tak.

Honoraryum, jak panu wiadomo, jest arcy- skromne — próbował jeszcze przekładać.

Przyjmuję.

Kiedy pan może jechać?

Zaraz.

Wybornie, — zakończył z chłodem dosko­nałego dżentelmena wytworny pan i sięgnąwszy do biurka po paczkę banknotów, wręczył ją To­maszowi , jako sumę, potrzebną na koszta po­dróży.

Na drugi dzień, skradając się, jak złodziej, ażeby nie spotkać kogoś ze znajomych, wsiadł do po­ciągu, idącego za granicę. Uciekał bez pożegna­nia się, nie zlikwidowawszy tych drobnych spraw) które go wiązały dotychczas z istnieniem w mie­ście, ale wziął z urzędu pasport legalny.

I ma go przy sobie, na piersi — pasport na imię Tomasza Powalskiego. Trzeba mieć przecież jakieś nazwisko. Obecnie w teni mieście obcem i odległem zaczyna mu ciążyć pasport i nazwi­sko. Nie ucieknie od swego nazwiska. Wlecze się ono za człowiekiem jak cień.

Widzi swój cień, krótki, skarlały od niezna­cznie nachylonych promieni słońca o południu. Wi­dzi go, jak plącze mu się ruchliwie pod nogami, rysując się jaskrawo na świetnej bieli drożnego pyłu.

Zgubić cień, jak Piotr Chlemihl!...

Dlaczego człowiek bez cienia miałby być nie­szczęśliwy? Głupi jest cały Chamisso ze swoim symbolem nieszczęśliwego człowieka! Ach, gdyby utracić własny cień, nazwisko, pamięć...

Krótki, skarlały, potworny cieu biegnie przed nim natrętnie. Zdaje mu się, że on jedynie jest całem jego nieszczęściem, że gdyby go stracił, nie ciążyłby już tak straszliwie pasport, nazwisko, pa­mięć — płynąłby w przestworzach bez cienia, swobodny i pełen radości.

Drażni go w najwyższym stopniu ciemna plama, plącząca się u nóg — drażni jej kształt, ruchli­wość...

Pędzi, ażeby uciec od niej, prześcignąć ją...

Zawyła gdzieś przeraźliwie chrapliwa syrena fabryczna. Z rowu przy drodze, tuż obok niego, podniósł się człowiek nagle ze snu przebudzony, przeciągnął zdrętwiałe członki, wstał i szedł do miasta, minąwszy szybko Tomasza.

On stanął jak wryty — poznał Edwina.

Pochyliły się z lekka pod bluzą robotniczą jego spadziste ramiona, ale pozostał ten sam nie­zmienny wyraz oczu, twarzy. Poznałby go na końcu świata.

Niema najmniejszej wątpliwości.

Chciał wołać, ale mu zamarł głos w gardle, a strach zabobonny zjeżył włosy na głowie.

Przesunęło się przed nim widmo przyjaciela, którego stracił z oczu od lat kilkunastu, który prawdopodobnie nie żyje...

W rowie, pod cieniem gruszy, zgnieciona trawa zachowała odcisk kształtów ludzkich. Leżał tam

przed chwilą człowiek rzeczywisty, realny, trój­wymiarowy, ważki.

Więc to nie był duch-zjawa nadprzyrodzona?

Widzi teraz w pełnych blaskach słońca szarą sylwetę, oddalającą się coraz bardziej energicznym marszem. Wlecze się za nią krótki cień, rozbie- lony w lekkim obłoku pyłu, podniesionego z ziemi zamaszystem stąpaniem.

Znikł wśród murów...

Ktoś tik bardzo podobny, tak przerażająco podobny do tamtego — wmawia w siebie, a jest pewny, że spotkał Edwina we własnej osobie...

Wrócił na stacyę i wdał się w gawędę ze służbą kolejową — czuł potrzebę pogadania z kimkolwiek,

o czemkolwiek.

Spotkanie w Lisieux nie było omamieniem. Człowiek, który mu wtedy przeszedł drogę, nie był widmem zaginionego przyjaciela, ani jego cza­rodziejskim sobowtórem, ale on sam, Edwin, ży­jący, żywy, pełen zdrowia, energii, zapału, jak dawniej, kiedy wśród kolegów uchodził za niebez­piecznego Don Juana.

Zetknęli się znowu przypadkiem w TrouvilIe, skalnem pustkowiu nad morzem.

Widział go na własne oczy, ściskał mu rękę, mówił z nim...

Przeszedł chwilę wzruszeń istotnie nadzwyczaj­nych. Dotychczas jeszcze nie może otrząsnąć się z dziwnych, jakby we śnie przeżytych wrażeń, nie jest w możności oswoić się z myślą, że nie był igraszką jakiejś złośliwej mistyfikacyi.

Włócząc się samotnie wśród czarnych skał wy­brzeża, wśród dzikich, olbrzymich głazów, które barwą i kształtami ponurych tworów morza ze-

strajały się dziwnie harmonijnie ze stanami du­szy rozżalonej, ujrzał go nagle na szczycie skały, na tle pogodnego, choć, jak zwykle tutaj zamglo­nego nieco nieba.

Miał czas przyjrzeć mu się dokładnie.

Edwin stał nieruchomo chwilę długą, zapa­trzony ciekawie w dal morską. Miał na sobie lekki strój z białej w ciemne paski flaneli, w jaki ubiera się na rano większość eleganckich panów w miej­scach kąpielowych. W stroju tym postać przyja­ciela uprzytomniła mu się jeszcze silniej niż wtedy w bluzie robotniczej. Bluza maskowała pewne, charakterystyczne rysy jego figury, teraz poznaje go bezsprzecznie, bez najmniejszej wątpliwości.

Oszaleć można!

Tomasz, znajdując się w wązkiej szczelinie przejścia między dwoma stromemi zrębami skały, widzi go świetnego w jasnych blaskach słońca na głębokiej płaszczyzuie szarego błękitu, niby obraz, w ciemne ramy ujęty.

I przysiągłby, że ma przed sobą obraz zaklęty, wywołany w wrvobraźni siłą wspomnien bezwied­nych. Ale człowiek na skale poruszył się. Zstę­puje na dół po stromej, kamienistej ścieżce. Idzie śmiało, elastycznie, przeskakując nierówności gruntu. Spotkają się nieuniknienie, otrzeć się o siebie mu­szą, ażeby się minąć w wązkiin przesmyku mię­dzy głazami. Znikł na chwilę za złomem skały. Tomasz słyszy nad sobą kroki, za chwilę ukaże

się w ramie kamiennej przejścia, tuż, tuż... Przy­tulił się plecami do stromej ściany, dech zaparł w piersiach.

Nagle oderwał się gdzieś w górze spory głaz i lecąc na dół, dudnił hucznie po kamienistej ścieżce, a za nim rozległo się głośne polskie: Psia­krew! i biegł on, szukając jeszcze rękoma w po­wietrzu równowagi, po poślizgnięciu się tam w gó­rze. Trącił lekko w ramię Tomasza.

A, pardon, monsieur!

Ale Tomasz krzyknął jakimś rozpacznyin, nie­ludzkim głosem:

Edwin, Edwin!

Zatrzymawszy się z trudem na pochyłej dro­żynie, odwrócił i patrzył zdumiony chwil kilka, aż zaczęła mu się twarz rozjaśniać życzliwym uśmie­chem. Wyciągnął rękę.

Tomasz, jak Boga kocham, Tomasz tu?

Ja — wyksztusił z trudem. Uścisnął po­daną rękę, ale czuł, że mu serce bije mocniej i szybciej, niż zazwyczaj.

Do dyabła, zestarzałeś się, chłopie, posi­wiałeś — mówił tamten, wziąwszy Tomasza za ramiona i przyglądając mu się z serdeczną uwagą.

Tomasz, zwyczajem swoim tarł czoło i patrzył na dawnego towarzysza wzrokiem pełnym nie­pokoju.

Co mi się tak tragicznie przyglądasz?

Tomasz szukał w mózgu pytań, któremiby

najprędzej dotarł do rozwiązania trapiących ta­jemnic.

Słuchaj, Edwin... — zaczął.

Ale tamten przerwał:

Edwin zginął, przepadł bez wieści, opłaka­liście go już przecie. Nazywam się Maks Forster.

Co?

Maks Forster — powtórzył.

Co to znaczy?

A no tak...

Jak to?

At, deptali mi szpicle po piętach, ruszyć się już poprostu nie mogłem. Ażeby robić cokol­wiek, trzeba było na gwałt zamydlić kanalii oczy na dobre. Dałem tedy tęgiego nura i wychynąłem potem w innej stronie i w innej skórze. Stracili wszelkie ślady...

Tomasz słuchał z rosnącem zdumieniem.

Tak — pytał — czyż tak?

No, ale mówmy o tobie — zmienił nagle tok rozmowy, jakby nie chcąc za wiele powie­dzieć. — Mówmy o tobie. Jak ci się powodzi? co tu porabiasz?

Zapytany milczał. To, co usłyszał, nie wyja­śniło mu nic, nic nie wytłómaczyło, rozpaliło tylko ciekawość i zainteresowanie.

Ale Maks Forster nie czekał na odpowiedź. Rozgadał się sam z nadzwyczajnem ożywieniem. Mówił szybko, namiętnie, w podnieceniu, jak czło­

wiek uradowany, że spotkał dawno niewidzianego przyjaciela.

No, wiesz, chłopie! — wołał: — gdybyś mnie był nie zaczepił, nie poznałbym cię żadną miarą. Słowo daję. Co tem dziwniejsze, że przecież przed dwoma, trzema laty widywałem cię często...

Co? gdzie? kiedy?

Tam, u nas, w mieście.

Więc byłeś w mieście — pytał zdumiony do najwyższego stopnia Tomasz. — Bywałeś... t... tam?

Ha, ha! — siniał się. — Czym bywał? Ba­gatela! Mieszkałem przez dwa lata prawie stale. Potem dojeżdżałem co jakiś czas. Wreszcie na­kryli mnie z paką bibuły na kolei.

No i co?

Siedziałem w kozie sześć miesięcy.

Siedziałeś ty, Edwin?!

Widzisz właściwie siedział Maks Forster.

Jak to?

Tamten wybuchnął znów szczerym, swobo­dnym śmiechem, a widząc zaciekawioną minę to­warzysza, wyjaśniał sytuacyę.

lTważasz, w robocie ma się zawsze przy sobie jakieś wygodne papiery, legitymacye... Kie­dym się sypnął, jechałem właśnie za pasportem austryackim na imię niejakiego Pawła Tomczyka, czeladnika krawieckiego z Krakowa... Trzeba zda­rzenia, że łapacze poznali we mnie starego zna­

jomego, którego dawno tropili. Nazywałem się dla nich wtedy Wyrwicz... A no! śledztwa, poszuki­wania, indagacye. Kto, co? Wylegitymowałem się jako Maks Forster, to im wystarczyło; dalej już nie szukali. Do osobistości zaginionego dawno Edwina sięgnąć byłoby za trudno; nie przyszło im do głowy... Dzięki temu po kozie odstawiono mnie do granicy, jako obcego poddanego; w przeciwnym razie powędrowałbym na Wschód, mniej więcej, oddalony...

Tomasz słuchał, jak bajki o żelaznym wilku, nie wierząc uszom własnym. W głowie mu się nie mieściło, ażeby się można było ukryć w świe- cie. Patrzył na towarzysza z podziwem i niepe­wnością. On tymczasem jakby uważał, że powie­dział za wiele. Nie kontent z siebie, zamilkł nagle i ruszył przyśpieszonym krokiem, uderzając się nerwowo laską po nogach.

Tomasz podążał obok. Szli tak długo, nie za­mieniwszy słowa z sobą. Zbliżali się do plaży Mrowiły się na niej drobne figurki ludzi w bar­wnych strojach. Szeroka ława piasku, wymytego czysto przez morze, które teraz ustąpiło daleko, jarzyła się w słońcu jak blacha złocona, usiana drogimi kamieniami. Na horyzoncie majaczyły ża­gle flotyli rybackiej, rzekłbyś: nafrunął morze rój szarych motyli i usiadł spokojnie, nieruchomo ze złożonemi skrzydłami. Niżej, z malachitowego pasa

DOKTOR iou«sr 2

wody wykwitł biały obłoczek i rósł, rósł coraz bardziej.

Dojrzał go Edwin i jakby mimowoli przyśpie­szył jeszcze kroku.

Statek z Hawru — rzekł krótko. — Będę cię musiał pożegnać, mam się z kimś spotkać na przystani.

Tomasz aż przystanął, zaskoczony tem oświad­czeniem.

Jak to, mają się rozejść, nie powiedziawszy sobie nic więcej, po tylu latach rozłąki? Ma go opuścić może na zawsze, nie otrzymawszy bliż­szych wyjaśnień?... To, co słyszał, oszołomiło go tylko, wstrząsnęło całym systemem nerwowym, ale nie mogło zaspokoić piekącej ciekawości.

Chciałby usłyszeć wyznanie zupełne, przejrzeć teraz tego dawnego przyjaciela lat młodzieńczych na wylot; chciałby poznać drogi, jakiemi chodził ten dziwny człowiek, który potrafił zgubić nazwi­sko swoje, przeszłość swoją, stosunki rodzinne, towarzyskie, który potargał całkowicie urzędowe więzy, łączące go z dawnem środowiskiem, a je­dnak żyje. Żyje gdzieś na rozstajach świata bez własnego nazwiska, bez... meldunków, i jest, zdaje się szczęśliwy. Ma przynajmniej minę człowieka zadowolonego z losu i wygląd młodzieńca, pędzą­cego życie bez troski.

Rzeczywiście Edwin, czy Maks, jak się teraz kazał nazywać, wyglądał nadzwyczaj młodo. Za­

pewne charakterystyczna sieć zmarszczek około oczu świadczyła niezawodnie, iż przeszedł trzy­dziestkę, ale sucha, nerwowa twarz o cerze sma­głej, ogorzałej, a świeżej, przyczem czarny wąsik, który przez dziwny kaprys natury nie rozrósł się i zaledwie ocieniał wargi, jak pierwszy puszek młodzieńczy, sprawiały, że przynajmniej z pewnego oddalenia mógł uchodzić za efeba. Wrażenie potę­gowała jeszcze smukła, elastyczna postać jego.

Tomasz podziwiał w nim to, ale mu tego nie zazdrościł. Zazdrościł natomiast z całego serca owej umiejętności tak doskonałego zaprzepaszcze­nia się wobec przeszłości i pragnął posiąść tę sztukę. Pragnął posiąść ją wszelkiemi siłami, on który, pomimo wysiłków, dotychczas skryć się nie umiał, któremu tu nawet, zdała od kraju, od mia­sta gdzie stał się niemożliwy, przypominają na każdym kroku kim był i kim jest.

Przyjmując miejsce w Trouville, jako opiekun tabetyka, przypuszczał, iż zastanie tu nieszczęsną ofiarę, skazaną na powolne konanie w samotno­ści, zdała od swoich, że będzie towarzyszem pół- trupa, istoty, pędzącej resztki żywota roślinnego, której się już nic od świata nie należy. Tymcza­sem zastał tu liczne i rozbawione towarzystwo.

Dziwne zestawienie! Pacyent jego, pan Wie­sław Odżga, człowiek jeszcze niestary, bo zaledwie czterdziestki sięgający, wprawdzie drugi rok do­tknięty absolutnym bezwładem nóg, z fotelu się

2*

nie dźwigał, prowadził życie w całem tego słowa znaczeniu huczne. Ogromny majątek pozwalał mu pić z czary uciech na swój tabetyczny sposób do woli. Był on mężem młodej i pięknej kobiety, którą jak niewolnicę przykuł do swego fotelu łań­cuchem zazdrości i torturował wolnym ogniem najniższych podejrzeń, ale chcąc osłodzić jej nie­wolę, zmiękczyć więzy, rozproszyć smutek i tę­sknotę, otworzył dom na ścieżaj i spraszał gości z całego świata. Willa ich roiła się od wytwor­nych pań i panów przez dzień cały.

Bywali tam Francuzi, Anglicy, Niemcy, ale oczywiście najwięcej rodaków, których w miej­scach kąpielowych spotkać nie trudno. Przytem bawiło zawsze na stałe w willi państwa Odżgów przybyłych specyalnie z kraju kilka osób z bliż­szej rodziny. Ci to wypytywali Tomasza o sto­sunki, o powinowactwa, o znajomości. Wykręcał się od podobnych rozmów, jak umiał, odpowiadał półsłówkami, niemniej przecież natrafiono na wspól­nych znajomych, a nawet, jak to u nas bywa, na wspólnych krewnych.

Temi to drogami pobyt Tomasza w Trouville, przestał być tajemnicą tam... Właśnie otrzymał list od jednego z lekarzy, w którym korespondent cieszy się z przypadkowo zdobytych wiadomości

o Tomaszu i wybierając się zagranicę, obiecuje sobie miłe spotkanie z kolegą nad brzegiem morza.

Okoliczność ta przygnębiła go. Uczuł się bez­

silny, tracił odwagę. Jakżeby mu się przydały wskazania doświadczonego konspiratora. Nie mógł dłużej zapanować nad sobą i zwrócił się do towarzysza z błagalnem poprostu spojrzeniem w oczach:

Mój drogi, naucz mnie, jak to się robi: Chcę zapomnieć, że się nazywam Tomasz Powal- ski, chcę, żeby wszyscy inni zapomnieli, że się kiedykolwiek tak nazywałem. Chcę koniecznie...

Dlaczego tak chcesz koniecznie? — spytał Edwin szorstko, jakby z akcentem niechęci.

Tomasz pokrasniał. Na myśl, że miałby się przyznać do istotnej przyczyny owych dziwnych pragnień, uderzyła mu krew do głowy szumną falą. Rozumiał, że naraziłby się na pośmiewisko, gdyby odkrył przed innym człowiekiem rany duszy suro- jej, któremi się sam brzydził i ze wstrętem od­wracał od nich oczy. Rozumiał, że człowiek, który życie całe, całą istność swoją, aż do zaparcia się własnej osoby, poświęci! jakiejś idei, jakiejś spra­wie ogólniejszej, spełnia zadania wielkiej doniosło­ści społecznej lub politycznej, drwić będzie z jego małych, osobistych, sentymentalno-konwencyonal- nych zatargów z sumieniem, czy honorem.

Umilkł zawstydzony i zwiesił głowę posępnie. Tamten tymczasem przyglądał mu się badawczo.

A wiesz — zaczął wolno — teraz rozumiem. Zastanawiałem się, żeś tak prędko przy cichej,

spokojnej pracy, zestarzał się, posiwiał... Wido­cznie, jak powiada Kordyan:

Pamiętaj, że są ludzie tknięci nieszczęść ciosem, Ludzie z bijącem sercem i duszą płomienną,

Których włosy zbielały w jedną noc bezsenną!

Nie,, myślałem tylko, — kończył — że wy uczeni, którym temperament nie przeszkadza go­dzinami całemi patrzeć w mikroskop, jakby tam świat cały dojrzeć można było, że wy, mole książ­kowe, możecie mieć »bijące serce« i »duszę pło­mienną«.

Tomasz drgnął mimowoli.

O, wybacz, nie chciałem cię dotknąć, nie chcę się wdzierać w tajniki twej duszy.. Ale — ciągnął dalej — znaliśmy się... Pochłonięty byłeś cały filologią, potem medycyną... Taki byłeś spo­kojny, zrównoważony, obojętny na wszystko, co się nauki nie tyczyło, na sprawy życia, tętniącego krwią gorącą...

Wstępowali na deptak spacerowy.

Po ułożonych na sypkim piasku deskach cią­gnęły się w tę i tamtą stronę grupy postrojonych jasno pań i panów. Szli weseli, rozbawieni wśród gwarnych rozmów i śmiechu. Gromady dziecia­ków, różnego wieku w krótkich, podkasanych ubraniach, z nogami gołemi powyżej kolan, uwi­jały się po piaszczystej przestrzeni, jak okiem się­gnąć. Płynęło tu mile, równo, rozkosznie życip bez

troski wśród jasnych blasków słońca i łagodnych tchnień wiatru od morza.

No, ja na lewo, do przystani — rzucił Ed­win, wyciągając rękę na pożegnanie.

Tomasz chwycił silnie tę rękę i prawie roz- pacznie przytrzymał w swoich dłoniach. Zdawało mu się, że nie powinien się z nim rozłączyć. Ja­kieś nieokreślone, chaotyczne myśli wirowały mu wr mózgu, a wyobrażał sobie, źe ten jedynie czło­wiek, człowiek o dziwnej historyi, pomoże mu je uporządkować. Dziś nie umiałby ująć w formę żądań swoich, swoich pojęć, dążeń, pragnień, ale chce jeszcze widzieć się z dawnym przyjacielem, inówić z nim...

Nie zobaczymy się już więcej?

Owszem, jeżeli życzysz sobie... Bywam na obiadach w knajpie »Pod złotą ręką«. Zajdź tam kiedy.

Tomasz pozostał sani.

Przepraszam pana, zajął pan nasze miejsce.

Tomasz podniósł na mówiącego zdsmione spoj­rzenie i już chciał zaprotestować energicznie prze­ciw pretensyom do wyłączności praw posiadania przy wspólnym stole w publicznej restauracyi, kiedy z kąta sali zwrócił się do niego jegomość jakiś w niebieskich okularach z uprzejmem zapro­szeniem.

Siadaj pan tu przy mnie. Właśnie mój mu­rzyn zaangażował się do Ostendy i wyjechał wczo­raj rano — jest wolne miejsce.

Wahał się jeszcze, ale tamten, klepiąc dłonią stojący przy sobie stołek, wołał familiarnie z ło- buzerskiemi grymasami, jak do dobrego, starego znajomego.

Cupnij pan sobie tu przy mnie. Jestem sam jak palec, a tam zbiera się »swoja kompania«.

Istotnie — tłómaczył się ten, który upomi­nał się o miejsce, zajęte przez Tomasza — isto­

tnie schodzimy się na śniadania i obiady w li- czniejszem towarzystwie, wybaczy więc pan, że ośmieliłem się...

Jakoż rzeczywiście do izby wkroczyło gwarnie w tej chwili grono mężczyzn w różnym wieku, od białego jak śnieg staruszka do kilkonastole- tniego wyrostka, ucharakteryzowanego pretensyo- nalnie na dorosłego mężczyznę. Każdy z nich do­bywał ze specyalnej szafki zwiniętą i otoczoną znaczonem kółkiem serwetkę i zajmował przy stole, jakby z góry wyznaczone sobie miejsce; przyczem gestykulowano żywo, niby w jakieniś szczególniej­sze m podnieceniu.

Jesteśmy wszyscy — zauważył jeden z przy­byłych.

Jest nas za wielu — odparł drugi, posta­wiwszy filuternie znaczącego zeza w kierunku To­masza.

Ten, niezadowolony z zajścia, na które nie wiedział, jak właściwie ma reagować, bo w grun­cie rzeczy zrobiono mu uwagę w sposób najbar­dziej delikatny, nie miał więc słusznej racyi do wszczynania awantury, niemniej przecież podra­żniony wewnętrznie do najwyższego stopnia, z po­wodu niezręcznej sytuacyi, w jakiej się znalazł, wstał był niecierpliwie i rozglądał się, gdzieby się umieścić, ażeby nikomu nie zawadzać. Jednocze­śnie, jakby na dany znak, garkuchnia pana Lefe- bre’a poczęła się zapełniać nowoprzybyłymi gośćmi.

Zaroiło się w obszernej izbie głównej i w przyle­głej alkowie, z małeni zakratowanem okienkiem, zamienionej na sezon letni na jadalnię. Wchodzili grupami i oddzielnie panowie w eleganckich ko- f

styumach, tudzież robotnicy w czarnych, białych i niebieskich bluzach. W pstrym tłumie zaigrało żywszeini barwami kilka strojnych w pióra i kwiaty kapeluszy i jasnych jedwabnych bluzek niewie­ścich. Wszyscy ci ludzie zachowywali się tu, jak u siebie w domu, jak członkowie jednej rodziny.

Zabierali z szafek swoje serwety i sadowili się około stołów, rzucając sobie wzajemnie słowa po­witania.

Co słychać nowego?

Jakże idzie? 9 To znowu rozlegały się narzekania na gorąco,

lub zachwyty nad piękną pogodą.

Powstał zgiełk, gwar z głośnych nawoływań, śmiechu i ostrego szurgania nogami po ceglanej posadzce. Po garkuchni uwija się chuda, sucha,

0 niezmiernie energicznym wyrazie twarzy kobieta

1 dwóch ospałych, bliźniaczo podobnych do siebie garsonów, roznosząc po stołach wielkie dzbany cydru, który pompuje z piwnicy apatycznym ruchem nalany, krótko ostrzyżony, prawie pozbawiony za­rostu na grodzie i wargach grubas.

Tomaszowi jest tu dziwnie obco, zdaje mu się, że go uważają za intruza, ina więc ochotę wy­nieść się bez obiadu, ale umówił się przecie z Ed-

winem, bądź co bądź, powinien się jakoś umie­ścić, ażeby się go doczekać.

Jegomość w niebieskich okularach poklepuje t zachęcająco stołek i woła niezrażony:

No, siadaj pan nareszcie.

Kiedy Tomasz, zdecydowany ostatecznie, przy­jął zaproszenie, tamten nie mógł ukryć uradowania.

Doskonale! Widzi pan — wykładał — czło­wiek to nie borsuk, żeby mógł jadać bez towa­rzystwa; musi, żując, gawędzić. Wszyscy mają swoją kompanię: Ta kupa przy wielkim stole, która pana tak niegościnnie z pośród siebie wy­sadziła, to cała orkiestra z kasyna: skrzypce, basy, trąby, bębny i puzony... Trzymają się zawsze ra-

^ zem. Latem tu, jesienią w Paryżu, na zimę w Men-

tonie, a na wiosnę jeszcze gdzieindziej. Znajdzie pan tu przedstawicieli wszystkich zawodów, robo­tników, kupców i te panie. Wszystko to jak kruki za armią ciągnie za gośćmi kąpielowymi. Wszystko tu jest sezonowe. A jakże — dodał, ze znaczą­cym uśmiechem — te panie także sezonowe.

Mówił po francusku z wyraźnie niemieckim akcentem, ale wprawnie, używając charakterysty­cznych, paryskich zwrotów brukowych, przyczem starał się być zabawny i dowcipny. 0 tych pa- ^ niach, zlatujących na sezon do miejsc kąpielo­

wych razem z rojem innych procederzystów, miał wiele ciekawych szczegółów do zakomunikowania. Właśnie dwie z nich, przystojne, pięknie zbudo-

wane kobiety umieściły się przy stole naprzeciwko i szumnetn wyzywającein zachowaniem się swo- jem, zwracały na siebie uwagę obecnych. Pan w niebieskich okularach znał je z nazwiska, z imię- t

nia i imioniska, wiedział, gdzie mieszkają, jak się bawią, skąd przybyły, dzielił się więc z Tomaszem temi wiadomościami, nie szczędząc przy sposobno­ści pieprznych uwag i konceptów.

Tomasz, instynktownie już źle usposobiony do zbyt narzucającego się towarzysza stołu, słuchał go teraz z widoczną niechęcią, a właściwie nie słuchał wcale, pochłonięty bowiem jakieinś nie- cierpliwem pragnieniem ujrzenia jak najprędzej Edwina, utkwił wzrok we drzwi wchodowe, wy­patrując zjawienia się w nich jego smuklej, ela- ^ stycznej, tak dobrze zapamiętanej postaci i w tym kierunku wytężył całą swoją uwagę. Silnie pod­niecony oczekiwaniem, zżymał się nerwowo, kiedy śledząc bacznie nowoprzybywających do restaura- cyi gości, w żadnym z nich nie poznawał lego dziwnego człowieka, który w rozpłomienionej wy­obraźni urósł obecnie na jakiegoś niby legendo­wego olbrzyma.

Rzeczywiście spotkanie wśród skał nadmor­skich wstrząsnęło jaźnią Tomasza potężnie, jak zdarzenie osobliwe. Załamało się ono w imagina- ^

cyi pod szczególnym kątem, wywołując obrazy najfantastyczniejszych skojarzeń.

Dawny kolega szkolny, przyjaciel z epoki mło-

*

dzienczych uniesień, towarzysz nieodstępny, z któ­rym dzielił przez lat kilka myśli swoje, swoje smutki i radości, z którym spędzał długie godziny ^ na rozmowach okropnie poufnych, pełnych szcze­

rych, aż do zaparcia się miłości własnej wynu­rzeń, wydał mu się teraz istotą tajemniczą, nie- docieczoną, inną, a taką wyolbrzymiałą i niedo- siężoną, jakby z innej spadła na ziemię planety.

Wydawało mu się, jakby ożył w nim jeden z tych bohaterów bajek romantycznych, niepraw­dopodobnych awantur, czarujących młodociane umysły niezwyczajnością. Sam niegdyś przejmo­wał się losami Monte-Christa, losami Muszkiete­rów, Kmiciców, Bohunów, Wołodyjowskich i in-

> nych rycerzy nieznających lęku i niemożliwości, awanturników poczętych w heroizującej fantazyi autorów na miarę nadludzką, nadprzyrodzoną, śmiałków, których się kule nie imają, ogień nie pali, trucizny nie zabijają, którzy gołemi rękoma kruszą mury więzienne, przepływają wpław mo­rza, rozdzierają wilki, lwy, tygrysy, walczą zwy­cięsko ze stokroć liczniejszym nieprzyjacielem, któ­rzy z nieprzeliczonych a najgroźniejszych niebez­pieczeństw wychodzą obronni, cali, zdrowi, jakby posiadali talizman nieśmiertelności twardzi i nie­ugięci. jak stal hartowna.

^ Czytał te rzeczy z najwyższem zajęciem, z za­

partym oddechem, ale wnet wrodzone poczucie rzeczywistości przywoływało nieobecną chwilowo

myśl sceptyczną i śmiał się z własnej naiwności, że tak mało jest odporny na sugestye autorskie. Potem, kiedy przyzwyczajenie do badań nauko­wych wyostrzyło bardziej jeszcze zmysł krytyczny, przestały go już bawić bajki zbyt jaskrawo kle­cone i żal miał do autorów, że w pogoni za sen- sacyą tracą umiar artystyczny przez niemożliwe piętrzenie nadzwyczajności. że przez niepohamo­wane rozwydrzenie w malowaniu bohaterstwa pod­bijają sobie wprawdzie sympatye sentymentalnych szwaczek, ale tracą szacunek u ludzi dojrzałych intelektualnie. Przypomina sobie, z jaką dozą sce­ptycyzmu czytał o trzech sztandarach i dwóch ar­matach, zdobytych przez Bartka zwycięzcę ■ pod Gravelotte.

Mój Boże, trzy sztandary! Toż te francuziska musiały się chyba umówić umyślnie, ażeby je od­dać jednemu chłopu poznańskiemu, boć niepodo­bna przypuścić, ażeby zwykły szeregowiec prze był bezkarnie wśród gradu kul przestrzeń, zajętą przez trzy pułki, zabierając po drodze wszystkie sztandary.

Człowiek jest istotą, ograniczoną prawami na­tury i podlega nieodwołalnie jej przemożnym si­łom. Kula karabinowa małego kalibru zmiata ró­wnie łatwo najtęższego chłopa, jak cherlaka. To­masz ina pewne wątpliwości co do rozmiarów zdobyczy »Bartka zwycięzcy«, nie mniej przecież wierzy najmocniej, iż są ludzie nadzwyczajni, prze-

rastający nieskończenie zwyczajnych śmiertelników nielylko siłą mięśni. lecz i duchową siłą woli, energii, hartu i ci istotnie wznoszą się na wyżyny ^ heroizmu, który zdumiewa, jak rzeczy nadprzy­

rodzone.

Zresztą życie dostarcza przykładu zdarzeń, gra­niczących niemal z cudownością. Historva Edwina przedstawia się jako jedno z owych zdarzeń, które w opowieści musiałyby razić nieprawdopodobień­stwem i przesadą. A jednak...

Stara się ze wspomnień o nim wyciągnąć lo giczne przesłanki do wniosków, jakie teraz wy­snuwa.

Istotnie Edwin imponował mu zawsze śmiało- ^ ścią i mocą charakteru, objawiającą się w naj­

drobniejszych sprawach życia codziennego. Za punkt ambicyi postawił sobie panować nad wszelkim od­ruchem bezpośrednim, surowe poskramianie siebie w objawach uczuciowości, w czem dochodził do znakomitych wyników. Trenował się, jak sports­men, urabiając w sobie zimną krew, to też isto­tnie wobec drobnych niebezpieczeństw, które wów­czas wspólnie przeżywać mogli, wobec wydarzeń nagłych i niespodziewanych, które innych wytrą­cały z równowagi, on umiał zachować spokój i przytomność umysłu. Ale ponieważ lubił się 4 przymiotami tymi pochwalić, poczytywano mu to

za pozę i kokieteryę.

Edwin robi flegmatycznego anglika, — po-

wtarzano w kółku koleżeńskiem ale ponieważ robi efektownie, należy ocenić dobrą robotę.

W stosunkach z otoczeniem był arbitralny, na­rzucał wszystkim swoją wolę, jakby był powołany do władzy i panowania.

Uważano go za egoistę i samoluba, i jakkol­wiek szanowano za mocny charakter, unikano je­dnak bliższej zażyłości z takim człowiekiem, a je­dynie Tomasz zadzierzgnął z nim węzeł serde­czniejszej przyjaźni, pod warunkiem wszakże ja­kiejś niemej, nigdy nie wypowiedzianej, ani napi­sanej, ale obustronnie zaakceptowanej umowy co do indywidualnej niezależności pojęć, wierzeń i po­glądów. Na zasadzie umowy tej przechodzili nad wielu zagadnieniami życia, różniąc się w zdaniu zasadniczo, nie tracąc jednak wzajemnie dla siebie szacunku i życzliwości.

Raz tylko gwałtowne starcie z powodu zbyt jaskrawo zaznaczonej niezgodności postępowania Edwina z całokształtem wierzeń etycznych Toma­sza o mały włos nie postawiło ich naprzeciwko siebie z bronią w ręku, jako zapaśników na śmierć i życie.

Edwin w stosunku do kobiet, które się w nim kochały, był bezwzględny, pozbawiony zgoła mięk­kich, sentymentalnych skrupułów. Był raczej szorstki i okrutny, jakby lekceważył pogardliwie uczucie, którem go z zaparciem się siebie, darzyły.

A miał on jakieś niepojęte, wprost fenome-

ł

33 —

nalne szczęście w tym kierunku, to też w historyi jego młodości zapisało się mnóstwo awanturek miłosnych, z których, według zdania Tomasza, nie ^ zawsze wychodził dość poprawnie. W jednej z nich Tomasz zajął zabawne stanowisko obrońcy spo­niewieranej przez przyjaciela niewinności, i byłaby się sprawa zakończyła zbrojną rozprawą, gdyby sama »sponiewierana niewinność« nie przyszła osobiście wyśmiać nieproszonego obrońcy, wystę­pującego naiwnie w roli Don Kichota. .

Było to dla Tomasza gorzką nauką, a jednak nie umiał z nauki tej skorzystać. Nie umiał po­zbyć się sentymentalnych skrupułów, i stały się one tragedyą życia. Rozszczepiwszy go na dwoje, I stały się czynnikiem niszczycielskim, prowadzą­cym fatalnie na rozdroża, j J

Czyż warto dla kilku chwil ułudnych rozkoszy zmysłowych stawiać na kartę wszystko?...

0, czemuż nie umiał być bezwzględny, jak Edwin? Czemuż nie umiał słuchać obojętnie pła­czu niewieściego, skarg i narzekań zawiedzionych kochanek?

Teraz go pojmuje, tego człowieka czynu, czło­wieka idei, którego posądzał o nizki egoizm, o brak uczuć ludzkich, o brak współczucia.

Rozumie, że idąc ku wielkim celom, nie mógł

* pozwolić zatrzymać się spotkanej na drodze dziew­czynie, która mu ręce na szyję zarzuciła.

Edwin jeszcze w gimnazyum był wciągnięty

' D0KT)fl OMASf 3

!

w jakąś podziemną robotę polityczną. Po wstą­pieniu do uniwersytetu, rzucił się całkowicie w wir knowań konspiracyjnych, i snadź wybitne w ru­chu zajął stanowisko, gdyż ogromnie rozległe utrzymywał stosunki z ludźmi w kraju i za gra­nicą. Tomasz, który nawet niojednokrotnie odda­wał sprawie pośrednio drobne, mniej niebezpieczne przysługi, wiedział o jego udziale w organizacyi, nie był jednak bliżej w arkana jej wtajemniczony.

Edwin sam nie pozwalał wciągać do bardziej niebezpiecznych przedsięwzięć przyszłego bakte- ryologa, utrzymując, iż nie chce kompromitować go wobec widoków wspaniałej karyery naukowej.

Mówił to jednak, jakby z odcieniem ironii, czy lekceważenia, i Tomasz dziś ma wrażenie, że po- prostu nie miano do niego zaufania, że uważano go za niedołęgę, za człowieka słabego, niepewnego.

Pod wpływem tego wspomnienia wzdrygnął się z obrzydzenia do siebie, wydał się sobie istotnie małym, słabym i niedołężnym.

Pan w okularach, który od chwil kilku prze­stał opowiadać o wesołych paniach i innych go­ściach, znanych mu ze wszystkich stron najmniej pochlebnych, przyglądał się Tomaszowi z uwagą.

Teraz zagadnął go znienacka czystym rosyj­skim językiem:

Wy goworite po russki?

Zaskoczony nagle w tej chwili gnębiących roz­myślań w podobny sposób odczuł jakąś nieprze-

t

zwyciężoną niechęć do pytającego i odruchowo, nie zastanawiając się, odrzucił szorstko po polsku:

Nie, panie, nie mówię.

Natychmiast opamiętał się.

Wszakże nie powinien był odpowiadać po pol­sku. Niewątpliwie ma przed sobą szpiega, który chce wymacać, z kim ma do czynienia. Jeżeli tak jest istotnie, to oczywiście tym idyotycznym odru­chem niechęci odkrył się odrazu. Wprawdzie nie ma racyi obawiania się szpiegów, ale skoro nie chciał się przyznać, że mówi po rosyjsku, powi­nien był przecież udać, że nie zrozumiał, o co go pytają. Uświadomienie tej niezręczności potęguje niechęć, którą miał do siebie, do najwyższego stopnia.

Wymyśla sobie na czem świat stoi. Porów­nywa siebie z Edwinem, który przebył śledztwa, indagacye, kilkomiesięczne więzienie i nie zdradził się z własnem nazwiskiem, a on pozwolił się za­skoczyć szpiclowi w najgłupszy sposób.

Umacnia się coraz bardziej w przekonaniu, że ma przed sobą nasłanego szpiega. Niechęć do sie­bie przeradza się w jakąś wściekłą, niepohamo­waną furyę do tego człowieka, który go wciągną} w zasadzkę.

Zaciska pięści i syczy przez zaciśnięte zęby w najwyższej pasyi:

Szpicel, szpicel!

»

Vous dites? — pyta go dobrodusznie pan w okularach.

Szpicel! — powtarza.

Ha, ha, ha! — śmieje się tamten. — Pan } myśli, — mówi po francusku — źe ja jestem ro- syaninem, a ja tylko to jedno zdanie umiem po rosyjsku: »Wy goworite po russki?«

Kto pan zatem jesteś ? — pyta zbity z tropu Tomasz.

Alzatczyk, obywatel francuski, z zawodu komiwojażer firmy winnej: »Bourjois-frères et Comp.«

Tomaszowi nagle markotno się zrobiło, że tak haniebnie posądził niewinnego człowieka, starał się więc uspokoić i już cierpliwie słuchał opowiadań ^

gadatliwego komiwojażera.

Edwin dnia tego w restauracyi się nie poka- |

zał, i Tomasz, przygnębiony straszliwie i zdener­wowany, wrócił późnym wieczorem do willi pań- i stwa Odżgów, gdzie zastał liczne i świetne towa­rzystwo, zebrane na raut, urozmaicony muzyką, śpiewem i deklamacyą.

>

Doktorze, czy dla pana kobieta jest także istotą nieodgadnioną? — rzucił nagle pan Odżga, wykrzywiając twarz swoim zwykłym, pełnym pie­kącej zgryźliwości grymasem. — Czy i dla pana także — powtórzył — kobieta jest niebezpiecznym sfinksem greckim?

Jakto, także?

No, czy wierzy pan wogóle w popularną legendę o sfinksowości natury niewieściej, w le­gendę , powtarzaną do uprzykrzenia przez niby psychologów wszelkiego nabożeństwa: poetów, po- wieściopisarzów, dramaturgów, a głównie i prze­de wszystkie m rogatych mężów? Des maris co- cus? — zaakcentował.

Pytanie padło niespodziewanie, podczas przy­gnębiającego milczenia, kiedy po gwarnein śnia­daniu, pozostawszy tylko we troje na werendzie, zmagali się wewnętrznie z przeświadczeniem, iż obecnością swoją zamęczają się nieznośnie, utru-

f

dniając sobie wzajemnie swobodę nudów. Czuli na sobie fatalnie więzy okropnego przymusu, który wytwarzał między nimi kwaśny zaczyn ogólnej niechęci, niemniej przecież zachowywano pozory, ^

próbowano rozmów na wszelkie tematy.

Był właśnie dzień wielkiego »Derby«. Cały Trouville wyruszył na pole wyścigowe. Na uli­cach, na wybrzeżu zapanowała cisza, jakby dzie­wica śmierci przeszła tamtędy z ognistym mie­czem zagłady. Wyludniała też i willa państwa Odźgów, bo nietylko bawiące tam właśnie ciocie i kuzynki wyległy w komplecie na gonitwy, ale i służba otrzymała urlop na całe popołudnie, ażeby mogła spróbować szczęścia w grze szlachetnej ^

przy wielkopańskiej zabawie. Przy chorym tabe- tyku pozostała tylko z obowiązku pani Julia, jako żona i Tomasz, jako lekarz.

Pogoda była upalna i duszna. Powietrze, prze­sycone parami wodnemi, przysłaniało widnokrąg, niby płową tarlatanową oponą. Dalekie morze, mieniąc się pasami barw w szaro zielonej gamie onyksów, przewalało leniwie ospałe fale, nawie­wając jakiś dziwny nastrój senności na ciche brzegi, a nastrój ten szedł aż tu pod płócienną markizę werandy.

Rozmowa się nie kleiła, długie przerwy mil- f

czenia przedzielały nieważkie słowa, niby wydęte ze szkła bańki, nizane mozolnie na sznurek, ma­jący utrzymać łączność duchową między tem troj-

>

giem ludzi. Kiedy w jednej z przerw takich padło owo pytanie, Tomasz zmieszał się gwałtownie, jakby odczuł w niem niedyskretną aluzyę do wła­snej przeszłości, od której uciekał rozpacznie. Spło­nął żywym ogniem, zadygotał wszystkiemi fibrami i nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Ale teź pan Odźga bynajmniej na nią nie czekał, lecz, zajęty pewną myślą, ciągnął dalej swoje wywody z nie- spodziewanem ożywieniem.

Dla mnie — mówił właściwym sobie tonem żółciowego rozdrażnienia — dla mnie było to zaw­sze bajecznie pustym frazesem: kobieta sfinks, ko­bieta zagadka, niezgłębione tajniki duszy kobie­cej i t. d. W najwyższym stopniu irytowały mnie zawsze, niedołęstwo, łatwowierność i zaślepienie mężczyzn, którzy, uwierzywszy z góry w złożoność natury niewieściej, pozwolili się wywodzić w pole pierwszej lepszej gąsce...

Mogę się dać okpić w najprymitywniejszy spo­sób w sprawach pieniężnych, materyalnych — oszuka mnie z największą łatwością każdy handlarz łap- serdak, wydrwigrosz, mały gamin, sprzedający gazety...

Wodzą mnie za nos wszyscy: moi plenipotenci, rządcowie, ekonomowie, lokaje, cała służba do­mowa na wsi, kupcy, faktorowie, pośrednicy i wszelka inna kanalia w mieście, ale nie wyobra­żam sobie, żebym mógł kiedykolwiek w stosunku do kobiety, liczmany sentymentu wziąć za szczere

r

>

złoto. Poprostu nie przypominam sobie, ażeby ja­kiś postępek, jakiś czyn, jakiś wybryk, pozornie najdziwaczniejszy, w owej nieuchwytnej wiecznej kobiecości był dla mnie niespodzianką, zdarzeniem nieoczekiwanem.

A znałem kobiety rożnych kondycyi i tempe­ramentów...

Urwał i wpatrywał się badawczo w twarz żony swojej, bujającej się teraz swobodnie, tuż obok, w fotelu na biegunach. Tomasz, ochłonąwszy z wra­żenia, jakie wywołało w nim zapytanie pana Odżgi, zrozumiawszy, że niema w tem nic, coby mogło dotyczyć jego stosunków osobistych, śledził ba­czniej dziwne zachowanie się tego półtrupa, który, wciśnięty w głąb olbrzymiego fotelu, owinięty aż pod pachy kocami i pledami, chudy i wydłużony,

o cerze woskowo żółtej i przejrzystej, wyglądał jak mumia starożytna, spowita w całun grobowy.

Istotnie było coś hieratycznego w tej postaci sztywnej, o konturach twardych, o rysach ostrych, zasuszonych, jakby skamieniałych, jakby przecho­wanych cudownie pod popiołami wulkanicznemi z prawieków. Siedział spokojnie, bez ruchu i ge­stu, ale złośliwy uśmiech, słaniający się na wąz- kich, zsiniałych wargach i gorejące, jak rozża­rzone węgle, oczy, świadczyły, iż pod tą martwą powłoką powijaków tleją resztki żywego ognia, ognia, który trawi mózg, przepala szpik wr ko-

.

A

T

ściach, spopiela tkankę nerwową, ze straszliwą bezwzględnością żywiołu.

Tomasz znał to spojrzenie, pełne tragicznej } niemocy i okropnych zgrzytów. Czytał w niem po­nury dramat duszy namiętnej, spragnionej życia i użycia, uwięzionej fatalnie w bezwładnem ciele skazańca. Widział tam bunt krwi żywej, bunt nie­pohamowanej natury zmysłowej, przeciw prze­mocy, którą nad nim rozciągnęła okrutna choroba. Widział walkę beznadziejną i bezsilne szamotanie się, słyszał krzyk rozdzierający protestu i rozpa­czy bezbrzeżnej.

Znał ten jego wzrok chciwy, drapieżny, pełen niewypowiedzianych pożądań, kiedy ścigał upar­cie wspaniałą postać zawsze obecnej przy sobie żony, kiedy ślizgał się lubieżnie po jej przedzi­wnie bogato rozwiniętych, rasowych kształtach, kiedy wżerał się łakomie w jasną biel odsłonionej szyi lub ramion toczonych, wychylających się z pod szerokich rękawów porannej szaty, kiedy wśród przesubtelnych załamań powiewnych batystów śle­dził miękkie linie zarysów jej nóg powabnych, jej bioder, piersi, kiedy wzrok ten zamieniał się nie­mal w dotyk i muskał pieściwie jedwabistą gład­kość naskórka, kiedy zawisał bezpamiętny na I ustach pięknej kobiety i z jej warg pełnych, czer- l wouych chłonął zawrotną rozkosz w namiętnych

pocałunkach i strzelał nagle piorunami żalu i wście-

*

kłości, bo wyciągnięte ku upragnionej rozkoszy ręce chwiały się w powietrzu bezwładnie.

Wiąd rdzenia kręgowego szerzył swe spusto­szenia z nieubłaganą konsekwencyą, destrukcyjny * jego pochód przez organizm pana Odżgi był tryum­fujący i bezwzględny. Przyszło porażenie nerwów ruchowych, zboczenia ruchu. Przestał całkowicie władać kończynami. Charakterystyczna ataksya wy­stąpiła w swej formie najbardziej złośliwej. Nie pomagała gimnastyka Fraenkla, nie pomagały za­biegi wskazane przez najsłynniejszych specyali- stów, bezład ruchów potęgował się z dniem każ­dym i czynił go niedołęgą absolutnym; gorzej, czy­nił go kreaturą śmieszną, wstrętną, ohydną i nie mógł już znieść siebie, kiedy widział tę swoją nie­szczęsną rękę, błąkającą się bezradnie w przestrzeni, niby ręka pajaca papierowego, pociągana na sznurku.

Nie mógł znieść myśli, że ręką tą, obrzydłą, ska­czącą komicznie ma objąć kibić tej wspaniałej kobiety, że może nią dotknąć jej wdzięków prze­bogatych w miłosnej pieszczocie. Ogarniał go żal okrutny, gryzł do krwi wargi w bezsilnej wście­kłości i złorzeczył bliźnim, sobie i Bogu.

Posiadać skarb nieoceniony, a być jak nędzarz, umierający z głodu i pragnienia. Przekleństwo!

Ale ambicya nie pozwala wybuchnąć bezpo- ) średnio jękiem bólu wewnętrznego, więc tłumił go w piersiach z nadludzkim wysiłkiem i tylko twarz jego krzywiła się gorzkim uśmiechem złośliwości

szatańskiej, a język miotał bluźnierstwa, od któ­rych włosy na głowie stawały. Zionął wtedy ja­kąś piekielną, niepohamowaną nienawiścią prze-

* ciw wszystkim kobietom, a mówił o nich z prze­rażającym cynizmem, dobierając słów twardych, jaskrawych i drastycznych.

Nienawiść tę kierował w pierwszym rzędzie przeciw własnej żonie, jakby przez zawiść, źe jest silna, młoda, promieniejąca zdrowiem i urodą; jakby mszcząc się za swoje upośledzenie i niemoc torturował ją z wyrafinowanym okrucieństwem ostremi szpilkami swych teoryi cynicznych.

Podniecał się wywoływaniem obrazów draźnią-

> cych, sugestyjnych. Z uporem maniaka roztaczał w imaginacyi wizye najplugawszego wyuzdania, najohydniejszej luksuryi, która jakoby świat cały przysłonić miała cieniem nietoperzowych skrzy­deł, pogrążając go w mrokach zgnilizny i roz­kładu.

Lubował się w tego rodzaju rozmowach. Z ja­kąś szczególną pasyą, z ogromną finezyą i wy­kończeniem w obrazowaniu, przytaczał, jakby za­pożyczone z dzieł margrabiego de Sade, czy Krafft Ebinga, przykłady wyrafinowanego zepsucia, per- wersyi i zboczeń erotycznych, przyczem zapewniał,

> jakoby przykłady takie spotykał wśród najbliż­szych krewnych, przyjaciół i znajomych. Wymie­niał imiona, pierwsze litery nazwisk, stanowisko społeczne tych ludzi.

Był poprostu ohydny. Tomasz, pomimo całej wyrozumiałości, na jaką zdobyć był się winien jako lekarz wobec chorego, patrzył na niego ze wstrętem; natomiast nieskończoną litość i współ- ' czucie, tudzież podziw najwyższy żywił dla nie­szczęsnej kobiety skazanej na pożycie z podobną kreaturą, kobiety, która znosząc najsroższe katu­sze, potrafiła przecież zdobyć się na pogodę i sło­dycz w obejściu z tym potworem.

Istotnie pani Julia zadziwiała rezygnacyą, z jaką przyjmowała przykre wybryki chorego. Zdawała się nie słyszeć ohydnych historyi opowiadanych tendencyjnie, ażeby ją urazić, nie brała do siebie zjadliwych docinków, nie czuła inkwizytorskiego, j ubliżającego kobiecie w najwyższym stopniu spoj­rzenia, jakiem przenikał głąb jej duszy, szukając tam z jakąś szaloną zaciekłością śladów popeł­nionego grzechu, o który ją podejrzewał nie­ustannie.

Ale ona nie gniewa się za to, nie dąsa, nie da się wyprowadzić z równowagi i panowania nad sobą; owszem z przedziwną łagodnością i zapar­ciem się siostry miłosierdzia, przez troskliwość

i delikatność zabiegów, stara się na każdym kroku nieść ulgę i osłodę choremu w jego nieznośnym losie. Ofiarowała mu dobrotliwie usługi czułej ) opiekunki, a on wyzyskiwał tę jej gotowość z bru­talną bezwzględnością egoizmu, za tkliwe starania,

*

za poświęcenie nad siły płacąc sarkazmem, po­dejrzliwością i udręczeniem.

Tomasza oburzał ten egoizm bezmierny, ta

i szorstka bezceremonialność samoluba wobec istoty żywej i czującej — wobec kobiety, której nale­żały się wszelkie względy za dobroć i poświęce­nie, której właśnie należała się najwyższa wdzię­czność i uznanie.

Oburzał go zawsze wszelki wyzysk, wszelkie nadużycie władzy jednego człowieka nad drugim nienawidził z całego serca tego nieokiełzanego etyką egoizmu, który bez cienia współczucia prze­chodzi przez łzy, ból i cierpienie bliźnich, ażeby zdobyć sobie chwilę użycia. Rozumiał on, że wa-

* runki współżycia towarzyskiego, wymagają pe­wnych ustępstw od naszych samolubnych zachceń

i że należy w pewnej mierze poskramiać wilcze apetyty pierwotnej natury zwierzęcej, ażeby zy­skać godność członka społeczeństwa ludzkiego.

Wyzysk i egoizm przybrały tu formy wprost potwornie przerażające, nieludzkie. Nadzwyczajny przerost brudnego samolubstwa, jako głównego środka kierowniczego w wegetacyjnem już prawie życiu pana Odżgi, stał się dla Tomasza objawem tak wstrętnyiA, że go znieść nie mógł bez wyra- ^ źnego protestu w odruchu, w intonacyi głosu, w całym sposobie zachowania się wobec pacyenta.

Jakkolwiek tłómaczył to sobie łatwem do zro­zumienia rozdrażnieniem chorego, jakkolwiek poj-

ł

mował, że nędzna egzystencya w fotelu, urozmai­cona tylko przykrem mrowieniem w całem ciele, gwałtownemi atakami znamiennych bólów opasu­jących i tym podobnych dolegliwości nie usposa­bia bynajmniej do pogodnego nastroju, że mogła łatwo wyczerpać ostatecznie cierpliwość, stargać nerwy i zburzyć równowagę duchową, niemniej przecież nie może zapanować nad sobą, ażeby nie okazywać tej parodyi człowieka swego obrzydze­nia i niechęci.

Okoliczność ta ogromnie utrudnia stanowisko jego, jako lekarza. Czuje, że nie spełnia obowiąz­ków swoich dość sumiennie. Pierwiastek osobi­stych antypatyi w podobnych razach jest stanow­czo czynnikiem niepożądanym. Ot, i teraz najnie- potrzebniej zadźwięczała w jego mowie nuta szorstka i pełna rozdrażnienia.

Pani Julia, widząc, że mąż jej ma zamiar skie­rować znowu rozmowę na swe ulubione tory krańcowo drastycznych zagadnień, chciała temu zapobiedz, zaproponowała więc głośne czytanie romansu, który właśnie trzymała na kolanach. Ta- betyk ofuknął ją zbyt twardo. Wtedy Tomasz, podrażniony tem do żywego, źle maskując wzbu­rzenie wewnętrzne, zawołał cierpko:

Radzę panu skorzystać z łaskawej propo- zycyi pani, gdyż rozmowy, które pan zazwyczaj prowadzi, rozdrażniają go i szkodzą zdrowiu.

Pan Odżga roześmiał się złośliwie:

Ma mnie pan widzę — mówił z przeką­sem — za arcy-naiwnego, jeżeli sądzi, że łudzę się, ażeby mi coś mogło pomódz, albo zaszko­dzić... He, he, proszę pana — śmiał się kwaśno — wytworna ironia pisarza nie odżywi zwyrodniałych oddawna pęczków białej substancyi mego rdzenia pacierzowego. He, he, nie zakwitną już jak różdżka Aronowa... Nie zaszkodzi też im nieco mego cyni­zmu... Pozostał mi tylko on i morfina... He, he, panie doktorze, pan był nieszczery! A widzi pan! Przeniknąłem pana!

Istotnie, przyznaje się wewnętrznie, że był nie­szczery. Wystąpił przeciw opowiadaniom pana Odżgi, ażeby oszczędzić przykrości pani Julii, a bynajmniej nie myślał o jego zdrowiu. Wystąpił namiętniej, niż należało, gdyż zabolało go bezlito­sne torturowanie tej kobiety, tej szarytki, pełnej poświęcenia; szarytki strojnej, wykwintnej, o po­stawie królowej, o wdziękach wymarzonej ko­chanki.

Uświadamiał to w sobie coraz dokładniej, więc kiedy spostrzegł w wymownem spojrzeniu pana Odżgi, że był odgadnięty, zmieszał się jak zło­dziej, złapany na gorącym uczynku kradzieży.

Tamten ze swej strony, zauważywszy to zmie­szanie, spoważniał nagle, ale w tej chwili zmusił się do złośliwego uśmiechu, a uśmiech ten był je­dnocześnie wyrazem bezmiernej boleści.

Tak, tak panie doktorze — mówił z naci­

skiem — był pan nieszczery. Nie o moje zdrowie panu chodzi... Ja wyczuwam te subtelne odcienia tonu...

Wpatrywał się badawczo w twarz Tomasza.

Zaległo milczenie, długie, przykre, ponure. W podejrzliwym umyśle tabetyka ważyła się zła myśl, której na razie nie umiał, czy nie chciał wcielić w słowa.

Była cisza. Przerwało ją wejście służącego, z paczką listów i gazet.

Zabrałem po drodze pocztę od odźwier­nego — inówił, oddając paczkę pani Julii, która wyciągnęła po nią rękę.

Tu! — krzyknął niecierpliwie pan Odżga, wskazując na stojący obok siebie mały, inkrusto­wany perłową masą stolik japoński.

Wstała sama, ażeby uczynić, jak żądał, ale obchodząc fotel męża, kiedy znalazła się za jego plecami, zdążyła przerzucić szybko zawartość paczki. Tomasz widział doskonale: Jakiś list w szarozie­lonej, dość szerokiej stosunkowo kopercie, zachwiał się przez jedno mgnienie oka w jej białych pal­cach i zniknął gdzieś w fałdach sukni. Resztę zło­żyła na stoliku przy fotelu męża i zaczęli wspól­nie przeglądać korespondencye, przerzucać gazety.

Trwało to około pół godziny. Potem pani Ju­lia udała się do pokoju, ale niebawem zaraz wró­ciła. Przeszła się kilkakrotnie po werendzie w róż­nych kierunkach i nagle obok stolika japońskiego,

na ziemi, na ciemno wiśniowych arabeskach dy­wanu, wykwitła szaro zielona, kwadratowa plama. Leżała tam koperta, barwą i kształtem przypomi- \ nająca list, który pani Julia tak zręcznie wyłu- sknęła z pośród wielu innych.

Tomasz widzi ten list, ale nie zdradza się z tem, sądząc, że zgubiła go niechcący. Nie chce być niezręczny, niedyskretny.

O, jeszcze jakiś list nierozpieczętowany — mówi pani Julia, wskazując szaro zieloną plamę pod stolikiem — musiałam upuścić na ziemię.

Tomasz poskoczył, podniósł i podawał jej dwornie.

To do pana, doktorze.

' Powiedziała to, ledwie rzuciwszy okiem na

adres.

Istotnie list był adresowany do niego:

»Wielmożny dr Tomasz Powalski«.

Usunąwszy się nieco, otworzył i czytał:

»Mój drogi! Musiałem nagle wyjechać z Trou- ville, nie miałem nawet czasu uprzedzić cię, źe nie przyjdę do Lefebre’a. Wybacz.

Uścisk dłoni.

Maks“.

I nic więcej.

DOKTOR T0MA8Z

»

Pod wieczór morze poczęło się miotać, nie­cierpliwić i gniewać. Głuchy pomruk jego szedł groźnie nad wodami o spiętrzonych, przewalają­cych się z rozpaczliwą gwałtownością bałwanach. Wzdęte fale z rozwianemi wysoko grzywami, bie­gły szybko, jakby w jakimś szalonym wyścigu, je­dna za drugą i szumiąc, sycząc złośliwie, parska­jąc wściekle białemi pianami, kładły się zmożone na płaskich piaskach wybrzeża. Na niebie od po­łudnia ciągnęła ciężka, jakby miała cały świat przywalić, ciemna masa chmur ołowianych, okrwa­wionych u zrębów czerwonemi blaskami ostatnich promieni słonecznych. Zrywał się wicher i niósł w cząstkach rozpylonej wody ostry zapach i gorzko słony smak morza.

Pani Julia oparta o balustradę na werandzie swojej willi, chłonęła chciwie ożywczy, wilgotny wiew dalekich przestworzy.

Burza ciągnie, czuję burzę, ach!

Poruszała rasowemi nozdrzami z lubością, a mówiła tonem nizkim, pełnym jakiejś dziwnej rozkoszy i zachwytu :

) — Wspaniała! Patrzcie co się dzieje na jetée!

Wskazywała ręką dziwną budowlę, która niby olbrzymie, długie liszki, o nieskończonej ilości nóg wpełzały na wody morskie. Nie, to raczej jakiś kościec przedpotopowego potwora, na wysokich no­gach pajęczych, ciemniał w oddali tysiącem żeber swej drewnianej konstrukcyi.

Istotnie czarne, przepojone smołą bierwiona, wielokroć skrzyżowane między sobą jako słupy do potrzymania długich na kilkaset kroków po­mostów, wyglądały, jak czarne, odarte z ciała

* szkielety fantastycznych ryb, czy płazów. Na grzbie­cie tych szkieletów niby roje drobnych pasorzytów mrowiły się tłumy ludzkie w gorączkowej, nie­zwykłej ruchliwości. Jasne suknie pań i panów, mieszając się z ciemną, szarą odzieżą ludności ry- baczej, wywołują jakieś przedziwne migotanie, niby grę mieniącej się w ruchu łuski węża. Pani Julia widzi to z wysokości tarasu swego domu, widzi, jak na dłoni.

Pod nogami tych ludzi, tych drobnych, jak ro­baki figurek, wspaniałe morze wścieka się, pieni, j szaleje. Olbrzymie bałwany rozbijają się z piekiel­nym impetem o czarne słupy. A huczeć tam musi, wyć, wstrząsać wątłem rusztowaniem z drewnia­nych bierwion... Ach!

r

Być tam na chwilę, wsłuchać się w prze­potężne głosy żywiołu z blizka, mieć rozhukane wody pod stopami...

Spojrzała w stronę chorego, siedzącego nieru­chomo w fotelu męża i odwróciła natychmiast wzrok niechętnie.

Tomasz, który chwycił w przelocie to spojrze­nie dostrzegł w niem błysk okrutnej nienawiści. Kilkakrotnie już, w ostatnich zwłaszcza czasach, zdawało mu się, że przy całej słodyczy tonu sły­szy tam delikatne akcenty przymusu i niechęci, nigdy jednak nie wystąpiły one w formie tak zde­cydowanej i niepozostawiającej wątpliwości. Teraz widocznie pewne zdenerwowanie, spowodowane stanem atmosfery, pozbawiło ją mocy panowania nad sobą, bo nawet nie stara się ukryć rozdra­żnienia. Splotła palce, podniosła ręce do wysoko­ści oczu i załamała je rozpacznie. Cień buntu przesunął się po matowo białem czole i osiadł w marsowej fałdzie między brwiami.

Pójdę na jetée — rzekła twardo — chcę być nad morzem, tuż... tuż... muszę widzieć burzę, czuć jej potęgę, jej grozę, jej siłę... muszę!...

Nie radzę...

Dlaczego?

Bo zmokniesz. Deszcz spadnie lada chwila

i rozfryzuje ci z takim artyzmem spiętrzone ucze­sanie. Och, jakżeby ci było nie do twarzy!

Skrzywił się brzydko. Pani Julia, jakby jeszcze

ł

53 —

bardziej tą uwagą podniecona, podniosła ręce śmiałym ruchem nad głową. Szerokie rękawy lek­kiej sukni opadły nizko, ukazując całe ramiona, ^ silne, toczone, białe, tem bielsze, że przeciwsta­wione teraz ciemnej, prawie czarnej, plamie buj­nych włosów, wysoko ułożonych nad czołem.

Właśnie chcę zmoknąć, właśnie chcę — wo­łała z mocą. — Chcę się wystawić na wichry, na rozpętanie się żywiołów, niech mnie szarpią, sma­gają, ćhłoszczą, niech mnie biją w twarz stru­gami zimnej wody, niech bluzgają w oczy ulewą, oślepią... Z jakąż rozkoszą rzuciłabym się w te rozszalałe fale, ażeby je próć piersią, roztrącać

p ramieniem, rozbijać, walczyć...

Przyglądał się jej złośliwie, przymrużywszy je­dno oko. W ruchu jej gwałtownym, z podniesio- f nemi w górę rękoma była jakaś potęga i maje­stat; wyglądała jak wspaniała z marmuru wykuta karyatyda.

Pochlebiam sobie — zaczął cedzić wolno z naciskiem, jakby sączył ustami zabójczą truci­znę — pochlebiam sobie — mówił — że nie bę­dziesz wymagała, ażebym ci towarzyszył w walce z bałwanami.

O nie, — odparła sucho opuszczając ręce f bezwładnie.

^ — A to nader uprzejmie — drwił pan Odżga —

ogromnie wiele względności z twojej strony. Isto­tnie mąż tabetyk wyglądałby nieco śmiesznie obok

ł

żony walczącej bohatersko z bałwanami. Pani byś nie życzyła sobie, żeby mąż jej był śmieszny kie­dykolwiek. Wszak prawda? Ale temperament pani, zdrowie pani wymaga burzy, wichrów, piorunów!... ^

Zaśmiał się piekielnie.

Hi, hi, hi, to się wiąże, to się trzyma, to ma szatańską logikę... Hi, hi, hi, prawda doktorze?

Tomasz, podrażniony tonem rozmowy, nie od­powiadał; nie wiedział zresztą, o co chodzi, co z czem się ma wiązać, trzymać, gdzie jest owa logika szatańska.

Nie widziałeś pan — monologował Odżga, nie czekając na odpowiedź — nie widziałeś pan przypadkiem cyklu obrazów pewnej, rozwydrzonej f dekadentki niemieckiej, jakże ją tam, pani Coste- noble. Aha... Costenoble, pamiętam... Otóż cykl ten zatytułowano: »Tragedya kobiety«. Tragedya ko­biety, uważasz pan, to nieunikniony konflikt nie­skończoności jej poetyckich, źe tak powiem, ma­rzeń erotycznych z ogromnie ograniczoną prawami natury rzeczywistością. He, he, he, zwykłe, konie­czne, w pewnych razach ludzkie, non possumus występuje tu dla niej jako fatum straszliwe, jako źródło dramatycznych szarpań się i piekielnych katuszy. Pani Costenoble, jedna z przedstawicielek

tej sztuki dzisiejszej, bezczelnie dekadenckiej, bez- ę czelnie nagiej, w swych arcy-smutnych zresztą pod J względem malarskim, bohomazach, wyraziła to je­dnak w sposób zdumiewająco jaskrawy i zna­

mienny. Miewa ona wizye nipzbyt skromne i zgoła osobliwe, a przyznaje się do nich śmiało... He, he, o! bajecznie śmiało, zachwycająco śmiało! Mówi

o nich z tą szczerą otwartością naiwności, która nie zna granicy między złem a dobrem, z bez­względną swobodą, właściwą pewnemu gatunkowi osobników’ jej płci — kobiet, źe tak powiem, roz­paczliwie zrezygnowanych...

Pani Julia najwidoczniej nie słucha i nie zwraca uwagi na wywody męża, jakkolwiek usiadła tuż obok na swojem zwykłem miejscu, przy chorym, w obszernym fotelu na biegunach. Zapatrzona w morze, zajęta jest własnemi myślami. Pan Odżga odczuwa to doskonale, a chcąc zmusić ją do słu­chania za wszelką cenę, zwracając się jednak cią­gle do Tomasza, podnosi głos do najwyższego na­pięcia. Głos ten w nadmiernym wysiłku załamuje się w gardle, zwija nieposłusznie i przechodzi w jakiś przenikliwy pisk i skrzeczenie.

Patrząc na te obrazy — ciągnie dalej — przyszedłem do przekonania, źe w rezultacie tak daleko idąca szczerość, taka krańcowa bezceremo- nialność wyznań osobistych jest estetycznie cie­kawa, pomimo nawet niezbyt artystycznej formy wyrazu. Proszę sobie wyobrazić, ta pani, trawiona nieugaszonym pożarem krwi namiętnej, śniąc oczy­wiście o rozkoszy absolutnej, wymarzyła sobie ko­chanka w postaci piorunu i przedstawiła to na obrazie w sposób... no, jakby to powiedzieć — no

w sposób bezpośredni... He, he, ale to zupełnie bezpośredni, z całą brutalną nagością realizmu. He, he, ęa ćest fort. Co? To mocne, dobitne, żyw­cem wyrwane z duszy, z krwi, z nerwów... Co?

Na ustach począł mu pełzać zły uśmiech, zły ogień zaświecił w oczach. Napiął się całą istotą swoją, jak łuk do wyrzucenia śmiertelnego grotu.

Patrząc na ten obraz — mówił, akcentując z coraz mocniejszą afektacyą — odtworzyłem so­bie stany uczuciowe autorki, jej nastrój sentymen- talno-zmysłowy, który się stał punktem wyjścia do podobnego utworu artystycznego. Wizyę taką wy­wołać wr sobie musiała kobieta namiętna, mająca męża tabetyka i kochanka, który wierzy w sfin- ksowość natury niewieściej... he, he, he, natury ta­kiej prostej, nieskomplikowanej, podległej najnatu­ralniejszym, najbardziej pierwotnym popędom. Za­dziwiające są złudzenia mężczyzn na tym punkcie.

Wpatrywał się w Tomasza, jakby chciał wzro­kiem prześwidrować go na wylot. Badał na jego twarzy efekt słów swoich. Jakoż istotnie znalazł tain zmącone echo swego desperackiego krzyku. Niewątpliwie grot był dobrze wymierzony. Doktor zrozumiał, że był celem pocisku, więc osłupiał ze zdumienia i obrzydzenia zarazem. Ten mąż nie­szczęsny, powalony przemocą choroby nieuleczal­nej, przykuty do łoża niemocy, prowokuje go po- prostu, otwiera mu oczy na rzecz, której sam w i-

dzieć nie chciał i nie chcp. Nie, za nic w swie- cie nie!

' — Co to jest?

> Czy stanął wobec jakiegoś niepojętego zjawi-

! ska, jakiegoś objawu patologicznego, kiedy czło­

wiek w przystępie rozstroju psychicznego, kaleczy się dobrowolnie, rozszarpuje mięśnie, zadaje sobie najwyszukańsze udręczenia? Czy ten ex-człowiek, ta żałosna ruina stworzonej niegdyś na obraz i po­dobieństwo boskie, a dziś sprowadzonej do roślin­nego niemal życia istoty, w jakiejś straszliwej pa- syi znęcania się nad wszystkimi nie oszczędza i siebie, lecz pragnie dokoła swej osoby wytwo- 1 rzyć pełne, doskonałe piekło ohydy i zwyrodnie-

* nia? Czy nie może znieść obok swej zatrutej cy-

Inizmem i niewiarą duszy, obok dotkniętego bez­władem ciała widoku zdrowej moralnie i fizycznie kobiety? Może razi tę zdeprawowaną wyobraźnię jej zachowanie się pełne godności i poświęcenia, jej czystość i spokój, i radby ją widzieć skalaną, miotającą się w rozpaczliwej rozterce?

Nie! W uprawne przez niemoc i cierpienie podłoże jego serca wielka miłość dla pięknej ko­biety rzuciła zaród piekielnej zazdrości i rozple­niło się rojnie robactwo, j A może istotnie w zachowaniu się pani Julii

względem niego ten człowiek, tak doświadczony w sprawach »alkowy«, jak to nazywa, dostrzegł coś, czego on sam — on, doktor Tomasz Powal-

ski, suchy badacz, mól książkowy, przyzwyczajony do patrzenia przez mikroskop, nie umiał widzieć gołem okiem?

Tomasz znał siebie z tej strony, wiedział, że >

całkowicie pochłonięty badaniami naukowemi, za­pomniał w swoim czasie nauczyć się mądrości życia, zapłacił już za to drogo, ale dziś, pomimo gorzkich doświadczeń, które przebył, wiedzy tej nie zdobędzie. To trudno. Tymczasem pan Odżga chełpliwie mówi o sobie, że już w bardzo wcze­snej wiośnie swego bytowania na zieini ukończył edukacyę sentymentalną, pozbył się przesądów ro­mantycznych i bierze miłość na trzeźwo, to jest pod kątem widzenia hedoników cyrenajskich.

Miałem osiemnaście lat, — opowiadał — kiedy się ostatni raz kochałem w kobiecie, jak w gwieździe. Czytywałem jej głośno Słowackiego, leżąc w parku na trawie i nie śmiałem podnieść oczu na bucik, którym innie niby nieumyślnie w nos trącała. Niebawem dowiedziałem się, że moje bóstwo niedosiężne, zresztą istotnie wielka pani z rodu i mienia, romansuje poprostu z loka­jem. Oczywiście po zdobyciu pewności co do tego ewenementu, a nie pozostawiał on żadnych wąt­pliwości, gdyż skandal stał się głośnym na okolicę, byłbym się już ważył na wszystko względem mo- (

jej pani, ale odpychało innie od niej w odruchu estetycznym przeświadczenie o rywalizacyi z loka­jem, który był znowu ze swej strony kreaturą Fizy-

cznie wstrętną — cuchnął kanalia tak ohydnie, źe podczas silniejszych upałów nie wpuszczano go do pokojów. Był absolutnie niemożliwy.

Szczegół ten sprawił, żem utratę młodzieńczej idealności swojej odczuł boleśniej, niżby należało, ze względu na objekt, żem płakał dłużej... no, tak długo przynajmniej, dopóki okoliczności, to jest spotkanie szczęśliwsze, nie pozwoliły ewolucyi uczuciowej, przeprowadzić w sposób bardziej este­tyczny, bardziej odpowiadający nabytym przez wy­chowanie odruchom.

Wielka była eksperyencya życiowa pana Odżgi. Pomimo to Tomasz nie wierzył może, ażeby naj­subtelniejsze drgnienia duszy niewieściej, jak za­pewniał ten wytrawny jej znawca, nie mogły bez­warunkowo ujść jego baczności; rozumiał nato­miast doskonale, że życie, które prowadził bogaty rozpustnik, musiało go usposobić do niezbyt po­chlebnych mniemań o moralności ludzkiej wogóle, źe usprawiedliwia to w pewnej mierze pochopność jego do wysnuwania zbyt daleko idących wnio­sków z objawów drobnych i nieznaczących. Za­czął tedy szukać w pamięci, czy jakiś nieuchwy­tny gest pani Julii, jakiś ruch, słowo niebaczne, nie mogło wzbudzić podejrzeń i zaniepokoić za­zdrosnego męża.

Istotnie przyznaje, że w ostatnich czasach, zwła­szcza po owym wypadku z listem Edwina, oka­zuje mu ona jakby szczególne zainteresowanie.

Dziś pewny jest najzupełniej, że list ten wtedy celowo wyjęła pokryjomu z pośród innych, złu­dzona widocznie jego wyglądem zewnętrznym, źe następnie dopiero, kiedy się znalazła sama w po- *

koju i mogła adres przeczytać, stwierdziwszy po­myłkę, podrzuciła go Tomaszowi. Niema wątpli­wości co do faktu samego, nie zna jednak i nie domyśla się motywów kierowniczych tej akcyi ta­jemnej. Stwierdza tylko niezawodnie, że od tego mianowicie czasu stosunek ich stał się, jakby bar­dziej spójny, jakby nawiązała się między nimi ja­kaś nić łączna sympatyi, czy interesu. W każdym razie złagodniały znacznie objawy lodowej, odpy­chającej grzeczności, z jaką wielka pani trakto- ( wała dotychczas lekarza swego męża. Owszem , chętnie szuka z nim rozmowy, i jakkolwiek obraca się ona najczęściej około spraw obojętnych, naj­ogólniejszych, nie może nie odczuć w tonie pani Julii pewnej życzliwości dla siebie. Kiedy pozo­stają na chwilę sami, Tomasz ma wrażenie, któ­rego nie ma odwagi uskrzydlić w słowa, więc chwieje się ono na nich ciągle nieuchwytne i taje­mnicze.

Zmianę tę tłómaczy sobie tern, źe pomimo woli stał się świadkiem jej manewru konspiracyjnego z listem. Pani Julia niewątpliwie zdaje sobie )

sprawę z tego, że Tomasz, widząc, jak to robiła, widząc jej skwapliwość i niepokój, inogł powziąć podejrzenie, iż ukrywa coś przed mężem, iż boi

ł

się go, stara się więc zjednać świadka swych kno­wań sekretnych, ażeby zapewnić sobie jego dy- skrecyę.

> 0, będzie dyskretny! Będzie milczał, jak grob.

Nie chce jej sądzić, nie chce jej potępiać... Nie widział nic, nic nie zauważył. Nie zdradził się przecież dotychczas słowem. Po cóż te wszystkie zabiegi pięknej pani?!

Jakkolwiek pełne wdzięku, ogrzane teraz miłym tonem pewnej życzliwości, obejście się pani Julii działa kojąco na miękką naturę Tomasza; odczuwa jednocześnie przykrość niewymowną na myśl, że robi to ona pod przymusem, z wysiłkiem, z wy­rachowaniem, ażeby go sobie kupić.

* Niema sposobu powiedzieć szczerze:

Pani, nic nie wiem, nic nie widziałem... po co zadajesz sobie gwałt, ażeby być dla mnie miłą? po co udajesz życzliwość?... Upakarza mnie to, boli...

Teraz, kiedy nikłe objawy rzekomej życzliwo­ści spostrzegł mąż zazdrosny i wysnuł z tego wnioski nieoczekiwane, wprost ohydne, sytuacya napręża się nieznośnie.

Przecież tu w przejrzystych aluzyach, ale z całą cyniczną bezwzględnością powiedział mu ^ otwarcie:

Jesteś naiwny, mój doktorze, jak nowona­rodzone dziecię. Nie znasz pierwszych liter z ele­mentarnej księgi życia. Jesteś naiwny do śmie-

szności, do nieprzyzwoitości. Żona moja, kobieta piękna, młoda, wspaniała, z bajecznym tempera­mentem, pożądająca miłości potężnej, której ja jej dać nie mogę, wyciąga do ciebie ramiona, a ty, jak ów ośmieszony Józef biblijny, zostawiasz w nich tylko płaszcz swój i uciekasz, skazując ją na pa­stwę straszliwych udręczeń krwi rozigranej.

Nieprawda! Myśl tak nikczemna zrodzić się mogła tylko w przewrotnym, znieprawionym mó­zgu schorowanego rozpustnika. Tomasz na chwilę jedną nie przypuszcza, ażeby w sercu pani Julii powstało dla niego żywsze uczucie, cień najmniej­szej sympatyi gorętszej. Domyśla się raczej, źe ktoś inny. Nie... raczej niczego się nie domyśla. Ale wie z pewnością, że dla niego niema tam nic, nic... że on dla pięknej żony tabetyka jest najzu­pełniej obcy, daleki, obojętny. I że dobrze tak jest... i inaczej być nie może, nie powinno!

A jednak złośliwe aluzye bezczelnego cynika przejęły go grozą niepojętą. Czuje, że pociągnie to za sobą jakieś kolizye okropną czuje nad sobą gdzieś w górze, wysoko, jakby straszliwe tchnie­nie Eumenid, które go przyjdą smagać wężowemi splotami swej nienawiści. Wraca zabobonna wiara w fatalistyczną konieczność powikłań dramaty­cznych w każdej sprawie, do której się dotknie. Wier/y, że nosi w sobie tragizm jakiś nieubłagany, że stanie się jego ofiarą.

1 zadrżał. Miał już dosyć przejść, dramatu, dosyć.

Widzi przed sobą bladą, schorzałą twarz pana Odżgi, jak patrzy na niego zagadkowym, złowie­szczym wzrokiem, a ma wrażenie, że to głowa Meduzy zamajaczyła w przestworzach przeraża­jącą groźbą.

Nie spełnił jeszcze do dna czary doświadczeń losu. Przeznaczenie gotuje mu nowe próby... .lezus Marya!

Widzi potwornie wykrzywioną twarz tabetyka. Nienawidzi jej z całej duszy. Nie rozumie dlaczego, ale czuje, że nienawiść ta zrodziła się nagle i ro­śnie w nim z jakąś przemożną, niezwalczoną siłą, że rozpiera mu pierś, rozsadza czaszkę.

Burza zbliżała się. Ognisty zygzak rozdarł cie­mne chmury, a potem w chwilę rozległ się od­dalony, długi pomruk gromu.

Pan Odżga odwrócił twarz od blasku i we­zwał służącego, ażeby go wywiózł z fotelem do mieszkania.

Prędzej, prędzej! — wołał nerwowo: — nie lubię piorunów!

Pójdzie pan ze mną nad morze? — spytała nagle pani Julia Tomasza, kiedy chory zniknął za drzwiami.

Tomasz skłonił się.

Poczeka pan tu na innie... przebiorę się.

Wyszła. Wróciła po chwili, zmieniwszy sutą

suknię domową na obcisły kostium spacerowy. Ubrana była w krótką suknię z białego szewiotu i takież figaro, przyciskające białą jedwabną bluzkę. Na głowie miała biały beret, podpięty egretą. Przez rainię przewieszała się mała torba podróżna. Na ręku niosła płaszcz gumowy.

Idziemy.

Zbiegli ze schodów tarasu i szli czas jakiś w milczeniu, aż pani Julia zatrzymała się:

Pan koresponduje z panem Forsterem — spytała.

Tak... rzeczywiście... Ale skąd pani?...

Ach, nic, nic... Wytłómaczę to później... Będę do pana miała prośbę... Muszę pana prosić o wielką przysługę...

Burza huczała coraz bliżej. Grom walił za gro­mem, niebo darły oślepiające błyskawice. Panika ogarniała tłumy, zebrane na pomostach u wnij- ścia do portu. Wylegli tam goście kąpielowi dla mocnych wrażeń i cała ludność rybacza w pełnem niepokoju oczekiwania na statki, które o świcie po cichem morzu wypłynęły na połów, a teraz walczą rozpacznie z przeciwnemi wiatrami, lawi­rują w uciążliwych zygzakach.

Czy zdążą? czy dojdą szczęśliwie do portu?

Aż oto tuż, tuż obok pomostów, na grzbiecie fali zakołysała się inała łódka, świsnęła w górę gruba lina i natychmiast porwało ją rąk wiele. Tłumy na pomoście rozstąpiły się. Oddzieliły się

jasne, barwne stroje pan i panów. Wzdłuż baryery setki szarych nachylonych postaci mężczyzn, kobiet i dzieci ciągną grubą linę, na której holują pier­wszy, dobijający do przystani statek.

Słychać okrzyki, jednocześnie radości i trwogi. Czy wszyscy wrócą?

>

1

OOKrOR TOMASZ

Już to Edwin zawsze był w najwyższym sto­pniu arbitralny. Narzucał się wszystkim ze swo- jem zdaniem i nie znosił opozycyi. Narzucał wszyst­kim z bliższego i dalszego otoczenia, w jakiś dzi­wnie bezwzględny, wyłączający możność uchylenia się, sposób, nietylko sprawy ogólniejszej natury, któremi był w danej chwili zajęty, ale i swoje własne, najbardziej osobiste, najbardziej prywatne interesy. Wysługiwał się ludźmi, z wielkopańską nonszalancyą; wyzyskiwał ich, jakby z bezceremo- nialnością pasorzyta.

Ot i teraz zaledwie spotkał się z Tomaszem po długich latach rozłąki, odrazu, bez porozumie­nia się, bez zgody, wbrew najistotniejszym jego pojęciom etycznym i wrodzonym skłonnościom, wpakował mu ohydną rolę w zaimprowizowanej przez siebie tragikomedyi — rolę, której człowiek z usposobieniem Tomasza grać nie umie, nie chce, która go najwyższym wstrętem i obrzydzeniem przejmuje.

Doktor poprostu stał się powiernikiem roman­tycznego stosunku dawnego przyjaciela z piękną panią Julią, żoną człowieka, którym się opiekuje jako lekarz, od którego bierze za to pieniądze...

Dyabli nadali!

Tak jest. Stosunek taki istnieje istotnie odda- wna. Od czasu, kiedy pan Forster ukrywał się pod przybranem nazwiskiem przez czas dłuższy w domu państwa Odżgów na Ukrainie.

Opowiedziała mu to ona sama z całą otwar­tością, ufając, że znajdzie w doktorze życzliwą po­moc do utrzymania nadal sprawry tej w tajemnicy przed światem.

Zapewnił mnie pan Forster, — mówiła — że pan jest człowiekiem honoru, człowiekiem ry­cerskim i dyskretnym, że pan zrozumie nas i nie potępi, że mogę liczyć na pańską delikatność i współczucie... Ibsen utrzymywał słusznie, — cią­gnęła dalej — że człowiek silny jest ten, który sam stoi. Ja jestem silna; jestem uparta, mam odwagę i spory zapas panowania nad sobą, a jednak są chwile, kiedy mi w tem otoczeniu okropnem sa­motność moja staje się nieznośną, kiedy czuję po­trzebę sojuszów, aliansów, uścisku przyjaznej ręki, rady, pomocy...

Jestem w domu, jak w nieprzyjacielskim obo­zie otoczona czujnemi strażami, które porozsta­wiała dokoła piekielna zazdrość męża. Ciotki moje i jego, służba, domownicy i goście przygodni,

5*

wszystko to świadomie lub nieświadomie szpie­guje mnie, śledzi, obserwuje na każdym kroku.

Każda chwilowa nieobecność moja w domu jest przedmiotem badań i indagacyi, każdy najdro- I

bniejszy świstek papieru przechodzi przez surową kontrolę tych wszystkich argusowych oczu. Wpraw­dzie — dodała z pewną ulgą — pan Forster jest bardzo ostrożny; pan Forster, jako doświadczony konspirator, przedziwnie zręcznie umie wynajdo­wać sposoby omylenia czujności moich argusów.

Istotnie, każdy list — mówiła jakby z akcentem dumy i zadowolenia — każdy list taki to prawie arcydzieło pomysłowości. Przedewszystkiem poznaję je już z daleka po kopercie. Ma ona właściwy charakterystyczny, jedyny w swoim rodzaju kształt i barwę... Ot... w7tedy, pamięta pan? — przypomi­nała — ten list... do pana, poznałam kopertę. Dzi­wiłam się tylko, że użył tej samej... Tam wszystko ma swoje znaczenie: koperta, lak, atrament... Udaje się to dotychczas nadzwyczaj szczęśliwie. Ale co dalej będzie? Ustawiczny czuj-duch, ciągła obawa, ażeby list nie wpadł w ręce niewłaściwe, dręczy mnie, wyczerpuje.

Czyżby otwierano listy do pani adreso­wane? — wtrącił Tomasz z akcentem oburzenia.

Listu mojego nie otworzą, ale zmuszą mnie do otworzenia przy sobie... I patrzeć mi będą w twarz i czytać wt oczach... i wyczytają wszystko...

Dlatego też chciałam prosić pana... Właśnie to jest

prośba, z jaką się miałam zwrócić do pana. Przy­rzeknie mi pan?

Słucham!

Listy w wielkiej szarozielonej kopercie, które pan będzie odbierał pod swoim adresem, wręczy pan mnie, nie otwierając.

Rozumiem.

Wyciągnęła rękę.

Zawahał się. Ciągną go do spisku, do spisku przeciw człowiekowi, który mu płaci za opiekę nad sobą... Za opiekę lekarską zresztą, której prze­cież udziela pacyentowi wt miarę sił i zdolności... Niewątpliwie sympatyę i współczucie jego całe jest po stronie tej kobiety, tej nieszczęsnej ofiary... Tak, ona jest istotnie nieszczęśliwa w pożyciu z panem Odżgą... Przytem wzruszyła go.

Czuje się samotna, szuka oparcia, szuka duszy pokrewnej, współczującej... On także powtarzał sobie znany aforyzm Ibsena o samotności... Jest mu tu dziwnie obco, dziwnie samotnie. 0, gdyby porozumienie z istotą taką, jak pani Julia wypaść mogło na innym gruncie, porozumienie, do którego woła ona takim słodkim, ciepłym głosem, gdyby myśli ich i czucia zestrzelić się mogły około sprawy innej... Jakiejś innej zupełnie, nie tej, ach... byłby niewątpliwie uszczęśliwiony, byłby radosny i pełen otuchy... Nie zazdrości bynajmniej szczęścia Edwi­nowi, nie pragnie go dla siebie... O, nie, sta­nowczo!

Jakże daleki jest od podobnej myśli! On, który ucieka od przeszłości, przerażającej grozą doświad­czeń okropnych w tym duchu niestety!...

A jednak... f

Odmawia pan?

Uścisnął wyciągniętą rękę.

Owszem. Zwrócę pani nietknięte wszystkie listy w szarozielonej kopercie — rzekł sucho, to­nem matowym.

Ale pani Julia nie zwróciła uwagi na ów brak zapału ze strony Tomasza i przytrzymując w swoim ręku dłoń jego, dziękowała w słowach gorących:

Serdecznie, serdecznie dziękuję. Odetchnę swobodniej, przestanę dygotać z ustawicznej obawy,

czy jaka niezręczność nie położy końca tej grze *

niebezpiecznej. A drżałam, drżałam całą istotą, bo zwłaszcza w ostatnich czasach pan Odżga stał się poprostu nieznośnym, nielitościwym. Zdawałoby się, że odkąd utracił władzę w kończynach, całą moc swoją ześrodkował w oczach, przeniósł do wzroku, tak, że stał się on, jak ostrze szpady, przenika na wylot, sięga do najtajniejszych głębin duszy. Bałam się, bałam się!... ach!

Siedzieli w nizkiej szopie, tuż za latarnią mor­ską. Schronili się tu przed ulewą, która spadła nagle na ziemię, jakby się przerwały upusty nie- bieskie.

Nie było sposobu myśleć o powrocie do domu.

Pani Julia do ostatka stała na jetee, zachwycając

się majestatem rozhukanego morza oraz groźną powagą nadciągającej burzy, i niepodobna jej było namówić do odwrotu. Pomimo że dawno już co­raz bliżej padające pioruny rozpędziły do domów barwne rzesze kąpielowej publiczności, i tylko lu­dność rybacza, pokrzykując złowrogo, ciągnęła da­lej na linach dobijające do brzegów statki, ona, nie zważając na potrącania holowników, trzymała się baryery i wystawiała wysoką pierś swoją na smaganie wichrów. Dopiero, kiedy chlusnęły z nieba nieprzerwane strugi wody, poczęła biedź po pomo­ście ku brzegowi, ciągnąc za sobą Tomasza. Do­zorca latarni morskiej na widok ich już z daleka otworzył wrota szopy, służącej za skład przybo- rów marynarskich, i w rubasznym, grubym śmie­chu starego wilka morskiego, ukazując szeroko bezzębne dziąsła, zapraszał tych dwoje delikatnych, smaganych deszczem państwa pod dach ochronny. Trzeba było przyjąć zaproszenie gościnnego latar­nika pod grozą przemoknięcia do szpiku kości, gdyż nawet płaszcz gumowy, który pani Julia iniała na sobie, szarpany wiatrami na wszystkie strony, nie mógłby zabezpieczyć od ulewy jej bia­łego kostiumu szewiotowego.

Przeczekamy chwilę — rzuciła zdyszana.

Schroniło się tu już przed tem wiele innych osób. Na środku szopy, mała lampa, postawiona na przewróconej do góry dnem kadzi, prószyła mdłe światło na niewielkiej przestrzeni; dalsze

plany ginęły w głębokich mrokach. W mrokach tych tu i owdzie majaczyły jasne plamy ubrań pan i panów, którzy porozsiadali się grupami na beczkach, pakach, na stosach desek i, przejęci >

grozą nastroju, gwarzyli w skupieniu półgłosem.

Pani Julia i Tomasz umieścili się w ciemnym kącie na zwoju grubych lin okrętowych. Oni rów­nież wsłuchiwali się z uwagą w głosy burzy, która ze wściekłą furyą tłukła się o stojącą za nimi ścianę z cienkich szalówek. Pod gwałtownym jej naporem gięły się wątłe deski z jękiem i trza­skiem. Wiatr wpadał w szczeliny, i wył, i gwi­zdał, i zawodził trele żałosne. Za ścianą ciągnie się kanał, którym statki wpływały do przystani. Stamtąd dochodzą echa strasznej, natężonej roz- pacznej jakiejś pracy. Barki rybackie zmagają się z żywiołami wśród wysilonych aż do zachrypnię­cia nawoływań ludzkich, wśród trzasku łamiących się masztów i przeraźliwego huku morza...

I nagle doleciały pierwsze takty skocznej polki.

Do szopy, od strony lądu, przymyka ogromny budynek drewniany. To »Cafe concert«, w któ­rym mimo burzy rozpoczęło się codzienne wido­wisko wieczorne.

Burza nie milknie, nie przestaje grozić prze­mocą swych sił rozpętanych, ale nastrój pierzcha j powoli. Ktoś z obecnych pogwizduje za oddaloną muzyką melodyę popularnej polki.

Pani Julia wraca do spraw swoich. Przyznaje

się otwarcie, że miała nadzieję spotkać na jetée pana Forstera i dlatego prosiła Tomasza o towa­rzyszenie sobie, w przeciwnym bowiem razie » ubrań oby« ją w którą z ciotek.

Okropność!

Tomasz ma do niej żal, że mu teraz to mówi, ale ona ciągnie dalej:

Pan Forster, w imię dawnej przyjaźni z pa­nem, upoważnił mię do tego kroku w pewnej mierze...

Pan Forster rozporządza się moją osobą, widzę, dość swobodnie — zauważył z pewną go­ryczą Tomasz.

Ach, przedstawił pana z najlepszej strony, jako człowieka niewyczerpanej dobroci, nieposzla­kowanej uczciwości... Gdyby był sam dzisiaj, na­turalnie prosiłby pana osobiście o tę dla nas przysługę...

Tomasz czuje, że wtedy odmówiłby mu sta­nowczo, i rad jest, że go teraz nie spotkał, bo...

Ostatecznie to, co robią z nim ci ludzie, jest poprostu nadużyciem, jest obrzydliwym wyzyskiem. Wyzyskują go dlatego, że jest dobry! He, he, co za głupi epitet! Trzeba być wt miarę dobrym, je­żeli się nie chce być uczciwym... tylko do pewnego stopnia.

Pani Julia jest zachwycona, że będzie wreszcie mogła korespondować z kochankiem swobodnie, bez narażania się na niebezpieczeństwo odkrycia,

że, dzięki doktorowi, życie jej z nieznośnego dra­matu, wiecznej troski i niepokoju zamieni się pra­wie na idyllę.

Będziemy we troje przyjaciółmi, będziemy sobie wzajemnie pomagali — mówi z głęboką wiarą.

Idylla ta podrażniła Tomasza do ostateczności. Dopatrzył się w tem uniesieniu pięknej pani naj- złośliwszej, najbardziej piekącej ironii. Zerwała się dusza do buntu potrzebą wypowiedzenia się w for­mach ostrych.

W idyllach, proszę pani, — zaczął z gory­czą — tkwi często przerażające okrucieństwo.

Spojrzała na niego zdumiona.

Opowiem pani, — ciągnął dalej — taką piękną idyllę z historyi naturalnej: Istnieje gatu­nek owadów, z rodzaju błonkoskrzydłych, zwany ichneumony. Posiadają one obyczaj składania jaj w żywem ciele gąsienic innych owadów, ażeby wykluwające się liszki miały ciągle pokarm zdrowy, smaczny i świeży. .Test to żądanie zupełnie słu­szne i usprawiedliwione. Dla normalnego rozwoju młodocianych indywidualizmów tego gatunku jest konieczna pożywka, nie ulegająca rozkładowi, dla­tego też troskliwa o dobro potomstwa matka, na­pada na jakiego poczciwego przechodnia z rodziny żuków lub motyli, nie zabija go jednak bynaj­mniej, lecz, jak zręczny chirurg, przedziwnie umie­jętnie wymierzonem ukłóciem jadowitego żądła,

paraliżuje biedaka i czyni go sobie posłusznym. Odtąd unieruchomione w ten sposób stworzenie przez długie dni i noce, nie mogąc umrzeć, w stra­szliwych cierpieniach tuczyć musi swem źywem, obiegającem krwią ciałem, rój żarłoków, aż roz­winięte, jako osobniki dojrzałe, wybierając się sa­modzielnie na podbój świata, rozszarpią gwałto­wnie powłokę zewnętrzną swego karmiciela i za­biją go tem ostatecznie. Oczywiście nie wiadomo, jak dalece tragicznie przyjmują los swój te ofiary, to pewna jednak, że bezceremonialność egoizmu gatunkowego ichneumonidów względem innych owadów nie pozbawiona jest znacznej dozy okru­cieństwa. A przecież owady w tak okrutny sposób wychowane, są bardzo pożyteczne, oczywiście bio­rąc to z punktu widzenia antropocentrycznego. Najokrutniejsze tedy rzeczy, wzięte z pewnego punktu widzenia, mogą się wydać idylicznie.

Rozumiem — rzekła smutnie pani Julia — zarzucił mi pan bezceremonialność egoistyczną. Słusznie. Dał mi pan to odczuć w sposób dotkliwy; zasłużyłam na to najzupełniej. Znamy tylko jeden punkt widzenia — od siebie. Wszystko, co nam służy, co jest dla nas miłe, przyjemne, użyteczne, wydaje się nam dobrem i uczciwem. Chciałam pana wciągnąć w wir knowań oszukańczych, zmu­sić go do kłamstw, udawania do podstępnych ma­chinami, i zdawało mi się, że powinno to pana radować, jak mnie raduje pozbycie się części cię­

żaru tego, który dotychczas dźwigałam na wła­snych wyłącznie barkach. Pojmuję pańskie skru­puły i nie mam pretensyi. Nie chce pan przyjąć roli wspólnika w złej sprawie. Tein lepiej. Sama odczuwam doskonale nikczemność podobnego po­stępowania. Sama chciałam oddawna skończyć to, powiedzieć całą prawdę, wyrwać się z tej gehenny, uciec, bo mnie to dusi, dławi... Ale jestem jak za- hypnotyzowana, jak obezwładniona... Narzucił mi swoją wolę...

Kto?

Ten człowiek, którego kocham całą mocą duszy, któremu bym oddała życie, wszystko... Je­stem gotowa każdej chwili iść za nim na koniec świata.

Głos jej nabrzmiewał akcentami dziwnej mocy i górował nad hukiem szalejącej za ścianą bu­rzy. Nie zwracała uwagi na obecność licznie ze­branych w szopie osób. Mówiła tonem podnie­sionym.

Tak jest, jestem gotowa iść za nim wszę­dzie. Mam w tej torbie pieniądze na podróż naj­dalszą. Mam zawsze te pieniądze przy sobie, ile razy się z nim spotykam, i błagam: zabierz mnie z sobą, ale on powstrzymuje mnie jednem sło­wem: »Szalona!... Jeszcze czas nie nadszedł«. Więc wracam do tego piekła, do tych upokorzeń, do tych nienawiści swoich, jak znieczulona, znoszę

obojętnie wyrafinowane katusze pana Odżgi i cze­kam, aż on mi powie: »Pójdź ze mną...«

Tomasz ma wrażenie jakiejś halucynacyi słu­chowej. Podobnie mówiła niegdyś ta jego... żona...

Tarł czoło.

Nie chce pan — słyszy dalej mocny, dźwię­czny głos pani Julii — nie chce pan przyłożyć ręki do naszych machinacyi. Tem lepiej. Niech pan zapomni o tem, co panu powiedziałam, niech nie myśli...

Nie podobna zapomnieć — odrzekł To­masz ponuro — i pamięć pozostanie tem pełniej­sza, tem bardziej świeża i jaskrawa, im gwałto­wniej pragnąłbym o tem zapomnieć. Stało się. Rzuciła mi pani w duszę świadomość, której wyrwać niema sposobu, chyba razem z życiem, chyba razem z rozumem. Stało się. Posiadłem pani tajemnicę i zwrócić ją pani nie jest w mo­jej mocy, więc muszę kłamać, udawać, oszuki­wać, i będę kłamał, i będę oddawał pani nie­tknięte wszystkie listy w szarozielonej kopercie, jakie przyjdą pod moim adresem.

Uścisnęła mu w milczeniu rękę i więcej nie mówili z sobą. Ale burza nie ucichła natych­miast. Długo jeszcze przesiedzieć musieli w szo­pie, w przykrem, przygnębiającem, milczącem oczekiwaniu, zanim mogli wyruszyć ku domowi.

Było już po jedenastej, kiedy Tomasz poże­gnawszy panią Julię w salonie na dole, udawał

się do swego pokoju na pierwszem piętrze. Na schodach spotkała go jedna z ciotek.

Wieś prosi pana do siebie, czeka niecier­pliwie... Jest dziś bardzo, bardzo niezdrów, roz­drażniony...

VII.

Zerwanie z panem Odźgą stało się nieodbitą koniecznością. Nieznośnie prowokacyjne zachowa­nie się tego cynicznego okrutnika, uniemożliwiało absolutnie Tomaszowi dalszy pobyt w jego domu. Zbyt może drastyczne, ale bądź co bądź, utrzy­mane dotychczas w pewnych granicach przyzwoi­tości aluzye do stosunku doktora z panią Julią, pod wpływem rosnącej z dniem każdym mania­ckiej zazdrości zaczęły przechodzić w najzjadliw- sze ataki osobiste. Fatalna autosugestya trawio­nego wewnętrznemi pożarami zawiści tabetyka za­lewała oczy strumieniami krwi i żółci, że rzucał się na oślep, jak zwierz oszalały.

Bezwątpienia uwierzył ostatecznie w potwora, wylęgłego w podrażnionej chorobliwie wyobra­źni — uwierzył, że opiekujący się nim lekarz jest kochankiem jego żony. Wmawiał to w siebie z uporem i namiętnością, a sprawiało mu to ból straszliwy, aż do rozkoszy. Lubował się leż w tych

swoich katuszach i szukał środkow wzmożenia ich okrucieństwa; podnosił jego napięcie przez wy­rafinowanie form, uzmysłowiających poznanie bolu.

Wspólna wycieczka Tomasza i pani Julii na jetée, tudzież spóźniony ich powrót w nocy dopeł­niły miary rozjątrzenia. Przestał się krępować ja­kimikolwiek względami i wybuchnął niepohamo­waną wściekłością. Znęcał się przeraźliwie nad sobą i nad nimi.

Kiedy Tomasz, wezwany przez ciotkę, wszedł do pokoju chorego, zastał już tam panią Julię, torturowaną ukłóciami pytań inkwizytorskich. Mąż kazał sobie opowiadać szczegółowo o tem, jak się bawili podczas burzy, w jaki sposób ukryli się przed najgwałtowniejszą ulewą.

Bo w rezultacie, — mówił podejrzliwie, przy­glądając się sukni pani Julii — na tych świetnych, białych szewiotach, nie znać jakoś śladów nad­miernego nawodnienia, a przecież lało jak z cebra ?

Ona siadła śmiało naprzeciwko męża w peł­nym blasku lampy, która gorącymi refleksami z pod różowego abażuru ogrzewała ciepłym tonem jej twarz nieco przybladłą w tej chwili. Poza tem jest, jak zwykle, spokojna, równa i rozbrajającą re- zygnacyą opowiada wszystko, krok za krokiem. Opowiada, jak stali czas jakiś na pomoście, przy­glądając się uciekającym z rozszalałego morza statkom, jak następnie spędził ich stamtąd deszcz rzęsisty i musieli szukać schronienia w szopie

latarnika. Jak wreszcie przesiedzieli tam na zwoju lin okrętowych długie godziny wśród pyłu, brudu, zaduchu i mroku, oczekując możności wydostania się na świat szeroki i odetchnięcia świeżem po­wietrzem.

On z opowieści tej jest niezadowolony. Zda się, iż wolałby słyszeć z ust żony kategoryczne wy­znanie zdrady. Zda się, iż wolałby, że sprawiłoby mu to jakąś straszliwą, szatańską uciechę, gdyby raniła go teraz najboleśniej bezczelnem opowiada­niem o miłosnych swych uniesieniach z innym. Gdyby opisywała mu w najjaskrawszych słowach sensacye każdego pocałunku, które tamten inny wycisnął na jej pełnych, czerwonych ustach; gdyby mówiła, omdlewając we wspomnieniu przebytych zachwyceń, o przemożnym dreszczu rozkoszy, który przebiegał ciało jej gorejące od namiętnych uści­sków kochanka. Gdyby rzuciła mu w oczy bezli­tośnie takie wyznanie z całą ohydną nagością, z całą straszliwą potwornością. Gdyby smagała go niem, jak biczem do krwi... rwała ciało w strzępy...

Gdyby...

Wiedziałby wszystko, wszystko!... Wszystkoby się skończyło odrazu... W jednej wzniosłej chwili najwyższej męki, pękłyby z jękiem nadmiernie wyprężone struny czucia.

Ha, nie wierzy jej—

A jednak pani Julia mówi prawdę. Przedsta­wiła sprawę całą jak najściślej. Tak było istotnie

OOtroH TOHUZ 6

od początku do końca. Nie przytoczyła tylko oczy­wiście rozmowy, jaką prowadzili z sobą w szopie, kiedy wściekła nawałnica huczała za ścianą. Ale przedmiot tej rozmowy był treścią serca kobiety. Pan Odźga wzrokiem przenikliwym zaniepokojonej duszy, przenika do treści, więc miota się w walce — targa mu trzewia rozpacz niepewności i rozżarza imaginacye rojami wizyi piekielnych, że wypalają mózg na popiół.

Chciałby drapieżnemi pazurami dzikiego zwie­rza rozszarpać białą pierś kobiety i wydrzeć serce i spojrzeć w nie głęboko, lecz w poczuciu bezsil­ności ze spokojnej, pewnej siebie mowy pani Julii podchwytuje tylko słowa, waży je, mierzy, nicuje. Stara się ją zbić z tropu, wytrącić z równowagi, wciągnąć w zasadzkę...

Pan Odżga przeniknął do dna tajniki serca swojej żony, zna treść jego istotną, stara się tylko wyczytać imię, które tam wyryła fatalność nie- znanemi hieroglifami.

I czyta: Doktor Tomasz.

Straszliwe nieporozumienie.

A jednak, gdyby wręcz zapytano Tomasza

o przedmiot rozmowy... wtedy, kiedy burza szalała nad morzem, kiedy siedzieli we dwoje w ciemnym kącie szopy, zmieszałby się niezawodnie, kłamałby niezręcznie... Nie może zdradzić się, że zna to imię, chociaż...

Nagle oburza go w najwyższym stopniu myśl

sama, że mógłby być poddany przez kogokolwiek badaniom w tym kierunku. Stałaby się wtedy rzecz fatalna

Wezwano mnie tu. Czy jestem istotnie po­trzebny? — spytał szorstko, chcąc przerwać przy­krą rozmowę, a właściwie indagacyę, którą pan Odżga prowadził przy nim z żoną.

Chory spojrzał na niego z wyrazem bezgrani­cznej nienawiści. Mówił głosem niewypowiedzianie jadowitym, czuć wszakże było wysiłek panowania nad sobą.

Już nie — odrzekł cedząc słowa — właści­wie już nie. Czekałem... długo pan nie był łaskaw... Chciałem morfiny... Już nie chcę. Nie chcę mor­finy, nie chcę żadnych innych środków nasennych; środków znieczulających, ogłupiających... Chcę mieć świadomość moich cierpień, świadomość życia... Panie, życie jest ładne... Nie usnę — mówił da­lej po chwili — nie chcę usnąć, pogadamy, sia­daj pan.

Wskazał mu krzesło i nie czekając aż usię- dzie, zagadnął znienacka:

Dawno się państwo znacie?

Kto z kim?

No do licha, pan z moją żoną!

Nie rozumiem.

Znaliście się państwo przecież przedtem, nim pan przyjął służbę u mnie?

Słowo »służba« podkreślił szczególniejszym

6*

akcentem złośliwości, przyczeni wyzywająco wpa­trywał się w twarz Tomasza.

Jemu krew uderzyła do głowy. Ujął miarę za­zdrości tego męża, ocenił grozę sytuacyi.

Atakują go wręcz. Wstał, wyprostował się, i mierzył czas jakiś tę nieszczęsną ruinę czło­wieka surowem okiem. Zdusił w sobie przemożną niechęć.

Daję słowo, — rzekł po chwili — że nim przyjąłem służbę u pana, nie znałem pańskiej żony.

Powiedział to mocnym, uroczystym, ale zała­mującym się od silnego podrażnienia głosem. Pani Julia nie drgnęła nawet. Siedziała olimpijsko spo­kojna, majestatyczna, obojętna, jakby to wszystko nie tyczyło się jej w najmniejszej mierze.

Myślałem — ciągnął pan Odżga — myśla­łem... A miałem pewne przesłanki. He, he, he, — śmiał się sucho. — Miałem pewne dane... Jakto pan, doktor medycyny, specyalista, uczony, opuszcza pan praktykę w wielkiem mieście, odbiega pan od prac naukowych, od karyery... Przyjmuje pan... no, przyznacie państwo, nie jest tu pan na właściwem sobie stanowisku; he, he, najzupełniej nie na wła­ściwem... Nie panie. Od karyery odbiega tylko nie­uleczalny romantyk. Nie mam w sobie nic, ale to nic absolutnie z błędnego rycerza, i to, jak panu mówiłem, od osiemnastego roku życia, ale wierzę, że snują się jeszcze po świecie tacy, he, he... że

pan jest nieuleczalnie chory na romantyzm, jak ja na tabes dorsalis...

Pan tu wcisnąłeś się dla kobiety — wrza-

snął nagle przeraźliwie piskliwym głosem — pan

dla kobiety podjąłeś...

Zachłysnął się ostatniem słowem, twarz posi- niała mu z wysiłku.

Tomasz zacisnął pięści.

Nie, do szatana! dałem słowo, dałem słowo! — krzyczał w rozpacznem zapamiętaniu się. — Sły­szysz pan? Dałem słowo!

Ha, słowo! To powiedz mi pan co znaczy ta korespondencya tajemna, ta konspiracya, którą mnie od dwóch lat omotano, jak siecią pajęczą? Ja czuję, ja widzę, dosięgnąć nie mogę... Nie mogę ująć, pochwycić... Rozpacz!

Pani Julia wstała z krzesła, podeszła do męża i, kładąc mu miękko dłoń na głowie, dziwnie słodko i litościwie mówiła:

Jaki ty nieszczęśliwy jesteś, biedaku, że cię przy tylu cierpieniach fizycznych, trapi jeszcze mo­ralnie zmora chorobliwych przywidzeń... Biedny Wieś.

Tomasz chwycił się za głowę, zatoczył, jak pi­jany i uciekał, nie oglądając się za siebie. Ucie- t kał, bo zdawało mu się, że go ściskają furye pie­kielne i krogulczemi szponami chwytają za włosy, za ręce, za ramiona. Zdawało mu się, że z cie­mnych kątów kurytarza, który przechodził, słyszy

»

złowrogie Kukania piekielnic, że idą stamtąd fa­talne nawoływania o krew, o mord, o potępienie, jak w przeklętym domu tragicznych Atrydów.

Znalazłszy się w swoim pokoju, zatrzasnął drzwi za sobą gwałtownie, przekręcił guzik prze­wodnika elektrycznego i jasne światło zalało obszerną komnatę.

Opamiętał się. Spojrzał w lustro: był blady, wzrok miał pomieszany. Siwiejące jego włosy jakby zbielały przez tę jedną chwilę niepomiernie.

Wybuchnął spazmatycznym śmiechem.

Tak wygląda idylla pani Julii!

Pan Odżga dowodził niegdyś sarkastycznie, że bujna, siwiejąca czupryna nad młodem czołem do­ktora, jest jego najwyszukańszą kokieteryą, jako widomy wyraz »kochającego serca i duszy płomien­nej*. Było to jedno z pasm jaskrawych w splocie upartych inyśli, które objęły w posiadanie podnie­cany chorobliwie umysł.

Straszliwy człowiek jest pan Odżga. Tomasz widział go teraz przez knvawe zasłony bezmier­nej nienawiści. Tomasz przez chwilę miał w oczach czerwono, strasznie. Byłby się rzucił na tego po­twora bez władzy, bez rąk... byłby go zdławił w uścisku szalonym, jak szkodliwą gadzinę, byłby mu wyrwał język jadowity, którym, niby żądłem, rani i zabija...

Czuł w sobie przez chwilę dziki instynkt mor­dercy.

Zła atmosfera panuje w tym domu — atmo­sfera grzechu.

Tomasz sam nie jest bez winy. Pomimo wszystko, i on oddycha tem powietrzem zatrutem miazma- tami grzechu. On złamany moralnie, zrezygno­wany, on, ex-człowiek, który wyrzekł się świado­mie wszelkich pretensyi do świata, który chciał zaprzepaścić się, zginąć jako indywidualność, nie może, jako mężczyzna pozostać obojętny na czar, którym ta wspaniała kobieta promienieje przemo­żnie. Nie może bez wzruszenia znieść obok siebie zawrotnego zapachu jej włosów, nie może znieść widoku jej kształtów ponętnych.

Tak jest. Dlatego odczuł boleśniej niżby nale­żało zwierzenia pani Julii, kiedy oddzieleni od świata wściekłym łoskotem burzy, w ciemnym ką­cie szopy siedzieli blizko, prawie przytuleni do sie­bie, na zwoju lin okrętowych. Dlatego podrażnił go do żywego gorący zachwyt jej, kiedy mówiła

o miłości swej dla innego mężczyzny. Dlatego sarknął niecierpliwie, dlatego wyrwał mu się z piersi ów ton jękliwego liryzmu. Zazdrościł Edwinowi miłości pięknej kobiety. Uświadamia to sobie z niechęcią.

Czy potrafiłby ją kochać dziś, po tych smu­tnych przejściach, czy dusza ze złamanemi przez straszliwą burzę życia skrzydłami potrafiłaby się jeszcze wnieść na wyżyny istotnej miłości? Nie, stanowczo nie! A jednak...

Przypomina sobie: Kiedy się skończył ostatni akt dramatu jego miłości i po raz pierwszy po hałaśliwych scenach życia zaszedł do cichej pra­cowni bakteryologicznej, poczciwy posługacz Józef, powitał go okrzykiem:

O, jak też to pan doktor bez ten czas po­siwiał!

Cieszył się i on wtedy ze swojej siwizny: bo myślał, że razem z nią przyjdzie spokój bezwzglę­dny. Daremnie!

Teraz pan Odżga poczytuje to za szczyt ko- kieteryi. Ha, ha! Kiedyż przyjdzie wreszcie ukoje­nie, obojętność, spokój filozoficzny? Jak trudno wyzwolić się z pod przekleństwa grzechu pierwo­rodnego!

Zrozumiał ascetyczne praktyki anachoretów: bi­czowania, post i Włosienica

0, gdybym na się przywdział habit mnisi I włosiennicą karcił swoje ciało...

Ha, ha, po co? na co?

Czyż zwycięstwo nad sobą w ten sposób od­niesione dałoby zadowolenie?...

Wpadł tu między tych ludzi szczególnych w atmosferę użycia, zabawy, pychy, zdrady, roz­pusty, cynizmu; w atmosferę duszną i niezdrową. Chwyta go ona, niby koło zębate i wciąga między tryby, ażeby zmiażdżyć w nim resztę człowieczeń­stwa, uczciwości...

Wciągnęli go w kabałę, tych dwoje kochanków! Nie chce być parawanem dla ich praktyk miło­snych.

Wzdrygnął się.

Brr... Jak to sobie pani Julia wyobraża idyllę.

Pan Odżga przewrotnemi sugestyami swemi pcha go na wiry pożądań.

Niewątpliwie sugestye tego cynika są niebez­pieczne i ohydne.

Ohyda, ohyda!

Nienawiść, jaką miał dotychczas dla tabetyka potęguje się pod wpływem tej myśli, do jakichś rozmiarów tytanicznych. Rozsadza mu czaszkę, w piersi zawrzeć się nie może. Ma ochotę wyć, jak głodny wilk w mroźną noc zimową. Czuje, że nie zniósłby dłużej widoku tego człowieka.

Uciekać, uciekać.

Pójdzie jak Ahaswer przed siebie. Może na drogach nieznanych spotka jeszcze ideę, myśl, ukochanie jakieś, które mu się stanie, jako gwia­zda przewodnia w wędrówce na resztę dni ży­wota.

...I nie wwódź nas na pokuszenie...

Rola narzucona przez Edwina, tudzież panią Julię, jest ohydna, ohydne są sugestye pana Odżgi, prowokacyjne zachowanie się jego przechodzi wszelką miarę.

Jako lekarz nie powinien się obrażać na pa-

cyenta, nie powinien się unosić. Przecież to czło­wiek chory, człowiek niepoczytalny.

Ha, ha, wprawdzie niepoczytalność ta nie jest stwierdzona urzędownie. Nieustanowi ono dotych­czas opieki prawnej nad jego czynami. Sam pro­wadzi interesy, rozrządza majątkiem, sam płaci...

Płaci — rzekł głośno do siebie, monologu­jąc, jak lunatyk.

Słowo to wywołało mocne wypieki na blade dotychczas policzki Tomasza.

Panek płaci, więc lekceważy licho opłacaną służbę. Czy wypadało znieść obrazę, choćby pod pozorem uznania niepoczytalności tego potwora?

W tej chwili przebrałaby się miara nienawi­ści, ale pewna refleksya przyszła, ażeby złagodzić ostre foriny rozdrażnienia.

Pan Odżga podejrzewa przecież Tomasza, źe wcisnął się do ich domu, jedynie dlatego, ażeby być blizko kobiety, którą kocha. Niema w tem cienia prawdy, niemniej przecież ocenienie podo­bnego postępowania, jako czynu ze sfery wykro­czeń sentymentalnych, bezinteresownych w zna­czeniu czysto materyalnem, wyłącza tę nizką obrzy­dliwą opłacanego najemnika zależność od praco­dawcy. Niewątpliwie pan Odżga w namiętnych swych atakach występuje tylko, jako mąż zazdro­sny, jako rywal, oczywiście we własnem jedynie mniemaniu.

Nadzwyczajna niezgodność mniemań podobnych

z rzeczywistością stwierdza właśnie chorobliwy ich charakter i tłómaczy nienormalność zachowania się tego człowieka i tem samem nie pozwala le­karzowi czuć się osobiście dotkniętym psychopa- tycznemi majaczeniami pacyenta.

Tomasz postanawia usunąć się, ale usunie się bez skandalu, nie zdradziwszy się, że wziął do serca afront, którym go Odżga uczęstował. Dla­tego też ułożył plan postępowania, gdzie na pierw- szem miejscu postawił wynalezienie odpowiedniego zastępcy.

Właśnie przed kilku dniami przyjechał, zapo­wiadany oddawna młodszy kolega z Warszawy. Tomasz miał nadzieję pozyskania go do swoich celów przynajmniej na czas pewien, to jest do końca sezonu w Trouville. Na projektowany wy­jazd do Egiptu będzie można później odnaleźć chętnych bodaj za pomocą ogłoszeń, jak przed tem.

Uspokojony w pewnym stopniu swoim planem, chodził wielkimi krokami po pokoju, oczekując niecierpliwie pory odpowiedniej, ażeby udać się do owego kolegi z propozycyą.

Noc bezsenna zbiegła szybko; nastał dzień pro­miennie radosny po groźnej burzy nocnej.

A

Majaczy przed nim zmorą natrętną woskowa twarz pana Odżgi.

Twarz straszliwa w przeogromnem uniesieniu nienawiści, zsiniała, sroga, z oczyma rozwartemi szeroko, wydzierającemi się z orbit gwałtownie, niby oczy skazańca, którego szyję zaciskają stalowe obręcze garoty, widnieje przed nim w jasnych przestworzach dnia i w mrokach głębokiej nocy.

Widzi usta wykrzywione piekielnym skurczem bezsilnej wściekłości.

Słyszy krzyk, przeraźliwie łamiący się w gar­dle na chrapliwe rzężenie, na syki wężowe.

Ty, ty!...

Ma pełne uszy tych złowieszczych, zgrzytli- wych odgłosów pasyi nadmiernej.

A potem nagły gest ostatecznej rozpaczy. W najwyższem wysileniu trzęsąca się bezładnie ręka tabetyka niesie do ust truciznę.

I widzi twarz martwą, trupią, szczerzącą upior­nie zaciśnięte zęby.

93 —

Winien jest tej śmierci.

Uniósł się. On, mężczyzna dojrzały, w pełni sił umysłowych i fizycznych, on, człowiek, obdarzony \ rozumem, wolną wolą, pamięcią i sumieniem, stra­

cił busolę kierowniczą rozsądku, dał się unieść odruchom pierwotnym, zapomniał się... Zapomniał się do tego stopnia, że obraził śmiertelnie nie­szczęsną ofiarę choroby nieuleczalnej, rzucił słowo zniewagi człowiekowi bezbronnemu, pozbawionemu władzy w członkach przez stały postęp wiądu rdzenia pacierzowego, pozbawionemu równowagi sądu przez przemoc udręczeń, może zgoła niepo­czytalnemu w najprostszem, najogólniejszem zna­czeniu tego słowa.

* Czy pan Odżga był istotnie niepoczytalny?

Czy Tomasz, czy każdy inny mężczyzna nie powinien był znieść z filozoficzną wyrozumiało­ścią jego ataków drapieżnych, jako wyniku krań­cowej newrozy? Czy nie powinien go był trakto­wać, jako obłąkańca, nieodpowiedzialnego za swoje czyny... zwłaszcza on, lekarz?

Nie. Straszliwy ten człowiek, mimo to, całko­wicie świadomy był akcyi, którą z mściwą zacie­kłością prowadził przeciw Tomaszowi. Znał on wartość każdego słowa, które z ust z pianą wście- , kłości wyrzucał. Był przytomny. Więcej: posiadał

jakąś dziwną, nadprzyrodzoną siłę jasnowidzenia, odgadywania rzeczy ukrytych, nienazwanych języ­kiem ludzkim.

Mowa — utrzymuje on — odebiala czło­wiekowi bezpośredniość wyrazu. Z chwilą, kiedy przemówił on po raz pierwszy, zaczął kłamać, a my choć z góry wiemy, iż kłamie, jak najęty, poddajemy się jednak sugestyi słów jego. Okoli­czność ta utrudnia ogromnie poznanie bliźniego, gdyż uwarunkowane ono jest formą wyrazu, za­wartego w mniej lub więcej kłamliwych słowach. Za foriną tą kryje się istotna jego indywidualność, jak za maską, jak za puklerzem. He, he, dowodził dalej, jeżeli jednak zapanujemy dostatecznie nad ową sugestyą, będziemy czytali w sercu bliźniego całą prawdę, bowiem fatalnie tkwi w człowieku coś, co kłamać nie jest w stanie. Wyemancypo wanie się z pod owej sugestyi jest sprawą odpo­wiedniej tresury, której ostatecznym wynikiem bę­dzie zdobycie klucza do odcyfrowania rzeczy, za­pisanych w historyi człowieka przez owo coś prawdomówne. Ja osobiście robię w tym kierunku kolosalne postępy — kończył, przyglądając się zna­cząco żonie swojej i jemu.

Tomasz wie przecież doskonale, jak dalece ugruntowane są podejrzenia, co do pani Julii, po­dziwia przenikliwość pana Odżgi, ale po co, do wszystkich dyabłów, wciągnęli jego do tych spraw nieszczęsnych? Rozumie on doskonale, że nic już na świecie nie będzie w możności przekonać za­zdrosnego męża o niewinności żony, ale że jedno

słowo z jej ust mogłoby odwrócić w umyśle pana Odżgi podejrzenia od Tomasza.

Tymczasem zachowanie się pani Julii prowadzi go na drogi desperackie.

Złożyła wTeń tajemnice swoje, które mu jak ów owad pasorzytniczy wyżerają żywe ciało. Rzuciła mu w serce zaczyn fermentu, a teraz, kiedy tor­turują go podejrzeniami, siedzi spokojna, obojętna i tem jednem, koniecznem słowem nie położy końca nieporozumieniom. Nie wybuchnie aktem szczerego, szerokiego wyznania.

Biedny Wieś! — powtarza, kiwając z poli­towaniem głową — biedny, nieszczęsny maniak!...

Jest coś w człowieku, co nie kłamie, za sprawą jakichś sił nieznanych, niepojętych wypowiedzieć musi fatalistycznie całą prawdę.

Czyż żąda, ażeby on zdradził powierzoną sobie tajemnicę, tajemnicę, która go piecze, jak ogień żywy, pod wymownemi spojrzeniami, zbyt świa­domego stanu rzeczy człowieka.

Okropne!

Już cała ta ostateczna rozmowa zapowiadała się groźnie od początku. Obaj we wzajemnej nie­chęci zamieniali z sobą zdania w tonie jakiegoś niemęskiego, dziecinnego prawie rozdrażnienia. Rzu­cano sobie wprost żakowskie docinki.

Tomasz przyznaje, że zachowywał się nie­znośnie.

Przedewszystkiem pan Odżga przypatrywał mu

się niedowierzająco, kiedy Tomasz przyszedł oznaj­mić ostatecznie, że opuszcza stanowisko.

Rzuca pan nas naprawdę?

Tak.

Stanowczo?

Tak.

Niech pomyślę...

Zapanowała chwila milczenia. Chory utkwił wzrok w przestrzeń, wykrzywił usta kwaśnym grymasem, poczem ciągnął w tonie twardej wy­mówki.

Opuszcza mnie pan w czasie, kiedy się czuję źle, najgorzej, niebezpiecznie. Jestem zdener­wowany...

Uważam, że nie jestem w stanie nic pomódz.

Ach, nie czuje się pan na siłach?

Wogóle przypuszczam, że stały lekarz do­mowy w podobnych wypadkach jest zupełnie zby­teczny.

Inaczej pan sądził, przyjmując kondycyę.

Owszem, sądziłem zupełnie tak samo.

A jednak?

A jednak miejsce przyjąłem.

Dziwne.

Bynajmniej, nie dziwne. Widzi pan — mó­wił dalej Tomasz, dygocąc z oburzenia — widzi pan, przyjąłem to miejsce dla swoich osobistych widoków, jak państwo ofiarowaliście mi je dla

swoich. Znalazłem się tu, bo mi tak wypadało; dziś wypada inaczej.

A to dosyć wygodny punkt widzenia, choć może zbyt bezceremonialnie egoistyczny.

Tomasz parsknął ironicznym śmiechem.

Czyżby pan wymagał odeinnie poświęceń? Czyżby pan wogóle uwierzył w istnienie pobudek altruistycznych ?

Śmiech podniecił chorego jeszcze bardziej.

Ja nigdy — rzekł sucho — ale wymagam od pana wypełnienia zobowiązań dobrowolnych. To jest konieczne dla utrzymania normalnych sto­sunków międzyludzkich. Pan robi mi zawód. Pan łamie umowę. Pan opuszcza mnie w chwili dla mnie ciężkiej. Przypuśćmy, że jest to moja fana- berya, grymas, ale ja chcę mieć lekarza, przy so­bie... ja za to płacę. Pan dobrowolnie zgodził się na moje fanaberye.

Ale fanaberye te idą za daleko, a ja ze swej strony nie chcę ich dłużej znosić. Zresztą, gotów jestem dać zastępcę. Mówiłem z kolegą w tej materyi. Jeżeli pan sobie życzy?...

Nie życzę sobie.

W takim razie nie mam nic więcej do po­wiedzenia. Ja jestem w porządku.

Nie jest pan w porządku!

W tonie czuć było wyraźną prowokacyę. To­masz pohamował się jeszcze.

Żegnam.

DOKICK 10MAS* 7

Przepraszam, jeszcze słowo. Niech mi pan powie, dlaczego panu konweniowało wejść do na­szego domu, a dziś nie konweniuje?

Nie mam potrzeby określać bliżej swoich spraw osobistych.

A, pan jesteś gentelman, pan tego nie po­wie. Ja sam zresztą miałbym pana za bajbardzo, gdybyś mi to powiedział. Ale ja wiem...

Pani Julia wyciągnęła rękę przyjaźnie.

Mój Boże, jak pan musi cierpieć... jak mi pana żal.

Było jednak może coś więcej w akcencie jej mowy, niż wyraz zwykłej sympatyi.

Głos jej głęboki załamywał się, jakby hamo­wała wybuch gwałtownego wzruszenia. Zwróciła na niego przeciągłe, miękkie, aksamitne spojrzenie i w oczach jej paliły się dziwne błyski.

Widzi jej białą dłoń, wyciągniętą ku sobie, białe, okrągłe ramię prześlicznej kobiety, wynu­rzające się z pod sutych, koronkami ubranych rę­kawów.

Cierpimy oboje — mówi tonem pełnym współczucia.

Ach — jęknął Tomasz.

Chwycił gorąco podaną rękę. Stało się to ja­koś nagle, bez zastanowienia. Tu w obliczu za­zdrosnego męża zamienili z sobą uścisk rąk przy­jazny.

Czy tylko przyjazny?

Przy dotknięciu ciepłej dłoni kobiecej przebiegł całe ciało jego niby prąd elektryczny. Czuje go w każdym fibrze. Zda mu się, że od oczu jej idą snopy drobniutkich iskier, które kłują go w twarz, niby niezmiernie cienkie igły, że nabiega krwią i pali okropnie.

Pan Odżga nie jest maniakiem. Nie może znieść wobec siebie tej niby przyjacielskiej manifestacyi, bo zna doskonale jej istotę...

Ty...

Żachnął się ze wściekłością, uniósł na rękach, oparłszy je na poręczach fotela i jakby chciał splunąć w kierunku żony, rzucił słowo twarde, brudne, uliczne...

Tomasz porwał się oburzony.

Milcz pan, na miłość Boską, bo...

Bo co? — spytał wyzywająco Odżga.

Bo nadużywasz pan swego położenia... bo jesteś pan... bo nie podobna panu...

Co? co? Mów!...

Jesteś pan kaleka!

Jestem zupełnie przytomny.

Tem gorzej!... tem okropniej. Bo jesteś nie­dołężny, upośledzony, chory... bo nie możesz od­powiadać, jak człowiek, jak mężczyzna...

Nieprawda — odpowiadam — zobaczysz. Czego żądasz?... Mów?...

1 zwracając się do żony, powtórzył z naciskiem ohydne słowo.

Tomaszowi z jękiem wyrwał się okrzyk:

Ach, podły!

Co? Co? Ty!...

Pan Odżga otworzył szeroko usta do jakiegoś piekielnego wrzasku. Twarz mu posiniała, oczy wyszły na wierzch, jak u człowieka, który się dusi. Błąkającą się ręką odrzucił z kolan koce, wstał

i próbował iść, wyciągnąwszy w kierunku Toma­sza zaciśnięte kurczowo pięści. Ale w tej chwili zachwiał się na nogach i runął bezwładnie na fo­tel. Tomasz, jakby zapomniał, z kim ma do czy­nienia, widząc napastnicze spojrzenie tabetyka, go­tował się już do obrony, kiedy jednak ujrzał go upadającego, uprzytomniła mu się cała okropność sytuacyi. Jęknął, jak człowiek ugodzony śmiertel­nie, chwycił się rozpacznie za włosy i uciekał. Nim wszakże przebiegł werendę, usłyszał za sobą krzyk przeraźliwy pani Julii:

A, morfina!

Odwrócił się.

Stała, niby w słup soli zamieniona żona Lota, nieruchoma, z ramieniem wyciągniętem w kierunku męża. On drżącą ręką przykładał do ust flakonik. Po chwili flakonik wysunął się z palców, spadł na piersi i toczył się wzdłuż wyciągniętej sztywno postaci tabetyka...

Ratunek był daremny. Zaciśniętych konwulsyj- nie zębów nie podobna było rozewrzeć.

I widzi te zęby wyszczerzone, te oczy, jak sztylety uderzające nienawiścią...

Nie zapomni ich... I dlaczego padły mu one na duszę przekleństwem? Dlaczego?

Przeznaczenie!

»...szaleństwo walczyć z przeznaczeniem?

Ty, coś ręce zakrwawił, podnieś czoło blade,

Przeklnij los, ale przestań dręczyć się sumieniem:

Gwiazdy winne, że knułeś cudzą śmierć lub zdradę.

W kolebce byłeś takim, jak dzisiaj, zbrodniarzem,

Z pokarmu matki ssałeś dni strute zgryzotą.

Ty, co posiadłeś cnoty, umierasz nędzarzem,

Przestań się dręczyć — cnota twoja nie jest cnotą«.

Zaśmiał się straszliwie. Złe myśli, jak stado czarnych ptaków, otoczyły go gwarnym korowo­dem. Cisza, a jemu się zdaje, że słyszy złowrogie chichoty piekielne.

Noe. Godzina późna, ale świetne blaski elek­tryczności rozpraszają mroki wielkiego pokoju. Jesl tu jasno, wesoło, bardzo nawet wesoło.

Po co ja się dręczę, do kroćset?...

Minęło, przeszło... Przeszły okropne chwile. Załatwiono formalności, skończyły się przykre in- dagacye...

Bardzo przykre: Otruł się. Dlaczego? Kto do­starczył morfiny? Dlaczego zostawiono morfinę przy chorym? Dlaczego nie dano odtrutki natych­miast, a nie dopiero wtedy, kiedy już nie mogło być nadziei uratowania?

Urzędnik policyjny, spisujący protokół, patrzy podejrzliwie ponad okularami na niego i na panią Julię. Jego małe siwe oczki latają ruchliwie z przed­miotu na przedmiot. Urzędnik policyjny jest nie­dyskretny. Wogóle wchodzi najniepotrzebniej w atry- bucye sędziego śledczego... Węszy, tropi... Niezno­śna, wyżła natura urzędników policyjnych. Wy­pytuje służbę o szczegóły pożycia małżeńskiego ich państwa, o stosunki rodzinne, o gości, jacy w domu bywali. Jego i panią Julię bada, jak dwoje obwi­nionych o zbrodnię jakąś okropną, jak ludzi po­dejrzanych. Podchwytuje słowa, dziwi się...

Głupiec, dziwi się, że człowiek zniedołężniały, który od dwóch lat nie dźwigał się z fotelu, uprzy­krzył sobie taką egzystencyę i zerwał z nią do­browolnie, z całą świadomością ulgi, którą tylko śmierć w podobnych razach przynieść może...

Uniósł się. Tomasz rozumie, że uniesienie jego było tylko ostatnią kroplą w naczyniu wypełnio- nem po brzegi. Rozumie, że wylać się ostatecznie musiały w czyn desperacki, zbierające się długo gorycz i zniechęcenie, że fatalnie nastąpić musiało to co nastąpiło, że prowokowano go umyślnie, ażeby doprowadzić do starcia, a jednak mieszał się w odpowiedziach, dawanych urzędnikowi po­licyjnemu, traci pewność siebie, jakby w poczuciu odpowiedzialności za tę śmierć tragiczną.

Natomiast pani Julia była zdumiewająco spo- kujna. Niewątpliwie nie doznaje żadnych wyrzu­

tów. Straszny ten dramat rodzmny przyjęła z od­powiednią powagą, ale nie zachwiała się na chwilę w swoim olimpijskim majestacie. Urzędnika trakto­wała z górną godnością wielkiej pani.

Tomaszowi imponuje tym spokojem, tą mocą przedziwną panowania nad sobą. Podnieca go w sposób niepojęty. Widział ją, jak siedziała wspaniała w czarnych, żałobnych szatach, dając pewne, zdecydowane odpowiedzi urzędnikowi.

Mąż mój, poza okropną niemocą fizyczną, cierpiał na rozstrój umysłowy. Dotknięty niezwal- czoną melancholią, kilkakrotnie usiłował targnąć się na swoje życie. Niegdyś, kiedy jeszcze miał pewną władzę w rękach, wydarliśmy mu rewol­wer w chwili, kiedy go przykładał do skroni. Obe­cnie zapomniana na stole flaszka morfiny...

Na matowo-białej, przedziwnie pięknej jej twa­rzy jeden muskuł nie drgnął podejrzanym odru­chem.

Dziwna. Tomasza drażni ten niezmącony spo­kój wspólniczki, kiedy on szarpie się w zapasach z sumieniem. Wszakże to oni razem wspólnemi siłami uderzyli na podnieconą imaginacyę chorego

i popchnęli go do kroku desperackiego.

Ten jej gest kokieteryi, to spojrzenie głębokie, pełne zawrotnych obietnic, to był manewr wyrafi­nowanej przewrotności, cios śmiertelny, wymie­rzony trafnie w serce zazdrosnego męża.

A on pozwolił użyć się za narzędzie, pozwolił

bezkarnie wciągnąć się w grę oszukańczą. Z pie­częcią tajemnicy na ustach patrzał, jak się spełnia występek. Uczuwa jakby nienawiść do tej kobiety, a zarazem pożąda jej z jakąś nieodpartą, przemo­żną gwałtownością.

Nie miałby żadnych względów. Wziąłby ją przemocą, jak zdziczały żołdak księcia Alby, jak barbarzyńca w zdobytem mieście bierze w twarde ramiona wypieszczone patrycyuszki. Zdarłby jej brutalnie koronkowe osłony z białych ramion, szarpałby na strzępy, targał... Wpiłby się palcami w atłasowe ciało... do krwi...

W jasnych blaskach rozświetlonej elektryczno­ścią komnaty widzi ją piękną, ponętną, obiecującą, obok woskowej, straszliwie wykrzywionej głowy pana Odżgi. Wizya kobiety zabija tamtą. Wypeł­nia sobą, zasłania wrszystko. Czuje w przestwo­rzach zapach jej włosów, słyszy jej głos... Aksa- mitnem miękkiem spojrzeniem wabi go, jak wtedy...

Cnota twoja nie jest cnotą.

Słowa astrologa z »Maryi Stuart« przemawiają mu do przekonania z dziwną mocą.

Wzburzona krew potężnym głosem woła:

Weź ją sobie. Winna ci oswobodzenie swoje. Po co wahania? Wspólnictwo w zbrodni uczyni ci ją posłuszną.

Instynkty pierwotne odzywają się z pierwotną bezwzględnością.

Gdyby ją ujrzał w tej chwili, ująłby krzepko w ramiona, bez względu na opór, bez względu na wszystko.

Porwał się z miejsca jak nieprzytomny. Nie widzieli się odtąd sam na sam, nie mówili z sobą. Muszą przecież porozumieć się ostatecznie, skoń­czyć. Tomasz powinien opuścić ten dom, wyje­chać — może jutro...

Spojrzał na zegar. Dochodziła dwunasta. Zbiegł na dół. Właśnie przechodziła ona. W długiej, pu­szczonej sukni negliżowej sunęła przez rzęsiście oświetlony kurytarz, niby zjawa zaklęta.

Stanął jak wryty i łapiąc ciężko ustami po­wietrze, szepnął zdławionym głosem.

Chcę z panią rozmówić się ostatecznie, czas nagli...

i ja tego pragnęłam również — tak jest, musimy załatwić wiele spraw wspólnych... Proszę pana.

Popchnęła drzwi do salonu. Ale on chwycił ją gwałtownie w szalonem zapamiętaniu się za rękę i ciągnął za sobą. Nie opierała się. Kiedy się znaleźli w jego pokoju, zatrzasnął drzwi.

Jesteśmy sami.

Stał przed nią tak blizko, źe czuł ciepło jej ciała. Stał nieruchomo bez słowa, z zapartym w piersiach oddechem. Ważył w mózgu czyn bez­czelnie śmiały, a zdawało mu się, że paraliż do­tknął bezwładem ręce.

Ale ona wyciągnęła nad głowę białe okrągłe ramiona.

Wolna jestem...

Wtedy porwał ją w objęcia...

Edwin jest tu.

Wczesnym rankiem zjawił się w willi czerwono ubrany murzynek z hotelu »Roches noires« z li­stem do pani Julii. Kiedy Tomasz około dziesiątej zeszedł na dół, nie zastał już jej w pokojach.

Wyszła nad morze.

Oznajmiła mu to ciotka Klementyna z wytwor­nie kwaśnem, pelnem niechęci, wykrzywieniem wązkich, zasuszonych ust starej panny.

Nie próbował sobie nawet teraz tłómaczyć tych oznak niechęci u osoby, która go darzyła dotych­czas sympatyą i zaufaniem. Nie zastanawiał się nad przyczynami, które wywołały zmianę w uspo­sobieniu poczciwej ciotki.

Za wszelką cenę pragnął zobaczyć panią Julię zaraz, w tej chwili...

Paliła go przemocna potrzeba ujrzenia tej ko­biety, którą tak niedawno tulił w ramionach sza­lejąc z zachwycenia, którą obsypywał żarem bez-

pamiętnych pocałunków i żar, bijący z ust jej go­rących chłonął w siebie, że płonęli jak na stosie ofiarnym zapamiętania się zmysłowego.

Tyrańskie pragnienie zobaczenia jej teraz nie­zwłocznie, teraz o jasnych blaskach dnia białego, w przestworzach świetlistych szczerego słońca, te­raz wśród ludzi żywych, słuchając dalekich od­głosów życia rzeczywistego, niby jakaś potężna siła żywiołowa, opanowuje całe jego jestestwo. Dreszcz niecierpliwości, jak prąd elektryczny przebiega członki od stóp do głowy.

Ma wrażenie, że stał się pastwą przedziwnie wyraźnej, jaskrawej halucynacyi. Zda mu się, że do jego samotnej komnaty, niby do celi ascety­cznego anachorety weszła złośliwa dyablica i wziąw­szy na siebie ponętne kształty pani Julii, pocią­gnęła w otchłanne przepaści grzechu, że stał się igraszką przewrotnych praktyk szatańskich, kiedy z oparów rozpłomienionej żądzami krwi powstają wizye snów lubieżnych, snów na jawie — w ci­szy czuwania nocnego, w oszukańczem rozprosze­niu bladych świateł elektrycznych.

Przyszła nęcąca zapachem tchnień namiętnych, powabna, wspaniała, jasna... I czuł w ujęciu dra­pieżnie zaciśniętych palców ciepłe dało, a kiedy z pod zdartych szat błysnęło ramię zawrotną bia­łością — oszalał. Niby mglisty tuman owionął ich dwoje i oddzielił nieprzeniknioną zasłoną od świa­domości rzeczy innych...

Widzieć ją zaraz. Mówić, słyszeć jej głos, spoj­rzeć w oczy i zapytać je najtajniejszą wymową wzroku swego: prawda li to?

Prawdopodobnie nie wróci na śniadanie, — dodaje ciotka Klementyna — nie kazała na siebie czekać...

Zadrżał, jak wobec grożącej klęski.

Chciałem rozmówić się ostatecznie — tłó- maczy się — muszę wyjechać.

Och, nic nie nagli. Doczeka się jej pan przecież kiedyś, — rzuciła z przekąsem i zostawiła go w salonie samego.

Ale on czekać spokojnie nie ma zamiaru. Nie może ustać na miejscu. Miękki, wzorzysty dywan pali mu się pod nogami i piecze w podeszwy. Niecierpliwe podniecenie sięgało najwyższej swej prężności i rzuciło go niby jakąś siłą odśrodkową przed siebie, w ruch zawzięty, uparty, wyczer­pujący.

Wybiegł szukać pani Julii nad morzem. Liczył na ślepy traf, na przypadek i wierzył fatalisty- cznie, że ją spotka niewątpliwie. Pędził w go­rączce wzdłuż wybrzeża, aż do dzikich skał, gdzie po raz pierwszy spotkał Edwina i wracał znowu nieodmiennie na stały deptak spacerowy przed kasynem nader rojny i ożywiony w tej godzinie przedśniadaniowej. Daremnie jednak wśród barw­nych strojów upatrywał krepowego welonu żało­bnicy. Wszystko tu było jasne i wesołe. Nareszcie

wydało mu się, że stępiały nagle ostrza drażnią­cych go dotychczas uczuć. Znużony, zobojętniały, jakby z przykrą pustką w czaszce i piersiach usiadł na jednem z licznych krzeseł, rozstawio­nych na piasku. Zbliżyła się kobieta i zażądała opłaty za zajęte miejsce. Na razie nie mógł się zoryentować o co chodzi, ale wysiłek myśli w tym kierunku położył niejako koniec stanowczy wzru­szeniom poprzednim, zapadającym stopniowo w omdlenie. Zapłaciwszy za krzesło, wyszedł z wnętrza własnej jaźni i wracał do świata, za­czął żyć wrażeniami czasu i miejsca, odczuwać bezpośrednio bodźce zewnętrzne, idące od ruchli­wego w tej chwili otoczenia. Przyglądał się cieka­wie sąsiadom i sąsiadkom, którzy tuż obok niego bawili się gwarnie i wesoło. Nagle usłyszał za sobą polską mowę.

Niewątpliwie to lekarz, z którym się widział przed kilku dniami w sprawie projektowanego za- • stępstwa przy panu Odżdże, drwił z kogoś, śmie­jąc się swobodnie swoim młodym, dźwięcznym głosem. Poznaje go po tym głosie. Ktoś inny od­powiada również po polsku, zatrącając jednak nieco z rosyjska:

Nu, niech będzie!

Ażeby zobaczyć rozmawiających, musiał wstać, gdyż zasłaniał go od nich ogromny czerwony pa­rasol, wbity w ziemię, który roztoczył nad sobą, jakiś dbały o płeć anglik. Istotnie ujrzał tam

kolegę, poleconego sobie przez doktora Korewicza, tudzież...

Oczom swoim wierzyć nie chce:

Drugim rozmawiającym jest ów jegomość w nie­bieskich okularach, którego spotkał w pierwszych dniach swego pobytu w Trouville, czekając w re- stauracyi na Edwina. Ale tamten nietylko nie mó­wił, ale nie rozumiał słowa jednego po polsku, ten zaś, jakkolwiek zatrąca obcym akcentem, tłóma- czy się jednak naszą mową zupełnie swobodnie. Podejrzenia, które powziął był wtedy co do tego człowieka, zjawiły się obecnie w formie niezawo­dnego przekonania.

Szpieg — mruknął do siebie.

Postanowił ostrzedz kolegę. Zbliżywszy się, wy­ciągnął rękę na powitanie.

Jegomość w niebieskich okularach przyglądał się chwilę Tomaszowi, nagle wybuchnął swobo­dnym śmiechem:

Nu, a pana to ja wziął wtedy u Lefebre’a na kawał, co? — wołał chychocząc. — Pan my­ślał, że ja nie rozumię, co pan mówi. Aha!

Tomasz zbity z tropu tem wyznaniem, spytał:

Któż pan jesteś, do licha?

Prawdę mówię: komiwojażer, a komiwoja­żer, to tak, jak cygan: dzisiaj tu, a jutro tam. Tak ja i nie wiem, jakiej ja narodowości, a mó­wię na wszystkich językach: po francusku jak francuz, po niemiecku jak nieiniec, po polsku jak

polak, po rusku jak moskal, po żydowsku jak ra­bin z Kocka. Aha — śmiał się — i po żydowsku szwargoczę; w handlu potrzeba, słowo daję. Tego pana ja też chciał wziąć na kawał — mówił da­lej, wskazując młodego lekarza — ale się nie dał. Odrazu poznał naszego brata, co?

Był w wybornem usposobieniu, rozgadywał się, ale Tomasz oczyma dawał znaki koledze.

Ten wstał, skłonił się panu w niebieskich oku­larach kapeluszem i wziął Tomasza pod rękę. Kiedy się znalezli w pewnem oddaleniu, Tomasz zagadnął:

Czy znacie, kolego, tego pana?

Nie.

- Bo ja — mówił dalej Tomasz tajemniczym, konspiratorskim tonem — mam pewne wątpli­wości.

Ja nie mam żadnych wątpliwości — prze­rwał tamten pewnym, swobodnym głosem.

No?

Szpicel.

Tomasz przystanął.

Jak to? — wołał zdumiony. — Wiedząc

0 tern, rozmawiacie jednak z podobną kreaturą!

Tamten począł się śmiać serdecznie.

To mój sport. Niech no doktor pomyśli, jaka to interesująca rzecz szpiegować szpiega. Musi tu w Trouvillu bawić incognito jakaś gruba ryba,

1 ta kanalia niewątpliwie należy do »ochrany«

Przypięła się do mnie gadzina w knajpie i wy­obraża sobie, że mnie za język ciągnie, a ja tym­czasem z głupia frant ciągnę jego. Bawię się przytem przewybornie...

Ale, ale, — zmienił nagle tok rozmowy — to ten nasz tabetyk powiększył grono aniołków.

Tak.

I to dobrowolnie?

Tak, otruł się...

Pal go sześć. W gruncie rzeczy mała szkoda, ale moja ewentualna kondycya, na którą, przy­znam się, liczyłem, wściekła się na amen.

Niestety!

Psiakość — zaklął głupi proceder: każdy robociarz, mając jaki taki fach w garści, gdzie zajedzie, stanie do warsztatu i robi, a z naszym patentem musi się jeszcze jakaś szczęśliwa kom- binacya ułożyć, bo inaczej można śmiało z głodu zdychać. Przecież nie wywieszę szyldu, że daję porady lekarskie po pięć susów za wizytę...

Potem, jakby do siebie samego, mówił powa­żniej :

Nie chciałbym angażować się do kolonii, ani do marynarki, jak mi to proponują, bo utra­ciłbym zupełnie czucie z krajem i oderwał od ro­boty. Pojadę chyba do Paryża; wolę tam już w ostateczności, choćby latarnie zapalać, niż tkać się gdzieś dyabłu w zęby na koniec świata...

To kolega nie wraca do kraju?

OtlKTOD TOKARZ 8

Na razie nie mogę.

Bo?

Bo byłem niegrzeczny.

Miał znowu przed sobą jednego z tych ogro­mnie licznych synów naszej nieszczęśliwej ojczy­zny, których fatalność dziejowa od lat stu prze­szło, wyrywa brutalnie z rodzimej zagrody i pę­dzi jak Ahaswerów po rozstajach szerokiego świata. Ale nie są oni jak suche liście jesienne, co od­padłszy od macierzystej gałęzi i miotane wichrem lecą w przestworza, bez żalu i tęsknoty, lecz my­śli ich, czucia, marzenia, siły, ambicye, dążenia skierowane są wszystkie, zawsze i nieodmiennie tam, gdzie pod straszną niemocą jęczy w bolu ziemia, na którą im wstępu wzbroniono.

Tomasz zna rolę, jaką emigracya polska ode­grała w historyi narodu, zna jej doniosłość pod względem politycznym, moralnym i kulturalnym.

Nie chcę utracić czucia z krajem!

Tomasz patrzy z pewnym szacunkiem na to­warzysza.

Jan Bóbr jest jeszcze człowiekiem bardzo mło­dym. Zapewne nie liczy sobie więcej nad dwa­dzieścia pięć lat życia. Chudy, szczupły, wzrostu mniej niż średniego, nie przedstawia się przecież zbyt imponująco. Twarz jego bladą, zmizerowaną, ziemistą, zarasta nierównemi kępkami rzadkich włusów, jasna, nigdy prawdopodobnie dotychczas nie przystrzygana, broda. I tylko z poza binokli

żarzą się, jak węgle, ciemne niezmiernie żywe oczy. Ruchy ma gwałtowne, nerwowe, a mówiąc, gesty­kuluje jaskrawo i przebiera w powietrzu długiemi, wychudzonemi palcami.

Przed rokiem zaledwie skończył medycynę w Warszawie, i na razie zajął miejsce w Pogoto­wiu ratunkowem. Kiedy okoliczności zmusiły go do opuszczenia kraju, starsi koledzy radzili mu wyjazd nad morze, ażeby wypoczął, wzmocnił się i uspokoił nerwowo. Ale drobna sumka, jaką ze sobą wywiózł, nie mogła starczyć na długo zwła­szcza w Trouville’u. Oczywiście łatwo było wyna­leźć miejscowość znacznie tańszą, na wybrzeżu bretońskiem, gdzie za marne sto franków mo- żnaby było żyć wygodnie cały miesiąc, ale Bóbr, mając do Tomasza list polecający od Korewicza, zahaczył się tu i już nie miał zamiaru poszukiwać nadal wygodniejszej wilegiatury.

Ruszę do Paryża, mówił zrezygnowany, bo w gruncie rzeczy nie podobna tak przeodpoczy- wać monety do ostatniego grosza. Mamy tam tro­chę »swoich ludzi« i łatwiej się będzie jakoś urzą­dzić! Tu dla osobników naszego typu egzystencya jest wprost niemożliwa. Cała ta pstra kanalia, jak ją tu pan widzi, gdzie okiem sięgnąć, żyje z »nad- wartości«, nie potrzebuje się więc z groszem li­czyć. Książęta krwi i nie krwi, hrabiowie, miliar­derzy amerykańscy, wzbogacone mieszczaństwo wszystkich stolic europejskich — panowie, służba

8*

i kokoty. Dla inteligentnego proletaryusza polskiego absolutnie niema miejsca w tern kosmopolitycznem balabile rozpusty i użycia.

Wy, doktorze, oczywiście wracacie do kra­ju? — zagadnął nagle.

Tomasz, zapytany tak wręcz i bez omówień, zawahał się z odpowiedzią. Przecież on wyjechał za pasportem, jak najlegalniej w świecie, i nic właściwie nie zagradza mu powrotu do ziemi ro­dzinnej, do tego miasta... A jednak... Nie przyzna się do istotnych przyczyn, które go powstrzymać muszą od podobnego kroku. I znowu uczuł się zażenowanym wobec tego młodzieńca, który mu z pewną dumą i milą swobodą mówi.

Byłem niegrzeczny...

On kryć się musi.

Nie, nie wiem. Przynajmniej nie natych­miast.

Więc?

Tomasz zadrżał nagle.

Podchodzili właśnie do owych głazów, sterczą­cych pionowo, na kształt olbrzymiej bramy. Za bramą, stroma ścieżka pięła się ku górze na szczyt skały, widocznej stąd niby na obrazie w cie­mne ramy ujętym. Na szczycie skały wyrosły na­gle dwie postacie ludzkie. Tomasz widzi je, jak ongi widział Edwina...

Długi welon żałobny, porwany wiatrem, wzbił się wysoko miękkim, falistym rytmem i na kształt

ptaka trzepoce skrzydłami nad głową czarno ubra­nej kobiety. Obok niej mężczyzna w jasnem ubra­niu stąpa swobodnie i elastycznie. Biały jego ka­pelusz, odbiwszy blaski słońca, aż lśni, jak biały płomień na głębokiem tle pogodnego nieba. Ona, ująwszy w rękę tren sukni i obcisnąwszy nim nogi, zarysowała się w przezroczych błękitach po­wietrza wytworną sylwetą przebogatych swych kształtów. Końcem stopy maca ostrożnie niepe­wny grunt pod nogami. On dwornie potrzymuje ją pod ramię, ażeby się nie pośliznęła na kamie­nistej drodze. Poznaje ich — Edwina i panią Julię.

Schodzą.

Chwycił gwałtownie towarzysza za ramię.

Co się stało?

Nie wiedział co czyni.

Nic, nic — wracajmy!

Ale tamten zaczyna przekładać, że właśnie, skoro już są tutaj, należy wejść koniecznie na szczyt skały, skąd rozciąga się byczy widok na morze i na plażę. Tomasz za nic w świecie nie spotka się z tymi ludźmi, za nic w świecie nie spojrzy w oczy tej kobiecie, którą obejmował ra­mieniem, która może, ustami drżącemi od jego pocałunków... Ha, ha! Wybiegli od rana na dzikie, samotne pustkowia wśród skał... Na ustach jej możeby dojrzał teraz ślady całowań innego...

Ha, może drżą jeszcze wzruszeniem tych no­

wych, najświeższych uniesień, jak wtedy, kiedy w jego objęciach omdlewała z rozkoszy...

Uczuł w piersiach piekło. Żal okropny chwycił za gardło i dławił.

Co to jest? Co to się dzieje? Nie, to jest nizka zazdrość odtrąconego kochanka... to poczucie, że się stało coś okropnego, coś nienazwanego języ­kiem ludzkim.

On się z nimi spotkać nie może, bo...

Mignęli niżej na ścieżce, która widnieje gdzie niegdzie jasną wstęgą, wijąc się wężowo wśród czarnych, omszonych głazów.

Wracajmy! — woła Tomasz rozpacznie.

Bóbr opiera się jeszcze, ale Tomasz, słysząc

odgłosy ich kroków, dudniące na kamienistej dro­dze, tuż nad głową, skoczył w bok i pociągnął za sobą towarzysza. Ukryli się za potężnym zrębem wystającej skały.

Jeszcze chwila jedna.

Wypadli nagle z ciemnego obramienia. Biegli prawie, nie mogąc się utrzymać na pochyłości drogi. Tomasz słyszał szelest jej sukni, czuł przez chwilę woń znanych dobrze, ulubionych jej perfum.

Przeszli. Widzi ich jeszcze, jak zstępują po ła­godnym stoku ku piaskom wybrzeża. Zbliżywszy się do chodnika, ułożonego z desek, żegnają się i rozchodzą w dwie różne strony.

Co to miało znaczyć? — pyta Bóbr.

Nic, nic.

Pan jest dyabełnie wzruszony.

Tomasz wybucha szalonym śmiechem.

Ha, ha, ha, ja wzruszony? Ależ bynajmniej, ha, ha, czegóż do licha miałbym być wzruszony? Nie, panie, zdaje się panu.

Zanosi się poprostu od śmiechu.

Ot, głupstwo. Piramidalne głupstwo!

Tamten przygląda mu się znacząco.

Machnął ręką.

Nie odpowiedzieliście mi, doktorze, co pan z sobą zrobi?

Ach, prawda. Nie zastanowiłem się jeszcze nad tem. Wszystko jedno. Rznę z wami, kolego, do Paryża... bo ja wiem... może zapalać latarnie... Ale to będzie ciekawe...

Co?

Nic, nic.

Tomasz myśli o rozmowie z panią Julią. Nie wyjedzie przecież, nie rozmówiwszy się z nią. Chce z nią mówić, chce widzieć, jak się zachowa ta dziwna kobieta po tem...

Nie kocha jej. Słowo to nie padło nigdy między nimi. Nie było zapewnień, przysiąg... Nie ma jej nic do wyrzucenia... Był szczęśliwy ha, ha, ha!

Bezwarunkowo pożegnać się z nią musi. Na­tychmiast. Niewątpliwie teraz udała się do domu. Zastanie ją tam. Chce widzieć jej zachowanie się... Koniecznie.

*

* *

Bajeczna! Nic. Jednem słowem, jednem spoj­rzeniem... Żadnego znaku porozumienia...

Co prawda, mówili przy ludziach. Były obie ciotki i ten elegancki pan, plenipotent, który an­gażował Tomasza w Warszawie.

Wezwany telegraficznie, stawił się natychmiast, w celu uregulowania spraw majątkowych pana Odżgi. Niepodobna, ażeby się tem zajmowała stro­skana wdowa.

Podszedł do Tomasza z wytwornym ukłonem.

Panie doktorze, zechce pan łaskawie zajść do innie, do hotelu, mamy do załatwienia pewne rachunki

Nadzwyczaj poprawny pan plenipotent.

Pani Julia podaje mu rękę. Jest poważna, smu­tna ale spokojna.

Pan odjeżdża?

Tak, pani.

Niech pan nas zachowa w pamięci. Prze­praszamy za przykrości, jakie pana u nas spotkały. Żegnam...

I nic więcej.

A może to był sen, okrutna złośliwa halucy- nacya?!

Fourier, Considérât, Babeuf, Jagetzow, Lassalle, Marx, Engels, Kautsky, kapital, praca, nadwartość, wyzysk, uspołecznienie, realizm historyczny, walka klas, ustrój państwowy, setki nazwisk, tysiące ter­minów i określeń sypało się, jak z rękawa.

Bóbr wykazywał nadzwyczajną zręczność dya- lektyczną. Uwierzywszy mocno w swoje postulaty społeczno-polityczno-filozoficzne, dyskusyę prowa­dził z nieubłaganą konsekwencyą i pewnością sie­bie. Brał sprawę, jak to mówią, za rogi, atakował wręcz, śmiało i bez wahań, przeciwnikom odcinał się energicznie, obezwładniając ich zjadliwym sar­kazmem.

Poza tem z przedziwną przytomnością umysłu umiał odnaleźć zawsze argument mocny, poparty powagą jakiegoś słynnego w dziejach ludzkości imienia. Istotnie cytaty i przykłady na stwierdze­nie słuszności zapatrywań swoich czerpał od au­torów wszystkich krajów i epok, od Platona i Hip-

podamosa Miletańczyka do naszego Frycza Mo­drzewskiego, od Morusa i Owena do współcze­snych działaczy politycznych, jak panowie Guesde. Lafargue lub Jaures, których żywe słowo słyszał wczoraj z trybuny publicznej.

Mówił łatwo, bez śladów wysiłku w wyszuki­waniu właściwej formy wyrazu, co tak zazwyczaj nuży u mówców mniej wyrobionych.

Słowa jego płynęły równo, bez zająkiwania się, jakby recytował wyuczoną na pamięć lekcyę. Nie­wątpliwie był to agitator zawodowy, prawdopodo­bnie też powtarzał niejednokrotnie wywody swoje w całości i tem właśnie ową zdumiewającą łatwość swady wytłómaczyć sobie można, niemniej prze­cież perorował z ogniem uniesienia, ze szczerem przejęciem, że wszystko razem robiło wrażenie natchnionej improwizacyi.

Bóbr posiadał niezaprzeczony talent w tym za­kresie.

Gestykuluje nerwowo, przebierając w powie­trzu długimi, cienkimi palcami. Młody, dźwięczny głos jego, nabrzmiały akcentami zapału, zda się rozsadzał sufit, wiszący nizko nad pogrążoną, jak wędzarnia, w tumanach dymu tytuniowego salą. Było to pomieszczenie przy kawiarni, a ściślej biorąc, przy zwykłym ordynarnym szynku, długi pokój, podparty dwoma żelaznymi słupami, bru­dny, zakopcony, przesiąkły nieznośnymi wyziewami alkoholu. Szczególniejsza ta ubikucya na półpiętrzu,

służąca w dzień za jadalnię dla licznych stołowni- ków obywatela Boireau’a, wieczorem zaś udająca ze znacznem powodzeniem salę posiedzeń dla kilku towarzystw, a między innemi i dla pewnej grupy, kształcącej się w Paryżu młodzieży polskiej, miała swoją rewolucyjną legendę w najbardziej rewolu­cyjnej dzielnicy miasta, jaką jest niewątpliwie ulica Mouffetard.

Obywatel Boireau, stary komunard, powróciw­szy z Nowej Kaledonii, kupił winiarnię z obszerną, choć niezbyt wygodną i dekoracyjną salą, która stała się miejscem zbiegowiska najskrajniejszych elementów z całego świata. Prócz dawnych towa­rzyszów gospodarza, którzy w pewne dni odby­wali swoje wiece, zbierali się tu też co jakiś czas fenianie irlandzcy, socyal-demokraci niemieccy, Hi­szpanie, Włosi, wreszcie raz na miesiąc urządzało publiczne konferencye koło młodzieży polskiej, które z powodu swych radykalnych przekonań oderwało się od ogólnego stowarzyszenia studen­ckiego »Solidarność* i na własną rękę kaptowało sobie zwolenników wśród chwilowo przebywają­cych w Paryżu Polaków. Koło na znak łączności z tradycyami dawnego Towarzystwa demokraty­cznego, a właściwie z najbardziej lewą frakcyą jego, która już wtedy wyznawała zasady socyali- styczne, nazwało się »Gminą Grudziądz«, gdyż ta­kie miano nosiła jedna z grup tego odłamu emi- gracyi polskiej, organizowanych w różnych kra­

jach Europy po roku 1836 przez Worda, Rocha Rupniewskiego, Swiętosławskiego i innych. Konfe- rencye służyć miały, jako środek propagandy, to też ściągano na nie przejezdnych rodaków usilnie, a wstęp do sali uzyskiwał każdy, kto tylko chciał sobie zafundować jedną małą »konsomacyę«, to jest szklankę kawy, albo piwa, zresztą, za cenę nader umiarkowaną, gdyż, przyznać trzeba, po­czciwy Boireau nie obdzierał bynajmniej swoich klientów.

Świeżo przybyły z kraju Bóbr, zaproszony na pogawędkę polityczną, pociągnął za sobą Toma sza, który też znalazł się od razu w pełnym żarze dysput namiętnych na tle krzyżujących się myśli i dążeń najsprzeczniejszych, charakteryzujących do­sadnie to środowisko egzotyczne, zdenerwowane histerycznie przez płonne wysiłki i rozpaczne sza­motanie się, niby w zawieszeniu między niebem a ziemią.

Czuje się tu obco. Usiadłszy na uboczu, przy­gląda się uważnie coraz to nowym postaciom, po­wstającym z miejsc, ażeby odpowiadać Bobrowi. Są to przeważnie studenci i studentki różnych fa­kultetów, ludzie młodzi, pełni zapału i niecierpli­wości, którzy z ogniem w oczach i wypiekami na policzkach polemizują z wywodami Bobra w sło­wach namiętnych i gwałtownych.

Podniecenie wzrasta z każdą chwilą. Zapisują się do głosu coraz liczniej. Ale wreszcie, nie cze­

kając kolei, przemawiają wszyscy jednocześnie. Nie skutkuje dzwonek prezydującego — powstaje chaos zmieszanych głosów, okrzyków protestu lub aprobaty. Zebrani rozpadają się na grupy, dyspu- tujące między sobą wśród ożywionej gestykulacyi i głośnych akcentów uniesienia.

Bóbr wobec podobnego nastroju audytoryum opuszcza mównicę z pogardliwem wykrzywieniem ust i siada przy stoliku obok Tomasza.

Jest wzburzony. Chude jego ręce, o długich, cienkich palcach latają nerwowo, wykonywując pracowicie jakieś bezcelowe ruchy. Mieszał długo i uparcie wystygłą kawę, puściwszy w szybki mły­niec łyżeczkę, a potem zaczął gwałtownie pakować do ust swoją rzadką, żółtą brodę i gryzł ją zę­bami zawzięcie.

No cóż, doktorze?

Pytał o wrażenia swego występu, jak aktor, który schodzi ze sceny, po odegraniu popiso­wej roli.

Tomasz nie odpowiedział.

Od tygodnia pobytu swego w Paryżu jest jakby oszołomiony. Przybyli tu razem z Bobrem z Trou- ville, i pozwolił się całkowicie prowadzić młodemu człowiekowi, który swoją nerwowością, ruchliwo­ścią, gorączkowem jakiemś ożywieniem utrzymuje go również jakby w gorączkowem podnieceniu. Tomasz żyje natężonem życiem wielkiego miasta i nie ma poprostu czasu skupić się, zastanowić

się nad sobą. Uważa to za rodzaj narkozy, którą znieczula się wobec dręczącego pytania:

Co dalej?

On, który starał się zginąć dla świata, poznaje ciągle nowych ludzi, zawiera nowe znajomości. Kręci się w szalonym wirze zdarzeń.

Na mównicę wchodzi blada dziewczyna i dziw­nie pieściwym, miłym głosem mówi rzeczy prze­rażające, krwawe, groźne...

Nadzwyczajny kontrast treści twardej i bez­względnej z niewysłowienie miękkim tonem pła­czliwej afektacyi, tudzież drobną, prawie dziecięcą postacią mówczyni podziałał na zebranych pod­niecająco.

Przycichł gwar ogólny, powstrzymano uboczne rozmowy, i kilkanaście głów zwróciło się z cieka­wością w stronę estrady.

Obok Tomasza młodzieniec pięknie uczesany, w wysokim kołnierzyku, podcinającym mu pod­bródek twardą krawędzią do krwi niemal, pochy­lony nad szklanką piwa, uśmiechał się ironicznie w ciągu innych przemówień; teraz wyprostował się i, puściwszy opartą na kolanie nogę w szybki ruch wahadłowy, drwił półgłośno:

Elle est bonne, cclle Id!... »Wezmą sztylet mdłe panienki, jak różę do ręki!« — mruczał pod nosem.

Bóbr po zejściu z mównicy, zda się, tak był pogrążony w sobie, iż nie wiedział, co się koło

niego dzieje, tymczasem jednak nietylko słyszał doskonale uwagę sąsiada, na którą odpowiedział pogardliwem wzruszeniem ramion, ale śledził snadź bacznie treść przemówienia dziewczyny, bo w tej chwili wstał i zbijał z właściwą sobie swadą dya- lektyczną niektóre jej twierdzenia.

Chodziło o stanowisko kobiety w przyszłym ustroju społecznym.

Co do mnie, — rzucił już zupełnie głośno młodzieniec w wysokim kołnierzyku — głosuję za tem, ażeby kobieta była, jak nauczanie pu­bliczne...

No? zwrócił się do niego Bóbr ostro.

Grałuite et obligatoire — odpowiada tam­ten, śmiejąc się szeroko.

Koncept jak koncept, szkoda tylko, że nie oryginalny, ale panów nie stać nawet na orygi­nalne koncepty — odparł Bóbr.

Zebranie się rozprzęgało. »Biuro«, to jest prze­wodniczący i asesorowie opuścili swoje miejsca i wsiąkali gdzieś w publiczność. Na sali powstał rozgwar. Płacono za konsomacyę. Słychać było niecierpliwe stukanie w stoły, dzwonienie w szklanki, nawoływania na służbę.

Do stolika, gdzie siedział Tomasz z Bobrem, zbliżył się przystojny bardzo mężczyzna z pełnym ciemnym zarostem, i siadłszy bez ceremonii na­przeciwko, przyglądał się doktorowi ciekawcie-

Czarne, marzące jego oczy patrzyły z przyjazną życzliwością, a wargi drgały pod wąsem do uśmiechu.

Nie poznajecie mnie?

Rzeczywiście nie przypominam sobie... pan daruje.

Bagatela — śmiał się tamten — dawno to było... Czekajcie: czternaście, czy piętnaście lat temu... Mieszkaliście z Edwinem Bulwińskim i z Ty- mowiczein na »Smolikowszczyźnie«, na czwartaku.

Tomasz, usłyszawszy teraz imię dawnego przy­jaciela swego, drgnął z lekka, jakby ktoś prysnął na niego niespodziewanie strumieniem zimnej wody. Przybysz ciągnął dalej:

Pamiętacie... — mówił, mrużąc oczy, jakby chciał wywołać w myśli wizyę dawno widzianych obrazów — pamiętacie te wściekłe dysputy na wa- szem poddaszu, te nieskończone gadaniny o wszyst­kich rzeczach i o rozmaitych innych, tę całą na­iwną logomachię studencką, kiedy to się światy wywracało do góry nogami, kiedy to tak łatwo odbudowywało się ojczyznę, uszczęśliwiało ludz­kość... Pamiętacie ten spór homeryczny między zwolennikami drobnej własności a wyznawcami kolektywnego władania, spór nigdy nie rozstrzy­gnięty, kiedy to raz przez okrągłe dwadzieścia cztery godziny, nie wychodząc z waszego pokoju, skakaliśmy sobie do oczu jak koguty...

Tomasz już wie, z kim ma do czynienia.

Wyciągnął rękę.

Pan Bronowicz!

Uścisnęli sobie dłonie.

Kopę lat!

Wiek czasu!

Bronowicz snuje wspomnienia dawno minionej przeszłości.

Istotnie bywał on u nich, na tych licznych zebraniach koleżeńskich, kiedy przy papierosie i szklance herbaty rozprawiano gorąco do późnej nocy, do rana białego, a często nie przerywano na­miętnej dyskusyi, choć surowy obowiązek wzywał do pracy koniecznej dnia codziennego. Bronowicz bywał częściej u nich, niż inni, gdyż miewał z Ed­winem jakieś sprawy tajemne, a niecierpiące zwłoki, które załatwiali na poufnych pogawędkach, zamykając się w drugim pokoju.

Ze Tomasz nie poznał obecnie w poważnym mężczyznie owego gołowąsego młodzieńca, o poli­czkach pucołowatych, o rumianej cerze panienki,

o wązkich, spadzistych ramionach, w tem niema bynajmniej nic dziwnego. Bronowicz zmienił się nieprawdopodobnie. W męskiem, melancholijnie smutnem jego obliczu, daremnieby się doszukiwać dawnej świeżości i miękkich linii tej twarzy efeba, jaką niegdyś posiadał — pokrywa ją matowa bla­dość przedwcześnie zwiędłej skóry i jakieś nad­zwyczajne zaostrzenie się wszystkich płaszczyzn, jakieś szczególniejsze połamanie się ograniczają­cych je rysów. W nioskończonem bogactwie tych

DOKTOR T0MM2 9

załamań, w mnóstwie fałd i brózd, jakiemi po­orane jest czoło i policzki, fizyognomia Bronowi- cza modeluje się w sposób niezmiernie interesu­jący. Jest ona niby szczelnie zapisana nieznanemi hieroglifami karta dziejów — dziejów człowieka, który wiele przeżył, przemyślał i przecierpiał.

Niewątpliwie jednak jest to ten sam piękny chłopiec, który ongi z policzkami pałającemi unie­sieniem, z okiem ognistem, patrzącem hardo w przy­szłość nieznaną w dymnej izbie studenckiej, roz­taczał fantastyczne utopie ogólnej szczęśliwości. Ten sam entuzyasta nieobliczalny, który rzucał się w najtrudniejsze imprezy, jak szaleniec lub dziecko, nieznające niebezpieczeństwa.

Ten sam odwieczny romantyk, w którym po­kutuje buntowniczy duch Madalińskich, Dąbrow­skich, Łukasińskich, Konarskich, Zaliwskich, Ście­giennych, Padlewskich, Bobrowskich, duch polskich karbonaryuszów, masonów, filomatów — niby znicz święty, niewygasłe nigdy zarzewie, rozpadające się w nieskończone ogniska spisków i sprzysiężeń, co tradycyą jednakich wiekuiście usiłowań, jak łań­cuchem drobnych ogniw łączyły z sobą powstań- skie wybuchy wielkiej niecierpliwości narodu w jego dziejach porozbiorowych. Tkwi w nim ten sam pierwiastek samozaparcia się w fanatycznej goto­wości do ofiar z własnej krwi — niepojęta siła w znoszeniu trudów i cierpień nadludzkich.

Tomasz poznaje te jego małe wypieszczone,

przedziwnie arystokratyczne ręce, i myśli ze zgrozą, że dźwigały one ciężkie kajdany, poznaje jego wą­tłe ramiona i widzi je okryte w obszerny szynel aresztanc-ki, szynel bury, twardy, z łatką na ple­cach, który stał się niejako symbolem całej mar­tyrologii narodowej. Z szynelem tym wiążą się smutne dumy o okropnościach wygnania, o bez­brzeżnych obszarach śniegowych Sybiru: wiążą się z nim ponure legendy o pracach w podziemiach,

0 etapach, kazamatach, lochach, kajdanach...

Bronowicz przeszedł tę całą mordownię dan­tejskiego piekła. Wcześnie bardzo, dzieckiem pra­wie, wyrwano go z ciepłego domowego ogniska

1 pognano skutego na mroźne tajgi Syberyi gdzieś het, aż do bezpłodnej ziemi jakutów, gdzie nie­skończone noce polarne panują.

Pewnego razu przybiegł w nocy zdyszany Ed­win i budząc ich spiesznie, kazał palić na gwałt, jeżeliby były w domu jakie druki podejrzane.

Co się stało?

Bronowicza nakryli.

Tymowicz ze snu nagle zbudzony, wysunął swój wielki, rozczochrany łeb z pod kołdry i pa­trzył nieprzytomnie, mrugając powiekami:

Co? co?

To, to, że jeżeli się chłopiec wygada, bę­dziemy tu jeszcze dziś mieli »telegramę*.

Jaką »telegramę?«

Żandarmów — krzyknął mu w ucho Edwin,

9*

zniecierpliwiony już niedomyślnością szlafkamrata.— Wstawaj Zagłoba i spal natychmiast wszystkie ru­piecie nielegalne, bo rewizyi tylko patrzeć.

Zerwał się jak oparzony i biegał po pokoju i bezradnie. Nie miał on właściwie nic do palenia, gdyż jak ognia bał się wszelkich niecenzuralnych druków i za nic w świecie nie przechowałby był przez noc świstka rewolucyjnego, nie mniej prze­cież grzebał gorączkowo na półkach, w szufladach, walizkach — wszędzie.

Jakoż po długich poszukiwaniach odnalazł gdzieś na dnie kuferka tom Mickiewicza w wyda­niu brokhauzowskiern i chciał go koniecznie wpa­kować do pieca, w którym Edwin palił jakieś bro­szury i rękopisy. Ledwo mu z Tomaszem wyper­swadowali nadmiar ostrożności na tym punkcie.

Wrócił do łóżka i szczękając zębami z zimna i przerażenia, klął na czem świat stoi kompanię, przez którą najniewinniej może powędrować na Sybir.

Był komiczny w tym lęku niemęskim, aż Ed­win roześmiał się z politowaniem, ale w tej chwili spoważniał.

Wiecie, z tym chłopcem może być kuso...

- No?

Nie kończył. Zadumał się tylko głęboko, a po- , tem sprawdziwszy, że wszystko, co w jakiejkol­wiek mierze mogło ich kompromitować, zniszczono, zabierał się do wyjścia.

Przezorniej będzie ulotnić się na czas ja­kiś z pod oficyalnych wskazań meldunkowych.

A my, a my?! — wołał zaniepokojony je- i szcze bardziej Tymowicz.

Czego ta bestya piętrzy — drwił jeszcze Ed­win — przecież wiadomo, że psu ogona nie zwią­żesz — potrzymają i puszczą...

Potrzymanie takie jednak wogóle nie uśmie­chało się bynajmniej chłopcu o duszy niezbyt bo­haterskiej, a przepadającemu przedewszystkiem za wesołą kompanijką, za wizytkami w domach mie­szczańskich, gdzie ceniony i fetowany był obficie za swój niewybredny, ale szeroki, jakiś zagłobski humor, to też perspektywa podobnej ewentualno- 1 ści przejmowała go grozą niepojętą. Z trwogą ło­wił uchem najmniejsze skrzypnięcie na schodach, zrywał się na równe nogi na odgłos silniejszego tam hałasu, przyczem jęczał i utyskiwał żałośnie do białego rana, że sam nie zasnął i nie pozwolił usnąć Tomaszowi.

Ale żandarmi nie przyszli tej nocy, ani nocy następnych. W kilka dni wrócił też Edwin uspo­kojony, oświadczając, że facet na śledztwie trzyma się ostro, że sam prawdopodobnie grubo beknie, ale nikogo nie wsypał i nie wsypie. Jakoż rzeczy- ( wiście Bronowicza osądzono i skazano. Powę­drował z partyą innych skazańców daleko od swoich.

Na czwartaku tymczasem, jak to bywa, życie

t

studenckie zwykłą pobiegło koleją. Zbierano się jak dawniej na poważne dysputy polityczne, to znowu na swawolne pogawędki. Poza tein każdy pracował w swoim kierunku i każdy się w kimś kochał. Edwin zwłaszcza na polu podbojów ser­cowych cieszył się nadzwyczajnem powodzeniem i nawet, zdawało się, sprawy te pochłaniały go później do tego stopnia, iż jakby odsunął się od polityki.

Potem nie mieszkali razein. Zresztą Tomasz, zająwszy się bardzo gorliwie bakteryologią, tracił potrosze czucie z tamtem życiem i wrychodził z da­wnych stosunków’. Nagłe, tajemnicze zniknięcie Edwina położyło ostatecznie kres temu wszyst­kiemu.

O Bronowiczu nadchodziły czasem głuche wie­ści, aż pewnego razu wstrząsnęła dawnych kole­gów ponura wiadomość, że gdzieś na miejscu ka- źni wszczął bunt wśród współtowarzyszów nie­doli, że spadły na niego nowe kary i prześlado­wania. A potem nic — cisza...

Teraz spotyka go po latach kilkunastu. Wspo­mnienia wrażeń młodości odżyły z nadzwyczajną mocą. Sybirak mimo widocznych śladów przeby­tych cierpień fizycznych, mimo zmarszczek na twa­rzy i kilku srebrnych włosów w brodzie zachował przedziwną świeżość uczuć, zapał i energię, rzekł­byś, młodzieńcza jego dusza cudownie zakonser­wowała się wśród lutych mrozów półnucj i nic

z jej istoty nie uległo rozkładowi. Jest to ten sam chłopak, którego widział w Warszawie na czwar­taku. Zdawałoby się, że zatrzymano wskazówkę na zegarze jego życia duchowego i przez te kil­kanaście lat, które przebył na wygnaniu nie posu­nęła się ona ani o jedną godzinę. Zresztą jest jak wtedy studentem. Chodzi do szkoły nauk moral­nych i politycznych.

Wyrwali mnie z budy — mówi. — Trzeba przecież coś skończyć, zapisałem się więc do tej szkoły i kuję...

Tomaszowi udziela się ten nastrój. Ma ochotę mówić o tych czasach szczęśliwych, poczuje się wtedy młodym, rzeźkim, nabierze odwagi... Ma ochotę mówić o wspólnych znajomych, o Ed­winie...

Zwłaszcza o nim.

Chodźmy gdzie na wino — proponuje, gdyż uczuwa nagłą potrzebę podniecenia się. Więcej, radby po prostu upić się tęgo, bo jednak siedzi w nim coś, jakieś licho przeklęte, krępujące, nie­wygodne, które mu stanowczo przeszkodzi gadać szczerze.

Eh, sto tysięcy dyabłów.

Chce być szczery. To mu ulży. Potrzeba wy­gadania się do dna ciąży jak grzech ciężki na su­mieniu. Jest to jakby nakaz wewnętrzny, zależny fatalnie od instynktów stadowych człowieka. Za długo był sam...

Bronowicz propozycyę przyjmuje z najwyższą gotowością.

Zejdziemy na dół — radzi. — Tam stary Boireau da nam wina, jajek na twardo i wyśmie­nitego »Brie«. To zwykła uczta naszej braci po nocnych posiedzeniach. A przyznam się, jestem głodny...

Bóbr, idziecie?

Ten pełnem godności skinieniem głowy wyra­ził znak zgody.

Tomasz okolicznością tą jest nieco zaskoczony. Myślał, że znajdzie się sam z dawnym znajomym.

Będzie nam weselej.

Ach, będzie weselej.

Kiedy się znaleźli nad krętymi schodkami, pro­wadzącymi do winiarni, doleciał stamtąd głos, ol­brzymi potężny bas, niby huk dalekiego gromu.

L’home n’est pas digne de vivrrre...

I grzmiało to, powtórzone kilkakrotnie, wibru­jąc w powietrzu dźwięcznem echem.

Co dalej ?

Należało wreszcie pomyśleć praktycznie o urzą­dzeniu się w Paryżu i wogóle o wynalezieniu, ja­kiegoś stałego sposobu do życia, gdyż skromna sumka, wywieziona z Trouville, była już stanowczo na wyczerpaniu. Istotnie bez wszelkiej przesady widmo najpospolitszej troski o kęs chleba, o naj­skromniejszy bodaj kąt do przespania się, ukazy­wało się w najbliższej perspektywie. Zjawiło się ono w całej swej nagiej grozie właśnie w chwili, kiedy pragnął odegnać od siebie myśl wszelką i w śnie twardym zatopić nieznośne, niepokojące rozdygotanie się całego organizmu. Zmusza się do snu wszelkiemi siłami, ale przemoc wypitego wczo­raj wina sprzeciwia się temu złośliwie. Trujące opary podniosły się i biją do mózgu. Głowa trze­szczy, zda się pękają szwy, spajające kości czaszki...

Zbudził się z drżeniem w piersiach, jakby od straszliwego lęku, i męczy się przypomnieniami dnia wczorajszego.

Co uczynił ?

Zanurzył się w pamięci przeżyć odległych.

Jest z siebie niekontent. Gardzi sobą. Pamięć z zawrotną, niewysłowioną szybkością biegła w dal, do dawno spełnionych zdarzeń. I widzi je wyja­skrawione odrazą, jakąś niechęcią nieprzezwycię­żoną, jakimś przemożnym wstrętem, jak uformo­wawszy długi szereg wykrzywiają mu się urą­gliwie.

Psiakrew, cholera! Marne dzieje bytowania na ziemi!

Plótł po pijanemu duby smalone o sobie,

o swoich losach... Każdy z tamtych ludzi ma hi- storyę, ma piękną kartę, której się wstydzić nie potrzebuje, z której może być dumny... On spotkał jedną kobietę i... drży, żeby go nie zapytano: »Kto ona ?!

A potem spotkał inną i znowu padł od niej mroczny cień na duszę jego... Zatrzepotało su­mienie, niby skrzydłami ptak spłoszony znienacka.

Ha, ha, pour une nuit d’amour...

Pan Odżga przecież popełnił samobójstwo... A on, Tomasz, był szczęśliwy... Chwile szczęścia są krótkie... Zbyt krótkie...

I zdawało mu się, że żółta fala zazdrości blu- znęła w oczy, bo może w tej chwili, ktoś inny...

Zaśmiał się sarkastycznie.

On odtrąciłby ją z obrzydzeniem teraz, tę ko­bietę przedziwnej urody o przebogatych kształtach,

o ponętnym zapachu młodego ciała, promieniejącą czarem niewypowiedzianego wdzięku...

Marzące wspomnienie przenosi go do tego po­koju, zalanego światłem elektrycznem, gdzie widział ją omdlewającą z rozkoszy...

Ale wstała przyczajona ciągle u wezgłowia sa- mopogarda, porwała w ramiona i rzuciła do stop tych ludzi, z którymi wczoraj przy stole trącał się szklanicą. Czuje się przy nich taki śmieszny...

Brr! Com ja wygadywał ?

Chwytał się rozpacznie za ramiona i targał niemi w pasyi, bił pięściami...

Jezus Marya, usnąć. Świadomość tych rzeczy jest nie do wytrzymania.

Natrętne pytanie: »Co dalej wypełza w po­twornych kształtach obrzydłej troski o jutro i drażni w sposób niepojęty... Trzeba żyć.

L’home n'est pas digne de vivre — huczy mu w' uszach aforyzm, powtarzany ogromnym głosem, przez starego pijaka, nihilistę, pułkownika Złobnia.

Tomasz zaczyna rozumieć fantastyczną logikę pijaków zawodowych. Jeżeli po chwilach oszoło­mienia narkotycznego następuje taka nadzwyczajna trzeźwość krytyczna, to łatwo pojąć, że człowiek nabiera przekonania, iż nie jest godzien życia. Jeżeli zatem w stanie tak przejaskrawionej trze­źwości nie może spać bez ustanku, musi się upić na nowo, musi pić, choćby z najwyższym obrzy­dzeniem do alkoholu, bo obrzydzenie do siebie sa-

mego jest stokroć potężniejsze. Podobny stopień świadomości jest nie do przeżycia.

Gdyby nie wódka, trzebaby było zaraz na gałąź — mówi pułkownik Złobin z głębokiem prze­konaniem.

Przeklęty pułkownik ze swemi szatańskiemi teoryami, które wypowiada namaszczonym głosem proroka biblijnego.

I cały jest niby prorok biblijny, olbrzymi, z długą po pas siwą brodą, z rozwianemi włosami na gło­wie. Rzekłbyś potężny Mojżesz Michała Anioła opuścił kamienny piedestał, stanął nagle żywy w całym majestacie swej nadludzkiej siły i ogrom- nein słowem wstrząsa powietrze. Szyby w oknach odpowiadają jękliwym dźwiękiem, kiedy głos pod­nosi.

Człowiek przemierzłym rozumem wykrzywił linię wykreśloną palcem Bożym, dlatego nie go­dzien jest, ażeby żył.

Podkreślone silnym akcentem słowa rozlegają się grzmotem pod powałą dymnej knajpy.

Ujrzawszy ich schodzących z góry, wyciągnął przyjaźnie ręce.

Polacy!

Bronowicza przycisnął do piersi, otoczywszy potężnemi ramionami, że znikł w nich jak pigmej- czyk w objęciach olbrzyma.

Zabrał swój absynt z szynkwasu i zasiadł ra­zem z nimi przy stole. Mówił po polsku.

Był ongi pułkownikiem jeneralnego sztabu w Pe­tersburgu.

Napisał ja książkę — opowiada. — Książka była dobra, serdeczna. Czytali ją wTszyscv od Dźwiny do Uralu, od Astrachania do Archangielska. No, czytali zanadto. Kto książkę napisał? Pułkownik Złobin. Pod sąd Złobina! Przyszedł ja na sprawę z Ewangelią i czytam: »Nie sądźcie, ażebyście nie byli sądzeni«. Ale osądzili, skazali, zdjęli szlify i pognali w Sybir.

A ja co w książce pisał ? »Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego«. I za to w Sybir...

Niewinny baranek z pułkownika — śmiał się Bronowicz.

Złożył nabożnie ogromne ręce na piersiach, wzniósł komicznie oczy w górę.

Jej Bohu, tak pisałem. Jeżeli miłość zapa­nuje między ludźmi, jeżeli ustanie złość, przemoc wyzysk, to i rząd niepotrzebny, i żandarm niepo­trzebny i policyant.

Bagatela!

A pytam ich na sądzie: »Znacie panowie Ewangelię?« A oni do mnie: »A znasz ty, bracie, ustawę?« Nu, i nie dojdziesz ładu...

Uśmiechnął się filuternie. Pociągnął haust ab­syntu, a potem przyglądał się pod światło, jak zielony płyn opalizuje się pięknie i migoce tęczo­wymi ogniami w kryształowej szklance.

A ot, ukojenie...

Pij pan absynt — zwrócił się nagle do To­masza — bo inaczej nie dojdziesz pan ładu ze swojem sumieniem. To można znieść rok, dwa, ale dłużej... cré nom de nom...

Co?

Ten rozdźwięk, który pana gnębi.

Skąd takie wnioski?

Widzę: Pan jesteś refrncłeur, odszczepieniec..- Pan nie znasz ustawy... tej, lub innej... wszystko jedno. Indywidualista, ho!

Nie rozumiem.

Wszystko jedno. Pij pan absynt, zobaczysz, jak ci to ulży.

Przyglądał mu się pilnie, jakby przenikał wzro­kiem do głębi duszy, a potem pijackim, bezceremo­nialnym ruchem przeciągnął ręką po jego siwieją­cych, ale gęstych jeszcze włosach, sterczących na jeża nad czołem.

Polak niepodległy, ho!

Tomasz nie obraził się za zbytnią poufałość pułkownika. Odczuwał dla niego jakąś sympatyę, podziw i ciekawość. Pierwszy raz właściwie mówi w ten sposób z Rosyaninem. Dotychczas tam w kraju znał tylko urzędników. Kilku kolegów, nawet bar­dzo liberalizujących, jakich spotkał na swojej dro­dze, nie potrafiło całkowicie zjednać sobie jego zaufania.

Do siódmej klasy przyjechał do nich niejaki Iwanow, wydalony z któregoś warszawskiego giin-

nazyum za nieprawomyślność. W przeciągu dwu­letniego pobytu swego na prowincyi zrewolucyo- nizował całe gimnazyum. Mówił tylko po polsku i przez niego to do rąk młodzieży polskiej po raz pierwszy dostawały się polskie druki zakazane. Ale już w uniwersytecie Iwanow, otrzymawszy stypendyum rządowe, począł blednąć znamiennie, a nim skończył studya, ze szkarłatnej barwy da­wnego rewolucyonisty nie pozostało ani śladu; kiedy zaś otrzymał posadę w administracyi, po drodze do karyery jaskrawość jego przekonań zaznaczyła się w sposób nader stanowczy, przez gorliwość w prześladowaniu żywiołu tubylczego. Przykład ten usposabiał Tomasza sceptycznie do wszelkich zapewnień młodzieńczych, które wobec życia wy­glądają zgoła odmiennie.

Złobin jednak był już przecież pułkownikiem sztabu jeneralnego. Zajmował stanowisko wybitne.

Podoba mi się ten Polak — mówi Złobin, wyciągając szklankę z absyntem.

Tomasz trącił się z nim swoją szklanką, a po­tem kazał przynieść dla pułkownika nową porcyę. Sain nie odważył się na spróbowanie zielonego specyału, gdyż odrażał go mdły zapach, ale ciągnął mocne wino, które uderzało mu już do głowy.

Pułkownik rozrzewniony fundą, stawał się co­raz bardziej serdeczny i wylany.

Koc.iam ludzi, którzy piją — dowodził — tylko hipokryci boją się trunku. Ja się nie boję

pokazać wam całej swojej duszy, jak na dłoni. Niema w niej takiego zakamarka, żeby ja się wsty­dził puścić tam obcego człowieka. Znajdziesz gdzie w kącie trochę świństwa, trochę śmieci. No trudno, człowiek jestem, nie anioł — wiadomo. A po pija­nemu człowiek lepszy. Kiedy alkohol sparaliżuje ośrodki zachowawcze, no, bo takie jest jego dzia­łanie fizyologiczne, kiedy sparaliżuje te marne, nizkie odruchy instynktu samozachowawczego, instynktu stadowego, instynktu czynopoczitanja, wyzwala się w człowieku czysty duch boży. U nas przysłowie mówi: »Pijanemu morze po kolana«. I prawda. Nietylko głębie morza nie straszne, ale nie straszne mu cuchnące bagno życia, bo w abnegacyi rzeczy ziemskich zbliża się istotnie do absolutu...

Pij pan absynt! — ryknął potężnym swym głosem.

Walił w stół, i dziw, że nie pękł marmur pod uderzeniami tej ogromnej jak maczuga pięści.

Czego pan tak krzyczysz ? — mitygował go Bóbr. — Wyrzucą nas z knajpy za pańskie awan­tury.

Spojrzał z pogardą.

Złobina nikt nie waży się ruszyć — mówił uroczyście, skandując miarowo sylaby. — Złobina nikt palcem nie trąci...

Nastawił groźnego marsa.

Złobin tabu — kończył, podnosząc tajemni­czo palec do góry.

Istotnie w całej dzielnicy budził swoją osobą jakiś strach zabobonny, więc unikano wszelkich z nim zatargów.

Przed kilku laty, — opowiada Bronowicz — kiedy pułkownik, będąc we właściwym sobie na­stroju, zbyt głośno apostołował w jednym z szyn­ków na rogu, właściciel, wziąwszy kilku parobków do pomocy, wyrzucił go za drzwi. Pułkownik, który nigdy nie użył swej nadzwyczajnej siły przeciw bliźniemu, pozwolił się wyprowadzić bez krwawej rozprawy, ale »mastrokieta« przeklął wielkim gło­sem. A potem chodził od jednego szynkarza do drugiego i opowiadał z mistycznem namaszcze­niem, że ten szelma z rogu jutro umrze, gdyż zo­stał przez niego przeklęty. Trzeba wypadku, że szynkarz nazajutrz dostaje ataku apoplektycznego i rzeczywiście umiera...

Musiał umrzeć, — dodaje od siebie z głębo- kiem przekonaniem — bo kiedym go przeklinał, to mi tak pod sercem jęknęło, że...

Zasępił się nagle. Zły ogień zaświecił mu w oczach, mruknął złowrogo, a potem porwał ze stołu kieliszek. Szkło zgrzytnęło w zębach i roz­prysło się w kawałki. Kilka kropli koralu wykwitło na wargach. Jedna z nich rosła, pęczniała, aż wy­lała się cienką strugą i sączyła niby nić kraśna po białej brodzie starca.

Nu, nie trzeba wspominać... nie trzeba.

Okoliczność ta zwarzyła nastrój zebranych.

ootrofl TOMASZ. 10

Tomasz zaniepokoił się na razie tym wypad­kiem, ale Bronowicz objaśnił, że pułkownik urzą­dza sobie często podobne eksperymenty, gryzie szkło, bez szkodliwych skutków dla zdrowia.

Bóbr odwrócił się z niechęcią od pijaka. Ten siedział ponury i pił w milczeniu swój absynt, a potein wstał i, nie żegnając się z nikim, wyszedł powolnym krokiem.

Do innego szynku ?

Zapewne.

Tomasza korciła chęć dowiedzenia się czegoś

o Edwinie. Nic nie wiedział czy tajemnica, jaką ten człowiek otoczył swoje życie, jest także taje­mnicą i dla Bronowicza.

Bronowicz tymczasem opowiada zajmujące szczegóły o życiu i charakterze pułkownika. Ma dla niego pewną sympatyę i tłómaczy jego nałóg nieznośny, jako pewien znamienny objaw społeczny w danych warunkach państwowo-politycznych. Bóbr nie zgadza się na wywody towarzysza. Powstaje dyskusya zupełnie akademicka, która Tomasza, w tej chwili zajętego myślą inną, nie może pocią­gnąć.

Tomasz zbyt pochopnie poddał się suggestyi pułkownika Złobina, zbyt łatwo przejął się jego pijackiemi teoryami. Zalewając świadomość nie­znośnej rzeczywistości, przebrał miarę i stanął u granic ohydy.

Może istotnie przez proste sparaliżowanie ha­

mulców obnażyłyby się prawdziwe wrodzone in­stynkty. Ale działanie alkoholu jest nieskończenie bardziej skomplikowane; wywołuje ono reakcyę całkiem nieoczekiwaną, nieprawdopodobną...

Nie stanowczo, niema w sobie nic, ale to abso­lutnie nic z tego, czem się wczoraj popisywał przed tymi ludźmi... nic z tego treglodyty, barbarzyńcy...

I nie rozumiał ich ironicznych uwag, znaczą­cych spojrzeń... A obecnie czuje je na sobie, niby piekącą koszulę Dejaniry. Czuje drwiący ich wzrok, ich szorstkie napomnienia.

BrrrL.

A przecież już niegdyś zapomniał się przy kie­liszku w podobny sposób. Tam w Warszawie przed tym fatalnym krokiem... Pił nad miarę. Ale wtedy pił w towarzystwie dobrych przyjaciół, ludzi, z któ­rymi zżył się, których znał do gruntu, a którzy równie podnieceni winem, na równi z nim dawali folgę wezbranym uczuciom serdeczności. Porywał ich ogólny nastrój jakiegoś podniesienia duchowego. Zapewniano się wzajemnie o gorących afektach, ściskano się, rozrzewniając do łez rzęsistych.

Ale to ludzie inni...

Zwłaszcza Bóbr był poprostu okrutny. Trzeźwy do ostatka, nie dał się pociągnąć szerokiej rozle- wności, owszem z jakimś odpychającym chłodem i wyższością zbywał histeryczne wynurzenia To­masza. Był zimny, sztywny, zgorszony najwido­czniej, czego bynajmniej nie ukrywał.

Bronowicz traktował z pewną wyrozumiałością niektóre wybryki rozpętania się temperamentu. Z uśmiechem pobłażliwości nawoływał do spokoju i upamiętania, ale wspomnienie tej pobłażliwości boli go dziś bardziej może, niż górna sztywność Bobra.

Pamięta, jak chwycił go pod ramię, kiedy się zachwiał, wstając od stołu.

Wszyscy dyabliL. Musiał go podtrzymywać, ażeby się nie zataczał...

Odprowadzili do domu, wziąwszy pod ręce. Odprowadzili, jak smarkacza, który nie znając mocy trunku, dorwał się po raz pierwszy do kieliszka... Odprowadzili, krzepko trzymając pod ręce jego, Tomasza!...

Ach!

Rzucał się na łóżku, a potem zerwał na równe nogi, pobiegł do umywalni i wylał dzbanek wody na głowę.

Nie chcę więcej widzieć tych ludzi — wołał do siebie, nie chcę ich więcej widzieć!...

Zapukano do drzwi.

Nie czekając na zaproszenie, wpadł do pokoju Edwin. Był wyświeżony, ożywiony, jakby promie­niejący radością i szczęściem.

Jak się masz?

Tomasz z głową, ociekającą strumieniami wody, stał w bieliźnie nad miednicą...

Ach!...

*

O nie rób sobie ceremonii. Proszę cię do­kończ tualety. Tymczasem pogadamy.

Uścisnął go dwoma palcami za łokieć, gdyż gospodarz ręce miał mokre, usiadł na fotelu i za­czął swobodnie:

Zaraportowano mi, że byłeś wczoraj na ze­braniu w tej jaskini u Boireau.

Zaraportowano ?

Ha, — śmiał się — mamy policyę i to, jak widzisz, dobrze zorganizowaną. Dowiedziano mi się

o twoim adresie i jestem...

Tomasz, dotychczas jeszcze, nie może przyjść do siebie, istotnie najmniej się spodziewał wizyty tego człowieka i bynajmniej jej nie pragnął. Czuje się wobec niego zażenowany. Od chwili, kiedy na­rzuconą sobie tak arbitralnie rolę powiernika za­mienił na inną... zgoła inną...

Jest mu dyabelnie nieswojo. Wolałby go nie spotkać nigdy w życiu. Czuje, że żywy pons wy­stąpił mu na policzki.

Na złodzieju czapka gore...

Ale myśli dalej:

Ciekawa rzecz, który tu z nas jest złodzie­jem, a kto okradzionym ?

Uczuwa piekielną niechęć do dawnego przyja­ciela, jakby za wyrządzoną sobie krzywdę niepo­wetowaną.

Nie przemówił jeszcze. Słowa mu więzną w gar­

dle i duszą. Zda się, że jeżeli otworzy usta, wydrze się z nich jakiś krzyk okropny...

Wyciera pracowicie ręcznikiem twarz, włosy,

i tą zawziętą robotą maskuje w części pomie­szanie swoje. Ale Edwin daleki jest od wszelkich podejrzeń i w zachowaniu się Tomasza nie widzi zgoła nic osobliwego. Prowadzi dalej rozmowę eleganckim tonem pewnej, właściwej sobie nonsza- lancyi.

Prysnąłeś nam z Trouville, aniśmy się obej­rzeli, a chciałem właśnie z tobą zejść się bliżej, po tylu latach rozłąki...

To »nam« uderzyło w sposób dziwnie prowo­kacyjny.

Jak to nam ? — spytał szorstko.

No mój drogi, jesteś uosobieniem dyskrecyi. Wiem o tem. Ale właśnie przysługi, które nam oddawałeś swoją dyskrecyą...

Jakie przysługi! — wrzasnął głosem tak dzi­wnym, że aż sam się przeraził siebie...

Edwin uśmiechnął się z zadowoleniem. Wstał

i podchodząc do Tomasza ujął go za ramiona.

Poczciwy Tomasz! Zawsze jednakowy! Za­wsze gotów do zaparcia się siebie... Zawsze szla­chetny!

Tomasz wysunął mu się z objęć, usiadł na łóżku i patrzył w rozterce na dawnego przyja­ciela.

Nienawidził go teraz z całej duszy.

Spostrzega na twarzy jego niezaprzeczone roz- radowenie. Niewątpliwie człowiek ten jest zadowo­lony z losu, jest szczęśliwy. Ma nieprzezwyciężoną ochotę popsuć mu to szczęście, zdruzgotać, zburzyć, w niwecz obrócić. Uczuwa nieprzepartą potrzebę rzucić mu w oczy:

Za dyskrecyę swoją jestem zapłacony...

Ha, żeby on wiedział... Żeby wiedział jak drogo L.

Ha, żeby wiedział, znikłby mu wtedy z oblicza ten uśmiech rozradowania, te promienne blaski szczę­śliwości. Znikłyby i swoboda i pewność siebie

i duma zwycięzcy. I pieniłby się z gniewu i par­skał zalewany jadein zazdrości i wyłby jak szakal, odczuwając bolesne rany miłości własnej.

Sprawiłoby mu to straszliwą rozkosz, gdyby mógł do żywego dotknąć tego samoluba, który cnotliwość czynów ludzkich mierzy łokciem wła­snych korzyści.

Mylisz się! — mówi matowo, siląc się na spokój — mylisz się. Nie jestem szlachetny, a już najmniej dlatego, że jakobym miał wam pomagać do oszukiwania kogokolwiek. Przyznasz, że oszu­stwo...

Ha, ha, — zaśmiał się. — Znam te twoje skrupuły! Zawsze ten sam, mój poczciwy Tomek! Ten sam szlachetny Don Kichot, który się chciał ze mną strzelać o honor uciśnionej niewinności...

Ha, ha, pamiętasz Mańkę, jakeś mnie wyzy­

wał przez Tymowicza, kiedy ją musiałem niestety, opuścić...

Musiałem, sama to uznała, a ty!.- Ha, ha!... Nie! doprawdy, chłopie, ty się już nigdy nie wy­leczysz z tego dzieciństwa.

Wiesz — dodał poważnie: — Zapewne, oszustwo jest oszustwem, jednakże...

Przestań dręczyć się sumieniem — dodał, kła­dąc mu rękę na ramieniu...

Zawahał się...

Są sprawy, wobec których człowiek staje zdumiony, oszołomiony. Zachciewa mu się zagrać z sobą samym jakąś straszną, krwawą komedyę.

A może ty masz racyę? — rzucił Tomasz, nie rozumiejąc o co chodzi.

Ależ tak...

Może najmędrszą etyką jest jeszcze etyka murzyna...

No?

Murzyna, który utrzymuje, że jeżeli on mi żonę ukradnie, to jest zuch, a jeżeli ja jemu, to jestem łajdak.

Ha, wiesz — zaczął Edwin — wcale to nie­źle murzyn »wypośrodkował«.

I buchnęli obaj śmiechem. Tomasza zwłaszcza porwał jakiś niezdrowy, przesadny paroksyzm we­sołości.

Wilgotny zapach jesieni bił w nozdrza odurza­jąco. Liść opadły, gnijący na trawnikach, zmiaż­dżony nogą' przechodniów na żwirem usypanych drogach wydzielał woń ostrą, drażniącą, niezno­śną w swojej istocie trupiego rozkładu, a zarazem dziwnie ponętną, przez właściwą sobie moc tę­sknego kojarzenia wspomnień bolesnych. Z łona umierającej natury powstała przemożna melancho­lia i słania się smętnie między drzewami. Otuliła się w przejrzysty płaszcz z liliowych oparów, z przesiąkłej długimi deszczami ziemi, podniesio­nych przez kaprys nikłego słońca listopadowego. Idzie smutna pani przez wspaniałą aleję parku

i w cichej zadumie strąca z gałęzi liście krwawą rdzą pokryte.

Lekki liść złoty, klonowy wiruje w powietrzu na kształt swawolnego motyla i spada Tomaszowi na kolana.

A potem drugi, trzeci... Nafrunął rój cały żół­tych motyli, jak tam u nas, w jesieni...

Grupa klonow przerzedzonem ulistwieniem rzezbi się przed nim cudownie, niby misterna koronka ze złotej wiązana nici. Świeci się delikatnem zło­tem na tle bladego nieba, jak tam...

Jest w Łazienkach zupełnie podobna grupa klonów...

Jak Boga kocham, ależ to doktor Powalski...

Stał przed nim pan Stryga w otoczeniu gro­mady dzieci różnej płci i wieku.

Pana Strygę poznał Tomasz jeszcze w kraju. Tu prowadził na własną rękę małe laboratoryum chemiczno-bakteryologiczno-magiczne, robił nad­zwyczajne odkrycia naukowe, mogące mieć na­tychmiastowe zastosowanie to jest takie, za któ­rych pomocą można zdobywać brzęczącą monetę. Odnajdywał tedy jednocześnie kamień filozoficzny

i złoto. Ambicyi czysto naukowych, ściśle biorąc, pan Stryga nie posiadał i dla platonicznej miłości sławy nie tracił drogiego czasu, natomiast na punkcie praktyczności jego wynalazków nie podo­bna mu odmówić było pomysłow. Co chwila pu­szczał w świat jakiś zupełnie nowy, nieznany, je­dyny dotychczas sposób na trucie myszy, na tę­pienie prusaków, lub konserwowanie mięsa.

W chwili, kiedy przed kilku laty widzieli się poraź ostatni, produkował on na wielką skalę »kawę zdrowia«, ¿kombinowaną z żołędzi i zbóż rozmaitych, która miała mieć wszystkie zalety prawdziwej Mokki, bez jej szkodliwych pierwiast­

ków narkotycznych. Kawa ta w nadzwyczaj wy- myślonem opakowaniu, opatrzonem sugestyjnym rysunkiem, wykonanym, mówiąc nawiasem, przez jednego ze słynniejszych artystów paryskich, tu­dzież wypisem dokładnego rozbioru chemicznego rozchodziła się szeroko, zalecana szczególniej neu- rastennikom, cierpiącym na bezsenność.

Kawa moja — drwił sam wynalazca — niema w sobie wprawdzie najmniejszych właści­wości środków nasennych, ale ponieważ niema też śladów kofeiny, użycie jej więc nie pociąga za sobą tych zgubnych skutków, jakie ten alkaloid wła­śnie wywołuje; dlatego też ludziom, którzy się za­truwali kawą prawdziwą, z całym spokojem su­mienia można zalecać »kawę zdrowia«, jako śro­dek leczniczy.

W przystępie wyjątkowej szczerości, dodawał jeszcze znacząco mundus vuU decipi, ergo decipia- tur, i pchał swoją kawę między ludzi, zorganizo­wawszy całą armię Camelotów najsprytniejszych, jak przedtem pchał najbezczelniej zwyczajną glinę garncarską, jako jedyny skuteczny sposób wywa­biania plam tłustych.

I wtedy sumienie miał spokojne, gdyż bezwąt- pienia glina posiada właściwości odtłuszczania, a że za eleganckie zapakowanie i umiejętnie zre­dagowany »sposób użycia« kazał sobie drogo pła­cić, toć wiadomo... najwspanialsze wynalazki są proste i na tem polega ich genialność...

Wogóle pan Stryga ma sumienie spokojne, co maluje się aż nadto wyraźnie na jego rumianem, okrąglem obliczu, pełnem pogody i zadowolenia. Pucułowate jego policzki tryskają zdrowiem, a usta dyszą swobodą i rozradowaniem. Lekko, elasty­cznie nosi przed sobą dobrze zaokrąglony brzu­szek, jak rzecz małej wagi, przyczem fertycznie zwija się na krótkich nogach.

Usiadł na ławce przy Tomaszu.

No, no, pan znowu do nas z jakimś bak- cylusem ?

Niezupełnie...

Aha, wiem, z żoneczką...

Poklepał go po kolanie konfidencyonalnie.

Słyszałem, że się pan ożenił z przecudną kobietą... bajeczną... Był tu aktor z Warszawy. Opowiadał to i owo...

Tomasz poprostu osłupiał. Zastygł w znieru­chomieniu.

Ho, ho! — śmiał się tamten — to ma się rozumieć, teraz inaczej drogi panu wypadną po Paryżu: na Louvre, Printemps... Już tam pani do­brodziejka pokieruje krokami mężulka.

Gdzie państwo mieszkacie?

Sam jestem.

Tiens! — zdziwił się. — Puszczono pana samego?

Smagany niedyskretnemi pytaniami chciał wstać

i pożegnać natrętnego towarzysza, ale ten przy­trzymał go za rękę.

Cóż, Pan Bóg pobłogosławił?

Tomasz nieodpowiadał. Był pomieszany i za­gryzał wargi niecierpliwie, ale widocznie Stryga w wyrazie twarzy jego wyczytał co innego, bo wystąpił z pocieszaniem:

No ma to swoje dobre strony. Czasem też w tem błogosławieństwie niema umiarkowania. Widzi pan moją piątkę?

Pokazał ręką chłopców ustawionych jak schodki, podług wzrostu, i wymieniał po kolei ich imiona.

Szósty w domu, przy matce dodał z dumą. — Jest o czem myśleć...

Uśmiechnął się do siebie z rozkosznem zado­woleniem.

Ale się nie dajemy. Starczy dla wszyst­kich.

Bardzo szczęśliwie.

Szczęście samo nie przyjdzie — zauważył filozoficznie — trzeba je brać, jak byka za rogi. Trzeba mieć głowę na karku, a rąk i nóg nie ża­łować.

Ożeniłem się — ciągnął dalej — jak pan wie, jeszcze na pierwszym kursie, a mieliśmy razem z żoną sto pięćdziesiąt franków miesięcznie, to też kiedy się zaczęły sypać bąki jeden za drugim, bywało czasem kuso.

Hi, hi, — śmiał się — miałem ich trzech ba-

sałykuw przed skończeniem przyrody... A po tern, znów co rok to prorok. Trzeba było jakoś radzie. Panie, czego ja już w tym Paryżu nie robiłem...

Zdjął kapelusz i ocierał chustką pot z czoła, a czoło to było wysokie, białe i gładkie — gładkie i czyste, jak świeża karta papieru, przygotowana do pisania... nie, jak olbrzymie, niezmierzone pola zasypane nowym śniegiem, którego dziewiczej po­wierzchni nie rozdarły jeszcze płozy podróżnych sani, nie skaził trop pomykającego zwierza, ślad stopy ludzkiej.

Przeklęta flanela — narzekał. — Ale bez flaneli w tym klimacie ani się ruszyć. Nosisz pan flanelę? — zagadnął nagle.

Nie, nie noszę.

A, trzeba koniecznie. Wszyscy francuzi no­szą flanelę jak rok długi. To nadzwyczaj hygie- niczhie. Oczywiśrie w lecie lżejszą, w zimie tego... Ja mam dziś na sobie zimową, więc...

Pan Stryga rozgadał się na dobre. Mówił bar­dzo fachowo i wyczerpująco o metodzie w ubie­raniu się i zapewniał, że tego lekceważyć nie na­leży, gdyż...

Tomasz wstał, ażeby się pożegnać.

Znalazł się w tym ustronnym zakątku lasku Bulońskiego, bo szukał samotności i ciszy. Po wi­zycie u pani Julii, po rozmowach tak dziwnych i niepokojących, jakie prowadził z nią i Edwinem, po kilku godzinach gry jakiejś denerwującej w naj-

wyższem skupieniu uwagi, po chwilach wstrzą- śnień duchowych potrzebował spokoju wśród ła­godnej, kojącej natury i musiał właśnie trafić na nieznośnego gadułę, który szeroko rozwodzi się

o tem, jak ważną funkcyą fizyologiczną jest tran- spiracya, i jak dotychczas hygieniści niewiele na to zwracali uwagi.

Ba, zanosi się na długo. Pan Stryga pokazuje ■ swój cylinder z wentylatorami, swoje buty z wen­tylatorami.

Zresztą buty ogromną na grubej podeszwie, z rodzajem sitka na nosach, są jego własnego pomysłu.

Mam nadzieję — mówi tonem, z którego niepodobna wnosić napewno czy drwi, czy chce być poważny — mam nadzieję, panie tego, że wynalazek mój znajdzie szerokie zastosowanie przy­najmniej w stolicach starego i nowego świata. Jest to bowiem możliwe wszędzie tam, gdzie drewniane, dobrze utrzymane bruki nie grożą zabłoceniem...

W takim razie dziurki w butach nawet w zimie, przy zastosowaniu wełnianych...

Żegnam pana.

Hi, hi, — zaśmiał się — nie zajmują pana moje pomysły?

Spieszę się.

Czekaj pan, chcę panu zaproponować ko­kosowy interes.

Słucham.

Siadaj pan.

Oczy mu się śmiały filuternie, a twarz wy­krzywiła się łobuzerskim grymasem. Tomasz po­dejrzewając żarty jakieś, niecierpliwił się.

Podał rękę na pożegnanie, ale pan Stryga przy­trzymał ją w swoich rękach i ciągnął:

Ogromnie chciałbym wyzyskać pańską ba­jeczną technikę mikroskopowania. Mam robotę. Możesz pan zarobić ciężki grosz.

Słowa te zajęły Tomasza. Wszakże szukał wła­ściwie źródeł dochodu, gdyż w przeciwnym razie zostanie bez centyma na bruku paryskim. Potrze­buje na gwałt jakiejś roboty. Usiadł obok pomy­słowego pana i słuchał ciekawie.

Jestem na drodze do kolosalnego, bardzo poważnego odkrycia.

Uśmiech lekkiej ironii wykwitł na ustach To­masza.

Nie masz pan zaufania do moich odkryć?

To jest właściwie... nie sądzę, ażeby były zbyt poważne.

No, naprzykład?

Tomasz nie chciał go zbytnio dotknąć, ale wy­ręczył go sam Stryga, śmiejąc się szczerze.

Niby pan myśli, że są one, jak specyfiki tego Węgra, który roznosi towary po wsiach pol­skich. Pewnego razu sprzedaje taki drab olejek na tępienie pcheł i objaśnia zebranym chłopom,

jak trzeba złapanej pchle wpuścić do pyszczka takiego olejku.

A dyć można ubić juchę i na paznogciu — odzywa się któryś z gromady, wziąwszy na swój chłopski rozum.

Pan Stryga śmieje się do rozpuku i klepie To­masza po kolanie.

No, czy nie tak pan myśli?

Nie zaprzeczył. Wzruszała go jednak szczerość Strygi.

Hi, hi! — śmieje się gadatliwy pan — mo­żna i na paznogciu, ale nie trzeba, żeby wszyscy do tego wniosku dochodzili. I biedny Węgier żyć musi. Proszę pana, nie można tego lekceważyć. Z wynalazków takich żyję ja, kształcę dzieci i ca­łej czeredzie ludzi żyć przy sobie pozwalam; ca­łym rodzinom daję chleb uczciwy...

Weźmy, panie tego... Sprzedawałem panie glinę, zwyczajną glinę sproszkowaną. Kazałem sprowa­dzić z cegielni kilka fur... Ale ze dwadzieścia dziewczyn zatrudniałem przy pakowaniu, kilkuna­stu ajentów zarabiało po kilka ludwików dzien­nie... A reklama! Przyjechał tu rodak malarz i umierał chudziak z głodu. Dałem mu za afisz osiemset franków. I co pan powiesz, afisz się po­dobał — przyszła z obstalunkiem Sara Bernard dla swego teatru. Dziś szelma weszła w modę i zarabia, panie tego, bajońskie sumy. Żyje kana­lia, jak Sardanapal...

OOKfOR 10IMIZ 11

Najważniejsza rzecz w handlu, panie tego, to publicité. Kto wpakuje milion w reklamę, będzie miał drugi milion w kieszeni, jak zapisał, choćby tylko sprzedawał w małych flaszkach zwyczajną wodę wodociągową. Świat jest wielki...

Ale nie dobrze rozumiem — wtrącił To­masz — co ja bym miał do roboty w tym całym interesie milionowym ze swoją techniką mikrosko­powania?

E, to zupełnie inna sprawa. To rzecz zu­pełnie poważna i kilku najznakomitszych uczo­nych zainteresowałem swoją ideą. Chodzi tu o... panie tego...

Ale, wie pan — przerwał — niech pan zaj­dzie do mnie, o kilkanaście kroków1... Mam tu swoją chałupę...

No, bąki, jazda do doinu! — krzyknął na dzieci, które brykały po szerokiej drodze, obrzu­cając się opadłemi z drzew liśćmi.

Zaganiając przed sobą, jak gęsi po drodze, stadko dzieciaków, posuwali się wolno w głąb parku. Wchodzili między wysokie parkany, za któ­rymi, niby za parawanem tuliły się prywatne wille i pałacyki, w bogatej roślinności, kryjąc wstydli­wie przed oczami przechodniów tajemnice swego wewnętrznego żywota. Musiało tam być ciepło, cicho i swobodnie, jak u Pana Boga za piecem.

Wśród wysiepanych koron starych kasztanów, między napół ogołoconemi z liści czarnemi zygza-

kami konarów i gałęzi zamigotały białe mury bu­dowli.

Moja chałupa — zwrócił uwagę pan Stryga.

Ale trzeba było obejść wązką uliczkę do głó­wnej drogi, gdyż tani była brama wchodowa. Tym­czasem więc okrążając dokoła ogród, mogli wi­dzieć cały dom dokładniej, zwłaszcza, że od strony uliczki małe drzewa owocowe, poowijane teraz słomą, nie zasłaniały widoku.

Chałupa pana Strygi była to willa bardzo ele­gancka, a raczej niewielki pałacyk, wzniesiony ze smakiem i nie bez pewnej kokieteryi. Utrzymany ściśle w stylu Ludwika XV, ze złamanym man­sardowym dachem, który stroiły wdzięcznie okrą­głe kartusze okien, przedstawiał się nader ponę­tnie. Miał w sobie w liniach i ornamentyce coś pikantnego, co wywoływało wizyę rozkosznej sie­lanki z epoki bawetów, muszek i pudrowanych peruk. Wiało stamtąd jakby spleśniałe nieco wspo­mnienie romansowego Trianonu, czy St. Cloud.

Na strzyżonym gazonie, w kamiennym basenie, naga marmurowa Najada igra z delfinem, który nozdrzami wyrzuca sute strumienie wody.

Do licha, jeżeli wynalazki pana Strygi dały mu możność posiadania takiego wspaniałego pałacu, to istotnie należy je traktować poważnie.

Ale on sam, zdaje się, nie bierze siebie na se- ryo; rzekłbyś, drwi z siebie, jak ze swego dziura­wego buta, »z buta z sitkiem«, hi, hi, hi...

Pałacyk kupił »z okazyi« za psie pieniądze, przyczem najniespodziewaniej zrobił znakomity in­teres, gdyż między obrazkami, jakie zastał w willi, znalazł się jeden mały »Boucher«, którego nastę­pnie sprzedał za połowę ceny, jaką zapłacił za dom razem z ogrodem.

Mam dom prawie darmo, bo i inne obrazki nie były bez wartości. Osoba, która tam mieszkała, nie znała się na tych rzeczach, panie tego...

Uśmiechnął się znacząco, nachylając się do ucha:

Idźcie - no bąki naprzód, — krzyknął na dzieci.

Zaczął opowiadać jakąś, nieco drastyczną hi- storyę o pięknej grzesznicy i słynnym profesorze, ale dla uniknięcia określeń zbyt dosadnych, pry­chał, chrząkał i chichotał, że nie podobna było uchwycić wątku opowieści, której zresztą Tomasz nie słuchał, myśląc o swojej sytuacyi w danej chwili.

Po co zastanawiał się, dał się uprowadzić temu człowiekowi, dokąd idzie i co właściwie ma za­miar uczynić?

Pan Stryga ma mi dać możność zarobkowania, odpowiada sobie, chcąc się usprawiedliwić ze swego kroku. Trzeba przecież coś zarobić do stu tysięcy dyabłów.

...i wyobraź pan sobie, panie tego — koń­

czy tamten, wybuchając serdecznym śmiechem — ten osieł pali sobie w łepetynę.

Ogromnie ubawiony, aż potacza się od śmie­chu, trzymając się za brzuch, ażeby mu oszczę­dzić nadmiernych wstrząśnień.

Wyobraź pan sobie, zabija się jak dla czego porządnego...

Nowa rulada śmiechu.

Tomasz nie może zrozumieć, co wogóle jest śmiesznego w tem, że się ktoś zabija, natomiast zrozumiał doskonale istotę stosunku, jaki się wy­tworzył między nim a tym panem.

Stryga jest niewątpliwie osobistością przedzi­wnie płaską i nastrój płaskości rozsiewa dokoła siebie, zaraża nią niby poziewaniem. Zdaje się, że gdyby nawet zdradził się przed nim najtajniej­szym, najbardziej znienawidzonym, najgłębiej po­gardzanym w sobie odruchem duszy, jeszrzeby nie odczuł wstydu, nie rumieniłby się, nie tropił, nie żenował. Wyobraża sobie, że pod wpływem do­skonałej pogody, zadowolenia i błogości, jaką pro­mienieje ta rumiana pucołowata, radosna twarz, tępieje pobudliwość nerwowa i nie jest zdolna do jakiejkolwiek reakcyi.

Idzie sprzedać tych trochę wiadomości, które posiada, jak do sklepu. Jeżeli oczywiście targu nie dobije, to wyjdzie bez skrupułu i basta...

Odbywa się w nim gruntowne przewartościo­wanie pojęć i wyobrażeń.

Pan Stryga sam z własnych umiejętności żyje i innym żyć przy sobie pozwala.

I nie szukam z tego powodu zasługi — dodaje.

Nie robię tego bynajmniej przez altruizm, przez jakieś współczucie, miłosierdzie czy litość, ale po- prostu z tej przyczyny, że sam nie jestem w mo­żności robić wszystkiego, to też ludzi, którzy mi pomagają, chętnie wynagradzam w stosunku do usług, jakie mi oddają.

Ręka rękę myje...

Chodziło w danym razie o pomoc w przygoto­waniu szeregu preparatów bakteryologicznych, po­trzebnych do zaokrąglenia pewnych badań, jako podstawy do organizującej się właśnie ekspedycyi naukowej, na której czele staje pan Stryga.

Hi, hi, mówi z tym nieokreślonym swoim uśmiechem — w uniwersytecie mają do mnie za­ufanie...

Mają do pana zaufanie?

Tak. Potrafiłem postawić się...

Przedziwny człowiek. Nie stara się bynajmniej

wmówić w gościa, że na zaufanie zasłużył. Może sam nie wierzy we własną wartość. Z dziwnie za­gadkowych uśmiechów jego możnaby nawet przy­puszczać coś podobnego.

Pracownia, do której weszli wprost z podwó­rza bocznymi schodami, imponuje Tomaszowi do­

kładnością urządzeń. Jest to niewątpliwie przyby­tek, gdzie pracuje poważny uczony.

Stryga otworzył jeden z termostatów. Widniało tam mnóstwo epruwetek, pozatykanych watą.

Hoduję tu coś — mówił z płaską tajemni­czością, co narobi hałasu, panie tego... Właśnie tu mam prosić o pomoc, ale przed tem, zanim pana wtajemniczę...

Nagle do pracowni wtargnęło z krzykiem dwóch malców.

Niech ojciec idzie na sprawę.

Wynosić się.

A jakże! Munia się gniewa, że nas ojciec samych puścił.

Fora ze dwora, łobuzy.

A jakże, fora!

Rzucił się ku nim z pięściami, ale chłopcy pierzchnęli. I w tej chwili rozległ się rozpaczny krzyk dziecka.

Któryś sobie znów nos rozkwasił — dya- gnozował ojciec — znam ten płacz...

Po chwili na progu pracowni ukazała się kor­pulentna dama w binoklach i groźnie spytała:

Franek, co to znaczy? Zepchnąłeś Jula ze schodów ?

Stryga, nie odpowiedziawszy, popchnął Toma­sza przed siebie, kryjąc się za nim, jak za para­wanem.

Pozwól przedstawić sobie — wołał wesoło,

jakby uradowany, że osobą gościa odwróci od sie­bie burzę — pozwól przedstawić sobie: pan do­ktor Powalski.

Jakoż istotnie pani przybrała natychmiast uprzejmy wyraz twarzy i wyciągnęła pulchną rękę.

Bardzo mi przyjemnie. Nie uprzedziłeś mnie, że mamy gościa — wystąpiła z wymówką do męża.

Przyszedłem w interesie... w sprawie zupeł­nie specyalnej — tłómaczy się Tomasz.

0 nie, — przerywa pani z ogromnie obo­wiązującym uśmiechem — rodak w naszym domu jest zawsze gościem, miłym gościem. Prosimy bar­dzo... Zostanie pan z nami na obiedzie.

Właśnie chciałem to samo... ale nie wie­działem, czy jesteś przygotowana.

Wzruszyła pogardliwie ramionami.

Tomasz wymawia się bardzo energicznie. Nie ma czasu, musi wracać do miasta.

Pani Stryżyna nie chce o tem słyszeć. Rozu­mie ona doskonale, jak miło jest Polakowi na obczyźnie odnaleźć przypomnienie atmosfery ro­dzimej. A właśnie dom ich, oddalony od wirów miejskiego wynaturzenia, jest jakby bezpieczną ostoją, gdzie na kominku płonie znicz familijnego życia, ciepły ogień, przy którym w swojem serde- cznem kółku pogwarzyć można szczerze i uczci­wie. Jest tu swobodnie, zacisznie i gościnnie, jak na naszej wsi polskiej, jak, pamięta, u ojca swego

w Niechcicach, kiedy to nie było dnia, żeby gość łaskawy nie zasiadł do stołu.

Utrzymujemy tradycye rodzinne, tu zdała od kraju, zapewnia pani. Jest to już moją ambi- cyą, ażeby żaden Polak, przejeżdżający przez Pa­ryż, willi »Wandy* nie ominął, zwłaszcza od czasu, jak nam się zaczęło nieco lepiej powodzić, — do­daje, spuszczając skromnie oczy na ostatni guzik u szlafroczka.

Pani Stryżyna niewątpliwie starsza jest zna­cznie od swego męża. Suty szron przyprószył już jej ciemne włosy, przyczem w ogólnych rysach postaci nie odznacza się zbytnią wytwornością linii, co przypisać zapewne należy tuszy nadmier­nej, a może chwilowemu zaniedbaniu w stroju, gdyż istotnie, wprawdzie jedwabny, ale nieco przy- plamiony szlafrok papuzi, zwisa na jej miękkich kształtach okropnie po domowemu. Niemniej prze­cież w tonie brzmi jakaś wielkopańska wspania­łość — prosi jakby rozkazywała.

Nie było sposobu wymówić się. Dosyć sta­nowczo zarządziła zawieszenie rozmowy o intere­sach, a tymczasem zabiera Tomasza do salonu, gdzie będą mogli pogawędzić o rzeczach zabawniej­szych.

Niech Franek nie nudzi pana swojemi wy­nalazkami.

Mówi to akcentem pewnego lekceważenia, jakby nie miała dla nich wielkiej estymy, jakby chciała

powiedzieć poprostu: »głupimi wynalazkami«. Nie­wielkie snadź również żywi uznanie dla osoby wynalazcy i zda się jedynie ze względów czysto konwencyonalnych nie nazywa go głośno »głupim Frankiem«. Tomasz ma jednakże wrażenie, jakby epitet ten zadźwięczał nieuchwytnie gdzieś w ste­rach pozazmysłowego poznania, kiedy pełna go­dności pani użala się, że Franek nie umie zachować należytej powagi. Przytem ma do niego preten- syę, iż jakkolwiek istotnie zabiegami swymi za­pewnia rodzinie byt dostatni, ale czyni to w spo­sób tak prostolinijnie kupiecki, że jej, jako córce obywatelskiej, osobie, o zgoła odmiennych trady- cyach, sprawia to przykrość niewymowną.

To też z tych tradycyi wyszliście na dziady, — zauważa z całą łagodnością i prostotą Stryga, uśmiechając się pogodnie do żony. — Hi, hi, gwiżdżę na tradycye.

Pogardliwe wzruszenie ramion stanowiło wy­raz oburzenia.

W tej chwili w obronie prostoty kupieckiej wystąpił niespodziewanie pan Nowakowski.

Po załatwieniu formalności poznania się z To­maszem, któremu podał rękę z sakramentalnem: »Bardzo mi przyjemnie« na ustach, ale z jakąś przedziwnie doskonałą obojętnością w całej swej istocie, siedział on w kącie, wkulony w siebie, jakby chciał zająć swoją osobą możliwie najmniej

przestrzeni z obszernego salonu. Zerwał się te­raz z miejsca i z ogniem w oczach wołał na­miętnie:

Właśnie, właśnie...

Pani spojrzała na niego pytająco.

Zasadniczo... — zaczął dowodzić — najzu­pełniej zasadniczo kategorycznie, tak: etyka kupie­cka... tak! Bezwzględnie biorąc, Franek jest dla mnie ideałem współczesnego człowieka... Tak, na­bieram dla niego coraz więcej uznania i podziwu... Bajeczny chłop, jedyny chłop... mądry chłop! Nic mnie bardziej nie mierzi, niż to szafowanie wiel- kiemi słowami z lada przyczyny, ta natrętna pa­canowska symonia, to kupczenie taniemi święto- ściami po trzy grosze, albo para pięć.

Franek jest szczery, nie robi z siebie małpy solennej, uroczystego bałwana od poświęceń...

Poprawił nerwowymi palcami sutej czupryny, z której kilka długich kosmyków spadało niesfor­nie na oczy.

Jest to mężczyzna chudy, szczupły, zgarbiony. Strzępiaste wąsy zwisają niedbale na usta. Czarny jego garnitur tużurkowy jest zniszczony i źle uszyty.

Tak, — zapalał się — wszystko się dziś robi dla idei... zwłaszcza tam u nas: Lichwiarz-wam- pir szelma wysysa ostatnią kroplę krwi, zdziera nędzarzowi ostatnią koszulę z grzbietu, każe sobie płacić sto za sto, a zastawia się miłosierdziem;

szynkarz czy piwowar, zarabia miliony na rozpa­laniu ludzkości, a utrzymuje, iż robi to jedynie jako obywatelski obowiązek, w celu podniesienia przemysłu krajowego i czeka kanarek na pomnik narodowy za zasługi swoje w tym kierunku. Kilku panków, dla podratowania zaszarganych ojcowizn, zakłada lombard akcyjny — filantropi, dobroczyńcy!... A wciórności, wściec się można!... Nikt nie po­wie otwarcie: kocham grosz — robię wszystko dla grosza. Kocham grosz aż do podłości, aż do za­parcia się człowieczeństwa i to jest moją siłą, którą zwyciężam, jak wszelkie mocne ukocha­nie — już!

Czy wie pan — zwrócił się do Tomasza — że mnie tą zapowietrzoną ideowością z kraju wy­gnano? Wściekłem się. Poprostu wściekłem się. Nie mogłem wytrzymać...

Zakręcił się na pięcie gwałtownym ruchem, przemierzył kilkakrotnie salon w jedną i drugą stronę ogromnymi krokami i znowu stanął przed Tomaszem, poprawiając czuprynę.

Byłem literatem, czy jestem literatem, czy właściwie musiałem być literatem... Poprostu chcę pisać, muszę pisać... Muszę od czasu do czasu wygadać się, nakląć, naurągać... Widzi pan, jeżeli to jest naprawdę szczere, naprawdę konieczne, je­żeli facet ma coś do powiedzenia, jeżeli rzuca to ochłapami, tak z krwią, w ślepia... Jeżeli... Dość,

że mam pewną markę, firmę, no... ale mam także kupę hołoty na karku... Niewystarczało. Trzeba się było wziąć do bełferki... A pisywałem od fantazyi, bo to fantazya panie, kaprys, czy nakaz wewnę­trzny, ale nie jakieś tam posłannictwo, kapłań­stwo, służba społeczna, obowiązek obywatelski, idea psiakośćL.

Ale właśnie jeden z dawnych blizkich przyja­ciół zostaje niespodziewanie redaktorem nowego pisma. Ot, byczy chłopak, o niezbyt wybitnym in­telekcie, bez ciekawszej twarzy duchowej, bez pa­zurów, bez skrzydeł, taka sobie dobra użyteczność redakcyjna, zresztą najwygodniejsza we wszelkiem przedsiębiorstwie. Woła mnie tedy pan redaktor do siebie i proponuje bardzo cienkie roboty lite­rackie, zapewniając zupełną autonomię w tym za­kresie.

Szkoda cię — powiada — na belferkę, masz talent, a my chcemy trzymać się wysoko.

Dobre to jest, ale co ja na tym interesie zarobię ?

Otóż widzisz — zaczyna w okropnie mi­norowym tonią rozkładając desperacko swoje górne kończyny — otóż moje serce, my tu wszyscy, nie­stety, pracujemy ideowo.

Jakto?

To jest, zadawalamy się możliwie najniż- szem honoraryum.

Jak ono wygląda w świetle liczb?

Wymienia mi cenę od wiersza. Kuso, chudo. Dotychczas bytem dwa razy wyżej notowany na rynkach myśli naszej, ale trudno...

Słuchaj — powiadam mu. — Na ideowość mnie nie nabieraj. Szerzycie wstecznictwo i obsku­rantyzm i nie mam z wami nic wspólnego, ale zapewniacie mi swobodę słowa. Warunki wasze są z pod Medora, ale ja mam nóż na gardle i przy­jąć je muszę, powiedz mi jednak otwarcie, czy istotnie nie możecie płacić drożej ani grosza?

Słowo ci daję, wszyscy pracujemy ideowo — odpowiada z namaszczeniem.

Nie było co dłużej gadać... A wyobraźcie sobie, dowiaduję się niebawem, że filut pobiera sobie pensyjkę bogatą, jak żaden z naszych reda­ktorów, że wszyscy w budzie do ostatniego popy- chadła w administracyi wynagradzani są po hra- biowsku i tylko od literatów wymaga się usług ideowych, to jest za psie pieniądze.

Przekląłem fach, zerwałem z redakcyą i szu­kam lekcyi. Jakoż znajduję, ale... ideowe. Zacny dyrektor opowiada mi o szczytnern posłannictwie wychowawcy, więc proponuje połowę ceny nor malnej. Nie dałem mu dokończyć, a na drugi dzień szukałem chleba w innym fachu...

Przed wstąpieniem na wydział Iiteracko-filozo- ficzny, na szczególniejsze żądanie ojca, skończy­łem akademię handlową w Lipsku, to też posta­nowiłem w handlu szukać zajęcia, sądząc, że tam

nikt mi już nie narzuci się z ideowością. No, i co powiecie?... i tam innie to nie minęło. Posadę do­stałem lichą, przyjmowałem więc roboty przy­godne. Aliści pewnego wieczoru zjawia się je­gomość:

Jestem bankier Dukat i Spółka.

Bardzo mi przyjemnie.

Ja, dwóch hrabiów i książę, utworzyliśmy Towarzystwo komandytowo-firmowe, prawie filan­tropijne. Czy mógłby pan nam zaprowadzić księgi handlowe?

Po co?

Posadzi się potem pannę za dwadzieścia pięć rubli...

I będzie paskudziła...

I będzie dalej prowadziła księgi — poprawił z godnością.

Za dwadzieścia pięć rubli?!

Nie możemy płacić drogo, Towarzystwo jest ideowe.

Więc i ja także?...

Pan nam będzie musiał zrobić to tanio, bardzo tanio...

Skoczyłem do draba z pięściami. Umknął, po­zostawiając parasol i kapelusz. Musiałem mu to potem przez służącą odesłać do karety.

He, he, — zaśmiał się. — Wkopałem się fatalnie przez ten wybryk niepohamowania ner­wowego, skompromitowałem całą swoją karyerę

rachmistrzowską jednym zamachem, okrzyknięto mnie poprostu za waryata.

Bo też człowiek pańskiej miary, nie może, nie powinien być buchalterem.

Dlaczego, proszę pani?

Bo jest powołany do zadań wyższych, wznioślejszych...

Och!

Bo jest jak mimoza...

Dziękuję za komplement. Uważam to jednak za bardzo poważny mankament. W gruncie rze­czy rozum powinien panowrać nad uczuciem. I je­żeli takie stare chłopisko da się unieść pobudliwo­ści histerycznej...

Ale artysta, ale artysta — zawołała, egzal­tując się pani Stryżyna. — Pan jest artysta. Arty­sta tylko uczuciem rządzić się może, tylko... To jego skarb, jego cnota, jego wszystko... Ono jest najpotężniejszym motorem poezyi i sztuki, ono tworzy cuda, które wiekuiście są niewyczerpanym źródłem zachwytów, rozkoszy niewypowiedzianej, nieopłaconej, bezcennej, które są radością ludzko­ści, jej pociechą, ukojeniem.

Od fryzu partenońskiego, gdzie Grek olśniony niezrównaną pięknością świata tego, wzruszony boską wspaniałością panateneów, w śnieżysty mar­mur pentelikonu zaklinał wrażenia swoje, od nie­śmiertelnych strof »Boskiej koinedyi«, gdzie Dante w potężne teicyny przelał wszystkie nienawiści,

177 —

wszystek ból, całą namiętność polityczną, cały urok miłości dla kobiety, całą głębię dumań uczo­nego, cały... Od mrocznych arkad katedry goty­ckiej, łuków strzelistych, po których się duch wspina w z wyż wt niebiosa w mistycznej tęskno­cie do nieskończoności. Od...

Tak panie, umiłowania nasze i nienawiści na­sze, wyruszenia najbezpośredniejsze. My, panie... dajemy im wzruszenie swoje z magnacką szczo­drobliwością... My, panie...

Pani Stryżyna dowodziła długo i pięknie o zna­czeniu społecznem artysty, podznaczając to »my* i »im* w sposób dziwnie charakterystyczny, a To­masz uważał, że w miarę tego, jak mówiła, No­wakowski kurczył się, chował głowę w ramiona, wreszcie złożył się cały jak scyzoryk, siadając na dawnem miejscu pod oknem.

Stryga patrzył z drwiącym uśmiechem na żonę i na literata. Mrugnął znacząco okiem ku Toma­szowi, jakby chciał powiedzieć:

Dobrali się...

Nowakowski, zagłębiwszy się w sobie, mruknął z westchnieniem:

A no, można i tak, jakby to powiedział przyjaciel mój, pan Pawęża.

Pan zna Pawężę Michała? — zawołał To­masz, usłyszawszy nazwisko człowieka, dla któ­rego miał szczególną sympatyę.

oouro* (wasz 12

Nowakowski, zamiast odpowiedzi, zaczął mu się przyglądać ciekawie.

Czy znałem?

Do stołu nakryte — oznajmił lokaj po fran­cusku.

Tomasz wyprostował się ciężko. Grzbietem ręki przesunął po plecach, jakby chciał tym ruchem rozpędzić ostry ból, który się stale zagnieżdżał w krzyżu od dłuższego wysiłku przy prasie. Wła­ściwie zaczyna się już potrosze z nim oswajać, staje się on mniej nieznośny, mniej intensywny, mniej gwałtowny, jakby poskromiony w swej pier­wotnej wściekłości. Jest to wynik uciążliwej tre­sury. Niby zwierz dziki, wzięty na łańcuch, kła­dzie się wreszcie u nóg człowieka, obłaskawiony i powTolny, tak ból ten wobec przemożnej woli ducha, korzy się i ustępuje w niemocy. A jednak w początkach zdawało się, że nie wytrwa, że się nie nagnie do trudu pracy fizycznej. Zwłaszcza po pierwszej godzinie przychodziło okropne znu­żenie...

Champagne, stary drukarz, odbijający próby na ręcznej prasie, który go tu sprowadził sobie do pomocy, drwił z lekka z nowicyusza, a zarazem

12*

pocieszał, że to przejdzie, że się do wszystkiego przyzwyczaić można.

Człowiek więcej wytrzyma, niż każde by­dlę — dowodził. — Bydlę, jeżeli weźmie nad siły, to pada i nie ma sposobu, człowiek jeszcze po­ciągnie nerwami.

Istotnie była chwila, kiedy wyczerpanie osta­teczne związywało zatrute mięśnie bezwładem, że stał bez ruchu, nie będąc w możności rąk pod­nieść do wysokości pasa. Wisiały ciężkie, ołowiane, niby ćwiekami przybite do lędźwi.

A jednak przeszło.

Odbijano na prasie ręcznej ilustracye do luksu­sowego wTydawnictwra. Wymagało to nadzwyczaj silnego tłoczenia, ażeby rysunek był czysty i ró­wny w tonie. Uderzenie musiało być suche i pe­wne, to też trzeba było potężnie szarpnąć, ażeby prasę dosięgnąć do formy.

Tomasz był silny i muskularny, więc poszło mu to narazie łatwo, co wyurołało nawet podziw Champagne’a, który bynajmniej nie odznaczał się atletyczną budową. Ale po kilkunastu szarpnię­ciach takich, odczuł nieznośne łamanie w krzyżu i w łopatkach. Kości rąk zda się wyrywały się ze stawów. Jeszcze kilka odbitek i ręce spadły bezwładnie, zwisły wzdłuż ciała jak dwa martwe bierwiona i ciążą...

Ogarnęła go rozpacz i gniew. Ubiegła zaledwie pierwsza godzina pracy, pozostaje jeszcze tyle

długich godzin do końca dnia, tyle godzin... a on jest już zwyciężony całkowicie, powalony w proch nicości, jest niezdolny do jednego, jedynego wy­siłku, do jednego ruchu więcej.

Skończyło się. Wycofa się ze wstydem, umknie z placówki, na której stanął, nie obliczywszy się z siłami.

Nie, niepodobna poddać się niemocy. Potężna fala woli uderzyła na nerwy, wstrząsnął się naj­wyższym wysiłkiem... Z trudem podniósł ramiona do rękojeści prasy, napiął mięśnie.

Szarpnął...

Wziął za kudły ból piekielny i rzucił go sobie pod nogi i nie czuł nieznośnego kłócia w łopat­kach, łamania w krzyżu... Jak automat, wyciągał ręce, napinał grzbiet i rwał twarde ramię ma­szyny... Jak automat, bił tłocznią przez cały długi dzień roboczy.

Rozeszło się po kościach — śmieje się Cham- pagne. — Mówiłem: człowiek wiele wytrzyma...

Przeszło...

Ale były dni próby okrutnej. Dziś już staje do ciężkiej pracy fizycznej, jak wszyscy inni towarzy­sze zawodu. Przyzwyczaił się...

Lekki masaż pleców, jaki sobie stosuje odru­chowo, przynosi znaczną ulgę. Doznaje niewypo­wiedzianej rozkoszy wypoczynku. Oparł się wygo­dnie o belę papieru przygotowanego do druku,

zapalił papierosa i zaciąga się obficie ostrym dymem.

Chłopiec właśnie zmywa terpentyną flizy i walce. Champagne, zajęty jest podkładaniem jakiejś no­wej kliszy, a on tymczasem ma chwilę dłuższego wytchnienia.

Posłał myśli w przeszłość, w przeszłość prze­klętą i znienawidzoną. Oddzielił się od niej bluzą robotniczą, którą przywdział w chwili prostracyi ducha, kiedy czuł potrzebę doświadczenia się, wy­próbowania woli, energii, charakteru.

Zrobił to przez niechęć do ludzi, których spo­tykał na swojej drodze, do tych egoistów bez­względnych, pozbawionych zupełnie współczucia, a tak niedyskretnie wdzierających się do wnętrza duszy jego, ludzi, których musiał szanować, podzi­wiać, których wyższość nad sobą uznawał, a któ­rych chce unikać, ukryć się przed nimi za wszelką cenę.

Pamiętał, co mu powiadał Edwin ze swej praktyki konspiracyjnej, że trzeba wejść w inną sferę, ażeby zniknąć dla sfery poprzedniej.

To świat inny. Nic go nie łączy ze światem tamtym. Tomasz zżywa się z tymi ludźmi, wy­twarza sobie nowe środowisko i jest mu prawie dobrze.

Nie wróci do tamtych.

Otrząsnął się, jakby na widok rzeczy wstrę­tnych. Nielitościwe wspomnienie roztoczyło przed

nim, niby w panoramie jarmarcznej, szereg obra­zów z tego dnia, pełnego wstrząśnień, dnia feral­nego.

Pamięta wizytę u pani Julii, tę niezmiernie przykrą rozmowę z nią, z Edwinem. Pamięta to tak straszliwie jaskrawo, tak wyraźnie.

Zasłania oczy, jakby chciał odpędzić od siebie wizyę nieznośną... Słyszy ich słowa...

Próbuje wszcząć rozmowę z Champagnern, ażeby zagłuszyć to wspomnienie, co na podobień­stwo fonografu rozgadało mu się w duszy i ja- kiemś chrypliwem, antypatycznem skrzeczeniem naśladuje nizki, melodyjny głos pięknej kobiety.

Eh, Champagne — zagaduje — powiedz pan co ze swoich prawd życiowych.

Ale tamten zajęty w nadzwyczajnem skupieniu uwagi naklejaniem papierków na kliszę, nawet nie odpowiedział, jakby nie słyszał. Gwiżdże jak kos, powtarzając w kółko kilka taktów jakiejś polki.

Champagne gwiżdże, nie podobna się z nim dogadać...

Stara się zająć uwagę tem, co się dzieje w za­kładzie, w którym pracuje od dni dziesięciu, a któ­rego prawie nie zna zupełnie. Postrzega rzeczy, których dotychczas nie widział, choć niewątpliwie patrzvl na nie całemi godzinami.

Prasa ich stoi na szerokiej galeryi, obiegającej olbrzymią halę, nakrytą dachem oszklonym. Rów­nież szklana ściana przedziela halę na dwie części;

ale mętne jej, zasnute kurzem i parą szybki nie pozwalają dojrzeć dokładnie, co się dzieje po tam­tej stronie. Tajemniczo tylko za matową osłoną migają ciemne sylwetki ludzkie, poruszające się miarowo i jednostajnie, jak chińskie cienie w la­tarni czarnoksięskiej. Z tej strony natomiast tuż pod nogami ma jak na dłoni cztery wielkie ma­szyny drukarskie, wymachujące nieustannie potwor- nemi łapami o chudych palcach. Z łap tych spa­dają co chwila płachty białego papieru, upstrzone kolorowemi plamami. Stoją tam ludzie zgięci, z na- chylonemi głowami i powtarzają nieznośnie jedno­stajny ruch rękoma, przyczem kiwają się jak au­tomaty do taktu, wybijanego przez owe wTstrętne łapy drewrniane. Ach, zda się, ludzie ci razem z konstrukcyą z drzewa, stali i miedzi stanowią jeden skomplikowany mechanizm, poruszany za po­mocą przekładni, kół i trybów przez jakąś siłę bezwzględną. I słychać warczenie koła rozpędo­wego, trzask tłoków7. Ukryty pod galeryą motor parowy sapie, huczy i wstrząsa podłogę pod no­gami denerwującem dygotaniem.

Naprzeciwko na podobnej galeryi, zupełnie po­dobna prasa, jak ta, przy której stoi Tomasz. Jak tu Champagne, tak tam jakiś starszy robotnik w czarnej bluzie rozprowadza walcem farbę, inny zmaga się z żelazną machiną w jakichś gwałto­wnych heroicznych zapasach.

Jest to chłop, jak lew. Ogromny, rozrosły

z czerwoną, kwadratową gębą. Rwie maszynę po- tężnemi ramionami.

Lekko, równo, po naoliwionych szynach pod­sunęła się forma pod tłocznię. On splunął w gar­ście, chwycił oburącz drąg drewniany od śruby, grzbiet wygiął w półkole, zebrał się w sobie, jak do skoku, naprężył muskularne nogi i szarpnął. Rzucił się w tył straszliwie.

Hep.

Jęknęła prasa. Człowiekowi krew chlusnęła do twarzy, że stała się fioletowa. Żyły na szyi na­brzmiały...

A po chwili to samo... ten sam wysiłek... na­pięcie... ten rzut szalony...

Tomasz liczy:

Raz, dwa, trzy... dziesięć...

I nagle uświadamia sobie, że on także w po­dobny sposób...

Skąd się tu wziął, on, doktor Tomasz?

Dotychczas nie myślał. Poprostu nie miał siły myśleć. Złamany, prawie nieprzytomny ze znuże­nia, z obolałemi mięśniami wychodził z fabryki z towarzyszami, zjadał razem z nimi obiad w naj­bliższej gargocie, a potem śpieszył do hotelu, gdzie mieszkał, walił się, jak kłoda na łóżko, i zasypiał snem kamiennym. Skoro świt, stawał znowu przy prasie.

Robota była pilna, nawet w niedzielę praco­wano do południa... a potem spał znowu...

Sen jest nieocenionem dobrodziejstwem. Nie słyszał wtedy tego dziwnego pytania, wypowie­dzianego nizkim, przedziwnie pięknym, wzruszo­nym głosem. Nie słyszał, jak mówiła prawie ze skargą:

Czemu to słowo nie padło wtedy między nami?

A teraz brzęczy mu w uszach natrętnie, stra­szliwie denerwująco, prześladuje go to pytanie, czy skarga, czy wyrzut...

Ale on słowa tego powiedzieć nic mógł, nie powie go nigdy żadnej kobiecie... Nie mógł tego powiedzieć jej...

Bo to nie była miłość... bo kłamałby... To był szał zmysłów... a potem zazdrość zmysłów.»

Bourget określił to subtelnie...

He, Champagne — krzyknął gwałtownie co się pan tak guzdrzesz.

Chciał znowu znużyć się, sponiewierać. Chciał wspomnienia wszystkie utopić w szumnej fali krwi, co bucha do mózgu, kiedy w ogromnym wysiłku fizycznym oczy z orbit wysadza, w uszach dzwoni, wali w skronie młotami. Chciał zagłuszyć te dźwięki, które na czułą płytę wrażliwości jego padły, wtedy... Ten gramofon przeklęty, co skrzeczy w duszy...

Hej, prędzej, Champagne!

Ale ten, jakkolwiek ogromnie rozwichrzony w przekonaniach politycznych w robocie swej za­

wodowej jest do pedanteryi systematyczny i po­rządny.

Nie przerywając sobie owego żmudnego nakle­jania papierków pod kliszę, odpowiada flegma­tycznie:

Wolno, wolno przyjacielu, co nagle to po dyable.

Przysłowie to podobało mu się snadź bardzo, bo powtarza je kilkakrotnie, wreszcie podkłada je pod melodyę polki, którą gwizdał przed chwilą.

Tomasz, skazany na bezczynność, daje się po­rwać dumanioin, które go niosą het daleko od monotonnego klekotu machin, od zapachu terpen­tyny, farb drukarskich, wyziewów fabrycznych.

Wytwornie urządzony apartament pani Julii, rozkoszne schronienie, pełne kwiatów, woni, pię­kna czaru...

Passy. Odległa ogromnie dzielnica. Dom znaj­duje się na końcu ulicy tuż przy parku... koło La Muette...

Tomasz kilkakrotnie bywał już u bramy domu i wejść nie miał odwagi. Stał długą chwilę, wa­hał się, ważył, pukał w pałce, wreszcie machnąw­szy ręką szedł dalej do parku, gdzie siadał na ławce i koił wzburzenie wewnętrzne melancholij­nym nastrojem jesieni, która roztoczyła tu całe swe kolorystyczne bogactwo. Dnie istotnie bywały przecudne, co uspasabiało go szczególnie do tę­sknoty za krajem. Jakoż nieukojona nostalgia,

która wzbierała w piersiach pod wpływem dzia­łania zamierającej przyrody tłumiła wielki głos jakichś dziwnych pokus. Stamtąd zabrał go do sie­bie pan Stryga. Ale wracał znowu i znowu wal­czył z pokusą.

Po co? — pytał się siebie — po co odna­wiać wspomnienia, które dać mogą tylko ból, nie­smak i...

A jednak coś korci... Jest rozkosz w zadawa­niu sobie pewnego rodzaju bolu...

Korci właśnie z powodu tej niepojętej po­trzeby udręczania się — odpowiada sobie. — Przy- tem Edwin... Edwin zapewnia, że pani Julia go­rąco pragnie widzieć mnie... Zachowała dla mnie wielką przyjaźń i sympatyę. Oczywiście po kilku tygodniach, spędzonych razem u boku chorego nieszczęśnika, spędzonych w okolicznościach tak przykrych dla nas obojga, musiała się wytworzyć pewna łączność, jakieś wzajemne porozumienie...

Najokropniejsze jest to, że sam Edwin nalega... że poprostu zmusza go do tej wizyty. Tomasz nienawidzi teraz tego człowieka z całej duszy. Nie­nawidzi go poprostu, jako rywala! Niepodobna okłamywać się: niewątpliwie jest w tem coś z tego uczucia... Jest to może nizkie, ale jest, jest... do kroćset!...

Świadomość, że ktoś inny bierze w objęcia kobietę, którą... ach!...

Tak, tak, już to Bourget powiedział... Nizka

zazdrość zmysłów — świadomość ta podnieca męż­czyznę, potęguje jego pożądliwość, czyni mu ko­bietę bardziej upragnioną, bardziej ponętną, ko­chaną...

Nie kochał przecież pani Julii, przynajmniej tego jej nigdy nie powiedział. Nie powiedział tego sobie...

A może nie miał odwagi przyznać się przed samym sobą do uczuć, którym się dał usidlić wbrew powziętym postanowieniom. Może z wła- ściwem sobie zaślepieniem dogmatycznem nie wie­rzył w najoczywistszą prawdę.

Wznosząc w teoryi powietrzne konstrukcye etyczne, nie chciał wierzyć, że rzeczywistość zdmu­chnie je jednem mocnem tchnieniem szczerego ży­cia i drwić będzie z nieobliczalnego maniaka, który domki z kart stawiał z powagą budowni­czego kościołów gotyckich.

I drwi z niego rzeczywistość niemiłosiernie i urąga idyotycznym koncepcyom papierowym, któ­rych w praktyce wykonać niepodobna.

Ileż to razy wyrzucał sobie owo zacietrzewie­nie się w bezwzględnem stosowaniu tak zwanych zasad; ileż to razy przez nadmiar zapału dla tak zwanej cnoty popełniał poprostu najzwyczajniej­sze świństwo.

Nie chciał kłamać, czy tylko nie chciał wymó­wić słowa, które obowiązuje?... Zaciął się w upo­rze fanatyka i nie powiedział tego jednego, jedy­

nego słowa, które jest konieczne... które jest nie­odzowne w tej chwili jedynej pod grozą... źe się popełnia podłość względem innej istoty.

Pewnego razu był już na schodach. Zdawało mu się, że kiedy ujrzy szlachetną, pełną godności kobietę, którą brutalstwein swojem obraził, której chwilową słabość wyzyskał w sposób niegodny... że rzuci się jej do nóg i będzie błagał o przeba­czenie...

Że wyzna z całego serca, to wszystko, czego wtedy...

Uczuł nagle, że jest śmieszny, wprost dzie­cinny ze swemi skrupułami. Źe przecież pani ta... wydrwi go... Przypomniał sobie wskazania praktyczne pana Odżgi, który podobne sprawy w całkiem odmiennem przedstawiał oświetleniu. Ta pani była żoną cynika... Zresztą Edwin...

Zbiegł ze schodów i uciekł ku zdumieniu kon- sierżki, która przecież zapewniała, że pani jest u siebie.

Ale poco Edwin ciągnie go tam tak zawzięcie? Rzekłbyś uwziął się, ażeby wytworzyć jakiś za­targ, jakąś kolizyę nieprzyjemną... Wogóle jest coś fatalnego w tym ich szczególniejszym trój­kącie.

Niema wątpliwości, że Edwin, jakkolwiek nie mówi o tem głośno, jest narzeczonym pięknej wdowy. Zachowuje się w ten sposób, że wszystko razem wzięte do podobnych wniosków upoważnia

najzupełniej. Przedewszystkiem zajmuje się bar­dzo gorliwie jej sprawami majątkowemi. Pani Odżdżyna jest osobą bardzo zamożną. Jak się okazało, odziedziczyła teraz po mężu ogromny, zapisany w intercyzie przedślubnej majątek, który będzie mogła objąć w posiadanie.

Wyszła ona za mąż, jak Tomaszowi niegdyś Edwin objaśniał, ze względów, jakby to powie­dzieć, dynastycznych. Z panem Odżgą była ona w związkach blizkiego pokrewieństwa i właśnie przez małżeństwo to, majątek pozostaje w rękach rodziny. Pani Julia przez rozmaite zapisy, odpisy, tranzakcye, prowadzone przez jej ojca, zagrożona była poprostu ubóstwem, musiała więc zgodzić się na taką kombinacyę familijną, przez co wraca do majątku.

Oczywiście — dodaje z pewnością siebie Edwin - o miłości mowy być nie mogło, o ile znałeś Odżgę... ale dziewczyna miała nóż na gar­dle. Obecnie musimy jeszcze przeprowadzić proces...

To »my« drażni okropnie. Zjawiała się znowru szalona chęć dokuczenia mu czemkolwiek.

Wogóle niechęć do dawnego przyjaciela prze­chodziła w głuchą nienawiść. Uczucie to stale wzmagało się w natężeniu, co zda się, stanowczo parło do katastrofy. Nie mógł w rozmowach z nim zdobyć się na spokój, na równowagę i uprzej­mość, lecz jest odpychająco szorstki i opryskliwy. Szukał wszelkimi sposobami jakiegoś godziwego

pretekstu do zerwania, tembardziej, że Edwin staje się nader wylany, narzucający się i przyja­cielski.

I zaprasza na Passy...

Jest szczęśliwy. Egoista cieszy się swem szczę­ściem i radby cały świat zmusić, ażeby się razem z nim radował. To ogromnie charakterystyczne. Człowiek, dotknięty niezwyczajną chorobą, opowiada wszystkim o swoich dolegliwościach, jakby one były środkiem wszechświata, mniemając naiwnie, że wszędzie winien znaleźć współczucie i zaintereso­wanie. Tak samo ci wybrańcy fortuny delektują się jej względami dla siebie i dziwią, że nie wszyscy odczuwają ich ukontentowanie dość intensywnie.

Edwin jednak już nawet nie postrzegał tego. Zły humor i opryskliwość Tomasza tłómaczył so­bie jego rozdrażnieniem nerwowem, co zresztą łatwe jest do zrozumienia: przepracowanie i basta!

Wszyscy dziś jesteście neurastenicy — mó­wił z przekonaniem — dlatego nie znacie radości życia.

On był promienny, jak jutrznia. Układał plany na przyszłość. Miał zamiar ulegalizować się, odzy­skać własne nazwisko i prawa cywilne, jeżeli nie tam u nas, to w Galicyi. Otrzyma nawet niewielki mająteczek po ojcu, który jest już stary i nie może sam gospodarować.

Tomasz słuchał zdziwiony.

Ha, ha, śmiał się — wszystko się kon-

czy i konspiracye także. Trzeba wracać do pracy obywatelskiej, ustalić się...

Nie dokończył Tomasz jednak rozumiał, że chciał powiedzieć: i ożenić się...

Przedziwnie estetyczny apartament kobiety wy­twornej. Odurzająca atmosfera rozkoszy i piękna... Woń kwiatów, woń zawrotna...

Znalazł się tam ostatecznie...

Stał długo, bardzo długo przed drzwiami w kra­cie żelaznej, opasującej miniaturowy ogródek, a ra­czej wspaniały dywan kwiatowy, rozesłany przed domem. Z okna otwartego na pierwszem piętrze lały się szumnie szeroką falą ogromne akordy, wyrywane z klawiatury fortepianu z przedziwną potęgą i furyą...

Grała ona. Poznaje jej dłoń władną. Pamięta tam, w Trouville’u... kiedy w chwilach rozpacznych szamotań się z sobą siadała do fortepianu i da­wała folgę temperamentowi...

Przebrzmiała hucznie wspaniała rapsodya Li­szta, rzekłbyś przeszła nad głową szalona burza wśród gromów i szumów wichrowych.

Otworzył furtkę zdecydowany.

Wstąpił na schody. Zadzwonił...

Kogo mam oznajmić?

Nie odpowiedział natychmiast, bo właśnie w chwili, kiedy zdejmował palto w przedpokoju od salonu sączyć się poczęła jakaś melodya słodka

DOKTCR 10HA8Z 13

i rzewna. Fortepian łkał i śpiewał żałośnie, niby w głębokim, nieutulonym żalu...

Takie to było inne...

Kogo mam oznajmić? — powtórzyła słu­żąca.

Wyrwany w zdumieniu z zasłuchania, zawahał się... Kilka taktów tej nieskończenie smutnej pieśni nastroiły go w sposób dziwnie melancholijny.

Kto to gra?

Pani.

Czy jest sama?

Pani gra tylko wtedy, kiedy jest sama.

Zdawało mu się, że w nastroju, w jakim się

nagle znalazł, nie powinien się widzieć z panią Julią.

Poprostu czuje, iż okropnie skłonny jest obe­cnie do sentymentalnych wynurzeń, co pociąga za sobą zazwyczaj czyny i słowa zgoła niepożądane.

Ma ochotę cofnąć się, ale jest to już niemo­żliwe.

Proszę zapytać się, czy pani przyjmie?...

Wręczył służącej swój bilet. Po chwili melodya

urwała się jakimś trylem szalonym.

Pani prosi.

Stała w rogu salonu przy fortepianie. Była piękna jak zawsze, piękniejsza może nawet jeszcze w swem zmieszaniu... Istotnie na twarzy nie ma tej nadzwyczajnej pewności siebie, tego olimpij­skiego majestatycznego spokoju, jaki utrzymać

umiała wobec najostrzejszych, najgłębiej wstrzą­sających wydarzeń... Niema tej wielkopańskiej, od­pychającej obojętności, którą tak zadziwiała i onie­śmielała Tomasza. Owszem jakby jakieś wielkie zażenowanie krępowało jej ruchy i cały sposób zachowania się.

Wszakże widzieli się już po tem... Pożegnali się z sobą... Była przecież zdumiewająco swobo­dna wtedy. Co to znaczy?

Zapanowała chwrila ciężkiego przymusu.

Ośmieliłem się — zaczął Tomasz ze drże­niem w głosie — ośmieliłem się... upoważniony w pewnej mierze przez...

Tak, prosiłam pana Forstera, żeby był ła­skaw prosić pana w mojem imieniu...

Chciałam pana widzieć... Wtedy wyjechał pan... Nie miałam sposobności mówić... Ludzie obcy... przytem...

Pan wie — zmieniła nagle tok rozmowy — Forster nie jest właściwe nazwisko.

Owszem, znaliśmy się od dawien dawna, prawie od dziecka, więc oczywiście...

Ach!

I znowu przerwała się głośna wymiana myśli, natomiast odbywała się wewnętrzna ogromnie in­tensywna gra uczuć. Trzeba było jednak coś mówić.

Przerwałem pani... Pani grała... Bardzo ża­łuję, żem tak trafił niefortunnie.

Cień głębokiej zadumy osiadł na jej białem czole.

Tak... Rzeczywiście grywam bardzo rzadko. Bardzo rzadko przychodzą te chwile dobrego uspo­sobienia... coraz rzadziej... Ale jeżeliby to pana nie miało znużyć...

Oboje przecenili swoje siły. Oboje pragnęli się zobaczyć, lecz teraz czują, źe nie znajdą słów dość delikatnych, dość ostrożnych i giętkich, ażeby mo­gli z sobą mówić, ażeby jakiś szorstki, twardy akcent nie wydarł się krzykliwym dysonansem po­nad dyskrecyę upragnioną, konieczną.

Siadła do fortepianu...

Tomasz wśród klekotu machin fabrycznych sły­szy teraz te dźwięki. Wśród zapachu terpentyny, farb drukarskich i wyziewów potu ludzkiego czuje ponętny zapach apartamentu pani Julii...

Rozmarzył się we wspomnieniu, przymknął oczy.

Hej, ojciec Tomasz! — krzyczy Champa- gne — do roboty!

Forma nawalcowana, przygotowana do odbi­jania.

Ocknął się. Splunął w garście. Wyciągnął ra­miona, napiął grzbiet, ujął oburącz drąg od śruby i szarpnął...

I bił prasą do wieczora... i nazajutrz i dni na­stępnych.

Poznał istotnie arystotelesowskie »katharsis«, poznał najbezpośredniej i niezmiernie dokładnie! Było to, jakby objawienie, jakby cud niepojęty«.

Właściwie nie należał nigdy do ludzi muzykal­nych w powszechnem określenia tego znaczeniu. Sam nie grał, nie śpiewał, nie znał się na subtel­nościach wirtuozowskich, które innych wprawiały w zachwyt szalony; nie szukał też szczególniejszych senzacyi, przepłacając bilety na występy głośnych znakomitości w tym kierunku. Na koncertach pu­blicznych, o ile bywał, doznawał wprawdzie pe­wnego, dość intenzywnego nawet, a przyjemnego bardzo podniecenia wobec uroków pięknej muzyki, ale nie mógł zrozumieć tego bezwzględnego entu- zyazmu, który porywał otoczenie, który wyprowa­dzał je poprostu z równowagi i pchał do zapa­miętania się w uniesieniach bez grania Nie rozu­miał przedewszystkiem owej namiętności artysty­cznej, jaką manifestują snobowie i snobibetki z ga-

tunku melomanów, z powodu górnego cis, tryska­jącego jak rakieta z gardła słynnego tenora.

A nie do licha...

A jednak niewątpliwie pewne melodye, słyszane w szczególniejszych okolicznościach, gdzieś w pry­watnym salonie, kiedy zaszywał się w kąt ustronny i mógł swobodnie zanurzyć się w siebie, wzru­szały go nieraz bardzo głęboko, rozmarzały i na­strajały w sposób zupełnie nieprawdopodobny i zdumiewający. Rozśpiewywały się wtedy do ry­tmu słodko, łagodnie nieznane tęsknoty, i było mu dziwnie dobrze i miło. Lubił ten nastrój kojący i szukał chętnie, wśród zgrzytliwych rozdżwięków rzeczywistości, harmonijnej melodyi-kołysanki; ale nie zawsze moc pieśni miała nad nim władanie; nie zawsze też decydował o tem program koncertu ani osoby wykonawców. Ale kiedy spływała nie­spodziewanie cudowna pieszczota tonów, witał ją radośnie i brał z lubością w siebie, niby dobro­czynny balsam na rany bolące. Poddawał się bez­wolnie kapryśnym wpływom rozedrganych dźwię­cznie fal, które biły na niego przemocą i rytm du­szy jego we własny rytm wsączały.

Ale nigdy, nigdy działanie muzyki nie było tak absolutne. Nigdy nie dał się jej porwać tak bez­względnie, tak całkowicie, tak gwałtownie.

Czarodziejska gra pani Julii uniosła go dziś w zaświaty, ogromnie wysoko, ogromnie daleko... Zawiesiła w przestworach eterycznych.

Utracił poczucie miejsca i czasu... Zapomniał

się.

Oczyszczenie — podniesienie!

Nie do wiary. A jednak...

Jest mu tak dziwnie, tak dziwnie...

Gdyby zażądała od niego wielkiej ofiary... Po- niosłby chętnie męki najokrutniejsze, najwymyśl­niejsze tortury... Kaleczyłby ciało jak wschodni fa­natyk...

Czuje potrzebę poświęceń, potrzebę krwawej ofiary w samozaparciu się, w bezgranicznej ado- racyi...

Co za dziwactwa! Przywołuje się do upamię- tania.

Kochał... Niema wątpliwości — kochał i kocha bez miary... Na nic pedantyczne perswazye ro­zumu, na nic oszukańcza dyalektyka... bajki dzie­cinne...

Rzuci się przed nią na twarz, do nóg przypa­dnie i, tarzając się w prochu ziemi, wyzna wszyst­ko... Powie, źe był nikczemny, bo w nizkiej oba­wie przed sądem własnych wyobrażeń, pustych i konwencyonalnych, zaparł się prawowitej władzy uczucia — uczucia, które go podnosiło i oczysz­czało... Że dopuścił się profanacyi... że targnął się na nią brutalnie, jak barbarzyńca, jak zwierzę...

Nie miał odwagi przebyć dróg manowcowych, pogmatwanych fatalnie przez narzucone pojęcia i wierzenia — dróg do serca własnego, żc było

ono, niby święte »sekos« w świątyni egipskiej, ukryte w labiryncie krętych galeryi i nieprzeliczo­nych krużganków. Dziś, wiedziony cudowną jasno­ścią tajemniczej inicyacyi, wkracza do ciemnych pieczar, na dno samo, gdzie mieszka prawda...

I widzi tam obraz tej kobiety... i pada przed nim w uwielbieniu, w czci pokornej-.

Nie pragnie jej, nie pożąda... Chciałby jej tylko wyznać uwielbienie swoje bezmierne i... odejść, i za­paść się w ziemię, szczeznąć...

Frazes muzyczny okrągły, skończony, tak stra­szliwie wymowny, a jednocześnie niepojęty, pod palcami pani Julii wije się wężową linią przez całą gamę tonów, wygina rytmicznie w falistych ruchach po klawiszach fortepianu, to huczy gro­mami, to rozsypuje się w biegnikach, nakształt rozrzuconych, niezmiernie drobnych, ogromnie de­likatnych paciorków.

Wtem kilka kapryśnych, namiętnych szarpnięć rozrywa harmonię. Pani Julia odwróciła się nagle energicznym ruchem. Widział jej twarz wzburzoną.

Dlaczego pan tu przyszedł? — rzuciła twardo.

Nie padł na kolana, nie wypowiedział tego, v;zem serce nabrzmiewało przed chwilą. Nie po­wiedział tego, bo uprzytomnił sobie niezmiernie jaskrawo, że zjawienie się jego u pani Julii było właściwie skutkiem interwencyi Edwina, człowieka,

którego ona kocha niewątpliwie. Mówili mu prze­cież o tem oboje... Wzięli go sobie za powiernika...

Ustał czar muzyki. Upiornie zamajaczyła przed oczyma postać kochanka pani Julii... Wydało mu się, że usłyszał koło siebie syk jadowity. Wysunęła przeklęty łeb zazdrość i wywołała nienawiść. Egoi­styczna troska o całość miłości własnej, chwyciła przemocą za gardło i nakazała milczenie.

Dlaczego przyszedł? Co jej powie?

Przecież pani wyraziła życzenie przez...

Tak — przerwała. — Musiałam się z pa­nem raz jeszcze widzieć — raz ostatni, dlatego kazałam pana sprowadzić do siebie.

Stanęła przed nim wspaniała, dumna, głowę wzniosła wysoko. Po chwili zaczęła mówić swoim nizkim, przedziwnie głębokim głosem:

Pan mnie kochał, wiem o tem. Kochał mnie pan, i choć słowo to nie padło nigdy między nami, choć nie padło wtedy... wierzę w to najmocniej, bo gdybym nie wierzyła, musiałabym...

Tomasz blady ze wzruszenia nie umiał się zdo­być na jedno słowo. Okropna walka najsprzeczniej­szych uczuć zatargała całą jego duszą. Postać Edwina... Edwina kochanka, dla którego on, To­masz, prostował drogi do szczęścia, przyspieszając zgon tabetyka...

Po co ona mówi mu to wszystko?

Poruszył się niecierpliwie, nie znajdując w mó­

zgu wskazówek do rozwiązania tej niepojętej sy- tuacyi.

Niech pan nie mówi nic — zastrzega su­rowo. — Niech pan nic nie mówi, nie życzę so­bie pańskich słów... Są rzeczy, których niepodobna nazwać po imieniu... Chciałam pana widzieć ko­niecznie, spojrzeć mu w oczy i sprawdzić, czy istotnie nie stałam się pastwą oszukańczych oma­mień... Czy w owej chwili słabości, w chwili osta­tecznego rozprzężenia władz psychicznych, nie wzięłam pana za kogo innego. Tak, panie, w dłu­gich godzinach rozpamiętywania przeżyć doby osta­tniej, twarz pańska mieniła mi się kameleonowo, wiele razy przywoływałam jej wizyę na usprawie­dliwienie przed sobą czynu swego. Pamiętałam ją, zda się, doskonale, z tym wyrazem mądrej po­wagi, wyrozumiałości i współczucia. Pamiętam, jak z prostotą, ze szczerym, niekłamanym odruchem prawej natury odpychałeś pan niecne insynuacye mego męża, człowieka znieprawionego do gruntu, który nie uznawał absolutnie szlachetniejszych stron duszy ludzkiej i wszystko, wszystko dokoła siebie zakażał przebrzydłą niewiarą cynika. Tak, panie suggestye pana Odżgi miały moc nadzwyczajną; pan jeden opierałeś się zwycięsko i broniłeś mnie przed niemi. Pamiętam, jak zasłaniałeś mnie od tortur moralnych, biorąc na siebie ich srogość... Nauczyłam się mieć do pana zaufanie — zaufanie bezgraniczne... Ufna w to jakieś dziwnie bezinte­

resowne, dziwnie rozlewne usposobienie pańskie, starałam się je wyzyskać dla własnych egoistycz­nych celów. Narzuciłam panu samolubnie tajemnicę swoją; lekkomyślnie narzuciłam mężczyźnie taje­mnicę serca, bijącego uczuciem dla mężczyzny in­nego... Krok ten fatalny postawił w kolizyi nas wszystkich... Nieobliczalna gra zdarzeń, uczuć...

I nagle twarz pańska zjawia się przede mną, z sardonicznym uśmiechem satyra i urąga mojej godności kobiecej; to wykrzywia się znowu pla­skiem, nizkiem rozradowaniem tryumfatora — po­spolitego donżuana, który przechwala się zwycię­stwem zbyt łatwem.. I zdaje mi się nieraz, że wi­dzę pana, że słyszę dokładnie głos, śmiechy, że słyszę, jak w gwarnej kawiarni przy kieliszku, w licznem gronie rozbawionych kompanów opo­wiadasz szczęśliwą przygodę z kobietą z towarzy­stwa, opowiadasz szczegółowo, używasz bezczel­nych określeń z języka pana Odżgi...

Opowiadasz pan najdokładniej wśród okropnie cynicznych uwag, rubasznych wybuchów śmiechu pijackiego, gestów wymownych... Opowiadasz pan chełpliwie, że w pewnym dniu... w pewnej chwili wziąłeś mnie, że wziąłeś mnie bez miłości, bez słowa... że słowo to nie padło nigdy między nami, nigdy ani razu...

Nie, myśl ta jest nie do wytrzymania. — Tłoczą mi się do pamięci najbardziej ohydne, najbardziej jaskrawe historye, opowiadane tendencyjnie przez

człowieka, który z szatańską złośliwością sączył we mnie zjadliwą truciznę... człowieka, który w prze­rażająco szczerych zwierzeniach otwierał mi oczy na najwstrętniejsze ohydy życia...

Prawda, panie, wszyscy mężczyźni chełpią się łatwemi zwycięstwami?

Czuł na sobie surowe, badające spojrzenie pani Julii.

Czego chce od niego ta kobieta? Chce go rzu­cić sobie pod stopy i wyrwać z piersi wyznanie.

Jakże blizki był już czegoś podobnego przed chwilą. Istotnie odczuwając w piersiach, budzące się pod wpływem melodyjnych, przenikających głę­boko tonów, miękkie rozrzewnienie, nazwał to oczy­szczeniem, czy podnieceniem i gotów był...

Co za głupstwo patetyczne. Powoływał się na świadectwo aż Arystotelesa, ażeby wytłómaczyć najzwyczajniejszy u siebie stan psychiczny, który jest poprostu rozmazgajeniem się. Rozmazgaja się przecież z lada przyczyny i w stanie podobnym popełnił już niezliczone mnóstwo niedorzeczności, często niepowetowanych, co rzeczywiście czyni z niego jakąś postać fantastyczną, czy tragiczną, czy też tragi-komiczną. Zaczyna się obawiać, że często, pomimo dramatycznych pozorów, bywa już tylko poprostu komiczny, zgoła humorystyczny, zu­pełnie burleskowy. Do licha!

Zapewne, Edwina, jak wiadomo, nic nie koszto­wało złożenie każdej nowej kochance zapewnień

o nadzwyczajnej, nieznanej dotychczas miłości, ale przypuszczać należy, źe gdyby przypadkiem dro­bna ta formalność została pominięta we właści­wym czasie, juźby sobie potem dobrego humoru wyrzutami sumienia nie zatruwał ten uwodziciel zawodowy...

Uświadomienie sobie tego, zwłaszcza wobec po­czucia, iż przed chwilą tak bardzo skłonny był do wszelkich, najdalej idących aktów skruchy i po­kuty, wywołało bardzo ostrą reakcyę. Budził w so­bie drzemiące moce złości i zawziętości, uodpor­niał się przeciw truciźnie sentymentalizmu.

Duma jej cierpi — rozumował twardo. — Jak Kleopatra oddawała pod miecz niewolnika, którego chwilowo zaszczyciła królewską łaską, tak ta wielka pani radaby widzieć kochanka swego zdruzgotanego, tarzającego się w prochu. Radaby wydrzeć mu z piersi jęk serdeczny, a potem precz wypędzić pogardliwym gestem ręki...

Ale on do tego nie dopuści. Rzuci jej w twarz imię człowieka... imię, które wyjaśni wszystko... Tak, Edwin przecież jest tu panem sytuacyi.

Spojrzał na twarz pani Julii i znikła nagle za­wzięta niechęć, pierzchł zamiar szorstkiego wystą­pienia.

Nie było na twarzy jej ani śladu tej pańskiej, odpychającej dumy, tej dawnej niewzruszonej pe­wności siebie. Nie było wyrafinowanego okrucień­stwa rozpustnej Kleopatry, ale osnuwała ją blada

melancholia, która tak znamiennie przysłania obli­cza ludzi nieszczęśliwych...

Zapanowała chwila długiego milczenia. Prze­rwał ją odgłos dzwonka w przedpokoju.

Weszła służąca.

Pan Forster.

Czemu to słowo nie padło?!... — rzuciła jakby do siebie, w gwałtownem zdenerwowaniu, ale natychmiast opanowała się i pewnym głosem, zwracając się do służącej po francusku, kazała prosić gościa do siebie.

Przyjaciel pański — dodała po polsku — był łaskaw zająć się mojemi sprawami majątko- wemi, które z powodu nagłej śmierci pana Odżgi zastałam ogromnie powikłane.

Wszedł Edwin, wspaniały, elegancki, przesunął się elastycznie przez salon i złożył pani głęboki ukłon. Ona siedziała już spokojnie, jak zwykle, i jak zwykle majestatyczna. Wyciągnęła do niego rękę przyjaźnie, ale z pewną chłodną powściągli­wością.

Co to jest dobry ton! — myśli Tomasz z przekąsem — przesadzają w konwencyonalizo- waniu form powitania, ażeby zamaskować zbytnią poufałość serdecznego stosunku. Jest im w każdym razie niezmiernie za to wdzięczny, gdyż raziłyby go w tej chwili wszelkie czułości.

Edwin podawał dłoń Tomaszowi. Uścisnął go serdecznie.

A, wreszcie zdecydował się nasz dzikus zło­żyć pani swoje uszanowanie — zawołał wesoło. — Dawno należało to zrobić. Nie masz pojęcia, jak tu jesteś mile wspominany.

Co to wszystko znaczy?

Tomasz ma tak przykre uczucie niesmaku, że nie może sobie dać rady. Przytem uważa, że jest tu niepotrzebny, że im zawadza. Chce się wynieść, oboje go jednak zatrzymują.

Rozmowę o interesach możemy odłożyć na później — przekłada Edwin — jakkolwiek mamy do omówienia rzeczy niezmiernie ważne, które właśnie maître Demaillot zakomunikował mi przed chwilą. Wie pani, wydano nam formalną bitwę na dwa fronty.

I pan tę bitwę przyjmuje?

I będę walczył z całą bezwzględnością.

Z właściwą sobie bezwzględnością — do­daje ona, jakby z pewnym przekąsem.

Żachnął się niecierpliwie.

A, nie można się przecież pozwolić oskubać bezkarnie.

Owszem, chcę się pozwolić oskubać — od­parła pani Julia z mocą — chcę im oddać na pa­stwę część majątku, to mi nawet sprawi spore zadowolenie moralne.

Edwin, jakby pragnąc uzyskać dla postępowa­nia swego aprobatę Tomasza, zwrócił się do niego z wyłuszczeniem sprawy, o którą chodziło.

Uważasz — zaczął wykładać — dalecy kre­wni zgłosili pretensye do spadku po panu Odźdże. Plenipotent, jego dawny, osobisty przyjaciel, a na­wet trochę spowinowacony, zamiast wystąpić ka­tegorycznie przeciw nieprawnym uroszczeniom, jak to niewątpliwie było jego obowiązkiem, zaczął grę podwójną i działa wprost na niekorzyść głównej spadkobierczyni. Z przyczyn zgoła niewytłómaczo- nych, wrogo usposobiony dla pani, prowadzi wojnę podjazdową, ogromnie dla nas niebezpieczną. Jest to, jak sam zresztą poznałeś, gdyż on to właśnie załatwiał z tobą rachunki — człowiek sprytny, a zimny i wyrobiony życiowo, walka więc nie bę­dzie łatwa.

W mowie jego czuć było zadowolenie z siebie i jakby lubowanie się doniosłością swojej misyi.

Sprawa oprze się o sądy — ciągnął dalej.— Niewątpliwie słuszność jest po naszej stronie, ale nieprzyjaciel w środkach nie przebiera, trzeba się więc będzie trzymać ostro i parować ciosy równą bronią.

Przyglądał się chwilę Tomaszowi, przymru­żywszy z lekka oczy, jak człowiek, który usiłuje dojrzeć coś niezmiernie odległego we własnej pa­mięci.

Właśnie myślę, czy świadectwo twoje, jako lekarza, jako człowieka, opiekującego się chorym, stojącego blizko całej sprawy, zwłaszcza w tej chwili krytycznej... czy świadectwo twoje...

Pani Julia podczas słów tych widocznie natę­żała uwagę, ażeby przeniknąć ich znaczenie. Wtem, jakby odgadła dokładnie cel, do którego prowadzą i nie chcąc dopuścić do sformułowania się osta­tecznych wniosków, przerwała raptownie;

Nie, nie, to być nie może.

Zwrócił na nią pytające spojrzenie.

Nie dopuszczę do tego stanowczo.

Na twarzy jej malowało się mocne postano­wienie kobiety samowolnej.

Kategorycznie zabraniam panu doprowadza­nia rzeczy do podobnych ostateczności. Powiedzia­łam panu: oddać im wszystko, czego żądają. Nie chcę procesów, sądów, odgrzebywania przeszłości umarłej...

Tomasz uprzytomnił sobie okoliczności zgonu pana Odżgi; przypomniał sobie niewypowiedzianie bolesne przejścia przy indagacyach, prowadzonych przez urzędnika policyjnego.

I ma się to znowu powtórzyć... Badać go będą, wypytywać, ciągnąć za język, chwytać podejrzliwie za słowa...

Ma nieprzepartą ochotę rzucić się na tego na­trętnego obrońcę interesów pani Julii, zdusić go

i uniemożliwić mu przeprowadzenie podobnie ohy­dnej myśli. Co jego może obchodzić, czy ci egoiści będą bogatsi lub ubożsi o kilkanaście, kilkadziesiąt, czy nawet kilkaset tysięcy? Dla swoich samolu­bnych, materyalnych celów mają go zmusić do

poirot tonu; 14

włóczenia się po sądach, składania zeznań, świe­cenia czołem między ludźmi, wobec licznie zebra­nych gapiów, żądnych senzacyi.

Wzdrygnął się z oburzenia Wzruszył pogardli­wie ramionami i szukał słowa ostrej odprawy.

Edwin tymczasem, podniecony opozycyą, wstał z krzesła i przeszedłszy się po pokoju kilkakrotnie, mówił z wyraźnem rozdrażnieniem:

Znowu skrupuły! Proszę pani, skoro mi pani powierzyła przeprowadzenie interesu, powinna pani z góry przyjąć środki, jakie uznam za ko­nieczne.

Wymógł pan na mnie ową plenipotencyę.

Ale się pani ostatecznie zgodziła, przyzna­łaś mi racyę. Przekonałem panią argumentami. Obecnie ambicya nie pozwala mi cofnąć się wobec podjętej walki, ugiąć się wobec pierwszych tru­dności.

Więc dziś jest to już tylko sprawą pańskich osobistych ambicyi.

Nie przestając być jednocześnie sprawą, mo­gącą bardzo, ale to bardzo poważnie zaciążyć na pani stanie majątkowym — dokończył z przesa­dnie dwornym ukłonem.

Co do mnie, to godzę się najchętniej na straty majątkowe i kwituję ze wszelkich możliwych korzyści. Pan może, jak mniemam, zrobić także dla mnie ustępstwo ze swoich ambicyi.

Poruszył enigmatycznie głową.

Pani Julia spuściła oczy, rzekłbyś, w obawie, ażeby nie wyczytano w nich objawów słabnącego oporu. Tomasz wyczuł to właśnie w ten sposób, więc porwała go furya desperacka. Postanowił się wszelkiemi środkami bronić przed zamachem na swoją »poczciwość«, jak to Edwin zwykł był na­zywać, postanowił nie pozwolić się wyzyskać, użyć się za narzędzie do jakichkolwiek celów tego znie­nawidzonego w tej chwili człowieka.

Co do mnie — zaczął z żółcią — jakkol­wiek nie domyślam się natury tych świadectw, ale wogóle wolałbym, ażebyś mnie pan nie zaprzęgał do rydwanu swoich ambicyi. Pańskie ambicye... he, he, jest to sprawa dość osobista.

Edwin wybuchnął swobodnym śmiechem:

Ha, ha, pan, pańskie? Bajeczny!

Tomasz przygryzał wargi, siląc się na spokoj,

a tamten chychotał szczerze, jakby istotnie ogro­mnie ubawiony nadmiarę patetycznem wystąpie­niem dawnego przyjaciela.

Poczciwy Tomasz — wołał uradowany — nieoceniony w swej kwakierskiej prostocie! Ależ tu bynajmniej nie chodzi o jakieś kłamstwo, fał­szywe zeznania, krzywoprzysięstwo, zbrodnię... Broń Boże... Nie może być mowy o jakimś zamachu na twoją purytańską cnotę... Ach, do licha!

No, wiesz, przecież to jest zdumiewające — ciągnął dalej — że dotychczas nie wyrosłeś jeszcze ani trochę z manier, które ci przedziwnie były do

14*

twarzy tam, na »Smolikowszczyznie«, które atoli tu, obecnie...

Nie, wie pani — zwrócił się następnie do pani Julii — gdybym pani potraiił odmalować te nie­prawdopodobne sceny w naszem studenckiem mie­szkaniu na czwartaku. Fantazya największych hu­morystów nie mogłaby się zdobyć na coś bardziej zabawnego, niż owa improwizacya młodości.

I siląc się na humor, tudzież pretensyonalną barwność w obrazowaniu, zaczął opowiadać, jak pewnej nieszczęsnej nocy, Tomasz w szlachetnem oburzeniu wyzywał go na pojedynek przez wspól­nego szlafkamrata, leżącego właśnie na sienniku w jednym z nimi pokoju.

Biedakowi mocno rozklekotane łoże rozle­ciało się do reszty, usłał więc sobie barłóg pod piecem na ziemi i już się do snu układał, aliści staje przed nim pan Tomasz w grubym, mocno zaniedbanym negliżu, ale z ogromnie wspaniałym gestem gentlemana i prawi: »Poprosisz tego pana (niby mnie) o satysfakcyę w mojem imieniu«. Tam­ten wysuwa rozczochraną głowę z pod kołdry i odrazu namaszcza się odpowiednią do sytuacyi powagą, wpada w nastrój piramidalnie solenny. Był przekomiczny. Nie zapomnę... ha, ha, nie za­pomnę nigdy.

Edwin bawi się zupełnie szczerze swojem opo­wiadaniem i nie widzi, że wesołość jego nie po­

rywa tych dwoje słuchaczów, którzy zapadają w coraz głębszą zadumę.

Istotnie — wywodzi już poważnie — tkwiło coś barbarzyńskiego w hieratyzmie obyczajów ów­czesnej młodzieży, pociągniętej bezkrytycznie w wiry ruchów proletaryackich. Mieszało się to z trady- cyami dawnego romantyzmu rycerskiego i mesya- nizmem mglistych marzeń idealistycznych, co two­rzyło grunt niezmiernie podatny dla wszelkich dziwactw.

I to się teraz nazywa barbarzyństwem? — spytał Tomasz z przekąsem.

Nazywam to barbarzyństwem — potwierdził stanowczo.

Odkąd?

Odkąd przyszedłem do uświadomienia...

Ach, rozumiem: uświadomienia klasowego...

Edwin popatrzył na niego z pod oka. Teraz

dopiero dostrzegł niechęć w obliczu Tomasza i za­stanawiał się nad tem przez chwilę. Ten zaś ze swojej strony, rad, że rozmowa schodzi na tory, gdzie zaznaczyć się może ich wzajemny antago­nizm i upozoruje nienawiść, jaką żywi do tego człowieka, starał się manifestacyjnie o wyraz naj­surowszej bezwzględności.

Nie wiedziałem — cedził Edwin złośliwie — że wziąłeś się do polityki.

To nie polityka — odparł sucho — to od­ruch mojego barbarzyństwa.

Ach, tak? A ja myślałem, że to poprostu wynik propagandy panów Bobra i Brono wicza... że nauka nie poszła w las, przy znanej wrażliwości...

Z Bronowiczem mieliście ongi wspólne cele. y

Już nie mamy nic wspólnego.

A widzę.

Oczy ich ciskały złe ognie. Zaczynała się gra niebezpieczna podrażnionych ambicyi męskich.

W Tomaszu zagotował się gniew i blizki był wy­buchu. Spojrzał na panią Julię. Siedziała zgnę­biona, z twarzą ukrytą w dłoniach.

Niepodobna doprowadzić do starcia tu, wobec niej...

Wstał i ukłonił się z daleka.

Nie zatrzymywała. Oddała ukłon w milczeniu.

Na twarzy jej malowała się bolesna rezygnacya.

Skłonił się Edwinowi głową i wyszedł.

Nie podali sobie ręki. Stało się to tak jakoś, jakby po wzajemnem porozumieniu się.

Okoliczność ta sprawiła mu ogromną ulgę. Utrzymywanie stosunków z tym człowiekiem, sto­sunków przyjaznych z kochankiem, czy narzeczo­nym pani Julii byłoby nadal ciężarem nie do znie­sienia.

Stało się. Zerwali z sobą... Gdyby to nie nastą­piło, musiałby uciekać stąd, wyjechać z Paryża, ażeby uniknąć możliwości spotkania się z nim.

Czy Edwin nie zechce domagać się wyjaśnień potem co zaszło, żądać satysfakcyi?

Och, gdyby!

Biegnąc szeroką, pustą prawie aleją parku, z rozkoszą myślał o zbrojnej z nim rozprawie. Jakże inaczej jest teraz usposobiony, niż wtedy, kiedy go wyzywał w chwili młodzieńczych unie­sień o... jakieś tam głupstwo, które się w niedo- warzonej zrodziło głowie. Jakże inaczej zachowałby się na mecie z nim, niż wtedy, kiedy mu urzą­dzono ów bezsensowny pojedynek z Władysławem.

Nienawiść, tak to nienawiść!

Wstrętne uczucie.

I nagle, jakby wyczerpany pracą myśli, siadł na ławce; ogarnęła go tylko niezmierna, nieukojona tęsknota do kraju. Spłynęła na niego tęsknota w wilgotnych mgłach jesiennego zachodu i zatopiła w duszy wszystko... Wszystko!...

Zapomniał o Edwinie i pani Julii, kiedy wpadł znowu na niego pan Stryga i ciągnął do domu na obiad.

Przyjął zaproszenie i znalazł się w rozgwarze domowego ogniska. Jak przez sen, słyszał płaskie dowcipy pana i górne przemówienia pani... i re- welacye Nowakowskiego...

»

XV.

List od żony! Czy to być może?

Zdrętwiał. Stanął osłupiały i bezradny. Prze­kłada list z ręki do ręki, nie mając odwagi otwo­rzyć.

Wróciwszy nad ranem do hotelu, gdzie miesz­kał, zastał w szafce razem z kluczem od numeru niebieską kopertę miejskiej poczty pneumatycznej. Czyta adres rzucony nerwowo wysokiemi śpicza- stemi literami, tem charakterystycznem pismem wychowanek Sacré Coer. Tak pisała Irena — pa­mięta...

Jakim sposobem odnalazła go tu... aż tu?...

Wszakże tam w mieście wiedzą o nim dosko­nale. Powiedział mu to wyraźnie Nowakowski, z którym włóczył się noc całą po Paryżu, chcąc właśnie wybadać, co wiedzą i co mówią. Drażniła go niepewność. Niechby mu był otwarcie oświad­czył, co sądzi o jego nagłem zniknięciu, jak sobie to tłómaczy, jak tłómaczą to inni?... Czy wie coś

>

o jego żonie, o jej konduicie. O tej tajemniczej operacyi?

[ Czy ta kobieta nieszczęsna, dotychczas żona

V jego legalna, w swej nowej roli »pięknej grzesz­nicy«, jak pisał Nossek, nie spotkała kiedy na we­sołej eskapadzie Michała lub kogo innego z bliż­szych jego przyjaciół?

Gdzieś w teatrze, na ulicy, czy w knajpie pod­miejskiej w towarzystwie hulaszczej młodzieży?...

Tam się wszyscy spotykają... muszą się spoty­kać wszyscy z miasta.

Okropne!

Zapragnął wydrzeć Nowakowskiemu tę wiado­mość bodaj gwałtem. Wszakże widywał się on z Michałem bardzo często. Niech powie wszystko, niech mu dokuczy najboleśniej, niech dojmie do żywego... Owszem niech odczuje ból najohydniej­szych rewelacyj...

Ale tamten starannie unika wszelkich najdal­szych nawet napomknień o małżeństwie Tomasza, unika w ten sposób, zdradzający aż nazbyt wy­raźnie, że robi to umyślnie, jak człowiek dobrze wychowany, który nie mówi o postronku w domu powieszonego.

Niech dyabli porwą ludzi dobrze wychowanych. Zresztą Nowakowski, pochłonięty całkowicie ota­czającym ich gorączkowym ruchem Paryża, nie odpowiada na pytania.

Po sutym obiedzie wyszli razem z gościnnego

domu państwa Strygów i wskoczyli do pierwszego, dążącego w stronę miasta omnibusu. Wiezie on ich przez rojne, strojne i rozbawione ulice, tętniące bujną falą podnieconego wyjątkowo w tej chwili * życia wielkomiejskiego.

Godzina wieczornych rozrywek.

Przejeżdżali przez najwspanialszą dzielnicę. Ol­brzymi ich wehikuł wytoczył się z pod arki try­umfalnej i wpadł nagle w wir pojazdów wszel­kiego rodzaju, snujących się na szerokiej alei.

Z wysokości »imperyalu« widzieli przewalające się wzdłuż chodników nieprzeliczone tłumy. Ciągnęły gwarnie pod konarami drzew pożółkłych.

Biła od nich bezmierna, wylewająca się za brzegi radość życia.

Nowakowski trącił Tomasza łokciem.

Wesoły ludek. Co? Aż zazdrość... Jak my wyglądamy przy nich z naszym skisłym humor­kiem i miną z pod zdechłego zająca. Hej, dokto­rze, żeby się tak puścić z tą zgrają, a dobrze... zapomnieć...

Uśmiechnął się melancholijnie. Wyciągnął z kie­szeni kilka złotych pięciofrankówek, ważył je w ręku i przyglądał się im z komiczną czułością...

Hi, raz kozie śmierć — rzucił filozoficznie.

Przez przerzedzone listowie zabłysły długie fe-

stony lampionów, rozwieszonych między drzewami. Doleciały dźwięki muzyki.

Już w południe, kiedy wracał z laboratoryum, uderzyło go niezwykłe podniecenie ulicy. Jakkol­wiek, idąc tęgim krokiem, szukał w myśli, zwy­czajem swoim, nowych szczegółów do opracowa­nego w danej chwili rozdziału, nie mógł jednak nie zauważyć, że dzieje się około niego coś od­miennego, coś niepowszedniego.

Tomasz od roku pisze dzieło o »Saprofitach *, pochłania go też ono całkowicie i niepodzielnie. Poprostu w pracy tej odnalazł siebie. Odnalazł także w sobie poza tem ambicye literackie, i opra­cowawszy rzecz bardzo wyczerpująco pod wzglę­dem czysto naukowym, stara się o nadanie jej formy poprawnej, jeżeli już nie wytwornej w ca­lem słowa tego znaczeniu. Chodzi mu przede- wszystkiem o możliwą jasność i plastyczność wy­kładu. Szybki ruch fizyczny, zda się wyzwala ja­kieś utajone siły twórcze i wzmaga sprawność wyobraźni, to też najszczęśliwsze pomysły do syn-

tez i uogólnień przychodziły w drodze między do­mem a pracownią. Najbogatsze porównania, prze­nośnie i obrazy, uwypuklające zasadnicze punkty rozumowania, rodziły się podczas marszu przez ludne, hałaśliwe miasto. Zasiadał tedy do biórka już nietylko z gotowym materyałem rzeczowym, ale z gotowym irazesem i pisał zawzięcie, zapo­minając literalnie o świecie bożym.

Tego dnia ustanawiał właśnie niezmiernie mi­sterną konstrukcyę z analogii między życiem pe­wnych drobnoustrojów a wielu objawami socyolo- gicznemi. Wyobrażał sobie naprzykład rolę całej kategoryi osobników, które rozwijają się na zgni- liźnie miejskiej, które ze zbutwiałych, rozkładają­cych się szczątków tego organizmu społecznego, ciągną dla siebie suki żywotne. Spełniają one w pewnej mierze funkcyę użyteczną niby saprofi­tyczną.

Idea ta kiełkowała w mózgu oddawna. Nosił się z myślą wyprowadzenia wniosków ogólniejszej natury ze swoich postrzeżeń przyrodniczych. Mó­wił już o tem w swoim czasie bardzo obszernie z Michałem i Władysławem. Zachęcali go oni na­wet do ogłoszenia tego drukiem, nazywając po­mysł bardzo dowcipnym. Istotnie widział on w or­ganizmie społecznym i leukocyty i czerwone ciałka krwi, widział tysiące najrozmaitszych bakteryi szko­dliwych, które charakteryzował z właściwą sobie ścisłością. Obecnie przybywają saprofity...

Ale misterna budowa chwieje się i grozi zawa­leniem. Popełnił gdzieś jakiś błąd w obliczeniach statyczności i odporności materyałów, użytych do konstrukcyi- Zbyt ciężkie sklepienia rozsadzają wą­tłe ściany. Gmach zarysowuje się od fundamentów. Pewne sprawy, dość jasne i zrozumiałe w pierwo­tnych przejawach swoich, stają się niepojęte w za­wiłym splocie wydarzeń wyższego rzędu. Walka

o byt, egoizm gatunkowy, złagodzony nawet za­sadami symbiozy, nie mogą być przeniesione w ca­łej rozciągłości na stosunki międzyludzkie. Al­truizm?...

Zwarta kupa ludu powstrzymała go na cho­dniku. Musiał się z trudem przeciskać przez tłum gwarny i dziwnie jakoś rozgorączkowany.

Zmieniwszy rytm marszu, wybił się nagle z toku biegnących dotychczas równo myśli i wi­dział otoczenie.

Rozpalone twarze, oczy gorejące. Gestykulowali żywo rękoma.

Tu, tu...

Z bramy wypadł człowiek i przerznął gwałto­wnie rzutem stojącą gromadę. Spadły na niego pięście i kije, ale on wymknął się i pędził na drugą stronę ulicy, jak dziki zwierz, gnany przez sforę psów zajadłych. Czerwone pasmo krwi wy- kwitło mu na czole.

Szpicel!

Sypały się razy od tych, których mijał nastę­

pnie. Skulony, był wciśnięty w siebie, ohydny z przerażenia, które go czyniło podobnym do upiora

o bladej twarzy. Dopadł bramy i znikł.

Z tłumu wypłynął zły, groźny pomruk.

Tomasz teraz spostrzega, że środek ulicy opu­stoszał zupełnie. Nie ciągną tam, jak zwykle, nie­skończone rzędy pojazdów. Ustał łoskot kopyt koń­skich i warkot kół...

W oknach sklepowych zapadają z trzaskiem zasłony żelazne, niby powieki i stoją ponuro ośle­pione ściany lodów.

Święto?!

Ach, przypomina sobie. Wczoraj jeszcze mó­wiła mu Jakóbowa coś o jakichś groźnych zapo­wiedziach na dzień dzisiejszy. Kazała sobie dać przytem pieniędzy na zakupy.

Pamięta zresztą sam, że wczoraj wieczorem również niezwyczajnie było na ulicach. Śnieg za­czął padać wilgotny.. To nic, ale napotkał gro­mady ludzi, inaczej niż zwykle usposobionych.

Niewątpliwie tak, byli inni. Ale on sobie sprawy z tego nie zdawał. Oczywiście musiał widzieć do­skonale, skoro pamięta — pamięta wrażenia wzro­kowe, które niejako teraz dopiero dochodzą do świadomości.

Ale, bo on też nigdy z niczego nie zdaje sobie sprawy na razie. Dobrze mówi Jakóbowa:

Pan doktor, to jakby zawsze był niewy­

spany. Nieraz odpowie coś człowiekowi i sam na­wet nie wie, co mówił. Zupełnie lunatyk.

Jakóbowa zajmuje się gospodarstwem Toma­sza. Ma za to razem z mężem, robotnikiem fa­brycznym, mieszkanie w bardzo ładnej i obszernej kuchni. Ma zapewne za posługi, oddawane dokto­rowi i inne jeszcze korzyści, ale należy się jej to najsłuszniej, gdyż rzeczywiście, Tomasz, zwłaszcza od kiedy wlazł w to pisanie, poprostu nie dałby sobie rady. Ona musi myśleć za niego, ażeby miał co jeść, w co się ubrać.

Kazała sobie dać pieniędzy, bo jutro — po­wiada — niczego nie dostanie. Dał i nie myślał więcej o tem. A teraz widzi, że istotnie spełnia się coś dziwnego...

Nie jest to święto radosne. 0. nie. Miastem wstrząsa jakiś dreszcz febryczny... Dysze ono go­rączką.

Domyśla się, to ich dzieło. Nie przypuszczał, ażeby mieli tyle mocy... Wstrząsnęli miastem. Ustał ruch.

Od roku stracił czucie z tymi ludźmi. Rok le­dwo minął od czasu, kiedy wieczorem przyszło do niego dwóch młodzieńców po transport. Otworzył im walizkę. Zabrali książki, broń... Nie wiedział nawet, że wiózł broń... Wyszli, obładowani jak wielbłądy.

A potem zamknął się w pracowni ze swemi mikrobami. Rok ledwie minął, a on jest zupełnie

obcy wszystkiemu, co się dzieje... taki daleki, taki bardzo daleki.

Nie chce wierzyć, ażeby mogło już być to,

0 czem mówili tam na ulicy Monffetard.

Ale rok był brzemienny w wypadki. Wrzała wojna daleko. Wyrywano mu z pod boku kole­gów: jednego, drugiego...

Młodzieńców owych spotkał w pewnej małej cukierence, gdzie przychodzili jakby w oznaczonych godzinach. Zrzucili mundury, przybrali się w ka­pelusze filcowe i peleryny. Kłaniali się sobie z da­leka. Ale jeden z nich, szczupły, wysoki, bujny, z gorejącem okiem, podbiegał czasem do niego

1 ściskając rękę, mówił z niepohamowaną radością

o nowych klęskach.

Cieszyli się wspólnie z tych klęsk. Udzielali so­bie wzajemnie wiadomości, które przecież czerpali z jednego źródła — telegramów urzędowych.

Przed kilku dniami właśnie, bardziej ożywiony niż zwykle, zbliżył się tajemniczo i szepnął do ucha:

Kanonik ma tu być niezadługo.

Bóbr?

Pst.

Syknął, jakby go dotknięto rozpalonem żelazem. Mrugnął znacząco okiem i wyszedł.

Tomasz nie rozumiał tego znaku. Czyżby przy­jazd tego człowieka miał być związany z tem, co się obecnie dzieje?...

W każdym razie odczuwa przykrość, że jest wszystkiemu temu tak straszliwie obcy.

Skręcił w boczną ulicę, na której mieszkał. Ani jednego pojazdu... Gromady dzieci, korzystając ze swobodnej przestrzeni, wyprawiąją wesołe goni­twy. Przed bramami zbierają się zwarte grupy przechodniów i zalegają chodniki.

Przeciska się z trudem przez zgęszczone ławy. Chwyta strzępy zdań, rozmów. Niepokój, niepe­wność, oczekiwanie czegoś nienazwanego, czegoś dziwnego, wielkiego... najfantastyczniejsze wnioski i komentarze...

I oni także nic nie wiedzą!...

Któż wie, któż rozpętał masy, rzucił je w wiry, kto je podniecił?...

Z pośpiechem zamykają się drzwi i okna skle­powe, jakby na skinienie jakiejś niewidomej ręki.

Kto rozkazuje?

Środkiem ulicy wali, kotłując się w niezbor­nych ruchach garść wyrostków. Przebiegli cwałem gromko pokrzykując. Niebawem garść rośnie w tłum olbrzymi, a nad tłumem wykwita czerwona cho­rągiewka. Widzi ją jak trzepocze nad głowami w przedziwnej swej płynnej ruchliwości. Huknęła pieśń groźna. Idą z pieśnią szumnie, jak bujna fala wezbranej na wiosnę rzeki...

Przed swoim domem, jak przed innymi, zna­lazł gwarne zbiegowisko.

Z otwartej naoścież bramy zwarta ciżba ludu

wylała się aż ku środkowi ulicy — wyległa cie­mnym wałem, na kształt drgającego żywo wysu­wającego się z olbrzymiej paszczy języka. Język zwijał się nagle i chował trwożliwie niby za pali­sadą zębów, za żelazną kratę podwoi...

Ulicę przechodził patrol wojskowy.

Wysuwał się znowu tłum. Zrazu nieśmiało, cienkim sznurkiem, ale wnet grubiał, potężniał...

Mieszczuchy kupili się gwarnie w najbliższych siedzib swoich obrzeżach i zapewniwszy sobie bez­pieczny odwrót, czekali na wydarzenia chwili.

Od czasu do czasu przechodzień przedzierając się przez zbitą masę, rzucił przyniesioną z miasta wiadomość.

Przed koleją strzelano.

Tam a tam rozbito sklep, tam potrzaskano latarnie.

Kto?

Co?

Dlaczego?

Kiedy Tomasz zbliżył się, rzucono się nań — pytaniami.

Co słychać na mieście? -

Nie umiał odpowiedzieć. Natomiast jego zasy­pano najfantystyczniejszemi opowieściami.

Rewolucya!

Słowo to przechodzi z ust do ust w prze­ogromnej gamie tonów. Od przytłumionych sze-

plów trwoźnej podejrzliwości do wrzasku rozle­wnej egzaltacyi.

Egzaltacya opanowuje mózgi i serca.

Mężczyźni, kobiety i dzieci, strojni państwo, szara rzesza wyrobnicza i nędzarze w łachmanach, zmieszani społem, wymachują szeroko rękami, mó­wią głośno, gwałtownie, namiętnie. Długo tłumione uczucia odzyskują żywiołowo prężność — wybu­chają nienawiści. Szeptane w skrytości słowa, zdo­bywają hardą jawność.

Młodzieniec w starej, wyszarzałej pelerynie, ob­jął ramieniem słup latarni i wzniósł się do półfi- gury nad głowami otoczenia.

Mówi...

Słowa jego twarde, ostre, ogniste padają jak iskry w dusze zebranych i niecą zarzewia krwa­wych pragnień.

Rozpłomieniają się twarze, świecą złowrogo oczy.

Wciśnięty w załomy muru człowiek z pod cie­mnych szkieł binokli obserwuje bacznie mło­dzieńca.

Tomasz zna tę twarz. Z pod bronzowego, na­suniętego na oczy melona wygląda rudawa, okrą­gło przystrzyżona broda.

Zna tę twarz. Pan z Trouvill’u. Wszak to szpieg...

Siwy jak gołąb starzec, skrzeczącym głosem zaintonował piosnkę z dawnych wspomnień:

doktor tdumz 17

Kryliśmy się z myślą naszą Bo się wszędy zdrajca snuł,

Teraz, gdy więzy nie straszą Mówmy coby każdy czuł.

Nie mówcie, nie mówcie!...

Gdyby im wskazał palcem: Patrzcie, oto szpieg...

Spadłyby kije, pięści, noże... Rozdarliby go na strzępy... W idział przed chwilą egzekucyę... Biegł człowiek wśród razów, jak zwierz osaczony, okrwa­wiony... okropny...

A jeżeli się myli?...

Czy może oddać człowieka w mściwe ręce ludu? Czy wydać wyrok... może wyrok śmierci...

Jegomość w ciemnych binoklach spostrzegł To­masza i jakby odkleił się od muru, ukazał się w całej postaci.

Poznaje tę postać...

Okrągła, przysadkowata figura pana Weissla, komiwojażera > Braci Bourgeois i Com.« Niewąt­pliwie on...

Pan Weissel uchyla kapelusza i uśmiecha się życzliwie, jak wtedy, kiedy zapraszał do kompanii w gargocie Lefebre’a w Trouville’u.

Tomasz wbiegł szybko do bramy, udając, że nie widzi ukłonu.

A kiedy w domu znalazł się sam z myślami, ogarnął go straszliwy niepokój.

Dlaczego ich nie ostrzegł?

Może w tej chwili w ślad za młodzieńcem

o ognistej wymowie, dąży człowiek w ciemnych okularach... następuje mu na pięty... tropi... ściga., aż...

I widzi, jak młodzieńca bierze przemocą zbrojne żołdactwo... bije kolbami... wlecze spętanego.... Wiodą go pod strażą bagnetów do lochów wię­ziennych, pod szubienicę... ach!...

Wzdrygnął się.

Przeklęte skrupuły — słabość, słabość!

Rozstrojony do najwyższego stopnia, miotał się wśród ścian mieszkania. Próbował pracować, ale myśli rozprzęgły się i ściągnąć ich nie może.

Wybiegł na ulicę.

* *

*

Przyszły chwile brzemienne w wypadki histo­rycznej doniosłości, każdy dzień niemal przynosił zdarzenie niezwykłe, każdy dzień żłobił niezatarte znaki w pamięci społeczeństwa.

Miasto w łonie swojem odczuwało głęboko kon- wulsyjne drgania rewolucyi. Przyszły czasy okro­pne delirycznego podniesienia się jego temperatury, rozpacznych zmagań, rozterki i największego na­pięcia nerwów. Ulice zamierały na długie chwile, zapadały w bezwład, w groźny letarg śmiertelny, kiedy ustawał normalny obieg krwi, kiedy usta­wały wszelkie funkcye życiowe organizmu.

Snuły się znowu posępne tłumy z upiornym

17*

blaskiem oczu w bladych twarzach. Na tle głu­chego pomruku ogólnego wzburzenia rozlegał się gwałtowniej w oddali suchy trzask salw karabi­nowych, rzekłbyś rzucano na blaszane dachy do­mów wielkie orzechy. To huknął zblizka strzał od­dzielny, to rozdarł powietrze, wstrząsnął murami miejskimi, na kształt straszliwego kataklizmu ży­wiołowego zakołysał posadami ziemi, ogromny wy­buch bomby.

Potężniał rozgwar roju ludzkiego. Rwały się z piersi gromkie okrzyki pomsty, rozpaczy i wście­kłości, biły w niebo przeraźliwe jęki bolu i kona­nia, grzmiała rozgłośnie namiętna pieśń bojowa. To znowu milkło wszystko, przeszyte niby ostrzem, okropnym wrzaskiem przerażenia. I stawało się cicho wśród trwogi i przygnębienia, że ucho ło­wiło tylko miarowy odgłos kroków patroli, prze­ciągających ulicami miasta.

W głębokich cieniach nocy, niby w ponurych mrokach piekła, brodziły postaci straszne... Padał strzał, dalej, bliżej, tuż... Grzmiała salwa karabi­nowa.

I widziano sceny rozdzierające, okropne obrazy mordu i okrucieństwa.

Widziano zblizka cierpienie i śmierć, widziano bruki, krwią zbluzgane, stosy trupów, pochlastane okropnie członki. Ciągnęły wielkie wozy, nałado­wane ciałami ofiar ludzkich, jak furgony rzeźni-

ckie, a za nimi płynęły strugi łez, lament, płacz nieutulony.

Zycie ludzkie spadło w cenie, staniało, jak rzecz zbędna.

Jakóbowa przychodziła rano z wieściami.

Znowu u nas wT bramie był trup, a wczo­raj tam...

Padał człowiek...

Padał od kuli zbłąkanej, która, wyrwawszy się z paszczy dalekonośnej broni, nieobliczalna i bez­względna, biegła, szalejąc, przez ludne ulice mia­sta...

Czytał w Pochodni:

»Wczoraj rano na placu Aleksandra zabłąkana kula ugodziła wychodzącą z kościoła młodą ko­bietę.

Kula przeszyła piersi na wylot. Ofiara, odwie­ziona do szpitala, jakkolwiek na razie przytomna, nie chciała wyjawić nazwiska, utrzymując, iż na­zwisko ziemskie utraciła oddawna, nigdy go nie odnajdzie i odnaleźć nie pragnie. Przypadek wszakże pomógł do wykrycia, iż jest to znana w dzielnicy maniaczka, pogrążona od lat kilku w krańcowych praktykach mistyczno-religijnych. Udało się policyi stwierdzić osobistosć nieszczęśliwej. Jest to Irena Powalska, żona lekarza.

Stan chorej groźny«.

* *

*

Jak człowiek, który zatka szczelnie uszy, usłyszy wewnętrznie gromkie szmery, jak człowiek, który naciśnie powieki palcami, ujrzy nagle świetliste kręgi, tak człowiek, który zamknął oczy i uszy na sprawy świata otaczającego, słyszy głos sumienia na kształt huku potężnego, widzi jaskrawo blask swojej jaźni.

Nikt nie wyjdzie poza jaźń swoją. Najistotniej­szą jej treścią jest suma tych właśnie odruchów, których pokonać niepodobna.

Czuje się je w sobie ogromnie silnie w chwi­lach głębszej zadumy samotnej o wartości swojej osobistej.

Bywają te odruchy złe i dobre, szlachetne i nik­czemne.

Trudno. Nikt nie powinien robić sobie zasługi z tego, że nie zabijał, nie kradł, nie oszukiwał, nie kupczył przekonaniami, cnotą, honorem. Nikt nie powinien być dumny z tego, że spełnił bohater­stwo.

Od zbrodni powstrzymywały go te pierwiastki dziedziczonego po przodkach człowieczeństwa, któ­rych suma przewyższa sumę instynktów zwierzę­cych, tłumionych i wynaturzanych stale przez kul­turę. Pierwiastki te stają się niejako odczynnikiem chemicznym w zawartości przepełnionej egoizmem rodowym, rasowym, klasowym i wszelkim innym. Stają się niejako mechaniczną kontrolą trójegoi- zmu osobniczego, to jest miłości siebie, nienawiści

innych i obłędnej pobłażliwości, jaką mamy dla czynów naszych w imię powyższych uczuć popeł­nionych.

Tak uczy legenda budajska...

Współczucie to nie przesąd, któryby można było obalić dobrze skonstruowanym sylogizmem.

Jest albo go niema...

Wielka, bezbrzeżna litość rozpostarła się w sercu Tomasza, litość dla tej kobiety, która była kiedyś jego żoną, którą kochał...

Kiedy przeczytał w gazecie o wypadku, kiedy przeczytał nazwisko swojej żony, stanęła znowu na drodze jego niby mara przeklęta jej postać..

Odkryły się zasklepione rany. Odżyły dawno pogrzebane obawy upokorzenia i wstydu...

Nazwisko Ireny, wymówione dziś publicznie, wywoła echo minionych przeżyć... spraw dawnych, które rzucą cień na jego honor...

Walcząca ze śmiercią pokutnica wzywa go...

Przyszła litość i zmogła wszystko...

* *

*

Cicho, na palcach zbliżył się do łóżka. Chora, jakby przeczuwała jego obecność, uśmiechała się niebiańskiem jakiemś rozradowaniem.

Podniosła wolno powieki i z gorejących oczów polały się łzy rzęsiste — łzy radości niewypowie­dzianej.

Irena zwolna przychodzi do zdrowia. Niebez­pieczeństwo minęło. Wyleczy się z postrzału, bę­dzie żyła, ale duszę jej ujęły we władanie ponure mroki jakiegoś średniowiecznego mistycyzmu.

Majaczy o cudach, objawieniach, zachwyceniach... Nawiedzają ją chorobliwe wizye, które podniecają jej mózg biedny do najwyższego stopnia. Nazywa to stanem łaski. To też wytęża wolę, ażeby wpro­wadzić się w podobny stan wszelkiemi sposobami. W napięciu egzaltacyi dochodzi do niewypowie­dzianych wyżyn.

Mówi rzeczy przerażające.

Przechodziłam z rąk do rąk, jak rzecz — jęczy w bólu bezmiernym z przeraźliwym skowy­tem duszy, którą pamięć katuszy przeżytych tortu­ruje jeszcze do ostatnich tchnień świadomości. — Przechodziłam w plugawe objęcia chwilowego ka­prysu... Ja, twoja żona...

I tyś mię nie zabił...

I tyś mi nie zabrał życia, owszem darowałeś mi je wspaniałomyślnie, mając je w mocy swojej tak absolutnie...

Wiesz, przeklinałam cię, nienawidziłam, pogar­dzałam. Zdawało mi się, że darowałeś mi życie jedynie dlatego, że ci zabrakło odwagi do czynu tęgiego. Że ci zabrakło hartu, ażeby ukarać spra­wiedliwie, że byłeś słaby, miękki... niemęski... Prze­klinałam cię, żeś mi uratował życie, którego nie­nawidziłam, którem brzydziłam się, które mi było ohydą... Miałam do ciebie żal, żeś mię skazał na katusze samopogardy i samozaparcia się...

Nagle zrozumiałam wszystko. Wiem już nape- wno... Zjawiłeś za sprawą sił błogosławionych, ażeby mi wskazać linię doskonalenia się w sobie. To był cud. Idę wzwyż od najciemniejszych ot­chłani upadku. Idę za tobą...

Rzuciła mu się do ręki, zalewając ją łzami, okrywała gorącymi pocałunkami.

Chciał dłoń cofnąć.

O, nie odbieraj mi ręki, która prowadziła mię przez ognie doświadczeń do oczyszczenia.

Modliłam się do ciebie wt skupieniu i wtedy przychodziłeś duchem... Dobry, dobry, nieskończe­nie dobry!

Siadywałam nocami nad papierem z piórem w ręku i czekałam... Wtedy przychodziłeś, brałeś mię za rękę i prowadziłeś ją, a pióro kreśliło wy­raźną linię doskonalenia się...

Chowam te znaki tajemne...

Pytałam się ciebie o radę w każdej spra­wie ważniejszej... Dawałeś odpowiedzi jasne, dobre...

Myślałam, że nie żyjesz, skoro duch twój przychodził... nieuchwytny...

Myślałam, żeś się zabił — dodała ciszej, ledwo dosłyszalnym szeptem. — Myślałam, żeś się zabił wtedy... zaraz...

Ale później — tak, wiedziałam, że żyjesz, że tylko czuję na sobie promieniowanie twojej woli, twojej duszy, twojej jaźni...

Wiesz — zaczęła gorączkowo dowodzić — to jest najzupełniej możliwa taka eksteryoryzacya woli i oddziaływanie psychiczne jednych jednostek na drugie. Czytałam w tej materyi bardzo powa­żne dzieła pana de Rochat i innych.

Jest to dziwne, dziwne...

Przymknęła oczy. Kasztanowate włosy, rozrzu­cone na poduszce, tworzyły płomienną aureolę do­koła jej bladej, prawie przeźroczystej, ascetycznej twarzy.

Leżała chwilę nieruchomo w marzeniu i tylko szybkie falowanie kołdry na piersiach zdradzało wewnętrzne podniecenie. Zerwała się nagle, usia­dła na łóżku, ujęła Tomasza za rękę i przyciągała ku sobie.

Słuchaj — mówiła, dysząc gorączkowo — słuchaj, opowiem ci wszystko. Umierałam już wtedy niewątpliwie. Wiedziałam, że się muszę zadusić ko­

niecznie. Śmiertelne poty wystąpiły na czoło, pełne uszy miałam szczęku śmierci. Wtem w ostatecz­nym wysiłku wydzierających się z orbit oczu, doj­rzałam ciebie. Zamajaczyłeś we wzroku moim, jak w oparach pijackiego deliryum.

Straszny sen:

Nachyliłeś się nademną z nożem w ręku. Wi­działam jego błysk stalowy...

Potem niewypowiedziana ulga: Sądziłam, że to śmierć jest taka słodka — śmierć radosna, kojąca, błogosławiona, śmierć wybawicielka.

Otworzyłam oczy.

Stałeś jeszcze nademną surowy, smutny... Wi­działam swoje otoczenie rzeczywiste, swój pokój

i promień słońca wpadający przez szczelinę w ro­lecie na krawędź łóżka...

Więc żyłam! Nie, nie, nie wierzyłam jeszcze. Nie zabiłeś mię, owszem wydarłeś śmierci., ty... ty... mściciel...

Zapadłam w stan graniczący z obłędem, w stan dziwnego pomieszania pojęć.

Potem, kiedy odzyskałam zmysły, widziałam około siebie swego stałego lekarza, kilku innych panów nieznanych i tego człowieka, który mi pła­cił... który obsypywał zbytkami, który zadawalał moje najszaleńsze kaprysy, który mię upajał najdroż- szemi winami, jeżeli mi się dusza rozkrzyczała bun­tem przeciw istnieniu...

Upajał mię do utraty zmysłów, kiedy szalałam

z bólu, kiedy wyłam z nieukojonej tęsknoty... ja­kichś pragnień nienazwanych... jakichś rozpaczy... kiedy rozbijałam czaszkę o ścianę... kiedy przeci­nałam żyły szkłem potłuczonych kieliszków... Upa­jał mię winem, że padałam jak martwa, jak kłoda..:

I widziałam tego człowieka teraz z przelęknioną, bladą twarzą... I byłam znowu w jego mocy plu­gawej.-

Po to uratowałeś mi życie ty!...

Przeklinałam cię za to...

Słyszałam ich rozmowy: Szukali rozwiązania nieprawdopodobnej zagadki.

Kto był ten lekarz tajemniczy, który mię uratował?

Wysłano ludzi na zwiady, wypytywano sąsia­dów. W domu zapanował zgiełk nie do opisania.

Chciałam im powiedzieć twoje imię a potem umrzeć. Rzucić im twoje imię na urągowisko...

Nie mogłam mówić. Gardło miałam obwiązane, zatkane. Oddychając, wydawałam jakieś świsty obrzydłe... Próbowałam zerwać opatrunki, rozszar­pać ranę. Obezwładniono mię.

Ha, skazałeś mię na życie... Nazwałam to zem­stą najpiekielniejszą, ale postanowiłam sama przę­dąc nić... Roiłam jak to zrobię, jak zwalczę obawę, wstręt... jak...

Zostawałam sama przez długie godziny choroby. Sama w ciszy mojego ustronia Ustały wizyty, gwarne zjazdy, orgie pijackie. Słyszałam za oknami

269 —

świergot ptasząt. Witałam co dzień promień słońca, jak padał na krawędź łóżka, a potem wędrował po meblach, dywanach, zawsze tą samą drogą.

Zaczęłam nienawidzieć te graty kosztowne, któ­rymi otoczono mię za...

Rozmyślałam. W rozmyślaniu dojrzałam linię wytkniętą przez ciebie ongi... Wywołałam w pa­mięci dźwięk twego głosu, treść słów twoich i za­częłam je rozumieć...

Widziałam drogę swoją, wiodącą przez ciemne mroki na jasny wierzchołek opromieniony blaskami słońca.

Zaczęły nęcić mię te blaski. Pokonałam za­miłowanie do rozkoszy, wytworności, przepychu, pokonałam miłość własnej urody, swego ciała, pokonałam obawę nędzy, trudu, walki... Pokonałam w sobie pragnienie śmierci i kiedy powracające zdrowie pozwoliło mi opuścić ohydne łoże, wy­szłam z domu tego człowieka nienawistnego i z jego świata ohydy i nie oglądałam się za siebie.

Wyczerpana osunęła się na poduszki. Była blada, zda się, wszystka krew odpłynęła od twa­rzy, że wyglądała jak umarła.

Biedna - szepnął Tomasz.

Przebiegł ją jakby dreszcz rozkoszy. Przymru­żyła oczy.

Powtórz.

Biedna, biedna, bardzo biedna!

Żałujesz mię?

Tak.

Możesz przebaczyć?

Zawahał się. Najsprzeczniejsze uczucia zako­tłowały się nagłym ruchem. Zdawało mu się, że się staje ofiarą jakiejś straszliwej przemocy, jakie­goś niesłychanego gwałtu. Miał już na ustach twarde słowo, ale Irena, niedoczekawszy się odpo­wiedzi, zakryła twarz rękami i uderzyła w płacz żałosny. Rozlał się szeroko nieutulony żal i spły­wał do serca Tomasza.

Biedna!

Wiem, to się już nie stanie — mówiła łka­jąc — stanie się rzecz inna...

Tak, to się musi spełnić... Słuchaj — mó­wiła tajemniczo — wszystko się spełnia... Stra­szliwa konsekwencya!... Byłam pewna, że przyj­dziesz... Coś mi mówiło ciągle: czekaj znaku. Kiedy się znalazłam w szpitalu z raną w piersi, wiedzia­łam, że to znak. Tu po raz pierwszy przyszedłeś po mnie wtedy... Łudziłam się, że dziś może... Ale prawda — wyraźnie powiedziane było: ni a Wszystko się spełniło dotychczas — spełni się do końca...

Podniosła się na łokciu, przygarnęła głowę jego do swojej głowy, tak, że czoła ich się stykały, że czuł gorący jej oddech na swojej twaizy. Otwo­rzyła szeroko oczy i dziwnie uroczystym, przeni­kliwym szeptem rzuciła mu w ucho:

Tak się stanie: Będziesz umęczony, jak On, a ja wezmę na siebie stygmaty ran twoich... to będzie koniec... Koniec próby twojej i mojej...

Tomasz drgnął. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, które niby lodem ścięło krew w żyłach.

Co to ma znaczyć?

Niema sposobu odwrócić przeznaczenia.

Zakryła oczy rękami i krzyknęła przeraźliwie,

jakby nagle zobaczyła rzecz straszliwą.

* *

*

Pomimo najtrzeźwiejszego rozumowania jest niewypowiedzianie rozdrażniony. Oczywiście naj­dokładniej wytłómaczył .sobie wszystkie te dywa- gacye Ireny, te wizye, praktyki kabalistyczne, asce­tyczną pokutę, zależnością od chorobliwego stanu nerwów na tle histerycznym. Nie mniej przecież dygocze na całem ciele i czuje się nad wyraz nie­swojo.

Poza tem rozumie, że niepodobna teraz zosta­wiać kobiety tej bez opieki, że uleczenie jej duszy rozstrojonej stać się musi jego troską.

Wychodząc ze szpitala, projektował, że, bądź co bądź, będzie ją musiał wziąć do siebie, zająć się energicznie odrestaurowaniem zdrowia, zrujno­wanego ostatecznie przez jakieś głupie praktyki okultystyczne.

Potrafi przecież stawić czoło opinii, potrafi

zatkać uszy na krakania moralizatorskiej hypokry- zyi. Pozbył się przesądów... Niech go potępią...

W domu zastał Bobra, który przyjechawszy z zagranicy pod przybranem nazwiskiem, rozta- sował się tymczasem u niego.

Niebawem Irena wyleczona z postrzału miała opuścić szpital. Tomasz zdecydował się przyjąć żonę-pokutnicę do siebie. Zajął się jakiem takiem urządzeniem mieszkania.

Nie było wszakże w sercu jego tego wesela jakie odczuwał ojciec biblijny, przygotowując się na przyjęcie marnotrawnego syna. Owszem, czy­niąc to, miał pełną świadomość tego, że uchyla się upokorzony wobec tyrańskich nakazów su­mienia.

Była to jeszcze jedna z prób wyznaczonych przez fatum, przez złośliwe zarządzenia losu, które najfantastyczniej wykrzywiają ludziom linie ich życia.

Właśnie dowiedział się przypadkowo jeszcze

o jednej takiej połamanej fatalnie linii i kto wie czy wiadomość ta nie zdecydowała go ostatecznie do połączenia się z żoną, kto wie czy ten wypa­dek nie wpłynął decydująco na ugruntowanie się

OOKfOO TOMASZ lg

pojęć Tomasza. Było to niejako ostatnim etapem na drodze zaparcia się i wyrzeczeń — zerwanie stanowcze z moralnością tradycyi towarzyskich, wyzwolenie się z pod obłudnej etyki konwenansu

i przesądu.

U Michała Pawęży spotkał się z dawnym ple­nipotentem Odżgów, który mu mówił o pani Julii.

Pawęża, człowiek, z którym Tomasz ongi żył najbliżej, możnaby nawet powiedzieć przyjaciel najszczerszy, jeżeli wogóle stosunek rzeczywistej przyjaźni możliwy jest jeszcze między ludźmi współczesnymi, tudzież Nowakowski, którego po­znał w Paryżu u państwa Strygów, a do którego pociągnęła go odrazu dziwna sympatya, stanowili obecnie jedyne towarzystwo doktora. Mógł swobo­dniej wypowiedzieć się. Nadzwyczajna wyrozumia­łość, dyskrecya i delikatna miękkość zachowania się, jaka cechowała obydwu tych ludzi, ośmielała Tomasza do pewnej z nimi otwrartości.

Obadwaj umieli słuchać uważnie, rozumnie, ze współczuciem, a bez manifestacyjnych oznak lito­ści. Taki sposób słuchania właściwy jest ludziom wyższym, t. j. takim, którzy pokonali w sobie przynajmniej w jednej trzeciej przewagę trójegoi- zmu osobniczego.

Obydwaj oni jakkolwiek bardzo różnili się pod względem sytuacyi materyalnych, odnajdywali przecież punkty styczne w systemie urządzenia sobie życia. Niezależny finansowo i nie mający

żadnych obowiązków Pawęża, jak obarczony liczną rodziną i żyjący z wyrobku literackiego Nowakow­ski, umieli długie godziny przesiadywać w cukierni przy czarnej kawie na pogawędkach o rzeczach całkiem oderwanych od chwili bieżącej, od osobi­stych interesów i wogóle zupełnie niepotrzebnych

i nieużytecznych. Mieli oni w sobie jakąś dyoge- nesowską abnegacyę i obojętność dla spraw do­czesnych.

Teraz kiedy szalejąca zawierucha polityczna przez jeden z tysiącznych kaprysów swoich zatrza­skiwała od czasu do czasu na głucho podwoje wszystkich cukierni w mieście, Pawęża, gotując kawę na spirytusowej maszynce, urządzał posie­dzenia u siebie w domu.

Tomasz udał się tam dnia tego nietylko dla pogawędki, ale głównie w celu uzyskania od Mi­chała drobnej pożyczki, gdyż wobec rychłego po­wrotu żony, znalazł się nagle w kłopotach pienię­żnych.

Zastawszy przy czarnej kawie Nowakowskiego

i pana plenipotenta, musiał się z konieczności wdać z nimi w rozmowę.

Pan plenipotent przypomniał sobie doktora, je­dnakże mimo właściwej sobie flegmy i nieskazi­telnie poprawnych manier światowca, okazywał jakby pewne zażenowanie z powodu tego spo­tkania.

Ja właściwie — zaczął, oglądając swoje dłu-

18*

gie starannie pielęgnowane paznokcie — ja właści­wie w dalszym ciągu zajmuję się interesami ro­dziny Odżgów.

Ach?!

To jest — zająkiwał się jeszcze — nie wiem wogóle, czy wypada, czy ściśle biorąc powinie­nem... jednakże, ze względu na stanowisko pana jako lekarza przy zmarłym przyjacielu moim... jako człowieka doświadczonego, wytrawnego... tek...

Poprawił się na krześle i jakby zdobył nagle pożądaną pewność siebie spytał:

Niech mi pan z łaski swojej powie co wła­ściwie zamierza pani Odżdżyna?

Nie umiem panu na to odpowiedzieć, gdyż nie widuję tej pani.

Ach tek?!

Tak.

Od dawna, jeśli wolno?

Od czasu ustąpienia ze stanowiska lekarza przy panu 0, to jest od jego śmierci.

Ach tek?!

Tak.

Dziwne...

Dla czego?

Znowu mała dywersya z paznogciami.

Bo, bo... Ach, poprostu myślałem, że za granicą — w Paryżu, czy gdzie indziej widywali­ście się państwo.

Tomasz zmieszał się. Skłamał. Był przecież

r

u niej w Paryżu. Czyżby pan plenipotent wiedział

o tej wizycie? Złapano go na gorącym uczynku kłamstwa. Jemu kłamać nie wolno. Inni łżą aż się za nimi kurzy, łżą, kręcą, oszukują na każdym kroku i upieką się im to najszczęśliwiej, na nim jedno słowo nieprawdy, choćby mimowolnej, zemści się nieodwołalnie.

Właściwie niema potrzeby zapierać się tej wi­zyty...

Ach, przypominam sobie; byłem raz w Pa­ryżu na Passy.

Ach tek! Bo właśnie mówiono mi — pan Edwin... Człowiek, o którym panu opowiadałem, zwrócił się do Michała — ciekawy!

Zaczął po chwili wahania, omawiając rzecz dy­skretnie, niezbyt dyskretnie zastanawiać się nad stosunkiem pani Julii do Edwina.

Należy to ustalić jako okoliczności łago­dzące — mówił z lekką ironią: — Pani Julia osoba piękna, młoda i wielkiego temperamentu uważała istotnie małżeństwo ze ś. p. przyjacielem moim Wiesławem Odżgą za ofiarę, za ustępstwo dla in­teresów familijnych... kombinacyi majątkowych, ro- dowo-dynastycznych. Może nie była zbyt szczę­śliwa... zapewne tabetyk... ale...

Skupił całą uwagę na ostrym, cienkim, długim na pół cala paznogciu małego palca u lewej ręki. Podskubywał go chwil kilka takim samym paznog- ciem ręki prawej, wreszcie ciągnął dalej.

Tek... Niewątpliwie kochali się z panem B — zwrócił się porozumiewawczo do Michała jako do człowieka, który już jest w sprawę wtaje­mniczony — kochali się z panem B jeszcze za życia Wiesia. Widywali się w tajemnicy... Zło­śliwe języki służby domowej ukuły nawet ro­mantyczną legendę o odwiedzinach pod przebra­niem jak w najlepszych czasach trubadurów pro- wansalskich.

He, he, — śmiał się — istotnie krążyła wśród lokajstwa, podawana sobie na ucho pod sekretem bajeczka, że pan B bywał dość częstym gościem w willi w Trouville’u, jako wysłaniec ogrodnika z Lisieux, więc oczywiście w niebieskiej bluzie

i aksamitnych, szerokich pantalonach. No, przyzna­cie państwo jeżeli to nie jest zwykłe et patati et patata naszej wdzięcznej służby, to taki romans przedstawia się nader poetycznie.

Po Ronsardowsku — zauważył Nowakowski.

Można i tak — zgodził się Michał.

W każdym razie rzecz ma wiele praw­dopodobieństwa, gdyż pan B występował dość często pod rozmaitemi przebraniami, jako kon­spirator i zapewne zdobył znaczną rutynę w sztuce przedzierzgania się w różne, stosownie do sku­teczności, skóry. Jest to człowiek niezmiernie zręczny, dzielny i jeżeli chce, umie być poprostu czarujący. Nie lubię go osobiście — należy bo­

wiem do innej nieco sfery, jest może zbyt, że tak powiem, mieszczański, zbyt praktyczny, ale cenić go trzeba wysoko, zwłaszcza, że w obe­cnej chwili odegrać może bardzo wybitną rolę polityczną. Stronnictwo też nasze w jego zdol­nościach, sile i bezwzględności pokłada ogromne nadzieje. Tek...

Po chwili ciągnął dalej:

Nagle rozchodzą się... He, he. Nie znam przyczyn, nie rozumiem nic... Z jej ramienia prze­prowadził z nami bardzo energiczny proces, ażeby pani zapewnić swobodę rozporządzania całkowitym majątkiem... Czyżby panicz zdradził się ze zbytnią interesownością?... A może znalazł się tam ktoś trzeci... Jeżeli tak, był to bezwątpienia straszliwy pechowiec.

Ah, ąuelle guigne wołał z przesadną em­fazą. — Kobieta ta jest dziś najnieszczęśliwszą istotą w świecie. Wprost tragiczna! Młoda, piękna, bogata narzeka na fatalnie zwichniętą linię życia..

Myślałem, że pan coś wie o tem.

Ja?

Chodziłoby nam o pewne dane, gdyż pani, mając w rękach cały majątek, postanowiła strwo­nić wszystko do ostatniego zagona i to sposobami najbardziej uproszczonymi. Jednem słowem sza­leje... Myślałem, że pan, jako człowiek stojący ongi tak blizko...

Tomasz ma wrażenie, że wytworny pan, mó­wiąc to wszystko, jego właśnie ma na myśli. Ze on jest tym pechowcem—

Czy tabetyk podejrzeniami swemi nie dzielił się z przyjacielem i plenipotentem swoim? Czy później Edwin...

Słyszy ciągle niewypowiedzianie gorzki wyrzut pani Julii, słyszy jej głos pełen żalu: > czemu to słowo nie padło wtedy między nami?«

Czemu nie powiedział jej: kocham... Czemu w chwili, kiedy ona oddała mu się tak bezwzglę­dnie, on wahał się rzucić jej siebie pod nogi, od­dać jej całe swoje jestestwo. Zaprzysiądz się na śmierć i życie?

Uczuwa ciężki wyrzut w sumieniu swojem i żal jakiś bezbrzeżny i rozpacz bezsilności...

Związany jest na wieki z inną!...

To jego tragizm...

Plenipotent z wyszukaną grzecznością podaje zebranym rękę.

Zegnam panów.

Wyszedł. Zapanowała cisza. Nagle Nowakow­ski, niby w marzeniu, niby snując jakiś literacki wątek, mówi nizkim głosem:

Wiecie jest pewien gatunek mężczyzn, któ­rym absolutnie nie wolno, jak motylom, przefru- wać z kwiatka na kwiatek, bo pijąc rozkosz przez chwilę z kielicha białej lilii, sączą weń na wieki truciznę swego tragizmu. Są ludzie, którzy uro­

dzili się ze stygmatem nieszczęścia na czole i do czego się dotkną, znaczą swojem piętnem.

Co innym uchodzi bezkarnie — tu się mści do dziesiątego pokolenia...

Uwaga tego pana daje mi pewną ideę...

Przybyła kareta, którą Tomasz miał jechać po Irenę do szpitala. W mieszkaniu tymczasem Bóbr pakował swoje rzeczy.

Zaraz — mówił żartobliwie — zaraz po­zabieram wszystkie swoje nielegalności, okropno­ści, rewolucyjności. Chwili dłużej nie pozostanie w porządnym, szanującym się domu mieszczań­skim nic coby mogło jego reputacyę nadwerężyć.

Napychał sobie kieszenie papierami, obwiesił się mnóstwem paczek. Stał obładowany jak wielbłąd.

Tomasz pożegnał się i zbiegł na dół. Po chwili jednak wrócił zdyszany.

Wpadłem umyślnie, ażeby pana ostrzedz. Pamięta pan tego jegomościa w Trouville’u. Weis- sel, czy jak go tam...

Pamiętam.

Stoi w bramie.

Więc co?

Mówiłeś pan, że szpieg...

Dyabli go wiedzą — zaczął zamyślając się — kto wie czyśmy chłopa nie słusznie nie posądzili. Wiem o obecności jego w mieście. Zwróciłem uwagę czyją należy. Mają go tu na oku...

I co?

Jak dotąd nic się nie pokazało.

Przedstawia się w dalszym ciągu jako ko­miwojażer?

I ma to nawet wszelkie cechy prawdopo­dobieństwa.

Tak?

A ma.

Zawahał się. Usiadł na krześle.

Idź-no doktor jeszcze raz zobaczyć czy nie ma już tam tego komiwojażera — dodał, żartu­jąc. — Mam tu trochę bibuły dość ważnej, wolał­bym, żeby mię z nią nie nakryli... Ostrożność nie zawadzi.

Podwórze było puste. Siedli obydwaj do ka­rety i Bóbr wywiózł z domu swój ładunek nie­postrzeżenie.

*

* *

Nocy tej mieli rewizyę. Trwała ona do rana. Okropna. Obdzierano tapety ze ścian, odbijano podłogi. Irena zachowała się z zadziwiającym spo­kojem.

Oczywiście nic nie znaleziono.

Pomimo wszystko nie podobna podejrzewać Weissla o denuncyacyę w tym razie. Tomasz ma obecnie o nim najdokładniejsze informacye. Wie gdzie mieszka, wie że jest istotnie agentem zna­nego we Francyi domu handlowego.

Oczywiście jako cudzoziemiec nie miesza się do spraw naszych,, nie mniej przecież miał spo­sobność zaznaczyć swoją lojalność wobec ruchu — więcej pewną dozę współczucia ludzkiego.

Pewnego razu jakiś biedak postrzelony w po­ścigu szukał ukrycia, ażeby nie wpaść w ręce po- licyi. Weissel przygarnął go do siebie, trzymał we własnem mieszkaniu i wypuścił dopiero wtedy, kiedy chłopiec wyleczony z rany mógł wyjść o wła­snych siłach.

Właśnie do pierwszych opatrunków sprowa­dzono Tomasza.

Okoliczność ta przywróciła całe zaufanie do poczciwego komiwojażera. Czuł nawet potrzebę zrehabilitowania się wobec niesłusznie podejrze­wanego człowieka więc nietylko nie odwracał się od niego z pogardą, ale sam zbliżał się do da­wnego znajomego z Trouwille’u.

*

* *

>Weissel sypie — trzeba się z nim mieć na baczności«.

Kartka bezimienna.

Zmiął i rzucił w kąt.

*

* *

Nie ulega wątpliwości — on.

>Waryat* wypowiedział słowa te tonem pod­niesionym jakby chodziło o znak porozumienia się z kimś stojącym opodal, a Tomasz słyszał w nich wyrok nieodwołalny.

*

* *

Czuł, że stać się ma rzecz okropna, rzecz, która go przeraża do utraty przytomności. Nie może zapanować nad sobą.

Nie może przeszkodzić... nie może począć nic... Stać się musi.

Skazany jest na rolę biernego widza...

Nie, na rolę niemego wspólnika... na rolę śle­pego narzędzia w mściwych rękach...

Jowialny Weissel dziś jest w wyjątkowym hu­morze. Kontent, że znalazł chętnych słuchaczy, opowiada trefne anegdoty o knajpiarzu panu Le- febre, jego żonie i kuzynku. Niezmiernie zabawne małżeństwo ci państwo Lefebre. Najciekawszy je­dnak jest kuzynek, który tak wszechstronnie umiał być użyteczny.

Tamci się też bawią doskonale. Dziwna swo­boda ducha.

»Waryat« śmieje się na całe gardło. Przyszedł już jakby nieco podchmielony. Może udawał?... Kiedy siadał do stolika, był jednak dziwnie sze­roki w gieście, rozlewny w słowach, podniecony.

Piją uczciwie. Temperatura ogólnie się podnosi. Tomaszowi od tego mróz idzie po kościach. Wstrząsa nim dreszcz febryczny.

»Waryat* puszcza się na całego — funduje. Stawia wino, likiery, każe przynieść owoce, de­sery. Prosi, nalega... Komiwojażerowi, jowialnemu komiwojażerowi dolewa do kieliszka bezustanku. Ten bynajmniej nic nie ma przeciwko temu. Tęgo pije, przyczem wziął z tacy kilka jabłek do kie­szeni:

Dla dziecka...

Tomasz czuje, źe go spazm chwycił za gar­dło — ostry sentymentalny spazm. Nie pamięta, że przed chwilą wstrząsał się z obrzydzenia, kiedy mu kazano podać rękę temu człowiekowi, siąść z nim do stołu...

Roztkliwił go szpieg czułością ojcowską...

Nowa myśl — myśl bajeczna!...

Idą razem na Maryensztat, tam kogoś znają, kogoś bardzo wesołego... Tomaszowi dają do zro­zumienia, że jest zbyteczny.

Idź doktor do domu, kiedyś kwakier. My

sobie musimy pohulać wesoło, nie trzeba nam tu elsów...

Jedź do Cytery, jedź do Cytery!...

Prowadzą się pod ręce, zygzakując nieco po pustych w tej chwili spóźnionej ulicach. Idą, śpie­wając pieśń bachiczną, wśród gęsto rozstawionych placówek wojskowych.

On nie ma siły ich opuścić, nie może odejść. Zdaje mu się, że dopóki będzie z nimi, odwlecze chwilę... Idzie bezwiednie, jakby ciągnięty przez moc jakąś nienazwaną.

Idź pan do licha! — mówią mu na ucho.

Nie słucha.

Kiedy ze zjazdu skręcili na prawo, wzdłuż bul- wraru nad Wisłą, Tomaszowi ogień uderzył do głowy, zrobiło mu się tak straszliwie gorąco w pier­siach. Zbliża się... Obserwuje ich bacznie; zwła­szcza »Waryata« nie spuszcza z oka. Pozostaje on teraz nieco w tyle... Nagle błysnęła stal w ręku jego i skierowała się ku głowie Weissla. Tomasz jakimś rozpacznym, nieoczekiwanym odruchem pod­bił uzbrojoną rękę.

Huknął strzał nad głową Weissla.

Ten opatrzył się, oprzytomniał. W jednej chwili skręcił na pięcie i puścił się pod górę, ku mo­stowi.

Padł strzał drugi, trzeci i straszne przekleń­stwo. Szpieg uciekał, niedotknięty.

Tomasz uświadomił sobie swój czyn, ryknął z wściekłości, jak zwierz raniony i rzucił się w po­goń. Dopędził uciekającego jeszcze przed mostem

i ujął tęgo, zanim tamten zdążył użyć broni. Chwy­cił go w ramiona i ciągnął nad brzeg bulwaru. Szpieg zrozumiał zamiary napastnika. Najwyższym wysiłkiem mięśni, zwinął się jak jaszczurka i osu­nął na ziemię. Tarzali się chwilę po płytach cho­dnika. Tomasz uczuł piekący ból w ramieniu, w które wpiły się ostre zęby... Powstał, podniósł szamoczącego się w rozpaczy... Dwa ciała prze­ważyły się przez żelazną baryerę i runęły po stro­mym stoku kamiennego bulwaru w ciemną otchłań.

Chlusnęła woda, zapieniła się i zamknęła za temi dwoma ciałami, związanemi okropnym uści­skiem.

A potem cicho i równo bełkotała fala i biła o szorstkie kamienne ocembrowanie, na którem pozostały czerwone ślady krwi i strzępy ciała.

*

* *

Wydobyte z wody trupy złożono na brzegu. Tomasz twarz miał zdrapaną — straszną.

Przyszła Irena o dziwnie bladej ascetycznej cerze i stała długo z wzrokiem utkwionym w oszpe­coną twarz męża. W oczach jej wyraz okropnego przerażenia potrochu przechodzić począł w błogie nadziemskie rozradowanie.

Spełniło się — spełniło się wszystko. Pocierając twarz ręką, zaczęła mówić głosem

śpiewnym jakby modlitwę:

Oto biorę na siebie stygmaty ran twoich... Wtem żołnierz pchnął ją brutalnie kolbą.

Poszła won.

Wzięli ją jacyś ludzie pod ręce.

Waryatka!

KONIEC.

OORrOB TOMASZ

19


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ludzie bezdomni7, Czy Doktor Tomasz Judym jest postaci± tragiczn±
Konspiracja Wodnika Tadeusz Doktór
Tadeusz Doktór Psychologia religii w Polsce Rys Historyczny Nomos 32 33 2001
Konspiracja Wodnika Tadeusz Doktór
Jaroszyński Tadeusz WIECZNY PŁOMIEŃ
Jaroszyński Tadeusz DOBRA KREW
Jaroszyński Tadeusz DWIE NOWELE
Człowiek w sytuacji w g Tadeusza Tomaszewskiego – sytuacje, wypracowania
Tomasz Tadeusz Koncewicz Prawo Unii Europejskiej
Ratajczak Zofia, TADEUSZA TOMASZEWSKIEGO PSYCHOLOGIA PRACY I JEJ ZWIĄZKI ZE SZKOŁĄ LWOWSKO WARSZAWSK
Tomaszewski Tadeusz Temperament i inteligencja
Tomaszewski Tadeusz Psychologia Oglna III tom (Pami uczeni
Skansen żeki Pilcy w Tomaszowie Mazowieckim
prezentacja rola słońca w panu tadeuszu
Przesłanie PANA TADEUSZA, Szkoła, Język polski, Wypracowania
Filozofia św TOMASZA
Medal dla bohaterskiego doktora z pogotowia w Katowicach, Ratownictwo medyczne, Katastrofy
NOTATKI Emocje 5, Psychologia 1rok, Emocje i motywacja dr Tomasz Czub - wykłady, Emocje i motywacja
Aborcja - Psychoterapia doktora Mango, obrona życia, dramat aborcji

więcej podobnych podstron