Jaroszyński Tadeusz DOBRA KREW

T. JAROSZYŃSKI

DOBRA KREW


przeliczywszy, wyjęte z kasy ognio­trwałej pieniądze, wręczył je Jerzemu. Była tego kupa ogromna— banknoty, zło­to, srebro, a nawet kilka miedzianych dzie­siątek.

Niech pan sprawdzi i pokwituje opiekę z odbioru. Podpis pański od ty­godnia nabrał niezaprzeczonej mocy prawnej — dodał z tak narzucającym się uśmiechem, jakby był przekonany, że najprzedniejszy dowcip wykon- cypował.

Jerzy nie zdradzał bynajmniej nadmiernego ukontentowania.

To już wszystko, co zostało ze spadku po ojcu moim?

Tak. Jedenaście tysięcy osiemset siedm-

dziesiąt dwa ruble, kopiejek czterdzieści pięć — wyszczególnił z właściwą sobie urzędową skrupu­latnością.—Opieka wypłaca panu gotowizną, wraz z procentami całą sumę, jaka wypadła z działów, przeprowadzonego przez nas, postępowania spad­kowego po ojcu pańskim, ś. p. Wojciechu Stani­sławie, dwóch imion...

Dobrze, wiem, wiem — przerwał niecier­pliwie Jerzy—ale czyżby to już miało być wszystko?

Wszystko, panie szanowny, wszystko. Oczy­wiście potrącano wszelkie koszta stempla, aktów, umów etc. Pozostało razem jedenaście tysięcy ośmset siedm...

Jerzy czuł jakby przykrą gorycz w ustach. Najwidoczniej był zgorączkowany, podniecony. Nie- pozwolił rejentowi dokończyć.

Do djabła, a ja myślałem, a ja byłem najpewniejszy, że ojciec mój był człowiekiem zamo­żnym, że był jednym z najzamożniejszych obywa­teli w okolicy.

Istotnie, panie, istotnie tak było... Ho, ho, magnacka, magnacka, panie, fortuna... Prawda— było, panie, ale się wykruszyło... Bo też szano­wny rodzic pański był człowiekiem hojnej dłoni, był człowiekiem wielkich obywatelskich uczuć i sze­rokich idei—pan, pan całą gębą.

Więc?

Więc tego... tak... Tak, panie, tego w na­szych ciężkich czasach nie wolno. Trzeba z kred­ką i miarką. Większa własność ziemska przeby­

wała kryzysy, groźne kryzysy, to też wiele dobrej szlachty na wsi utrzymać się nie zdołało. Padały, panie, jedna za drugą najpiękniejsze fortuny pań­skie. Stare dobra rodowe, co to, panie, po kilka set lat tkwiły w jednych rękach, nagle zaczęły zmieniać właścicieli. Przychodzili ludzie nowi — ekonomowie, dorobkiewicze, karjerowicze, łyki — ba, żydy chałaciarze. Tak, panie, żydy rozsiadają się dziś na naszej wsi polskiej, fi po tern weźmy parcelację. Znika potrochu, jako pewne o okre­ślonych formach zjawisko, ów gościnny dwór szla­checki. Już nawet we wspomnieniach rozwiewa się niby piękna legenda, dawno minionej przeszłości.

Rejent zwiesił głowę i kiwał nią melancho­lijnie.

Tak, tak, było — przeszło. Widział pan teraz Huszczę?—zagadnął nagle.

Nie. Przychodzę tu do pana prosto z kolei.

I dawno pan nie widział swojej rodzinnej, jakże by to... wioski?

Od śmierci ojca.

Ho, ho... To by pan jej nie poznał, już dzisiaj nietylko wsi, dworu, parku, ale okolicy, ca­łej, panie, okolicy. Inny kraj, inni ludzie, inna fi- zjognomia. Ha, było przeszło—smutnel

Tu pan rejent wstał, przeszedł się kilkakro­tnie wzdłuż pokoju, gdzie pracowało kilku depen­dentów, zbliżył się do Jerzego i zaczął z jakąś serdeczną poufałością.

Dalibóg smutne i jato głębiej odczuwam,

niż ktokolwiekbądź inny. Cóż pan chce. Wpraw­dzie to już trzecia czy czwarta generacja, jak sie­dzimy w mieście na urzędach, w palestrze, ale... natura ciągnie wilka do lasu.

Westchnął ciężko, boleśnie i zapatrzył się gdzieś w przestrzeń nieokreśloną. Na tłustej, na­lanej jego twarzy odmalował się niezdecydowany wyraz zadumy.

Tak, tak smutne — ciągnął—ale zarazem niesłychanie ciekawe i bajecznie pouczające. I ja, panie, znałem Huszczę za dawnych dobrych cza­sów. Bywało się u pana sędziego, ś. p. ojca pań­skiego, w interesach i tak... czasem... na polowan­kach, coś tego... Pana widywałem, ot takim ber­beciem. Ha, było, przeszło. Pamięta pan ten cudowny, olbrzymi park, te białe, brzozowe most­ki na strudze, ten romantyczny kopiec na wysepce?

Jerzy uśmiechnął się lekko, na wspomnienie tego kopca.

To matka kazała usypać kurhanek dla Żolki, swojej pinczerki faworytki. Pamiętam — mówił — pamiętam, jak przez sen, wściekle pom­patyczny pogrzeb, jakiśmy dla psiaka tego urzą­dzili. Mogłem wtedy mieć iat sześć najwyżej, może nawet pięć. Ha, ha—rozmarzał się Jerzy— jak się to dziwnie trwale takie drobiazgi, takie głupstwa z najwcześniejszego dzieciństwa pamiętał

A pamięta pan — podjął dalej rejent — stary dwór, co? Z pogiętym fantastycznie dachem, co to pan sędzia nieboszczyk nie pozwalał ruszać,

że lo niby im bardziej pokrzywione, tem bardziej malowniczo wygląda, co?

Wiem, wiem — przytakiwał młodzieniec— w salonie posadzka zaczęła się zapadać i na środ­ku utworzył się jakby lejek. Ślizgałem się po po­chyłości wyfroterowanej jak lustro podłogi.

fi pałacyk myśliwski przed wjazdem — zapalał się już pan rejent — prześliczny domek w guście szwajcarskim, wśród bzów i jaśminów? A wjazd sam z tą wielką, imponującą bramą o wy­sokich, białych pilonach murowanych? Otóż z te­go wszystkiego ani śladu. Nec loco ubi Troia fuit. Park wycięty, sadzawka zasypana, budynki zburzone, wszystko z ziemią zrównane, splantowa- ne... Stoi tam teraz fabryka przetworów chemicz­nych towarzystwa akcyjnego „Sfinks“.

Jerzego rozkołysały wspomnienia. Wogóle marzył zawsze, ażeby jeszcze choć raz w życiu obejrzeć kąty, wśród których przepędził dzieciń­stwo. Jakkolwiek wiedział, że Huszcza ze wszyst­kimi folwarkami oddawna przeszła w obce ręce, miał jednak zamiar skorzystać z bytności w Matni i prosto od rejenta wybrać się w tamtą stronę. Obiecał Chodzicowi, bodaj z daleka, pokazać swo­ją dawną rezydencję. Kazał mu nawet zamówić jaki pojazd i czekać z nim w hotelu. Cóż mu teraz będzie pokazywał.

Wspomnienia wczesnego dzieciństwa zacho­wują się dziwnie trwale w wyobraźni. Jerzy ma oczy pełne swojej Huszczy. Widzi najdokładniej

kręte uliczki w parku, po których biegał w sło­neczne dni letnie, widzi ciemne szpalery wiązowe, takie jakieś dziwnie majestatyczne i pełne tajemni­czości, jakich dotąd nie spotkał nigdzie indziej. Przebiega w marzeniu liczne komnaty starego dwo­ru. Są one może nieco nizkie, ale tak wspaniałe a pełne powagi i uroku niewysłowionego, że nic na świecie nie byłoby mu w możności ich zastąpić. Czuje, zdaje się, swoisty zapach, unoszący się w tych komnatach, zapach dziwnie nieuchwytny, a przecież niezmiernie charakterystyczny, który wy­wołuje mu w imaginacji nieskończone mnóstwo skojarzeń pamięciowych.

Było—przeszło. Nec loco.

Brzęczy mu w uszach zdawkowem współ­czuciem zwilżona definicja rejenta. Nie ujrzy już tego nigdy na jawie, co śnił. w tęsknotach marze­nia. Zdjął go żal, a potem przyszła pasja. Zna­mienna ciemna pręga wystąpiła mu na czoło. Nie panując nad sobą, huknął pięścią w stół z całej siły.

Po co to było sprzedawać, psiakośćl

Rejent uśmiechnął się pobłażliwie.

ha, szwagrowie pańscy upierali się przy działach. Szanowny pan był nieletni, trzeba było sprawę załatwić formalnie.

Oni przecież dostali posagi.

Tak ciepłą ręką... Tak—ciągnął rejent— istotnie panny dostały coś tam, ciepłą ręką. Nie­boszczyk pan sędzia, póki żył, umiał rzucić kilka­

dziesiąt tysięcy na prawo, na lewo... file to się nie liczy. Do spadku według kodeksu wszystkie dzieci jednakowe mają prawa. Ś. p. sędzia umarł niespodziewanie. Ten nagły wypadek, pan wie... Interesy były nieuregulowane, majątek obciążony.

file po co było sprzedawać, fabrykantom— protestował jeszcze Jerzy.—Po co zaprzepaszczać taką piękną siedzibę?

Ten sam uśmiech pobłażliwej wyższości zai- grał na pulchnej twarzy rejenta. Widział on, że ma przed sobą młodzieńca niedoświadczonego, któ­rego mógł by zbyć jednem urzędowem słowem, ale uważał za wskazane wtajemniczyć go łaskawie w arkana spraw finansowych.

Widzi pan—mówił tonem profesorskim— zrobiło się to konieczną siłą rzeczy. Jeżeli pan pozna warunki przemysłowego rozwoju naszego miasta, to przekona się pan osobiście, że musi ono przeć w tym właśnie kierunku, to jest ku stronie południowej. Matnia wyciąga się wzdłuż szosy Górnickiej, która po trochu zamienia się na wspa­niałą, wielkomiejską ulicę. Z czasem Huszcza złą­czy się z miastem i będzie stanowiła niejako jego przedmieście. Już dziś odprzedajemy tam niektóre place na łokcie, nie na morgi.

Pan?

Tak, to jest... Mam pewien udział w to­warzystwie „Sfinks“—nabyłem kilka akcji.

Ach, tak?

Właśnie. Wobec tego zrozumie pan, że prowadzenie gospodarstwa rolnego w tych kombi­nacjach nie mogłoby się żadną miarą kalkulować, i że grunta tem samem podskoczyły w cenie nie­słychanie. Skoro tedy przyszło do sprzedaży, to­warzystwo nabyło Huszczę w ogólnym szacunku za ośmkroć sto tysięcy rubli.

Jerzy wybuchnął złym śmiechem.

I z tej sumy na mnie wypada jakieś je­denaście tysięcy?

Jedenaście tysięcy ośmset siedmdziesiąt dwa ruble, kopiejek czterdzieści pięć — poprawił rejent.

Djabli. Nie chcę podejrzewać moich sza­nownych opiekunów, ale...

I dobrze pan czyni — poderwał śpiesznie rejent.—Dobrze pan czyni—mówił surowo—nikogo podejrzewać nie ma pan najmniejszej słusznej ra­cji. Mogę panu zaręczyć, że zarówno pan Swiesz- ko, jako też obydwaj pańscy szwagrowie, to ludzie najlepszej wiary i woli. Zresztą ma tu pan ra­chunki z opieki. Wszystko w najdoskonalszym po­rządku, wszystko najskrupulatniej zaksięgowane i poparte dowodami.

Wyciągnął z aktów garść papierów.

Ot same rachunki profesora Jakowicza wynoszą blisko dwanaście tysięcy.

Łajdak—syknął przez zęby Jerzy — mo­rzył mię kanalja głodem.

No czyż być może?

Może.

Rejent rozłożył ręce, gestem człowieka, któ­ry za czyn jakiś składa ze siebie wszelką odpo­wiedzialność.

Ha, różni są ludzie —zauważył filozoficz­nie — ale rachunki są w porządku, może pan sprawdzić pozycja po pozycji.

Nie dbam.

Machnął szeroko ręką i ujął pióro.

Gdzie mam podpisać? @©©©©©©©©©©©©©©©©©©©©©©©

Jedenaście tysięcy rubli to nie majątek, to nawet nie pieniądz, to poprostu nic, jeżeli chodzi

o jakieś poważniejsze plany na przyszłość. To dobre, ażeby się przez parę miesięcy zabawić we­soło, a potem stanąć bez żalu do wyrobnictwa na całe życie. Tego samego zdania był Chodzie.

Odprawili niepotrzebny już powóz i zasiedli w restauracji hotelowej do omówienia przy butelce planów przyszłości.

Nie dbam—wołał Jurek z fantazją.

fi miał fantazję bajeczną. Czuł w sobie ja­kieś siły niepożyte, jakąś ogromną, nieograniczoną potęgę, jakiś szalony, niehamowany impet. Lubił on nadewszystko szeroki gest, śmiały rozmach, ży­wiołową bujność, a nienawidził tchórzliwej oględ­ności i drobnomieszczańskiego wyrachowania.

Nie będę przecież ciułał grosz do grosza, jak straganiarka i jak straganiarka odejmował so­

bie od gęby, żeby na czarną godzinę coś zostało. Gwiżdżę na czarną godzinę. Puszczę bez troski, czego mi papa jeszcze wspaniałomyślnie puścić nie zdążył, czego mi jeszcze szwagierkowie do reszty nie rozdrapali, a potem... zobaczymy.

Tego samego zdania był i Chodzie.

Bo prawda, po co myśleć co potem bę­dzie, kiedy się ma lat dwadzieścia jeden i jedena­ście tysięcy rubli w kieszeni.

Ostatecznie pójdę gdzie za ekonoma.

Jerzy wierzył w swój charakter i wierzył

mocno, że się w żadnym wypadku nie ugnie nizko przed losem.

Nie dbam. Byle zachować w niepokala- niu rycerski pióropusz biały, byle utrzymać ton do­stojny gentlemana, reszta głupstwo. Machnę się do Paryża — mówił z zapałem, którego napięcie podnosiła znakomicie druga już butelka doskona­łego burgunda — machnę się do Paryża i spławię się w użyciu po uszy.

Pod tym względem jednak Chodzie odmien­ne miał mniemanie. Na wzmiankę o Paryżu wy­krzywił usta pogardliwie.

Z czem? Z tą drobnostką? Po co?

Bawić się.

Phi. Zginiesz, jak ruda mysz pod miotłą. Co znaczy jakieś głupie jedenaście tysięcy na Pa­ryż. Przetłomaczywszy to na franki, to uczyni...

Myślisz, że nie znać by mię było w Pa­ryżu?

Mój drogi — wykładał tamten — jakie ty masz jeszcze zaściankowe pojęcie o stolicy świata. Toż tam miljony siąkną, jak kropla w morzu i nikt na to najmniejszej uwagi nie zwraca. Co innego w naszej Warszawce.

Chodzie znacznie starszy od Jerzego, miał też niewątpliwie znacznie więcej doświadczenia. Mieszkając w Warszawie od lat kilkunastu, znał miasto i miał w tej mierze wiele do powiedzenia. Rzeczywiście przeniknął on tajemnice życia war­szawskiego do głębi i umiał je przedstawić ze strony tak ponętnej, że Jerzemu oczy zaświeciły pragnieniem poznania tego życia rozkosznego w ca­łej pełni.

Niech tam — zdecydował. — file powiedz otwarcie czy znać tam mię będzie choć trochę — zapytał z całą prostoduszną naiwnością.

Twarz Chodzica wykrzywiła się dziwnym gry­masem. Przymrużył małe oczki i patrzył przed siebie w sposób enigmatycznie szelmowski. Pod rzadkim, jasnym wąsem warga drgać mu zaczęła niby od powstrzymanego sarkastycznego uśmiechu. Tego jednak Jerzy zauważyć nie umiał, owszem z całą swoją dziecięcą ufnością dopytywał się w dal­szym ciągu.

No, powiedzl Zadam szyku, co? Zwró­cą na mnie uwagę, co? Powiedz: Drynda na gu­mach na całą dobę, pierwszorzędne restauracje, kobietki?

Phi... Jeżeli pozwolisz mi się pilotować bez zastrzeżeń, jeżeli mi zaufasz we wszystkiem bez ograniczeń...

Jerzy wyciągnął rękę gestem uroczystym.

Uścisnęli się. Chodzie sięgnął po kieliszek, jakby w tej chwili uczuł potrzebę pokrycia wzru­szenia wewnętrznego jakąś czynnością zewnętrzną.

Tak—cedził jakby od niechcenia—mogę pokierować twoimi krokami, ażebyś nie płacił fry­cowego, bo to jest nieprzyjemne i w bardzo złym tonie. Zostanę twoim mentorem.

Właściwie mówiąc, to menterował mu już od kilku tygodni, nie odstępując prawie na krok je­den. Poznali się właśnie niedawno u pana Kar- wickiego w Stodołach, gdzie Jerzy był na prakty­ce gospodarskiej, a dokąd Chodzie przyjechał w cha­rakterze pośrednika w jakiejś sprawie, o której nie chciał się bardzo rozggdywać. Miała to być misja wielce poufna, jakoż zamykali się kilkakrot­nie sam na sam z panem domu w jego kancela- rji i konferowali w najwyższej tajemnicy po parę godzin. Poza tem siedział sobie w Stodołach, jak u pana Boga za piecem; jadł, pił, spał, to zno­wu włóczył się z kąta w kąt i bynajmniej mu się z wyjazdem nie spieszyło. Z Jerzym z początku widywali się tyle tylko, co przy stole — na obiad i na kolację, praktykant bowiem, tak czas miał szczelnie od świtu do nocy przy gospodarstwie za­jęty, że go nie wiele na konwersacje towarzyskie pozostawało.

Pan Karwicki doskonały rolnik, gospodarz za­wołany, trzymał się zasady, ażeby nie przyjmować do siebie praktykantów bezpłatnych.

Nie chcę — mawiał—paniczów, liberbaro- nów, którzyby mi się wałęsali popróżnicy po obej­ściu, bałamucili dziewczęta folwarczne i dezorgani­zowali całą służbę. W gospodarstwie musi być ład i karność. To też jeżeli zdecydował się do majątku swego wziąć młodzieńca na praktykę, wyznaczał mu pensję niewielką, ale też stawiał wymagania, jak każdemu innemu z płatnych ofi­cjalistów. Młodzież obywatelska godziła się na te warunki i chętnie garnęła, gdyż wysoko sobie ce­niono pracę pod przewodem takiego, jak Karwicki agronoma, i w tak świetnie, jak jego, zagospoda­rowanym majątku. Zgodził się na to i Jerzy. Jak­kolwiek tego nie potrzebował, dostał odrazu dzie­więćdziesiąt rubli pensji rocznej, ale za to budzo­no go bez ceremonii skoro świt i musiał siadać na koń, choćby mu się to najmniej podobało. Wie­czorem zmęczony całodziennem łachaniem po po­lach, walił się, jak kłoda na łóżko i zasypiał nie­raz razem z kurami.

Wobec tego łatwo zrozumieć, że pomimo, iż Chodzie przeszło dwa tygodnie siedział w Sto­dołach, nie porozumieli się dotąd bliżej z młodym praktykantem. Zdarzyło się raz, że zjechało na wieczór do państwa Karwickich mnóstwo osób, z których część musiała zanocować. Nie wystar-

Dobra krew.

2

czało pokojów gościnnych, zaproponowano więc Jerzemu, ażeby Chodzica zabrał do siebie.

Na podwórzu, tuż za ogrodzeniem parkowem wznosiła się obszerna oficyna, przeznaczona dla dwóch rodzin, którą w obecnej chwili zajmowali dwaj kawalerowie. Mieszkał tam mianowicie rząd­ca pan Korabiewicz i praktykant Jerzy. Obydwaj byli na stole dworskim, kuchnie więc i kilka ob­szernych pokojów stały pustkami. Było zatem miejsca dosyć. Chodziło tedy o jakie takie lego­wisko, a właśnie w pokoju Jerzego, prócz łóżka, stała obszerna otomana. Tę to otomanę zajął praktykant, odstępując gościowi własnego łoża.

Wtedy to, leżąc na swoich posłaniach i ga­wędząc długo w nocy, młodzi ludzie otworzyli przed sobą serca, a raczej Chodzie otworzył Jerzemu oczy na jego własne położenie. Wtedy to z po­gardliwym uśmiechem wyszydził młodzieńca, który w najpiękniejszym rozkwicie dni swoich pozwolił wprząść się do kieratu wulgarnego ekonomstwa, jak ślepa, rachityczna szkapa. Wtedy to, dowie­dziawszy się, że Jerzy kończy właśnie rok dwu­dziesty pierwszy i ma podnieść sumę spadkową, ofiarował mu się z pomocą i radą. Jakoż rze­czywiście, poświęcając wszystkie inne swoje spra­wy, służy mu najuprzejmiej swoją znajomością sto­sunków i doświadczeniem. Przyjechał z nim do Matni, jakkolwiek nie ma tu żadnych interesów osobistych.

Jerzy umie być wdzięczny. Umie on, jak

silnie wrogów nienawidzieć, tak równie mocno i go­rąco ukochać przyjaciela.

Od rejenta przyszedł pełen goryczy i wście­kłości. Nie zdawał sobie dokładnie sprawy, czuł jednak, że padł ofiarą jakichś machinacji niezbyt lojalnych, czuł intuicyjnie, że wyrządzono mu krzyw­dę. Przyszedł tu z marsem na groźnie zsuniętych brwiach czarnych, a piękne jego czoło przecinała ciemna pręga gniewu. Oczy ciskały złe ognie. Teraz rozrzewnia go myśl, że znalazł jedno serce życzliwe.

Chłopie, daj pyska I Rzucili się sobie w objęcia.

Gdym ostatniego postradał cekina,

I gdy mnie chytra zdradziła niewiasta..

ciśle biorąc, Jerzy nie miał bynajmniej słusz­nej racji uskarżać się na zdradę niewie­ścią. Owszem, wprost przeciwnie. Cho­ciaż istotnie sprawa cekinów przedstawiała się już jak najgorzej, chociaż stanu rzeczy wcale nie miał zamiaru ukrywać, Mitka uwiesiła mu się u szyi i słyszeć nie chciała

o rozstaniu.

Była to scena zgoła nieprzewidziana i w naj­wyższym stopniu nieprzyjemna. Poprostu wytrą­ciła go z równowagi i, poraź pierwszy może w ży­ciu, zmusiła do poważniejszego zastanowienia się nad krokiem, jaki miał przedsięwziąć.

Jerzy ze swoją sumką bawił się w Warsza­wie krócej, niż przypuszczał. Zaledwie pięć tygo­

11

dni ubiegło, a już dno kasy przeświecać zaczęło dość natrętnie. Nadmienić wypada, że zjawisko to powitał jak przykrą niespodziankę, jako rzecz na razie przynajmniej nieoczekiwaną i z tego po­wodu nie mógł obronić się uczuciu melancholijne­go przygnębienia.

Do djabła. Czas przemknął, jak z bicza strzelił. W rezultacie nikogo nie olśnił, nie zadzi­wił, nikomu nie zaimponował, choć w gruncie rze­czy bawił się intensywniej, niż to sobie wyobrażał. Ale bo też rzeczywiście, dzięki Chodzicowi, wpadł odrazu w kompanię wyborową. Otoczyli go chłop­cy mili, sympatyczni, weseli, pełni humoru, dowci­pu i fantazji. Znali oni arkana życia wielkomiej­skiego do najtajniejszych zakątków i, doprawdy, z niesłychaną pomysłowością umieli poprowadzić akcję rozkosznego zabijania czasu, którego kres, niestety, Jerzy zobaczył bliżej niż tego pragnął.

Co prawda szarpnęli go trochę przyjaciele na gotówkę, co w kosztorysach zabawy zgoła nie było przewidziane. Po za tem niepotrzebnie dał się wciągnąć kilkakrotnie w dość wysoką grę ha- zardowną.

Ach, ten Chodzicl No, stało sję.

Pomimo arcymelancholijnego nastroju nie po­grążał się jednak w rozpaczy.

Nie dbam, a z tonu, psiakość, nie spuszczę.

Zgóry przecież postanowił, że skoro „ostat­niego cekina postrada“ pójdzie gdzie bodaj za eko­noma. Uświadamiał sobie dokładnie, że z posta­

nowieniem tym podobny był trochę do tego chło­paka z bajki, który wybiegał na mróz bez czapki i wołał: „na złość matce, niech mi uszy zmarzną".

Komu on robił na złość? nie wiedział. Czy szwagierkom kochanym, czy dalszej rodzinie, któ­ra się prawdopodobnie niebardzo jego osobą inte­resowała? To pewna tylko, że wtedy, skoro wy­szedł od rejenta z odrobiną pieniędzy, która sta­nowiła całą pozostałość z dawnych majątków oj­cowskich, uczuł do nich nienawiść tak okrutną, że gotów je był rzucać garściami w błoto uliczne. Zdawało mu się, że z chwilą, kiedy wyda ostatni grosz z tej nikczemnej sumki, zamknie wszelkie rachunki z przeszłością i wobec przyszłości stanie swobodny i niezależny.

Krzywda! Wziął czort Iwasia, naj bere i kołysku.

Słowo krzywda huczało mu w głowie na­trętnie. Widział krzywdę w tem wykwitowaniu go z dziedzictwa błahą kwotą dwunastu tysięcy rubli, trwonił więc je, ażeby wszelkie nici, wiążącego z tem... szelmostwem, pozrywać.

He, he. Szkoda tylko, że nieprzeciągnę- ło się to nieco dłużej.

W gruncie rzeczy dobrze mu było w mieście.

Ha, trudno. Trochę prędzej, trochę później...

Zapanował nad sytuacją. Nie oglądał się już

za siebie, lecz skrupulatnie obliczył, co jeszcze ma przed sobą. Pozostało tam w pugilaresie kilka setek.

Zmiatam. Prysnę im, jak bańka mydlana, fini się spostrzegą kiedy i jak.

Ułożył, że jutro zaraz wyjedzie. Dziś jeszcze wyprawi kolację pożegnalną, a potem... Zajrzał do rozkładu kolejowego.

Mita, jutro o czwartej minut czterdzieści dwie po południu wyjeżdżam.

Dokąd?

Tymczasem na wieś.

Na długo?

Na długo.

Nie wrócisz?

Nie.

Zawracanie.

Nie chciała wierzyć. Rozumiała dobrze, że charakter stosuku ich nie wymagał jakichś szcze­gólniejszych względów, nie mniej przecież nie przy­puszczała, ażeby chłopiec ten mówił z nią o roz­staniu na serjo takim tonem, jakim zamawia się obiad w restauracji.

No, nie—przecież tego nie robi się w podob­ny sposób.

At, kawały, kawały, jak Bozię kocham.

Wmawiała w siebie jeszcze, że nie wierzy

w „głupie żarty“, ale ogarniać ją zaczął widoczny niepokój. Broda jej się trzęsła, a oczy zachodziły łzami.

No, powiedz?

Trzeba— rzekł Jerzy z mocą. — Trzeba, nie ma na to radyl Muszę.

Wybuchnęła płaczem gwałtownym.

Nie, nie, ja ciebie nie puszcę.

Jerzy spochmurniał. Przelotny stosunek — stosunek, który, wedle zapewnień Chodzica, miał stanowić tylko jeden z numerów programu zaba­wy, przemienił się niewątpliwie na węzeł jakichś trwalszych sympatji, czy przywiązań. Węzła takie­go już się nie rozplątuje łatwo i w każdej chwili, jak sznurowadła u trzewików, ale go trzeba prze­ciąć ostrym nożem operatora. Oczywiście Jerzy nie zawaha się przed operacją, ale pragnąłby, aże­by była jak najmniej bolesna i krwawiąca. Poza- tem musi być względem dziewczyny lojalny, na co zresztą ona zachowaniem się swojem najzupeł­niej zasługuje.

Rzeczywiście konduita jej jest całkiem od­mienna, niż tych wszystkich pięknych i postrojo- nych kobiet, jakie, dzięki Chodzicowi, spotykał na wesołych kolacyjkach. Miały one jakąś przekor­ną pasję popychania mężczyzn do nadmiernych, rujnujących a bezcelowych wydatków, jakąś sza­tańską rozkosz niszczenia i psucia wszystkiego, co znajdą pod ręką. Zamawiają sobie najdroższe po­trawy, a potem je nietknięte odsuwają, tłuką szkło, rysują lustra brylantem pierścionka, rozlewają po podłodze wina i likiery.

Mita wprost przeciwnie. Jest sobie, jak ma­ła, dobra gosposia, która myśli o drobnych oszczęd­nościach domowych. Zwłaszcza okazuje szczegól­niejszą troskę o interesy Jerzego. Nieraz, choć

sama podniecona szampanem, wszelkiemi siłami powstrzymywała go od szalonych wybryków roz­rzutności.

Dosyć, dosyć I Warjatl Po co ty taki ciężki grosz tkasz w tych drapichrustów. Hołota— mówiła mu na ucho—nie ma się dla kogo rujno­wać.

Wodziła za nim niewolniczym, pokornym wzro­kiem.

W kompanii oddawna powtarzano uparcie, że się Mitka w Jerzym zakochała na zabój.

Kochanie, miłość! Wielkie słowa!

On to sobie zupełnie inaczej wyobrażał. Wprawdzie sam o porzuceniu Mity nie mógł my­śleć bez pewnego rozrzewnienia, ale czuł w sobie dosyć siły męskiej na zduszenie wszelkich niepo­trzebnych sentymentów. Łzy dziewczyny wywołu­ją zgoła niepożądane komplikacje.

Objął ją czule ramieniem i głosem łagodnym, pełnym perswazji przekładał.

No, no, mała, zastanów się. Przecież nie wyobrażałaś sobie, że będziemy razem żyli wiecznie. To się musiało skończyć.

Fi wiem, wiem — łkała żałośnie—ty mnie masz za... taką. Ale ja taką nie jestem. Ja jes­tem inna, ja cię kocham i nie można mię tak od­pędzać od siebie jak psa, który się już naprzykrzył swoimi karesami. Ja ciebie kocham, przywiązałam się. Co ja temu winna, już taka jestem.

I ja ciebie, Mita... lubię, bardzo lubię. I mnie niezmiernie przykro opuszczać ciebie. Ale trudno. Będę z tobą otwarty, przyznam się. Słu­chaj: wydałem wszystko, jestem bez pieniędzy.

Gwiżdżę na twoje pieniądze.

Tak, ale trzeba żyć. Jakże chcesz, aże­bym siedział w Warszawie, nie mając na utrzy­manie, bez dochodów, bez zarobków... Oto wszyst­ko, co mi zostało.

Wyrzucił na stół z pugilaresu garść bank­notów.

Wszystko, co mi zostało—ciągnął z gorz­kim nieco uśmiechem — na całą moją dalszą wę­drówkę życiową. Przyznasz, że nie wiele?

Mój drogi — rzekła poważnie Mitka—za takie pieniądze niejeden w Warszawie utrzymuje rodzinę przez rok cały. To. nie to. Tylko ty mnie nie kochasz. Człowiek, który kobietę kocha, po­trafi coś dla niej poświęcić. Potrafi wyrzec się swoich ambicji, swoich fanaberji. T\ tobie wstyd przed nimi, przed tymi facetami, którzy są ciebie nie warci. Wiesz, powinieneś zerwać z tym obrzy- dliwom Chodzicem, który cię wyzyskuje na każdym kroku, z tym Lolem, który jest także porządny na­ciągacz, z tym wybrylantowanym żydkiem, który ci co drugie słowo mówi: „dziedzicu“, żeby sobie nadać większego blasku. Wiesz, to wszystko ra­zem wzięte, to jest taka kanalja, że się schylić nie warto, ale ty ich wolisz niż mnie. Wiem. Cóż ja jestem? Kupiłeś mnie sobie, zapłaciłeś... I Cho-

dzicowi zapłaciłeś... za pośrednictwo—dodała z ja­kimś strasznym zjadliwym sarkazmem.

Mita, proszę cięl—przerwał surowo.

O, tak, taki Znam tego pana... Ha, ta­ki nasz los. Trudno. Żeby się człowiek przywią­zał, jak ten pies, żeby się u nóg czołgał, żeby wył z bólu i rozpaczy... Idź precz.

IA ita, dziecko I

Nie, ty mnie nie kochasz, ty mnie nie możesz kochać.

Owszem.

Nie.

Jerzy uczuł nagły przypływ rzewności. Zdjęły go żal i litość nad tą dziewczyną, która pomimo wszystko zachowała w wyrazie twarzy jakąś dzie­cięcą niewinność, a w oczach miała tyle przywią­zania i poczciwości. Otoczył ją mocniej ramieniem i przycisnął czulej do piersi.

Owszem, Mita, Mituchna, kocham cię bardzo, bardzo.

Podniosła głowę i patrzyła mu prosto w oczy.

Powtórz.

Kocham.

Klasnęła w ręce z radości.

No to dobrze, to już wszystko dobrze.

Jerzy w najczulszych pieszczotach nie użył

dotąd nigdy tego słowa. Nie powiedział on zresz­tą dotąd tego słowa żadnej kobiecie. Kochał się wprawdzie okropnie, szalenie, do utraty pamięci w pani Hali, ale kochał beznadziejnie. Wzdychał

do niej z daleka, jak do świetnej gwiazdy, błysz­czącej wysoko na firmamencie, ale jednym gestem, jednym spojrzeniem oczu nie zdradził trawiących go uczuć.

Zbliżał się do niej, jak do świętej, z jakąś niewypowiedzianą pokorą i skupieniem i tylko w naj­głębszych tajniach swej duszy powtarzał z zachwy­tem to czarowne zaklęcie. Jeżeli wyrwało mu się ono na usta i uskrzydlone leciało cichym szeptem w przestworza, to słyszała je jeno noc ciemna i stare drzewa w parku. Kiedyś, nie panując nad rozpierającym duszę uczuciem, słowo to i imię jej kochane rzucił pełnym głosem w głuchym lesie, aż echo niosło je od sosny do sosny w dal nieu­chwytną. Ale wnet zląkł się swojego zuchwalstwa i jechał dalej milczący, zamknięty w sobie, choć wyobraźnia płonęła ogniami pragnień nieziszczalnych.

Ach, fatalnel Skończyło się. Nie chce i nie może o tem myśleć, ale wierzy, że słowa „ko­cham", nie wolno używać nadaremno. Mita po­znała go z tej strony. Wogóle wiedziała, że Ju­rek na wiatr nic nie mówi, i na słowo jego li­czyć można, jak na weksel, wystawiony przez naj­solidniejszą firmę. Wydobywszy to wyznanie, zro­zumiała, że zdobyła atut, z którym partję wygra napewno.

Nie ujdziesz mi, mój ty drogi, kochany chłopcze.

Nie bardzo też była przejęta przygotowania­mi do kolacji pożegnalnej. Owszem, niech się

z nimi pożegna I to raz na zawsze. Chodziło jej tylko o to, ażeby możliwie zmniejszyć ekspensy. Jerzy zaś, miał sobie za punkt honoru na jotę zwykłej stopy nie obniżać. Ma nic się tedy zdały wszelkie próby zredukowania skali przyjęca, skoń­czyło się na tem jedynie, że Mita sama nie chciała pić szampana i likierów. W rachunku ogólnym była to jednak oszczędność tak nieznacząca, że do­prawdy niepotrzebnie naiwna dziewczyna odmawiała sobie tej przyjemności.

Wyjazd Jerzego, właściwie mówiąc, w kom­panii nie zrobił silniejszego wrażenia. Wiadomość

o tem przyjęto jako rzecz oczekiwaną. Chodzie zbyt dobrze znał stan materjalny przyjaciela, aże­by nie wiedzieć, że cała eskapada ma się ku koń­cowi. Zawczasu też pomyślał o przygotowaniu dla wesołego towarzysza jakiegoś miłego upominka od przyjaciół. Była to wspaniała srebrna papierośni­ca ze złotymi odpowiednio emaljowanymi herbami, tudzież podpisami wszystkich uczestników tych kil­kutygodniowych zabaw. Mita herbu swego... nie znała, to też, zamiast tarczy heraldycznej, widniało nad jej podpisem misterne, z krwawnika wyrobio­ne serce, złotą strzałą przeszyte.

Chodzie podobno cały dzień przesiedział u jubilera, pilnując osobiście grawerów, ażeby pa­pierośnica była na wieczór gotowa. Przyniósł ją też ze sobą na kolację i przy deserze, wręczając upominek zbiorowy Jerzemu, wystąpił z odpowied­nią oracją.

Skoro musimy cię utracić, przyjacielu dro­gi... zaczął z patosem, skoro, opuszczasz nasze miasto.

Kawały, kawały — szeptała Jerzemu na ucho Mita.—Kawały z tem opuszczeniem, jak Bo­zię kocham.

Najwidoczniej nie wierzyła w możliwość ta­kiego faktu.

Wrócili do domu nad ranem. Około połud­nia Jerzy zerwał się z łóżka i zabierał do pako­wania rzeczy.

Był zły i rozdrażniony. W ustach miał przy­kry niesmak po nadmiernych libacjach, a w całem jestestwie swojem jakiś niesmak moralny po tem całem wczorajszem zebraniu. Przekonał się, że z tej całej bandy nikt go tam właściwie nie żałuje. Istotniej nie potrzebuje, że wszystko to razem ro­biło wrażenie jakby odprawiali go z kwitkiem, jak osobistość, po której się już więcej niczego spo­dziewać nie można. Wręczyli mu składkowy pre­zent, na który wydali zapewne kilkadziesiąt rubli, ale to już wszystko. Żadnego żalu, żadnej sym- patji.

Ma, skwitowali się. HołotaI

Jest to może efekt tego stanu depresji, jaki następuje po nader intensywnej zabawie, ale wszys­cy ci przyjaciele wydają mu się w tej chwili dziw­nie mami, niezabawni nawet i nieciekawi. I rze­czywiście tylko myśl rozstania się z Mitą sprawia przykrość prawdziwą.

Biedna dziewczyna I

Z tern wszystkiem nie ulegnie wszakże sła­bości i nie da się zatrzymać dłużej w mieście ani chwili. Jest jednak w najgorszym humorze. Klnie siarczyście, przerzucając stosy garderoby. Kopnął z pasją krzesło, które stało mu na drodze.

Jezus Marjal

Obejrzał się. Mita wysunęła z pod kołdry głowę i patrzyła na niego wielkiemi, przerażonemi oczami.

Co ty robisz?

Pakuję się.

Więc to prawda?

Prawda.

Nie może być. Nie, nie, to być nie mo­że. Ja... ja... ja tego nie przeżyję.

Także coś nowego I

Nie przeżyję, słyszyszl Dosyć już mam tej nędzy, tej hańby, tej obrzydliwości. Myślałam, że nareszcie... Spotkałam człowieka... Pierwszego człowieka... Nie, niech się co chce dzieje, ja bez ciebie bym nie mogła... Ja w tej chwili... słyszysz, ot w tej chwili...

Szybko, jak myśl, wyskoczyła z łóżka i chwy­ciła rewolwer Jerzego, leżący na stole. Posko- czył i wydarł jej broń z ręki.

. — Szalona, co robisz?

Pochwycił ją atak nerwowy. Zanosiła się od łkań, jęków i krzyków beznadziejnych. Drgała konwulsyjnie całem ciałem. Po chwili zaczęła się

uspokajać i, wtedy otoczywszy go splotami ramion białych, cisnęła się do jego ramienia mocno, gwał­townie, z jakąś rozpaczną trwogą, jakby w obawie, że się jej nagle wymknie z uścisku i utraci ko­chanka na zawsze. Pełzała mu po piersiach wę­żowymi skrętami swego elastycznego ciała, okry­wając bezpamiętnymi pocałunkami czoło, usta, dło­nie. Czuł na rękach rzęsiste, gorące łzy i gorące warg jej pieczęcie.

Osunęła mu się do nóg w prostracji.

Co robisz—ty?

Ujął ją w ramiona i podniósł z ziemi.

Co robisz, dziewczyno? Upamiętaj się.

A nie pojedziesz?

Jerzy ujął się rozpacznie za głowę.

Boże, Boże, co począć? Co ty sobie wyobrażasz? Czyż my możemy pozostać tak wiecznie razem?...

Ach, kto tu mówi o wieczności?

Więc?

Ale mi nie pozwól zginąć zaraz... natych­miast, w chwili, kiedy... zdawało mi się, że, że...

Nowy wybuch płaczu zatamował jej słowa. Jerzy czuł, że słabnie w postanowieniach swoich. Opadł bezsilnie na krzesło.

Co począć, co począć?

Zapukano do drzwi. Jerzy wyszedł i zastał na kurytarzu eleganckiego młodzieńca z jakimś pa­pierem w ręku.

Rachunek za papierośnicę.

Ależ pan Chodzie miał to już, jak zapew­niał, uregulować.

Niestety, przysłał mię z tern do jaśnie pana.

W półotwartych drzwiach ukazała się rozczo­chrana głowa Mity. Oczy jej błyszczały.

A widzisz—wołała z pasją—nie mówiłam ci jakiego to masz przyjaciela. Pobrał od wszyst­kich składkę. Ja sama swoje trzy ruble zapłaci­łam, jak Bozię kocham, fi kanaljal

Jerzy mocno zażenowany, usunąwszy ją de­likatnie, drzwi zamknął.

Wiele się należy?

Dobra krew.

3

an Ignacy Godziemba handlował końmi na wielką skalę, a powszechnie utrzymywano, iż ślubował sobie, ażeby nigdy nikomu nie sprzedać konia bez ukrytego feleru. Było to jego punktem honoru.

Poza tem, oddać mu trzeba sprawie­dliwość, że w całej konduicie życiowej był pod każdym względem zupełnie bez zarzutu. W karty grał, jak skończony dżentleman — zimno, z niesłychanym spokojem i z nadzwyczajną uczci­wością. Było to zresztą drugim punktem jego ho­noru. Z prawdziwą też satysfakcją obserwować można było jego ogorzałe, nieco przekrwione, a zawsze jednakowo pogodne oblicze, choć tracił nieraz sumy stosunkowo wysokie. Żaden muskuł nie zadrgał w twarzy, najmniejsze skrzywienie nie-

\P_

zadowolenia nie zdradzało, że go to cośkolwiek obchodzić może. Nie okazywał też najmniejszych znamion radości, skoro karta poszła szczęśliwiej i zgarniał z przed partnerów kupy złota. Dla nie­go było to tylko zawsze mniej lub więcej dostoj­ną zabawką, którą się też bawił dostojnie, bo bez­interesownie, zarówno wtedy, kiedy w ciągu nocy stawał się nagle niemal zamożny, jak i wtedy, kiedy przy szczególniejszym pechu zgrywał się do ostatniego szeląga.

A miewał pecha, czyli jak nazywał „serje czarne“, dość często. Potem ulatniał się z miasta i wracał po czasie jakimś, z pugilaresem dobrze wypełnionym. Bywało i tak także, że przed ulot­nieniem się takiem pożyczał od któregoś z przy­jaciół niewielką sumę, którą jednak zawsze zwra­cał w terminie z największą akuratnością.

Wogóle w rachunkach był nader skrupulatny i niezmiernie na tym punkcie wymagający. Nie stawić się „na słowo“ uważał za plamę na hono­rze, za plamę też honoru szlacheckiego poczyty­wał zajmowanie się wszelkiem kupiectwem. Istot­nie wierzył najmocniej, że szlachcicowi handel nie przystoi i z pod ogólnej reguły wyłączył jedynie handel końmi, który zresztą nazywał facjendą.

Ściśle biorąc to, łudził się poczciwiec, okre­ślając w ten sposób swoje obecne rzemiosło. Nie­była to bowiem owa facjenda sportowa, kiedy to dwaj amatorowie namiętni wymieniają ze sobą cen­ne okazy, przyczem małe podejście specjalnego

znawstwa strony przeciwnej jest rzeczą dozwolo­ną, a nawet do pewnego stopnia... zaszczytną. Tego rodzaju etyka obowiązuje nietylko koniarzy, ale wszelkich zbieraczy rzeczy osobliwych, jak stara broń, stara porcelana, stare druki, fajki, marki pocz­towe i t. p. To co robił Godziemba, było popro- stu handlem, albo faktorstwem, przy czem nie wa­hał się on podchodzić amatorskiego znawstwa aż do granic najordynarniejszego oszustwa, zwłaszcza, że przez ogromne doświadczenie i istotnie jakieś szczególniejsze zdolności w swym zakresie, zdobył on bezwzględną przewagę nad wszystkimi. Po­znał najtajniejsze arkana sztuki. Umiał on w po­trzebie pogłębić rejestry na zębach, przemalować konia od łba do ogona, albo też tylko dorobić potrzebną gwiazdkę czy strzałkę, starym siwkom zatrzeć ślady gryki na bo|<ach, nadać wywłokom z kieratu ogień i temperament wściekłych cugan- tów. Jednem słowem Godziemba, w sprawie wie­dzy końskiej łączył w sobie umiejętności wetery­narza z doświadczeniem bereitera i tajemniczemi praktykami cygana koniokrada.

Po zatem rzeczywiście posiadał on zupełnie niepospolity dar wrodzony, który uczynił zeń jed­nego z najwybitniejszych w tym zakresie specjalis­tów. Umiał on sprządz czwórkę cugową z po­zbieranych ze wszech stron świata koni, że wy­glądała jakby była od jednej matki i od jednego ojca, w jednej wychowana stadninie.

Leżało to w szczególniejszej właściwości jego

wzroku, a raczej jego wyobraźni, która z nadzwy­czajną ścisłością przechowywała w pamięci kształt i wogóle całą fizjognomję raz widzianego rumaka. Spotkał gdzieś na jarmarku srokacza o charakte­rystycznych łatach, już mu się natychmiast przypo­mniało, że widział w stajni u takiego to a takiego pana klacz łaciatą takiej samej miary, maści i iden­tycznego układu łat na skórze. Kupuje tedy sro­kacza od ręki, a po klacz jedzie dziesiątki mil i póty zabiega wszelkimi możliwymi i niemożliwy­mi sposobami, póki jej ostatecznie dla siebie nie zdobędzie. W rezultacie ma zaprzęg oryginalny, ślicznie dobrany, który sprzedaje trzy lub cztery razy drożej, niż sam zapłacił, kupując każdą sztu­kę z osobna.

To nie dwa konie, to para konil — mówi z przekonaniem, a przekonanie to udziela się oto­czeniu i wywołuje efekt bajeczny.

Pan Godziemba jest na swój sposób artystą. Wkłada w dzieło tyle intuicji, fantazji i gorącego ukochania przedmiotu, że naprzykład dobranie przez niego pary koni jest naprawdę czynem twórczym, w całym słowa tego znaczeniu. Stąd niezwykła w każdym czynie jego moc suggestji. Płacą też zań ludziska kolosalne sumy bez sarkania, co po­zwala artyście ku ogólnemu zadowoleniu żyć sze­roko i wygodnie.

Jest to naturalny porządek rzeczy. Ludzie, z którymi wchodził w interesy, nie żywią nawet

niechęci, jeżeli się czasem okaże, że przez niesły­chane fortele zostali zlekka w pole wywiedzeni. Ma, ha, to majster nielada z tego Godziemby. Przez zachwyt dla sztuki wybaczają mu włas­ną stratę materjalną. On sam zresztą nie kryje się z tem bynajmniej, że sztuką czy sztuczką spra­wie swojej pomaga.

Nie ma wartości absolutnych, są tylko su- bjektywne wyobrażenia o złem i dobrem—powie­działby niewątpliwie, gdyby był filozofem. — Nie istnieje jakaś jedna, niezawodna prawda po za ży­ciem i niezależna od niego, ale jest prawd mnó­stwo, które stwarza człowiek sam sobie w tym celu, ażeby mu dały jaknajwiększe korzyści życiowe.

On jednak filozofią się nie zajmował, nie two­rzył zatem uogólnień teoretycznych, ale w praktycz- nem zastosowaniu pragmatyzm taki demonstrował bardziej obrazowo:

Ostatnio właśnie spotkał w Skaryszewie na jarmarku księdza z Wólki, jadącego parą kaszta­nowatych mierzynków. Konie były niezłe, ale za­pasione, jak kluski, kosmate, z długiemi nieprzy- strzyganemi ogonami, człapały się też ciężko i bez prezencji. Godziemba zaczął zlekka podrwiwać, że to ksiądz proboszcz takiemi wywłokami między ludzi jeździ.

Co to za noga—przebrzydzał, oklepując ręką szkapy—ogon, jak u krowy, świnie nie koniel Ksiądz się stropił. Ogonów nie obcinał, bo czemżeby się tam bydlątka od much oganiały.

\

A że ta tłuste, ha, trudno przecież stworzeniu bos­kiemu garści owca żałować.

Z tern wszystkiem zgodził się proboszcz wol­ski, że gdyby tak się trafiła gdzie para ładnych kasztanków, trochę lepszej miary i trochę forem­niejszych, to kupiłby z największą chęcią, file głównie chodzi, ażeby były kasztany, bo dziwnie iakoś tę maść polubił. Jak się tak pod słońce zaświeci, rzekłbyś czyste złoto kapie: przyzwyczaił się człowiek.

Godziemba klasnął w ręce. .

Doskonale. Za dwa, trzy tygodnie będę miał dla księdza parę kasztanów, jak malowanie.

Niedrogo?

Za psi pieniądz, jak Boga kocham, a szka­py jak ukuł dla księdza proboszcza, słowo honoru.

Myśl ta podobała się księdzu w zasadzie. Za­czął się do niej rozkosznie uśmiechać, a Godziem­ba widząc, że ofiara potrochu się rozgrzewa, po­stanowił rozpalić ją do białości, ażeby ukuć sobie interes wedle woli. Mówił jednak jakby od nie­chcenia.

Tymczasem mógłby mi ksiądz proboszcz sprzedać tę parę człapaków... Jako że jarmark w Skaryszewie jest, póki co, mógłbym może gdzie chłopom okolicznym przehandlować.

Kupiłby pan moje kasztanki?

Phi. Ma się żyłkę... Trudno, natura cią­gnie wilka do lasu. Raz się zarobi, raz się straci.

Po starej znajomości daje księdzu dwieście pięć­dziesiąt rubli.

Ksiądz aż podskoczył na bryczce. Przed kil­ku dniami, żydzi, z którymi traktował o sprzedaż kasztanków, nie chcieli dać więcej, niż po sto ru­bli za konia. Suma tedy teraz zaproponowana — zaproponowana przytem tak nagle i bez odpowied­niego przygotowania ucieszyła księdza do tego sto­pnia, że nie umiał zapanować nad odruchem i ukryć nadmiernego rozradowania. W tej chwili jednak opamiętał się. Wiedział on tyle z teorji handlowej, iż ukontentowania przy załatwianiu in­teresów w żadnym razie okazywać nie należy, owszem trzeba zawsze z miną kwaśną targować się do upadłego, choćby cena ofiarowana przeno­siła najśmielsze nasze marzenia. Wydął więc dolną wargę pogardliwie i wycedzif przez zęby:

Jegomościuniu mój kochany, chyba żar­tujesz, za trzy setki nie oddam.

Ala trafiła kosa na kamień. Wytrawny gracz nie dał się wziąć na taką dyletancką komedyjkę. Przymrużył lewe oko, a prawem filuternie przy­glądał się przez chwilę księdzu, aż ten zmieszany spuścił wzrok na ostatni guzik rewerendy.

Godziemba zaśmiał się na całe gardło.

ha, hal Jegomościuniu kochany, dobro­dzieju mój szanowny, toć wiem, co ofiarowywali ci Mordka Cynamon, Szaja Goldblum i inni.

Trzeba było kapitulować. Ksiądz już bez jednego słowa, lecz gestem wymownym wyciągnął

do kupca swoją pulchną, szeroką prawicę. Ten klasnął w nią z rozmachem swoją dłonią, aż echo klaśnięcia tego niosło się daleko po rynku skary­szewskim i wywołało jakby poruszenie w grupie stojących tam żydków.

Przybili I

Godziemba wypłacił sumę całą gotówką, a te­go samego dnia jeszcze pod wieczór, ksiądz ode­słał mu kasztanki, żegnane nie bez serdecznego wzruszenia.

Wielki koniarz nie wywiódł ich wszakże na targ, ażeby sprzedać, jak zapewniał, chłopom oko­licznym, lecz z partją innych, nabytych na jarmar­ku koni poprowadził do siebie, do Suchodołów, gdzie w rozparcelowanym majątku najmował ob­szerne, murowane stajnie, pozostałe po wspaniałej niegdyś pańskiej rezydencji. Tam zajął się po swo­jemu edukacją proboszczowskich kasztanów. Prze- dewszystkiem wyanglezował je lege artis—poprzy- cinał ogony, grzywy, pęciny, przystrzygł równo ma­szynką; skrobał, golił, malował, rzeźbił, jednem słowem zastosował wszystkie znane sobie tajem­nicze zabiegi kosmetyczne. Potem zabrał się do właściwej poprawy ich zaniedbanego wychowania. Koniska na służbie księżej nie znały bata, ani przy­musu żadnego, dreptały sobie truchcikiem, jak im się podobało, gnuśniały też w bezczynności na do­brych obrokach. Teraz w sprężystych rękach do­świadczonego furmana, zaczęły nabierać nerwo­wości, fantazji, ognia. Po zatem zmuszone do for­

sownego kłusowania traciły na tuszy, co znowu dodatnio wpływało na ich kształty. Wyglądały jak­by smuklejsze i roślejsze.

Już po trzech tygodniach uległy tak radykal­nej metamorfozie, że trudno je było poznać. To też po trzech tygodniach zjawił się Godziemba przed gankiem plebanii z parą eleganckich kasz­tanków.

Konie podobały się bardzo proboszczowi, uważał tylko, że nieco są za małe.

O całą miarę roślejsze od tamtych.

Może...

Ba, z całą pewnością, ja mam miarę w oku—zapewniał koniarz.

Sam zaprzągł konie do bryczki księżowskiej, przyczem umyślnie przełożył podsobnego na miej­sce naręcznego, podsobnego zaś wziął pod rękę i tem jeszcze bardziej zmylił ogólny charakter daw­nej pary. Ale kiedy siadł na kozieł i z impetem objechał kilkakrotnie gazon przed plebanią, a po­tem przed gankiem osadził rumaki, jak wryte, ksiądz nie miał wątpliwości, że skarb zdobywa nie konie.

Jaka cena?

Cztery setki, jak oko.

Nie pomogły targi. Zresztą z tym człowie­kiem niepodobna się było targować. Narzucał swoje warunki z całą bezwzględnością, przyczem kazał sobie jeszcze być wdzięcznym. Cztery setki

przewędrowały tedy z kantorka do grubego pugi­laresu pana Godziemby.

Skoro konie z bryczki wyprzężono, poczła­pały gęsiego, jeden za drugim, wprost do stajni i stanęły jak dawniej przy swoich żłobach. Ksiądz proboszcz zachwycał się zadziwiającą zmyślnością boskiego stworzenia, ale organista sceptyczniej nie­co usposobiony pobiegł za końmi do stajni zbadać przyczyny tego szczególniejszego zjawiska. Zdaje się, iż od razu miał on już pewne podejrzenia. Zachodził szkapom ze wszystkich stron, zaglądał do zębów, obmacywał kopyta. Teraz znalazłszy się sam w stajni zawołał głośno: „Maciuśl“

Wałach odwrócił łeb i zarżał radośnie.

Zawołał: „Kaśka 1“

Kobyłka wyszczerzyła kokieteryjnie do niego ogromne swe zębiska.

Ehel to takil Znają cięl

Pobiegł do plebanii. Właśnie proboszcz z ko­niarzem oblewali interes butelką węgrzyna. Orga­nista, dusząc się od śmiechu, zaczął księdzu da­wać jakieś znaki rękami.

Czego tam?

Proszę księdza dobrodzieja, kiedy bo...

No, mówi

Kiedy... doprawdy, ha, ha, ha... kiedy no...

Godziemba zmarszczył się surowo.

Proszę cię, panie organisto, mów pan, nie żenuj się.

A bo te konie...

Co?

To te same... Te same nasze kasztanki, żebym tak skonania nie doczekał.

Ksiądz przeniósł spojrzenie pytające na gościa.

Hml—mruknął tamten niezadowolony.

No, więc?

Te i nie te.

Jakże to?

fidy te—upierał się organista — te same, jak pana Boga mego szanuję. Te same, juchy, cośmy to je przed czterma laty w Przeremblu, u pana Chłoniewskiego kupili. Ady, w piekle bym poznał, ha, ha, ha—wykrzykiwał, pokładając się od śmiechu. — R to ci dopiero kawał; a to się ksiądz proboszcz nabrałI

Niefortunny nabywca, bezradny i pełen kon­tuzji nalegał.

No więc, panie Godziemba?

Zaraz.

Zamiast odpowiedzi wyszedł. Zaprzągł jeszcze raz konie do bryczki i zajechał przed ganek, a za­jechał z taką furją i impetem, że wszystkie szyby w plebanii zadygotały. Konie parskały i biły nie­cierpliwie ziemię kopytami. Wszedł śmiałym kro­kiem do pokoju, ujął księdza pod ramię i wypro­wadził na ganek.

Proszę cię, księże proboszczu, popatrz sam, czy to są te same bronowłoki, które od cie­bie kupiłem.

Ano, niby...

Te krowy?

No, nie.

Te świnie?

No, nie.

Więc?

fi jednak organista mówi i ja sam teraz widzę...

Że co?

Że te same, tylko... niby inne.

Otóż w tem rzecz. Za to „niby“ zapła­cił mi ksiądz sto pięćdziesiąt rubli i to nie jest, proszę mi wierzyć, bynajmniej za drogo... Owszem robię raczej grzeczność—dodał górnie.

Wsiadł na swój wózek i odjechał pełen god­ności.

® ® ®®®®®®®®®®®®®®®®®®®®®&

Właściwie mówiąc, była to chwila, kiedy już rzeczywiście straszliwie potrzebował pieniędzy, imał się więc środków, jak w aptece nazywają heroicz­nych. Przeszedł był niedawno niezmiernie długą, fatalistycznie upartą „serję czarną“. Przegrywał

i przegrywał bez końca, aż wyczerpały się fundu­sze do dna samego. Nie dość na tem, w nagłej potrzebie pozadłużał się u przyjaciół na mniejsze sumki i to mu spokoju nie dawało. Tracił już nawet potrosze zwykłą swoją pogodę, a co waż­niejsza zaniedbał się nieco w stroju. Mianowicie kamizelka jego biała, jaką stale nosił w świątek

i w piątek, nie miała już tej olśniewającej, niepo­

kalanej czystości, owszem czuć na niej było pe­wien brak starania. Był to objaw niezmiernie sub­telny, poznawało się jednak na nim bliższe koło przyjaciół, którzy też na ucho sobie szeptali, że z panem Ignacym coś niekoniecznie dobrze się dzieje.

W tym stanie spotkał Jerzego, który właśnie przyjechał ze swoją skromną gotówką do Warsza­wy. Zdarzyło się to zupełnie przypadkowo, gdyż pomimo pewnych węzłów pokrewieństwa nie wie­dzieli nic zgoła o swoich egzystencjach. Pan Ignacy wywodził, że „wypada“ Jerzemu rodzono-ciotecz- nym wujem i na tej zasadzie mówił mu „ty“. Mó­wił mu w ten sposób także i z tej przyczyny, że znał go od dziecka, kiedyś bowiem jeszcze, jako zamożny ziemianin, bywał w Huszczy częstym go­ściem. Jerzy nie mógł jakoś zdecydować się na przejście z wujem do bardziej serdecznych stosun­ków i stale tytułował go „panem“. Stosunek taki zbytnio nie raził, gdyż dzieliła tych ludzi znaczna różnica wieku. Pan Ignacy Godziemba miał już dobrze pod sześćdziesiątkę.

Jerzy siedział z Chodzicem przy czarnej ka­wie, kiedy wszedł do cukierni człowiek o bardzo interesującym wyglądzie. Miał on na sobie buty z twardemi cholewami, charakterystyczne, wązkie w kolanach, a wyżej bardzo szerokie spodnie spor­towe z popielatego welwetu, białą kamizelkę pod czarną szewiotową kurtą, niesłychanie liljowy kra­wat, a w ręku pejcz do konnej jazdy. Był to

mężczyzna wzrostu niewielkiego, krępy i przysa­dzisty, z ogorzałą twarzą i szpakowatym, silnie do góry poddartym wąsem. Nogi miał, jak na pra­wego kawalerzystę przystało, mocno pałąkowate, co uwydatniał jeszcze bardziej szczególny krój jego bufiastych spodni, nadając całej postaci niezmiernie typową konfigurację.

Okoliczność ta mianowicie zwróciła przede- wszystkiem uwagę Jerzego.

Bagatela!—zawołał Chodzie—kreatura pi­ramidalnie ciekawa. Zobaczysz.

To mówiąc wstał, przywitał się z przybyłym, a po chwili prowadził go do stolika i wymówił nazwiska.

Syn Wojciecha-Stanisława. Co? — zapy­tał z wybuchem radości kawalerzysta.

Jam jest.

No a pamiętasz, proszę cię wuja Ignasia...

Jerzy istotnie przypomniał sobie tę postać

z dzieciństwa i zdało mu się, że te kilkanaście lat nic w wyglądzie pana Ignacego nie zmieniło.

Padli sobie w objęcia. Po dwóch godzinach wujaszek wziął od siostrzeńca pięćset rubli i tego dnia jeszcze ulotnił się z Warszawy.

Nie podobna było odmówić. Zresztą pan Ignacy przedstawił to tak, że nie pozostawało nic innego, jak wyciągnąć pugilares i wypłacić żądaną sumę.

Daj mi, proszę cię, pięć setek na mie­siąc.

Jerzy, co prawda, nie znał wujaszka z tej strony i nie wiedział, czy ów termin można brać na serjo. Po zatem, przyznaje, że owa kamizelka niezbyt świeża i wogóle pewne opuszczenie w ca­łym wyglądzie usposabiały go trochę nieufnie. Praw­dziwie więc miłą niespodziankę zrobił mu pan Ignacy, skoro ściśle w miesiąc po owym fakcie zjawił się teraz u niego w hotelu ze zwrotem po­życzki.

Był elegancki, wyświeżony, odnowiony od stóp do głowy i pełen jakiejś promiennej radości. Wniósł on im do domu tę radość w chwiji naj­cięższego przygnębienia, to jest w parę godzin po okropnej scenie, jaką Mita urządziła Jerzemu i po tem przykrem doświadczeniu z Chodzicem.

Oczywiście nie chodziło tu o stratę materjal- ną, ale o serdeczny zawód, jaki mu wyrządził przy­jaciel. Rozumiał, że kolacja pożegnalna, jaką urzą­dził towarzyszom swoim, jest istotnem pożegna­niem, choć z miasta, z powodu postawy Mity, nie wyjedzie, przynajmniej nie wyjedzie natychmiast. A właśnie teraz po raz pierwszy w życiu odczuł niedoświadczenie swoje, brak znajomości życia i wię­cej, niż kiedykolwiek potrzebował rady przyjaznej, a mądrej. Od kilku godzin siedział, pogrążony w zadumie, szukając dróg wyjścia. Mita z pod- puchniętemi od płaczu oczami, roztaczała coraz to nowe plany, ale żaden jakoś nie mógł zadowolić Jerzego.

Wszystkie one świadczyły o wielkiej poczci­wości dziewczyny, ale także o jej ograniczeniu i nie­zbyt subtelnych pojęciach moralnych.

Okoliczność ta właśnie doprowadzała Jerzego do rozpaczy. Kocha go, kocha go niewątpliwie bardzo mocno, ale wspólne pożycie z istotą tego pokroju narazić musi mężczyznę na nieobliczalne ewentualności.

Rada pana Ignacego mogłaby być niesłycha­nie skuteczna, zwłaszcza, że teraz dopiero w ca­łej rozciągłości Jerzy poznał energię i dzielność tego człowieka. Miesiąc ten przepędził on niepra­wdopodobnie intensywnie. Przygoda z księdzem z Wólki była w tej epopei tylko jednym, nieco za­bawnym epizodem. Po za tem w tak krótkim cza­sie zdążył on kupić ryczałtem partję braków od huzarów i wywieść ją na targi do Prus, gdzie sprzedał konie pojedyńczo, zarabiając na tem znacz­ne pieniądze. Że następnie handlował tu, tam

i gdzieindziej. Że zna całą Polskę, bo w ciągu opowiadania wymieniał setki nazwisk ludzi i miej­scowości, że jest jednem słowem osobistością nie­zmiernie ustosunkowaną i posiadającą wpływy naj- rozleglejsze.

Mita klasnęła w dłonie z radością.

Widzisz, widzisz Jura, nie święci garnki

lepią.

Przemówiło to do przekonania i Jerzemu. Wytłomaczył sobie, że jednak stanowisko rządcy, a choćby w przyszłości — administratora dóbr cu-

Dobra krew.

4

dzych, nie jest tak znowu arcyponętne, że gdyby miał odwagę rzucić się do interesów, zachowałby niezależność i nie potrzebowałby rozchodzić się natychmiast z Michaliną.

Co potem?... At...

Odwagi chłopcu nie brakowało, ale dopraw­dy najmniejszego nie miał pojęcia, jak się to żyje. Pragnął zasięgnąć od pana Ignacego informacji bardziej poufnych, bardziej w pewnych delikatnych sprawach szczerych i, że tak powiemy, swoich. Prosił go zatem, czyby nie mogli wyjść gdzie na kieliszek i, jako krewni, pogadać otwarcie i swo­bodnie.

A proszę cię, proszę cię, myśl doskonała.

Porwał swoją wspaniałą panamę.

Służę ci.

Mita zrobiła grymas bardzo kwaśny.

o kilku godzinach spędzonych w towarzy­stwie pana Ignacego, Jerzy stał na tym sa­mym miejscu, z którego wyszedł, urodziły mu się tylko w duszy niepokoje i jakby ¡1! 11 j I |j skrzywienie zasadniczej linii jego osobo- |i l l [l wości. Nie znaleziono natomiast zadawa­lającego rozwiązania problematu, jak żyć dalej w mieście z kochającą kobietą, nie mając na życie to gotowych kapitałów.

Jerzy liczył ciągle na stosunki Godziemby po­mimo wszystko, a stosunki tamten miał istotnie nie­prawdopodobne. Skoro weszli do sali hotelu Eu­ropejskiego, rzekłbyś, że pan Ignacy przyszedł tu n a umówioną schadzkę ze znajomymi. Kłaniał się na prawo i na lewo, witał uściskiem kogo na dro­dze bliżej spotkał, wreszcie dalej siedzącym posy­

[P_

łał przyjazne uśmiechy, poparte wymownym cha­rakterystycznym gestem, opiętej w czerwoną ręka­wiczkę, ręki. Podał też dłoń nader życzliwie, choć nie bez odcienia pewnej wyższości, blademu panu, siedzącemu za bufetem. Ten ze swej stro­ny, jakby udostojniony nadspodziewanie tym za­szczytem, zeskoczył pospiesznie z wysokiego stołka, i zgięty we dwoje dotknął końcami palców rąk obu, wyciągniętej ku sobie prawicy.

Moje uszanowanie panu majorowiI Wó­deczka dla pana majora!—krzyknął na subjektów.

Jeden z nich wyciągnął z szafki butelkę ja­kiejś specjalnej Whisky.

Węgórz dla pana majora—komenderował pan zarządzający.

Już się robi—odpowiedział subjekt, przy­prawiając na talerzyku soczyste dzwona jakimś so­sem.

Kiedy po wódce przechodzili do. przygotowa­nego dla siebie w samym rogu sali, stolika, Go- dziemba po drodze przystawał co chwila, rozma­wiając krócej lub dłużej z rozmaitemi osobami. Jerzego niecierpliwiło to trochę, ale tamten uspra­wiedliwiał się ważnością spraw, załatwianych tak naprędce. Przyczem nie bez pewnej chełpliwo­ści wymieniał z kim to mianowicie łączą go tak poufałe stosunki. Mieli to być najbogatsi obywa­tele ze wszystkich stron kraju, wysocy urzędnicy rozmaitych dekasterji, wysokiej rangi oficerowie, ja­kiś słynny inżynier, prowadzący wielkie przedsię-

biorstwa przemysłowe na Kaukazie, jakiś bankier ogromnie wpływowy, wreszcie redaktor najpoczyt­niejszego dziennika.

Pan zna cały światI

Prawie.

Jerzy po tym mimowolnym okrzyku naiwne­go zachwytu, chciał odrazu przystąpić do wyłusz- czenia swojej sprawy, to jest nakłonienia kuzyna, ażeby przez swoje stosunki wyrobił mu możność istnienia w mieście, ale pan Ignacy trzymał już w ręku spis potraw i tak w nim tkwił głęboko pogrą­żony, że niepodobna było narazie nawet myśleć

o rozpoczęciu rozmowy w tej materji.

Po chwili odrzucił kartę z niechęcią.

Głupstwo, proszę cię, wierutne te wszyst­kie wymyślne błazeństwa. Powinno się jadać po­trawy proste. Muszą nam, proszę cię, specjalnie przyrządzić zwykły, najzwyklejszy „Chateubriand". Dalej, łososia z wody, no... i kluseczki z serem. Zobaczysz, proszę cię, jakie tu oni dla mnie robią kluski z serem.

Pan Ignacy był w życiu hedonikiem w całem słowa tego znaczeniu, a hedonizm swój opierał na bardzo zwartym, doskonale skonstruowanym syste- macie filozoficznym. Zapewne nie znał on pism Epikura, ani Lukrecjusza Karusa, nie zgodził by się też na dawne mistrzów pojęcia o rozkoszy, nie mniej przecież zasadniczo w rozumowaniu swem do bardzo podobnych dochodził wniosków. Nie zgodziłby się naprzykład, jak grecki filozof przez

r

trzy dni z rzędu powstrzymywać się od wszel­kiego posiłku, ażeby na czwarty niewysłowioną rozkosz znaleźć w uczcie złożonej... z kawałka białego chleba i kubka czystej, wody źródlanej. Nie, tak daleko nie sięgały wyobrażenia jego o względ­ności doznań zmysłowych, rozumiał jednak dobrze, że głód jest najlepszym kucharzem, a wartość do­brej kuchni uwypuklają znamienne nasze osobiste nastroje. One podnoszą jej zalety, przez zaostrze­nie naszej na nie wrażliwości.

Wykładał to tonem pewnego świadomości ; empiryka, przytaczając na poparcie twierdzenia, ' mnóstwo najbardziej rzeczowych dowodów.

fiżeby zrozumieć, czem jest dobra kuch- j nia—mówił z niesłychany siłą przekonania—trzeba I do niej zatęsknić, trzeba od czasu do czasu po- \ niewierać się, jak ja, po jarmarkach, jadać w ohyd- j nych szynkach małomiasteczkowych, albo poprostu i za cały obiad machnąć kielich wódki i zagryźć kawałkiem suchej kiełbasy. Wiesz, upewniam cię, bajeczna bywa taka nasza sucha kiełbasa z czosn­kiem, zwłaszcza po wódce, takiej, proszę cię, — wiesz, zwykłej, czystej, z butelki... którą otwiera­łem po furmańsku, proszę cię, wysadzając korek przez silne uderzenie flaszką w dłoń.

Tu mlasnął językiem i wykonał ruch, tak do­brze znany dorożkarzom warszawskim.

He, he—śmiał się.—Niemasz pojęcia, jak to smakuje, kiedy się jednym tchem upaliło trzy­dzieści wiorst polskiej drogi na bryczce bez reso-

rów. R potem wszystkiem, proszę cię, dopiero ocenisz należycie czem jest kawał wołowiny, usmażonej w pierwszorzędnej restauracji warszaw­skiej i w zjedzeniu jej odnajdziesz... no co będę w bawełnę obwijał... znajdziesz, proszę cię, roz­kosz i basta.

Garson czekał na zamówienie. Pan Ignacy uskuteczniał to w sposób jakby konspiracyjny. Było w tem mnóstwo jakichś znaków porozumiewaw­czych, półsłówek, niedomówień, domyślników.

Wiesz... rozumiesz... pojmujesz? Jak to dla mnie.

Szczególniejszych zastrzeżeń wymagało obsta- lowanie owych kluseczek. Służący miał do za­komunikowania kucharzowi cały szereg przestróg i wskazówek nieodzownych, ażeby potrawa stała na wysokości wytwornego smaku niezwykłego go­ścia.

Burgunda znosisz?—spytał Jerzego.

Owszem.

Doskonale.

I znowu długa konferencja z garsonem. Zno­wu to same: wiesz, rozumiesz, to dla mnie.

Jerzemu zarządzenia te mniej się podobały, przypominało mu to bowiem Chodzica, który za­proszony na obiad, lub kolację, w ten sam właśnie sposób miał zwyczaj popisywać się znajomi, win i na rachunek zapraszającego zawsze jakąś osobliwie drogą markę wynajdywał. Godziemba jednak całem zachowaniem się swojem sprawiał

wrażenie jegomości, który tu chce odegrać rolę prawdziwego Amfitrjona. Jerzego zaczęło to za­stanawiać i niepokoić. Właściwie on przecież za­prosił starszego kuzyna do restauracji. Dla spraw­dzenia istotnego stanu rzeczy, próbował wyjść z bierności i wystąpił z jakąś osobistą propozycją, ale pan Ignacy wydrwił go, jako dyletanta, niepo- siadającego najelementarniejszych wiadomości o sztu­ce jedzenia. Kazał mu słuchać siebie bezwzględnie.

Jesteś, proszę cię, młody i niedoświad­czony, jako wuj, jako kuzyn starszy, winienem kie­rować twemi krokami na drodze życia, ażebyś możliwie najmniejszym wysiłkiem osiągnął najwyż­szą sumę szczęścia.

Śliczna myśl — zawołał wesoło Jerzy — właśnie chciałem prosić... prosić...

Zawahał się.

Machnij wuja — podszepnął dobrodusznie pan Ignacy.—Hie rozumiem dla czego się żenujesz.

Jerzy uczuł przypływ serdeczności. Wyciąg­nął rękę.

Dziękuje wujowi... Doprawdy, bardzo mi przyjemnie, że mogę... że znalazłem..

Pan Ignacy ujął go za rękę i przyciągnął do siebie.

Ucałowali się.

W tej chwili przyniesiono buljon z jajkiem i pasztecikami. F, stary znawca zaczął wykładać dla czego nienależy jadać zup innych, zwłaszcza

przyprawianych śmietaną. Rozdymają one brzuch, a dżentleman nie powinien nigdy tracić figury.

Jakżebym ja wyglądał, proszę cię, na sio­dle, gdybym do swoich krótkich nóg zaczął brzucha zapuszczać, na sposób piwowarski. Sam sport — mówił dalej — w tych razach nie wystarcza. Po­trzebny do tego odpowiedni system odżywiania się. Cóż mi z tego, że narazie udelektuję podniebienie, kiedy przedwczesna ociężałość ciała zepsuje mi wszelką rozkosz, jaką daje życie. Mam dziś lat pięćdziesiąt pięć (!), a skoczę na najwyższego konia z ziemi, jak wtedy, kiedym miał lat dwadzieścia. Tymczasem spotykam tu, w mieście rówieśników moich, którzy na własne łóżko po schodkach wła­zić muszą.

Roześmiał się szeroko.

Systemat pana Ignacego sięga do najgłębszych zagadnień etycznych.

Jednocześnie z owym „Chateaubriandem“ przyniesiono także butelkę wina czerwonego, uło­żoną w misternie plecionym koszyku. Służący na­pełnił kieliszki.

Wtedy Godziemba z niezwykłą powagą je­den z kieliszków tych podniósł w górę i umoczył wargi w czerwonym płynie. Powtórzył tę czyn­ność raz jeszcze z tą wszakże różnicą, że pociąg­nął haust obfitszy, a po chwili skupionej rozwagi zdecydował, że wino jest to samo, które dać ka­zał, że posiada należytą temperaturę i że zatem da się pić z przyjemnością.

Trącili się.

Podniósł kieliszek w górę i wpatrzony w ru­binowe przezrocze płynu, mówił marząco, jakby do siebie.

Piję wino. więc jestem. Skoro jestem, nie ma śmierci—skoro śmierć przyjdzie, mnie nie bę­dzie. Doprawdy nie rozumiem dla czego ludzie tak wiele ujmują sobie szczęścia przez bojaźń śmierci. Przyjdzie—mnie nie będzie. Bojaźń śmier­ci jest śmiertelnym wrogiem rozkoszy. Ze stra­chu upić się nawet nie można. Nie upije się, słowo ci daję—zapewniał dalej — drab, który się pietra, że w winie znajdzie truciznę. Pamiętam raz — zaczął opowieść swym tonem narracyjnym starych bywalców—pamiętam tedy, proszę cię, sie­działem u Warczów w Malinie kilka tygodni z po­wodu karego ogiera, któregom chciał wycyganić. Właśnie przy kopaniu dołu pod lodownię, tuż za parkiem natrafiano na stary, zasypany oddawna lo­szek. Wiadomo Malina dawna rezydencja, króla Ćwieka pewno pamięta. Sklepienia byty tęgie, masywne, że dziś panowie architekci, takich nie ustawią. Ciągnęły się kurytarze niskie, na prawo i na lewo, ale puste, zasypane jeno gruzem. Pa­trzymy w jednem miejscu, jakby piwniczka. Stało tam kilka beczułek, ale pustych. Szukamy dalej— stoi skrzynka, a w niej gąsiorki wysuwają omszo­ne, zasnute pajęczyną szyje. Dobra nasza I Za­brali chłopi skrzynkę i zanieśli do dworu. Cóż, kiedy na skrzynce namalowana była jakby trupia

główka i dwa piszczele na krzyż złożone. Moi panowie w strach, że to niby jakaś trucizna. Boją się poprostu korka wyciągnąć. Otwieram jeden gąsiorek, a tu jak buchnie na cały pokój zapachem, to powiem ci szczerze, nic równie cudownego pó­ki życia nie doznałem. Jak tu takich delicji nie spróbować...

Nie pijl—wołają—pewno zatrute...

Wypiłem kieliszek... nic. Widząc oni, że mię djabli nie biorą, zaczynają też po trochu po­ciągać, ale ostrożnie, tchórzliwie, czekając ino, kie­dy ich bóle za bebechy ułapią. Tak sobie do gło­wy wzięli ową trupią główkę, tak o tem myślą bez ustanku, że choć przecie wypili dobrze po kie­liszku takiego starego mocarza, ani ich tknęło. Wino pachnie orzeszkiem, że wytrzymać trudno - dolewam raz, drugi, trzeci... Upiłem się, jak bela, i spałem dwanaście godzin bez przebudzenia. Do­piero, kiedym się zbudził zdrów i cały, zaczęli oni pić po swojemu, już bez strachu, że i ich się przez dwadzieścia cztery godziny dobudzić nie można było. Tak, tak—kończył, smakując ze znawstwem burgunda—tak, proszę cię, pamiętaj, niech obawa śmierci nie mąci nam rozkoszy spełnianego kielicha.

Ha, hal—zaśmiał się młodzieniec serdecz­nie—wuj mówi, jak trapista.

Jak prawy epikuryjczyk—poprawił tamten.

Przyznam się, że myśli podobne nie przy­chodzą mi przy dobrym obiedzie, zwłaszcza w do­brem towarzystwie.

Przypuszczam, że myśli podobne nie przy­chodzą ci nawet wtedy, kiedy stajesz oko w oko z niebezpieczeństwem istotnem, bo jak pochlebiam sobie, masz krew dobrą, a przedewszystkiem lat dwadzieścia. Młodość prawa, młodość rzeczywis­ta, o ile nie ma krwi zepsutej dziedzicznie, w śmierć, proszę cię, nie wierzy absolutnie, choć ją uczą

o tem w katechizmie. Ale skoro się skończy pięć­dziesiątkę, memento mori staje u wezgłowia łoża, u stołu biesiadnego i płoszy każdą chwilę szczęś­cia, jeżeli się nie zapanuje nad niem mądrością.

Nie dbam — zawołał po swojemu Jerzy, któremu mocny burgund, rozchodząc się po ży­łach, krew rozpłomieniał i taką fantazją przenikał całe jestestwo, że byłby się w tej chwili sam je­den wybrał na podbój całego świata, gdyby tylko wiedział, w którą stronę uderzyć należy. Czuł w sobie jakieś przemocne szamotanie się ducha, jakiś niepokój wewnętrzny, który go unosi gdzieś w przestworza. Czuł potrzebę jakiegoś czynu ogromnego, a choćby tylko gwałtownego krzyku. Znał u siebie te stany i zrozumiał, że gdyby w po­dobnej chwili zdobywał szczyty Somosierry, nie byłoby to zgoła bohaterstwem. Tylekroć w du­mach swoich gonił szlakami wielkich szarż histo­rycznych. Widział siebie z husarskimi skrzydłami u ramion, to znów schylony na siodle godził smukłą lancą o furkoczącej na wietrze chorągiewce. Parł konia ostrogami...

Ale gdzie uderzyć?

Tego nie wiedział i to było tragedją bujności jego życia. Nie chciał przecież rozbijać luster w gabinetach restauracyjnych. Tak marzył, łacha­jąc jako praktykant po polach na swoim srokaczu, tak teraz pędzi myślą w szalonym impecie na ja­kimś apokaliptycznym rumaku, a w rzeczywistości siedzi w wytwornej restauracji przy suto zastawio­nym stole, obok człowieka, który szczęście swoje odważa dokładnie na czułych szalkach aptekarskich.

Chłód i niesłychany spokój pana Ignacego podnieca go więcej, niż wypite wino. Chciałby tej zimnej równowadze przeciwstawić jakieś pie­kielne rozpasanie się żywiołów. Nie umiał zna­leźć formy właściwej dla wyrażenia istotnej treści swego ducha, a potrzeba namiętnego zareagowa­nia przeciw wywodom tego epikurejczyka, zjawia się z nieodpartą koniecznością.

W braku innego argumentu dość mocnego, przypomniała mu się Mitka ze swoją gorącą, po­chłaniająca pieszczotą. Huknął pięścią w stół sil­niej, niż na to przyzwoitość towarzyska zezwalała i zawołał z przekonaniem:

Nie dbam... największą mądrością jest jeszcze miłość!

Pan Ignacy przymrużył jedno oko, a drugiem patrzył na młodego swego towarzysza, w ten spo­sób, w jaki zwykle mierzył spojrzeniem tych wszyst­kich, którzy go przy targu o konia usiłowali w pole wyprowadzić.

Miłość... jaka, proszę cię, jeśli łaska?

Jerzego stropił trochę ten wzrok przenikliwy i drwiący, ale trzymał się hardo.

No miłość... jaka ma być. Miłość i juz... takie mocne, bezwzględne zespolenie się w uścis­ku z kobietą kochającą i kochaną aż do zapom­nienia, aż do szału.

Tum cię czekał—podjął Godziemba z wła­ściwym sobie spokojem.—Tu leży pies pogrzebion: aż do zapomnienia się, aż do szału! Zapewne, proszę cię, miłość jest potrzebą naturalną, ale by­najmniej nie konieczną, a już zapomnienie i szał, to rzeczy, proszę cię, wręcz zgubne. W zapom­nieniu się i szale popełniasz głupstwa, za które w danej chwili nie jesteś odpowiedzialny, które jednak pociągają za sobą nieodwołalne konsekwen­cje. Głupstwo się mści fatalniej, niż zbrodnia: na­kłada ono na człowieka więzy niewolnictwa, a tyl­ko człowiek wolny może być dostojnie szczęśliwy. Dla tego mąż dostojny unika przedewszystkiem namiętności, gdyż poddając się ich rządom, tem samem staje się ich niewolnikiem — mąż dostojny panuje zawsze nad sobą — jest po nad namiętno­ściami. To się nazywa: mieć charakter.

W Grecji to się nazywało ataraksią—zau­ważył Jerzy z pewnym przekąsem—stan taki wła­ściwy był bogom i mędrcom.

Jak się zwał, tak się zwał, aby się do­brze miał—odpalił znanem przysłowiem pan Ignacy.

Jerzy rozłożył ręce komicznie.

Nie jestem bogiem ani mędrcem.

Godziemba znowu przyglądał mu się prze­nikliwie, drwiąco, wreszcie rzucił krótko, jakby chciał zakończyć rozmowę:

To się ożeń.

O czem pan mówi? — porwał się nagle zaperzony młodzieniec. — Co pan ma na myśli... co wuj ma na myśli?

Ha, ha! — śmiał się tamten.—Zdradziłeś się podnieceniem. Nożyce się odezwały. Mam na myśli, proszę cię, dziewczynkę, którą u ciebie w mieszkaniu spotkałem.

Mitkę?...

Niech jej będzie Mitka, jeżeli, proszę cię, tak ją nazywasz.

Ale skąd wuj zaraz... tego... Ot takie to sobie biedactwo... przecież wuj chyba najlepiej ro­zumie... Przyszła, pójdzie.

Nie pójdzie.

fi skądże znowu ten wniosek?

Widziałem to w oczach tego biedactwa. Kocha ciebie i zrobi wszystko, ażeby cię związać. Zresztą już cię związała.

Nieprawda!

Pan Ignacy wyprostował się dumnie, jak czło­wiek nieco czemś dotknięty.

Słuchaj-no, proszę cię, nie mów — nie prawda. Nie handluję z tobą konia, więc łgać nie potrzebuję. Są to rzeczy realne, które się widzi, których się zataić nie da. Ona cię kocha tą mi­łością dziewczyn nieszczęśliwych, które nic nie

mają do stracenia i wszystko na jedną kartę po­stawić są gotowe, ty zaś może byś jeszcze nawet oparł się pokusom jej białych ramion (dojrzałem je z pod szlafroczka), ale nie oprzesz się litości, którą w tobie zbudziła. Jesteś nietylko niewolni­kiem mocnych, właściwych twemu wiekowi prag­nień zmysłowych, ale także uczuć innej natury, które cię czynią bardziej niż tamte słabym i bez­bronnym.

Ja słabyl — zaprotestował energicznie — ja słabyl No, przyznam się, tegom o sobie nie wiedział.

Ludzie mocni nie mają skrupułów, tak zwanych, etycznych, to znaczy dla zachowania w ca­łości swego szczęścia nie wahają się narazić szczę­ścia bliźnich — ludzie mocni nie znają uczucia li­tości.

A skądże wuj wie, że ja rządzę się tu litością, że dałem do siebie przystęp jakiejkolwiek słabości.

ha, ha... kochanie moje, stąd, proszę cię? A to stąd, że owo „biedactwo“ powiedziałeś to­nem tak wymownym, że trudno mieć jakiekolwiek wątpliwości. Zresztą samo określenie jest niesły­chanie znamienne. „Biedactwa“ tego nie odpę­dzisz od siebie, bo będziesz się bał, ażeby sobie czego złego nie zrobiło. Miałbyś potem bardzo przykre tarapaty z własnem sumieniem.

Jerzy słuchał tych słów z niepokojącem co­raz bardziej ździwieniem. Pan Ignacy, ze swoją

nadzwyczajną przenikliwością urósł w oczach jego do rozmiarów czegoś nadprzyrodzonego. Zdawało mu się, że ma przed sobą jakiegoś maga, posia­dającego moc mistyczną odczytywania w sercu ludzkiem najskrytszych rzeczy. Nie mógł się za­pierać. Walczył jeszcze z ambicją własną, która nie pozwalała się przyznawać do słabości, aż wresz­cie z całą swoją naiwną szczerością wybuchnął wyznaniem.

Prawda, prawda, jestem słaby. Uległem zmysłom, uległem litości, ale już na to nie ma sposobu.

Jest.

Jaki?

Mądrość.

fileż ja tej mądrości z rękawa nie wy- trząsę, nie zdobędę jej jednym zamachem. Stało się—bodajbym miał tłuc kamienie na szosie, pójść do służby najcięższej, bodaj... bo ja wiem...

Namiętna egzaltacja malowała się w oczach młodzieńca. Brwi ściągnęły się marsowo, a na czoło wystąpiła ciemna pręga. Twarz jego przy­brała wyraz nieprzepartego uporu. Im uczucia Je­rzego stawały się gwałtowniejsze, tem Godziemba pewniej zachowywał swój spokój niewzruszony.

Do deseru kazał podać jakiejś „kapki" nad­zwyczajnej. Ciągnął ją małemi łykami, delektując się w sposób wyrafinowany, a jednocześnie nie spuszczał z towarzysza badawczego oka.

Jego nic nie dziwiło, ani oburzało.

Dobra krew.

5

Ja w twoim wieku już miałem tę mą­drość... nie ożeniłem się.

fileż ja nie myślę się żenić.

Słusznie. Człowiek nieżonaty może mieć te wszystkie rozkosze, jakie daje małżeństwo, bez jego trosk i kłopotów, z warunkiem wszakże, że nie uczyni nic takiego, proszę cię, coby miało bo­daj najlżejsze pozory małżeństwa. Sądzę, źe mnie zrozumiałeś?

Nie.

Jakto? Mieszkasz z kobietą pod jednym dachem.

Ach!

No, nazwijmy to dachem. Dalej, mówisz

o pójściu do służby, o tłjuczeniu kamieni. He, he, proszę cię, widzisz, jak się to wiążą konsekwencje okuwające cię w łańcuch niewoli. Jakto pójść w służbę, oddać niezależność, utracić dostojeństwo swoje ludzkiel Dla kogo, po co, na co?

Chmura przeleciała po obliczu Jerzego.

Nie mam majątku... muszę pracować, aby żyć.

Czekaj, dobrze powiedziałeś: aby żyć. Żyć, to nie znaczy, proszę cię, mozolić się, jak mu­rzyn, jak półzwierzę, jak prostak, który wydajno­ścią potu swego zdobywa kawał suchego chleba, a ten pozwala mu doczekać jutra, ażeby mógł znowu wypocić taki sam kawałek suchego chleba, na możność pocenia się pojutrze. Nie, żyć, to znaczy użyć w pełni wszystkich swoich władz fi­

zycznych i duchowych, żyć, to znaczy przez pełne zadowolenie wszystkich potrzeb swoich, osiągnąć maksimum szczęścia dostępnego dla człowieka na ziemi. Zważ, proszę cię, że w żyłach twoich nie płynie krew wyrobników, ale krew pana z panów, że zatem potrzeby twoje są inne i niezadowolenie ich, wszelka zależność, przymus, prywacja, byłyby dla ciebie nieszczęściem życia, katuszą.

Nie dbam! — krzyknął Jerzy, potrząsając hardo czupryną. — Mam odwagę, siłę, wszystko zniosę.

Ale po co?

Po co?

Jerzy wiedział, że na to odpowiedzieć można bardzo pięknie, bardzo wzniośle, bardzo porywają­co. Wstydził się jednak wobec tego zimnego czło­wieka zbyt górnej deklamacji, a rzeczowego, suche­go argumentu, jakoś znaleźć nie umiał. Roześmiał się więc wreszcie ze swojej bezradności.

ha, ha! Po co? Bo ja wiem po co, ale czuję, że mądrość wuja, moją mądrością nie będzie.

Zastukał, ażeby zapłacić rachunek, ale było już wszystko załatwione. Zrobił to pan Ignacy, równie konspiracyjnie, jak przedtem tajemniczo całą ucztę zamawiał. Jerzy nie zauważył kiedy i w jakich okolicznościach to się stać mogło.

Zaczął gwałtownie protestować, file Go- dziemba powstrzymał go niesłychanie pańskim ge­stem.

Nie ma o czem mówić.

Pojechali na czarną kawę w fileje, gdzie mo­gliby posiedzieć na świeżem powietrzu. Obstawał przy tem sam Jerzy, który chciał się natychmiast rewanżować i dla rewanżu tego właśnie nie opu­ścił Godziemby natychmiast, ale towarzyszył mu dalej dnia tego. Po tem przejechali się razem po­wozem za miasto, po tem byli w teatrze na ope­retce, po teatrze oczywiście na kolacji, a po kola­cji w kabarecie.

Jerzy czuł, że wprawdzie filozofji wuja w ca­łości przyjąć nie może, że nie leży ona zasadniczo w jego organizacji duchowej, nie mniej słuchał go ciekawie i rad był nawet skorzystać z niektórych jego wskazań praktycznych. Zwłaszcza, że nie mógł nie uznać w zachowaniu się tego bezwzględ­nego egoisty, zupełnie bezinteresownej życzliwości.

Pan Ignacy tłomaczył to związkami krwi, które mimo wszystko uznaje, a dalej prostem za­interesowaniem się losami, które wręcz analogicz­ne są z jego własnymi losami.

I on kiedyś, jako młody, dwudziestokilkoletni chłopiec nagle z wielkiej, pańskiej rezydencji zna­lazł się sam jeden na bruku miejskim. Umiał tylko zachować się przyzwoicie przy stole, trochę mówić po francusku i doskonale jeździć konno. I z tymi umiejętnościami nie dał się wysadzić z sio­dła, jak całe mnóstwo podobnych jemu rozbitków.

file unikał wszelkich, równowagę sądu łamią­cych, namiętności, a przedewszystkiem unikał ko­biety.

Rozumiesz—mówił—jestem mężczyzną. Krew, proszę cię, nie woda, ale, słowo daję, nigdy kobieta nie zachwiała jednym moim krokiem wżyciu.

Czyż gdybym się był ożenił, miał żonę, dzieci i co zatem idzie odpowiednie obowiązki, czyż mógł­bym obejść się bez obowiązku — bez służby, bez stałego zajęcia, któreby mnie i moim zapewniało regularną egzystencję. Czyż mógłbym wtedy prze­grywać swobodnie grosz ostatni, co mi właśnie najwyższą sprawia rozkosz. Jestem wolny, abso­lutnie wolny i dlatego zupełnie szczęśliwy. Świat jest dość wielki i głupi, ażeby jeden pan mógł w nim żyć wygodnie według swoich upodobań. ®®®®®®®®©©©©®©©©©©©©®®®©

Maksymy te zaczęły później kojąco wpływać na humor Jerzego. Kiedy jednak nad ranem po­żegnali się w filejach Ujazdowskich, gdzie właśnie mieszkał pan Ignacy, Jerzy uczuł niewysłowioną tęsknotę do ciepłych objęć Mity.

Lipy dokoła pachniały tak cudnie.

fi jednak głupia jest ta cała mądrość wuja Ignacego.

ikt nie jest mądry z cudzego doświadczenia.

Wypróbowane wskazania praktyczne pana Ignacego szły na marne, szły na mar­ne wszystkie jego dojrzałe nauki życiowe, które, wobec nieubłaganych konsekwencji życia samego, wyglądały, jak garść wytar­tych truizmów, wobec jedynej wiecznie no­wej, nienazwanej słowem ludzkiem, prawdy żywej. Cała niezrównana swada, cała djalektyka filozofa, okazały się bezsilne wobec gorących pocałunków rozkochanej na śmierć dziewczyny.

Mitka mocą bezbrzeżnej miłości, mocą abso­lutnego, nieograniczonego niczem oddania się ko­chankowi, sparaliżowała całkowicie ośrodki jego woli. Opętała go ona czarem swej słabości nie­wieściej tak bezwzględnie, że już nawet zaprzestał prób wyrwania się z tych mocy zawrotnych.

ii

5¥1

Poprostu zrezygnował.

Przestał szamotać się z tyranią rozigranych w namiętnej pieszczocie zmysłów, przestał zma­gać się daremnie z potęgą nieprzepartą kobieco­ści, omdlewającej rozkosznie w jego silnym uścisku.

Opanowała go niepodzielnie. Wypełniała mu sobą, swoją pieszczotą wszystką treść życia. Stała się nałogiem śmiertelnym jego duszy i ciała.

Tak, utracenie Mity w tej chwili byłoby dla niego zabójcze.

Nie mógł poprostu znieść kilku godzin z nią rozłąki.

Zaledwie odjęła mu ramiona swe białe od szyi, zaledwie pożegnała nieskończoną mnogością pocałunków, już tęsknił do pocałunków tych, wy­ciskanych gorejącemi, jak żagwie wargami, do objęć, wabiących, odurzającym zapachem kochającego ciała.

Tęsknił do słodkiej woni jej włosów, do do­tyku atłasowej skóry, do widoku jej oczu dobrych, w których czytał jakąś psią wierność i wprost nie­ludzkie uwielbienie dla siebie.

Nie miał pojęcia o takim ogromie miłości, jaką widział o każdej porze w jej dobrych psich oczach.

Wspomnienie tych spojrzeń rozmiłowanych niósł z sobą między ludzi, w rozgwar ruchu miej­skiego, do zadymionych kawiarni i ciągnęły go one nicią słodkiego rozrzewnienia z powrotem ku dziew­czynie, którą zostawił samotną. Biegł z powrotem

do skromnego mieszkania na trzeciem piętrze, gdzie czekała go ona z uśmiechem radosnego powitania.

Jerzy pomimo całego uznania i szacunku dla głębokiej mądrości pana Ignacego z rad jego zbawiennych skorzystać jednak nie umiał i stosu­nek swój z Mitą zacieśniał coraz niebezpieczniej. Przybierał on wyraźnie pozory jakiegoś związku stałego, fi tak ostrzegał stary praktyk...

Przedewszystkiem już przez oszczędność, Je­rzy przeprowadzić się musiał z hotelu do miesz­kania prywatnego, ale zainstalował się tam z ko­chanką, poprostu, jak mąż z żoną.

Oczywiście ze względu na tak zwaną opinię ludzką, a także dla obejścia pewnych formalności meldunkowych, zachowano niejakie pozory. Mia­nowicie właścicielka lokalu, pani Maciszkowa, od której Jerzy odnajął dwa pokoje, przyjęła niby Mit- kę pod swoje opiekuńcze skrzydła i zameldowała ją od siebie, gdy tymczasem Jerzy zapisał się jako sublokator, zajmujący dwa osobne pokoje.

Takich sublokatorów pani Maciszkowa miała u siebie więcej, nikogo jednak nie obchodziło kto, gdzie i jak mieszka w rzeczywistości. Naturalnie, stosunek wzajemny młodej pary do siebie nie był dla niej tajemnicą, była to jednak w całem słowa tego znaczeniu... kobieta zaufania.

Wypadało to zresztą zupełnie naturalnie z jej obecnego stanowiska, jako osoby wynajmującej po­koje umeblowane, co stanowiło prawie całkowicie podstawę jej egzystencji wraz z rodziną.

No, mój Boże, cóż począć miała biedna wdo­wa po niższym urzędniku pocztowym, pozostawio­na bez żadnych środków do życia z trojgiem ma­łoletnich dzieci? Szczęśliwie udało jej się znaleźć dość tanio obszerny apartament z wygodnym roz­kładem, umeblowała więc jako tako pięć pokoi

i odnajmowała je miesięcznie „pojedynczym oso­bom“. Pozwalało to biednej wdowie zachować szósty wraz z kuchnią i innemi wygodami gospo- darskiemi nietylko zupełnie darmo dla siebie, ale z nadwyżki opłat osiągnąć jeszcze pewną sumę na wychowanie dzieci, zwłaszcza, że pani fAacisz- kowa dla sublokatorów swoich umiała zawsze być w ten lub inny sposób użyteczną, co tamci znowu ze swej strony umieli należycie ocenić.

Pominąwszy tę okoliczność, że, jak to już z samej natury rzeczy wynika, większość miesz­kańców pani Maciszkowej, jako ludzie samotni, stołowali się u swej gospodyni, umiała ona nadto zyskiwać ich względy przez swoją, że tak powie­my... dyskrecję i uczynność.

ha, w mieście, jak to w mieście I Rzeczywiście w wielkiem zbiorowisku jedno­stek najrozmaitszego kalibru, gdzie wszystkich znać niepodobna, niepodobna też stosować zbyt wygó­rowanych wymagań w wyborze lokatorów. Czyż można odgadnąć z powierzchowności, co zacz jest ten, co przychodzi nająć mieszkanie na zasadzie anonsu w gazecie lub karty wywieszanej na bra­mie domu? Kto go tam zgadnie jakie są jeg«

zwyczaje, obyczaje, stosunki, koligacje, sposób utrzy­mania... ba, kwalifikacje płatnicze?

Różnie też bywało.

Wdowa zamykać musiała oczy na wiele rze­czy, byle mieć jaką taką pewność odebrania na­leżności za komorne, boć jej przecież gospodarz nie pofolguje. W tym względzie kobiety samotne, przyznać trzeba, przedstawiają znacznie więcej gwa­rancji, niż samotni mężczyźni. Uczyło tego kilko- letnie doświadczenie. Dla tego też płeć piękna przeważała zazwyczaj wśród pensjonarzy pani Ma- ciszkowej.

Zapewne było to do pewnego stopnia wyni­kiem kompromisu sumienia zabiegliwej, dbałej

o dobro fizyczne swych dziatek, matki z sumieniem matki dbałej o ich zdrowie moralne, gdyż owe przedstawicielki płci pięknej niezawsze bywały, niestety, przedstawicielkami dobrych obyczajów i to­warzystwo ich teraz zwłaszcza, dla dorastającej có­reczki, przedstawiało się mniej korzystnie.

file trudno. Dzieci ludzi biednych pożywać mają owoce z drzewa wiadomości złego i dobrego od najwcześniejszych dni żywota. To fatalne. Nie podobna ich trzymać długo przed progiem świa­domości. Tylko bogacze, otaczając latorośle swoje zastępem wytrawnych pedagogów, guwernerów, bon i służby wszelkiego autoramentu, ochronić je mogą od zbyt wczesnego zetknięcia się z brudem ziemi. Choć i tam jeszcze dzieją się rzeczy, o któ­rych się filozofom nie śniło.

Pani Maciszkowa zato może być dumna, że dzięki jedynie własnej pracy, energii i zabiegliwo- ści żywi, ubiera, oraz kształci wszystko troje i, da Bóg, wykieruje kiedyś na ludzi.

Dzieciska uczą się doskonale. Cesia, choć ma dopiero lat piętnaście, jest już w klasie piątej na pensji prywatnej — chłopaki razem w drugiej, bo się trochę późno do ich edukacji zabrano. Ale teraz pracują żwawo, a wszyscy wiedzą, że pracują w warunkach niezbyt pomyślnych.

Nie mają poprostu kawałka kąta do nauki.

Wdowa zarezerwowała dla siebie pokój ja­dalny, jak zwykle w domach warszawskich dość obszerny, ale ciemny, oświetlony bowiem tylko ednem oknem weneckiem, umieszczonem, jak zwy­kle znowu, w rogu ściętym na połączeniu dwóch oficyn. Pod oknem tym, przy stole zarzuconym książkami i kajetami dziewczyna i obaj chłopcy „obkuwają“ lekcje głośno, nie przeszkadzając so­bie wzajemnie.

Nie przeszkadza im i to także, że przy du­żym stole, stojącym na środku pokoju, ktoś za­siadł do spóźnionego obiadu lub zawczesnej ko­lacji.

Lokatorowie mają swoje grymasy. Lokato- rowie płacą, niepodobna ich więc pozbawiać swo­body spożycia obiadu, kiedy im się spodoba. Dzie- k ci ludzi biednych zatem, ażeby się uczyć mogły, muszą się nauczyć tego przedewszystkiem, ażeby im drobnostki jakieś w nauce nie przeszkadzały

Bywa jednak i tak także, iż w pokoju jadal­nym biednej wdowy o zajęciu się czemkolwiek ab­solutnie myśleć nie można. Od rana do późnej nocy panował gwar, jak w ulu, albo lepiej jeszcze, jak na Pacanowie. Poprostu jarmark prawdziwy.

Tak było dnia tego, kiedy się pani Macisz- kowa przekonała ostatecznie, że redaktor Krzyca urządził jej, jak to mówią „trąbę", to znaczy, że nie ma zamiaru płacić za mieszkanie, które wy­najął przed trzema miesiącami — dwa najpiękniej­sze pokoje I

Przed trzema miesiącami właśnie był u niej osobiście. Tym razem biedna wdowa wiedziała na pewno z kim ma do czynienia i redaktor bynaj­mniej się ze swoją osobą nie ukrywał. Była to mianowicie sprawa zaufania. On przecież miał swój apartament wspaniale urządzony w Alejach, który zajmował z rodziną, tu potrzebny mu był cichy kącik, dyskretny, swój własny, a niby nie swój, w którymby wszakże mógł się znaleźć o każdej chwili, jak u siebie w domu. Pani Maciszkowej mógł zaufać bezpiecznie, miała ona już bowiem w mieście ustaloną pod tym względem opinię.

W Paryżu — mówił on przy ugodzie — każdy może sobie nająć „garsonierę“, gdzie mu się podoba, tu zaś ze względu na uciążliwe wa­runki policyjne, rozumie pani, nie wypada, ażebym się meldował u pani, skoro już jestem zameldo­wany gdzieindziej.

Wdowa rozumiała to doskonale. Oficjalnie

ona pozostawała włzścidelką tych dwćch pokojów, cieszyła się też nadzieją, że podobna kombinacja pozwoli korzystać z mieszkania jej dzieciom, ktćre doprawdy nie miały się gdzie dotąd z książkami przytulić. Redaktor wszakże wyraźnie zapowiadał, że nie ma zamiaru w mieszkaniu tem przebywać.

Ot, od czasu do czasu... na godzinkę.

Na warunki zgodzono się odrazu. O cenę

się nie targował. Wymagał tylko, ażeby pokoiki umeblować nieco przystojniej, a zwłaszcza żądał jak najwięcej dywanów.

Dał zadatek i wyszedł. Tego wieczora wró­cił z jakąś damą wysoką mocno zakwefioną Po­tem był jeszcze któregoś dnia sam. Zapowiedział że ma tam przyjść pewna dama, ale dama nie przyszła. Czekał godzinkę i wyszedł zły, zabiera­jąc ze sobą klucze. Tyle go i widziano.

Na pierwszego wybrała się sama pani Ma- ciszkowa do redakcji.

Zatrzymuje pan redaktor mieszkanko?

fileż naturalnie—będę tam dziś, jutro.

Na drugiego pierwszego to samo-.

Będę dziś, jutro.

Pulchna twarz wdowy wydłużyła się nieza­dowoleniem. Rada by się już nareszcie zobaczyć z należnością. Przestępowała z nogi na nogę. ""

Czegóż pani jeszcze?

Bo to, panie redaktorze, bo to się należy za dwa miesiące.

Nie ufa mi pani?

Ba, ale gospodarz dusi za kwartał.

Będę dziś, jutro.

Teraz już nawet nic nie obiecywał. Był przy tem jakiś opryskliwy. Przedewszystkiem nie mo­gła się do niego docisnąć.

Pan redaktor zajęty.

Wreszcie przyłapała go wychodzącego.

Fi to pani. Czego?

Panie redaktorze... to mieszkanko...

A, niepotrzebne mi... zupełnie niepotrzebne.

Ale za trzy miesiące należy się.

Moja pani, czy ja korzystałem z pani mieszkania?

W każdym razie... klucze coś tego...—ją­kała się biedna kobieta.

Co mi tam kluczel—odburknął niecierpli­wie—klucze zgubiłem. Niech pani każe ślusarzo­wi dorobić... już!

Rzucił jej pięć rubli odczepnego.

Wróciła zrozpaczona, złamana. Sto kilka­dziesiąt rubli, jak w błoto wrzucił. Cesia nie ma mundurka, chłopcy butów. Gospodarz gnębi za komorne. Jezus Marjal

Siadła bezradna na krześle. Opuściła ją zwy­kła energja. Nie umiała znaleźć ratunku.

Zbiegły się lokatorki i wszczęły wielką radę nieustającą.

Oddać do sądu—proponuje mademoiselle Mullot, oburzona do najwyższego stopnia taką nie- sumiennością.

Ba, do sądul... — Tego pani Maciszkowa boi się, jak ognia i tego środka nie użyje za nic w świecie.

Nie bój się, on to przewąchał kanalja — robi uwagę Julcia—i dla tego „jechał na grandę“.

Pani von Stern, praktyczniejsza od innych, radzi, ażeby szanownemu redaktorowi zagrozić, że go się „zasypie“ przed żoną.

Hi, hi; on już na to gwiżdże—odzywa się Mietek — bo go żona już i tak na łeb wylała od siebie.

Fi ty skąd wiesz?

A bo ja jestem z jego synem w jednej klasie.

W tej chwili weszła Mi ta, która w poszuki­waniu mieszkania dla Jerzego, jak w dym waliła do pani Maciszkowej. Mieszkała tu sama różne- mi czasy.

Wyłuszczyła jak najszczerzej przed nią całą sprawę. Dwa pokoiki po redaktorze były dla nich jak wymarzone. Wchodziło się do nich tuż z przed­pokoju. Co do ceny jednak, Mita targowała się zawzięcie.

Wolę, ja to wolę — mówiła ze łzawym uśmiechem wdowa — wolę takich, co się targują do upadłego, niż takich, co to z góry powiada: czy mam niezapłacić sto, czy dwieście, to przecież wszystko jedno,

Paniusiu, mój Jerzy nie taki... no! — za­wołała z entuzjazmem dziewczyna. — Jeszcze pani

takiego porządnego mężczyzny nic widziała. Jak Bozię kocham!

Sprowadzono ślusarza, który otworzył zam­knięte przez poprzedniego lokatora mieszkanie.

Nazajutrz czuła para zajęła swoje gniazdko. ®®®®©®©©©®®©©@®®©®©®®©®®

Wieczorem grywano w stukułkę u pani IAa- ciszkowej. Kto tam z lokatorów nie miał co ro­bić z czasem, szedł do pokoju wdowy, jak do klu­bu, siadał przy długim stole i dostawał karty.

Ach te karty!

Grano na ceracie, na której przed tem dom cały spożywał śniadania, obiady, podwieczorki i ko­lacje. Zapewne ceratę przed stukułką zmywano mokrą ścierką, zabieg ten jednak okazał się nie­dostateczny, ażeby ją odtłuścić całkowicie. To też pozostały tłuszcz chłonęły w siebie przesuwające się po stole karty i tyły od tego w sposób niesły­chany. Były jakby spuchnięte — grube, pulchne, wiotkie, no i oczywiście należycie brudne. Miały przytem od długiego użycia rogi mocno przytarte. Wyglądały one z tą swoją trywialną, umorusaną pulchnością dość nieszkodliwie i rzeczywiście staw­ki, jakie temi brudami rozgrywano, nie były zbyt wysokie, niemniej przeto podniecenie graczów się­gało zazwyczaj nader wysokiego napięcia.

Przeklinano głośno, krzyczano, wymachiwano rękami. Zwłaszcza wdowa gorączkowała się nie­pomiernie i wpadała w najgorszy humor, jeżeli

przegrała czasami kilka złotych. Zapominała się wtedy i traciła panowanie nad sobą. Od gwał­townych, nerwowych ruchów, szynion jej się prze­kręcał, szpilki z włosów wypadały, czerwieniła się okropnie, sapała i wogóle, wyznać trzeba, spra­wiała wrażenie jak najmniej estetyczne.

Cóż państwo chcecie — tłómaczyła się— ja mam dzieci... mnie przegrywać nie wolno.

Przegrywała zresztą dość rzadko. Pomaga­ło kobiecisko szczęściu, jak umiało, a przyłapana na gorącym uczynku jakiejś drobnej, naiwnej nie- poprawności, z całą naiwną prostotą mówiła:

Cóż chcecie, ja mam dzieci.

Wiele też namiętności do stukułki okazywała Mitka i grała w najwyższym stopniu niepoprawnie. Zaglądała sąsiadom w karty, rzucała się, każdego atuta, jakiego dostawała do ręki, witała głośnym okrzykiem radości. Przytulona do ramienia Jerze­go, siedziała z gorejącymi policzkami i latającemi niespokojnie oczami.

On dał się wciągnąć do tej, tak mało do­stojnej zabawy, po części przez pewnego rodzaju mizantropię. Nie chciał poprostu spotykać daw­nych towarzyszów zabaw bardziej dostojnych — owych wykwintnych paniczów, których poznał przez Chodzica. Dla tego unikał wszystkich miejsc, gdzie oni bywali, wszystkich kawiarni, cukierni, restaura­cji, teatrów, kabaretów.

Nienawidzę ich.

Źródłem tej nienawiści była w znacznym

Dobra krew.

6

stopniu ta okoliczność, że w obecnych warunkach nie byłby w możności zrównać się z nimi w eks- pensach. Jerzy oddawna już musiał obniżyć skalę życiową i zrównać ją z poziomem wymagań takiej pani Maciszkowej.

Fundusze były na wyczerpaniu. Pomimo najdowcipniejszych pomysłów gospodarskich Mity, przejadali resztę pieniędzy i widmo najordynarniej­szej, najpospolitszej nędzy słaniało się coraz natar­czywiej około dwojga tych istot, które wśród szału pocałunków zapomnieli o jutrze.

Nie dbam.

Jerzy machnął ręką szerokim gestem, ale w gruncie rzeczy jakiś nieokreślony niepokój wstrzą­sał nim w tych rzadkich chwilach samotności, kie­dy zastanawiał się nad swoją egzystencją.

Towarzystwo pani Maciszkowej i jej dzieci, panien Julci i Mullot, oraz pana Wincentego, który przychodził stale na karty, nie mogło zadowolić jego potrzeb duchowych. Ten ostatni zwłaszcza raził najmocniej pewne uczucia młodzieńca, gdyż podejrzewał on w nim ex-kelnera.

Był to jakby bezwiedny odruch arystokratycz­nych uprzedzeń. W zachowaniu się tego człowie­ka, w jego nadmiernem ugrzecznieniu, przy jedno­cześnie brutalnej arogancji czuć było istotnie wpły­wy dłuższej lub krótszej służby, może nawet nie w pierwszorzędnej restauracji. Panna Julcia wie­działa coś o tem bardziej szczegółowego, ze wzglę­

du jednak na panią Maciszkową nie chciała mó­wić wyraźnie.

Natomiast nikt nie wiedział i nie domyślał się nawet, czem pan Wincenty trudnił się obecnie. Wdo­wa przedstawiała go jako swego kuzyna i przyszłe­go wspólnika, z którym ma zamiar prowadzić więk­szy zakład jadłodajny. Julcia dość sceptycznie odzywała się o tern kuzynostwie i może nie bez pewnych podstaw, dawała do zrozumienia, że wę­zły, łączące tych ludzi, mogą być ściślejsze, niż ja­kieś dalekie, nieokreślone pokrewieństwo. To pe­wno, że pan Wincenty bardzo gorliwie zajmował się interesami wdowy, załatwiał za nią wiele spraw na mieście, za co ona miała dla niego zawsze najsmaczniejsze kąski z obiadu i najpiękniejszy ko­żuszek ze śmietanki do kawy.

Harmonię między nimi psuło tylko trochę za­chowanie się Cesi. Córeczka pani Maciszkowej żywiła do człowieka tego jakąś głuchą, nieprze­partą nienawiść. W obecności jego była zawsze milcząca i niewypowiedzianie smutna.

Smutek ten wywoływał w sercu Jerzego od­dźwięk współczucia. Wogóle powziął szczególną sympatję dla dziewczątka i szczerze litował się nad jej, doprawdy pożałowania godnym, losem.

Dziewczyna źle się czuła w swem otoczeniu domowem. Niewątpliwie wśród wszystkich tych kobiet była ona najinteligentniejsza. Pominąwszy znaczny zapas wyniesionych z pensji wiadomości, czem przewyższała nietylko matkę, kobiecinę, jak

to mówią, zupełnie swego chowu, nietylko tę bied­ną, umiejącą zaledwie podpisać się, Julcię, ale

i mademoiselle Mullot, która jakkolwiek z zawodu podawała się za nauczycielkę, wykształcenie sama posiadała zaledwie elementarne. Panna Cesia była nad wiek rozwinięta i bardzo poważnie zapatry­wała się na życie.

Projektowała sobie, że skoro skończy pen­sję, pojedzie zagranicę na uniwersytet. Rozumiała przy tern dobrze, źe na pomoc matki w tym wzglę­dzie liczyć nie może, i że będzie musiała sama własną pracą zebrać potrzebne na to pieniądze.

Będę składała... popracuję dwa... trzy lata jako nauczycielka.

Czyż to wystąrczy?

fi choćby dziesięć—rzekła z mocą prze­konania—a choćby piętnaście, a na swojem posta­wię. Muszę skończyć uniwersytet i zdobyć stano­wisko niezależne, ażeby nie być jak te...

Niedokończyła, ale Jerzy wiedział kogo ma na myśli.

Rozmawiał z nią chętnie, ale panna Cesia nie darzyła go zbytniem zaufaniem. Wogóle była bardzo zamknięta w sobie, bardzo ostrożna w wy­nurzeniach, przytem najwidoczniej nie miała dla Jerzego szczególniejszego szacunku. Traktowała go, jak wszystkich innych z tego domu.

Zresztą on sam czuje, że nie zasłużył dotąd na nic lepszego. Nie wie dla czego, ale czuje, że

się wobec dziewczęcia tego rumieni z powodu swego postępowania.

Dziecko to wie, rozumie doskonale, jaki jest charakter stosunku jego do Mitki. W rezultacie kochanka jego nie krępuje się bynajmniej w skła­daniu objawów miłości. Czuli się z nim najbez­czelniej wobec ludzi... wobec tej dziewczynki do­rastającej, wobec dwóch malców.

Zrobił jej kiedyś uwagę z tego powodu.

Wstydzisz się mnie.

Nie ciebie... ale wogóle... nie wypada...

Ja wiem, ty mnie już nie kochasz.

Także logika.

A logika, logika—powtórzyła ze złością.— Ja widzę, co się święci, ty się zająłeś tą gęsią.

Jaką gęsią?

No, niby ja nie wiem. Umizgasz się do Ceśki.

Jerzego oburzyło to w najwyższym stopniu. Posądzać go o umizgil Naturalnie dziewczyna ta nie potrafi zrozumieć go, ocenić jego intencji. Zgro­mił ją surowo, jak umiał najsurowiej.

Rozpłakała się, a potem całując po rękach, błagała o przebaczenie. Czuł jednak, że gad za­zdrości wśliznął się do jej serca. Cesia niepokoiła ją ustawicznie.

Co ty możesz mieć jej do powiedzenia?

Komu?

No tej sroce.

Tylko, proszę cię, dosyć tego.

—■ Nie dosyć, nie dosyć... bo... ja wiem, ja jestem za głupia dla ciebie.

fileż Mita, Mituchna.

Ale tak, tak, z pewnością. Słuchałam ja­kieś z nią rozmawiał... ja wiem, ja jestem za głupia...

No, daj pokój, dziecko, ja ciebie kocham bardzo.

Nie, Juraś, Jurachna, ja wiem... to źle, że ja taka głupia jestem... Wiesz, ja już mówiłam z mademoiselle Mullot, żeby mnie uczyła po fran­cusku.

Na co ci to?

Żeby się Mita lepiej podobała Jurachnie.

Uśmiechnął się dobrotliwie.

Wiesz—mówiła dalej—wiesz, gdybym się nie wstydziła, że ona taka smarkata, to bym ją prosiła... e... kiedy ty się będziesz śmiał ze mnie.

Nie, Mituchna, wiesz, że się nigdy z cie­bie nie śmieje.

No to ci powiem: wiesz, chciałam prosić Ceśkę, żeby mnie uczyła.

Czego?

No, wszystkiego... geografii, literatury... Zapłaciłabym, jak Bozię kocham.

Z czego?

Mam jeszcze trochę... no, w kasie.

Rzeczywiście Mita miała w kasie trochę drob­nych oszczędności i Jerzy nie spostrzegł, że od jakiegoś czasu wspólne pożycie dziwnie nieznacz­nie obciąża jego budżet. To Mita, widząc, że

pugilares Jerzego jest już nader cienki, część wy­datków przyjęła na siebie.

On rachunków nie prowadził, nie znał się na wartości pieniędzy, ani na wartości rzeczy, które można za nie nabyć. Jak dawniej za przewodem Chodzica wydawał setki, nie zdając sobie sprawy, że rozrzuca je w błoto nieopatrznie, tak teraz ufny w gospodarność Mity, wierzy, iż rubel jest skar­bem niewyczerpanym.

Od kilku miesięcy żyją prawie zadarmo.

Dzielna dziewczyna—mówił do siebie Je­rzy—nieoceniona gospodyni!

Aby dłużej zatrzymać go przy sobie — wzdycha Mitka, drżąc ciągle z obawy, że kres nadejść musi nieodwołalnie.—fiby dłużej za wszel­ką cenę!

Sięgnęła cichaczem po oszczędności.

Niestety, odpływały one w tempie zbyt po­spiesznym. Odpływały one znacznie bujniejszą falą, niż wpływały. Sączyły się ongi kropla po kropli, urywane od potrzeb codziennych. /Aita chowała skrzętnie, do stojącej na komodzie świn­ki glinianej, wszystkie srebrne czterdziestówki, aże­by je potem zamienić na ruble i zanieść do kasy. Zapisywano je tam na jej rachunek.

Miała swoje konto w kasie, swoją książecz­kę, a w książeczce... et, drobnostka...

Jerzy nigdy się nie dowiedział wiele Mita wniosła osobistych pieniędzy do ich wspólnego gospodarstwa. I niedowiedziałby się może, że

wogóle wnosiła cokolwiek, gdyby mu na to oczu nie otworzyła Cesia.

Dziewczyna była dziwnie poważna i surowa. Nie przebierała też w wyrażeniach, jeżeli ostatecz­nie zdecydowała się komuś prawdę w oczy powie­dzieć. Robiła to szorstko i zgoła bez konwencjo­nalnych omówień.

Jerzy czuł, iż w ostatnich zwłaszcza czasach traktuje go niechętnie, niemal z równą pogardą, jak pana Wincentego Drażniło go to bardzo bo­leśnie.

Co sobie ta sroka myśli?

Zainterpelował ją wręcz.

Nie chciała na razie odpowiadać. Nadąsała się, i udawała, że jest czemś bardzo zajęta.

Nie mam czasu na konwersacje.

Ten jednak nalegał.

Chce pan koniecznie?

Koniecznie.

W takim razie dobrze: Dla czego pan nic nie robi?

A czyż to nie wolno nic nie robić?—za­pytał z przymuszonym uśmiechem.

Nie wolno. Pan sam to rozumie dobrze Grywa pan z nimi w karty, żeby się ogłuszyć.

Można powiedzieć ogłupić.

A, można... A co potem?

fi co to panią może obchodzić?

fi może... bo... bo mi przykro patrzeć,

T

że człowiek taki, jak pan... No, pan pewno nie wie... ale ja wiem... Panna Michalina...

Co, co?

Wydaje na pana swoje pieniądze.

Rzucił się, jak szalony. Byłby dziewczynę

zdusił, ale się opamiętał. Natomiast jakaś strasz­liwa potężna ręka chwyciła za gardło i ciągnie w przepaść. Na policzkach czuł, jakby żywy ogień.

Jak ona śmie!

Ale dziewczyna nie cofnęła się już z raz przedsięwziętej drogi. Szła dalej śmiało, pomimo groźnej postawy Jerzego.

Ja wiem, że pan nie wiedział, pan jest jeszcze taki dziecinny... dla tego mówię... Widzia­łam książeczkę... Prosiła mię, żebym jej przeczy­tała, wyjaśniła. Pan wie... ona z czytaniem nie bardzo... Zaczęłam ją trochę uczyć.,.

Jerzy ukrył twarz w dłoniach. Nie mógł pa­trzeć w oczy temu dziecku

Co ona ze mną zrobiła? Co ona ze mną zrobiłal

Jakieś nagłe postanowienie, rzekłbyś, wstrząs­nęło jego istotą. Podszedł do dziewczyny.

Panno Cesiu, dziękuję pani. Dziękuję pani za otworzenie mi oczu- Nie wiedziałem, da­libóg, nie wiedziałem, file skoro wiem... Dosyćl Dosyć! powtórzył z mocą.

a razie po rewelacjach Cesi, Jerzy chciał sobie poprostu w łeb palnąć. Rozumiał, że jest shańbiony ostatecznie; był przecież u kochanki „na utrzymaniu".

Straszne to słowo brzęczy mu w u- szach natrętnie, bezustannie i ma wrażenie, że wszyscy dookoła, tam u pani Macisz- kowej, powtarzać je sobie będą, że je prawdopo­dobnie powtarzano już po cichu, zanim dziewczyna ta jawnie otworzyła mu oczy na istotny stan rzeczy.

Gorący pons oblał mu policzki.

Nie mówił jeszcze z /Aitką i nie ma pojęcia jak wygląda w rzeczywistości to, co nazywa „utrzy­maniem“, jak wiele Mita zaczerpnęła na ich wspól­ne wydatki z własnych pieniędzy. Ale to wszyst­ko jedno. Wystarczy, że grosz jeden z jej fundu-

N

szów poszedł na potrzeby domowe, wystarczy, że ktoś jeden na świecie o tern wiedział, ażeby mu to uniemożliwiło całkowitą egzystencję.

Może pod adresem jego paść jeszcze kiedyś słowo inne... okropne, a on nie będzie nawet w prawie zareagować właściwie. Jest jakby wyjęty z pod praw honorowości.

Cóż miał odpowiedzieć Cesi, na jej pełne oburzenia pytanie: „Dla czego pan nic nie robi?“ Mogła była zapytać: „Dla czego pan, mężczyzna, żyje kosztem dziewczyny upadłej?“

Ha, musiał stłumić w sobie poryw gniewu, zdusić w piersiach bunt podrażnionej dumy, mu­siał przyjąć w pokorze wyrzut.

Nagłe postanowienie pozbawienia się życia zrehabilitowało go we własnem mniemaniu. To jedno tylko sprawiło, że nie zgorzał na miejscu od wewnętrznych ogni wstydu, jakie się w nim od słów dziewczyny rozpaliły, niby sucha strzecha od żagwi niebacznie na nią rzuconej. Buchnęły nisz­czące płomienie od serca do głowy i objęły ją ża­rem morderczym. Myśl o samobójstwie spłynęła nań wtedy, jak na płonącą strzechę deszcz rzęsisty.

Nie dbam. To wszystko wyrówna.

I skoro przez zaufanie do tej ultima ratio ucichać zaczęła gwałtowność pożaru, przychodziła chłodna refleksja.

Śmierć nie jest wyjściem koniecznem w tej chwili. Rzucił przed Cesią słowo „dosyć“ z mo­cą solennego postanowienia. Ale to „dosyć" nie

miało przecież oznaczać bezwarunkowo rozpacz- nej rezygnacji. Owszem, wprost przeciwnie. Tkwiło w tem poczucie siły i niezachwianej wiary w zwy­cięstwo.

Rzeczywiście Jerzy czuje w sobie moc nie­słychaną.

Uderzył pięścią w stół—pięścią potężną, jak ze stali. Świat rozbiłby tą pięścią mocarza. Kto mu odważy się rzucić w oczy obelgę?

Wstrząsnął go spazm gniewu. Czerwona prę­ga wystąpiła na czoło. Stanął mu przed oczami pan Wincenty, ten obrzydliwy fagas, z którym się poufalił, z którym siadał przy jednym stole, gry­wał w karty, trącał szklanką, a do którego żywi wstręt odruchowy, nieprzezwyciężony, niewątpli­wie jegomość jest jednym z tych najszkodliwszych bakcylów, jakie się plenią w mętach życia wielko­miejskiego. Bez zajęcia, bez określonego stano­wiska społecznego eksploatuje bezczelnie wdowę, korzystając ze spóźnionych jej zapałów. Objada ją, opija i wyciąga stale po parę złotych na swoje osobiste potrzeby kawalerskie. Zahukana, jakby zahypnotyzowana przez draba, kobieta nie umie mu nic odmówić i krzywdzi w sposób najokrop­niejszy swoje własne dzieci, które w rozkoszach bynajmniej nie opływają.

Przecież to jest wstrętne. Wogóle ładna kompania! W ładne towarzystwo pozwolił się wciągnąć przez Mitkę.

Zamiast podnieść dziewczynę za sobą do

wyżyn, wydobyć z grząskiego błota, w którem pogrążało ją życie dotychczasowe, on sam zniżył się do tego błota i grzęźnie w niem bezradnie, jak małe, pozostawione bez opieki, dziecko.

Dla Mitki wszedł w komitywę z panią Ma- ciszkową, Julcią, panią Mullot i tym panem...

Do czego jegomość taki jest zdolny? Jaka jest jego przeszłość, jakie czyny niegodziwe mogą obciążać jego sumienie, jeżeli wogóle drab taki su­mienie posiada?

Brrr!

W dumach swoich dziecięcych marzył o ry­cerzach bez strachu i zmazy, o szlachetnych zaku­tych w żelazo, strojnych w białe pióra strusie, bo­jownikach, którzy kruszą kopje w obronie pokrzyw­dzonych. W dumach swoich dziecięcych, rozbu­janych romantycznemi opowieściami matki, widział siebie, jak na ognistym rumaku pędził z wydobytą szablą przeciw nieznanym wrogom, jak ścinał nie­miłosiernie wszelką podłość i nikczemność.

fi teraz podawał rękę panu Wincentemu, a pan Wincenty może go ostatecznie traktować, jak sobie równego. Obaj przecież...

ha, gdyby ten łajdak śmiał mu w oczy coś podobnego powiedzieć... Psiakrew 1 Palnąłbym w łeb, jak psu.

I macał rewolwer w kieszeni.

Z całą namiętnością zwrócił się teraz przeciw człowiekowi, który właściwie nic złego mu nie zro­bił, którego jednak nienawidził. W nienawiści tej

rozpływał się żal do siebie samego. Wyobrażał sobie, że spotkał na drodze swojej wroga, z któ­rym może walczyć. Powinien uwolnić od tego pasorzyta kobiety, a zwłaszcza Cesię, niewinną ofiarę okropnych stosunków domowych.

Wydało mu się to narazie celem godnym istnienia, file przedewszystkiem musiał sam być bez skazy, sam stanąć tak wysoko, ażeby nie się­gnęły go posądzenia ludzkie. Przedewszystkiem trzeba było wydobyć się z obecnej sytuacji.

Nie mógł doczekać się Mitki, aby się z nią ostatecznie rozmówić. Zaraz po obiedzie wybiegła po drobne sprawunki. Jako dobra gospodyni, ku­powała wszystko zawsze najtaniej. Tym sposobem umiała po jakąś wstążeczkę za parę groszy biedź do hal, gdzie niewątpliwie kupowała ją nieco ta­niej, niż w pierwszorzędnych sklepach, traciła jed­nak mnóstwo czasu.

file Mita miała czasu wiele, nie spieszyło się jej też i teraz. Mrok już zapadał na świecie, Je­rzy biegał po pokoju, roztrącając w pasji meble. Do głowy cisnęło mu się tysiące projektów ratun­ku, ale wszystkie wydały mu się połowiczne, nie­dostateczne, małe. Szukał olbrzymiego, heroicz­nego środka, którymby od jednego zamachu mógł unicestwić szereg błędów, popełnionych przez szał

i zapomnienie.

Zapewne najłatwiej by było wybiedz tak, jak stoi, na dworzec kolejowy, kupić bilet do Ciemię­życ, a dalej, bodaj piechotą, dowlec się do majątku

wuja Dyonizego. Znalazłby tam na razie przytu łek, a niewątpliwie w najbliższej przyszłości miej­sce przy gospodarstwie, jeżeli nie u niego, w Nie- poręckiej Wólce, to u któregoś z najbliższych są­siadów. Stamtąd odesłałby Mitce dziesięć razy tyle, ile na niego wydać mogła. A skoro się więk­szej niezależności dorobi...

Hal hal hal dorobić sięl To sprawa na dłu­gą metę. Czas piecze, nagli. Zostawić Mitkę tu — byłoby to dla niej karą zbyt bolesną. Czyż mogła dziewczyna, wychowana w takich warun­kach, rozumieć drażliwość Jerzego? Poszła za pierwszym popędem serca i czyn jej wywołać by raczej winien uczucie jakiegoś tkliwego rozrzewnie­nia, niż żal i niechęć.

A jednak... — chwycił się rozpacznie za gło­wę.—Kto mi rozwiążę ten dylemat?

Wieczór się robił coraz pełniejszy. Nie za­palał wszakże światła. Wtem usłyszał dzwonie­nie Mity. Każdy z lokatorów pani Maciszkowej miał swój umówiony sposób — ona dzwoniła trzy razy. Wybiegł sam do przedpokoju, ażeby jej drzwi otworzyć; chwycił ją za rękę i wprowadził do mieszkania. Mita była podniecona i zarumieniona nienaturalnie. Na szczęście w ciemnościach Je­rzy tego widzieć nie mógł. Zresztą zaabsorbowa­ny swoją myślą, nie zwróciłby może na to uwagi, jak nie zauważył tego, że szarpnięta przez niego gwałtownie, wyrwała mu się i wtuliła trwożnie w kąt pokoju za piecem.

Słuchaj, jak mogłaś mi coś podobnego zrobić?

Milczenie.

Jak mogłaś tak boleśnie, tak przykro do­tknąć mię w mojej miłości własnej?

Milczenie.

Jerzy, poruszony kornem zachowaniem się dziewczyny, zniżył ton. Sam tknięty współczuciem, zaczął biadać w miękich, minorowych tonach.

Dziewczyno, jak mogłaś pokryjomu, nie uprzedziwszy mię o niczem, wydawać na nasze potrzeby swoje oszczędności? Dziewczyno, czy ty nie rozumiesz, że mnie to, jako mężczyznę, upo­karza—gorzej, że mi to uwłacza?

fich, to to?—odparła z uczuciem dziwnej ulgi.—Ach, to głupstwo. ,

Nie głupstwo, ja na to pozwolić nie mogę.

Ja się też o pozwolenie ciebie nie pytałam.

Dlaczego, dlaczego mi to zrobiłaś?

Bo cię kocham.

Niezmienna, wiecznie ta sama, wiecznie jed­nakowa odpowiedź. Jak przeciw temu reagować. Jerzy zwiesił głowę i zaczął w zamyśleniu krążyć po pokoju. Mita ze swej strony, jakby ośmielona, wysunęła się ze swego kąta i zajęła zapale­niem lampy. Kiedy się jasno zrobiło w pokoju, zdjęła swobodnie kapelusz, ułożyła go porządnie w pudełku; zdjęła żakiet, powiesiła go we właści- wem miejscu w szafie, a potem zawisła Jerzemu na szyi, łasząc się, jak kotka, w pieszczocie.

Jurachna gniewucha się na Mitkę, a Mit- ka była dobra, Mitka Jurachnę kocha i dlatego, złoto moje kochane, oddałaby wszystko, wszystko do ostatniego grosika. Nie masz pojęcia, kotuch- no, jaką mi sprawiało przyjemność, że mogłam ci coś kupić za swoje pieniądze. Taka byłam dum­na z siebie, taka dumnal

Dziewczyno, zastanów się, w jakiem ty mię stawiasz położeniu?

O, wal wielka rzecz, to mi oddasz, jak będziesz miał.

fi tymczasem... tymczasem ci ludzie wie­dzą... Słuchaj, Mita, powiedz otwarcie: wieleś wy­dała z własnych oszczędności?

Nie powiem.

Ja wymagam.

Co ci po tem... i tak mi teraz nie oddasz, bo nie masz. Niech się chłoptyś nie gryzuchna takiemi głupstwami.

Nie oddam, bo nie mam—powtórzył Je­rzy ponuro. — I to jest właśnie fatalne, fi jednak ja ci oddać powinienem, ja ci oddać muszę, gdyż w przeciwnym razie byłbym, jak ten, wiesz... pan Wincenty.

Zamknęła mu usta ręką.

Ciszej, tyl Jak ty się możesz równać z takim wycirusem, z takim powsinogą, wyjada­czem, z takim strycarzem od morowej zarazy. Ty jesteś mój książę, mój król, mój cesarz najjaśniej­szy. Ty jesteś mój księżyc, moje słońce, moje

Dobra krew.

7

wszystko. Jurachna jest głuptas, że takie głupie rzeczy gada.

Wziął ją za rękę i posadził na kanapie. Sam siadł obok.

Zachowaj się przez chwilę spokojnie — chcę z tobą pomówić poważnie. Widzę, że wielu rzeczy zrozumieć nie jesteś w możności. Muszę ci to wytłumaczyć szczerze i otwarcie. Widzisz, człowiek taki, jak ja, nie może... Słuchaj, M¡tka­nie może pod żadnym pozorem w świecie... za żadną cenę... nic, ale to nic wziąć od takiej, jak ty dziewczyny.

fi cóż to ja jestem na ten przykład?

Jesteś... no jesteś najlepszą w świecie istotą kochającą, czułą, serdeczną, ale... powiedzia­łem ci: nic absolutnie...'

Fi tak, to byś mi uciekł... — przerwała

IA ita.

Więc, ażeby mię zatrzymać?...

Tak, ażeby zatrzymać, ażeby Jurachna nie uciekła od Mitki. Słuchaj, skarbie mój, ażeby ciebie zatrzymać, ty nie wiesz, czegobym nie była zdolna zrobić. Byłeś już na sucho. Ty taki dzie­ciak jesteś — sam nie wiesz, jak się masz. Do­prawdy, nie rozumiem, jak ciebie wychowali. Mu­siały za ciebie myśleć niańki i guwernantki. Kie­dy spostrzegłam, że ci się w pugilaresie robi bar­dzo cienko i może urwać lada chwila — myślę so­bie— podłożę kilka fajgli. Podłożyłam i nic, aniś zwąchał. Dobra nasza. Poszliśmy wieczorem do

kabaretu — stawiałeś kolację. Na drugi dzień to samo, ty nic. Wiedziałam, że jeśli ci słówko po­wiem...

Dawno zaczęłaś te praktyki? — przerwał gwałtownie Jerzy.

O, moje złoto kochane, od chwili, kiedy­śmy się sprowadzili do Maciszkowej.

fich!

A, bo widzisz — tłomaczyła Mita — takie biedne, jak ja, dziewczyny wcześnie uczą się liczyć i przewidywać. Widzi, Jurachna, gdybym czekała aż nic już mieć nie będziesz, to by się podkłada­nie fajgielków nie udało.

Co ja teraz pocznę, co pocznę — biadał Jerzy.

Pocałuje, Jurachna, Mituchnę i już.

Porwał się gwałtownie.

Powiedz mi natychmiast wieleś wydała swoich pieniędzy?

Powiem ci wtedy, kiedy będziesz bogaty.

Nigdy już nie będę bogaty, nigdy, słyszysz? Wydałem wszystko, co do grosza, nic nigdzie mi się nie należy.

R bo to prawda. Ty jesteś z panów, a pan, to jak kot, choć spadnie, to zawsze na cztery łapy. Mój drogi, już ty mi tam nie powiesz, żebyś nie miał jakiejś cioci, babci, czy wyjaszka...

Nie prawda, nie mam nikogo. Sam jes­tem, jak palec, sam jeden na świecie.

Z Mituchną—dodała, przymilając się.

Odepchnął ją dość niecierpliwie.

R do stu djabłów, że też z tobą nie moż­na przez chwilę poważnie porozmawiać. Słuchaj­że, powtarzam ci, sam jestem. Pozostały mi tylko te dwie ręce, albo...

Co?

Albo... w łeb Sobie strzelić.

fich ty dzieciucnu, duży dzieciuchul Słu­chaj, Juraś, ja tu znam jednego żyda — możnaby jaką grandę, gdyby pan Wincenty...

Nigdy, dosyć już tego, proszę, nie odzy­waj mi się z podobnemi propozycjami. Patrz, mam ręce zdrowe, silne, mogę mury walić, ziemię ko­pać, drzewo rąbać, mogę...

Podsunął jej przed oczy swoje nieco opalo­ne, ale kształtne, rasowe i starannie utrzymane ręce. Porwała je i przycisnęła do ust.

Moje te śliczne łapki. Co byś ty, mój jasny paniczu, temi łapkami narąbał, czy nakopał.

Niepodobna znaleść możliwych dróg porozu­mienia.

Jerzy mówił dalej, jakby do siebie:

Użyję ostatniego sposobu, zwrócę się jesz­cze raz do pana Ignacego, wiesz, Godziemby. Je­żeli mi natychmiast nie znajdzie jakiegoś zajęcia w mieście, pojadę stanowczo do Nieporęckiej Wólki. Trudno, będziesz musiała zostać sama na czas jakiś-

Zostać samal hml hml Na czas jakiś L. ja wiem co to znaczy. To ja już wiem co to znaczy.

Broda jej się zaczęła trzęść, przechodziła do płaczu, który zjawił się, jak na zawołanie. Jesz­cze trochę, a wybuchnie, jak zwykle, szlochem gwałtownym, nieukojonym.

Jerzy uzbrajał się w odporność. Nie, tym razem dotrwa, nie zmieni postanowień swoich na jotę.

Jednakże Mita tymczasem nie płakała, owszem opanowała się i, spokojna, jakby dziwnie skupiona w sobie, odezwała się niespodziewanie:

Słuchaj, pozwól, niech ja rozmówię się z tym twoim panem Godziembą.

Żachnął się.

Ależ...

No, mój złociutki, tak będzie lepiej, zo­baczysz.

fi leż za nic w świecie, zkądże znowu I Cóż za dzika idea. Jak mogło ci coś podobnego przyjść do głowy!

No, zrobione.

Zabraniam ci najkategoryczniej.

Rzuciła mu się na szyję i pocałunkiem zam­knęła usta...

® ® ®®®®®®®®®®®®®®®®®&®S®®

Jerzy nie mógł na razie zrozumieć zachowa­nia pana Ignacego. Stary sceptyk był jakiś roza- nielony i jakby zapomniał o dawnych swych suro­wych maksymach—tyczących kobiet. Był dziwnie dla Mity łatwy, a dla Jerzego wylany. Zresztą

zjawił się u nich, jak wilk z bajki, w chwili, kiedy Jerzy łamał sobie głowę, jakby go odszukać. Rze­czywiście od rana samego wybiegł do cukierni, w której zacny epikurejczyk, o ile bawił w mie­ście, pijał wermut na zaostrzenie apetytu, przed obiadem. Służba oznajmiła, że od kilku dni pana majora tam nie widziano. Jerzy był zrozpaczony, sądził bowiem, że pan Ignacy, przegrawszy więk­szą sumę, wyprawił się znowu po złote runo na jarmarki prowincjonalne. W Alejach oznajmiono mu, że się od pierwszego wyprowadził. Zrobiono mu jednak nadzieję, że jest w Warszawie, gdyż wczoraj właśnie zgłaszał się po listy, lecz nowego adresu nie zostawił.

Zły, zdenerwowany, wróciwszy do domu, Mity nie zastał.

Przybiegła w chwilę potem, tłomacząc się, że biedź musiała po sprawunki aż do .Gościnne­go Dworu". Rzeczywiście przyniosła z sobą kilka paczek, zawiadomiła przytem, że, aby oszczędzić Jerzemu przykrości spotykania się z nienawistnym panem Wincentym i z tą głupią sroką, która swo- jem paplaniem tyle im niepotrzebnego wniosła nie­pokoju, obiadek zjedzą u siebie. Jakoż po rozwi­nięciu przyniesionych paczek wyjęła jakieś konser­wy rybne, trochę szynki, owoców i butelkę wina czerwonego. Zakrzątnęła się koło nakrycia do stołu. Zaledwie jednak siedli do jedzenia, rozległ się dzwonek w przedpokoju. Mita drgnęła, choć nie był to bynajmniej ich dzwonek umówiony.

Wbiegł Mietek, starszy syn pani Maciszkowej, oznaj­miając, że przyszedł jakiś pan do pana Jerzego.

Jerzy zastał w przedpokoju pana Ignacego Godziembę. Stanął zdumiony.

No, doprawdy, jak w bajce. Ja szukam pana po mieście...

ISie chciała góra do Mahometa, przyszedł Mahomet do góry, przerwał pan Godziemba. Ucie­kłeś chłopie od starego, że ani dychu, ani słychu

o tobie. Ledwom cię odnalazł.

Wprowadził gościa do pokoju.

A państwo przy śniadaniu.

Może i wuj z nami?

Avec plaisir, jestem djabelnie głodny.

A to się doskonale składa!—zawołał Je­rzy uradowany.

A doskonale—powtórzył z lekkim uśmie­chem pan Ignacy i zamienił z Mitą porozumiewaw­cze spojrzenie.

Starszy pan miał oczywiście apetyt wyśmie­nity i humor przewyborny. Przy czarnej kawie, którą Mita z wielką starannością przygotowała na maszynce, Jerzy przystąpił nieśmiało do interesu.

Mam ręce zdrowe...

He, he, zaśmiał się Godziemba, wierzę najmocniej w twoje ręce, wierzę, że mógłbyś nie­mi zdusić smoka, ale, kochanie, zarobić jedynie siłą fizyczną własnych rąk można tak niewiele tak niewiele...

A jednak tylu ludzi...

Zarabia po sześćdziesiąt kopiejek dzien­nie—uważ—hel hel he! a ty płacisz rubla dziennie za mieszkanie, a tej pięknej osóbce także się coś należy. Schowaj tedy, chłopie, swoje zdrowe, mocne ręce pod stół i słuchaj co ci powiem.

fich, miałby wuj dla mnie co w jakim biurze?

Hel he! w biurze! W biurze by ci dali na początek, no powiedzmy dwadzieścia pięć, no trzydzieści rubli, a za mieszkanie płacisz... i t. d

Więc niema dla mnie ratunku.

Jest. — Świat jest, jak ci już mówiłem, dość wielki, aby, jeden pan jeszcze mógł w nim żyć wygodnie, według swojej woli.

Nie rozumiem.

Godziemba rozsiadł się wygodnie na kanapie, zapalił cygaro i zaczął swoim tonem mentorskim:

Świat jest duży i głupi — wygrywa ten, kto umie uderzyć w jego słabiznę—wyzyskać jego głupotę. Chodź ze mną w ten świat, ja ci ukażę miejsca, w które masz uderzać.

Nie rozumiem.

Nie da się tego ująć w teorje, w formuły zamknięte. Życie jest tak rozmaite w swych prze­jawach, że zawsze, na każdy raz trzeba odnajdy­wać właściwe drogi orjentacji. Chodź ze mną w świat. Ja ci będę busolą.

Wuj mówi dziś enigmatycznie, jak Phytia delficka.

Mówię rozsądnie, kto się z kim wdaje,

takim się staje. Wejdź między nędzarzy, a oblizie cię nietylko ich robactwo, ale to wszystko, co nę­dzy towarzyszy i nędzę wytwarza. Owionie cię ta zgniła, brzydka atmosfera, która stłumi każde szer­sze tchnienie, każdą szerszą aspirację. Uciekłeś mi, schowałeś się przede mną. Nie wiedziałem poprostu, chłopie, co się z tobą dzieje. Dobrze, że szczęśliwe spotkanie z panną Mitą...

Ach, więc to?...

Tak, szczęśliwe spotkanie—powtórzył Go- dziemba, spojrzawszy na IAitę.

fAita złożyła łapki dziękczynnie, jak do mo­dlitwy. Jerzy, siedząc zadumany, z głową opusz­czoną, nie widział tej gry mimicznej, ale gra ta widocznie podniecała Godziembę, bo ciągnął dalej swój wykład z wyjątkową jakąś werwą.

Otóż szczęśliwe spotkanie z panną Mitą, odkryło mi całą twoją konspirację. Zamknąłeś się tu w zapszałem środowisku najostatniejszej hołoty i nie pokazujesz się zgoła między ludźmi lepszy­mi. Poprostu musiało cię obleźć ich paskudztwo, to konieczne, to nieuniknione. Pani Maciszkowa jest osobą bardzo uczynną, no i stosunek z nią może się w pewnych wypadkach przydać...

fich, wuj ją zna?

Phil Znają ją tu w mieście. Ale wleźć tak, jak ty, w konfidencje z rodzinką, no przyznasz...

To widzę Mita obszerniej wuja o moich sprawach oświeciła.

A oświeciła. I przyszedłem cię ratować.

Słuchaj, chłopie, kto chce utrzymać się na po­wierzchni, Jmusi się chwycić poły możnych tego świata. O własnych siłach długo płynąć nie mo­żna. Ci, z którymi teraz żyłeś, to kamień młyń­ski uwiązany u szyi. Przyszedłem ci odciąć ka­mień i ułatwić pochwycenie jakiej dobrej poły.

Ole jak?

Wprowadzę cię do klubu.

No, mój Boże—zaczął, jąkając, Jerzy — kiedy doprawdy... Przecież do klubu nie można tak... no, wuj wie... jestem goły, jak święty turecki.

Och, proszę cię...

Pan Godziemba szerokim, pańskim gestem wyciągnął pugilares.

Ależ...

No, mój drogi—nastawał pan Ignacy—tyś mi wyrządził kiedyś przysługę, pozwól, że ci się odwdzięczę... Wiele mogę ci służyć?

No, ależ ja, doprawdy, nie będę miał z czego oddać.

Ach, młody jesteś, masz czas przed so­bą. Mogę ci na razie wygodzić czterema setkami.

Jerzy jeszcze protestował, ale Godziemba wci­snął mu banknoty do ręki.

No, nie mówmy o tem. Dziś wieczorem zabiorę cię tam do nas. Trzeba zmienić atmo­sferę.

doświadczonych rad pana Godziemby zmia­ny środowiska, Jerzy skorzystał radykalniej, niżby stary praktyk mógł przypuszczać. Poprostu znalazł się odrazu na drugiej pół­kuli ziemskiej—w fimeryce.

I stało się dobrze. Zbyt wiele przejść bolesnych gnało go z tego miasta, które miało być dla niego rozkoszną Kapuą. Prześla­dowały go widma tych dwóch istot, które stanęły na jego drodze, a które musiał usunąć, ażeby go nie wciągnęły w odmęty upadku.

Stały się rzeczy okropne, ale stać się mu­siały.

Dopiero kiedy wielki transatlantyk wyruszył z portu na pełne morze, kiedy Jerzy stracił z oczu ostatnie majaki brzegów europejskich, kiedy się zna-

[Z

lazł wobec bezmiarów nieba i wody, sam jeden wśród ludzi obcych i nieznanych, mógł spojrzeć w przeszłość niedawnych swoich przeżyć.

Pierwszy raz teraz przyjrzał im się rozważ­niej i widzi całą ich grozę.

F\ jednak niepodobna było postąpić inaczej. Może sobie powiedzieć, jak Franciszek I po bitwie pod Pawią: „wszystko stracone, prócz honoru“.

Istotnie zdarzyło się tak, że przecież wycho­dził z tych opresyi czysty na czci — spłacił długi honorowe co do grosza.

I choć serce ocieka krwią ran jeszcze świe­żych, Jerzy widzi przed sobą długą drogę ekspia­cji koniecznej. Palnięcie sobie w łeb, byłoby wyj­ściem zbyt ułatwionem.

Świeże, ostre, przedziwnie czyste powietrze morskie chłodzi mu skronie i chłodne refleksje obudzą w duszy.

A jednak szkoda, że pojedynek z Chodzicem skończył się tak fatalnie. Padł człowiek bez wiel­kiej wartości moralnej, może wprost szkodliwy społecznie, ale...

Hm, hm, trudnol — rzucił twardo, jakby się chciał uspokoić ostatecznie.

I rzeczywiście, widmo Chodzica odeszło gdzieś po fali dalekiej, rozkołysanej, bujnej, ale wspom­nienie Mity rzewne, poruszyło nim do głębi. Zda się, że postać jej siadła tuż, obok niego, na po­kładzie okrętu, biedna, skulona, żebrząca łaski. Zda się, że w strasznym spazmatycznym szlochu.

rzuca mu wyrzut: dlaczegoś mię odepchnął, wszak wszystko, co robiłam, robiłam przez miłość dla ciebie? Dlaczego ci twój honor kazał być tak twardym, tak bezlitosnym?

Biedna, kochana Mital

Całym wysiłkiem woli odpycha przykre wizje. Wpatrzył się w krąg zachodzącego słońca.

Purpurowe blaski pruszyły się po fali w ogro­mnie barwnej, migotliwej mozajce. Kłęby dymu, buchające z olbrzymich kominów, zakwitały, jak róże stulistne od czerwonych blasków zachodu. Wszystkie metalowe części statku błyszczały, niby odbiciem dalekich pożarów.

Chciał wyobraźnię swą zmusić do oddania się tym nowym, nieznanym zjawiskom. Wszystkie one jednak załamują się pod kątem z góry zdecydo­wanym—pod kątem tęsknoty i żalu. Zmienia się i obraz: Nad głową jego niebo brało na się ciem­ną opończę nocy—głęboki, ciężki granat—i ton ten powoli wsiąkał w morze. Stało się ono groźne, ponure i tajemnicze. Spotęgowało to jeszcze na­strój żalu.

Zaklął swoim zwyczajem po szlachecku.

Chciał myśleć o nowym świecie i o nowem

życiu.

Papieros jeszcze najłatwiej przynosi ulgę w chwilach nerwowego rozprężenia.

Sięgnął po papierośnicę, ów szczególny dar pożegnalny od przyjaciół, za który zapłacił włas­nymi pieniędzmi.

Uczuł na dłoni chropowatość wypukłych rzeźb, wyobrażających herby i podpisy ofiarodawców. Te­raz po raz pierwszy zastanowił się nad znacze­niem, zda się, symbolicznym, papierośnicy.

Tak, tak—mówił sobie—pamiątka ta pój­dzie ze mną przez życie, jako dowód rzeczowy stosunku z tym człowiekiem i z nią.

Widniało tam przecież jej biedne serce strzałą przeszyte.

Na pokładzie zabłysły już oddawna światła elektryczne — płonęły jasno wielkie lampy. Pod­szedł bliżej do jednej z nich, ażeby szczegółowiej obejrzeć przedmiot, którego, ściśle biorąc, dotąd nie poznał dokładnie. Znał tylko dobrze czerwo­ne serce z krwawnika, pod którem Mita podpisała swoje imię. Co przedstawiały inne rysunki, nad tym nie zastanawiał się dotąd. Na heraldyce nie znał się zupełnie. Były na tarczach wyobrażenia topo­rów, podków, lwów, kruków i jakichś innych nie­zrozumiałych dla niego, w istocie swej, kształtów. Teraz dopiero w świetle lampy elektrycznej dojrzał, że tarcza, pod którą widniał zamaszysty podpis Chodzica miała na sobie wyobrażenie dwóch serc, strzałą przeszytych—przyjaciel!

Fatalna ironia.

Widzi go, tego herbowego pana, tego przy­jaciela, jak skrada się, niby złoczyńca, po wscho­dach, jak wciśnięty w niszę, rozpłaszczony przy ścianie, przelękniony, starał się uniknąć z nim spot­kania.

Daremnie.

Jerzy nie miał wątpliwości, że Chodzie był u Mity. Słyszał jej głos, słyszał zamykanie się tych drzwi tam, na drugim piętrze. Tamten snadź, rozpoznawszy kroki jego, skoczył wyżej — wbiegł na pierwszą kondygnację wschodów, prowadzących na trzecie piętro i przywarł do ściany za występem muru.

Tam go dopadł.

Kto tu?

Ja.

Chodzie?

Tak.

Chwycił go brutalnie za kołnierz i zrzucił na dół. hałas, upadającego ciała, zaalarmował panią Maciszkową, która czuwała jeszcze widocznie mi­mo tak spóźnionej pory, wybiegła bowiem ubrana, jak na wizytę, w swoją najlepszą suknię jedwabną. Ubrana również bardzo starannie była i Mita.

W blasku lampy, trzymanej wysoko nad gło­wami przez panią Maciszkową, Jerzy widział roz­szerzone przerażeniem oczy dziewczyny. Przera­żenie to wzrosło jeszcze, kiedy oczy jej spotkały się z jego spojrzeniem.

Zachwiała się i usunęła na odrzwia, jakby miała upaść. Rozpaczny krzyk wydobył się z piersi.

On, oni—skończyło się 1

Okrzykiem tym wydała na siebie wyrok, nie­odwołalny, ale zarazem sprowadziła do koniecznej

równowagi podnieconą, nad miarę zapalczywość Jerzego.

Tak skończyło się.

To jedynie możliwe rozwiązanie fatalnie splą­tanego węzła przyczyn i skutków. Czyż miał, jak zdradzony kochanek, zabić niewierną, rozgwarem scen zazdrości napełnić dom cały, hukiem strza­łów rewolwerowych pobudzić wszystkich jego miesz­kańców—zrobić skandal publiczny?

Istotnie krew w nim wrzała, burzyła się, ki­piała. Czuł potrzebę zdruzgotania czegoś, rozbi­cia, zniszczenia—czuł potrzebę wyładowania pasyi wewnętrznej w czynach gwałtownych i byłby nie­wątpliwie nie zapanował nad owym nakazem po­tężnym, gdyby nie te słowa jedyne i konieczne, które przywołały go do opamiętania.

Tak skończyło się teraz za sprawą wypadku to, czego nie umiał zakończyć stanowczo pod wpływem wskazań rozumu i poczucia godności osobistej. Porwany wichrem, krzyżujących się sprzecznie, uczuć, padł na równię pochyłą i toczył się po niej, z bezwładem rzeczy pozbawionej woli kierowniczej- Trzeba było jakiegoś mocnego wstrzą- śnienia zzewnątrz, ażeby mógł wytrącić się z prze­klętej drogi, prowadzącej wprost nad przepaść bez­denną.

Okrzyk Mity odczuł, jako olbrzymią ulgę we własnem sumieniu. Cokolwiek bądź się stanie, nie będzie sobie miał nic do wyrzucenia. Ona się sama osądziła.

Tak, skończyło się—rzekł sucho, twardo kategorycznie.

Zimny, spokojny przeszedł obok niej, jak koło istoty obcej i obojętnej. Słyszał za sobą jęk rozpaczy bezgranicznej, okropne, rozrywające du­szę łkania, ale nie wstrzymał kroków swoich, nie odwrócił głowy. Serce jego stało się twarde, jak kamień.

Powszednia rzeczywistość płata często lu­dziom figle, zakrawające na najzłośliwszy sarkazm. W bramie spotkał się oko w oko z Chodzicem. Czekał on tam na stróża, który mu powinien był drzwi otworzyć, file stróżowi nie spieszyło się bynaj­mniej. Zanim wygramolił się ze swej głębokiej, ukrytej pod schodami nory, ludzie ci dwaj stali naprzeciwko siebie w nader przykrej konieczności wzajemnego tolerowania się.

Policzymy się—rzekł z hamowaną wście­kłością Chodzie.

Mam nadzieję — odparł Jerzy, uczuwając znowu pewną ulgę na myśl, że w spotkaniu z Cho­dzicem znajdzie ujście dla, przepełniającej całą istotę jego, złości.

Tamten zgrzytnął zębami z niecierpliwości i naciskał z pasją guzik dzwonka elektrycznego. Wreszcie długo oczekiwany stróż zjawił się, dzwo­niąc kluczami. Wypuścił jednego po drugim, ludzi, którzy zmierzyć się mieli ze sobą na śmierć i życie.

Wychodzili jednak dla oka ludzkiego zgodnie.

Dobra krew.

e

Nie zapomnieli nawet zostawić stróżowi po drob­nej monecie za otworzenie bramy.

Skoro się znaleźli na ulicy. Chodzie odwrócił się raptownie, jakby mu się coś nagle przypomniało.

Ale gdzie...

Gdzie co?

Gdzie przysłać świadków?

Jerzy nie zastanowił się jeszcze nad tem, że, opuszczając mieszkanie, które zajmował z Mitą, nie ma właściwie adresu. Teraz przypomniał mu się hotel, w którym mieszkał poprzednio. Wymie­nił nazwę.

Dobrze.

Został sam. Już wiedział przynajmniej dokąd się ma udać na resztę nocy. Skierował się też tam pewnym, zamaszystym krokiem, jak człowiek, który nie zna wahań.

Istotnie w tej chwili Jerzy ich nie znał. Wła­ściwie na chwilę jedną nie wierzył w głębi duszy, że IAita go zdradziła z Chodzicem, okoliczność jednak, iż spotkał go, wychodzącego od niej o trze­ciej w nocy, wskazywała aż nazbyt wyraźnie, że mają ze sobą jakieś konszachty. Gdyby jegomość ten był z wizytą u pani Maciszkowej, to oczywi­ście nie chowałby się za występ muru, nie czuł by tej odruchowej potrzeby zniknięcia mu z oczu. Naturalnie nie mogło być też mowy o tem, ażeby miała go żenować sprawa z papierośnicą. Owszem, Jerzy kilkakrotnie już po owem zapłaceniu za nią jubilerowi całej, złożonej przez przyjaciół, sumy,

spotykał się z Chodzicem i ten witał go jaknajswo- bodniej, jaknajserdeczniej, jakby zgoła nie było między nimi tego niezbyt poprawnego rachunku. Wogóle niewszczynano dyskusji w tak „delikatnej materji*, która właściwie nie była materją godną dyskusji.

Zachowanie się jegomości na schodach było najoczywistszym wykładnikiem nieczystych jego za­miarów. Zresztą potwierdził to odruchowy, rów­nież bezwiedny, samooskarżający okrzyk Michaliny.

To wystarcza najzupełniej do przeprowadze­nia postanowień, dla których oddawna szukało się możliwych dróg wyjścia.

Przytem tak się dziwnie wszystko na to w ostatnich czasach składać zaczęło. Życie za­wsze stwarza tak osobliwe zbiegi okoliczności, tak szczególnie zestawione zdarzenia, tak niesłychaną grę wypadków, że, gdyby to wszystko przenieść żywcem do sztuki, wydało by się nieprawdododob- ne i umyślnie naciągnięte.

Ha, może jest jakaś logika utajona w kon­strukcji losu człowieka, może istnieją jakieś ko­nieczne prawa, którym jednostka musi się poddać bezwzględnie, ażeby dojść do zapisanych z góry przeznaczeń swoich.

W każdym razie, gdyby ktoś człowiekowi tak zagrożonemu wszechstronnie, tak obciążonemu lek- komyślnem, czy niedoświadczonem swem postępo­waniem wskazał na zielony stolik, jako na jedyne źródło ratunku, możnaby go uważać za szaleńca

lub oszusta. A jednak zdarzyło się tak właśnie, że Jerzy znalazł tam ową pomoc, która mu po­zwoliła wycofać się z sytuacji i to wycofać z ho­norem.

Klub, do którego wprowadził go pan Ignacy, był, jak większość tego rodzaju instytucji, zamas­kowaną szulernią. Grywa się w karty pod pozo­rem protegowania muzyki, teatru, sztuk plastycz­nych, literatury, latania po obłokach i tym podob­nie rzeczy idealnych, z kartami nic wspólnego nie mających. Tu grywano pod hasłem hodowli stor­czyków i rzeczywiście fryzy salonów ozdobiono prześlicznie malowanymi storczykami. Bywali tu ludzie najrozmaitszych sfer i rozmaitych kondycji— oczywiście sfer i kondycji zamożnych. Teraz do­piero zrozumiał Jerzy skąd pochodziła taka różno­rodność, taka ilościowa i' jakościowa obfitość sto­sunków „pana majora“.

Majorem go tam wszyscy nazywali, a nikt nie wiedział dla czego i na jaką pamiątkę. Po­ważano jednak bardzo wysoko, część też tego po­ważania spłynęła na osobę Jerzego, jako członka przez majora wprowadzonego i notabene prawdzi­wego jego siostrzeńca.

Jerzy szybko rozszerzał sferę swoich znajo­mości, zawierał stosunki z osobami wpływowemi w handlu, przemyśle, prasie, sztuce, literaturze w sądownictwie, administracji, wojsku, jednem sło­wem we wszystkich dziedzinach życia miejskiego.

Niewątpliwie, gdyby umiał i chciał robić interesy, znalazłby tu teren nader potemu podatny.

Zapewne nie bardzo tu było łatwo mówić

0 czemkolwiek, gdyż uwaga zebranych koncentro­wała się poprostu około takiej lub innej puli, nie mniej przecież przy sprycie wszystko można.

file Jerzy sprytem nie odznaczał się bynaj­mniej. Pozatem nie wiedział od czego zacząć

1 na czem się ostatecznie zatrzymać.

Plan lqnacego w zasadzie posiadał wiele wi­doków powodzenia, w praktyce jednak okazał się niedostatecznym ze względu na pewne właściwości usposobienia protegowanego. Jerzy miał w sobie poprostu za wiele państwa.

Jestem do niczego — mówił sobie zrezygno­wany, a właściwie czuł, że ludzie, z którymi miał jakoby wejść w interesy, posiadali zawiele tego, co onby nazwał chamstwem.

file grać z nimi można.

Siadł do baccara. Wszak na to pożyczył mu pieniędzy pan Ignacy. Grywał skromnie, roz­ważnie.

Pewnego razu karta poszła wyjątkowo szczę­śliwie. Skoro wygrał tysiąc dwieście rubli, spo­ważniał nagle. Sumę tę w myśli podzielił na trzy części i wstał od stołu.

Dosyć.

Szedł właśnie do domu, ażeby spełnić tę rzecz ostatecznie, lecz spokojnie, kiedy zajście z Cho-

dzicem skierowało go na drogę gwałtownych po­czynań.

Ha, nic się w zasadzie nie zmieniło, owszem oszczędzi mu to tylko przykrych scen z dziewczyną.

Ha, ha, sama się osądziłaI ©©©©®©®©©®©©©©©©©©©®©®©©

Na drugi dzień Chodzie przysłał świadków.

Pan Ignacy nie chciał się podjąć sekundo­wania. Wogóle przeraził się tą sprawą nie na żarty.

Chodzie — mówił — strzela, jak transwal- czyk. Szelma, ufny w tę swoją umiejętność, płata ludziom świństwa i nikt mu nic w oczy nie śmie powiedzieć.

Ach tak?

Jerzy poprosił na sekundanta eks-oficera od ułanów, którego poznał W klubie, ten zaś ze swej strony na drugiego świadka przedstawił mu jakie­goś młodzieńca, którego Jerzy nie znał wcale.

Przedwstępne formalności załatwiono nader szybko. Spisano warunki nawet względnie łagod­ne. Jerzy strzelił pierwszy i trafił w brzuch prze­ciwnika...

Wywiązało się zapalenie otrzewnej

A właściwie nie powinien był bić się z tym człowiekiem.

©®®®®®®©©©©©®©©©©©©®®®®®

Biedna Mita.

®®®®©©©©©©®©®®®©©®©®®@©©

Lezy na stole srebrna papierośnica z wyo­brażeniami herbów polskich.

Skąd te herby, tu, w robotniczej knajpce Nowego Świata, wśród najdemokratyczniejszych sfer demokratycznej Ameryki?

Jegomość z siwą czupryną, lecz czarnym chwacko podkręconym wąsem, założył na nos złote binokle i poprzez ramię Jerzego przyglądał się fi­gurom heraldycznym, umieszczonym na polach czer­wonych, niebieskich, srebrnych i złotych, wreszcie, uśmiechnąwszy się łagodnie, zaczął wymieniać ich znaczenie:

Sulima, Korczak, Jastrzębiec...

Jerzy odwrócił głowę i ujrzał nagle te wąsy czarne, uczuł przytem silny zapach fiksatuaru.

Spotkanie rodaka na obczyźnie sprawia nam zawsze niezmiernie miłą niespodziankę, choć wła­ściwie spotkań takich możemy się spodziewać na każdym kroku. Nie ma zakątka na kuli ziemskiej, gdzieby nie było jakiegoś polaka, który, wysadzony z siodła we własnym kraju, szuka karjery po sze­rokim świecie. Wyszedłszy raz z ojczyzny, dociera do najdzikszych puszcz Afryki, F\ustralji i Ameryki. Idzie przed siebie, jak Rhaswer, skazany na wiecz­ną, fatalną tułaczkę.

Jerzy spotykał już rodaków na statku i tu na ulicach New-Yorku, jednakże, chociaż istotnie ogromnie stęskniony do dźwięku mowy polskiej, nie miał odwagi zbliżyć się do nich i wdać w bliż­szą komitywę. Zresztą byli to przeważnie ludzie,

którzy powierzchownością swoją nie wzbudzali zbyt­niego zaufania. W kraju jeszcze przestrzegano go przed tak zwanymi chodzikami, przed awanturni­kami wszelakiego autoramentu, którzy z powodu swego niespokojnego, chciwego ciągłej zmiany wra­żeń, ciągłej rozmaitości doznań, ducha, może są bardzo ciekawi, ale niezbyt wygodni, jako towarzy­sze. Bezceremonialni, bezczelni, aroganccy, nietyl- ko wyłudzają od rodaków mniejsze lub większe datki, ale potrafią wplątać niedoświadczonego po­dróżnika w zgoła niepożądane sytuacje — sytuacje, pociągające za sobą ciężkie kłopoty i zatargi naj­rozmaitszej natury. Jerzy pozatem w drodze widywał wielu emigrantów z ludu i klasy robotni­czej—ludzi prostych, którzy do Nowego Świata je­chali już nie po świetną karjerę, lecz po ciężki za­robek, pozwalający jednak przy małych potrzebach życiowych, oszczędzić kilka dolarów na zabezpie­czenie przyszłości swoich najdroższych. Do tych zbliżał się bez obawy i uprzedzeń, witał radośnie osobliwości gwary mazurskiej, kujawskiej lub ma­łopolskiej, wsłuchiwał się z uczuciem głębokiego wzruszenia w ich akcent szczerze rodzimy i od­wieczny, wypytywał przytem o zwyczaje i obyczaje okoliczne, o to, kto jest w wiosce dziedzicem i czy wogóle w tych stronach instytucja dziedziców nie- zaginęła całkowicie.

Ludziska różnie na kwestje te reagowali, a prze­ważnie nie reagowali wcale. Zaniepokojeni per­spektywą własnych losów w krajach odległych,

przytłoczeni ogromem nowych, nieznanych wrażeń podróży, drżący, onieśmieleni, najzupełniej bezrad­ni wobec nieznajomości języka, otoczenia, w ja­kiem się znaleźli, oni raczej zarzucali tego pana z edukacją tysiącem pytań, odnoszących się do spraw najbliższych, najbardziej piekących. Nieste­ty, Jerzy nie zawsze umiał im dawać odpowiedzi zadawalające, owszem, sam często chętnie byłby się poinformował od kogoś z ludzi życzliwych o wiele szczegółów, tyczących się życia, jakie ma nieba­wem rozpocząć na drugiej półkuli.

Opatrzony wszelkiego rodzaju „Przewodnika­mi" dla podróżnych, w drodze dawał sobie radę wybornie, zwłaszcza, że znał doskonale język fran­cuski i po niemiecku umiał się od biedy rozmó­wić. Stanąwszy jednak w przepaścistej stolicy No­wego Świata, uczuł jakby lekki zawrót głowy i rad- by się oparł na czyjemś ramieniu.

Oh, nie szukał bynajmniej jakiejś możnej protekcji, która by mu pozwoliła stanąć przynaj­mniej na pierwszych szczeblach wielkiej karjery, lecz poprostu garści życzliwych wskazówek do orien­towania się w nowych warunkach bytu. Jegomość, który stał teraz przed nim w pozie nonszalanckiej, nie mniej przecież nader szlachetnej, w niczem nie- przypominał obdartych „chodzików“, ani awantur­ników układnych i eleganckich, dybiących chciwie na łatwowierność ludzką, ani tem bardziej owych biedaków zapłakanych, rozjęczanych, utyskujących bez końca na swoją chłopską dolę nieszczęsną.

Wprost przeciwnie sprawiał on wrażenie, zasługu­jącego na wszelkie zaufanie, gentlemana — gentle­mana, jak się to mówi, w każdym calu.

Ubrany był wytwornie, z pewną nawet może przesadną wytwornością, jak na wiek swój, już niewątpliwie bardzo zaawansowany. Miał na so­bie długi surdut czarny, bardzo wcięty i bardzo wogóle kunsztownie skrajany. Ha głowie lśnił się świetny cylinder. W klapie surduta widniała mała czerwona rozetka.

Patrzyli na siebie czas jakiś badawczo.

Fiu, fiu... szlachtaI

Pan Polak?—spytał naiwnie Jerzy.

Do kaduka — zaśmiał się tamten — czyż nie Polak pozna się na tem, co wyobrażają owe emaljowane obrazki na pańskiej papierośnicy?

Wziął ją w rękę i przyglądał się dokładniej herbom, określając ich znaczenie.

Ten lewek, wyskakujący nad murem, to Prawdzie.

Tak.

Ba, jest i Leszczyc: w polu czerwonem bróg złoty, ha, ha, znam, znam... Tego bym nie poznałl—wołał z tym swoim dobrym uśmiechem.

Jerzy zarumienił się trochę.

To mój... nasz... Jestem Leszczyc.

Jegomość patrzył nań ponad binoklami.

Stanisław?

Stanisław było memu ojcu.

Jegomość w cylindrze uderzył się dłonią w czoło.

Bodajciel Ciągle się łapię na tcm głup­stwie. Ciągle się zapominam, że czterdzieści z okła­dem lat przeszumiało od tego czasu nad naszemi głowami i ilekroć ujrzę kogoś stamtąd... file bo też szalenie pan podobny jesteś do ojca...

Pan znał mojego ojca?

Jestem także Leszczyc — rzekł tamten i zadumał się chwilę poważniej, a po tem zaśmiał się znowu wesoło i mówił.— Ha, ha... papierośni­ca! Znam taką papierośnicę. Dostałem kiedyś po­dobną... Było to przed wyjazdem do Cuneo... Młodzież, złota młodzież z tych czasów ofiarowała towarzyszowi zabaw upominek... Jak się to dziw­nie powtarza... jak dziwnie I

Jerzy ma również dziwne wrażenie, jakby ja­kiegoś pół snu, kiedy to w świadomości, znużonej długiem czuwaniem, wspomnienia przeżyć rzeczy­wistych kojarzą się nieprawdopodobnie z nąjfantys- tyczniejszemi marzeniami.

Elegancki pan z siwiejącymi włosami opo­wiada historję, która wydaje się Jerzemu, jakby ży­wą, najdokładniejszą kopią jego własnych wyda­rzeń.

Przecież to jest niesłychane. Przestaje wie­rzyć własnym zmysłom. Przetarł czoło, jakby chciał sprawdzić, że czuwa istotnie, że nie jest igraszką złośliwej halucynacji.

Zaczłapałem się—prawi w podnieceniu je­gomość—zaczłapałem się na śmierć i życie, byłem już nad przepaścią, ale dobra krew zwyciężyła...

Jerzy poprawił się na krześle. Zdjął go nie­pokój, jaki ogarnia nas wobec zjawisk tajemniczych i niewytłomaczonych.

file jest to jawa najoczywistsza.

Stary jegomość usiadł przy stole naprzeciw­ko, kazał sobie podać whiskey z wodą sodową i, trzymając w ręku jego papierośnicę, pyta spo­kojnie, równym miarowym głosem:

Oczywiście to pańscy towarzysze hulanek?

Tak.

No, patrzcie państwo, jak się to dziwnie powtarza, jak dziwnie I Z małemi odmianami pra­wie te same herby, te same nazwiska. Może zresztą jest tu jaki syn w prostej linji... a może nawet wnuk jednego z tych ludzi, z którymi kie­dyś, przed laty...

Ha, ha — zaśmiał się dobrodusznie — to doprawdy mogą już być wnukowie. Zaraz, wie- leż pan sobie liczy wiosen?

Dwadzieścia jeden.

Tak, ale pański ojciec ożenił się dosyć późno.

W czterdziestym piątym roku życia.

Widzisz pan. fi byli w kompanji chłopcy, którzy żenili się bardzo wcześnie, byli też ludzie starsi... Taki Chodzie...

Jerzy porwał się z miejsca.

W umyśle jego podnieconym w tej chwili niezwykle, coraz silniej utrwalało się przeświadcze­nie, że ma przed sobą nie człowieka pospolitego,

ale wytwór swojej własnej fantazji. Miał wrażenie, że spojrzał w zaczarowane zwierciadło i ujrzał siebie w ogromnie dalekiej przyszłości. Zdawało mu się, że djaloguje z tym swoim sobowtórem, niby z własnem sumieniem, które przechować mu­si dokładną pamięć tych przeżyć do końca dni ziemskiej wędrówki.

Tak, to nie jest jakiś pan Leszczyc inny, ale on sam, zmieniony jeno przez długie lata walk, cierpień i zmagania się z sumieniem. I on zacho­wa zawsze tę dystyngowaną, wytworną postać, tylko z wiekiem zdobędzie podobnie równy spokój filozoficzny i podobnie pobłażliwy, dobroduszny uśmiech. Będzie mógł kiedyś powiedzieć o sobie swobodnie: „dobra krew przemogła“.

Ha, ha, teraz jednak wre w duszy burza straszliwa, Bkowyczy w sercu żal, że ta dobra krew • zabiła może dziewczynę kochającą najgłębiej, że wygórowana miłość własna pogrążyła w odmętach rozpaczy miłość innej istoty.

Nie wiedział zgoła co się stało z Mitą. Przed pojedynkiem oddał jej czterysta rubli, to jest trze­cią część wygranych w karty pieniędzy i mniemał, że załatwił z nią rachunki materjalne najskrupu­latniej. Zapewne kwota, jaką dziewczyna rozpo­rządzała, nie wynosiła nawet połowy tej sumy. Na tym punkcie nie miał sobie nic do wyrzuce­nia. Fatalny wynik spotkania zmusił go do na­tychmiastowego opuszczenia kraju. Zanim roze­szła się wieść o śmierci Chodzica, Jerzy już był

zagranicą. Ale właśnie przez pośpiech ten gwał­towny nie zdołał upewnić się, że opuszczona dziew­czyna nie zrobiła sobie nic złego. Miał wszelkie powody do obaw, iż targnie się na życie, jak to najsolenniej tylekroć przysięgała.

Myśl ta prześladuje go od chwili opuszcze­nia Warszawy. Pędził przed siebie, nie zatrzymu­jąc się nigdzie. Nie mogły go dogonić ani gaze­ty, ani listy.

Wyjeżdżając wmawiał w siebie, że nie ma obowiązku troszczyć się o losy dziewczyny, jak wmawiał i to także, że ona sama wydała na sie­bie wyrok potępiający. Czuł jednak całą wykręt­ną dyalektykę takiego rozumowania i uświadamiał sobie najdokładniej, że uchwycił się pozorów, aże­by zrzucić niewygodne więzy. Zresztą przy spra­wie z Chodzicem, jakkolwiek nader oględne i peł­ne dyskretnych niedomówień wyjaśnienia, jakie da­wali świadkowie, aż nadto kategorycznie musiały go przekonać o niewinności Mity.

Uparł się. Zatykał uszy,—nie chciał nic wie­dzieć. Co prawda, gdyby był dał posłuch wie­ściom, jakie o Chodzica roli w tej sprawie kurso­wały, musiałby go zdyskwalifikować honorowo i od­mówić satysfakcji. Przyjął spotkanie skwapliwie, widząc w tem niejako rehabilitację dla siebie sa­mego.

Postąpił zbyt pohopnie i bez należytego za­stanowienia. Postąpił, jak człowiek bez serca, jak

egoista, który do wygodnej ostoi dąży po trupach istot najukochańszych.

Zabiłem ją I

Poczucie zbrodni wzrastało w umyśle w miarę, jak oddalał się od miejsca, gdzie zostawił zrozpa­czoną kochankę. Wyrzut sumienia w podróży po­tężniał z dniem każdym, aż urósł do rozmiarów potwornej, duszącej zmory, teraz, kiedy ocean od­dzielił go od kraju.

Taki świat drogi, tyle czasu!

Myślał o napisaniu listu do pana Ignacego, ale wymiana listów wymagałaby przeszło miesiąca czasu. Chciał wysłać telegram, nie umiał jednak zdecydować się na formę.

Ogarniała go rozpacz.

Ludzie najenergiczniejsi miewają chwile takiej bezradności chorobliwej. Skoro chwile te miną, znajdują sposoby łatwe i proste, wręcz nie umieją zrozumieć, dlaczego przedtem na sposoby te nie wpadli.

Chwila ta była może wynikiem zmęczenia podróżą, może wyczerpania z powodu kilku nie­przespanych, pod nawałem wrażeń, nocy. To pew­ne, że w usposobieniu podobnem ludzie są nie­zręczni, niedołężni, potykają się na równej drodze, i ulegają najdziwaczniejszym przypadkom, są nadto przesądni i skłonni do wiary mistycznej w siły nadprzyrodzone.

W takiem usposobieniu był właśnie Jerzy, kiedy spotkał w restauracji tego dziwnego człowieka.

Nic wykluczone jest także, że jakaś najzupełniej patologicznie określona choroba ujęła w swą wła­dzę jego potężny organizm. Nie ulega wątpliwości, że od dwóch dni już miewał ataki dreszczów i tro­chę gorączki. Teraz głowa mu pała, a myśl w niej jedna— uparta, natrętna myśl, drepce na miejscu, jak koń w kieracie.

Co się z nią stało?

Jerzy nachylił się i wpatrywał w, siedzącego naprzeciwko, jegomościa badawczo.

Panie, co się stało z pańską kochanką?

Tamten rozłożył ręce.

Nie wiem, nigdy już o niej nie miałem wiadomości.

Nigdyl

I zakrył twarz rękami. I ja się nigdy nie dowiem. I ja nigdy...

Myśl uparta zaczyna galopować coraz szyb­ciej, szybciej, aż przechodzi w jakiś wir szalony, który poprostu boli, kłuje w głowie, świdruje mózg na wylot.

Chwycił się obu rękami za stół, ażeby nie runąć, ażeby oprzeć się temu zawrotnemu rucho­wi, który go porywa całego w swoje kręgi. Je­dynie przy najwyższym wysiłku jest w możności dostrzedz przed sobą tego pana w lśniącym cy­lindrze. Rle pomimo wysiłku tego, rozszerza on się ciągle mu w oczach, niby mgła w przestrzeni, aż znika zupełnie z pola widzenia.

To znowu skupia się w kształt stały, kon­kretny i wtedy widzi go przez moment dokładnie:

Trzyma w ręku papierośnicę, zajęty odcyfro- waniem umieszczonych na niej znaków.

Ha, hal jest, jest Przyjaciel Chodziców,— ten tam...

Kto pan jesteś?—krzyknął Jerzy nieprzy­tomnie.—Na miłość Boską kto pan jesteś?

Niepodnosząc głowy, odparł z lekkim uśmie­chem:

Jestem stary Polak, ha, ha, stary Polak, to postać w świecie legendowa. Znają ją od lat stu już z górą... Od czasu kiedy...

Niedokończył. Jerzy przechylił się przez stół> ujął go za ramię i szeptał chrapliwie do ucha:

Powiedz, co się z nią stało?

Z kim?

Z Mitą.

Nie znam żadnej Mity.

Kłamiesz, twoja kochanka nazywała się... ha, ha... jak moja... Zabiłeś ją.

®®®®®®®®®®®®®®®*®®®®®®®®

Dobra krew

9

ługie szeregi łóżek z białymi pawilonikami... Cisza. Gdzieś tylko z dalekiego koń­ca dobiega dyskretny szept kilku głosów.

Jerzy otworzył oczy. Nie może zdać sobie sprawy ze stanu, w jakim się znaj­duje. Szeregi tych łóżek jednakowych, ustawionych równo, niby żołnierze, dwoma rzędami, przedstawiały dlań widok tak nieoczeki­wany, że nie był pewny, czy nie ulega złudzeniu op‘ycznemu.

Zwłaszcza, że to wszystko tak dziwnie białe.

Przymrużył oczy i słuchał owego szeptu, któ­ry zresztą w tej chwili przeszedł stopniowo w gło­śną rozmowę. Właściwie ktoś mocno perorował, kilka innych osób odpowiadało mu monosylabami:

Yes.

Odróżnia to słowo charakterystyczne, zresztą

D

1111

mowy nie rozumie, choć wierzy w to, że wraże­niom swoim słuchowym może ufać najzupełniej.

Oczywiście—mówią po angielsku.

Zdecydował się otworzyć oczy powtórnie.

Szpital.

Zrozumiał. Jest w szpitalu. Ale skąd się tu wziął? Ostatnie wspomnienie, jakie zachował w pa­mięci, było spotkanie w restauracji jakiegoś Pola­ka o pańskiej, wytwornej postawie. Czy tylko istotnie spotkał postać rzeczywistą? Czy nie było to gorączkowe widziadło? Czy wtedy nie był już w malignie?

Stara się uprzytomnić sobie tok rozmowy i, składając w całość pojedyncze zachowane w pa­mięci fragmenty tego momentu, cały moment uwa­ża za coraz bardziej fikcyjny.

ha, ha, żadnego spotkania nie było. Uległ rozdwojeniu jaźni, co podobno często zdarza się przy stanach gorączkowych.

Cała ta historja z papierośnicą była niewąt­pliwie grą chorej wyobraźni.

Ale jakże nadzwyczajnie symboliczną, zna­mienną.

Obejrzał się, jakby szukał owej papierośnicy. Oczywiście nie znalazł jej koło siebie.

Zresztą jakże mógł znaleźć, skoro jest cał­kowicie odmieniony. Ma na sobie koszulę z gru­bego płótna, jakiego z pewnością nigdy w życiu nie nosił. Głowę ugniata mu coś ciężkiego i twar­dego...

Chciał sięgnąć ręką, ale odmówiła posłu­szeństwa.

Jestem chory—zdecydował i zamknął zno­wu oczy.

Tymczasem gwar rozmów z końca sali prze­nosił się ku środkowi i przybliżał do niego. Przy­bliżał się jednak bardzo wolno, niby pochód po­wstrzymywany na licznych etapach.

Jerzego zaczęło to już niecierpliwić.

Mej tam!...—krzyknął z wysiłkiem.

Dały się słyszeć, przytłumione miękkim chod­nikiem spieszne, kroki. Z za firanki najbliższego łóżka wysunęła się postać w białej bluzie.

Jerzy otworzył szeroko oczy.

Postać miała na głowie włosy siwe i czarne zamaszyście podkręcone wąsy.

Stary Polak! ®®®©©®©®®®®®®®©©©®®®©®®®

Byłem nieprzytomny?

Ba, całe trzy tygodnie.

J\ż trzy tygodnieI

No, możesz pan sobie powinszować — mówił doktór Leszczyc, z tym właściwym sobie bezmiernie dobrym uśmiechem,—możesz pan so­bie powinszować, wywinąłeś się z bardzo ciężkiej sprawy.

Ach?

Przeszedłeś pan tyfus wysypkowy. Cho­roba występuje w postaci epidemicznej, a właśnie

w dokach panuje teraz w formie dość niapokoją- cej. Zawlekli ją biedacy źle odżywiani, źle odzia­ni, których tu tysiące ściąga ze wszystkich stron starego świata. Jest to typowa choroba proleta- rjatu.

Och, więc jestem typowym proletariu­szem—wyszeptał żałośnie Jerzy.

Ma, zetknąłeś się szlachcicu z nędzarza­mi zbyt bezpośrednio w podróży, musiał cię któ­ryś uczęstować tym miłym zarazkiem. Zresztą przenosi się on i przez powietrze, lub pośrednio przez różne przedmioty, jak bielizna, ubranie, na­czynia stołowe. Walka jest trudna. Jedyne wska­zanie to profilaktyka. Zapobiegamy też szerzeniu się zarazy, jak można najenergiczniej. Odosobnia- my, zapadających na durczycę, chorych z całą ścis­łością, a wszystkie, należące do nich, graty pali się bez pardonu.

Więc i moje rzeczy?

Spalone do ostatniego gałganka.

SpaloneI—jęknął chory.—Więc w czemże ja teraz wyjdę na świat boży, jakże się pokażę między ludźmi. Co się ze mną stanie, skoro bę­dę musiał opuścić to łóżko? Więc jestem nędzarz. Jestem nędzniejszy, niż to kiedykolwiek sobie wyo­brazić mogłem.

Wszystko, wszystko I — wołał rozpaczli­wie—wszystko mi spalono, nie mam absolutnie nic...

Nie wszystko, — przerwał doktór spokoj­nie—ocaliłem panu to.

Wyjął z kieszeni ową znaną papierośnicę

i podawał mu ją, dodawszy jeszcze, że jest naj­dokładniej zdezynfekowana.

O, wyjałowiona z całą bakterjologiczną skrupulatnością,—mówił, zawsze uśmiechając się,— może pan być przekonany.

Jerzy, ujrzawszy ten przedmiot do pewnego stopnia symboliczny, gdyż tak dziwnie związany z jego losami, miał chwilę wahania. Zdawało mu się, że wszystko, co się obecnie dzieje, jest tylko dalszym ciągiem koszmaru, któremu uległ dawniej.

Patrzył przed siebie, jakby nieprzytomnie, jakby w przerażeniu. Doktór zrozumiał ten wzrok

i tłómaczył zawodowo.

Choroba pańska miała przebieg nader charakterystyczny. Nagła gorączka, dochodząca od- razu do bardzo wysokiego stopnia, i dla tego utra­ciłeś pan przytomność. Bredziłeś. Teraz spadek raptowny, per crisim. Takj tak, właśnie dziś spo­dziewałem się kryzysu. Musisz pan mieć silne poty?

Istotnie, Jerzy ma wrażenie, jakby go z wody wyciągnięto i stwierdzenie faktu tego, zgodnie z dja- gnozą lekarza, przywołuje go do rzeczywistości.

Poruszył głową na znak potakiwania.

Widzisz, jesteś pan ocalony.

Po co— wybuchnął teraz chory — po co ocalono mi życie. Po co powracano mi przytom­ność, żeby... ach...

Urwał. Zagłębił się w sobie i przez chwilę

trwał w skupionej zadumie, aż zaczął ze swego mazurskiego tonu.

W gruncie rzeczy nie dbam. file, do­prawdy, gdybym nawet chciał żyć, chciał walczyć, pracować, dobijać się czego... to przecież... no, jestem goły.

Jak święty turecki—dorzucił doktór.

Właśnie. Jakimże sposobem zrobię ten pierwszy krok, pierwszy wysiłek.

Tamten zaczął się śmiać swobodnie.

Ha, hal F\ toby, doprawdy, było niewy­powiedzianie znamienne, gdybyś pan, szlachcic pol­ski, tu, w demokratycznej Ameryce, stanąwszy tak, jak cię matka porodziła, ale to w najściślejszym słowa tego sensie, golusieńki, dorobił się miljonów.

Jerzego, pomimo osłabienia, pomimo troski poważnej, myśl ta zdołała jednak zabawić.

Uśmiechnął się smutnie.

Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić ideal- niejszą goliznę.

Nie mam nic, ale to nic absolutnie.

Ba, a papierośnica — wtrącił doktór—pa­pierośnica tak wymownie symboliczna!

®©®®®®®®®®©©e®©©®®®©©®®®

W miarę, jak Jerzy, przychodząc do zdro­wia, zyskiwał na siłach, doktór Leszczyc dłużej za­trzymywał się przy jego łóżku. Młodzieniec cie­szył się szczególniejszymi względami lekarza. Na sali leżało wielu innych jeszcze Polaków, którzy

zapadali na tyfus w podobnych do mego warun­kach. Byli to jednak ludzie prości. Doktór miał dla nich zawsze swój dobrotliwy, w ciężkich chwi­lach łagodzący bóle, niby słodki balsam, uśmiech, tudzież najtroskliwszą pieczę lekarską, wszakże z Jerzym gawędził z prawdziwem zajęciem i nie­wątpliwie w gawędach tych sam własną znajdował przyjemność. Zawsze pełen humoru i swobody, a często wprost swywolnie żartobliwy, niesłycha­nie korzystnie oddziaływał na humor chorego. Je­rzy przestał już trwożyć się o przyszłość

Jakoś to będzie — powiedział kiedyś gło­śno, choć rzeczywiście ani sobie nawet wyobrażał, jak to być może, ażeby w obecnem swem poło­żeniu mógł znaleść radę.

Doktór, kiedy to usłyszał, ucieszył się, jak dziecko i kazał sobie powtarzać owe „jakoś to będzie“, owo „nie dbam“.

Jakto bajecznie brzmi po polsku I ha, nasza krewi...

Kim pan jest właściwie, doktorze?—spy­tał wtedy Jerzy.—Nosi pan nasze nazwisko. Czy istotnie pozostajemy ze sobą w jakim stopniu po­krewieństwa?

Jestem stary Polak, więc spokrewniony tam, w Polsce ze wszystkimi tymi, którzy się nie nazy­wają, dajmy na to, Telefoner, albo fieroplaner- sohn. Czy jednak jest między nami jakieś bliższe powinowactwo, tego kategorycznie nie stwierdzi­łem. Zapewne pień wspólny, ale już z ojcem

pańskim szukaliśmy wyraźniejszych na to wskazań daremnie.

Jednak pan znał mego ojca?

Kolegowaliśmy w Marymoncie.

Doktór podniecił się wspomnieniami i już nie pytany snuł dalej opowieść o swoich dziejach.

Ba, krótko kolegowaliśmy—mówił nie bez melancholijnej zadumy.—Krótko tego było, bo mię szatan-kobieta opętała, więc szalałem, jak opętany. Drapnąłem z zakładu, ukryłem się w mieście przed rodziną, znajomymi. Lola wciągnęła mię w kom­panię ówczesnej złotej młodzieży. Było to towa­rzystwo rujnujące i Lola była rujnująca, to też w niespełna rok prześwistałem przeszło pół mi- Ijona.

Jerzy spoirzał na mówiącego i myślał z po­litowaniem o swojej? skromnej sumce.

Doktór opowiadał z werwą i ożywieniem:

Ba, szumiało się. Puściłem wszystko, wszystko, do ostatniego szeląga, wszystko, co tyl­ko na poczet ojcowizny od żydów wziąć się dało. Znalazłem się na czysto. Na zaspokojenie kapry­sów mojej pięknej pozostawał już tylko... spryt. Ha, ha, no, nie! przyznam się... Czmychnęłem. Oparłem się wraz z innymi aż w Cuneo, dokąd właśnie przeniesiono ową historyczną szkołę woj­skową. Roiliśmy plany niebotyczne. W niespełna rok szliśmy za dyktatorem zbrojno, hucznie, buń­czucznie. Niestety, rozbito nas odrazu pod Krzy- wosądem. Ranny, przedarłem się do księstwa,

później do Galicji. Odsiedziałem kozę w Ołomuń­cu i powędrowałem per pedes do pięknej Italii. Tam już wszędzie spotykałem kuzynów, krewnych, powinowatych, znajomych. Ułatwili mi wyjazd do Francji, gdzie po długich zabiegach wstąpiłem na medycynę. Kompanię roku siedemdziesiątego od­byłem pod Haukem. Pod Dijon, gdzie padł ge­nerał, wziąłem kulę w bok i krzyż na piersi. Voilà.

No, a potem?

Ha, ha, a potem... zbrzydli mi Francuzi... zresztą musiałem zmiatać po Komunie. Jako lekarz, na statku holenderskim tłukłem się po wszystkich zakątkach świata, aż wreszcie zawinęliśmy raz tu... Ha, ha, spotkałem w dokach setki, ba, tysiące nieszczęśników, których żarły choróbska i roba­ki— nasze Maćki i Bartki.., Ha, myślę sobie, co się będę Holendrom wysługiwał.. O, mamy tu z tymi drabami roboty po uszy. Gdybyś pan chciał...

Jerzy klasnął radośnie w ręce.

Gdyby mi pan doktór dopomógł...

Ha, ha, musimy ci, paniczu, sprawić przed tem... marynarkę i... tam dalej. Śmiał się ser­decznie.

©®®®®®®®®®®®©®©®©©®©@®æ©

Po wielu miesiącach Jerzy zdecydował się napisać do pana Ignacego. Prosił o wiadomość z kraju, wiadomości o... znajomych. Niewymówił wprawdzie imienia Mity, ale list cały napisany był

w tonie, nie pozostawiającym co do pragnienia tych wiadomości najmniejszych nieporozumień.

A jednak pan Godziemba nie domyślił się o co korespondentowi chodziło. Opowiedział bar­dzo grzecznie, zda się, odwrotną natychmiast pocz­tą, ale nie było tam słowa jednego, któreby miało uśmierzyć Jerzego niepokoje.

A pozbyć się tych niepokojów nie może po­mimo szalonej, zabijającej pracy w, założonem przez doktora Leszczyca, biurze pomocy dla emi­grantów polskich.

Minęło tak lat trzy z okładem, kiedy w in­teresach biura wyprawiono go razu pewnego do hawru. Jerzy, załatwiwszy sprawę, skorzystał ze sposobności, ażeby zwiedzić Paryż, do którego, nawiasem mówiąc, wzdychał zawsze z upragnie­niem.

Ha, był młody, trudno mu się dziwić, że się trochę pobawił na wielkich bulwarach. Ale za­pragnął także zobaczyć dzielnicę łacińską, a w niej rzesze polskiej młodzieży, z owej, jak ją tam obec­nie nazywają, czwartej emigracji.

Wskazano mu kawiarnię „Pascala“. Pierw­sza twarz znajoma, jaką w owej ciasnej, zadymio­nej knajpie ujrzał, było chude, blade oblicze pan­ny Cesi.

Poznał ją odrazu i zrobiło mu się przykro, że spotyka ją właśnie w miejscu, gdzie się tego najmniej spodziewał. Istotnie, ta surowa, niezłom­nych zasad moralnych panna Cesia tu, w kawiarni

studenckiej, gdzie wchodzą najswobodniej swobod­ne przyjaciółki studentów paryskich!

Czyżby i ją nie minął los istot, wychodzą­cych z tego środowiska, z jakiego ona wyszła — ze środowiska mamy Maciszkowej.

Ale Jerzy nie znał zwyczajów, zbierających się tam, ludzi i niesłusznie osądził ich z pozoru. Panny Cesi nie zdobi miejsce, w którem się znaj­duje, ale ona miejsce. Ona wszystko rozumie, ni­czemu się nie dziwi i niczem nie gorszy. Ale też środowisko jej zgorszyć nie jest w możności. Kto wyszedł ze szkoły mamy Maciszkowej z takim, jak ona, światopoglądem, tego nie zmieni gwarna zadymiona knajpka paryska.

Siedzi wśród grona kolegów, młodzieńców nieco rozczochranych, oraz niezbyt wytwornie odzia­nych i dowodzi czegoś z wielkim zapałem. Jest studentką medycyny—postanowiła na swojem.

Spostrzegła Jerzego. Przymrużyła oczy, aże­by się lepiej przyjrzeć.

F, Leszczyc! — zawołała wreszcie uradowa­na—skądeście się tu wzięli?

Wyciągnęła rękę i uścisnęła rękę Jerzego po męsku, a bardzo serdecznie.

Dzielny z was człowiek!

Jerzy zdziwił się ogromnie. Właściwie przy­puszczał, że ta katońskich zasad dziewczyna przyj­mie go surowym wyrzutem za opuszczenie, a może śmierć Mity.

Otworzył szeroko oczy.

Cudną robotę robicie z tym waszym ku­zynem doktorem tam, w Ameryce.

A pani skąd?...

O, wiedzą w Europie. Wiedzą. Wracają ludzie... opowiadają. A co, ja zawsze mówiłam, że macie grunt porządny, fi już byliście... byliście no

Jerzy chciał zapytać o Mitę. Imię to paliło mu usta.

Nie pytacie o Mitę?

Cóż ona?

Truła się po waszym wyjeździe... zażyła

laudanum.

Oh, mój Bożel

No, czwarty, czy piąty raz w życiu... To jej zwyczaj.

Nie, panna Cesia nie jest sentymentalna by­najmniej. Losy dziewczyny tamtej nie rozrzewniają jej ani trochę.

Wiecie co się po tem stało?

Nie.

No, wyszła za mąż.

Ona?

Za tego starego... prawda, to nawet jakiś, wasz krewny. Jakże go tam... ten koniarz.

Pan Godziemba?

Tak... stary Godziemba.

Być nie może.

Wszystko być może... Już tam oboje nie wiele mają do stracenia.

Panna Cesia nie ma złudzeń życiowych, po­mimo swego młodego wieku.

KONIEC.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jaroszyński Tadeusz WIECZNY PŁOMIEŃ
Jaroszyński Tadeusz DWIE NOWELE
Jaroszyński Tadeusz DOKTOR TOMASZ
Nowelistyka Orzeszkowej Dobra Pani, A B C, Tadeusz, Obrazek z lat głodowych
Krew i choroby układu krwionośnego
KREW 6
WYKŁAD 12 krew wstęp
krew i limfa
prezentacja rola słońca w panu tadeuszu
Święta krew Jezusa
3 Krew do wysłania
Krew 3
krew
DOBRA NOWINA DLA ŚWIADKÓW JEHOWY, KTÓRYCH KOCHA BÓG
Dobra osobiste osób prawnych
1954 Haga dobra kulturyid 18508 (2)
Przesłanie PANA TADEUSZA, Szkoła, Język polski, Wypracowania

więcej podobnych podstron