Kruczkowski Leon - Niemcy
Wersja elektroniczna ABJKK
Sztuka w trzech aktach
Biblioteka szkolna
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY
Książka zatwierdzona do bibliotek licealnych (kl. X—XI) pismem Ministerstwa Oświaty nr P03-2706/57 z dn. 27 grudnia 1957 r.
Leon Kruczkowski urodził się w 1900 r. w Krakowie. Tam debiutował na przełomie lat 1918/19, publikując wiersze w cza-sopiśmie „Maski”. Po ukończeniu studiów z zakresu technologii chemii pracował w przemyśle w Zagłębiu Dąbrowskim. W tym czasie wydaje tom wierszy pt. Mioty nad światem (1928) oraz powieść pt. Kordian i cham (1932), która staje się rewelacją literacką. Kordian i cham, pierwsza polska powieść o tenden-cjach rewolucyjnych, rewidująca narodowe mity i trafiająca w najczulszy nerw polskiej tradycji literackiej, stała się trwa-łym dorobkiem literatury polskiej. Po sukcesie Kordiana i cha-ma Kruczkowski poświęcił się wyłącznie pracy literackiej i publicystycznej. W 1935 r. powstaje przeznaczony na scenę utwór satyryczny, wymierzony przeciw nacjonalizmowi i ra-sizmowi, pt. Bohater naszych czasów, wystawiony w war-szawskim teatrze „Comoedia”, oraz powieść historyczna pt. Pawie pióra, zaś w 1937 r. powieść o tematyce współczesnej pt. Sidła. Jednocześnie pisarz systematycznie współpracuje z prasą lewicową: „Sygnałami”, „Lewym Torem”, „Po prostu”, „Nową Wsią”, „Epoką” i in. Efektem politycznej i publicystycz-nej działalności Kruczkowskiego są publikacje: Człowiek i po-wszedniość, Dlaczego jestem socjalistą, W klimacie dyktatury (zbiór artykułów), ukazujące się w latach 1936—1938. Pod ko-niec dwudziestolecia pisarz pracuje nad powieścią z czasów Stanisława Augusta oraz utworem poświęconym polskiej emi-gracji robotniczej w Belgii. (Obie powieści, nie ukończone, zaginęły.) Okres II wojny światowej autor Kordiana i chama spędza w obozie niemieckim dla jeńców wojennych. Po wojnie jest jednym z naJczynniejszych organizatorów życia kultural-nego, pełniąc kolejno szereg odpowiedzialnych funkcji pań-stwowych i społecznych. Jego praca literacka nie ulega przy tym zahamowaniu. Powieściopisarz staje się dramatopisarzem. W 1948 r. Teatr Polski w Warszawie wystawia jego Odwety, dramat o problematyce współczesnej, gorąco przyjęty zarówno pszez publiczność, jak i krytykę, a w dwa lata potem na sce-nie Teatru Starego w Krakowie, odbywa się premiera Niem-ców — najgłośniejszej sztuki Kruczkowskiego. Niemcy, grane na blisko dwudziestu scenach Polski, doczekały się rekordo-wej ilości przekładów na języki obce (14), wydań w językach obcych (8) oraz premier w Berlinie i wielu miastach nie-mieckich, w Wiedniu, Paryżu, Brukseli, Pradze, Bratysławie, Rzymie, Sofii, Londynie, Helsinkach i Tokio, popularyzując w sposób dotychczas nie spotykany dramaturgię polską na świecie. W 1950 r. pisarz wydaje tom publicystyki pt. Spotka-nia i konfrontacje oraz rekonstrukcję nie znanej i nie ukoń-czonej sztuki Stefana Żeromskiego pt. Grzech, którą adaptuje na scenę Teatru Kameralnego w Warszawie. W 1954 r. ukazuje się wybór artykułów z okresu powojennego pt. Wśród swoich i obcych oraz powstaje dramat o tragedii Rosenbergów pt. Juliusz i Ethel, zaś w rok później — podobnie jak Juliusza i Ethel — Teatr Kameralny wystawia napisaną w 1952 r. sztu-kę o problematyce współczesnej pt. Odwiedziny.
OSOBY:
Profesor Sonnenbruch
Berta — jego żona
Ruth — ich córka
Willii — ich syn
Liesel — wdowa po ich starszym synu
Joachim Peters
Hoppe
Sch ultz
Juryś
Pani Soerensen
Marika
Tourterelle
Fanchette
Oficer Wehrmachtu
Gefreiter
Antoni
Urzędnik policyjny
Dziecko żydowskie
Heini
Czas akcji; koniec września 1943 roku.
W okupowanej Polsce. Kancelaria posterunku żandarmerii nie-mieckiej w malym miasteczku. Stół, krzesła, szafa, portret Hitlera, mapa, jakiś afisz propagandowy. Na stojaku tylko jeden karabin. Na stole talerz z Jabłkami. Na krześle duża waliza, żandarm Hoppe boryka się z nią, jest tak wypchana. że nie sposób zamknąć.
Drzwi otwierają się, młynarz S c h ultz wchodzi, szturchan-cem wpychając przed sobą dziesiecio-, dwunastoletniego chłop-ca, Dziecko żydowskie, w podartych resztkach odzieży, wynędzniałe i już nie tyle przerażone, co zobojętniało na wszystko.
Schultz
Hoppe
Hoppe
Ajlitla!
Hoppe
przekłada i ugniata w walizie
Jak pan widzi. Wszyscy pojechali w teren. Ale wrócą, przed wieczorem wrócą.
Sch ultz
Podróż jakaś? Urlop może?
Ajlitla — zniekształcone mcm. Hetl Hitler — chwała Hitlerowi, pozdrowienie faszystów niemieckich.
Żebyś pan wiedział. Urlop. Całe trzy dni, nie licząc podróży.
Schultz
Winszuję. O to dziś niełatwo.
Hoppe
prostuje się
Bo też to jest coś zupełnie ekstra, panie Schultz! Pan wie, kto to taki — Sonnenbruch, profesor Sonnenbruch?
Sławny uczony, chluba niemieckiej biologii. Obchodzi po-
jutrze trzydziestolecie swojej pracy naukowej. To wielkie
święto u nas, w Getyndze. A ja jestem, musi pan wie-
dzieć, najstarszym woźnym w zakładzie profesora Sonnen-
brucha, dwadzieścia lat już przy nim! I profesor wysta-
rał mi się o trzy dni urlopu, nie licząc podróży. Niech
pan pomyśli, co to za człowiek! Ma swoje stosunki, więc
zrobił mi niespodziankę. Chce, żebym i ja brał udział
w tej uroczystości. Nie ma pan pojęcia, co to za człowiek,
panie Schultzl
Przy okazji coś się zawiezie do domu. Nie można powie-dzieć, waliza aż stęka, taka wypchana, (szturchaniec) l z żo-ną pan Hoppe się prześpi, co?
Jo, i od tego tutaj gówna przez parę dni z daleka. Też coś warte.
Nie podoba się, co? Śmierdzi służba? Wolałoby się w Ge-tyndze, z uczonymi, w czystej robocie? Jo, jo! Dlatego my tu właśnie przyszli na wschód, żeby zrobić czysto i ładnie. Złe mówię, panie Hoppe?
‘Złe — nie powiem, ale cóż z tego? Człowiek tu jak wśród wilków, gdzie stąpisz, patrzą spode łba. Partyzanty robią się coraz zuchwalsze... na noc trzeba się zamykać jak w fortecy... A, nawet myśleć się nie chce.
Pociesz się pan, że dalej na wschód jeszcze gorzej.
Pewnie. Zawsze my tu blisko Reichu, w razie czego...
Schultz
„W razie czego”? Jak pan Hoppe to rozumie?
Zwyczajnie, (innym tonem) Pan ma jakiś interes do nas, panie Schultz?
Jo, mam interes. Pan mnie zna, że na puste gadanie -nie przychodzę. Mam interes, ale nieduży. O, tam stoi. Wskazuje Dziecko żydowskie.
Hoppe dopiero teraz je spostrzega.
Szczenię żydowskie. Znalazłem to pod krzakiem, w za-
gajniku koło młyna. Przyprowadziłem, żeby pan z nim
zrobił, co trzeba, (do Dziecka) Czemu się gapisz, ty
wszarzu? Pod ścianę i odwrócić siei
Dziecko wykonuje rozkaz.
Mogłem go sam od ręki załatwić, ale pomyślałem sobie, (z naciskiem) niech i pan Hoppe się rozerwie. W naszym małym miasteczku nudno... niech i pan Hoppe... A zresztą, według przepisów...
Hoppe
Według przepisów, mówi pan...
I właściwie to już wszystko. Zostawiam panu tego diabełka i radzę zrobić go raz-dwa, żeby broń Boże nie dmuchnął pa-nu spod ręki. (idzie ku drzwiom, zatrzymuje się przed nimi, patrzy przenikliwie na Hoppego Jo, tu na wschodzie brudno i śmierdzi. Życzę dobrego urlopu w Getyndze, panie Hoppe. Ajlitla!
patrzy na drzwi, które zamknęły się za Schultzem. potem
powoli przenosi wzrok na Dziecko, stojące twarzą do ścia-
ny, po chwili szorstko
Nie stój tam jak pień. Pokaż się.
Dziecko odwraca się.
Hoppe podchodzi bliżej.
Żyd?
Dziecko potakuje głową.
Po co ty chodzisz po świecie?
Dziecko
Ja nie wiem...
Hoppe
Co ja mam z tobą zrobić?
Dziecko
Ja nie wiem...
Nie wiesz, ty nic nie wiesz! (krzyczy) A ja muszę wiedzieć, rozumiesz? ja muszę! (spokojnie) Ale jedno chyba wiesz na pewno, że z tobą źle?
Źle, proszę pana. Wszystkich już zabili. Mamę, dziadka, małą Esterkę... Jeszcze tylko ja... (od dawna patrzy łakomie na talerz z jabłkami stojący na stole) Niech mi pan da jed-no takie jabłko...
zaskoczony
Jabłko? (wzrusza ramionami, podchodzi do stołu, wybiera jabłko, podaje) No masz!
Dziecko łakomie gryzie jabłko.
Hoppe obserwuje, mruczy:
Jabłek mu się zachciewa, w takiej chwili... (siada przy stole. bębni ołówkiem po blacie, po chwili) Diabli cię tu nadali, akurat dzisiaj...
Niech pan się nie gniewa. Sam zostałem. Przez dwa ty-godnie udawało mi się, to w lesie, to w ziemniakach... cza-sem ludzie pomogli... Ale teraz już koniec... (po chwili) Tamten pan zły, zbił mnie po twarzy... Pan za to inny człowiek, dobry...
Głupiś! Wcale nie jestem dobry. Teraz wojna, nie ma dobrych ludzi, rozumiesz?
Wstaje, przechadza się ciężko.
Dziecko gryząc Jabłko obserwuje go w milczeniu.
Drzwi uchylają się ostrożnie. Juryś wchodzi niepewnie,
trochę podpity, zamyka drzwi, rozgląda się w sytuacji.
Czego tu?
Zajrzałem, może co potrzeba? Bo jak nie, to poszedłbym się przespać. Upał jak cholera.
Hoppe
Już coś wypiłeś, świnio! Od rana!
Jedną szklaneczkę tylko, panie Hoppe. Jak mi zdrowie miłe, jedyną! (wskazuje Dziecko) Żydek?
Hoppe potwierdza skinieniem głowy.
Widziałem, że pan Schultz coś tu czarnego przyprowadził z lasu, ale nie byłem pewny, (do Dziecka) Nie bój się, kurczaku, pan Hoppe jest porządny człowiek, nic złego ci nie zrobi...
Hoppe
Stul pysk, Juryś.
Juryś
Nie ma się o co obrażać. Porządność nikogo nie hańbi. (przygląda się Dziecku) No, no! Cud boski, że takie coś jeszcze chodzi po tej marnej ziemi. Ile masz lat, Srulku?
Dziecko
Dwanaście. Ale na imię mi Chaimek...
Wszystko jedno. Tak czy siak, nie masz się czym chwalić.
Prawda, panie Hoppe?
Zostaw te głupoty, Juryś.(patrzy na Dziecko) Coś przecie trzeba z nim zrobić...
Wiadomo. Wielkie ceregiele! (śmieje się ponuro) Czy to pan Hoppe nie wie? Pod plotek, trrrach, i gotowe, (czka głośno) Cholerny świat!
Tak, tylko że... (rozgląda się, rzut oka w okno) rozumiesz, Juryś, ja mam dzieci, dwóch synów, córkę... Naj-starszy trzynaście lat... jak ten... I dziś wieczór wyjeżdżam na urlop do Getyngi... do domu, rozumiesz ty, człowieku?
Juryś
półgłosem, podsuwając śle
No, to, panie Hoppe, puścić go, kawałek chleba do ręki, i niech zmiata z powrotem do lasu...
Hoppe
po cichu
Bo pomyśl tylko, człowieku, jak się ma dzieci, to jakoś głupio tak... Ostatecznie, Niemcy się nie zawalą, jeżeli ja, Hoppe...
Ma pan rację, Niemcy się nie zawalą przez jedno ży-dowskie dziecko.
Hoppe
W końcu, jest się człowiekiem — co, nie?
Juryś
Coś w tym rodzaju, zdaje mi się...
I zwłaszcza kiedy się ma dzieci... (urywa) Tss... (nadsłuchu-je, po chwili Niech Juryś pójdzie do okna i dobrze się rozglądnie...
Jury wykonuje polecenie.
Hoppe nieruchomy, tyłem do okna.
Co tam widać?
Juryś
Zwyczajnie. Podwórze, studnia, płotek...
Hoppe
A dalej? Przypatrz się dobrze.
Dalej nic. To samo co zawsze. Tylko pan Schultz stoi na mostku, na gościńcu... o psiakrew, patrzy w tę stronę!
Hoppe
wciąż tylem do okna
Na mostku przecie, niedaleko. Ślepiami świdruje w tę stronę jak gapa w gnat.
Hoppe siada, w milczeniu bębni palcami po stole.
JuryS wraca od okna, po cichu;
No i co?
Hoppe
Hę?
Juryś
No, co pan Hoppe myśli zrobić z tym...
Hoppe
spojrzenie
Z tym? (wstaje powoli, nie patrząc na Jurysia) Cóż, trze-ba będzie... według przepisów...
Masz ci los! Przecież pan Hoppe przedtem mówił, że to jakoś głupio tak...
Jo, mówiłem, ale — Schultz! Rozumiesz, człowieku, to jest świnia, zły pies. Stoi na mostku i patrzy. Już ja wiem, dlaczego on stoi i patrzy.
Ale przecie sumienie, panie Hoppe, ludzkie sumienie...
Dla niemieckiego człowieka sumieniem jest drugi nie-miecki człowiek, to sobie zapamiętaj. Schultz stoi na mostku i patrzy. Już ja wiem, co on sobie myślii (ze złością) A ja mam dzieci, rozumiesz, głupcze! Żonę, dzieci... (drewnieJe nagle, podchodzi do stojaka, bierze karabin idzie ku Dziecku) No, chodź, mały!
Wychodzi pchnąwszy Dziecko przed sobą.
Juryś
przez chwile patrzy w otwarte drzwi, mruczy
Dzieci ma, psiakrew! Serce go boli, bo ma dzieci, ale musi, bo ma dzieci. Ech ty, nędzo ludzka!
Idzie w róg -izby, staje tyłem, wyciąga buteleczkę wódki z kieszeni, pije długo, Przez okno stłumiony odgłos strzału. Hoppe po chwili wra-ca, stawia karabin na stojaku, powoli idzie do krzesła z wa-lizą, robi wrażenie, jakby zapomniał o obecności Jurysia, Juryś w kącie, schował butelkę, patrzy na Hoppego.
Juryś
I już. Po krzyku.
Idź, sprzątnij ciało.
Pochyla się nad walizą.
Juryś nie śpiesząc się rusza ku drzwiom. Hoppe za nim.
A potem skocz do gminy, furmanka żeby była na szóstą po południu, odwiozą mnie na stację, do po-ciągu.
odwrócony w progu, patrzy na Hoppego, śmieje się cicho Niby na ten urlop... do domu, do dzieci...
Zabiera się do walizy, przekłada, ugniata.
W okupowanej Norwegii, w Jednym z większych miast pro-
wincjonalnych. Gabinet w mieszkaniu prywatnym Unter-
sturmfuh’-era ‚ Sonnenbrucha. Willi pracuje przy biurku-
w świetle lampy stojącej na biurku Z sąsiedniego pokoju (drzwi
na wprost, oddzielone ciężką kotarą) słychać graJący cicho pa-
tefon. Willi niecierpliwi się, po chwili przerywa prace, idzie
do drzwi, odsuwa
Mogłabyś już skończyć z tym... poczytaj trochę albo co.
Pracować nie można.
Marika
w eleganckim szlafroczku, staje w drzwiach
Nudzę się, Willi. To raczej ty mógłbyś wreszcie zostawić te swoje papiery i zająć się mną. Wyjeżdżasz przecież dzisiaj, na całe pięć dni!
Właśnie dlatego pracuję. Przed urlopem dobrze jest odwalić swoją robotę, (przygarnia ją) Jak skończę, bę-dziemy mieli jeszcze trochę czasu, pobawimy się...
Ty, żebyś mnie tylko z kim nie zdradził w tym swoim Reichu! W tej Getyndze!
W Getyndze masz tylko jedną rywalkę: moją matkę.
Wiem, wiem. Ubóstwiasz ją. Mimo to wolę być twoją kochanką niż...
Willi
serio
Przepraszam cię, nie lubię żartów na ten temat, (wra-ca do biurka, zapala papierosa) Myślisz, że jadę do Ge-tyngi dla tej głupiej hecy, jaką tam wyprawiają mojemu uczonemu papie, wielkiemu Sonnenbruchowi? Nie, mo-ja droga. Na to szkoda by było tych pięciu dni, które spędzę bez ciebie.
Marika
Ach, jakiś ty uprzejmy!
Nie, jadę tylko dlatego, żeby ją zobaczyć, moją mat-kę.
Ależ jedź, jedź! Nie wtrącam się w twoje rodzinne inte-resy, Mam nadzieję, w każdym razie, że przywieziesz mi z podróży coś ładnego.
Pod tym względem nie możesz chyba na mnie narzekać, mam dobrą pamięć, (innym tonem) O, właśnie! Pamięć! Pamięć! Od kilku dni wciąż o tym myślę...
Marika
O czym?
Willi
Chciałbym coś mojej matce w upominku... rozumiesz, coś pięknego i niebanalnego...
Coś ze starej biżuterii albo... Czy ja wiem? Masz przecie to i owo w biurku — chodź, obejrzymy!
W ostateczności trzeba będzie, ale już przeglądałem trzy razy i właściwie nie ma tam nic szczególnego, (z powagą) Nic, co by było godne mojej matki!
No, pewnie, taki znawca, taki wybredny jak ty... No, chodź! Przejrzymy jeszcze raz.
Willi
Nie, chyba później trochę, jak skończę
Dobrze. Ale kończ już, proszę cię, kończ! (idzie ku drzwiom, w progu zatrzymuje się) Prawda. Na śmierć za-pomniałam! Czeka w przedpokoju ta pani Soerensen, przyjmij ją wreszcie, mój kochany!
Willi
Kto taki?
No ta, mówiłam ci wczoraj, właścicielka pracowni, w któ-rej się ubieram. Siedzi już od godziny w przedpokoju. Bądź tak dobry, przyjmij ją na parę minut, bardzo mi na tym zależy.
Willi
W jakiej sprawie?
Ojej, w zwyczajnej, mówiłam ci wczoraj. Kogoś tam za-braliście z jej rodziny, syna, zdaje się. Sama ci powie najlepiej. To bardzo porządna kobieta.
Słuchaj no! Czy nie za dużo tych „porządnych”? Radzę ci jak najmniej wtrącać się do tych spraw.
Ja się nie wtrącam. Ale w tej waszej paskudnej ro-bocie różnie bywa. No więc, jak można czasem komuś pomóc...
Chciałbym, żeby to były zupełnie wyjątkowe wypadki.
Ten właśnie jest wyjątkowy. Zrozum, to właścicielka pracowni, w której się ubieram! Poproszę ją tutaj, do-brze?
Tylko dlatego, że wyjeżdżam, nie chcę ci odmawiać. Ale pamiętaj: wyjątkowo. I uprzedź tę panią, żeby się stresz-czała, a także, że nie znoszę żadnych scen, żadnej histerii.
Marika
Sam zobaczysz, to bardzo zrównoważona osoba.
Wychodzi.
Willi przegląda papiery. Pani Soerensen wchodzi po chwili, staje niepewnie przy drzwiach.
Willi
podnosząc wzrok
Pani Marika powiedziała mi, że pan był łaskaw zgo-dzić się...
Willi
Na co?
Na wysłuchanie mnie...
Willi
Tak, zgodziłem się zrobić dla pani wyjątek.
Pani Soerensen
Właśnie. Nie wiem, jak panu mam dziękować...
To zbyteczne. Niech pani siada i krótko mówi, o co chodzi.
A raczej: o kogo chodzi.
Pani Soerensen
siada przy biurku
Mój syn... Przychodzę prosić w sprawie mojego syna... został aresztowany dziesięć dni temu... nie wiem, z ja-kiego powodu...
Willi
Wystarczy, że my to wiemy, łaskawa pani.
Pani Soerensen
Tak, ale czasem zdarzają się pomyłki, nieporozumie-nia...
Pani w to wierzy? Bardzo żałuję, my w tych sprawach jesteśmy skrupulatni aż do pedanterii. To poniekąd nasza cecha narodowa, (uważnie przygląda się Pani Soerensen, po chwili) Taak. Pani się nazywa?
Soerensen, proszę pana. Adela Soerensen. Ale to panu może nic nie mówi. Ten chłopiec jest moim synem-z pierw-szego małżeństwa. On się nazywa...
nie słucha, nagle żywo zainteresowany naszyjnikiem, który
Pani Soerensen ma na szyi; w roztargnieniu
Kto taki? O kim pani mówi?
Pani Soerensen
O nim właśnie, o moim synu...
Willi
ze śmiechem
Prawda! Oczywiście! Pani daruje, przez chwilę zapa-trzyłem się w ten piękny drobiazg, który pani ma na szyi... Ale proszę, słucham panią.
Pani Soerensen
z palcami pod szyją
Willi
Ten naszyjnik? Wyjątkowo piękny!
PaniSoerensen
Pan jest znawcą, mówiono mi o tym...
Poniekąd. Byłem przez dwa lata studentem historii sztuki. Taak. Ale to nie ma znaczenia. No więc, jak się nazywa ten młody człowiek?
Chrystian Fons, proszę pana. Mój syn z pierwszego mał-żeństwa.
Willi
drgnął
Aa! Chrystian Fóns!
Milczy bębniąc palcami po stole.
Pani Soerensen
z niepokojem
Willi
znowu wpatrzony w naszyjnik
My się nie zajmujemy niepoważnymi sprawami, łaska-wa pani.
Pani Soerensen
zgnębiona
Tak, to prawda, (milczy w zakłopotaniu, obserwuje Wil-lego, po chwili nieśmiało, dotykając naszyjnika) Jeśli... przepraszam, jeżeli panu podoba się ten drobiazg... to może...
Ach, pani jeszcze o tym. Owszem, bardzo mi się po-doba.
W takim razie... może pan zechce przyjąć go ode mnie... na pamiątkę od matki Chrystiana Fonsa...
Willi
z nienaturalnym śmiechem
Jak? Na pamiątkę? A to doskonale! (przeskakując) No, dobrze, Fóns, mówi pani? Chrystian Fóns? Dwadzieścia lat, szczupły, wysoki, z ciemnymi oczami, trochę ka-szle...
Właśnie! Zawsze
rozumie, że to
(przeskakując) Ale
był wątłego zdrowia, po ojcu... Pan
jeszcze powiększa mój niepokój...
co do tamtego, nie powinien pan śmiać się ze mnie.
Willi
udaje
Pani Soerensen
uśmiecha się heroicznie
Ten naszyjnik jest już tak dawno w mojej rodzinie... od trzech pokoleń... najwyższy czas, żeby zaczął cieszyć inne oczy...
Manipuluje przy karku.
Willi
Ależ, co pani?...
wstaje gwałtownie
Pani Soerensen
miękko
Ma pan na pewno kogoś bliskiego i drogiego... kobietę... matkę może? (podaje zdjęty naszyjnik) Proszę, niech pan to przyjmie!
Pani nie zdaje sobie sprawy, w jakiej mnie pani stawia
sytuacji, (po chwili) Bo właśnie myślę o kimś bardzo
mi bliskim i drogim... ,
Pani Soerensen
cicho
Tak jak i ja, proszę pana... tak jak i ja! Dlatego proszę, niech pan mi nie odmawia...
Kładzie naszyjnik na biurku.
Pani... pani naprawdę? Nie, nie! To niemożliwe! Proszę to zabrać natychmiast!
Pani Soerensen
błagalnie
Niech pan mi wierzy, ten przedmiot nie ma dziś dla mnie żadnego znaczenia. Żadnego, przysięgam panu! Niech pan wierzy starej, nieszczęśliwej kobiecie!
Chyba że... w takim razie... no tak, tylko to jedno. Mógł-
bym jedynie — kupić to od pani. O, „tylko tak”
Pani Soerensen
uśmiecha się z wysiłkiem
Jak na swój wiek, jest pan rzeczywiście niezwykłym pedantem...
Już pani mówiłem, to jest nasza cecha narodowa.
A poza tym, daruje pani, lubię tylko jasne sytuacje.
(bierze naszyjnik, ogląda) No więc, ile pani żąda?
Tyle, ile są warte — przepraszam, że to tak nazwę —dziecinne skrupuły młodego człowieka. Myślę, że najwyżej dziesięć koron.
Dziesięć koron? Zapomina pani, że ja się znam na tych rzeczach, (wyjmu je portfel.) No więc, pomnóżmy to jeszcze przez... (chwilka namysłu) przez pięć... proszę, oto pięć-dziesiąt koron.
Pani Soerensen
biorąc banknot
Nie będzie pan miał nic przeciw temu, że złożę te pie-niądze w jednym z naszych zakładów dla sierot...
Ależ zrobi pani z nimi, co pani zechce, (chowa portfel, siada, bierze do ręki naszyjnik) Tak, to nadzwyczajna oko-liczność! Właśnie szukałem czegoś ładnego i niebanal-nego...
Pani Soerensen
...dla bliskiej i drogiej osoby...
Willi
dziecinnie ucieszony
Właśnie! (odkłada naszyjnik) No więc, wracając do rzeczy.. hm, chodzi o tego Fónsa?
Tak, o niego. Mówiono mi, że właśnie pan ma w ręku jego sprawę. Proszę mi powiedzieć, ale tak zupełnie szcze-rze, czy to naprawdę coś poważnego?
Już pani powiedziałem. On sam przede wszystkim, za-pewniam panią, uważał to, co robił, za diabelnie poważ-ne. Czułby się nawet dotknięty, gdyby ktoś myślał o tym inaczej. My w każdym razie nie mamy powodu tak myśleć... Nie wiem, jakie jest pani zdanie w tej sprawie?
Pani Soerensen milczy.
Czyżby pani miała jakieś wątpliwości co do powagi te-go, co robił pani syn?
Pani Soerensen
z przymkniętymi powiekami, bardzo cicho
Mam wątpliwości, czy dobrze zrobiłam przychodząc tutaj do pana... (po chwili rozpaczliwie) Ależ przecież, mój Bo-że, on na pewno nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji! Od dziecka był chłopcem egzaltowanym, zawsze bałam , się o niego...
Pani sądzi, że to, co robił ostatnio, było tylko nieroz-sądne, dziecinnie, naiwne?
Pani Soerensen
z udręką
Czy ja wiem? Czy ja wiem? (nieśmiało) Pan powinien lepiej go rozumieć, jest pan :— przepraszam, że to mó-wię — tylko o parę lat starszy od niego...
Willi
Jestem Niemcem, zapomina pani.
Pani Soerensen
ze zgrozą
Syn pani działał na szkodę narodu niemieckiego, zechce pani i o tym pamiętać.
Pani Soerensen
spokojnie
Naród niemiecki nie mieszka tu, w Norwegii.
Willi
z wybuchem brutalnego śmiechu
Nie mieszka, oczywiście, że nie mieszka! A to dobre! To nadzwyczajne! (ucinając nagle śmiech, twardo) Pani, zdaje się, zapomniała nawet, po co pani do mnie przy-szła?
Nie. Nie. O wszystkim jestem gotowa teraz zapomnieć prócz tego jednego! (z trwogą) Niech pan mi powie, bła-gam pana, -czy mój syn... czy jest jakaś możliwość urato-wania go?
Willi
Z niezwykłą uprzejmością
Pozwoli pani, że przedtem ja zadam pewne pytanie. Pro-szę mi powiedzieć, czy, idąc tutaj, świadomie wzięła pani na siebie — ten naszyjnik?
Pani Soerensen
bez namysłu
Świadomie. Bo, widzi pan, przywykłam go zakładać tyl-ko w chwilach wyjątkowych, kiedy miałam zrobić coś szczególnie ważnego i trudnego, (z uśmiechem) Jako ta-lizman przynoszący szczęście, (po chwili) Dlaczego pan o to pyta?
Dlatego, że lubię jasne sytuacje, już pani to raz mó-wiłem. (bawiąc się naszyjnikiem) No więc, tak samo jeśli chodzi o tamtą sprawę, o sprawę pani syna — czas, żeby i to wyjaśnić...
Z lękiem
Słucham. pana.
•wciąż bawi się naszyjnikiem
Otóż syn pani, chociaż tak młody, okazał się nie lada zuchem. Niech pani sobie wyobrazi, że dzisiaj rano wy-mknął się nam z rąk!
oszołomiona, wstaje bezwiednie, z trudem opanowuje fale
radości
Tylko to, co pani usłyszała. Chrystian Fóns wymknął się nam z rąk.
jakby słabnąc pod wrażeniem, osuwa się na krzesło, stlumio-
nym głosem
Przepraszam, w pierwszej chwili nie mogłam tego zro-zumieć... powiedział pan to tak spokojnie, bez gnie-wu... choć to, być może, bardzo niemiłe dla pa-nów...
O, niechże pani nie sądzi, że syn jej przedstawia aż takie niebezpieczeństwo dla Rzeszy Niemieckiej, żebyśmy mieli z jego powodu nie sypiać po nocach.
Na pewno, na pewno nie, proszę pana. (wstając) W każ-dym razie, serdecznie panu dziękuję.
Za to, co usłyszałam od pana. Mógł pan przecież wcale mi tego nie powiedzieć...
Willi
wstając
Mogłem. Ale powtarzam pani jeszcze raz: lubię jasne sy-tuacje. Tak. Nie ma za co dziękować.
Pani Soerensen
zmieszana
Ja wiem, może to nietakt z mojej strony, że panu za to dziękuję, ale... mówię po prostu to, co odczuwam w tej
chwili. I jeśli wdzięczność starej, obcej kobiety może mieć dla pana jakieś znaczenie, niech pan będzie prze-konany, że takie uczucia zdarzają się jeszcze na tym okrutnym świecie. Pozwoli mi pan już odejść?
Willi
Myślę, że wyczerpaliśmy sprawę. Żegnam panią.
lekki ukłon głową, idzie ku wyjściu, przy drzwiach odwraca się Życzę, żeby ten drobiazg, leżący na pańskim biurku, przy-niósł szczęście bliskiej panu osobie, której pan zechce go ofiarować.
Wychodzi.
Willi
sam, bierze naszyjnik, ogląda go z zaciekawieniem: po chwili,
idąc w stronę kotary
Marika
wchodzi
Możesz się nie chwalić. Słyszałam wszystko. Pokaż, czy naprawdę takie ładne?
•podaje Jej naszyjnik
Nadzwyczajne. Stara, wenecka, zdaje się, robota.
Marika
ogląda
Nie znam się, czy wenecka, czy jaka, ale założę się, że to warte co najmniej dziesięć razy więcej, niż jej da-łeś!
Grubo więcej!! Ale pomyśl, co za szczęśliwa okazja! Moja matka będzie zachwycona.
Nie zapominaj tylko, że to ja... mnie zawdzięczasz tę okazję. Swoją drogą, to bardzo porządna kobieta ta pani Soerensen. Myślę, że będzie mi odtąd taniej liczyć za sukienki...
Willi
Nie jestem tego pewny...
Dlaczego? Dzięki mojej protekcji przyjąłeś ją...
Willi
Poniekąd
I bądź co bądź wyszła stąd uszczęśliwiona. A swoją drogą to zabawne, że temu chłopcu akurat dzisiaj udało się zwiać!
Przykro mi, ale muszę cię rozczarować.
Jak to? Słyszałam przecież. Nie okłamałeś jej chyba?
Cóż znowu! Chrystian Fons naprawdę wymknął się nam z rąk. To znaczy — umarł dziś rano w swojej celi. Tro-chę za mocno przesłuchiwano go ubiegłej nocy. Taak. Za kilka dni zawiadomi się rodzinę.
Marika patrzy na niego w osłupieniu, bezwiednie wyciąga rękę z naszyjnikiem, wciska go w dłoń Willego.
Willi chowa naszyjnik do kieszeni, patrzy na zegarek.
No, ale teraz do roboty. Za cztery godziny mam po-ciąg.
Idzie do biurka.
Marika patrzy za nim z ręką wciąż wyciągniętą w powie-trzu, nagle wybucha cichym, podobnym do łkania, potem coraz głośniejszym histerycznym śmiechem.
Niemcy
W okupowanej Francji. Wnętrze oberży w miasteczku na północy. Oszklone drzwi i witryna na ulicę. Fanchette stoi za bufetem, twarz oparta na dłoniach, oczy wpatrzone nieruchomo w przestrzeń. Tourterelle siedzi przy stoliku w kącie.
Ci swoje i tamci swoje. A kto płaci rachunek? Spo-kojni ludzie. O, tacy jak Piotr, jak aptekarz Grappin, jak stary Mortier... (ze złością) Nie zgadzam się z tym, Fanchetfe, rozumiesz? Nie zgadzam się! Francuzi nie są już dzisiaj zbyt silnym narodem, na szczęście mieli dość długą historię, żeby dorobić się rozumu. Niektó-rym jednak wciąż jeszcze się zdaje, że byle rozpalona głowa tyle znaczy, co batalion piechoty... (bije pięścią w stół, krzyczy! Nieprawda, Fanchette! Mówię ci, że to nieprawda! (po chwili, innym głosem) A zresztą słońce jest dla wszystkich.
Fanchette
nieporuszona, szeptem
Słońce... dla wszystkich...
Niemcy to niebezpieczni wariaci. Wcześniej czy później rozbiją sobie głowę i wtedy sami uznają, rozumiesz, sami uznają, że słońce świeci dla wszystkich. Nie trzeba im w tym pomagać, niech każdy sam się dorabia swojego rozumu. A kto im pomaga najwięcej? Właśnie ci, którym się zdaje, że z nimi walczą! O!
ostro
Wujku Tourterelle! Co ty wygadujesz?
A tak, moje dziecko! A tak! Oni żywią niemiecką wściekłość swoimi szalonymi wybrykami, nie pozwalają zwiotczeć niemieckim muskułom. Oni ratują tego diabła z wąsikami przed sklerozą, przed otłuszczeniem serca, przed niestrawnością z przejedzenia. Oni — ci szaleńcy z Resistance!
Wujku Tourterelle! Zabraniam ci mówić w ten sposób!
Tourterelle
ironicznie
Zwłaszcza dzisiaj, co? (wskazuje ręką na ulicę) Spytałabyś tych tam siedmiu, powiedzieliby od razu, czy stary Tour-terelle ma rację, czy nie ma racji!
Fanchette
prostując się, z siłą
Ani dziś, ani jutro, wujku Tourterelle! A tamtych.,.
(ciszej) tamtych zostaw w spokoju.
Tourterelle
wstaje, podchodzi do Fanchette, patrzą sobie w oczy, po
chwili
Nie chce się wierzyć, Fanchette, że jesteś dziewczyną i masz zaledwie dwadzieścia sześć lat...
Nie chce się wierzyć, że byłeś kiedyś moim nauczycielem, wujku Tourterelle!
Na ulicy ukazują się RuthSonnenbruch w stroju „samochodowym” i Oficer w mundurze majora Wehrmach-tu, elegancki, wiek ponad czterdzieści. Zatrzymują się przed drzwiami, chwila namysłu, wchodzą.
Tourterelle wycofuje się do swego stolika w kącie.
Oficer
uprzejmy, salutując
Dzień dobry! Chcielibyśmy napić się czegoś, mademoiselle .
Jest tylko piwo.
Oficer
Koniak może?
Fanchette
Nie, tylko piwo.
Ruth
wzrusza „ramionami
Cóż robić, niech będzie piwo. (idzie do jednego ze stolików. siada. Oficer naprzeciw niej) Przyznam się panu, majo-rze, że mam w walizce butelkę Henessy, ale przyrzekłam sobie dowieźć ją nietkniętą do Getyngi. Mój papa mało pija, ale od czasu do czasu nie gardzi kieliszkiem ko-niaku.
Bardzo słusznie. Nawet wielcy ludzie, tacy jak profesor Sonnenbruch, nie powinni gardzić małymi przyjemno-ściami.
Czy tylko na pewno, majorze, nie będziemy musieli cze-kać tu dłużej jak pół godziny?
pewno. Defekt jest nieznaczny i właściwie mogli-byśmy jechać z nim spokojnie, ale mój szofer... (do Fan-chette podającej pucharki z piwem) Merci, mademoiselle.
Mademoiselle (fr.) — panienko.
Merci , mademoiselle (fr.) — dziękuję panienko. Czy w tym waszym miasteczku zawsze tak pusto i cicho na ulicach?
Fanchette
nie patrząc
Zawsze, kiedy się dzieje coś złego.
Wraca za bufet, nieruchomieje tam.
•patrzy za nią, potem na Tourterellea, po chwili zniżo-nym głosem
Nieprzyjemnie tu jakoś... i ta dziewczyna, zdaje się, nie za bardzo uprzejma. Nie lubię takich spojrzeń...
Pani chyba nie spotyka się z nimi zbyt często. Kto, tak jak pani, tylko fruwa po Europie, po naszej Euro-pie, ten właściwie nie zauważa nawet ludzkich spojrzeń Zresztą, nie wszędzie patrzą na nas jednakowymi oczyma.
To prawda, W zeszłym roku byłam dwa razy w Warsza-wie. Przyznam się panu, majorze, że tam najbardziej nie lubiłam chodzić po ulicach.
Szkoda, że pani nie była jeszcze gdzieś dalej na wscho-dzie.
Uprzejmie dziękuję, nie, nie! Stanowczo lepiej się czuję w Kopenhadze, Brukseli, Paryżu... Chociaż i tam zdarza się” czasem w lokalach czy na ulicy chwytać spojrzenia bardzo nieprzyjemne...
Oczywiście tylko wtedy, gdy pani bywa w towarzystwie umundurowanym, o, takim, na przykład, jak moje.
Właściwie, co mnie to wszystko obchodzi? Nie robię ni-komu nic złego.
Wręcz przeciwnie! Rozsiewa pani samo piękno, samą ra-dość! I chyba nie może pani skarżyć się na nas, na pu-bliczność swoich koncertów, którymi pani darzy całą nie-miecką Europę?
Nigdy się na nic nie skarżę. Przywykłam w życiu robić tylko to, co mi się podoba, i niech pan sobie wyobrazi, prawie nigdy nie napotykam na opór. (przez chwile w mil-czeniu obserwuje Fanchette) Zaciekawia mnie ta dziew-czyna. Jest bardzo ładna, nie uważa pan, a w każdym razie interesująca... (jeszcze ciszej) Dobrze byłoby wiedzieć, czy ona albo ten drugi tam rozumieją po niemiecku.
Zaraz się przekonamy, (głośno, w głąb izby)Czy w tym mia-steczku jest coś ciekawego do obejrzenia? Mamy w prze-jeździe pół godziny czasu...
Fanchette nie drgnela.
Tourterelle
po chwili
Rozumiem trochę po niemiecku, ale mówić, daruje pan, nie umiem. Nie, nie ma tu nic ciekawego, nic do obej-rzenia.
Fanchette
jakby zbudzona nagle, ostro
Wujku Tourterelle! Dlaczego nie mówisz prawdy temu panu?
Tourterelle
Nie wtrącaj się, Fanchette.
Oficer
rozbawiony
Chwileczkę. A więc jednak macie tu coś takiego?
Tourterelle
Niech pan nie słucha tej małej. Jak powiedziałem, nie ma w tym miasteczku nic, co by było godne uwagi tu-rystów.
Ruth
A może coś jednak jest, tylko pan po prostu o tym nie wie?
Tourterelle
Bardzo panią przepraszam, mieszkam tu czterdzieści lat.
Nie, nie ma nic ciekawego.
Oficer
półgłosem
Zabawni ludzie. Mają jakieś swoje dziwaczne tajemnice, jak zwykle mieszkańcy małych miasteczek...
A jednak ta dziewczyna wie, co mówi. I zdaje mi się, że nie jest wobec nas dobrze usposobiona. Czuję to, majorze.
Oficer
Pani czuje, Ruth, a ja to wiem na pewno.
Czuję, że o nas myśli, choć wcale na nas nie patrzy. To trochę denerwujące, nie uważa pan?
My, Niemcy, musimy mieć mocne nerwy. Nawet, takie urocze motyle jak pani, które nie robią nikomu nic złego, nawet one! Bądź co bądź, jest pani Niemką.
Ależ to nie ma znaczenia. Jestem artystką, majorze. Jak pan się uprzejmie wyraził, daję ludziom samo piękno, samą radość. Chcę w zamian za to, żeby mnie otaczały miłe, uśmiechnięte twarze, dobre i życzliwe spojrzenia.
Za dużo pani wymaga. W Europie, niestety, nie kochają nas...
Jeśli to jest prawda, to dziwię się, że mówi pan o tym tak spokojnie.
Oficer
Przyzwyczaiłem się do tego.
Ruth kieruje wzrok na Fanchette, obserwuje ją, po chwili stłumionym głosem Pan myśli, że naprawdę nie kochają nas?
Oficer
Jeśli pani chce, zapytamy o to tę dziewczynę.
Cóż za pomysły, majorze” (cicho) Niech pan raczej każe sobie podać drugie piwo.. Chciałabym jeszcze raz przyj-rzeć się z bliska tej małej.
Chyba tylko dlatego, bo samo piwo jest wyjątkowo podłe. (ku Fanchette) Mademoiselle, proszę mnie uszczęśliwić jeszcze jednym piwem.
Fanchette w milczeniu podchodzi, zabiera pucharek, wraca za bufet, napełnia.
Ruth obserwuje ją przez cały czas.
nieco ironicznie uśmiechnięty, przygląda się Ruth, dopiero
gdy Fanchette stawia przed nim piwo, przenosi wzrok
na nią
Fanchette
We Francji mieszkają Francuzi, monsieurł.
Dlatego pytam, bo jak na Francuzkę jest pani zbyt mało-mówna...
Jak na Francuzkę ma pani również zbyt zimne, zbyt pół-nocne oczy.
Być może. Francuzi muszą być teraz zimni i małomówni Nie są u siebie — sami!
Odchodzi za bufet.
Tourterelle
zaniepokojony, wtrąca się, ze sztucznym uśmiechem
Francuzi teraz zmądrzeli, proszę państwa. Ich tradycyjna gadatliwość nie przyniosła nic dobrego. Zresztą... słońce jest dla wszystkich!
Oficer
rozbawiony
Słońce dla wszystkich? Jak pan to rozumie?
Fanchette
ostro, niemal krzycząc
Przestań! Przestań, wujku Tourterelle.
Odwraca się tyłem, dłonie przyciśnięte do skroni.
Monsieur (fr.) proszę pana.
wstaje, podchodzi do Oficera, pochyla się nad nim, mówi
półgłosem
Niech państwo wybaczą, ta dziewczyna jest dziś bardzo rozdrażniona. Jej ojca spotkało straszne nieszczęście.
Ach, tak. Bardzo nam przykro. Dziękuję panu, że pan nam zwrócił uwagę.
Tourterelle wraca na swoje miejsce.
Pauza. R u t h i Oficer patrzą na siebie w milczeniu.
Ruth
po chwili
Okazuje się, że to jest po prostu zmartwienie rodzinne. Ojciec. Na pewno bardzo go kocha... (po chwili) A ja jutro zobaczę mojego ojca. Szkoda, że pan go nie zna. Bardzo miły stary pan. Tylko ma w sobie coś onieśmielającego. (śmieje się) Nieraz w myślach nazywam go „olimpijczy-kiem”...
Oficer
To jest wielkie nazwisko — Sonnenbruch.
Nie, to coś więcej niż nazwisko, (milknie, zamyśla się, po chwili, spojrzawszy naFanchette) A wie pan, od razu coś mnie dziwnie zainteresowało w tej dziewczynie...
Oficer
Zaniepokoiło, chce pani powiedzieć?
Czy ja wiem? Ludzie cierpiący wytwarzają dokoła siebie coś magnetycznego. Wyczuwam to — i to mnie drażni, ale zarazem szalenie przyciąga. Mój papa uznałby to za perwersję .
Perwersja - przewrotność.
Jest pani trochę zepsuta powodzeniem, Ruth. Wszyscy przechodziliśmy to samo i mamy dziś w sobie coś z tej, jak pani powiada, „perwersji” — my, Niemcy. Prawie wszyscy, (spojrzawszy na zegarek) Cóż, zapłacimy chyba i pójdziemy rzucić okiem na to dziwne miasteczko, w któ-rym nie ma rzekomo nic do obejrzenia.
Wyjmuje pugilares, rzuca na stół kilka franków. Na ulicy słychać nagle zbliżające się kroki, głosy, krzyki, po chwili widać kilka szybko przechodzących postaci cywilnych, mężczyzn i kobiet, za nimi dwaj żołnierze niemieccy w heł-mach, z karabinami w rękach, wrzeszcząc poganiają cywilów przed sobą. Na chodniku przed drzwiami staje nagle Gefreł-ter z pistoletem automatycznym w rękach, gwałtownie otwiera drzwi, wpada z wrzaskiem.
Alle raus! Wychodzić! Wszyscy natychmiast wychodzić! (dostrzega Oficera, staje na baczność) Verzeihung, Herr Major! Nie zauważyłem od razu. Mam polecenie spro-wadzić mieszkańców miasteczka na rynek.
Oficer
sucho
Nie interesuje mnie.
Ruth
ożywiona
A mnie interesuje. Gefreiter, niech pan pozwoli tu bliżej.
Gefreiter podchodzi.
Będą wieszani zakładnicy. Siedmiu. Trzy dni temu w po-bliżu miasteczka partyzanci wykoleili pociąg z transportem wojskowym. Ludność ma być obecna przy egzekucji.
Pozwoli mi pan odejść, panie majorze?
Gefreiter (niem.) — starszy szeregowiec.
Alle raus’ (niem.) — wszyscy precz!
a Verzeihung. Herr Ma.ior (niem.) - przepraszam panie majorze.
Oficer
zniecierpliwiony
Róbcie swoje!
Tyłem do izby. wpatruje się w Ruth nieco ironicznie.
Fanchette za bufetem, oparta o ścianę, nieruchoma, z za-
mkniętymi oczyma,
Tourterelle stoi niezdecydowany, patrzy na nią z niepo-kojem.
Gefreiter do nich, ostro, choć nieco skrępowany obecnością niemieckich gości Wychodzić! Proszę natychmiast wychodzić!
z zamkniętymi oczyma, dobitnie i na pozór spokojnie Nie! Nie! Nie! Nie!
Proszę się nie opierać! (idzie za bufet) Proszę natychmiast wychodzić!
Tourterelle
za plecami Oficera, do niego i do Ruth
Tam jest jej ojciec, wśród tych siedmiu... straszne nie-szczęście, proszę państwa...
Oficer patrzy na niego, rozkłada ręce.
Ruth
wstaje nagle, pewnym krokiem idzie w głąb
Chwileczkę, Gefreiter. Ja tam pójdę zamiast tej dziew-czyny.
Oficer
wstaje zirytowany
Ruth
stanowczo
Chcę to zobaczyć, majorze. Muszę to zobaczyć. Pójdzie pan ze mną?
Oficer
Ależ to jest bez sensu, Ruth!
Ruth
Wobec tego idę sama. Niech pan tylko powie Gefreitero-wi, żeby już sobie stąd poszedł.
Gefreiter
skonsternowany *
Jeśli pan major rozkaże...
Oficer gestem daje mu znak, żeby zostawił Fanchette w spokoju.
Gefreiter
wypręża się, salutuje, odwraca się do Tourterelle’a
Tourterelle wychodzi, za nim Gefreiter.
Fanchette wciąż nieruchoma, z zamkniętymi oczami. Ruth podchodzi do niej, wpatruje się w jej twarz -ze sku-pioną uwagą. Fanchette otwiera oczy, patrzą na siebie.
Fanchette
z wielkim zdziwieniem
Ruth
z pozornym spokojem
Tego nie umiem pani powiedzieć. A zresztą, wątpię, czy pani by mnie zrozumiała.
Skonsternowany — zakłopotany, zbity z tropu.
<Los! cniena.) — precz!
Fanchette
Pani jest złą, okrutną kobietą.
Dlaczego? Nie zrobiłam i nie robię nikomu nic złego.
Fanchette
z udręką
Proszę, niech pani mnie zostawi...
Oficer
Ruth! To naprawdę nie ma sensu dłużej!
Ruth
rozdrażniona
Wszystko jest bez sensu. Wszystko! A pan jest nudny, majorze, (do Fanchette) Do widzenia, mademoiselle. (odwraca się od niej) Idziemy, jeśli pan chce mi towa-rzyszyć.
Wychodzą.
Fanchette, przez chwile nieruchoma, patrzy za nimi, po czym powoli, jakby automatycznie, idzie ku drzwiom, staje przed nimi, obu rękami i głową opiera się o szybę, osuwa się na ziemię.
Hallu; willi podmiejskiej profesora Sonnenbrucha w Getyndze. W głębi po lewej strome drewniane schody do pokoi na piętrze. Obok nich, po prawej stronie, szerokie szklane drzwi otwarte na taras, z widokiem na ogród. W le-wej bocznej ścianie drzwi do sieni i głównego wyjścia na ulicę, obok nich telefon na stoliku. W prawej ścianie drzwi do jadalni i dalszych części mieszkania. W zakątku utworzo-nym przez wygięcie schodów maly okrągły stolik i lekkie fotele typu werandowego. Wzdłuż ścian półki z ceramiką ludową. Przy prawej ścianie, pierwszoplanowe, kominek z za-palonym kinkietem elektrycznym.
Godzina szósta wieczorem, w ogrodzie zaczyna zmierzchać. W głębi, tuż przed otwartymi drzwiami tarasu, Liesel, w ciemnej sukni, wciśnięta w głęboki fotel, wpatrzona w ogród, tylko nieznacznie widoczna od strony widowni; robi wraże-nie, jak by nie istniała dla otoczenia ani otoczenie dla niej. Na pierwszym planie, obok kominka Berta (od kilku lat unieruchomiona chorobą nóg) siedzi w fotelu na kółkach, ubrana w staromodną nieco suknię wieczorową, przegląda gazetę, ale widać, że czeka na coś czy na kogoś. Na stoliku zastawa do kawy, butelka koniaku, kieliszki i ta-lerz z jabłkami. Z drzwi jadalni wchodzi Ruth, w domowej sukience, z imbryczkiem w ręce, idzie do stolika, nalewa kawę do filiżanki. Tuż za nią wchodzi Sonnenbruch, w ciemnym ubraniu, w okularach.
Sonnenbruch
Dużo, dużo kawy, Ruthl
Tylko jedną filiżankę, papo. Musisz oszczędzać się na wieczór. Tak. I jeden kieliszek koniaku.
Chce nalać.
Sonnenbruch
wstrzymując, ogląda butelkę
Mój upominek dla ciebie. Przywiozłam z Francji.
Przywiozłaś z Francji? (z uprzejmą stanowczością) Bardzo ci dziękuję, że pamiętałaś o mnie, ale... zabierz to sobie z powrotem.
Dlaczego? Zawsze lubiłeś trochę koniaku do kawy.
Zawsze lubiłem, ale dziś nie chcę. Zapamiętaj to sobie.
Ruth. Dziś nie chcę niczego stamtąd.
Ruth
Ależ to dziwactwo, ojcze. Nie rozumiem cię.
Berta opuszcza gazetę, obserwuje ich.
Przykro mi, że nie rozumiesz. W każdym razie zabierz to, a w zamian, jeśli już jesteś tak dobra, przynieś mi orzechowego likieru z kredensu. No, idź już, idź z tym, moje dziecko.
Ruth wzrusza ramionami, patrzy na Bertę, wychodzi z butelką.
Mógłbyś mieć więcej delikatności, Walterze. Postępujesz czasem jak człowiek bez serca. Biedna Ruth, widziałeś chyba, jaką miała nieszczęśliwą minę.
Sonnenbruch
niegłośno, z tłumioną irytacją
Wiesz dobrze, Berto, że nie chcę mieć z tym wszystkim nic wspólnego. Ani z tym, co oni tam robią, ani z tym, co oni tu stamtąd przywożą. Nic wspólnego, rozumiesz, Berto?
Przestań. To, co mówisz, jest obrzydliwe. Jesteś, naj-oględniej mówiąc, dziwakiem i pedantem.
Jestem uczciwym Niemcem, Berto. Być może, Rutb nie zdaje sobie sprawy z tych rzeczy, miała zapewne naj-lepszą intencję, ale w każdym razie zrobiła mi wielką przykrość.
Dla ciebie przykre jest wszystko to, czym żyje dziś każdy prawdziwy Niemiec. Wszystko, w co wierzymy i co ko-chamy. Nie, lepiej nie mówmy o tym. Pij swoją kawę, Walterze, na pewno już dobrze przestygła.
Ruth wraca z butelką likieru, w milczeniu napełnia kie-liszek. Berta po chwili, spoza gazety Pomyśleć, że obchodzisz dziś trzydziestolecie swojej pracy, która zdobyła ci uznanie i szacunek całych Niemiec! Mój Boże, gdyby ludzie znali twoje myśli!
Sonnenbruch
Mam je wyłącznie dla siebie, Berto.
To całe szczęście. Byłoby jeszcze lepiej, gdybyś nie zwie-rzał ich nawet nam, najbliższym.
Robię to bardzo rzadko — i nigdy z wewnętrznej po-trzeby. Przyzwyczaiłem się wystarczać- sam sobie. Stać mnie na to.
Nie podobasz mi się, papo. (całuje go) Jesteś jeszcze wciąż czarujący, ale — coraz mniej zadowolony ze świata.
Cóż, moje dziecko, świat jest coraz mniej czarujący. (z naciskiem) Powinnaś o tym wiedzieć lepiej niż ja. Prze-cież, poza koniakiem, widujesz jeszcze to i owo we Francji czy gdzie indziej.
Tylko to, co chcę widzieć, ojcze. Reszta niewiele mnie obchodzi, (po chwili, jakby pokonywając coś w sobie) Ach, ty nie wiesz, jak teraz można żyć mocno! Jak mocno!
Sonnenbruch
wpatruje się w nią długo
Jesteście jak owady, piękne, okrutne owady.
Ruth
Śmieje się nerwowo
Nie mów do mnie w liczbie mnogiej, papo. Żyję i chcę żyć wyłącznie na własny rachunek.
Liesel nagle wstała z fotela, podchodzi na środek, patrzy na Ruth.
Ruth spostrzega ją, długo patrzą sobie w oczy.
Liesel po chwili odwraca się, idzie powoli ku drzwiom jadalni.
Ruth szybko za nią, chwyta ją za rękę.
Liesell Przepraszam cię! Zapomniałam, że tu jesteś.
Liesel
Zapominasz nie tylko o tym.
Odwraca się, wychodzi.
Chwila milczenia.
Sonnenbruch
po chwili
Biedna Liesel! Zdaje mi się, że za mało łączymy się z nią w jej okropnym stanie.
Ruth odchodzi w głąb, staje w drzwiach tarasu, patrzy w ogród.
Cóż my? Sama musi znaleźć w sobie siły. Tysiące nie-mieckich kobiet przeżywają dziś to samo. (po chwili) Mnie także nie było łatwo pogodzić się ze śmiercią Eryka, chociaż padł na polu chwały...
Liesel straciła nie tylko Eryka; dzieci, dom — wszystko!
Nie wiem, czy zauważyłaś kiedy, jak wyglądają jej oczy?
Są szalone od nienawiści.
Berta
To dobrze. Powinna nienawidzić.
Sonnenbruch
Kogo, jak ci się zdaje?
Naszych wrogów, oczywiście. Tych, którzy zabili jej męża pod Stalingradem, i tamtych, którzy rzucili bomby na jej dom i dzieci.
Sonnenbruch
wstaje gwałtownie, zirytowany, rozgląda się
Tak. No cóż? (patrzy na zegarek) Mamy jeszcze pół godzi-ny czasu. Ruth, czy nie przeszłabyś się ze mną do ogrodu?
Antoni
wchodzi z drzwi głównych, z sieni
Panie profesorze, chciałem przypomnieć, że od godziny siedzi u mnie ten Hoppe. Pan profesor obiecał przyjąć go na chwilę.
Sonnenbruch
Prawda! Jeszcze ten Hoppe. Dobrze, niech Antoni go poprosi.
Antoni wychodzi.
Ruth
Kto to jest — Hoppe?
Sonnenbruch
innym sprawom. Prowadzi mocne życie, gdzieś na
wschodzie...
Ruth wzrusza ramionami, chce odejść.
Berta
trzeba by Ruth, moja
droga, już zaciemnić i zrobić światło.
Ruth Ściąga grubą, ciemną kotarę w drzwiach tarasu, zapala główne światło, po czym odchodzi schodami na górę.
wchodzi prowadząc za rękę trzynastoletniego chłopca
Ja tylko na parę minut... przyszedłem odwiedzić Anto-niego, pogadaliśmy sobie godzinkę... ale jeśli pan profesor pozwolił... mój Boże! to prawdziwe szczęście znów wi-dzieć pana profesora w dobrym zdrowiu... Heinil ukłoń się ładnie! (w stronę Berty) Dobry wieczór łaskawej pani.
Bardzo się cieszę, mój kochany Hoppe, że udało się zdo-być dla pana kilka dni urlopu, specjalnie prosiłem o to pana rektora. A pański synek, widzę, z roku na rok coraz bardziej do pana podobny. To dobrze, porządni lu-dzie powinni mieć i dzieci podobne do siebie.
Robi się, co można, panie profesorze. Prawdę mówiąc, chciałem tylko uścisnąć pańską rękę. Rozumie się, że bę-dę na uroczystości w uniwersytecie, ale na pewno gdzieś w ostatnim rzędzie. Takim jak ja trudno tam będzie do-stąpić do pana.
No co, poznajesz go chyba, Berto? Choć zdaje mi się, że w tym mundurze wygląda pan daleko gorzej... Co to właściwie jest, panie Hoppe: piechota, intendentura?
Hoppe
Żandarmeria, panie profesorze.
A! Żandarmeria... (przenikliwie przygląda się Hoppemu, po chwili) Dlaczego pan się nie przebrał przychodząc tutaj?
Hoppe
Przepisy, panie profesorze...
Przepisy? (kiwa głową, po chwili) Mniejsza z tym zresztą. Niechże pan usiądzie. Myślę, że nie pogardzi pan kie-liszkiem orzechowego likieru?
Nalewa.
Można zapytać, panie Hoppe, z której strony Europy pan przybywa?
To nie jest żadna tajemnica. Ze wschodu, proszę pani, z Guberni Generalnej.
I cóż wy tam robicie, mój Hoppe, w tej Guberni?
Służbę się robi, panie profesorze, nic ciekawego. Nie warto o tym mówić.
Porządny człowiek zawsze ma coś do powiedzenia o tym, co robi.
To całkiem proste, Walterze: pracują dla zwycięstwa na-szego narodu.
Hoppe
skwapliwie
Sonnenbruch
z naciskiem
Ale ja chciałbym wiedzieć, co pan tam robi naprawdę, panie Hoppe — pan osobiście?
po chwili, ciszej, pod przenikliwym wzrokiem Sonnenbrucha.
Jeżeli pan profesor chce wiedzieć prawdę, to powiem, że porządni ludzie nie mają tam czego szukać... (coraz bardziej zmieszany) Porządni ludzie powinni siedzieć w do-mu, przy żonie, przy dzieciach...
Mnie się zdaje, Walterze, że twoje pytania są trochę nie-właściwe. Żona i dzieci, panie Hoppe, nie żyją na księ-życu, ich los, ich przyszłość związane są z losami i przy-szłością Niemiec.
Hoppe
stropiony
To prawda, łaskawa pani, to się rozumie...
W każdym razie, mój drogi Hoppe, spodziewam się, że pańskie ręce są zupełnie czyste — o, tak jak moje!
W służbie nigdy nie można wiedzieć, panie profesorze.
Zwłaszcza tam, na wschodzie. To dziki kraj, okropni ludzie.
Niechże pan przynajmniej nie mówi tego przy tym małym, bo on gotów w to uwierzyć, (ostro) I w ogóle niech pan nie mówi głupstw!
Pan Hoppe dobrze wie, co mówi. Eryk, nim zginął, pisał z frontu wschodniego to samo: dziki kraj, okropni ludzie.
Mój Boże! Nie wiedziałem, że pan Eryk zginął...
Sonnenbruch
nie odpowiada, po chwili, wskazując chłopca
Najstarszy. Skończył trzynaście, panie profesorze.
Sonnenbruch
ironicznie
No, to ma jeszcze trochę czasu. Pan, zdaje się, lubi dzieci,
panie Hoppe?
Hoppe
jak by coś przełykał
Lubię, panie profesorze...
Wszyscy lubimy dzieci, ale cóż z tego? Wcale przez to nie stajemy się lepsi, (sięga do talerza z jabłkami, wybie-ra jedno) Otóż i coś dla ciebie, mój mały, żebyś się z nami nie nudził.
Hoppe nieruchomieje, obserwując to niemal z przerażeniem.
Heini obraca jabłko w rękach.
Hoppe
chrapliwie, prawie krzycząc
Sonnenbruch
głaszcząc chłopca
Jedz, jedz na zdrowie. Z jabłek się pięknie wygląda
i długo żyje. Powinien pan, panie Hoppe, dawać dzieciom
•dużo jabłek. To zdrowe. Zdrowe i smaczne, prawda, chłopcze?
Heini gryząc jabłko potakuje głową.
Sonnenbruch ze śmiechem, spojrzawszy na Hoppego:
Ale pan, panie Hoppe, ma taką minę, jak by pan nie zga-dzał się ze mną.
Hoppe
również próbuje się uśmiechnąć
Nie, cóż znowu, panie profesorze! Być może, ma się cza-sem głupią minę, nie wiadomo z czego. Z głupoty chyba... człowiek sam siebie dobrze nie zna... (podnosi się szybko) My chyba już pójdziemy...
Sonnenbruch
Cóż, nie wyrzucam pana, ale...
Rozumie się, pięć minut dawno minęło. Jeżeli pań profesor pozwoli, zajrzę jutro na chwilę do naszego zakładu, po-patrzeć chociaż, powąchać powietrza w laboratoriach...
Zawsze, zawsze czekamy na pana, Hoppe, Niech pan tylko skończy jak najprędzej... jak to powiedziałaś, Berto? Aha:
„pracować dla zwycięstwa naszego narodu”... No więc, do zobaczenia. Bądź zdrów, chłopcze.
Heini, ukłoń się państwu! Uprzejmie żegnam, łaskawa pani! (od progu) Mój Boże! To prawdziwe szczęście, że mamy jeszcze takich ludzi jak pan profesor Sonnenbruch!
Wychodzą.
Bardzo jestem ciekawa, ilu ludzi myśli o tobie tak jak ten Hoppe.
Sonnenbruch
Tak dobrze, chcesz powiedzieć?
Berta
W jego oczach jesteś, zdaje mi się, wcieloną doskonałością.
Sonnenbruch
Nie przesadzajmy. Hoppe nie myśli o mnie ani dobrze, ani źle. Po prostu przyzwyczaił się do mnie, to wszystko.
A ja nie mogę się przyzwyczaić! Wierz mi, Walterze, cierpię fizycznie, słuchając nieraz, jak ty rozmawiasz z ludźmi — oczywiście z ludźmi, których uważasz za możliwe uszczęśliwiać swoim zaufaniem. Taki Hoppe cho-ciażby, zwyczajny, prosty człowiek, na pewno spełnia su-miennie swoje obowiązki — a ty? Ty zamiast go umocnić, dodać mu otuchy... Czy ty naprawdę nie czujesz żadnej wspólnoty z naszym niemieckim losem?
Naprawdę, Berto, Nie mam nic wspólnego z tym, co ty nazywasz „niemieckim losem”. Prawdziwe Niemcy, te, o których warto myśleć, wierz mi, one są we mnie. O, tutaj.
Kładzie rękę na piersi.
Berta
z politowaniem
Ach, ty pięknoduchu! Zawsze byłeś egoistą.
Sonnenbruch
Zawsze byłem wierny swoim ideałom. Jestem im wierny i dzisiaj. To mnie ratuje przed ostatecznym zwątpieniem w sens świata, (po chwili) Tak. Tak. Jesteśmy już, moja Berto, oboje w tym wieku, że możemy sobie mówić prawdę w oczy bez obawy, że to rozbije nasze wspólne życie... Otóż...
Nasze wspólne życie? Był czas, że nie widziałam nic poza nim. Ty, dzieci, dom... Ale to było dawno, bardzo dawno...
Masz rację. Dawno rozstaliśmy się z naszym szczęściem... bo jednak, przypominam sobie, było w tym domu kiedyś coś takiego... Tak, możesz, jeżeli chcesz, mówić o tym z politowaniem. Nie tylko zresztą my oboje, ty i ja —wszyscy Niemcy rozstali się ze swoim szczęściem, ze swoim pięknem i dobrem, weszli na drogę szaleństwa...
Niemcy walczą o swoje prawo do życia — czy ty jesteś głuchy i ślepy, Walterze?
Proszę cię, Berto, nie mów do mnie tym językiem. To mogę zawsze przeczytać w gazecie, (po chwili) Powiedz mi, czy ty myślisz kiedy o Eryku?
Myślę codziennie o wszystkich młodych, dzielnych Niem-cach, którzy giną o każdej godzinie. Nie, nie buntuję się,” że mój starszy syn padł między nimi. To mi pozwala bar-dziej kochać mój naród i jeszcze bardziej nienawidzić jego wrogów, (z nagłym rozdrażnieniem) Gdzie jest Willi? Chcę, żeby już był przy mnie!. Dlaczego jeszcze go tu nie ma?
staje przy Bercie, kładzie dłoń na jej ramieniu, z głębokim smutkiem
Biedna Berto! Kiedy przed paru laty zaczynała się twoja choroba, myślałem, że cierpienie wyleczy cię z szaleń-stwa, któremu uległaś jak tysiące, miliony innych. Nie przypuszczałem, że znajdziesz w nim dla siebie nowe źródło siły. Ale to jest niedobra, złowroga siła. To jest siła, która zgubi Niemcy! Zgubi Niemcy!
Na piętrze słychać mocne, sprężyste kroki.
Willi zbiega po schodach, w mundurze, wyświeżony, w do-skonałym samopoczuciu.
Sonnenbruch odstępuje od Berty, zdejmuje okulary, przeciera je.
Willi
Jestem, mamo!
Obejmuje Bertę ramieniem, całuje mocno i długo.
Berta
Nareszcie, chłopcze! (nie puszcza jego rąk, wpatruje się uszczęśliwiona) Cudownie wyglądasz, ale twój sen zabrał nam już pięć godzin z tych trzech dni, na które tyle cze-kałam. Czy... czy teraz mamy jeszcze trochę czasu?
Willi
patrząc na zegarek
Samochody przyjadą za dwadzieścia minut. Jesteś, zdaje się, zupełnie gotowa, mamo? Ja, oczywiście, jadę z tobą, a Ruth podobno chce zawieźć ojca swoim małym Merce-desem. (Śmieje się) Nie wiem tylko, czy to wypada, żeby jubilat zajeżdżał takim skromnym wozem?
Jeżeli o mnie chodzi, mogę pojechać tramwajem. Trzy-dzieści lat temu jeździłem tylko tramwajem. Ale mniejsza z tym. Muszę raczej uprzedzić cię, Willi, że dzisiejszy wieczór będzie nudny.
Jestem przygotowany na wszystko. Wziąłem cudowną kąpiel, czuję się świetnie i mogę słuchać nawet tuzina przemawiających profesorów!
Ojciec również przygotował mowę. Miejmy nadzieję, że (z naciskiem.) wszyscy będziemy mogli oklaskiwać ją bez zastrzeżeń...
Wątpię. Nie powiem prawie nic nowego. Nie, raczej będę się powtarzał. Umiem dziś mówić jedynie to samo, co mówiłem i myślałem przed trzydziestu laty.
Willi
ironicznie
Czy w biologii, ojcze, nic się nie zmieniło od trzydziestu lat?
Owszem, niejedno. Ale ja nie zamierzam mówić dziś o biologii.
Berta
O czym będziesz mówił?
Nie obawiaj się, Berto. To, co będę mówił, nie dotknie nikogo. To po prostu kilka wspomnień o ludziach, z któ-rymi pracowałem w ciągu tych trzydziestu lat. Kogóż to może dotknąć, powiedz sama?
Willi
Jednym słowem: mowa sentymentalna?
podchodzi do niego, kładzie mu rękę na ramieniu, patrzy
w oczy
Mowa o nieposkromionych nadziejach i o znikomości faktów — tak chyba, jeśli chcesz wiedzieć, mój synu! Odwraca się, wychodzi przez jadalnię.
patrzy za nim przez chwile, po czym bierze najbliższe krzesło,
siada tuż przy Bercie, bierze jej ręce w swoje
No, więc mów, mamo, mów! Jak twoje zdrowie? Wyglą-dasz trochę gorzej niż pół roku temu...
Berta
Zdaje ci się. To może przy tej czarnej sukni,
I siwych włosów ci przybyło, ho, ho, ho! Ale do twarzy ci z nimi!
Nie pocieszaj mnie. Kobiet młodych i ładnych na pewno nie brak koło ciebie, dla nich schowaj komplementy. Nie, raczej mów o sobie! Co ty tam robisz teraz w tej Norwegii?
Willi
Śmieje się
Wciąż to samo, chociaż co dzień coś nowego.
Berta
ciszej, z niepokojem
Nie bój się, sił nam nie braknie. Fuhrer nie zawiedzie się na nas. Ani — wy!
Czasem nie mogę się oprzeć różnym niepokojom, złym myślom. Wiem, że to słabość, wstydzę się tego, ale... By-wają teraz takie dni, że boję się słuchać komunikatów...
Willi
nachmurzony
Tak, trochę ciężko.
Berta
z gniewem
A jego to nic nie obchodzi!
Willi
Kogo, mamo?
Berta
Ojca, oczywiście! Zapiął się pod szyję, na wszystkie gu-ziki, i po prostu nic go nie obchodzi! „Nie przyjmuje do wiadomości”, rozumiesz? Dawniej nie cieszył się naszymi zwycięstwami, także „nie przyjmował ich do wiadomości”, a teraz... nie, nie, po cóż ja ci mówię o tym wszystkim?
Willi
ponuro
Nie mówisz mi nic nowego, mamo.
Berta
po chwili
Całe szczęście, że przynajmniej jako uczony wypłaca się swojemu narodowi. Jeszcze nigdy nie pracował tak dużo jak obecnie. Całymi dniami nie wychodzi z laboratorium.
Nie znam się na tym, ale tu i ówdzie słyszałem, że wy-nikami jego badań interesują się bardzo w medycznych kołach wojskowych.
Podobno. Ale zdaje się, że jego i to niewiele obchodzi. Nie masz pojęcia, jak mi ciężko z nim teraz żyć pod jednym dachem. Nosi na sobie jakiś niewidzialny pan-cerz, skorupę, przez którą nie przenika nikt i nic. Sam też niewiele się odzywa, ale to nawet lepiej... (ciszej) Obawiam się, żeby nie zrobił dzisiaj jakiego skandalu.
Bądź spokojna. Nie odważy się. Może nie wypada mówić tak o własnym ojcu, ale, wierz mi, ja się znam na tym: to jest tchórz.
Pedant i dziwak. Wyobraź sobie, twierdzi, że prawdziwe Niemcy — to właśnie on! Jeżeli powie dziś publicznie coś takiego, ze wstydu chyba zapadnę się pod ziemię, Bądź co bądź nosimy przecież jego nazwisko — i ja, i ty.
Willi
z nonszalancją
Co do mnie, mamo, robię wszystko, żeby nazwisko Son-nenbruch wywierało na ludziach właściwe i mocne wra-żenie. Są tacy, którzy drżą, gdy je usłyszą.
Berta
niepewnie
Nie wierzę ci. Masz takie jasne, czyste oczy. Ciebie można tylko kochać, chłopcze!
Są i tacy, co kochają. Ale dla mnie ważna jest tylko twoja miłość, mamo. Wszystkie inne znudzą się wcześniej czy później.
Nie, to ty! ty jesteś dla mnie wszystkim! Odkąd choroba przykuła mnie do tego krzesła, żyję tylko myślami o to-bie. O twoim silnym, zdrowym ciele, o twojej dzielnej, śmiałej duszy. Nie zniosłabym mojego kalectwa, mojego niedołęstwa, gdyby nie twój obraz w oczach.
Nie cierpię tego twojego krzesła, (z egzaltacją) Gdybym mógł być wciąż przy tobie, nosiłbym cię na rękach!
Tak rzadko teraz przyjeżdżasz! Wiem, że jesteś tam po-trzebny, godzę się z tym, ale coraz bardziej brakuje mi twojego głosu, twojej ręki... Ostatecznie, mogliby już przenieść cię gdzieś bliżej, do Belgii na przykład albo do Holandii.
Wszędzie dziś dla nas roboty po łokcie, mamo.
Berta
głaszcząc mu ręce
Tak bym chciała widzieć cię kiedy przy twojej pracy...
Willi
To znacznie mniej ciekawe, niż ci się wydaje. Często aż nudne. Ludzie, którymi się zajmujemy, nie są zbyt po-mysłowi: myślą i robią wszyscy mniej więcej to samo. (z nagłym ożywieniem sięgając do kieszeni) Ale czekaj! Za-gadałaś mnie i zupełnie zapomniałem... (wyjmuje pude-łeczko. otwiera) Przywiozłem ci śliczną drobnostkę, mam wrażenie, że dobrze się nada na dzisiejszy wieczór, do tej sukni... (prezentując naszyjnik) Popatrz, jakie to piękne.
Bardzo! bardzo! Jaki wytworny i delikatny rysunek! Na pewno odpowiednio kosztowne, co?
To nieważne. Cieszę się, że ci się podoba. Czekaj, zawieszę ci.
Muszę cię skarcić: rujnujesz się dla starej kobiety!
Ależ kupiłem to wyjątkowo okazyjnie. Po prostu za bez-cen. (zapiął naszyjnik) No, wspaniale! Właśnie tego brako-wało do tej sukni i do twoich siwych włosów. Poprzednia właścicielka także miała siwe włosy.
Berta
Jak by ci to powiedzieć? Matka. Nie umiem tego inaczej określić. Po prostu: matka, (poufnie) Powiedziała mi, że to talizman przynoszący szczęście i że należy go zakładać w chwilach szczególnie wyjątkowych. No, więc dziś właśnie mamy chwilę szczególnie wyjątkową: jubileusz profesora Sonnenbrucha.
Proszę cię, Willi, zawieź mnie do mojego pokoju, muszę zobaczyć to w lustrze. Mamy jeszcze trochę czasu, prawda?
Willi
Co najmniej piętnaście minut.
Berta
No, więc jedźmy.
Willi wytacza wózek w drzwi jadalni.
A co do chwili wyjątkowej, to przyznam ci się, że chcia-łabym już mieć dzisiejszy wieczór poza sobą...
.Przez chwilę scena pusta.
Sonnenbruch wchodzi po chwili z notatkami w ręce, zaczyna się przechadzać, rozmyśla, od czasu do czasu spojrze-nie do notatek.
wychodzi ze swego pokoju, przebrana na wieczór, przez chwilę
stoi na schodach obserwując Sonnenbrucha, po czym
zstępując na dół mówi żartobliwie
Szkoda, że pogardziłeś moim koniakiem, papo. W miarę użyty, pomaga widzieć myśli. Ale to nic. Jestem pewna, że i tak twoja dzisiejsza mowa będzie doskonała.
Sonnenbruch
chowa notatki
Chcę jedynie, moje dziecko, żeby była zgodna z treścią tych trzydziestu lat, które zamykam dzisiejszym wieczorem.
Ruth przekręca kontakt redukując główne światło.
Choć, prawdę mówiąc, sam się teraz trochę dziwię, że przystałem na ten jubileusz. Ostatecznie, można było jeszcze cokolwiek poczekać... (po chwili) Tak, moje dziecko, zupełnie inaczej wyobrażałem sobie tę chwilę. Widziałem ją wypełnioną postaciami wielu ludzi, których już nie ma, głosami moich przyjaciół zagranicznych... Niestety, żadnego z nich dzisiaj nie będzie...
To, zdaje się, trochę twoja wina, ojcze. Sam pozrywałeś kontakty. O ile wiem, otrzymujesz i teraz różne zapro-szenia, z Paryża, Brukseli, Zurychu... ale nie słychać ja-koś, żebyś z nich korzystał... dawno nie byłeś nigdzie za granicą...
To prawda. Od czterech lat ja, Europejczyk, nie bywam w Europie. Ja, Niemiec, nie chcę bywać w niemieckiej Europie. Tak, nie korzystam z zaproszeń moich zagra-nicznych przyjaciół i kolegów. A wiesz dlaczego? Bo nie umiałbym dzisiaj spojrzeć im w oczy — ja, uczciwy Niemiec!
W takim razie — wyobrażam sobie, co sądzisz o mnie! Bo ja bywam. Dużo bywam w niemieckiej Europie. I nie czuję z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia.
Cóż ty, moje dziecko? Ty wszystko bierzesz inaczej. Po prostu: jako artystka korzystasz z niemieckiego sezonu w Europie. Z dwojga złego lepsze już to niż czarny mun-dur twojego brata, Untersturmfuhrera Sonnenbrucha. (odwraca twarz, po chwili) Tak, Untersturmfuhrer Sonnen-bruch to największa hańba mego życia.
Takich jak Willi są tysiące. Wychowano ich. Myślę, że byłeś bezsilny. Pamiętam dobrze, kiedy musiał wstąpić do Hitlerjugend ...
Sonnenbruch
przerywa
Widocznie przedtem dałem mu z siebie za mało!
» Hitlerjugend(niem.) — hitlerowska organizacja młodzieży męskiej
Ruth
żartobliwie
Ja także niewiele mam po tobie. Mimo to nie uważam, że-bym szczególnie krzywdziła twoje nazwisko, (z uporem, jakby przekonywała samą siebie) Tak. Tak. Nie mam sobie nic do zarzucenia.
Sonnenbruch
biorąc ją za rękę patrzy głęboko w oczy
Ruth
z nerwowym śmiechem
Przemawiasz do mnie jak pastor. A ja już dawno wy-zwoliłam się z tego zakresu pojęć. Mam swoją własną moralność, wyłącznie na swój użytek. (z aluzją) „Stać mnie na to!”
Sonnenbruch patrzy na nią zmieszany.
Przepraszam cię, że powtórzyłam twoje własne słowa. Jak widzisz, mimo wszystko jesteśmy oboje bardziej, do siebie podobni, niż się na pozór wydaje. Ty, odwrócony plecami do życia, do wszystkiego, co cię otacza — i ja, co chcę tylko „mocno żyć”.
Chwila milczenia, patrzą sobie głęboko w oczy.
Kotara w drzwiach tarasu rozchyla się nieznacznie, staje w niej Joachim Peters; twarz wynędzniała, dawno nie golona, oczy gorączkowo błyszczące, odzież i nakrycie głowy typu przedmiejskiego, zmięte i powalane gliną; Sonnen-bruch i Ruth usłyszawszy szelest odwracają się, patrzą zdumieni.
Sonnenbruch
Kto pan jest? Czego pan...
Ruth idzie do kontaktu, zapala główne światło.
Joachim
szeptem
Robi parę kroków, widać, że utyka na nogę.
Sonnenbruch
Nie. Nie znam pana.
Joachim
Peters... Joachim Peters...
Ruth wydaje cichy, zdławiony okrzyk.
Sonnenbruch
bliżej, wpatruje się
Joachim... Peters? (wzburzony, chwyta go za rękę) Jak to?
Przecież pan... od czterech lat...
Już nie. Od czterech dni już nie.
Ruth biegnie do stolika, nalewa kawy do filiżanki, daje Joachimowi, który łapczywie wypija.
Sonnenbruch
podsuwa fotel
Niechże pan siada, Joachimie.
Joachim opada w fotel, przymyka oczy.
Sonnenbruch, schylony nad nim
Joachim
nie otwierając oczu
Cztery dni temu... (nagle prostuje się, rozgląda naokoło) Nie wiem, czy dobrze zrobiłem przychodząc tutaj... jeżeli nie, to proszę powiedzieć otwarcie... ja zaraz pójdę dalej... odpocznę chwilę i pójdę...
Ruth
spokojnie, prawie chłodno
Joachim jak by dopiero teraz ją spostrzegł, wpatruje się długo, nie odpowiada.
Lie sel wchodzi z drzwi jadalni, staje, przygląda się.
Sonnenbruch
nieśmiało, w zakłopotaniu
A ja dzisiaj, widzi pan, obchodzę swój jubileusz...
jak by nie rozumiał mechanicznie
A, jubileusz...
Ruth
spostrzega Liesel
Liesel, w kredensie stoi butelka koniaku, bądź tak dobra, przynieś ją tutaj.
Liesel jak automat wychodzi do jadalni.
Sonnenbruch
półgłosem
Czy pan jest ranny, Joachimie? Zdawało mi się, że utyka pan na nogę...
Zwichnąłem wczoraj stopę skacząc przez mur... Noco-wałem na cmentarzu, w Walldorf...
Ruth
rzeczowo
Będzie pan dziś nocował znacznie wygodniej.
Sonnenbruch
patrzy na nią przenikliwie
Liesel wraca z butelką i kieliszkiem, podaje Ruth, staje nieruchomo z boku, patrząc uporczywie.
Ruth
nalewa, podaje Joachimowi
Proszę, to pana wzmocni.
Sonnenbruch
podchodzi do Liesel, półgłosem
Niespodziewany wypadek. Ale nic poważnego.
Liesel
bezbarwnie
Sonnenbruch
Człowiek potrzebujący pomocy...
Liesel
Widzę. Ale kto to jest?
Przechodzień. Zasłabł na ulicy i Antoni przyprowadził go tutaj. A tymczasem... (urywa, nadsłuchuje) Ruth! Zdaje się, że zajechały samochody.
Samochody? Ja jestem gotowa. Mogłabyś, Liesel, zająć już miejsce, za parę minut pojedziemy.
Dobrze, a „człowiek potrzebujący pomocy” co z nim zrobicie?
Joachim
skupiając resztę sił
Jeżeli państwo muszą jechać, proszę się o mnie nie troszczyć. Mogę już iść, czuję się znacznie lepiej... Niech państwo o mnie nie myślą...
Sonnenbruch
unikając wzroku Joachima
To chwała Bogu, że już lepiej. Ma pan tutaj...
Sięga do kieszeni, wyjmuje notatki, patrzy na nie zmieszany, wkłada z powrotem, wyjmuje portfel.
Ruth
zdumiona
Co ty, ojcze?
Sonnenbruch
gwałtownie, chwytając Joachima za ramie:
Niech pan stąd idzie, błagam pana! Niech pan stąd idzie natychmiast, jak najprędzej! (szuka w portfelu) Proszę, proszę tu parę marek...
Ruth
ostro
Niech pan słucha tylko mnie, Joachimie! tylko mnie! na miłość boską!
Ogląda się, patrzy w drzwi jadalni.
Joachim z najwyższym wysiłkiem dźwiga się, z fotela, nie patrzy na nikogo, na twarzy nieznaczny, bolesny uśmiech.
Ruth
spokojnie, stanowczo
Proszę siadać. Nigdzie pan nie pójdzie.
Liesel obserwuje z kamienną twarzą.
W drzwiach jadalni ukazuje się wózek z Bertą, wtaczany przez Willego, Oboje patrzą zdumieni.
Berta
Co tu Się dzieje, Walterze? Kto to jest?
Liesel
staje przy Willim, szyderczo
„Przechodzień. Zasłabł na ulicy...”
Willi podchodzi do Joachima, przygląda się, nagłym
ruchem zrywa mu czapkę, obnażając ogoloną głowę, rzuca czapkę na podłogę, chwyta w przegubie rękę Joachima, odsuwa rękaw, znajduje numer obozowy, patrzy kolejno po wszystkich twarzach.
Willi
drwiąco
„Przechodzień. Zasłabł na ulicy...”
Wybucha śmiechem. Sonnenbruch kładzie mu rękę na ramieniu. Willi ucinając śmiech:
No co? Cóż tak stoicie wszyscy? Nie wiecie, co trzeba zrobić?
Nie poznajesz go, Willi? (do Berty, która •podjechała ku nim) To jest Joachim... Joachim Peters, Berto,..
Berta
zimno
Peters? Nie przypominam sobie.
Mój uczeń i były asystent — nie pamiętacie? Bywał kie-dyś często w naszym domu, sześć, osiem lat temu...
Willi
rozkraczony przed Joachimem
A! Joachim Peters! Patrzcie, patrzcie! Przepraszam, że nie poznałem od razu. Zmienił się pan trochę od tamtych lat... tak, był pan wtedy miłym chłopcem, pamiętam na-wet, że grywał pan nieźle w piłkę ręczną...
Jeżeli to jest pan Peters, to bardzo nam przykro, Wal-terze, ale... sprawa jest zupełnie jasna, a my przecież musimy już jechać.
Oczywiście. Siódma za dziesięć. No więc, nie ma się nad czym zastanawiać. „Jeżeli to jest pan Peters, to bardzo nam przykro, ale...”
Idzie do telefonu, podnosi słuchawkę, szybko kartkuje książkę telefoniczną.
Wszyscy patrzą za nim w napięciu, z wyjątkiem Sonnenbrucha, który odchodzi na bok, w stronę kominka, nieruchomieje tam.
szybko idzie za Willim, staje przed nim
Co ty chcesz zrobić, Willi?
Willi
Jak to, co? Zawiadamiam policję.
Ruth
ze spokojną stanowczością
Zostaw. Nie zrobisz tego.
Willi odwraca się od niej, nakręca numer. Ruth wyrywa mu słuchawkę, odrzuca ją na oślep strącając cały aparat na podłogę.
Willi
rzuca się ku niej, wściekły
Co ty, oszalałaś?
z całej siły uderza go w twarz
Masz! I uspokój się, ty głupcze!
Willi patrzy na nią oszołomiony.
Ruth bierze go za rękę, prowadzi do wózka Berty, zo-stawia tam, odstępuje, patrzy po wszystkich.
No co, cóż tak stoicie? czas jechać!
Ależ, Ruth! Co ty sobie myślisz? Walterze! Co ona robi?
Sonnenbruch nie drgnol, przez caly czas nie patrzy na nikogo.
Ruth
do Joachima
Pan tu zostanie. No, niech pan siada.(popycha go lekko na fotel) Zaczeka pan, aż wrócimy.
Antoni
staje w drzwiach wejściowych
Proszą państwa, samochody czekają.
Liesel
głosem jakby sennym
Chodźmy.
Nie patrząc na nikogo idzie ku drzwiom, wychodzi.
Willi wybucha głupim śmiechem.
Willi! Przecież to jakaś okropna historia! Co tu się dzie-je?
Willi
wśród Śmiechu
Ależ tak! Ruth ma rację, mamo. Pan Peters zaczeka na nas. (popycha wózek Berty ku drzwiom, przed progiem zatrzymuje się, do Antoniego) Antoni tu usiądzie i bę-dzie pilnował pana Petersa, żeby mu się nie stało co złego, (sięga do futerału, wyjmuje pistolet) Antoni umie się z tym obchodzić?
Antoni
Potrafię, panie Untersturmfuhrerl
No, to pożyczam Antoniemu. Nabity! (odwraca się) Do widzenia, Joachimie Peters. Ma pan co najmniej trzy godziny czasu na przespanie się. W pańskiej sytuacji to dużo warte.
Wychodzi wytaczając wózek,
Ruth
podchodzi do Sonnenbrucha, kładzie mu rękę na ra-
mieniu
Idziemy, ojcze.
Sonnenbruch patrzy na nią jakby zbudzony ze snu, kiwa głową, podchodzi do Joachima, staje przed nim.
Sonnenbruch
Idziemy, Joachimie...
Jak by chciał jeszcze coś powiedzieć, robi nieokreślony ruch ręką, odwraca się, rusza powoli ku drzwiom, wychodzi. Ruth przekręca kontakt głównego światła, wychodzi. Scena tylko w świetle kinkietu stojącego na kominku. Joa-chim z głową opartą o poręcz przymyka oczy. Antoni z pistoletem w ręce siada na jednym z krzeseł, uważnie przy-gląda się Joachimowi.
KURTYNA
Akt Trzeci
Przed podniesieniem kurtyny oddalone wycie syren: alarm lotniczy. Na scenie: sytuacja jak w finale aktu drugiego. Joachim z przymkniętymi oczyma w fotelu. Antoni, z pistoletem, na swoim krześle zdradza pewien niepokój, wy-cie syren denerwuje go.
Z ulicy słychać stłumiony zgrzyt podjeżdżającego samochodu, po chwili stuknięcie drzwi wejściowych, kroki w sieni. Joachim otwiera oczy, czeka w napięciu.
Ruth
wchodzi, do Antoniego
Wszystko w porządku?
Antoni
W porządku, panno Ruth. Tylko że przed chwilą te sy-reny, nie wiedziałem, jak się zachować...
Ruth
śmieje się
Do schronu, oczywiście, niech Antoni zaraz idzie do schro-nu. Ja tu zastąpię Antoniego.
Antoni
kładąc pistolet na stole
To zostawiam, proszę oddać panu Untersturmfuhrerowi, jak wróci, (szybko idzie do drzwi, od progu) A pani do schronu — nie?
Ruth
zniecierpliwiona
Nie.
Antoni wychodzi.
Ruth staje przy Joachimie, przygląda mu się.
Joachim
szeptem
Pani — sama?
Ruth
W tej chwili sama. Ale tamci mogą wnet nadjechać.
Joachim
A profesor? Gdzie jest profesor?
Ruth
Tamci to również mój ojciec. Było coś w rodzaju małego bankietu. Zostawiłam ich przy kawie. Musimy porozma-wiać, zastanowić się — co dalej? Na razie dam panu coś do zjedzenia.
Jdzie ku drzwiom jadalni.
Joachim
Niech pani nie odchodzi...
Ruth
Zaraz wrócę.
Wychodzi, po chwili przynosi talerz z tartinkami, daje Joa-chimowi.
Joachim
Dziękuję, (jedząc, jakby do własnych myśli) Liczyłem głównie na profesora...
Ruth
siadając
Nie rozumiem.
Joachim
Mówię, że jeśli zdecydowałem się przyjść tutaj, to głównie z myślą o profesorze. Ale niech pani nie sądzi, że to by-ła łatwa decyzja.
Ruth
Sądzę, że nie miał pan dużego wyboru.
Joachim
Dotąd, przez cztery dni, obywałem się jakoś bez ludzkiej pomocy, ale w końcu...
Ruth
W końcu pomyślał pan o starych znajomych!
Joachim
O profesorze Sonnenbruchu, mówiąc ściśle. Wiedziałem, że w tych stronach, jeśli kto może mi pomóc, to tylko on, on jeden. Mimo różnicy wieku mam prawo nazywać go moim przyjacielem.
Ruth
W ciągu ostatnich lat często wspominał o panu...
Joachim
A widzi pani! (po chwili) Mój obóz znajduje się w odległości kilku kilometrów stąd na południe, a ja chcę dostać się na północ, do Hanoweru. Mam tam przyjaciół, towarzyszy-to znaczy miałem... I właśnie okrążając Getyngę przy-pomniałem sobie profesora Sonnenbrucha.
Ruth
Trudno. Stało się.
Joachim
z uśmiechem
Co się stało?
Ruth
To, że pan tutaj siedzi, w naszym domu, a ja muszę za-stanawiać się, co z panem zrobić.
Joachim
z tajonym wzruszeniem
Już pani dużo zrobiła! (po chwili, z nagłą czujnością) Ale która to godzina?
Ruth
Po dziesiątej.
Joachim
Sądzę, że nie mamy już zbyt dużo czasu.
Ruth
Zapewne. Wprawdzie ten alarm — słyszał pan pewnie syreny? — to szczęśliwy zbieg okoliczności. Przed odwo-łaniem go nikt się tu chyba nie zjawi, ale... przepraszam, zdaje mi się, że pan chce o coś zapytać?
Joachim
Tak. Chciałbym się upewnić... bo nie wiem, czy coś ta-kiego było tu powiedziane, czy może mi się to przyśniło? (z napięciem i jakby wzruszeniem) Profesor Sonnenbruch obchodzi dziś swój jubileusz — czy tak?
Ruth
Właśnie wróciłam z tej uroczystości. Niestety, nie wypadła zbyt wspaniale. Co prawda, należało się tego spodziewać...
Joachim
wciąż z napięciem
Czy... profesor przemawiał?
Ruth
Owszem, przemawiał. Ale odniosłam wrażenie, jak by mó-wił nie to, co zamierzał.
Joachim
Profesor Sonnenbruch był zawsze dobrym mówcą...
Ruth
Podobno. Dziś jednak wypadło to tak, jak by mu się w ostatniej chwili rozsypało wszystko, co chciał powiedzieć.
Joachim
zamyślony
Tak, rozumiem.
Ruth
trochę ironicznie
Powinien pan to rozumieć. Bo oczywiście to przez pana. Rzadko się zdarza, żeby ktoś komuś złożył wizytę w chwili bardziej nieodpowiedniej, niż pan to zrobił dziś mojemu ojcu.
Joachim
Człowiek grający o życie prawie zawsze przychodzi nie w porę. Ale... pani wie, jakie stosunki łączyły mnie kie-dyś z jej ojcem. Mieliśmy wspólny język we wszystkich niemal sprawach. Wspólnie marzyliśmy o wszystkim, co nam się wydawało nadzieją ludzkości, (po chwili) Tak. Ale potem przyszło to wszystko ... Poszedłem kilka kroków dalej, a raczej zanurzyłem się głębiej... Straci-łem z oczu pani ojca albo, mówiąc ściślej, on musiał mnie stracić z oczu...
Ruth
Mogę pana zapewnić, że ojciec mój nie zmienił się w cią-gu tych lat, jest dzisiaj taki sam, jak był wówczas, kie-dy byliście razem...
Joachim
z radosnym wzruszeniem
Więc taki sam! Nic się nie zmienił! (po chwili) A jednak przed paru godzinami zachował się nieco inaczej, niż so-bie wyobrażałem...
Ruth
Nie był sam, niech pan to bierze pod uwagę.
Joachim
Tak, oczywiście, (po chwili) Jednak to dziwne, mimo wszy-stko. Właściwie, gdyby nie pani... gdyby nie pani zuch-walstwo, byłbym w tej chwili zupełnie gdzie indziej...
Ruth
Niech pan tylko nie próbuje dociekać, dlaczego to zrobi-łam. Sama nie wiem, co to właściwie było.
Joachim
z przykrością
Dlaczego pani to mówi?
Ruth
Bo chcę być z panem zupełnie szczera. Mógłby pan jesz-cze pomyśleć, że, na przykład, robię to z politycznej sym-patii dla pana, że chcę pomóc człowiekowi walczącemu z reżimem Hitlera, antyfaszyście czy jak tam wy się na-zywacie. Nie, proszę pana, nic a nic nie znam się na tych sprawach...
Joachim
Cóż za okrutna szczerość! Ale wobec tego i ja będę szcze-ry. Nie wiem, czy pani zdaje sobie sprawę z tego, na co pani się naraża udzielając mi pomocy. Myślę, że jest po-niekąd moim obowiązkiem zwrócić pani na to uwagę...
Ruth
drwiąco
Dziękuję.
Joachim
kończąc
...choć w mojej sytuacji jest mi zupełnie wszystko jedno, kto i dlaczego chce mi udzielić pomocy.
Ruth
Czyli jesteśmy w porządku. Mnie nic nie obchodzą pań-skie sprawy, a pana moje. Sytuacja zupełnie jasna.
Joachim
Tak. Chodzi tylko o jedno, o drobiazg: trzeba ją jakoś rozwiązać. Tak jak w tej chwili nie możemy zostawać zbyt długo.
Ruth drgneła, zwraca twarz ku drzwiom tarasu, nadsłuchuje.
Joachim
czyni za nią to samo, po chwili, szeptem
Samoloty.
Ruth wstaje, idzie do kominka, gasi kinkiet, podchodzi do drzwi tarasu, ściąga kotarę, staje w progu; niezbyt ciemna, gwiaździsta noc, słychać wysokie, jednostajne dudnienie wielu motorów.
Joachim podnosi się, utykając robi dwa, trzy kroki w stro-nę tarasu, staje nieruchomo.
Ruth
szeptem
Pana przyjaciele, sprzymierzeńcy czy jak tam? (podcho-dzi do Joachima, staje tuż przed nim) Proszę powiedzieć szczerze, co pan czuje w tej chwili? Radość? Siłę? Czy tak?
Joachim
spokojnie
Nienawiść.
Ruth
Do kogo?
Joachim
Do tych, z którymi walczą tacy jak ja. Nie, nie tylko tu u nas, w Niemczech, (wskazuje ręką) Także tam, skąd oni lecą. (po chwili.) Churchii wysyła bombowce na Niemcy Hitlera, ale to nie jest przyjaciel wolności.
Długie milczenie, stoją naprzeciw siebie nieruchomo, w cie-mności przenikają się oczyma; dudnienie motorów oddala się, coraz cichsze, zanika zupełnie.
Ruth
Jak cicho! Ludzie wymyślili nowy rodzaj ciszy: tej w czasie alarmu lotniczego, (po chwili jakby sennym gło-sem) Prócz nas dwojga nie ma w tej chwili nikogo na świecie... czy pan czuje, jak bardzo jesteśmy sami, my dwoje?
Joachim
Nie boi się pani?
Ruth
Kogo?
Joachim
Mnie. Ze mną chodzą moi nie odstępni towarzysze: cier-pienie, śmierć.
Ruth
zamiast odpowiedzi energicznie zaciąga kotarę, idzie do kin-
kietu, zapala
Niechże pan siada. Trzeba oszczędzać tę nogę.
Joachim
Wraca na fotel.
Już trochę lepsza.
Ruth
siada na krześle obok Joachima
• Musimy wreszcie coś wymyślić...
Joachim
Wspomniałem już o Hanowerze. Myślę, że niektórych z moich tamtejszych przyjaciół można by jeszcze odna-leźć. To miałoby dla mnie decydujące znaczenie.
Ruth
Na razie jednak chodzi głównie o to, żeby pana gdzieś przechować. W tym stanie — wątpię, żeby pan zdołał na własną rękę przedostać się stąd do Hanoweru. Otóż w tym domu, jak pan wie...
Joachim
Wiem, pani brat, niestety...
Ruth
Willi jest na trzydniowym urlopie, dzisiaj przyjechał.
Tak, tu pan zostać nie może...
Joachim
Zdaje mi się, że przede wszystkim ojciec pani miałby tu coś do powiedzenia...
Ruth
z nagłym rozdrażnieniem
Wyznam panu otwarcie, że chciałabym ojcu oszczędzić konieczności decydowania w tej sprawie... (z nagłą siłą) Pamięta pan jezioro Hellsee, osiem kilometrów stąd? Od paru lat jest tam kolonia domków campingowych, w lesie, tuż nad plażą. Jeden z nich należy do nas. Teraz, po sezonie, rzadko kto tam bywa, chyba w niedzielę. Tak, to jedyne miejsce, gdzie mógłby pan przez kilka dni czuć się prawie zupełnie bezpiecznie.
Joachim
Wierzę pani. Tylko jak się tam dostać?
Ruth
Przed domem stoi mój Mercedes, Za dziesięć minut mo-żemy być na miejscu.
Joachim
Chciałaby pani, żebyśmy pojechali teraz, w czasie alar-mu?
Ruth
Teraz właśnie najdogodniej. Jesteśmy tu prawie za mia-stem, a na szosie nikt nas nie zaczepi. Zdaje się, że nie wymyślimy nic lepszego, (wstaje) Tak. Zaraz pojedziemy. A jutro odwiedzę pana i pomówimy dokładniej — o Ha-nowerze!
Joachim
wstaje
Nie wiem, jak pani mam dziękować.
Ruth
Niech pan to schowa na później. Na tym, co teraz zrobi-my, wcale jeszcze nie kończy się pańska gra o życie.
Joachim«
Pani zaczyna brać w niej udział, przypominam pani! Proszę się jeszcze zastanowić, (nagle, dławiony głębokim wzruszeniem) Proszę powiedzieć: dlaczego pani to robi? Chwilami nie mogę pojąć...
Ruth
śmieje się nerwowo
Czy ja wiem? Przywykłam robić w życiu to, co chcę —i dotąd zawsze mi się udawało. Miejmy nadzieję, że i tym razem... Tak. Niech pan tu chwilę zaczeka, muszę coś za-brać dla pana z kredensu, żeby pan tam nie głodował. Wychodzi do jadalni.
Joachim robi kilka kroków jakby dla „rozchodzenia” nóg, podchodząc do stolika spostrzega pistolet, chwila namysłu, obejrzał się, chowa bron do kieszeni, wraca do fotela, szuka swej czapki, znajduje, nakłada na głowę.
Ruth
wraca z paczuszką
Proszę to wziąć. Pójdę jeszcze na górę, dam panu mój pled podróżny, (zaczyna wstępować na schody, po paru stop-niach zatrzymuje się nadsłuchując) Słyszy pan?
Joachim
Jakby coś przed domem, na ulicy...
Ruth
„ Ładna historia. Czyżby to już oni? Na wszelki wypadek musi pan stąd zniknąć, (decyzja) Proszę iść ze mną. Ukry-ję pana tymczasem w moim pokoju. Prędko!
Joachim idzie za nią, znika ją na górze, po chwili Ruth wraca, schodzi po schodach, staje na środku sceny, czeka w napięciu; kroki i głosy w sieni.
Drzwi otwierają się, wchodzi Liesel, za nią Willi wta-cza wózek z Bertą, na końcu Sonnenbruch.
Liesel
rozejrzala się, staje przed Ruth, patrzy na nią przenikliwie
Sama jesteś?
Ruth
Jak widzisz.
Liesel
Szukaliśmy cię. Zniknęłaś tak nagle... zastanawialiśmy się nad tym...
Berta
Co to znaczy, Ruth? Co ty wyrabiasz?
Liesel
Mimo alarmu Willi uznał, że musimy natychmiast wracać do domu. Baliśmy się, że zrobisz tu jakie głupstwo...
Willi obiegł już cały hall, zajrzał za kotarę, podchodzi do Ruth odsuwając Liesel Gdzie Antoni?
Ruth
Zapewne siedzi w schronie. Jeszcze, zdaje się, nie odwo-łano alarmu.
Willi
A tamten? (drwiąco) Czy także siedzi w schronie? Sonnenbruch stoi z boku, w napięciu wpatruje się w Ruth.
Ruth
Nie. Chciał znaleźć się gdzieś dalej. Dalej od ciebie, Willi. (do Berty) Prosił, żebym go podwiozła parę kilome-
trów w stronę Kassel.
Berta
I co? Zrobiłaś to?
Willi
Mamo! Przecież to widać po jej oczach!
Ruth
Dlaczegóż miałabym tego nie zrobić? Nie miał przecież zamiaru nocować u nas. Rozumie równie dobrze swoją jak i naszą sytuację.
Liesel
Ona kłamie. Na pewno podwiozła go w innym kierunku.
Willi
jak by chciał rzucić się na Ruth z pięściami
Ach, ty! Ty!
Odwraca się, odchodzi kopnąwszy po drodze krzesło, staje przed fotelem, na którym siedzial Joachim, wpatruje się, jak by tam tkwilo coś niewidzialnego.
Berta
A więc nie omyliłaś się, Liesel! Ona dlatego wymknęła się wcześniej. To okropne! Ohydne! Nie, nie mogę w to uwierzyć!
Liesel
Tak, ja wiedziałam od razu, że tu się zdarzy jakieś świństwo.
Sonnenbruch
Przestań, Liesel!
Kryje twarz w dłoniach.
Ruth
podchodzi do niego, kładzie mu rękę na ramieniu
Nie krzycz na nią, ojcze. Nie widzisz, że ona jest chora z nienawiści? (po chwili) Joachim Peters kazał cię pozdro-wić i pożegnać...
Sonnenbruch
patrzy na nią, jak by nie rozumiał
Joachim? Czy on tu był naprawdę?
Willi
Nie! Nie! Nie mogę tego słuchać! Masz rację, Liesel, tu się stało świństwo, podłe świństwo! Mamo! Mamo! I to zrobiła moja siostra! Moja siostra!
Berta
najtrzeźwiejszym
Dobrze, ale powiedzcie mi, co teraz będzie? Liesel! Willi! Co teraz należy zrobić? Walterze! dlaczego ty nic nie mówisz? Odezwijże się nareszcie!
Sonnenbruch
podchodzi do niej, nachyla się
Należy milczeć, Berto. Milczeć o wszystkim. My wszyscy musimy milczeć, moje dzieci, (do Ruth) Czy Antoni wie, co się stało z Joachimem?
Ruth
Nie. Siedzi przecież w schronie od pół godziny.
Sonnenbruch
Porozmawiam z nim w każdym razie. Biorę to na siebie.
Willi
drwiąco
Co jeszcze chcesz wziąć na siebie, ojcze?
Sonnenbruch
z politowaniem
Twoją zranioną duszę, Willi, (podchodzi do Liesel, ła-godnie) A tobie, Liesel, gdybym mógł ująć trochę bólu...
Liesel
ponuro
Mnie zostaw, ojcze! (krzyczy) Zostawcie mnie w spokoju!! Idzie do kominka, łokciami opiera się o gzyms, głowa w dło-niach.
Berta
Tak, Walterze. Musisz pomówić z Antonim. A my wszys-cy... to jest okropne! ale my wszyscy musimy milczeć. Tak, Willi, i ty również! To jest ohydne, ale nie mamy innego wyboru.
Willi
Ja, ja mam milczeć, a tamten, nasz wróg, ma uchodzić nam z rąk bezkarnie! I może jeszcze drwić sobie z nas, sentymentalnych głupców! Nie, mamo! Nie żądaj tego ode mnie.
Berta
Uspokój się, Willi. Miejmy nadzieję, że ten Peters nie zajdzie już daleko. Widziałeś, w jakim był stanie. Je-stem pewna, że wkrótce będzie ujęty, (patrząc surowo na Ruth) Ludzi gotowych pomagać przestępcom nie mamy na szczęście zbyt wielu, nie, to są zupełne wyjątki. Tak, Willi. Nie zadręczaj się. To jasne, że ten Peters nie zajdzie daleko.
Słychać odległe wycie syren odwołujących alarm, wszyscy słu-chają w milczeniu.
Ruth
gdy umilkły syreny
Jeżeli wszystko jest jasne, to nie ma o czym mówić. Czas pójść spać. Dobranoc, ojcze. Dobranoc, mamo. Dobranoc, Liesel.
Zaczyna wstępować na schody.
Liesel
odrywa się od kominka, twarz wykrzywiona, głos chrapliwy
Zaczekaj, Ruth! Nie spiesz się tak. Będziesz tu komuś niedługo potrzebna.
Ruth
na schodach
Liesel! Jak ty okropnie wyglądasz! Czego chcesz ode mnie?
Liesel
Nie odchodź. Zaraz przyjdzie tu policja.
Wszyscy patrzą na nią w osłupieniu.
Berta
po chwili
Jak to: policja? Co ty mówisz?
Willi
Przecież dotąd policja nic nie wie...
Liesel
Przeciwnie. Już wiedzą.
Ruth
ze schodów
Od ciebie, Liesel?
Liesel
Ode mnie. Zatelefonowałam stamtąd, kiedy zauważyliśmy twoje zniknięcie. Twoje i twojego samochodu...
Sonnenbruch
podchodzi do Liesel, zrozpaczony
Coś ty zrobiła, Liesel? Na miłość boską! Coś ty zrobiła?
Liesel
niemal z łagodną perswazją
Musiałam to zrobić, musiałam... (krzycząc do wszystkich)
A wy, co? Chcieliście ukryć wszystko, zataić, prawda? Nawet ty, Willi! Nawet ciebie przekonaliby! Przecież już prawie dogadaliście się! Ukryć, zataić świństwo, tak? Nie dopuścić do kompromitacji, tak? (wskazuje) I ją —ją uchronić, uratować przed odpowiedzialnością, przed karą, tak? Ale to się już nie uda!
Berta
Dosyć, Liesel! Zmiłuj się, dosyć!
Willi
Tak, mamo. Ślicznie teraz wyglądamy!
Ruth
zeszła ze schodów, do Willego
Nie wstydź się, głupcze, ty miałeś najlepsze chęci, (do Sonnenbrucha) Stało się, ojcze. Myślę, że nie gnie-wasz się na mnie. Gdybyś mógł, na pewno zrobiłbyś to samo.
Berta
Nie pleć głupstw, straszna dziewczyno! Trzeba się za-stanowić, pomyśleć coś, zanim przyjdą. Czy nie zdajecie sobie sprawy, co jej grozi?
Liesel
Nie troszcz się, mamo. Ona tak lubi mocno żyć!
Willi
uderzony nagłą myślą, biegnie do drzwi głównych, woła Antoni! Antoni!
Antoni po chwili staje w progu.
Gdzie mój pistolet?
Antoni
Położyłem go na stole, panie Willi, o, tutaj. Jak tylko panna Ruth przyszła i kazała mi iść do schronu. Pro-siłem, żeby panu oddała.
Willi
No, więc nie ma, na stole nie ma! (wściekły) Ruth, co się stało z moim pistoletem?
Ruth
Nie wiem. Pamiętam, że Antoni położył go na stole,
później nie interesowałam się,
Willi
Oczywiście, byłaś zajęta czym innym! Coraz lepiej! Jesz-cze tylko tego brakowało. Mamo, przecież tu można oszaleć! Czemu Antoni jeszcze stoi? Proszę odejść. Antoni odchodzi.
Liesel
Krótko mówiąc, pan Peters na dodatek zaopatrzył się u nas w broń. Nie można powiedzieć, Willi, że masz teraz mądrą minę.
Sonnenbruch
Proszę cię. Berto, może ty wpłyniesz na Liesel, żeby nam oszczędziła okrucieństwa?
Liesel
Śmieszny, stary człowieku! Co ty wiesz o okrucieństwie!
Berta
Liesel! Za daleko się posuwasz.
W sieni słychać dzwonek u drzwi wejściowych, wszyscy z wy-jątkiem Liesel nieruchomieją, zwróceni ku drzwiom. Liesel podchodzi do Willego, opiera się ręką na jego ramieniu, nie odrywa oczu od Ruth.
Kroki w sieni, głośne pukanie, wchodzą dwaj Urzędnicy policyjni, za nimi Antoni.
Urzędnik I
Dobry wieczór państwu. Przed pół godziną telefonowa-no do nas, że w tym domu znajduje się człowiek zbiegły z obozu koncentracyjnego — to znaczy, że został tu ujawniony i zatrzymany — czy tak?
Sonnenbruch
Niezupełnie. Zaszło pewne nieporozumienie. Tego czło-wieka tu nie ma.
• Urzędnik I
Jak to: nie ma? Ale przecież był! Kto z państwa tele-fonował do nas?
Liesel
Ja telefonowałam.
Urzędnik I
Więc może pani nam wyjaśni...
Ruth
Ja wyjaśnię. Ona wie bardzo mało.
Urzędnik I
Jeżeli pani wie więcej, proszę mówić. Gdzie jest ten człowiek?
Ruth
Już dość daleko stąd. W drodze do Kassel.
Urzędnik I
Proszę nie żartować. Przecież był tu niespełna pół go-dziny temu — tak czy nie?
Ruth
Mniej więcej pół godziny temu odjechał stąd samocho-dem, Mercedesem, który stoi przed domem.
Urzędnik I
Odjechał? Nie rozumiem tego. Do kogo należy ten samochód?
Ruth
Do mnie. Właśnie ja podwiozłam tego człowieka parę ki-
lometrów stąd, do punktu, który mi wskazał, na drodze
do Kassel.
Urzędnik I
Czy to ma znaczyć, że świadomie pomogła pani przestępcy?
Sonnenbruch
To był nasz dawny znajomy, mój były uczeń.
Urzędnik I
To nie gra roli. Tego człowieka nasze prawo izolowało od społeczeństwa. Czy pani wiedziała o tym?
Ruth
To mnie nie interesowało.
Urzędnik I
Nie interesowało? Hm, pomówimy o tym później. Bo nas w tej chwili najbardziej interesuje miejsce, do którego podwiozła pani tego człowieka. Najprościej chyba bę-dzie, jeśli nie tracąc czasu poprosimy panią do naszego samochodu i pojedziemy razem — poszukać tego miej-sca. Liczymy, naturalnie, że pani je dobrze pamięta.
Ruth
Jeśli to dla panów konieczne, proszę, jestem gotowa.
Urzędnik I
To doskonale, śpieszmy się. Tymczasem do widzenia państwu.
Puszcza przodem Ruth, wskazując drzwi.
Ruth
przed wyjściem odwraca się, patrzy na Liesel, z żalem Ach, Liesel! Liesel!
Spojrzenie i ruch głową ku wszystkim, wychodzi, za nią obaj Urzędnicy.
Berta kilku ruchami mechanizmu toczy swój wózek za nimi, przed zamkniętymi drzwiami zatrzymuje się bezradnie. Sonnenbruch idzie ku schodom, opiera się o poręcz.
Liesel z przymkniętymi oczyma, nieruchoma.
Willi
biegnie szybko po schodach do swego pokoju, po chwili wraca
wpychając drugi pistolet do futerału
Jadę z nimi, mamo.
Wybiega.
Berta
porusza wózkiem tu i tam, jakby szukając kierunku, woła cicho
Walterze!
Odruchowo podnosi rękę do szyi, dotyka naszyjnika, zdejmuje go, ogląda niemal z lękiem, jak coś obcego i złowrogiego. Sonnenbruch podchodzi, staje przy niej, z ręką na jej ramieniu.
Liesel
otwiera oczy, patrzy na tamtych jakby nie poznając, podnosi
dłon do czoła, mówi szeptem
Pójdę się położyć... jestem śmiertelnie zmęczona...
Powoli wychodzi w drzwi jadalni.
Sonnenbruch
po długiej chwili
Zabierz się i ty, Berto. Przyjdę tam później do ciebie.
Berta
Nie zostawiaj mnie samej, Walterze.
Sonnenbruch
Wybacz mi, ja właśnie chcę zostać sam, zupełnie sam.
Przejdę się trochę po ogrodzie.
Berta
No, więc dobrze, ale nie za długo, noce już chłodne.
Będę czekała na ciebie.
Wyjeżdża przez drzwi jadalni.
Sonnenbruch podchodzi do kominka, gasi kinkiet, idzie do drzwi tarasu, rozsuwa kotarę, staje w progu, patrzy w noc. Po chwili w ciemności skrzyp drzwi na piętrze, Joachim, schodzi ostrożnie po schodach, zmierza ku drzwiom tarasu.
Sonnenbruch
usłyszał, odwraca się
Kto to?
Joachim
Ja, profesorze, Joachim.
Sonnenbruch
Pan? Tutaj?
Joachim
Pańska córka ukryła mnie...
Sonnenbruch
Przez cały czas był pan tutaj?! Słyszał pan wszystko; tak?
Joachim
Słyszałem, (ze wzruszeniem) Ma pan dzielną córkę, profesorze!
Sonnenbruch
Tak, to zdumiewające. Od początku do końca okrutne i zdumiewające.
Joachim
z naciskiem •
Powiedziała panu, że na jej miejscu zrobiłby pan to samo.
Sonnenbruch
zmieszany
Tak, powiedziała coś takiego...
Joachim
Nie jest pan tego pewny?
Sonnenbruch
nie odpowiada, idzie do drzwi jadalni, zamyka je, potem drzwi tarasu, staje przy Joachimie :
Co pan zamierza teraz robić?
Joachim
To w pewnym stopniu zależy od pana, profesorze.
Sonnenbruch
Ode mnie?
Joachim
Pańska córka mówiła mi, że pan się nie zmienił od tamtych lat, kiedy byłem pańskim uczniem, a potem młodszym kolegą. Na to właśnie liczyłem przychodząc tu dzisiaj.
Sonnenbruch
surowo
Ale pan, pan się zmienił, Joachimie! (po chwili) Chcę pana o coś zapytać...
Joachim
Słucham.
Sonnenbruch
Jak pan myśli: czy wolno narażać człowieka dla rato-wania innego człowieka?
Joachim długo milczy.
No, niechże pan odpowie na moje pytanie. Powtarzam je: czy wolno narażać człowieka dla ratowania innego człowieka?
Joachim
Wolno, a czasem nawet trzeba. Wolno, jeżeli chodzi o rzeczy większe niż życie człowieka.
Sonnenbruch
gwałtownie
Pan to mówi? Pan? Joachim Peters, który kiedyś wie-rzył wraz ze mną, że człowiek jest najwyższą wartością! Że nikt, słyszy pan, nikt nie ma prawa gubić drugiego człowieka, narażać go, skazywać na cierpienie!
Joachim
z bólem
Profesorze! Dlaczego mówi pan do mnie w ten sposób?
Sonnenbruch
Bo pan dzisiaj przywłaszczył sobie to prawo — jak oni! jak tamci wszyscy! Pan gubi tę dziewczynę, żeby ratować siebie! Pan skazał ją na cierpienie, żeby rato-wać siebie! Nie mogę się z tym zgodzić, Joachimie.
Joachim
O naszą walkę chodzi, nie o mnie, profesorze! Czy pan zapomniał, kto przed panem stoi? Od lat sam siebie skazałem na cierpienie, na śmierć pewniejszą niż ży-cie — żeby walczyć! żeby ratować nas wszystkich! że-by sprzeciwiać się złu! (z bólem) Ale zaczynam już ro-zumieć pana, profesorze. Chce pan po prostu powiedzieć, że omyliłem się przychodząc tutaj do pana.
Sonnenbruch
chwyta go za ramiona, potrząsa nim
Tak! Tak! To panu chciałem powiedzieć! Po co pan tu przyszedł, Joachimie? Dlaczego pan to zrobił?
Odwraca się, odchodzi, staje przy schodach oparty ciężko o poręcz.
Joachim
po chwili
Czy pan wie, profesorze, co to jest samotność, straszna niemiecka samotność w państwie Hitlera? Zna ją pan na pewno, jeśli pan się naprawdę nie zmienił od tam-tych lat, które przeżyliśmy razem...
Sonnenbruch
nie patrząc na Joachima
Moja samotność? To jest wszystko, co mi pozostało! (szeptem) Jestem dumny z mojej samotności. Jest to sa-motność człowieka, który chce, który musi — prze-trwać! ocalić w sobie wszystko to, co dziś sponiewiera-no, wypędzono z naszego życia.
Joachim
Ja także znam okropną niemiecką samotność, od czte-rech dni, odkąd uciekłem z obozu. Samotność we wła-snym kraju, wśród ludzi mówiących tym samym języ-kiem. Od czterech dni nie wolno mi zbliżać Się do lu-dzi. Każde dziecko może mnie zgubić. Od czterech dni uciekam od ludzkiego głosu... Tak, profesorze. Obaj je-steśmy samotni, jak tylko Niemiec może być dzisiaj sa-motny. I chociaż moja samotność jest trochę inna od pańskiej, to jednak zdawało mi się...
Sonnenbruch
Dlatego przyszedł pan tutaj, do mnie?
Joachim
Tak, i dlatego jeszcze, że nie miałem nic innego do wy-boru. To była jedyna szansa... Pamięta pan, powiedział pan raz do mnie: „Jeżeli będziesz kiedy w nieszczęściu, Joachimie, pomyśl o profesorze Sonnenbruchu i poszu-kaj go jak najprędzej.”
Sonnenbruch
Ma pan dobrą pamięć, Joachimie. Ja także. Dziś wła-śnie, zanim pan się zjawił, dużo myślałem o panu.
Joachim
Wiem. To dzień pańskiego jubileuszu. Przyszedłem tu w chwili, kiedy pan sumował swoje życiowe rachunki. W tych rachunkach byłem i ja jedną z pozycji.
Sonnenbruch
Tak, i to jedną z ważniejszych. Zaliczyłem pana do lu-dzi tego samego co ja gatunku duchowego, do ludzi, którzy...
Joachim
przerywając gwałtownie
• Do cieni ludzkich, profesorze, pańskie rachunki były rozmową z cieniami! Ale ja tu przyszedłem żywy, sły-szy pan, żywy człowiek, poraniony w walce, zbiegły z rąk oprawców, tropiony jak zwierzę. Jak z żywym niech pan ze mną rozmawia, nie jak z cieniem!
Sonnenbruch
z rozpaczą
Czego pan chce ode mnie, Joachimie? Gdyby pan wie-dział, ile wysiłku, ile męki kosztowało mnie, zanim zdo-łałem się odgrodzić od zła, od szaleństwa, które nas otacza! Sporządzić sobie szczelny, nieprzenikliwy płaszcz dla moich myśli, dla moich marzeń, tak! tak! dla tego wszystkiego, co pan nazwał rozmową z cieniami! To była żmudna, codzienna praca całych lat, tych ostatnich, najgorszych lat. Nie, nie! pan tego nie pojmie!
Joachim
Nie pojmę. Przeżyłem te lata zupełnie inaczej.
Sonnenbruch
Nie chcę, żeby mi pan o tym mówił! To mnie wcale nie interesuje! Nic a nic!
Joachim
z decyzją ostatecznego wyjaśnienia sytuacji
Czy nie interesuje pana również, jakim celom służą dziś wyniki pańskich prac naukowych?
Sonnenbruch
zaskoczony
Nie domyślam się, o co panu chodzi, Joachimie.
Joachim
Wyniki pańskich prac są stosowane dla pewnych celów praktycznych...
Sonnenbruch
To nie moja rzecz. Ja służę nauce. Tylko i wyłącznie —nauce. Chcę jej służyć najlepiej, jak umiem. Reszta mnie nie obchodzi.
Joachim
Jest wojna, profesorze, i faszyści włączyli również biolo-gię do arsenału swoich środków ludobójczych. Pańskie prace są dzisiaj z tego punktu widzenia wysoko cenione...
Sonnenbruch
Powiedziałem już panu, to nie moja rzecz.
Joachim
Ależ wyniki pańskich prac przez pewne ręce stosowane są w sposób zbrodniczy — czy wie pan o tym, profesorze?
Sonnenbruch
Nie rozumiem, o czym pan mówi.
Joachim
O ludziach mordowanych po obozach, między innymi dla wypróbowania rezultatów pańskich badań. Czy to pana również nie interesuje?
Sonnenbruch
To są brednie, brudne kłamstwa!
Joachim
To są fakty.
Sonnenbruch
Nic o tym nie słyszałem (w popłochu myśli) A jeżeli... jeżeli nawet tak jest... (łamie się) Dlaczego pan mi to wszystko mówi, dlaczego, Joachimie?
Joachim
Bo chcę, żeby pan do mnie przemówił po ludzku! Pan
się zagubił w obcowaniu z cieniami. Profesorze! Mój profesorze! Niechże pan wreszcie odrzuci swój okropny,
szczelny płaszcz! Po to, po to tu przyszedłem!
Sonnenbruch
prawie krzycząc
Nie! Pan tu przyszedł, żeby mi zburzyć wszystko! Żeby mnie okraść, zniszczyć mi moją wiarę w siebie, w sprawę, której służę, moją samotność, której strze-głem, z której byłem dumny! Tak! Od razu, kiedy pan tu wszedł, kiedy pan powiedział pierwsze słowa, poczu-łem, że grozi mi od pana wielkie niebezpieczeństwo. (śmieje się pogardliwie) Nie, nie myślałem o policji. My-ślałem o tym, czym żyłem przez te okropne lata, w co wierzyłem... (milknie wyczerpany, po chwili) Widzi pan, Joachimie, od lat wierzę niezachwianie, że Niemcy takiego jak ja gatunku mają dziś do spełnienia jedno wyłącznie zadanie: przechować najwyższe dobra duchowe ludzkości, przenieść je w sobie nietknięte przez lata zamętu i walki, przez powódź błota i krwi, barbarzyń- stwa i szaleństwa. I zwrócić, przekazać je naszemu na-rodowi w chwili, kiedy upadnie okrutne państwo Hitle-ra.. Tak, przechować te skarby dla innych, lepszych czasów!
Joachim
Sądzi pan, że to znacznie więcej niż przechować przez jedną noc człowieka takiego jak ja gatunku — człowieka ściganego? (śmieje się cicho, boleśnie) O, profesorze! Zaczynam teraz rozumieć mój błąd. Zaczynam rozumieć, jaką krzywdę wyrządziłem tutaj — nie pańskiej córce, o nie! ale panu, właśnie panu!
Sonnenbruch
załamuje się zupełnie
Dlaczego pan to zrobił? Dlaczego? Po co?
Joachim
Dlatego że należę do tych, co sprzeciwiają się złu! Któ-rzy nocą nie przenoszą skarbów, ale zwyczajnie i po prostu — walczą! To się nie mieści w pańskim rachun-ku, ja wiem. Pan nawet nie umiał się sprzeciwić wła-snemu synowi. O, profesorze! Jak to dobrze, że rozma-wiamy w ciemności, że nie widzę zbyt wyraźnie pań-skiej twarzy!
Sonnenbruch
błagalnie
Proszę, niech pan już stąd odejdzie. Niech pan zostawi mnie samego. Gdyby nie moja biedna córka, nakazałbym sobie jutro uwierzyć, że pana tu wcale nie było.
Joachim
z cichym Śmiechem
Że to był tylko przykry jubileuszowy sen. profesora Son-nenbrucha? No cóż, odchodzę z tego domu. Ale to nie przywróci panu spokoju. Tacy jak ja nie odchodzą na-wet wtedy, kiedy tracicie ich z oczu. (odwraca się idzie do drzwi tarasu, staje przy nich) Wracam w mój mrok, profesorze, w straszną niemiecką noc, i będę się starał, póki sił, iść w nią dalej. Będę szedł pełzając jak żoł-nierz w boju, będę podnosił się i padał, padał i podno-sił się... jak żołnierz w boju... aż do świtu, aż do świtu dnia...
Pchnął szklane drzwi, schodzi po stopniach w dół, znika w ciemności. Sonnenbruch upada w fotel, z twarzą ukrytą w dłoniach, bez ruchu.
Długa pauza.
Drzwi jadalni otwierają się, Berta wjeżdża w swoim wózku, przez chwilę patrzy z daleka, potem zbliża się do Sonnenbrucha.
Berta
Nie siedź już tutaj. Zmęczony jesteś, (po chwili) Dlaczego nic nie mówisz, Walterze?
Sonnenbruch
powoli podnosi głowę, patrzy na nią
To ty, Berto... (otrząsa się) Chłodno tutaj...
Berta
Drzwi otwarte, z ogrodu ciągnie, (po chwili) Na co cze-kasz? Nie mamy na co czekać... Ruth już tak prędko nie wróci...
Sonnenbruch
Ruth nie wróci... (głośniej, w tragicznym osłupieniu) A ja?
A ja?
Kryje twarz w dłoniach.
w ramieniu
nie masz sobie nic dozarzucenia!