Smith Collins Marion Prosto z jasnego nieba



Marion Smith Collins



Prosto z jasnego nieba


Rozdział 1

Na tegorocznej uroczystości nie ma wielkiego tłoku" - pomyślała Molly Beddingfield. Cóż, aura była kapryśna. Ostatni tydzień marca przypomniał mieszkańcom Virginia Beach, że zima w tych okolicach jest surowa i rzadko kończy się łagodnie. Molly zaparkowała swoją trzyletnią ciężarówkę przed budynkiem Holiday Inn na Dwudziestej Piątej ulicy i przez chwilę siedziała nieruchomo, patrząc na plac i zbitą grupkę ludzi w ciepłych płaszczach i paltach. Chmury, ponure i ciężkie, wisiały tak nisko, że wydawać się mogło, iż dzień dopiero wstaje raczej, niż że zbliża się druga po południu.

Porywisty wiatr, wiejący znad wzburzonych wód Atlantyku, ze złością szarpał kartki w ręku stojącego przed mikrofonem mężczyzny. Ten zaś usiłował poradzić sobie z nimi, lecz silny podmuch wyrwał mu jedną z nich, uniósł wysoko, a potem raptownie cisnął w twarz stojącemu opodal puzoniście.

Molly obserwowała to wszystko, siedząc w przytulnej i ciepłej kabinie. Zastanawiała się, czy w Moss, w Norwegii, gdzie teraz właśnie także świętowano to samo wydarzenie, pogoda jest równie paskudna. Westchnęła. Trudno, trzeba się będzie pogodzić z myślą, że trochę zmarznie jej... hmm, tylna część ciała. Wysiadła z wozu, starając się zatrzasnąć drzwi najciszej jak tylko można, by nie przeszkadzać mówcy.

Wiatr tylko czekał na jeszcze jedną ofiarę. Natychmiast wczepił się w jej włosy, targając je, owijając nimi głowę, wpychając do oczu i ust. Molly zatrzymała się i namacała w kieszeni wełnianą czapkę. Czym prędzej wydobyła ją i naciągnęła na uszy, wpychając pod spód niesforne kosmyki włosów. Szczelnie zapięła pod szyją czerwoną kurtkę. Gołe dłonie schowała do obszytych miękką flanelą kieszeni. No, teraz trochę lepiej. Zeszła z podjazdu na plac i dołączyła do grupki około czterdziestu kostniejących z zimna osób. Stała na samym skraju i nie było jej najprzyjemniej; gdyby przyjechała wcześniej, znalazłaby się w środku, gdzie skupieni ciasno ludzie ogrzewali się nawzajem. A tak musiała sterczeć na zimnie bez żadnej osłony.

Nic dziwnego, że niezbyt uważnie słuchała słów mężczyzny na podium. Jej myśli biegły przez ocean, do Europy. Miała nadzieję, że ludziom w tamtej grupie nie jest przynajmniej tak zimno, jak jej tutaj.

Wiatr przyciskał kraciastą, plisowaną spódnicę do ud. Cienkie rajstopy słabo chroniły przed zimnem. Molly dotknęła palcem nosa sprawdzając, czy jest jeszcze na swoim miejscu, ale szybko schowała dłoń do kieszeni. Nie sposób trzymać gołe ręce na wietrze.

Mistrz ceremonii ogłosił wreszcie koniec przemówień. Molly odetchnęła z ulgą, ale i z odrobiną żalu, bo lubiła to coroczne święto. Było w nim coś romantycznego. Jej żywa, plastyczna wyobraźnia, podobnie jak niemała znajomość historii, pozwalały wczuwać się w przeszłość. Wszystko przesuwało się wtedy przed jej oczami jak żywe...

Tamten marcowy dzień roku 1891 był równie wietrzny i zimny. Może nawet i bardziej. Deszcz, na który teraz dopiero się zanosiło, padał wtedy od rana, spuszczając na głowy zebranych bure, miotane gwałtownymi podmuchami zasłony.

Norweski bark „Dyktator" - jeden z tych smukłych, trójmasztowych żaglowców, których dzieje tak fascynowały Molly - tonął w rejonie Tidewater u wybrzeży Virginii. Stacja Ratownictwa Morskiego numer 2 w Virginia Beach odebrała sygnał SOS. Przystąpiono do akcji ratowniczej, lecz ponieważ przeprowadzana była w bardzo ciężkich warunkach, tylko częściowo zakończyła się pomyślnie. Prababka Molly, mieszkająca w owym czasie w tutejszym hotelu, nie tylko była tego świadkiem, ale i brała w niej czynny udział.

Zza pleców zgromadzonych, Molly nie widziała tego, co działo się przed podium. Ale i tak wiedziała, co się za chwilę stanie. Po odegraniu hymnów narodowych Stanów Zjednoczonych i Norwegii warta honorowa wyniesie wieniec nad sam brzeg oceanu. Potem najsilniejszy z mężczyzn rzuci go na wodę, tak daleko, jak tylko będzie mógł. Żarłoczny ocean nie przyjmie ofiary. Po zapadnięciu zmroku fale wyrzucą kwiaty na brzeg.

Jego uwagę zwróciły włosy dziewczyny. Gdy wysiadła z samochodu, wiatr rozwinął wspaniałe sploty i otulił nimi całą jej głowę. Nawet ten bezbarwny, szary dzień stanowił piękne tło dla ich głębokiej barwy. Kiedy wetknęła je pod czapkę, poczuł coś w rodzaju żalu. Trwało to zaledwie mgnienie oka. Schodziła z podjazdu - a on patrzył na jej melodyjne, pełne wdzięku, niemal taneczne ruchy. Na nogach miała czółenka na wysokich obcasach, a nogi te, choć widoczne tylko od kolan, były smukłe i powabne.

Przeszła przez plac i dołączyła do zebranych. Pod wpływem zimna zgarbił ramiona. Patrzył na nią ponad głowami ludzi. Wreszcie, popchnięty jakąś potężną, tajemniczą siłą, począł się przepychać przez tłum.

Molly ze zdziwieniem stwierdziła, że dotkliwe uczucie chłodu nagle znacznie osłabło. Ktoś pojawił się obok niej i stanął na tyle blisko, że osłonił ją od porywów mroźnego wiatru. Spojrzała przez ramię.

Szeroki, pełen wdzięczności uśmiech na jej ustach przerodził się w wyraz najwyższego zdumienia.

Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Nie, to niemożliwe! - myślała. Nieposkromione, romantyczne fantazje odłożyła na bok jeszcze w czasach, gdy po ukończeniu studiów musiała się nauczyć żyć w normalnym, nieco banalnym świecie. Do kąta poszły dumne tarcze Uniwersytetu Princeton, oznaki klubowe, wstążki do kwiatów, które nosiła we włosach, aby ofiarować zwycięskiej drużynie chłopców. Nie, to nie mogło być prawdą! Przygryzła dolną wargę i oszołomiona wpatrywała się w śmieszne nieco, filcowe kwiatuszki na kapeluszu stojącej przed nią paniusi. Nonsens - mówiła sobie. - To tylko wyobraźnia, pobudzona przez dzisiejszą uroczystość i rozmyślania o wydarzeniach sprzed stu lat.

Zerknęła przez ramię raz jeszcze... Mężczyzna, który stał za nią, wcielał najśmielsze - i najbardziej skryte - jej dziecięce sny i marzenia. To jego przedstawiały obrazki na kartach przygodowych książek o podróżnikach, żeglarzach - śmiałkach, przystojnych piratach. Ten mężczyzna... to po prostu Eryk we własnej osobie, którego wyruszający na żeglugę towarzysze, a potem cały świat, zwali Krwawy Topór!

I ten to Eryk stał tu, obok niej, realny, z krwi i kości! Wprost promieniował energią i władczą męskością, nic sobie nie robiąc z potężnych uderzeń wiatru, jakby były niegroźną bryzą. Był żywcem wyjęty z jej marzeń, był nawet jeszcze większy i silniejszy!

Patrzył ponad jej głową. Właściwie to patrzył ponad głowami wszystkich: miał dobrze ponad dwa metry wzrostu, zaś bary szerokie jak niedźwiedź. Czoło ocieniał mu wysoki kapelusz, spod którego sterczał przewiązany ciemną wstążką harcap. „Brodaci najeźdźcy o jasnych włosach przybyli z morza i zdobyli liczne miasta..." - Molly mimowolnie zacytowała w myśli słowa kroniki. Spojrzał na nią. Nogi się pod nią ugięły. Miał najpiękniejsze, najbardziej błękitne oczy, jakie kiedykolwiek widziała. Głębokie, nieobecne, zapatrzone gdzieś poza horyzont. Twarz jego była ogorzała, o mocnych, zdecydowanych rysach, kwadratowej szczęce i szerokich kościach policzkowych. Usta mocno zarysowane, o zmysłowych, acz nie nazbyt obfitych wargach. Bielusieńkie zęby. Gęsty cień nie golonego od kilku dni zarostu na policzkach i ponad górną wargą. Uśmiech - po prostu wstrząsający. Odwzajemniła go nieśmiało. Och, ten facet był w każdym calu herosem mórz, przybywającym przez otchłań wieków tu, do niej!

Wszystko nagle przestało się liczyć. Molly zamarła bez ruchu, wpół odwrócona ku nieznajomemu; na jej twarzy widniał wyraz niedowierzania.

Czekałam na ciebie całe życie" - pomyślała.

A i on był w nią wpatrzony. Błękitne oczy wodziły po twarzy dziewczyny i spojrzenie to było jak pieszczota dla jej pięknych, - grubych brwi, stalowoszarych oczu, długich rzęs, małego, kształtnego noska i zaczerwienionych od mroźnego wiatru policzków. Gdy spoczął wzrokiem na jej ustach, Molly poczuła mrowienie w krzyżu. Nieświadomie zwróciła się ku niemu.

Czuła się tak, jakby została z nim zamknięta w bajkowej, kryształowej kuli oczarowania, oddzielona od całego świata, który przestał istnieć, przestał cokolwiek dla niej znaczyć. Nic już poza tym mężczyzną nie widziała ani nie słyszała. Pod spojrzeniem tych najpiękniejszych na świecie oczu serce w jej piersi poczęło walić jak młotem.

Patrzył na nią czas jakiś, a potem wyciągnął do niej rękę. Molly poruszyła się wolno, jak we śnie. Wysunęła dłoń z kieszeni i poczuła, jak jego palce w rękawiczce zaciskają się ostrożnie, lecz pewnie. Dla Molly - dziewczynki ten gest miał znaczenie symboliczne: oto jej bohater przybywa z daleka, klęka i deklaruje swą gotowość do walki i poświęcenia dla niej.

Odezwał się; Molly, ciągle zauroczona, spodziewała się usłyszeć surowy, twardy język wikingów.

- Co... co takiego? - szepnęła nieprzytomnie.

- Może wejdziemy do środka? - powtórzył. Nie wydawał się zaskoczony jej roztargnieniem. Zaczarowana, kryształowa kula pękła. Ten głęboki, niski głos mówił językiem z tego świata. Molly

zdała sobie nagle sprawę, że stoi tak i wlepia w nieznajomego oczy jak w jakiegoś nordyckiego bożka. Zmieszała się i zaczerwieniła jeszcze bardziej. W popłochu wyrwała rękę, rozejrzała się.

- Prze... przepraszam - mruknęła. - Pan jest taki... - szeroko rozwarte, zdumione oczy znów spotkały się z jego spojrzeniem. Głos uwiązł jej w gardle.

- No tak, to przez nią - powiedział nieznajomy i znów olśnił ją uśmiechem. - Ale jutro już jej nie będzie, przyrzekam.

Pokręciła głową, nie rozumiała, ciągle była jeszcze oszołomiona.

- Jutro jej nie będzie...?

- Brody - przesunął rękawiczką po podbródku i policzkach. - Ona zawsze odstrasza piękne kobiety...

- Och, nie - pospieszyła z zapewnieniem. - Ładnie panu.

- Ach, tak. A więc może wejdziemy do środka, będzie mi pani mogła powiedzieć, czymże to jest pani tak wstrząśnięta - zaproponował. - Uroczystość właśnie się skończyła.

Wstrząśnięta?" - pomyślała Molly. To doprawdy łagodnie powiedziane.

Znów się rozejrzała. Na ulicy zostało zaledwie kilku maruderów. Reszta czym prędzej umknęła do pobliskiego motelu, gdzie skromnym przyjęciem świętowano kolejną rocznicę. Molly nie zamierzała brać w nim udziału. Chciała jak najszybciej wrócić do pracy. Gdy jednak nieznajomy wziął ją pod rękę, zapomniała o swych wcześniejszych planach.

Obeszli pomnik Ran, norweskiej Pani Mórz, wzniesiony pośrodku niewielkiego placu. Mężczyzna zatrzymał się na chwilę i spojrzał na statuę. Była to wierna replika godła z dziobu norweskiego barku. Postać kobieca, zgodnie z tradycją skandynawską, odziana była w długie, ściągnięte w pasie sznurem szaty.

- Wygląda bardzo majestatycznie, prawda?

- O, tak - wyszeptała Molly, ale spojrzenie jej pobiegło nie w kierunku urodziwej niewiasty, lecz ku niemu. Na cokole pomnika widniała tablica z wyrytym napisem. Molly znała ten napis na pamięć.

Jestem Panią Morza. Ja i moja siostra po drugiej strome oceanu czuwamy, by marynarze spokojnie wracali do swych domów".

Wycie wiatru głuszyło słowa, mimo to nieznajomy słyszał ją doskonale. Spojrzał na nią. Na jego ustach błąkał się przez chwilę cień uśmiechu.

- Do domów. Ach, jakżeż to miło brzmi - powiedział spokojnie i jakoś serdecznie. Jego oczy wyrażały znacznie więcej.

Ten pomnik stał się symbolem miasteczka, był drogi wszystkim jego mieszkańcom. Lecz teraz stał się własnością tylko ich dwojga. Nabrał nowego znaczenia, okazał się czymś ich własnym, prywatnym. Dzikie wycie wiatru, krople deszczu siekące twarz i wzburzone morze będą już odtąd przypominały obojgu to ich pierwsze spotkanie...

Kiedy weszli do motelu, w twarze buchnęło im kłębiące się, duszne ciepło. Molly rozpięła guziki kurtki, a obcy pomógł ją zdjąć i powiesił obok swego płaszcza na wieszaku koło drzwi.

Miał na sobie niebieski mundur oficera Marynarki Stanów. Zjednoczonych. Śnieżnobiały kołnierzyk koszuli kontrastował wyraziście z ogorzałą, ciemną skórą twarzy. Po lewej stronie marynarki, nad kieszonką, widniało kilka rzędów kolorowych baretek. Nic to właściwie Molly nie mówiło. Wiedziała za to, co znaczą naszywki na mankietach rękawów:, złota taśma skręcona w dwie i pół pętli - komandor - porucznik.

Nieznajomy przyglądał się jej równie uważnie. Dobrze skrojone ubranie tuszowało co prawda figurę, ale Molly pomyślała, że po tak dokładnych oględzinach mężczyzna wiedział już wszystko o kształtach jej ciała.

- Nie zdejmie pani czapki? - spytał. W zacisznym kącie korytarza jego głos zabrzmiał ciepło i poufale. Jakby mężczyzna powierzał jej jakiś sekret.

- Och, rzeczywiście. - Zsunęła z głowy wełnianą czapkę. Włosy rozsypały się na - ramiona wspaniałą, obfitą falą ciężkich splotów.

Nieznajomy westchnął cicho; zauważyła to.

- Chyba powinienem był przeczytać mój horoskop na dzisiaj.' Spotkanie pięknej rudowłosej nie byłoby aż takim zaskoczeniem.

Molly zmarszczyła brwi.

- Nie, nie. Wcale nie jestem ruda. Moje włosy są kasztanowe - odparła automatycznie, jak zawsze, gdy ktoś coś mówił o ich kolorze. - Za to pańskie są rude.

W rzeczywistości kolor włosów obojga był bardzo podobny, rdzawobrunatny, z dodatkiem palonej umbry. U niego odcień był troszkę jaśniejszy. W myślach Molly przyrównała tę barwę do ulubionego koloru Tycjana.

Zdjął czapkę i położył ją na półce nad wieszakiem.

- Skoro tak, to proszę o wybaczenie - uśmiechnął się. Znów hipnotyzował ją wzrokiem.

- Dobrze, przyjmuję przeprosiny - uśmiechnęła się lekko. - Ale proszę mi powiedzieć: lubi się pan z kimś drażnić?

- O, pan, chyba też. Ha, to widać. W takim razie może uda się nam skrzesać parę iskier, kiedy... poznamy się bliżej - powiedział kokieteryjnie. Nie spuszczał z niej oczu. - Bo przecież poznamy się, prawda?

O tak, umie to robić" - pomyślała Molly. Nawet jej nie dotknął - wcale nie musiał. Wystarczył męski, zmysłowy tembr głosu i głębokie, pełne mądrości i kurtuazji spojrzenia. Czarował ją ze swobodą i umiejętnością wytrawnego gracza. Roztaczał cudowną aurę bajkowego wręcz uroku, któremu nie mogła się nie poddać. Już teraz zapalał w jej sercu niebezpieczny płomień - i z pewnością o tym wiedział.

Z sali, w której odbywało się przyjęcie, dobiegł ich głośny wybuch śmiechu. Molly oprzytomniała. Ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że jeszcze chwila, a znalazłaby się chyba w ramionach tego kompletnie obcego przecież mężczyzny. Na dworze ich spotkanie mogło być czymś romantycznym, zwiewnym jak sen, lecz w tym odosobnionym, cichym kącie, łatwo przerodzić się mogło w wybuch jakichś nieopanowanych, zupełnie ziemskich i konkretnych uczuć i zachowań. Tak przystojny i tak postawny mężczyzna był z pewnością zawołanym uwodzicielem. Do tej pory wszystko na to wskazywało.

Jednak trzeźwość umysłu i rzeczowość, cechujące rodzinę Molly, jak i wszystkich mieszkańców Tidewater, teraz dawały znać o sobie. Nie, nie mogła go winić za jego oczywiste starania - wszak ona sama zachowywała się tak, iż miał powody sądzić, że robił na niej kolosalne wrażenie. Ale teraz coś, czego zresztą nie umiałaby nazwać, kazało jej zagrać mu na nosie. Niech nie myśli, że nie może oderwać od niego oczu. Trzeba na niego uważać, jest bardzo niebezpieczny. Jeśli teraz nie weźmie się w garść, łatwo może utonąć w jego zachwycających, błękitnych oczach. Romantyczne sny i marzenia, zrodzone z dziecięcej fascynacji morskimi awanturnikami, nie mogą przekreślić przecież jej dorosłego życia!

Choć kosztowało ją to wiele, odwróciła od niego oczy. Przybrała nieco pogardliwy wyraz twarzy i spojrzała na niego z góry, choć przecież tak naprawdę to on był od niej o wiele wyższy.

- Naprawdę sądzi pan, że się poznamy? A skąd ta pewność? - spytała sucho, tonem, który stanowił zupełne przeciwieństwo jej wcześniejszej nieśmiałości. Chciała mu dać jasno do zrozumienia, że jeśli myślał, że uda mu się z nią szybko spoufalić, to mylił się bardzo.

Ale on - o dziwo - wcale się nie przeląkł ani nie zmieszał. Przeciwnie nawet, wziął się pod boki i roześmiał na całe gardło, rubasznie i niepohamowanie.

- O Boże, widać, że długo to pani ćwiczyła. Przyznaję, rezultat godzien szacunku. Jestem pod wrażeniem, naprawdę.

Molly zrobiła się cała czerwona. Zerknęła na niego chłodno. Była zła.

Wreszcie przestał się śmiać i znowu zaczął się jej przyglądać. Ale na szczęście nic już nie mówił. Hmm, jednak zbił ją z tropu. Miała chyba ze czternaście lat, kiedy ostatni raz tak się zaczerwieniła. Ten facet w mgnieniu oka zburzył całą jej pewność siebie i zmusił ją, by zachowywała się jak ogłupiała nastolatka. A ona nawet nie znała jego imienia. Całkowicie ignorował jej próby manifestowania własnej niezależności!

Śmiało ujął ramię Molly i poprowadził ją do sali.

- Proszę mi pozwolić. Zaraz znajdę wolny stolik i zamówię dla nas kawę. Proszę pomyśleć o czymś do jedzenia. Ja chciałbym coś obfitego. Jestem głodny.

- Dla nas? Przepraszam ba... - ale zanim zdążyła zaprotestować, już rozpłynął się w tłumie. Molly prychnęła tylko (sama wiedziała, że to niezbyt grzecznie) i, po chwili, ruszyła w przeciwnym niż on kierunku. Czy ten arogancki przystojniak naprawdę sądzi, że może nią manewrować jak swoją własną szalupą?

Sala bankietowa była pełna po brzegi. Pasiaste flagi Stanów Zjednoczonych i norweskie, z niebieskim krzyżem na czerwonym polu, dekorowały stojące pod ścianami okrągłe stoły. Ludzie tłoczyli się dookoła nich oraz na środku sali, śmiejąc się i głośno rozmawiając; niektórzy ciągle jeszcze zacierali ręce, zgrabiałe od stania bez ruchu na przeraźliwie zimnym wietrze.

Molly uśmiechnęła się kilka razy i kiwnęła głową znajomym. Ale myśli jej stale krążyły wokół wysokiego, romantycznego przystojniaka. Przyznała teraz w duchu, że nie była dlań najmilsza. Sięgnęła po talerz i nałożyła sobie specjałów obu narodowych kuchni. Zastanawiała się, kim był? To proste, odpowiedziała sama sobie, był oficerem marynarki i przypadkiem trafił na uroczystość, która w Virginia Beach była już tradycją. Ale w taką pogodę? Nikt przy zdrowych zmysłach nie wybierałby się na spacer przy takiej aurze. Trochę gęstej śmietany pacnęło jej z talerza na stół. Molly odruchowo oblizała palce.

Jedna z dam, siedzących przy ścianie, uśmiechnęła się. Podała Molly małą tackę.

- Proszę spróbować sałatki na burbonie. Jest doskonała.

Molly spojrzała na swój talerz, rozczarowana. Nie było już na nim miejsca, nawet gdyby zaofiarowano jej ptasie mleko.

- Hmm, sama widzisz, Sissy. Ale jeszcze tu wrócę - odwzajemniła uśmiech.

Jezu, co ona wyprawia? Jadła już przecież lunch. Nagle wpadła w popłoch. Przez cały czas robi to, co kazał jej ten obcy mężczyzna!

Kiedy była młodą dziewczyną, myśl o władczym, nie znoszącym sprzeciwu korsarzu rozpalała jej wyobraźnię. Marzyła, że pojawi się w jej życiu, zagrzmi rozkazami, przymusi ją do posłuszeństwa. Lecz teraz, kiedy marzenia te się spełniły - myśl o uległości, o wypełnianiu poleceń była dla niej nieznośna. Teraz była już dorosłą i samodzielną kobietą!

Postanowiła wyjść. Odwróciła się - i znalazła się z nim twarzą w twarz.

- Proszę - podała mu swój talerz. - Muszę już iść. Mam nadzieję, że będzie się pan dobrze bawił.

W każdej chwili można się było tego spodziewać" - przemknęło mu przez głowę. Każdy na jego miejscu odruchowo przytrzymałby talerz. Lecz on tego nie zrobił. Przeciwnie, popchnął ją delikatnie ręką w kierunku wolnego stolika.

Molly z trudem utrzymała talerz; jeszcze chwila, a wszystko znalazłoby się na podłodze. Nieznajomy odsunął z galanterią krzesło, a potem sam zajął miejsce naprzeciwko. Był wielki jak niedźwiedź. Teraz dopiero wyjął z jej rąk talerzyk i postawił go na stole. Gest ten był tak niedorzecznie spóźniony w stosunku do jej zamierzeń, że niemal ją rozśmieszył.

- Muszę wracać do pracy - powiedziała stanowczo. Szef, admirał Jennings, dał jej dziś co prawda czas wolny, ale nie sądziła, by zrobił to po to, aby teraz trwoniła go na flirty z obcymi.

- Mmm, ile tu smakołyków - nieznajomy zupełnie nie przejął się tym, co powiedziała. - Proszę niech się pani częstuje.

- Nie, dziękuję. Nie jestem głodna.

- Daj spokój, Molly. Dam głowę, że jeszcze nigdy nie próbowałaś śledzika. - Dziobnął widelcem małe dzwonko i połknął je ze smakiem. - Umm, pyszne - oblizał się.

Spojrzała na niego oniemiała.

- Jeśli już o to chodzi, to zamawiam śledziki zawsze, gdy tu jestem. Ale nie to jest istotne. Skąd pan zna moje imię?

- Dowiedziałem się - uśmiechnął się szeroko. - Marjorie Beddingfield, asystentka dyrektora w Muzeum Morskim, w prostej linii potomkini pierwszych osadników w Victoria Beach, lat dwadzieścia cztery, niezamężna - wyrecytował.

Molly zamarła. Podstawowe informacje o niej zabrzmiały bardzo sucho, wszystko mieściło się dokładnie w jednym zdaniu i Molly poczuła się tym dotknięta. Była szczęśliwa, była dumna ze swego prostego życia, kochała to, co robiła. Pewnego dnia, kiedy admirał odejdzie na emeryturę, ona obejmie po nim stanowisko dyrektora. To prawda, że pensja w muzeum była po prostu żenująca i że musiała się liczyć dosłownie z każdym groszem. Ale w każdym muzeum płacą tak samo. Poza tym miała na swym koncie już kilka rozmaitych publikacji, co dawało jej wielką satysfakcję - i niewielkie dochody ekstra.

- Drogi panie, nie pamiętam, żebyśmy zostali sobie przedstawieni - powiedziała. ' Widelec ze śledzikiem zatrzymał się w pół drogi. Mężczyzna opuścił go powoli i aż gwizdnął cicho.

- O, a może powinienem był powiedzieć: panna wiktoriańska?

- Aluzja do purytańskiej obyczajowości? Wiem, że dobre maniery są dziś niemodne, ale nich się pan dowie, iż są jeszcze ludzie, którzy uważają, że to, co pan robi, to skandal.

O Boże! - pomyślała. - To brzmi jak kazanie!".

Czuła się bezbronna. Ten facet niepokoił ją, usuwał jej grunt spod nóg, czuła się w jego towarzystwie zażenowana. Jedyne, na czym się mogła oprzeć, to grzeczne formułki, stare, wyświechtane konwenanse. Molly wychowano w poszanowaniu form towarzyskich, obowiązujących zawsze i wszędzie. Czuła, że jest zupełnie bezbronna wobec promieniującej, obezwładniającej wręcz męskości tego przystojnego olbrzyma. Jej praca sprawiała, że Molly większość czasu spędzała dumając o przeszłości i teraz nagle z całą ostrością dotarło do niej, jak w gruncie rzeczy skąpe i nikłe jest jej życiowe doświadczenie.

Patrzyła tępo na swoje ręce. Jakże chciałaby móc prowadzić teraz żywą, błyskotliwą konwersację, czarować słowem i gestem, bawić się, flirtować. Ale po prostu nie wiedziała, jak się to robi. Mężczyźni, z którymi się spotykała, to byli zwyczajni ludzie: mili, grzeczni, przystępni w rozmowie. Ich zmysłowe oddziaływanie na nią było... letnie. Ten natomiast był wszystkim, tylko nie zwyczajnym człowiekiem.

A działał na nią tak, że serce zamierało jej w piersiach ze zgrozy.

Wielka, ciepła dłoń nakryła jej piąstki.

- Spójrz na mnie.

Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy bez lęku, z dumą.

Chyba wiedział, jaka burza toczy się w głębi jej duszy. Odezwał się głosem miękkim i łagodnym:

- Molly, kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy... na dworze, gdy wiatr rozwiewał ci włosy... poczułem coś... doznałem przejmującego uczucia, że znamy się już skądś, że, być może, już się kiedyś spotkaliśmy. Nie wierzę, żebyś i ty tak nie myślała i nie czuła.

Tak, tak!" - wołała Molly w duchu, lecz nie zdobyła się, by mu to powiedzieć. Bo jakże wyrazić to słowami? „Jesteś mój wymarzony, jesteś tym, na którego czekałam całe życie?" Wybuchnęła histerycznym śmiechem. Teraz na pewno pomyśli, że zwariowała. W tej chwili rzeczywiście bliska była obłędu.

Ale on przyglądał się jej spokojnie.

- Obraziłem cię? - spytał wreszcie.

- Nie, nie - usiłowała mu wyjaśnić, ale zagmatwała wszystko jeszcze bardziej. - Nie. Przepraszam, wcale nie chciałam, żeby... pan tak pomyślał. Wiem, że ja... - ach, jakżeż ciężko jej szło. - Pan nie powiedział mi jeszcze, jak się nazywa, ja...

- Poczekaj chwilę - zerwa! się na równe nogi. - Poczekaj tu na mnie. Mam pomysł. Odszedł, ale tylko na moment. Kiedy wrócił, przyprowadzi! ze sobą norweskiego konsula z Norfolk.

- Jan - powiedział bez wstępów - czy mógłbyś przedstawić mnie tej młodej, uroczej damie? - starał się, był pełen rewerencji, tak, jak tego oczekiwała. Lecz oczy błyszczały mu przy tym dziwnie i Molly nie wiedziała, czy była to ironia, czy może gniew.

- Proszę cię, powiedz jej, że jestem człowiekiem cywilizowanym. Konsul roześmiał się serdecznie.

- A więc chcesz, żebym tu krzywoprzysięgał?

- Jan, proszę cię.

W głosie proszącego zabrzmiało zniecierpliwienie. Molly znała konsula bardzo dobrze, był to człowiek poważny i można powiedzieć, dostojny. Ale nigdy jeszcze nie widziała, by żartował z taką swobodą. Podniosła się z krzesła, chcąc uszanować jego wiek i stanowisko.

- Nie, nie panno Beddingfield, proszę nie wstawać - powstrzymał ją. - Witam panią - uśmiechnął się i skłonił lekko, z galanterią.

- Miło mi znów pana widzieć, sir.

- Dziękuję. Pozwoli pani sobie przedstawić: Rand Eriksson. Rand zastępuje w tym roku swego ojca, którego, jak sądzę, miała pani okazję już poznać.

- T - tak, rzeczywiście - powiedziała z wahaniem. Jasne, że znała Russa Erikssona! Był synem Erika, jednego z rozbitków uratowanych z „Dyktatora". Jej prababka własnoręcznie wyłowiła młodego Erika, dziadka Randa, z rozszalałego morza.

Po tragedii norweskiego żaglowca Erik Eriksson został w Stanach; z czasem jego związki z rodziną Beddingfieldów rozluźniły się. Erik przeniósł się do Massachusetts i założył tam małą firmę dokerską, a jego syn, Russ, poszedł w ślady ojca. Był teraz jednym z najlepszych budowniczych okrętowych na świecie. Russ Eriksson i jego żona Joanna, gdy tylko przyjeżdżali w te strony, zwykli byli jadać obiad z ciotką Molly.

I teraz, kiedy Molly rozmyślała o tym, przypomniała sobie nagle, że goście wspominali coś o swym synku, lecz było to tak dawno. Molly nigdy go nie widziała. Rand nie pojawiał się na corocznych uroczystościach w Virginia Beach. Zresztą i ona sama nie była przecież na wszystkich.

- Upewniam panią, panno Beddingfield, że Rand rzeczywiście jest człowiekiem cywilizowanym, a od siebie dodam, że i godnym szacunku. Ale bez przesady, wie pani przecież, co mówią o żeglarzach - ciągnął konsul, mrużąc żartobliwie oko. - Mimo to sądzę, że może się pani czuć z nim bezpiecznie. Oczywiście, jeśli w pobliżu będą też osoby trzecie. - Potężnie klepnął młodzieńca w ramię. - Przekaż rodzicom moje najserdeczniejsze uszanowanie, Rand.

- Z przyjemnością. Dziękuję, sir.

- Panno Beddingfield, czy jest tu także ciotka pani?

- Nie, sir. Wysłała mnie, żebym ją reprezentowała. Pogoda jest okropna.

- A tak. Zawsze była mądrą kobietą. Nie pamiętam jeszcze takiego wiatru - tu konsul pomachał ręką w kierunku sąsiedniego stolika, odpowiadając na powitanie. Spojrzał na nich, uśmiechnął się i odszedł.

Rand usiadł za stołem.

- To, jak sądzę, panią zadowala?

- Przez pana musiałam trajkotać jak świętoszka - powiedziała cicho Molly. Wyciągnęła ręce przed siebie i nerwowo przekładała sztućce. Teraz, kiedy zostali już sobie formalnie przedstawieni, kiedy znikły wszelkie bariery protokolarne, stanęła twarzą w twarz z własnym zagubieniem i nieśmiałością wobec tego człowieka.

Rand rozsiadł się na krześle, przewieszając ramię przez oparcie. Znów zaczął się jej uważnie przyglądać. Nie nawykł do tego, by piękna kobieta, i to taka, która nie nosi obrączki, trzymała go na dystans samymi tylko grzecznościowymi formułkami. To było niezwykłe, intrygujące, zwłaszcza po tym, co zrobiła na dworze. Nie wiedział wtedy, jak się zachowa. A jednak podała mu rękę tak ulegle, jakby... składała siebie w ofierze. A on uścisnął tę dłoń, przyjmując jej ofiarę.

Zmarszczył brwi. Hmm, to wszystko było zadziwiające.

- Niech pani posłucha... - nagle pochylił się ku niej.

Aż podskoczyła na krześle. Wcale nie chciała, to było odruchowe. Mężczyzna pokręcił głową.

- Jezu, pani jest nieprawdopodobna. Skąd się pani wzięła? W naszych czasach? Wypaliła zdenerwowana:

- A tak, jestem nieco niedzisiejsza. Powiedzmy, że żyję nadal w dziewiętnastym wieku. Rand roześmiał się w głos, ale w tym śmiechu było jakieś zrozumienie.

- Ha, a jednak wie pani o tym!

Był teraz tak blisko, że w jego oczach widziała dwa migotliwe ogniki, złocisty i zielonkawy, pogłębiające intensywny błękit. Zatrzepotała rzęsami i spuściła wzrok nie chcąc, by czytał w niej jak w otwartej księdze. Poruszyła się niespokojnie na krześle, podniosła do ust filiżankę, by zyskać na czasie.

- Mam nadzieję, że ojciec pana nie jest chory - odezwała się, zmieniając temat. Zabrzmiało to sztucznie i wymuszenie. - Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek opuścił tę uroczystość.

Rand wzruszył ramionami.

- No nie, nie jest chory. Po prostu w jego wieku podróże męczą. A mnie właśnie przeniesiono do Virginii. Więc powierzył mi misję reprezentowania go tutaj.

- Proszę go ode mnie pozdrowić. I pańską matkę także. Kiwnął głową, lecz nie spuszczał z niej oczu.

- Dziękuję. Uczynię to z pewnością.

- Zawsze chętnie go tu widzimy. Ciotka będzie zawiedziona - Molly uśmiechnęła się, czując, że usta ma jak z drewna. Nie mogła unieść twarzy, wiedziała, że na nią patrzył tym swoim badawczym hipnotyzującym wzrokiem. Jeśli zaraz się stąd nie wyniesie, chyba pęknie jej głowa.

- A teraz przepraszam pana najmocniej. Naprawdę muszę już wracać do pracy - chciała się podnieść, lecz znów powstrzymał ją ręką.

Zacisnął palce na jej ramieniu, ostrożnie, ale stanowczo.

- Panno Beddingfield, czy dziś wieczór zje pani ze mną kolację?

Zawahała się. I nagle się zdecydowała: pewnie, że bardzo by chciała. Już otwierała usta, żeby mu to powiedzieć, kiedy on odezwał się, zniecierpliwiony jej milczeniem i rzekł takim tonem, jakby była rozkapryszonym dzieckiem:

- Jeśli pani zażąda, gotów jestem nawet zaangażować na tę okazję przyzwoitkę.

- Pan kpi sobie ze mnie! - wiedziała, że źle zrozumiał jej wahanie. Ale to nie mogło usprawiedliwiać podobnego szyderstwa. Rozdrażnił ją, wściekła się nie na żarty.

- Może i jestem świętoszką, panie Eriksson, i może jestem nawet panną wiktoriańską, jak pan to nazywa, ale nie jestem idiotką. Jak pan śmie zachowywać się tak bezczelnie! - O Boże, skąd jej przyszedł do głowy pomysł, by gdziekolwiek pokazywać się z tym - tym marynarzem! - Mam już plany na dziś wieczór

- dodała wyniośle i zaraz tego pożałowała. Ale ten gniew był dobry, nareszcie miała się za czym skryć.

- Cholera! - Rand wczepił rękę we włosy i opadł z powrotem na krzesło. Po jakie licho zawraca sobie głowę tym wszystkim? Molly Beddingfield przecież nie była nawet w jego typie!

Przypomniał sobie to, co ojciec mówił mu kilka lat temu o kobietach z rodziny Beddingfieldów: są wyjątkowe, starannie wychowane, uprzejme, czarujące i tak dalej. Ale on włożył to wszystko między bajki. Pomyślał, że stary idealizuje, ot co. Lecz teraz zrozumiał, że to on sam się wtedy mylił. Patrzył na Molly i nie mógł nacieszyć nią oczu, a jednocześnie podziwiał jej spokój i opanowanie. A ona pozwalała mu się przyglądać.

Była niezaprzeczalnie piękna, subtelna, delikatnej budowy, o ruchach zachwycająco kobiecych, co wzbudzało w nim pragnienie szczerego oddania i rycerskości. Nie czuł się tak od... Nie, do cholery, nie czuł się tak nigdy, nigdy!

Było jeszcze coś, uczucie silniejsze, bardziej pierwotne, które trudno mu było wytłumaczyć. Z całego serca pragnął pochylić się ku niej i przycisnąć swe usta do tych cudnych, kuszących warg, wgarnąć ją w swe ramiona jak Rudolf Valentino. Chciał ją zabrać gdzieś, gdzie mógłby obudzić zmysłowy żar, drzemiący pod tą zimną na pozór i obojętną maską.

Piękne jej ciało szczelnie okrywał prosty, aż nazbyt surowy ubiór. Powinna była raczej nosić miękkie, powiewne materie w pastelowych kolorach. W nich byłoby jej bardziej do twarzy. I kiedy myślał o tym, wyobraził ją sobie właśnie taką, leżącą, półokrytą, spowitą w mgiełkę jedwabi i muślinów, z włosami rozrzuconymi na poduszce. Gwałtowne pożądanie przeszyło mu serce na wylot.

Było w niej coś uderzającego, miała w sobie jakąś niezwykłą moc przyciągania. Wystarczyło raz spojrzeć w te stalowobłękitne oczy. Powab i urok, którymi promieniowała, czyniły z niego niewolnika. Jedna taka chwila wystarczyła, by został oczarowany, bo ona zaczarowała go, choć nie wiedział jak, i chodził już nieprzytomny, śniący na jawie.

- Molly - odezwał się po długim milczeniu. Westchnął, zirytowany bardziej tym, co działo się w jego sercu niż jej gwałtownym wybuchem. - Zacznijmy wszystko od początku. Przepraszam, jeśli panią uraziłem. Przepraszam, jeśli byłem zbyt natarczywy i niedelikatny. Przepraszam, przepraszam za wszystko - pokręcił głową, niepewny, czy odniesie to jakikolwiek skutek. Nie był zadowolony z tego, że wyraża się tak ubogo. - To śmieszne, doprawdy, niemądre. Z początku byłem pewien, że pani udaje, że się ze mną drażni, ale na Boga, pani jest taka piękna i tak nieosiągalna... Zatwardziały purytanin czułby się przy pani sprośny niczym sam Bachus!

- Zadziwia mnie pan. Ma pan rzadką umiejętność mówienia „przepraszam" tak, że brzmi to jak zniewaga. Ale dość tego - wstała z miejsca. - Żegnam, panie Eriksson. Być może zobaczymy się na uroczystości w przyszłym roku.

Rand także wstał, wolno, ociągając się.

- Och nie, panno Beddingfield. Zobaczymy się znacznie, znacznie prędzej - powiedział, uśmiechając się tajemniczo. - Postanowiłem nieodwołalnie, że pokażę pani, jak dostać się do naszego, to jest bieżącego, stulecia.

- Szkoda fatygi. Nie zamierzam być dziewką w porcie, do którego przybił chwilowo pański statek - powiedziała z trującą słodyczą i odwróciła się. Przecisnęła się przez tłum, po drodze odpowiadając przelotnie na pozdrowienia przyjaciół ciotki. Złapała kurtkę i czapkę z wieszaka, ale nie zawracała

sobie głowy zakładaniem ich. Chciała przede wszystkim uciec, być jak najdalej stąd. Myśl o tym, że Rand Eriksson jest spełnieniem jej najskrytszych marzeń, okazała się drastyczną pomyłką. A może zrozumiała nagle, że nie jest w stanie wytrzymać z mężczyzną tak dumnym i władczym? W każdym razie Molly obudziła się ze swych snów, a przebudzenie to nie należało do najprzyjemniejszych. Wetknęła kluczyk do stacyjki. Zerknęła jeszcze przez szybę samochodu. Stał na dworze, bez płaszcza i czapki, obok drzwi, którymi wybiegła. Patrzył na nią. Ręce trzymał w kieszeniach. Wiatr targał mu włosy, kwadratowa, pokryta zarostem szczęka poruszała się arogancko i agresywnie. Wyglądał tak, jakby stał na pokładzie długiej łodzi i patrzył daleko w morze, które poczynało burzyć nadciągający sztorm.

Molly raz jeszcze przypomniała sobie Eryka Krwawy Topór, lecz teraz nie jako wojownika bez trwogi, łaknącego junackiej sławy i gardzącego śmiercią, a jako wiecznie zapitego i awanturującego się jarla, chytrze szukającego słabego punktu czy to miasta, czy to kobiety, którą postanowił zdobyć. Na tę myśl po krzyżu przebiegł jej zimny dreszcz. O nie, nie okaże choćby cienia słabości. Pomachała mu lekceważąco ręką i odjechała.

- Niech mnie cholera - mruknął Rand, kiwając głową. Jeszcze teraz nie mógł w to wszystko uwierzyć. Gdy mówił jej, że myślał, że ona tylko udaje - mówił prawdę.

Ona robi to naprawdę!" - mamrotał pod nosem, patrząc, jak odjeżdża. W głowie mu się kręciło.

Pewien był jednego: Molly Beddingfield uważała go za nieokrzesanego brutala, kpa i naciągacza. Cóż, nie mógł jej za to winić. Była prawdziwą, rasową damą. A dwanaście lat szkolenia w marynarce zrobiło swoje. Człowiek twardnieje tam, bo musi. Inaczej się tego nie wytrzyma. Raz jeszcze wrócił myślą do tego, co jej mówił. Skrzywił się z niesmakiem.

Podniósł rękę do nieogolonych policzków, potarł chrzęszczący zarost. Musiał ją śmiertelnie wystraszyć samym swym wyglądem. Uśmiechnął się złośliwie. Ciekawe, czy teraz uda się mu wpłynąć na nią, by zmieniła zdanie?

Nagle zmarszczył brwi: a niby dlaczego miałoby mu na tym zależeć? Poczuł gwałtowne uderzenie lodowatego wiatru. Wzdrygnął się i czym prędzej wszedł do motelu. Ale nie miał ochoty wracać na przyjęcie. Ubierając się powoli, rozmyślał nad swoimi uczuciami. Molly Beddingfield była kobietą z krwi i kości, wspaniałą, zmysłową i tylko chowała się za tą niedorzeczną maską dobrych manier. Jej usta, jej zamglone, rozmarzone oczy mówiły same za siebie, przemawiały wbrew temu, co usiłowała mu pokazać. Ach, jakże chciał sprawić, by była dla niego taka, jak szeptało mu jej serce!

Ha, ale nie wolno zapominać, że może być także niebezpieczna. Niebezpieczna przez samo to, że istnieje. Rand wiedział, że potrafi być czułym i opiekuńczym kochankiem, ale kobiety, które dotąd znał nie żądały od niego obietnic. Związki, w które się angażował, szczęśliwie obywały się bez przysiąg dozgonnej miłości. Wiedział też, że z tą kobietą będzie inaczej. Że łatwo może napytać sobie biedy.

Biedy? Znów się uśmiechnął, przekornie, figlarnie. Przekonamy się, czemu nie?

Molly wjechała na parking na tyłach muzeum. Wyłączyła silnik i wyjęła kluczyki ze stacyjki, a potem złapała za kierownicę i z całej siły ścisnęła ją w dłoniach. Długą, długą chwilę patrzyła na ocean. Zastanawiała się nie nad tym, że nareszcie udało się jej jakoś od niego uciec - ale, czy on zostawi ją w spokoju.


Rozdział 2

Ręce Molly nie były całkowicie spokojne, kiedy zdejmowała z siebie kurtkę i poprawiała włosy. Usiadła za swoim biurkiem i wtedy dopiero odetchnęła z ulgą. - Molly? - usłyszała głos z pokoju obok. Podniosła się i podeszła do drzwi szefa. - Tak, panie admirale?

Zerknął na nią znad artykułu, który właśnie czytał. Admirał Robert T. Jennings, Marynarka Stanów Zjednoczonych (przeniesiony w stan spoczynku), reprezentował raczej typ profesora uniwersytetu niż admirała czy dyrektora muzeum. Rzednące już, siwe włosy sterczały mu śmiesznie na głowie, a cały rękaw marynarki oprószony był popiołem, pochodzącym z nieodłącznej fajki.

Patrząc na niego, Molly zawsze miała wrażenie, że admirał wymaga odkurzenia. Uśmiechnął się do niej, jego krzaczaste brwi powędrowały przy tym wysoko do góry.

- Jak tam uroczystość?

Wsadziła ręce do kieszeni i zdobyła się na niewinny uśmiech.

- Zimno.

- To świetnie, świetnie, wiedziałem, że będziesz się dobrze bawiła. Przywiozłaś może te broszurki z wydawnictwa?

Molly sklęła w duchu swoje gapiostwo - i mężczyznę, przez którego się zagapiła. Ta sprawa to jedyny zresztą powód, dla którego wzięła samochód, bowiem z muzeum na plac, na którym odbywała się uroczystość, było dosłownie kilka kroków.

- Tak - powiedziała spokojnie. - Mam je w samochodzie. Zaraz zejdę i przyniosę. Admirał Jennings niecierpliwie machnął ręką.

- E tam, poślij po nie Tony'ego i zaraz tu do mnie wracaj. Musimy się razem zastanowić nad terminami kursów doktoranckich.

Reszta popołudnia przeciekła jakoś przez palce. Molly nie miała czasu oddawać się rozmyślaniom o błękitnych, pałających oczach i ognistej brodzie. Tak przynajmniej sobie wmawiała. Naprawdę zaś Rand Eriksson pojawiał się jej przed oczami przez cały dzień i to w najbardziej nieodpowiednich momentach.

Przywieziono nareszcie dawno zamówioną, mahoniową, przeszkloną szafkę. Będą w niej wystawione najświeższe zdobycze muzeum. Molly pracowała z dwiema praktykantami z uniwersytetu. Ustawiały razem stary, iście po mistrzowsku wykonany model czteromasztowego szkunera.

- Panno Beddingfield - jedna z dziewcząt spojrzała na Molly uważnie,

- Tak?

- Pytałam, czy plakietkę z nazwą statku umieścimy na dziobie, czy na rufie?

O Boże!" - pomyślała Molly. Ależ zalazł jej za skórę! „Do diabła, weź się w garść - mówiła sobie. - Nie można śnić na jawie!".

- Na rafie - odparła zdecydowanie.

Kiedy skończyły, zegar wskazywał dopiero za piętnaście szóstą, ale Molly była zmęczona, jakby pracowała w kopalni. To dziwne. Praca w muzeum nigdy jej nie męczyła. Myślała o tym, wkładając kurtkę i wełnianą czapkę.

Jej praca nie należała do ciężkich. Kochała ją, tak jak kochała swój dom i ciotkę. Prowadziła pogodne i bardzo spokojne życie. Wcześnie kładła się do łóżka, dużo spacerowała, często widywała się ze znajomymi i przyjaciółmi. Owszem, towarzyszyli jej mężczyźni, ale tylko tacy, których znała od dawna. Z nikim, oprócz swej własnej rodziny, Molly nie utrzymywała bliższych kontaktów. Czuła się szczęśliwa. To prawda, czasami odczuwała pewien niepokój, pragnęła jakiejś odmiany - ale to były tylko chwilowe chimery. Nic konkretnego.

Hmm, może to grypa" - pomyślała. Pogasiła światła w biurze. Dotknęła dłonią czoła, nie, było chłodne i suche. Niecierpliwie potrząsnęła głową, pogrzebała w kieszeni, wyjęła z niej klucze i zeszła po schodach.

Wychodziła ostatnia, jak zawsze. Muzeum mieściło się w gmachu dawnej Stacji Ratownictwa Morskiego, zbudowanym w roku 1925. Odgłos jej kroków rozlegał się echem w ciemnej sali na parterze, do której zeszła, kierując się ku drzwiom wyjściowym. Nacisnęła klamkę; wiatr, wiejący na dworze z niesłabnącą siłą, wyrwał jej drzwi i uderzył nimi w drewnianą ścianę budynku. Jakoś sobie jednak poradziła i pozamykała wszystko.

Po południu zaczął padać deszcz; nawierzchnia parkingu, którą w tym nadmorskim miasteczku wysypywano potrzaskanymi muszlami, była śliska i nierówna. Molly potknęła się kilką razy. Dotarła wreszcie do samochodu. Czapka namokła jej i pachniała teraz tak, jak zawsze pachnie mokra wełna - niezbyt przyjemnie. Spódnica kleiła się do nóg. Molly z rozkoszą pomyślała o gorącej kąpieli.

Wiosenne sztormy nad Atlantykiem nie były tu czymś niezwykłym, ale ten był naprawdę wściekły. Może skończy się przez noc, a wtedy rano pobłogosławią Virginię ciepłe promienie wschodzącego słońca.

Ciotka Jo czekała przy drzwiach małego sklepiku na rogu Atlantic Avenue. Trzymała nad głową plik gazet i od razu rzuciła się do krawężnika, zanim Molly zdążyła wysiąść i pójść po nią z parasolką.

Józefina Beddingfield ruszała się żwawo niczym dwudziestoletnia panienka, a nie jak siedemdziesięciosiedmioletnia kobieta. Była raczej niska; przypominała Molly małą trąbę powietrzną. Z impetem wpakowała się do wozu, niebieskie oczy lśniły na jej pomarszczonej twarzy.

- Uuuch! - parsknęła i roześmiała się wesoło. Cisnęła zamokłe gazety za siebie, na podłogę wozu.

- Co za ulewa! - Usiłowała otrzepać swój czarny, przeciwdeszczowy płaszcz, a potem przygładziła wciąż bujne, srebrne loki, opadające na czoło i wciskające się jej do oczu nawet przy dobrej pogodzie.

- Zamykasz wcześniej? - spytała śmiejąc się Molly. Sklepik, duma ciotki, był jej królestwem. Rządziła nim niepodzielnie i tylko czasem prosiła kogoś o pomoc.

Klienci ciotki cierpliwie znosili zwariowane pory otwarcia sklepiku. Bo warto było doń zaglądać.. Można tu było dostać najprzeróżniejsze przybory" do szycia i robienia na drutach, materiały, zamki błyskawiczne, niecodzienne haftki i szablony. Specjalność stanowiła piękna, moherowa przędza, a także kaszmir i wełna owcza, oraz wprost nieprzebrane zasoby guzików do każdego ciucha i na każdą okazję.

- Owszem. Dzisiaj nici z handlu - odparła ciotka. - Zaprosiłam gościa na kolację. Przyjdzie też Milton. Wiesz co? Po drodze zatrzymajmy się na rynku.

Milton York był wdowcem po najlepszej przyjaciółce ciotki Jo. A co do tego tajemniczego gościa

- Molly obawiała się, że chyba zgaduje, kto nim będzie. O Boże, czyżby miała pecha? Hmm, na to wygląda. Ruszyła i, starając się mówić spokojnie, spytała:

- Kto to?

- Zobaczysz. Powiem ci tylko, że to syn starego, dobrego przyjaciela. Pamiętasz pana Erikssona, prawda, kochanie? - ciągnęła ciotka, nie bacząc na, cichy zresztą, jęk Molly. - Jego syn, który jest już oficerem w marynarce, został tu przeniesiony. Przyjdzie dziś przywitać się.

Już się przywitał" - pomyślała Molly za złością. Ciekawe, czy powiedział ciotce o ich spotkaniu?

- Ach, to on! Był dziś na uroczystości - dumna była ze swego opanowania. Ciotka Jo westchnęła tylko.

Stara oszustka, już ja cię znam" - pomyślała Molly.

- Tak, mówił mi. Myśli, że, niestety, wywarł na tobie raczej niekorzystne wrażenie.

- No, nie było aż tak źle. Zresztą prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Ciotka zerknęła na nią spod oka.

- Przystojny z niego diabeł, co?

O tak, diabeł to dobre słowo" - przemknęło Molly przez głowę. Głośno odparła:

- Tak? Jakoś nie zauważyłam.

- Kłamczucha. Żadna kobieta tego nie przeoczy. To zawsze robi wrażenie.

Być może. Ale nie na niej. A mimo to jego obraz stał jej przed oczami i nic na to nie mogła poradzić. Kręciła głową, próbując się otrząsnąć, trzepotała rzęsami - i nic! Chodziły po supermarkecie pomiędzy załadowanymi półkami. Molly pchała wózek, a ciotka szczebiotała, nie mogąc się nachwalić „syna pana Erikssona". Molly czuła, że zaraz rozboli ją od tego głowa. On przede wszystkim był przecież marynarzem. A marynarze owszem, kochają - ale potem zawsze odchodzą w siną dal.

Miłość? Molly znów potrząsnęła głową. Widać wykład na ten temat, którego sobie udzieliła, nie był wystarczająco stanowczy.

Zakupy załadował im do bagażnika opryskliwy szczeniak w żółtym fartuchu. Ciotka Jo nagle umilkła. A to już było coś niezwykłego, nie zdarzało się to prawie nigdy. Usta nie zamykały się jej, perorowała nawet wtedy, gdy w pobliżu nie było żywej duszy. Molly spojrzała na nią pytająco.

Ciotka popatrzyła jej prosto w oczy.

- Zastanawiałam się właśnie, czy... Kochanie, czy wiesz, że bardzo cię kocham? - spytała miękko. To zaskoczyło i zdumiało Molly. W tej rodzinie uczucia okazywano bardzo powściągliwie.

Oczywiście, wiedziała, że ciotka kocha ją, i jej siostry. Ale o tym się po prostu nie mówiło. To nie leżało w zwyczaju Beddingfieldów. Dlatego teraz Molly aż stężała od świtających jej złych myśli.

- Ciociu Jo! Nie jesteś chyba ... chora, czy coś w tym rodzaju?! Ale ciotka, miast zaprzeczyć, uśmiechnęła się smutno.

- Moja droga. Jestem tak zdrowa, jak tylko pozwalają mi na to moje lata. Po prostu przyszło mi na myśl, że nigdy ci nie mówiłam, że kocham cię bardzo, bardzo mocno. I że bardzo cenię sobie to, iż ze mną mieszkasz. Większość dziewcząt w twoim wieku zębami i pazurami walczy o własne mieszkanie i o szansę życia na własny rachunek. A ty poświęciłaś się dla mnie, zaschłej starej panny.

Molly parsknęła głośnym śmiechem. Speszyło ją nagłe drapanie w gardle.

- Zasuszonej starej panny? Jezu, co ci chodzi po głowie? Jo wzruszyła tylko ramionami. .

- E tam. Tak sobie tylko rozmyślam.

Rodzice Molly zginęli w wypadku samochodowym. Osierocili cztery córki, w wieku od sześciu do szesnastu lat. Molly była tą najmłodszą. Ledwie pamiętała matkę i ojca. Ciotka Jo nie wahała się ani chwili: wszystkie cztery dziewczęta wzięła do siebie. Krewni tłumaczyli, że będzie jej ciężko, że rodzina powinna się raczej podzielić obowiązkami. Ale ciotka Jo czuła, że dziewczynki potrzebują nie tylko rodzinnego ciepła, ale że także potrzebują siebie nawzajem.

Molly pochyliła się i uściskała ciotkę serdecznie.

- Ależ ciociu. Nigdy nie wątpiłam, że mnie kochasz. Jakżebym mogła, jakżeby mogła którakolwiek z nas? Przecież jesteś najbliższą nam istotą. Zabrałyśmy ci dom, zrujnowałyśmy ci twoje prywatne życie - mówiła głosem wzruszonym, ale mocnym.

- Zrujnowałyście? O nie, moja droga. Przeciwnie. Dopiero wy nadałyście mu wreszcie jakąś wartość. Sama nie miałam dzieci i dopiero dzieci mojego brata stały się moimi - westchnęła. - To ty straciłaś na tym najwięcej.

Deszcz uspokoił się trochę i Molly miała nadzieję, że to już koniec burzy. Zapuściła motor, wykręciła ostrożnie i ruszyła, cały czas zastanawiając się, co by tu powiedzieć. Należało jak najszybciej przegnać precz myśli, z powodu których ciotka Jo zrobiła się taka smutna.

- Chyba jednak nie. Powiedz, kto poświęcił się najbardziej? Ty. To ty wstąpiłaś do Towarzystwa Kształcenia Rodziców.

Ciotka wypogodziła się trochę.

- No, może. W każdym razie wiedz, że doceniam to, iż jesteś niezastąpionym towarzyszem takiej starej baby, jak ja.

- Taak? Kto tu się o kogo troszczy? Kto zawsze gotuje, kto mi daje mieszkanie za darmo? Wiesz, że przy mojej pensji to nie jest byle co.

Podziałało, jak zwykle zresztą. Był to jeden z ulubionych koników ciotki.

- Kochanie, wysokość twojej pensji jest doprawdy oburzająca. Wykształceni ludzie, i to z takim pochodzeniem, powinni być jednak lepiej wynagradzani ... - No i zaczęło się. Przez dobrych pięć minut Molly śmiała się z jej sympatycznego zrzędzenia.

- A propos - ciotka nagle zmieniła temat - koniecznie trzeba pomyśleć o nowym płaszczu dla ciebie, kochanie. Ta czerwona kurtka .. no, przy twoich włosach ...

- Co takiego? - żachnęła się Molly. Kurtka stanowiła spuściznę po jednej ze starszych sióstr, która uznała, że nie jest jej w tym stroju do twarzy. Była zupełnie nowa, ledwie noszona.

- Niektóre odcienie czerwieni ładnie komponują się z rudym - tłumaczyła ciotka. - Ale w tym jest trochę za dużo pomarańczowego.

- Ciociu, przecież wiesz, że nie stać nas na wyrzucanie pieniędzy. Jestem zadowolona z mojej kurtki. I nie potrzebuję innej, przynajmniej nie w tym roku.

Sklepik z przyborami do szycia nie przynosił wiele więcej niż pensja dziewczyny. Molly i ciotka żyły wygodnie, ale nie w luksusie. A nowy płaszcz, kiedy miała już jeden, i to całkiem dobry - był luksusem.

- Czerwony był dobry dla Louise, ale to nie jest kolor dla ciebie - perswadowała ciotka. - Ja naprawdę nie muszę jechać do Richmond. Możemy wydać te pieniądze.

Molly aż usta otworzyła ze zdziwienia. Każdego roku, od wielu już lat, ciotka i dwie jej najlepsze przyjaciółki jeździły do stolicy stanu na Wystawę Robótek. To była jedyna rzecz, której ciotka wyczekiwała przez cały rok, jedyna jej słabostka. Zostały jej jeszcze dwa tygodnie.

- Wykluczone. Nie waż mi się kupować płaszcza za swoje własne pieniądze - powiedziała Molly z oburzeniem. - Na miłość boską, ciociu, już prawie kwiecień! - Wjechała do stojącego obok domu garażu i wyłączyła silnik. - I nie chcę już słyszeć na ten temat ani słowa!

Otworzyła bagażnik i sięgnęła po torby z zakupami. Ciotka była już przy drzwiach domu.

- Posłuchaj, Molly. To ważne. Chodzi przecież o twoje ubranie. Jak cię widzą, tak cię piszą. A ty nie jesteś ubrana najlepiej. Przydałoby ci się trochę szyku.

Molly roześmiała się.

- O Boże, gdyby cię ktoś słyszał! - Lekko popchnęła ciotkę do środka. - No dobrze. Wchodź i przebierz się z tych mokrych ciuchów. A ja wezmę kąpiel.

Skąd u licha ta troska o moje ubranie? - zastanawiała się, taszcząc oburącz ciężkie torby. - Coś mi mówi... No tak. To Rand Eriksson. A może jednak nie? Ciotka Jo straciła chyba ochotę do zabawy w swatkę ... Ostatnim razem spowodowała taką katastrofę, że obiecała, iż nigdy więcej się za to nie weźmie."

Molly nigdy nie wariowała na punkcie ciuchów tak, jak jej siostry. Owszem, czasami czuła się nawet dotknięta, kiedy wciskały jej to, czego same nie chciały nosić. Ale na ogół jednak była im za takie „prezenty" wdzięczna. Postawiła torby z zakupami w kuchni. Puszki zaniosła do spiżarni. . Ale później, kiedy otworzyła drzwi szafy i zaczęła przeglądać ubranie, doszła do wniosku, że ciotka ma jednak rację. Jej siostry, wysokie, smukłe, nosiły się bardzo elegancko. Najstarsza, Madeline, była najpiękniejsza, miała jasnoblond włosy. Niedawno znów zmieniła męża. Trzeci czy czwarty raz... Molly zawsze musiała się dobrze zastanowić, zanim sobie przypomniała, jakie teraz Madeline nosi nazwisko.

Louise, druga z sióstr, miała włosy nieco ciemniejsze, złociste. I wspaniałą figurę, mimo trójki dzieci. Stale była na diecie i ćwiczyła niezmordowanie. Na treningu mogłaby doprowadzić do rozpaczy pluton komandosów.

Michelle była tylko dwa lata starsza od Molly. I ona była blondynką, najciemniejszą. Pracowała jako modelka. Tłumaczyła wszystkim, że źródłem jej powodzenia jest jej dziewczęcy, niedojrzały jakby urok a la Twiggy. Fascynowała mężczyzn tęskną melancholią swych ciemnych oczu.

Każda z sióstr nosiła się inaczej, każda miała swoje ulubione kolory i linie. I każda potrafiła ubrać się odpowiednio. Ale toalety te niezbyt pasowały do niewysokiej, rudowłosej Molly. Kasztanowłosej - szybko poprawiła się w myśli.

Efekt tych rozmyślań był taki, że Molly skrzywiła się na widok szafy zawalonej niedobrymi ciuchami. O Boże, czemuż ciotka Jo nagle zaczęła o tym mówić? Do tej pory Molly była raczej zadowolona. Miała wystarczająco wiele ubrań, by zawsze coś sobie wybrać. Na przykład to - zdjęła z wieszaka sukienkę. Była bardzo elegancka, z cienkiej wełny, w delikatnym kolorze kości słoniowej. Dostała ją od Louise. A może od Madeline? Cóż to w ogóle za różnica, co się nosi? Czy zależy jej, żeby się przypodobać Randowi Erikssonowi?

Molly przyłożyła sukienkę do ramion i spojrzała w lustro. Hmm, skrojona była dla kogoś o znacznie skromniejszych kształtach. Wyjęła z szuflady wielką, odziedziczoną po prababce broszę z kameą i upięła ją na sercu. Może być. Włożyła sukienkę, przypięła broszę. Wyczesała włosy tak, że lśniły wspaniałym, lekko zmatowiałym blaskiem. Gotowe.

Stała przy schodach prowadzących na dół, kiedy odezwał się dzwonek u drzwi. Zbiegła szybko i otworzyła. Stanęła jak wryta. Nie pierwszy już raz na jego widok.

Rand opierał się niedbale o framugę. Miał na sobie cywilne ubranie: przepięknie skrojony, szykowny płaszcz z wielbłądziej wełny i miękkie, ciemnobrązowe spodnie. Rozpięta nonszalancko marynarka odkrywała płową koszulę z surowego lnu. Pyszny krawat w brązowe i złote pasy związany był luźno; na piersi nie krępowała go żadna spinka czy brosza. Ale to nie jego strój tak ją zdumiał. Rand zgolił zarost, ten swój piękny, gęsty, kilkudniowy zarost! Molly stała i patrzyła na niego długą chwilę.

Uśmiechnął się, cierpliwie czekając, aż otrząśnie się z pierwszego wrażenia.

- Tak, to ja - powiedział wreszcie, jakby chciał jej pomóc. Wyprostował się.

Molly z trudem przełknęła ślinę i zrobiła krok do tyłu. Gestem dłoni zaprosiła go do środka.

- P - przepraszam. Proszę dalej.

W jej głosie czuć było konsternację. Och, co też zrobił ze swoją brodą! Dobrze, że zostawił choć wąsy. Kiedy wchodził, z żalem pokręciła głową.

Zdjął jej rękę z klamki i zamknął drzwi. Molly stała bez ruchu. Pochylił się nad nią i spojrzał jej w oczy. - Stało się coś? - spytał z niepokojem.

- A... pańska broda ...? - spytała cicho.

Położył jej ręce na ramionach i przyglądał się uważnie. Nagle zrozumiał i uśmiechnął się szeroko.

- O! Widzę, że się pani podobała!

- Tak, była ... - szukała słowa; znalazła je szybko i strzeliła, zanim zdążyła pomyśleć: - ... taka romantyczna! - Natychmiast też dodała bezsensowne na pozór wyjaśnienie: - Wyglądał pan z nią tak, jak powinien...

- Aaa! - powiedział tylko. Chyba nie bardzo rozumiał. Ale oczy śmiały mu się, patrzyły łagodnie i czule.

- A może raczej tak. jak pani sądzi, że powinienem, hmm?

Nie odpowiedziała. Dotknął palcem jej policzka. Ta niewinna pieszczota przeszyła ją gwałtownym dreszczem. Znów ją zauroczył, tak jak wtedy, po południu.

- Młody... jarl? - spytał. Gdybyż wiedział, że tak właśnie nazywała go w myśli! - Czy tak mnie pani widzi?

Przełknęła z trudem i nieśmiało kiwnęła głową. Poruszył lekko ramionami.

- Ha, jeśli pani sobie tego życzy... - objął ją w talii i leciutko przyciągnął do siebie. Dłonią przytrzymał jej twarz, by jej nie odwróciła, kiedy się nad nią nachylał. Niczego nie czynił nagle, nie zaskakiwał jej, miała mnóstwo czasu, by zrozumieć, o co mu chodzi. I zrozumiała. Zastanawiała się tylko, dlaczego nie ma w niej ani śladu sprzeciwu.

Poczuła na swych wargach jego gorący oddech, a potem dotyk jego ust. Świat zawirował jej przed oczami. Doznała uczucia, jakie nigdy przedtem nie było jej udziałem. Jego usta były nieprawdopodobne, nie miała siły się od niego oderwać. Pieścił ją najdelikatniej, muskał leciutko niby piórkiem, doznała naraz rozkoszy tak słodkiej, że aż przerażającej. Tymi ustami wysysał z niej wszelką chęć, wszelką nawet myśl o oporze.

Oparła mu rękę na piersi, lecz nie po to, by go odepchnąć. Olśniła ją nagła myśl, że to właśnie jest to, na co podświadomie przez cały czas czekała. Od pierwszej chwili, gdy go ujrzała, pragnęła, żeby ją całował. Rozchyliła usta, a on, ośmielony, całował ją głębiej. Trącił językiem o jej język, ożywił go. Teraz i ona oddawała jego pocałunki.

Rand poczuł, że krew roznosi po całym jego ciele płomień. Objął ją mocniej, ścisnął i przygarnął do siebie. Czuł ją przy sobie, zwartą ciasno z jego udami, biodrami, piersią. Jego usta stały się bardziej niespokojne, coraz głębiej szukające, serce przyciśnięte do jej piersi zabiło mocnym, twardym pulsem.

Objęła go oburącz, wsuwając ręce pod marynarkę. Czuła wspaniałe, stalowe mięśnie krzyża. Pachniał mydłem do golenia i czymś jeszcze, co przypominało jej słony, gorzki zapach morza. I utonęła w nim jak w morzu. Ogarnęła ją jakaś słodka nieważkość, jakaś niemoc, musiał podtrzymać dłonią jej kark, bo szyja stała się miękka, niezdolna utrzymać rozpaloną głowę.

Trwało to całą wieczność. Aż wreszcie Rand puścił ją, po czym ujął jej twarz w gorące, zwilgotniałe dłonie.

Instynktownie podniosła zamglone, wpół przymknięte oczy. Chciała na niego patrzeć, chciała widzieć, czy ten pocałunek był dla niego tym, czym był dla niej. Oczy płonęły mu dziko, zobaczyła w nich wzburzone, skłębione gwałtowną namiętnością uczucia. Pierś poruszała mu się gwałtownie. Oddychał szybko i głośno w tym cichym, oświetlonym przyćmionym światłem holu. Pomyślała z ulgą, że spadło to nie tylko na nią.

To, co powiedział, potwierdziło tylko jej domysły.

- Wiedziałem - szeptał jej, wodząc kciukami po ciepłych, zaróżowionych policzkach - wiedziałem, że jesteś słodka jak miód, że będzie nam razem cudownie. Ty też wiedziałaś, prawda, moja śliczna Molly?

Uśmiechnęła się do niego tajemniczo. Jęknął tylko z radości i porwał ją w ramiona.

- O Boże! Jaki jestem szczęśliwy, że się dziś ogoliłem! - mruczał jej we włosy.

- Czemu? - szepnęła.

- Bo bardzo chciałem się do ciebie przytulić, a moja broda jest szorstka jak pumeks. - Wtulił jej twarz w swe ramię. - Gdziekolwiek bym cię nie całował.

Uderzyło Molly, że nie poczuła się oburzona słowami aż tak śmiałymi. Nieważne, że nigdy żaden mężczyzna nie działał na nią tak piorunująco. Nieważne, że jeszcze tego popołudnia tłumaczyła sobie, że Rand jest najniebezpieczniejszym na świecie człowiekiem schowanym w najpiękniejszym na świecie ciele. Nieważne nawet to, że, jako marynarz, w każdym porcie musiał mieć jakąś dziewczynę. Jedyną rzeczą, która się teraz liczyła, były jego silne, obejmujące ją ramiona oraz to, że on czuł to samo, co czuła ona. To było tak ... tak dobre, że nie mogła się przed nim bronić.

Wtem usłyszeli odgłos kroków, dobiegający z zewnątrz, zza zamkniętych drzwi.

To Milton" - pomyślała z żalem Molly. A taką miała ochotę na jeszcze jednego całusa! Raz 'jeszcze przytuliła się do Randa.

- Jutro - szepnął jej szybko, zanim się rozdzielili. - Będziemy jutro razem?

- O tak, tak. Uśmiechnął się radośnie, pokazując jej wzruszający dołek na brodzie. Musiała, musiała dotknąć go palcem! Rand chwycił jej dłoń i pochylił się nad nią. Odcisnął w jej zagłębieniu gorący pocałunek, jak przynoszący szczęście talizman. Na jutro, na ich szczęśliwe jutro.

Rozległ się donośny dźwięk dzwonka. Odskoczyli od siebie. Nie było już przy niej ciepła jego ciała. Molly czuła się tak, jakby utraciła kawałek siebie.


Rozdział 3

- Milton, ach to ty! Proszę, wejdź - zawołała Molly i szeroko otworzyła drzwi. Chciała być serdeczna, lecz myślami bawiła daleko stąd. Głos drżał jej od kłębiących się w duszy uczuć i przeczuć. Och, jakże jest szczęśliwa! Rand chciał się z nią widzieć, chciał się z nią jutro spotkać! Chciał spędzić z nią cały dzień! Milton zerknął na nią, lekko zdziwiony. Pocałował ją w policzek.

- Dobry wieczór, Molly. Był starszym już człowiekiem i niezbyt dobrze słyszał. Molly bezwiednie podniosła głos.

- Dobry wieczór. Proszę, poznaj Randa Erikssona. Rand, to jest nasz sąsiad i stary dobry przyjaciel, Milton York.

Mężczyźni uścisnęli sobie z powagą ręce. Molly patrzyła na nich łaskawie. Nie mogła przestać myśleć o tym, co stało się, zanim zadzwonił dzwonek u drzwi. Chwilę stali naprzeciw siebie we trójkę. Rand odezwał się pierwszy:

- Czy mogę wziąć pański płaszcz, sir?

Molly ocknęła się. Boże, stoi tu wniebowzięta jak idiotka, oczy jej błyszczą i uśmiecha się głupio! A biedny Milton przestępuje z nogi na nogę.

- Nie, nie ja go wezmę - krzyknęła prawie i rzuciła się w przód. Tym razem obaj mężczyźni , spojrzeli na nią dziwnie. Tyle, że oczy Randa lekko błyszczały. Milton natychmiast zmieszał się jeszcze bardziej.

Powiesiła mokry płaszcz Miltona na wieszaku, a potem uśmiechnęła się niepewnie.

- No dobrze ... Przejdźcie teraz do salonu. A ja zobaczę, czy nie trzeba pomóc ciotce Jo. Proszę, czujcie się jak u siebie - powiedziała i uciekła do kuchni.

- Zdawało mi się, że słyszę dzwonek? - zagadnęła ciotka. Przyczesała już swe piękne, siwe loki i starannie je ułożyła. Miała na sobie ulubioną sukienkę z delikatnej wełny, miękką, malowaną we wzory o różnych odcieniach błękitu. Do kuchni założyła żółty fartuszek z falbankami i wielką kieszenią na piersi.

- Tak - odparła Molly i usiadła na krześle. - Już tu są. Obaj.

- To dobrze. Już prawie skończyłam. Dałaś im coś do picia?

To było pytanie z gatunku tych retorycznych. Molly była starannie wychowana, grzeczność leżała w jej naturze. Ale kto wie, co leżeć będzie w jej naturze od dzisiejszego wieczoru... Dziś wieczór mogła być równie dobrze największą niezdarą i zachowywać się tak, jak gospodyni po prostu nie przystoi. A wszystko z powodu jednego pocałunku. Patrzyła na zajętą przy kuchni ciotkę, a jej twarz musiała wyrażać coś w rodzaju przerażenia.

Jo odwróciła się, zdziwiona milczeniem Molly - i z wrażenia aż rozdziawiła usta.

- Molly, na Boga, co ci się stało!?

- Znów mi to zrobił - dziewczyna prawie krzyknęła. Ciotka podeszła do niej, zaniepokojona.

- Zaraz, zaraz. Kto zrobił i co? Jezu, jesteś cała rozpalona. Źle się czujesz? Molly zacisnęła pięści.

- Jak to kto!? Ten cholerny marynarz!

- Kochanie, co to za zwyczaje! I skąd wziął się ten portowy język? Co ... co takiego zrobił? Młoda dama stropiła się. Rzeczywiście, do tej pory nigdy się tak przy ciotce nie wyrażała. Co się stało z jej manierami?

- Omamił mnie. A potem pocałował - powiedziała krótko.

Ciotka Jo ochłonęła. Opanowała śmieszny nieco wyraz zdumienia, zamknęła usta. Podeszła do zlewu, nie patrząc na bratanicę.

- No i cóż wielkiego się stało? Czyżbyś całowała się pierwszy raz w życiu?

- Przeciwnie. Ale nigdy nie tak jak teraz - odparła Molly cicho. Zmieszała się, chwyciła ze stołu ścierkę i poczęła nerwowo przecierać sztućce. - A w dodatku kazał mi obiecać, że spotkam się z nim jutro.

- Kazał ci?

Zupełna konfuzja. Zaczęła się usprawiedliwiać:

- Ciociu, musisz mi wierzyć, że nie chciałam. Głupieję przy nim. Nic na to nie mogę poradzić. On jest... bardzo śmiały, wręcz bezczelny. Trudno się mu oprzeć, niczego nie słucha - mówiła szeptem, kręcąc bezradnie głową. Oczy zaszkliły się jej łzami. - Nie mam pojęcia, co powinnam teraz zrobić.

Ciotka Jo odwróciła się do niej; patrzyła uważnie, przez długą chwilę.

- A może ... powiedz mu po prostu, że zmieniłaś zdanie? - poddała.

- Nie - żachnęła się Molly. - Ja chcę tam iść. Może to głupie, ale naprawdę mnie tam ciągnie.

Starsza pani udała lekceważenie.

- No to idź i baw się dobrze! Może nareszcie on potrafi cię trochę rozerwać. Potrzebujesz tego, kochanie - powiedziała pobłażliwym tonem. - Co do mnie, od razu wydał mi się miły i... grzeczny. Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała ... ale zauważyłam, że jego widok ci służy. Przecież potrafisz go trzymać na odpowiedni dystans, kochanie. Wiem, że sobie poradzisz.

- Ależ ciociu!

- Nie, nie dosyć tych min - uśmiechnęła się Jo ironicznie. - Już ja cię znam, udajesz tylko. Rozumiem cię zresztą świetnie, ja sama ... No, jednym słowem, niewielu jest mężczyzn prawdziwie godnych ciebie, Molly. Moja droga, obserwowałam wszystkich, którzy się koło ciebie kręcili. Żaden jakoś nie potrafił cię zainteresować. Pozwalali się wodzić za nos. A to niedobrze, mężczyzna nie powinien być taki. Ha, ale coś mi się zdaje, że nareszcie trafiła kosa na kamień.

Molly zastanawiała się. Czy naprawdę potrafi sobie poradzić? Dzisiejszego popołudnia ich spotkanie zakończyło się zimnym prysznicem, a mimo to Rand wcale nie myślał rezygnować. Czyżby rzeczywiście był mężczyzną, który nie pozwala się wodzić za nos? Kto wie ... Prawie go nie znała.

- No, wiesz, mężczyźni, z którymi się spotykam, są dżentelmenami - próbowała się słabo bronić.

- On też, kochanie. Tyle, że przede wszystkim jest mężczyzną, a dopiero później dżentelmenem.

- E tam.

- Molly nawet twoje wysoce dystyngowane siostry wiedzą, kiedy należy zejść z nieba na ziemię - powiedziała ciotka łagodnie.

Molly patrzyła na nią niewidzącymi oczami. Ciężko będzie trzymać na wodzy własne emocje... Czasem czuła się tak, jak widział ją Rand: dumna, niemal zarozumiała, przeczulona na punkcie własnej godności. Sama sobie zarzucała przesadną sztywność i przywiązanie do form. Dzisiaj już nikt tak nie żyje. Ale cóż, w ten sposób została wychowana i prawdopodobnie, mimo chęci i prób, nigdy nie zdoła się już zmienić.

Potężne porywy wiatru zadudniły o drzwi. Obie kobiety otrząsnęły się z zadumy.

- Oho, będziemy miały sztorm - powiedziała ciotka. - Molly, idź do salonu i poczęstuj gęści drinkiem. Zaraz i ja tam przyjdę.

Molly kiwnęła głową, podniosła się i, nachmurzona, wyszła z kuchni. W progu zatrzymała się.

- Naprawdę myślisz, że ... potrzeba mi rozrywki?

- Może raczej ... przebudzenia - uśmiechnęła się Jo. - Kto wie, może ten chłopak pojawił się w odpowiednim momencie?... W każdym razie nie przejmuj się. Baw się, baw się dobrze, moja droga.

Dziewczyna chciała coś jeszcze powiedzieć, ale ciotka uprzedziła ją.

- Goście, Molly. Nasi goście - rzekła z naciskiem.

Łatwo mówić - myślała Molly, idąc korytarzem - baw się dobrze". Niestety, nie mogła sobie na to pozwolić. Ciotka nie wiedziała, że Molly trzyma mężczyzn na dystans z zupełnie innych niż jej wrodzona rezerwa powodów. O, gdybyż mogła zapomnieć o wszystkim, gdybyż choć na chwilę mogła myśleć tylko o swoich uczuciach! Ale była przecież odpowiedzialna za ciotkę. Mężczyzn mało to obchodziło. A gdyby Rand okazał się taki sam - a przypuszczała, że tak jest istotnie - chyba by tego nie zniosła. Nie, to by było zbyt bolesne.

Weszła do salonu. Milton, stary przyjaciel domu', który czuł się tu niemal tak pewnie jak jego mieszkanki, pełnił honory i bawił gościa rozmową. Dwaj mężczyźni siedzieli w fotelach, sącząc drinki i rozmawiając poufale, jakby się znali od stu lat. Na widok Molly wstali.

Rand powiódł po niej rozmarzonymi oczami.

- Czy mogę służyć pani czymś do picia, panno Beddingfield?

- Nie, dziękuję. - Pomyślała, że i tak jest już wystarczająco podniecona. Z drugiej strony jednak szklaneczka czegoś mocniejszego może uspokoi jej skołatane nerwy.

- Aaaa ... jednak poproszę o sherry - skinęła głową i zapadła w miękki fotel. Podał jej kryształowy, rżnięty pucharek.

- Dziękuję - powiedziała, starając się nie patrzeć mu w oczy. Uważała też, by nie dotknąć jego palców.

- Milton, nie słyszał pan przypadkiem prognozy pogody na dzisiaj?

- Owszem. Zapowiadają wiatr jak z księżyca. W przyszłym tygodniu będzie już pewnie gorąco, ale dziś wieczór, obawiam się, będziemy mieli sztorm. - I jakby na potwierdzenie jego słów światło w salonie przygasło na moment. Wszyscy spojrzeli z niepokojem na żyrandol.

- Co to, światła migają? - Obaj mężczyźni znów podnieśli się z szacunkiem. Do pokoju weszła ciotka Jo.

- Zdaje się, że tak, łaskawa pani. Ale może zdążymy jeszcze zjeść kolację. Burbon z lodem, jak zwykle?

- Dziękuję ci, Milton. Witam pana, Rand - ciotka przysiadła na grubo wyściełanej kanapie i podziękowała uśmiechem Miltonowi, który podał jej szklaneczkę. - Jak się pan miewa?

- Dziękuję, zdążyłem już nieco ochłonąć, pani Beddingfield. Molly zbladła jak płótno. Ochłonąć?

- Proszę, mów mi Jo. „ Pani Beddingfield" brzmi trochę przydługo.

Rand, ciągle stojąc, zgodził się kiwnięciem głowy. I zaraz zwrócił się do Molly:

- Uroczystości tego roku towarzyszył przenikliwy, prawdziwie arktyczny chłód, nieprawdaż? Patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczami. O nie, on nie mówił o pogodzie.

- T - tak? Nie zauważyłam ...

- O tak - skupił wzrok na jej ustach. Molly poczuła suchość w gardle. - Trudno to było Wytrzymać. Ale uratował mnie ... haust czegoś gorącego.

Ciotka zakrztusiła się drinkiem, musiała sięgnąć po serwetkę. Potem spytała:

- Pierwszy raz widział pan uroczystość, Rand? Molly miała chwilę, żeby odetchnąć.

- Nie - odparł Eriksson, obracając szklaneczkę w dłoniach. - Byłem już raz na święcie. Dawno temu, kiedy jeszcze studiowałem na uniwersytecie w Charlottesville. Ale obawiam się, że niewiele z tego pamiętam - uśmiechnął się. - Wiem tylko, że babka państwa uratowała mojemu dziadkowi życie.

- Proszę mi przypomnieć, pokażę panu jej portret. Alice Beddingfield była dzielną kobietą. Do dziś nie rozumiem, jak mogła tego dokonać. Zawsze była drobna i krucha, zupełnie niepodobna do kobiet z naszej rodziny. Taka jest też na przykład Molly.

- No i ty, ciociu - odezwała się Molly drżącym głosem. Nigdy nie lubiła, kiedy oczy wszystkich obecnych kierowały się na nią. A już w obecności Randa Erikssona była po prostu jednym kłębkiem nerwów.

- Dobrze. I ja - zgodziła się ciotka z niewinnym uśmiechem. - Tyle, że ja nie jestem rudowłosa. I dlatego Molly odziedziczyła po niej broszkę.

- Broszkę? - zainteresował się Rand.

- A tak. Tę właśnie, którą ma teraz.

Mało brakowało, a Molly spadłaby z krzesła. Rand bez skrępowania wodził oczami po jej biuście, udając, że ogląda kameę. Śmiało sobie poczynał. Molly miała ochotę ciotkę udusić.

A ta ciągnęła: - Opowie panu o niej, a ja zajrzę jeszcze do kuchni - wysączyła resztę drinka, odstawiła szklaneczkę i wstała. - Nie, nie, dziękuję, poradzę sobie - powstrzymała gestem dłoni całą trójkę, bowiem wszyscy rzucili się w stronę kuchni. Obaj mężczyźni zrobili to naturalnie z grzeczności, młoda kobieta zaś ze strachu. - proszę na obiad dosłownie za pięć minut. Ale oczywiście możecie się jeszcze napić, panowie - to mówiąc zniknęła w drzwiach salonu.

Milton uprzejmie podjął historię w miejscu, w którym przerwała ciotka. Molly błogosławiła w myślach jego złote serce i... jego aparat słuchowy.

- Alice Beddingfield zapisała w testamencie broszkę następnej miedzianowłosej dziewczynce w rodzinie. Długo takiej nie było, aż urodziła się Molly.

Rand podszedł do jej fotela i pochylił się. - Mm, ma naprawdę piękne kształty - powiedział głośno.

- Ty świntuchu - szepnęła Molly.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odszepnął, odwrócony tyłem do Miltona.

Molly odpowiedziała ciepłym uśmiechem. Nagle światło znów przygasło, tym razem na dłużej. Rand wyprostował się, Molly zaśmiała się krótko, nerwowo. Zdążyła jeszcze odstawić pustą szklankę na stół - i raptem zalały ich egipskie Ciemności.

- Och, nie - wyrwało się z piersi gości.

- To nic - uspokajała ich. - Zawsze trzymamy kilka świec w pogotowiu. - Wstała, trzymając się fotela.

- Gdzie są? - w ciemności rozległ się głos Randa. - Proszę mi powiedzieć, zaraz je przyniosę.

- Nie, nie, pan ich nie znajdzie. - Stała chwilę w miejscu, czekając, aż oczy przywykną do mroku. Ale ciemności były nieprzeniknione. Musiała posuwać się w stronę komody, w której były świece, po omacku. Wysunęła najwyższą szufladę i jęła wodzić ręką, aż palce natrafiły na śliski wosk.

- Mam. Teraz tylko zapałki.

- Pomogę pani - rozległ się głos Randa; był z tyłu, tuż przy niej. Poczuła jego ręce na biodrach. Krzyknęła prawie, zaskoczona. Podszedł do niej tak blisko, a ona go nie słyszała! Musiał mieć chyba kocie oczy i stąpa! jak kot. Kolana znów jej drżały, wróciło uczucie, jakiego doznała, stojąc z nim w korytarzu, przy drzwiach. Objął ją w pasie i przytulił do siebie", jego ciało promieniowało ciepłem.

- Nie, nie, nie trzeba - mówiła słabo, półszeptem, próbując wyśliznąć się z tego niezbyt mocnego uścisku.

Ale on nie słuchał. Sięgnął ręką do jej włosów, odgarnął je. Drugą wciąż ją obejmował; palce naciskały delikatnie na jej żebro, tuż pod gorącą pełnią piersi. Na obnażonym, wrażliwym karku poczuła dotyk jego ust. Pocałował ją szybko, usta miał wilgotne, cudownie miękkie. I zaraz ją puścił. To było tak zaskakujące i tak zmysłowe, że nie mogła złapać tchu. Trzęsła się cała, głos jej drżał.

- Nie! - szepnęła w popłochu.

- Rand? Molly? - dobiegł ich głos Miltona. - Czy coś nie tak?

- Nie, nie, mam je już - pospiesznie odpowiedziała Molly.

Rand namacał w szufladzie zapałki i potrząsnął nimi. Odsunął się od niej, a potem zapalił zapałkę, osłaniając nikły płomieniek wielką, niedźwiedzią łapą. Pokój wypełnił się słabym czerwonym blaskiem.

Spojrzał na nią błyszczącymi, błękitnymi jak niebo oczami. Patrzyli na siebie w tym głębokim półmroku. Twarz Molly znacznie pociemniała, czy to od niedostatku światła, czy może od silnego rumieńca, palącego jej policzki. Zapałka dopalała się. - Świeca - odezwał się Rand. - Proszę podać mi świecę. Zaraz się sparzę.

- A ... A tak! Ja ... Pan ... - no nie, nie mogła już zrobić z siebie większej idiotki. Zaciskała dłoń na świecy tak mocno, że wosk przeciekał jej przez palce. Szybko przytknęła knot do gasnącego płomyczka.

- Proszę - powiedziała. Odetchnęła z ulgą. Odwróciła się, kryjąc twarz. Zamknęła szufladę. Rand potrząsając dłonią zgasił zapałkę.

Wzięła z komody mosiężny lichtarz, zapaliła drugą świecę i wetknęła ją obok pierwszej.

- Trzeba też zanieść jedną ciotce - powiedziała.

- Ja to zrobię - odezwał się Milton, który tymczasem podszedł do nich i stanął obok Randa. Molly zawahała się. Sytuacja stawała się bardziej niebezpieczna, mino to nie mogła się przecież spierać.

- Dziękuję panu, Milton - powiedziała w końcu i zapaliła jeszcze jedną świecę, wetkniętą w szklany kaganek. W pełgającym czerwonym świetle jej ręka drżała aż nazbyt widocznie.

Ale Milton niczego nie zauważył. Po chwili usłyszeli go w korytarzu, jak wołał do ciotki:

- Już idę, Jo, już idę!

Rand uśmiechnął się pod nosem.

- Nie chciała pani zostać ze mną sam na sam, prawda, panno Beddingfield?

- Nie wiem, o czym pan mówi. - Ciągle ją zaskakiwał. Nie wiedziała, co powiedzieć. Znów imała się pustych komunałów.

No, pięknie!" - pomyślała z niesmakiem.

Ujął ją za ramiona, odwrócił do światła ostrożnie, ale zdecydowanie. Postanowiła, że jeśli będzie z niej kpił - strzeli go w twarz. Nie miało to wprawdzie nic wspólnego z grzecznością, ale mogło okazać się skuteczne. Lecz Rand ani myślał drwić. Odezwał się głosem głębokim i czułym, uśmiechając się do niej tak, że sama nie mogła się nie uśmiechnąć:

- Wróćmy może teraz do punktu, w którym przerwał nam dzwonek u drzwi. - Delikatnymi palcami odgarnął z jej czoła kosmyk włosów i założył go za ucho, trącając przy tym lekko jego różowy, wywinięty płatek. - Ale, jeśli trzeba, powtórzymy lekcję od początku.

- Lepiej nie - udało się jej wyszeptać przez ściśnięte gardło. - Jeśli wejdzie Milton, pańską demonstracja przyprawi go o paraliż.

- Ale ciotki pani nie, prawda?

Molly pomyślała o rozmowie w kuchni i powoli pokręciła głową. Spojrzała na Randa zza wstydliwie opuszczonej zasłony rzęs. Uśmiechnęła się.

- Przeciwnie. Obawiam się nawet, że byłaby wniebowzięta - powiedziała cichutko.

Przygarnął ją nagle i zamknął w swych ramionach tak zdecydowanie, że mowy być nie mogło o jakimkolwiek sprzeciwie. Odchylił głowę i roześmiał się tryumfalnie.

- Och! Ależ pani ze mną flirtuje! - Kołysał ją leciutko w ramionach. - Patrzcie państwo, grzeczna, dystyngowana panna Molly Beddingfield flirtuje!

Jakże przyjemnie było być tak obejmowaną! Molly schyliła główkę na jego piersi i szepnęła:

- Naprawdę?

Lecz Rand nie dał jej ukryć uśmiechu. Ujął ją pod brodę i zmusił, by na niego popatrzyła. Chciała się uwolnić, chciała od niego uciec, ale oczarował ją tym swoim spojrzeniem, tymi cudownymi oczami. Mówiły do niej, nalegały na coś, namawiały do czegoś nieznanego, niespodziewanego. Czuła się tak, jakby była motylem, wydobywającym się z ciasnego kokonu, przeobrażona zupełnie, odczuwająca nowe bodźce, nowe jakości, głód, który ją jednocześnie zachwycał i przerażał.

Widział jej przemianę i jej obawę.

- Ależ oczywiście, że flirtujesz - mruknął. - A ja to uwielbiam. Potrząsnęła głową.

- Ale ja nie jestem dobra w ...

Nie dał jej dokończyć, schylił się i leciutko ją pocałował.

- Mm, tak - mruczał do siebie - uwielbiam to. Jesteś doskonała. Proszę, rób tak dalej ... Powiedział to tak przewrotnie, że trudno jej było cokolwiek odpowiedzieć. Zresztą prawie nie mogła mówić.

- Ja ... ty ... Może lepiej puść mnie. Proszę ...

- Dobrze - zgodził się od razu, ale nie odsunął się od niej ani jej nie puścił. I on też czuł się jak zaczarowany.

Oparła mu ręce na piersi, ale nie miała siły go odepchnąć. Dopiero teraz jakby zrozumiał. Opuścił ramiona i cofnął się. Molly starała się ochłonąć, wrócić do rzeczywistości. Chrząknęła i powiedziała głośno:

- Trzeba tu zrobić więcej światła. Pomoże mi pan?

Zanim odpowiedział, sprzed domu dobiegł ich potworny rumor. Rand rzucił się do drzwi; przeszedł już prawie cały pokój, nim Molly zdążyła w ogóle cokolwiek zrobić. Ruszyła za nim. Wiedziała, co się stało..

Wiatr powywracał wiklinowe mebelki na ganku. Stół leżał do góry nogami, krzesła były poprzewracane, jakby ktoś kopał w nie z wściekłością; jedno z nich wyfrunęło nawet na podjazd przed domem.

Rand ogarnął to wszystko jednym rzutem oka. Spostrzegł, że Molly stoi za nim.

- Proszę wracać do domu, bo i panią zwieje! - krzyknął.

- Niech pan nie będzie niemądry! - odkrzyknęła; wiatr wył i huczał tak głośno, jakby znajdowali się na otwartym morzu. - To moja wina. Powinnam była pochować wszystko jeszcze rano!

Raptem coś ciężkiego i mokrego spadło jej na twarz. Molly krzyknęła przerażona i zaczęła się szamotać. Drżącymi rękami zerwała to coś z głowy. Jakiś ciuch.

- O, mój płaszcz przeciwdeszczowy - usłyszała głos Randa. - No dobrze. Gdzie mam to postawić? - Pokazał na krzesełko i donicę z małą palmą, które trzymał w rękach. Był kompletnie przemoczony.

Molly wrzuciła płaszcz do przedpokoju.

- Tutaj, za rogiem ... - runęła w dół po schodkach i w ostatniej chwili chwyciła się plecionej kanapki. Wiatr wywiałby ją niechybnie aż na ulicę. Długie włosy zatańczyły w powietrzu i zasłoniły jej twarz. Niecierpliwie odgarnęła je z oczu.

Rand był przy niej w jednej chwili.

- Cholera! Mówiłem, żeby się pani schowała. A teraz proszę, jest pani cała mokra!

- A tam! Nic mi nie będzie. Zresztą i pan przemókł do suchej nitki!

Klnąc pod nosem uniósł kanapkę nad głową jakby unosił piórko. Postawił ją dopiero w korytarzu.

Molly w tym czasie łapała resztę sprzętów. U podnóża ganku Rand odebrał od niej jeszcze jedno krzesło i donicę. Na dworze pozostał tylko wielki, ciężki fotel bujany. Należał kiedyś do jej dziadka. Molly zaczęła się z nim szarpać.

- Jest pani najbardziej upartą kobietą, jaką w życiu widziałem - wrzasnął Rand i ruszył na pomoc.

Ale nie uszli z fotelem daleko. Spojrzeli na siebie i oboje, jak na komendę, parsknęli gromkim śmiechem. Woda zniszczyła ich wspaniałe toalety, lała się im z rękawów, mokre włosy kleiły się do czoła. Zaśmiewali się do utraty tchu.

- Niech pan spojrzy na siebie - wykrztusiła w końcu Molly. - Wygląda pan jak wariat na deszczu!

- Ja wariat? - Jak błyskawica obiegł fotel i wyciągnął do niej ramiona, a ona zarzuciła mu ręce na szyję. Objął ją wpół i uniósł nad ziemię, aż krzyknęła i zamachała nogami. Oboje śmiali się do łez, kręcąc się jak na karuzeli.

Molly przechyliła głowę w tył i połykała krople deszczu, którego smak Rand scałowywał z jej ust i języka krótkimi, żarliwymi pocałunkami.

- Jesteś cudowna, cudowna! - szeptał.

- I ty też. I ty też.

Patrzyli sobie w oczy. Usta ich odnalazły się, wygłodzone, spragnione, rozkoszne. Z całych sił tulili się wzajem do serc.

Deszcz, miotany gwałtownymi podmuchami wiatru, chłostał twarze, zalewał oczy, ale żadne z nich na to nie zważało. W ich sercach szalała stukrotnie silniejsza burza. Pragnienie posiadania i oddania się, rozszalały wir zmysłowości ogarnął rozrastającym się błyskawicznie pożarem ich ciała i dusze.

Pierwszy ocknął się Rand. Ociągając się uniósł nieco głowę i oparł o jej czoło.

- Molly, och, Molly - szeptał nieprzytomnie. Ciągle unosił ją nad ziemią, i to jedną ręką. Drugą zebrał jej mokre włosy z twarzy. - Lepiej zaniosę cię do domu. Jeszcze nabawisz się zapalenia płuc.

Wtuliła głowę w jego ramiona, objęła go jeszcze mocniej.

- Krzesełko ... - szepnęła cicho.

- Zaraz po nie wrócę - mruknął jej we włosy.

W pół godziny później zasiadali już do kolacji przy buzującym wesoło w kominku ogniu. Ciotka Jo orzekła, że w pokoju stołowym będzie im zbyt zimno i postanowiła nakryć w saloniku. Rozkładany mahoniowy stolik zabielił się świeżym lnianym obrusem..

Obok każdego talerza stała salaterka z kruchą sałatą w gęstym czosnkowym sosie. W srebrnym koszyku leżały bułeczki z makiem i masło, a na szerokich, kryształowych talerzykach - pikle z zielonych pomidorów.

Molly siedziała w kącie sofy z podkulonymi nogami. Powstrzymała kichnięcie i, widząc krzątającą się ciotkę, zapytała:

- Pomóc ci, ciociu Jo?

- Ty i Rand lepiej nie ruszajcie się od ognia. Przemokliście do suchej nitki. Milton mi pomoże. - Tu zwróciła się do starego przyjaciela. - To jest, jeśli będziesz tak dobry, Milton.

- Ależ oczywiście, Jo.

W jego głosie uderzyła Molly jakaś osobliwa nuta, coś, czego nigdy dotąd nie słyszała. Hmm, rumieniec ciotki też był niezwykły. Ciotka Jo nigdy się nie rumieniła. Nagle przyszła Molly do głowy pewna nieśmiała myśl, a po chwili, kiedy patrzyła, jak tych dwoje wychodzi razem do kuchni, myśl ta przerodziła się w radosną konstatację.

Ciotka Jo i Milton ...? Ha, czemuż by nie!

Dziś wieczór Milton nie odstępował ciotki ani na krok. Poszli nawet razem na strych, gdzie ustawiali garnki i miski pod dziurami w dachu. Molly uśmiechnęła się; przed oczami stanął jej obraz ciotki jakoś wyjątkowo często proszącej Miltona o pomoc. Jak choćby przed chwilą. Już miała się podzielić swym odkryciem z Randem, kiedy zdała sobie sprawę, że to przecież nie mogło go obchodzić. Tak, lepiej zatrzymać to dla siebie.

Przebiegł ją zimny dreszcz. Zdawało jej się, że w całym domu jest zimno jak w psiarni. Wstała z kanapy i zbliżyła się do ognia. Chwilę grzała się przy kominku, po czym wróciła na swoje miejsce. Z pozorną nonszalancją zerknęła na Randa. Siedział tuż przy niej. Nie spuszczał z niej oka.

Szybko odwróciła głowę, ale ciągle miała przed oczami jego obraz. Włosy schły mu szybko; ciotka Jo dała mu jeden z antycznych garniturów dziadka, dotąd wiszących w szafie. Surdut, szyty z pięknego, brązowego brokatu, ledwie wystarczał do okrycia wielkiego ciała Randa. I tylko nogi, wysunięte ku ciepłu kominka, psuły ten obraz wrodzonej, arystokratycznej niemal elegancji. Żadne z kapci dziadka nie pasowały na jego olbrzymie stopy. Ciotka Jo dała mu białe elastyczne skarpety, należące kiedyś do męża Louise.

Rand domyślił się widocznie, o czym rozmyśla Molly. Poruszył śmiesznie dużymi palcami nóg.

- Cóż, to trochę burzy ten wspaniały obraz, prawda? - śmiał się. I ona się roześmiała.

- No, powiedzmy. Ale i tak wygląda pan lepiej niż ja.

Od stóp do głów okutana była w kremowobiałą wełnianą podomkę Madeline, w której było jej jeszcze mniej do twarzy niż w czerwonej kurtce. Nie mogła wysuszyć włosów, bo nie było prądu, owinęła więc głowę ręcznikiem, jak turbanem.

- Wyglądasz bardzo ... apetycznie. I niezwykle seksy.

Patrzył na nią śmiało, Molly wstydliwie spuściła oczy. Wiedział oczywiście, co działo się w jej sercu tam, na dworze. To nagłe doznanie nie opuszczało jej, ale też i obudziło wszystkie jej obawy i wątpliwości. To prawda, że dawna Molly uległa przemianie, że wyzwoliła się jak z kokonu. Lecz cóż teraz będzie ją chronić?

- Musimy ze sobą pomówić, Molly. Jutro będzie na to dobry dzień - powiedział Rand tym samym ciepłym i serdecznym tonem.

Wodziła palcami po guzikach szlafroka.

- Pomówić? O czym? - spytała cicho.

- O nas. I o wszystkim, co robiliśmy w życiu aż do tej chwili. I o tym, co będziemy robić dalej.

Podniosła na niego oczy. W jego spojrzeniu była gorąca, płomienna namiętność, śmiała zmysłowość, ale i czułość, tkliwość oraz obietnica, że tę swoją miłosną gorączkę potrafi poprzeć najszczerszą przyjaźnią.

Uśmiechnął się. Nie podejrzewa! nawet, że oto zrodziło się w niej pełne do niego zaufanie. Mogła na nim polegać. Sama się tym zdziwiła.

- Dobrze - powiedziała. - Pomówimy jutro.

Do salonu wszedł Milton z wielką wazą, a za nim ciotka Jo. Cały pokój wypełnił się rozkosznym, smakowitym zapachem ragout. Milton z należną dziełu sztuki ostrożnością postawił wazę na środku stołu.

Ciotka Jo obwieściła:

- Proszę siadać. Kolacja podana. Rumieniec nie opuszczał jej policzków.

- Ragout Jo to jest dopiero coś! - odezwał się do Randa Milton. - Przygotuj się, chłopcze.

- Ach, to świetnie. Umieram z głodu. - Rand poderwał się z miejsca i podał dłoń Molly. Pomógł' jej wstać. Uśmiechnął się przy tym i ścisnął dyskretnie jej rękę.

Jedli w milczeniu. Po skończonym posiłku Milton nalał wino do kieliszków i znów zwrócił się do Randa:

- Gdzie się zatrzymałeś, chłopcze?

- W motelu, jedną przecznicę dalej. Mam przed sobą dwa tygodnie urlopu, ale już teraz tęsknię do widoku morza. Pomyślałem więc, że począwszy od jutra zacznę polować na jakiś pokój, którego okna wychodziłyby na ocean. Może uda mi się namówić Molly, żeby pomogła mi znaleźć dom z kawałkiem ładnej plaży.

Molly otarła usta serwetką.

- Owszem, znam kilka ładnie położonych domów z pokojami do wynajęcia. Stoją tuż nad wodą.

- Nie, nie, nie chodzi mi o pokój, czy choćby kilka pokoi. Przypominałyby mi akademik, a ja dość już mam akademików. Chciałbym pomieszkać w prawdziwym domu, takim z trawnikiem i żywopłotem.

Dziwne ciągoty jak na kawalera" - pomyślała Molly. No cóż, jak sobie chce. Przez chwilę szukała w pamięci.

- Niewiele jest domów do wynajęcia na wybrzeżu - powiedziała.

- Myślę nawet o kupnie. - Dziewczyna zdziwiła się jeszcze bardziej. - Nigdy nie miałem domu, mojego własnego domu, w którym mógłbym zamieszkać. Ale też nie było potrzeby. Jak dotąd.

Zerknęła na niego ciekawie. Cóż on ma na myśli? Lecz Rand nie zwracał na nią uwagi. Ciotka Jo popijała wino, spoglądając na młodych w zamyśleniu.

- Molly ma... przyjaciela w branży nieruchomościami. Może powinnaś zadzwonić do Lee, kochanie? Molly rzuciła ciotce spojrzenie, które mogło zabić.

- Tak, rzeczywiście. Lee na pewno będzie coś wiedział. Rand poruszył się niespokojnie.

- No to załatwione - powiedziała Jo. - Ale wiesz, Rand, zanim sobie coś znajdziesz, myślę, że powinieneś się sprowadzić do nas. Gdyby twoja matka dowiedziała się, że pozwoliłam ci mieszkać w motelu, nie mogłabym jej spojrzeć w twarz. Mamy tu sypialnię, zresztą sypialnię pana domu, która przez cały czas stoi pusta.

Ot, jeszcze jedna gratka.

Ciotka ma dziś dobry dzień, nie ma co" - pomyślała Molly. Sypialnia „pana domu" na parterze była świątynią pamięci dziadka. Poza tym Molly uważała, że propozycja taka jest ze strony ciotki zbytnim już doprawdy narzucaniem się. Gdzie podziała się jej delikatność? Dobrze, można grać rolę swatki, ale żeby zaraz sprowadzać kogoś do własnego domu ...?

- Ciociu, nie zapomniałaś przypadkiem o swoim wyjeździe? - zwróciła się do starszej pani, uśmiechając się słodko, ale piorunując ją przy tym wzrokiem. - Za dwa tygodnie wyjeżdżasz do Richmond. Myślisz, że to wypada? Ja i Rand tutaj, pod jednym dachem, sami? Ciotka dała się zaskoczyć. Zmarszczyła brwi, niezadowolona.

- W porządku, może w takim razie Rand zostanie tu, dopóki nie wyjadę? - powiedziała niepewnie. - Hmm, nasz żywopłot wymagałby przycięcia ... - zwróciła się do Randa z uśmiechem niewiniątka. Nikt przy zdrowych zmysłach nie dałby się na to nabrać. - Mógłbyś przekonać się, co znaczy praca koło domu Rand. Może nie wyda ci się to tak ciekawe, jak sądzisz.

Milton po drugiej stronie stołu wyłaził' wprost ze skóry, żeby się w głos nie roześmiać. Z tych samych powodów Rand chwycił raptownie za kieliszek i długo, długo pił. W końcu zdołał jakoś ochłonąć.

Molly kopnęła go pod stołem, ale zignorował ją.

- Z przyjemnością zatrzymałbym się u was, ciociu Jo. - Trzeba mu przyznać, że doskonale panował nad własną twarzą. - Jeśli tylko nie sprawi to wam kłopotu.

- Ależ skąd, żadnego! Możesz się wprowadzić choćby jutro. Molly na pewno chętnie ci pomoże. Molly już otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale powstrzymało ją spojrzenie ciotki. Nie bez znaczenia był też kuksaniec Randa. A więc dobrze! - zdecydowała. O tym też pomówią jutro.

Molly stała przy oknie sypialni, rozczesując włosy. Patrzyła na jaskrawy neon restauracji po drugiej stronie ulicy. Dom ich stał w samym środku ruchliwego ciągu handlowego. Była to jedna z nielicznych prywatnych posesji po tej stronie Atlantic Avenue. Jej wartość, tak jak i wartość malutkiego sklepiku ciotki, była astronomiczna. Ale i podatki naliczano proporcjonalnie. Obie z ciotką siedziały po prostu na żyle złota. I Molly myślała czasem ... Nie! Nie szkodzi, że egzystowały na krawędzi ubóstwa. To było dystyngowane ubóstwo, bieda - ale z klasą. Ciotka Jo była dla niej jak matka. Jakżeż mogła ją prosić, by porzuciła dom, w którym przeżyła siedemdziesiąt siedem lat swojego życia? Mniejsze, łatwiejsze do utrzymania, a przede wszystkim nie tak kosztowne mieszkanie byłoby dla nich wymarzonym miejscem. Tyle, że to nie byłby ten dom. Zbudował go dziadek i Molly kochała go, nawet mimo nieznośnego latem hałasu od ulicy. Nawet mimo to, że jego pokryte jałowcowym gontem ściany wyglądały anachronicznie i staroświecko w otoczeniu architektury ze szkła, betonu i niklu. To był ich dom.

Dalej za neonem restauracji, widać było płaską, piaszczystą plażę i bijące o nią fale oceanu. Molly znów pomyślała o Randzie. A także o Eriku i Alice. To było dawno, dawno temu, również w marcu.

W ostatnim dziesięcioleciu dziewiętnastego wieku znajdowało się tu niewiele domów. Jednym z nich był wielki i zasobny Hotel Księżniczki Anny. Miał trzy piętra i masywną swą sylwetą dominował nad otoczeniem. Przeszklony ganek wychodził na bezkresny ocean. To na nim stała Alice, kiedy dostrzegła w oddali maleńki punkcik - człowieka, który o własnych, wątłych siłach walczył o życie z rozszalałym żywiołem. Molly próbowała to sobie wyobrazić. Było wczesne popołudnie, ranek prawie. A może Alice zdążyła się już przebrać do obiadu, powiedzmy, w jedwabną suknię z gorsetem i tuzinem nakrochmalonych halek? Może stała tam i szczebiotała w towarzystwie dam z wachlarzami i dżentelmenów w surdutach z dewizkami?

Jaki on był, Alice? - myślała Molly. - Jaki był tamten Eriksson? Brodaty, gwałtowny, przystojny,... niebezpieczny? Czy miał w sobie to coś, co zburzyło twój spokój, tak jak Rand zburzył mój? Wiem, że byłaś już związana z dziadkiem, ale czy nie kusił cię ten wiking? Powiedz, czy cię nie kusił?"

Molly westchnęła boleśnie i wróciła do rozczesywania włosów. To żmudne zajęcie i monotonne, ruchy uspokoiły ją. Gdy skończyła rzuciła grzebień na toaletkę. Nie zauważyła, że upadł na podłogę. Z rozkoszą położyła się w świeżą, pachnącą lawendą pościel.

Alice, oto i dostałam po tobie spadek. Cokolwiek się teraz stanie - to będzie twoja wina".

Rozdział 4

Rand posadził Molly na głębokim siedzeniu luksusowego sportowego wozu. Tym samochodem można by spłacić całoroczny podatek za dom Beddingfieldów. Przytrzymała czekoladową, plisowaną spódnicę a on lekko zatrzasnął drzwi. Włosy związała dziś do tyłu i spięła dużą, różową spinką, harmonizującą z luźnym swetrem, który dziś włożyła. Nareszcie miała na sobie coś do twarzy; ręcznie robiony na drutach sweter był gwiazdkowym prezentem od ciotki Jo. Rand pomachał ciotce, stojącej na ganku. Obszedł wóz i usiadł obok Molly. Zapuścił silnik. Molly pomyślała, że ciotka naprawdę przesadza. Przez cały poranek kręciła się koło niego, chuchała nań i dmuchała, jakby był z cukru. Grała swą rolę bardzo naiwnie. Czy na pewno jadł śniadanie...? Z niecierpliwością będą na niego czekały, powinien wprowadzić się natychmiast... Powinien spakować, swoje rzeczy i wracać z Molly jak najszybciej, jeszcze przed obiadem.

Molly przyglądała się Randowi spod oka. Ciotka wściekała go, nie ma się co dziwić. Zirytowany, niecierpliwie poruszał swą kwadratową szczęką; w myślach klął pewnie w żywy kamień. Ale dziewczyna uznała, że to wyłącznie jego wina. Na własne życzenie wpadł jak śliwka w kompot. Mógł się nie napraszać. Wiedziała, że traktował ją jak partię do wzięcia. A ciotka była jego wierną pomocnicą. Dziś rano kłębiły się w duszy Molly dziwne, powikłane uczucia. Ten facet fascynował ją. Sprawił, że przestało być dla niej ważne to, co miała głęboko wpojone, czym się w życiu kierowała, na czym mogła się zawsze oprzeć. Jednocześnie dawał jej do zrozumienia, że będzie nad nią czuwał, że będzie jej bronił. A może była to tylko sztuczka, blef, zręczna gra, by szybciej ją uwieść? Nie wątpiła, że miał za sobą wiele doświadczeń, których jej z kolei brakowało - i z tego korzystał.

Zerknęła nań spod oka. Ubrany był zwyczajnie, w spodnie koloru khaki i niebieski sweter w serek. Koszula w białe i niebieskie paski z rozpiętym kołnierzykiem. Westchnęła i odwróciła głowę. Sztorm uspokoił się w nocy i dzień, który właśnie wstał, był słoneczny, rześki, przemyty deszczem. Zaraz za pierwszą przecznicą Rand skręcił na parking przed bankiem. Spojrzała na niego zaskoczona.

- Przecież w soboty zamknięte - powiedziała. Zaciągnął hamulec ręczny.

- Jasne. - Nachylił się ku niej, rękę oparł z tyłu, za jej głową. - Wcale nie mam zamiaru otwierać dziś rachunku.

- No to ... - głos zamarł jej, gdy spojrzała mu w oczy.

- Po prostu chcę cię pocałować. A w samochodzie lepiej to robić, mając pewność, że stoi w miejscu. - Ręka z tyłu opadła na jej ramię i przyciągnęła ją bliżej.

Zasłoniła się ramieniem.

- Hej, hej, czy ty aby nie jesteś zbyt pewny siebie? Nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia.

- Za to ty się ciągle boisz. Trzęsiesz się przede mną.

- Nieprawda.

- Czyżby? Nie wiem, co za głupstwa chodzą ci po głowie od wczorajszej nocy, ale nie pozwolę, byś robiła z siebie księżniczkę w szklanej wieży. Wczoraj, gdy wracałem podczas sztormu, myślałem, że panna Beddingfield dojrzała i stała się Molly. A dziś rano wszystko od nowa. Cholera jasna, sto razy wolę Molly niż tamtą świętoszkę!

Wybałuszyła na niego zdumione oczy.

- „Dojrzała"? Dziwnie powiedziane. Bez żenady przyciągnął ją do siebie.

- Nie. Właśnie o to chodzi - powiedział zdecydowanie. - Panna Beddingfield była jeszcze strasznie dziecinna i wysoko zadzierała nosa. A Molly jest kobietą z krwi i kości, pożądającą, zmysłową, odważną wobec siebie na tyle, aby wiedzieć, czego chce.

Spojrzał na jej usta, serce biło mu szybciej, czuła je opartą na jego piersi dłonią. Ale nie pocałował jej.

- Molly, wróć do mnie. Wyjdź z ukrycia - prosił.

Zrozumiała nagle. Chciał się przekonać, czy ona potrafi zrobić ten krok sama.

Pewno, że potrafi. Rzeczywiście w nocy chodziły jej po głowie różne głupstwa, ale nie takie, jak myślał. Te głupstwa teraz łajały ją za jej wahanie. Kiedy ciotka Jo mówiła, że Rand Eriksson jest przede wszystkim mężczyzną, miała zupełną rację. Był realnym duchem, zesłanym przez los, . przeznaczenie, albo też przez Alice, aby wyrwać ją z jej muszli. Molly zdecydowała w nocy ostatecznie, że ta muszla jest tak naprawdę nie do wytrzymania. I dlatego teraz śmiało spojrzała mu w twarz.

Stalowe oczy Randa złagodniały nieco.

- Rand...

- Tak, kochanie moje? - Czekał na ciąg dalszy. „Kochanie moje"? - pomyślała. Głośno zaś powiedziała:

- Mylisz się. Panny Beddingfield dziś rano nie było i nie ma w samochodzie. Odetchnął z wyraźną ulgą, a potem czule się do niej uśmiechnął.

- No, a już myślałem. - Dotknął jej twarzy. Wyraźnie lubił zbierać z jej czoła kosmyki włosów i zakładać je za ucho. Powiódł palcem po jej policzku. - Przepraszam. Chyba byłem nieprzyjemny. Ale myślałem, że dziś znów przyjdzie mi walić głową w ten mur.

- Nie ma w co. Zwaliłeś go chyba już ostatecznie, ale przez chwilę sądził, że może odgrywasz się na mnie za niezgrabne swaty ciotki.

- Swaty? - udawał zdziwionego. . Roześmiała się serdecznie'.

- O Boże, chyba musiałbyś być ślepy żeby tego nie dostrzec. A wiem, że nie jesteś.

- Daj spokój. Ona jest słodka.

- Wiem, wiem. Dlatego trudno się na nią gniewać. Ale zawsze trzeba się mieć na baczności: Rand uśmiechnął się szeroko, ale zaraz zmarszczył czoło.

- Nie robi tego pierwszy raz, co? - spytał ponuro. - Ten Lee...

- Tak, zdarzyło się. Lee Hayward był pierwszą próbą ciotki. Poniosła druzgocącą klęskę. - To dziwne, ale z całej niechęci do Lee pozostał Molly jedynie lekki niesmak. - Nie mam pojęcia, dlaczego ci o nim wspomniała. Może chciała, byś się poczuł zazdrosny?

- Jak daleko zaszły sprawy ... z tym Lee? - spytał Rand w taki sposób, jakby to imię kłuło go w dziąsła.

- O, to dawne dzieje. Biedaczka, gdyby mnie wpierw zapytała, to powiedziałabym jej, że ...

- Że co?

- Że on się nie nadawał na ojca rodziny - odparła cicho.

Chciała zapomnieć o bólu, jaki Lee sprawił jej, stawiając wreszcie sprawę jasno. Był taki czas, kiedy myślała, że jest w nim zakochana. Brutalnie pozbawił ją złudzeń. Ani mu się śniło czekać, aż cioteczka łaskawie zemrze, a wspólnych obiadków we trójkę miał już powyżej uszu. Kiedy zdała sobie sprawę, jak bardzo się pomyliła - odetchnęła z ulgą. Na szczęście nie doszło między nimi do niczego poważnego.

Wpatrzyła się w usta Randa, lecz on nie ruszał się z miejsca.

- Mówiłeś, że chcesz mnie pocałować - szepnęła zachęcająco. - A czy ty chcesz?

Podniosła wzrok; w jego oczach było żądanie.

- Tak.

Rand nabrał powietrza w płuca, pochylił się i musnął przelotnie jej usta. Molly przeszedł słodki dreszcz. Wrócił do rozchylonych warg i tym razem nie rozstawał się z nimi już dłużej. Pieścił językiem, trącał jego koniuszkiem, delikatnym jak szept. Aż raptem otworzył szeroko usta, jakby chciał ją ukąsić, pochłonąć. Lecz tylko leciutko dotknął ją zębami.

Ach, aż zabrakło jej tchu w piersiach. Zaciśnięte w piąstki ręce oplotły mu kark i przyciągnęły ku spragnionym dziewczęcym ustom.

Ale on nie pozwalał się popędzać. Powoli, mądrze potęgował ich wspólne, słodkie doznania. To nie był pocałunek, to była raczej uwertura do wspaniałej, z rozmachem pomyślanej opery - dzieła wszystkich zmysłów.

Molly przymknęła oczy, ogarnęła ją rozkoszna niemoc. Nieważka, półświadoma, bierna, pozwalała się nieść fali rozbudzonych pragnień.

Podtrzymał jej głowę ramieniem. Drugie ramię zsunęło się w dół; objął ją w talii i chciał przyciągnąć do siebie, ale przeszkodziła mu dźwignia zmiany biegów. Molly, czując, jak wrzyna się jej w żołądek, westchnęła - nie z bólu jednak a ze zniecierpliwienia. Ta bariera wydawała się nie do przebycia.

Rand jednakże nie zrażał się tak łatwo. Sięgnął ręką w dół fotela i zmienił jego nachylenie. Zaraz potem jednym ruchem pociągnął ją ku sobie.

O, tak było znacznie lepiej. Mocniej objęła go za szyję. A później było już tylko całowanie, całowanie, całowanie.

Rand zsunął z jej włosów spinkę. Rozsypały się wspaniałą, bujną falą na ramiona i plecy dziewczyny. Zanurzył w nich z lubością ręce. Serce waliło mu w piersi jak kowalski młot. Poczuł, że już nad sobą nie panuje. Stał się niespokojny, jego głodne, chciwe usta wędrowały po całej twarzy, po czym znów wracały do tych cudownych, niewypowiedzianie rozkosznych warg.

Smakowała mu jak jasna cholera! Pragnął jej już tak mocno, tak gwałtownie - lecz wiedział, że trzeba tej żądzy skręcić kark. Pragnął jej od chwili, w której po raz pierwszy ujrzał te rozwiane włosy, te długie, zgrabne nogi, do których przywarła smagana wiatrem spódnica, jej rozmarzone oczy, w których odbijał się nadciągający sztorm. I od tamtej właśnie' chwili wiedział, że pcha go ku tej dziewczynie nie tylko potężna namiętność, żądza, pasja - ale także coś więcej.

Lecz czym to „coś więcej" było, tego już wiedzieć nie chciał. Nie chciał o tym myśleć od wielu już lat, od czasu ...

To wspomnienie wstrząsnęło nim. Raptownie podniósł głowę. Oderwał się od ust Molly, jakby go parzyły. Dyszał ciężko, próbując opanować ogarniające go coraz silniej pożądanie.

- My ... - słowa z trudem torowały sobie drogę przez ściśnięte wzruszeniem gardło. - Samochód ... nie jest najlepszym miejscem ... chcę być dla ciebie ...

Molly niechętnie podniosła ciężkie, senne powieki. Spojrzała na niego i w jednej chwili zrozumiała, co dzieje się w jego duszy. To przywróciło ją do rzeczywistości. Wyrwała się z jego ramion i usiadła prosto. Rozejrzała się dookoła.

O Boże - pomyślała - co się ze mną dzieje, co ja wyprawiam?" - Potarła dłońmi oczy i rozpalone skronie.

Po drugiej stronie ulicy, pod kościołem, zaczęli gromadzić się ludzie. Gdyby ktoś zobaczył ... Wzdrygnęła się, pokręciła głową, przerażona.

- O tak, kochany. Masz zupełną rację.

Rand uśmiechnął się do niej. Chcąc ukryć zażenowanie, zajęła się pedantycznym wygładzaniem spódnicy i poprawianiem włosów. Zgubiła jeden sandałek, pochyliła się więc, by poszukać go pod siedzeniem. Słyszała, jak wali jej serce. Spinka leżała na podłodze pomiędzy nogami Randa. Chciała zawiązać włosy z tyłu, ale on powstrzymał ją.

- Proszę, zostaw tak. Uwielbiam patrzeć na twoje włosy. Niech opadają swobodnie. Kiwnęła głową i spuściła oczy.

Rand ujął ją pod brodę i obrócił ku sobie.

- Nigdy cię nie zranię, Molly - powiedział pełnym emocji głosem. - Ale obiecajmy sobie, że żadne z nas nie będzie urządzać przed drugim jakichś cyrków. Widzisz, ja, tak samo jak i ty, wiem, że to wszystko stało się trochę za szybko. Spróbujmy więc to przyjąć takie, jakim jest. Przecież wszystko to dzieje się tylko pomiędzy tobą a mną, nikim innym. I jest wyłącznie naszą sprawą. To jest coś wyjątkowego.

- Może tak, a może ...

- Ależ z ciebie uparciuch - uśmiechnął się.

A Molly pomyślała sobie, że tylko ona potrafi ocenić, jak jest to wyjątkowe i niezwykłe. Tak długo, tak długo pieściła w sobie marzenia...

Jeździli bocznymi drogami, biegnącymi wzdłuż brzegu morza, i oglądali posiadłości stykające się z plażą. Pilnie wypatrywali znaków i tabliczek „Na sprzedaż". Jednak przez dwie godziny nie zauważyli nic ciekawego.

- Może ten twój przyjaciel z handlu nieruchomościami ...? - poddał Rand. - Co by było, gdybym do niego zadzwonił, powiedzmy, w niedzielę?

- Właściwie to ciotka już do niego dzwoniła. Dziś rano. Dowiadywała się, czy nie miałby czasu jutro. Patrząc na jej niechęć do załatwiania sprawy tą drogą, Rand uśmiechnął się do siebie.

- No i co powiedział?

- Cóż, dla Lee interes zawsze był najważniejszy. Będzie w domu przez całe popołudnie. No to umówmy się z nim na lunch. Zadzwonimy z restauracji, dobrze?

- Dobrze - zgodziła się Molly. - Zostawisz mnie w domu. Skoro będziesz miał agenta, to nie sądzę, żebym ci była potrzebna.

Pomyślała, że dobrze jej zrobi chwila samotności. Musi od niego odetchnąć. Musi nabrać dystansu. Mimo że starała się rozmawiać lekko i swobodnie, oboje wyczuwali rosnące między nimi napięcie. Poza tym Molly ani myślała spędzać choćby sekundy w towarzystwie Lee.

Rand wziął ją za rękę.

- Molly. - Tak?

- Pytałem cię, czy związek z Lee znaczył dla ciebie coś więcej. Nie odpowiedziałaś mi. Czy ten Lee ... ciągle się liczy? - czekał na odpowiedź, mrużąc oczy. Ze zdumieniem odkrył w swoim sercu zazdrość.

Molly uśmiechnęła się do siebie. Jego niezadowolenie było aż nazbyt widoczne. Postanowiła, że troszeczkę go uszczypnie.

- Nie, absolutnie nie. Chciałam tylko pokazać ciotce, że nie jestem jakąś tam cnotką, co ciągle siedzi w domu.

Rand parsknął swym niepohamowanym, donośnym śmiechem.

- Och, kochana moja. Zapewniam, zapewniam cię, że żadnemu facetowi taka myśl nawet by przez głowę nie przeszła. Ale poczekaj, aż poznasz moją matkę.

Zdziwiła się.

- Ja znam twoją matkę. Uważam, że jest czarującą.

- O tak, wiem, że się znacie. Ale nigdy nie widziałaś jej, kiedy ja kręcę się gdzieś w pobliżu. Zmienia się wtedy w nienasyconego smoka. Tropi młode kobiety w zasięgu mili i nie spocznie, zanim mi ich nie przedstawi. Jest niestrudzona w zastawianiu pułapek. Ileż to razy umawiała różne ślicznotki na randkę ze mną - za moimi plecami!

Nie powinna pytać. Nie powinna. A jednak spytała: - I co?

- I co? Ślicznotki okazywały się mężatkami z trójką dzieci. - Pokręcił głową, rozbawiony. - Biedna mama.

Rand jakoś nie zawracał sobie głowy telefonem do agenta. Zbyt dobrze było im ze sobą we dwoje. Chodzili szeroką, piaszczystą plażą, trzymając się za ręce i rozmawiając o tym i o owym.

Postanowili przysiąść na chwilę między wydmami. Znaleźli zaciszne miejsce; kępy ostrej, szablastej trawy szeleściły sucho w podmuchach wiatru. Przez niewielki prześwit mogli patrzeć na morze. Siedzieli wygodnie, oparci plecami o piaszczyste zbocze i objęci ramionami.

- Nie zimno ci? - Rand spojrzał na wpół odkryte nogi Molly. Na stopach miała tylko płytkie sandałki.

- Nie. Teraz już nie - przytuliła się do niego śmielej. - Jesteś lepszy niż koc. Rand szybko się zorientował, że Molly jest prawdziwie zafascynowana morzem. Zdumiała go jej

wiedza o historii żeglarstwa. Powiedział jej to.

- Wątpię, żeby mój dziadek wiedział tyle, co ty.

- Hmm, mam swoje powody, by się tym interesować.

- Powiedz mi.

- Nie, nie. To sprawa osobista. Nigdy tego nie mówiłam. Nikomu.

- Świetnie. Uwielbiam pierwszy poznawać sekrety.

- Będziesz się ze mnie śmiał.

- Daj spokój. Powiedz. Obiecuję, że nie będę. Spojrzała z powagą w jego wielkie, błękitne oczy.

- Jestem ...niepoprawnie wprost romantyczna - wyznała. Uśmiechnął się, ale nie wybuchnął śmiechem.

- Tak...? Molly wzięła głęboki oddech. Podciągnęła kolana i objęła je ramionami. Mówiła, patrząc na morze: - Kiedy byłam małą dziewczynką, marzyłam, że pewnego dnia na horyzoncie pojawi się statek. Przybije do naszych brzegów, a obcy żeglarz, wielki, silny i koniecznie bardzo przystojny porwie mnie na pokład. Będzie to statek piracki, na przykład czteromasztowy szkuner, albo stary płaskodenny jednomasztowiec, jak łodzie wikingów, którzy odkryli Amerykę na pięćset lat przed Kolumbem. W każdym razie postanowiłam, że o statkach będę wiedziała wszystko. I kiedy on przybędzie, zastanie mnie gotową. - Spojrzała na Randa. - Wiem, że to brzmi strasznie głupio. W moich marzeniach ja i on żeglujemy razem po pełnym, niebezpiecznym morzu, ramię w ramię. Widzisz, ja nigdy ani na chwilę nie straciłam gruntu pod nogami - dokończyła cicho.

Rand przez moment siedział spokojnie, a potem ryknął śmiechem. Śmiał się potężnie, głęboko, na całe gardło.

- A ja ... ja służę w marynarce! Molly zamarła.

- No to co? Czemu u licha sądzisz, że nadawałbyś się na żeglarza z moich marzeń? A poza tym przyrzekłeś, że nie będziesz się śmiał - rozeźliła się. Strąciła jego ramię, zerwała się na równe nogi. - Niech cię cholera weźmie!

- Nie, nie, wracaj! - krzyknął. W ostatniej chwili złapał ją za kostkę i ściągnął z powrotem na piasek. Molly broniła się zażarcie, kopała go w palce, wyrywała się. Nic nie pomogło.

- Posłuchaj, posłuchaj mnie! Molly! Uspokój się wreszcie i posłuchaj! Ani myślała. Walczyła dzielnie, ale on był przecież olbrzymem. Przycisnął ją do siebie i objął ciasno, unieruchamiając ręce.

- Kochana, proszę, uspokój się. Posłuchaj mnie choć przez chwilę.

- Po co? - Sapała gniewnie. Dosięgnęła dłońmi do jego ramion i wściekle wbiła w nie pazury.

- O cholera! - zawył. - Chcę ci powiedzieć, mała diablico, że choć znam cię niecałe dwa dni, już dla ciebie wariuję. A teraz jestem niestety bardzo, bardzo nieszczęśliwy.

Przestała się szamotać. Patrzyła mu prosto w oczy, czuła, że to, co powie, może być straszne. Bała się tego. Rand uśmiechnął się smutno.

- Posłuchaj mnie. Obawiam się, że nie będę mógł spełnić nadziei, jakie we mnie pokładasz. Aż jej się słabo zrobiło.

- Jesteś żonaty? - spytała gasnącym głosem.

- Nie, nie! Ja ... jestem pilotem.

- Co takiego?!

- Jestem pilotem. Służę w marynarce jako pilot. No, pilotuję samoloty - zdawała się nic nie rozumieć, więc puścił ją i wykonał dłonią ślizgowy ruch w powietrzu. Molly powiodła za nim wzrokiem. Rand dodał, zawstydzony: - Na łodziach za bardzo chorowałem. Byłem do niczego.

- Na statkach - poprawiła automatycznie. W głowie się jej to nie mieściło. To niemożliwe! Co on mówił? Że dla niej wariuje? ... Że cierpi na chorobę morską?...

- Ale twój ojciec ... i twój dziadek ... Obaj byli przecież żeglarzami. Wzruszył ramionami.

- Cóż, jestem wyrzutkiem. Jeśli chcesz wiedzieć, to sprawiłem im obu wielkie rozczarowanie. Kiedy byłem mały, próbowałem pływać - zawsze z opłakanym skutkiem. Rodzina w końcu zdała sobie sprawę, że nic z tego nie będzie. Gdy miałem szesnaście lat, zaczęli mnie posyłać na lotnisko, gdzie brałem lekcje pilotowania. Ojciec dał mi spokój ostatecznie, kiedy ukończyłem szkołę z tytułem inżyniera lotnictwa.

- Nie wierzę - roześmiała się nerwowo i potrząsnęła głową.

- Kochana moja, a czy nie mogłabyś odrobinę zmienić swoich marzeń? Tylko trochę. Posłuchaj, powiedzmy, że ten przystojny bohater przybywa po ciebie ... prosto z nieba? - perswadował. Znów sięgnął do jej włosów i odgarnął je z czoła. - Bo widzisz... ja bardzo chciałbym okazać się tym twoim bohaterem.

Szukała w jego oczach błysku kpiny, ale nie było w nich nic takiego.

- No, zobaczymy - mruknęła. - Postaram się.

- Tak, postaraj się - uśmiechnął się do mej. - Ja ze swojej strony obiecuję, że zrobię wszystko, żeby ci w tym pomóc.

Pocałował ją - śmiało, namiętnie. Jego wargi były soczyste, jędrne, z początku nieco chłodne, lecz zaraz rozgrzały się w palącym słońcu pożądania. Ssał zuchwale jej dolną wargę, szczypał ją zębami, odnajdywał welwetową soczystość jej języka. Ach, jakże ją podniecał! Oparła mu dłonie na piersi; jej palce to rozwierały się, to zaciskały, szarpiąc lekko miękki, wełniany sweter.

Nie mógł już nad sobą zapanować. Jej ruchy były tak kuszące! W jednej chwili przegiął ją w tył i złożył na stromym zboczu wydmy. Nachylił się nad nią, spojrzał jej w twarz. Usta miała rozchylone; wilgotne, długie rzęsy rzucały na policzki delikatne cienie. Wiedział, że mógłby wziąć ją tu, natychmiast; w samym środku dnia. Czuł rosnącą gwałtownie żądzę; była niczym nieposkromiona głodna bestia, rzucająca się niespokojnie w swym legowisku. Czegoś podobnego nie zaznał nigdy dotąd. Do tej pory zawsze panował nad swymi miłosnymi odruchami, świadomie wzniecał je •i podsycał. Ale teraz było zupełnie inaczej. Ciało przestało poddawać się jego woli, zaczęło się rządzić swoimi własnymi prawami, groziło czymś nieobliczalnym. Rand nie mógł rozewrzeć ramion, w których trzymał tę uroczą kobietę - tak jak nie można zatrzymać bicia swego serca.

Słyszał swój ciężki oddech, całował twarz Molly, pił ze źródła jej ust miód rozkoszy. Nie był w stanie się od niej oderwać. Raz po raz mówił sobie, że to już ostatni pocałunek. I znów ją całował.

Wsunął rękę - nie, to ona sama, kierowana niepojętym instynktem, wykonała ten ruch - pod sweter dziewczyny i natychmiast zapomniał o całym świecie. Wśród gładkiego jedwabiu i szorstkich koronek na jej piersi palce odnalazły twardy i gorący guziczek sutka. Szybko nakrył go skuloną dłonią. Bał się, że go straci.

Dłoń Molly wsunęła się pod kołnierzyk Randa. Ostre paznokcie przesunęły się w dół po kręgosłupie. Rand, zaskoczony, aż zesztywniał. Przeniknął go elektryzujący dreszcz. Drżąc konwulsyjnie, utopił twarz w jej włosach. Oddychał jak ryba wyrzucona na piasek.

Molly poruszyła się, by zmienić pozycję. Powstrzymał ją, ściskając mocno. Szepnęła mu coś do ucha - jego imię? Położył jej palec na ustach.

- Nie, kochana ... proszę ... daj mi jedną chwilkę - szepnął.

Niechętnie zdjął dłoń z jej piersi. Wodził nią pod swetrem powoli, jakby z żalem. W końcu uniósł głowę i spojrzał dziewczynie w oczy. Były zamglone, na wpół przymknięte; ale kiedy podniosła powieki, zrozumiał jej tęsknotę i pragnienie.

Leżała nieruchoma.

- O Boże! - przeraził się. - Kochanie moje, zrobiłem ci krzywdę?

Zatrzepotała rzęsami; zobaczyła nad sobą jego oczy i, równie niebieskie jak one, niebo. Lekko uniosła głowę i przytuliła się do jego policzka.

- Nie - powiedziała cicho i westchnęła. To, co przeżywała w jego ramionach, było najcudowniejsze na świecie. Błogosławiła gwałtowność, na jaką przez chwilę sobie pozwolił.

Dziś po raz pierwszy w życiu czuła, że sprosta wyzwaniu tego mężczyzny. Czuła się prawdziwą kobietą - i czuła się z tego dumna. Uśmiechnęła się do Randa.

- Nie, nie zrobiłeś mi krzywdy - szepnęła. - Po prostu czuję się teraz dorosła.

Rand zamyślił się. Zmarszczył czoło, oczy mu się zachmurzyły. Podniósł głowę i zapatrzył się daleko w morze, aż po rozmazaną linię horyzontu.

- Powiedziałaś mi, że nigdy ani na chwilę nie straciłaś gruntu pod nogami. Molly, czy to znaczy - zawahał się - ... że jesteś dziewicą?

- Tak.

Był zaskoczony. Molly spojrzała na niego łagodnie.

- Tak. I nie zamierzam przepraszać ani usprawiedliwiać się, nic z tych rzeczy. Gram zawsze w otwarte karty. Nie oszczędzam się, nie czekam na jakąś wyjątkową chwilę. Jestem po prostu bardzo wybredna. I tylko o to chodzi. - Wzruszyła ramionami. - Po prostu do tej pory nie spotkałam nikogo, kogo pragnęłabym wystarczająco mocno.

Rand wstrzymał oddech. Sam się zdziwił, że jej wyznanie sprawiło mu taką przyjemność. Lecz zaraz uciekł od tej myśli. Boże, co się z nim dzieje? Zawsze uważał, że dziewice przynoszą same kłopoty. Były przekleństwem, plagą, której należało się strzec. A jednak Molly obudziła w nim nowe, nieznane do tej pory uczcie: pragnienie bycia z nią na zawsze, chronienia jej, dbania o nią. Wątpił, czy byłaby tym zachwycona. Zbyt była niezależna ta jego Molly.

Ta jego Molly" - powtórzył w myśli. Spodobało mu się.

- Mogę zapytać, dlaczego?

- Nie. Ostatecznie nic ci do tego. To moja sprawa.

- Nie złość się, Molly. Przecież jeszcze przed chwilą całowałem cię, więc ta także i moja sprawa. A nie było to jakieś zwykłe buzi. Takie pocałunki nie kończą się tak po prostu. One coś otwierają. Wiesz o tym.

Teraz ona patrzyła w dal, zamyślona. Po dłuższej chwili powiedziała cicho:

- Kiedy szłam do szkoły, wydawało mi się, że będę mogła poznać tam coś więcej niż dzieje żeglarstwa. Że będę mogła ... Rand, proszę cię, usiądź.

Nie chciał jej wypuścić. Potoczyli się na następny piaszczysty wzgórek, wreszcie oparli się o zbocze.

- Ale się nie dowiedziałaś. - Nie.

Siedząc pochyliła się w przód. Puścił ją.

- Posłuchaj. To jest coś, czego nigdy nikomu nie mówiłam. Nawet ciotce Jo.

Rand przyglądał się jej profilowi. Siedziała cicho, zapatrzona gdzieś poza horyzont. Milczała. On także nic nie mówił. Nie chciał jej płoszyć. Gdy przemówiła, jej głos przepełniony był smutkiem.

- Jedna z moich sióstr na drugim roku studiów zaszła w ciążę. Nic nikomu nie powiedziała. Zdecydowała się na aborcję.

Zadrżała, więc objął ją i przytulił. Czuł, że trudno jej było mówić.

- Domyślam się, przez co przeszła - powiedział ze współczuciem. - Była bardzo młoda i bardzo się bała.

Wtuliła twarz w jego ramię i mocno zacisnęła oczy.

- Tak. A później... zaczęły się komplikacje. Efekt jest taki, że dziś już nie może mieć dzieci. Jak na ironię poślubiła człowieka, który obarczony jest dziećmi ze swego poprzedniego związku.

- Kochanie, w kontroli urodzin coraz częściej stosuje się nowocześniejsze i bezpieczniejsze środki...

- Wiem, wiem. Ale chcę ci powiedzieć, dlaczego pozostałam dziewicą. Rand zamilkł.

- Siostra ... Mało brakowało, a ona by umarła. Kiedy jej stan był bardzo ciężki, klinika wezwała mnie, bo w karcie przyjęć moje imię figurowało jako najbliższa rodzina. Przy wyjeździe musiałam okłamać ciotkę. Przez trzy dni siedziałam przy łóżku majaczącej kobiety; ona nie zdawała sobie sprawy, co mówi. A mówiła rzeczy straszne. Moja piękna siostra, której przez całe życie zazdrościłam, prowadziła życie ... nazwijmy je swobodnym. Od łóżka do łóżka, prawie nie robiło jej różnicy, z kim. Zaczęła bardzo wcześnie. I jak się to skończyło? Momentami wracała do przytomności, a wtedy popadała w czarną rozpacz. W kółko powtarzała, że jest pusta, pusta. Także emocjonalnie.

Zrozumiałam, że nigdy nie mogłabym żyć tak jak ona. I od tamtego czasu postanowiłam, że będę cierpliwie czekała na kogoś, kto mnie naprawdę pokocha jeszcze zanim pójdę z nim do łóżka. - Wzruszyła ramionami. - I, jak ci już mówiłam, nikogo takiego nie znalazłam.

Potężna fala uczuć wezbrała w sercu Randa. Pragnienie zdobycia Molly było w nim teraz jeszcze silniejsze niż wówczas, gdy ją ujrzał. Ale czy zdoła w sobie uśpić tę trującą myśl o przeszłości? Kiedyś już myślał o tym, aby się ustabilizować, o własnej rodzinie i domu - ale to było dawno temu. Czy zdobędzie się na to jeszcze raz? Od tamtego czasu nie spotkał w swoim życiu kobiety takiej, jak ta dziewczyna.

- Molly. Musimy porozmawiać poważnie. Położyła mu palec na ustach.

- Posłuchaj mnie. Chcę, żebyś wiedział. Nie myślę w tej chwili o jakimś stałym związku. Żadnych zobowiązań. Mam mnóstwo obowiązków i własnych zmartwień.

Rand zdumiał się. O czym ona mówi? To on zawsze uciekał od zobowiązań, wymyślał nieprawdopodobne historie, żeby nie dać się złapać i żywcem zakopać na całe lata, życie może. Ale teraz poczuł się tak, jakby ziemia usunęła mu się spod nóg. O nie! Tego nie można tak zostawić.

- Teraz ty mnie posłuchaj. Chcę ... - urwał raptownie. No właśnie: czego chciał? Pogładziła go pieszczotliwie po policzku.

- Zaczekaj. Dajmy sobie trochę więcej czasu. A gdy nadejdzie moment, że będziemy się kochać - będziemy do tego przygotowani, będziemy tego pragnąć nie tylko ciałem, ale i całą duszą.

Patrzył na nią uważnie, starał się odczytać jej myśli, ale bez skutku. Wiedział tylko dwie rzeczy: że bardzo jej pragnie i że w głowie wszystko mu się miesza. Westchnął i podniósł się. Pociągnął ją za sobą.

- No dobrze. Na razie starczy. A teraz zbieramy się.


Rozdział 5

Przenosiny odbyły się szybko i sprawnie. Do zachodu słońca wszystkie rzeczy Randa znalazły się w sypialni na parterze.

Wieczorem, przy kolacji, ciotka Jo była pełna entuzjazmu. Widząc, jak trzeci już raz namawia Randa na dokładkę, Molly pomyślała, że albo ciotka wypiła dziś wieczór nie jedną, a dwie szklaneczki burbona, albo po prostu cieszy się, że w ich domu znów mieszka mężczyzna. Jeśli rzeczywiście był to powód, Molly musiała przyznać, że doskonale ją rozumie. Atmosfera w domu zmieniła się całkowicie. Obie z ciotką były podniecone - z tym, że odczuwały to zupełnie różnie: ciotka Jo była w siódmym niebie, a Molly gnębiła straszliwa niepewność. Po kolacji przeszli do salonu, gdzie ciotka podała kawę.

- W sobotni wieczór - odezwał się Rand - w Klubie Oficerskim urządzają tańce. Poszłabyś?

- O, to świetny pomysł - odparła za Molly ciotka. - Będziesz miała okazję pokazać się w nowej sukni, kochanie.

Molly spojrzała na nią znacząco.

- Ciociu, myślę, że znajdzie się jeszcze coś w mojej szafie. - Uśmiechnęła się do Randa. - Dziękuję. Pójdę z prawdziwą przyjemnością.

Ale ciotka uparła się.

- Nie, nie. Musisz mieć nową sukienkę. Ani słowa więcej.

Rand zainteresował się tym problemem, lecz żadna z kobiet nie uważała za stosowne go oświecić. Ciotka zmieniła temat.

- Jak tam poszukiwania domu? Widzieliście się z Lee?

- Potrzeba nam znacznie więcej niż jeden dzień, ciociu. A z Lee się nie widzieliśmy.

- Ach tak?

Nie zabrzmiało to, jakby ciotka była specjalnie zdziwiona. Molly pomyślała, że starsza pani wszystkiego się pewnie domyśla; widocznie to, że się z Randem całowali, nietrudno było po nich zauważyć.

- A tak. Rand chciał obejrzeć możliwie najwięcej domów, zanim się zdecyduje, w którym zamieszka. A może ty o czymś słyszałaś, ciociu? - spytała i zaraz wyjaśniła Randowi: - Klienci ciotki zazwyczaj interesują się wszystkim, co się dzieje dookoła. Nieraz już słyszałyśmy o rozmaitych wyprzedażach i przeprowadzkach. Można by spróbować tą drogą ... Często ceny negocjowane półoficjalnie i po znajomości są znacznie przystępniejsze.

Ale ciotka podniosła się ze swego miejsca.

- Moi drodzy, chyba już pójdę się położyć. Jestem zmęczona. Posprzątacie, dobrze?

- Ciociu, nie skończyłaś nawet kawy...

- Nie, nie. Nie będę mogła zasnąć.

Rand podniósł się i pocałował Jo w policzek.

- Dobranoc, ciociu Jo.

Ciotka wyszła z pokoju, bardzo zadowolona, a on odprowadził ją wzrokiem.

Zostali sami.

Rand chrząknął i usiadł.

- Co to było? Zdaje się, że macie różne zdania na temat tej sukni na sobotę wieczór. O co chodzi? Molly roześmiała się.

- Jak wiesz, mam trzy starsze siostry, a żadna z nich nie może znieść nawet myśli o tym, że będą nosiły suknie - o zgrozo - z poprzedniego sezonu. Więc wszystko oddają mnie. Muszę powiedzieć, że mam szczęście. Na górze mam całą szafę zawaloną ciuchami. Ale ciotka zaczęła się nagle na nie krzywić. Czuje się dotknięta tym, że noszę rzeczy z drugiej ręki.

- A ty nie?

- Nie - spuściła oczy. - Przynajmniej tak mi się wydaje. Zawsze zazdrościłam siostrom urody i ... wolności, ale to minęło. To nie są jakieś stare, kompletnie znoszone łachy. To wspaniałe i eleganckie toalety, wykorzystane wszystkiego dwa, może trzy razy. Dlaczego miałabym się obrażać? Że ktoś jest dla mnie dobry?

Chciała już skończyć ten temat. Rand kiwnął głową, że rozumie, ale w głębi ducha powątpiewał w to, co mówiła. Dostrzegł w jej oczach nieznaczną iskierkę żalu. Głośno deklarowana wdzięczność dla sióstr była dla niej widocznie czymś na kształt obowiązku. Wzięła go na siebie, bo cóż innego mogła zrobić? On sam nigdy nie musiał żyć w czyimś cieniu. Nigdy nie czuł się do kogokolwiek porównywany.

Pili kawę w milczeniu. Oboje nasłuchiwali dyskretnych odgłosów na piętrze. Odkręcona woda w łazience. Skrzypnięcie drzwi szafy przy otwieraniu, potem jeszcze jedno - drzwi zamknęły się. Szuranie kapciami w sypialni.

Rand i Molly unikali patrzenia na siebie. Skoro tylko ich oczy spotykały się, zbyt niebezpiecznie odczuwali swoją bliskość. Byli sami. Czuli swą obecność każdym nerwem, każdym skrawkiem skóry. Nie tylko obecność - czuli wręcz chciwość, nienasycenie sobą.

Na górze wszystko w końcu ucichło. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszeli, było trzaskanie ognia w kominku.

Rand miękkim, kocim ruchem zsunął się z fotela, pochylił się nad dziewczyną i wziął ją na ręce. Po chwili siedzieli już razem. Kołysał ją lekko w ramionach, a ona przytulała się do jego atletycznej piersi. Jakiś czas nic nie mówili. Wreszcie Rand ujął ją pod brodę i, patrząc prosto w oczy, wyszeptał:

- Molly, Molly. Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, krew się we mnie zagotowała. Było ci bardzo ładnie w tym, co miałaś na sobie. Potrafisz być elegancka. Jestem pewien, że niewiele tu zależy od ciuchów. Poruszasz się tak ... Och, Molly, twoje ruchy są najbardziej ekscytującą rzeczą na świecie. Jesteś cudowna, cudowna. Nieprawdopodobnie wprost kobieca, uwodzicielska, pociągająca. - Uśmiechnął się lekko. - Powiedziałbym: seksy jak jasna cholera, ale zaraz się oburzysz, a może nawet zdzielisz mnie w pysk.

- Nie, nie zdzielę cię w pysk - zapewniła ze śmiechem. Zabawna była ta jego żołnierska rezolucja. Ośmielony, mówił dalej:

- Jest w tobie coś niezwykłego, coś bardzo zmysłowego, coś, co twoje ciało wyraża każdym ruchem. Czy chcesz, czy nie chcesz, i tak nie da się tego ukryć. W tobie jest jakaś energia, jakaś pasja. Bardzo chciałbym być tym, który tę pasję rozbudzi. Powiedz mi, czy działam przynajmniej w dobrym kierunku? - Nie czekając na odpowiedź, pocałował ją. W mgnieniu oka opanował jej usta i język - i nie mogła mu nic odrzec.

Drżała na całym ciele, od stóp do głów przebiegał ją rozkoszny dreszcz, zrodzony gdzieś w najtajniejszych zakątkach jej zakochanego serca. Czuła niewypowiedzianą radość i szczęście. Czy było to bezpieczne, czy nie - czekała na to przez cały wieczór. Przesunęła się nieco na jego kolanach, tak, by móc objąć go za szyję. Mocniej przycisnął ją do swych bioder.

O tak, miał całkowitą rację - przemknęło Molly przez głowę. Była w niej pasja, pasja silniejsza niż sama mogła się tego spodziewać. Zaniknęła oczy, skupiając się wyłącznie na tym, co czuła. Jego usta były świeże i wonne jak zapach dzikich ziół. Głaskała jego stromy, wypukły tors. Zaplątała palce w gęste włosy, tuliła do siebie jego głowę, żądała jego ust.

Ale Rand oderwał się od jej warg. Zaczął całować jej szyję, ramiona, kark i uszy. Podniósł rękę, którą obejmował ją w pasie, i nakrył dłonią jej pierś. Poruszał palcami leciutko, wybijając subtelnymi uderzeniami swoisty rytm. Obawiała się, że na tym zamierza poprzestać. Wygięła plecy w łuk i jęknęła cichutko, obracając się lekko w taki sposób, by mógł ująć jej pierś pewniej. Jakże tego pragnęła!

To było cudowne, cudowne. Rand szukał jej ust, nie dała mu błądzić. Całowali się, aż zabrakło im tchu. Przytulili się policzkami, obejmując z całych sił. Rand spojrzał dziewczynie głęboko w oczy. Jego pożądanie było tak wściekłe, że aż ją to przeraziło.

- Pragnę cię, wiesz o tym. Kochana moja, pragnę cię teraz. Chodźmy do mojego pokoju. Molly uzmysłowiła sobie, gdzie się znajdują. Usiadła prosto, mrużąc oczy od światła, choć przecież było ono łagodne.

- Nie, nie ... nie tutaj - powiedziała słabo; ledwie mogła rozpoznać swój własny głos. Rand westchnął i oparł czoło o jej ramię. Powiedział ze smutkiem:

- Obawiałem się, że właśnie to od ciebie usłyszę.

- Och, Rand - szepnęła z żalem - wiesz przecież, że nie możemy. Gdyby ciotka zeszła na dół ... Drżącą ręką pogładził jej włosy.

- Wiem, kochana, wiem - mówił cicho - wiem doskonale. Ja sam zresztą ... Nie myśl, że nie mam skrupułów ... żeby kochać się z tobą w domu twojej ciotki. Cholera! - powiedział głośniej. -

Powinienem był zatrzymać ten pokój w motelu!

Uśmiechnął się smutno. Molly powiodła palcami po jego gorzko zaciśniętych wargach.

- Cii... To moja wina. Pewnie myślisz, że specjalnie cię drażnię.

Pokręcił przecząco głową. Wstali i stanęli blisko siebie, lecz nie dotykali się. Rand nabrał powietrza w płuca i odetchnął głęboko, potem jeszcze raz, żeby się uspokoić. Wsadził ręce do kieszeni, tak na wszelki wypadek, gdyby znów miały pobiec do niej.

- Nie, nie myślę tak. To raczej moja wina. - Spuścił lekko głowę. - Wiem, że jestem w gorącej wodzie kąpany. Powinienem częściej używać głowy. To przecież nie miejsce ni pora ... - głos mu zadrżał - ale przysięgam ci, że kiedyś znajdziemy i jedno, i drugie. I będę się z tobą kochał. Pragnę cię z całych sił.

Molly nie mogła się powstrzymać, coś pchało ją w jego ramiona tak potężnie, że nie sposób było się temu przeciwstawić. Kolana ugięły się pod nią, zachwiała się i byłaby chyba upadła, ale Rand złapał ją i podtrzymał. Ich usta jakby się wzajem przyciągały. Zbliżyły się do siebie ...

- Molly - szepnął rozpaczliwie Rand, głos miał ochrypły od wezbranego, drapieżnego pożądania. O Boże, o Boże, co się dzieje?! Nie mogła, nie była w stanie się od niego oderwać.

- Ja...

Uciekła na górę.

W czwartek Rand czekał na nią przed muzeum, by odwieźć do domu. W drzwiach stała już ciotka Jo.

- A, tu jesteście! - powiedziała mrużąc oczy.

- A tak. Tu.

Starsza pani zagradzała przejście, stali więc oboje i czekali, aż się przesunie.

- No to czemu nie wchodzicie? Obiad już dawno na stole. - Ani na krok jednak nie ruszała się z miejsca. Trwało to chwilę. Ciotka trzymała ich na dworze, mrużąc oczy i uśmiechając się pod nosem, jakby złapała ich na gorącym uczynku.

- Czy znalazłaś dla siebie jakąś suknię, kochanie? - Odwróciła się w końcu.

- Owszem - Molly, zniecierpliwiona, kiwnęła głową. - Wyszłam na zakupy w porze lunchu. Nie musiałaś posyłać po mnie Randa. - Rand, poza gorącym całusem na powitanie, przywiózł dla niej wiadomość od ciotki: „Bez nowej sukni nie pokazuj mi się w domu". Agata, sekretarka, nie mogła się na niego napatrzeć. Molly już widziała oczami wyobraźni jutrzejszy wybuch nieposkromionej, babskiej ciekawości.

- Dzisiaj już czwartek - broniła się ciotka. - Ktoś musiał cię przypilnować. No, gdzie ją masz?

- Nie, nie mam jej na sobie. - Molly postanowiła zmienić temat. - Pomóc ci w kuchni? Rozmowa przy obiedzie była pogodna i raczej błaha. Przy deserze Molly spytała Randa, czy może wypatrzył jakiś dom dla siebie. Pokręcił głową.

- Nie. Ale dzwoniłem do twojego przyjaciela z agencji. Powiedzieli mi, że wyjechał gdzieś w interesach i że wróci dopiero w poniedziałek.

- Spokojna głowa. Lee na pewno ma coś w zanadrzu. W tym przynajmniej jest dobry. Ciotka Jo patrzyła uważnie to na jedno, to na drugie. Wtrąciła się w końcu:

- Mógłbyś kupić ten dom, Rand. Nie stoi na plaży i po prawdzie wygląda trochę jak stajnia, ale z okien na piętrze rozciąga się piękny widok na ocean.

Mało brakowało, a Molly udławiłaby się ciastem. Była zdumiona.

- Ten dom ...? - poruszyła bezgłośnie ustami.

Rand uśmiechnął się z zakłopotaniem; mimo wszystko nie zrobiło to na nim aż takiego wrażenia.

- Może lepiej zacznę od czegoś mniejszego, ciociu. Ile sypialni jest w twoim domu?

- Dziewięć, jeśli liczyć pokoje dla służby na poddaszu. Wcale już tam nie zaglądamy.

- Kupić ten dom? - Molly dopiero teraz mogła powtórzyć na głos ofertę ciotki. - Ciociu, przecież to dom rodzinny! Zawsze mi mówiłaś, że nie sprzedamy go nigdy!

- No ... owszem. Tak mówiłam. Ale pomyślałam sobie ostatnio, że mniejsze mieszkanie byłoby łatwiej utrzymać. No i byłoby tańsze.

Oszołomiona Molly odłożyła widelczyk i patrzyła na ciotkę w milczeniu.

Ta zaś mówiła dalej:

- Sama nie wiem, dlaczego twój ojciec męczył się z tym domem tyle lat. Powinien był go sprzedać jak tylko zaczęto tu budować motele i sklepy.

- No dobrze, a ... a co z Madeline? I z Louise, i z Michelle?

- Madeline? - cicho spytał Rand. Przez dłuższą chwilę nie odzywał się wcale i kobiety jakby o nim zapomniały.

Nie, to niemożliwe" - pomyślał. Na świecie jest wiele kobiet o imieniu Madeline. Ale ... związki z jego rodziną?!...

- To moje siostry - wyjaśniła Molly, cały czas patrząc na ciotkę. - Mówiłam ci... Wszystkie są mężatkami.

- Znałem kiedyś pewną Madeline z tych okolic. A twoja siostra? Jak się teraz nazywa?

- Bryant.

Rand odetchnął z ulgą i opadł na oparcie krzesła. Ale ciotka Jo powiedziała:

- Nie, nie. Chyba Gibson. No bo nie Conners. To już dawno przebrzmiała historia.

- Masz rację - potwierdziła Molly. - Bryant był jej drugim mężem. - Zwróciła się do Randa z wyjaśnieniem: - Madeline przebiera w mężach jak w ulęgałkach.

Pociemniało mu w oczach. O Boże, to była ta sama Madeline!

- Czy siostry często bywają w domu? Ciotka prychnęła lekceważąco.

- One? Nigdy nie mają czasu.

Przynajmniej to jest pocieszające" - pomyślał Rand, przyglądając się obydwu zaprzątniętym innymi sprawami kobietom. Zastanawiał się, jak ma im o tym powiedzieć. Wspomnieć niby przypadkiem i od niechcenia? Coś w rodzaju: „A propos. Znam Madeline Conners"? Powiedzieć im obu, czy też może poczekać, aż zostanie z Molly sam na sam? Nie mógł się zdecydować.

Znajomość z Molly była obiecująca, bardzo obiecująca ... Pamiętał żal w jej oczach, kiedy mówiła o ciuchach, które nosi po siostrach. Żyła w ich cieniu. A gdyby teraz, po tym wszystkim, co udało mu się zrobić, wycofała się, odrzuciła go, odgrodziła się murem nieprzystępności? Przymknął oczy. Tak, na pewno to zrobi, jeśli powie jej o Madeline.

Nie, w ogóle jej o tym nie powie - zdecydował. Madeline, dla której szalał, dla której tracił rozum tyle już lat temu, zdążyła już zmienić dwóch mężów. Nie odwiedzała domu, a jeśli nawet, to szansa, że go pamięta, była żadna. A on usunął ją ze swego serca i swej pamięci. Madeline Conners Bryant - Jakaśtam była dla niego nikim. Liczyła się tylko Molly.

Wybiegł myślą naprzód. Ciotka pójdzie do siebie, na górę, a on zdejmie z Molly ten żakiet, który tak pozbawia ją wdzięku, wyjmie jej z włosów spinkę, by rozsypały się na ramiona i zacznie całować jej piękne, cudnie zarysowane usta. Nie, nie ma na świecie wspomnienia, które mogłoby się równać z kobietą tak wspaniałą jak ona.

Tych kilka dni, które spędził wraz z Molly, były najszczęśliwszymi dniami w jego życiu. Opowiadali sobie o wszystkim, o dzieciństwie, szkole, o sobie samych, pragnęli powiedzieć sobie jak najwięcej, jakby się spieszyli. Jakby lecieli gdzieś na złamanie karku. Jakby od środka pożerał ich jakiś wielki ogień, żar, który może pochłonąć wszystko.

Późne godziny dnia, kiedy ciotka szła na górę i w całym domu zapadała cisza, były dla Randa sprawdzianem, ciężką próbą, wręcz torturą'. Ale znosił ją cierpliwie. Te wieczory kończyły się zawsze tak, jak tylko mogły się kończyć: wspólnym „dobranoc", szeptanym rozpalonymi ustami u stóp schodów.

Nie mógł utrzymać rąk z dala od Molly. Dotykanie jej było jakimś nałogiem, jakimś wewnętrznym przymusem, któremu był poddany. Nie potrafił z tym walczyć. Próbował więc przynajmniej robić to jak najłagodniej, by nie dolewać oliwy do ognia, i tak już piekielnego. Nic nie pomagało. Sam zarys jej ust, zapach jej skóry i włosów wystarczał, żeby Rand czuł się tak, jakby pływał w cudownym, pełnym księżycowego światła jeziorze.

Właśnie poprawiła się na krześle i Rand spostrzegł krótkotrwały ruch stromej linii jej piersi. Natychmiast przypomniał sobie ich słodki ciężar i pełnię. Znów przymknął oczy. Całą siłą woli zmusił się, by o tym nie myśleć. Specjalnie przyjął pozycję dość niewygodną - może dzięki temu szybciej wróci do rzeczywistości.

- Molly, zrozum - przekonywała ciotka. - Cały dom należeć będzie do ciebie, tylko do ciebie. Dziewczęta wiedzą o tym. Dawno już z nimi rozmawiałam. Wszystkie się na to zgodziły. To ty zostałaś tu i mieszkasz ze mną, one wyfrunęły z gniazdka. To ty straciłaś z nich wszystkich najwięcej.

- Ciociu, mówiłam ci już ...

- Wiem, wiem - starsza pani zamachała niecierpliwie ręką. - Wybrałaś to. A skoro tak, to teraz już wyboru nie masz. Dom jest także twój, nie ma co do tego dwóch zdań. Chcę więc znać twoją opinię: sprzedać go czy nie?

- Nie wiem - Molly bezradnie kręciła głową.

- Może podejmiesz decyzję, jeśli ci powiem, że ostatnia oferta, jaką odrzuciłam, opiewała na pół miliona.

- O, można by z pewnością dostać za niego więcej - wtrącił się Rand.

- Pół miliona dolarów? - „O Boże - pomyślała Molly - ależ to fura pieniędzy! Ależ to ..."

- Przecież na razie tylko się zastanawiamy - powiedziała ciotka. Ukroiła jeszcze ciasta i włożyła Randowi na talerz.

- Ja dzię ... - zaczął, ale nikt na niego nie zwrócił uwagi. Wzruszył więc ramionami i chwycił za widelczyk.

Molly miała mętlik w głowie. Jasne, że ciotka chciała wysondować nastroje. I tylko to. Nigdy nie sprzedałaby domu. Molly zbyt często słyszała zaklinanie się ciotki. Nie, nie można o tym myśleć poważnie.

- Kolacja była wspaniała, ciociu - powiedziała głosem cichym i spokojnym, ściągając na siebie badawcze spojrzenie Jo.

Może lepiej byłoby nosić się w czerni? Molly kręciła się przed lustrem i oglądała swą nową suknię. Kiedy zobaczyła ją w sklepie, pragnienie posiadania okazało się silniejsze niż wszystkie jej kolorystyczne uprzedzenia. Złote muślinowe fałdy, nakładając się na siebie, zbiegały się w pasie, podkreślając wdzięczną i gibką kibić. Dalej w górę złoto bladło, przechodząc w jasne lśnienie stanika i białych już niemal ramiączek, wciętych tak szeroko, by odsłaniały ramiona. Barwy te skojarzone z blond włosami którejkolwiek z sióstr Molly, straciłyby na wyrazistości. Ale w jej przypadku suknia, leżąca zresztą na niej jak ulał, wydobywała z jej włosów zupełnie nowy odcień: odcień starego czerwonego złota. Tony te w połączeniu z morelową skórą Molly i jej ciemnymi, przydymionymi oczami tworzyły dyskretny, a przez to wspaniały konsonans.

Dziewczyna ułożyła włosy: z jednej strony zaczesała je do tyłu i upięła, reszcie zaś pozwoliła opadać swobodnie na ramiona, tak, jak to lubił Rand.

Raz jeszcze przejrzała się w lustrze. Wyglądała elegancko, ale naturalnie, nawet z pewną dozą nonszalancji. Wydobyła flakonik perfum, których nigdy dotąd nie używała. Były specjalnym dodatkiem do tej właśnie sukni. Jeszcze tylko delikatny jak mgiełka szal na ramiona oraz złota, balowa torebka. - i wyszła z pokoju, gasząc za sobą światło.

Rand czekał u stóp schodów. Nawet stąd, z góry, wyglądał na bardzo rosłego. Miał na sobie galowy mundur: ciemne, zaprasowane w nienaganny kant spodnie, biała bluza z epoletami i czarny krawat. Białą czapkę ze złotym otokiem i lśniącym, czarnym daszkiem trzymał regulaminowo wetkniętą pod ramię.

Zatrzymała się, czekała, co on zrobi. Zdała sobie sprawę, że przez cały wieczór będzie jej przeszkadzał ten fatalny brak doświadczenia. Mundur Randa przyciągał ją i dodawał jej sił. Rand był w nim wcieleniem męskiej pewności siebie, która trochę ją jednak przerażała.

Usłyszał ją, odwrócił się - i znieruchomiał, zaskoczony. Przyglądał się jej w niemym zachwycie. Przez długą chwilę nie odzywał się ani słowem. Wziął czapkę w rękę i podał jej dłoń.

Jego oczy mówiły wszystko. Zrozumiała, jak bardzo był pod wrażeniem jej urody. I zaraz kolana zrobiły się jej miękkie jak z waty. Ledwo mogła pokonać tych ostatnich kilka stopni. Wreszcie stanęła przed nim. Chwycił ją za rękę.

- Jesteś bardzo piękna - nachylił się do niej lekko i rzekł głosem drżącym z emocji.

- Dziękuję - uśmiechnęła się. Jej uśmiech ośmielił ich oboje.

- Czy zrujnowałbym twą kunsztowną elegancję, gdybym pozwolił sobie na całusa?

- Sądzę, że nie.

Wziął ją w ramiona, ostrożnie i bardzo powoli. Starała się w tej chwili pamiętać, by nie zamykać oczu. Chciała go widzieć. Pocałował ją leciutko, z tą swoją niezrównaną subtelnością. Och, był wspaniały. Potem odchylił się i patrzył jej w oczy. Uśmiechnął się, włożył czapkę. Wolnymi już teraz rękami chwycił wpół i zestawił z ostatniego stopnia, zataczając jej rozwianą suknią półkole w powietrzu. Przytulił do piersi.

- No, no. Widzę, że jesteście już gotowi do wyjścia - rozległ się nad nimi głos ciotki Jo. Dzięki Bogu ciotka miała zwyczaj odzywać się, zanim pojawiła się w drzwiach. Molly szybko doprowadziła się do porządku. Rand postawił na ziemi, ale nie puszczał.

- Tak, gotowi. Ale, ciociu Jo, nie jestem pewien, czy dobrze robimy, pozwalając Molly pokazywać się publicznie. Dziś wygląda tak, że gotowa doprowadzić całą obronę przeciwlotniczą do kompletnego rozprzężenia.

- Och, moja kochana - westchnęła ciotka, patrząc na nią z podziwem - wyglądasz naprawdę uroczo.

- Coś mi się zdaje, że przedtem musiałam wyglądać okropnie. Tak chwalicie tę nową suknię ... Ciotka zeszła na dół i Molly pocałowała ją w policzek.

- Pa, ciociu. Nie wrócimy zbyt późno - obiecała.

- Właśnie, że tak - sprzeciwił się Rand. - Wrócimy bardzo późno.

Z wejścia do Klubu Oficerskiego buchała wrzawa, muzyka i wesoło mrugające światła. Przed frontem, na niewielkim trójkątnym trawniczku, stał samolot. Długi, ciemny, pokryty metalowym poszyciem, wyglądał jak ukośnie wycelowany w niebo nabój.

- To na takich latasz? - spytała Molly, kiedy do niego podeszli.

Obejmując ją jedną ręką w talii, wyciągnął drugą i dotknął chłodnego, srebrzystego metalu. Molly pomyślała, że dotyka go pieszczotliwie.

- O nie. Ta dama przeżyła swoje najlepsze chwile nad Koreą. Teraz jest już na emeryturze. - Spojrzał na Molly z uśmiechem. - Nie wiem, czy powiedzieć ci, na jakich latam. Sam wręczyłbym ci topór na moją głowę. Spojrzała na niego z ciekawością.

- Obiecujesz, że nie będziesz się nade mną pastwić?

- Obiecuję. Westchnął.

- F - 14 „Tomcat".

Natychmiast wybuchnęła perlistym śmiechem.

- Dobrze, skoro obiecałam, nie powiem na ten temat ani słowa. Mimo że to bardzo odpowiednie dla ciebie określenie.

Rand ukarał ją dyscyplinarnie: mocnym, zapierającym dech w piersiach pocałunkiem. Potem odwrócił ją w kierunku świateł i muzyki.

- Raczej było - poprawił ją.

Nie pytała, co miał na myśli.

Przyjęcie wydano na cześć nowego komendanta bazy, kapitana J. Wilsona Kinga. Wszyscy zaproszeni „wraz z osobami towarzyszącymi" ustawili się w szpaler u wejścia do sali. Rand i Molly także czekali, jak wymagała tego grzeczność i stary obyczaj.

- Nie znoszę tych ceremonii - szepnął jej na ucho Rand.

Lecz kapitan King okazał się mężczyzną naprawdę czarującym. Nie trzymał ich zbyt długo. Wkrótce już wszyscy mogli się bawić.

W sali zrobiło się tłoczno. Rand wszedł na schodki i wypatrzył stamtąd wolny stolik na dwie osoby, stojący w ciemnym rogu przy jednej z bocznych ścian. Popchnął lekko w tamtą stronę Molly.

- Tędy.

- O nie, Eriksson! - usłyszeli głos z lewej. Molly zawahała się, Rand zaczął się rozglądać - i tak stracili miejsce. Gdy dotarli do stolika, siedziała przy nim właśnie jakaś para.

- Pebbles, ty stary draniu, dałbyś spokój. Ja pierwszy zobaczyłem ten stolik - skarżył się Rand, krzywiąc się kwaśno.

Pebbles? To nazwisko wydało się Molly znajome.

- Trudno, my byliśmy szybsi - obcy mężczyzna uśmiechnął się zwycięsko. - Wiesz, jak to jest, stary. - Zwrócił się teraz do Molly, a ona, przyjrzawszy mu się, zrobiła zdziwioną minę. - Rand, możesz mnie przedstawić tej czarującej istocie? Nudzisz ją pewnie swoim towarzystwem od dobrych pięciu minut, nic dziwnego, że umiera wprost z chęci poznania jakiegoś prawdziwego mężczyzny.

Rozmawiając tak, obaj ściskali sobie serdecznie dłonie i poklepywali się po plecach. Molly i drobna brunetka, towarzyszka Pebblesa, wymieniły niepewne uśmiechy.

- Kiedy się tu przywlokłeś, stary?

- Jestem na urlopie. Jakieś...

- Zgadnij, kogo tu spotkałem? Pamiętasz?

- Dobry wieczór! - wpadła Pebblesowi w słowo brunetka. Podała Randowi i Molly rękę. - Jestem Candy King. Może usiądziemy? - zaprosiła.

Molly podziękowała jej serdecznym uśmiechem. Ta dziewczyna dziwiła ją trochę: miała najwyżej osiemnaście lat.

- Molly Beddingfield. Z przyjemnością. - Usiadły przy stoliku, zajmując w ten sposób jedyne miejsca siedzące. Natychmiast pojawił się przy nich kelner; wszyscy zamówili drinki.

- Nie przejmuj się chłopakami - mówiła Candy. - Zawsze tak ze sobą rozmawiają. Wylewni, nie ma co. Pomyślałabyś, że nie widzieli się latami. Tymczasem nie dalej, jak miesiąc temu, odbywali razem służbę w tej samej bazie.

- Ach, rozumiem. Widzę, że zdążyłaś się już przyzwyczaić do takich ceremonii? Candy kiwnęła głową.

- Jasne. To dla mnie nie pierwszyzna. Mój ociec jest nowym komendantem bazy. A ty? Mieszkasz gdzieś tutaj?

- Tak. W Virginia Beach.

- Och, to świetnie! Masz wspaniała suknię, Molly. Jestem teraz na wakacjach, wiesz, przy rodzinie. Molly uśmiechnęła się na nieustającą paplaninę Candy.

- To znaczy, że studiujesz?

- Szkoła medyczna - tu Candy zrobiła poważną minę. - Drugi rok. Mam dwadzieścia trzy lata, ale wiem, że na nie nie wyglądam.

Obok stolika zrobiło się jakoś cicho. Candy poruszyła się na krześle.

- No i co, nagadaliście się, chłopaki? No to znajdźcie sobie jakieś stołki! Molly, to jest Mark Lowry. Kapitanie Lowry, jeśli nie będzie pan pamiętał o należytym zachowaniu, okryje pan hańbą całą armię.

Mark ujął dłoń Molly.

- Mam nadzieję, że mi pani wybaczy. - I zaraz dodał teatralnym szeptem: - Bo jeśli nie, to narażę się na grube nieprzyjemności.

Molly zerknęła domyślnie na Candy. Dziewczyna uśmiechała się. - Nie zawiedź go, Molly. Będzie naprawdę niepocieszony. Ale Rand był innego zdania. Wmieszał się zaraz pomiędzy nich dwoje:

- No no, stary. Łapy przy sobie - warknął ostrzegawczo. - Tak na wszelki wypadek, żeby nie było później nieporozumień.

Kiedy zakończono już wzajemną prezentację, mężczyźni znaleźli sobie krzesła i przysiedli się. Candy i Mark byli zabawni, niemal przez cały czas przekomarzali się i spierali o jakieś głupstwa. Przebywanie ze sobą najwyraźniej sprawiało im przyjemność. Mark był pod urokiem swej towarzyszki, ale dla niepoznaki starał się ją traktować z odrobiną pobłażania, jak młodszą siostrę. A jej to nie przeszkadzało. Była zadowolona.

Wieczór wydawał się Molly bardzo udany. Bawiła się świetnie, tańczyła, śmiała się, nawet odrobinę flirtowała. Rand natomiast trochę się niecierpliwił. Co chwila podchodził do ich stolika jakiś jego przyjaciel i prosił Molly do tańca. Młody wiking nie wytrzymał w końcu: spiorunowawszy wzrokiem zbliżającego się właśnie porucznika - elewa, zerwał się z miejsca i pociągnął dziewczynę za sobą za rękę.

- O nie! - powiedział gorzko. - Mnie się też coś należy. Teraz moja kolej.

- Z przyjemnością z tobą zatańczę - odpowiedziała Molly na tak grzeczne zaproszenie.

- O, przepraszam cię - mruknął zawstydzony. Objął ją. - Nie wiedziałem, że będzie tu aż tylu znajomych. Cóż, ustosunkowanie w świecie może być czasem przekleństwem.

Po pierwszych trzech taktach Molly nie pamiętała mu już jego dąsów. Rand przycisnął ją mocno do siebie i ukrył twarz w jej włosach. Wciągnął głęboko ich odurzający, świeży zapach.

- Tutaj - mruknął dziewczynie do ucha i wypiął pierś - tutaj jest twoje miejsce.

Muzyka płynęła słodko i sennie, niosąc wspomnienia jakichś zatopionych w marzeniach letnich, księżycowych nocy. Molly poddała się bez reszty romantycznym uniesieniom oraz krzepkim ramionom obejmującego ją mężczyzny. Rand muskał delikatnie jej szyję, ciepły płatek ucha i wonne loki, które łaskotały go w policzek. Ona gładziła leciutko palcami jego ramię. Przytulona, wdychała z lubością gęsty, mocny zapach jego wody po goleniu.

- Molly? - szepnął jej do ucha.

- Mmmm?

- Kochana, jeśli będziesz się do mnie tak przytulać w tańcu, to chyba nie wytrzymam i zawstydzę cię. A i sam będę się wstydził, idąc z powrotem na miejsce.

Podniosła głowę; dwa kieliszki wina, które wypiła, miały na nią jednak większy wpływ niż mogła przypuszczać.

- Przytulać? - udała zdziwioną. - A czy ja się przytulam?

- Owszem. Przepadam za tym zresztą - ręka na jej ramieniu zacisnęła się mocniej i przyciągnęła ją blisko. Rzeczywiście, nie żartował. Sama się o tym przekonała.

Roześmiała się cichutko.

- Posłuchaj mnie. Musisz być dzielny, bo inaczej wybuchnie skandal i ... i nigdy nie dostaniesz patentu oficera. Hmm, przytulanie się... niezła rzecz.

- O Boże, dziewczyno! Chyba za dużo wypiłaś.

- Ależ skąd. - Przywarła do niego jeszcze mocniej i powiedziała, uważając przy tym, by język się jej nie plątał: - Umiesz pływać?

Spojrzał na nią, bezbronny.

- Molly, ty mnie gubisz!

- Myślę, że jeszcze fajniej byłoby się do ciebie przytulać, gdybyśmy sobie trochę popływali. W wodzie, oboje nadzy ...

- Molly, apeluję do ciebie, natychmiast się uspokój! - Zmieszał się straszliwie.

- A poza tym, jeśli jestem nawet trochę wstawiona, to nie przez wino, a przez ciebie.

Rand raptownie przestał tańczyć, przy czym zrobił to tak nagle, aż Molly się potknęła. Wsunęła mu nogę pomiędzy uda, całkiem niewinnie - chciała tylko złapać równowagę. Pomyślał, że niezależnie od tego, czym się upiła, nie wolno mu z tego korzystać. Zdecydowanie nie wolno.

- Kochanie ... - zaczął twardo. Przestała się uśmiechać.

- Tak, Rand?. - spojrzała mu prosto w oczy. Zobaczył w nich pragnienie i tęsknotę - tak wielkie i czyste jak jego. Usta miała wilgotne i rozchylone. Pod Randem ugięły się nogi. Czuł na sobie ciepło i kuszący ucisk jej jędrnych piersi. A jednocześnie, prócz pożądania, poczuł jakąś wielką tkliwość.

Poruszyła się nieznacznie, a wtedy tkliwość usunęła się gdzieś na bok, wyparta całkowicie przez głodną żądzę. Pragnął jej, pragnął jej wściekle! Zastanawiał się tylko, gdzie. Westchnął ciężko. Oj, musi znaleźć sobie jakieś lokum, i to szybko.

Było już po pierwszej w nocy, kiedy orkiestra zagrała Dobranoc, kochanie. Molly i Candy wymieniły między sobą numery telefonów i umówiły się, że w przyszłym tygodniu spotkają się na obiedzie.

- Było wspaniale - wyszeptała sennie Molly, opierając ciężką głowę na poręczy schodów. Kiwała się w przód i w tył. - Masz bardzo miłych przyjaciół.

Uśmiechnął się, choć wcale na niego nie patrzyła. Obserwował ją - była zabawna.

- Ty też im się spodobałaś. Czy aby na pewno dasz sobie radę z tymi schodami?

Ziewnęła potężnie, ale zaraz się zawstydziła i zasłoniła twarz dłonią - za późno jednak. Postanowiła wziąć się w garść.

- Bez problemu - oświadczyła buńczucznie. Zastanawiała się chwilę. - Ale wiesz co? Lepiej postój tu, aż wejdę na górę. W razie czego będziesz mnie łapał.

Stał jeszcze długo po tym, jak pomachała mu ręką i zamknęła za sobą drzwi. Czuł, że jest w niej śmiertelnie zakochany.



Rozdział 6

- W ten dom trzeba będzie najpierw włożyć trochę pracy, Molly. Dopiero wtedy zobaczysz, co naprawdę jest wart. - Rand wetknął klucz do zamka i otworzył oblazłe z farby drzwi. Przepuścił ją przodem.

Uśmiechnęła się pod nosem. Nie znała go jeszcze z tej strony. Przyjechał dziś po nią pod muzeum i bez żadnych wyjaśnień kazał wsiadać do wozu. Pojechali Osiemdziesiątą Szóstą ulicą, a potem skręcili w boczną drogę nad ocean. Przez cały czas milczał jak zaklęty, ale czuła, że jest niezwykle podniecony. Jak chłopiec, który dostał nową, piękną zabawkę.

- Wiesz, widziałam w życiu niejeden dom ... któremu przydałby się remont ... - oparła się o framugę drzwi prowadzących do obszernego, niebywale zaśmieconego i zrujnowanego pokoju.

- Śmiało, wchodź, nie ugryzie - roześmiał się i pociągnął ją za sobą. - Twój były narzeczony, Lee Hayward, przysięgał, że nie dalej jak w zeszłym tygodniu osobiście zlecił tu odszczurzanie.

Rand mimo wszystko zadowolony był ze spotkania z agentem handlu nieruchomościami. Bawiła go jego ciekawość, ale przede wszystkim z radością oznajmił mu mimochodem, że jego, Randa, oraz Molly Beddingfield łączy coś więcej niż przyjaźń. Mają także wiele planów ...

Molly rozglądała się, przygryzając wargę. Pomyślała, że Lee, proponując Randowi ten dom, dokonał swej małej prywatnej zemsty. Wnętrza były w okropnym stanie. Absolutnie nie podzielała entuzjazmu Randa.

W rogu pokoju piętrzyła się potworna kupa wszelkiego śmiecia: brudnych papierzysk i kartonów, puszek po piwie, bibułek po hamburgerach. Sięgała do połowy wysokości ściany i w każdej chwili groziła rozsypaniem się na cały pokój. Ktoś musiał tu urządzić sobie darmowe gniazdko; dom zapewne stał długo pusty i wykorzystywali to koczownicy, gotowi w wypadku sprzedaży w każdej chwili przenieść się w inne miejsce. Mało tego. W ścianie pod oknem widniał ślad po wielkiej dziurze, zamurowanej pospiesznie i byle " jak burym, stężałym w sople cementem.

- Zeszłej zimy zamarzła woda w rurach - wyjaśnił Rand. - Musieli je wymieniać. Ale wszystko jest już w porządku.

Nic nie powiedziała, kiwnęła tylko głową.

Parkiet na podłodze pokryty był skorupą czegoś, czego przy największych nawet chęciach nie można było nazwać kurzem. Właściwie był to jakiś ohydny, wałkujący się, lepki i tłusty brud. Molly zaraz po wejściu do pokoju potknęła się o coś i gdyby nie Rand, leżałaby jak długa. Do podeszwy buta przykleiła się wstrętna, zbutwiała szmata. Dziewczyna wierzgnęła nogą; szmata oderwała się i z głośnym mlaśnięciem wylądowała na kupie śmieci.

W oknach po obu stronach kominka, na bocznej ścianie pokoju, brakowało kilku szyb. Dziury zatkano upiornie realistycznymi aktami z duńskich pisemek dla samotnych panów. Wielką, szklaną taflę na przeciwległej ścianie, otwierającą widok na morze, przecinało ukośne, biegnące przez całą długość pęknięcie. Resztki drewnianych pólek na książki z pięknie rzeźbionymi attykami stały smutno w kącie. Używano ich jako opału do kominka.

Molly pokręciła głową. Nie wiedziała, co powiedzieć.

- Chodź, zobaczysz teraz jadalnię - rzekł Rand.

Przeszli przez wykończoną koszowym łukiem arkadę z wyrwanymi drzwiami. Nie było tu aż tak tragicznie jak w salonie. Za to na suficie pyszniły się dumnie fioletowe wykwity po zalaniu wodą. Całość przedstawiała widok po prostu żałosny. Molly odwróciła się do Randa.

- - Czy zdajesz sobie sprawę, że tu trzeba przeprowadzić remont kapitalny? I że mnóstwo czasu upłynie, zanim ten dom w ogóle będzie się jako tako nadawał do zamieszkania?

- E, nie jest tak źle - mruknął. - Konstrukcja jest nie naruszona, a to najważniejsze. Sprawdziłem. A reszta? To tylko kosmetyka. No co, nie podoba ci się? Sama powiedz, czy ten dom nie ma swojego własnego charakteru?

- Boże, co za ludzie musieli tu mieszkać - wyjęła z kieszeni chusteczkę i wytarła sobie ręce.

- Nikt tu nie mieszkał od ponad roku. Gnieździły się tu tylko różne męty. Nie nabrudziły specjalnie, prawda?

Wymownie przymknęła oczy.

- Jeden tydzień, Molly, daj mi jeden tydzień. Zobaczysz, nie poznasz tego wszystkiego. Czy ty wiesz, że to mój pierwszy własny dom, od czasu wstąpienia do marynarki.

- Jezu! Nie chcesz chyba powiedzieć, że go kupiłeś?!

- No, właściwie nie. Na razie wynająłem, ale zastrzegłem sobie możliwość kupna. Naprawdę mi się tu podoba.

- Jeśli tak...

Rand złapał ją wpół i podniósł do góry. - Kochanie, tobie też tu się spodoba. Wspomnisz moje słowa. - Zakręcił nią młynka w powietrzu i osłodził jej kwaśną minę głośnym całusem. - Zrobimy tu porządek, pomalujemy, co trzeba. Zamówiłem już ekipę remontową, mogą zacząć choćby od jutra rana. - Postawił ją na podłodze i wziął za rękę. - Chodź, pokażę ci teraz całą resztę.

Cała reszta" była równie brudna i odrapana jak to, co już widzieli. Molly powstrzymała się od komentarzy. Postanowiła, że to sobie zapamięta i nieźle da do wiwatu Lee Haywardowi, gdy tylko go spotka.

- No i co myślisz? - spytał Rand, kiedy obejrzeli już wszystko.

- Nie ma o czym myśleć - powiedziała. Rand zmartwił się i Molly natychmiast pożałowała swej popędliwości. - Rand, przepraszam. Może jestem okrutna, ale przecież moje zdanie i tak nie ma najmniejszego znaczenia.

- Jak to nie ma znaczenia?! Jeszcze jakie! Przecież to będzie dom dla nas!

- Dla nas?

- Tak. Dla ciebie i dla mnie. Spojrzała na niego zdziwiona.

- O czym ty mówisz? Pewnie, że będę cię odwiedzała ...

Rand jęknął zniecierpliwiony. Jak tylko zobaczył ten dom, od razu postanowił, że zamieszkają w nim razem - przynajmniej do czasu, kiedy on nie dostanie przeniesienia i nie będą musieli się przeprowadzić. Służba w bazie morskiej potrwa przynajmniej półtora roku. Do wcześniejszego pójścia na emeryturę nie pozostało mu już wiele, jakieś osiem lat. Potem Molly na pewno będzie chciała wrócić do rodzinnego miasta.

Pomyślał, że musi się jednak trochę powściągnąć. Spokojnie chłopie, nie tak szybko. Trzeba jej dać trochę czasu, niech się oswoi z tym, co dla nich planował.

- Do następnego tygodnia niewiele się chyba zmieni w naszych uczuciach? Kocham cię, Molly. Próbowała uporządkować rozbiegane myśli. Najwyraźniej spodziewał się, że to, co ich łączy, będzie

trwałe. Skąd ten pomysł? Czyżby dała ku temu jakiś powód?

- Zaraz, poczekaj chwilę. Wiesz, że od naszego poznania zmieniłam się bardzo. Uzmysłowiłeś mi, jak w gruncie rzeczy nudne i bezbarwne prowadziłam życie. - Przeczesała palcami włosy, potrząsnęła bezradnie głową. - I jestem ci za to wdzięczna. Ale miłość? Och, sama nie wiem.

O cholera! - przemknęło mu przez głowę. - Jesteś skończonym durniem. Nie trzeba było jej walić tego prosto w oczy". Pierwszy raz w życiu - no, może tak naprawdę drugi, ale wtedy wyrósł zaledwie z wieku chłopięcego - pozwolił sobie na aż taką otwartość wobec kobiety. Pokazał jej, jak łatwo go zranić. Czuł w dodatku, że zrobił to szalenie niezręcznie. Wściekł się teraz sam na siebie, ale i poczuł się bezradny.

- Kocham cię, Molly - powtórzył, tym razem już bardzo cicho i niepewnie. - Wiem to na pewno. Czy chcesz to ... tak zostawić?

Nie, nie chciała ani nie mogła. Wiedziała, że ten młody wiking naprawdę ją kocha. Trudno jej było znieść nawet myśl o tym, że mogłaby mu sprawić ból. Poczuła gwałtowne wzruszenie, podniosła w jakimś odruchowym geście ręce i splotła je, zagubione, na brzuchu, zaciskając palce do białości. Miłość? Miłość pomiędzy nimi? Może, ale w takim razie miłość ta musiała się' przecież w czymś wyrazić, w jakichś, podjętych także przez nią, wyborach i decyzjach na przyszłość. Sama nie wiedziała, co o tym myśleć. Romans, flirt - o tak, tego była pewna. Śmiała, zapierająca dech w piersiach przygoda. Lecz miłość?

- Proszę, zrozum mnie ... Dźwigam na sobie wielką odpowiedzialność. Rand, ja ... No, wiesz, że ciotka Jo...

- Ciotka co? - rzekł wyzywająco.

Molly zezłościła się. Jakżeż on mógł ją tak traktować? Czyż nie powiedziała mu tamtego dnia na plaży, że nie życzy sobie żadnych zobowiązań, żadnych więzów?

- Nie opuszczę jej. Nie opuszczę starej siedemdziesięciosiedmioletniej kobiety, żeby się włóczyć za tobą po świecie. Nie licz na to.

Zmrużył gniewnie oczy. Słowo „małżeństwo" jeszcze między nimi nie padło. Co ona sobie do cholery myśli? Już zaczął się zastanawiać nad dumną repliką, którą mógłby jej rzucić prosto w twarz, ale nagle przyszło mu na myśl, że byłoby to z jego strony bardzo nieuczciwe. Nie wspomniał co prawda o małżeństwie, lecz czyż dokładnie tego właśnie nie miał na myśli? Przecież jasne było, że o nim mówił, choć nie bezpośrednio.

- Włóczyć się za mną po świecie? - powiedział spokojnie. - Myślisz, że tu chodzi o wakacyjną wycieczkę?

- Nie. Tu chodzi o opuszczenie mojej rodziny. Bo ja mam swoją rodzinę, ludzi, których kocham i którzy są mi najbliżsi. - Molly starała się mówić rzeczowo i nie wpadać niepotrzebnie w gniew. - I którym jestem coś winna. Nie, nie mogę, po prostu nie mogę. Mówiłam ci już o tym, pamiętasz? Nie mogę wziąć na siebie żadnych nowych zobowiązań, nie mogę tak po prostu wdać się w coś, co zrujnuje życie ciotki.

Rand położył na jej ramionach wielkie, ciężkie dłonie. Potrząsnął nią.

- Tak? A co ze zobowiązaniami wobec samej siebie? Wobec mnie? Cholera jasna, Molly, ja cię kocham!

Trudno jej było spojrzeć mu w oczy, opuściła ją cała ta gniewna odwaga, której jeszcze przed chwilą była pełna. Poczuła się słaba i bezbronna. Rand patrzył na nią uporczywie, spojrzenie to przejmowało ją niemal bólem.

I ja cię kocham" - pomyślała. Coś ściskało ją w gardle, nie mogła nic mówić. Wiedziała, że to się tak skończy, wiedziała! O, gdybyż tak mogła zapomnieć o wszystkim i rzucić się mu w ramiona! Czuła na swoich barkach jakiś wielki ciężar, ciężar, którego nie potrafiła udźwignąć. Dobyła z siebie resztek sił:

- Czemu... czemu nie możemy żyć obok siebie tak jak dotąd, Rand? Po prostu... widywać się i nic więcej. Czemu?

Opuścił ręce i wyprostował się powoli.

- Sypiać razem? - spytał, mrużąc oczy. Czuła, że grozi to jakimś wybuchem.

- No... to także - powiedziała cicho. - Oczywiście, jeśli jeszcze tego chcesz ...

- Jasne, że chcę, Molly, wiesz doskonale, że tego chcę.

Usta jej zadrżały, kiedy z przerażeniem zdała sobie sprawę, że ciągle była tą samą Molly Beddingfield, która jeszcze kilka dni temu mówiła mu w gniewie, że nie zamierza zostać jedną z dziewczyn czekających na niego w portach.

Rand milczał. Patrzył na nią, po prostu tylko patrzył. Nawet nie był zły. Miał ochotę przełożyć ją przez kolano i wlepić kilka solidnych klapsów. Lecz zamiast tego wziął ją w ramiona i mocno przytulił.

- Molly, moja kochana Molly. I co ja mam z tobą zrobić? Przełknęła łzy i spróbowała się uśmiechnąć.

- Nie wiem. Ale na razie chyba nic mi nie grozi. Przynajmniej do czasu, aż zrobisz tutaj porządek. Czuła, jak się śmieje. Kołysał ją lekko w ramionach. Powiedział:

- Ale ja nie zrezygnuję, słyszysz? Nie zrezygnuję z ciebie.

- Nigdy nic nie wiadomo.

- Jeszcze się przekonasz.

- Rand, zrozum, ja nie mogę - znów nabrała śmiałości i pewności siebie. Jej głos zabrzmiał mocno. - Nie mogę, nie zostawię ciotki Jo samej.

- Czy Lee Hayward prosił cię, żebyś została jego żoną? - spytał znienacka. Przestraszyła się.

- A co to ma do rzeczy?

- Prosił?

- To było zupełnie co innego - powiedziała zdecydowanie.

- Dlaczego? Co było takie inne? Nie kochałaś go, prawda?

- Lee to cholerny idiota. Jeśli już chcesz wiedzieć, to nie krył wcale przede mną, że ani mu się śni zawracać sobie głowę jakąś starą babą.

- No i co, historia powtarza się, nieprawdaż? Ile razy jeszcze odrzucisz szczęście, twoje własne szczęście? - Chciała mu przerwać, ale nie dał jej dojść do słowa. - Jak długo będziesz czekać? Aż będziesz tak stara jak ciotka? Aż umrze w tobie radość i naturalna skłonność do mężczyzn? Jak długo będziesz czekać, Molly?

- Dopóki nie zdecyduję się w pełni świadomie! - syknęła z pasją.

- To wszystko? A może jest coś jeszcze, jakiś głębszy powód? Bo wiesz, jestem pewny, że. razem moglibyśmy znaleźć wyjście, na którym nie ucierpiałby nikt, słyszysz? Ale może ciotka służy ci za wymówkę, Molly? Może ty nie chcesz się zdecydować z jakichś innych przyczyn? Z jakich, Molly, z jakich? Proszę, powiedz mi!

Molly była oburzona. To, o czym mówił, było absurdem, jednym wielkim bezsensem. Przez całe swoje życie czekała na kogoś, w kim się zakocha i kogo poślubi. Mężczyźni nie byli tacy jak Lee. Ale przyszłość oznaczała nieznane, przyszłość mogła ją niemile zaskoczyć, przynieść rozczarowanie, zło. Jutro Rand Eriksson mógł na przykład pójść sobie w siną dal. I jeszcze chciał, żeby poszła za nim jak pies!

Zasłoniła rękami uszy.

- Przestań, przestań! Dość mam tego! Wychodzę!

- Nie masz samochodu, kochanie - zadrwił.

- Nie szkodzi. Przejdę się - powiedziała lodowato i ruszyła do drzwi.

Rand, sapiąc ze złości, poszedł za nią. Kiedy znalazła się przy samochodzie, złapał ją za łokieć i rozkazał szorstko:

- Wsiadaj. - Otworzył drzwi i popchnął ją do środka. - Odwiozę cię z powrotem do muzeum.

Zadawała sobie to pytanie setki razy: czyżby się straszliwie pomyliła? Mijały popołudnia, wieczory i noce. I żaden z witających ją poranków, kiedy gramoliła się z łóżka zła, ponura i niewyspana, nie przynosił odpowiedzi.

Rand nie pokazał się od poniedziałku, kiedy to oglądali dom. Unikał wspólnych obiadów, wracał późno w nocy. Ciotka Jo nabrała wody w usta; raz tylko wspomniała, że dzwonił z przeprosinami. Mówił, że jest zajęty urządzaniem domu i spieszy się bardzo, żeby zdążyć jeszcze w tym tygodniu, zanim zacznie służbę.

Nastał piątek. Tego dnia ciotka miała jechać do Richmond. Molly czuła, że najgorsze jeszcze przed nią; gdyby Jo odkryła, co się stało, na pewno by zażądała, aby jej bratanica zamieszkała z Randem.

Przyrządziła w kuchni kawę i, trzymając ostrożnie tacę, weszła na górę. Zapukała do pokoju ciotki. Starsza pani była już prawie gotowa. Dreptała tam i z powrotem dookoła łóżka, na którym leżała otwarta walizka. Pakowała się.

- Dzień dobry, kochanie. A, kawa. Dziękuję ci.

Pogawędziły chwilę i Molly wróciła na dół. Kiedy schodziła po schodach, pojawił się Rand. Miał na sobie dżinsy i niebieską bluzę od dresu z podwiniętymi rękawami. Na jego widok serce skoczyło jej do gardła.

Spojrzał na nią. Z jego nieprzeniknionych oczu trudno było cokolwiek wyczytać.

- Śniadanie gotowe - powiedział krótko. Z kuchni dolatywał apetyczny zapach przyrumienionego bekonu.

- Myślałam, że już wyjechałeś - odezwała się ostrożnie. Wpatrywał się w nią uporczywie, aż zrobiło się jej nieswojo.

- Czy nie trzeba pomóc ciotce przy znoszeniu walizki? - spytał. Z góry odezwała się ciotka.

- O tak, tak, Rand. Będę ci wdzięczna. Mam tu niewielki tobołek, ale waży chyba z tonę. Wyzwanie godne ciebie, chłopcze!

Ruszył po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz.

- Ciociu, jutro się wyprowadzam.

- Wyprowadzasz się? Przecież twój dom nie jest jeszcze gotowy?

- No, owszem, ale muszę tam teraz być na miejscu. A poza tym wolałbym nie dawać ludziom powodów do plotek...

Śniadanie jedli w milczeniu. Ciotka zdaje się nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. A Molly wolała się przy niej nie odzywać. Raz w miesiącu miała wolną jedną sobotę; w tym miesiącu wypadała ona właśnie jutro. Ciotka Jo jedzie do Richmond. Byłaby okazja spędzić z Randem cały weekend, sam na sam. A on się wyprowadza! Z żalu chciało się jej płakać,

Było już późno i Molly musiała się spieszyć, żeby zdążyć do pracy. Ale czy może zostawić ciotkę i Randa samych? Nie, nie wolno do tego dopuścić!

Tymczasem Jo ze spokojem dolewała sobie kawy. Zerknęła na Molly.

- Kochanie, czy nie musisz już iść?

- Tak ... - odparła dziewczyna z rezygnacją. - Do zobaczenia, ciociu. Baw się dobrze w Richmond. Będę na ciebie czekała.

Dzień zaczął się fatalnie, a później było coraz gorzej. Rozbolała ją głowa. O piątej wsiadła do samochodu, ale zamiast do domu, pojechała na North End, gdzie stał dom Randa. Postanowiła, że jeśli zobaczy jego wóz, zatrzyma się. Nie mogła przecież pozwolić mu zostać wśród takiego bałaganu. To głupie. Mógł przecież mieszkać z nimi, jak do tej pory. Wcale nie musieli się widywać - jeśli o to mu chodziło.

"Daj spokój, dziewczyno - powiedziała sobie nagle. - Przecież chcesz, żeby został w domu na weekend". Uśmiechnęła się i od razu poczuła się lepiej. Pomyślała, że Alice spodobałaby się taka szczerość.

Zwolniła i zaczęła wypatrywać wozu Randa. Stał tam, gdzie zaparkował go tamtego pierwszego dnia, kiedy przyjechali obejrzeć dom. Ale prawie nie było go widać: otaczały go furgonetki i wielkie ciężarówki prywatnego przedsiębiorstwa remontowego. Dookoła kręcili się robotnicy i kierowcy; dwie ciężarówki wyładowane gruzem i śmieciami właśnie odjeżdżały i Molly mogła zająć ich miejsce, tuż obok trzeciej, służącej do transportu starannie opakowanych szklanych tafli. Wyłączyła silnik i odczekała kilka minut. Miała nadzieję, że brygada zaraz sobie pójdzie. Było już dobrze po piątej.

Stanęła przed drzwiami i już już miała nacisnąć klamkę, gdy nagle usłyszała w środku śmiech kobiety. Zamarła. Miał tu jakąś kobietę? Dlaczego o tym nie pomyślała? Zazdrość boleśnie zakłuła ją w serce. Przygryzła wargę i zastanawiała się, co ma teraz zrobić. Było już jednak za późno: ktoś szybko szedł ku drzwiom.

- Zaraz go przyniosę - rozległ się głos Randa. Drzwi otworzyły się i, zanim zdążyła się usunąć, wpadł na nią, umorusany i spocony. Nie mógł przecież wiedzieć, że tu stoi. Złapał ją w ostatniej chwili, inaczej upadłaby w pokrzywy.

- Molly! O Boże, przepraszam, nie zauważyłem cię! Nic ci się nie stało?

Złapała równowagę i wyrwała mu się.

- Nie, w porządku - powiedziała sucho. - Nie chciałam przeszkadzać. Widzę, że przychodzę nie w porę ... jesteś zajęty i... masz gości.

Nie ułatwiał rozmowy. Miał się na baczności. Patrzył na nią chłodno i nieco z góry.

Panna Beddingfield jednak wróciła" - pomyślał.

Kiedy odgarniała z czoła kosmyk włosów, dostrzegł, że drżą jej ręce. Aha, panna Beddingfield denerwuje się.

Raptem olśniło go. Jakżeż mógł być tak tępy i ślepy? Myślał że ją zna - ale mylił się. A przecież to oczywiste: panna Beddingfield to nikt inny, jak tylko maska zdenerwowanej, zagubionej, niepewnej Molly!

Rand natychmiast poczuł w sobie wielką tkliwość. Uśmiechnął się serdecznie. Musnął palcem policzek dziewczyny. - Witaj, kochana - powiedział miękko.

Tak jak się spodziewał, zmieniła się natychmiast: Nie zaciskała już ust, oczy jej złagodniały, zrobiły się wilgotne i błyszczące. Uwielbiał ją taką.

- Witaj, Rand. Pochylił się i pocałował ją.

- Fajrant na dzisiaj? - spytał. - Tak.

Objął dziewczynę ramieniem.

- U mnie też. Wejdź, proszę. Nie mogę się doczekać, żeby ci pokazać, co już zostało zrobione.

- Rand, no co z tym kitem? - rozległ się kobiecy głos.

Weszli do środka. Młoda i piękna kobieta stała przy kominku tyłem do nich. Lekko pochylała głowę.

- Molly, przedstawiam ci: Willy Fisher. Willy, to jest Molly Beddingfield. Willy odwróciła jasnoblond główkę i uśmiechnęła się wesoło.

- Cześć - powiedziała.

- Cześć - odparła Molly grzecznie. Rand oczywiście wiedział, co ją tak niepokoiło.

Zapadła kłopotliwa cisza. Gospodarz wcale się tym nie przejął. Wetknął ręce do kieszeni i czekał. Odezwał się w końcu po długiej chwili:

- Willy jest szklarzem. Wymieniamy szyby w oknach.

Po raz drugi tego dnia dane mu było zobaczyć, jak twarz Molly wypogadza się, a na jej usta wraca uśmiech. Willy podeszła do nich.

- Tutaj już prawie skończone - miała na myśli salon. - Jeszcze tylko trochę kitu ...

- O Boże, całkiem zapomniałem. Już go przynoszę.

- Dobra, nie pali się. Lepiej pokaż pani dom. Poradzę sobie, w końcu to moja robota.

Molly wyrzucała sobie w duchu, że była zazdrosna. Swoją drogą, niezły był ten szklarz ... Zauważyła, że Rand bacznie się jej przygląda. Odwróciła oczy, zmusiła się do uśmiechu. Przypomniała sobie, po co tu w ogóle przyszła. Roześmiała się lekko, z zakłopotaniem.

- Wiesz, czuję się winna, że musiałeś się przeprowadzić. Proszę, zostań w naszym domu, aż wszystko tu będzie gotowe. Oczywiście zrobisz jak zechcesz, ale ...

- Molly - przerwał jej, bodąc ją palcem w policzek. Podniosła na niego oczy. - Zostań tutaj ze mną. Zostaniesz?

Głos miał taki łagodny, taki ciepły! Patrzył na nią swymi cudownymi, najpiękniejszymi na świecie oczami. Zadrżała.

- Na kolację? - spytała cicho.

- Na kolację. Zjemy ją razem, tylko ty i ja. Zostaniesz? Wiedziała doskonale, na co się godzi. Kiwnęła głową.

- Zostanę.


Rozdział 7

Po co kochankom księżyc?" - myślała leniwie Molly. Noce bezksiężycowe, kiedy ma się tylko dotyk i smak, noce czarne jak welwet są przecież o wiele bardziej zmysłowe. Siedzieli między dwiema wydmami, objęci i przytuleni do siebie, i patrzyli w dal, na mieniące się, kołysane sennym ruchem fale. On siedział z tyłu, a ona pomiędzy jego nogami. Rand odgarnął bujną falę włosów i wtulał się w jej miękki i ciepły policzek. Patrzyli w ciemność, nie mówiąc ni słowa.

Puste kubki po kawie poniewierały się w piasku, ale nie śmieli burzyć tego świętego spokoju, jaki panował dookoła, odnosząc je do kuchni. Zasłuchali się w ciszę, w swoje powolne, regularne oddechy, w łagodną, ciepłą noc.

Rand muskał ostrożnie ustami gołą szyję dziewczyny. Jego dotyk był czymś tak niezwykłym, że Molly poczuła delikatne dreszcze, rozchodzące się słodko zza uszu i karku na całe plecy, a nawet na biodra i uda. Obróciła sennie głowę i wtuliła usta w dołek na jego policzku.

- Rand - szepnęła. Zamknęła oczy. Oddychała jego zapachem. Ten zapach zawsze już będzie kojarzył się jej z Randem: gęsta, zawiesista woń korzeni oraz ledwo uchwytna woń kryształków morskiej soli.

Dotknęła dłonią drugiego policzka Randa. Chciała, żeby na nią spojrzał.

- Kochaj mnie, Rand. Pragnę cię - szepnęła mu do ucha.

Nic nie powiedział, westchnął tylko cicho. Noc kryła ich twarze, ale oni wiedzieli, czuli absolutnie wszystko, co się na nich malowało, przeglądali się w swoich oczach. W górze nad nimi słabo świeciły gwiazdy.

Molly odnalazła w sobie ufność i to uczucie stało się jej siłą. Przepełniło jej serce, rozlało się radośnie w jej piersi.

Odezwała się miękkim, spokojnym szeptem, w którym zabrzmiała nuta pożądania:

- Rand. Kocham cię.

Zamknął oczy, oparł czoło o jej skroń.

- Ja też cię kocham, najdroższa.

Przytulała dłoń do jego policzka; pragnęła, by ją całował. Ale on się nie spieszył. Nakrył jej rękę swoją, chłodniejszą nieco, o delikatnych palcach.

- Molly. Proszę cię. Jeśli cię teraz pocałuję, to nie ręczę za siebie. Chcesz się kochać tutaj, na piasku? Opuściła dłoń. Gest ten powiedział mu, że się z nim zgadza. Troszkę się nawet zawstydziła własnej niecierpliwości. Miał ciągle zamknięte oczy, nie mógł więc widzieć bladego uśmiechu, jaki zagościł dyskretnie na jej wargach.

- Komandorze - odezwała się wesoło. - Zanim zacznie pan tak długo oczekiwany wykład, mam jedno pytanie.

Otworzył oczy i zmarszczył groźnie brwi. Patrzył na nią z wyżyn katedry - Rand Najmądrzejszy. Ale nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Molly również.

- Coś mi się zdaje, że wiem, jakie to pytanie. Odpowiedź brzmi: tak. Będę bardzo ostrożny. Jakże pieścił ją swoją czułością! Spuściła oczy.

- Dziękuję ci za troskę - szepnęła. Ale nie o to chciałem zapytać.

Rand roześmiał się, teraz już głośno. Jakże była urocza w swoim zakłopotaniu! Pogładził jej włosy, a potem ujął ją pod brodę i zmusił, by na niego spojrzała.

- Kochana, jesteś najsłodszą kotką na świecie. Co to za pytanie?

- Czy w twoim wspaniałym nowym domu jest aby przyzwoite łóżko?

Nachylił się nad nią i obsypał ją pocałunkami. Zanurzył dłonie w jej włosach, odchylił jej głowę i całował ją, całował.

- Moje kochanie! Łóżko było... pierwszym sprzętem... jaki w ogóle zamówiłem! - Wstał i pociągnął ją do góry. Molly potknęła się, podtrzymał ją natychmiast ramieniem. Przyciskał ją do piersi, napawając się ciepłem jej ciała. Trwali tak przez chwilę.

Molly szybko domyśliła się, na co chciał zwrócić jej uwagę. Łatwo to było zauważyć. Byli przytuleni tak ciasno ...

- Widzisz, co ze mną wyprawiasz, dziewczyno? - powiedział cicho; jego głos ledwie dał się słyszeć pośród szumu wiatru. Nie osłaniały ich już niskie wydmy.

Zarzuciła mu ręce na szyję.

- To samo, co ty wyprawiasz ze mną, tylko że ja ... - urwała.

- Ty co, kochanie? - śmiał się.

- Ja... czuję się... po prostu jak dziewica. Nic złego nie miałam na myśli - zapewniła skwapliwie. Wtulił twarz w jej szyję i włosy. Pomyślała, że po to, by ukryć śmiech.

- Ani ja, najdroższa - powiedział po chwili. - Wiesz, ja także nigdy tego nie robiłem - głaskał jej biodra, ostrożnie sunął ręką w dół. Jego ramię napierało leciutko z boku na jej pierś. - Dlatego ... dlatego musisz mi mówić, co ci sprawia przyjemność.

Westchnęła głośno i śmiało spojrzała mu w oczy.

- Dotykaj mnie. Twój dotyk sprawia mi przyjemność.

Palce Randa odkryły miękką, gorącą wypukłość. Nakrył ją dłonią i ciężko westchnął. Jakże chciałby widzieć ją teraz wyraźnie!

Molly zamknęła oczy. Przez chwilę trudno jej było złapać oddech, trudno jej było nawet ustać i gdyby Rand jej nie przytrzymywał, z pewnością osunęłaby się na piasek.

Drżące ręce szukały teraz guzików jej bluzki. Molly przestraszyła się, otworzyła oczy i poczęła się rozglądać niespokojnie dookoła.

- Pst - szepnął Rand. Nie ma tu nikogo, nikogo. Jesteśmy tylko my.

- Jesteśmy tylko my, jedyni na całym świecie - powtórzyła cichutko, zanurzając dłonie w jego włosach, muskając i głaszcząc jego kark i ramiona.

Uporał się już z guzikami. Patrząc dziewczynie w oczy, sunął szorstką nieco dłonią po cudownie gładkiej skórze brzucha, by za chwilę skierować ją w górę wzdłuż linii żeber. Jego palce, wyciągnięte sztywno i rozchylone, były jak sak, którym wodził płasko po głębinach bluzki. A że zręcznym był rybakiem, szybko złowił w swą pułapkę żywe, stwardniałe i drżące żyjątko sutka. Natychmiast przystąpił do oględzin tego głębinowego cudu natury.

Molly tuliła się i prężyła jednocześnie w jego ramionach.

- Och, proszę, Rand, chodźmy do środka.

Poszli w kierunku domu. Jedno i drugie miało miękkie kolana i krok niepewny. Obejmował ją ręką. Nie zauważyła nawet, że, zanim weszli na patio, już zdążył zdjąć z niej bluzkę. Rzucił ją gdzieś za siebie. W środku, zaledwie dwa kroki za drzwiami, przystanął i, nie bawiąc się dłużej w przemyślne rozpinanie, bezceremonialnie zsunął stanik Molly. Długą chwilę napawał się swoim zwycięstwem. Zaprawdę, było czym cieszyć oczy.

Ręce Molly same, bez udziału woli, sięgnęły do guzików jego koszuli. Miał piękną, pokrytą gęstym puchem pierś. Dotknęła jej palcami obu dłoni, wodząc opuszkami, a potem, jakby mało jej było realności tego doznania, lekko wbiła w nią paznokcie. Rand był wspaniale zbudowany. Siła i harmonia zarazem: kształtna plastyka mięśni, doskonała rzeźba szerokich, stromo wznoszących się płaszczyzn.

Pozwolił jej patrzeć, jak i ona pozwoliła jemu. Ale nie wytrzymał długo i przyciągnął ją ku sobie. Obnażone, sprężyste piersi ubodły jego nagi tors.

- Och, Molly ... jęknął. Ona także czuła go przy sobie. Rand przyciskał ją mocno, ocierając ,się o nią jak kot. Jej, piersi sterczały wspaniale, wezbrane miłosnym niepokojem. Molly, przygryzając wargę i zaciskając powieki, wspinała się na palce, by ten zmysłowy kocur mógł docenić krągłość i ciężar jej biustu, z którego była dumna.

Porwała go swą aktywnością. Spadł na jej usta jak wygłodzony, drapieżny żbik. Posiadł jej wargi, język, całował ją wściekle, boleśnie. Złapał ją w ramiona i uniósł nad ziemię, żeby oparła się na nim całym ciałem. Ale tak nie było im za bardzo wygodnie. Postawił ją zaraz z powrotem.

Jak kłaczki delikatnej sierści posypały się wkoło części jej garderoby. Spódnica wylądowała na koźle do cięcia drewna, bielizna na poręczy schodów. Jego buty przekoziołkowały w powietrzu i uderzyły o drzwi. Co stało się z jej pantoflami, Molly nie wiedziała. W chwili, kiedy wchodzili na schody, Rand miał na sobie tylko szorty, a ona - zaledwie kolczyki.

Weszli na górę; Rand niecierpliwił się tak bardzo, że wziął ją na ręce. Przeszedł z nią przez cały hol na piętrze. Tuliła się do niego; skulona, rękami trzymała go za szyję.

Sypialnia pogrążona była w mroku. Rand ostrożnie postawił Molly i sięgnął do kontaktu, Śnieżnobiała pościel na łóżku aż kłuła w oczy w ostrym, elektrycznym świetle.

Molly skrzywiła się, lecz Rand przesunął snop światła na sufit. Odwrócił się i spojrzał na dziewczynę. Wodził zachwyconym wzrokiem po jej ciele. Wiedziała, że nie musi się wstydzić. Wyprężyła się dumnie.

- Przepraszam ... lubię czytać w łóżku - odezwał się dopiero po dłuższej chwili i uśmiechnął się. Chciał jej przecież powiedzieć coś o wiele bardziej istotnego. - Jesteś bardzo piękna, Molly - szepnął tkliwie.

Podszedł i objął ją. Była ciepła i miękka. Drżała w oczekiwaniu.

Posadził ją ostrożnie na brzegu łóżka, a sam ukląkł obok niego. Materac był niski i ich twarze znajdowały się teraz na jednym poziomie. Uniósł jej chłodne i wilgotne dłonie i rozgrzał je gorącymi ustami. Pocałował ją, dając jej próbkę swego wspaniałego kunsztu. Rozsmakowywała się w nim z lubością, podniecała go swą inwencją, aż otrzymała nareszcie tak bardzo upragnioną nagrodę, gdy jego dłonie osunęły się na jej piersi.

Miał smukłe, delikatne palce, cierpliwe i łagodne w dotyku. Muskał lekko napiętą, nadwrażliwą skórę Molly, sypiąc spod opuszków drobniusieńkie elektryczne iskierki tworzące w głębi jej ciała prąd o potężnym oddziaływaniu. Obsypywał ją pieszczotami jak miłosnym gwiezdnym pyłem. Budził ją do życia, a ona rozkwitała dla niego.

Sięgnął pomiędzy jej uda; Molly nigdy w życiu nie czuła się tak wolna i tak odważna. Był delikatniejszy niż to sobie mogła wyobrazić. Szeroko rozchyliła kolana, złakniona pieszczot dosadniejszych; jej apetyt rósł z przerażającą szybkością. Nie wahała się ani chwili, śmiało dała mu dostęp do świata swej spłonionej, dziewczęcej dziewiczości. Jęknęła przeciągle.

- Spalasz mnie, spalasz ... - szeptała, z trudem łapiąc oddech. Wbiła mu palce w ramiona i ściskała je kurczowo, a potem pociągnęła go ku sobie, oszalała, nienasycona.

- Płonę dla ciebie od dnia, kiedy cię zobaczyłem - jego szept był gorący, lekko ochrypły ze wzruszenia. - Twoje wspaniałe włosy na wietrze. Wiatr był tego dnia moim przyjacielem, pokazał mi twoje piękne nogi pod spódnicą. Zapragnąłem cię od tamtej pierwszej chwili.

- Chodź, nie czekajmy dłużej! - westchnęła i opadła na plecy. Rand nachylił się nad nią. Wziął ją na ręce i ułożył wzdłuż łóżka, robiąc miejsce dla siebie. Legł cicho obok.

Znów ją zaskoczył, bo wędrował niespokojnymi wargami śladem miłosnych spustoszeń, jakich wcześniej dokonały jego szczupłe palce. Molly zatraciła się nagle w doznaniach, które spadły na nią jak piorun. Zdawało się jej, że umiera, że oto świat wali się dookoła niej. Jęczała nieprzytomnie, poruszała rytmicznie biodrami, niezdolna myśleć, pamiętać, oceniać - była tylko jednym wielkim, płonącym dziko pożądaniem.

Rand podniósł się z posłania i błyskawicznie pozbył się szortów i bielizny. Położył się przy niej, czuła na sobie jego słodki ciężar. Rozchyliła uda. Miała teraz okazję przekonać się, że dotrzymał słowa: był bardzo ostrożny, starał się jej nie urazić. Wchodził w nią powoli, stopniowo, coraz to cofając się i znów prąc naprzód. Molly nie czuła żadnego bólu, nic, co byłoby niemiłe. Wreszcie miała go całego, czuła w sobie bicie jego serca - twardy, jasny puls. Napełniał ją rozkosznie, wypełniał ją całą, władał nią niepodzielnie. A był władcą tkliwym i czułym. Tysiące harf odezwało się w jej uszach niebiańsko czystym tonem, zalała ją jasność intensywna jak słoneczny blask w południe.

Stała się kobietą.

Rand nie poruszał się, pragnął, by ta chwila trwała wiecznie. Oparty na łokciach oddychał głęboko i głośno, ale starał się uspokoić, bo chciał być świadom wszystkiego, co się z nimi działo.

- Rand? - szepnęła.

Otworzył oczy. Spojrzał na nią pełen napięcia i troski.

- Kochanie moje, sprawiłem ci ból?

- Nie, nie. Jesteś cudowny. Nie jestem już dziewicą, kochaj mnie jak kobietę. - Przeczesała mu palcami włosy i odgarnęła z czoła kosmyk. To był jego ulubiony gest. Mówiła jego językiem.

Poruszył się w niej, a ona szeptała słowa miłości wprost w jego usta. Całowali się z nagle obudzoną, żarliwą i głodną namiętnością. Ich wargi, języki, zęby nawet, wtórowały rytmowi miłosnej pieśni splecionych ciasno ciał. Nie myśleli już o niczym, wolni, swobodni, wyzwoleni. Istniała dla nich tylko wspólna, ofiarowywana sobie wzajemnie rozkosz. Budowali ją oboje, na równych prawach, Rand napierając gwałtownie, a Molly łagodząc i potęgując zarazem jego parcie poziomymi ruchami bioder. Porozumiewali się instynktownie.

Trudno byłoby jej wyrazić, czym był w tej chwili dla niej. Wiedziała tylko jedno: to było słodsze niż mogła kiedykolwiek marzyć. Wspięli się razem ku słońcu, sięgnęli do samego nieba. Całe jej ciało, drżące w konwulsjach pierwszego spełnienia, zatraciło swą fizyczną istotę. Molly czuła się lekka, niematerialna jak eter, nie wiedziała, gdzie jest, czy spada, czy unosi się na powierzchni, czy może wznosi się jak ptak na fali gorącego powietrza nad przepaścią. A gdy wróciła do przytomności poczuła, że jest już zupełnie inną Molly, że jej dusza znajduje się w zupełnie nowym ciele.

Rand jęczał cicho. Przytuliła go mocno. Drżał na całym ciele, szeptał jej coś, czego nie mogła zrozumieć. Ale domyślała się. Uśmiechnęła się słodko. Och, jak cudownie, cudownie było się z nim kochać!

- Mój. Mój - mówiła cicho, kiedy leżał przy niej, znieruchomiały, dyszący głośno, śmiejący się ze szczęścia.

Odpoczywali, ciesząc się swą bliskością. Ich fuchy były leniwe, powieki ciężkie, tulili się do siebie i obejmowali. Rand trącił ją lekko koniuszkiem nosa.

- O Boże, ależ jesteś wspaniała! Nie wiesz o tym, robisz to pierwszy raz. Masz talent, nie żartuję, słyszysz?

- Ty też.

- Owszem, ja też - zawahał się, nie wiedział, czy był to komplement, czy przypomnienie. Zdecydował w końcu skromnie, że raczej to drugie. - Ale to dzięki tobie ... Jesteś moim kochaniem.

- A ty jesteś moim jarlem. Moim wikingiem - wtuliła się w jego ramię.

Słońce wolno pięło się po jaśniejącym niebie, zasłonięte jeszcze do połowy linią horyzontu. Molly otworzyła oczy, ale natychmiast zamknęła je, olśniona. Nie przypuszczała, że widok przez wielką szybę będzie aż tak cudowny. Rand nie zdążył jeszcze zawiesić zasłon.

Ostrożnie obróciła się na plecy i wtedy dopiero odemknęła powieki. Zobaczyła nad sobą Randa. Uśmiechał się do niej, wsparty na łokciu.

- Hmm, obudziłaś się już.

- Tak - wyszeptała, rozkoszując się chwilą. - Patrzyłam, jak wstaje słońce ... i rozmyślałam.

- Za wcześnie na rozmyślania - powiedział także szeptem. Przez długą chwilę patrzyli razem na cud budzącego się dnia.

Rand nic nie mówił, uśmiechał się tylko tajemniczo, jakby podjął jakąś decyzję i obracał ją teraz w myślach. Uniosła pytająco brwi.

- O czym...?

Pocałował ją. Usta miała pulchne, miękkie.

- Nie pospałabyś jeszcze? Idę zrobić kawę.

- Mam iść z tobą? Zawahał się.

- Nie. Przyniosę ci.

Patrzyła za nim, jego nagość była dla niej czymś oczywistym i naturalnym. Pięknie rzeźbione, muskularne uda, smukłe i gibkie biodra. Wypukła pierś, przechodząca w szerokie ramiona. Wszystkiego tego nauczyła się dotykiem wczorajszej nocy.

Rand sięgnął po szlafrok, który podobny był do tuniki - okrywał go zaledwie do pół uda. Nagle zaniepokoiło Molly, że tak uparcie milczy. Uniosła się na łokciu i spytała:

- Rand, czy coś nie tak? Zatrzymał się i odwrócił.

Włosy dziewczyny lśniły pięknym, nieco matowym blaskiem młodego słońca. Jakże miał jej powiedzieć, że już nie może bez niej żyć? Oddała mu się, był pierwszym w jej życiu mężczyzną. Ufał, że to połączy ich na zawsze, że stworzy pomiędzy nimi więzy nie do rozerwania.

- Nie, nic - mruknął i wyszedł.

Molly opadła na poduszkę. Leżała i gapiła się w sufit. Wiedziała o co chodzi. Ale nie miała zielonego pojęcia, jak to rozwiązać.

Rand zdobył się na to: spytał, czy za niego wyjdzie. Ale czy musiał to robić akurat w chwili, kiedy była najbardziej bezbronna? Szczwany lis, wiedział, jak się do niej zabrać!

Chciała, żeby ją zrozumiał. Prawdopodobnie powiedziałaby „tak", nawet mimo to, że znali się raptem dwa tygodnie - gdyby tylko nie był w marynarce. Nie, nie mogła pozwolić sobie na związek, który byłby wyrokiem na ciotkę Jo.

Próbował argumentować, że Milton nosi się z zamiarem poślubienia Jo.

- W takim razie wiesz więcej niż ja. Ciotka mówiła mi, że Milton nigdy ją p to nie pytał.

- Tak? Załóż się, że już bardzo niedługo ją o to spyta. Co więcej, ona odpowie „tak".

Molly nic na to nie odrzekła i na razie nie podejmowali już tego tematu. Zdawało się jej, że Rand daje jej czas do namysłu.

I teraz właśnie zaczęła się nad tym zastanawiać. Co by było, gdyby Milton rzeczywiście ożenił się z ciotką? Czy byłoby przy nich miejsce dla niej? Przestraszyła się, ale zaraz opanowała w sobie lęk przed samotnością. To głupie. Jest przecież dorosłą kobietą, potrafi znaleźć sobie miejsce w życiu.

U boku Randa? Znów poczuła się zagubiona jak małe dziecko. Zacisnęła dłonie w piąstki.

Rand wrócił z kawą. Poweselał w kuchni. Na tacy, oprócz dwóch filiżanek, znajdowały się także grzanki, sok pomarańczowy i galaretka.

- Śniadanie do łóżka! Kochany, twoja gościnność jest doprawdy królewska - Molly przesłała mu promienny uśmiech.

- A widzisz? Dobrze by ci tu było - ugryzł się w język. Cholera, znowu zaczyna! Co się z nim dzieje! Przy tej dziewczynie zaczyna skamleć, stawać na dwóch łapkach jak piesek, prosić się. O nie, nigdy w życiu o nic nikogo nie błagał, więc i teraz nie będzie! Wiedziała już wszystko, wiedziała, że ją kocha. Słyszała, co do niej mówił. Teraz wszystko zależy od niej. Nie zamierza się powtarzać, on też ma swoją dumę!

Molly dotknęła jego dłoni. Zdecydowała, że muszą wreszcie porozmawiać. Unikanie tematu byłoby z jej strony nie w porządku.

- Rand. Muszę się zastanowić. Nie gniewaj się, potrzebuję trochę czasu.

- Jasne - odparł krótko.

Przez chwilę Molly poczuła się urażona. I to już wszystko? Mógłby okazać choć trochę zrozumienia, mógłby jej coś powiedzieć. Jego chłód wcale jej nie pomagał.

Szybko zjedli śniadanie. Właściwie wszystko zniknęło w wilczej paszczy Randa, bo Molly ugryzła tylko kawałeczek grzanki. Wypili kawę i sok. Rand zestawił tacę na podłogę.

- A teraz coś słodkiego - wyciągnął do niej ręce. Przytuliła się do jego piersi, a on ujął jej dłoń i ucałował.

- Kochana moja. Namyślaj się, namyślaj się tak długo jak chcesz. Ale muszę cię ostrzec: w traceniu czasu nie będę po twojej stronie. Zamierzam robić swoje. Zostaniesz ze mną, aż wróci ciotka, prawda?

Wahała się, ale tylko przez ułamek sekundy.

- Dobrze. Ale będę musiała zajrzeć do domu po jakieś ciuchy na zmianę.

- Rozumiem, ale... nie teraz. Byle nie teraz. Pojedziemy później... mmm, myślę nawet, że znacznie później.

- Chcesz powiedzieć, że stolarze mają dziś wolne? Musnął ustami jej szyję.

- E tam, stolarze. Zaczną na dole beze mnie. Molly wsunęła mu palce we włosy.

- Głuptasie - powiedziała ze śmiechem. - Myślisz, że co sobie pomyślą, jak zobaczą porozrzucaną bieliznę?

Uniósł głowę, zaskoczony. Spojrzał na nią, po czym wyskoczył z łóżka jak oparzony. W biegu złapał szlafrok; jego bose stopy zaklaskały na schodach w tym samym momencie, w którym Molly usłyszała ciężki ryk diesli.


Rozdział 8

Molly otworzyła drzwi i razem weszli do kuchni.

- Może się czegoś napijesz i poczekasz tu na mnie? - spytała.

- Poczekam? O nie, pomogę ci. - Objął ją, Wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. Rand lubił dotykać i być dotykanym, a ona była pilną uczennicą. - A poza tym jeszcze nigdy nie byłem na górze. Twój pokój jest dla mnie tajemnicą.

- Dobrze. Ale muszę wziąć prysznic i przebrać się. Będziesz się nudził jak mops. Trudno, sam chciałeś.

Weszli na schody. Mniej więcej w połowie ich długości zaczynały się ściany.

- To jest nasza różowa galeria - Molly wskazała na rząd rodzinnych portretów i fotografii. - A to jest prababka Alice, która wyłowiła twojego dziadka z morza.

Rand zatrzymał się przed portretem. Podziwiał go przez chwilę.

- Była piękną kobietą - orzekł.

- I była rudowłosa.

Odwrócił oczy od portretu; patrzył teraz na równie piękną, miedzianowłosą dziewczynę, tym bardziej zachwycającą, że była żywa, z krwi i kości. Wziął ją za rękę. Oboje myśleli o tym samym.

- To już tyle lat temu ... - odezwała się Molly. - I pomyśleć, że gdyby tego dnia nie wyglądała przez okno w hotelu ...

Rand uśmiechnął się tajemniczo.

- Założę się, że dziadek się w niej zakochał.

- A ja jestem pewna, że i ona się w nim podkochiwała. Cóż, miała już męża, a poza tym on był od niej dużo młodszy ...

- Czy kamea, którą masz po niej i którą nosiłaś pierwszego naszego wieczoru tutaj, miała coś symbolizować?

Molly odparła ze śmiechem:

- Nie, głuptasie. Miała natomiast inne poważne zadanie. Utrzymać dekolt w granicach przyzwoitości.

Rand wybuchnął śmiechem. Molly odwróciła się, szybko wbiegła na górę i zniknęła w drzwiach łazienki. Rand w zamyśleniu wodził oczami po portretach. Malowidła ustąpiły miejsca zblakłym, brązowym fotografiom, wreszcie przyszła kolej na te nowsze ... Zamarł nagle. Oto Molly stoi w towarzystwie swoich sióstr. Michelle, Louise ... i Madeline. Na śmierć zapomniał o Madeline! Co powie Molly? Pociemniało mu w oczach.

Molly wypadła z łazienki.

- Zdaje się, że przyjechał samochód. Kto to może być? - Weszła do pokoju ciotki, którego okna wychodziły na podjazd.

- Molly?

- Och, nie! - jęknęła i wróciła na schody. - Rand, to moja siostra. O Boże, co ja teraz zrobię?

- Która siostra? - włosy stanęły mu dęba na głowie. Zatoczył się jak pijany. Potrząsnął głową. Nie, los nie mógł być aż tak okropny!

- Madeline. Mieszka w Baltimore, więc co u licha tu robi w sobotę rano? „A jednak!" - pomyślał.

- Nie otwieraj drzwi - szepnął gorączkowo. - Molly, po prostu nie otwieraj...

Przyjrzała mu się. Nagle do niej dotarło, że wyglądał i zachowywał się nieco dziwnie. •

- Rand, co z tobą?

Nic takiego. On tylko tracił rozum.

Nagle zrozumiała. Uśmiechnęła się ciepło, pogładziła go po policzku. Myślał pewnie, że siostra nie powinna go widzieć razem z nią sam na sam.

- Kochany, uspokój się. Madeline nikomu nie powie o nas ani słowa. A poza tym ona ma swój własny klucz.

Kurczowo złapał ją za rękę.

- Molly, posłuchaj...

Ale Molly nie słuchała. Patrzyła zamyślona na drzwi wejściowe.

- Mam nadzieję, że nie odeszła znowu od męża. Bo jeśli tak, to czeka nas niezły pokaz histerii. Długo potrwa, zanim się uspokoi.

- Molly...

- W drzwiach zgrzytnął klucz. A więc stało się. Było już za późno na jakiekolwiek tłumaczenia.

- Madeline, co za niespodzianka!

- Och, Molly! - jęknęła Madeline i już od progu zalała się łzami. Młodsza siostra zaklęła cicho pod nosem i uwolniła się od ręki Randa. Zbiegła po schodach, zostawiając go na górze - bardziej samotnego niż kiedykolwiek.

Madeline wypłakiwała się na jej ramieniu i scena ta mogłaby nawet wydać się zabawna, ponieważ Molly była przy swej siostrze niziutka i Madeline musiała zgiąć się wpół jak żuraw. Rand powoli schodził ze schodów. Na jego twarzy malowało się przerażenie. Molly uśmiechnęła się doń smutno, bezradnie; wiedziała, że mężczyźni nie znoszą histerii.

- Benjamin jest bestią. To potwór!... - łkała Madeline. Molly, tuląc ją, westchnęła z rezygnacją. Starsza siostra miała w tym względzie talent zawsze wybierała sobie niewłaściwych facetów. Szaleli z zazdrości i prędzej czy później najmniejsze podejrzenia doprowadzały do potężnych awantur, scen, wreszcie rozwodu.

- Cicho, Madeline, cicho... Uspokój się. Już dobrze. Posłuchaj, nie jesteśmy same.

Rand zstąpił z ostatniego stopnia. Szedł jak na ścięcie. Serce w nim zamarło. Próbował jeszcze rozpaczliwie dawać jakieś znaki Molly, ale ona nic nie zauważyła. Właściwie to wcale się jej nie dziwił.

Madeline podniosła głowę.

- Madeline, to jest...

- Rand! Rand Eriksson! - krzyknęła siostra i rzuciła się mu na szyję. - Rand, mój drogi! - przywarła do niego, jakby był jej zbawcą, jej jedyną nadzieją. A potem zrobiła coś najgorszego: pocałowała go, kwiląca, zapłakana, w same usta.

Molly patrzyła na to w osłupieniu.

- Jak ... jak się masz, Madeline - Rand stał sztywno. Uśmiechał się blado, wymuszenie, lecz uśmiech zamarł mu na ustach, gdy zobaczył, co się dzieje z Molly. Dziewczyna zbladła jak płótno, a jej spojrzenie stało się obce i zimne.

A Madeline podniosła na niego swoje piękne oczy. Tyle lat minęło, a on jeszcze je pamiętał.

- Jak to cudownie, że tu jesteś, Rand!

- Zdaje się, że wy się znacie - odezwała się Molly lodowato. Rand usiłował się ratować:

- Sto lat temu ...

- Nigdy cię nie zapomniałam - wpadła mu w słowo Madeline. Mówiła - o rozpaczy! - czule i pieszczotliwie. - Byłeś taki słodki...

Słodki? - pomyślała Molly. - O, słodki - to jak na Madeline ocena bardzo wysoka". Rand próbował coś wyjaśniać, ale dziewczynie rzucił się w oczy przede wszystkim jego rumieniec.

On się czerwienił! O Boże, co się dzieje! A raczej, bo to ważniejsze, co się działo kiedyś między tymi dwojgiem?!

- Przejdźmy do salonu - syknęła przez zaciśnięte zęby.

Słaniająca się na nogach Madeline pozwoliła Randowi wesprzeć się ramieniem.

Usiedli - Molly i Rand z dala od siebie, Madeline przytulona do Randa, jakby bała się go puścić nawet na chwilę. Rand i Molly nie wiedzieli, co zrobić z oczami. Atmosfera stawała się nieznośna.

Po raz pierwszy w życiu Molly poczuła do siostry nienawiść. Do siostry, którą zawsze podziwiała i której zazdrościła. Madeline była taka piękna; Molly nie mogła jej tego wybaczyć. Zawrzał w niej gniew. Podsycała go w sobie, wiedziała bowiem, że gniew ten choć trochę złagodzi wielki ból.

Milczeli. Trzeba było coś zrobić, coś powiedzieć.

- Może ... Może napijemy się herbaty? - Boże, co za głupota!

- Tak, tak - podchwycił skwapliwie Rand. - Herbata. Pomogę ci. - Usiłował się podnieść, ale Madeline powstrzymała go, szczebiocząc coś o słodkich wspomnieniach. Wyrwał się jej niemal siłą.

Molly ze złością postawiła czajnik na kuchence. Najczęściej pijała herbatę parzoną w czajniczku, ale gdzieś przecież tutaj, do cholery, powinny być torebki! Całkowicie ignorowała Randa, który wszedł za nią do kuchni i stał teraz koło drzwi z rękami w kieszeniach. Czuła, że patrzy na nią, ale nie zaszczyciła go choćby jednym rzutem oka. W czajniku było mało wody. Dolała z kranu, ochlapując przy tym sobie bluzkę. Czajnik z hukiem podskoczył na fajerce, tak nim grzmotnęła. Podeszła do kredensu, znalazła pudełko z herbatą, wyjęła trzy filiżanki. Krucha, stara porcelana Beddingfieldów omal nie zapłaciła za jej gniew. Cukiernica wylądowała na tacy, cudem tylko się nie przewróciwszy.

Rand podszedł bliżej.

- Kochanie ... - zaczął. Demonstracyjnie odwróciła się do niego plecami.

- Posłuchaj mnie. To wszystko można bardzo prosto wytłumaczyć.

- Zapewne. Ale nie mam teraz nastroju do wysłuchiwania twoich tłumaczeń. - Gniew wrzał w niej nadal, ale serce zaczynał już ściskać ból. Trzymała się dzielnie, lecz kiedy stanął jej przed oczami obraz Randa obejmującego jej piękną siostrę ... całującego ją, pieszczącego ...

- Molly. To było trzynaście lat temu - wzruszył ramionami. - Chodziłaś wtedy jeszcze do szkoły podstawowej.

Nie zwracała na niego uwagi, patrzyła martwym wzrokiem przez okno.

- Nic nie rozumiesz - odezwała się w końcu. Głos zadrżał jej, nieomal załkała.

- No to powiedz mi. Proszę, kochanie, spójrz na mnie. Porozmawiajmy. Powiedz mi.

Nie spojrzała. Gdyby się odwróciła, znalazłaby się w jego ramionach. Uspokoiłoby ją to - ale nic by nie dało.

- Czciłam je, zazdrościłam im zawsze, Louise, Michelle, Ma ... Madeline. One są blondynkami, są takie piękne! Wysokie, zgrabne, eleganckie. Ja jestem wyrodkiem, jestem niska i ruda. Poważna i stateczna, brak mi ich lekkości ducha. Zawsze im zazdrościłam - powtórzyła szeptem. - Czy ty wiesz, co to znaczyło mieszkać z nimi? Chodziły po domu jak królowe. - Rand próbował wziąć ją w ramiona, ale wyrwała się mu gwałtownie i odepchnęła go. - Nie rozumiesz jeszcze?! Spójrz tylko na mnie!

- Patrzę. I widzę, że jesteś największym głuptasem, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi. Molly, nie można przecież przejść przez życie, pragnąc być kimś innym. Dobrze, nie jesteś wysoka, nie jesteś też blondynką. Ale nawet gdybym to mógł zmienić, nie zrobiłbym tego. Nie chcę, żebyś była inna. Chcę cię taką, jaka jesteś.

Bez namysłu rzuciła mu w twarz:

- Teraz ty mnie posłuchaj! Całe życie nosiłam ciuchy po kimś. Ale niech mnie diabli, jeśli będę miała używanego kochanka!

Zdała sobie sprawę, że posunęła się za daleko. Cisza, jaka zapadła w kuchni, była potworna. Rand cały zesztywniał z bólu.

- A więc tyle dla ciebie znaczę? Porównujesz mnie do używanej kapoty? - Molly ucieszyłaby się, gdyby na nią krzyknął. Ale nie, mówił to chłodno, spokojnie. Stał przy niej z opuszczonymi rękami. - Mam dla ciebie pewną radę, Molly. Wątpię, czy z niej skorzystasz, ale posłuchaj mnie. Uporządkuj wreszcie swoje życie. Przestań się nad sobą litować, przestań udawać męczennicę. Siedzisz w domu i opiekujesz się starą ciotką. W porządku, ale nie bądź przy tym małą dziewczynką!

Czy ty kiedykolwiek zastanowiłaś się, czy choć przez chwilę pomyślałaś, że ciotka może już mieć dość twojej opieki? I może wolałaby, żebyś ją zostawiła w spokoju, ale po prostu boi się powiedzieć ci o tym? Dlatego zwleka z daniem odpowiedzi Miltonowi. Dlatego rezygnuje z własnego szczęścia, szczęścia, którego nie dane jej było zaznać w życiu - i już nie będzie!

Molly poczuła się jak smagnięta biczem. Odwróciła się gwałtownie do Randa, jej twarz była trupio blada.

- Nie! Nie! Powiedziałaby mi! My nie mamy przed sobą tajemnic! - Łzy napłynęły jej do oczu, powstrzymywała je resztką sił.

Rand drżącą ręką przeczesał sobie włosy.

- Cholera, Molly, nie chciałem tego mówić. Chciałem tylko ... Molly. Przepraszam.

- Czy to prawda?

Usiłował ją objąć, ale wyrwała mu się jak dzika kotka.

- Czy to prawda? - Powtórzyła ochryple.

- Tak, ale...

O Boże, dlaczego była tak zaślepiona i egoistyczna? Czemu ciotka jej tego po prostu nie powiedziała? Przecież zawsze znajdowały wspólny język.

- Och, masz rację, masz rację - jęczała. - Jestem idiotką, idiotką!

- Kochana...

- Idź sobie, zostaw mnie w spokoju!

- Proszę bardzo! - rozeźlił się Rand na dobre. Odwrócił się gwałtownie i z furią podbiegł do drzwi. Zatrzymał się jeszcze w progu i spojrzał na Molly jadowicie. Kipiał gniewem. - Proszę bardzo! Zostawię cię w spokoju, nie będziesz brudzić sobie rąk takimi jak ja. Szkoda tylko, że w chwili słabości pozwoliłaś się zbrukać. Upadłaś nawet tak nisko, że byłaś tym zachwycona. Serdecznie pani współczuję!

Molly dyszała wzburzona.

- A teraz zostawiam panią na herbatce z piękną siostrunią. Jeśli mogę coś doradzić: proszę zapalić gaz pod czajnikiem, woda zagotuje się szybciej. - Szarpnął drzwi tak silnie, że wydawało się, iż wyrwie je z zawiasów.

Nie mogła wymówić ani słowa. Stała i gapiła się na niego. Kręciło się jej w głowie. Zanim zamknął drzwi, rzucił:

- Molly, ja już nie wrócę. Mróz przeszedł jej po kościach.

Oszołomiona, rozejrzała się po kuchni. Łzy popłynęły jej po policzkach. Czy to wszystko stało się naprawdę? Czemu oboje mówili sobie rzeczy tak straszne? Czy teraz potrafią to sobie wybaczyć?

Słyszała chrzęst żwiru pod kołami samochodu. Odjeżdżał. Zostawiał ją sam na sam z dwiema histeryczkami: tą drugą była ona sama. Pobiegła do drzwi, ale było już za późno. Wóz Randa zniknął za rogiem.

W chwilę później przyszła Madeline.

- Jakiś samochód odjechał. A gdzie Rand?

- Nie ma go - Molly oparła się plecami o zamknięte drzwi. Drżały jej ramiona, czuła się straszliwie wyczerpana.

- Ale wróci zaraz, prawda?

- Wątpię, czy kiedykolwiek wróci. - Wyjęła chusteczkę i wytarła nos. - Wracaj do pokoju, Madeline. Zaraz przyniosę herbatę. Musimy ze sobą porozmawiać. Madeline zmierzyła siostrę wzrokiem. - Jeśli pozwolisz, Molly, napiję się raczej burbona.


Rozdział 9

Rand opadł na krzesło w kuchni. Patrzył przez okno na ocean, w dłoniach ściskał kubek czarnej kawy. Cały był sztywny jak pień. Nic go nie bolało, nie cierpiał, w ogóle nic nie czuł. Kiedy Molly weszła drzwiami od strony jadalni, zaledwie obrzucił ją krótkim spojrzeniem. Kompletnie zbił ją tym z tropu. Poczuła się bardzo samotna. Nie miała pojęcia jak zacząć.

- Witaj, Rand - powiedziała w końcu. Wsadziła ręce do kieszeni. Tak czuła się znacznie pewniej. To dziwne, ale przede wszystkim zauważył jej zdenerwowanie.

- Dzień dobry, Molly - odparł grzecznie, nieco mechanicznie. - Napijesz się kawy?

- Z przyjemnością. Mogę? - wskazała na dzbanek.

- Proszę bardzo.

Nalewając sobie kawy, spoglądała na niego dyskretnie. Oczy miał podkrążone, po obu stronach ust porobiły mu się bolesne zmarszczki. Serce się w niej ściskało.

- Biegałeś?

Ze zdziwieniem popatrzył na swoje ubranie. Spodenki, stara popelinowa koszula z oddartymi rękawami, trampki. Na czole mokra od potu chustka. Przypomniał sobie, że biegał, usiłując zapomnieć o Molly, aż opadł bez sił na piasek. Leżał, aż nadszedł świt. A potem znowu biegał.

- Tak. Ćwiczyłem trochę.

Zaśmiała się sztucznie, a mimo to było w niej coś naturalnego.

- Dreszcz zwycięstwa, agonia nóg. - Co?

- Bieganie - wyjaśniła. W duchu łajała się, że mogło to zabrzmieć złośliwie. Musi być bardzo ostrożna.

- Taak ... - mruknął obojętnie, ale spojrzał na nią uważnie, jakby dopiero teraz ją zobaczył. Sięgała właśnie po cukier do kredensu. Pomyślał, że wygląda dziś jakoś inaczej. Miała odkryte ramiona - gładkie, bardzo piękne - i bardzo zgrabny tyłeczek, wbity w niemiłosiernie ciasne dżinsy.

Przypomniał sobie, że nigdy nie nosiła dżinsów. Te były dla niej zdecydowanie, za małe. Niezbyt lubił ją w ciasnych ciuchach. Szczerze mówiąc - jemu samemu podobało się to bardzo, ale nie chciał, żeby inni zbyt dużo widzieli. A to co takiego, to na ramionach? Wygląda trochę jak kobieca koszula nocna...

Podniosła kubek do ust. Zauważył, jak pod cienką tkaniną zakołysały się jej ciężkie piersi. Nie miała nic pod spodem! Oblała go fala gorąca. Molly Beddingfield nie włożyła stanika!

- Gdzie, do cholery, podział się twój stanik? - spytał ostro. Wybałuszyła na niego oczy, zaskoczona. Usiadła ciężko na krześle.

- Nie ... nie włożyłam go dzisiaj - odparła potulnie. Jasne. Jak się tu dostałaś?

- Przyjechałam taksówką. - Łyknęła kawy i wzięła głęboki oddech. - W ogóle nie mam dziś na sobie bielizny - wyznała ze wzrokiem wbitym w ściskany dłońmi kubek.

Zapadła długa, długa cisza. Molly czekała, aż Rand w końcu coś powie. Ale minuty mijały, a on milczał. Zebrała się na odwagę i zerknęła na niego. Działo się z nim coś przerażającego. Odrętwienie znikło bez śladu. Na jego twarzy malowała się jakaś nieprawdopodobna udręka. Zacisnął pięści, aż pobielały mu kostki palców. Usiłował ukryć je pod stołem, ale poruszył się tak gwałtownie, że zawadził łokciem o blat; oba kubki podskoczyły i kawa rozlała się, tworząc na stole ogromną kałużę.

- Nigdy jej nie kochałem - odezwał się ochrypłym głosem. - Była wesołą rozwódką, a ja miałem dziewiętnaście lat! Była sama i była taka piękna. Oczarowała mnie błyskawicznie. Ale nie kochałem jej. Zaślepiła mnie, przeżyłem wtedy... coś w rodzaju krótkotrwałego szaleństwa, powierzchownej fascynacji, jaką młodzi chłopcy żywią dla kobiet starszych od siebie - zamarł na krześle, pochylony do przodu, jakby chciał wstać i coś go powstrzymywało. Patrzył na Molly; w tym spojrzeniu był i gniew, i bezsilna rozpacz. - Chcesz nas ukarać, ukarać do końca życia za jeden głupi, absolutnie nieistotny flirt?

- Nie - pokręciła głową. O Boże, czuła w tej chwili, jak cale jej ciało pulsuje głuchym, nasilającym się bólem. Powiedziała to wystarczająco głośno, żeby wyrwać go ze świata ponurych wspomnień, ale zbyt cicho, żeby zrozumiał, co mówi. Pytająco zmarszczył brwi.

- Powiedziałam: nie - powtórzyła, troszkę już pewniej, lecz głos drżał jej jeszcze. - Ja też się kiedyś pomyliłam, popełniłam straszną pomyłkę, do dziś dławię się ze wstydu. A przecież nie byłam wtedy nastolatką. Rand, kocham cię - zerwała się z krzesła i przypadła do niego na klęczkach. Objęła go oburącz i przytuliła głowę do jego piersi.

- Molly...

Nie pozwoliła sobie przerwać.

- Kocham cię i chcę spędzić resztę życia z tobą. Nieważne gdzie. Myślałam, że wszystkich uszczęśliwiam. Że wiem najlepiej... Ciotka Jo ... - głos uwiązł jej w gardle. Odchyliła głowę do tylu i potrząsnęła nią. - Nie. Nie. Płakałam już. I więcej nie będę!

Rand pochylił się i jednym ruchem podniósł ją z klęczek, posadził sobie na kolanach i mocno, mocno ściskał. Gładził po głowie, przytulał, kołysał w ramionach. Przemawiał do niej łagodnie, jakby była małym dzieckiem:

- Płacz, kochanie moje, płacz. Ale niech to będą łzy szczęścia. Kocham cię. Nie mogę znieść myśli, że jest ci ciężko.

Szlochała, śmiejąc się przez łzy. Wreszcie uspokoiła się, i podniosła głowę.

- Przepraszam. Nie chciałam się rozbeczeć - pociągnęła nosem. Podał jej chusteczkę i odgarnął z czoła kosmyk włosów.

- Przyszłam tu, żeby cię przekonać argumentami, a nie łzami. Jestem ... to jest, byłam ... głupia - niecierpliwie potrząsnęła głową. - Spotkanie z tobą jest... największym wydarzeniem w moim życiu, Nie wolno dopuścić... Nie mogę pozwolić, żebyś... sobie poszedł.

Rand uśmiechnął się czule. Coś jednak zrozumiał z tej rwanej, nieco bezładnej przemowy.

- Molly, moja Molly. Tak bardzo cię kocham. Choćbym żył sto lat i każdego dnia całował cię całą od stóp do głów, to jeszcze nie byłoby dla mnie dosyć!

Roześmiała się. Ujęła jego twarz w dłonie i spojrzała w zakochane oczy. Był nie ogolony, kłuł ją ostrym zarostem jak jeż. Pogładziła kciukiem policzek, dotknęła ust.

- Rand, mój Rand. Tak bardzo cię kocham. Choćbym wypisała to na wszystkich gwiazdach na niebie, to jeszcze nie byłoby dla mnie dosyć!

Teraz i on roześmiał się na całe gardło. Pocałowali się czule i słodko - na powitanie. Ale to im nie wystarczyło. Molly z całej siły objęła Randa za szyję. Jej usta miały smak kawy ze słonym, gorzkawym posmakiem łez. Rand pozwolił im szaleć, a gdy już nieco osłabła, przejął inicjatywę. Wodził rękami po plecach, głaskał, tulił. Prężyła się w jego ramionach jak kotka.

Nie mógł złapać tchu.

Oderwał się od niej na chwilę i szepnął:

- Molly, Molly, nie mogę uwierzyć, że tu jesteś.

- Jestem, jestem przy tobie. I zawsze będę. Rand zawahał się.

- Co z ... Madeline? - wiedział, że sprawia Molly ból, ale przecież trudno było udawać, że ta sprawa nigdy nie istniała.

- Przekonałam ją, żeby jednak wróciła do męża. Pojechała dzisiaj o świcie.

- Przekonałaś ją? Na Boga, jak ci się to udało? Uśmiechnęła się, zadowolona.

- Powiedzmy, że uczę się bronić tego, co moje. Rand pocałował ją w czoło jak małą dziewczynkę.

- Jestem twój?

Dumnie uniosła głowę, oczy błysnęły jej hardo. Zrozumiał, że to, co mu teraz powie, będzie dla niej niezwykle ważne.

- Mój. Chcę wyjść za ciebie za mąż. Niczego bardziej nie pragnę. Jeśli i ty ciągle tego chcesz. Przymknął oczy na długą chwilę.

- Przecież wiesz, najdroższa, że nigdy nie zmieniłem zdania.

- Wiem. Ale chciałam to od ciebie usłyszeć. Wczoraj mówiłam ci rzeczy straszne, tak straszne, że gdybym ja była na twoim miejscu, Rand, nie stać by mnie było na taką wspaniałomyślność.

- Cóż, gdyby nie twój spryt i siła argumentacji, Madeline nie pojechałaby do domu. Wiesz, co by się wtedy ze mną stało? Dziewczyno, ona by mnie osiodłała i zajeździła na śmierć! A tak - mam ciebie, moją przemyślną i zaradną żonę.

Molly parsknęła śmiechem.

- Pamiętaj, to lekcja na przyszłość!,

I on się roześmiał. O tak, porządnie wbije to sobie do głowy! - postanowił. A potem wziął ją na ręce i wstał. Ominął stół i przeszedł przez kuchnię.

- Cholera. Koniecznie musimy postawić kanapę w salonie. Żeby była pod ręką w razie czego. Zapewniam cię, najdroższa, że często będzie nam potrzebna.

- Przyznaj się, chciałbyś mieć kanapę w każdym pokoju, co?

Wszedł z nią na schody. Przeskakiwał po dwa stopnie naraz, tak mu się spieszyło. Wielkie, iście królewskie łoże w sypialni stało nietknięte, tak jak zostawiła je wczoraj.

- Nie spałeś w łóżku? Postawił ją ostrożnie.

- Gdybym się na nim położył, nie zmrużyłbym oka. Molly pogłaskała go pieszczotliwie.

- Kochany mój. Wiem coś o tym. Całą noc przeleżałam, gapiąc się w sufit.

Przygarnął ją swymi potężnymi łapskami. Pachniał wiatrem i morzem. Szeroko rozstawił nogi, jak marynarz, który przy rozkołysanym morzu musi przejść z rufy na dziób. Wgarnął ją w swoje biodra. Molly czuła moc jego lędźwi.

- Nigdy, nigdy więcej samotnych nocy - mruczał. Nagle ją puścił. - O cholera. Muszę śmierdzieć jak sto beczek marynowanych śledzi. Poczekaj na mnie, wezmę tylko prysznic.

Molly oparła się o łóżko. Nogi miała tak słabe, że i tak nigdzie by nie poszła.

- Dobrze, kochany. Nie ruszę się stąd ani na krok. Przyrzekam. Ścisnął jej ramię żelazną ręką i dał jej potężnego całusa.

- To będzie rekordowo szybka kąpiel. Możesz mierzyć czas.

Rzeczywiście, wrócił w mgnieniu oka. Był nagi, osłaniał go tylko przewiązany w pasie ręcznik. Na gładkiej skórze potężnych ramion lśniły kropelki wody. Był taki piękny i męski! Molly cicho westchnęła.

Otarł szybko twarz i włosy drugim ręcznikiem. Wyglądał teraz śmiesznie: potargany i różowy jak olbrzymi bobas. Spojrzał na nią zaskoczony.

- Co? Jeszcze jesteś ubrana?

- Hmm, jakby ci to powiedzieć ... Potrzebuję twojej pomocy.

Serce zabiło mu radośnie; mężczyźni uwielbiają rozbierać swoje kobiety.

- Służę ci chętnie. Oj, jak chętnie - roześmiał się, wodząc oczami po jej apetycznych kształtach. Z rozkoszą schrupałby ją w jednej chwili! Ale nie, im dłużej, tym przyjemniej. Obszedł łóżko. Usiadł wreszcie i wziął ją, wciąż stojącą, pomiędzy nogi.

Przytrzymała się jego ramion.

- O Boże, nawet nie wiesz, jakie to piekło. Te spodnie są tak ciasne, że ledwie mogę chodzić.

- No to będziemy musieli je zdjąć - postanowił. Jedną ręką sięgnął do guzika, drugą zaś do suwaka. W ciszy rozległ się delikatny chrobot metalu. Molly odetchnęła z ulgą.

Rand rozsunął na boki rozpięte brzegi spodni. Na delikatnej skórze brzucha widniała szeroka, czerwona pręga.

- Dziewczyno, po co ty nosisz taką zbroję? - Pochylił się i przywarł ustami do zaczerwienionej skóry. Jego wargi i język były dla Molly jak balsam.

Odrzuciła w tym głowę i zamknęła oczy.

- Chciałam ... wyglądać zupełnie ... inaczej... Językiem łaskotał rozkoszny dołek jej pępka.

- Rand!

Podniósł ręce, chwycił za rozpięte spodnie i mocno szarpnął. Ściągnął je z taką pasją, jakby obdzierał ją ze skóry. A potem zaczął głaskać i masować obolałe miejsca. Przygryzła wargi, wplotła mu palce we włosy i przyciągnęła go do brzucha. Nachyliła się nad nim. Muskała ustami jego włosy. Wciągała głęboko w nozdrza jego świeży, męski zapach.

Zrzuciła z nóg sandałki. Rand w mgnieniu oka oswobodził ją z dżinsów i rzucił je na krzesło. Ramionami oplótł ją w talii. Obsypał pocałunkami miękki brzuch, pępek, żebra. Zajrzał psotnie pod kusą koszulkę. Widok był cudowny: obfite, krągłe i niczym nie skrępowane piersi, prężyły się dumnie, kołysząc się przy każdym ruchu jej ciała. Ściskał ją mocniej. ' - Molly, proszę ...

Podniosła ciężkie, wpół przymknięte powieki.

- Co, kochany? Powiedz mi tylko co chcesz, a zrobię dla ciebie wszystko, wszystko - gorącymi, wilgotnymi dłońmi gładziła jego muskularny kark. ,

- Rozepnij... to coś, co nosisz. Ja chyba bym nie umiał... Zresztą, ani mi się śni stąd ruszać. Chcę na ciebie patrzeć, chcę patrzeć, jak się dla mnie rozbierasz.

Molly miała wrażenie, że śni jakiś cudowny sen. Zamknęła oczy. Płynęła wolno w powodzi łagodnego światła i przytłumionych, dobiegających z daleka dźwięków. Prosi ją; wiedziała tylko tyle, że ją prosi. A ona mogła, chciała spełnić jego prośbę. Czuła, że przepełnia ją wielka radość. Jej palce błądziły wokół górnego guzika koszulki.

- Molly - jęknął Rand. - Proszę, proszę ... Nie męcz mnie dłużej. Uśmiechnęła się niewinnie.

- Ja? Ja miałabym cię męczyć?

- Właśnie - mruknął. - Nie masz dla mnie litości. O Boże, to cudowne. Chcesz się przekonać?

- Sa ... sama nie wiem. Może nie będzie mi się podobało aż tak jak tobie - przekomarzała się.

- Będzie, zobaczysz, będzie, kochana moja, najdroższa! Już ja się o to postaram!

Czekała na dotyk jego rąk, ale zaskoczył ją. Mówił, pieścił słowami, opowiadał, co z nią zrobi - ale nie dotykał. Z lubością wdawał się w szczegóły. To było tak, jakby pisał do niej list. Stawiał tylko jeden warunek: sama musi zdjąć koszulkę.

Drżały jej ręce, zesztywniały palce. Zachwiała się, kiedy wtulił twarz pomiędzy jej uda.

- Rand!... Rand! Uspokój się. Jeśli nie przestaniesz, nie zdejmę tego nigdy.

Wspólnie uporali się z guzikami. Rand z rozkoszą rozchylił poły fatałaszka. Patrzył chciwie. Zerwał z siebie ręcznik,' który zresztą od dawna już nic nie krył przed jej śmiałym wzrokiem. Wyłuskał ją z koszulki, przyciągnął do siebie, przewrócił na materac.

Wsunął kolano pomiędzy uda dziewczyny i z premedytacją przystąpił do tego, co jej przed chwilą obiecywał.

Zdrzemnęli się. Molly zbudziła się pierwsza. Leżała w objęciach Randa i uśmiechała się na myśl, że już nigdy nie zabraknie jej jego czułych uścisków. Pewna była, że żadna jej noc nie będzie samotna - no, może nie dosłownie, bądź co bądź służył przecież w marynarce. Będą razem do końca życia. Odwróciła głowę i przyjrzała mu się. Wielki jak niedźwiedź mężczyzna leżał cichutko i spokojnie u jej boku. W blasku poranka jego gładka skóra błyszczała matowo. Koniuszkiem palca Molly delikatnie obrysowała jego profil: szerokie czoło, prosty, silnie osadzony nos, pełne, zmysłowe wargi, wreszcie wyrazisty podbródek. Zawahała się, ale zaraz ruszyła palcem dalej, po muskularnej piersi, stalowym brzuchu, w dół, do pępka i niżej jeszcze...

Raptem świat przewróci! się do góry nogami! Nagle wylądowała na plecach, z rękami uniesionymi nad głowę i przygwożdżonymi w nadgarstkach do poduszki. Zobaczyła nad sobą niebieskie jak niebo oczy.

- My... myślałam, że śpisz - usprawiedliwiała się słabo.

- Jasne, że myślałaś - mruczał, szukając jej świeżych; wilgotnych warg.

- Rand, powiedz mi prawdę: czy ciotka Jo i Milton naprawdę chcą się pobrać? - spytała, kiedy powędrował ustami w dół, do jej pysznych piersi.

- Mmm - tyle tylko usłyszała; widać zbyt był zajęty. To znaczy, że chyba tak?

Przeciągnęła się zmysłowo, trąc udem o jego lędźwie - i Rand zapomniał już spytać, czemu chciała to wiedzieć...

Późnym popołudniem siedzieli przy stole w kuchni i zajadali się omletami z serem, gdy nagle Rand przypomniał sobie ich tamtą rozmowę. Ustalili już, że ślub wezmą w przyszłą sobotę. Zastanawiali się też, co Molly powinna zrobić ze swoją pracą, w razie gdyby on wcześniej dostał przeniesienie. Rand bał się trochę poruszać ten temat, ale Molly wyznała, że zawsze chciała mieć dużo wolnego czasu na pisanie. Zamierzała pisać o historii żeglarstwa.

I teraz Rand wrócił do tego, o czym mówili rano. Pociągnął potężny łyk czarnej kawy i spytał:

- A co z ciotką Jo?

Molly przełknęła kęs omleta. Oczy błysnęły figlarnie. Rand przypomniał sobie naraz sztywną i ugrzecznioną Molly Beddingfield sprzed zaledwie dwóch tygodni. To jego miłość tak ją odmieniła; Molly pozbyła się pychy i zarozumialstwa jak wąż starej skóry. Wyciągnął do niej rękę. Podała mu swoją. Mocno zacisnął palce na jej dłoni.

Dziewczyna otarła usta serwetką.

- Nie martw się o ciotkę. Wychodzi za mąż za Miltona. Ściągnął ją z krzesła i posadził sobie na kolanach.

- A skąd ty wiesz, moja psotko? Nie powiedziała jeszcze „tak". Molly roześmiała się tryumfalnie.

- A wiem. Nareszcie będę mogła się na niej zemścić.

- Zemścić na ciotce? O czym ty mówisz?

- Właśnie tak. Bo tym razem to ja będę swatką. Doprowadzę ją do klęski, ale tak, że niczego, nawet nie zauważy - roześmiała się, objęła Randa za szyję i obsypała go pocałunkami. - Zobaczysz. I ciotka nie zaprotestuje, chociaż nawet w połowie nie będzie tak szczęśliwa jak ja.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Smith Collins Marion Prosto z jasnego nieba
Smith Collins Marion Prosto z jasnego nieba
16 Marion Smith Collins Prosto z jasnego nieba
Jak grom z jasnego nieba
Camp?ndance Jak grom z jasnego nieba
grom z jasnego nieba
Camp Candace Jak Grom Z Jasnego Nieba
Camp Candace Jak grom z jasnego nieba
20120627 nowyekran Grom z jasnego nieba
Jak grom z jasnego nieba
Uwaga! prosto z nieba
Prostowanie
2 Prostowniki niesterowane
rzutowanie prostokatne
Prostowniki sterowane qpulsowe
Siatki prostopadłościanów

więcej podobnych podstron