Baer Robert Prawda za prawdę

Robert Baer

PRAWDA ZA PRAWDĘ

Przełożyli

Katarzyna Bażyńska-Chojnacka

Piotr Chojnacki

VIZJA

press&it

Warszawa 2OO6

Tytuł oryginału Blow The House Down

Copyright © 2OO6 by Robert Baer Ali rights reserved

This translation published by arrangement with Crown Publisher, a division oj Random House, Inc.

Copyright © for the Polish edition by VIZJA PRESS&IT Ltd., Warszawa 2OO6

Redaktor prowadzący Wojciech Żyłko

Redakcja i korekta Katarzyna Piwowarska-Fritz

Korekta Piotr Chojnacki

Opracowanie graficzne okładki Mariusz Stelągowski

Zdjęcie na okładce © Corbis

Wydanie I

ISBN83-6O283-29-X

VIZJA PRESS&IT

ul. Dzielna 6O, O1-O29 Warszawa

tel./fax536 54 68

e-mail: vizja@vizja.pl

www: vizja.net.pl

Skład i łamanie Mariusz Maćkowski

Druk i oprawa *5POLgmfsA www.opolgraf.com.pl



Prolog

Nawet wiele lat po tych niezwykłych wydarzeniach pamię­tałem, gdzie byłem, kiedy to wszystko się zaczęło: w samo­chodzie na autostradzie Bejrut-Damaszek, młody człowiek pełen wiary, że dobrzy ludzie zawsze wygrywają, nie mając wtedy pojęcia, że kumpel, z którym próbowałem skontak­tować się przez radio, właśnie stoi twarzą w twarz ze swoim katem.

- Carson, Carson, tu Samotny Wilk. Odbiór.
Cholera, wciąż nie odpowiada.

Carson" to radiowy sygnał wywoławczy Buckleya - Billa Buckleya, szefa rezydentury CIA w Bejrucie. Był 16 marca 1984 roku, miałem się z nim spotkać o jedenastej, ale musiałem to odwołać. Wcześnie rano w Aley doszło do strzelaniny, i kontrolny punkt milicji Druzów całkiem się zakorkował.

Bill nie powinien być zaskoczony. Od dawna przyzwyczaił się już, że nie ma mnie tam, gdzie miałem być, działam sam, znikam na całe dnie, zajmując się nie wiadomo czym.

Kiedy w 1983 roku Bill zaproponował mi współpracę w Bejrucie, nadał mi sygnał wywoławczy „Samotny Wilk". Wszyscy inni otrzymali nazwy miast w Newadzie. Ksywa przylgnęła na stałe.

- Czy ktoś mnie odbiera? Tu Samotny Wilk.

Wreszcie ktoś podszedł do radia. Usłyszałem trzaski, a po­tem głos Arta, naszego szefa łączności:

- Samotny Wilku, natychmiast się wyłącz. Wracaj do Reno
najszybciej jak się da.

Wyłączyłem moją motorolę, zastanawiając się, o co, do diabła, chodzi.

Gdy tylko dotarłem do rezydentury, dowiedziałem się, że dwie godziny wcześniej Buckley został porwany.

3

Bill w każdy roboczy dzień wychodził z domu dokładnie za dwadzieścia ósma i tego dnia zrobił to samo. Zjechał windą do garażu, gdzie zawsze dokładnie sprawdzał, czy nikt nie umieścił mu pod samochodem bomby. Dopiero potem zapalał silnik, ponieważ Bill był metodyczny, a ponadto rozważny. W dodatku jego honda nie miała wzmacnianego podwozia. Zadowolony, opuszczał swoje miejsce parkingowe - codziennie to samo - i ruszał w stronę wyjazdu z garażu.

Domyślałem się, że tego dnia Bill spojrzał we wsteczne lusterko i zauważył, że jakiś samochód blokuje jego hondę. Wysiadł, żeby sprawdzić, o co chodzi. Ktoś chwycił go od tyłu, uderzył czymś twardym w tył głowy, wrzucił na tylne siedzenie tamtego samochodu, przykrył kocem i odjechał. Brutalnie skuteczna szybkość, element zaskoczenia i siły. ja bym to zrobił właśnie w ten sposób. Bez świadków. Wszystko, co musielibyśmy zrobić, to otworzyć drzwi od samochodu.

Cała rezydentura starała się o uwolnienie Billa, ale większość naszego czasu pochłaniała walka o przetrwanie. Mieliśmy prawie 75-procentowe straty - traciliśmy ludzi i zasoby szybciej niż kiedykolwiek w Wietnamie czy Laosie. Waszyngton nie nazywał tej wojny otwartą, ale właśnie taka była.

Potem, w lipcu 1985 roku, przechwyciliśmy rozmowę że „wielki gruchot został rozbity". Poruszając się w świecie mętnych przejętych depesz, mogliśmy jedynie zgadywać, że wielki gruchot to Bill. Mieli też innych zakładników, ale Bill był dla porywaczy najcenniejszy. Niby nikt jeszcze nie chciał podpisać jego aktu zgonu, ale z trudnością utrzymywano fikcję, że w ogóle wróci.

Jedyny brzmiący dość wiarygodnie raport stwierdzał ze Bill został schwytany przez pułkownika Sepah-i Pasdaranu, znanego jako Murtaza Ali Mousawi (Sepah-i Pasdaran to skrót nazwy irańskiego Islamskiego Korpusu Strażników Rewolucji, awangardy rewolucji islamskiej, którą Ajatollah Chomieini chciał szerzyć na Bliskim Wschodzie). Paru pomniejszych informatorów powiedziało nam, że Irańczyk o takim nazwisku zwerbował zamachowca samobójcę, który wjechał wyłado­waną materiałami wybuchowymi furgonetką do holu naszej ambasady w Bejrucie. Według jednego z dziwnych opisów

4

z wyglądu przypominał człowieka z Zachodu - błękitne oczy i rudawe włosy. Mousawi rzekomo zwerbował również zamachowca samobójcę, który wjechał ciężarówką do koszar marines koło lotniska i tam się wysadził.

Krążyły także plotki, że Mousawi może mieć coś wspólnego z pewnym pomysłowym zwyrodnialcem. U szczytu libańskiej wojny domowej chrześcijańska milicja zaczęła znajdować swoich ludzi z małymi dziurkami w czołach podrzuconych koło portu. W końcu zaczęli wierzyć, że sadystyczny dentysta znieczulał ofiarom czoło, wiercił w nim dziurę, a potem wysysał mózg ssakiem, przyrządem dentystycznym używanym do osuszania ust pacjenta podczas leczenia. Popytałem tu i ówdzie i dowiedziałem się, że ów ssak dentystyczny nie mógłby wyssać mózgu. Chyba że ze sztywną sondą.

Najtrudniejsze zaczęło się, kiedy spróbowaliśmy dopasować osobę do nazwiska. Nie dysponowaliśmy żadnymi konkretami - aktem urodzenia, adresem, numerem telefonu, nawet zdjęciem. Jeden z naszych tropów pochodził od ojca Martina Jenco, katolickiego księdza porwanego w Bejrucie w styczniu 1985 roku i przetrzymywanego przez ponad półtora roku, przez jakiś czas w jednym mieszkaniu z Buckleyem. Podczas przesłuchania ojciec Jenco powiedział nam, że kiedy pewnego dnia spadła mu opaska z oczu, znalazł się twarzą w twarz z jednym z porywaczy: człowiekiem o błękitnych oczach i rudych włosach, czyli znajomych nam zachodnich cechach wyglądu. Ojciec Jenco pomyślał również, że to pewnie ten z porywaczy, który mówił płynną angielszczyzną - amerykań­ską ze śladami slangu. Ale nie miał pewności, z powodu opaski. Czy była to jedna i ta sama osoba, czy był to pułkownik Mousawi?

Zwerbowałem młodego libańskiego szyitę z południowych przedmieść Bejrutu, który twierdził, że może przeniknąć do siatki Mousawiego, może nawet powiedzieć nam, czy naprawdę ma on rude włosy i niebieskie oczy. Dzieciak zaangażował się w islamski ruch oporu przeciwko Izrael­czykom. W czasie, kiedy go poznałem, chciał się stamtąd wyrwać. Zaczął urabiać ludzi Mousawiego; spotykałem się z nim co dwa tygodnie koło punktu kontrolnego Muzeum na

5

zielonej linii", ziemi niczyjej między chrześcijańskim Bejrutem Wschodnim, a muzułmańskim Bejrutem Zachodnim, wówczas najbezpieczniejszym miejscu w Libanie.

Pewnego razu, kiedy dzieciak szperał w konspiracyjnej kryjówce, natknął się na motorolę i wpadł na to, żeby zapisać numer seryjny radia. Pasował do odbiornika Billa - tego, przez który chciałem się z nim skontaktować w dniu jego zniknięcia.

Chłopak nie zdołał wniknąć w siatkę na tyle głęboko, żeby spotkać samego Mousawiego i potwierdzić jego wygląd, ale jeśli można się było oprzeć na kimś w Libanie, to na tym dzieciaku. A potem, pewnego ranka, libański policjant na służbie przy punkcie Muzeum zadzwonił, że właśnie znaleźli ciało młodego człowieka. W kieszonce koszuli znaleziono małą kartkę z moim nazwiskiem. Poza tym nie miał żadnych dokumentów. Znałem go?

Znałem, oczywiście, a kiedy zobaczyłem dziurę wielkości ćwierćdolarówki w jego czole, zrozumiałem, jak zginął. Teraz zyskałem pewność, że dentysta był prawdziwy, może Murtaza Ali Mousawi także.

Nie zawiadomiłem o tym wszystkim centrali. Spróbujesz przesłać makabryczne szczegóły w rodzaju wysysanych móz­gów czy zdradzić jakiekolwiek oznaki obsesji, a poślą cię na zasłużony urlop do jakiejś kliniki na przeprogramowanie.

Ale drążyłem dalej i wkrótce zdobyliśmy wskazówkę, że grupa Mousawiego korzysta z niskiej mocy radiowego systemu typu „push-to-talk". Nasze zwykłe stacje wywiadu łączności nie mogły go namierzać, więc namówiłem rezydenturę, żeby wynajęła mieszkanie z widokiem na szyickie przedmieścia na południu. Liczyłem, że stamtąd uda mi się ich złapać na skanerze. Po kilku tygodniach nasłuchiwania natknąłem się na interesującą siatkę. Wszyscy w niej używali sygnałów wywoławczych oraz zakodowanych nazwisk, miejsc i dat.

Nagrałem wszystkie ważniejsze przechwycone wiadomości i spisałem to, co według mnie miało jakieś znaczenie. Numery telefonów, adresy i nazwiska zapisałem w moich kołonotatnikach. Po sześciu miesiącach zapełniłem trzy. Wtedy nastąpił

6

przełom, który moim zdaniem mógł doprowadzić do rozgryzienia sprawy.

Pewien informator - jeden z tych lepszych - powiedział nam, że przed wybuchem rewolty przeciwko szachowi nieuchwytny pułkownik był doktorantem na wydziale mate­matyki University of California w Los Angeles. Później to samo usłyszeliśmy od Terry'ego Andersona, innego zakładnika przetrzymywanego z Buckleyem: jego porywacz nie tylko twierdził, że studiował na UCLA i Uniwersytecie Amerykańs­kim w Bejrucie, ale mówił też z dziwnym akcentem — niemal amerykańskim, ale z osobliwym gardłowym „r", jakby przed angielskim uczył się francuskiego. „Brzmi bardziej jak Irańczyk niż Libańczyk" - osądził Anderson.

Natychmiast sprawdziliśmy wszystkie wizy i rejestry imigracyjne, ale nie znaleźliśmy żadnego śladu, że Mousawi kiedykolwiek starał się o wizę, ani w Bejrucie, ani w Tehera­nie. Mam przyjaciela w terenowym biurze FBI w Los Angeles z dojściem do UCLA. Nie znał tego nazwiska, ale informator FBI przypomniał sobie, że na początku lat siedemdziesiątych studiował tam Irańczyk wykształcony we Francji. Pisał roz­prawę na temat podzbioru nieriemannowskich hiperkwadratów, cokolwiek to jest, ale przerwał badania na krótko przed uzyskaniem doktoratu.

Kiedy sekretarka wyciągnęła dane dla mojego kumpla z FBI, okazało się, że znikło z nich nazwisko irańskiego studenta - zostało elektronicznie usunięte. Nie udało się też odnaleźć papierowych akt ze zdjęciem. Sekretarka nigdy wcześniej nie spotkała się z czymś takim. Jedyny trop pochodził od profesora wydziału matematyki: pamiętał błys­kotliwego irańskiego absolwenta o krótkich „rdzawych wło­sach". Nie mógł nam jednak nic więcej o nim powiedzieć oprócz tego, że student ten był samotnikiem i nigdy nie pojawiał się na wykładach.

Ciągle sprawdzałem wszystkie pogłoski, kiedy pod koniec 1991 roku na południowych przedmieściach Bejrutu znalezio­no pozbawione głowy rozkładające się zwłoki Billa Buckleya, porzucone jak padlina.

7

Potwierdzenie śmierci Billa nie zmniejszyło mojego zainte­resowania jego porywaczem - właściwie jeszcze bardziej je zwiększyło. Niewiele mogłem w tej sprawie zrobić, ale w końcu moje liczne grzeszki wyszły na jaw i zostałem wyrzucony z operacyjnego i przeniesiony z powrotem do Langley, gdzie miałem umierać powolną śmiercią biurokraty. Byłem pewny, że trop do tej pory już zwietrzał, ale zacząłem przedzierać się przez bazy danych. Wreszcie znalazłem wzmiankę o zdjęciu zrobionym „Alemu Mousawiemu" w Peszawarze w Pakistanie, przechowywanym w teczce nieaktyw­nego informatora. Był to strzał w ciemno, ale zamówiłem tę teczkę w archiwum.

Okazało się to trudniejsze niż powinno. Archiwum odpowiedziało, że nie mogą odnaleźć teczki, więc wziąłem wolny dzień, żeby poszukać osobiście. Teczki nie znalazłem, ale natrafiłem na tę fotografię: pozowane zdjęcie pięciu mężczyzn w ogrodzie. Za nimi znajdował się dom z pustaków, kilka na wpół uschniętych krzewów i miejsce na grilla. W środku stał Osama bin Laden, trzymając w ręku księgę, która wyglądała na Koran. Z lewej strony miał mężczyznę ubranego w tradycyjny salwar. Coś w jego osobie, może w rękach, sugerowało, że jest człowiekiem z Zachodu, ale jego głowa została pracowicie wycięta. Z prawej strony bin Ladena stał młody mężczyzna w galabii. Nie mógł mieć więcej niż szesnaście, może siedemnaście lat. Po prawej, nieco z tyłu, młody Arab w kafii trzymał AK-47, częściowo prze­słaniające jego twarz.

Moją uwagę przyciągnęła jednak postać w głębi zdjęcia z lewej strony: szczupły mężczyzna, około 190 centymetrów wzrostu, ubrany w wymiętą koszulkę polo i dżinsy. Trzymał się na uboczu, jakby nie czuł się dobrze w tamtym miejscu lub nie chciał, żeby zrobiono mu zdjęcie. Jako jedyny miał zdecydowanie niearabskie rysy. Ponieważ zdjęcie było czar­no-białe i miało fatalną rozdzielczość, nie mogłem mieć pewności, ale włosy mężczyzny nie wyglądały na kruczo­czarne. Brak podpisu również nie pomagał, jednak tknęło mnie przeczucie, że przez ostatnie piętnaście lat nigdy nie byłem bliższy odnalezienia Murtazy Alego Mousawiego.

8

Nie mogłem tylko zrozumieć, co Mousawi, jeśli to był on, robił z Osamą bin Ladenem. Jeśli istniał jakiś pewnik na Bliskim Wschodzie, to fakt, że szyici w rodzaju Mousawiego nienawidzili sunnitów, szczególnie bezkompromisowych sunnitów, jak bin Laden, który wszystkich szyitów najchętniej oddałby pod miecz jako heretyków.

Bezgłowa postać również była dziwna. Po pierwsze, salwar układał się na niej jak na starym lub bardzo chorym człowieku. To, że znikła głowa, nie powinno dziwić. Twarze i inne cechy charakterystyczne pracowników CIA są usuwane ze zdjęć przysyłanych z terenu, nawet jeśli oznacza się je jako tajne. Jednak szanse, że ten facet pracował w CIA, były bliskie zeru. Żaden z naszych agentów nigdy nie nawiązał kontaktów z bin Ladenem, mimo głupich plotek, że był on tworem CIA. Kim zatem był ten jeździec bez głowy? I kim byli ci dwaj młodzi Arabowie? Zdjęcie zaintrygowało mnie bardzo, ale zawiodło donikąd.

Ktoś musiał mi pomóc w zidentyfikowaniu graczy. Jeśli zdjęcie zostało opatrzone prawdziwą datą, w Peszawarze przebywał w tym czasie John Millis. John był teraz szefem sztabu Komisji Kongresu do spraw Wywiadu. Zadzwoniłem do niego.

Spotkaliśmy się w Tune Inn, spelunce przy Pennsylvania Avenue, parę przecznic od Kapitolu - ja w wypłowiałych spodniach khaki i postrzępionej, wygniecionej błękitnej ko­szulce, i Millis w lekkim, całorocznym garniturze od Josepha A. Banka z lekkiej wełny.

Kiedy kelnerka przyniosła nam burgery i kawę, Millis wyjął fotografię z szarej koperty i spojrzał na nią.

9

Millis wyjął okulary z lśniącego metalowego futerału, starannie je założył i spojrzał uważniej. Odwrócił zdjęcie tak, żebym mógł widzieć, i zaczął pokazywać poszczególne osoby, zaczynając od faceta z prawej strony bin Ladena.

- Ten to książę z Zatoki. Prawdziwy wyznawca, który spiknął się z bin Ladenem. Nie ma tu więcej niż dwadzieścia lat. A to... - przerwał, przysunął fotografię bliżej, a potem
znowu opuścił, żebym mógł zobaczyć. - Tego gościa z prawej
w głębi powinieneś znać.

- Ja?

Spróbowałem wyobrazić sobie faceta bez chusty na głowie, bez AK-47 zasłaniającego mu pół twarzy i bez dwutygodniowego zarostu.

- Palestyńczyk - ciągnął Millis. - Najpierw działał z bin Ladenem, a potem przeszedł do Hamasu. Nabil jakiśtam.

Wtedy mnie olśniło: Nabil Szahada. Po wojnie w Afganistanie kierował militarnym odłamem Hamasu. To on za­planował pierwszy samobójczy zamach na autobus w Izraelu. Mistrz zamętu.

- Przykro mi. Powiedziałem już, że nie pamiętam tego zdjęcia.
Entuzjazm Millisa oklapł. Zaczął ziewać i najwyraźniej miał

ochotę sobie pójść. Istnieje zasada, że nie wolno poganiać informatora. Ale ja musiałem zwrócić jego uwagę na jasnowłose­go faceta w dżinsach i koszulce polo. Wziąłem fotografię do ręki.

- Czy któryś z nich jest Irańczykiem? - spytałem wreszcie,
wskazując na mężczyznę w głębi po lewej stronie. Człowieka
o wyrazistych rysach.

Millis zerknął na zegarek i dopił kawę, chociaż wystygła już dawno temu.

Millis nie słuchał.

10

- Myślisz, że ten facet jest Irańczykiem? - spytałem jeszcze
raz, wciąż trzymając palec na postaci z lewej strony.

Millis przejechał palcem wskazującym po wszystkich twa­rzach i potrząsnął przecząco głową.

Millis uśmiechnął się. Wiedział, że są nikłe szanse na odnalezienie teczki. Archiwa CIA to trójkąt bermudzki oficjal­nej dokumentacji.

Wsunął zdjęcie z powrotem do koperty, potem skinął na kelnerkę, która zaczęła przedzierać się przez salę.

Millis wstał.

Powinienem odmówić. Miałem odbitkę, ale wyniesienie części dokumentacji poza Zarząd Operacyjny stanowiło poważne naruszenie zasad, nawet dla członka personelu Kapitolu, który miał o wiele większy dostęp do poufnych informacji niż ja. Jednak pozwoliłem mu ją wziąć. Może kiedy będzie miał czas do namysłu przypomni sobie coś o facecie z lewej strony zdjęcia. Tłumaczyłem sobie, że Millis praktycznie należy do rodziny.

Gdy wieczorem następnego dnia wróciłem do domu, na automatycznej sekretarce miałem wiadomość od Millsa: „Spot­kajmy się. Zadzwoń. Mam to nazwisko".

Nie spotkaliśmy się. Zanim zdążyłem oddzwonić, znaleziono go z rozwaloną czaszką w motelu w Fairfax.

Rozdział 1

Nowy Jork, 21 czerwca 2001, 11.02

Baton Rouge, Baton Rouge, tu Selma. Jak odbierasz?". „Pół na pół".

Baton Rouge, nic nie rób. Che jest ciągle tam, gdzie był". „Przyjąłem, Selmo. Zostań na pozycji. Bez odbioru".

Jedenaste piętro biurowca Deutsche Bank przy Park Avenue nie było najgorszą lokalizacją w centrum: dość blisko chodnika, by widzieć dwudziestoparolatków z dyplomami MBA, z komór­kami przyklejonymi do uszu, pieprzących coś o domniemanych interesach; i dość wysoko, żeby docenić regularną siatkę ulic, wielkość i łatwość, z jaką to wszystko można zniszczyć brudną bombą. Ale to już należy do moich spraw zawodowych.

Londyn jest bardziej kosmopolityczny. Paryż bardziej odpicowany. Genewa bije inne miasta na głowę pod względem ilości kradzionego mienia na cal kwadratowy. Ale to na Manhat­tanie są prawdziwe pieniądze. Połowa pieniędzy świata przepływa elektronicznie przez to miasto codziennie przez trzysta sześć­dziesiąt pięć dni w roku. Zamknij oczy i prawie usłyszysz, jak biliony brzęczą w lokalnej cyberprzestrzeni. Cała ta kasa daje miastu rodzaj boskiej energii, a Madison Avenue tworzy mody, sprzedając gówno, na które nikogo nie stać, ludziom, którzy go nie potrzebują, od krążowników szos po viagrę i implanty pośladków. Nic dziwnego, że dżihadyści co noc śnią o obróceniu tego miejsca w gruzy (nie martwi ich też zbytnio, że co trzeci mieszkaniec Ameryki to Żyd).

Osobiście miałem już po dziurki w nosie gruzu. Bejrut, Chobar, Nairobi - wiem, jak pachnie dym zmieszany z krwią i jak łatwo to tego doprowadzić. Furgonetka ze zbiornikiem

12

wypełnionym do połowy acetylenem i olejem napędowym, i można zrównać z ziemią większość wytworów ludzkiej ręki, do których uda się wjechać.

Zawsze myślałem, że długie pobyty w najgorszych rejonach świata są coś warte, ale mój pracodawca uważał inaczej. Wypowiedziałem za dużo trudnych do przełknięcia prawd, zbyt wiele razy wsadziłem palec w oko Departamentowi Stanu, o jeden raz za dużo kazałem się pieprzyć moim szefom z szóstego piętra. Sprzedawane przez nas „informacje" były nic niewarte, ale absolutnie niewybaczalną cechą charakteru w Waszyngtonie jest szczerość.

Po tym, jak ćwierć wieku spędziłem w terenie, szefostwo sprowadziło mnie do ojczyzny i posadziło w biurze koło Tysons Corner. Ich plan zakładał, że będę czuwał nad stadem emerytów, dopóki nie zgaśnie również moja gwiazda, ale to miało nastąpić dopiero za cztery lata, gdy dobiję pięćdziesiątki. Tymczasem miałem urzędować od ósmej do siedemnastej, bez obowiązków po godzinach i z tyloma dniami urlopu, ilu potrzebowałem. Teraz właśnie z tego korzystałem: wziąłem wolne w czwartek, by spotkać się z przyjaciółmi w centrum. W dole zobaczyłem kolejny zator. A w każdym razie tak mi się zdawało.

- Hej, spójrz na to - powiedziałem, patrząc na Park Avenue.
Postarałem się, żeby w moim głosie zabrzmiał niepokój, co miało
ściągnąć Chrisa Corsiniego z jego wysokiego, dopasowanego do
wzrostu fotela, i oderwać od trzech panoramicznych monitorów LCD.
Ale Chris był maklerem giełdowym. Podniecały go wyłącznie
okresowe raporty o wydobyciu ropy i jego roczna premia.

I za to go lubiłem: odkąd jeszcze w Berkeley zsunąłem się po ścianie Sproul Hall do gabinetu dziekana, uznał, że jestem świrem. Ale w przeciwieństwie do innych naszych kolegów ze studiów nigdy mi tego nie wypominał. Może w jakimś stopniu równoważyłem jego idealną żonę, trójkę ponadprzeciętnie uzdol­nionych dzieci i porsche carrera w kolorze srebrny metalic.

- Tam - wskazałem na róg Czterdziestej Dziewiątej i Park
Avenue, ale Chris nie zauważył tego, co ja.

13

Hipis był w porządku: minidredy, czarny podkoszulek na ramiączkach, połatane czarne zamszowe portki, tymberlandy, bez skarpetek i sznurowadeł. Dziewczyna też w czerni - wyblakła na górze, dżinsowa na dole kiecka z marszczonymi wstawkami, torba na ramieniu - z wyjątkiem lawendowych pasemek i żółto-błękitnych tenisówek pumy.

Chris popatrzył na mnie przez chwilę, cmoknął ze współ­czuciem, a potem wrócił za swoje biurko i usiadł.

- Max, zastanawia mnie, jak ty sobie radzisz. Jesteś walnięty.
Prawdę mówiąc, namierzyłem tych dwoje wcześniej, kiedy

szedłem Park Avenue. Najwyraźniej się mną zainteresowali, więc rzuciłem im zabójcze spojrzenie, wtedy szybko się odwrócili. To niemal na pewno oznaczało, że mnie obserwują, a wszystko, co robili, tylko mnie w tym upewniało.

Od czasu do czasu dziewczyna spoglądała nad ramieniem swojego towarzysza w stronę Deutsche Bank, a potem, zanim się odwróciła, coś do niego mówiła. Facet bez przerwy gadał przez komórkę. Mogłem się założyć, że to walkie-talkie. Bez skanera jednak nie mogłem być pewny.

W szwendaniu się bez wyraźnego celu byłem najlepszy - obok manipulacji, zdrady i kłamstwa. Tylko najwyższy stopień specja­lizacji. Jak na ironię, Chris znał moją największą tajemnicę, nikomu innemu nigdy tego nie powiedziałem. Opijaliśmy koniec

14

pierwszego roku, jaraliśmy trawkę, gapiąc się na most Golden Gate, kiedy wreszcie spytał, jak zmarli moi rodzice.

I wtedy mu wszystko opowiedziałem. O matce i jej dwóch mężach, z których żaden nie był moim ojcem; o dziadku, który kazał mi do siebie mówić „proszę pana"; o obligacjach, bonach, funduszu powierniczym; o wszystkich domach, w których miesz­kaliśmy, jakby matka postanowiła zaliczyć każdą porę roku w innej strefie klimatycznej Ameryki. Jak zabrała mnie, trzynasto­latka na wykopaliska archeologiczne do Beludżystanu na granicy pakistańsko-irańskiej. Jak dwa lata później obudziłem się pewnego ranka i znalazłem kartkę przytwierdzoną do tyczki od namiotu: „Max, wyjechałam z Ravim (prawdziwym archeologiem, młod­szym od niej o piętnaście lat) na wielkie wykopaliska. Wracam za dwa tygodnie. Mama". Nie: „Całuję, mamusia". Nie: „Kochany Maksie". Nic w tym rodzaju. Nigdy już jej nie zobaczyłem. Te dwa tygodnie rozciągnęły się do osiemnastu miesięcy, potem moja ciotka dowiedziała się od kochanej mamusi, że zostawiła mnie na drugim końcu świata, i wynajęła małą ekipę, żeby mnie stamtąd wydostać.

I tu zachodziła podwójna ironia: ze wszystkich bajeczek, jakie wciskałem Chrisowi przez jakieś dwadzieścia lat od tamtej pory - najdziwniejsze wymówki, kiedy się nie zjawiłem, jeszcze dziwniejsze, gdy wcześniej wychodziłem, nieprawdopodobne inwestycje firmy konsultingowej, która stanowiła moją waszyng­tońską przykrywkę, i wiele, wiele innych - byłem pewny, że nie uwierzył tylko w tę beludżystańską historię.

- Oj, Chris - powiedziałem. Wrócił już do kupowania nigeryjskiej ropy naftowej. - To zajmie ci tylko dziesięć minut.

15

Chris popatrzył na mnie, jakby się zastanawiał, czy wezwać ochronę.

Istniała duża szansa, że miał rację (samo już tylko pytanie o przyczynę zostawiło dziurę wystarczającą, by przepchać przez nią piramidy). Ale wysokoprocentowa paranoja jest uzależniająca jak morfina i o wiele bardziej użyteczna. Nie ma czegoś takiego jak przypadek, zbieg okoliczności, szczęśliwy traf - uczyli nas kiedyś na Farmie.

Nigdy nie zapomniałem, jak Joe Lynch, dyrektor kursu, wkroczył na mównicę pierwszego dnia i, nawet nie skinąwszy głową, spytał: „Kto prowadził kontrobserwację po drodze?". Wszyscy praktykanci na sali wytrzeszczonymi oczami rozglądali się po audytorium, próbując zgadnąć, czy Lynch żartuje. Farma to najbardziej strzeżony obiekt, gdzie jest więcej jeleni niż ludzi. Wiodła do niej tylko jedna droga. Trzeba by mieć pomyślunek Mac Gyvera, żeby dostać się do tego miejsca. Wreszcie Lynch przeszedł do sedna: zawsze zachowuj się tak, jakbyś był śledzony, nawet jeśli upewniłeś się, że nie jesteś. To jedyny sposób, żeby utrzymać przewagę, nie dać się zwieść, nie dać się złapać.

16

Oczywiście, nie mogłem tego wszystkiego powiedzieć Chriso­wi. Podobnie jak wiele innych przyjaźni, nasza opierała się na pewnych niedopowiedzeniach, bardziej z mojej strony - a może z jego też - ze zdrową dawką nieszkodliwej rzeczywistości wirtualnej. Moralne pustkowie.


Prawdę mówiąc, już poprosiłem Chrisa, żeby został moim drużbą, kiedy dotarło do mnie, że lubię seks z dziedziczką bardziej niż ją samą. Dokładnie w tym samym czasie ona doszła do wniosku, że bardziej podoba jej się wyobrażenie o mnie niż realny ja.

Na imię? Nie wyrywaj się z niczym i nigdy nie zagłębiaj się w szczegóły, jeśli absolutnie nie musisz.

- Odstawiłem ją od piersi - wyjaśniłem. - Żadnych tam
narastających żali. Mała próba. Zostawiłem ją wściekłą. Nie chcę
koło niej przechodzić, żeby mnie nie śledziła albo i coś gorszego.
Chris, potrzebuję małej pomocy.

Chris znowu spoważniał.

- Daj spokój, Max. Jesteśmy na to za starzy. Mam robotę.
Możesz sam sobie na nich patrzeć.

17

Chris nie kupił tego, ale nie powiedział „nie". Uznałem interes za ubity.

- Zaufaj mi - ciągnąłem. - Ta laska jest nieobliczalna, totalny
psychol. Wykorzysta każdą szansę, żeby coś mi zrobić. Muszę
odpowiednio wcześniej wiedzieć, czy naprawdę mnie śledzi.

Wziąłem komórkę Chrisa, wbiłem w nią mój numer i z po­wrotem położyłem przed nim. - Widzisz ten przycisk z zieloną słuchawką? Po prostu za dziesięć minut wciśnij go i powiedz mi, co zobaczyłeś. To wszystko.

Chris postukał palcami w biurko, poprawił wykrochmalony biały kołnierzyk koszuli, podciągnął równie wykrochmalony i prześlicznie wykończony mankiet, odsłaniając zegarek i sam szybko popukał w przyciski.

- Dobrze, już dobrze. Ale wiesz co, Max? Niełatwo mieć cię
za przyjaciela.

Pokręcił nadgarstkiem jeszcze parę razy, żebym nie przegapił tego, co na nim nosił. Zegarek kosztował pewnie tyle, że dałoby się za to wykarmić całą afgańską wioskę przez kilka lat.

- Nie, dupku. Kupiłem go na jacht.
Roześmiałem się.

W głosie Chrisa zabrzmiała jakaś nowa nuta - najprawdziwsze zdziwienie. Może po raz pierwszy zobaczył we mnie kogoś, kim

18

naprawdę byłem, a nie tylko swoje wyobrażenie o mnie. Może myślał, że upiecze przy tym ogniu swoją pieczeń. Ale w tym momencie było mi wszystko jedno.

- Spotkałem w barze takiego jednego - zbyłem go. - Opowie­dział mi o tym.

Rozdział 2

Baton Rouge, tu Selma. Che się przemieszcza. Na południe od Park Avenue".

Przyjąłem. Przejmujemy go. Bez odbioru".

Zawsze ubieraj się tak, żeby pasować do wyobrażenia innych o tobie. Jeśli oznacza to praktyczną czarną koktajlową sukienkę, wciągnij brzuch, załóż ją i idź kupić sznur pereł oraz czółenka rozmiar 16. Nie pamiętam już, kto mi to powiedział - jakiś doświadczony agent po paru głębszych, jak oni wszyscy w tamtych czasach - ale była to kolejna rada, o której nigdy nie zapomniałem. Według Chrisa moja wytarta na łokciach płócien­na marynarka, workowate oliwkowe drelichy i zdarte kasz­tanowe mokasyny to wizytówka dżentelmena konsultanta, faceta, który nie potrzebuje ręcznie szytych ubrań od Hugo Bossa, żeby pokazywać, kim jest. Przechodnie czekający na przejście przez Park Avenue na rogu z Czterdziestą Dziewiątą na podstawie moich ciuchów i nieobecnego spojrzenia - niereagującego na hałas, ruch uliczny, drapacze chmur, ulicznych bandytów, lichwiarzy z banku, ciułaczy i wścibskich - zaliczą mnie do grona osób wałęsających się w wolny dzień po górnym West Side. Problem w tym, że nie wiedziałem, jaki plan ma zespół inwigilacyjny przed Quick and Reilly... jeśli to naprawdę ogon, jeśli mają plan i gdybym sam nie poddał się bezładnej gonitwie myśli.

Przeszedłem ulicę na zielonym i skierowałem się do przejścia podziemnego do Grand Central Station. Chciałem rzucić szybkie spojrzenie w stronę pary pod Quick and Reilly, ale trzymałem się ustalonego planu. W tej grze musiałem polegać wyłącznie na oczach mojego starego kumpla Chrisa, jedenaście pięter nade mną. Do niego należała decyzja, czy ich użyje, czy nie.

20

Wyszedłem właśnie z peronu metra i znajdowałem się w po­łowie hali Grand Central, katując się zwykłymi wątpliwościami, kiedy w kieszeni radośnie zaćwierkała komórka.

- Kiedy się ruszyli? Dokładnie, Chris, to ważne.
Patrzyłem na studenta z Bliskiego Wschodu, niosącego pudło

z pizzą - w sam raz na umieszczenie w nim dziesięciu funtów plastiku. Albo bombę zdolną wysadzić w powietrze pociąg o 11.53 do Poughkeepsie.

21

Najbardziej dręczyło mnie nie tyle samo istnienie pary spod Quick and Reilly, co jej sposób działania. Powinni byli pełnić wartę na Park Avenue lub prowadzić obserwację z nieoznakowa-nego vana, takiego jak ten, który ich zabrał. Powinni wykorzystać jakąś przykrywkę, udawać robotników pracujących przy stu­dzience kanalizacyjnej czy choćby wózek ulicznego sprzedawcy. Czterdzieści procent mieszkańców Nowego Jorku urodziło się za granicą. Gdzie indziej można się lepiej przebrać, jeśli nie tu, w tym wielorasowym gąszczu? Ten odjazd vanem też nie miał sensu. Dlaczego po prostu nie odeszli na piechotę?

Najprostszym wytłumaczeniem byłaby ich niekompetencja, ale istniała też inna możliwość: demaskowali się celowo. W Mos­kwie nazywaliśmy to inwigilacją na delfina - teraz nas widzisz, a teraz nie. KGB wypuszczała za tobą byle jakich agentów. Musiałbyś być ślepy, żeby ich nie zauważyć. Potem, po godzinie czy dwóch, agenci znikali. Nie mogłeś namierzyć ich nadajników kieszonkowym skanerem. Jakby całe służby wzięły wolne popołu­dnie i urządziły firmowy piknik.

Chodziło o to, żeby umocnić twoje fałszywe poczucie bez­pieczeństwa, sprawić wrażenie, że jesteś czysty, więc możesz iść na swoje spotkanie, podrzucić przesyłkę, cokolwiek. Ale tak naprawdę KGB zmieniało nieudolnych agentów na profesjonalis­tów. I nie byli to tylko nowi ludzie w nowych samochodach. Angażowali posterunki milicji, żeby śledzić twoje ruchy, podczas gdy prawdziwi obserwatorzy trzymali się poza twoim polem widzenia. Wykorzystywali częstotliwości wojskowe, tak ob­ciążone, że skaner był bezużyteczny.

Tak postępowano w Moskwie. Czy ktoś w Nowym Jorku w ogóle słyszał o inwigilacji na delfina? Czy też raczej, kto wykorzystałby ją przeciwko mnie, amerykańskiemu podatnikowi na własnych śmieciach, w światowej stolicy wolnego handlu?

Prawie przekonałem samego siebie, że najprostsze odpowiedzi są najlepsze, kiedy wyszedłszy na Czterdziestą Drugą dwa domy dalej zauważyłem faceta. Na oko tuż po czterdziestce. Do eleganckiego letniego, kaszmirowego, sportowego płaszcza nosił krzykliwą pomarańczową bejsbolówkę. W tym momencie kom­pletnie przestałem cokolwiek rozumieć. Nie ma nic złego

22

w okrywaniu głowy, ale gówniana czapka w żarówiastym kolorze do drogiego, kaszmirowego wdzianka?

Istniała możliwość, że ten facet był „okiem" - szpicą grupy inwigilacyjnej, kozłem ofiarnym, który przykleja się do obiektu, żeby reszta zespołu mogła pozostać niewidoczna. Ja śledziłem wzrokiem pomarańczową czapkę, a oni śledzili mnie. Proste i zbyt skomplikowane jak na to, co mogli zyskać. Rozsądny człowiek wsiadłby do następnego pociągu do Waszyngtonu i wycofał się z gry. Koniec pościgu. Wracajcie do domu. Jednak jak na człowieka, który kłamstwem zarabiał na życie, byłem perwersyjnie przywiązany do prawdy. Musiałem wiedzieć, czy jestem śledzony, a jeśli tak, to przez kogo. A potem, w jakim celu.

Najpierw jednak musiałem się oczyścić - chodziło o wy­rzucenie komórki, a nie o mycie rąk. Komórki nie różnią się od elektronicznych bransoletek używanych do monitorowania więź­niów skazanych na areszt domowy. Jak breitling Chrisa mają wbudowane nadajniki sygnałowe, dzięki którym można namierzyć twoją pozycję, twoje współrzędne GPS. Wysyłają sygnał, nawet gdy wyłączysz telefon. Większość rzekomo łebskich osób uważa, że wyjęcie baterii rozwiązuje problem, ale profesjonaliści nie są tacy głupi.

Kilka tygodni wcześniej drzemałem podczas popołudniowej audycji, podczas której jakiś geniusz z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego opowiadał, jak ukrył w komórce kondensator, żeby zwiększyć moc nadajnika. Nie da się znaleźć tego kondensatora, nie rozkładając całego telefonu na kawałki, zapewniał - i to tylko wtedy, jeśli wiesz, czego szukasz.

Czy w moim telefonie ktoś grzebał? Możliwe. Czy chciałem ryzykować? Zdecydowanie nie, ale nie mogłem tak po prostu wrzucić telefonu do pobliskiej skrzynki pocztowej. Po pierwsze, zobaczyliby to i straciłbym element zaskoczenia. Co gorsza, agenci FBI noszą klucze od skrzynek przy sobie. Jeśli to oni mnie śledzą, sprawdzą moją kartę SIM - unikatowy czip, dzięki któremu działa komórka - zanim dojdę na Sześćdziesiątą Pierwszą. Przechowywałem na niej kilkaset kontaktów. Nie zamierzałem tego oddać bez walki. Potrzebowałem martwej skrzynki kontaktowej i znałem idealne miejsce.

23

Poszedłem w stronę Madison na tyle szybko, że mój ogon został w tyle, potem przebiegłem na czerwonym Pięćdziesiątą Piątą, ocierając się o taksówkę. Sikhijski taryfiarz uczcił moje zwycięstwo nad śmiercią opuszczając szybę i wyzywając mnie po pendżabsku. Bhenchot! Nie miałem czasu, żeby się zatrzymać i wytłumaczyć mu, że nie mam siostry, że dla mojej mamusi i jedno dziecko to było za dużo. Przebiegłem pół kwartału i wpadłem do salonu wystawowego Sony. Przebiegłem przez niego, nie zwalniając kroku, i znalazłem się obok kubła na śmieci przed kawiarnią Starbucks na tyłach. Mój ogon musiałby siedzieć w kontenerze, żeby zobaczyć, jak moja komórka znika wśród zgniecionych kubków i serwetek.

Kelnerka, jeśli tak można ją nazwać, miała w nosie srebrną agrafkę. Gdyby nie to, wyglądałaby na harcerkę z Kansas.

- Browarek. Duży - zamówiłem. Prawie się roześmiała.

Z papierowym kubkiem w dłoni, znalazłem wolne miejsce na sali i zacząłem przerzucać wymiętoszony „New York Post". Chciałem, żeby ogon mnie dogonił. Kiedy doszedłem do wniosku, że nawet latająca eskadra klubu seniora miała czas dotrzeć na miejsce, starannie zwinąłem gazetę, odłożyłem ją na bufet i wyszedłem na ulicę. Czas się ruszyć i ściągnąć na siebie uwagę - plan B.

Rozdział 3

Do wszystkich jednostek, tu Selma. Che ciągle na pięć-pięć-zero Madison. Powtarzam, Che ciągle...".

Selma, Selma, tu Oksford".

Pięć-pięć-zero Madison między Pięćdziesiątą Piątą a Pięć­dziesiątą Szóstą".

Selma...".

Oksford?".

Che właśnie idzie pieszo Sześćdziesiątą Pierwszą...".

Połowę tego, co wiem o namierzaniu ogona, zawdzięczam „Dzikiemu", Billowi Mulliganowi, mojemu pierwszemu szefowi w Indiach, a zajęło to jedną lekcję.

- Chłopcze - powiedział pewnego dnia, kiedy siedzieliśmy na werandzie Bombay Yacht Club - sztuka polega na tym, żeby zawsze patrzeć na stopy, buty. I na portki. Dobra grupa obser­wacyjna nosi ze sobą dwustronne kurtki, kołnierze ortopedyczne, czerwone słomiane kapelusze, furę akcesoriów, od toreb na zakupy po parasolki, pieski i arbuza - wszystko, co może odciągnąć twoją uwagę. Wystarczą zręczne ręce. Jedyne, czego prawie nigdy nie zmieniają, to buty. To niewygodne. Zabiera czas. Buty ciężko nosić. Zawsze patrz na buty.

Właśnie to robiłem, idąc w górę Madison Avenue. Na szczęście teraz, kiedy opuściłem centrum, ludzi zrobiło się o wiele mniej. Na światłach przy przejściu na Sześćdziesiątej Drugiej miałem czas przyjrzeć się parze świetnych i zupełnie niebudzących podejrzeń butów, najwyżej rozmiaru sześć. Kiedy pojawiły się znowu przed wystawą Chanel na Sześćdziesiątej Czwartej, pomyślałem sobie, że właściwie czemu nie. Wejście do salonu Chanel kogoś w moich ciuchach musiało zwrócić uwagę na mnie i każdego innego, kto uznałby parę setek dolców za bluzkę

25

z krepdeszynu za dość wygórowaną cenę, nawet jeśli jedwab uprzędły robaki wyhodowane w naturalnych warunkach.

Ledwo zamknęły się za mną drzwi, do sklepu wszedł gość po pięćdziesiątce, o czerwonej twarzy, źle uczesany, w neonowo-niebieskiej ceratowej kurtce z emblematem Ohio State, spodniach z poliestru i nieskazitelnie białych tenisówkach. Jeszcze mniej pasował do Chanel niż ja, ale byłem prawie pewny, że widziałem go, jak szedł z naprzeciwka dziesięć przecznic wcześniej. Jeśli się nie myliłem, śledzili mnie od przodu, nie z tyłu.

Wśród zawodowców nazywa się to „wodospadem". Ktoś, kto prowadzi akcję, wysyła na ciebie nieustannym strumieniem setkę i więcej osób. Kiedy cię miną, dwie lub trzy przecznice dalej znikają w bocznej uliczce; stamtąd zabiera je samochód. Jadą równoległą ulicą i całkowicie zmieniają swój wygląd; cała zabawa zaczyna się od początku. Potrzebowałem więcej dowo­dów, żeby zyskać pewność, ale te manewry zaczynały śmierdzieć z daleka.

Pantofelki rozmiaru sześć, za którymi wszedłem do sklepu, zostały uhonorowane niemal prywatnym pokazem mody, uzupeł­nionym popołudniowymi lampkami szampana. Przyłączyłbym się, gdyby kierownik nie wyrósł przede mną i nie zapytał, w czym może mi pomóc, głosem sugerującym, że wolałby raczej nago przejść przez wysypisko śmieci. Szedłem już ku drzwiom, gdy usłyszałem, że to samo pytanie zadaje facetowi od Ohio State.

- Tylko się rozglądam - wymamrotał ten gość.

Wymknąłem się zawstydzony.

Trzy przecznice dalej, gdy przeszedłem Sześćdziesiątą Siódmą, zerknąłem w lewo i w duchu podziękowałem „Dzikiemu" Billowi. Były: zjadliwie żółto-błękitne pumy, które widziałem przed Quick and Reilly, tyle że teraz miała je na nogach kobieta w długim, szarym płaszczu przeciwdeszczowym i robionym na drutach berecie. Poza tym, że nie pasowała do pory roku, czapka - tego byłem pewien - ukrywała lawendowe pasemka, ale buty można było namierzyć z satelity KH-11, z wysokości 92 mil.

Teraz przecinałem Madison, wstępując do galerii i antyk­wariatów. Każde przejście ulicy musiało być uzasadnione, żeby obserwatorzy dali się nabrać, a wschodnia grupa ulic oznaczanych

26

liczbami z szóstej i siódmej dziesiątki usiana była miejscami, które postanowiłem uczynić tematem przewodnim na dziś. Tym bardziej że sklepy i galerie mieszczą się blisko siebie, więc nikt nie musiał się zbytnio wysilać. Dowiedziałem się dawno temu, że najlepszym sposobem pozbycia się ogona jest wprowadzenie go w stan samozadowolenia. Ułatw mu pościg, pozwól się widzieć i nigdy go nie wkurzaj. Jeśli go zdenerwujesz, wzmocni czujność.

Na Sześćdziesiątej Ósmej skręciłem w prawo, minąłem kilka domów i zadzwoniłem do drzwi numeru 14 - gmachu z eleganc­kiego brązowego kamienia i siedziby światowej sławy galerii Theodore'a Hew-Chatwortha - poczekałem na brzęczyk, ot­wierający drzwi na schody, które prowadziły do sali z ekspozycją na pierwszym piętrze. Jeśli ktoś zamierzał za mną iść, musiał albo spuścić się z dachu po linie, albo zadzwonić i wejść tymi samym schodami, co ja. Theodore czekał na mnie osobiście, dżentelmeński jak zwykle.

- Pieprz się, gnoju - powiedział, otwierając drzwi - znaczny postęp od naszego ostatniego spotkania.

Mieliśmy porachunki. Teddy był drobnym oszustem z Teksasu, dopóki nie dostał od dwóch do pięciu lat za zbieranie opłat na pobyty w sieci wymyślonych centrów dziennej opieki. Niegłupi, wykorzystał pobyt w celi, by zdobyć encyklopedyczną wiedzę o sztuce orientalnej i akcent, który, poza pewnymi okolicznoś­ciami, napawałby dumą anglikańskiego biskupa. Po wyjściu na wolność pojechał prosto do Nowego Jorku, by zacząć terminowanie. Dziś był jednym z największych w kraju sprzedaw­ców chińskich antyków, nigdy jednak nie uciekł całkowicie od swej przeszłości.

Dziesięć lat wcześniej pies policyjny odkrył zgrabną paczuszkę heroiny, najczystszego chińskiego towaru, zapakowanego do skrzyni z wazami przeznaczonymi dla sklepu Teddy'ego. Oskar­żenia nie wysunięto - Teddy oznajmił, że jego pośrednicy w Makao to wolni strzelcy - ale kiedy rozgrzebano sprawę, policjanci natrafili na coś, co mogło go na dobre wyeliminować z interesu. Wiek antycznej porcelany potwierdza się badaniami termoluminescencji. Szczegóły nie są ważne: to jak datowanie radiowęglowe dla skamielin. Ważne jest to, że Teddy i jego

27

partnerzy z Pekinu rozwinęli technikę oszukiwania testu, by mogli sprzedawać fałszywą niebieską i białą porcelanę jako autentyk. Dało mi to wystarczającą podstawę, by pogadać z Teddym o prowadzeniu dla nas pewnych operacji podczas częstych podróży do Chin. Nigdy jednak nie przyjął zadań z wdzięcznością.

- Pożyczam twój telefon - powiedziałem, pokazując eleganc­kiego bezprzewodowego siemensa na biurku.

Przeszedłem długim bocznym korytarzem do łazienki z napisem „Tylko dla personelu", zamknąłem się i zadzwoniłem do naczel­nika Wydziału Bezpieczeństwa Państwowego FBI. Jeśli łażą za mną pracownicy Biura, to John O'Neill będzie o tym wiedział.

Telefon odebrała sekretarka.

Wygłosiłem dwa zdania z przygotowanej bajeczki, kiedy sam O'Neill wszedł na linię w całej swej okazałości.


Teraz moja kolej. Skoro odpadła DEA, celnicy i lokalna policja, lista kandydatów mocno się skurczyła.

O'Neill nienawidził ciszy.

* Drug Enforcement Agency - Agencja Zwalczania Przestępczości Nar­kotykowej (przyp. tłum.).

** Komenda główna policji nowojorskiej koło mostu Brooklińskiego (przyp. tłum.).

28

Żebym to ja wiedział, do cholery, ale nie chciałem go rozczarować. O'Neill kiedyś zauważył, że mam zwyczaj palić mosty zanim jeszcze na nie wejdę, a historia przyznała mu rację.

Rozłączyłem się, chlusnąłem sobie wodą na twarz i szybko zajrzałem do apteczki. Viagra i speed.

Rozdział 4

Wszystkie ruchome jednostki natychmiast do centrum. Trzymać się blisko. Oksford ma ogon".

John O'Neill i ja cofnęliśmy się do 1993 roku, do zamachu bombowego na World Trade Center. Nasi szefowie toczyli gwałtowny spór i początkowo my też próbowaliśmy żyć jak pies z kotem. O'Neill nieustannie przypominał mi, że łapał rabusiów bankowych, by zarobić na życie, a ja w tym celu rabowałem banki. Niekiedy jednak nasze interesy się krzyżowały - on wsadzał złych chłopców za kraty, a ja ich wyciągałem - i dopiero Ramzi Jousef i jego koledzy zamachowcy wreszcie nas do siebie zbliżyli.

Myślę, że to ja rzuciłem pomysł wykorzystania Dżamala Mohammada. Teraz to nieważne. O'Neill zgodził się prowadzić to jako wspólną operację i nawet wykopał trochę haków na Dżamala z czasów jego działalności w Czarnych Panterach, kiedy nazywał się jeszcze Earl Price. Materiały nie wystarczały, by wsadzić Dżamala za kratki, ale było ich dość dla rekrutacji a la Wielki Hew-Chatworth. I nawet nie żądaliśmy niczego nadzwyczajnego. Chcieliśmy tylko, by Dżamal co jakiś czas poleciał do Teheranu. Z pewnością był na tyle wiarygodnym islamskim rewolucjonistą, by wjeżdżać i wyjeżdżać bez przeszkód - niemały wyczyn, zważywszy, że toczyliśmy nieoficjalną wojnę z tamtejszymi ajatollahami. By osłodzić mu układ, poroz­mawiałem z naszymi księgowymi, żeby pozwalali mu latać biznesklasą. Miał zwiedzać świat na nasz koszt i to na fotelach o dwadzieścia procent szerszych niż standardowe.

Zbyt późno dowiedzieliśmy się, że siostra Dżamala była in­żynierem po MIT, założycielką niszowej firmy internetowej, która odniosła duży sukces (pomyślmy o „cookies" i wyskakujących

30

reklamach), a na dodatek oddaną i hojną krewną. Ledwo O'Neill spróbował zbliżyć się do Dżamala, a ten już zadzwonił do siostry, ta z kolei do Mike'a Lyona, ostatniego prawnika, jakiego kiedykolwiek chciałbyś spotkać na sali sądowej. Frontalny atak Lyona na FBI doprowadził do wydania rozkazu zakazującego zbliżania się do Dżamala na odległość mniejszą niż trzy prze­cznice od prowadzonego przez niego w Harlemie małego meczetu (uposażonego hojnie przez sami-wiecie-kogo). Waszyngton, rzecz jasna, ugiął się od razu: gdyby wieści się rozeszły, cholernie trudno byłoby je wyciszyć.

Zanim opadł kurz, Lyon wyciągnął nie tylko przyjemne odszkodowanie finansowe dla swego klienta i siebie, ale także zobowiązanie, że Biuro nigdy więcej nie będzie rozmawiać z Dżamalem bez zgody Lyona. Zwróćmy uwagę na słowo „Biuro" w poprzednim zdaniu: uczestniczyłem w tym pierwszym spotkaniu, ale tylko jako milczący obserwator. Dżamal bez wątpienia sądził, że pracuję dla Johna O'Neilla. Chociaż moi szefowie raczej popełniliby zbiorowe harakiri niż pozwoliliby mi się zbliżyć do Dżamala, rozmawiając z nim w zasadzie nie złamałem porozumienia FBI z Lyonem.

Aż do teraz działałem na zasadach moskiewskich: potrząśnij lekko drzewem, ale nie ścinaj go. Świetnie, potwierdziłem, że mam ogon; jeśli jednak zamierzałem dowiedzieć się więcej, musiałem „iść na prowokację", jak to mówią w Langley. Wolałem moją zmodyfikowaną wersję: reguły bejruckie - wal w drani wszystkim poza tymi poręcznymi, kieszonkowymi bombami jądrowymi. Tylko jeśli naprawdę mocno ich wkurzę, zmuszę ich do popełnienia błędu i odsłonięcia kart. Dżamal miał być moim atutem.

Złapałem taksówkę za rogiem i kazałem kierowcy wysadzić się pięćdziesiąt przecznic na północ, przy Zachodniej Sto Szesnastej, przed Columbia Law Library. Pieszo zszedłem ze wzgórza i przeszedłem przez Morningside Park, zastanawiając się, jak ludzie wokół mnie zmieniali się z czysto białych w kompletnie czarnych. Ten etniczny przeskok mógł zadziwiać obserwatorów.

Meczet na Sto Szesnastej z zewnątrz nadal wyglądał jak podupadła piekarnia, którą zresztą był, zanim Dżamal się

31

wprowadził i zaczął szastać pieniędzmi swojej siostry. Rozsuwane okno, niegdyś służące do sprzedawania chleba, teraz pokrywała ręcznie wymalowana sura z Koranu. Arabska kaligrafia po­zostawiała wiele do życzenia, ale znałem ten tekst na pamięć

- tawhid, czyli wyznanie wiary: Nie ma boga, jak tylko Bóg...
Dwaj Sudańczycy w diszdaszach, siedzący na plastykowych

krzesłach przed budynkiem, udawali, że nie widzą, jak przechodzę przez drzwi, ale z pewnością zauważył to stojący z drugiej strony niemal dwumetrowy Mongoł w obcisłej skórzanej kurtce. Spę­dziłem dość czasu w Azji Centralnej, żeby rozpoznać w nim jednego z Kazachów, ulubionych płatnych zabójców rosyjskiego motłochu. Ale do czego potrzebny był Dżamalowi? Czyngis-chan szybko zablokował mi przejście.

- Szto? - zapytał, rozcapierzając rękę przed moją twarzą. Dał
tym samym dość wyraźnie do zrozumienia, że prędzej zeżre
moją wątrobę, niż mnie przepuści. Kiedy powiedziałem, że
jestem umówiony z Dżamalem, zniknął za zasłoną. Na oparciu
jedynego krzesła w holu wisiała pusta kabura, wystarczająco
duża, żeby pomieścić 60-milimetrowy moździerz. Z głębi dobiegał
słodki głos Joni Mitchell. Big Yellow Taxi.

Już zaczynałem się zastanawiać, czy ktoś do mnie wyjdzie, gdy do holu wkroczył Dżamal w prążkowanym garniturze od Brooks Brothers, chudy niczym dżokej, z palmtopem w dłoni. Wyglądał, jakby wybierał się na kwestę.

- Wiesz, wy dżentelmeni, jesteście równie głupi jak brudni

- powiedział ze złym uśmiechem. Miałem wrażenie, że spodziewa
się drugiej rundy z Biurem. - Zaufaj mi, za chwilę się przekonasz,
że nękanie mnie nie jest warte świeczki.

- Tak naprawdę jestem tu z ramienia Departamentu Edukacji

- powiedziałem. - Ciężko pogwałciłeś federalny Akt o minimalnej
inteligencji. Wyjdźmy na zewnątrz, pokażę ci.

Dżamal był tak zaskoczony, że wyszedł za mną. Czyngis również.

- Widzisz tanwin nad jah? - wskazałem na jeden z akcentów
w surze wymalowanej na oknie do wydawania chleba.

Dżamal pochylił się, żeby lepiej widzieć.

32

Nie jestem takim dupkiem, na jakiego się zgrywałem. Ale chciałem, żeby właśnie teraz Dżamal na poważnie odegrał rolę, w której go obsadziłem. Podanie w wątpliwość jego wiary było najkrótszą drogą i najwyraźniej zadziałało. Czyngis nie rozumiał tego, co mówiłem, ale wyraz twarzy Dżamala mu wystarczył. Prawa ręka osiłka powędrowała pod marynarkę. Zamierzał albo powalić mnie na miejscu, albo zaciągnąć do meczetu i zrobić to tam, żeby nie niepokoić sąsiadów.

Na temat wymiany ognia wiedziałem tylko tyle, że kiedy ktoś zamierza do ciebie strzelić, a ty nie masz broni, musisz się ratować, robiąc jeden krok w bok i jeden w tył, a potem jeszcze raz i jeszcze raz. Trzeba to zrobić na tyle szybko, żeby nie dostać. Przynajmniej tego instruktorzy walki wręcz próbowali nas nauczyć na Farmie. Przygotowałem się do uników i kątem oka zobaczyłem białego faceta i Azjatkę w fordzie taurusie kombi zaparkowanym na rogu Sto Szesnastej i Fredericka Douglassa, pół przecznicy od miejsca, w którym staliśmy. Szczerze mówiąc, modliłem się o to, żeby tam byli, ku najwyż­szemu niezadowoleniu gromadzących się wokół nich miejs­cowych. Allah naprawdę jest wielki.

- Widzisz tych dwoje tam? - powiedziałem do Dżamala.
- Mam wsparcie.

W tej chwili biały mężczyzna wysiadł z samochodu i rozmawiał przez komórkę. Dołączyli do niego jeszcze dwaj mężczyźni, zmaterializowali się z prędkością, która sugerowała, że urucho­miono wszystkie rezerwy białych.

Dżamal kiwnął, a ręka Czyngisa wyślizgnęła się spod maryna­rki. Nawet Mike Lyon nie pomógłby jednak przy oskarżeniu o atak na urzędnika federalnego. Wiedziałem bez cienia wątpli­wości, że John O'Neill odebrałby telefon od Lyona, zanim zdążyłbym złapać taksówkę, a niecałą minutę później telefony w Langley rozświetliłyby się niczym Times Square.

Bez cienia wątpliwości wiedziałem jeszcze jedno. FBI mogło schrzanić sprawę z tą dwójką przed Quick and Reilly i resztą gównianej akcji, którą obserwowałem po drodze, ale ani Agencja,

33

ani policja, ani nikt inny w tym kraju czy za granicą, nie byłby takim idiotą, żeby operować białą grupą obserwacyjną w Har-lemie. Do tego trzeba być niekompetentnym na niespotykaną skalę. Musiało za tym stać Langley. Śledzili mnie moi kumple. Musiałem zatem złapać pociąg do Waszyngtonu, spokojnie przespać noc, a rano dowiedzieć się, o co chodzi.

Rozdział 5

Langley, Wirginia, 22 czerwca 2001

Talleyrand doradzał przyspieszenie tego, co nieuchronne. Przypuszczając, że ten wielki mąż stanu potrafił wykaraskać się z tarapatów, stawiłem się w Centrali punktualnie o ósmej, gdy pracownicy odbijali swoje karty zegarowe. Chciałem pokręcić się wśród ludzi i sprawdzić, czy nic się nie zmieniło. Ktoś mógł słyszeć coś o Nowym Jorku. Nawet najdziksza plotka w tej sytuacji mogłaby pomóc. Całą noc wyobrażałem sobie najgorsze - za ten talent niegdyś chwalił mnie pracodawca.

Plan od razu legł w gruzach. Kiedy włożyłem moją plakietkę do identyfikatora i wbiłem pin, zamiast zielonej, zapaliła się czerwona dioda. „Identyfikacja nieudana - powiedział elektro­niczny głos. - Wezwij agenta ochrony". Albo też po naszemu: „Umarłeś w butach".

Barierka przede mną nie chciała opaść i mnie przepuścić. Ta z tyłu uniemożliwiała mi wyjście z bramki. Czułem się jak byk na rodeo, czekając, aż ktoś wskoczy mi na grzbiet i będę mógł zacząć kopać.

Tymczasem w plecy wbijały mi się potępiające spojrzenia biurowych niewolników: patrzcie, jeszcze jeden idiota, który zapomniał swego pinu. Jak to możliwe w Waszyngtonie? Już miałem zacząć wrzeszczeć na strażnika siedzącego za konsolą, kiedy przysunęła się do mnie stażystka w minispódniczce z uśmiechem, który odsłaniał jej aparat korekcyjny.

Stażystka skinęła strażnikowi, który nacisnął przycisk na konsoli, opuszczając barierkę przede mną. Kiedy przesunąłem się nieco i chciałem wyjaśnić sytuację, dziewczyna zaprowadziła mnie do pomieszczenia, gdzie robi się zdjęcia do identyfikatorów.

35

Zapomnijcie o wszystkich tych nachmurzonych zespołach z wytwórni niezależnych, o nazwach rodem z jakiejś diabelskiej księgi. Ta gromadka dwudziestoparolatków czekających na nowe plakietki to dopiero była banda wesołków! Od razu rozpoznałem nowych kursantów, po raz pierwszy przyprowadzonych do Centrali. Facet, który wyglądał jak cheerleader, przedstawiał się wszystkim dokoła, jakby dopiero złożył przysięgę. Bardzo śniada dziewczyna opowiadała sąsiadce, że ma zamiar iść na kurs hindi, żeby pogłębić kontakt ze swymi korzeniami. Nawet najbardziej zblazowani z nowicjuszy nie mogli ukryć swego podniecenia z dopuszczenia do wewnętrznego sanktuarium amerykańskiego wywiadu. Uśmieszki wkrótce znikną im z twarzyczek, ale chyba nie chcieli, żeby uświadomił im to odstawiony na boczny tor oficer wywiadu zablokowany przez magnetyczny czytnik.

Szkoda, że nie miałem książki. Albo gazety. Albo walkmana. Albo nawet katalogu z hipermarketu. Zamiast tego zastanawiałem się, czemu biurokratyczni kacykowie rządzący tym miejscem każą mi zapuszczać korzenie wśród tych żółtodziobów. Jeśli uważali, że to mnie załamie, to chyba niedawno wylądowali w firmie. Ten wypadek nie znalazł się w aktach. Przez dwa tygodnie siedziałem w piwnicy antyterrorystów w Limie w towa­rzystwie zabójcy z grupy Baader-Meinhoff. W porównaniu z nim na widok tej grupy mogłem co najwyżej odczuwać chęć podłubania w zębach.

Stopniowo pokój opustoszał. Zostałem sam wśród krzeseł, gdy w drzwiach pojawiły się dwie podróbki garniturów od Armaniego. Żaden z ich posiadaczy nie mierzył więcej niż 175 centymetrów. Węzły mięśni pod oryginalnym dakronem z Bangladeszu wska­zywały na ochroniarzy. I faktycznie. Jeden podszedł do mnie i na twarzy pojawił mu się grymas, jakby przepraszał mnie za to, że musi poprowadzić mnie na szafot. Uprzejmości, jakiekolwiek słowa były nie na miejscu. Milczący niczym procesja trapistów przecięliśmy ogromny marmurowy hol obok dyrektorskiej windy, która bez przystanków wjeżdżała na szesnaste piętro.

Moja eskorta szybko przeprowadziła mnie przez korytarz i zostawiła przed 7B26, salą konferencyjną zastępcy dyrektora do spraw kontrwywiadu. Zebrał się tam komitet powitalny, ale ponieważ poranne słońce raziło mnie w oczy, nie rozpoznałem jego członków.

36

Z blasku pierwszy wyłonił się Vince Webber. Siedział na końcu stołu konferencyjnego, oglądając wierzch swojej dłoni i udając znudzonego niczym rumuński alfons. Nie zmienił się ani trochę przez te lata - dziobata twarz, sygnet Akademii Sił Powietrznych z brylantem, złoty łańcuch na szyi prześwitujący przez cienką białą koszulę, złoty rolex.

Vince, rzecz jasna, miał prawo wyglądać na znudzonego - to była jego sala konferencyjna. Po tym, jak wypiął się na Agencję Bezpieczeństwa Narodowego i piorunem zaliczył pół tuzina stanowisk na szóstym piętrze, zostawiając za sobą zwały trupów, teraz był zastępcą dyrektora do spraw kontrwywiadu - pierwszym łapaczem szpiegów w CIA. Całkiem nowym Panem Złotą Rączką dyrektora. A wierzcie mi, po Ricku Amesie *, kontrwywiad potrzebował napraw. Nominowanie znanego ofermy, pijaka i politycznej cioty na stanowisko pozwalające zdradzić wszystkie radzieckie źródła informacji Agencji zdarzyło się raz (albo dwa lub trzy) w historii.

Jack Rosetti, prawnik Zarządu Operacyjnego, stał przy oknie, pozornie zaabsorbowany lasami północnej Wirginii, pobrzękując drobniakami w kieszeni. Szelki i muszka upodabniały go na pierwszy rzut oka do sprzedawcy pasmanterii z Bond Street, jednak Jack ze swoim talentem nie chciał tracić czasu w handlu. Był biurokratycznym dinozaurem. Swą długą karierę zawdzięczał unikaniu kontrowersji i skandali. Rosetti nie zostawiał odcisków palców. Nigdzie. I z pewnością nie chciał ich zostawić w tym kameralnym trybunale. Założyłbym się, że chciałby odlecieć przez te utwardzane, nieprzepuszczalne dla laserów i mikrofonów okna ponad drzewa.

Mary Beth Long, po prawicy Vince'a Webera, ostatnio została szefem ochrony, ale karierę w CIA zaczynała w Zarządzie Operacyjnym. Byliśmy razem w Rangunie w 1988 roku, kiedy junta zdławiła demokratyczne powstanie. Od tamtej pory dorobiła się drugiego podbródka i obcięła włosy na pazia. W wyprasowanym czarnym garniturze i wykrochmalonej białej koszuli

* Aldritch Ames, oficer CIA, szpiegował na rzecz Związku Radzieckiego i Rosji w latach 1985-1994, zdradzając m.in. amerykańską siatkę szpiegowską w ZSRR (przyp. tłum.).

37

doskonale wpasowała się w szóste piętro. Lekkie drżenie jej nozdrzy świadczyło, że Mary Beth wie, że jestem w pokoju, ale nie przestanie przeglądać stosu papierów, żeby na mnie spojrzeć.

Pozostałego pół tuzina ludzi wokół stołu konferencyjnego nie znałem. Nic dziwnego. Całe nowe pokolenie czarodziejów Powerpointa i jednostronicowych notatek zdążyło w ostatnich latach opanować wyższe piętra. Średnia wieku koło trzydziestki. Wszyscy mieszkali w apartamentowcach gdzieś przy 1-95 w Wir­ginii, godzinę jazdy od Langley, w „zaprojektowanych społecz­nościach", gdzie szkoły są dobre, a przestępczość nieznana. Nigdy nie jeżdżą do Waszyngtonu na kolacje, gdyż to zbyt niebezpieczne. Miejsca, w których spędziłem większość życia, widywali jedynie w swoich sennych koszmarach.

Jak Mary Beth Long, tak i Vince Webber udawał, że mnie nie zauważa, dopóki nie przeszedłem obok niego. Kiedy nie mógł już udawać, zerwał się i uścisnął mi dłoń, jakbym znienacka spadł koło niego z nieba. Vince zaprowadził mnie do kąta. Patrząc na resztę zgromadzenia, powiedział szeptem:

- Przykro mi, Max, że nie spotykamy się w milszych okolicz­
nościach.

Jak w Dubaju, pomyślałem.

Pracowałem krótko dla Webbera, gdy prowadził irańskich agentów koło Dubaju, na tyle jednak długo, by zorientować się, że gówno wie o robocie. Tuż po moim wyjeździe Irańczycy zwinęli całą naszą siatkę poza jednym informatorem, absolutnym łgarzem, którego pokręcone opowieści przeznaczone były tylko dla uszu Webbera. Zamknięty krąg, który nie przynosił żadnych korzyści. Myślę, że Webber przez te wszystkie lata znosił mnie tylko dlatego, że znałem prawdę, jednak nowy Vince Webber miał dość ogłady, by nie rozjątrzać publicznie starych ran.

- Wszystko się wyjaśni, bez obaw - wyszeptał, kładąc mi
rękę na ramieniu i prowadząc do krzesła.

Przydzielono mi miejsce jak na ustnym egzaminie, nieco niższe i węższe niż reszta krzeseł, ustawione w najdalszym narożniku stołu, gdzie reszta zebranych mogła obserwować mnie niczym jakiś niezbyt apetyczny okaz zoologiczny. W porządku, pomyślałem. Mają do tego prawo.

38

Rozległo się ciche stukanie, lekki szmer. Spóźnialski wśliznął się na krzesło za kimś siedzącym w połowie stołu, naprzeciwko okna. Przybysz nie patrzył w moją stronę, ale zdążyłem go obejrzeć, gdy zajmował miejsce, i rozpoznałem Jima, niegdyś oficera bezpieczeństwa w Moskwie. Przynajmniej tym się zaj­mował, kiedy przebywałem w Dolinie Fergańskiej. Ale co porabiał tutaj? Teraz? Przypominało to przegląd oldbojów.

Ze swojego miejsca przy najdalszym końcu stołu Webber skinął głową mężczyźnie siedzącemu w połowie stołu, przy oknie. Miał okulary dwuogniskowe w grubej plastykowej oprawie, jakiej już nie znajdzie się u miejscowego optyka. Popękane naczynka na policzkach i nosie nadawały jego twarzy różową poświatę, przygaszoną przez zieloną plakietkę emeryta. Dla dopełnienia efektu nosił małą kozią bródkę, charakterystyczną dla staruszków, którzy jeżdżą miatasami, a łyse głowy chronią kapelusikami rybackimi.

- To wiemy. Proszę nam powiedzieć, co pan robił później.
Wyglądaj na zakłopotanego, pouczyłem się w myślach. Okularnik,

ja i wszyscy przy stole podjęli grę: nigdy za dużo nie gadaj. Podasz swoim przesłuchującym opowieść na srebrnej tacy, a oni na spokojnie wezmą ją pod lupę. Niech sami popracują. Zapomną cię o coś zapytać lub powiedzą coś, czego nie zamierzali. To podstawowa zasada, jak to, żeby nie wycierać nosa w obrus w restauracji.

Głos zabrał zniecierpliwiony Rosetti.

- Dzwonili z rady generalnej FBI. Przyczaili się, czekając na
pozew od Dżamala.

39

- Chwila, Jack. - Teraz ja się zirytowałem. - Będziemy tracić
czas przy tym stole tylko dlatego, że przeciągnąłem obserwatorów
po Harlemie? Przyznaję, zrobiłem to. Byli tak nieudolni, że
musiałem się upewnić, czy nie są jakimiś drobnymi przestępcami.
Wyrolowałem ich świadomie. To się nazywa standardowa proce­dura operacyjna. Dajcie mi po prostu po łapach albo zapomnijmy
o wszystkim i wróćmy do pracy.

Dziwna przemiana na twarzy okularnika - z różowej stała się czerwona, a potem purpurowa - dała mi do myślenia. Inwigilacja należała do kontrwywiadu. Nic dziwnego, że Rick Ames prak­tycznie musiał wyciągnąć interes i machać nim na Lafayette Square, żeby zwrócić na siebie uwagę.

Mary Beth popatrzyła na mnie poważnie znad szkieł do czytania w kształcie migdałów, zanim wreszcie przerwała ciszę.

Mary Beth gapiła się na mnie i nie bez powodu: nie wykazałem się uprzejmością. Była w kraju od niecałych dwóch miesięcy. Wycofała się wygodnie z powodu zapalenia wątroby typu B i przeszła na ścieżkę administracyjną. Podczas krótkiego pobytu w Rangunie nigdy nie udało jej się namierzyć ogona i z tego, co wiedziałem, nigdy więcej nie wyjechała za granicę. To jeden punkt na moją niekorzyść. Drugim była nomenklatura: nienawidziła ksywki Maggie tak bardzo, jak oficerów dochodzeniowych. Bóg miał nas w opiece, odkąd przeniosła się z powrotem do Zarządu Operacyjnego i przejęła wielkie filie, jak Nowy Jork czy Londyn.

Nie chciałem jednak tracić przewagi. Dobrze ją znałem i wiedziałem, że jeśli sprowokuję ją bardziej, coś jej się wymknie.

- Nowy Jork to nie Moskwa, Maggie. Zapewniam cię, że
jesteśmy narodem cywilizowanym i nie śledzimy się nawzajem
we własnym kraju. I, taka mała uwaga, nie sądzę, żebyśmy stali
się lepszymi szpiegami, małpując KGB.

Mary Beth spojrzała w sufit, jakby chciała powiedzieć: widzicie, a nie mówiłam? Z tym kowbojem nic się nie da zrobić.

40

Webber chrząknął i ponownie skinął głową okularnikowi, który przesunął w moją stronę czarno-białą odbitkę: zrobioną z odległości stu stóp ziarnistą fotografię, na której wchodzę do paryskiego bistro.

- Niezłe jak na DEA - skomentowałem.

Tylko przelotnie rzuciłem okiem i zaskoczenie okularnika powiedziało mi, że prawidłowo odgadłem pochodzenie zdjęcia. Musiałem mu pomóc.

Nie pamiętałem, jak nazywa się to bistro. Coś z ptakiem albo może z rybą. A może jedno i drugie: Latający Karp? Coś w tym rodzaju. W każdym razie byłem tam wiele razy. Mieściło się za Rue Mabillon. Sądząc po tym, jak byłem ubrany, w dwurzędowy garnitur i wyświechtany wełniany golf, który nadawał mi wygląd francuskiego kloszarda-intelektualisty, zdjęcie musiało zostać zrobione co najmniej dziesięć lat temu. Jest to zatem moje przebranie a la egzystencjalista. Jeśli się nie myliłem, wy­strzępiona książka, odrobinę wystająca z mojej kieszeni, to Dżuma.

Tego się nie spodziewałem. Nigdy nie spotkałem się z Cabrillo, tym bardziej nigdy z nim nie jadłem, nie piłem pernoda - ale znałem go ze słyszenia. Złowieszczy handlarz narkotyków z Nikaragui. Rok temu został zamordowany w Batumi w Gruzji.

- Czy ktoś z was pracował kiedyś we Francji? - spytałem.
Moja irytacja zaczynała graniczyć z gniewem, a to był zły
pomysł. - No, co? Nikt? - Przepraszająco kiwnąłem w stronę
Webbera: wiedział, że wiedziałem, że tam był. - Każdego
dnia w Paryżu przebywają tysiące handlarzy narkotyków, broni
i alfonsów. W Paryżu ludzie jadają obiady, płacą za narkotyki,

41

kałasznikowy i dziwki. Francuzom to nie przeszkadza, dopóki nie zaczepiają miejscowych i nie żałują napiwków. Jeśli faktycz­nie Cabrillo i ja byliśmy w tej samej restauracji tego samego dnia, to jest to czysty zbieg okoliczności.

Czekałem aż Scott znów się odezwie. Musieli mieć coś jeszcze.

- Nie uważamy, że to był zbieg okoliczności - stwierdził.

- Mamy dowody, że później otrzymywał pan pieniądze od
rodziny Cabrillo.

Pomysł, jak sądziłem, miał wytrącić mnie z równowagi. Po cóż innego mieliby wyskakiwać z taką bzdurą? Nie zamierzałem jednak dawać im satysfakcji. Zamiast tego wykorzystałem najlepszą minę idioty z mojego arsenału.

- Ustaliliśmy związek pomiędzy pańską delegacją w Genewie
w 1991 roku a przelewami dokonanymi na zagraniczne konto
przez członka rodziny Cabrillo. Cztery wizyty, cztery przelewy.
Niezła zbieżność, nieprawdaż?

Gówno w najczystszej postaci. Nikt z rodziny Cabrillo nigdy nie przelał mi nawet pensa. Nie mam też tajnego konta zagranicznego, nie korzystam ani nawet nie mam dostępu do czegoś takiego. Pewnie, przeglądałem wiele tajnych kont, ale wszystkie należały do agencji. A pieniądze zawsze wypływały i nigdy nie wracały.

- Podsumujmy. Jedyne konto, jakie mam, jest u Riggsa w Georgetown.

Scott spojrzał na Webera, który znów skinął. Wtedy zrozumiałem

- nagrywają to - na taśmę audio, a nie wideo. Okularnik odgrywał
rolę, a Webbera w ogóle mogłoby nie być w pokoju.

- Pieniądze przelano z Genewy na, jak sądzimy, pomocnicze
konto w Nauru, numerowane. - Scott powiedział to ze swą najlepszą policyjną miną. - Ustaliliśmy, że należy do pana. A w każdym razie możemy ustalić.

Uznałem, że to „w każdym razie" miało mnie ostatecznie wkurzyć i wyciągnąć zza osłony. Było w tym coś tak oficjalnego, tak obłudnego, tak kamiennie pewnego, że zapragnąłem wbić palce w nozdrza Scotta, podnieść go z krzesła i złamać mu kark.

- To musi być jakiś dowcip - stwierdziłem, próbując się
uspokoić. - Sami siebie posłuchajcie: powiadacie, że zabraliście
mi odznakę, bo, po pierwsze, moje podróże do Genewy

42

przypadkiem zbiegły się z przelewami na konto, którego właściciela nie znacie, i, po drugie, ponieważ jadłem obiad w tej samej knajpie o tej samej porze, co zabity diler narkotyków.

Doskonale wiedziałem, co się dzieje. Po aresztowaniu Amesa senatorom zaczęło palić się w głowach. W efekcie powołano Centrum Kontrwywiadu (w Agencji znane jako CEC), z grotes­kowym budżetem trzystu milionów dolarów, aby Agencja mogła przejść przez ten zamęt oczyszczona. Pieniądze, centrum i ponad tysiąc zatrudnionych w nim osób, rozkładających i składających stare tropy, wysuwało gówniane oskarżenia, a z gównianych oskarżeń narodziło się dzisiejsze spotkanie. To była jakaś żałosna unowocześniona wersja Księgi Rodzaju: Biblia Langley. Rosjanie uważali, że mogą posłużyć się Amesem do kradzieży klejnotów koronnych, ale on narobił więcej szkód, skłaniając nas do wzajemnego podrzynania sobie gardeł.

Łączenie punktów, matryce czy jak to tam sobie CEC nazy­wało, nie pozwoliło złapać jeszcze ani jednego szpiega. Ames, Nicholson, Pitts i wszyscy inni renegaci zostali schwytani staroświeckimi sposobami, dzięki zwerbowaniu szpiegów w sze­regach służb wywiadu naszych przeciwników: brudnych ludzików, którzy znali brudne ludzkie sekrety. CEC nie mogło być więc z siebie dumne. Webber nigdy nie chciałby wyjaśniać przed Komisją do spraw Wywiadu Izby Reprezentantów, czemu na liście płac ma strzelca z Hezbollachu, który posłał z bliska kulkę w twarz swej ciężarnej siostry. Łączenie punktów zredukowało szok niemal do zera, a udało się im jedynie doprowadzić do złamania wielu karier. Mojej, najwyraźniej, też, chociaż na tym etapie moja kariera potrzebowała tylko łagodnego pchnięcia, bym w ogóle wypadł z obiegu.

- I stawiacie te marne poszlaki przeciwko dwudziestopięcio­letniej służbie dla tej organizacji?

Cisza. Uderzyłem we właściwą strunę.

Pstryknąłem czarno-białą odbitkę, niestety, zbyt słabo. Prze­śliznęła się przez stół niczym frisbee, uderzając Scotta w środek brzucha, który wparł w blat.

Podniósł żółty notes, poślinił palec i przełożył kartkę.

43

Scott rzucił mi ołowiane spojrzenie.

Zamknij się, powiedziałem do siebie. Nic nie mów. To nie czas, żeby kopać psa.

- I...

I? Pora, żeby Jim włączył się do przedstawienia.

Scott niemal wyskoczył z krzesła, by mnie uciszyć.

Teraz mnie olśniło. Na początku lat dziewięćdziesiątych musiałem zatrzymać się podczas przejazdu przez Pamir: samą krawędź rozpadających się peryferiów, jak to nazywaliśmy, pełną islamskich rebeliantów, karteli narkotykowych i rabujących rosyjskich oddziałów wojskowych. Jeden z rosyjskich oddziałów zatrzymał moją rzężącą newę pod Osz i znalazł dziewięciomilimetrowy półautomat wciśnięty pod radio. Zanim zdołałem

44

namówić majora, dowódcę oddziału, żeby mnie puścił, Moskwa przysłała mi Jima z odsieczą. I tyle: cała historia aż do teraz.

Na jego korzyść trzeba zapisać, że Jim był zielony, gdy mówił. Nawet go polubiłem podczas powrotnego lotu z Biszkeku. Jego pierwsze dziecko, dziewczynka, miała mukowiscydozę. Wiedzia­łem, o co gra. Potrzebował awansu, a tego Weber z pewnością nie przegapił.

Kłamstwo, oczywiście. Jim dokładnie wiedział, co się stało. Całą noc żłopał wódę ze mną i majorem. Rankiem majorowi na ciężkim kacu było wszystko jedno i mnie wypuścił.

Przyłapałem się na tym, że przyglądam się kolejno twarzom, próbując zgadnąć, czy ktoś przy tym stole w to wierzy. Prawdo­podobnie nie. Wiedziałem, że Rosetti wolałby zjeść miskę wijących się glist, niż skalać się udziałem w tym zebraniu. Po raz pierwszy poczułem się zdezorientowany. Teraz naprawdę nadszedł czas, żeby się wycofać.

45

Wizja ochrony, która wywraca do góry nogami moje biuro w słoneczny piątkowy poranek, na oczach wszystkich współpracowników, niezbyt dodała mi otuchy. Szybko zastanowiłem się, co znajdą w moim sejfie: trzy kołonotatniki z Bejrutu i parę innych notesów z danymi na temat Mousawiego, Iranu i porwania Buckleya. I co z tego? W najgorszym razie da się to podczepić pod złamanie zasad bezpieczeństwa, w żadnym razie pod gardłową sprawę. Należało się bardziej martwić nie tym, co już się stało, ale czym się to wszystko skończy.

Na początek, konsekwencje publicznego przeczesania biura. Szóste piętro najwyraźniej chciało dokonać jak najbardziej widocznego rozłamu między mną a Agencją - jakby chcieli wszystkich ostrzec, żeby mi nie pomagali. Grzebanie w moich rzeczach oznaczało również, że cały system skierowano przeciwko mnie. Opór nie miał najmniejszego sensu. Jeśli chciałem prze­trwać, musiałem dowiedzieć się jednej rzeczy, zanim eskorta odprowadzi mnie do wyjścia. Musiałem wziąć byka za rogi.


- Maggie, mówię o niepodważalnych faktach. Właśnie tym
podobno się zajmujemy. Dlaczego więc drepczecie wokół mnie?
Rozliczacie, przeglądacie wydruki z kart kredytowych, wszczy­nacie dodatkowe śledztwo czy coś, żeby wybrać zgniłe jabłka.
Ale sądząc z dowodów, które mi dziś przedstawiliście, macie
jedno wielkie gówno.

Mary Beth pochyliła się nad stołem konferencyjnym i wymie­rzyła we mnie palec, dokładnie tak samo jak mój dziadek, kiedy robił mi wykłady na temat świętości osoby przełożonego. Podobnie jak jej święty tatuś, matka również mówiła do mnie po nazwisku, gdy wygłaszała kazania.

46

- Posłuchaj... mnie... uważnie... Waller. Kiedy tu wszedłeś,
wszyscy byliśmy po twojej stronie. Teraz już nie. Nie licz też na nikogo z Biura. Są w takim nastroju, że są gotowi wbić ci rektoskop w dupę i pokręcić. Skończyłam z tobą. - Zebrała swoje papiery i wyszła.

Ciągle nie wiedziałem jeszcze, w jakie gówno udało mi się wdepnąć, ale teraz przynajmniej wiedziałem, że wezwali FBI, co oznaczało, że chcieli mnie nie tylko publicznie upokorzyć, ale również wszcząć dochodzenie kryminalne. Współpracowałem z Biurem dość długo i wiedziałem, że nie kupiliby czegoś takiego. Cabrillo i narkotyki służyły tylko na użytek wewnętrzny. Chcieli się mnie pozbyć z budynku i przesłuchać mnie z zupełnie innego powodu. Tylko jakiego?

Wszyscy siedzieli bez słowa, aż wreszcie Webber wstał, machnął lekceważąco ręką i ruszył w moją stronę.

- Chciałbym minutkę pogadać z Maksem - szepnął i wy­prowadził mnie za łokieć do holu.

Oddech Webbera pachniał kardamonem i jakimś ziołem, którego nie potrafiłem zidentyfikować. Może używał ostatnio ziołowej pasty do zębów. Zastanawiałem się, co by się stało, gdybym wyszarpał mu język z ust.

- Vince, powiedz mi, o co tu chodzi - powiedziałem z wy­muszonym uśmiechem. - Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.

Nawet się nie uśmiechnął.

- Już wiesz - odpowiedział. - Twoje nazwisko w końcu pojawiło się na czyimś monitorze.

Znowu doktryna Ricka Amesa.

- Wiem, że nie jesteś na niczyich usługach - ciągnął, chociaż musiał zauważyć, że straciłem całe zainteresowanie - i gdyby ta sama sprawa wylądowała na moim biurku pięć lat temu, od ręki bym ją odrzucił. Dziś nie mogę tego zrobić. Po Amesie Kongres dyktuje warunki. Ale posłuchaj, Max, Biuro za chwilę dojdzie do tych samych wniosków. Wiesz o tym. Stracą zainteresowanie, oddalą sprawę. Zamierzam się tym zająć i sprawić, żeby nastąpiło to możliwie jak najszybciej. Po prostu nie depcz już nikomu po odciskach, szczególnie Mary Beth.

Czy Webber naprawdę uważał, że wysłucham jego słodkich słówek przed drzwiami, odejdę i zginę bez walki?

47

Webber nagle odrzucił głowę z uśmiechem rekina i szturchnął mnie w żebra.

- Daj mi numer komórki.

Webber przyglądał mi się przez chwilę, bez wątpienia za­stanawiając się, o co mi chodzi.

- No wiesz, najświeższe nowiny. Niespodziewane rewelacje.
Żadnych głupich rozmów. Obiecuję.

Webber milczał przez kolejną chwilę, potem wyciągnął żółtą karteczkę samoprzylepną, zapisał numer i dał mi ją.

- spytałem, wkładając kartkę do portfela.

- To parszywa robota, Max.

- Ale nie musimy im nic ułatwiać.

Uśmiech rekina nie opuścił twarzy Webbera, gdy zakrzywił wymanikiurowany palec i przywołał z holu mięśniaków w pod­róbkach Armaniego, żeby mnie zabrali.

Dopiero gdy odchodziłem, zdałem sobie sprawę, co było nie tak z matrycami. Zostałem wpisany w ramkę, gładko i prosto. Nikt jednak nie połączył kropek; rzucali nimi jak nitami, żeby mnie przygwoździć. To po to był ten cyrk w Nowym Jorku: podpuścić mnie, zobaczyć, dokąd pobiegnę, i połączyć to wszystko w historyjkę. Piekielnie sprytne, naprawdę.

Rozdział 6

Badanie na wykrywaczu kłamstw wyglądało dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem. Przekonany o mojej winie operator odpowiednio do tego ustawił sprzęt. Ponieważ szkolili mnie ci sami magicy, co i jego, nie zareagowałem na żadne z tuzina zadanych mi pytań, i rysik nie drgnął, płaska linia (co dziwne, a może nie, nie padło ani słowo na temat moich kołonotatników z Bejrutu, a kiedy byłaby do tego lepsza sposobność niż wtedy, gdy byłem przywiązany drutami do krzesła?). Obiektywnie rzecz ujmując, sesja skończyła się remisem, ale Langley przypomina Vegas: w razie braku rozstrzygnięcia kasyno wygrywa. W moich coraz grubszych aktach wyniki zapisano jako „nierozstrzygające". Nieoficjalnie owo nierozstrzygnięcie przypieczętowało mój nowy status pariasa.

Potem para ochroniarzy wywiozła mnie nieoznakowanym jeepem cherokee na położony nieco na uboczu parking przy moim biurze. Drzwi do mojego gabinetu oklejała żółta taśma: Nie wchodzić. Miejsce zbrodni. W środku nikogo nie było, ale bałagan świadczył, że niczego nie pominęli. Powyciągano szuf­lady, akta piętrzyły się na podłodze, obok trzech wzmocnionych kartonowych pudeł, gotowych do zabrania - do sądu, do kontrwywiadu, na szóste piętro. Może do „Washington Post".

Goryle bawili się w moich skrzydłowych: po jednym na każde ramię. Widziałem, jak mnie mierzą wzrokiem, pewnie mieli nadzieję, że będą mogli mnie skuć. Poza nimi około dwudziestu emerytów, moich podwładnych, utworzyło dwa szeregi, kordon dla konwoju. Ich sweterki, pożółkłe od nikotyny zęby, niemodne fryzury i wygodne buty nadawały scenie niemal komicznego charakteru, jak gdyby pan Rogers cały czas był szpiegiem. Cały rok doglądałem tego stadka emerytów, dbając, by mieli przedłużane umowy i mogli zapłacić za leki. Teraz jeden z nich nawiązał ze mną kontakt wzrokowy.

49

- Będziemy pana potrzebować do spisania pańskich osobistych
rzeczy - powiedział mięśniak z mojej prawej strony. Brzmiało to
tak, jakby odczytywał jakąś fiszkę wyrytą na blachę podczas
szkolenia.

Segregowałem w milczeniu zawartość pudeł: fajka do haszyszu z Jemenu, dywanik modlitewny z Beludżystanu, który wlokłem ze sobą po całym świecie, odkąd zostawiła mnie tam moja matka, wszystkie inne tanie pamiątki, jakie przywozi się z za­granicy i rozstawia po biurze, by stworzyć złudzenie, że stanowis­ko w Waszyngtonie to tylko etap przejściowy. Na dnie znalazłem oprawioną w ramkę fotografię mojej córki obok rzeźby Augusta Rodina w parku Hirshhorn. Zrobiłem je podczas jej dwutygo­dniowej wizyty zeszłego lata; były to nasze najfajniejsze wspólne wakacje. Rikki była teraz nastolatką, zabawną, ironiczną jak jej matka. Nie miałem pojęcia, co stało się z ponurą dziewczynką z aparatem na zębach, ale zniknęła, magicznie się przemieniła. Nocą - Rikki w moim łóżku, ja na kanapie - gadaliśmy jak uczennice przed snem. Nigdy z nikim tego nie robiłem. To było niczym dwutygodniowe piżamaparty.

- To nie wszystko - powiedziałem, wstając. - Mam jeszcze
parę rzeczy w sejfie. Mogę zajrzeć?

Poszeptali ze sobą, mieli chyba ochotę zadzwonić po zezwolenie, ale pomyśleli sobie, a niech tam.

- Okej - powiedział jeden z nich - tylko szybko.
Sięgnąłem od razu do najniższej szuflady, z tyłu, gdzie trzymałem kołonotatniki oraz akta Buckleya i Mousawiego. Zniknęły. Było wszystko oprócz nich. Webber prawdopodobnie właśnie teraz je przeglądał, szukając moich rzekomych powiązań z widmową siatką handlarzy narkotyków.

- Musiałem się pomylić - stwierdziłem.

Drugi mięśniak wyciągnął skądś podkładkę z formularzem i kazał podpisać, że zrobiłem to, co zrobiłem. Długopis był przytwierdzony do podkładki, zapewne po to, bym nie mógł go ukraść w ramach ostatniego czynu przestępczego w moim gabinecie.

Ostatni przystanek mojej kariery czekał mnie po powrocie do centrali. Musiałem zostać „wypisany" z praw dostępu, do których mnie przez lata „dopisano" - dostęp do specjalnych informacji

50

wywiadowczych, zezwolenie Q dla informacji o broni jądrowej, dane o kandydatach do werbunku i jeszcze parę innych. Nawet zapomniałem, że wciąż mam kategorię Q, nieważne. Masywna matrona, do której należało przeprowadzenie końcowych rytua­łów, z obowiązku przedstawiła mi kary grożące za przekazanie tych wiadomości osobom postronnym, ale nie musiałem jej słuchać. Każdy wiedział, że przekroczenie granic zakreślonych w Ustawie o bezpieczeństwie narodowym z 1947 roku prowadzi do więzienia Supermax we Florence w Colorado, gdzie ma się dożywotnio wikt i opierunek w celi dwa na cztery metry z betonowym łóżkiem.

- I przy okazji, Max, przykro nam, że odchodzisz.

Nie pamiętałem już jej imienia, ale kilka miesięcy wcześniej trafiłem na biurowe przyjęcie na cześć urodzin jej drugiego wnuka. Fotografia dzieciaka została przymocowana do szczoteczki do zębów i wetknięta w tort. Babcia osobiście ukroiła mi kawałek. Może naprawdę żałowała, że odchodzę. Ale kto to może wiedzieć w tym domu wariatów.

Na parkingu ochroniarze schronili się w komfortowym wnętrzu swego klimatyzowanego cherokee, ja zaś wsiadłem na mojego wiekowego norton victora i pomodliłem się do wszystkich bogów znanych i nieznanych, by odpalił. Miałem wizję, że będę musiał pchać cholerny motor przez pół parkingu, żeby zaskoczył - świeca zapłonowa wymagała wymiany, a może to były styki. Całą moją wiedzę o naprawianiu motocykli nabyłem trzydzieści lat wcześ­niej, czytając Zen i sztukę oporządzania motocykla. Dzięki Bogu za małe łaski, norton zaskoczył od pierwszego kopa: ocaliłem ostatni strzęp swej godności.

Przejeżdżając przez bramę wyjazdową i zatrzymując się na światłach przy Route 123, słyszałem za sobą dudnienie cherokee. Czekając między dodge'em grand caravan z nalepką Mój syn jest wzorowym studentem w Yorktown High, poczułem pewność, że robię to po raz ostatni. Wysłanie mnie na bezpłatny urlop oznaczało tylko jedno: miałem przesrane. Nie pozbawiasz ludzi certyfikatów bezpieczeństwa, jeśli spodziewasz się, że jeszcze wrócą. W końcu ochrona skończy przetrząsanie moich rzeczy i odeśle mi je, razem z pieniędzmi, które odłożyłem na emeryturę, i to będzie na tyle, ćwierć wieku zapieczętowane i zamknięte.

51

Cherokee błysnął mi światłami, zwracając uwagę, że zapaliło się zielone. Wrzuciłem jedynkę i powoli ruszyłem. W lusterku widziałem, jak skrzydłowi skręcają, wypełnili już swoje zadanie. Pewnie zastanawiali się, podobnie jak ja, co takiego zrobiłem.

Gwałtownie zwolniłem na Route 123, zjechałem na Chain Bridge Road i skierowałem się przez Potomac do DC. Dwadzieś­cia jardów przede mną zdezelowana ciężarówka kiwała się na drodze. Z każdą następną koleiną klekotała coraz bardziej. Pusta pięciogalonowa puszka po oliwie z oliwek wyleciała wysoko w powietrze, zatoczyła łuk przelatując o stopę od mojego kasku i walnęła w przednią szybę jadącej z naprzeciwka camry. Nie ma bezpiecznego miejsca na tym świecie. Zwolniłem, zaryłem stopami po obu stronach nortona i przejechałem slalomem między plamami. Kilka cali za mną jakiś dupek w czarnym humvee oparł się na klaksonie.

W Waszyngtonie nastał okres parnej pogody. Poranek był słoneczny, wręcz suchy, niemal wiosenny. Ale teraz wilgotne powietrze prawie można by kroić nożem. Nadciągała ulewa. Chyba wolałbym burzę piaskową.

Z Canal Road podążyłem Arizona Avenue. Na MacArthur Boulevard zszedłem do trzeciego biegu: ryk silnika zabrzmiał jak najpiękniejszy pomruk dzikiego kota. Aż mnie zarzuciło, kiedy zatrzymałem się na znaku stop przy Nebrasca Avenue, a para wapniaków na wieczornym spacerku rzuciła mi zimne spojrzenie, straszne jak wszystko tego dnia. Z lewej strony miałem imitację normańskiego zamku - musiał mieć co najmniej osiem sypialni - skąpaną w zielonym świetle: światło sączyło się wzdłuż ogrodzenia z kutego żelaza, światło oblewało tuzin drzew na trawniku przed domem, światło rozbłyskiwało wzdłuż wszystkich okapów i wokół fikuśnych kominów. Boże Narodzenie w czerwcu. Nieco dziwaczne.

Przede mną zaczęły się już rysować budynki American University, kiedy gwałtownie skręciłem w prawo, w Klingle i zacząłem zawracać Cathedral Avenue. Zakochałem się na całe pięć dni w kobiecie, która mieszkała tuż obok - w pisarce, autorce znanych książek. Rankiem szóstego dnia wciąż pracowała nad tym samym akapitem, harowała podczas naszego spotkania.

52

Dojrzałem do zmiany fabuły. Poza tym musiałem przed końcem miesiąca wyjechać do Taszkientu. Lepiej było skończyć z tym od razu. Chris Corsini miał rację: wślizgiwałem się w życie innych ludzi i umykałem z niego chyłkiem.

Na szczycie wzgórza, po drugiej stronie Wisconsin Avenue, katedra połyskiwała całą swą gotycko-episkopalną szlachetnością, na którą szybko opadała wieczorna mgła. Nigdy nie byłem w środku: odkładałem to do czasu, gdy przejdę na emeryturę. Co chyba właśnie nastąpiło.

Norton victor to pozostałość po kolejnym przeterminowanym marzeniu. Kiedy nasze małżeństwo ostatecznie się rozpadło, Marissa zamieniła nasze mieszkanie w Stambule na małą willę nad Adriatykiem, tuż przy latarni morskiej na małej chorwackiej wysepce Dugi Otok, dziewięćdziesiąt minut rejsu promem z Zadani. Rikki wyjechała do średniej szkoły w Anglii, do Canterbury, tak samo jak jej matka dwadzieścia lat wcześniej. A ja dostałem motor. Jedyną rzecz, jaką zatrzymałem. Zawsze pragnąłem przejechać nim całą Turcję aż do Kaukazu. Zamiast tego, byłem tutaj.

Skręciłem w Massachusetts Avenue, znowu prosto na Wiscon­sin i w lewo do Garfield. Na końcu Cleveland Avenue prze­mknąłem między dwiema taksówkami w Calvert, a potem przeciąłem Connecticut w chwili, kiedy światło zmieniło się na czerwone. Na Columbia Road wsunąłem motor pod daszek budynku po drugiej stronie od mojego mieszkania na parterze i przykułem przednie koło do kraty zamkiem U-lock z krypto-nium, nieprzejednanym wrogiem złodziei rowerów. Gruby dzie­ciak z Salwadoru siedział i czekał na mnie, żeby wysępić dolara.

Matka, ojciec i ośmioro rodzeństwa dzieciaka mieszkali w suterenie pod moim mieszkaniem. Naprzeciwko miałem dwie trzecie zespołu kiepskich odtwórców krautrocka. Na wyższych piętrach, gdzie znajdowały się większe mieszkania, żyło menage a trois gejów, dwa małżeństwa z małymi dziećmi, trzy piętra córeczek tatusia i synków mamusi. Nie pasowałem do Adams

53

Morgan, ale nie chciałem mieszkać gdzie indziej. Ciemne klatki, zapach zjełczałego tłuszczu, nieustanny gwar, wszystko to przypominało mi Limę.

Włączyłem telewizor i natychmiast go wyłączyłem. Zatruwacz mózgu. Wyjąłem flaszkę Johnny'ego Walkera i schowałem ją z powrotem. Zatruwacz wątroby. Pomyślałem o okolicznych klubach i odrzuciłem tę myśl. Za wcześnie. Za późno. Zbyt dołujące. Z dna szuflady komody wyciągnąłem wyciągi z banku Riggsa za ostatnie pięć lat i usiadłem przy okrągłym stoliku w małym wykuszu przy frontowej ścianie. Na zewnątrz, w sodo­wym świetle latarni, kanarkowożółty norton połyskiwał aureolą w mżawce.

Kiedy ponownie podniosłem wzrok mżawka zamieniła się w deszcz. Widok zasłaniał wóz campingowy. „1-800 RV-4-Rent" głosił napis na boku. Pod spodem ognisty zachód słońca oświetlał stepowy pejzaż z antylopą widłorogą. Zabawne, w Adams Morgan nigdy nie spotyka się takich wozów. Wróciłem do moich wyciągów: nic, żadnych niespodzianek, żadnych niezwykłych rzeczy. Pensja wpływała automatycznie co dwa tygodnie. Mój rachunek oszczędnościowy nie powiększał się i nie zmniejszał. Jeśli gdzieś coś nie grało, nie zauważyłem tego.

Jeszcze raz wyjąłem whisky, szklankę i już zaczynałem nalewać, gdy z zewnątrz usłyszałem dźwięk: coś metalowego upadło i było ciągnięte po asfalcie. Wybiegłem na ulicę i zoba­czyłem odjeżdżający wóz. Kątem oka zauważyłem, że dzieciak z Salwadoru zniknął. Trochę dalej kierowca metrobusa przeklinał, próbując wyszarpać wrak kanarkowożółtego nortona victora spod swojego podwozia.

- Wyjechał, pierdolony, znikąd - wrzeszczał. - Prosto na środek tej pieprzonej drogi. Nikt już, kurwa, nie patrzy, co się dokoła dzieje!

Pomogłem mu przesunąć plątaninę stali na pobocze, za­czekałem aż gapie się rozejdą. Nie trwało to długo: były to szczątki przedmiotu, nie człowieka.

Zostałem sam. Szturchnąłem palcem rozbity zbiornik paliwa, żałując, że w ogóle wyszedłem w tę parszywą pogodę. Pomyś­lałem, że nie pomógłby tu nawet superman z kryptonitem, kiedy poczułem bardziej, niż zobaczyłem, że ktoś idzie chodnikiem,

54

szybko, prosto na mnie. Biały? Czarny? Latynos? Nie mogłem stwierdzić. Było zbyt ciemno, żeby dostrzec coś ponadto, że nosił zielone ponczo, kaptur i parę tenisówek rozmiaru kajaków. Ręce miał schowane pod ponczo - z bronią albo bez, nie wiedziałem, ale dawno bym nie żył, gdybym ufał w lepszą stronę ludzkiej natury. Już chciałem odskoczyć i kopnąć go w prawe kolano, gdy ten ktoś, kimkolwiek był, skręcił i przeszedł przez ulicę.

- Ty głupi paranoiku - powiedział mijając mnie, głosem pozbawionym jakiegokolwiek akcentu, wręcz nieludzkim.

Mówił do siebie? Wariat? Mówił do mnie? Po drugiej stronie ulicy skręcił w lewo i rzucił się biegiem na zachód, a potem skręcił nagle w aleję i zniknął. W tym momencie nad jego ramieniem ujrzałem wóz campingowy na Columbii, parkujący na drugiego, blokujący przejazd. Miał zapalone tylko światła stopu. Zasłonka w tylnym oknie została zaciągnięta. Było zbyt ciemno, żeby stwierdzić, czy ktoś zza niej wygląda.

Rozdział 7

Wróciłem do domu i przez kilka minut szukałem mojego zestawu do otwierania zamków - z jakiegoś idiotycznego powodu schowałem go w tosterze - a przez następne kilka minut próbowałem uporać się z drzwiami do schowka. Wczoraj rano dziarski gej z menage a trois z 4C przyszedł specjalnie, żeby mi powiedzieć, iż zamierzają się opalać na przyjaznej Laguna Beach, podczas gdy ja całe lato będę się pocił w stolicy. Pomyślałem, że dla wyrównania tej niesprawiedliwości mogą udostępnić mi swoją linię telefoniczną. Za pomocą dwóch krokodylków podłączyłem się do tablicy rozdzielczej, a potem zadzwoniłem do Willie'ego.

- Jeszcze nie mam sklerozy, przyjacielu. To było...
Przerwałem mu. Cudza linia czy nie - telefon twoim najgor­szym wrogiem.

- Tak. Będę tam. Odbierz mnie za kwadrans.

Znałem Williego od dwudziestu lat. Poznaliśmy się przez Stasha, starego pilota amerykańskiego, który stracił w Laosie nogę i stopę. Pozbawiony prawa jazdy, Stash wynajął Willie'ego, żeby woził go swoją taksówką w tę i z powrotem do pracy

56

w Seven Corners. Wróciłem do operacyjnego na krótko przed tym, jak cięcia budżetowe zmusiły Langley do skierowania Stasha na emeryturę i wysłania go do domu, żeby umarł, ale starałem się zawsze wzywać Willie'ego, kiedy tylko byłem w Waszyngtonie i musiałem dojechać gdzieś, dokąd zwykła taksówka nie mogła mnie zawieźć. Willie wyglądał jak pracownik zakładu pogrzebowego, ale miał serce kierowcy rajdowego i duszę rosomaka.

Ani Stash, ani ja nigdy nie powiedzieliśmy Williemu, gdzie pracujemy, ale musiał się domyślić, słuchając naszych wojennych opowieści o zadupiach w rodzaju Laosu i Kongo. Willie nic nie mówił, tylko potrząsał głową, myśląc pewnie, jakimiż głupcami są biali ludzie. Jednak kiedy jego syn przez ostatni semestr w liceum zastanawiał się, czy jechać do Georgetown i studiować stosunki międzynarodowe - najprostsza droga do Departamentu Stanu - czy na północ, do Cornell, żeby zostać inżynierem, Willie doradzał mu wyjazd do Cornell. Potrafił rozpoznać ślepą uliczkę i miał swój udział w stosunkach międzynarodowych, służąc Wujowi Samowi na półwyspie Batangan z 11. Brygadą Piechoty dokładnie w tym samym czasie, kiedy William Calley Junior i jego pluton masowo wyrzynali wieśniaków *.

Wróciłem do swojego mieszkania, założyłem dżinsową kurtkę, a do kieszeni wsunąłem wełnianą czapkę - jedyną rzecz, jaką mogłem w pośpiechu znaleźć dla ochrony przed deszczem. Potem chwyciłem „czystą" komórkę, ukrytą pod skarpetkami w najwyższej szufladzie komody i zanotowałem jej numer na skrawku papieru. Ze stacjonarnego telefonu zadzwoniłem do Geico, żeby zawiadomić o wypadku, w nadziei, że zostanę spławiony jak zwykle, kiedy mam coś ważnego do załatwienia. Nie zawiodłem się. Elektroniczny głos kazał czekać dwanaście minut. Położyłem telefon na podłodze i skrzyżowałem palce z nadzieją, że głos się nie pomyli. Dwanaście minut zajmie Willie'emu wrzucenie na siebie płaszcza przeciwdeszczowego na

* 16 marca 1968 roku kompania por. Williama Calleya z 11. Brygady Piechoty zmasakrowała mieszkańców wietnamskiej wioski My Lai. Sprawę początkowo próbowano zatuszować, jednak ostatecznie w 1971 roku Calley został skazany na dożywocie. Na mocy decyzji prezydenta Nixona wyszedł z więzienia i odsiedział jedynie 3,5 roku w areszcie domowym (przyp. tłum.).

57

piżamę, odpalenie crown vica i przejechanie tych sześciu przecznic do Ontario Liquors.

Zbiegłem schodami do sutereny i przeszedłem przez część zamieszkaną przez Latynosów. Telewizory porozkręcano na cały regulator: odbywał się mecz piłki nożnej, Nikaragua przeciw komuś tam, ostatnie minuty. Mogłem wyważyć kopniakiem tylne drzwi, zamiast otwierać je klamką, i nikt by tego nie usłyszał. W uliczce natknąłem się na dzieciaka z Salwadoru. Siusiał na pojemnik na śmieci, z oczami szeroko otwartymi jak u szopa, o nieobecnym wyrazie.

Poszedłem uliczką do końca, posiedziałem w śmietniku i wy­straszyłem tyle szczurów, że wystarczyłoby ich dla całej kolonii trędowatych. Można mnie było tam wyśledzić wyłącznie przez lornetkę z noktowizorem, ale na grę w takiej lidzie nie byłem przygotowany. Zwykle były tu tłumy, wzdłuż Irving aż do Ontario, ale deszcz wszystkich wypłoszył. Willie podjechał, kiedy zawracałem w stronę Columbii. Wrzucił jałowy bieg, zanim zamknąłem drzwi.

Poprowadziłem Williego trasą idealną do gubienia obserwatorów w północnej Wirginii, którą przejeżdżałem co najmniej pięćdziesiąt razy: pętla na 1-395, szybki zwrot przy wyjeździe Key Bridge/Rosslyn, zakręt zaraz za Spout Run - dość pułapek, by każdy ogon albo się pokazał, albo cię zgubił. Trasa subtelna jak poczwórny bypass, ale nie o subtelność tu chodziło. Norton dowodził, że w moim małym światku nie działo się dobrze. Nie miałem powodu, by udawać, że wyruszyłem na wieczorną przejażdżkę. Teraz potrzebowałem tylko kilku godzin sam na sam z osobą, która nawet nie wiedziała, że jadę na spotkanie z nią.

A w zasadzie, to miotałem się na ślepo po tylnym siedzeniu. Potrzebowałem lusterka wstecznego i bocznych, żeby wszystko

58

sprawdzić, ale to Willie z nich korzystał. Jak na złość ruch wciąż był duży. Czy już nikt nie sypia? Co gorsza, lało niczym w Bombaju w porze monsunu, deszcz nieustannie łomotał w winylowy dach samochodu Willie'ego.

Przebiegło mi przez myśl, żeby powiedzieć Willie'emu, co się dzieje, dlaczego wyciągnąłem go z łóżka o tej porze. Jeśli poza Agencją istniał ktoś, komu mógłbym zaufać, był to Willie. Ale jakbym miał mu wytłumaczyć całą tę chorą wędrówkę po Nowym Jorku, krokodylki i podłączenie do cudzej linii telefonicz­nej, telefon do Geico, żeby przekonać wszystkich, że nie wyszedłem z mieszkania... Ktoś, kto spędza życie robiąc wszystko, by ochronić swoich agentów, egzystuje w innym wymiarze. Wszystkie te czynności miały dla mnie sens. Ale Willie nie znał tego środowiska. Chociaż jest mądrym facetem, nigdy by tego nie zrozumiał. Szpiegostwo jest jak świat na dnie Rowu Mariańs­kiego. Kiedy żyjąca w nim istota nagle zostanie wyciągnięta na powierzchnię, nikt nie wie, co z nią robić.

- Zadzwoń do mnie o drugiej, ale nie na stacjonarny. Na ten
numer - rzuciłem na przednie siedzenie kartkę z numerem nowej
komórki.

Willie nie zapytał, po co. Wątpię, czy w ogóle chciał to wiedzieć, ale byłem pewny, że będzie grał według moich zasad.

Za Key Bridge Willie zawrócił przez Georgetown na M Street. Ostrzegłem go, że teraz będziemy musieli dać ostro w lewo za starym Eagle Liquor i szybko przeskoczyć na Prospect. Zwolnił do minimalnej prędkości i czekał na lukę na pasie jadących z naprzeciwka. Wreszcie zobaczyliśmy przestrzeń wystarczającą nawet dla świętej pamięci nortona.

- Wskakuj - krzyknąłem. - Teraz! - Ale Willie już zrobił, co
trzeba.

Stary crown vic wbił się zaledwie o kilka cali za navigatora wyładowanego licealistami, a przed małżeństwo w lexusie. Ktoś będzie musiał zmienić bieliznę. W chwili, kiedy koła dotknęły bruku alei, crown vic wpadł w poślizg. Prawie uderzyliśmy w kinko.

Nie było to subtelne, ale nikt nie miał szans zobaczyć, że Willie daje po hamulcach zaraz po skręcie w Prospect, ani że ja wyskakuję z wozu w ułamku sekundy, którego potrzebował, by znowu przyspieszyć.

Rozdział 8

Stałem w cieniu pod mokrym dębem. Willie dawno już znikł za rogiem. W chwili, gdy dopadł go ogon, widać było tylko tylne światła crown vica znikające na końcu Trzydziestej Piątej. Zaczekałem chwilę, żeby przekonać się, czy ktoś jeszcze się pojawi, żałując, że nie wziąłem parasola. Kiedy wydawało się, iż nie mogę już być bardziej mokry, naciągnąłem głębiej czapkę na głowę i ruszyłem pieszo niemal dokładnie w to miejsce, z którego wyruszyłem. Frank Beckman mieszkał w Tuttle Place, w Kalo-ramie, pięć minut drogi piechotą i tysiąc mil pod każdym innym względem od miejsca, gdzie w deszczu leżał mój poskręcany norton.

Przeciąłem Georgetown, po starej wisterii wspiąłem się na wysokie żelazne ogrodzenie przy R Street, które otaczało cmentarz Oak Hill, i zszedłem w dół zbocza między grobowcami i pomnikami. Wreszcie dotarłem do ścieżki rowerowej, która biegnie przez Rock Creek Park. Trzy minuty później znalazłem się pod mostem na Massachusetts Avenue. Pięćdziesiąt jardów dalej przeszedłem w bród potok - moje trampki już wcześniej nasiąkły wodą - poczekałem na lukę między jadącymi samochodami, przebiegłem przez ulicę i wspiąłem się po stromym wschodnim stoku doliny. Wyszedłem dokładnie tam, gdzie chciałem: na Belmont Road, w północnym kwartale Tuttle Place, dwa kwartały od gustownej georgiańskiej rezydencji Franka Beckmana.

Franka Beckmana poznałem w Brazzaville, w Kongo, w 1979 roku, wieczór po tym, jak kucharza ambasady francuskiej zjadł krokodyl. Wszyscy mówili tylko o tym. Kucharz wyślizgnął się z kuchni między zupą a rybą i poszedł nad rzekę. Po co? Na schadzkę? Po garść jakiegoś świństwa do przybrania sałatki? Tego nikt nie wiedział. Jeden z kelnerów usłyszał jego krzyk.

60

Przechodzień widział coś przy brzegu rzeki, ale leżało nieruchomo na wodzie, a krokodyle były wszędzie. Nic się nie dało zrobić. Następnego dnia pół mili w dół rzeki na gałęzi znaleziono czapkę kucharza. Wszystkim nasuwało się jeszcze inne pytanie: czy krokodyl podlał kucharza sosem z czerwonego wina, czy pożarł go au naturel? Nawet wtedy Brazzaville nie było najżyczliwszym miejscem na ziemi.

Zostałem wtedy skierowany z powrotem do Dubaju, do zabezpieczania irańskiej rewolucji (stało się to w 1979 roku, jeszcze zanim nastał Webber, kiedy jeszcze Centrala odróżniała rzeczy ważne od nieważnych). Przez większość czasu podróżo­wałem jednak wszędzie tam, gdzie mógł się przydać ktoś mówiący w farsi: do Manili, Chartumu, nawet do Brazzaville. Szefowie chcieli, żebym to pozyskał pierwszą sekretarkę z irańskiej ambasady, grubą stronniczkę Chomeiniego o rybich ustach, której ojciec miał koncesję na cadillaki w Teheranie jeszcze w czasach, gdy wśród jego najlepszych klientów był sam szach.

Frank zgodnie z planem miał przejąć rezydenturę w Brazzaville sześć miesięcy wcześniej, ale w Waszyngtonie zatrzymała go paskudna sprawa rozwodowa. Kiedy wreszcie zjawił się w Repub­lice Kongo, zaledwie na tydzień przed moim przyjazdem, przywiózł ze sobą żonę numer dwa: czułą pół-Irlandkę, pół-Chinkę imieniem Jill, która dopiero co opuściła Skidmore College z magisterium z literatury francuskiej. Jednak jeśli Jill spodziewała się miodowego miesiąca czy choćby inteligentnej rozmowy - w jakimkolwiek języku - grubo się pomyliła.

Frank pochodził z białej biedoty z Kentucky: po szkole wylądował w armii, z armii w 82. Powietrznodesantowej. W wieku osiemnastu lat skakał ze spadochronem. Rozpoczął studia na University of Kentucky w ramach edukacji dla zdemobilizowanych, skończył je w wieku dwudziestu kilku lat, tydzień później wstąpił do Agencji, a swoje trzydzieste urodziny spędził na strychu w Hue podczas Ofensywy Tet. Gdzieś po drodze podchwycił środkowoatlantycki akcent, nieodzowny wa­runek awansu w Agencji. Dowiedziałem się tego wszystkiego przez pierwsze pół godziny naszej znajomości, siedząc w tak zwanym salonie, w tak zwanej siedzibie rezydentury, w tak zwanej stolicy kolejnego ludowego raju na coraz mroczniejszym

61

kontynencie. Kiedy przyjechałem, Frank był zalany w trupa ciepłym ginem. Cały czas go pił i cały czas gadał - z Jill poznali się w Paryżu, w marcu, gdy wędrowała śladami młodości Francoise Sagan po placu Pigalle - ale on chyba ustabilizował się już na tym poziomie nietrzeźwości, do którego zmierzał czy też do którego dotarł.

Jeśli chodzi o Jill, historia ich przypadkowego spotkania i namiętnego romansu znalazła się w kryzysowym punkcie, może sprawił to klimat, a może coś się zepsuło. Przypadek francuskiego kucharza stał się dla niej czymś więcej niż sygnałem ostrzegaw­czym. Nie miała zamiaru opuszczać domu wyłącznie w towarzys­twie uzbrojonego strażnika, jak poinformował mnie Frank.

- Cest pas vrai? - spytałem. Kiwnęła z rozgoryczeniem.
Dom był - delikatnie mówiąc - cholerną norą. Agencja dała

im zasiłek na meble, i to spory, ale rzeczy wyglądały tak, jakby Frank użył tych pieniędzy na rujnujące wydatki związane z zakończeniem swego małżeństwa. Stół w jadalni tworzyło kilka desek zbitych razem i opartych na dwóch pieńkach. Książki Jill - Gide, Molier, de Maupassant, Sagan - ułożone zostały w chwiejny stos na jedynym meblu, który zdawał się nawiązywać do standardów jej dawnego życia. Poza tym cały dom, a przynaj­mniej ten fragment, który widziałem, został wykończony miejs­cowym gównem, włącznie z obrazem nad sofą: przedstawiał Murzynkę robiącą pranie w Kongo. Nie znałem Franka na tyle dobrze, żeby spytać, czy to miał być żart.

Wszystko to jednak miało miejsce dwadzieścia lat temu, podczas „zimnej wojny", która już się skończyła, w części świata, gdzie teraz szalało AIDS i cywilne zamieszki. Kiedy spotkałem Franka nieco ponad sześć lat później - przy wyjściu z Beau Rivage w Genewie - powiedział mi, że Jill odeszła razem z obrazem z Murzynką.

- Rzuciła mnie - stwierdził. - Powiedziała, że tęskni za
domem. Mamy córkę, Indię. Śliczna, tak jak jej imię. Prawie
nigdy jej nie widuję.

Gdybym wykazał się większą inteligencją, uznałbym to za zapowiedź tego, co stanie się z moim małżeństwem. Podobnie jak w przypadku Jill i Franka, Marissa była pół pokolenia młodsza ode mnie - dziewiętnastolatka, ja po trzydziestce,

62

utalentowana poetka, gwiazda Amerykańskiego Uniwersytetu w Bejrucie. Poznaliśmy się podczas wspinaczki w Dolomitach. Wyglądała jak czarnowłosy pająk o oliwkowej skórze. Nie mogłem oderwać od niej oczu. Marissa nie czuła się onieśmielona. Ja również. Gdyby nie była w trzecim miesiącu ciąży, pewnie byśmy się nie pobrali, ale pojawiła się Rikki. Również to łączyło mnie i Franka.

Złożyłem Frankowi wyrazy współczucia w związku ze znik­nięciem żony i dziecka, i poprosiłem go, żeby mi wszystko opowiedział. Nasi koledzy z Southern Air Transport zostali „wyznaczeni", jak to się mawia w kręgach waszyngtońskich, do dostarczenia tysiąca rakiet TOW z magazynów armii amerykańs­kiej do Tel Awiwu, gdzie miał się odbyć przeładunek do Iranu. W obliczu takiego obłędu prywatne życie Franka wydawało się szczytem normalności.

Wkrótce po tym, jak przenieśli ich do New Delhi, opowiadał Frank, Jill namówiła go do podpisania pełnomocnictwa, by mogła kupić dla nich w kraju mały domek koło Saratoga Springs, gdzie święciła swe triumfy po studiach. Wówczas mieszkali już w Brazzaville od ponad trzech lat. Przy zmiennej i niewysokiej pensji nie dało się zbyt wiele oszczędzić, a Jill nigdy nie urządziła do końca ich mieszkania, w którym najlepszą rozrywką było obserwowanie gekonów biegających po suficie. W New Delhi nie mogli liczyć na nic lepszego. Czemu więc troszkę jej nie ustąpić? Była też jeszcze córeczka, India. Może powinna chodzić do szkoły w Stanach.

Wszystko to zdecydowanie miało sens, stwierdził Frank, ale Jill miała inne plany. Zamiast małego domku kupiła apartament, zamiast Franka zabrała tam ze sobą profesora nadzwyczajnego języków słowiańskich, a mężusiowi wysłała wymówienie. Et voila, Frank znowu się załamał. Ale Ameryka to kraj drugich szans, zaś Frank Beckman jest tego żywym dowodem.

Po pierwsze, Frank odzyskał córkę. India skończyła jedenaście lat, kiedy Frank na dobre wrócił do kraju i wylądował na szóstym piętrze, jako numer dwa w Zarządzie Operacyjnym. Tym sposo­bem został moim szefem. Dziesięć miesięcy później, długo po północy, na progu mieszkania Franka w Herndon, w Wirginii,

63

stanęła India. Uciekła i po tygodniu szaleńczych poszukiwań objawiła się u ojca. Jej ojczym, obecnie profesor zwyczajny i szef katedry, startował do niej z łapami. Zamiast od razu go zabić - co w pierwszej chwili chciał instynktownie zrobić

- Frank wymógł na Jill, by zrzekła się praw do Indii i zaczął się
uczyć bycia ojcem.

Wciąż pamiętałem niemal najdrobniejsze szczegóły pożegnal­nego przyjęcia odchodzącego na emeryturę Franka sprzed pięciu lat: grill na ogrodzonym dziedzińcu jego wielopoziomowego domu bez wyrazu. India miała wówczas siedemnaście lat. Niczym burza przeszła przez szkołę średnią, jakby to był bieg z przeszkodami, i właśnie zaliczyła pierwszy rok w Berkeley, tryskając energią, jak tylko może rozwinięta nad wiek nastolatka. Nad talerzami ze zwęglonym kurczakiem India powiedziała mi, że miała zajęcia z dwiema osobami, które nauczyły mnie wszyst­kiego.

- Największa radość mojego życia - powiedział Frank, bełkocząc tylko nieznacznie.

Siedzieliśmy na jego biurku wielkości znaczka pocztowego, patrząc, jak sprząta do worka plastykowe kubki i papierowe talerze, walające się po dziedzińcu. India ciągnęła za sobą pojemnik na butelki po piwie i winie. Pół godziny wcześniej wypchnąłem ostatnich gości - małżeństwo analityków, którzy nigdy nie wiedzieli, kiedy należy wyjść. Tuliliśmy z Frankiem do siebie kieliszki z winem, udając, że podziwiamy bukiet i kolor w świetle padającym przez szklane niebieskie drzwi. Na stoliku między nami przycupnęła butelka Remy Martin.

Poczułem się, jak intruz podczas jakiegoś prywatnego rytuału -jakbym rzucił się na szyję księdzu, który właśnie błogosławił hostię.

- I Maxie też - dodała po chwili, rycząc ze śmiechu.

Tuż za mną Frank otworzył starą skrzynię, jaką moja ciotka trzymała na tylnej werandzie. Pogrzebał w środku i wyciągnął brudny ręcznik. Prawie poczułem zapach smaru do broni.

- Kupiłem to w zeszłym roku - powiedział, odwijając szmatę.

- Tak naprawdę to nie kupiłem. Oddałem za to mój srebrny

64

berberyjski sztylet. Jakiemuś braciszkowi z południowego wscho­du z sentymentem do antyków.

Miał tam niezły kąsek, berettę sześć milimetrów z profesjonal­nym tłumikiem, ulubioną broń zabójców z Bliskiego Wschodu.

India pomachała do nas z najdalszego punktu dziedzińca z dwoma wyładowanymi workami na ramieniu. Przed sobą kopała pojemnik na odpady.

- Zamiast tego postanowiłem się wzbogacić,
Zajęło mu to kilka lat, ale cholernik dopiął swego.

Miniaturowy facecik spacerujący z miniaturowym sznaucerem po drugiej stronie Belmont spojrzał na mnie, kiedy wyłoniłem się spomiędzy drzew, nacisnął w komórce szybkie wybieranie i pośpiesznie odszedł, ciągnąc swoje szczurowate zwierzę za sobą. Mogłem się założyć, że wezwie ochronę. W tej okolicy mieli na pewno własną policję i pełno różnych innych pomoc­ników.

Jedno po drugim zapalały się światła reagujące na ruch, kiedy szedłem wzdłuż do rogu. Po drugiej stronie ulicy, gdzie Tuttle dochodzi do Belmont, dwie pary oczy śledziły mnie znad przyciemnianych szyb czarnego cadillaca escalade - byli to prywatni ochroniarze ambasady Sułtanatu Omanu. Tuż za am­basadą, przy skrzyżowaniu z Massachusetts Avenue, mieściły się meczet i Centrum Islamskie, umocnione przeciwko niewiernym intruzom. Jak na faceta, który dorobił się fortuny na „usługach konsultingowych" dla potentatów naftowych, Frank mógł staran­niej dobrać sobie adres. Miał wszystko poza beduińskim namiotem na podwórku i wielbłądzią mierzwą dla swoich bukszpanów.

2501 Tuttle Place - zajmowało to pół kwartału, które zostało po Mediterranean. Płyty chodnikowe biegły po obu stronach

65

podwójnych drzwi frontowych, zwieńczonych wapiennymi pół­księżycami i u góry oknem otoczonym kamienną ślimacznicą. Girlandy, kamienne i drewniane, znajdowały się nad i pod oknami. Na szczycie gustownie umieszczono okna mansardowe, poprzedzielane zdobionymi białymi kulami. Na każdym końcu dachu wyrastał komin. Do wschodniego komina przyczepiona została dziwaczna stara, zardzewiała antena telewizyjna. Domyś­lałem się, że było to prywatne łącze satelitarne, zakamuflowane tak, by wyglądało na złom z lat pięćdziesiątych. W nowym świecie Franka miliony dolarów mierzyło się w nanosekundach.

Po obu stronach fasady z czerwonej cegły, a także drzwi, piął się angielski bluszcz. Na tyłach, za wysokim na siedem stóp murem porośniętym pnącymi różami, do następnej ulicy ciągnął się ogród z granitowym basenem, aż do starej wozowni, która niegdyś przynależała do wielkiej rezydencji wybudowanej w la­tach osiemdziesiątych XIX wieku przez króla srebra z Nevady i amerykańskiego senatora. Wozownia stanowiła jedyną pozo­stałość po tym domu. Frank odremontował ją i przeznaczył na pokoje gościnne, jeśli jego klientela nie podróżowała z całą świtą.

Jedynym elementem, który zaburzał idealną symetrię rezyden­cji, było skrzydło dobudowane od zachodniej strony: sypialnia, biblioteka i garaż, spiętrzone jedno nad drugim. Garaż pochodził z czasów, kiedy auta nie osiągnęły jeszcze rozmiarów jachtu. Piękny odrestaurowany mercedes 600 Franka nie miał szans się tam zmieścić. Ponieważ samochód nie stał w tej chwili na ulicy, należało przypuszczać, że Frank odesłał swojego szofera na noc albo jeszcze nie wrócił do domu.

Spojrzałem na zegarek: 23.07. We wnętrzu starego zsypu na węgiel, którym niegdyś palono w piecu, migało czerwone światełko. Kamera już mnie namierzyła, chociaż jeszcze nie podszedłem do frontowych drzwi. Półtorej przecznicy dalej w moją stronę zmierzał powoli samochód, oświetlając obie strony ulicy, jakby szukał pod zaparkowanymi samochodami kogoś w rodzaju mnie, a może właśnie konkretnie mnie. Podszedłem do drzwi Franka, zdjąłem czarną czapkę, prze­czesałem palcami włosy najlepiej jak umiałem i zadzwoniłem.

Rozdział 9

Gdzieś w głębi domu zabrzmiały kuranty. Rozległy się kroki, ale zamilkły tuż za drzwiami. Nad moją głową uruchomiła się kamera - pojechała w lewo, w prawo, sprawdziła ulicę za mną, chodniki, potem zatrzymała się prosto na mojej twarzy.

- To ja, Simon - powiedziałem, machając ręką przed obiek­tywem. - Waller. We własnej osobie. - Musiałem wyglądać,
jakbym wyczołgał się z torfowego bagna.

Simon, kamerdyner Beckmana, otworzył drzwi, ale na wszelki wypadek nie zdjął łańcucha.

- Pana Beckmana nie ma w domu - powiedział wreszcie, gdy
już w każdy możliwy sposób okazał mi swoje lekceważenie.
- Z radością poinformuję go, że pan wpadł, panie Waller.
Dobranoc.

Włożyłem stopę w drzwi, zanim je zamknął, ale osiągnąłem najwyżej impas. Simon był zbyt kulturalny, na razie, żeby zmiażdżyć mi nogę, a ja nie zamierzałem wdzierać się siłą. Pomijając Simona, łańcuch wyglądał, jakby wykuł go sam Hefajstos na Olimpie.

67

Twarz Simona znowu pojawiła się w drzwiach.

- Pan Waller... - szukał w myślach odpowiedniego określenia

- Pan Beckman zna pana Wallera.

Wynajęty glina lekko przekręcił latarkę, zanim oderwał ją od moich pleców, jakby chciał wyrazić rozczarowanie, że nie musiał jej użyć, a potem odwrócił się i zaczął schodzić po schodach. Kiedy znalazł się w swoim samochodzie, Simon zdjął łańcuch i uchylił drzwi tak, że ledwo wślizgnąłem się do środka. Wcześniej rozłożył na podłodze dwa ręczniki kąpielowe, a dwa inne miał na ramieniu.

- Proszę się tym osuszyć - wręczył mi jeden z ręczników

- a na tym usiąść - dodał, rzucając drugi na podłogę. Sięgnął do
tylnej kieszeni spodni i wyjął parę skarpet z podeszwami.

- Proszę to założyć. Te buty - oglądał je, jakby były padliną.

- I proszę nie zostawić ręczników na podłodze, ani kurtki. Ani
tej rzeczy z głowy. Pan Beckman niedługo będzie. Możesz
zaczekać w bibliotece. Sądzę, że... - nie musiał kończyć. Obaj
wiedzieliśmy, że znam drogę.

- A tak przy okazji, Max - Simon odwrócił się z drugiego
końca holu - wyglądasz jak gówno.

Teraz, kiedy naprawdę byłem czymś w rodzaju padliny, każdy zdawał się traktować mnie „przy okazji".

Podczas pewnej nocnej popijawy w Interconie w Ammanie, na początku 1992 roku, ogłosiliśmy z Frankiem Simona najbrzydszym facetem na ziemi. Nieźle sobie z tym radził - być może zaszedł dalej niż my, i stanowczo musiał stać za drzwiami, kiedy Bóg rozdawał urodę i wzrost. Simon mierzył najwyżej pięć stóp i cztery cale, miał szczękę jak lampion, która niemal opadała mu na klatkę piersiową. Co więcej, nie mógł nawet się sprzeczać. Jako niedoszły najemny żołnierz Simon przeżył trudny okres. Kilka miesięcy wcześniej w środku nocy zawiodły mu nerwy, kiedy przekroczył przez granicę z Kuwejtem i znalazł się na jednym z okupowanych pól naftowych.

Przez trzy lata utrzymywaliśmy z Frankiem Simona na powierzchni, zlecając mu różne dziwne zadania. Potem, gdy Frank zdecydował się zostać multimilionerem, konsultantem i handlarzem ropy, zaproponował Simonowi najdziwniejszą posadę: kamerdynera. Pomijając wszystko inne, Simon mówił

68

z perfekcyjnym akcentem brytyjskiej klasy służebnej, co za­wdzięczał ojcu, który był dziadkiem klozetowym w drugorzędnym londyńskim klubie; zajmował się gromadzeniem sekretów klien­teli, którą Frank zamierzał przyciągnąć.

Na początku nie było nawet mowy o pensji. Frank zastawił wszystko: dom, emeryturę, ubrania, porcelanę, srebrne sztućce, reputację; wszystko jako zadatek na Tuttle Place. Nie mam wątpliwości, że prosił o przysługi wszystkich od Dżeddy do Dohy, żeby stworzyć papierową fasadę, mającą sugerować, że prowadzi kwitnący interes. Ale podobnie jak w przypadku Jaya Gatsby'ego, nowy Frank wyskoczył z jego własnej platońskiej koncepcji samego siebie i zaczął działać. Wydzierżawione meble stały się prawdziwymi meblami; benz i kierowca, odrzutowiec Citation 1O - stałymi elementami. Posiadłość w Waszyngtonie, w 1995 roku wyceniona przez agencję nieruchomości na sześć milionów dolarów, była teraz warta dwa, a nawet trzy razy tyle, a wielkie powodzenie Franka dopiero się zaczynało.

Starannie rozłożyłem jeden z ręczników od Simona na skórzanej kanapie w bibliotece, ściągnąłem skarpetki - za inspiracją Simona

- i popatrzyłem na grecki marmurowy fryz nad kominkiem: dwie
falangi hoplitów splecione w śmiertelnej walce wręcz były
perfekcyjnie wyważone i równie perfekcyjnie oświetlone od góry
przez wbudowane lampy. Kiedy zobaczyłem fryz po raz pierwszy,
myślałem, że to kosztowna reprodukcja. Nie znalazłem na nim
najmniejszej skazy. Oryginał powinien znajdować się w muzeum, ale
mosiężna tabliczka mówiła co innego: Ateny, IV wiek p.n.e. Gdy
zapytałem o to Franka, wzruszył tylko ramionami.

- O tak, jest prawdziwy. Spytaj moje towarzystwo ubezpieczeniowe.

Simon musiał docenić moją troskę o czystość kanapy, gdyż postawił na stoliku przede mną podwójne espresso i znowu prawie bezszelestnie wyszedł. Wypiłem kawę dwoma szybkimi łykami i zacząłem przeglądać gazety: „Financial Times", „Wall Street Journal", katalog rzadkich win Christie's. W głębi domu, za jadalnią i holem, nad kominkiem w salonie, który stąd wyglądał identycznie jak mój, dostrzegłem akt Modiglianiego

- najnowszy nabytek Franka. Artykuł o jego zakupie w ostatnim
„Art Auction" wywołał wrzenie w całym Langley.

69

- Świetnie, Frank - powiedziałem i wzniosłem pustą filiżankę
do oddalonego aktu. - Przebyłeś daleką drogę od Kongo.

- Miałem na myśli również obraz. Wciąż widziałem piorącą
Murzynkę, która wisiała nad jasnymi włosami Jill, jakby chciała
wyskoczyć z ram i schrupać ją na przekąskę.

Usłyszałem gdzieś blisko samochód. Potem drugi. Kiedy podszedłem do okna, właśnie odjeżdżał mercedes zwolniony na noc. Srebrnej grzywy Franka nie dało się z niczym pomylić. Odkąd przeszedł na emeryturę, musiał schudnąć ze dwadzieścia funtów; wróciła mu nawet sprężystość kroków. Obok niego szła młoda kobieta w balowej sukni z cekinami, z czarnym szalem na głowie dla ochrony przed mżawką. Jakież niedostępne rejony zamieszkiwała? Była oszałamiająco piękna i na pierwszy rzut oka młodsza od Franka o połowę. Jego osobista trenerka? Dziewczyna? Żona numer trzy? Bez względu na swą funkcję, szła z Frankiem pod rękę.

Simon mamrotał coś pod nosem w holu, kiedy kroki kobiety oddalały się na schodach. Minutę później Frank wsadził głowę do biblioteki.

Pięć minut później stałem w tym samym miejscu z gazetą w ręku, kiedy nagle w drzwiach pojawiła się India w czerwonej bluzie i dżinsach. Mój Boże, to z nią Frank przed chwilą wszedł

- z własną córką, a ja jej nie poznałem czy też, jak nas uczyli na
Farmie, nie szukałem osoby, którą się tak szybko stała.

Widziałem Indię pewnie z pół tuzina razy, od tej tandetnej imprezy u Franka - jakiś lunch czy kolacja, kiedy przypadkiem przejeżdżałem przez Berkeley, raz czy dwa wpadłem do nowej rezydencji, gdy była akurat w domu na wakacjach, zaledwie pięć miesięcy temu na drinku w kawiarni koło Gare du Nord, gdzie znalazłem się po drodze z Marsylii do Amsterdamu. Zdaje się, że stałem się czymś w rodzaju przyszywanego wujka - z radością, mogłem dodać. Moja matka uznała mnie za wystarczający błąd

70

dla jednej macicy: nigdy nie będę miał prawdziwej siostrzenicy. India również nie miała żadnej rodziny poza ojcem, teraz, gdy jej matka zniknęła z widoku.

- Będziecie na nowo przeżywać dni chwały z tatusiem?
Czasy, kiedy biwakowaliście na autostradzie Bejrut-Damaszek?

Nie nazwałbym tego chwałą. Mieszkaliśmy z Frankiem w jego samochodzie przez dobry tydzień na granicy syryjskiej, czekając na Irańczyków, którzy mieli dostarczyć Davida Dodge'a, pierw­szego zakładnika wziętego w Libanie. Zamiast tego utopili go w Damaszku. Działo się to w 1983 roku, na długo przed urodzeniem Indii. Musieliśmy tak często powtarzać tę historię, że zapadła na zawsze w jej pamięć.

Chwyciłem ją za ręce i szybko cmoknąłem w policzek.

- Myślałem, że jesteś jeszcze w Paryżu.

Popatrzyła na mnie, przytrzymała chwilę moje ręce, a potem mnie uściskała. India przestała być dziewczynką, pomyślałem. Może nawet nigdy nią nie była. Niektórzy ludzie nie doświadczają luksusu młodości. Wiedziałem coś na ten temat.

Tuż nad jej ramieniem znajdował się fryz.

Zanim zdążyła cokolwiek jeszcze powiedzieć, pojawił się Frank w sztruksach i kaszmirowym swetrze. Klimatyzacja ustawiona była na arktyczną temperaturę. Dwa kroki za nim nadciągał Simon z dwiema szklankami szkockiej bez lodu. Widziałem, że India zastanawia się, gdzie jest szklanka dla niej, ale ojciec szybko cmoknął ją w policzek i delikatnie popchnął w stronę drzwi.

- Dobranoc, kochanie. Max z pewnością zajmie mi dłuższą
chwilę. Masz jutro mnóstwo pracy.

Bibliotekę od reszty domu oddzielały wyłożone boazerią drzwi. Poczekałem, aż Frank je zasunie i dopiero zacząłem mówić.

71

Wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Wydawało się, że minęło milion lat od chwili, kiedy odwinął ze szmaty berettę na swym tanim biurku.

- Powinieneś mi powiedzieć. Mogłem...
Frank przerwał mi, podnosząc rękę.

- Smród się nad tobą unosił, Max, królewski swąd. Wszyscy
o tym wiedzieli. Moja córka tego nie potrzebowała.

- O tym też mogłeś mi powiedzieć.
Frank wybuchnął śmiechem.

- Musisz trochę ochłonąć. Tak to już się dzieje w obojętnej
biurokracji.

Siedziałem na swoim ręczniku; Frank w fotelu za mną. Sięgnął do szuflady niskiego stolika stojącego przed nami, wyjął pilota i nacisnął guzik. Kasztanowe panele rozjechały się bezszelestnie, odsłaniając ogromny, płaski ekran telewizora.

- Al Dżazira nada zaraz program o Jemenie. Znowu ruszyły
tam odwierty, a przynajmniej tak twierdzi Hunt Oil.

Frank przeskakiwał z kanału na kanał, szukając stacji; poddał się wreszcie i przeleciał przez Fox, MSNBC, CNN; wreszcie wyłączył telewizor. Dopił swoją szkocką, zmarszczył brwi i nacisnął przycisk pod stolikiem. Simon najwyraźniej czekał pod drzwiami biblioteki.

Tak naprawdę wcale mnie nie dziwiło, że Frank już wiedział o przesłuchaniu. Waszyngton to towarzyskie miasto: wieści o skan­dalach w strefach rządowych rozchodzą się szybko. Jeszcze szybciej krążą w kręgach Agencji, gdzie stanowią miłą odmianę od monotonnej prawdy zbiorowego braku kompetencji.

Frank miał rację: armaniak o wiele bardziej pasował do tej pory, i Simon zostawił karafkę. Przedstawiłem Frankowi skróconą

72

wersję pokazowego procesu Webbera i przesłuchania FBI. Kiedy doszedłem do zniknięcia kołonotatników, przerwał mi.

Frank skrzywił się: poruszające motta nie robiły na nim wrażenia. Przy nortonie, wozie campingowym i facecie w ponczo znowu mi przerwał.

Nie zapomniałem zamknąć zabezpieczenia i nie mieszkałem z dzikusami. Gdyby Frank przespacerował się dziesięć przecznic dalej, do Adams Morgan, i rozejrzał się, wiedziałby to. Ale nie zrobił tego, a ja nie zamierzałem wdawać się z nim w dyskusję na ten temat.

73

Kiedy czekałem na powrót Franka, obejrzałem zdjęcia wiszące na ścianie nad biurkiem: Frank z George'em W. Bushem, najwyraźniej w Breakers w Palm Beach. Bush obejmował Franka ramieniem. Z boku stali rozmawiając Karl Rove i Jeb Bush. W Białym Domu zmiana nastąpiła zaledwie sześć miesięcy temu, ale zdjęcie Franka z Billem Clintonem i Alem Gore'em, które tu wisiało przedtem, zniknęło, wygnane przez głosy Florydy. Obok wisiało zdjęcie Franka z saudyjskim królem Fahdem przed pałacem Jamama. Fahd podaje Frankowi rękę do pocałowania. Pod spodem Frank tuli do siebie strzelbę obok Władimira Putina, prawdopodobnie gdzieś na rosyjskim stepie. Frank był w Berlinie, kiedy Putin przebywał tam jako młody oficer KGB. Spotkali się kilka razy na przyjęciach, wiedziałem też, że raz jedli razem obiad. Najwyraźniej Frank odświeżył tę znajomość. I inne fotografie: Frank i Muszarraf, Frank i Tenet, i tak dalej, i tak dalej.

Widziałem różne wariacje takiej „ściany dumy" w tuzinach waszyngtońskich biur: byłych sekretarzy stanu; byłych dyrektorów tego, czy tamtego, w tym CIA, z którego dopiero co wyleciałem. Biura Carlyle Group przy Pennsylvania Avenue Northwest szły z nimi łeb w łeb., Ściana Franka niczym się od nich nie różniła. Był szefem rezydentur w co najmniej sześciu miastach w ciągu dwunastu lat między Brazzaville a powrotem do kraju, na szóste piętro, większość z nich wzdłuż naftowego półksiężyca, biegnącego wzdłuż arabskiego brzegu Zatoki Perskiej. Znał liczących się ludzi: prezydentów, szefów wywiadu, królów, ich skorumpowane potomstwo również; smar, dzięki któremu koła się kręcą. W swojej kartotece miał ich domowe numery telefonów.

74

Wszystkie te ściany mówiły to samo: znam ludzi, których ty musisz znać, mogę zawrzeć umowę lub ją wypieprzyć przez okno. Nie próbuj mnie lekceważyć.

Spróbowałem wyobrazić sobie moją własną ścianę dumy: terroryści, kanciarze, alfonsi, zabójcy, pedofile. „Nie lekceważcie mnie", to na pewno, lecz niekoniecznie odnosiło się to do tych, od których można wyciągnąć jakąś forsę.

Frank wszedł do biblioteki, dokończył swojego armaniaka jednym łykiem, postawił kieliszek na biurku, wziął też mój - jeszcze pełny - i postawił go obok swojego.

- Chodź ze mną.

Przeszliśmy przez cały dom do salonu i stanęliśmy przed Modiglianim. Podobnie jak fryz, obraz również został perfekcyjnie oświetlony: zmysłowa, naga kobieta na sofie z czerwonymi poduszkami za plecami.

- Tak myślę. Widzisz kogoś znajomego na tym obrazie?
Teraz dostrzegłem to natychmiast: zakrzywienie szyi; oczy jak

małe błękitne diamenty; usta porozumiewawcze, ironiczne, i życzliwe.

- To India.

- Zdumiewające, nieprawdaż? Nie przepadam za Modiglianim,
ale po prostu musiałem go mieć.

Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Za naszymi plecami Simon hałasował w korytarzu.

- Posłuchaj, Max, czego nauczyłem się w Brazzaville. Możesz
robić coś dla prawdy, możesz robić coś z obowiązku, możesz
robić coś dla pieniędzy. Ja wybrałem pieniądze, i zobacz, do
czego to mnie doprowadziło.

Zatoczył ręką łuk: akt, fryz, wszystko.

- Też możesz to mieć.

Wyciągnął z portfela dwie wizytówki i wręczył mi jedną z nich: Marc Rousset, Bonnet et Cie, Bahnhoff Strasse 27, Zurych, Szwajcaria.

- Szuka kogoś do opieki nad klientami z Bliskiego Wschodu.
Znasz arabski i farsi, masz tę robotę jak w banku.

75

Wieczór się rozkręcał. Przerabiałem to samo tuzin razy, kiedy Frank jeszcze siedział na szóstym piętrze, jednocześnie prze­słuchując mnie i wyplątując z kłopotów. Raz nawet przejechał się po asystencie sekretarza stanu, który chciał mnie wylać.

- Działasz według zasady „jesz to, co upolujesz" - ciągnął.

- Rousset poprowadzi cię na początku, ale musisz znaleźć mu
nowych klientów.

- Wykorzystałem swoją kartotekę. W dniu, kiedy odszedłem na
emeryturę, zadzwoniłem pod wszystkie numery, które zbierałem
przez ostatnie trzydzieści dwa lata. I uwierz mi, nie jeden dał się
skusić.

Frank podał mi drugą wizytówkę z nazwiskiem Michelle A. Zwanzig. W dolnym rogu znajdował się genewski numer.

76

zachwycony. Poddajesz się, wyjeżdżasz do Zurychu. Zniknij mu z oczu, a będzie po sprawie.

Frank przerwał na chwilę, a potem znowu zaczął mówić.

- Dorośnij, Max. Nie próbuj nigdzie przynależeć. Oni i tak
nigdy cię nie lubili. Jesteś samotnym wilkiem. Stado nienawidzi,
jeśli jeden z nich nie biegnie razem ze wszystkimi.

Frank rozdrapywał strupy, próbując zwabić mnie do swojego małego imperium. Musiał zauważyć moją nachmurzoną minę, bo zamilkł i zgasił światła nad Modiglianim.

Frank objął mnie ramieniem, wyprowadził z salonu i skierował w stronę drzwi frontowych. Jeszcze raz ścisnął mnie ramieniem i wrócił do holu.

Odwrócił się i zaczął wchodzić po schodach.

- Na ulicach jest pełno wariatów, którzy wyglądają na bardziej
pozbieranych od ciebie, Max.

Po czym wszedł na podest i zniknął. Simon włożył do suszarki moją kurtkę, trampki i skarpetki. Czapkę też. Wełna była rozgrzana i ciasno przylgnęła do głowy. Simon stał z założonymi do tyłu rękami i czekał, aż założę buty.

77

- Czołem - powiedziałem w drzwiach. Pewnie trzymał trzy­dziestkę ósemkę, na wypadek, gdybym postanowił wyjaśnić
jeszcze jakiś szczegół z jego panem. Zatrzasnął za mną drzwi
i dwa razy przekręcił klucz, zanim dotknąłem nogą pierwszego
schodka. Nad głową usłyszałem szum kamery, która rejestrowała
moje wyjście.

Przeszedłem przez ulicę i skierowałem się na wschód. Potem, częściowo ukryty w cieniu pnia starego miłorzębu, odwróciłem się i jeszcze raz spojrzałem na dom Franka. W sypialni nad biblioteką paliło się światło. Na zasłonce rysował się czyjś cień, zbyt szczupły jak na Franka, zbyt wysoki jak na Simona. Wydawało mi się, że zasłonka nieco się uchyliła i ktoś machnął ręką. Przez chwilę miałem wrażenie, że to jasnowłosa księżniczka z bajki uwięziona na szczycie złotej wieży. Coś zaszeleściło w bluszczu za moimi plecami. Zobaczyłem znikający w ciemności ogon. Kiedy ponownie spojrza­łem w okno nad biblioteką, cień zniknął, światło zgasło.

Deszcz przestał padać. Pojawiły się gwiazdy. Ochłodziło się w czasie, gdy byłem w środku. O milę stąd na północ, w ogrodzie zoologicznym, jakieś zwierzę wydało przerażający, rozdzierający ryk. Może to słoń. Albo nosorożec, albo hipopotam. Jakiś wielki czworonóg. To było najdziwniejsze w mieszkaniu w tej części Waszyngtonu: tuż za rogiem, całą noc, rozlegały się głosy Afryki.

Spojrzałem na zegarek. Poprosiłem Willie'ego, żeby przyjechał po dwóch godzinach. Spóźniłem się o pół godziny. Znalazłem automat u zbiegu Connecticut i Florida, i wybrałem numer. Telefon dzwonił i dzwonił. Rozłączyłem się i wystukałem numer jeszcze raz. Wreszcie ktoś odebrał.

Teraz wiedziałem na pewno dwie rzeczy: nie miałem już czystej komórki i ktoś ciągle się mną interesował.

Rozdział 10

Wróciłem do domu tą samą drogą, którą wyszedłem. Sal-wadorski dzieciak bezwładnie leżał na śmietniku. Spał albo nie żył. Podstawiłem palec pod jego nos i poczułem, że oddycha. Bóg wie, co dostał, żeby opuścić swój posterunek po drugiej stronie ulicy, ale najwyraźniej połknął, wypalił lub wciągnął to naraz. Obok, w pojemniku na śmieci, tłukły się szczury.

W suterenie panowała cisza. W moim mieszkaniu także. Rozejrzałem się, ale nie znalazłem śladów niczyjej bytności pod moją nieobecność,

- Normalne - powiedziałem w przestrzeń. - Sam nie wiem, co robię.

Przejrzałem kartki z notatkami, znalazłem numer Air France i zabukowałem bilet do Paryża: lot numer 19 z Newark o 19.45 następnego dnia. Podjadę Amtrakiem. Już chciałem zamówić bezpośredni bilet do Zurychu, ale zmieniłem zdanie. Nie będę im ułatwiał. Z Paryża pojadę do Zurychu pociągiem.

Jechać prawie bez bagażu, czy zabrać ze sobą cząstkę po­przedniego życia? Podjąłem decyzję w ciągu minuty. Chwyciłem nóż, rozciąłem z tyłu kanapę i wyjąłem dwa kradzione paszporty oraz dwadzieścia tysięcy dolarów amerykańskich plus trzy tysiące w różnych walutach, funtach, frankach i markach. Paszporty, irlandzki i niemiecki, kupiłem w Makau od kieszonkowców. Znajomy technik wstawił do nich moje zdjęcie i amerykańskie stemple wjazdowe. Z pewnością mogłem korzystać z własnego paszportu, ale nie zaszkodzi mieć tamte przy sobie. To tak, jakby zabrać na randkę dwie karty kredytowe: nie będzie wstydu, kiedy jedna okaże się nieważna. In omnia paratus - gotowy na wszystko, motto skautów i byłych oficerów CIA.

Na korytarzu drzwi do schowka były wciąż otwarte. Wślizg­nąłem się do środka, zdjąłem krokodylki z tablicy rozdzielczej

79

i ponownie podłączyłem się do linii gejów. Wybrałem numer Lower East Side na Manhattanie. Nie obchodziło mnie, kto wie, że wyjeżdżam do Europy, ale nie zamierzałem tracić atutów. Miałem wrażenie, że będę teraz potrzebował każdego z nich.

Rozpiąłem druty, zamknąłem drzwi i wróciłem do mojego mieszkania. Miałem w koszu dość butelek i puszek, żeby zbudować tuż pod drzwiami wieżę wysoką na trzy stopy. Wszystkie okna zaopatrzone zostały w kraty, co było dość praktycznym rozwiązaniem w mieszkaniu na parterze w środku miasta. Spodnie wyschły mi na tyle, że mogłem spokojnie iść w nich spać. Włożyłem paszporty i pieniądze do kieszeni kurtki i wsunąłem się pod koc. Na wszelki wypadek pod poduszkę schowałem nóż. Spałbym lepiej, gdyby to było miniuzi, ale wszystko to były i tak rozwiązania doraźne.

Gdy leżąc wsłuchiwałem się w nocne odgłosy - każdy stłumiony trzask brzmiał jak mały wybuch, każdy hałas na ulicy jak huk petardy - dręczyła mnie tylko jedna rzecz: czy zabrać ze sobą zdjęcie z Peszawaru? A może zniszczyć je i skończyć z tym, tak jak doradził mi Frank? Odpowiedź wydawała się oczywista. Niszcząc je, zrzucę z siebie ogromny ciężar. Wróci mi to część mojego życia. Wiedziałem również bez cienia wątpliwo­ści, że jeśli je zniszczę, stracę coś, co trzyma mnie przy życiu.

Wstałem po ciemku, na wypadek gdyby mnie ktoś obserwował, na kolanach przeszedłem do kuchni i sięgnąłem za lodówkę, gdzie znalazłem wetkniętą kopertę. W środku było zdjęcie. Złożyłem je starannie na czworo i schowałem do kieszeni obok paszportów. Teraz dopiero mogłem zasnąć.

Rozdział 11

Newark, New Jersey, 23 czerwca 2001

Międzynarodowe lotnisko Newark wyglądało jak gniazdo karaluchów w sezonie godowym, a w samym jego środku znajdowało się stanowisko Air France. Roiło się tam od rodzin, ludzi jadących do domu na letnie wakacji i tych, którzy właśnie wyjeżdżali, tułaczy, kalek, zakonnic i księży w liczbie wystar­czającej, żeby zapełnić zakrystię, płaczących niemowląt, zagu­bionych staruszków, całej tej cudownej i przerażającej zbieraniny latającej ludzkości. Przy stanowisku El Al ubrany na czarno Żyd w kapeluszu o szerokim rondzie szarpał się za pejsy, kołysał na piętach i lamentował nad hurtową ceną diamentów. Pod pachą niósł miniaturowy sejf. Tuż przy stanowisku Ethiopian Airlines gromadka nomadek o filigranowych rysach trzymała się kurczowo pustych klatek na kury, przygnębiona tym, że nie mogą wnieść ptaków ze sobą na pokład. Przewodniczka z otwartą parasolką wiodła procesję par w podeszłym wieku, które wyglądały - gdyby sądzić po języku ich ciał - na prowadzone ku pewnej i nieuchron­nej katastrofie.

- Nie rozchodzić się! - krzyczała. - Nie rozchodzić!

Chryste, pomyślałem, jak można nawet próbować ochraniać tych ludzi? Grupa punkrockowa czekająca na lot do Gatwick ma na sobie więcej kolczyków niż waży pocisk do 155-milimetrowego działka.

Jeden kąt terminalu B okupowali studenci lecący do Europy na wakacje. Oni i ich wypchane plecaki, ich przewodniki i poradniki - Paryż za 20 dolarów dziennie, Monte Carlo za pół darmo - byli wszędzie. Gnojki blokowały stanowiska, łazienki, wejścia. Machali rękami jak cepami, udawali, że grają na gitarze, śpiewali fałszując ze słuchawkami na uszach; śmierdzieli, pier­dzieli i bekali; wrzeszczeli do siebie; znacząco wzdychali.

81

Fin de siecle, nadchodzące millenium, długi pęd do bogactwa z lat dziewięćdziesiątych - cokolwiek to było, odblokowało kraj, ludzi; podróżowanie nie było radością czy przygodą, ale czymś w rodzaju wypaczonego imperatywu. Muszę jechać. Muszę jechać. Muszę jechać. Kazało mi to zatęsknić za czasami, gdy nie wiedziałem, kiedy samoloty transkontynentalne mają miejsca sypialne ani dlaczego wszyscy faceci noszą krawaty.

Wykroiłem dla siebie parę stóp kwadratowych na końcu stanowiska Air France, tam, gdzie rozwijają czerwony chodnik dla pasażerów pierwszej klasy, i zacząłem rozglądać się za O'Neillem. Obok mnie jakaś dziewczyna w koszulce Muhlenberg College przez dwadzieścia minut przez komórkę zapewniała o swojej dozgonnej miłości jakiegoś biedaka zmuszonego spędzać lato z rodzicami w Hershey, w Pensylwanii, jak się zorientowałem. Jeden policzek obsypany miała pryszczami. Jej grube nogi obciśnięte dżinsami przypominały balerony. Wyglądała, jakby tyłek wyrastał jej z brzucha. Wściekle różowy plecak ozdobiła plakietką „Bogaci śmierdzą".

Szczypałem się w skórę na rosnącym drugim podbródku, czując się jak stary ramol wśród tej złotej młodzieży, kiedy ktoś chwycił mnie za ramię, wykręcił je wysoko na plecy i praktycznie uniósł do góry, a potem przygniótł moją twarz do stosu plakietek na bagaż. Oczywiście, był to John O'Neill.

- Za wolny jesteś, Max. Zero refleksu.

Uniosłem nieco głowę i zobaczyłem, że szczerzy się do obsługi Air France, jakby właśnie wszedł do studia telewizyjnego. W wolnej ręce trzymał portfel z wystającymi kartami kredytowy­mi. Już myślałem, że tłum zacznie mu bić brawo.

82

Ludzie z Air France odwrócili się zniesmaczeni.

Rozprostowałem rękę i poruszyłem, sprawdzając, czy wszystkie więzadła mam całe, a potem wyjąłem portfel, przejrzałem paragony z ostatnich kilku tygodni, wydobyłem wymięty, brudny skrawek papieru z długim sznurem cyfr i wręczyłem go O'Neillowi. Jego przedstawienie odniosło ten pozytywny skutek, że wokół nas utworzyła się wolna przestrzeń. Kto wie, może obaj jesteśmy fanatykami.

- To numer twojego dentysty? - spytał. - Też coś. Z pewnością
nie stać mnie na jego usługi.

Tak naprawdę byłem pewny, że go stać. Nie wiem, skąd John miał pieniądze, ale nigdy nie wychodził z domu bez paru tysięcy dolarów w kieszeni i nigdy nie pił w domu, skoro mógł pójść do baru.

Odwrócił strzęp na drugą stronę i przeczytał wypisaną tam nazwę.

- Na papierze należy do firmy kontrolowanej prze jakiegoś
podstawionego człowieka z Panamy. Ale jest Dżamala. Spraw,
żeby Panamczycy przycisnęli tego faceta, a mocno go wystraszysz. Od lat gromadził tam pieniądze i Wujek Sam nie mógł
z niego zedrzeć podatków. Nawet jego bogata siostra go z tego
nie wyciągnie.

Zapadła cisza.

- Mamy to z nasłuchu.

Wiedziałem, że tym go zainteresuję. O'Neill nie miał za grosz zaufania do umiejętności Agencji do penetrowania amerykańskich czarnych grup muzułmańskich czy też jakichkolwiek grup muzuł­mańskich gdziekolwiek, ale wiedział, że od czasu do czasu odbieraliśmy jakąś oświecającą „rozmówkę", drobiazgi w rodzaju numerów kont firm maklerskich, które rzadko pokazywaliśmy w Biurze.

- Od jak dawna to macie?

83

Pusta przestrzeń wokół nas nagle się skurczyła, studencka masa wlewała się niepowstrzymanym potokiem. W miejsce grubej dziewczyny z Muhlenberg College pojawił się kościsty chłopak o twarzy fretki w brudnym podkoszulku, jedzący dwa hot dogi naraz.

- Chodźmy na zewnątrz - powiedział O'Neill i wsadził
skrawek papieru, który mu dałem, do kieszeni koszuli. - Za mną.

W cienkich czarnych jedwabnych skarpetach i miękkich włoskich mokasynach wyglądał bardziej na mafiosa niż arcy-szpiega FBI i łowcę terrorystów w Nowym Jorku.

Prawda jest taka, że przez siedem lat wyświadczyłem O'Neillowi wiele oficjalnych i prywatnych przysług, odkąd Ramzi Jousef okazał coś w rodzaju życzliwości i nas sobie przedstawił, próbując wysadzić World Trade Center. Między innymi pomogłem mu wytropić mordercę Freddiego Woodruffa, amerykańskiego dyplomaty w Tbilisi. Potrzebował mnie także, ponieważ Departament Stanu robił wszystko, żeby ukryć fakt, iż w ogóle do tego morderstwa doszło.

- Jak to, kurwa, możliwe, żeby zastrzelić kogoś w samochodzie
z AK-47 i nawet nie stłuc szyby ani nie drasnąć karoserii?
- spytał mnie kiedyś O'Neill podczas lunchu w Palm nad
szklaneczką whisky.

Zadawałem sobie to samo pytanie. Woodruff rezydował w amerykańskiej ambasadzie w Tbilisi, w Gruzji, kiedy żołnierz po służbie wystrzelał cały magazynek w tył newy Woodruffa, cudem trafiając między tylną szybę a karoserię (no dobra, była dziura w gumowej uszczelce, ale wyglądała raczej, jakby zrobiono ją długopisem). Policja zakwalifikowała to jako wypadek. Hipo­tezy moje i O'Neilla twierdziły coś zupełnie przeciwnego: prawdopodobnie ktoś zatrzymał samochód, wyciągnął Woodruffa, strzelił mu w tył głowy i wciągnął na tylne siedzenie. Ale znaleźliśmy się w mniejszości. Wersja gruzińska zgadzała się z wersją Departamentu Stanu. Był rok 1994: Waszyngton nie

84

mógł zbyt wiele wyciągnąć od ówczesnego prezydenta Gruzji, Eduarda Szewardnadze. Lepiej pochować zmarłego i przełknąć jakieś bzdurne wyjaśnienia, przy których nikt nie zająknął się nawet o badaniu balistycznym, niż zaryzykować zdenerwowanie księcia pierestrojki. Chyba że, tak jak O'Neilla i mnie, kogoś obchodzi prawda.

Przypadkiem przejeżdżałem przez Nowy Jork w drodze do Waszyngtonu, kiedy zawaliliśmy sprawę Woodruffa, więc zgodziłem się powęszyć i spróbować wydobyć coś, co stanie się dla Johna amunicją przeciwko Departamentowi Stanu. Dwa tygodnie później, kiedy przebywał w Waszyngtonie z wizytą u swoich władz, zaciągnąłem go do Langley, zmusiłem do wypicia rządowej kawy i pokazałem mu zdradziecki raport, który twierdził, że Woodruffa zamordował rosyjski wywiad wojskowy, GRU. Do takich samych wniosków doszliśmy z O'Neillem: otworzyli bagażnik newy, zastrzelili go pociskiem poddźwiękowym z derringera, a potem zrobili dziurę w gumo­wej uszczelce, żeby wyglądało na to, że za wszystko od­powiada jakaś zbłąkana kula. Kolejna „mokra robota" GRU. To nie było ostateczne wyjaśnienie, ale z pewnością miało więcej sensu niż kłamstwa, jakimi próbował nas nakarmić Warren Christopher.

Myślę, że na pytanie, czy jesteśmy przyjaciółmi, i ja, i O'Neill odpowiedzielibyśmy twierdząco. Jeśli naprawdę lubił kogoś powiązanego z Langley, z pewnością byłem to ja. I nawzajem. Nie znałem grupy większych sztywniaków niż oficerowie FBI, ale to nie dotyczyło O'Neilla. Spokój, przyjaźń pośród zawodowej paranoi - to dotyczyło nas obu - to osobliwa rzecz. Zawsze przynosiło to korzyść; zawsze quid pro quo, prawda za prawdę. Nieustająca wymiana. Zrobiłem, co do mnie należało. Teraz nadeszła kolej na niego, i wiedział o tym.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś, że Agencja chce mnie dopaść?
- zacząłem.

O'Neill zostawił swojego starego niebieskiego buicka regala na zakazie zatrzymywania się z włączonym czerwonym kogutem. Stanęliśmy przy drzwiach kierowcy.

- Bo nie chciała.

85

- Daj spokój - powiedziałem. - Agencja już się przyznała.
Zapalił cygaro zapalniczką tak subtelną i cienką, że trudno

było sobie wyobrazić, gdzie mieści się knot i krzemień, i wszys­tko, co musi znajdować się w zapalniczce.

Gapiłem się na zielonego plymoutha gallanta, dziesięć jardów od nas, zastanawiając się, dlaczego gliny go jeszcze nie usunęły.

Miał rację. Agencja posiadała setki fikcyjnych firm fasadowych, zwykle działających w biurach zbankrutowanych prawników, którzy zrobiliby wszystko dla paru dolców. Ale nigdy nie posiadała firm utrzymywanych ze środków publicznych. Pomija­jąc koszty, nie mogła ryzykować dochodzenia SEC * czy po­zwania przez akcjonariuszy.

* Securities and Exchange Commission - komisja odpowiedzialna za wykonywanie federalnych ustaw bezpieczeństwa w Stanach Zjednoczonych (przyp. tłum.).

86

Jednak wiedziałem, że mogę się mylić. Dulles Corridor pękał w szwach od emerytowanych pracowników Agencji, od bandytów zza Beltway na kontraktach CIA: SAIC, BoozeAllen, Dyncrop, Titan, MacDonald Douglas. Wszyscy, których znałem, zaczynali to pewnie robić zaraz po osiągnięciu magicznej pięćdziesiątki: odchodzisz na emeryturę w piątek, a w poniedziałek rano pojawiasz się w pracy z błyszczącą, nową zieloną plakietką. Zwykle odwalali najgłupszą robotę: instalowali nowe komputery i oprogramowanie, opracowywali statystyki, odwalali księgowość. Ale kogo to obchodziło? Dorabiali drugie tyle do pensji wieczorami, a wynajmujące ich firmy zyskiwały fachowców wykształconych na koszt podatnika i dojścia do kluczowych biur CIA, gdzie mogli zawierać więcej kontraktów, a więc zarabiać więcej pieniędzy, które przeznaczali na kampanie wyborcze ulubionych kongresmenów, a ci z radością pomagali kręcić się całemu interesowi.

Oczywiście, nie był to pogląd szóstego piętra. Tam zlecenia na zewnątrz zawsze traktowano jako zło konieczne. Dyrektor wywiadu centralnego mógł chwalić się, że wykorzystywał „doświadczenie korporacyjne" - ulubiony bełkot kongresmenów - nawet, jeśli chodziło tylko o obchodzenie ograniczeń etatowych narzucanych przez Biuro Administracji i Budżetu. A dokładniej rzecz biorąc, zatrudnianie emerytów było najlepszym sposobem na „zatrzymanie ich w rodzinie" - to znaczy na kupienie ich milczenia. Sześciocyfrowa pensja na emeryturze w Agencji stanowiła wystarczający bodziec, żeby każdy zastanowił się dwa razy, zanim napisze książkę albo wypaple prasie, jakie ponure rzeczy dzieją się w Agencji. Klasyczne złote kajdany.

Może więc wynajmujemy też tych z kontrwywiadu. Następnym krokiem będzie wojna. Ale nie miałem czasu się nad tym zastanawiać. Musiałem oprzeć się na czymś solidnym, a mój śledczy, Scott, wydawał się dobrym punktem wyjścia. Jeśli udałoby mi się dowiedzieć, kim jest, może doszedłbym do tego, dlaczego mi to robi.

87

O'Neill schylił się, obejrzał w lusterku samochodu i sprawdził, czy ma prosto krawat.

Nie spytałem, skąd to wie.

O'Neill wsiadł do regala, spróbował go odpalić, posłuchał kasłania i prychania, po czym się poddał.

Patrol drogówki już trzeci raz przechodził obok zielonego plymoutha, zero reakcji. W środku siedziały dwie kobiety nie robiąc tego, co zwykle robią kobiety w samochodzie: nie rozmawiały, nie poprawiały fryzur, nie piłowały paznokci, nie machały rękami, w ogóle niczym nie machały.

- Są od ciebie? - spytałem, wskazując podbródkiem ply­moutha.

O'Neill nawet nie spojrzał.

- Nie potrzebuję wsparcia, gdy spotykam się z takim dupkiem
jak ty.

Nie ciągnąłem tematu. Nie chciałem, żeby O'Neill pomyślał, że mam obsesję.

- Byłbym zapomniał - powiedziałem. - Partner Dżamala
w Panamie jest szwedzkim kanciarzem. Występuje jako Lars
Larsen. Prowadzi na swoje nazwisko przynajmniej dwa rachunki
dla Dżamala.

88

- Taak, ja też o czymś zapomniałem. Sprawdziłem Gordona.
Pracuje dla Applied Science.

Sukinsyn. O'Neill cały czas wiedział, że ma rację. Nie tylko zlecili obserwację, ale włączyli do śledztwa kontrwywiad.

- Emerytowany pracownik Agencji?

- Nie. Tylko trybik w korporacji. Wynajęli go z IBM.
Było gorzej, niż myślałem.

- Zapomnij o narkotykach. Nie tego dotyczy śledztwo.
Tym razem silnik regala załapał od razu. Stał na niskich

obrotach, czekając aż droga się odblokuje, a potem wyłączył koguta.


- John Millis?
Niespodziankom nie było końca.

O'Neill rozgrzał jeszcze raz silnik, żeby dać mi znak, że zaraz odjeżdża.

89

Nic nie powiedziałem, ale O'Neill miał rację. Teraz pomyś­lałem sobie, że Webber dał mi swoją komórkę, bo oczekiwał, że zadzwonię i się poddam.

O'Neill poklepał numer konta korporacji Dżamala w kieszeni koszuli i zawył silnikiem ostatni raz. Regal zaczął drżeć. - Jesteśmy kwita?

O'Neill zasunął okno i włączył się do ruchu.

Rozdział 12

Coś grzechotało za klonową boazerią obok łokcia Davida Channinga: jakaś zagubiona śrubka zostawiona przez pożal się Boże „mistrza rzemiosła ze Starego Świata". Jeśli byli tak niekompetentni, żeby zostawić luzem śrubkę za boazerią, ciekawe, co namieszali ze skrzydłami lub elektroniką. Trzeba być samobój­cą, żeby latać w tych czasach.

Na dole wyłaniał się z mgły Boston, oświetlony wschodzą­cym słońcem. Gdzieś pod tą zupą znajdowało się Cambridge... Harvard. Matko Boska! I pomyśleć, że tym miejscem będzie kierować ten nadęty łobuz Summers. Należało go oskarżyć razem z Clintonem.

Spojrzał w głąb kuchenki, gdzie Jesse przygotowywał śniadanie.

91

Jesse nadal w milczeniu wyglądał przez okno z beznamiętnym wyrazem twarzy. Właśnie to go w nim fascynowało: nigdy nie wiedział, co sobie myśli. Może wszystko, może nic.

- Kim był ostatni rewolucjonista, który wyszedł z Harvardu?
Nie wysilaj się! - krzyknął. - Powiem ci! John Reed! John
Pieprzony Przeklęty Reed. Zamiast wycieczki po Europie wybrał
się na wycieczkę po rosyjskiej rewolucji. Biedny głupi skurwysyn
nie rozumiał, co dzieje się wokół niego. To właśnie Harvard.

Jesse wciąż patrzył przez okno.

Jesse podniósł na niego oczy. Wypucował kabinę do blasku, podczas gdy samolot podchodził do lądowania.

Harvard. Wielki liberalny obóz. Więcej marudnych intelek­tualistów bez polotu na metr kwadratowy niż gdziekolwiek indziej na ziemi. Trust mózgów Kennedy'ego, przedszkole, które kompletnie przegapiło rozłam chińsko-radziecki i zawiodło nas

92

do Wietnamu. A teraz nadszedł 2001 rok, a oni ciągle babrają się w tym gównie Fukuyamy o liberalnej demokracji i końcu historii. Globalna wiocha, globalne pierdoły.

Jakby nigdy nie słyszeli o międzykontynentalnych pociskach balistycznych. Jakby Chińczycy nie ukradli planów miniaturowych głowic jądrowych i nie sprzedawali kopii po całym świecie jak sajgonek. Rwanda zdobędzie broń jądrową zanim te głupie dupki się wreszcie ockną. A ropa? Myślą, że można iść do miejscowego Starbucksa i zapłacić za wszystko kartą kredytową. Może coś do nich dotrze, jak już Chińczycy wszystko zagarną. Wystarczy poczekać: w końcu obudzą się w dwudziestym pierwszym wieku. Im szybciej, tym lepiej.

Coś błysnęło z jego lewej strony, nisko na przegrodzie naprzeciwko niego - coś w rodzaju tabliczki z nazwiskiem, której nigdy wcześniej nie zauważył. Przesiadł się na siedzenie obok, schylił i przeczytał: „Kabina tego Gulfstreama G5-400 została wykonana dla wygody..." A potem zamaszystym charak­terem pisma wypisano jego własne nazwisko, w pełnej wersji: „David O1iver Channing". Zdołali nawet podrobić jego własne logo: „C" nadziane na miecz.

Obluzowana śrubka tłukła mu się po głowie.

Wrócił na swój fotel, wybrał numer w Falls Church, w Wirginii, i słuchał, jak program identyfikujący przerabia jego głos na piknięcia i zgrzyty - kolejna należąca do niego firma, która przypadkowo okazała się kopalnią złota. Telefon zadzwonił siedem razy, zanim włączyła się automatyczna sekretarka. Policzył: akcje General Dynamics nieźle teraz stoją, ale zaczynały spadać. Jedno dotknięcie i polecą na łeb. Była - co? -już prawie ósma, a ten cholerny właściciel firmy wciąż bawił się swoim fiutkiem w domu. Dlaczego sekretarka nie odbiera prywatnej linii? Tak robią cywilizowani ludzie. Może kretyn stoi w korku. Korki to koszmar w Waszyngtonie. W Waszyngtonie wszystko jest koszmarem, bez względu na to, kto rządzi.

- George! - wrzasnął, kiedy wreszcie pojawił się sygnał, żeby zostawić wiadomość. - Nie wydałem czterdziestu milionów na twojego G5 po to, żebym słyszał jakieś pieprzone klekoczące śrubki. Wywal tych sukinsynów albo ja kupię tę firmę i wywalę ciebie!

93

Channing ryknął śmiechem, kiedy wciskał klawisz „off". „Witamy w nowym dniu pracy, Georgie". Postarał się, żeby zabrzmiało to obscenicznie. „Mam nadzieję, że będzie wspaniały".

Znali się od dziecka: York Harbor, Yale, Skull&Bones*. Przez jakiś czas spotykali się nawet z tą samą dziewczyną, kiedy chodzili razem do klasy w Choate: świętoszka z klasy pani Porter. Nadęta suka o zaciśniętej szczęce, nie pozwalała na żadne obmacywanki, choćbyś ją na kolanach błagał. Gdzie była teraz? Pewnie sześć stóp pod ziemią. Marna krew. Przekleństwo kasty braminów. Znalazł puls na szyi i zmierzył, zerkając na zegarek: 57 uderzeń na minutę. Wrodzone zwolnione tętno: będzie żył wiecznie. Ha!

Śniadanie w Bar Harbor, lunch w Sun Valley. Życie jest super.

Wciąż się wznosili. W dole widział Providence; New Haven i Long Island były tylko kreską na horyzoncie.

- Nils - powiedział przez interkom - nie zapomnij zejść niżej
nad dolną częścią Manhattanu.

Uwielbiał Nilsa, podkupił go z SAS. Nils potrafiłby wylądować na kocich łbach, a ty byś nic nie poczuł. Wciąż jeszcze się wznosili.

- Czekam na zgodę, panie Channing. Próbuję zdobyć zgodę
na zmianę w planie lotu.

Wybrał inny numer telefonu, wiedząc, że zostanie odebrany. W Białym Domu nikt na pewno nie spał.

Rozłączył się i dał znak Jessemu, że chce więcej szampana. Po siedemdziesięciu sekundach samolot ustabilizował lot. Po dzie­więćdziesięciu trzech poczuł, że wytraca wysokość.

Jeszcze raz wybrał numer Białego Domu.

- Dobry pan jest - powiedział i rozłączył się. Niemal słyszał
to przez milczący telefon: człowiek, z którym właśnie rozmawiał,

* Dosł. Czaszka i piszczele, tajne stowarzyszenie studentów Yale skupiające amerykańską elitę, a tym samym niezwykle wpływowe (przyp. tłum.).

94

sprzedałby własną córkę do niewoli za szansę pracy dla niego. Właściwie czemu nie? Administracje przychodzą i odchodzą. Nieudacznicy wybrani przez debili. Debile głosujący na głupków. W tej pradawnej zupie istniał jeden stały składnik: ropa. Kupić ją od tych ze szmatami na głowie. Sprzedać tym z Harvardu. I pozwolić, żeby żydki utrzymywały wszystkich w szeregu. To lepsze od drzew prapradziadka. Drzewa odrastają. W pewnym sensie. Ropa jest na wykończeniu.

W ludzkim życiu trafia się morski prąd, który żeglarza niesie ku wielkim zyskom"*. Pamiętał małego, obojnaczego, zarozumiałego nauczyciela recytującego to zdanie na czwartym roku, fałszywą szekspirowską angielszczyzną. Coś musiało w tym być, gdyż właśnie dokładnie to robił: patrzył na prąd z wzniesienia, dostrzegał wszystko pierwszy z małej grzędy w Departamencie Stanu, potem z nieco wyższej w ad­ministracji Reagana, i płynął z prądem. Georgie-Porgie to­warzyszył mu przez cały ten czas - bojowy asystent sekretarzy obrony - ale George miał wyobraźnię psiego gówna. Od zawsze. Dlatego właśnie był wyrobnikiem. Dlatego właśnie on nim nie był.

Channing zapisał sobie: „zasilić katedrę". Z pewnością ktoś będzie pamiętał nazwisko nauczyciela.

G5 trzymał się wybrzeża Connecticut: Bridgeport, Westport, Darien, Stamford, Greenwich. Kiedy zataczał krąg nad East River, można było dostrzec odrzutowce zaparkowane na pasie startowym La Guardii, helikoptery ustawione na lądowisku na dachu, a wszystko to dla niego. A potem, tuż za oknem prawej burty: dwa bliźniacze bękarty po Bauhausie**, ohydztwa, banalne same w sobie, udające architekturę. Boże, ale to paskudne.

Republika Weimarska. Tym była ta oszukana wielka pieprzona liberalna demokracja Fukuyamy. Jakiż wspaniały odniosła sukces.

* William Shakespeare, Juliusz Cezar, tłum. S. Barańczak, Poznań 1993, akt IV, sc. 3 (przyp. tłum.).

** Bauhaus - uczelnia artystyczna powstała 1919 roku w Weimarze z połączenia Akademii Sztuk Pięknych i Szkoły Rzemiosł Artystycznych; jej inicjatorem i pierwszym dyrektorem był Walther Gropius; program Bauhausu: stworzenie nowoczesnej architektury funkcjonalnej, integralnie związanej z innymi dziedzinami sztuki, dążenie do jedności estetycznej i technicznej dzieła (przyp. tłum).

95

Nie zapominajmy, że musimy dziękować Weimarowi za Bauhaus, który własnoręcznie zniszczył dwa tysiące lat architektury. Walter Gropius był Żydem, prawda? Żyd wielbiący Rockefellerów z Harvardu wykonał World Trade Center. Żydowskie filmy, Żydowood, kochający Żydów, pędzie i czarnuchy kantowali resztę debili, że to - co? co? - architektura? piękno? prawda? Ominąć wieżowce, usunąć z pola widzenia, szybko wspiąć się w rozrzedzone powietrze nad New Jersey - ta myśl doprowadziła go niemal do orgazmu, po raz pierwszy od dłuższego czasu.

- Nils - powiedział przez interkom. - To było warte zapamię­tania. - Zabiorę go na narty do Chile - pomyślał. Kiedyś widział
zjeżdżającego na desce Nilsa, który nawet nie zwolnił na stoku
nachylonym pod kątem trzydziestu pięciu stopni - zdumiewające!

Coś zahuczało w sąsiednim przedziale, jakieś ledwo słyszalne piknięcia i zgrzyty. Faks HP, a nie brzęczący Brothers, który stał obok. Tylko cztery osoby znały numer HP. Jesse podskoczył, żeby odebrać.

- Sam odbiorę! - krzyknął Channing. - Precz!

Chwytał wylatujące kartki, wyciągnął nową ryzę papieru z szuflady pod urządzeniem i włożył do maszyny, tak na wszelki wypadek.

Poczekał na sygnał zakończenia zadania, ułożył sobie kartki na siedzeniach obok, umościł się wygodniej na gładkiej jak u dziecka skórze i zaczął czytać. Pod nim zaczynała znikać Pensylwania.

ŚCIŚLE TAJNE NCIA 2-22-01 25 czerwca 2001

NARODOWY ALARM DLA KONTRWYWIADU

Numer 6-25-01

Temat: NCIA-235 Doręczone przez wywiad łączności (skreślenie) Złożone przez WICEDYREKTORA WYWIADU CENTRALNEGO

96

Poparte przez UNITED STATES INTELLIGENCE BOARD*

Jak na odwrocie 25 czerwca 2001

Poświadczone:

sekretarz wykonawczy, USIB

OKROJONE ZGODNIE Z WYMOGAMI PRAWA E.O. 12356, Sec. 3.4

NU 00-320

Przez , NARA, Data 6-25-01

Stron 12 Kopia nr 4

WSTĘP

  1. (TS) - usunięty.

  2. (S) - Na żądanie CEC, obiekt NCIA-235 został poddany dyskretnej fizycznej i technicznej inwigilacji rozpoczętej 1 czer­wca 2001 roku. Zważywszy na delikatną naturę źródła i specjalne programy, obserwację prowadził XXXXXXXX, a nie CEC. Nie było żadnych oznak, że obiekt namierzył obserwatorów ani że był świadomy inwigilacji.

PODSUMOWANIE DOCHODZENIA FINANSOWEGO

3. (S) - XXXXXX przeprowadził pełne rozpoznanie finansowe
obiektu, włącznie z najświeższymi danymi z 18 czerwca 2001
roku. FBI, NSA, Skarb i inne współpracujące agencje dostarczyły
niezależnych tropów. Pozytywnie zidentyfikowane rachunki
obejmują „główny" rachunek oszczędnościowo-rozliczeniowy
w Riggs, pakiet akcji w Legg Mason Inc. oraz dwa rachunki na
karty kredytowe: Visa Platinum i American Express (zob.

* Rada Wywiadu Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.).

97

załącznik A dotyczący lokaty, podjęcia, transferu i rejestru wydatków). Aktywność na rachunkach mieściła się w parametrach finansowego profilu obiektu.

4. (S) Specjalistyczne dochodzenie przeprowadzone przez XXXXXXX nie potwierdziło powiązań obiektu z Josem Marco Cabrillo. Nie udało się to również współpracującym agencjom. Jednak panuje zgoda, że znajomość przez obiekt tajnych transakcji finansowych pozwoliłaby mu zataić finansowe związki z Cabrillo. O czterech transferach na podejrzany rachunek w Nauru powiadomio­no Internal Revenue Service (IRS), które na bieżąco prowadzi kontrole na wypadek ewentualnych działań przestępczych.

Co za nieprawdopodobne gówno. Przeskoczył do przodu. „Podsumowanie fizycznej inwigilacji... 23 czerwca 2001 roku o 12.30 obiekt wsiadł do Amtrak Metroliner udającego się do Nowego Jorku. Obiekt wziął taksówkę z Newark do terminalu B na lotnisku Newark, gdzie o 17.17 spotkał się z niezidentyfikowanym mężczyzną. Rozmawiali przez około dwadzieścia minut. Obserwatorom udało się zapisać numery rejestracyjne samochodu, które właśnie są identyfikowane..."

Blablabla. Bzdury. Bzdury. Bzdury. Przerzucił się do „Zaleceń".

Zlecić XXXXX jednostronne monitorowanie aktywności obiektu w Szwajcarii i innych miejscach za granicą.

Poinformować rząd Szwajcarii, że rząd amerykański jest na etapie rozpatrywania zarzutów kryminalnych wobec obiektu.

Poprosić współpracujące służby łącznikowe o monitorowanie aktywności obiektu w Szwajcarii, a szczególnie kontaktów z wrogimi jednostkami".

O Matko Przenajsłodsza, czy oni nic nie rozumieją? Cały problem leży w tym, żeby zdobyć kopię fotografii tego sukinsyna. A Bóg wie, co on tam jeszcze ma ze sobą. Nie widzieli, co miał w swoim sejfie? Jak latał po Waszyngtonie i pokazywał to zdjęcie? Kto może wiedzieć, na co ten głupiec może się jeszcze natknąć? Czy nikt nie pomyślał, żeby zadzwonić do imigracyjnego albo do celników, żeby go przeszukali przed wejściem do samolotu i sprawdzili, co jeszcze ma przy sobie? Co w tym trudnego? Przecież znalazł się pod obserwacją w związku z narkotykami! Teraz będzie trzeba zrobić to w Europie.

98

Ale czego się można spodziewać po ludziach, którzy nie władają poprawnie angielskim. „Zostać poddanym obserwacji?", „Monitoro­wać aktywność obiektu?". Skąd oni biorą takie konstrukcje? Ze szkoły dla debili? A te uniki, słowa, które nie były słowami, ludzie, którzy nie byli ludźmi, rzeczy wypowiedziane i niewypowiedziane. „Obiekt NCIA-235", na litość boską? W jakim świecie, w jakim równoległym wszechświecie oni wszyscy żyją?

Channing rzucił kartki na stolik - z klonowego drewna, pretensjonalny sam w sobie - otworzył ponownie oczy i zobaczył Jessego zbliżającego się z tacą: czerwone pomarańcze, obrane i podzielone na cząstki, gałązki świeżej mięty, schłodzona cola w kryształowej szklance. Policzył kostki lodu: jedna, dwie, trzy, cztery. Kiwnął w stronę stołu, zaczekał, aż służący odłoży tacę, potem podniósł oczy na przegrodę.

- Znikaj. - Ale Jessego już nie było.

Jedno było jasne: jego mała firma nie mogła przeprowadzić nawet gównianej obserwacji. Czerwony nos Gordona budził w nim wstręt. Podobnie jak jego obwisłe brzuszysko. Kto go w ogóle przyprowadził? „Dowiedzieć się" - napisał, a potem dodał: „PRZEJECHAĆ SIĘ NA DEBILU". Applied Science załatwione. Na marginesie zanotował: „Zadzwonić do Bercha".

Siatka Wallera niepokoiła go. Nieznany osobnik na lotnisku Newark to zamieszanie, niewiadoma. „Natychmiast potrzebuję śladu regala!" - napisał. „Nawet jeśli trzeba będzie włamać się do samochodu i ukraść rejestrację". Glina? Mógł sobie wyobrazić kartotekę Wallera: setki nazwisk i numer zakodowanych w od­mianach pewnego języka, którego w tym momencie stale używało siedemnaście osób na ziemi. To potrafił docenić.

Po co Waller miałby pójść do Franka Beckmana, największego fiuta w całym interesie naftowym? Mógłbym wynająć go za grosze. Waller musiał o nim słyszeć. Z pewnością, nie ufałby we wszystko, co mówi Beckman. Na Beckmana mógłbym przynaj­mniej znaleźć jakiś sposób: rozkręcić dla niego mały biznes, dać zarobić nieduże pieniądze, żeby mógł założyć nuworyszowską kolekcję dzieł sztuki, a potem facet robiłby wszystko, o co bym go poprosił. Linearna motywacja - to takie odświeżające. Waller to inna sprawa. Każdy ma jakieś guziki do naciskania, nitki do pociągania. Trzeba je tylko znaleźć.

99

U góry płaskiego ekranu wbudowanego w boazerię naprzeciw­ko niego popłynęły szacunki dokonywane przez firmę Bloomberg: cukier, ropa, węgiel; Nigeria, Morze Kaspijskie, Zatoka Perska. Niżej, na pasku płynęły skrócone informacje CNN: samobójcze zamachy w Tel Awiwie, odwetowe ataki w Gazie. Dżihad wykluwał się na wschodzie, mięśnie napinały na zachodzie. Oto było piękno tej planety: jej synergie, jej przewidywalność. Na każde działanie taka sama i przeciwstawna reakcja. Żydzi zabili Arabów. Arabowie zabili Żydów. Z każdą kolejną śmiercią świat się poprawiał, a cena baryłki ropy rosła, rosła, rosła. Nieustannie. Kiedy tworzy się historię, nie ma miejsca na żadne domysły.

Przez wieki awanturnicy poszukiwali kamienia filozoficznego: magicznej substancji, która zamieni metal w złoto. On go znalazł. Odtąd G5 dla niego, groby dla pozostałych. Komedia i tragedia. Przetrwa najsilniejszy.

Channing jeszcze raz przejrzał swoje notatki, zapamiętał je i wrzucił kartki faksu do niszczarki, gustownie ukrytej w pod­stawie stolika. Nie ma nic, czego nie mógłbyś na tym świecie mieć, jeśli sobie wymarzysz, że to masz. Potem wezwał Jessego i wręczył mu małe pudełko papierowych szczątków.

- Zniszcz to.

Mężczyzna spojrzał szeroko otwartymi oczami, kiwnął głową: tak, tak! I ponownie zniknął za swoim przepierzeniem. Nic dziwnego, że go lubił.

Jeszcze nie? Ha! Może da mu tego cholernego G5, kiedy będzie już nim rzygał. Nils może go wyposażyć w komory bombowe i działka skrzydłowe - ostrzelać gnojków, cofnąć ich do epoki kamienia łupanego, bez względu na to, kim te gnojki były, co mogło odnosić się do niemal wszystkich.

Rozdział 13

Nasycony kawą, tytoniem i potem przepełniony samolot rejsowy śmierdział jak szatnia, chociaż jeszcze nawet nie wystartował. Pół tuzina bachorów tłukło się w ramionach matek, błagając o colę, film, mleko z piersi, cokolwiek, co złagodzi uczucie, że zaraz zostaną zaplombowane we własnym grobie.

Na szczęście dla pozostałych pasażerów, Air France umieściła studentów w ostatnim przedziale samolotu, do którego właśnie zdążałem. Ze schowków wystawały niemieszczące się w nich plecaki. Ich właściciele porozwalali się na fotelach i bełkotali coś w języku udającym angielski. Dwadzieścia rzędów przede mną student Hofsra University o szczurzej twarzy minął środkowy rząd foteli i zaszył się w najdalszym kącie, gdzie zwinął się w kłębek. Zawartość jego żołądka, złożona z hot dogów, najwyraźniej miała trafić do samolotowego kibla.

Przez dziesięć minut przepychałem się do rzędu 37. Przez cały czas próbowałem przyzwyczaić się do myśli, że noc spędzę z nogami opartymi na torbie podróżnej, próbując ignorować nafaszerowanego pigułkami gówniarza w słuchawkach, ogłusza­jącego się łomotem, od Newark do lotniska Charles'a de Gaulle'a. Nie było warunków, żeby spokojnie pomyśleć o wielu rzeczach, a właśnie tego teraz potrzebowałem, począwszy od sprawy Johna Millisa.

Zamiast tego na miejscu 37G usiadła drobna kobieta z szopą ufryzowanych siwych włosów. Oceniłem ją na sześćdziesiąt parę lat. Na kolanach ułożyła sobie gruby tom, a na nosie umieściła okulary do czytania w rogowej oprawie. W samolocie było niepokojąco ciepło, ale moja towarzyszka, w gustownym, dopa­sowanym kostiumie, wyglądała na całkowicie zadowoloną. Pół półki nad nami zajmowała torba od Louisa Vuittona. Drugą połowę wypełniał czarny płaszcz złożony podszewką do góry.

101

Na metce złociły się litery: YSL. Pomyślałem, że pewnie zapadnie w drzemkę zaraz po starcie. Idealna sąsiadka.

- Proszę uważać, jak będziesz to odkładał, kotku - powiedziała
z uśmiechem. - Jestem pewna, że się zmieści.

Rzeczywiście, zostało trochę miejsca - dokładnie tyle, ile trzeba. Płaszcz miał sobolowy kołnierz. Ułożyłem go delikatnie, jakby to był całun turyński. Doceniła moje wysiłki uśmiechem i odsunęła nogi na tyle, żebym mógł się przecisnąć na swoje miejsce.

- Patricia Hoag-Carrington - powiedziała, wyciągając do mnie
rękę.

Poprzestałem na wymienieniu imienia i przekręciłem nieco książkę, żeby przeczytać tytuł: Dzieje Herodota. Harvard University Press. Równoległy tekst grecki i angielski.

Z zasady nie rozmawiam z osobami siedzącymi obok mnie w samolocie. Wymknie ci się jakiś strzęp informacji, choćby najzupełniej nieszkodliwy, a twój towarzysz wykonuje krok dalej, żeby wydobyć coś więcej. Nauczyłem się ucinać głębszą konwersację informacją, że zestawiam aktuarialne dane chorych na raka dla monachijskiego Re, ogromnego towarzystwa ubezpieczeniowego. Do tej pory nikt nie drążył tematu.

- Wiedział pan - spytała - że Helena nigdy nie była w Troi?
Hermes przeniósł ją do Egiptu, a Parys stanął u bram z dublerką.
Proszę sobie wyobrazić, najsłynniejsza wojna w historii, a została
stoczona pod fałszywym pretekstem.

A wszystkie inne nie? Zastanowiłem się. Pierwsza krucjata, słynne wezwanie Urbana w Clermont, że trzeba ocalić Greków zarzynanych w Jerozolimie przez muzułmańskie hordy, których wcale tam nie było. Nasza wojna domowa: chodziło o wolność dla niewolników, czy kradzież taniej siły roboczej? Zatoka Tonkińska i wojna wietnamska. Nie otworzyłem nawet ust, żeby nie popłynął z nich potok słów.

Nie wiem dlaczego, ale odniosłem wrażenie, że uprzejmość Patricii jest powierzchowna. Nie myliłem się. Lecieliśmy na

102

wysokości trzydziestu siedmiu tysięcy stóp, kiedy facet z blond pasemkami z miejsca 38G po raz trzeci kopnął w jej oparcie.

Posłała nam uśmiech o mocy tysiąca watów, ale w środku pozostała ponura, jednym z tych dziwnych smutków, które zmuszają mnie do szperania w moich własnych wspomnieniach z niezbyt szczęśliwego dzieciństwa.

Oboje z Patricią zamówiliśmy wino.

Wyjąłem powieść, którą chwyciłem wybiegając z mieszkania. Tekst na okładce obiecywał „pasjonującą lekturę z tołstojowską głębią i dickensowską werwą". Może i faktycznie czekała mnie natychmiastowa nirwana, ale nie mogłem oderwać myśli od tego, co O'Neill powiedział o zamordowaniu Millisa. I że Millis miał przy sobie w motelu zdjęcie z Peszawaru. Zamknąłem fascynującą książkę i rozłożyłem małą serwetkę, którą dostałem razem z winem. Z kieszeni dżinsów wyjąłem długopis i starannie napisałem małe „M" na środku. Po czym zacząłem zbierać do kupy wszystko, co wiedziałem.

Po pierwsze, fakty, czy też to, co uważałem za fakty jeszcze kilka godzin temu:

Zastrzelony John Millis został znaleziony w niedzielę 4 czerwca 2000 roku, dwa dni po tym, jak pozwoliłem mu wyjść z Tune Inn ze zdjęciem. Ściślej rzecz biorąc, Millis zamknął się w pokoju w Breezeway Motel w Fairfax, w stanie Virginia; przystawił sobie do głowy ładowaną od przodu strzelbę kaliber 12, którą kupił tego popołudnia w pobliskim markecie Wal-Mart, i nacisnął na spust. Na rękach miał ślady prochu, wszystko wskazywało na to, że śmiertelną ranę zadał sobie sam, dopóki (jeśli O'Neill się nie mylił ani nie zrobił mnie w konia) ktoś nie zauważył, że

103

mózg Millisa znalazł się tam, gdzie zgodnie z prawami fizyki nie powinno go być.

Jeśli chodzi o motyw, dwie godziny przed śmiercią Millis wyszedł ze spotkania z Porterem Gossem, przewodniczącym Komitetu Izby Reprezentantów do spraw Wywiadu. Podobno Goss zwołał małe zebranie, żeby wylać szefa swojego biura, po tym, jak George Tenet przedstawił mu niezbite dowody, że Millis śpiewa przed prasą jak z nut; jednak ani Goss, ani jego prawnik, również obecny na zebraniu, z nikim nie rozmawiali, a przynajmniej z nikim, kto rozmawiałby ze mną.

Kwestia motywu od początku nie miała dla mnie najmniejszego sensu. W Waszyngtonie przecieki to rytuał przejścia - dowód na to, że posiadasz wiedzę i jesteś zbyt ważny, żeby ponosić za to odpowiedzialność. Poza tym, nazwisko Millisa przez kilka ostatnich miesięcy wypływało wielokrotnie przy różnych kont­rowersyjnych sprawach. Na przykład, powiedział podczas odczytu w Smithsonian, że John Deutsch zgarnął pierwszą, drugą i trzecią nagrodę dla najgorszego dyrektora CIA w historii, i że Bill Clinton okazał się najgorszym prezydentem nawet w kwestii poparcia dla służb wywiadowczych. Wobec braku innych powo­dów, nadal chciałem zaakceptować tę wersję. Hańba, jeśli właśnie o to chodziło, atakuje nas z różnych stron.

A co do zdjęcia, które w jakiś sposób wiązało mnie z tym smutnym wydarzeniem czy morderstwem, to znajdowało się ono w teczce oznaczonej oficjalnie numerem „201" - w aktach informatora Zarządu Operacyjnego. Tej, której szukałem, kiedy poszedłem na urlop, żeby poszperać w archiwach.

W tym miejscu przypomniała mi się końcowa scena Po­szukiwaczy zaginionej arki, kiedy składają arkę w ciemnym, przepastnym magazynie. Aby udowodnić mi, że nie kłamie, archiwistka, która oświadczyła, że akta zaginęły, rzuciła na ladę kartonowe pudełko. Łupnęło wzbijając chmurę kurzu, a odgłos dobitnie świadczył, że było całkowicie puste. Po dwudziestu pięciu latach w Agencji, nauczyłem się nie przyjmować „nie" jako odpowiedzi. Zrobiłem minę zagubionego małego chłopczyka, która według mojej eksżony była moim prawdziwym wyrazem twarzy, i spytałem tak łagodnie, jak tylko zdołałem:

104

- Czy jest możliwe, żebym zajrzał do pudeł, które stoją po
obu stronach tego?

I tak chodziliśmy godzinami - obok pudeł, stojących obok pudeł, stojących obok pudeł - aż wreszcie archiwistka wypisała mi przepustkę, żebym sam mógł przejrzeć zawartość półek. Właśnie wtedy, dwadzieścia cztery godziny później, znalazłem zdjęcie w szarej kopercie oznaczonej „Peszawar 387490", z nu­merem zaginionej teczki „201", ale bez samej teczki.

Triumfująco wypisałem formularz na czasowe wypożyczenie zdjęcia do mojego biura. Zgodnie z obietnicą, tydzień później kurier dostarczył mi zdjęcie z Peszawaru razem z odbitką, o którą poprosiłem (tą, która spoczywała teraz u mnie w kieszeni).

- Łososia?

Podniosłem wzrok i zobaczyłem, jak moja współtowarzyszka przecząco potrząsa głową.

Sączyliśmy z Patricią wino, kiedy gość z 38G wetknął stopę w samej skarpecie w przerwę między naszymi fotelami. Prawie widać było unoszący się odór.

105

zwykły ibuprom - kto wie. Kiedy znów spojrzałem przed siebie, nasze talerze zniknęły. Patricia z kubkiem parującej herbaty na szczęście utkwiła nosem w swoim Herodocie.

Wyjąłem zapisaną serwetkę z kieszeni koszuli, rozwinąłem ją, narysowałem tym razem na środku znak zapytania i zacząłem wszystko od nowa. Dlaczego zdjęcie okazało się dla Millisa na tyle ważne, że zabrał je ze sobą do motelu? Poza bin Ladenem rozpoznał na nim tylko Palestyńczyka i księcia z Zatoki Perskiej. Żaden z nich nie miał kontaktów z Agencją, tego Millis był pewny. Sprawdziłem wtedy po naszym lunchu Nabila Szahada i rzeczywiście, w naszych aktach nie znalazł się żaden zapis, że się kiedykolwiek z nim spotkaliśmy. Millis nie miał pojęcia kim jest mężczyzna bez głowy w salwarze. Ciekawe, nazwisko którego faceta chciał mi podać?

Dręczyło mnie także wiele innych pytań, na przykład, co stało się z teczką „201". Wiedziałem, że w archiwach ginie mnóstwo dokumentów, ale tym razem nie wyglądało to na zbieg okolicz­ności. Za każdym razem, kiedy znajdowałem się o krok od identyfikacji pułkownika Mousawiego - czy to przez nasze własne archiwa, czy w dziekanacie UCLA - papiery zdawały się znikać mi sprzed nosa. Najbardziej zastanawiało mnie, już od chwili kiedy wyszedłem z Tune Inn, dlaczego Millis tak strasznie zaczął się śpieszyć, kiedy spytałem go, kim jest bezgłowy jeździec. I co to wszystko miało wspólnego z Billem Buckleyem?

Zaczekałem, aż moja sąsiadka pójdzie do toalety; wetknąłem zabazgraną serwetkę w moją książkę, wsunąłem ją do kieszeni na tyle fotela przede mną, otworzyłem schowek i wyjąłem z torby laptopa.

Zacząłem wklepywać wydarzenia chronologicznie, od pierw­szego ostrzału ambasady, do porwania Buckleya, wszystkie towarzyszące zdarzenia i szczegóły, których dawno nauczyłem się na pamięć z moich kołonotatników. Przeglądałem je, szukając odpowiedzi, kiedy wróciła Patricia, usadowiła się wygodnie w fotelu i wróciła do swojej książki, ledwo rzucając okiem w moją stronę. Przesunąłem monitor odrobinę w prawo - nie za dużo, żebym mógł swobodnie czytać i żeby nie był widoczny z fotela za mną.

106

Nie mogłem doszukać się żadnego związku między porwaniem Buckleya, bin Ladenem i Peszawarem. W dokumentacji nie znalazłem nawet cienia dowodu na to, że pułkownik Mousawi był w Pakistanie pod koniec lat osiemdziesiątych, ani że spotkał się z bin Ladenem. Millis powiedział, że nie pamięta żadnego Irańczyka w otoczeniu bin Ladena. Ale może po prostu o tym nie wiedział. Lub nie chciał, żebym ja wiedział. Pozostawała jeszcze tajemnica dwunastoletniej fotografii. Czy Millis wiedział o jakichś powiązaniach? Czy po prostu miał zdjęcie przy sobie w ostatnim dniu życia, bo nie miał pomysłu, gdzie je schować? I jaki to miało sens?

Jeszcze sprawa przeszukania mojego biura przez ochronę. Najwyraźniej ktoś chciał dopaść moich kołonotatników. Albo może szukali duplikatu tej samej fotografii, wiedząc doskonale, że archiwum przekazało mi dwie kopie?

W szpiegostwie najtrudniejszą rzeczą nie jest odpowiednio połączyć punkty, tylko ustalić, co jest punktem, a co nim nie jest.

Rozdział 14

Gdy wróciłem na ziemię, Patricia Hoag-Carrington porzuciła już swojego Herodota. O wiele bardziej interesujące wydało się jej obserwowanie mojej klawiatury, nawet jeśli nie widziała ekranu.

- Czyż butelka wody z lodówki nie brzmi kusząco? - spytała, kiedy na nią spojrzałem.

Nie rozumiałem, jaki to problem wcisnąć mały guzik nad głową wzywający stewardessę, ale mnie też chciało się pić, tyle że czegoś nieco mocniejszego. Zamknąłem laptopa, odłożyłem go do torby. Czekając, aż Patricia odsunie nogi, rozejrzałem się po samolocie.

Na przeciwnym końcu rzędu 37 szczurek z Hofstry włączył sobie minikamerę DVD. Dlaczego nie mógł po prostu się przespać albo zająć czymś, jak wszyscy inni pasażerowie w samolocie, albo obejrzeć sobie po raz piętnasty Erin Brockovich! Kiedy znalazłem się w przejściu, zauważyłem, że Hofstra robi szybką panoramę wokół siebie. Co stało się ze starym numerem z podglądaniem zza gazety?

Zawsze czułem się bezpiecznie w samolotach. Złodzieje, koniki, różni kanciarze - samoloty to jedyne miejsce, gdzie dają ci spokój. Można się nawet uporać z domowymi kryzysami, kiedy sobie wszystko dokładnie przemyślisz w samolocie. Gdy coś psuło się między mną a Marissą, wykorzystywałem pierwszą lepszą okazję, żeby się przelecieć nad Atlantykiem w tę i z powrotem. Trzydzieści pięć tysięcy stóp w górze to jedyne miejsce, gdzie nie mogła do mnie zadzwonić. Ale po dwudziestu pięciu latach siedzenia w tym interesie nauczyłem się też czegoś innego: nikomu nie wolno ufać. Nawet w świętej Centrali, w otoczeniu ludzi o najwyższym możliwym certyfikacie bez­pieczeństwa, nawet kiedy wychodzisz do kibla, zabieraj ze sobą

108

każdy tajny dokument, z jakim przyszedłeś. Właśnie teraz mnie to uderzyło. Kamera studencika z Hofstry nic nie znaczyła, ale wkurzyła mnie na tyle, że odwróciłem się, sięgnąłem przez moją sąsiadkę i umieściłem torbę z laptopem w górnym schowku.

Stewardessy przysypiały na tyle samolotu. Rozbudziłem jedną z nich i poprosiłem o minibuteleczkę szkockiej dla mnie i wody Evian dla Patricii. Powlokła się na tył kadłuba i otworzyła chyba ze dwadzieścia szuflad. Tymczasem podeszła dziewczyna z Muhlenberg i poprosiła o colę. Wzruszyłem ramionami, dając stewardessie do zrozumienia, że mogę poczekać. Potem dziewu­cha poprosiła o orzeszki, potem o serwetkę; następnie próbowała zagaić z kobietą rozmowę. Zastanawiałem się już, czy nie zestarzeję się i nie umrę w tym miejscu, kiedy wreszcie sobie poszła. Stewardessa, podobnie jak ja, odczuła wyraźną ulgę i zaopatrzyła mnie w cztery buteleczki whisky, plastykową szklankę i butelkę wody dla mojej współpasażerki. Woda była ciepła, ale wyłudziłem drugą szklankę pełną lodu.

Kiedy wróciłem do rzędu 37, Patricia lekko pochrapywała, okulary cudem utrzymywały się na końcu jej nosa, a ręce bezwładnie leżały na otwartej książce. Moja książka leżała na siedzeniu, a nie w kieszeni na fotelu, gdzie ją schowałem. Sięgnąłem nad Patricia, przekartkowałem strony, a kiedy nic nie wypadło, dotarło do mnie, że moje notatki szlag trafił.

Moja torba również została przetrząśnięta. Kiedy otworzyłem schowek, prawie wypadła Patricii na głowę. Po kształcie po­znałem, że nie ma w niej laptopa, ale włożyłem rękę do środka, żeby się upewnić. Gapiłem się na torbę przez całą minutę i zastanawiałem się, czy kompletnie oszalałem, a potem spraw­dziłem resztę rzeczy. Wewnętrzna kieszeń, gdzie trzymałem paszport, była pusta. Kto mógł ukraść paszport w samolocie? Przecież każdy musiał mieć własny wchodząc na pokład. Wobec rabunku w samolocie, jakiekolwiek resztki złudzeń na temat świętości musiały się kompletnie rozwiać.

Włożyłem z powrotem torbę do schowka i wtedy zauważyłem, że torba Patricii również leży nieco inaczej. Jej czarny płaszcz został odsunięty na bok. W końcu to właśnie Patricia wysłała mnie po wodę. Nawet jeśli ktoś na nią patrzył, musiał być przekonany, że grzebie we własnej torbie. Było to pewnie

109

kompletne wariactwo, ale rozpiąłem suwak jej torby, wsadziłem rękę do środka i zacząłem się rozglądać.

- „Za wielkie bezprawia wielkie są także kary ze strony
bogów"*. - Głos dobiegał z dołu.

- Nie przypuszczam, żeby to coś dało, jeśli... Potrząsnęła tylko lekko głową, a ja zapiąłem jej torbę i cichutko zamknąłem klapę schowka. Patricia nie raczyła odsunąć nóg. Zanim przelazłem nad nią, schowałem moją książkę i opuściłem blat stolika, zamknęła oczy, a jej oddech stał się równy i głęboki.

Włożyłem wodę dla Patricii do kieszeni w fotelu przed nią. Dla dodania sobie otuchy poklepałem delikatne wybrzuszenie w podszewce marynarki, gdzie ukryłem dwa ukradzione paszpor­ty, notes z adresami i moją małą fortunę. W tym momencie ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałem, było spotkanie bez pasz­portu z policją na francuskim lotnisku. Pewnie skierowaliby mnie do wicekonsula w amerykańskiej ambasadzie, który przekazałby moje nazwisko do Departamentu Stanu, gdzie rozległyby się syreny alarmowe. Agencja natychmiast by się o wszystkim dowiedziała, a Webber zasłużył na kolejny sygnet z brylantem.

Oczywiście, istniało ryzyko, że Francuzi odkryją, że próbuję wjechać do kraju na kradzionym paszporcie. Wtedy czeka mnie dzień i noc w la Sante, słynnym paryskim więzieniu, gdzie etykieta nakazuje, żeby każdego nowego witać dokładną rewizją osobistą. Ale musiałem podjąć to ryzyko. Otworzyłem wszystkie cztery buteleczki i wlałem ich zawartość do szklanki. Wyłączyłem światło. Czas pomedytować.

* Herodot, Dzieje, tłum. S. Hammer, Wrocław 2OO5, ks. II, rozdz. 12O (przyp. tłum.).

Rozdział 15

Podziurawiona droga. Jak okiem sięgnąć we wszystkich kierunkach rozciągało się kamieniste pole. Stałem pośrodku niego w odblaskowej pomarańczowej koszuli, jaskrawej jak u osoby przeprowadzającej dzieci przez ulicę, ale, co dziwne, wydawało mi się, że jestem niewidoczny. Jakieś dwadzieścia jardów nad ziemią z maksymalną prędkością pędziły prosto na mnie dwa rosyjskie Migi 27. Gdy podleciały bliżej, stwierdziłem swoją pomyłkę. To były nasze F-15. Ryk silników ogłuszał; ich rury wydechowe pluły gorącymi oparami benzyny. Szukały mnie. Co innego by tu robiły? Ale chociaż trudno mnie było przegapić - stałem jak mniszka w rzeźni - nie widziały mnie.

Na horyzoncie majaczyła nadciągająca burza piaskową, chmura pyłu rosła, zbliżała się - wtedy uświadomiłem sobie, że to kolumna bradleyów - pięćdziesiąt, sto, dwieście, z mojej perspektywy nie mogłem dostrzec, gdzie kończył się sznur. Nawet jeśli mnie nie widziały, musiałem się ruszyć, zejść im z drogi. Pędziły ku mnie z rajdową prędkością. Ale nogi jakby mi wrosły w ziemię. Nie rozumiałem, co się stało: moje buty w jakiś sposób przywarły do drogi. Pierwszy bradley znajdował się już w odleg­łości dwustu, potem dwudziestu jardów. Wtedy ktoś szarpnął mnie za ramię. Spojrzałem na niego. Miał płomiennie rude włosy. Szafirowe oczy. Ciągnął mnie i krzyczał w amerykańskim angielskim z francuskim akcentem, żebym uciekał, żebym się ratował.

- Witamy na lotnisku imienia Charles'a de Gaulle'a - za­skrzeczał nade mną głos i powtórzył to w trzech językach, za każdym razem z fatalnym akcentem. Za oknem Paryż wyglądał, jakby znalazł się pod wodą, ale tak mi się pewnie tylko zdawało.

Nastrój Patricii Hoag-Carrington nie poprawił się. Wstała, chociaż samolot jeszcze kołował, po czym omijając mnie

111

wzrokiem otworzyła schowek, starannie strzepnęła swój płaszcz, wyciągnęła torbę i ruszyła w stronę wyjścia.

- Madame! - krzyknęła stewardessa. - Madame! Nie! - Ale
wołała nadaremnie.

Uwolniony od jej pogardliwego spojrzenia, czekałem na swoją kolej. Wciąż ciążyło na mnie napomnienie Herodota o wielkim nieszczęściu.

Kolejka do imigracyjnego wlokła się żółwim tempem. Wyjąłem irlandzki paszport, sprawdziłem, jak się nazywam, gdzie i kiedy się urodziłem. Dzięki nowoczesnym metodom fałszowania doku­mentów Eamon Mooney i ja nie moglibyśmy wyglądać identyczniej nawet wtedy, gdybyśmy pochodzili od jednego plemnika i komórki jajowej. Niedobór snu musiał zebrać swoje żniwo, ponieważ w ostatniej chwili przypomniałem sobie o wypełnieniu żółtego formularza wjazdowego; podałem go gliniarzowi w błękit­nej koszuli razem z paszportem.

- Ach - powiedział, ledwo rzuciwszy okiem. - Irlandia.
Ojczyzna Joyce'a - i machnięciem kazał mi przejść.

Odebrałem torbę z karuzeli z bagażem, załatwiłem sprawy celne, potem windą zjechałem na najniższy poziom, tam, gdzie niegdyś spotkałem algierskiego bagażowego, który twierdził, że ma dowody na to, iż saudyjski książę jest transwestytą, gotowym na każdy numerek w słynnym paryskim burdelu na świeżym powietrzu, Bois de Bologne. Nie było to prawdą, ale przypo­mniałem sobie ustronną kawiarnię dla pracowników lotniska, gdzie rozmawialiśmy. Potrzebowałem kofeiny.

Siedziałem sam, sącząc espresso i czytając „Le Figaro", kiedy usłyszałem warkot elektrycznego wózka bagażowego zbliżający się w stronę kawiarni. Za kierownicą siedział Afrykańczyk w błękitnym kombinezonie, z plakietką pracownika lotniska dyndającą przy kieszeni. Na wózku piętrzyły się w stosach gazety, czasopisma i książki w miękkiej oprawie powiązane plastykowymi pasami. Wróciłem do lektury, gdy zauważyłem, że jakiś człowiek rzucił się na wózek bagażowy i przejął kierownicę. Pijany, pomyślałem sobie, a wózek gwałtownie skręcił i ruszył w stronę kawiarni. Wtedy pomyślałem, że to, co widzę, nie dzieje się naprawdę.

112

Na początku mojej kariery w CIA odbyłem miesięczny kurs na poligonie. Pierwszego dnia uczyliśmy się wyważać drzwi kopniakiem, wpadać do pokoju pełnego manekinów imitujących zakładników i ich porywaczy oraz zdejmować złych chłopców jednym strzałem z Hecklera Kocha MP-5. To był spacerek po parku. Dwa razy dopadłem wszystkich trzech terrorystów, strze­liłem ślepakami prosto w czoło, z cichym pyknięciem dzięki tłumikowi. Następnego dnia wyłączyli światło i dali mi gogle z noktowizorem. Moje ruchy nie były już takie szybkie, ale ciągle udawało mi się odbić zakładników. Tydzień po tym, jak podnieśli poprzeczkę, zabrali mi tłumik. Potem uruchomili hałaśliwe granaty oślepiające. Następnie zafundowali nam takie ćwiczenia, że tętno przekraczało nam 145 uderzeń na minutę. Codziennie zwiększali obciążenie. Ostatniego dnia wyważyłem kopniakiem drzwi i natknąłem się na ścianę ogłuszających i oślepiających granatów, grzmiącą muzykę i cele poruszające się po całym pomieszczeniu. Byłem martwy, zanim zdążyłem choćby raz wystrzelić.

Na poligonie starali się nauczyć nas, jak to nazywali, „roz­poznania celu". Gdy wszystko się chrzani, ty musisz w ułamku sekundy ocenić, co stanowi bezpośrednie zagrożenie. A potem kolejne. To, co źli chłopcy chcą, żebyś zrobił. I to, co ocali życie zakładników i twoje. Wszystko to przemknęło mi przez myśl, dzięki wieloletniemu doświadczeniu, kiedy wózek pędził prosto na mnie. Czekałem do ostatniej chwili, gdy nie było już możliwości zmiany kursu i rzuciłem się na bok, patrząc jak wjeżdża w ścianę za mną i przebija się przez lustrzane panele.

Krew, krzyki - symulowałem zainteresowanie, kiedy nagle pijany otrzeźwiał, chwycił moje torby i zaczął uciekać truchtem, jakby prosił się, żeby go gonić. Kapitan Ahab bez nogi biegłby szybciej, i chyba właśnie o to mu chodziło. Błyskawicznie zrobiłem w myślach przegląd zawartości obu toreb. Ubrania. Przybory toaletowe. Wszystko da się odkupić. Gdybym rzucił się w pościg, sytuacja mogła doprowadzić do wykrycia, że jedna ze stron konfliktu - ja - wjechała do Francji na kradzionym paszporcie. Następnym krokiem policji byłby telefon do irlandzkiej ambasady.

Najważniejsze rzeczy miałem przy sobie - zdjęcie, dwa paszporty i pieniądze. Postanowiłem trzymać się planu: jechać do

113

Paryża, sprawdzić, czy nikt się za mną nie wlecze, odetchnąć i złapać popołudniowy pociąg do Zurychu.

Wyszedłem na zewnątrz i ustawiłem się w kolejce do taksówki. Ze dwanaście osób przede mną Patricia Hoag-Carrington właśnie wsiadała do swojej. Prawie spodziewałem się czegoś teatralnego - pożegnalnego gestu, spojrzenia znad sobolowego kołnierza, zupełnie nie na miejscu wobec palącego paryskiego słońca - ale nic z tych rzeczy. Zastanowiło mnie, co robiła tyle czasu na lotnisku, szczególnie że wypadła z samolotu jakby goniły ją obowiązki.

Dwadzieścia jardów przed Patricia przy krawężniku parkował minibus z napisem na tylnej szybie: Pierwszy Klub Biblijny z Hershey. Nie byłem pewien z powodu odległości, ale zdawało mi się, że rozpoznaję gruby tyłek i feralny profil osoby gramolącej się do minibusu. Już miałem się odwrócić, kiedy obok napisu za tylną szybą pojawiła się dziewczyna z Muhlenberg, zamachała jak szalona, żeby przyciągnąć moją uwagę, i posłała mi całusa, a facet z Hofstry zagrał na nosie.

Dowiedziałem się, że działali razem, i to zmieniło wszystko.

Rozdział 16

Nie tylko śledzili każdy mój ruch począwszy od Newark, i Nowego Jorku tydzień wcześniej; chcieli, żebym wiedział, że mają mnie na oku. Muhlenberg i Hofstra mieli mi przekazać wiadomość: nie spuszczamy cię z oka i nie spuścimy, więc odpuść sobie to, co masz zrobić. Rozbicie nortona i facet w ponczo, który wyzwał mnie od paranoików, stanowiły element tej samej kampanii. Ale z czym miałem sobie dać spokój? Kołonotatniki, laptop, bagaż, wszystko przepadło. Jedyne, co mi pozostało, to zdjęcie. Ktokolwiek mnie śledził, wiedział, że istnieją dwie odbitki zdjęcia z zaginionej teczki 201. Jedna została zalana krwią Johna Millisa. Pozostała jeszcze druga, którą miałem ja. Czas powiązać luźne fakty, a potem zmienić plany.

Wróciłem na lotnisko, w kiosku z gazetami kupiłem kartę telefoniczną, wybrałem numer New York University i połączyłem się z całodobową centralą.

- Godziny pracy...

Wyjaśniłem łamaną angielszczyzną, że wydarzył się wypadek drogowy, śmiertelny, na drodze do Lyonu. Jedyne, co znaleźliśmy, to plastykowy identyfikator wydziałowy.

Operator przełączył mnie do biura ochrony campusu, który zapewnił mnie, że nie ma nikogo o nazwisku Patricia Hoag-Car-rington ani wśród wykładowców, ani wśród studentów, ani w administracji, ani nigdzie indziej.

Potem zadzwoniłem do Chrisa Corsiniego, jedynej osoby w Ameryce, która powinna odebrać mój telefon w środku nocy.

- Corsini, tu Max.

115

Rozłączył się. Zadzwoniłem jeszcze raz.

Zadzwonił po dziesięciu minutach. W tle słyszałem łomot przejeżdżających po pobliskiej autostradzie ciężarówek.

116

Szemranych kumpli? Może Chris wiedział o mnie więcej, niż mi się wydawało. Ale ochrona to mały, zamknięty światek, każdy w ten czy inny sposób jest związany z jakąś służbą wywiadowczą. Istniała szansa, że coś na temat mojej prośby przedostanie się do Langley, choćbym zachowywał maksymalną ostrożność. Działanie przez Chrisa to jedyny sposób, żeby ukryć mój udział.

Potem zadzwoniłem do Jurija Duplenskiego w Damaszku. Telefon parskał, jakby w każdej chwili miał wybuchnąć. Wy­krzykiwałem nazwisko Jurija raz po raz, aż wreszcie usłyszałem jakiś głos.

Krzyczałem do telefonu tak głośno, że ludzie się oglądali.

- Max? - wreszcie odezwał się Jurij. - Max!

Nie widzieliśmy się z Jurijem od 1984 roku, kiedy Jurij pracował w Bejrucie dla GPU, radzieckiego wywiadu wojs-

117

kowego. Nasze ostatnie spotkanie było pamiętne: poszliśmy w tango, co pewnie zakończyłoby się tak jak wiele podobnych imprez, kiedy któryś z nas wpadł na genialny pomysł, żeby podjechać do doliny Beka i ostrzelać Izraelczyków z granatnika przeciwpancernego. Na szczęście wjechałem samochodem w rów, zanim opuściliśmy Bejrut.

Przez moment rozważałem zwerbowanie Jurija jako infor­matora. Pożyczyłem mu nawet dwa tysiące dolarów po tym, jak Moskwa zaczęła domagać się wyjaśnień na temat jakichś pienię­dzy, które zniknęły z jego kasy. Pieniądze uratowały Jurija przed odwołaniem do Moskwy, a może nawet czymś gorszym, i w nor­malnej sytuacji wykorzystałbym to, żeby przeciągnąć go na naszą stronę. Jednak w końcu doszedłem do wniosku, że Jurij się nie nadaje. Miał wielkie marzenia. Nie było szansy, żeby CIA zapłaciła tyle, ile potrzebował. Nigdy nie poprosiłem go o zwrot długu. Teraz również nie zamierzałem do tego wracać. Ale obaj rozumieliśmy, że łączy nas coś więcej niż przyjaźń.

Przeczytałem w raporcie wywiadu, że po rozpadzie Związku Radzieckiego Jurij odszedł z GRU i przerzucił się na czarny rynek broni, a teraz operował flotą statków i samolotów na Morzu Śródziemnym, w Afryce i na Bliskim Wschodzie. A może wciąż siedział w GRU i sprzedawał broń. Nie miało to najmniej­szego znaczenia. W Rosji granice między interesem państwa a przestępstwem były ledwo widoczne.

- Biorę. - Potem się zastanowię, gdzie wysiądę.
Słyszałem jak przerzuca jakieś kartki, sunie palcem wzdłuż

listy, przeklinając drobny druk i swój pogarszający się wzrok.

- Wypływa pojutrze o... - zgubił się, znowu zaklął i odszukał
jeszcze raz odpowiednie miejsce. - O czternastej. Dowóz
samochodem. Zgłoś się tylko.

118

Ostatnią rozmowę odbyłem z Rikki, moją córką. Za trzy dni kończyła czternaście lat. Miałem wysłać jej coś ładnego z Zury­chu, ale plan diabli wzięli. Telefon zadzwonił osiem razy, a potem włączył się sygnał jej poczty głosowej: stado szczekają­cych psów. Nie wiedziałem, co to oznacza, więc poczekałem aż umilkną i odśpiewałem po arabsku „Sto lat" do słuchawki. Kobieta korzystająca z automatu obok popatrzyła na mnie, jakby myślała, że zaraz wysadzę się w powietrze.

Podszedłem do wind, ale zmieniłem zdanie i zszedłem po schodach do tej samej kawiarenki, gdzie o mały włos nie zostałem przejechany. Bałagan jeszcze nie został posprzątany. Algierski bagażowy, którego spotkałem wiele lat temu, pokazał mi wyjście dla pracowników przez zaplecze kuchni. Przeskoczy­łem kilka schodów i stanąłem przed niezabezpieczonymi drzwia­mi. Zaspany strażnik tylko kiwnął mi głową, kiedy przechodziłem. Idź pewnie przed siebie, a uda ci się wysadzić połowę ochroniarzy na świecie.

Na zewnątrz skierowałem się na przystanek autobusowy dla pracowników. Przy krawężniku parkowało osiem autobusów. Wskoczyłem do jadącego do Vitry-sur-Seine w chwili, gdy ruszał. Nikt nie wsiadł za mną, co było pierwszą dobrą wiadomoś­cią od jakiegoś czasu.

Rozdział 17

Vitry-sur-Seine, Francja

Byłem już raz w Vitry-sur-Seine. Przylegało do przemysłowej dzielnicy południowo-wschodniego Paryża, jednej z tych nazy­wanych „cite", gdzie Francuzi ukrywają muzułmanów z Afryki Północnej, którzy odwalają całą brudną robotę w kraju. Pod­słuchaliśmy kiedyś rozmowę algierskich fundamentalistów, którzy chcieli wykorzystać miejsce zwane Carthage Voyages do od­bierania gotówki i organizowania podróży. Francuzi zrobili kilka nalotów, ale właściciele nie chcieli rozmawiać. Pozakładali im podsłuch na telefony, ale nic nie wskórali. Sam poszedłem kiedyś po południu rzucić okiem, ale właściciele okazali się wzorami dyskrecji.

Biuro Carhage Voyages nie zostało jeszcze otwarte, ale przynajmniej się nie przeprowadziło ani - sądząc po ladzie w środku zarzuconej broszurami - nie zamknęło. Przeszedłem przez ulicę i usiadłem w kawiarence pełnej algierskich i marokań­skich robotników w błękitnych kombinezonach, palących galoisy i sączących potrójne espresso. Nie słyszałem, żeby ktoś tutaj mówił po francusku. Zamówiłem dla siebie potrójne espresso po arabsku i usiadłem przy oknie z egzemplarzem „El Chabar" sprzed dwóch dni, tubą algierskiej dyktatury wojskowej.

Czterdzieści pięć minut później jeszcze siedziałem w tym samym miejscu nad drugim espresso, kiedy z autobusu na rogu wysiadła kobieta w burce, spojrzała w głąb ulicy, zatrzymała się przed oknem wystawowym Carthage Voyages, a potem otworzyła drzwi i zaczęła zapalać światła. Zegar nad barem wybił dokładnie 9.39, gdy zapłaciłem i wyszedłem.

- W czym mogę pomóc? - spytała kobieta, kiedy wszedłem do biura. Ton głosu, podobnie jak wyraz twarzy, był nieodgadniony.

120

Nic nie powiedziała - podniosła słuchawkę, wybrała numer i powiedziała coś po arabsku z berberyjskim akcentem tak szybko, że prawie nic nie zrozumiałem.

- Jutro o szóstej rano, sprzed biura. - To było oznajmienie,
nie pytanie. Najwyraźniej przywykła do ludzi, którzy nie pozo­stawiają innym wyboru. Żyjąc wśród francuskich niewiernych
musiała również zabić w sobie wszelką ciekawość.

Pożegnałem się, wyszedłem na ulicę i znalazłem sex shop. Potrzebowałem lali o wzroście około sześciu stóp z nadmuchi­wanego lateksu.

Rozdział 18

Trudno powiedzieć, kto wyglądał gorzej: ja po dniu wysiady­wania w zadymionych spelunach, sprawdzaniu każdego wyjścia i wejścia, żeby zorientować się, czy nikt mnie nie śledzi, i bezsennej nocy na ławce na dworcu autobusowym, czy mój kierowca. Jak stwierdził, pracował od dziesiątej wieczorem poprzedniego dnia. Worki pod jego oczami miały rozmiar naleśników. Zaproponowałem, że siądę za kółkiem, ale potrząsnął przecząco głową. Faktycznie, przez pierwsze pięć godzin podróży nie wycisnąłem z niego ani słowa. Nie podał mi nawet swojego imienia.

Pod Lyonem niemal wypadł z A-6, potem skręcił kierownicę tak gwałtownie, że prawie się przewróciliśmy. Wykończeni, obaj przysnęliśmy równocześnie.

- Un cafe? - spytałem, poddając się ostatecznie.

Stałem na zewnątrz przez pięć minut, czekając na kierowcę i próbując się rozbudzić. Potem wszedłem do Courte Paille, żeby go poszukać. Spał, z głową na skrzyżowanych ramionach, przy małym stoliku na uboczu. W jego kubku został łyk lub dwa espresso. Na brzegu stołu chwiała się pod jego łokciem w dwóch trzecich zjedzona bagietka. Biorąc poprawkę na to, co dzieje się ostatnio w moim życiu, potrząsnąłem go lekko za ramię, po prostu żeby sprawdzić, że faktycznie śpi. Mruknął cicho, podniósł nieco głowę i z powrotem pozwolił jej opaść na ramiona.

Kiedy wróciliśmy do samochodu, sam siadłem za kierownicą. Był zbyt zmęczony, żeby zaprotestować. Sto kilometrów dalej, gdy droga przecinała stok opadający w stronę malowniczej doliny, mój kierowca rozłożył się na tylnym siedzeniu i zaczął chrapać rozgłośnie.

Dzień był szary, ale bezchmurny, doskonała pogoda, żeby zatracić się w Alpach. Postanowiłem znaleźć dowolny pensjonat

122

na uboczu, wreszcie dostać coś dobrego do jedzenia, łóżko, móc płacić gotówką, wykorzystać tę odrobinę czasu, jaka mi jeszcze została na posługiwanie się irlandzkim paszportem, przeczekać kolejne dwadzieścia cztery godziny i znaleźć nowy samochód z szoferem, by przekroczyć granicę i przedostać się do La Spezia.

Koło Bourg d'Oisans niebo zaczęło się przejaśniać. Zatrzyma­łem się przy kawiarni, która przycupnęła u boku stacji Total, na samotną kawę - nie zawracałem sobie głowy budzeniem kierow­cy. Jak dla niego mogłem sobie jechać na księżyc i z powrotem.

W kawiarni siedziała tylko jakaś parka, kłócąca się nad ciastkami. Usiadłem przy barze - au zinc, jak mawiają Francuzi - i zamówiłem cafe creme i croissanta. Byłem przy drugim łyku kofeiny, kiedy otworzyły się drzwi i ktoś wetknął głowę do środka, rozejrzał się szybko, a potem wcisnął się do wnętrza za swoim wspaniałym nosem. Zdecydowanie galijskim i stanowczo nie na miejscu. Nawet sprzeczająca się para zamilkła, żeby mu się uważnie przyjrzeć. Miał na sobie ciepły ortalion zapięty niemal pod szyję. Nic niezwykłego. Temperatura spadała w miarę jak wjeżdżaliśmy coraz wyżej - na zewnątrz nie było więcej jak czterdzieści pięć stopni*. Mimo to dawało się dostrzec, że pod spodem ma białą koszulę i krawat. Byliśmy w Alpach. Latem czy zimą biurowy garnitur zostawia się w domu. Ten facet musiał kogoś śledzić i tym kimś musiałem być ja.

Z jednej strony nie byłem zaskoczony. Francuzi są dobrzy w te klocki. W przeciwieństwie do CIA i FBI francuskie służby pracują razem: wywiad wojskowy, policja państwowa i lokalna, wszyscy w jednej operacji, co oznaczało, że mieli oczy i uszy wszędzie. Musieli tylko przeczesać lotniska z moim zdjęciem, znaleźć kierowcę autobusu, który wiózł mnie do Vitry-sur-Seine, i patrolować ulice, póki nie wpadną na mój ślad. Kobieta w burce z Carthage Voyages nie wydałaby Algierczyków, choćby Francuzi zrywali jej kolejno paznokcie, ale ja nie byłem dla niej wart nawet tyle, co zadarta skórka. Nie tym jednak teraz się martwiłem; nie miałem już szansy na przedostanie się do Włoch - Francuzi poinformują Włochów, a ci zdejmą mnie po drugiej stronie granicy.

* Ok. 7 stopni Celsjusza (przyp. tłum.).

123

Kiedy wyszedłem, mój kierowca siedział za kierownicą, z włączonym silnikiem.

- Jedź wolno do La Grave - poleciłem, zajmując miejsce
z tyłu. - Naprawdę powoli.

Nie spytał dlaczego, ale posłuchał. Droga nie dawała wiele możliwości: same ostre zakręty i strome podjazdy. Można jednak jechać wolno i wolniej, a przy siedemdziesięciu kilometrach byliśmy z pewnością najbardziej ślamazarnym pojazdem na szosie. Kierowcy za nami migali światłami. Część mijając nas, prostowała środkowe palce. Spoglądałem na kierowcę, ale najwyraźniej go to nie wzruszało.

Szofer zauważył ich pierwszy: dwa Renaulty 25, jeden grafi­towy, a drugi beżowy, trzymające się za nami, w równie ślimaczym tempie. Grube, krótkie anteny sterczały z dachów obu wozów.

Kierowca zaczął przyspieszać, ale kazałem mu znowu zwolnić. Nie ma sensu irytować Francuzów jeszcze bardziej niż trzeba, ani dawać im pretekstu do zgarnięcia nas. Z jednego powodu

Val d'Isere jest piękne o każdej porze roku. Nad miastem góruje lodowiec Pissaillas, zapewniając doskonałe warunki narciarskie nawet w środku lata. Poniżej rozciąga się rozległy Espace Killy, dziesięć tysięcy hektarów najlepszych tras narciar­skich na świecie, nazwanych tak na cześć francuskiego bohatera narodowego, który przez całe lata sześćdziesiąte pozostawał niemal niepokonany na tych stokach. Pierwszy raz przyjechałem tu, gdy kończyła się kariera Jean-Claude'a Killy'ego - na wspinaczkę w Alpach z przyjaciółmi, kiedy Val d'Isere było jeszcze prawdziwym miastem. Gdy przyjechałem tu ponownie,

124

w 1992 roku, tuż po zakończeniu igrzysk olimpijskich, miejsce zostało zrównane z ziemią i przebudowane przez bandę drapież­nych scenografów od Disneya.

Wręczyłem kierowcy pięć studolarowych banknotów, powie­działem, żeby na zakręcie w centrum miasta ledwo się toczył, a potem wcisnął się między dwa turystyczne minibusy zaparkowane przed Killy Sports. Opuściłem tylne siedzenie i usadziłem tam dmuchaną lalę. Stałem w szparze między minibusami, kiedy dwa renaulty objechały mnie i pojechały za taksówką, wracającą w kierunku La Grave.

W Killy Sports wyeksponowano wszystko, co niezbędne do uprawiania letnich sportów - cały kurort przekształcono w letni obóz dla tych nielicznych, którzy mogli sobie na to pozwolić. Przekonałem jednak zaskoczoną sprzedawczynię, żeby wpuściła mnie do magazynu ze sprzętem narciarskim. Podczas gdy ona postukiwała obcasami, ja przebiegłem między towarami, nie zważając na ceny: spodnie, kurtka, rękawice, skarpety - wszystko z gorateksu, gogle, czapka narciarska, plecak, batoniki wysoko­energetyczne, kompas, plastikową mapę, która pokazywała chyba każdy pagórek w promieniu dwudziestu mil. Co mnie zdziwiło, znalazłem piękne, doskonałe biegówki fińskie Karhu z wiązaniami Fritschi i syntetycznym pokryciem. Tuzinkowe narty alpejskie nie nadawały się na trasę, o której myślałem. Będzie tam tyleż podejść, co zjazdów. Swobodne pięty i pokrycie pozwolą mi pokonać każdy stok. Gdy skończyłem zakupy, byłem lżejszy o dziesięć tysięcy franków - drobną sumkę jak na standardy Val d'Isere.

Musiałem złapać ostatnią kolejkę na lodowiec. Restauracja na szczycie była pusta - nikt nie stał przy automacie telefonicznym. Frank Beckman, tego byłem pewien, zawiadomił zarówno Marka Rousseta, jak i Michelle Zwanzig, że jestem w drodze. Nie miałem zamiaru się z nimi kontaktować. Moje życie stało się jednak zbyt skomplikowane, i nie chciałem, żeby któreś z nich czy ktokolwiek inny rozesłał wieści tylko dlatego, że nie przyjechałem. Powiem im, że zostałem dłużej w Paryżu, z powo­dów rodzinnych, jakichkolwiek, byle tylko zyskać na czasie. Zacząłem od Rousseta. Miał wyłączoną komórkę. W telefonie Zwanzig rozległ się elektroniczny głos. Numer został zmieniony;

125

żadnych wskazówek, jaki był nowy. Dziwne. Wpatrywałem się w jej wizytówkę. Dwa dni temu Frank zapewniał, że Michelle ma mnie doprowadzić do jego saudyjskiego miliardera. Zadzwoniłem do domu Franka, żeby wyjaśnić, co się dzieje. Nikt nie odbierał. Ani na drugiej linii. Ani na trzeciej. Ani komórki. Rousset i Zwanzig nic mnie nie obchodzili - stanowili margines - ale zniknięcie Franka mnie zaniepokoiło. Miał być moją ostatnią deską ratunku. I nigdy nie wyłączał telefonów.

Ponownie spojrzałem na domowe numery Franka. Wszystkie trzy były kolejne. Zdałem się na los i wystukałem następny, prywatnej linii Indii.

W jej głosie zabrzmiała jakaś dziwna nuta, niepokój. Chyba nie chodziło o mnie.

Nie podobało mi się napięcie w jej głosie.

- Jesteś zajęta?

Długa pauza. Brzmiało, jakby chodziła w tę i z powrotem. Pomyślałem o tym, jak zauważyłem ją kilka dni wcześniej wyglądającą zza zasłony w pokoju nad biblioteką - księżniczka uwięziona w złotej wieży.

Kolejna długa pauza - tym razem bez chodzenia. Pomyślałem, że może nas rozłączono.

- Ostatniej nocy było tu u taty kilka osób. Wyprosił mnie
z salonu, ale słyszałam ich przez kanał wentylacyjny w mojej
sypialni.

126

Kolejna wizja: India leżąca na boku, z uchem przyciśniętym do metalowej kratki.

- Co mówili?
Zaśmiała się krótko.

Nie chciała się rozłączyć. Czasami słychać to nawet przez telefon.

127

Podałem Chrisowi numer faksu zabezpieczanego kodem pin. Działał ze spoofem*, więc jeśli ktoś namierzał linię faksu Chrisa, nie mógł wyśledzić jego faksu do mnie.

Bałem się zadać ostatnie pytanie, o Patricię, w obawie, żeby nie przynieść sobie pecha.

Okłamała mnie. Nic więc dziwnego.


- Nie potrzebuję ich. Tylko nazwę firmy. Usłyszałem, jak Chris otwiera szufladę i grzebie w niej.

Szyte grubymi nićmi. Ale po cyrku w Nowym Jorku już nic mnie nie dziwiło.

* Spoof jest to wymyślony adres sieciowy, który pokazuje się zamiast prawdziwego (przyp. tłum.).

Rozdział 19

Na zewnątrz czuło się w powietrzu zimę. Nikt o zdrowych zmysłach nie zjechałby na dół do Val d’Isere. Ale ja tak. Umocowałem wiązania, założyłem plecak, opuściłem gogle i ruszyłem w dół lodowca na wschód, do Włoch, Il Bel Paese.

Kierowałem się do Colle del Nivolet, na końcu asfaltowej drogi, która biegła do włoskich Alp z Turynu. Kiedy planowałem tę trasę, nie wyglądała na trudną: Colle leży 1200 metrów poniżej Val d'Isere, w odległości niecałych dziesięciu mil, za terenem, który znałem. Ale poprzednio miałem prawie trzydzieści lat mniej. A może chodziło o syndrom płaskiej mapy. A może teraz w powietrzu było więcej spalin. W każdym razie, to cud, że ja, facet po czterdziestce, dojechałem na miejsce, nocą, na nartach.

Naprzemienne odwilże i mrozy sprawiły, że stok pokrywał lód. Bardziej przydałyby mi się raki i czekan niż narty. Chmury zasłaniały księżyc. W pewnym momencie byłem pewny, że zaraz zjadę pięćset stóp w dół stoku na tyłku. Ostatecznie skończyło się na pięciu stopach, ale strach był ten sam. Schodziłem i podchodziłem co najmniej trzy tysiące stóp, zdejmując i za­kładając narty, gdy lodowce pojawiały się i znikały. Bolały mnie łydki. W jednym miejscu roztopiona woda zmyła mnie przez próg. Na szczęście nie było wysoko. Gdyby nie świecił księżyc, a ja nie miałbym szczęścia, moje zamarznięte zwłoki wciąż by tam leżały, w szczelinie lodowca, czekając aż za tysiąc lat odkryje je jakaś obca rasa z silikonowymi chipami zamiast serc.

Ale miałem szczęście i wreszcie, tuż po wschodzie słońca, dotarłem do maleńkiego włoskiego posterunku w Chiapini. Pół godziny później złapałem ciężarówkę wiozącą mleko do Ceresole Reale, nad jeziorem o tej samej nazwie. Stąd dwieście dolarów

129

zawiozło mnie do Turynu, a kolejne dwie setki - ten sam kierowca, inny samochód - do Genui. Na Piazza Principe złapałem ostatni autobus do La Spezia i o wpół do drugiej w nocy za dwadzieścia dolców lekko zalany taksiarz, zabłądziw­szy zaledwie cztery razy, odnalazł port. W pewnym momencie zabrakło nam benzyny i musiałem dać kierowcy pieniądze na dwadzieścia litrów paliwa.

Nawet wtedy musiałem przez ponad pół godziny błąkać się po dokach, zanim znalazłem parę tuzinów niemal całkiem nowych mercedesów, porsche i audi, i wszedłem za nimi na pokład. „Transport samochodów" - powiedział Jurij. Może zajął się legalną działalnością.

Rozdział 20

Całe życie spędziłem w norach, gdzie woda nie nadawała się do picia, gdzie szczury roznosiły dżumę, gdzie miało się szczęście, jeśli złapało się tylko malarię, a ja nie chorowałem nawet przez jeden dzień. Dwie godziny po wypłynięciu z portu na tym przerdzewiałym wraku Jurija dopadła mnie gorączka; byłem pewien, że to zapalenie płuc. Przespałem, dygocząc i pocąc się, czterdzieści osiem godzin. Może dłużej. Moja kabina nie miała iluminatora. Nie odróżniałem dnia od nocy. Przespałem Bengazi i kilka innych portów.

Trzeciego dnia gorączka zdawała się ustępować, ale wciąż nie mogłem jeść ani opuszczać koi, chyba że koniecznie musiałem. Na czwarty dzień wyszedłem niepewnie na pokład, zrobiłem kilka kroków i zjadłem podwójną porcję obiadu. Z La Spezia wypływaliśmy jako „Xerxes II". Teraz nazywaliśmy się „Demo-polis". Podejrzewałem, że wieźliśmy nie tylko samochody.

Byłem albatrosem, pechowcem. Załoga mnie ignorowała. Tym lepiej dla mnie. Mogłem sobie w spokoju wszystko poukładać. Jedno mnie niepokoiło: byłem ściśle obserwowany przez całą drogę z Newark i co najmniej przez jeden dzień w Nowym Jorku tydzień wcześniej. Za każdym razem było to Applied Science Research, firma, która - jak się dowiedziałem dzięki O'Neillowi - zawarła kontrakt z Webberem na brudną robotę. Potem pojechałem do Paryża i ktoś napuścił na mnie Francuzów. To nie mogło być Applied Science Research. Francuzi nadal mają za dużo rozsądku, by zlecać szpiegowanie innym. Może maczało w tym palce CIA. Znów Webber? Został przydzielony do Paryża i wiedział, kogo poinformować. Nie miałem cienia dowodu, że to był on, ale tylko to przychodziło mi na myśl. Kto jeszcze mógłby zmobilizować takie środki? Mimo to nadal coś się nie zgadzało. Webber chciał mnie usunąć z Agencji, to na pewno, ale skoro odszedłem, to po co ciągnąć pościg?

131

No i jeszcze zagadka okradzenia mnie. Pierwszy raz, gdy w samolocie zginął mi laptop. Drugi raz, w kawiarni, moje ubrania. Jedyną cenną rzeczą, jaką miałem, była fotografia. To już ustaliłem. Jedynym powodem napuszczenia na mnie Fran­cuzów, jaki mogłem sobie wyobrazić, było zyskanie kolejnej szansy na jej zdobycie. Ale kto poza mną przejmował się fotką sprzed dwudziestu lat? Webber? Mało prawdopodobne. O'Neill miał rację: nikt w rządzie, CIA czy gdziekolwiek indziej nie interesował się Billem Buckleyem.

Mimo to musiało chodzić o zdjęcie. A skoro nie interesowano się Buckleyem, to może kimś innym. Albo czymś innym. Pociłem się w ciemnej kabinie, analizując wszystkie możliwości, jakie zdołałem sobie wyobrazić, kiedy uderzyła mnie oczywista myśl: zapytaj kogoś ze zdjęcia. Natychmiast skreśliłem bin Ladena. Talibowie odcięliby mi głowę zaraz po przekroczeniu granicy Afganistanu. Pozostał tylko Nabil Szahadah, jedyna postać z fotografii znana mi z nazwiska.

Szahadaha nie będzie łatwo znaleźć. Co najmniej trzy izraelskie komanda będą starały się dopaść go przede mną. Teraz helikoptery uzbrojone w rakiety hellfire nieustannie krążą nad Gazą, gotowe spopielić Nabila, gdy tylko go namierzą. Mimo to nie miałem innego wyboru. Jeśli nie zadam pytania, spędzę resztę życia jako Latający Holender, ścigany z niezrozumianych przyczyn.

Na początek musiałem zmylić tropy.

Rozdział 21

Zapytaj przeciętnego człowieka, co oznacza według niego „odcięcie od świata", a powie coś o łapaniu autobusu w Wilming-ton w Delaware, wysiadce w Bozeman w Montanie, wspinaczce w górach, budowaniu szałasu z kory i obchodzeniu się bez elektryczności, telefonu i wszystkiego, co łączy cię z cyfrowym kosmosem. Będzie miał tylko połowicznie rację.

Odcięcie od świata" w moim środowisku oznacza dwie rzeczy. Krok pierwszy: systematycznie wymazać wszystkie „stabilne wskaźniki" w swoim życiu. Zero kart kredytowych, żadnych czeków, komórek, żadnych rozmów z rodziną czy kimkolwiek związanym z tobą w twoich aktach. Już prze­prowadziłem większość pierwszej fazy, albo raczej zrobił to za mnie złodziej w samolocie: pozbyłem się paszportu na prawdziwe nazwisko. Gotówka uwolniła mnie od kart kredytowych. Carthage Voyages i Jurij to kolejne kroki we właściwym kierunku. Żadna baza danych na świecie nie mogła mnie z nimi połączyć (nigdy nie informowałem o nich Centrali, chociaż nie mogłem odrzucić możliwości, że Jurij raportował o kontakcie ze mną do Moskwy). Wyprawa na nartach do Włoch oznaczała, że nie pozostawiłem śladów na przejściach granicznych.

Krok drugi jest równie istotny: stwórz wirtualną tożsamość w innym miejscu, najlepiej w innym kraju. Musisz dać prze­śladowcom coś do roboty, zmarnować ich czas i pieniądze i cholernie zirytować miejscowe władze śladami prowadzącymi donikąd.

Znowu zapadłem w długi sen i obudziłem się, gdy statek zamarł w bezruchu, z silnikami na jałowym biegu. Było ciemno, według mojego zegarka jedenasta. Zamarłem zadziwiony ludzko brzmiącymi ptasimi krzykami, a potem zrozumiałem, że to wcale

133

nie były ptaki. Staliśmy w porcie. Larnaka na Cyprze. Chwyciłem kurtkę - wszystko, co posiadałem - i wyszedłem na pokład. „Demopolis", czy jak się tam teraz łajba nazywała, był pusty. Procesja karaluchów wielkości polnych myszy schodziła sobie po trapie.

Spędziłem dość czasu w portach, by wiedzieć, że koło północy posterunki celne i imigracyjne są zamknięte, a w każdym razie pogrążone w drzemce. Mogłem wyjść z portu niezauważony, ale musiałem wyrobić sobie tu jakąś wirtualną tożsamość. Waliłem w drzwi imigracyjnego przez co najmniej dziesięć minut, zanim facet z zaczerwienionymi oczami sennie zapisał przybycie Eamona Mooneya, ostemplował irlandzki paszport i przepuścił mnie bez słowa.

Potem zameldowałem się w apartamencie w hotelu Flamingo Beach i wyszedłem na przechadzkę nabrzeżem Larnaki. Tam wszedłem do Scottiego, marnej imitacji knajpy dla spalonych słońcem i tęskniących za ojczyzną Brytyjczyków. Przy barze balowały trzy dwudziestokilkulatki, jedna brunetka i dwie blon­dynki. Usiadłem obok rozbawionej blondynki w skąpym różowym topie.

Wyciągnąłem zwitek banknotów i postawiłem kolejkę naszej czwórce. Brunetka i druga blondynka wzięły po drinku i odeszły, zostawiając mi Alice.

Alice pochodziła z Alice Springs, chociaż może to miało nam po prostu ułatwić zapamiętanie jej opowieści. Właśnie rzuciła kelnerstwo i puszczała swe oszczędności na podróż do Londynu - przez Cypr - gdzie miała zamiar zacząć nowe życie.

Gdy jakąś godzinę później barman zaczął opuszczać metalowe rolety, Alice była zbyt zalana, żeby samodzielnie iść. Pomogłem jej wyjść, a zanim doszliśmy do mojego motelu, praktycznie ją niosłem. Recepcjonista we Flamingo obrzucił dziewczynę przelot­nym spojrzeniem.

Wciągnąłem Alice do mojego pokoju i posadziłem na brzegu łóżka. Zasnęła, zanim jej głowa dotknęła poduszki.

134

Zadzwoniłem do mojego starego biura przy Tysons Corner, z nadzieją, że ktoś tam pracuje przynajmniej do godziny zamknięcia. Trafiłem na Jake'a - tak, jak chciałem.

- Max, co się z tobą dzieje? - Udawał, że się cieszy z mojego
telefonu.

- Jestem w Larnace. W drodze do Dżeddy. Potrzebuję pomocy.
Milczenie.

- Muszę spotkać się z Rafikiem Haririm. Znasz kogoś, kto
wie, jak nawiązać z nim kontakt w Dżeddzie?

Hariri był libańskim premierem, chociaż fortunę zbił w Arabii Saudyjskiej. Nawet po objęciu funkcji premiera większość czasu spędzał w Arabii. Wielu Libańczyków uważało go za płatnego agenta saudyjskiej rodziny królewskiej.

Tak naprawdę dokładnie widziałem, o kim mówię: o Billu McGuinessie. Widziałem go na korytarzu w dzień przesłuchania. Zawsze wyglądał sztywno i nigdy nikogo nie poznawał. Były marine. Srebrne blond włosy. Słowo „kurwa" używane jako przecinek.

W ciągu następnych pięciu minut Jake pójdzie do biura swojego nowego szefa i słowo po słowie powtórzy mu naszą rozmowę. Nowy szef zadzwoni do Centrum Kontrwywiadu i napisze jednostronicową notatkę na temat wypłynięcia Maksa Wallera. Na szóstym piętrze zostanie wszczęty alarm, szczególnie po tym, jak kontrwywiad zakwalifikował moje kołonotatniki i zdjęcie z Peszawaru jako Dowód A. Nie ma lepszego dowodu na to, że wciąż zajmuję się sprawą Buckleya.

Centrala z łatwością da się nabrać na historyjkę, że jestem w drodze do Arabii Saudyjskiej, żeby spotkać się z Haririm.

135

Hariri ma własną prywatną służbę wywiadowczą. Jako premier Libanu mógł korzystać ze wszystkich oficjalnych libańskich baz wywiadowczych. Na pewno mógł dokopać się czegoś na temat Buckleya. Jeśli chciałem zmylić szóste piętro, to nie mogłem znaleźć się w gorszym towarzystwie.

Po tym jak Bill McGuiness został zwolniony za rażącą niekompetencję, każdy najmniejszy sekret przekazywał Haririemu. O mało nie postawiono go przed sądem. W dodatku na szóstym piętrze gardzono Haririm. W Dżeddzie na początku lat siedem­dziesiątych - kiedy zajmował się sprowadzaniem panienek i dobrego alkoholu członkom dynastii saudyjskiej - otwarcie utrzymywał stosunki z CIA, przekonując tym sposobem rodzinę panującą, że pełni funkcję kanału z Waszyngtonem (pominąwszy dziwki, wszystkie raporty Haririego okazały się jednym wielkim kłamstwem i Centrala wreszcie go wyrzuciła). Teraz, kiedy Hariri został premierem oraz graczem z pierwszej ligi w Waszyn­gtonie i przelewał miliony na konta firm zajmujących się lobbowaniem, deklarował się jako zaprzysięgły wróg CIA, podkreślając to na wszystkich możliwych przyjęciach. Centrala mogła uznać za prawdziwą burzę fakt spotkania naszej trójki, mnie, Billa McGuinessa i Haririego w Arabii Saudyjskiej.

Przez cały dzień w Centrali będą odbywać się spotkania, rozmowy z Cypryjczykami i Saudyjczykami. Założę się, że Alice zostanie obudzona przez gliny dobijające się do drzwi. Nie znajdą mnie, ale chciałem, by myśleli, że wiedzą dokąd jadę i po co. Gdzieś za miesiąc wpadną wreszcie, że wcale nie jadę do Królestwa.

Aby upewnić się, że nie zgubią tropu, napisałem do Alice liścik i zostawiłem go na bieliźniarce: „Musiałem wyskoczyć na kilka dni do Dżeddy. Zostań proszę. Restauracja itp. do twojej dyspozycji. Eamon".

Na dole zostawiłem w recepcji tysiąc dolarów, prosząc o dokonanie rezerwacji na najbliższy lot do Dżeddy. Czekając na taksówkę na lotnisko, skorzystałem z komputera w recepcji i zalogowałem się na serwerze faksu, który zostawiłem Chrisowi Corsiniemu: ostatnia sprawa do załatwienia przed zniknięciem.

Chris wywiązał się ze swojego zadania: osiemdziesięciosze-ściostronicowy wykaz wszystkich rozmów Webbera przez

136

komórkę z ostatnich trzech miesięcy. Wieczorem tego dnia, kiedy Webber mnie wylał, wybierał trzy numery. Jeden z San Diego, sześć razy. Szybki rzut oka w książkę telefoniczną pozwolił mi stwierdzić, że numer ten należy do Applied Science. Tego właśnie się spodziewałem. Drugi numer był z Maine. W książce telefonicznej znalazłem numer skrzynki pocztowej i adres, ale bez nazwiska.

Trzeciego numeru, z którym łączył się tego wieczora Webber, nie musiałem szukać: był to numer Franka Beckmana.

Rozdział 22

Tel Awiw, Izrael

Kiedy młoda dziewczyna na stanowisku imigracyjnym na lotnisku Ben Guriona przeglądała mój niemiecki paszport i wbijała w komputer nazwisko oraz datę urodzenia, trzymałem skrzyżo­wane palce, modląc się, żeby, po pierwsze, nie mówiła po niemiecku (mój był strasznie kulawy), po drugie, żeby nie zwróciła uwagi na brak podobieństwa do Horsta Friedricha Arendsa, i po trzecie, żeby Niemcy okazali się tak niemrawi jak Irlandczycy i nie zrobili adnotacji, że paszport został skradziony. Podczas wpisywania danych odwróciła się ode mnie i zaczęła coś szeptać do słuchawki. Myślałem już, że zostałem namierzony i zastanawiałem się, ile lat dostanę za próbę wjechania do Izraela na lewych papierach. Jednak rozmowa nie miała ze mną nic wspólnego, i gestem, nie patrząc już na mnie, kazała mi przejść.

Dopiero po wyjeździe z lotniska powiedziałem palestyńskiemu taksówkarzowi, że chcę jechać na Zachodni Brzeg. Wtedy było już za późno, żeby mnie wyrzucił z samochodu. Czerwiec to niedobry miesiąc, gdyż na Zachodnim Brzegu rzucają kamieniami i strzelają do taksówek, nawet tych na palestyńskich numerach. O tym, że zamierzałem dojechać do Rafatu, skąd pochodził Nabil, napomknąłem już kawał drogi za Jerozolimą.

Kierowca wiedział, że Rafat to plująca ogniem twierdza Hamasu. Pochodzi stamtąd kilku dowódców wojskowego odłamu Hamasu i z pół tuzina zamachowców samobójców. Armia izraelska wkroczyła tam i założyła umocniony garnizon. Kierowca zgodził się jechać dalej dopiero wtedy, kiedy dałem mu dwieście pięćdziesiąt dolarów i obiecałem drugie tyle po powrocie do Tel Awiwu.

Dwie godziny na wschód od Tel Awiwu zjechaliśmy z auto­strady na gruntówkę. Po pół godzinie jazdy między jałowymi

138

wzgórzami dotarliśmy do Rabatu położonego na smaganym wiatrem grzbiecie. Wyglądał dokładnie tak samo jak wszystkie ubogie wioski w tej części Zachodniego Brzegu: zakurzone ulice, kamienne domy, terasowe gaje oliwne na kamienistej glebie.

Kierowca trzy razy zaczepiał ludzi, zanim dowiedzieliśmy się, gdzie mieszka ojciec Nabila Szahadaha. We wskazanym miejscu znaleźliśmy stos gruzu i zaorany gaj oliwny. Nie trzeba było pytać, co tu się stało. Gdy tylko Izraelczycy dowiedzieli się, że Nabil został nowym organizatorem samobójczych zamachów bombowych, przyjechały buldożery armii i zrównały z ziemią wszystko, co należało do Nabila. Dom, jak gdzieś czytałem, wybudował ojciec Nabila z nadzieją, że syn pewnego dnia się ożeni i wróci do Rafatu. Myślę, że ojciec Nabila miał szczęście; gdyby Nabil nie mieszkał u siebie, dom ojca zostałby również zburzony.

Obrócone w gruzy domy, wysiedlone rodziny, powszechna nędza wśród braci i sióstr, ojców i matek zamachowców były w oczach Izraelczyków sprawiedliwością według Starego Tes­tamentu. Oko za oko, ząb za ząb - to wiadomość dla każdego niedoszłego zamachowca: ty spędzisz wieczność w niebiańskim ogrodzie, ale twoja rodzina zapłaci za wszystko tu i teraz. Dawno temu Izraelczycy odkryli, że achillesową piętą Palestyńczyków jest rodzina. Palestyńczycy, jak wszyscy Arabowie, są bardzo związani ze swoimi rodzinami, w sposób całkowicie niezrozu­miały dla kogoś z Zachodu. Jeśli ktoś znajdzie sposób na osłabienie tych więzów, przełamie wszelki opór. W każdym razie tak rozumowali Izraelczycy.

Kiedy się zatrzymaliśmy, ojciec Nabila, Muhammad, stał przed swoim domem. Smutne oczy, brudny diszdasz i turban z postrzępionego jedwabiu sprawiały, że wyglądał na zmęczonego i złamanego, kolejną ofiarę wojny, w której nie było zwycięzców.

Powiedziałem mu, że jestem niemieckim dziennikarzem piszą­cym biografię jego syna. Muhammad uścisnął moją dłoń i zaprosił na cementową ławkę biegnącą wzdłuż ściany domu. Wyciągnął stary rozchybotany stolik, a jego żona przyniosła dwa kubki, w których było więcej cukru niż herbaty, i talerz ciasteczek. Potem szybko weszła do domu, zostawiając nas samych.

139

- Nabil był dobrym dzieckiem - powiedział jego ojciec.
- Dobrym studentem, dobrym synem.

Zdanie zabrzmiało, jakby powtarzał je setny raz. Zapewne tak było. Nabil stał się bohaterem w świecie arabskim. Setki dziennikarzy przyjeżdżały do Rafatu, żeby przeprowadzić wywiad z jego ojcem.

- Wspaniały inżynier elektryk, jak słyszałem - rzuciłem, żeby zachęcić go do mówienia.

Jedną z pierwszy rzeczy, jakich uczyli nas na Farmie o prze­prowadzaniu przesłuchania, było wejście w logikę rozmówcy. Jeśli przepytujesz Ikara, nie każ mu rozmyślać o tym, czy skok z urwiska ze skrzydłami zrobionymi z piór, wosku i płótna oraz lot w stronę słońca był mądry. Zamiast tego zapytaj go o różne właściwości wosku, najlepsze pióra, wagę płótna. Zawsze spra­wiaj, by rozmówca sądził, że jesteś po jego stronie.

Muhammad zachęcił mnie, żebym wstał i wszedł za nim do wnętrza. Stała tam mała półka wypełniona podręcznikami. Sięgnąłem po jeden. Na stronie przedtytułowej widniał napis „Nabil Muhammad Szahadah" i rok, 1994. Wyjąłem luźną kartkę: był to szkic mechanizmu odpalającego pocisk z granatnika przeciwpancernego.

Rozejrzałem się po pokoju: żadnej pamiątki z pobytu Nabila u bin Ladena. Pamiętałem, że po Afganistanie - był tam niecałe sześć miesięcy - Nabil wrócił do Rafatu, ukończył liceum i rozpoczął studia na uniwersytecie Birzeit. Trzy lata później został absolwentem wydziału inżynierii elektrycznej. Podczas studiów wstąpił do Hamasu. Jednak Izraelczycy dowiedzieli się o nim, a raczej o jego produktach, dopiero wtedy, gdy zaatakowała ich seria bomb wybuchających na poboczach dróg, odpalanych zdalnie sterowanymi detonatorami - zaprojektowanymi i zbudo­wanymi przez Nabila.

- Nabil zawsze świetnie wyglądał w garniturze - powiedział
ojciec, wskazując zdjęcie syna wiszące nad kanapą. - Był
przystojnym chłopcem. Tyle ich miał. - Znów kazał mi iść za
sobą, tym razem na górę.

W sypialni na tyłach ojciec otworzył szafę, odsłaniając wieszak pełen garniturów. Łagodnie nimi potrząsał, odkurzając rękawy ściereczką wyjętą z kieszeni.

140

Po powrocie za dom powiedziałem ojcu, że chciałbym znaleźć Nabila i porozmawiać z nim.

Ojciec zapewne kłamał, ale nie mogłem go za to winić. Po prostu zachowywał ostrożność. Nabil miał przyjaciela w Harnasie, który niemal codziennie rozmawiał ze swoim ojcem przez telefon. Izraelski wywiad nie wiedział, gdzie ukrywa się syn, ale wiedzieli, w której części Gazy się zaszył. Doprowadzili więc do odcięcia telefonów w tej okolicy, a potem przekonali informatora, by zaniósł synowi komórkę z ukrytą bombą. Telefon zadzwonił, informator odebrał i wręczył aparat chłopakowi, mówiąc, że dzwoni jego ojciec. Syn nie mógł się oprzeć: „Tato, to ty?". Natychmiast Izraelczycy zdetonowali telefon, odłupując chłopa­kowi połowę głowy.

- Może mógłbym znaleźć go przez przyjaciela - zapropono­wałem. - Któryś z nich musi wiedzieć, gdzie jest.

Ojciec spojrzał na mnie jakbym był niepoprawnym ma­rzycielem.

Miał rację, że facet nie wyjdzie. Saleh dostał dożywocie za zorganizowanie dwóch samobójczych ataków bombowych w Je­rozolimie i jednego w Hajfie. W więzieniu Bir Sziwa Izrael umieszczał więźniów „bezpieczeństwa narodowego", z Hamasu i islamskich siatek zamachowców samobójców.

- Chyba spróbuję - powiedziałem. - Jeśli zobaczę Nabila, to
czy mogę dać mu liścik od pana?

Ojciec patrzył na mnie przez chwilę, a potem przywołał żonę. Poszli w róg ogrodu i rozmawiali z ożywieniem. Wrócili i usiedli. Ojciec poprosił mnie o kartkę i napisał jednostronicowy list do

141

Nabila. Podał go żonie, żeby mogła przeczytać. Złożyła papier i oddała mi go. Musieli uznać, że napisanie liściku do syna nie ułatwi Izraelczykom odnalezienia Nabila.

Przed wyjściem wyciągnąłem jednorazowy aparat kupiony na lotnisku w Larnace i zrobiłem im zdjęcie dla syna. Wtedy uśmiechnęli się po raz pierwszy od mojego przyjścia.

Rozdział 23

Bir Sziwa, Izrael

Podmuch wiatru zawył nad pustynią Negew dokładnie w chwili, gdy wysiadałem z taksówki przed więzieniem Bir Sziwa. Plas­tikowe torby przylgnęły do zewnętrznego ogrodzenia z siatki, zwieńczonego kłębami drutu kolczastego. Wirujący piasek niemal przesłaniał słońce. Sto stóp na południe od więzienia widziałem obozowisko Beduinów, wielbłądy i takie tam.

Strażnik w budce w zewnętrznej strefie rozmawiał przez telefon. Zastukałem w drzwi, żeby zwrócić jego uwagę, wyma­chując pismem od Izraelskiej Służby Więziennej. Odsunął okienko, wziął papier i powiedział coś do walkie-talkie.

- Proszę poczekać - rzucił, wskazując na otwartą wiatę
zwieńczoną blaszanym dachem.

Peri, mój emerytowany przyjaciel z Szin Bet, który załatwił mi dokument, doradził mi, żebym nie starał się o widzenie z Has-sanem Salehem. Nieskruszony masowy morderca nie powie mi nic przydatnego.

- Może i posiedzi przy tobie, ale to wszystko - powiedział Peri.
Nie miałem innego wyboru. Ojciec Nabila podał mi tylko to

nazwisko, a reszta grupy Nabila albo nie żyła, albo - jak Nabil - ukrywała się.

- Nie powie ani słowa - upierał się Peri. - Nie marnuj czasu.
Peri nie musiał tego mówić, ale wiedziałem, że denerwował

się faktem, iż to on wprowadza mnie do Skrzydła Szóstego. Lewicowi dziennikarze, zwłaszcza Skandynawowie, słynęli z przekazywania informacji od więźniów dla ludzi z zewnątrz. Jeśli strażnicy nabiorą podejrzeń, że coś takiego robię, trafię do jednej celi z nimi.

143

Wiatę dzieliłem z rodziną Palestyńczyków, która wyglądała, jakby siedziała tu od paru dni. W południe, kiedy burza piaskowa zdawała się przycichać, starsza kobieta otworzyła torbę pełną częściowo nadpalonego drewna i węgla, i zaparzyła herbatę. Zauważyła, że się przyglądam, i przygotowała kubek dla mnie. Zanim herbata była gotowa, wiatr znów się zerwał.

Kuliliśmy się w wiacie, ledwo słysząc się przez ryk wiatru. Kobieta powiedziała mi, że przyjechała na widzenie z synem, odsiadującym trzy lata za kradzież. Kiedy jej oznajmiłem, że chcę zobaczyć się z kimś ze Skrzydła Szóstego, to chyba pomyślała, że kłamię albo zwariowałem. Żaden odwiedzający nigdy nie dostał się do Skrzydła Szóstego, nawet rodzice. Więźniom nie pozwalano też dzwonić ani odbierać telefonów.

Ponad godzinę później izraelski strażnik wszedł do wiaty i kiwnął na mnie palcem: „Panie Arends, może pan wejść".

W głównej wartowni odebrano mi wszystko: komórkę, klucze, pasek, nawet długopis; dali mi jeden swój, żebym mógł spisać wywiad. Strażnik pozwolił mi zabrać żółty bloczek, przetrząs­nąwszy go uprzednio, by się upewnić, że w środku nic nie ma. Na szczęście zdjęcie Muhammada Szahadaha z żoną i ich list do Nabila miałem w kieszeni.

Strażnik skierował mnie do śluzy powietrznej. Gdy drzwi zamknęły się za mną, otworzyły się te przede mną i w głośniku ktoś po niemiecku kazał mi wyjść. Po drugiej stronie przeszedłem przez wykrywacz metali, a potem przez analizator oparów, wykrywający materiały wybuchowe ukryte na ciele.

Poczułem się, jakbym wchodził na Gwiazdę Śmierci i stawał twarzą w twarz z Darthem Vaderem. Zamiast niego czekała na mnie ładna, drobna kobieta w błękitnym mundurze straży więziennej. Wyglądała na Marokankę. Szliśmy ramię w ramię, bez słowa, aż do jednopiętrowego jasnoniebieskiego budynku otoczonego zwojami drutu kolczastego i płotem pod napięciem. Skrzydło Szóste.

Kobieta i ja czekaliśmy w ciszy w śluzie powietrznej Skrzydła Szóstego przez kolejne pięć minut, podczas gdy zamykano więźniów. Wtedy strażnik wpuścił mnie na dziedziniec rekreacyjny więzienia, a moja eskorta została na zewnątrz. Po­dwórze przykrywał gruby blaszany ekran i drut kolczasty. Żaden helikopter rodem z Hollywood nie uratuje stąd więźniów.

144


Minutę później pojawił się Hassan Saleh, z kajdanami na nogach, skutymi z tyłu. Strażnik wepchnął go na dziedziniec, poczekał, aż Hassan obróci się plecami, i zdjął jego kajdany przez dwie dziury u dołu drzwi. Saleh znów się odwrócił, tym razem do mnie, podszedł i usiadł na krześle obok. Nie podał mi ręki i nic nie powiedział.

Saleh był niskim mężczyzną z małymi dłońmi. Więzienny uniform wisiał na nim luźno. Zielone oczy, koloru płynu do spryskiwaczy, wbił we mnie. Obie dłonie miał poparzone, niewątpliwie od chemikaliów.

Zacząłem opowiadać mu, że piszę jego biogram dla „Spiegla", niemieckiego tygodnika. Zważywszy na reakcję, równie dobrze mogłem oświadczyć, że piszę artykuł o paście do podłogi dla „Pani domu". Nie oczekiwałem, że facet nie powie ani słowa. Z mojego doświadczenia wynikało, że więźniowie zamknięci przez trzy lata chętnie pogadają z każdym obcym, nawet z dziennikarzem. Ale nie ten.

Rzuciłem kilka banalnych pytań, w rodzaju, czy więźniowie są dobrze traktowani, czy jedzenie jest w porządku, czy strażnicy mówią po arabsku. Im bardziej chciałem, żeby przemówił, tym intensywniej on wpatrywał się w kłęby drutu nad nami. Wreszcie wyciągnąłem zdjęcie rodziców Nabila i trąciłem Saleha stopą. „Spójrz na to".

Ojciec Nabila powiedział mi, że znał Saleha od dziecka. Saleh bawił się z Nabilem w salonie w ich domu. Po aresztowaniu Saleha ojciec Nabila poszedł do jego rodziców złożyć wyrazy współczucia.

Saleh wziął zdjęcie i oglądał je. Potem spojrzał na mnie.

- Twój brat dwa tygodnie temu skończył liceum - rzuciłem
kolejny strzęp informacji uzyskanej od ojca Nabila. Powiedział
mi, że Saleh był blisko związany z bratem. - Świetnie mu idzie.
W tym roku wstąpi na uniwersytet.

Saleh zamrugał.

145

kradamy nasz czas z powrotem. U mnie nie tylko wszystko w porządku, zyskałem pokój.

Zauważyłem, że strażnik niecierpliwie przechadzał się po drugiej stronie ogrodzenia, bez wątpienia zdziwiony, że na­kłoniłem Saleha do rozmowy.

Saleh spojrzał na strażnika, nachylił się do mnie i szepnął mi do ucha:

Saleh wstał gwałtownie i zamachał do strażnika, że chce wrócić do celi.

Gdy strażnik zaczął odryglowywać metalowe drzwi na dzie­dziniec, przybliżyłem zdjęcie rodziców Nabila do twarzy Saleha.

Wyciągnąłem z kieszeni list napisany przez rodziców Nabila i wręczyłem go Salehowi.

Gdy Saleh czytał, przestępował z nogi na nogę, straciwszy spokój. Strażnik szedł już przez dziedziniec w naszą stronę.

- Zapiszę ci telefon do moich rodziców - powiedział, chwy­tając mój notesik. Szybko coś na nim namazał i oddał mi go.

Strażnik odprowadził go, a ja przeczytałem, co napisał: „Gaza. Beach Camp. Port Video".

Rozdział 24

Gaza

Wszystkie palestyńskie obozy dla uchodźców wyglądają tak samo: niewykończone domy z pustaków poprzedzielane gruntowymi drogami, wszędzie stosy gnijących śmieci i plakaty zamachowców samobójców porozwieszane na ścianach. Ale obóz Beach Camp w Strefie Gazy jest inny - węższe uliczki, więcej gruzu, więcej grozy. Chociaż Izraelczycy regularnie wysyłają w to miejsce samoloty zdalnie sterowane i F16, izraelskie oddziały zabójców trzymają się z daleka. To zbyt niebezpieczne miejsce.

Chodziłem w tę i z powrotem główną ulicą Beach Camp, szukając Port Video, ale nie znalazłem go tam, gdzie powinien się znajdować. Albo nigdy nie istniał, albo przestał istnieć dawno temu. Wróciłem na drogę przy nabrzeżu i spotkałem tam faceta po sześćdziesiątce, sprzedającego warzywa z wózka. Pomyślał, podrapał się w podbródek, a potem wskazał mi porzucony dom trzy budynki w głąb drogi, którą nadszedłem.

- Może to tam, tak mi się zdaje - powiedział. - Zamknięte od bardzo dawna.

Wróciłem i rzuciłem okiem, ale nic nie wskazywało na to, że znajdowała się tu kiedykolwiek wypożyczalnia wideo czy cokol­wiek w tym rodzaju. Z trzeciego piętra sterczały pręty zbrojenio­we, czekając na wykończenie, na które zawsze brakowało pieniędzy. Wciąż miałem wrażenie, że błąkam się w dekoracjach do sztuki Becketa.

Po drugiej stronie ulicy zauważyłem może czternastoletniego wymizerowanego chłopaka w postrzępionej koszulce z Che Guevarą i sfatygowanych bojówkach, z patykowatymi ramionami skrzyżowanymi na piersi. Opierał się o ścianę i patrzył na mnie.

Podszedłem do niego.

147

- Wiesz może, gdzie mogę znaleźć Nabila Szahadaha?
Chłopak nie odpowiedział, odbił się od ściany, zrobił kilka

kroków błotnistą drogą, a potem zniknął gdzieś wewnątrz obozu. Czekałem dziesięć minut, ale nie wrócił.

Saleh mnie okłamał, pomyślałem, nic tu po mnie. Prosta sprawa: wypożyczalnia wideo, która nie była wypożyczalnią wideo, dla dziennikarza, który nie był dziennikarzem. Ale może chodziło o coś więcej. Może to prowokacja. Powinienem po prostu skierować się do hotelu i możliwie jak najszybciej wrócić do Izraela. Zamiast tego postanowiłem rano jeszcze raz spróbować znaleźć Nabila.

Było zbyt wilgotno, żeby zasnąć. Nie było prądu. Nie było wiatru. Tylko moskity szalały. Dla towarzystwa miałem pod oknem ciągnące się do późna przyjęcie weselne. Około pierwszej w nocy dałem sobie spokój ze spaniem i wyszedłem na spacer, na południe, drogą w stronę rybackiego portu w Gazie. Już koło drzwi przypomniało mi się, że nie wziąłem notesu i zdjęć. Nigdy nie zostawiaj nic w pokoju hotelowym.

Na plaży poczułem się lepiej. Od wody wiał lekki wiaterek. Przy brzegu migotały tysiące świateł na rybackich łodziach, żadna nie odpłynęła dalej niż o dwie mile z powodu izraelskiej blokady. Odszedłem jakieś sto jardów od hotelu, kiedy zauważy­łem, że ktoś za mną idzie. Przeszedłem pod skosem przez ulicę i spojrzałem: to był chłopak o patykowatych rękach, którego widziałem po południu. Przeszedł za mną przez ulicę.

- Chodź - powiedział po angielsku.

Skręcił z drogi przy plaży do ubogiej dzielnicy. Ruszyłem za nim, lawirując między domkami z tekturowych pudeł i arkuszy blachy, obok domów z pustaków z otwartymi ściekami. Pode­szliśmy do wysypiska śmieci obserwowani przez dwóch fedainów w mundurach, siedzących na tyle toyoty pikap z karabinem maszynowym kaliber 30 między kolanami.

Chłopak zostawił mnie i zniknął za murem z pustaków, który biegł wzdłuż wysypiska. Żołądek skręcał mi się od wilgoci i smrodu. Na szczęście przez cały dzień prawie nic nie jadłem.

Jeden z fedainów ruszył w moją stronę toyotą land cruiser i gestem kazał mi usiąść na tylnym siedzeniu. Drugi wsiadł za mną, pchnął mnie na podłogę i przykrył kocem.

148

Jechaliśmy przez godzinę, klucząc bocznymi uliczkami, potem autostradą, a później drogą gruntową. W pewnym momencie toyota najwyraźniej przejechała przez jakiś rów, aż mnie wgniotło w podłogę.

Kiedy wreszcie się zatrzymaliśmy, ktoś brutalnie wyciągnął mnie z auta, pchnął na bok i wyszarpał z ręki notes oraz zdjęcia. Pojawili się dwaj nowi fedaini z twarzami ukrytymi pod kafijami. Wyższy dźwigał krótki i gruby AK z granatnikiem pod lufą. Niższy chwycił mnie za ramię i pociągnął wąskimi uliczkami, a potem przez dwa domy z desek. Na końcu dotarliśmy do domu, którego używano jako rzeźni. Zaschnięta krew pokrywała ściany i ciągnęła się po podłodze aż na ulicę. Nie było tu okien. W chwili, kiedy fedain zamknął za mną drzwi, zapadła nieprzenikniona ciemność.

Nie wiem, jak długo tam stałem - bałem się nawet usiąść - wreszcie na zewnątrz rozległ się dźwięk, jakby coś dużego nadgryzło róg mojego bunkra. W drzwiach stanął wyższy z dwóch Palestyńczyków, którzy mnie eskortowali, z ręcznym wykrywa­czem metalu. Przejechał nim po mnie w poszukiwaniu nadajnika lub transpondera. Potem kazał mi iść za sobą.

W pokoju, do którego zostałem wprowadzony, panował mrok rozjaśniony tylko blaskiem włączonego telewizora. W świetle padającym z ekranu dostrzegłem mężczyznę siedzącego na plastykowym ogrodowym krześle. Był sam.

Oglądał coś na wideo - jakiś nieostry materiał sfilmowany ręczną kamerą. Słyszałem głos rozmawiającego z kimś kamerzys­ty, nakazujący cierpliwość.

- Zaraz tu przyjdzie - mówił. Miejsce wyglądało na Gazę,
z ogrodzeniem i wieżą strażniczą osiedla w jednym rogu obrazu.

W dolnej lewej części ekranu pojawił się autobus gnający żużlową drogą i ciągnący za sobą chmurę pyłu. Kilka sekund po nim nadjechało pajero, doganiające autobus. Kamera śledziła autobus, który wjechał w teraz już dobrze widoczne żydowskie osiedle otoczone drutem kolczastym. Pajero z niewyjaśnionych powodów zwolniło, autobus przejechał przez bramę osiedla.

- To tam właśnie stracił swoją wiarę - odezwał się człowiek
siedzący na krześle. - Ale nie na długo. Patrz.

Pajero skierowało się na główną drogę, skręciło w prawo i zaczęło się rozpędzać. Przez moment mignęła twarz kierowcy

149

- chłopca, ledwo sięgał głową do okna. Nie widać było dokąd
zmierza, dopóki kamera nie przesunęła się w prawo i nie
zatrzymała na izraelskim jeepie wojskowym z siatką na oknach
i długą anteną. Jeep gwałtownie zahamował, otworzyły się
drzwi i dwóch izraelskich żołnierzy rzuciło się do ucieczki.
Pajero znajdowało się może dziesięć jardów od jeepa, kiedy
wybuchło, wyrzucając we wszystkie strony kłęby dymu i odłam­ków. Kilka sekund później dwaj izraelscy żołnierze podnieśli się
z pobojowiska, przysypani piaskiem, ale żywi.

Mężczyzna wyłączył telewizor i włączył lampę na stojącym przed nim stoliku. Był to Nabil Szahadah. Dwanaście lat starszy, ale rozpoznałem faceta z fotografii z Peszawaru.

Nabil był niewysoki, raczej szczupły, z niesforną czupryną i wielkimi wąsami, które wyglądały jakby zostały ufarbowane na czarno. Jego ciało jednak osłabło od trudów wieloletniej ucieczki. Dawna rana albo artretyzm dokuczały kolanom. Chrząknął, wstał z wysiłkiem i utykając podszedł do kuchenki w kącie. Zapalił gaz i zaczął przyrządzać kawę. Wszystkie czynności wykonywał w milczeniu, dopóki kawa nie była gotowa. Postawił przede mną jeden kubek, z drugim usiadł.

- Jechały - najeżył się. - Czy izraelskie F-16 odróżniają
dzieci od naszych męczenników?

Wiedziałem, że muszę skończyć ten temat. Nie po to tu się znalazłem. Jednak wciąż mnie to ciekawiło. Podczas wojny między Irakiem i Iranem irańscy zamachowcy uderzali tylko w cele wojskowe. W latach osiemdziesiątych w Libanie tak samo

- wyłącznie cele wojskowe. Dopiero Nabil i Hamas zmienili
obowiązujące zasady, kiedy zaczęli atakować autobusy. Teraz
chodziło o rzeź za rzeź, pornografię przemocy.

Nabil krzyknął coś w ciemne drzwi. Wszedł jeden z fedainów. Nabil szepnął mu coś do ucha i odprawił gestem. Bojownik wrócił po dwóch minutach. Podał Nabilowi zdjęcie jego rodziców i list.

150- Dwa dni temu widziałem się z twoimi rodzicami. Zrobiłem
im zdjęcie. Ale nie będę kłamał, nie to mnie tu sprowadza.
Chciałbym, żebyś pomógł mi kogoś znaleźć.

Może mi się tylko zdawało, ale Nabil odrobinę złagodniał, kiedy wziął zdjęcie swoich rodziców.

- No to o co chodzi? - spytał, odwracając się do mnie.
Podałem mu fotografię z Peszawaru. Popatrzył zaskoczony.

Mógłbym przysiąc, że nigdy wcześniej nie widział tego zdjęcia, może nawet zapomniał, że w ogóle zostało zrobione. Dla Nabila Peszawar to bardzo odległa przeszłość.

Rozdział 25

Siedzieliśmy na kocu na gołej betonowej posadzce nad talerzem chleba, oliwek i jogurtu. Popijaliśmy herbatę. Na oknach zaciąg­nięto szczelne zasłony, ale chyba zrobiło się już jasno.

- Irańczyk - powiedziałem. - Szczerze mówiąc, trudno mi
uwierzyć, że nie żyje...

Nic by nie pomogło, gdybym opowiedział Nabilowi historię fotografii. Ale jeśli Mousawi naprawdę nie żył, sam już nie wiedziałem, po co Millis zabrał ją ze sobą do motelu Breezeway. Albo dlaczego ktoś chciał ją ode mnie wydobyć.

Pomyślałem, że cały ten przyjazd tutaj to strata czasu. Byłem pełen wątpliwości, sfrustrowany, niepewny, co robić dalej. Nie wiem, z czego to wynikało - z wyszkolenia, z dwudziestu pięciu lat prowadzenia informatorów, z ciekawości - ale zaszedłem zbyt daleko, żeby przestać pytać.

- Powiedz mi, co działo się tego dnia, kiedy zrobiono to
zdjęcie.

Nabil opowiedział, że wracał wówczas z Karaczi i zatrzymał się, żeby się spotkać z bin Ladenem. Bin Laden miał gości. Byli zamknięci w sypialni, kiedy przyjechał.

- Najpierw wyszedł do mnie bin Laden. Potem starszy
mężczyzna, cudzoziemiec. Nosił salwar.

Nabil wziął zdjęcie i wskazał mężczyznę w salwarze z wyciętą głową.

152

To było jeszcze dziwniejsze.

Teraz zrobiło się już naprawdę interesująco. Po pierwsze, niewielu ludzi z Zachodu mówiło płynnie i po arabsku, i w farsi. Biorąc w dodatku pod uwagę fakt, że znał człowieka, który być może porwał i zamordował Billa Buckleya, zaczynałem rozumieć, dlaczego ktoś wyciął głowę tego mężczyzny ze zdjęcia. Kim on do cholery był? Nadal nie miałem przekonania, że to Amerykanin.

Ta droga prowadziła donikąd, wróciłem więc do Amerykanina. Najprościej założyć, że był dziennikarzem. Toczyła się otwarta wojna. Bin Laden był postacią sensacyjną. Jednak nigdy nie słyszałem o amerykańskim dziennikarzu, który mówiłby płynnie po arabsku i w farsi. A już na pewno dziennikarze nie przyjaźnią się z członkami irańskiego Pasdaranu. W tamtym dniu wydarzy­ło się coś bardzo ważnego. Nie mogłem tego odpuścić.

153

Chalida. Amerykanin położył mu rękę na ramieniu. Dał mu aparat, żeby zrobił zdjęcie. „Żeby upamiętnić przejmowanie pochodni" - powiedział. Zapamiętałem to, bo nie wiedziałem, o co chodzi. Tego samego dnia Chalid odjechał samochodem z Amerykaninem i Irańczykiem.

Zapomniałem o księciu z Zatoki Perskiej. Ani ja, ani Millis nie potrafiliśmy go sobie przypomnieć, więc po prostu założyłem, że był to jakiś mało ważny gość.

Liban nie należał do miejsc, do których chętnie bym się wybrał - nie ukrywajmy, było to jedno z ostatnich miejsc, dokąd miałoby się ochotę pojechać. W kraju wciąż panował Pasdaran, i kiedy domyśla się, że szukam porywacza Buckleya, zakończą moje polowanie raz na zawsze. Ale teraz, wobec informacji, że istniał jakiś Amerykanin - czy ktokolwiek to był - który miał związki i z bin Ladenem, i z oficerem Pasdaranu, nie miałem wyjścia, musiałem jechać do księcia Al Sabaha i spytać go, co wie o tym wszystkim.

Na zewnątrz czekał jeden z fedainów, żeby odprowadzić mnie do hotelu. Kiedy odwróciłem się, by się pożegnać, Nabil siedział już na swoim plastykowym krześle i patrzył na zdjęcie rodziców. W pewien sposób nasza sytuacja była podobna, obaj zapędzeni w kozi róg, z zawężającym się z dnia na dzień polem manewru, obaj wpatrujący się w jakieś zdjęcie.

Rozdział 26

Wiedziałem, że mogę wykręcić się tą dziewczyną. W tym biznesie trzeba budować swoje życie wokół kłamstwa - albo „przykrywki na czas akcji", jak to nazywa Centrala. Jeśli jesteś w Moskwie i masz psa, to spędzasz swoją dwuletnią misję na spacerowaniu po moskiewskich ulicach i parkach. To daje ci pretekst do wychodzenia późno w nocy, wstawania bladym świtem, wędrowania po dziwnych okolicach i zbierania śmieci. Kolekcjonowanie antyków, jogging, zalewanie się w trupa - wszystko działa tak samo. Nie pamiętam już, kiedy moją typową przykrywką stały się kobiety. To chyba wciąż działało, przynajmniej na Jurija.

- Muszę dostać się do Libanu - powiedziałem - ale nie
frontowymi drzwiami.

Nie chodziło wyłącznie o to, że nie chciałem lecieć z Tel Awiwu do Ammanu, Jordanii i stamtąd do Bejrutu na nadużywa­nym paszporcie niemieckim albo na jeszcze bardziej wyświech­tanym irlandzkim. Pamiętałem też, że wykorzystałem Rafika Haririego, żeby założyć przynętę w saudyjskiej pułapce, i nie chciałem, by ktokolwiek myślał, że teraz kierowałem się prosto do biura premiera w Libanie. Taki jest problem z myleniem tropów: nieświadomie pali się mosty, które mogłyby się przydać później..

- Dobra, dobra, załatwię to - odparł Jurij. - Mam samochód,
który wyjeżdża wieczorem. Zadzwoń na ten numer w Ramallah,
a oni zawiozą cię tam, gdzie im każesz.

155

Zaprzyjaźnij się z Rosjaninem, a on będzie ci wierny na dobre i złe.

Telefon Jurija zaprowadził mnie do warsztatu pod Ramallah

- a dokładniej do szopy z kanałem, udekorowanej portretami
zamachowców samobójców. Królował w niej samotny mechanik,
zmieniający przekładnię w dwudziestoletnim peugeocie. Najpierw
majster poczęstował mnie herbatą, a potem zaprowadził na tyły,
do błyszczącego mercedesa, który wyglądał, jakby właśnie
wyjechał z salonu.

- Rocznik 2001 - oznajmił, polerując klamkę szmatką.

Dwadzieścia minut później pokazał się Palestyńczyk koło dwudziestki, w mokasynach, dżinsach i koszulce polo. Usadził mnie na miejscu dla pasażera i skierowaliśmy się na wschód, do Jordanii. Dwie mile od granicy zatrzymaliśmy się na poboczu, żeby kierowca mógł zmienić żółte izraelskie tablice rejestracyjne na zielone palestyńskie.

Gdy tylko przekroczyliśmy granicę izraelską, znowu się zatrzymał i zmienił tablice palestyńskie na jordańskie. Jordańska odprawa celna była pobieżna - pięć minut i po wszystkim. Kierowca znał chyba wszystkich z imienia.

W połowie drogi do Ammanu wreszcie oświeciło mnie, jak Jurij teraz zarabiał na życie: handlował kradzionymi samochodami. Nowe audi, porsche i beemki czekające na załadunek na statek w La Spezia, nowy mercedes, którym jechałem -wszystko kradzione.

Gdy przejechaliśmy przez Amman i kierowaliśmy się w stronę granicy syryjskiej, zasnąłem jak kamień. Obudziłem się tuż przed kolejnym punktem kontrolnym, by dać kierowcy mój niemiecki paszport (w każdym razie myślałem, że to był ten niemiecki), ale równie dobrze mogłem mu dać czterodniowy bilet do Disneylan­du. Siatka Jurija najwyraźniej obejmowała też syryjskich urzęd­ników imigracyjnych i celników.

Kiedy wreszcie wróciłem do życia, samochód trząsł się na wyboistej, zakurzonej drodze. Zmierzch przechodził w zmrok, ale było jeszcze dość światła, aby dostrzec, że wspinaliśmy się na pasmo Antylibanu. Poniżej znajdowało się Zabadani, stary

156

iracki obóz, używany w latach osiemdziesiątych przez Pasdaran jako baza zaopatrzeniowa - przypomnienie, że niewiele brakuje, bym wpadł z deszczu pod rynnę.

Gdy dotarliśmy na szczyt przełęczy, droga zmieniła się w szlak dla bydła. Zwolniliśmy, jadąc obok drogi, by uniknąć kamieni. Kierowca znał trasę. Na samym szczycie ktoś oczyścił ścieżkę przez łachy śniegu. W zasięgu wzroku nie było żadnego strażnika, ani syryjskiego, ani libańskiego.

Droga poprawiła się, gdy zaczęliśmy zjeżdżać do doliny Beka. W Hamm, pierwszej wiosce, była nawet brukowana. Pół godziny później, w Balabakk, kierowca wysadził mnie przed legendarnym hotelem Palmyra. Przez całą drogę powiedział może dziesięć słów. W pobliżu rzymskie ruiny pobłyskiwały w świetle księżyca w pełni.

Zanim poszedłem do swojego pokoju, zamówiłem na rano taksówkę do Bejrutu. Nie wybierałem się tam, ale nie było sensu rozpowiadać, że naprawdę udaję się do Sztawrah.

Rozdział 27

Sztawrah, Liban

Przycupnięta okrakiem na autostradzie Bejrut-Damaszek, Sztawrah wyznacza granicę między Wschodnim Beka a Zachod­nim Beka, strefą zero w jednym z najniebezpieczniejszych miejsc świata. Przyjechałem taksówką, podróż z Palmyry trwała godzinę. Niedługo, ale nie chciałbym tego zbyt często powtarzać.

Hotel Ritz w Sztawrah to epicentrum narkotykowego biznesu w dolinie Beka. Po wejściu do holu wydaje się, że wyłączono prąd. Jedyne światło świeciło za ladą recepcji. Klienteli to się podoba. Największe na świece transakcje haszyszem i koką ubijane są w czarnych alkowach Ritza, gdzie nie można dostrzec uczestników.

Nie było szwajcara, portiera, recepcjonisty. Wędrowałem po hotelu z narastającym uczuciem, że do tego spotkania nie dojdzie. Już miałem wracać do Balabakk, kiedy z ciemności tuż przede mną wyłonił się młody człowiek: szyty na miarę wełniany garnitur, bez krawata, w koszuli całej w napisy Harvie & Hudson. Szczupła budowa i ciemna skóra powiedziały mi, że pochodził z jednego z państw nad Zatoką Arabską. Cicho przedstawił się jako siostrzeniec „szejka".

158

żałosny student w Sandhurst. Alkohol, hazard, londyńskie dziwki. Skończył studia wyłącznie dzięki niskiej poprzeczce stawianej książątkom znad Zatoki. Przedostał się do Libanu, żeby walczyć z Palestyńczykami, ale skończył jako nałogowy opiumista. Niemal zmarł po odsysaniu tłuszczu na farmie dla grubasów w Marbelli. Świetnie, pomyślałem, dzień z nawaloną górą sadła.

Mój przewodnik zatrzymał się przed drzwiami na końcu korytarza na pierwszym piętrze, zapukał, skierował mnie do środka i zamknął drzwi. Nawet w kiepskim świetle dotarło do mnie, że nie o tym kuwejckim księciu myślałem. Ten siedzący na podłodze i czytający z łokciami na kanapie mężczyzna był szczupły, muskularny - niemal taki jak na zdjęciu. Wtedy wreszcie przypomniałem sobie właściwego Sabaha Al Sabaha: innego wnuka emira, który ukończył Sandhurst w pierwszej piątce i był gwiazdą drużyny polo. Lubił też biegać. Czytałem gdzieś, że kilka lat wcześniej pod innym nazwiskiem ukończył w pierwszej dziesiątce Marine Marathon w Waszyngtonie.

Gdy książę mnie zauważył, wstał i podszedł, by uścisnąć mi rękę. Miał na sobie pulower, starannie wyprasowane spodnie khaki i amerykańskie mokasyny.

- Dziękuję, że przyjechał pan do Sztawrah. - Gestem wskazał mi sofę. - Czuję się bezpiecznie tylko w miejscach, w których wiem, kto rządzi.

Nie musiał nic dodawać: Syria trzymała Sztawrah i dolinę Beka żelazną ręką. Przez chwilę polityka księcia zbiegła się z syryjską i to była cała ochrona, jakiej potrzebował.

Książę wziął krzesło i wtedy przypomniałem sobie resztę jego biografii. Przyjechał do Libanu zaraz po ukończeniu Sandhurst, żeby walczyć z Palestyńczykami. Tyle że, w przeciwieństwie do innych książąt, naprawdę to robił. Widziałem filmową migawkę z nim, biegnącym przez ulice Bejrutu i strzelającym z kałasz­nikowa w stronę chrześcijańskich pozycji. Zastanowiłem się teraz, czy aby poza kadrem nie biegł Nabil. Była jakaś okropna kłótnia z emirem, jego dziadkiem - próba przekazania Hamasowi i Palestyńskiemu Islamskiemu Dżihadowi pieniędzy kuwejckiej dynastii, zakończona dobrowolnym wygnaniem w Beka. Głos w mojej głowie szeptał: „brytyjska żona, uczony, książka o lobby izraelskim w Stanach Zjednoczonych". W ostatnią informację nie

159

wierzyłem. Mój umysł zaczynał nawalać. W każdym razie opinia o nim niezbyt pasowała do tego opanowanego i myślącego człowieka.

Zdawał się czekać, aż przejrzę zasoby mojej pamięci, zanim zaczął.

- Cieszę się, że Amerykanie wreszcie przyjechali, by ze mną
porozmawiać - powiedział, zadowolony, że wreszcie skupiłem na
nim uwagę. - Pomyślałem, że będę musiał poddać się, jak Niemcy
i Japończycy, zanim przybędzie pan, by wysłuchać mojej historii.

Zabrzmiało to tak, jakby Nabil wykombinował sobie, że jestem z CIA, a nie pracuję jako dziennikarz. Nie zaskoczyło mnie to i nie widziałem sensu w poprawianiu księcia.

Nawiązywał do mitu powiązań między bin Ladenem a Stanami Zjednoczonymi. Słyszałem o tym wiele razy od wielu Arabów.

- Właściwie nie wspieraliśmy - odparłem. - Pojawił się
w Peszawarze, oferując pieniądze i rekrutów Afgańczykom. Nie
mogliśmy zablokować pomocy, więc zostawiliśmy go samego.
Grzech zaniedbania, a nie wspierania.

Książę potrząsnął głową.

Miał rację.

160

czas, że nie mieliście wyboru, musieliście popierać bin Ladena i ekstremistów z Arabii Saudyjskiej. Każdy to wiedział. Irańska rewolucja groziła wchłonięciem arabskiej strony Zatoki, chaosem, a oni mieli zdobyć swój wielki szyicki półksiężyc. Stany Zjednoczone musiały wesprzeć Saudyjczyków, ich dżihad, żeby odwrócić ludzką uwagę od ich słabości. Daliście im wojnę afgańską i to wspaniale zadziałało. Powstanie szyitów wygasło. Równowaga została zachowana. Ale teraz źle się dzieje na Bliskim Wschodzie. Sunnici uważają, że mają przewagę. Są przekonani, że mogą przywrócić kalifat. Są naprawdę o tym przekonani. Jednak nie to chciał pan ode mnie usłyszeć.

Dwa źródła w różnych miejscach, w innym czasie. Zaczynałem wierzyć, że mężczyzna naprawdę był Amerykaninem.

Jednak z tego, co wiedziałem, CIA nigdy nie spotkało się z bin Ladenem. Osobiście znałem wszystkich oficerów operacyjnych

161

działających wówczas w Pakistanie. Wielokrotnie jeździłem do Peszawaru, kiedy bin Laden tam przebywał. Gdyby ktokolwiek się z nim spotkał, wiedziałbym o tym.

Chociaż nie byłem przekonany, że ktoś z naszych spotkał się kiedykolwiek z bin Ladenem, imię uruchomiło mi dzwonek w głowie. O1iver to nie jest bardzo popularne imię, przynajmniej nie w CIA. Pamiętałem z dawnych czasów jednego Olivera: ze starej gwardii, w OSS od samych początków. Poznaliśmy się na jakimś przyjęciu, kiedy byłem na stażu, pogadaliśmy z dziesięć minut wymieniając uprzejmości, najpierw po arabsku, potem w farsi. Ja mówiłem jeszcze dość kulawo; on płynnie. Powiedział mi, że po ukończeniu Harvardu drugą wojnę światową spędził w Iranie, z OSS. Prowadził plemię Kaszka. Po wojnie chciał wrócić na uniwersytet i spędzić życie na studiowaniu tekstów awestyjskich i w pahlawi w zakurzonej bibliotece. Jednak rozsmakował się w prawdziwym Oriencie i zarzucił te plany. Wstąpił do następcy OSS, CIA, i przez następne czterdzieści pięć lat przenosił się z jednej rezydentury na Bliskim Wschodzie do drugiej.

Pamiętam, jak na koniec naszej rozmowy położył mi na ramieniu kościstą rękę. „Wie pan, doszedłem do wniosku - powiedział - że Arabowie cywilizacyjnie nie dorastają Persom do pięt".

O1iver zaczepił mnie kiedyś w Langley w drzwiach, kiedy wychodził stamtąd na dobre, zniesmaczony zamknięciem jakiegoś kongresowego śledztwa. Musiało to być około dziesięciu lat po naszym pierwszym spotkaniu. Postarzał się mocno. Zdawało się, że kiedy kaszle, grzechoczą mu kości. Pamiętam, że powiedział coś o niewoli babilońskiej - siedemdziesięciu latach, które Żydzi spędzili na irackiej pustyni, zanim zostali uwolnieni przez Cyrusa. Upierał się, że nikt nie zrozumie współczesnego judaizmu nie wiedząc, jak wielki wpływ wywarli na niego Persowie i zoroastrianie. Powinniśmy się tego dowiedzieć i wykorzystać.

162

Zjednoczeni Persowie i Żydzi mogą powstrzymać arabskich Beduinów, stosujących brutalne, pustynne metody, jeśli tylko ich do tego zachęcimy. Zastanawiałem się, czy nie zwariował, czy słońce nie wypaliło mu mózgu. Pewnie posadziłby mnie gdzieś i wygłosił godzinny wykład, gdybym nie spieszył się na spotkanie. O1iver Wendell Cośtam, jak Sprawiedliwość. Wyniosły jak łuk triumfalny. Ktoś powinien go znać. To musiał być ten sam facet. Ilu Amerykanów mówi płynnie w farsi i po arabsku? Szkoda, że głowa z fotografii została wycięta.

Poczułem, że zbliżyłem się o krok do Olivera. Ale co O1iver, którego znałem, robiłby tego dnia w Peszawarze, co więcej, po co spotykałby się z bin Ladenem? Spotkał się z nim przez przypadek, towarzyszył mu do domu i zrobił sobie z nim zdjęcie? Raczej niemożliwe.

Przypomniałem sobie jeszcze jedną rzecz dotyczącą Olivera: był niesamowicie bogaty, bogaty na tyle, że mógł opłacać informatorów z własnej kieszeni. Oznaczało to, że nie można trafić do jego siatki tropem przepływu oficjalnych pieniędzy. Bogaty na tyle, żeby włóczyć się po całym muzułmańskim świecie. Gdyby chodziło o tego samego Olivera, to możliwe, że spotkał się z bin Ladenem i nigdzie nie ma na ten temat najmniejszej wzmianki.

Pojawienie się CSM na tego typu zdjęciu byłoby czymś w rodzaju ukazania się byłej dziewczyny na ołtarzu w dniu twego ślubu.

Książę machnął tylko ręką.

163

Siły Kods to wywiadowcze ramię Pasdaranu, organizacji Mousawiego, który postawił sobie za cel usunięcie Stanów Zjednoczonych z Bliskiego Wschodu.

164

się niecierpliwić i chciałem dowiedzieć się więcej. - Tak czy owak, nie chwytam tych związków między Pasdaranem, bin Ladenem, CSM i tym człowiekiem, który według pana jest z CIA.

- Proszę nie zapominać, że znam Chalida - odpowiedział.
Książę opisał, jak po raz pierwszy spotkał się z CSM w hotelu

Interon w Peszawarze. Zacieśnili stosunki na tyle, że dostrzegł, iż CSM zawsze ma pieniądze - dziwne wobec faktu, że jego rodzina była uboga. CSM i książę zaprzyjaźnili się. Wreszcie CSM zdradził mu, że kiedy studiował w Północnej Karolinie, zaczepił go starszy dżentelmen, który płynnie mówił po arabsku, i powiedział, że szuka „konsultantów do spraw Bliskiego Wschodu". Oferta wyglądała dość nieszkodliwie, więc CSM ją przyjął. Kiedy skończył studia, mężczyzna wykupił mu bilet do Peszawaru. Co dwa miesiące zjawiał się osobiście, przekazywał CSM wypchaną gotówką kopertę i wysłuchiwał sprawozdania na temat wojny w Afganistanie.

W tym momencie cała ta historia stała się zupełnie nieprawdo­podobna. CSM miałby być jednym z naszych? Informatorem? Wszystko to wymagało gruntownego przemyślenia.

- Jest pan pewien, że nie wie, kim był ten Irańczyk? - spyta­łem, próbując to wszystko zebrać do kupy.

Książę potrząsnął głową.

165

Nie musiałem odpowiadać. Wszyscy znali największe marzenie CSM. W 1996 roku, kiedy był w Manili, planował wysadzić nad Pacyfikiem dwanaście amerykańskich samolotów, dążył też do zabójstwa Clintona i papieża. Kiedy pierwszy raz usłyszałem o CSM, uznałem go za oszusta. Nie wyglądał na takiego, który zrealizuje którykolwiek ze swoich planów, ani wtedy, ani teraz. Jednak wszystko wyglądało inaczej, jeśli CSM naprawdę grał w jednej lidze z Pasdaranem.

Książę opowiedział mi, jak Kuwejtczycy wywnioskowali na podstawie podsłuchanych rozmów telefonicznych, że istniała druga strona planów CSM wysadzenia dwunastu samolotów: grał na giełdzie - zawierał transakcje opcyjne*. Kilka miesięcy przed planowanym atakiem kupił za kupę kasy prawa opcji do sprzedaży papierów wartościowych towarzystw lotniczych, któ­re miały odczuć skutki zamachu. Transakcje przeprowadzał z różnych rachunków na Kajmanach i w bankach w Puerto Rico.

- Przepraszam, wasza wysokość, wygląda mi na to, że to
wszystko ktoś sfabrykował. Grzebię się w takich gównianych
sprawach od dwudziestu pięciu lat. A teraz wskaźnik mojego
detektora bzdur znalazł się na czerwonym polu.

Książę otworzył kufer podróżny i wyjął gruby na sześć cali plik dokumentów.

* Transakcje opcyjne - transakcje nierzeczywiste, mające formę umowy zawieranej pomiędzy nabywcą i sprzedawcą opcji. Nabywca opcji po zapłaceniu premii nabywa prawo do kupna lub sprzedaży waloru, na który została wystawiona opcja w określonym terminie i po określonej cenie zwanej ceną bazową lub ceną wykonania. Nabywca opcji ma prawo wyboru, czy swoje prawa wykorzysta, czy też zrezygnuje z zawarcia transakcji, natomiast sprzedawca opcji jest zobowiązany dostosować się do jego wymagań nie mając wpływu na decyzję nabywcy (przyp. tłum.).

166

I jak tu nie kochać małych, ściśle związanych rodzin w rodzaju Al Sabahów.

Książę wyjął zapis jednej z rozmów CSM. Na wierzchu napisano po arabsku: „Ściśle tajne". Zanotowano również, że CSM dzwonił z budki w Kuwejcie 16 czerwca 2000 roku. Najpierw CSM spytał rodzinę o nowiny z Kuwejtu, a potem powiedział, że wysłał do Kuwejtu przez kuriera „sześć czipów".

Książę podał mi więcej wydruków. Szczegóły były zaskakują­ce: CSM dzwonił po całym Bliskim Wschodzie, do Niemiec, Hiszpanii, Włoch, nawet do Stanów Zjednoczonych. W mojej dwudziestopięcioletniej karierze w CIA nie widziałem lepszego materiału.

Albo zupełnie źle oceniłem materiał, który pokazywał mi książę, albo ktoś tu oszalał. To był kawał solidnej dokumentacji wywiadowczej i powinien znaleźć się w aktach.

Książę podsunął mi kolejny wydruk. Podczas tej rozmowy CSM powiedział: „Nic nie róbcie, dopóki ciecze są na miejscu".

- Jakie ciecze? - spytałem. - Nitroceluloza?

W 1996 roku CSM planował wysadzić dwanaście samolotów przy użyciu nitrocelulozy.

- Nie. Naszym zdaniem chodzi o jakąś inną substancję
wysokolotną. Coś, co można dolać do paliwa odrzutowca. Może
azotan metylu.

Obaj gapiliśmy się na te słowa, mając nadzieję, że może da się je przetłumaczyć na coś zrozumiałego.

- Jest pan pewien, że pański brat przekazał to wszystko
rezydenturze? - spytałem jeszcze raz.

167

- Wysadzić samoloty?
Książę kiwnął głową.

Książę wyjął ze swojego kufra inny zestaw dokumentów. Były to zeznania dwóch Saudyjczyków.

Przejrzałem je pobieżnie. Rzeczywiście, obaj niezależnie od siebie przyznali, że pracowali dla CSM. Jednak bardziej moją uwagę zwrócił fakt, że obaj przyznali, że ich przejazd przez Iran, włącznie z tygodniowym pobytem w Teheranie, zaaranżował oficer Pasdaranu. Zostali zabrani do obozu, gdzie eksperci Pasdaranu od materiałów wybuchowych przeszkolili ich w tech­nikach wysadzania samolotów podczas lotu.

Przyjrzałem się twarzy księcia. Jeśli zeznania były prawdziwe, stanowiły cholernie mocny dowód, casus belli przeciwko Iranowi. Wszystko to wyglądało dość prawdopodobnie. Ktoś tak uparty

168

jak bin Laden nigdy nie dopuściłby, żeby różnice religijne stanęły na drodze strategicznego sojuszu z Pasdaranem. Mieliśmy na to dowód w 1996 roku, kiedy dowiedzieliśmy się, że spotkał się z oficerem irańskiego wywiadu w Dżalalabadzie na naradzie wojennej, podczas której zawarli porozumienie w sprawie wspól­nego przeprowadzenia ataków terrorystycznych. Nic z tego nie wyszło, ale tylko dlatego, że wkrótce potem irańscy ajatollahowie przestali sankcjonować terroryzm. Jeśli teraz Pasdaran chciał przeprowadzić operację niezależnie od rządu irańskiego, dlaczego nie miałby zlecić jej komuś w rodzaju bin Ladena, szczególnie do zwerbowania zamachowców samobójców? Nikt nie miał lepszego dostępu do tej studni bez dna.

- Jest pan absolutnie pewny tych transakcji opcyjnych?
Książę sięgnął po kolejną porcję zapisów rozmów CSM. Były

one pełne niedomówień i zawierały zakodowane słowa, ale dawało się zrozumieć, że CSM udzielał instrukcji, w sprawie zorganizowania transakcji przez system hawala - za pośrednict­wem właścicieli kantorów wymiany walut*. Nie wspomniano o samolotach, ale uwierzyłem księciu na słowo, że jest o tym gdzieś w zapisach przechwyconych rozmów.

* Hawala - nieformalny system przekazywania pieniędzy „z ręki do ręki", poprzez pośredników, bez żadnej dokumentacji (przyp. tłum.).

169

surowo. - Chalid to nie Hamas. On nawet nie jest dobrym muzułmaninem. To po prostu morderca. Jeśli mu się uda to, co podejrzewamy, zaszkodzi naszej sprawie. Zrzucicie winę na wszystkich muzułmanów. Żydzi będą grać z wami w ten sam sposób, co zwykle, popychając was do obwiniania ich wrogów, Arabów, a nie waszych.

Czułem się, jakby jego oczy wypalały mi dziurę w mózgu.

- Myśli pan, że ja tego wszystkiego nie wiem? - zapytałem.
- Spróbuję coś z tym zrobić.

Książę wyjął mi z ręki papiery i zaczął je szybko przeglądać. Wreszcie znalazł to, co chciał. Rozpoznałem numer kierunkowy Nowego Jorku.

- Nowy Jork? - upewniłem się.
Książę skinął głową.

I tym razem rozpoznałem kierunkowy: Teheran.

Zapis został opatrzony datą 16 lutego 2001 - CSM dzwonił do budki telefonicznej w Kuwejcie. W pewnym miejscu w odręcz­nym zapisie przeczytałem, że CSM powiedział: „Jestem w kraju Aja'im'" - powszechne określenie Irańczyków.

Rozdział 28

Balabakk, Liban

Gdy tylko wróciłem do Balabakku, zająłem jedyny telefon hotelowy, który był nowy w 1921 roku. W pierwszym odruchu zacząłem szukać korbki.

India odebrała po trzecim sygnale.

Cisza przeciągała się tak długo, że potrząsnąłem telefonem, żeby sprawdzić, czy nie jest głuchy.

Słyszałem panikę w głosie Indii, ale mój wyjazd do Rijadu nie wchodził w rachubę. Fakt, że dotarła do niej pogłoska o moim pobycie w Arabii, świadczył, że chwycili przynętę. Pomyślałem, że India mogłaby przyjechać do Balabakku, ale wiedziałem, że nasza ambasada w Bejrucie jej nie puści. Chyba że do Damaszku. Ludzie jadący w delegację na Bliski Wschód często się tam

171

zatrzymują, żeby kupić dywany. Nie mogłem ryzykować, żeby powiedzieć jej o tym przez telefon, szczególnie z Palmyry, gdzie wszystkie rozmowy z pewnością podsłuchiwał Hezbollah.

- Pamiętasz, jak ci opowiadaliśmy z ojcem o naszym obozie
w pewnej części świata?

Zaledwie miesiąc temu dokuczała mi z tego powodu. Miałem nadzieję, że nie zapomniała.

Frank bez pieniędzy? Jakbym potrzebował kolejnego potwier­dzenia, że życie jest kruche.

Rozdział 29

Haditha, Syria

Lodowaty wiatr smagał jałowe wzgórza. India była wyczerpana, ale szczęśliwa. Wyglądała jak uczennica, która właśnie spłatała figla, kiedy biegła, żeby mnie uściskać. Staliśmy przed Dunkin' Donuts obok sklepu wolnocłowego. Najbliższy syryjski punkt kontrolny znajdował się pięćdziesiąt stóp dalej, ale nikt nie zwracał na nas uwagi.

Mieliśmy godzinę, może dwie, nie więcej. Po południu musiała złapać samolot do Genewy, a stamtąd poranny lot do Waszyng­tonu. Podróż dzikim pędem. Cofnąłem się o krok, żeby się jej lepiej przyjrzeć. Jej radość nagle uleciała.

Nie musiałem czekać, aż India kiwnie głową. Lawson należał do dziennikarzy, których szóste piętro Langley wykorzystywało do szerzenia dezinformacji i karania wrogów. Napisał nawet parę książek o CIA - wielkich hitów, naszpikowanych kłamstwami, ale z ziarnem prawdy. Bez dwóch zdań, Vernon Lawson byłby zachwycony umieszczając moje nazwisko na pierwszej stronie.

173


A jeszcze niedawno chciał ze mnie zrobić swoją prawą rękę, pomyślałem.

- Nie chcę teraz o tym mówić - ucięła, odwracając ode mnie
twarz. Wytarła oczy w rękaw.

Kiedy znowu na mnie spojrzała, miała czerwone oczy. Poło­żyłem rękę na jej ramieniu, ale ją strąciła.

Uspokoiła się.

- Webber ubiega się o stanowisko szefa bliskowschodniego
oddziału Zarządu Operacyjnego. Wszyscy to wiedzą. Tata...

India przerwała, gdyż obok przetoczył się konwój czołgów T-64 jadących do Libanu. Ryk diesli i metalowych gąsienic na drodze był ogłuszający. Maszyny wyładowane zostały dobytkiem załóg, wszystkim, od starych garnków, po worki z mąką. Wyglądały na niemalowane od lat. Armii syryjskiej zdecydowanie słabo się wiodło od końca „zimnej wojny".

Kiedy przejechał ostatni czołg, zauważyłem, że w naszą stronę idzie dwóch Syryjczyków w mundurach. Dołączył do nich trzeci. Na pewno nie zostawią nas w spokoju.

174

Wskazałem jej podbródkiem komitet powitalny.

Wykroczeniem na więcej sposobów. India mogła wylecieć z pracy za wjechanie do kraju, na który nie dostała zgody w Centrali. W moim przypadku to też była głupota. Jeśli się podróżuje na kradzionym paszporcie, zagranicznym paszporcie na obce nazwisko, ostatnią rzeczą, jaką chce się zrobić, jest pętanie się z osobą z amerykańskim paszportem dyplomatycznym. Ale chciałem spędzić więcej czasu z Indią, więc postanowiłem wyrzucić ostrożność do kosza.

Syryjczycy byli już zaledwie sześć stóp od nas.

- Znają panowie jakieś miłe miejsce, gdzie można zjeść
lunch? - spytała India. - W jakimś malowniczym punkcie
Beka?

Siedzieliśmy na przednim siedzeniu minibusu. Z tyłu jechało dwóch syryjskich trepów, jeden z ptakiem w klatce, oraz starsza kobieta ubrana na czarno. Podróż z dwójką obcokrajowców nie poprawiła im samopoczucia.

- Mój Boże, gdyby tata się dowiedział - powiedziała India
pod nosem. Prawie chichotała.

W Bar Iljas przesiedliśmy się do drugiego busa i ruszyliśmy do Balabakku. Tym razem siedzieliśmy z tyłu. Przez następne czterdzieści minut słuchałem opowieści Indii na temat żałosnego, biurokratycznego piekła, jakim stało się moje byłe miejsce pracy. Spędzała całe dnie sprawdzając informacje dla rezydentury w Arabii Saudyjskiej, nazwiska, które oficerowie operacyjni wysyłali jej tylko po to, by pokazać, że coś robią.

175

Przez lata wielokrotnie powtarzałem ten frazes rekrutom. Nigdy nie zabrzmiało to bardziej fałszywie niż w tym momencie.

Dotarliśmy do przedmieść Balabakku. Pokazałem jej koszary wojskowe na wzgórzu na wschód od miasta.

Restauracja hotelu Palmyra była kompletnie pusta. Kelner wskazał nam stolik przy ogromnym kominku, pełnym starego popiołu. Zamówiłem butelkę wina, czerwonego kasara, Reserve du Couvent, z winnic położonych niedaleko Balabakku. Naj­większą ironią był fakt, że jedne z najlepszych winogron na świecie rosną w miejscu narodzin islamskiego terroryzmu.

India podała mi mój kieliszek, wzięła swój i wyciągnęła mnie za ramię do holu, gdzie mogła jeszcze raz obejrzeć zdjęcia i listy słynnych gości hotelu: Agathy Christie, T.E. Lawrence'a, Cocteau. Potem wyszliśmy na taras przed hotelem, skąd roztaczał się widok na rzymskie ruiny. India przysiadła na zakurzonym, starym wiklinowym fotelu i gestem poprosiła, żebym usiadł obok.

Kelner przyniósł niski stolik i ustawił go między nami, a potem wrócił po nasze wino oraz tacę świeżych warzyw i przekąsek.

Jako córka swojego ojca India milczała, dopóki kelner nie odszedł.

176

głaz na świecie - oznajmiłem, wskazując na świątynię Jowisza.

- Wiedziałaś, że...

Powiedziałem. Oprócz tego, co usłyszałem od Nabila i księcia. Musiałaby zobaczyć dokumenty od księcia, żeby uwierzyć. Albo może uznałem, że jeszcze nie przyszła na to pora. Opowiedziałem jej starą historię, wytłumaczyłem, po co wróciłem do Balabakku, o poszukiwaniach, które doprowadziły mnie do fotografii, a ta z kolei zawiodła mnie tutaj.

Z miejsca, w którym siedzieliśmy, nie widać było koszar, ale machnąłem ręką w ich kierunku. Opowiedziałem jej, jak po porwaniu Buckleya spędziłem dwa miesiące w Beka, pewny, że to właśnie tam go przetrzymywano, ale wciąż powracając z pustymi rękami, nie trafiając na najmniejszy trop, najmętniejszą pogłoskę. Nie mogłem dostać się do koszar, gdyż Pasdaran strzegł ich dniem i nocą. Dowiedzieliśmy się, że Bill tam jest, dopiero wtedy, gdy powiedział nam o tym zbiegły zakładnik. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, ponieważ tego samego dnia Irańczycy przenieśli resztę zakładników.

- To była ostatnia pewna wiadomość o Buckleyu do czasu,
gdy na południowych przedmieściach znaleziono jego zwłoki

- skończyłem. - Nigdy nie dało mi to spokoju. Tajemnica.
Prawda. Nie wiem, co bardziej. Ale czy jest jakaś różnica?
W każdym razie, właśnie dlatego się tu znalazłem.

Butelka była już pusta. Poszedłem po kelnera i zamówiłem kolejną.

- Teraz twoja kolej - powiedziałem, siadając w fotelu.

India chciała wstać. Nie wiem, dokąd się wybierała. Przy­trzymała się fotela, żeby utrzymać równowagę i opadła na niego z powrotem, wylewając sobie wino na dżinsy. Roześmiała się, osuszyła plamę serwetką i usiadła.

177

Sięgnąłem po butelkę i napełniłem kieliszki. Zakąski stały nietknięte.

Kiwnąłem głowę i dotknąłem jej ręki. Roześmiała się, przysunęła nieco swój fotel do mnie i oparła stopę na moim kolanie.

- Jest pewna sprawa w Kalifornii - zaczęła India. - W San
Diego pojawiło się dwóch saudyjskich takfirów, zaczęli knuć coś
niedobrego i Webber ukradł tę sprawę, przekazał ją jakiemuś
wykonawcy, żeby ich monitorował.

Natychmiast pomyślałem o dwóch Saudyjczykach aresztowa­nych w Kuwejcie. Czy między tymi sprawami istniał jakiś związek?

- Łączono ich z zamachami na ambasady w Afryce Wschod­niej - ciągnęła. - Turki przyjechał specjalnie do Waszyngtonu,
żeby nam o tym powiedzieć. Poinformował nas też, że są oni
członkami większej grupy. Przygotowują podobno jakiś większy
atak.

Szefa saudyjskiego wywiadu, Turkiego al Fajsala, trudno zignorować. Przyjeżdżał do Waszyngtonu rzadko, tylko wtedy, gdy miał do przekazania coś naprawdę ważnego.

178

Wysadzić rafinerię. Czemu nie? Jeśli miało to coś wspólnego z CSM, można by zbić fortunę na benzynowych transakcjach opcyjnych. Jeszcze większą niż na lotniczych.

Zgadłem, że Frank nie powiedział Indii o tym, co przytrafiło mi się w Nowym Jorku, a jeśli to zrobił, zredukował wiadomości do minimum. Applied Science Research chyba nic jej nie mówiło.

179

Siedząc w wydziale saudyjskim powinna śledzić wiadomości nadchodzące z Kuwejtu. Chyba że były utajnione, a ona nie znalazła się na liście dostępu.

- Daj spokój, Max. Nie jestem głucha ani ślepa.
Przyłapałem się na tym, że myślę o pewnych słowach Franka:

że to był pomysł Indii z tą pracą, a on się sprzeciwiał.

- Prostowała po kolei palce, jeden, dwa, trzy, cztery, wyliczała
każde życie z miauknięciem.

Jezu, jak ja wolno myślałem. Frank umieścił Indię tam, gdzie jej potrzebował, w dziale saudyjskim. Swojego człowieka, agenta rodzinnego. Oczywiste, biorąc pod uwagę, że jego partner w interesach był Saudyjczykiem. A to dopiero początek. Z tych samych powodów Frank zaproponował mi pracę u Rousseta: miałem się stać kolejnym ogniwem w jego siatce. Frank Beckman, twórca powiązań. Nie wiem, czy kiedykolwiek czułem się tak głupio, taki wystrychnięty na dudka.

- „Moje kochanie..." - India przerwała, straciła dech, albo się
zawstydziła, za siebie, albo za swojego ojca. Trudno powiedzieć.

180

Oczywiście. Kiedy Beckman przewodził Afgańskiej Grupie Operacyjnej, Webber był zastępcą szefa w Islamabadzie, w Pakistanie. Musieli ściśle współpracować. Wydawało mi się, że jak na gust Franka Webber miał zbyt wybujałe ambicje, ale najwyraźniej się myliłem. Kumoterstwo szerzyło się w tym miejscu bardziej, niż sobie do tej pory wyobrażałem.

- Hej, przypomniało mi się coś. Słyszałaś coś o takim starym
pierdzielu, oficerze operacyjnym, który miał na imię Oliver?
Pewnie już nie żyje.

W skrócie przekazałem jej to, co o nim pamiętałem.

Powiedziałem, że Frank dał mi jej wizytówkę.

- Ten przystanek w Genewie ma jakiś związek z problemami
twojego ojca, tak?

Albo nie usłyszała, albo nadal nie chciała o tym mówić. Machnęła na kelnera i wskazała pustą butelkę po winie.

181

- Maxwell, Maxwell, Maxwell. Co to w ogóle za imię?

- Teraz stopa Indii kopała mnie w udo. - To taki gatunek kawy
i to bardzo popularnej. Ale ty jesteś najbardziej wyjątkowym
egzemplarzem, jakiego znam.

Uśmiała się z własnego żartu tak bardzo, że strąciła butelkę z niskiego stolika. Nieważne - i tak była już pusta.

- sięgnęła po moją rękę. - Max, jest tylko jeden sposób, żeby
postawić na nogi kobietę w takim stanie. - Miała oczy wielkie
jak spodki. Podążyłem ich śladem, obok recepcji i w górę
schodami do mojego pokoju.

- Oooo - zatkało mnie. - Co to, to nie. - Nie wiedziałem, czy
żartowała, chyba drżała, kiedy to mówiła, ale poczułem się,
jakbym miał złamać najważniejsze prawo wszechświata.

Znowu wybuchnęła śmiechem, tym razem z lekką czkawką, potem wstała z trudnością i chwiejnym krokiem zeszła z tarasu. Kiedy ją dogoniłem, była już w połowie drogi do ruin.

Nie miałem żadnych podstaw, ale coś nie dawało mi spokoju w sprawie Channingów.

182


India patrzyła na mnie w milczeniu, potem lekko mnie uścisnęła. Nie wiedziałem, czy to oznacza zgodę, ale na myśl o jej odjeździe poczułem się rozpaczliwie samotny. Wciąż czułem uścisk jej rąk, kiedy już wsiadła do samochodu. W całym tym bałaganie wydawała się jedyną niewinną osobą.

Patrzyłem jak taksówka znika za rogiem, a potem ruszyłem do pokoju, żeby się spakować. Po naszym małym lunchu w Balabakku byłem spalony. Musiałem się przeprowadzić.

Rozdział 30

Bejrut, Liban

Hotel Albergo stał w samym sercu Aszrafii, starej chrześcijańskiej dzielnicy Bejrutu. Był jednym z najmodniejszych małych hoteli na świecie. Kameralny, dyskretny. Księgi oprawione w skórę - prawdzi­wą. Prawdziwe antyki w barze. Ostatnim razem, gdy w nim piłem, bałem się odstawić na chwilę szklankę, żeby nie zostawić kółka na bufecie, który niegdyś należał do Medyceuszy. Podobnie jak we wszystkich modnych hotelach całego świata, pokoje w Albergo są nieduże - nieco ascetyczne - ale wyposażenie i dodatki zostały dostosowane do małej przestrzeni.

Recepcjonistka stojąca za pulpitem Ludwik XVI była wytwor­nie szczupła: ubrana w czarny wełniany kostium, mimo letniego upału, z prostym kołnierzem i wykrochmaloną białą koszulą. Starannie zapisała podane przez mnie imię i nazwisko, Jacques Dumet, w welinowej księdze. Nie spytała nawet o paszport, a ja nie podsuwałem jej dokumentu. Mój niemiecki paszport wykonał już swoje zadanie.

Wziąłem od recepcjonistki klucz, wyszedłem na zewnątrz i taksówką pojechałem do Hamry, do kafejki internetowej. Zamówiłem piwo i zalogowałem się.

Odkąd od zamachu na Word Trade Center pracowaliśmy razem, używaliśmy z O'Neillem czatu na forum dekoratorów kuchni, by zostawiać sobie wiadomości. O'Neill był kapitanem Crunchem, a ja Subzero.

Czas zmienić pionki, kapitanie Crunch - napisałem. - Za­dzwoń do mnie możliwie jak najszybciej na 011 961 1 33 97 97 albo 212 XXX XXX. Subzero".

Pierwszy numer należał do hotelu Albergo; drugi, według księcia miał coś wspólnego z Ramzim Jousefem, mózgiem

184

zamachu na World Trade Center. Wiedziałem, że O'Neill od razu rozszyfruje oba. Jeśli książę nie mylił się w kwestii nowojorskiego numeru, zainteresowanie O'Neilla wzrośnie na tyle, że będzie chciał dowiedzieć się więcej.

O'Neill zadzwonił po trzech godzinach.

Niestety, musiałem powiedzieć wprost. Nie było sposobu, żeby jakoś zaszyfrować tę wiadomość w zrozumiały dla niego sposób.

Nie chciałem używać nazwiska CSM przez telefon, ale głos O'Neilla brzmiał nieustępliwie.

- Pamiętasz tego gościa z Manili, na którym z przyjemnością
położyłbyś łapę?

Liczyłem, że O'Neill zrozumie, kogo mam na myśli. Brał udział w operacji FBI przeciwko CSM, kiedy ten w 1996 roku organizował akcję wysadzenia dwunastu samolotów.

Tym razem usłyszałem w słuchawce westchnienie.

- Jak długo będziesz pod tym numerem?

Rozdział 31

Osiem dni później siedziałem w mrocznym barze hotelu Albergo i patrzyłem na Johna O'Neilla, który wchodził niczym wikary do burdelu. Swoją lnianą sportową kurtkę trzymał tak, jakby ukrywał pod nią broń. Nie miał jej, oczywiście, ale znajdowaliśmy się w Bejrucie. Tym gestem wytrącił z równowagi cały hotelowy personel.

Nie musiałem już o nic pytać: wory pod oczami, wymizerowana twarz. Nie mógł to być jet lag ani zwykłe niewyspanie: O'Neill wyglądał jak kosmita z Facetów w czerni. „Wyśpisz się w grobie" - zwykł mawiać.

Zaproponowałem, żebyśmy przeszli na mały dziedziniec przed hotelem. Sam Albergo był czysty, ale nigdy nie wiadomo, czy w holu nie zainstalowano podsłuchu.

O'Neill zaczął od narzekań na przeszkody, przez jakie się musiał przedrzeć: ambasadę, ambasadora. W końcu pozwolili mu wjechać do kraju, ale dopiero, kiedy przysiągł, że pojedzie na spotkanie samochodem opancerzonym i z ochroną. Oba samo­chody parkowały na ulicy. Ochroniarze błąkali się z rękami za pazuchą.

- Posłuchaj, John.

Odwrócił się do mnie gwałtownie i nie dał mi skończyć.

186

- Max, co ty wyprawiasz? Podkładasz się? Nie mogłem
uwierzyć, że kombinujesz z Rosjanami.

Z Rosjanami? Do głowy przyszło mi tylko to, że Webber wyniuchał Jurija, rozpętał całe śledztwo kontrwywiadowcze i podsunął je pod nos O'Neillowi. Nie chciałem teraz bawić się w wyjaśnienia.

Powtórzyłem O'Neillowi wszystko, co India powiedziała mi o dwóch Saudyjczykach, o tym, jak Webber świadomie nie przekazywał informacji do Biura. Zachowałem dla siebie tylko źródło tych wiadomości i jej ojca.

187

Wszystko to nie pasowało do O'Neilla. Jakby był podstawio­nym aktorem.

Westchnął, sięgnął do swojej cygarnicy i ze wstrętem cofnął rękę, kiedy uświadomił sobie, co robi.

Dałem mu drugi, teherański, numer telefonu, który otrzymałem od księcia.

Nie była to do końca prawda, ale bardzo potrzebowałem O'Neilla. Nie miałem innego kontaktu z Waszyngtonem. Jeśli on nie uwierzy w moją opowieść, nikt nie uwierzy. Czułem, że książę i jego brat na coś trafili.

- Wracaj do domu i sprawdź to - powiedziałem. - Jeśli to
dobry ślad, zadzwoń do mnie i powiedz, że warto to dalej ciągnąć.

* Carlsbad Cavern - jaskinia w górach Guadalupe w stanie Nowy Meksyk (przyp. tłum.).

188

Spojrzał na mnie, jakbym chciał pożyczyć od niego kutasa, żeby przelecieć jego dziewczynę.

- Ten jeden ostatni raz. Zależy mi na tym. Sprawdź rozmowy
telefoniczne Millisa z popołudnia 2 czerwca. Do wpół do trzeciej
jadł ze mną lunch. Zobacz, do kogo zadzwonił po wyjściu.

Serio myślałem już, że powie nie albo po prostu wyjdzie. Moje pudło z ciasteczkami było już puste, nie miałem czym handlować. Teraz była to już tylko kwestia zaufania. John rzeczywiście odwrócił się i chciał odejść, ale złapałem go za ramię, ledwo zrobił dwa kroki. Może w moim pudle zostały jeszcze okruszki.

- John, nie prosiłbym cię o to, gdybym nie musiał. Ale nie
mam dostępu do numerów Millisa w Izbie. Założę się, że jeśli
się dowiem, do kogo zadzwonił po naszym spotkaniu, będzie to
miało jakiś związek z podsłuchanymi rozmowami CSM.

- Znasz zasady. Gram tylko wtedy, jeśli mam z kim. Jak dam
ci teraz te zapisy, nie zobaczę cię już na oczy.

- Z nimi czy bez i tak możesz mnie nie zobaczyć.
Wiedziałem, co chodzi po głowie O'Neillowi. Nawet jeśli myślisz,

że twój informator powiedział wszystko, zawsze możesz liczyć na niewielką szansę, że dostarczy ci ostatni kawałek układanki, który wszystko wyjaśni. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto to głupia gra, ale grają w nią najlepsi oficerowie wywiadu.

- Niech ci, kurwa, będzie. - Zdjął moją rękę ze swojej kurtki.
- Jak ci je przesłać, jeśli je dorwę?

189

Dałem mu ten sam numer e-faksu, z którego korzystał Chris Corsini.

O'Neill uściskał mnie i zaczął iść.

- Pewno, że pewno. Jestem John Pieprzony O'Neill.
O'Neill był już w połowie drogi do samochodu, kiedy o czymś

sobie przypomniałem.

Bingo. No to jesteśmy w domu.

Kiedy wracałem do hotelu, zauważyłem stare BMW 316 zaparkowane na ulicy. Tablice rejestracyjne zostały zdjęte. Nawet patrząc z tej odległości mógłbym przysiąc, że wóz pomalowano sprayem. Żaden z trzech siedzących w nim mężczyzn nie patrzył w moją stronę. Jeden z nich nosił czarną kamizelkę. Niby nie było w tym nic dziwnego, ale coś tu nie grało.

Rozdział 32

Następnego ranka obudziła mnie recepcja. Ktoś zostawił dla mnie wiadomość. Boy przyniósł mi ją na górę.

Drogi Maksie!

Mój brat będzie w Bejrucie jutro wieczorem. Spotkajmy się. Przyślę samochód około ósmej. Książę Al Sabah.

Powinienem był wyjechać z Libanu usatysfakcjonowany ma­teriałami otrzymanymi od księcia. Z każdą minutą ryzyko rosło. Ale zaintrygowało mnie, co też brat księcia mógł przywieźć z Kuwejtu, a szczególnie, czy dowiedział się czegoś nowego o BT Trading. Wyglądało na to, że była to dobra decyzja.

Resztę dnia spędziłem na tarasie na siódmym piętrze Albergo, próbując stworzyć jakąś teorię na podstawie tego, co wiedziałem lub też wydawało mi się, że wiem. Przede wszystkim Frank Beckman odszedł na emeryturę i zaczął odświeżać stare znajomo­ści, żeby zbić fortunę. Większość z nich to dawni informatorzy prowadzeni przez niego w ciągu całej trzydziestodwuletniej kariery, ale jednym z nich okazał się David Channing, którego ojciec miał talent do nawiązywania kontaktów na całym Bliskim Wschodzie, szczególnie na najdalszych krańcach kontinuum. Domyślałem się, że David Channing przejął siatkę Olivera po jego śmierci, i że teraz był łącznikiem Franka z tymi samymi ludźmi. Sądząc z tego, co powiedziała mi India, Webber prawdopodobnie też należał do tej paczki. To tłumaczyłoby, dlaczego Webber mnie osaczył. Frank zorientował się, że mam zdjęcie Olivera Channinga z bin Ladenem (które zrobił CSM) i postanowił doprowadzić do zdyskredytowania mnie i zwolnienia oraz zniszczyć fotografię. Webber odwalił dla niego całą brudną robotę.

191

Na marginesach pozostawało jeszcze wiele pytań. Czy książę miał rację, że Amerykanie współpracowali z CSM? Jeśli tak, czy był to Channing junior, czy (i) Beckman? A jeśli tak, on/oni współpracowali z CSM nad inwestycjami w 1996 roku, kiedy planował strącenie dwunastu samolotów? (Frank dopiero zaczynał wtedy swoją karierę kapitalisty. To byłoby dla niego ogromną szansą, żeby rozkręcić własny interes w wielkim stylu).

Przyznaję, że posądzenie Franka o udział w planowaniu wysadzenia dwunastu samolotów pasażerskich było głęboko cynicznym ciągiem myślowym. Chryste, znałem Franka od zawsze. Nieraz uratował mi tyłek. Ale nie mogłem tego wy­kluczyć. Fryz Franka, jego Modigliani, rezydencja przy Tuttle Street - wszystko to tkwiło na krańcach mojej pamięci, burząc jasność oceny sytuacji. Podobnie jak fakt, że Frank próbował podczepić mnie pod kanciarza w rodzaju Rousseta i wszystko, co India opowiedziała mi o Franku, Lawsonie i Webberze. Szalały we mnie moralne rozterki, ale Frank zdradził mnie w sposób, którego się nie spodziewałem i na który nie zasłużyłem.

Kiedy słońce zaczęło zachodzić, pożyczyłem w recepcji laptopa i poszedłem do pokoju sprawdzić pocztę.

W skrzynce znalazłem zwykły spam, e-mail od administratora, że w mojej łazience pękła rura i musiał wpuścić hydraulików, żeby ją naprawili. Żadnej wiadomości od Marissy. Co gorsza, od Rikki też nic. Odszedłem tak dawno, odciąłem się świata, że obie musiały dojść do wniosku, iż wreszcie zniknąłem z ich życia na dobre. Kanały komunikacji zamykały się bardzo szybko. O Maris-sę się nie martwiłem. Traktowaliśmy się ze zwykłą nieuprzejmością byłych małżonków. Mogłem zniknąć na wiele lat, a moja obecność w ogóle by jej nie zmartwiła. Ale Rikki to co innego: bałem się, że nigdy już nie naprawię naszych stosunków. A jej zeszłoroczna wizyta skończyła się tak dobrze. W tym roku nie będzie żadnej wizyty. Wiele koniecznych wyrzeczeń. A może nie tak koniecznych. Może próbowałem się tylko usprawiedliwić przed samym sobą.

Przewinąłem stronę w dół i znalazłem wiadomość od O'Neilla na stronie e-faksu. Otworzyłem go, wpisałem numer mojej komórki i czekałem na otwarcie dokumentu: osiem stron rozmów

192

z telefonu Millisa od 1do 4 czerwca, kiedy znaleziono go martwego w motelu Breezeway.

Owszem, Millis i Frank znali się od czasu Peszawaru, kiedy Frank kierował afgańską grupą operacyjną. Nie było w tym nic dziwnego, że od czasu do czasu do siebie dzwonili. Ale o czym mogli rozmawiać 4 czerwca? Millis miał wtedy raczej inne rzeczy na głowie.

Rozdział 33

Rangę rover księcia z szoferem czekał przed wejściem z włą­czonym silnikiem. Już miałem zająć miejsce pasażera, kiedy zauważyłem trzech facetów, których widziałem przedwczoraj w bmw. Jeden z nich nosił tę samą czarną kamizelkę. Tym razem stali przy najnowszym modelu mercedesa przed restauracją Al Dente. Wszyscy trzej mieli na nogach sandały. Chrześcijanie, a szczególnie chrześcijanie z dzielnicy Aszrafija, nie noszą sandałów. Sandały nosiły hordy muzułmańskich najeźdźców. Reszta ubrania była zbyt powycierana jak na Aszrafiję. Żaden z nich nie miał brody, ale to o niczym nie świadczyło.

Gestem poprosiłem kierowcę, żeby zaczekał, i wróciłem do Albergo. Poprosiłem recepcjonistkę o spotkanie z kierownikiem. Skierowała mnie do jadalni na siódmym piętrze.

Kierownik był Francuzem, około pięćdziesiątki, równie szczup­łym i wytwornym, jak wszyscy w tym miejscu: krawat od Lanvina, francuska konfekcja, błyszczał jak latarnia morska, kiedy kroczył do mnie przez salę. Poprosiłem go o słówko w cztery oczy, więc wyszedł ze mną na taras z widokiem na plac Męczenników, stare miasto i Morze Śródziemne. Przeszło mi przez myśl, że właśnie tak wyglądał przedostatni swobodny czyn Buckleya: ostatnie spojrzenie na morze.

Poszedłem schodami za kierownikiem i zaczekałem, aż otwo­rzy drzwi. Potem zamknąłem je zdziwionemu Francuzowi przed nosem. Przede wszystkim zeskanowałem dokumenty, które książę dał mi w Sztawrah i wgrałem je w komputer kierownika. Zalogowałem się do internetu i wszedłem na www.XXXXXX.com, firmową stronę CIA z oprogramowaniem,

194

które umożliwiało ukrycie zeskanowanych dokumentów w zdję­ciach. Następnie ściągnąłem trzy fotografie ze strony hotelu i wcisnąłem w nie dokumenty. Czekając na zakończenie operacji napisałem e-maila do Johna O'Neilla: „Szanowni Państwo O'Neill. Miło nam Państwa poinformować o potwierdzeniu rezerwacji na 24 września. Hotel Albergo". Po wysłaniu poczty skasowałem listy i dokumenty, a potem skorzystałem z hotelowej kserokopiarki i zrobiłem kopie, które zamierzałem zostawić u kierownika dla O'Neilla. Oryginały zabrałem ze sobą. Jeśli nie dopadła mnie paranoja - czyli, jeśli ci faceci na zewnątrz czekali na mnie - chciałem, żeby mieli mi co zabrać. Nie należy rozczarowywać bandyty. Na koniec wypisałem dowód nadania lotniczej przesyłki kurierskiej na biurowy adres O'Neilla.

Kierownik czekał za drzwiami, pozornie niewzruszony faktem, że zająłem jego gabinet na prawie pół godziny.

- Być może pojawi się ktoś, kto spróbuje wydostać od pana tę paczkę, którą zostawię panu do wysłania - powiedziałem. - Proszę jej nie oddawać pod żadnym pozorem.

Skinął głową, kiedy wręczyłem mu paczkę wraz z dowodem nadania, jak partyzant wysyłany właśnie za linię wroga.

Hotel Albergo funkcjonował niczym szwajcarski zegarek. Słynął z tego w wąskich kręgach. Kiedy odwróciłem się do drzwi, kierownik przekazywał już paczkę nieprzekupnemu bo­yowi, który miał pobiec z nią do najbliższego biura Arameksu. Dokumenty pewnie załapią się na najbliższy lot do Londynu albo Paryża. Za kilka godzin paczka znajdzie się w powietrzu, poza zasięgiem ludzi, którzy czekali na mnie na zewnątrz.

Idąc do drzwi, rozważałem możliwość, że gang po prostu wejdzie do holu po moim wyjściu, przejrzy komputer Albergo i wydobędzie e-maile i zeskanowane dokumenty, ale nie sądziłem, by tak się stało. Pilna przesyłka i oryginały księcia wystarczą, by zmylić tropy.

Jak się okazało, prawdopodobnie przesadziłem. Mercedes zniknął sprzed restauracji. Nigdzie nie było nikogo w sandałach, ani zbyt mało, ani przesadnie eleganckiego jak na Aszrafiję. Okolica prezentowała się odpowiednio dla ekskluzywnego, starego, chrześci­jańskiego Bejrutu. Odetchnąłem z ulgą, przeszedłem przez ulicę i wsiadłem na tylne siedzenie książęcego rangę rovera.

195

Od razu dostrzegłem na siedzeniu trzy zdjęcia, położone plecami do góry. Dwie czarno-białe błyszczące odbitki 8x10, na jednej widać było przewrócony samochód, a za nim leżącego księcia. Wyglądał jakby spał. Wokół szyi miał zakręcony jakiś cętkowany szal. Zdjęcie chyba zostało zrobione gdzieś przy drodze Sztawrah-Balabakk. Drugie przedstawiało ten sam samo­chód, tę samą drogę, tylko z innej strony. Twarzą do góry leżał jeszcze jeden mężczyzna. Wyglądał, jakby mu odstrzelono albo oderwano pół głowy. Druga połówka przypominała księcia, więc wywnioskowałem, że był to jego brat, doradca w kuwejckim wywiadzie.

Odwrócił się. Nigdy wcześnie go nie widziałem. Wciąż gapiąc się na mnie wyjął kluczyk z zapłonu, otworzył drzwi i odszedł.

Chciałem zrobić to samo, kiedy szara toyota land cruiser należąca do sił bezpieczeństwa wewnętrznego zahamowała o cal od przedniego zderzaka rovera i wyskoczyło z niej dwóch pasażerów. Żaden z nich nie nosił munduru, ale jeden trzymał M-16.

- Paszport - krzyknął jeden z nich, wkładając głowę przez
tylne okno. Był gładko ogolony. Mógł być gliną. Skąd miałem
to wiedzieć?

Wyjąłem niemiecki paszport z tylnej kieszeni spodni, a wtedy przystawił mi lufę do skroni.

- Na podłogę! - krzyknął tym razem po francusku.
Otworzył drzwi; wsiadł, przygniótł stopą moją głowę do

podłogi i zapewnił mnie, że jeśli tylko drgnę, zrobi ze mnie miazgę; potem zarzucił mi marynarkę na głowę.

Próbowałem przewidzieć, co mnie teraz czeka - aresztowanie, przesłuchanie, tortury, może coś jeszcze gorszego; zostałem pod kątem tego wszystkiego przeszkolony, nawet więcej, posmako-

196

wałem wszystkich tych rzeczy - kiedy otworzyły się drugie drzwi i ktoś spokojnie wsiadł.

- Panie Waller, wie pan, kim pan jest? Odszczepieńcem.
Odszczepieńcem od prawdy. Jeździ pan po świecie, wszędzie
opowiada o jakimś chorym spisku i wysadzaniu samolotów,
planowanym przez rudowłosego Irańczyka. Spisują pana na
straty jako szaleńca. „Biedny, biedny głupek" - mówią, kiedy
słyszą kolejną taką historię. „Tylko chorzy na umyśle słuchali
Wallera". Gdybyś nie istniał, musiałbym cię wynaleźć.

Mówił z amerykańskim akcentem, ale dziwnie wymawiając „r". Terry Anderson miał rację: jak ktoś, kto przed angielskim uczył się francuskiego.

- Jak pan więc widzi, Biblia kłamie. Dysponuje pan całym
kawałkiem prawdy, a nie wygląda pan na wolnego.

Wyszedł z auta, a na jego miejsce wsiadł ktoś inny i walnął mnie w twarz kolbą karabinu - właściwie klepnął, żeby mnie tylko lekko ogłuszyć, przeszukać kieszenie i spryskać lekko krwią kołnierzyk koszuli i marynarkę. Kiedy się ocknąłem, byłem już sam, dżip bezpieki zniknął, a nikt nawet nie sprawdził, co się stało. Elegancka dama, ubrana jak spod igły, przeszła obok, spojrzała na mnie na tylnym siedzeniu rangę rovera, odwróciła się przerażona i szybko odeszła, stukając obcasami po chodniku. Bejrut z powrotem stał się świetnie prosperującym fenickim portem tranzytowym.

Koperta z dokumentami księcia zniknęła. Podobnie jak trzy przygnębiające zdjęcia, niemiecki paszport, najmniejszy ślad jakiejkolwiek tożsamości, prawdziwej i fałszywej, oraz moje pieniądze.

Albo Nabil nie mylił się w sprawie śmierci Mousawiego, albo ktoś wciąż próbował zepchnąć mnie do przepaści.

Rozdział 34

Genewa, Szwajcaria

Kolejna korzyść z luksusowych hoteli: wszyscy są zbyt grzeczni, żeby wspominać o czymś oczywistym. W każdym innym miejscu na świecie moja czerwonosina prawa strona twarzy spowodowałaby, że zostałbym skierowany do wejścia dla personelu, ale recepcjonistka w Beau Rivage tylko uśmiechnęła się do mnie znad złoconego kontuaru z białego marmuru.

- Zarezerwowałem u państwa pokój - powiedziałem, wycią­gając piętnaście tysięcy dolarów, które przesłał mi Jurij, mój rosyjski partner. - Jeśli można, zapłacę gotówką. - Pożyczka, której udzieliłem Jurijowi prawie dwadzieścia lat temu, okazała się moją najlepszą życiową inwestycją.

Recepcjonistka bez mrugnięcia okiem wzięła pięć tysięcy kaucji i dała mi pokój z widokiem na jezioro.

W pokoju było wszystko, czego można się było spodziewać w pięciogwiazdkowym hotelu. Kosz owoców pełen kiwi, jabłek, czerwonych pomarańczy, a nawet granatów. W przepięknym japońskim wazonie pyszniły się orchidee. Waza pełna tulipanów. Lniane prześcieradła. W łazience znajdowała się kabina prysz­nicowa z dwiema głowicami i ławeczką.

Zasnąłem, gdy tylko przyłożyłem głowę do poduszki. Myś­lałem, że potrzebuję jedynie piętnastominutowej drzemki. Kiedy się obudziłem, było już ciemno. Ruch na ulicy przed hotelem przycichł. Zerknąłem na zegarek: trochę po północy. Dam sobie jeszcze kwadransik, pomyślałem. Wstałem o świcie, o wpół do siódmej. Przez chwilę pomyślałem, że Murtaza Ali Mousawi był tylko snem, ale tępy ból w głowie świadczył o czymś innym.

Mousawi czy też ktokolwiek, kto siedział w rangę roverze księcia, miał rację. Prawda mnie nie uwolniła. Byłem bardziej

198

usidlony niż kiedykolwiek, ale w pewien sposób moje jedno­stronne spotkanie z człowiekiem, którego tropiłem przez prawie dwadzieścia lat, uwolniło mnie od przeszłości. Bill nie został pomszczony, ale mogłem się lepiej skupić na tym, co mnie czekało, a nie na tym, co już minęło. Nadszedł czas na działanie. Nie wstając z łóżka, wystukałem numer O'Neilla. Odebrał po pierwszym sygnale.

oddał im dokumenty, napaść na chłopaka, spalić biuro Arameksu, wysadzić samolot. Możliwości było bez liku.

- Jak przyjadę do Nowego Jorku, pokażę ci, jak go odczytać.
Musisz wwieźć mnie do Stanów. Jestem na oenzetowskich
papierach. Fałszywych.

Na szczęście złapałem Jurija na komórkę. Był w Urumczi, w Chinach. Zaledwie w dziesięć minut po moim telefonie w Albergo zjawił się jeden z jego rosyjskich partnerów. Po dwóch godzinach partner dostarczył oenzetowskie dokumenty uchodźcy. Wolałbym dobrze podrobiony paszport, ale to zajęłoby mnóstwo czasu, którego nie miałem.

Spytałem o to samo rosyjskiego partnera, kiedy wręczył mi laissez-passer. „Święty patron mrocznych serc", tylko tyle mi powiedział, a ja nie mogłem sobie pozwolić na kłótnię. Nie zgodziłem się, kiedy chciał mnie wysłać do Bratysławy. Musiała to być Genewa. Nie było innej opcji. Przez kolejne cztery godziny udało mu się przekonać Komisję ONZ do spraw Uchodźców, żeby uzyskała zgodę Szwajcarów. Tymczasem partner Jurija zarezerwował mi pokój w Beau Rivage. Zbyt bolała mnie głowa, żebym mógł zaprotestować.

199

Nie miałem. A może jednak miałem. Musiałem możliwie jak najszybciej wydostać się z Genewy, zjawić w Nowym Jorku i zrzucić wszystko na kolana O'Neillowi.

Na drugim końcu przewodu O'Neill zgrzytał zębami, żeby dać mi do zrozumienia, jak bardzo jest zdenerwowany.

- Zobaczymy - powiedział wreszcie.

Zadzwoniłem do Indii godzinę wcześniej, niż sobie obiecałem.

- Oddzwoń na komórkę - powiedziała i rozłączyła się.
Odebrała po pierwszym sygnale.

200

Gdyby tylko wiedziała. Słuchając Indii, coraz bardziej utwier­dzałem się w przekonaniu, że Frank Beckman bogaci się na cynkach o zamachach terrorystycznych. CSM zawiadamia Franka, że jakiś samolot ma zostać strącony, a Frank pozbywa się akcji firmy, która jest jego właścicielem. Tankowiec ma wpłynąć do cieśniny Ormuz, a Frank zawiera transakcje terminowe. Prasa potraktowałaby to jako część ideologicznej walki między islamem a Zachodem, ale dla Franka to najstarsza historia ze wszystkich: pieniądze. Nie mogłem tego wszystkiego oznajmić Indii przez telefon.

201

Potem zadzwoniłem do konsjerża.

- Czy mógłbym dostać adres i numer telefonu Michelle
Zwanzig? - Jej wizytówkę straciłem razem ze wszystkimi
rzeczami.

Oddzwonił po pięciu minutach.

Znalazłem konsjerża, odciągnąłem na stronę i wręczyłem pięćset dolarów, żeby znalazł ten adres przez policję. Była dziewczyna, wyjaśniłem mu w nadziei, że pozwoli mu to łatwiej przełknąć prośbę. Dodałem, że jestem przejazdem w mieście i chciałem jej zrobić niespodziankę. Byłem niemal pewien, że wróci z numerem. Szwajcaria to kraj donosicieli, a wszyscy konsjerże współpracują z glinami.

Po powrocie do pokoju włączyłem telewizor i skakałem po kanałach. Po chwili usłyszałem pukanie do drzwi. Konsjerż okazał się skuteczny, jak wszystko w tym hotelu. Biuro Michelle Zwanzig znajdowało się po drugiej stronie jeziora, tuż za Rue des Puits-St-Pierre, obok hotel Les Armures, gdzie zatrzymaliśmy się kiedyś z Marissą, za naszych lepszych czasów, jeszcze zanim się pobraliśmy. Zawsze uważaliśmy, że właśnie tam została poczęta Rikki, co stanowiło dowód na to, że sperma i jajeczko nie mogą być zbyt pijane, żeby się nie znaleźć.

- Życzy pan sobie hotelowy samochód?

202

- Co? Nie. - Byłem zbyt rozproszony, żeby pomyśleć o napiw­ku, ale natychmiast tego pożałowałem. Mógł złożyć na mnie
raport na policji - w ramach biernej agresji klasy służebnej.
Dogoniłem go na schodach dla obsługi i wcisnąłem w rękę
kolejną setkę.

Dla zabicia czasu zszedłem na dół do sali komputerowej dla gości i zalogowałem się. Niczego się nie spodziewałem, może z wyjątkiem błyskawicznej odpowiedzi O'Neilla, że nie może załatwić mi wjazdu do Stanów ani do żadnego innego miejsca na ziemi. Zamiast tego znalazłem wiadomość od Marissy, oznaczoną jako „pilna". Co znowu? Co mi się jeszcze zwali na głowę? Musi chodzić o pieniądze. Poczułem się jak idiota, gdy przeczytałem wiadomość.

Max, zadzwoń natychmiast, proszę. Marissa miała wylew. Rikki bardzo cię potrzebuje. Musisz przyjechać do Stambułu.

Wysłał ją ojciec Marissy wraz z sześcioma innymi listami. Wszystkie kończyły się prośbą o przyjazd do Rikki.

Odpisałem mu jakieś bzdury, na tyle jednak prawdopodobne, żeby mi uwierzył: Jestem w Azji Środkowej, bez podania miejsca, bla bla. Strasznie mi przykro. Przylecę pierwszym samolotem. Przywykł do podobnych wykrętów, kiedy jeszcze byłem mężem jego córki.

Potem złapałem za telefon i zadzwoniłem do Rikki, nie na numer w Stambule, który zostawił jej dziadek, ale na komórkę.

- Halo?

To był jej głos, niepewny, jak zawsze w przypadku nieznajomych.

Usłyszałem kroki, odgłos szpitalnego wózka, pikanie monitorów.

203

- W porządku, tato. Nie możesz być ciągle w pobliżu. Wiem,
co robisz.

Mam nadzieję, że nie wiesz, pomyślałem. Boże, mam nadzieję, że nie wiesz. Siedziałem, dorzucając kolejne kłamstewko do piramidy łgarstw.

Słowa wylewały się z niej niczym potok. Usłyszałem, jak Rikki pływała w Adriatyku i wróciła do willi tuż przed kolacją, o tym, jak znalazła Marissę rozciągniętą na podłodze kuchni, o latarniku i jego apteczce, helikopterze, który zabrał je do Zadani na wybrzeżu chorwackim i o samolocie, który dziadkowe wyczarterowali za ogromne pieniądze, żeby przewieźć Marissę na leczenie do Stambułu. Pamiętałem, ile lat ma Marissa, ale słowa Rikki również mnie zszokowały. Kiedy braliśmy ślub, wyglądała dorośle jak na swoje dziewiętnaście lat. Wydawała się za młoda na to, co ją spotkało. Babcia Marissy zmarła w tym samym wieku, padła martwa przy kuchni. Miałem nadzieję, że Rikki nie wyobraża sobie, że za dwadzieścia lat spotkają to samo.

Teraz ja wyrzucałem z siebie słowa. Nie mamy wiele czasu. Chciałem powiedzieć wszystko, co mogłem.

Słyszałem echo jej kroków na korytarzu.

204

- Przyjedziesz?

W tym momencie połączenie się przerwało. Nie wiem, czy Rikki się rozłączyła, czy nawaliło coś w sieci. Pomyślałem, że jeśli nie przyjadę do Anglii tak, jak obiecałem, zapamięta mnie w ten sam sposób, w jaki ja pamiętam moją matkę. Aż zadrżałem na tę myśl. Miałaby już na zawsze kogo nienawidzić.

Nie znałem Michelle Zwanzig. Dokładniej mówiąc, po raz pierwszy usłyszałem o niej, kiedy Frank dał mi jej wizytówkę i powiedział, że będzie moim łącznikiem z saudyjskim miliar­derem. Ale byłem pewien, że jest równie gadatliwa jak małż. Jak wszyscy szwajcarscy powiernicy. Przechowywała prywatne mają­tki pod własnym nazwiskiem, wyłącznie na podstawie ślepego zaufania i bezwzględnej dyskrecji. Kiedy klienci chcą odzyskać swoje pieniądze, oczekują, że szwajcarscy powiernicy będą je dla nich mieli. Chciałem spotkać się z nią w jej biurze. Nie mogłem wystąpić pod własnym nazwiskiem, gdyż Frank prawdopodobnie ostrzegł ją przede mną. Ale może podczas spotkania udałoby mi się coś z niej wyciągnąć, bez względu na to, czy jest małomówna, czy nie. Przynajmniej, zorientuję się, jak to wszystko wygląda z wierzchu. Zawsze lepiej zrobić cokolwiek niż nic.

Biuro Private Investment Services mieściło się na drugim piętrze osiemnastowiecznej trzypiętrowej palladiańskiej kamienicy przy Rue Soleil Levant. Przy drzwiach wejściowych nie było żadnej tabliczki, a nazwisko Zwanzig nie figurowało na liście lokatorów.

Nacisnąłem brzęczyk domofonu.

Żałowałem że ta cholerna damulka nie pofatygowała się osobiście. Trudno przekonać kogoś przez domofon.

- Proszę poczekać.

Szybko przebiegłem wzrokiem po holu i korytarzu wiodącym do schodów. W kącie nad frontowymi drzwiami sterczała kamera, na oko zasilana standardowo. Jeśli przerwie się dopływ prądu,

205

można spalić kamerę, krzyżując przewody. Zanim przybędzie ochrona, elektryczność zostanie z powrotem włączona. Jeśli nastąpiłoby to w weekend, nową kamerę zainstalowaliby dopiero w poniedziałek rano.

Problem stanowił raczej zamek we frontowych drzwiach - wyszukany szwajcarski model. Nigdy nie zdołam go sforsować. Trudno powiedzieć, jaki zamek zamontowała Zwanzig we własnych drzwiach, ale pewnie taki sam. Gdybym zdecydował się wejść do środka, musiałbym pokonać je oba. Nie byłoby problemu, gdyby niewidoczna dama wyszła, ale i tak musiałem dostać się do środka i wyjść jak najszybciej.

Stałem chyba z dziesięć minut, zanim ponownie odezwał się głos w domofonie.

- Private Investment Service dziękuje panu bardzo za wizytę,
ale, niestety, w tej chwili nie przyjmujemy nowych klientów.

Zastanawiałem się, czy powiedzieć, że madame Zwanzig polecił mi Frank Beckman, ale jak dotąd, kiedy od wyjazdu z Waszyngtonu rezygnowałem z ostrożności, za każdym razem musiałem za to zapłacić. Poza tym, teraz wiedziałem już, jak dostać się do Private Investment Services. Można to uznać za rekonesans. Dzień nie był całkiem stracony.

Następnego dnia rano nie miałem nic do roboty, więc błąkałem się po Genewie: jadłem, spacerowałem, piłem kawę, obserwowałem burzowe chmury gromadzące się nad jeziorem, spięt­rzone jedna na drugiej jak budki telefoniczne. Byłem właśnie na Quai du Mont-Blanc, kiedy wreszcie z nieba lunął prawdziwy potop. Dziesięć sekund później portier z Beau Rivage podbiegł do mnie przez pół przecznicy z parasolem.

Strzepywałem właśnie wodę z włosów w holu, kiedy usłysza­łem znajomy głos.

- Zmoczyłam?
Kiwnąłem głową.

206

powiedział mi, że on i Jill są w separacji, tutaj dowiedziałem się, że ma córkę, tutaj po raz pierwszy usłyszałem jej imię. Frank musiał później przywieźć tutaj Indię, kiedy już było go na to stać, bo jeśli personel by jej nie znał, nie wpuściłby jej do środka.

- Gdzie twój bagaż?

Chyba tak. Poszliśmy do windy.

Zaproponowałem jej kawę albo herbatę, ale India od razu popędziła do łazienki, wystawiła przez uchylone drzwi jedno gładkie ramię z plastykową torbą z przemoczonym ubraniem i weszła pod prysznic, a ja zadzwoniłem do pralni.

Pół godziny później w łazience ciągle lała się woda.

- Hej! - wrzasnęła. - Może uczcimy nasze spotkanie. Co
powiesz na butelkę bollingera? I dlaczego ciągle jesteś w tych
mokrych ciuchach? - Drzwi od łazienki znowu się otworzyły
i wyleciał z nich wielki ręcznik.

Dwadzieścia minut później, kiedy przyniesiono bollingera i wysuszoną odzież Indii, ona sama wyłoniła się z łazienki - czy raczej łaźni parowej - owinięta ręcznikiem. Jej zaróżowiona twarz i czarne włosy przylegające do głowy sprawiłyby, że Modigliani natychmiast stanąłby do sztalug.

Staliśmy w milczeniu przy oknie, sącząc szampana i obserwując krople deszczu bębniące w powierzchnię jeziora. Wreszcie wskazałem jej czysty stosik na biurku.

- Twoje ubranie - powiedziałem, ale tylko potrząsnęła głową,
wzięła mnie za rękę i poprowadziła do łóżka.

Patrząc na wszystko z perspektywy czasu, myślę, że właśnie wtedy nastąpił moment, którego najbardziej się wstydzę. Rzuciłem Indii przynętę, a ona dała się złapać. Przekonałem ją.

Rozdział 35

Prawda kłuła mnie w mózg niczym sonda. Faksy, zapisy rozmów CSM, azotan metylu, transakcje opcyjne Franka, wszys­tko to kłębiło mi się w głowie, podczas gdy India spała na moim ramieniu. Potem przypomniałem sobie wykład na temat azotanu metylu, którego wysłuchałem w akademii FBI w Quantico ze dwa lata temu. Wcześniej niewiele na ten temat wiedziałem, do dziś nie rozumiem chemii, ale efekt doświadczenia był wstrząsa­jący. Istniało ogromne prawdopodobieństwo, że CSM przemyci to świństwo do systemu paliwowego samolotu. Samolot zostanie rozerwany na miliony kawałków, wszystkie dowody spłoną bez śladu. To samo może zrobić w rafinerii - w jakiś sposób wpuścić ten związek do rur, a wszystko wyleci w powietrze. Jedyną wizytówką, jaką azotan metylu zostawia po sobie, jest jaskrawo-żółta barwa płomieni, nie pomarańczowoczerwona, jak przy płonącej benzynie czy paliwie lotniczym.

- Jeśli eksplozja nastąpi nad oceanem, tylko albatrosy i ryby
będą świadkami - powiedział nam instruktor. - Badania nie
wykażą obecności azotanu metylu, w przeciwieństwie do kon­wencjonalnych materiałów wybuchowych.

Usiadłem prosto na łóżku. CSM zamierza użyć „cieczy", której nie można wykryć. I o wiele łatwiej użyć jej w samolocie niż plastycznych materiałów wybuchowych. Stanowiła sposób zabezpieczenia jego, transakcji opcyjnych. Musiało chodzić właśnie o to. Pytanie brzmiało tylko: kiedy

India obudziła się.

- Która godzina?

W pokoju było ciemno. Ruch na Quai du Mont-Blanc już zamarł. Spojrzałem na zegarek na szafce nocnej.

208

- Będzie. Po pierwsze, powiedz mi jeszcze raz wszystko
o Vernonie Lawsonie. - Intuicyjne przeczucia. Za nimi fakty.
Gdzieś w głębi najkoszmarniejszego snu widziałem twarz tego
sprzedajnego dziennikarza, który chciał dostarczyć moje jaja na
tacy czytelnikom „Timesa" i wszystkich mediów zainteresowa­nych tą historią.

India usiadła obok mnie, włożyła nam pod plecy poduszki, i kiedy tak sobie siedzieliśmy w ciemności, opowiedziała mi, co się stało.

Chyba dochodziło już do szóstej wieczorem, powiedziała. Wcześnie wyszła z pracy i zatrzymała się w Georgetown, żeby kupić suma. Nie tylko Simon miał wychodne. Nie było też kucharza i kierowcy. Chciała usmażyć filety z czerwoną fasolą i ryżem, ulubioną potrawę Franka z czasów, kiedy pieniądze jeszcze nie rosły na drzewach.

Kiedy wróciła do domu, drzwi biblioteki stały otworem. Zobaczyła, że z jej ojcem siedzi dwóch mężczyzn. Frank natychmiast wstał, żeby się z nią przywitać, i zamknął drzwi, zanim zdążyła do nich dołączyć. Jednak zdołała przyjrzeć się jednemu z mężczyzn, i z całą pewnością był to Vernon Lawson. Powiedziała, że wygląda jak kołek.

- Nie powiedziałam tego, Max, nigdy... - nie dokończyła.
Zacząłem sobie przypominać. Mówiła mi wcześniej, że Webber

tam był? Czy tylko usłyszałem to, co chciałem usłyszeć?

Objąłem ją ramieniem i przytuliłem. Nagle zrobiła się chłodna. Rozmasowałem jej ramiona i kark.

- Nie chodzi mi o to, że nie zaprosił mnie do środka - podjęła
opowiadanie. - To cały tata. Interesami zajmują się staruszkowie.

209

Kiedy zaczęła wchodzić po schodach, wydawało jej się, że usłyszała moje nazwisko. Frank uciszył osobę, która je wypowie­działa. To właśnie dlatego India poszła szybko do swojego pokoju i przyłożyła ucho do kratki wentylacyjnej. Ten trzeci - nie jej ojciec i nie dziennikarz - mówił, że brałem pieniądze od jakiegoś byłego oficera GRU. FBI zaparła się i odmówiła wydania międzynarodowego listu gończego, ale i tak nie wynik­nęłoby z tego nic dobrego. Nikt nie zamierzał mnie ścigać.

Opowiadała, a ja próbowałem sobie wyobrazić dźwięki dola­tujące przez kratkę wentylacyjną. India powiedziała mi w Balabakku, że Webber na nią leciał. Wysłał molestujący list? Maila? Jeśli nie, czy mogła nie rozpoznać jego głosu? Jeśli nie stąd, to może ze spotkań pracowników, wykładów wprowadzających?

- Uwierz mi, Max. Nie wiem, dlaczego.
Kolejna ślepa uliczka.

India poklepała mnie po ręce.

- A czym tak rozwścieczyłeś ojca?

Czy wiem?

210

I po raz drugi w życiu opowiedziałem tę historię.

Wzruszyłem ramionami i rozłożyłem ręce.

- Kontaktowała się czasem z moją ciotką. Nic poza tym.
Może żyje. Może umarła. Mam nadzieję, że to ostatnie.

Siedzieliśmy w milczeniu, trzymając się za ręce. Byłem pijany jak bela, kiedy jako dwudziestoletni student niewprawiony w kłamstwie opowiedziałem tę historię Chrisowi. Teraz siedziałem trzeźwy, kłamca par excellence, w łóżku z kobietą niewiele starszą niż ja wtedy, absolwentką tego samego uniwersytetu. Życie potrafi zataczać dziwne kręgi, trzeba je tylko umieć dostrzec. Ale my też ciągle pozostajemy w ruchu. Stajemy się innymi ludźmi. Tej nocy w Genewie, myśląc o tym, co właśnie opowiedziałem i co przytrafiło mi się w ostatnich miesiącach, poczułem się, jakby na moich oczach cała historia mojego życia zbiegła się w jednym miejscu: Beludżowie i CSM; Bejrut i Buckley; Webber i Frank Beckman, i John O'Neill; Murtaza Ali Mousawi i jego dentysta, i rozpryskany mózg Millisa; porzucenie, strata i ozdrowienie; poszukiwanie prawdy, które nigdy, nigdy nie da mi spokoju.

211

Czy to nie w akademii sztuk pięknych na wstępnym kursie perspektywy uczą, że wszystkie linie zbiegają się w jednym punkcie na horyzoncie?

Tę historię opowiem jeszcze raz, opowiem ją Rikki, kiedy będzie dostatecznie dojrzała, żeby ją zrozumieć. Za kilka lat. Może umrzeć razem z nią.

Za mną India drżała na granicy łez. Aby odwrócić jej uwagę, spytałem, czy zna Rousseta i saudyjskiego miliardera, partnera jej ojca. Powiedziała, że tylko ze słyszenia, żadnego z nich nie poznała osobiście.

- To nie ma najmniejszego sensu - powiedziała. - Tata wie,
że Rousset będzie sądzony w Nowym Jorku za sprzedaż kazach­skiej ropy do Iranu. Przynajmniej od roku nie robi już z nim
interesów.

To był kolejny wyraźny punkt. Jeśli Rousseta czekał proces, istniał tylko jeden powód, dla którego Frank dał mi jego numer telefonu: chciał mnie pogrążyć, wmieszać w jakiś nielegalny handel ropą, pozbyć się mnie raz na zawsze.

India wstała, założyła szlafrok i podeszła do barku. Nalała sobie szkockiej.

- Chcesz? - spytała.

Odmówiłem. Wróciła do łóżka i usiadła dalej niż przed chwilą, już się nie dotykaliśmy.

Powiedziała mi jednak. India nie wiedziała dokładnie, co się stało, ale zebrała do kupy wszystkie posiadane wiadomości. Frank poważnie zaangażował się w spekulacje i rynek transakcji opcyjnych. Linie lotnicze, towarzystwa ubezpieczeniowe, a przede wszystkim ropa. Większość pieniędzy, którymi grał, pożyczył od swoich saudyjskich partnerów. Korzystał także z ich informacji, na przykład, jak dużo ropy się wydobywa. Jeśli jego saudyjscy przyjaciele mówili mu, że zamierzają przerwać produkcję lub że są jakieś problemy z polem, kupował opcje na ropę - pewny, że ceny ropy pójdą w górę. Kiedy wznawiali produkcję, wszystko sprzedawał. Były to łatwe pieniądze i przez kilka lat Frank zarobił kupę szmalu. Nawet jeśli kupował za nie swoje pieniądze.

212

Intuicja podpowiadała mi wciąż więcej i więcej: jak nie­poprawna kapitalistyczna wyrocznia delficka, Frank zbudował swoją fortunę przewidując przyszłość.

Problemy pojawiły się, kiedy zaczął korzystać z innych źródeł informacji. Pół tuzina razy, kiedy jego saudyjscy partnerzy stawiali na ropę, on robił odwrotnie i przegrywał.

- Wiem - powiedziała India, łapiąc moje spojrzenie - też
ciekawi mnie, jak ojciec i jego partnerzy grali przeciwko rynkowi
i tak często wygrywali.

Tak naprawdę nie było w tym nic dziwnego: to się nazywało manipulacja informacją. Siatka Channinga idealnie pasowała do ich osobliwych sukcesów.

Pomyślałem, że to posłużyło również moim interesom.

Rozmawialiśmy z Indią do szóstej rano, rozważając wszystkie możliwości. Wiedzieliśmy oboje, że do niczego w ten sposób nie dojdziemy.


W czasie, kiedy się myła i ubierała, zamówiłem kawę.

213

Z Cornivan, głównej stacji Genewy, do Annemasse jest dwadzieścia minut jazdy trolejbusem. Trolejbus przejeżdża przez granicę, ale ani Szwajcarzy, ani Francuzi nie bawią się w sprawdzanie paszportów.

W Annemasse przesiedliśmy się do taksówki i pojechaliśmy do Bon-en-Chablis, francuskiej wioski, której nie podniesiono jeszcze statusu. Prawdopodobnie nie stanie się to jeszcze przez dłuższy czas, ponieważ z żadnego miejsca w niej nie widać Lac Leman. Wysiedliśmy z taksówki przed Electromanager du Lac, gdzie urzędował sławny paser nielegalnej broni.

Nigdy nie byłem w tym sklepie, ale podobnie jak w przypadku Carthage Voyages, czytałem o nim w depeszach. Rezydentura w Genewie i francuska policja niezależnie od siebie używały go do kontroli przepływu nielegalnego towaru - od broni, po kradziony pluton. Dla Jean-Marca był to doskonały interes; w zamian za jakiś cynk od czasu do czasu zyskał ochronę dla swoich ciemnych interesów.

Jean-Marc wyłonił się z zaplecza na dźwięk dzwonka. Ten drobny mężczyzna, może koło czterdziestki, w okularach w ro­gowej oprawie i tweedowej marynarce nie wyglądał na handlarza nielegalną bronią.

- Pracuję z Patem - powiedziałem i uścisnąłem jego rękę nad
kontuarem.

Pat Graner był szefem w Bazylei, oficerem prowadzącym Jean-Marca.

Wiedziałem, że w soboty Pat nie pojawiał się w biurze przed jedenastą.

214

Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdyż Jean-Marc wrócił do nas. Najwyraźniej zrezygnował z telefonu do Pata.

- W czym mogę panu pomóc?

Jean-Marc nawet nie mrugnął, kiedy poprosiłem go o deszyf-rator, generator ultradźwiękowy i pięciocalową wiatrówkę.

Rozdział 36

Tuż po czwartej w to sobotnie popołudnie zadzwoniłem domofonem. Nikt nie odpowiedział. Zadzwoniłem jeszcze raz.

India obserwowała mnie z drugiej strony ulicy, oparta o łuk. Z chlebakiem u stóp wyglądała jak nadziana turystka w Szwajcarii na letnich wakacjach; ja przypominałem gastarbeitera w niebies­kim kombinezonie. Odwróciłem się i uśmiechnąłem do niej, ponownie zadzwoniłem, a potem wskazałem na łuk i patrzyłem, jak znika mi z oczu. Zero odpowiedzi. Tym razem nacisnąłem dzwonek biura Zwanzig na drugim piętrze. Była sobota, Zwanzig tam nie będzie - powiernicy nie pracują w soboty. Po pięciu minutach wyjąłem z torby bezprzewodową wiertarkę i przy­tknąłem do zamka. Wkręty ustępowały jeden po drugim. Hałas odbijał się echem po wybrukowanej ulicy, ale nikt nie zwracał uwagi. Byłem ślusarzem, który wymieniał zepsuty zamek na nagłe wezwanie.

Wreszcie zamek się poddał; wszedłem do środka, wyjąłem bęben i zastąpiłem go innym. Sprzedawca w sklepie żelaznym, ten sam, który sprzedał mi wiertarkę i kombinezon, zapewniał, że wszystkie bębny do tego typu zamków są podobne. Miał rację. Pokochałem Szwajcarów.

Gdy skończyłem, wyszedłem na zewnątrz, zatrzasnąłem drzwi i wypróbowałem nowy klucz. Bingo. Teraz tylko ja mogłem dostać się do budynku. Nie widziałem Indii. Byłem jednak pewien, że jest w umówionym miejscu. Nie była zachwycona, ale wreszcie się zgodziła: gdyby na zewnątrz rozległ się alarm albo zbliżała się policja, miała strzelić w okno biura Michelle na drugim piętrze, a potem odejść.

India śmiała się, kiedy pół godziny wcześniej przyszedłem Quai du Mont-Blanc, niosąc zdechłego gołębia w plastikowej torbie. Pomyślała, że kompletnie zwariowałem, a kiedy zacząłem

216

nabijać ptaka na lufę wiatrówki, by pokazać jej, jak to działa, była już tego pewna. Jednak po moich wyjaśnieniach wszystko zrozumiała. Jeśli rozlegnie się alarm i przyjedzie policja, rozbite szkło i martwy ptak wyjaśnią sprawę: zwykła awaria wywołana przez ptaka. To nie rozwiąże problemów z kamerami przemys­łowymi, ale zanim ktokolwiek sprawdzi taśmy, będziemy już daleko od Szwajcarii.

Wiatrówka z gołębiem świadczyła o tym, że to nie było profesjonalne włamanie. Do tego potrzeba setki ludzi na ulicy: dziesięcio-dwudziestoosobowa grupa obserwacyjna śledząca każ­dego człowieka z całodobowym dostępem do budynku na wypadek, gdyby zamierzał złożyć niezapowiedzianą wizytę w obiekcie, tuzin innych obserwatorów z radiostacjami na okolicznych ulicach na wypadek, gdyby policja zareagowała na cichy alarm. No i zasadniczy zespół: spec od elektronicznych alarmów, inny od wykrywaczy ruchu, kasiarz. Musiałem pracować z tym, co miałem.

Wszedłem i wspiąłem się na drugie piętro. Zamek Zwanzig poddał się równie łatwo jak ten na dole. Nie musiałem go wymieniać. Głównym problemem było to, co czekało na mnie w środku. Zazwyczaj zespół włamywaczy wtyka sondę optyczną pod drzwi, żeby poszukać systemu alarmowego. Jean-Marc nie miał takiego urządzenia, a ja nie miałem tygodnia, żeby czekać aż je zdobędzie. Zamiast tego liczyłem, że generator ultradźwięków unieruchomi detektor ruchu. Powoli otworzyłem drzwi. Wcisnąłem generator. Włączyłem. Nic. Nie było alarmu, a w każ­dym razie nie słyszalnego. Byłem w środku.

Tak jak podejrzewałem, w biurze Zwanzig panował idealny porządek. Ściana segregatorów, dwa gustowne kwasoryty, skó­rzana kanapka i pasujący do niej fotel. W rogu na czterech nóżkach stał sejf z tarczą. Zajrzałem wszędzie, nawet za obrazy i do szaf, ale nigdzie nie było skrytek depozytowych. Albo India

217

się pomyliła, albo Michelle przeniosła akta klientów do sejfu. Teraz będę musiał zmierzyć się z kasą pancerną. Przyczepiłem deszyfrator i uruchomiłem wybieranie.

W międzyczasie szukałem komputera Zwanzig. W szufladach panował taki sam porządek, jak w całym gabinecie, ołówki schludnie ułożone w jednej przegródce, długopisy w drugiej. Ale żadnego komputera, laptopa, palmtopa, nic. Przejrzałem wszystkie szafy. Tam też nic. Deszyfrator wciąż się obracał - ustawienie wszystkich możliwych kombinacji może zająć parę godzin. Czekając, przeglądałem segregatory.

Na nalepkach wypisano nazwy kurortów dla wyższych sfer: San Remo, Gstaad i tak dalej. Zawartość teczek nie miała jednak nic wspólnego z wakacjami. W segregatorze Gstaad natrafiłem na telefaks od Zwanzig do UBS AG, szwajcarskiego megabanku, z poleceniem przelania sześciu milionów dolarów z numerowego konta w Wenezueli na rachunek księcia Kataru. Cały segregator pełen był takich przelewów na mniejsze i większe sumy. Przeglądałem segregatory, szukając przelewów związanych z Frankiem lub Channingiem. Rozglądałem się też za papierami z nazwiskiem Webbera.

Usłyszałem kliknięcie deszyfratora. Znalazł pierwszą cyfrę kombinacji. Patrzyłem, jak wyskakuje druga cyfra. Trzecia odnalazła się minutę później. Pociągnąłem za uchwyt i sejf się otworzył.

Nie wiedziałem, czego szukam, ale jeśli Michelle Zwanzig trzymała w segregatorach takie dokumenty, jakie widziałem, to na tych półeczkach przede mną powinno znajdować się coś niewiarygo­dnego, może nawet klucz, który połączy moje podejrzenia z faktami.

Na górnej półce sejfu leżał osiemnastostronicowy wydruk z komputera z opcjami, transakcjami swapowymi* i kredytami. Szybko je przejrzałem. Wszystkie dotyczyły cen ropy, kompanii wydobywczych, firm naftowych. Właściciel opcji płacił tylko dwa centy za dolara. Jeśli akcje Halliburtona wzrosną powyżej dziesięciu dolarów, zrobi fortunę. Jeśli cena ropy podskoczy o pięć dolarów, akcje Exxon staną się kopalnią złota.

* Swap - umowa pomiędzy dwoma stronami w celu wymiany serii przyszłych płatności (przyp. tłum.).

218

Szukałem dalej, pewny, że znajdę coś o akcjach linii lotniczych. Nic. Przejrzałem papiery na niższej półce. Znowu nic o transa­kcjach opcyjnych na akcje linii lotniczych. To tyle, jeśli chodzi o moją teorię, że CSM zaplanował zamach bombowy. Zamiast tego znalazłem tuzin listów od Davida Channinga z poleceniem, by zyski z opcji przelać na konta na całym świecie. Szukałem czegokolwiek z nazwą BT Trading, ale stos na półce miał ze dwanaście centymetrów grubości. Przejrzenie go zajmie co najmniej godzinę.

Wertowałem dokumenty, kiedy usłyszałem za sobą dźwięk rozbijanego szkła. Gołąb nie przeleciał przez szybę - pewnie był za lekki - ale rozbite szkło mi wystarczyło. Nie słyszałem syren. Jednak India musiała mnie ostrzegać, że nadciąga policja.

Zgarnąłem możliwie dużo papierów z sejfu do plastikowej torby, a potem zdjąłem deszyfrator i wetknąłem go do sejfu razem z generatorem ultradźwięków, kombinezonem, wiertarką i resztą rzeczy, z którymi przyszedłem. Potem wcisnąłem trochę kleju w zamki i pod tarczę. Serwis zmarnuje cały dzień, zanim przewierci zamki i otworzy sejf. Aż nadto czasu, by zniknąć ze Szwajcarii.

Wybiegłem przez frontowe drzwi i prawie na kogoś wpadłem. Spojrzałem w dół na kobietę po siedemdziesiątce z czerwoną twarzą i fryzurą a la Heidi. Miała najwyżej sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu i ważyła jakieś pięćdziesiąt kilogramów. W prawej ręce trzymała klucz.

- Le cle marche plus - klucz nie pasuje - powiedziała,
oczekując ode mnie wyjaśnienia.

Rozpoznałem głos z domofonu, a ona spojrzała na mnie surowo.

- C’est vous! - krzyknęła. Wyciągnęła komórkę z torebki
i zaczęła do niej krzyczeć jeszcze przed wybraniem numeru.
- Złapałam złodzieja! Złapałam złodzieja! - Ludzie na ulicy
przystawali, patrząc na nią, a potem na mnie. Pomyślałem
o ucieczce, ale zanim przebiegłbym przecznicę, miałbym za sobą
tłum ludzi.

Spojrzałem za siebie, by się upewnić, że India zniknęła. Nie zobaczyłem jej.

- Złodziej! - wrzeszczała kobieta. Wokół nas gromadził się
tłum.

219

Już miałem skapitulować, kiedy usłyszałem głos Indii.

- Co pani opowiada? - krzyczała, przebijając się przez gapiów.
Kobieta obróciła się, zaskoczona, że ktokolwiek ośmiela się

ingerować w sprawy szwajcarskiego wymiaru sprawiedliwości.

Kobieta wystukała numer, niewątpliwie do domu Zwanzig. India wzięła aparat.

- Michelle, tu India. India Beckman. Tata kazał mi się z tobą
zobaczyć... Tak... Nie wiem, dlaczego. Chyba dokumenty na
przechowanie. Mam je ze sobą. Tata pewnie myślał, że będziesz
w biurze. Dzwoniliśmy domofonem. Drzwi na dole były otwarte.
Mój przyjaciel poszedł sprawdzić, czy może zadzwonić do
twojego biura. A teraz ta pani oskarża go o włamanie. Jest
nieznośna. - Mówiąc to, nadepnęła jej na nogę. - Możesz z nią
porozmawiać?

India wręczyła telefon staruszce.

- Tak, proszę pani... Tak, proszę pani... na pewno zna pani tę
młodą damę? Oczywiście, dziękuję pani.

Wcisnęła komórkę do torebki, spojrzała na nas niepewnie i przeprosiła.

Obserwowała nas ze zdziwieniem, kiedy schodziliśmy na dół ramię w ramię, ja z torbą wypełnioną Bóg wie czym, a India z chlebakiem, ale już bez wiatrówki. Gdzieś tam Frank Beckman i Michelle Zwanzig prowadzili poważną rozmowę. Musieliśmy jak najszybciej zniknąć ze Szwajcarii.

Rozdział 37

Siedziałem na kanapie i patrzyłem, jak India się pakuje, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.

- Service - powiedział stłumiony głos.

Spojrzałem na Indię, wzruszyła tylko ramionami na znak, że nic nie zamawiała. Nie mogła to być szwajcarska policja. Na pewno tak szybko by nie doszli, co się stało.

Gestem kazałem Indii wejść do łazienki i zamknąłem drzwi. Potem wyłączyłem światło i zaciągnąłem zasłonki. Znałem to wnętrze, w przeciwieństwie do tego, kto stał za drzwiami. Przykucnąłem za drzwiami i odsunąłem zasuwę. Gdy tylko przekręciłem klamkę, drzwi odskoczyły otwarte kopniakiem i ktoś wpadł do środka. Podstawiłem mu nogę i złapałem za łydki. Siłą rozpędu poleciał do przodu. Usłyszałem trzask łamiącej się nogi od krzesła pod oknem. Wskoczyłem na intruza i postawiłem mu stopę na krocze, zanim się otrząsnął i próbował wstać. Przygniot­łem go nieco mocniej i już leżał rozciągnięty na podłodze, dysząc. Drzwi na korytarz odbiły się od ściany i same zamknęły. W pokoju było zbyt ciemno, żebym mógł zobaczyć, kogo przygwoździłem do podłogi.

- Dobrze ją wypieprzyłeś? - wychrypiał przez zaciśnięte
zęby, ale wszędzie rozpoznałbym głos Franka Beckmana. Musiał
już być w Genewie, kiedy odebrał telefon od Michelle. Nie
miałem pojęcia, jak udało mu się tak szybko znaleźć mnie i Indię.

Przycisnąłem go mocniej stopą. Tym razem musiał krzyknąć, zanim złagodziłem ucisk.

221

Strzelałem w te opcje. Dopóki nie przejrzę dokumentów z sejfu Michelle, nie mam żadnej pewności, że Frank brał w tym udział. Ale blef chyba zadziałał.

Nacisnąłem mocniej na jego krocze. Znowu krzyknął.

- Kto prowadzi Chalida Szejka Muhammada, ty, czy Channing? - wrzasnąłem.

Tym razem Frank nie odpowiedział.

- Napuściłeś na mnie Webbera. Wiedziałeś, że mam to zdjęcie,
że pewnego dnia dowiem się, że zrobił je CSM, że był twoją
wtyczką.

Najwyraźniej mówiłem do siebie. Frank chyba zemdlał. Zdjąłem z niego nogę. Kilka minut później poruszył się i zaczął pojękiwać. Było jasne, że nie chce ze mną rozmawiać. Pochyliłem się nad nim i poklepałem po twarzy. Pomyślałem o berettcie, którą kupił, żeby zabić ojczyma Indii. Nie zdziwiłbym się, gdyby zabrał ją ze sobą. W końcu od czego są prywatne samoloty?

Podniosłem go, prawie zaniosłem do drzwi i wypchnąłem na korytarz.

Potem otworzyłem drzwi do łazienki. India leżała na podłodze zwinięta w kłębek i płakała.

Rozdział 38

Zszedłem na dół do centrum konferencyjnego i zadzwoniłem do Chrisa Corsiniego.

Mimo wszystko Chris oddzwonił dziesięć minut później.

Rozłączyłem się z Chrisem i chwyciłem kartonik, który zabrałem w ostatniej chwili z biura Michelle Zwanzig: kod pin do jej konta w Union Bank of Switzerland. Przykleiła go taśmą po wewnętrznej stronie drzwi sejfu. Wykorzystałem numer, by zalogować się na jej koncie i przelać dwanaście milionów

223

dolarów z konta Davida Channinga na nazwisko Morgana Stanleya na konto Webbera w Bank of America w Falls Church w Wirginii. Wydrukowałem kopię potwierdzenia i przefaksowałem do kontroli skarbowej.

Potem zadzwoniłem do Johna O'Neilla w nadziei, że jeszcze się do mnie odzywa.

Na to już za późno.

Okłamałem Franka. Nic nie przesłałem mailem Danny'emu Pearlowi. Zrobiłem to teraz. Opcje kupna Davida Channinga. Za mało na artykuł, ale jeśli coś mi się stanie, Pearl nie odpuści sobie takiej historii.

Kiedy wróciłem do pokoju, torba Indii czekała przy drzwiach, ale jej samej nie było. Kiedy wróciła dwie godziny później, leżałem na sofie. Wyglądała, jakby przepłakała kilka dni.

224

Rozdział 39

RADA

BEZPIECZEŃSTWA NARODOWEGO

WASZYNGTON DC 20504

6 września 2001

INFORMACJA

MEMORANDUM DLA CONDOLEEZZY RICE

OD: RICHARD CLARKE

TEMAT: INICJATYWA POLITYKI PREZYDENCKIEJ/PRZE­GLĄD - BLISKI WSCHÓD: NOWE WYZWANIA, NOWE SZANSE

CONDI, WCIĄŻ POTRZEBUJEMY PILNIE PRZEGLĄDU GŁÓWNYCH ZASAD PODEJŚCIA ADMINISTRACJI DO POLITYKI BLISKOWSCHODNIEJ, ZARÓWNO NA POZIO­MIE OGÓLNYM, JAK I W SZCZEGÓŁACH. DIABEŁ TKWI W SZCZEGÓŁACH...

Podał numer, słuchał wybierania, poczekał na sygnał. Za oknem w stronę odległej Sun Valley ciągnęły się akry bylicy.

- Instytut Sprawiedliwego Pokoju. Biuro Donalda Sherleya.
Sekretarka odbiera za faceta komórkę?

- Instytut Srania w Banię. Biuro Davida Channinga - powie­dział wysokim, zmanierowanym głosem.

Sherley natychmiast znalazł się przy słuchawce.

226

Rzucił memorandum przed siebie, kartki rozleciały się we wszystkie strony. Za nimi poleciał czerwony długopis.

- Jesse!

Raz, dwa, trzy, cztery... Jesse pojawił się po pięciu sekundach, perfekcyjnie. Kochał tego człowieka, kochał efekt, jaki dawał strój kamerdynera i jego czarna skóra na tle niepokalanych, szarych ścian. Uwielbiał sposób, w jaki Jesse, tak jak teraz, wpasowywał się w jedno z wielkich prostokątnych okien. Uwielbiał Idaho w świetle kończącego się lata; kochał chłodne wieczory, wilki wyjące późno w nocy; uwielbiał fakt, że Jesse nie pieprzył jego żony tak, jak pieprzył ją Nils (to za mało, rzecz jasna, żeby zwolnić Nilsa - facet był doskonałym pilotem - ale chyba będzie musiał ponieść koszty).

Usiadł w prostym krześle pod autoportretem Chucka Close'a: ogromnym, ogromnie brzydkim. Rzeźba Donalda Judda - wielki spiczasty monolit - stała pod pustą ścianą naprzeciwko niego. Channing przechadzał się przed nim jak obłąkany nauczyciel.

- Jesse, kluczem do długotrwałej stabilności na Bliskim
Wschodzie jest...

227

David Channing usłyszał coś w rodzaju pobrzękiwania do­chodzącego z sąsiedniego pokoju, stuk-stuk-stuk obcasów na sosnowej podłodze. Jego żona.

- Odejdź - krzyknął.

Obcasy wciąż stukały, zbliżając się do niego niczym cholerne tsunami. Poczekał, aż kobieta znajdzie się w zasięgu wzroku, i ponownie przemówił.

Vanessa gestem kazała zniknąć Jessemu, ale on już był w połowie drogi do skrzydła kuchennego. Trzeba było coś zrobić - pościelić łóżka, poprawić poduszki, odstawić kucharza od kokainy, przynajmniej na ten wieczór. Nadjeżdżali goście: eksambasador, eksgwiazda filmowa, ekssenator. Tak patrzyła na Sun Valley: kraj eksów, czcigodnych, niegdysiejszych. Chciało jej się rzygać za każdym pobytem tutaj.

- Jesteś żałosny, Davidzie.

Miała na sobie dżinsy, dżinsową koszulę i tyle brylantów, że słabszej kobiecie powyginałyby palce.

- Ja? - krzyknął. - Ja? Donald Judd jest żałosny? Glenn
Close, Chuck Close czy jak mu tam, żałosny? Dziewięć stron

228

w „Architectural Digest" jest żałosne? Wyjrzyj przez okno. Spójrz w stronę Sun Valley. Mogę kupić to wszystko.

Zbierał kartki memorandum rozrzucone po podłodze, porząd­kował i układał w stosik.

Odwrócił się i chciał odejść. Położyła mu rękę na ramieniu i zawróciła.

Nie zauważył, jak Vanessa chwyciła „Timesa" ze stołu i zwinęła go. Uderzyła go gazetą w twarz i w ucho. Kiedy znów na nią spojrzał, odwróciła się i poszła, stukając obcasami.

Dziwka.

Długim, wyłożonym korkiem korytarzem doszedł do swojego biurka. Za nim, za panoramiczną szybą rozciągało się błękitne niebo. Plazmowy monitor wyrastał z czarnego blatu. Prze-

229

studiował kursy ropy, krótko- i długoterminowe transakcje, kursy kasowe: z wczoraj, sprzed tygodnia, sprzed roku.

Channing właśnie skończył, kiedy zadzwonił faks, który przechowywał w sejfie (zatopionym w tonach betonu wzmoc­nionego setkami jardów prętów ze stali nierdzewnej). Słyszał, jak brzęczy i delikatnie pomrukuje. Kiedy urządzenie skończyło, przekręcił pokrętło i wyciągnął pojedynczą kartkę zapisaną ręcznie charakterem pisma pięknym jak u Michała Anioła:

Primzahlen unter a (=) a/la

Potem następował szereg liczb. Liczby wyglądały na przypad­kowo wygenerowane, ale postawiłby rachunek od chirurga plastycznego swojej żony, że zostały wybrane przez algorytm napisany w niecałe dziesięć minut. To dlatego jego ojciec nazwał tego faceta Geniuszem. Nikt nie znał teorii liczb tak jak on.

- Był gwiazdą pierwszej wielkości, Davidzie! - Nawet teraz
brzmiały mu w uszach słowa starszego mężczyzny. - Jego
doktorat, nieriemannowskie hiperkwadraty, miał raptem dwie
strony, a mimo to musieli go posłać na pięć uniwersytetów - tu
ojciec zawsze podnosił pięć palców i machał nimi, dochodząc do
puenty - pięć, tylko po to, żeby się dowiedzieć, o czym facet
pisze.

To było w czasach, gdy on i kochany tata jeszcze ze sobą rozmawiali. Błogie dni. Ha.

David Channing wyjął palmtopa, wpisał sekwencję liczb przefaksowaną przez Geniusza i rozkodował je: CH3-0-N02. Co to jest, do cholery? Jakiś dowcip?

Podniósł słuchawkę, wezwał Nilsa i odczytał chemiczny wzór. Nils zajmował się czymś takim, gdzieś w jakimś innym kraju.

Oczywiście. Bezwonny. Bezbarwny. Potężniejszy niż nitro­gliceryna.

Napisał notatkę dla samego siebie: „Znaleźć temperaturę zapłonu azotanu metylu".

Pomyślał o swym ojcu. Czcigodny oszust uważał siebie za lepszego od Achesona, Dullesów, Kennana, Kissingera. Natural­nie. Żaden z nich nie umiał przejrzeć Sowietów, Marksa i Engelsa,

230

Lenina i Stalina; przejrzeć ich śmiechu wartego „domina" i doktryny powstrzymania*. Tylko O1iver Wendell Channing widział świat takim, jakim był naprawdę. Wystarczyło go spytać.

Komunizm trwał siedemdziesiąt lat. Groźny był przez niecałe cztery dziesięciolecia. Wędzona szynka dłużej zachowuje świe­żość. Islam ma ponad tysiąc trzysta lat. To już coś. Ma Boga. Ma prawdziwych wyznawców, a nieskorumpowaną nomenklaturę, nie aparatczyków".

David już nie pamiętał, czy jego ojciec to napisał, czy tylko powiedział, ale, na Boga, słyszał to tysiące razy. W koło to samo. Proroczy ton, niczym Mojżesz krzyczący z góry. Bohaterska poza, niczym Horacjusz przy moście, niczym mały Holender przy grobli**. Jeśli gdzieś istniała zepsuta płyta, to był nią O1iver Wendell Channing. Musiał jednak jedno przyznać staremu sukinsynowi. Z własnej inicjatywy zagłębił się w pradawną zupę, Bliski Wschód. Miał pełen notatnik kontaktów, ale nie miał pojęcia, co z nimi robić. Wystarczał mu fundusz powierniczy tatusia.

- Nie mogłem się doczekać śmierci własnego ojca, ale my...
Wreszcie starzec dał mu otwarcie, na które zawsze czekał i nie

zamierzał pozwolić, by taka okazja mu się wymknęła.

* Doktryna powstrzymania (ang. containment) - miała na celu powstrzy­manie ZSRR i niedopuszczenie do ekspansji komunizmu (przyp. tłum.).

** Horacjusz - legendarny bohater rzymski, który walczył z Etruskami na prawym brzegu Tybru tak długo, aż zerwano most za nim. Wtedy rzucił się do rzeki i w pełnej zbroi przepłynął do swoich. Mały Holender - chłopiec, który podczas spaceru zauważył przeciek w tamie i palcem zatkał dziurę, ratując swą wioskę przed zalaniem (przyp. tłum.).

231

- Tato, twoja donkiszoteria nigdy na mnie nie działała.
Wszystkie twoje książki, no cóż, trafią na stos.

Oliver Channing zaczął kaszleć, wypluwając coś w serwetkę.

- Nigdy nie rozumiałeś tego pieprzonego świata - powiedział
David Channing, nie zwracając na to uwagi. - Ci wszyscy ludzie,
których pokochałeś, to dzikusy i zawsze nimi pozostaną. Wszys­tkie te dziwne języki, które poznałeś, złote kluczyki do pustych
sal. Nigdy nie miałeś najmniejszego pojęcia, jak wykorzystać
tych poznanych ludzi.

O1iver Channing chciał walczyć, ale zdołał tylko stłumić kaszel serwetką. Przerwał na chwilę, odchylił serwetkę i zobaczył krew. Zostało mu kilka dni. Może tylko parę godzin.

- To wszystko się zmieni - stwierdził David. - Zamierzam
skorzystać z twojego życia.

David Channing pamiętał, że złożył serwetkę, pamiętał, że podniósł się z krzesła. Widział kelnerów zdążających w ich stronę w półmiskami, kiedy jego ojciec wreszcie powiedział: „Wygrałeś". I tak zdobył Geniusza - nieruchome centrum w wirującym tańcu.

Channing wziął faks, po raz kolejny przyjrzał się chemicznej formule i wrzucił papier do niszczarki zamontowanej pod biurkiem. Ucho wciąż bolało go w miejscu, w które uderzyła go żona.

Rozdział 40

Nowy Jork

O'Neill dotrzymywał słowa. Agent FBI czekał na nas przy imigracyjnym. Nie dało się go przegapić. Luźna lniana marynarka nawet nie udawała, że kryje glocka i kaburę. Rzucił „cześć", przeprowadził Indię i mnie przez imigracyjny, cło, a potem pod terminalem złapał taksówkę.

Oboje byliśmy wykończeni. India przepłakała połowę lotu nad Atlantykiem, aż zabrakło jej łez. Śmierć w rodzinie - odpowiedziałem na pytanie stewardessy. Czyż nie miałem racji?

W drodze do miasta India zasnęła w taksówce. Obudziłem ją, gdy dotarliśmy do Mercera, wprowadziłem do holu i powiedzia­łem, że wrócę za kilka godzin. Nie zaprotestowała, nie odezwała się. Musiała przeżywać coś takiego setki razy ze swym ojcem, czekać na spotkanie i nigdy nie pytać, kto ani dlaczego.

Dwa razy sprawdziłem adres, Pell Street 9, i ponownie zerknąłem na numer nad Joe Shanghai's, dość podłej chińskiej restauracji w dość podłej części Chinatown. O'Neill przekazał przez opiekuna z FBI, żeby pytać o niego u „recepcjonistki". Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Przepchnąłem się przez tłum czekających na wejście i pomachałem ręką, by przyciągnąć uwagę młodej Chinki za kontuarem.

- Keith? Na górze. Piąte piętro. - Bezbłędny brooklyński akcent.
Ruszyłem w górę. Całe pierwsze piętro zajmowało biuro

prawnika. Wyżej były tylko mieszkania. Ponad wrzawą ulicy

233

budynek był niesamowicie cichy. Dotarłem na czwarte piętro. Koniec. Nie było piątego, ale schody wiodły na dach i drzwi nie były zamknięte. Pchnąłem je i wyszedłem. O'Neill złapał mnie za ramię.

- Trzy budynki tą drogą - powiedział, pokazując ponad
dachami.

Zamknął drzwi na kłódkę. Nikt nie wyjdzie na dach, chyba że będzie miał siekierę lub ciężki młot.

Trzy budynki dalej, zgodnie z zapowiedzią, weszliśmy do wnętrza. Znów O'Neill zamknął za nami drzwi, a potem zaprowadził mnie do mieszkania na drugim piętrze. Było tu pusto, nie licząc stołu w salonie z czterema krzesłami dokoła. Zajrzałem do kuchni. Drzwi do lodówki były otwarte. Drzwi szafek też stały otworem. Śmierdziało wszędzie.

- Mówisz jak ja. Powiesz mi, jeśli zechcesz. Załatwiłeś spotkanie?
Skinął głową. Niespodzianka. Myślałem, że tę studnię też już

wyczerpałem.


234

To dopiero bomba. O'Neill był jedynym facetem, z którym to wszystko przechodziłem - miesiące wyjaśnień, namów i przeko­nywania psu na budę.

- Nie pękaj. Masz papier. Dasz sobie radę.

Pchnął wypchaną szarą kopertę po blacie stołu. Mogłem zauważyć kształt pudełka na CD na wierzchu.

Koła zaczęły odpadać zeszłym latem, opowiadał O'Neill, kiedy na seminarium w Orlando skradziono jego teczkę - „z pieprzonej sali konferencyjnej, gdzie wokół stołu siedziało tuzin agentów. Ten złodziej miał cholerne szczęście. To niesamowite, ale w kilka godzin ta cholerna teczka odnalazła się nienaruszona".

235

O'Neill zawsze nalegał, żeby za wszystko płacić, kiedy przyjeżdżałem do Nowego Jorku. Zawsze byłem pewny, że kolejne kolejki w barze szły na konto Biura. A może nie.

Może było to tylko moje wrażenie, ale O'Neill wyglądał, jakby się skurczył.

236

O'Neill wywrócił oczami, najwyraźniej równie zaskoczony, jak ja.

Nie mogłem uwierzyć, że ten facet wrócił do gry. Prawdę mówiąc, myślałem, że stracił swój certyfikat bezpieczeństwa na zawsze. Działał za Reagana jako zastępca asystenta sekretarza obrony. Za każdym razem, kiedy Sherley leciał do Tel Awiwu, zapisywał ściśle tajne depesze na swoim laptopie, i za każdym razem Mossad dobierał się do komputera i wszystko kopiował. Według Biura Sherley robił to celowo, ponieważ jednak nigdy bezpośrednio nie przekazał nic tajnego, nie mogli wytoczyć mu sprawy.

Sherley zniknął na kilka lat na początku pierwszej kadencji Clintona, aby wypłynąć jako szef prawicowego sztabu ekspertów o nazwie Waszyngtoński Instytut dla Sprawiedliwego Pokoju na Bliskim Wschodzie. Instytut słynął z promowania debilnych idei w rodzaju, że arabski nacjonalizm równa się faszyzmowi, a demokracja zedrze „jedwabną kurtynę" tak samo, jak zdarła „żelazną". Nikt nie zwracał na to uwagi, dopóki nadęci felietoniści z „New York Timesa" i „Washington Post" nie podjęli tej śpiewki. I dopóki nowa administracja nie wprowadziła się do Białego Domu. Ostatnim konikiem instytutu stała się inwazja na Irak, przekształcenie państwa w szyickie, a potem rozpowszech­nienie szyickiej rewolucji po arabskiej stronie Zatoki.

O'Neill czytał w moich myślach.

- Wiesz, kto finansuje instytut, prawda?
Nie wiedziałem.

- David Channing. Jego ojciec dał pieniądze na początek,
a synalek rozwinął interes.

237

- O, kurwa.

Oni nie tylko podglądali karty; trzymali w ręku same asy. Jeśli Sherley miał przewodniczyć spotkaniu, musiał mieć pewność, że zdoła obalić wszystko, co powiem.

Miał rację. Wiedziałem o tym. Ale byłem pewny jak cholera, że nie przekażę Sherley’owi materiałów zdobytych od księcia i w Genewie. Równie dobrze mógłbym je od razu spalić. Oddałem O'Neillowi paczkę, którą przyniósł ze sobą wraz z plastikową torbą na zakupy z dokumentami z Genewy; przekartkowałem je w samolocie, kiedy India chlipała za moimi plecami.

- Weź je lepiej - wyjaśniłem. - W Nowym Jorku napadają dla
pieniędzy.

O'Neill wzruszył ramionami.

Wydawało mi się, że wiem, po raz pierwszy od dłuższego czasu.

O'Neill uśmiechnął się, mówiąc te słowa, ale wydawało się, że coś próbuje postanowić, tocząc w sobie walkę. Nie wiem, wygrał ją, czy nie.

238

zdecydował się powiedzieć to, co leżało mu na wątrobie.

O'Neill zszedł ze mną po schodach. Patrzyłem za nim, gdy szedł ulicą. Jego buick regal stał zaparkowany przed hydrantem przeciwpożarowym.

Rozdział 41

Waszyngton

Na Washington National chciałem wziąć Indię za rękę. Szliśmy długim korytarzem do terminalu. Potem doszedłem do wniosku, że nie warto udawać. Nie wiem, czy wyczuła, czego się dowiedziałem, gdy sączyła herbatę u Mercera, ale uśmiechała się z trudem. Myślałem, że znowu się rozpłacze.

Chwilę milczałem, potem jej powiedziałem. Nigdy nie słyszała o tym miejscu, ale adres nie wywarł na niej najmniejszego wrażenia.

India kiwnęła głową, odwróciła się i zaczęła zjeżdżać w dół. Nie była przecież moją matką. Odwróciła się, pomachała, nawet przesłała mi całusa. Zaczekałem aż zniknie z pola widzenia, potem znalazłem telefon i zadzwoniłem do Willie'ego.

- Znasz ten burdel przy Rhode Island Avenue?

Rozdział 42

Kilka lat wcześniej kumpel gliniarz wprowadził mnie do Amble Inn przy rogu Osiemnastej i Rhode Island Avenue, ze czterdzieści przecznic i z pięć tysięcy posesji od rezydencji Franka Beckmana w Tuttle Place. Motel był jedynym usankcjo­nowanym burdelem w Waszyngtonie. Przewijało się przez niego wiele dziewczyn, w większości ze Wschodniego Wybrzeża. Policja zapewniała ochronę i pomagała, kiedy działy się tam brzydkie rzeczy, i każdy ubijał przy okazji interesik, mniejszy lub większy, zależnie od tego, jak stały sprawy.

Nie interesowały mnie poczynania panienek i ich alfonsów, nie zakradłem się też do Waszyngtonu zupełnie niepostrzeżenie, ale wciąż powinienem trzymać się z dala od radarów, zaś w moim mieszkaniu pewnie nawet lodówka była na podsłuchu. Amble Inn był chyba najbardziej „odciętym od świata" miejscem w stolicy.

Willie wywrócił oczami, kiedy podałem mu adres, i zaproponował, że pożyczy mi trochę kasy.

- Wiesz, dokąd się wybierasz? - spytał już na Osiemnastej.
- Uwierz mi, mogę znaleźć ci milsze miejsce w tej samej cenie.
I lepiej się tam wyśpisz.

Willie czekał na zewnątrz, a ja wszedłem sprawdzić, czy jest wolny pokój.

Hinduski recepcjonista za szybą z pleksiglasu miał podobne wątpliwości co do mojego wyrafinowanego gustu, szczególnie, kiedy spytałem o pokój na cztery doby i zaproponowałem zapłatę z góry.

- Tutaj?

Na tabliczce z lewej strony okna recepcji wypisano regulamin: NIE PRZEKLINAĆ, NIE HAŁASOWAĆ, NIE BIĆ SIĘ I NIE PLUĆ. Poniżej ręcznie wypisano cennik: dwadzieścia trzy dolary

241

za dwie godziny, czterdzieści dolarów za noc. U góry dwie kamery zarejestrowały dla potomności moje przybycie do Amble Inn.

- No dobrze - położył dla mnie klucz na tacce pod szybą.
- Miłego pobytu.

Wyszedłem przed wejście i przyłożyłem palec wskazujący do ucha, a kciuk do ust, dając znać Willie'emu, że zadzwonię.

Dwie puszki supermocnego piwa St. Ide stały otwarte na klimatyzatorze. Po drugiej stronie ulicy nocne ciemności roz­jaśniała filia Baskins-Robbins. Obok z tuzin osób stało w grupach przed Międzynarodowym Domem Modlitwy za Wszystkich Ludzi. Ich przygarbione ramiona i szaleńcze zaciąganie się raz za razem papierosami sugerowały spotkanie Anonimowych Alkoholików. Tuż pod moim oknem pojedyncza mdła żarówka oświetlała napis: AMBLE INN: PARKING. RADIO I TV.

Telewizorem był prastary Zenith; radia nie było wcale. Dywan w złowieszcze kwiaty miał wiele wypalonych papierosami dziur, podobnie jak blat stolika i, co dziwne, boki lichej bieliźniarki. Pod innymi względami nie było źle. Pościel została zmieniona. W łazience leżały czyste ręczniki. Spłuczka w toalecie działała. Za dwadzieścia dolarów za godzinę mogłem oglądać wszystkie pornole, jakich pożądało moje serce. Jak w domu.

Usłyszałem otwierające się drzwi pokoju obok, skrzypnięcie sprężyn i rytmiczne uderzenia ramy łóżka o ścianę, w tym samym miejscu, gdzie do ściany przylegała rama mojego łóżka. „Jaki duży" - powtarzał damski głos monotonnie. „Jaki duży", i tak przez całą noc.

Rozdział 43

O dziesiątej rano zszedłem na dół, żeby zadzwonić do galerii Theodore'a Hew-Chatwortha. Teddy odebrał po pierwszym sygnale.

- Galeria zamknięta. Przez cały dzień - powiedział i odłożył
słuchawkę.

Zadzwoniłem jeszcze raz.

O'Neill miał rację, jego telefon był na podsłuchu.

Pół przecznicy na wschód od pubu, w sklepie przy stacji Shella podawali znośną kawę i kiełbaski z mikrofali. Kupiłem sobie jedną, do tego czteropak żarówek, pięć puszek paliwa do zapalniczek, zamek szyfrowy, gwarantujący „odparcie złych kolesi za każdym razem" i duży odświeżacz powietrza. Już przy drzwiach przypomniałem sobie o papierze do ksero. Jedna paczka leżała samotnie na półce z napisem „Akcesoria komputerowe".

Po powrocie do pokoju otworzyłem okno w łazience, a na parapecie postawiłem odświeżacz powietrza, żeby zbytnio nie zasmrodzić pomieszczenia. Potem obdzwoniłem sklepy ze sprzę­tem medycznym i wreszcie znalazłem jeden w północno-wschod­niej dzielnicy, gdzie sprzedawano wiertełka rozmiaru pióra, których lekarze na pogotowiu używają do wiercenia dziur w paznokciach, które zostały zmiażdżone młotkiem lub w drzwiach. Zamówiłem je i wyskoczyłem obok do Burning Dog. Usadowiłem się między kilkoma osobami koczującymi przy barze i zaproponowałem pięćdziesiąt dolców pierwszej osobie, która załatwi mi dwa ostre naboje.

243

Nikt się nie odezwał. Nikt nawet na mnie nie spojrzał. Nie zdziwiło mnie to. Może i Waszyngton cieszył się sławą najwięk­szego na świecie dostawcy broni, ale sprzedaż choćby jednego naboju w samym środku miasta była nielegalna, szczególnie wariatowi w średnim wieku, który pęta się po ulicy. Porzuciłem bar i poszedłem do łazienki.

Kiedy wróciłem, na barze leżały dwa dziewięciomilimetrowe naboje. Pięćdziesiątka zniknęła. Zrobiłem to samo jeszcze pięć razy.

Dostawca sprzętu medycznego nie zdziwił się, że facet mieszkający w burdelu zamówił kieszonkowe wiertło i zapłacił za nie gotówką. Usiadłem przy oknie w moim pokoju, dokładnie owinąłem żarówki poszewką na poduszkę i zrobiłem maleńką dziurkę na szczycie każdej z nich. Potem otworzyłem naboje, zwinąłem kawałek papieru w rurkę i przesypałem proch przez dziurki, które właśnie wywierciłem. Potem, równie ostrożnie, wykręciłem żarówkę nad umywalką w łazience i zastąpiłem ją nową. Umywalkę zatkałem korkiem.

Do następnego kroku przydałoby się wiaderko do lodu lub coś w tym guście, ale ponieważ nic takiego nie miałem, musiałem zadowolić się hotelową Biblią, otwartą tak, by stanęła na dnie umywalki. Umocniłem ją i nalałem na dno umywalki dwa cale paliwa do zapalniczek. Następnie wziąłem plik czystych kartek, włożyłem je do szarej koperty, położyłem na suchym końcu Biblii i zamknąłem drzwi łazienki.

Przed wyjściem wziąłem mój nowy zamek szyfrowy i założy­łem na skobel przykręcony do futryny, żeby zabezpieczyć za sobą drzwi. Uwielbiam hotele, które zmuszają do montowania w drzwiach własnych zamków.

Rozdział 44

Na ulicach Waszyngtonu właśnie mijały godziny szczytu, kiedy szedłem Dziewiątą i skręcałem na wschód w stronę D Street, naprzeciwko siedziby FBI. Przez kilka minut stałem przed drzwiami Caucus Room, oceniając sytuację. Caucus to jedna z tych waszyngtońskich eleganckich restauracji, które próbują sprawić wrażenie, że polityka zostaje za ich drzwiami. Było wręcz przeciwnie. Właśnie miałem przejść przez ulicę, kiedy przez drzwi za moimi plecami wypadła rozbawiona grupka i zapakowała się do czekającej limuzyny: lobbyści jadali za pieniądze przemysłowców. Facet w środku grupy z twarzą jak wykutą z kamienia musiał być senatorem: wtedy wszyscy oni wyglądali tak samo, przynajmniej mężczyźni za pierwszej kadencji, ale nie rozpoznałem go.

W przeciwieństwie do niego agent, czekający po drugiej stronie ulicy, w ogóle nie pasował do Waszyngtonu. Z zapad­niętym podbródkiem i zielonym blezerem przypominał mi księgowego z Oklahomy.

- Chuck Appleton - powiedział, gdy podszedłem do niego. O'Neill miał rację. FBI zamierzało zlekceważyć spotkanie. Uścisnęliśmy sobie ręce i poszedłem za nim D Street, skręcając za róg przed wejściem do RMS.

RMS to Rezydencje przy Market Square, niezwykle drogi kwartał przy nowej Pennsylvania Avenue, na ukos od Depar­tamentu Sprawiedliwości i pół przecznicy na wschód od kwatery głównej FBI przy D Street. Słyszałem o mieszkaniu, do którego się kierowaliśmy: numer 730. Wiedział o nim każdy, kto doszedł do pewnego szczebla służbowego. Numer 730 zajmował wesoły homoseksualista, który odwalał brudną robotę dla Agencji i Biura i w zamian mógł tam mieszkać, nie płacąc czynszu (bez czynszu, ale nie bez niewygód: kiedy apartament był potrzebny na

245

dyskretne spotkania poza kwaterą główną - co zdarzało się nader często - stały lokator musiał zabijać czas w innym miejscu).

Powiedziałem Appletonowi, że ponieważ przyszliśmy za wcześnie, poczekam na zewnątrz, dopóki ktoś się nie pokaże. Wzruszył ramionami i odszedł. Pewnie pomyślał, że chcę w spokoju zapalić.

Pięć minut później na ulicy pojawił się Don Sherley z aktówką. Odkąd pojawił się w zasięgu mego wzroku, dwa razy spojrzał na zegarek: człowiek w pośpiechu.

Nie zauważył mnie, skręcając do budynku.

- Don - powiedziałem, chwytając go za ramię.

Nie poznał mnie. Ostatni raz widzieliśmy się dziesięć lat temu.

Odprężył się.


Wyciągnąłem przelew z UBS dla Instytutu Sprawiedliwego Pokoju i podetknąłem mu pod nos.

- Don, mam tego więcej. Chciałbyś, żeby kontrola skarbowa
przyjrzała się bliżej twoim kontom?

W rzeczywistości nic nie miałem na Sherleya. Po prostu kolejny bluff. Nie mogłem się jednak opędzić od myśli, że jakoś, gdzieś Channing podkupił Sherleya. Channing nie zaufałby nikomu, kto nie byłby jego własnością.

Miałem rację. Rumieniec odpłynął z twarzy Sherleya.

- Skąd... - sięgnął po papier, ale w ostatniej chwili odsunąłem
go z zasięgu jego ręki.

246

- Don, proszę tylko o zawieszenie broni. Pozwól mi działać
na zebraniu, kiedy zajdzie taka potrzeba, trzymaj gębę na kłódkę,
a dokumenty znikną. To naprawdę żaden problem.

W pokoju, do którego wszedłem, siedziało pięć osób. Facet o fatalnym uczesaniu i brzuchu wylewającym się z trzyczęściowego letniego garnituru siedział na krześle i czytał gazetę. Appleton zajął fotel w rogu pokoju, oczy miał półprzymknięte. Na sofie zobaczyłem Mary Beth Drew i kobietę, którą widziałem w gabinecie rady. Wiele lat temu skrzyżowaliśmy już miecze, ale nie pamiętałem, o co poszło ani jak się nazywała. Sherley wyglądał przez okno.

Nieuczesany wstał, podszedł do mnie i wyciągnął rękę, wkładając mi jednocześnie wizytówkę do kieszeni koszuli.

- Jeff Forrest, Departament Sprawiedliwości. - Wyglądał na
jedynego zadowolonego w tym pomieszczeniu.

Rozejrzałem się za czymś do siedzenia, kiedy przy moim łokciu zmaterializowała się Mary Beth.

Nie wiem, dlaczego „ja" zamieniło się na „my", ale nie miałem już czasu się nad tym zastanawiać.

Oficjalnie było to przedstawienie Chucka Appletona. FBI wypożyczyło mieszkanie, co mogło znaczyć, że to oni będą przewodniczyć zebraniu, ale najwyraźniej to Forrest nie przybył tu tylko jako słuchacz.

247

Forrest spojrzał na Sherleya, żeby zaczął, ale Sherley był zaabsorbowany studiowaniem dywanu. Gestem poprosił Forresta o rozpoczęcie. Usiadłem na otomanie.

Forrest odchrząknął.

Z drugiego końca pokoju Mary Beth wykonała kolisty ruch środkowym palcem dając mi do zrozumienia, żebym się stresz­czał.

Zignorowałem ją. Z dokumentami czy bez, miałem po swojej stronie historię i kontekst. Muszą dowiedzieć się o moim polowaniu na Murtazę Ali Mousawiego; o tym, jak dorastał w południowym Teheranie, o jego nienawiści do Stanów Zjednoczonych, zdolnościach do urządzania masakry, o tym, że Siły Kods wciąż siedzą w terrorystycznym interesie. Musiałem powiedzieć im o wszystkim, nawet o tym, że Mousawi mógł nie żyć, albo nie. Spotkanie nie będzie miało sensu, jeśli oni nie zrozumieją, że Mousawi nie był samotnym graczem, że reprezen­tował frakcję z Teheranu, której nic nie powstrzyma. Muszą zrozumieć, w jaki sposób cała ta sprawa wiąże się z Nabilem, jak Bliski Wschód zmienił się w groteskowy teatrzyk przemocy, zemsty i rzezi. Dopiero potem mogłem zająć się Beckmanem i Channingiem. Dokumenty nie będą nic warte, jeśli oni nie kupią całej tej historii. Kontekst jest najważniejszy. Zawsze.

Doszedłem do więzienia Bir Sziwa, kiedy przerwał mi pełno­mocnik Departamentu Sprawiedliwości.

- Wszystko to jest fascynujące, ale czy nie moglibyśmy
przejść do finansowych aspektów tej sprawy?

Wtedy usłyszałem jakiś dźwięk. Spojrzałem w lewo i zobaczy­łem Vince'a Webbera wyłaniającego się z sypialni. „On", o którym wspomniała Mary Beth. Webber słuchał mnie od początku.

248

- Myślę, że zanim zaczniemy na nowo, musimy ustalić zamiary
pana Wallera. Musimy dowiedzieć się, kogo reprezentuje, zanim
będziemy mogli ocenić to, co pan Waller ma nam do powiedzenia.

Webber patrzył prosto na Forresta. Teraz zwrócił wzrok na mnie.

Webber otworzył kopertę i wyciągnął z niej papier, który wyglądał na telegram.

- Panie Waller, może będzie nam pan mógł pomóc. Od
drugiego do siódmego września bieżącego roku przebywał pan
w hotelu Beau Rivage w Genewie.

Przytaknąłem.

Webber zatoczył ramieniem wokół pokoju.

- Tak, my. Ci sami ludzie, którzy zamierzają uwierzyć, że
odkrył pan jakiś tajemniczy spisek.

Kątem oka zerknąłem na Mary Beth. Zwinęła się w sobie jak atakowany jeżozwierz.

249

Pomyślałem o Oliverze Wendellu Channingu i o tysiącach jego zatajonych kontaktach, dzięki którym teraz jego syn zbijał majątek. Ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Webber nie zamierzał czekać na odpowiedź.

Webber kiwnął głową do pełnomocnika Departamentu Spra­wiedliwości, który natychmiast zareagował na sygnał.

- Rozważamy wysunięcie wobec rzeczonej grupy aktu oskar­żenia.

Powodzenia, pomyślałem, ale chyba byłem jedyną osobą w tym pokoju, która wiedziała o śmierci księcia.

Skąd o tym wiedzieli? Albo od Indii, albo informatora z Bon-en-Chablis. Sherley wydął wargi. Na jego ustach pojawił się złośliwy uśmieszek.

Odwrócił komputer, żeby wszyscy mogli zobaczyć. Na moni­torze pojawił się drżący obraz: wnętrze samolotu. Wiedziałem, co będzie dalej. Pojawiłem się w polu widzenia z czterema buteleczkami whisky, dwiema szklankami i butelką wody. Patrzyłem, jak przetrząsam moją powieść i szarpnięciem otwieram

250schowek. Mimo nie najlepszej jakości filmu, można było zobaczyć jak przeszukuję torbę Patricii Hoag-Carrington.

Wstałem, czując, że tracę panowanie nad sobą, chociaż obiecałem sobie, że do tego nie dopuszczę.

- Proszę na słówko agenta Appletona - powiedziałem.
W sypialni chwyciłem go za klapę marynarki.

Zanim zdążył coś powiedzieć, do sypialni wtargnęła Mary Beth.

251

Kiedy wróciłem do pokoju, Sherley i Webber zniknęli. Najwyraźniej mieli w nosie, że jeszcze nie skończyłem.

Do głowy przyszło mi jedynie to, że Sherley zadzwonił i uzyskał wycofanie mojego immunitetu. Albo może zaplanował to od samego początku. Channing musiał coś dostać za swoje pieniądze.

Wyszliśmy z Rezydencji przy Market Square. Czekał na nas czarny crown vic, zaparkowany na drugim końcu D Street, przy wjeździe do parkingu Biura od ulicy Dziewiątej.

Appleton uparł się, żebym zapiął pas, zanim ruszył.

Rozdział 45

Byliśmy czterdzieści przecznic na wschód od Pennsylvania Avenue, słuchając meczu Orioles i kierując się w stronę wschod­nich przedmieść Waszyngtonu, kiedy Chuck Appleton pacnął się dłonią w czoło, powiedział „muszę wpaść po parę rzeczy" i zahamował przed supermarketem Superfresh. W napisie nad sklepem przepaliła się połowa żarówek.

Dwa czarne dzieciaki przylepiły się do szyby, gapiąc się na nas. Pewnie się zastanawiały, co para Białasów robi na ich terenie.

Przytaknął, zamknął za sobą starannie drzwi i zniknął w sklepie. Orioles mieli ludzi na pierwszej i trzeciej bazie, nikogo nie wyautowano. Appleton zostawił uruchomiony silnik, więc mogłem słuchać radia nie wyładowując akumulatora. Należał chyba do skrupulatnych osób. Lista zakupów była krótka, ale to musiało chwilę potrwać. Appleton to jeden z tych facetów, którzy porównywali ceny nawet wtedy, gdy nie musieli się ograniczać.

Dałem mu trzy minuty, a potem wysiadłem z samochodu. Dwóm obserwatorom nie drgnął nawet mięsień.

Podszedłem do drzwi kierowcy, opuściłem osłonę przeciw­słoneczną i z kieszonki wyciągnąłem rządową kartę kredytową.

253

Za dzieciakami widziałem mojego opiekuna z FBI przy kasie ekspresowej. Zdejmował ze stojaka talię kart. Partia remika do bladego świtu.

- Samochód waszego dziadka ma własną kartę kredytową?
Dzieciaki przefrunęły z chodnika na przednie siedzenie. Na

szczęście ten wyższy zajął miejsce kierowcy. Szczudłowatymi nogami sięgał do pedałów.

- Światła. - Schyliłem się, postawiłem koguta na dachu
i uruchomiłem go. - Pojedziecie z szykiem.

Zrobiłem kilka kroków i skryłem się w cieniu. Szedłem wzdłuż ściany do uliczki za sklepem. Kiedy Appleton wyszedł z Superfresh, dzieciaki pędziły już Pennsylvania Avenue, migając światłami i paląc gumy co parę cali.

- Kurwa! - usłyszałem jego głos. - Kurwa. Kurwa. Kurwa.
Gdyby dzieciaki nie władowały forda w bok autobusu, FBI

ścigałoby mnie całą noc po najgorszych drogach Waszyngtonu.

Rozdział 46

Zanurkowałem w uliczkę między dwoma budynkami, obok zakratowanego, zrujnowanego sklepu z alkoholami. Przy 7-Eleven znalazłem automat. Próbowałem złapać O'Neilla w pracy, potem w jego mieszkaniu. Nikt nie odbierał. Znalazłem go w barze. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.

Słyszałem jakąś rozmowę w tle i dźwięki jakby kostek lodu brzęczących w szklankach. O'Neill trafił na happy hours. Drinki za pół ceny.

Usłyszałem z drugiej strony głębokie westchnienie i odgłos przełykanej śliny.

- Kto cię niepokoi, John? Biuro?

255

Usłyszałem w tle głos kobiety, która mruczała mu do ucha coś o spóźnieniu i rezerwacji.

Rozdział 47

Maitre zatoczył ręką wokół sali w Four Seasons, prosząc, żebym sam spojrzał. Miał rację; wszystko zajęte. Na szczęście Sherley dokonał rezerwacji. Jeszcze większe szczęście miałem ja, kiedy domyśliłem się, że Sherley będzie chciał się wypłakać w rękaw Channingowi po tym, jak go zaszantażowałem. I szczęś­cie, że pamiętałem, co swego czasu powiedziała mi India: David Channing w Waszyngtonie jada tylko w Four Seasons.

Zauważyłem jedno wolne krzesło w najdalszym rogu, przy stoliku obsługi. Wskazałem je kierownikowi sali, a on wezwał kelnera, żeby je przeniósł.

Usiadłem na jednym z foteli przy wejściu, wziąłem zostawioną przez kogoś na stoliku gazetę, zasłoniłem nią sobie twarz i czekałem. Nie trwało to długo. Sherley wbiegł po schodach z szyją wyciągniętą jak u obłąkanego strusia, dopóki nie zauważył człowieka, który wyglądał, jakby był właścicielem restauracji. Obaj minęli mnie z prawej strony i skierowali się do stolika. Stanąłem przy nich w momencie, kiedy wzywali maitre'a, żeby zapytać o trzecie krzesło.

Sherley zerwał się na równe nogi z serwetką w prawej ręce, kiedy usiadłem na dodatkowym krześle. Wyglądał, jakby chciał rzucić we mnie szklanką z wodą. Jego towarzysz był nieporuszony. Spojrzał na mnie, spojrzał na Sherleya, wstał, położył rękę na ramieniu Sherleya, popchnął go lekko w stronę holu i klepnął w ramię.

- Pogadamy sobie we dwóch, Donaldzie. Wszystko w porząd­ku. Z pewnością masz wiele pilniejszych spraw na swoim
nowym wysokim stanowisku.

257

Sherley wyglądał na dotkniętego, kiedy mężczyzna ponownie go klepnął, tym razem mocniej, a potem popchnął go w plecy. Idź.

- David Channing - powiedział, wyciągając rękę, kiedy
Sherley przedzierał się już w stronę schodów. Nieodrodny syn
Olivera Wendella. Tylko nie miał tak krzaczastych brwi. Ani aż
tak potężnej sylwetki. I nawet nie połowę pieniędzy, jeśli O'Neill
się nie mylił.

Zignorował mnie.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć skinął na kelnera i zamówił Bienvenue Batard Montrachet. - Rene, upewnij się, żeby to był rocznik 1995 lub 1997.

Facet był dobry. Usiądę więc i będę kontynuował przedstawienie.

Spojrzał na mój siniak na głowie, ale nie skomentował.

Channing ponownie wezwał kelnera i tym razem zamówił pate oraz kawior.

* 22 listopada 1967 roku Rada Bezpieczeństwa ONZ wydała Rezolucję 242. Potępiała ona okupację arabskich ziemi przez Izrael i domagała się opuszczenia tych terenów (przyp. tłum.).

258

Channing rozłożył ręce.

Mówiąc to, podniósł rękę. Renę przyniósł wino. Channing wziął butelkę, by spojrzeć na etykietę.

- To Chevalier Montrachet.

- Panie Channing, niestety, zabrakło nam Bienvenue Batard.
Płomień gniewu pokazał się w oczach Channinga. Przez

chwilę myślałem, że roztrzaska butelkę o podłogę. Zamiast tego poczekał, aż Renę napełni kieliszki, a potem odprawił go krótkim machnięciem ręki i skierował na mnie wzrok.

259

Channing odsunął krzesło, wstał i zamierzał wyjść. Wtedy instynktownie chwyciłem nóż do kawioru, wsunąłem go do rękawa i poszedłem za nim. Co zamierzałem zrobić z tym nożem? Podciąć Channingowi gardło i ogłosić, że wyrządziłem przysługę społeczeństwu? Był już na schodach do holu, kiedy położyłem mu rękę na ramieniu niczym stary przyjaciel. Spojrzał na moją dłoń i zauważył nóż.

- Chyba nie omówiliśmy kilku spraw - oznajmiłem mu.
Odwróciłem go i zeszliśmy po schodach, kierując się do

łazienki pod nimi. Jakiś facet po osiemdziesiątce - kaszmirowy blezer, różowy golf - spryskiwał się perfumami przed lustrem.

- Mój przyjaciel wypił za dużo Montrachet - wyjaśniłem.
- Gdyby zechciał pan nas zostawić na chwilę...

Gdy tylko mężczyzna wyszedł, wprowadziłem Channinga i wcisnąłem nóż do kawioru w szczelinę między drzwiami a futryną. Żeby otworzyć drzwi, potrzebny był solidny kopniak. Channing patrzył na mnie, próbując ocenić stopień mojego szaleństwa.

- Mógłbym pewnie nawet teraz cię zabić - powiedziałem,
wpychając go do kabiny.

Zauważyłem, że Channing zerknął na drzwi, a potem na mnie. Czy wyjmę nóż, a potem zatopię mu go w gardle?

260

Rozległo się walenie do drzwi. Channing spojrzał w ich kierunku, po raz pierwszy pewien, że go nie zabiję.

- Jedno pytanie. Czy wszyscy zabici to po prostu zabezpieczenie spłaty twojego G-5?

Channing wyprostował się, przygładził włosy, poprawił węzeł krawata.

- Podobno masz dowód? Świetnie. Użyj go.
Wyjąłem nóż ze szpary i wyszedłem.

Rozdział 48

Przed Four Seasons stał sznur taksówek. Wsiadłem do pierw­szej, podałem kierowcy adres Amble Inn i usadowiłem się z tyłu, podczas gdy on uruchamiał silnik.

Jechaliśmy w milczeniu, dopóki nie minęliśmy migających świateł u zbiegu Osiemnastej i Rhode Island Avenue. Wtedy ujrzałem błyski czerwonych, białych i niebieskich świateł dwóch wozów strażackich ustawionych przed motelem. Z okna mojej łazienki wydostawał się dym. Pod ścianą stała drabina, obok ciągnął się wąż.

Wyobraźnia pokazała mi wszystko: wyrwany zamek w holu lub zasuwka wyrwana z futryny, pokój splądrowany, wreszcie ręka w rękawiczce zapala żarówkę w łazience i otwiera drzwi dokładnie w chwili, gdy żarówka wybucha, a płonące odłamki spadają do małego jeziorka benzyny w umywalce poniżej. Czy ręka w rękawiczce była zaskoczona? - zastanawiałem się. Czy zabrała kopertę z Biblii w tym ułamku sekundy, zanim zorien­towała się, że jej ciało stopi się, jeśli spróbuje? Czy miała pojęcie, że kartki w środku są puste? Nie, wydarzenia rozegrały się zbyt szybko. Zaskoczenie wciąż działa na moją korzyść.

Sęk w tym, że tylko dwie osoby wiedziały, gdzie się za­trzymałem: India i Willie.

- Zmiana planów - powiedziałem kierowcy. - Tuttle Place.

Rozdział 49

Przy Tuttle Place 2501 wszystkie światła były włączone. Frank się bawił. Przeszedłem obok domu i skręciłem w boczną uliczkę wzdłuż ceglanego muru otaczającego ogród. Z ulicy nie było tego widać, ale wiedziałem, że po drugiej stronie, za wyłożonym płytami patio ze swawolnym brązem Henry'ego Moore'a, jest basen. Tam Frank jadał przy dobrej pogodzie. Słyszałem muzykę dochodzącą z patio. Patsy Cline.

Przedarłem się przez krzaki róż rosnące pod murem, znalazłem wykruszoną cegłę dla oparcia stopy, podciągnąłem się i przerzuciłem nogi nad murem. Wprost we mnie wycelowa­na była kamera przemysłowa, czerwona lampka świeciła. Liczyłem na to, że nikt teraz nie patrzy na obraz. Wszyscy pomagają przy kolacji. Obejrzą taśmę rano, gdy już będzie za późno.

Zatrzymałem się na szczycie, by posłuchać. Ktoś opowiadał dowcip - męski głos, którego nie rozpoznałem. Kobieta zaśmiała się. India.

Muzyka grała za głośno, by ktokolwiek usłyszał mnie zeskakującego po drugiej stronie muru w krzaki azalii. Znów przystanąłem, nasłuchując. Granitowy basen dawał przytłumione, migotliwe światło. Czułem zapach pochodni z olejkiem cytronelowym.

Wyszedłem z azalii, gdy usłyszałem dźwięk, którego nie można z niczym pomylić: przeładowanie pocisku ze śrutem.

- Nie szedłbym dalej.

Spojrzałem w bok i ujrzałem Franka, siedzącego w kutym ogrodowym krześle z krótkolufową dwunastką na kolanach. Zważywszy na jego strój - czarny kaszmirowy blezer, spodnie i krawat - przerwałem mu kolację. Ktoś jednak obserwował obraz z kamer.

263

Frank uniósł karabin na wysokość mojej głowy. Podszedłem i usiadłem na skraju basenu. Podwodne światła oświetlały mnie, Frank pozostawał w mroku.

Usłyszałem śmiech na patio, tym razem głośny: znów głos Indii, potem śmiech mężczyzny z tego, co powiedziała. Ciekawe, czy wiedziała, że siedziałem obok. Stawiałem, że tak.

Zaczynałem tracić równowagę. Frank powinien teraz dzwonić do FBI, żeby mnie zabrało, a nie opowiadać mi, jak mnie wrobił.

- Sprytne - stwierdziłem. - Ale nigdy nie byłem na liście płac
Cabrillo. To była głupia sztuczka.

- Ale zadziałała. Wystarczyła, żeby Webber wywalił cię z roboty.
Kurwa. On zamierza mnie zastrzelić. Inaczej po co by mi to

opowiadał?

Próbowałem przełknąć ślinę, ale usta miałem niczym wypeł­nione bawełną. Frank powie, że zrobił to w samoobronie. Nie

264

będzie oskarżenia o zabójstwo. Spojrzałem na połyskującą wodę i zastanowiłem się, czy zdołam się do niej stoczyć, unikając strzału, dopłynę do dna - i potem nie wiem co. Leżeć tam, póki nie utonę? Nieważne, będę martwy zanim sięgnę wody.

Spojrzałem na Franka, wciąż zastanawiając się, po co mi to wszystko mówi. Gadanie po próżnicy, napawanie się zwycięst­wem nade mną - to nie było w jego stylu.

Zaczął się śmiać, jakby naprawdę się dobrze bawił. Wstał, wciąż mając mnie na muszce, i przesunął krzesło bliżej miejsca, w którym siedziałem. Teraz jego też oświetlał blask z basenu.

- Maxie, przez te wszystkie lata nie tańczyliśmy kadryla.
Frank zabezpieczył broń i odłożył z boku krzesła.

265

Frank wrócił po pięciu minutach. Wręczył mi zdjęcie z Peszawaru, ale teraz bezgłowy mężczyzna w salwarze miał twarz - Olivera Wendella Channinga.

Frank usiadł. Uśmiechał się, bez wątpienia rozbawiony moim zmieszaniem.

Szok wywołany słowami Franka musiał pokryć moją twarz trupią bladością. Nagle wszystko wskoczyło na miejsca. Zo­stałem zmanipulowany, okłamany, skuszony, zdradzony i usta­wiony - to samo robiłem dzień w dzień przez ostatnie dwa­dzieścia pięć lat.

Rozdział 50

Próbowałem to wszystko sobie poukładać, kiedy Frank położył mi rękę na ramieniu.

- Napijmy się.

Podeszliśmy do stołu obok rzeźby Henry'ego Moore'a i Simon przyniósł nam dwa Bas Armagnacs.

- Powiem ci, jak to się zaczęło.

Pod koniec 2000 roku Frank był w Islamabadzie, licytując się o rurociąg gazu ziemnego, kiedy wpadł na starego informatora, który walczył podczas wojny w Afganistanie. Po obiedzie informator wyjął pudełko ze starymi zdjęciami. Były niemal identyczne, głównie bojownicy pozujący z AK-47, poza jednym: O1iver Wendell Channing stał z Osamą bin Ladenem i trzema innymi mężczyznami.

- Boże, wszyscy wiedzieliśmy, że O1iver był cholernie nieza­leżny - powiedział Frank. - Nawet bardziej niż ty. Nigdy nie
informował o dziewięćdziesięciu procentach ludzi, z którymi się
spotykał. Spędzał wakacje tam, gdzie nie powinien. W końcu
zupełnie wyrwał się spod kontroli. Wcale mnie nie zdziwiło jego
zdjęcie z bin Ladenem.

Tydzień po powrocie z Islamabadu Frank wpadł do Millisa na obiad. Nie widzieli się od lat, ale razem byli w Peszawarze, więc Frank opowiedział Millisowi o fotografii. W połowie zdania Millis złapał Franka i odciągnął go na bok. Agencja Bezpieczeń­stwa Narodowego - powiedział Millis - właśnie przejęła rozmowę Davida Channinga, syna Olivera, z Chalidem Szejkiem Muhammadem, na którego wydano nakaz aresztowania. W rozmowie nie powiedziano nic ważnego, ale z pewnością David Channing nie wybrał tego numeru przez pomyłkę.

Zaciekawiony Millis pojechał do Langley, by wypytać o Davida Channinga. Nikt nie chciał podjąć tematu. David Channing był

267

za dużą figurą polityczną w Waszyngtonie, by go ruszyć. Poza tym to był rok wyborów i Channing sypał kasą dla neokonser-watystów. Jeśli to oni dostaliby się do Białego Domu, to każdy, kto naraziłby się Channingowi, z pewnością by odpokutował. Szóste piętro na pewno nie miało zamiaru wtykać nosa akurat w tę kupę gówna.

Millis miał dość wyczucia, by nie rzucać się na Channinga tylko na podstawie jednego telefonu do CSM. Już miał zostawić sprawę, uznać ją za zbieg okoliczności, kiedy pewnego popołudnia do jego drzwi zapukał analityk CIA z ciekawą opowieścią. W 1996 roku, po tym jak policja w Manili zwinęła siatkę CSM, analityk sprawdził opcje kupione w czasie, gdy akcje przemysłu lotniczego miały spaść. To było tylko przeczucie, ale przedarł się przez wiele transakcji przeprowadzonych na rynku z założeniem, że te akcje spadną. Analityk nie mógł się zdecydować, czy jedna osoba skupiła opcje, czy to był tylko zbieg okoliczności. Transakcji dokonano poprzez wielu kupujących, zaszyfrowane konta, nakładające się transakcje i skomplikowane swapy. Załat­wił, by Agencja Bezpieczeństwa Narodowego sprawdziła, czy można odtworzyć rozmowy do kupujących i od nich, dzieląc je między nabywców opcji. Polecenia kupna przychodziły z różnych telefonów z całego świata, jednak jedna rzecz przyciągnęła jego uwagę: numer telefonu z Bar Harbor w Maine.

Zaraz po tym, jak w Manili aresztowano wspólników CSM, ktoś dzwoniący z numeru w Maine skontaktował się z kupcem, który natychmiast anulował zakup pewnych opcji lotniczych. Analityk wyśledził numer do BT Trading, a od BT Trading trafił do Davida Channinga. Dalej nie udało mu się posunąć. Wiedział, że wszedł na pole minowe. Bez wsparcia nie mógł pchać się głębiej. Kiedy usłyszał, że Millis węszy po centrali, zadając pytania o Channinga,, postanowił się z nim zobaczyć.

268

Frank pogrzebał nieco i odkrył, że Michelle Zwanzig była szwajcarskim powiernikiem Channinga. Aby nawiązać z nią bliższy kontakt, Frank otworzył u niej konto. Nic to nie dało. Nigdy nie rozmawiała o interesach Channinga. Zdołał jedynie zdobyć plan jej biura i popatrzeć na sejf od zewnątrz.

- To wiele wyjaśnia - powiedziałem. - McGuffin zachęca
mnie do włamania do biura Michelle i upewnia, że zaproszę
Indię do Genewy.

Frank uśmiechnął się.

Zastanowiłem się przez chwilę, czy Frank nie podsłuchiwał na drugiej linii mojej rozmowy z Indią. Jeśli tak, to musiał siłą powstrzymywać się od wybuchnięcia śmiechem. Frank wrócił już jednak do Channinga.

Powiedział, że sam pomyślał o przedstawieniu dowodów na szóstym piętrze, ale przyjęto go tak samo jak Millisa: na Pennsylvania Avenue 1600 po rozstrzygnięciu wyborów panował ślepy strach. Neokonserwatyści słynęli z mściwości.

Teraz do mnie dotarło, że zostałem wykorzystany, postawiony na tym samym poziomie co Applied Science i tysiące emerytów z Agencji, pracujących wzdłuż Korytarza Dullesa. Tylko że mnie nikt nie pytał o zdanie.

269

Frank musiał zauważyć moje spojrzenie.

Odpowiedział mi pytaniem:

O'Neillowi.

O'Neilla, żeby zmusić go do odejścia?

270

że ruszysz za mną, a w końcu dopadniesz Channinga. Byłem przynętą.

- Webber nigdy nie odwiedził cię z Lawsonem, prawda?
Frank przecząco pokręcił głową.

Pomyślałem, jak Frank musiał wepchnąć Indię na mnie na granicy syryjsko-libańskiej i w Genewie, wprowadzając ją w scenariusz.

271

Już miałem zapytać, czy według Franka David Channing kiedykolwiek spotkał Mousawiego, ale Frank miał rację. Nie chodziło o przeszłość.


Wstał razem ze mną, położył mi rękę na ramieniu i poprowadził przez schodki tarasu i przez dom. Pół godziny wcześniej byłem pewien, że zginę nad jego basenem.

- Upewnię się, że Maggie porozmawia z tobą jutro - naprawdę.
Żadnego ustawiania. Żadnego Sherleya. Żadnego Webbera.

Rozdział 51

Poczekalnia Chinatown Express (albo Smoczego Autokaru lub Dzisiejszego Autobusu - nazw jest wiele) mieści się w piwnicy skromnego, jednopiętrowego domu, tuż obok synagogi na rogu Szóstej i I Street, i naprzeciwko wzniesionego z czerwonej cegły gmachu Fujian Residents' Association i walącej się restauracji Teddy's House of Comedy. To Waszyngton w swej najbardziej eklektycznej postaci.

Przy drzwiach cicho grał telewizor: jakiś nieostry czarno-biały film. Na stole z plastikowym blatem dymił dzbanek na kawę wystarczający dla całego kółka parafialnego. Pół tuzina krzeseł zajmowała zbieranina studentów, pomarszczonych Amerykanów chińskiego pochodzenia i dwie prostytutki. Pomyślałem, że jedną chyba widziałem na Rhode Island Avenue. Może dym wygnał ją w wyższe okolice.

Reszta stała pod ścianami, starając się nie zastanawiać nad tym, co skłania nas do czekania na autobus o trzeciej trzydzieści rano. Cena była uczciwa: dwadzieścia dolarów w jedną stronę na Manhattan, trzydzieści dolarów w obie strony. Jeśli nie było korków, podróż trwała tylko godzinę dłużej niż koleją. Uznałem, że to najbezpieczniejszy sposób, by dostać się do O'Neilla i wydostać od niego dokumenty nie zostawiając śladów. W przeciwieństwie do promu czy metrolinera, tu była mała szansa, że ktoś mnie wylegitymuje. No i autobusy jeździły całą noc.

Zdziwiłem się, kiedy po wyjściu na ulicę ujrzałem dodatkowych czekających: zespół rockowy z perkusją, dwie matki ze śpiącymi dziećmi, dwóch facetów wyglądających na alfonsów kobiet w poczekalni. Jeśli jeszcze ktoś dosiądzie się w Baltimore i Filadelfii, w naszym ekspresie z Chinatown do Chinatown zabraknie miejsc siedzących.

273

Na obrzeżach tłumku, przy ścianie budynku obok piętrzyła się jakaś dziwna sterta - ubrań albo ludzi. Podszedłem bliżej i schyliłem się, żeby się lepiej przyjrzeć. Starsza kobieta spała zgięta nad schodami, z twarzą na wpół zakrytą czarnym szalem. Reszta jej ciała tonęła w fałdach szala. Na kolanach trzymała w ramionach małą dziewczynkę, także w czerni: cztero-, pięcio-, sześcioletnią - nie byłem w stanie stwierdzić.

Widywałem taką scenkę tysiące razy, od Chartumu do Kabulu - babcia i wnuczka, los sierot - i moja odpowiedź zawsze była taka sama. Spojrzałem, czy na szalu nie ma żadnych wybrzuszeń, baryłek, drutów, czegokolwiek dziwnego, czegokolwiek sugeru­jącego, że to, co widzę, jest tym, czym powinno być. W taki właśnie sposób pozostaje się przy życiu w moim świecie. Nagle zespół rockowy odsunął swoją perkusję i światła ulicy padły na ludzką stertę. Poczułem się, jakbym patrzył na żywy obraz własnego życia.

Mogła być Afganką lub Iranką. Na twarzy miała zbyt wiele zmarszczek, żeby stwierdzić coś na pewno, ale gdy ujrzałem ją w świetle lamp, mógłbym przysiąc, że ta babcia jest Beludżą. Miała taki sam nos, oczy, czoło, jak matka mojego przyjaciela, która przygarnęła mnie, kiedy moja własna matka ruszyła na pustynię, żeby zacząć nowe życie beze mnie. Mogłaby być moją macochą, gdybym nie wiedział na pewno, że nie żyła od dwudziestu lat. Ale faktycznie, na sekundę tam przeskoczyłem, poza czas, poza tę wszechogarniającą wątpliwość, poza podej­rzenie uderzające mnie w każdej sytuacji, jaka przychodziła mi na myśl, do pewnego niewinnego kraju, gdzie zdarzają się cuda.

Wtedy babcia lekko poruszyła się przez sen, a dziewczynka otworzyła oczy, z tym zdumionym oszołomieniem charakterys­tycznym dla dzieci wyrwanych ze snu, a mnie zupełnie powaliło. To była Rikki, widok, który uwielbiałem w tym krótkim momencie, kiedy ona była mniej więcej w tym wieku, a ja z Marissą jeszcze tworzyliśmy rodzinę. Chryste, tak bardzo pragnąłem zobaczyć Rikki. Może w przyszłym tygodniu. Albo w następnym.

Pomyślałem, że może jednak, mimo wszystko, odnalazłem ten cudowny kraj; moglibyśmy jechać razem do Nowego Jorku, rozmawiać, opowiadać historie życia; że może nareszcie mógłbym

274

komuś powiedzieć prawdę, całą prawdę, nic, tylko prawdę, i że może ta stara kobieta w zamian też powiedziałaby mi prawdę - opowiedziała, jak wszystkim nam przyszło żyć w tym pie­przonym świecie - kiedy usłyszałem dudnienie i poczułem za sobą pęd powietrza. Odwróciłem się i zobaczyłem autobus, z otwartymi drzwiami, gotowy na przyjęcie pasażerów. Chinatown Express była luksusową linią.

Mała dziewczynka teraz też otworzyła szeroko oczy. Czekać na co?

Rozdział 52

Jeśli coś może się nie udać, nie uda się na pewno. Prawo Murphy'ego. Była to pierwsza rzecz, jakiej nauczyli nas na Farmie, może jedyna odwieczna prawda, jaka tam istniała. Piętnaście mil na południe od Wilmington, w Delaware, kilkaset jardów przed nami cysterna gwałtownie skręciła, żeby uniknąć uderzenia w parę jeleni, które musiały stać bez ruchu na jej pasie, złożyła się, zahaczyła o burtę vana, jadącego dwa pasy dalej i stanęła w płomieniach. Ciąg dalszy całej akcji oglądaliśmy z pierwszego rzędu, ustawieni zaraz za barykadą samochodów policji stanowej Delaware.

Po prawej stronie leżały dwa poszarpane jelenie. Daleko z lewej ktoś - mężczyzna czy kobieta, trudno powiedzieć - w jakiś sposób przeżył. On czy ona, Bóg wie, trafił już pod opiekę służb medycznych. W środku znajdował się poskręcany kadłub vana i wciąż płonąca cysterna.

Siedziałem tam i myślałem o kruchości wszystkiego - kierowcy cysterny, o tych, co spłonęli we wnętrzu vana, o jedynej rzeczy, której straty nie potrafiłbym znieść: o mojej córce Rikki. Może musiałem przebyć całą tę szaleńczą drogę, żeby to zrozumieć.

Do czasu, gdy helikopter medyczny zabrał jedyną uratowaną osobę, i ciężarówki holownicze uprzątnęły autostradę, nasza czterogodzinna podróż zamieniła się już w pięciogodzinną. O 8.15, kiedy miałem się spotkać z O'Neillem, wciąż byliśmy jeszcze w trasie i wyjeżdżaliśmy z Holland Tunnel. Kiedy wreszcie drzwi otworzyły się przy East Broadway 88, była 8.32. Zacząłem biec. O'Neill powiedział, że o dziewiątej spali doku­menty. Wiedziałem, że to zrobi.

Trzynaście minut później, wciąż w pełnym pędzie, znajdowałem się na środku Foley Square, kiedy wszystko spowił cień, jak w biblijnym dniu sądu ostatecznego. Potem rozległ się ryk silników.

276

Pamiętam, że zastanowiłem, co, na litość boską, robi samolot pasażerski American Airlines, kilkaset stóp nad Dolnym Manhat­tanem. Usłyszałem huk wybuchu i spojrzałem w górę. Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, były płomienie strzelające z Północnego Wieżowca: jaskrawożółte. To nie jest kolor płonącego paliwa. I wtedy już wiedziałem: spóźniłem się.

Odwróciłem się i zacząłem biec na północ, rozglądając się za taksówką. Ruch zamarł. Zatrzymałem się przy budce telefonicz­nej. Linia była zajęta. Ruszyłem do następnej. Telefon zepsuty. Przecznicę dalej na północ zobaczyłem kobietę, która właśnie odwieszała słuchawkę. Wpadłem do budki i wystukałem numer kierunkowy, a potem numer w Anglii. Czekałem aż skończy się rockowy hymn, żebym mógł zostawić wiadomość, kiedy uderzył drugi samolot.

- Rikki! - krzyknąłem do słuchawki. - Rikki! Obiecuję, będę tam. Będę na pewno.

Od autora

W sierpniu 1996 roku w Dżalalabadzie, w Afganistanie, Osama bin Laden powitał w swoich drzwiach człowieka z krótko przyciętą brodą, ubranego w wykrochmaloną białą koszulę ze sztywnym kołnierzykiem i lekki garnitur. Bin Laden poprowadził gościa do salonu, gdzie usiedli na kanapie. Byli sami. To, co chcieli powiedzieć, powinno zostać między nimi, a mimo to bin Laden był zadowolony z wizyty.

Ostatnio wygnany przez Sudańczyków, którzy zagarnęli cały jego majątek, Osama bin Laden przybył do Dżalalabadu praktycznie spłukany. Plotki o tym, że odziedziczył wielki majątek i szmuglował narkotyki oraz „krwawe diamenty", są po prostu nieprawdą. Musiał żyć zdany na skromną gościnność talibów, ale bin Laden miał inny problem: Sudańczycy zdradzili również zachodniemu wywiadowi większość jego siatki. W sierpniu 1996 roku bin Laden potrzebował wszystkich przyjaciół, jakich mógł zebrać. Teraz do jego drzwi zapukał ktoś zupełnie nieprawdopodobny.

Arabski gościa nie był płynny, ale na tyle dobry, by bin Laden zrozumiał propozycję złożoną przez człowieka, który przebył Afganistan u szczytu wojny domowej: al-Kaida i Iran - powiedział - powinny prowadzić wspólne ataki terrorys­tyczne przeciwko Stanom Zjednoczonym.

Miesiąc wcześniej, bin Laden posłał przedstawiciela do Teheranu z sugestią, że Iran powinien odwrócić swą uwagę od walki z talibami i destabilizowania Azji Środkowej, i zaatakować Stany Zjednoczone. Mimo to idea współpracy musiała go zaskoczyć. Bin Laden był wahabitą, członkiem sekty znienawi­dzonej przez wszystkich szyitów, a zwłaszcza przez Irańczyków.

Zamiast od razu odpowiedzieć, bin Laden zmienił temat. Afganistan - powiedział swemu gościowi - szczuł szyitów na

278

sunnitów, a Izrael i Stany Zjednoczone wykorzystywały podział, żeby zniszczyć islam.

Wówczas upłynęła godzina i gość musiał odejść. Gdy wstali, bin Laden położył dłoń na ramieniu mężczyzny i oznajmił, że przyjmuje ofertę Iranu, ale tylko pod warunkiem, że ich współpraca pozostanie tajemnicą, zachowywaną nawet przed wewnętrznym kręgiem al-Kaidy. Gość potrząsnął dłonią bin Ladena, przybijając umowę, i powiedział, że będą w kon­takcie.

Kiedy wieści o spotkaniu dotarły do CIA, rozległy się dzwonki alarmowe, przynajmniej u obserwujących Iran. Gość bin Ladena był oficerem irańskiego wywiadu z krwią Amery­kanów na rękach. Niecałe dwa miesiące wcześniej brał udział w zamachu na koszary Chobar Towers w Arabii Saudyjskiej, kiedy to ciężarówka pułapka zabiła 19 amerykańskich żoł­nierzy. Z pewnością to nowe partnerstwo zapowiadało nowe, jeszcze bardziej śmiertelne uderzenie w Stany Zjednoczone. Pytanie brzmiało tylko kiedy i gdzie. Odpowiedzi padły 5 sierpnia 1998 roku, gdy samochody pułapki wybuchły przed naszymi ambasadami w Nairobi w Kenii i Dar es Salaam w Tanzanii, zabijając ponad 250 osób.

Po zamachach na ambasady Departament Sprawiedliwości postawił wyższym członkom al-Kaidy zarzuty spiskowania z Iranem w celu dopuszczenia się aktów terroryzmu przeciwko Stanom Zjednoczonym. Jednak w akcie oskarżenia jedna rzecz była niepokojąco dziwna. Chociaż bin Laden i inni członkowie al-Kaidy zostali wymienieni z nazwiska, łącznie z kilkoma znanymi jedynie z pseudonimu, to nie padło nazwisko żadnego Irańczyka. Nawet tego, który zawierał układ z bin Ladenem w Dżalalabadzie. To samo wydarzyło się trzy lata później, kiedy wysunięto oskarżenia o atak w Chobarze. Wymieniono Iran, ale żadnego Irańczyka.

Wtedy, przyznaję, mnie to nie dziwiło. Kiedy służyłem w Libanie w latach osiemdziesiątych, wydawało się, że Iran ma immunitet. Wiedzieliśmy, którzy Irańczycy zbombardowali naszą ambasadę i koszary marines. Znaliśmy nazwiska Irańczyków porywających Amerykanów. A Irańczycy nawet nie bardzo zacierali za sobą ślady. Pierwszy Amerykanin porwany

279

przez Pasdaran został wywieziony z Libanu i trzymano go w więzieniu Evin w Teheranie. Kiedy Billa Buckleya prze­trzymywano w Balabakk w koszarach szejka Abdallaha, ze swej celi wraz z innymi więźniami widział strażników z Pasdaranu. Znaliśmy nazwiska lokalnych dowódców Pasdaranu. Nigdy ich jednak nie wymieniono, nie mówiąc o oskarżeniu.

Pamiętam myśl, że dziwne stosunki osiągnęły szczyt, kiedy administracja Reagana potajemnie wysłała do Iranu - przez Izrael - rakiety, które ostatecznie znalazły się w rękach Pasdaranu, tego samego, który zabijał i porywał Amerykanów w Libanie. Sprawy wyglądały jeszcze dziwniej, kiedy O1iver North, człowiek Reagana odpowiedzialny za układ Iran-Contras broń-za-zakładników, pewnej nocy oprowadził po Białym Domu oficera Pasdaranu, a później spotkał się w Euro­pie z innym oficerem tej organizacji, zamieszanym w porwanie Buckleya. To było prawdziwe wariactwo, szaleństwo. Potem nastąpiło spotkanie w Dżalalabadzie, Chobar Towers i zama­chy na ambasady oraz 11 września, i dziwne stało się powszednie.

Komisja badająca wypadki 11 września wskazała Iran, przynajmniej do pewnego stopnia. Irański wywiad pomagał części porywaczy jadących tranzytem przez Iran do Afgani­stanu, dbając o to, by nie ostemplowano im paszportów. Chalid Szejk Muhammad, mózg masakry, też utrzymywał ciepłe stosunki z Iranem. CSM, jak jest znany w kręgach wywiadowczych, ukrył tam swoją rodzinę, kiedy Stany Zjed­noczone poszukiwały go za próbę zamordowania prezydenta Clintona i wysadzenia dwunastu amerykańskich samolotów nad Pacyfikiem. Kiedy w 2OOO roku trzech przyszłych pory­waczy odleciało z Bejrutu do Iranu, w tym samym samolocie znajdował się szczególnie paskudny agent Hezbollachu, blisko związany z Iranem.

Wszystko to jest w raporcie o 11 września, podobnie jak fakt, że CSM najwyraźniej nie należał do al-Kaidy. Mówiąc słowami komisji: „CSM utrzymuje, że odmówił złożenia formalnej przysięgi lojalności wobec bin Ladena, tym samym utrzymując ostatni pozór tak przez siebie miłowanej auto­nomii". Czy więc zachowywał „lojalność" wobec Iranu?

280

Komisja nie daje gotowej opinii, jedynie wskazuje, że rolę Iranu w wydarzeniach z 11 września należy dogłębniej zbadać. Trzeba. Jednak w raporcie komisji uderza ta sama rzecz, która zwraca uwagę w oskarżeniach o wysadzenie ambasad i Cho-bar Towers: żaden Irańczyk - nawet agent Hezbollachu podróżujący samolotem z porywaczami z 11 września - nie został wymieniony z nazwiska.

Wystarczy zestawić informacje o Saddamie Husajnie z na­szymi informacjami o Iranie, zwłaszcza jeśli cofniemy się do przejęcia ambasady w Teheranie w 1979 roku, i staje się oczywiste, że w marcu 2OO3 roku Stany Zjednoczone udały się na wojnę z niewłaściwym krajem. Dlaczego? Nie będę udawał, że wiem na pewno, ale może odpowiedź ma coś wspólnego z wielkim planem zachowania równowagi sił: obalić Saddama i oddać Irak szyitom, zasiać konflikt między szyitami i sunnitami na Bliskim Wschodzie, i wcisnąć fatalny klin między indoeuropejskich Persów a semickich Arabów. Dziel i rządź - starożytna taktyka.

Pomiędzy przyczynami inwazji na Irak dowody na taki plan są kruche, ale istnieją. W 1996 roku grupa neokonser-watystów, która miała stać się twórcami najazdu na Irak, napisała raport zatytułowany „Czysty przełom: nowa strategia zabezpieczenia królestwa". Ten pełen bredni, ale wymowny dokument nawołuje do obalenia Saddama i opanowania Syrii. Znów jednak nie ma tu ani słowa o Iranie. Wygląda na to, że neokonserwatystom ten kraj podoba się w obecnym kształcie.

A może skrajna lewica ma rację: podżegaczom z Białego Domu chodzi tylko o władzę i pieniądze, zwłaszcza pieniądze z ropy. W końcu dochody Exxona w pierwszym kwartale 2005 roku sięgnęły stu miliardów dolarów i nawet Halliburton Dicka Cheneya podniósł się po wybuchu wojny w Iraku.

Bez względu na to, jak wygląda prawda, brak przekonujących dowodów pozostawia miejsce dla fikcyjnych. To właśnie usiłowałem przedstawić w Prawdzie za prawdę. Jak każda fikcyjna prawda, mam nadzieję, że również i ta opiera się na mocnym rzeczywistym fundamencie. Poza wspomnianym wyżej oskarżeniem Iranu oparłem się także na następujących faktach:

281

282

noczonych i zamieszkali w Kalifornii. CIA nie poinformowało o tym FBI aż do sierpnia 2001 roku. Komisja 11 września stwierdziła, że gdyby FBI aresztowało obu mężczyzn jako świadków - obaj byli zamieszani w atak na USS „Cole" - do 11 września mogłoby nigdy nie dojść.

Podziękowania

Specjalne podziękowania zechcą przyjąć: Terry Anderson za Den of Lions, Lawrence Martin Jenco za Bound to Forgive, Komisja 11 września za swój raport, Murray Weiss za biografię Johna O'Neilla The man Who Warned America, Many Rivers Films za umożliwienie mi wejścia do najpilniej strzeżonego więzienia Izraela i mój redaktor w Crown, Rick Horgan, który cierpliwie pilotował tę książkę.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dziennikarz wydalony za prawdę o Czeczenii
Nowak Jerzy Robert Prawda o Kielcach 1946 r
Dziennikarz wydalony za prawdę o Czeczenii
Cała prawda za murami Gazeta Tygodnik Płocki www tp com
Nora Roberts 02 Za kulisami
Sheckley Robert Coś za nic
Atakuja profesora za prawdę
Wyznaczanie stężenia roztworu cukru za pomocą polarymetru, Robert Matera
Robert Sheckley Coœ za nic
Kaczyński powiedziałem prawdę, prawda bywa bolesna
ebooks pl prawda o kielcach46 r jerzy robert nowak historia żydzi polityka polska rzeczpospolit
Pieniądze –?nki – Nędza – Niewola Prawda ukryta za Globalnym Długiem
Węgry za Karola Roberta i Ludwika Wielkiego
Prawda o Kielcach 1946 Jerzy Robert Nowak
19 Nora Roberts Za kulisami Rodzina O Harleyów2
Czy to prawda, że za pana rządów zginęło w Polsce więcej generałów niż w czasie II wojny Nasz Dzienn
eBooks PL Prawda O Kielcach 1946 R Jerzy Robert Nowak Historia Żydzi Polityka Polska Rzeczpospolit
Jerzy Robert Nowak Prawda o Kielcach 1946r
Jan Kobylański Cimoszewicz w tym miał rację Nie ubezpieczyli się ich wina Emerytury nasze kochane

więcej podobnych podstron