John Meade Falkner
Diament Mohuna
Przełożył Andrzej Nowicki
"Iskry", Warszawa 1968
Wydanie II
Moniet Mohun wszystkim Mohunom z Fleet i Moonfleet in agro dorcestrensi żywym lub zmarłym
Rzekł Kapitan dzielny nasz:
zmyliliśmy Celną Straż,
po zawietrznej już bieleje Dowru brzeg!
Do "Łabędzia" dajcie znak
i kotwicę rzućcie w piach,
i wytoczcie okowity tuzin bek,
Rzekł Kapitan:
I wytoczcie okowity tuzin bek!
Przemytników mówi herszt:
Spuszczaj łódź i wiosła bierz!
Z morza znak niebieskim światłem dano mi!
Już kotwica w piachu tkwi,
a Akcyźnik smacznie śpi,
niech się toczą beczki raz, dwa, trzy!
Mówi herszt:
Niech się toczą beczki raz, dwa, trzy!
Strażnik Celny też nie tchórz,
proch w panewki sypie już,
woła do swych ludzi: Za mną i czuj duch!
Chwyćmy przemytników złych,
niech zawiśnie każdy z nich
dyndu-dyndu z szubienicy, taki zuch.
Mówi Strażnik:
dyndu-dyndu, niech im świeci księżyc-druh!
... Usnęła chwała dawnych dni.
(Moore)
Wieś Moonfleet leży pół mili od morza, na prawym, czyli zachodnim brzegu rzeczki Fleet. Jest to raczej strumień, który tam, gdzie mija domy wioski, tak się zwęża, że można go łatwo bez tyczki nawet przeskoczyć, a tuż za wsią rozlewa się w bagna i w końcu ginie w jeziorze słonej morskiej wody. Nikomu to jezioro na nic się nie przydaje, chyba tylko ptakom morskim, czaplom i ostrygom, i tworzy coś, co w Indiach zwą "laguną"; od kanału La Manche oddziela je rozległa mielizna, niby grobla z drobnych kamyków, o której nieraz jeszcze wspomnę.
Kiedy byłem dzieckiem, myślałem, że wioska nazywa się Moonfleet, bo księżyc — w naszym angielskim języku "the moon" — bardzo jasno błyszczy na lagunie w pogodne letnie lub zimowe noce; ale później powiedziano mi, że nazwa ta pochodzi od możnego rodu Mohunów, który kiedyś tu rządził i panował.
Ja zaś nazywam się John Trenchard i miałem piętnaście lat wtedy, gdy to wszystko dziać się zaczęło. Mój ojciec i matka dawno już leżeli w grobie i opiekowała się mną ciotka, panna Arnold, która na swój sposób może i dobra dla mnie była, ale zbyt oschła i surowa, abym mógł ją kochać.
Zacznę od pewnego jesiennego wieczora roku 1757. Musiał to być koniec października, nie pamiętam dokładnej daty, zjedliśmy już kolację i siedziałem zaczytany w bawialni mojej ciotki. Miała ona trochę książek: Biblię, modlitewnik i kilka tomów Kazań — to wszystko, co sobie teraz mogę przypomnieć. Ale wielebny pastor Glennie, który uczył nas, wioskowe dzieci, pożyczył mi książkę pełną ciekawych i awanturniczych historii, zatytułowaną "Opowieści z tysiąca i jednej nocy". Zapadał zmierzch, lecz z wielu względów nie żal mi było przerwać czytania, choćby dlatego, że pokój był chłodny i nieprzytulny; stała w nim tylko sofa i wyściełane końskim włosiem krzesła, a w kominku, tam gdzie powinien płonąć ogień, ustawiono wyklejony kolorowym papierem mały parawanik, bo ciotka nie pozwalała palić aż do pierwszego listopada. Poza tym czuć było wszędzie rozchodzącą się z kuchenki woń topionego łoju, w który ciotka zanurzała knoty, szykując świece na zimę. A co najważniejsze, czytając "Opowieści z tysiąca i jednej nocy", doszedłem do miejsca zatykającego dech w piersi i wolałem odłożyć książkę, aby przedłużyć rozkoszny niepokój oczekiwania na to, co dalej nastąpi. Była to historia o lampie Alladyna i przerwałem ją w momencie, gdy ów fałszywy stryj opuszcza kamień, tarasując wejście do podziemnej pieczary, by uwięzić chłopca w jej ciemnościach. Lecz on nie straci swej lampy, póki cały i bezpieczny nie znajdzie się znowu na powierzchni ziemi. Opowieść ta jest niby koszmarnym snem, który często nas męczy, gdy śnimy, że jesteśmy zamknięci w ciasnej celi i że ściany walą się na nas. Wielkie wywarło to wówczas na mnie wrażenie i scena ta posłużyła mi za przestrogę, gdy mnie samego później podobna spotkała przygoda.
Odłożyłem więc książkę i wyszedłem na ulicę wioski. Mizerna to była uliczka, a przecież kiedyś bez wątpienia inaczej się przedstawiała. W całym Moonfleet nie mieszkało teraz nawet i dwieście dusz, domy jednak ciągnęły się na półmilowej przestrzeni, rozsypane po obu stronach smutnej wiejskiej drogi. Nigdy nic nowego tu nie zbudowano: jeśli jakiś dom gwałtownie domagał się naprawy, burzono go całkowicie i dlatego pełno było wzdłuż ulicy dziur, jak po wyrwanych zębach, ogrodów wybujałych za resztkami murów i budynków, które mimo że jeszcze całe, wyglądały, jakby niedługo miały się rozpaść w ruinę.
Słońce już zaszło; ciemniało i schodzący ku morzu kraniec ulicy był niewidoczny. W powietrzu rozsnuła się mgła czy też dym, niosąc woń palonego zielska i pierwszy chłodny powiew jesieni, który przywodzi myśl o płonącym na kominku ogniu i przytulności czekających nas zimowych wieczorów. W tej ciszy i spokoju doszedł mnie odgłos uderzeń młotka, więc pobiegłem zobaczyć, co to takiego, bo w Moonfleet żaden rzemieślnik już nie mieszka, tylko sami rybacy. Przekonałem się, że to mistrz Ratsey, wioskowy grabarz, w otwartej na ulicę szopie wykuwał dłutem litery w kamieniu nagrobnym. Był murarzem, zanim stał się rybakiem, i potrafił zręcznie władać narzędziami, więc gdy ktoś chciał postawić nagrobek na wiejskim cmentarzu, szedł do mistrza Ratseya. Przechyliłem się przez półotwarte wrota szopy i patrzyłem chwilę, jak w słabym świetle latarni rył kamień. W końcu podniósł oczy i powiedział:
— Chodź tu, John. Jeśli nie masz nic lepszego do roboty, potrzymaj mi latarnię. Potrwa najwyżej pół godziny, zanim skończę.
Ratsey był zawsze dla mnie dobry i wiele razy pożyczał mi dłuto, gdy wycinałem stateczki z drzewa. Wszedłem do szopy i trzymałem latarnię, patrząc, jak odłupuje kawałeczki portlandzkiego piaskowca, i mrużąc oczy, gdy mi który zbyt blisko twarzy przeleciał. Napis na kamieniu był gotowy; Ratsey wykańczał rysunek szkunera stojącego burta w burtę z keczem. Bardzo mi się wtedy ten obrazek podobał, choć dziś wiem, że był raczej niezdarny; sami zresztą możecie się jeszcze przekonać, jeśli którego dnia zajdziecie na cmentarz w Moonfleet. Moglibyście wówczas przeczytać również napis, chociaż już pożółkł od mchu i nie jest tak wyraźny, jak był tamtego wieczoru. Taki jest ten napis:
:|Poświęcone pamięci
Dawida Blocka
lat 15, który zginął
zabity strzałem
wypalonym ze szkunera "Elektor"
21 czerwca 1757 roku.
Twój podstęp życia mnie pozbawił.
W proch obrócony, w mrok i cień,
ufam, że Bóg mnie wtedy zbawi,
gdy przyjdzie Jego Sądu Dzień.
Ty też tam, człeku zły, przybędziesz,
więc póki czas, pokajaj się,
lub straszna twoja kara będzie,
bo Bóg na |pewno |pomści |mnie!
Wiersze te złożył wielebny pastor Glennie i znałem je już przedtem. W owym czasie cała wioska rozbrzmiewała opowieściami o śmierci Dawida i wciąż jeszcze wiele o tym rozprawiano. Był on jedynym dzieckiem Elzewira Blocka, który dzierżawił gospodę zwaną "Czemu by nie", stojącą na skraju wioski. Dawid znajdował się na keczu przemytników, gdy owej czerwcowej nocy przybił do niego szkuner akcyzy. Ludzie powiadali, że to sędzia Maskew ze starego dworu w Moonfleet naprowadził straż celną na trop; w każdym razie był on na pokładzie "Elektora", gdy ten dogonił kecz. Kiedy oba statki płynęły burta w burtę, wybuchła walka: sędzia Maskew wyciągnął pistolet i wypalił prosto w twarz Dawida. Po południu, akurat w dzień świętego Jana, "Elektor" wprowadził kecz do przystani, skąd oddział straży celnej zabrał przemytników do więzienia w Dorchester. Pojmani przechodzili przez wieś, skuci po dwóch, a ludzie stali w drzwiach domu lub szli za nimi; mężczyźni rzucali im dobre słowo na drogę, bo znali ich wszystkich, jako że pochodzili oni z Ringstave i Monkbury, kobiety zaś lamentowały współczując ich żonom. A na pokładzie keczu zostało ciało Dawida. Tak, chłopiec drogo zapłacił za swe nocne igraszki.
— Ach, to okrutne, okrutne, strzelić prosto w twarz młodemu chłopcu — powiedział Ratsey i odstąpił parę kroków, by przyjrzeć się fladze, którą właśnie wykuł na maszcie szkunera akcyzy. — I bieda czeka tych nieszczęśników, których pojmano. Adwokat Empson powiada, że trzech z nich na pewno zawiśnie, gdy tylko skończy się następna sesja sądu. Przypomina mi się — mówił dalej — że jak trzydzieści lat temu wynikła mała utarczka między "Royal Sophy" a "Mannhullem", to powieszono później czterech kontrabandzistów, a mój stary ojciec zaziębił się na śmierć, bo stał po kolana w rzece Frome, żeby lepiej widzieć, jak zadyndają; zbiegła się cała okolica, ścisk był taki, że zabrakło miejsca na suchej ziemi... Będzie dobrze — rzekł wskazując nagrobny kamień. — W poniedziałek pociągnę burty czarną farbą, a flagę czerwoną. A teraz, synu, żeś mi tyle pomógł trzymając latarnię, pójdziesz ze mną do "Czemu by nie". Chcę pogwarzyć trochę z Elzewirem i w smutku go pocieszyć. Znajdzie się i dla ciebie szklaneczka Holendra na te jesienne chłody.
Wielki to zaszczyt dla młodego chłopca, jakim wtedy byłem, podobne zaproszenie, bo czyż nie podnosiło mnie od razu do godności prawdziwego mężczyzny? (O słodki wieku chłopięcy, tak chętnie z ciebie rezygnujemy, a z jakim żalem cię wspominamy, zanim jeszcze, jako dorośli mężczyźni, przebiegniemy połowę drogi naszego życia!) Moja radość nie była jednak niezmącona, bo bałem się nawet pomyśleć, co by ciotka Jane rzekła na to, że odwiedziłem gospodę. A poza tym lękałem się zawsze ponurego Elzewira Blocka, który po śmierci syna tysiąc razy bardziej jeszcze sposępniał.
Nazwa "Czemu by nie" nie była oficjalna; w rzeczywistości gospoda nazywała się "Pod Godłem Mohunów", bo kiedyś do nich należała, jak wszystko zresztą tutaj. Ale skończyła się wielkość Mohunów, a wraz z nimi podupadła i wioska Moonfleet. Ich zrujnowany dwór szarzał na zboczu wzgórza, ufundowany przez nich przytułek stał przy wioskowej uliczce pusty i zarośnięty. Godło Mohunów widniało na wszystkich budynkach, od kościoła począwszy, a na gospodzie skończywszy; teraz upadek i zniszczenie też zostawiły wszędzie swój znak. Wydaje mi się konieczne kilka słów powiedzieć o ich herbie, bo wyrył się on głęboko na całym moim życiu i aż do grobu piętno jego na sobie będę nosił. Tarcza herbowego znaku Mohunów jest gładka, srebrna lub biała, i nic na niej nie ma prócz dużego czarnego "Y". Nazywam to tak, chociaż pastor Glennie wytłumaczył mi, że to wcale nie ta litera, ale coś, co heraldycy nazywają "całunem". Całun nie całun — dla wszystkich na świecie było to po prostu duże czarne "Y", którego krótsze ramiona dochodziły do górnych rogów tarczy, a jedno długie — do samego jej dołu. Widniał ten znak Mohunów na ścianach dworu, na murze i drewnianych belkach kościoła, na wielu wioskowych domach i na wywieszce ponad wejściem do gospody. Każdy w obrębie kilku mil dokoła znał dobrze to "Y" Mohunów. Ale kiedyś dzierżawca gospody nazwał ją żartem "Czemu by nie" i tak już od tego czasu zostało.
Wiele razy tkwiłem pod jej drzwiami w zimowe wieczory i słuchałem, jak mężczyźni pili i śpiewali: Niech się toczą beczki, raz, dwa, trzy" lub "Drogie kamyczki", albo inne pieśni znane marynarzom na zachodzie Anglii. Nie mają one ni początku, ni końca, a i sensu niewiele. Zwykle ktoś zaczynał sobie nucić pod nosem, inni podchwytywali melodię i wkrótce wszyscy śpiewali chórem. Nie pito tam dużo, bo Elzewir Block ani sam się nigdy nie upijał, ani by pozwolił swoim gościom to robić.
W czasie tych rozśpiewanych nocy w izbie panowało gorąco i para tak grubo osiadała na szybach, że nie mogłem dostrzec, co się wewnątrz dzieje. Ale wiele razy, gdy w gospodzie nie było gości, spozierałem poprzez czerwone zasłony i patrzyłem, jak Elzewir Block i Ratsey grają w tryktraka przy stole na krzyżowych nogach, stojącym opodal kominka. Na tym właśnie stole Block złożył martwe ciało Dawida i niektórzy opowiadali, że zaglądając do środka widzieli ojca, który zmywał zakrzepłą krew z jasnych włosów syna, i słyszeli, jak jęczał i przemawiał do tej martwej bryły gliny, jakby go mogła zrozumieć.
Od tego czasu mało i rzadko pijano w gospodzie, bo Block stawał się coraz bardziej milczący i ponury. Nigdy zbytnio swym gościom nie nadskakiwał, ale teraz krzywił się na każdego, kto przyszedł, więc mężczyźni uważali "Czemu by nie" za jakieś przeklęte miejsce i chodzili pić do Ringstave "Pod trzy wrony".
Serce mi w pięty uciekło z wrażenia, kiedy Ratsey podniósł zasuwę i wprowadził mnie do gospody. Znalazłem się w niskiej, piaskiem wysypanej izbie, niczym nie oświetlonej prócz ognia z morskiego zielska na kominku, który płonął jasnym, niebieskawym od soli płomieniem. Stały tu twarde drewniane krzesła pod ścianami, a przy stole na krzyżaku siedział Elzewir Block, palił długą faję i patrzył w ogień.
Był to człowiek pięćdziesięcioletni, ze strzechą siwiejących włosów, miał mocną, ale przyjemną twarz o regularnych rysach, krzaczaste brwi i najwspanialsze, jakie znałem, czoło. Był krępy i wciąż jeszcze bardzo silny; w całej okolicy opowiadano o jego niezwykłej wytrzymałości i harcie. Rodzina Blocków od wielu lat dzierżawiła gospodę z ojca na syna, ale matka Elzewira pochodziła z Niderlandów, dlatego też on sam znał język holenderski i stamtąd się wzięło jego obce imię. Mało kto coś więcej o nim wiedział i ludzi nieraz dziwiło, że mógł utrzymać gospodę mając tak mało gości. Mimo to nigdy mu nie brak było pieniędzy; opowiadając o jego sile nieraz wspominano także o wdowach i chorych, którzy nie wiadomo skąd i od kogo dostawali podarki, i domyślano się, że to Elzewir Block, choć tak milczący i ponury, ukradkiem je posyłał.
Gdy weszliśmy do izby, odwrócił się i podniósł, a mnie strach zdjął, bo zdawało mi się, że na mój widok bardziej jeszcze spochmurniał.
— Czego tu chce ten chłopak? — rzekł ostro do Ratseya.
— Tego co i ja, znaczy szklaneczki mleka Araratu na te jesienne chłody — odparł grabarz przysuwając sobie krzesło.
— Krowie mleko bardziej takim dzieciuchom pasuje — rzekł Elzewir, zdjął z obmurówki kominka dwa błyszczące mosiężne lichtarze, postawił na stole i zapalił świece wziętym z paleniska drewkiem.
— John nie jest dzieciuchem. Ma tyle lat co Dawid i pomagał mi wykończyć kamień na jego grób. Już wszystko gotowe, tylko pociągnąć farbą statki i, jak Bóg da, w poniedziałek wieczór będziemy mogli złożyć kamień na cmentarzu, żeby biedny chłopiec mógł w wiecznym spoczywać pokoju, wiedząc, że ma nad sobą najlepszy nagrobek dłuta mistrza Ratseya, a na nim wyryte wiersze wielebnego pastora, głoszące wszem wobec, jak podstępnie przerwano jego młode życie.
Zdawało mi się, że Elzewir zmiękł nieco, kiedy Ratsey mówił o jego synu.
— Tak, Dawid będzie spoczywał w spokoju — powiedział — ale nie zaznają spokoju ci, co mu życie zabrali, póki nie nadejdzie ich koniec. A stanie się to wcześniej niż sądzą — dodał, mówiąc bardziej do siebie niż do nas.
Wiedziałem, że ma na myśli sędziego Maskewa, i przypomniało mi się, jak niektórzy ludzie ostrzegali go, by lepiej unikał Elzewira Blocka, bo nie wiadomo, do czego człowiek w rozpaczy może być zdolny. Ale ci dwaj spotkali się już od tamtego czasu w wioskowej uliczce i nic złego z tego nie wynikło, tyle, że Elzewir obrzucił sędziego bardzo groźnym spojrzeniem.
— Hańba! — rzekł grabarz. — To był najpodlejszy czyn, jaki człowiek może popełnić. Ale nie pogrążaj się zbytnio w próżnych rozpamiętywaniach ani o zemście nie rozmyślaj. Zostaw to Opatrzności; Bóg, który w swej mądrości dopuszcza, aby ludzie podobne czyny popełniali, na pewno dopilnuje, by spotkała ich za nie należna kara. "Zemsta moją jest rzeczą, ja jej dopełnię" — mówi Pan.
Ratsey zdjął kapelusz i powiesił na haku. Block nic nie odpowiedział; ustawił szklanki na stole, wyjął z szafy małą, okrągłą flaszkę z długą szyjką i nalał z niej sobie i Ratseyowi. Trzecią, napełnioną do połowy szklankę pchnął ku mnie.
— Napij się, jeśli masz ochotę, chłopcze — powiedział. — Nie zaszkodzi ci, ale i nie pomoże.
Grabarz uniósł swoją szklankę niemal zanim ją Elzewir napełnił. Powąchał trunek i oblizał wargi.
— O, cenne mleko Araratu! — wykrzyknął. — słodkie i mocne, i łagodzące serca! A teraz, John, podaj nam deskę do tryktraka i rozłóż na stole.
Obaj pogrążyli się w grze, a ja nieśmiało pociągnąłem łyk i omal się nie zakrztusiłem, bo nie byłem przyzwyczajony do tak mocnego napitku. Zakręciło mi się w głowie, paliło w gardle. Nikt się już nie odzywał, w ciszy słychać było jedynie stuk rzucanych kości i szmer przesuwanych pionków. Od czasu do czasu któryś przerywał grę, żeby zapalić fajkę. W końcu zliczyli punkty, zapisane na stole kawałkiem kredy. Całą godzinę przyglądałem się tej grze, doskonale mi znanej, ale najbardziej ciekawiła mnie deska do tryktraka, bo słyszałem już kiedyś, jak o niej mówiono.
Była ona w tej gospodzie od lat, stanowiła część jej urządzenia, jak stoły czy krzesła, i zapewne jeszcze za czasów wojen domowych rojaliści * [Rojaliści — stronnicy króla Karola I walczący przeciw purytańskim zwolennikom Parlamentu w czasach angielskiej wojny domowej w XVII w. Rojalistów zwano też inaczej "kawalerami", a dowodzonych przez Cromwella purytan — "okrągłymi łbami".] przy niej zabijali czas. Sama deska, pudełko do kości i pionki zrobione były z lśniącego czarnego dębu; wokół niej biegł napis łaciński, inkrustowany jaśniejszym drzewem, który owego wieczoru pierwszy raz mogłem odczytać. Nie zrozumiałem jego znaczenia, ale pastor Glennie później mi je wytłumaczył. A że z różnych powodów na zawsze ten napis miałem zapamiętać, przytoczę go tu w jego łacińskim brzmieniu dla tych, co język ten znają:
"Ita in vita ut in lusu aleae pessima jactura arte corrigenda est", czyli jak mi pastor Glennie powiedział: "W życiu jak w hazardowej grze: zręczność wiele uczynić może nawet z najgorszego rzutu kośćmi".
W końcu Elzewir spojrzał na mnie i rzekł całkiem przyjaźnie:
— Już czas na ciebie, chłopcze. Powiadają, że Czarnobrody włóczy się po nocach zwłaszcza teraz, gdy zima za pasem. Niektórzy podobno spotkali go twarzą w twarz na drodze z gospody do twego domu.
Zrozumiałem, że chce, abym zostawił ich samych, więc życząc obu dobrej nocy, ruszyłem do domu. Biegłem całą drogę, ale nie ze strachu przed Czarnobrodym, bo Ratsey nieraz mi mówił, że spotkać go można tylko w nocy na naszym cmentarzu.
Czarnobrody był z rodu Mohunów, umarł sto lat temu, pochowano go w krypcie pod kościołem i leżał tam wraz z innymi Mohunami, ale nie mógł zaznać wiecznego spoczynku, czy, jak powiadali jedni, dlatego, że ciągle szukał swego zagubionego skarbu, czy też, jak twierdzili inni, z powodu wielkiej za życia niegodziwości. Musiał więc być rzeczywiście bardzo złym człowiekiem, bo wszyscy Mohunowie, którzy przed nim lub po nim pomarli, odznaczali się wystarczającą niegodziwością, aby godnie mu dotrzymywać towarzystwa w krypcie i gdziekolwiek indziej. Jak twierdzili mieszkańcy wioski, podczas ciemnych zimowych nocy można było spotkać Czarnobrodego, który przy świetle latarni rozkopywał cmentarną ziemię szukając skarbu. Ci, co jak sami mówili, wiedzieli najlepiej, zapewniali, że jest on niezwykle wysoki, ma długą czarną brodę, miedzianą twarz i złe spojrzenie, które niechybną śmierć w ciągu roku sprowadza na każdego, na kim oczy jego spoczną. I jakkolwiek z tym było naprawdę, mało kto by się w Moonfleet znalazł, co by nie wolał raczej o dziesięć mil ominąć cmentarz niż przejść w pobliżu niego po zmroku; a raz, kiedy pewnego letniego ranka odkryto martwe, wiotkie ciało Pomylonego Jonesa, leżące na cmentarnej ziemi, uważano, że spotkał on w nocy Czarnobrodego.
Pastor Glennie, który o podobnych sprawach więcej wiedział niż inni, mówił mi, że Czarnobrody to pułkownik John Mohun, który zmarł około stu lat temu. W czasie okrutnych wojen przeciw Karolowi I zdradził lojalność dla królewskiego domu i sprzysiągł się z rebeliantami. Buntownicza partia parlamentarna uczyniła go namiestnikiem zamku Carisbrooke, powierzając pilnowanie uwięzionego tam króla. Lecz z kolei sprzeniewierzył się tym, co mu teraz zaufali, zwiedział się bowiem, że jego więzień ma wielki diament, który otrzymał kiedyś od króla Francji. Wówczas pułkownik Mohun obiecał Karolowi, że jeśli da mu ów diament, przez palce patrzeć będzie na jego ucieczkę.
Później zaś, ten nikczemnik, gdy miał już w ręku królewski okup, raz jeszcze stał się zdrajcą; o umówionej na ucieczkę Karola godzinie przybył z oddziałem żołnierzy, pochwycił zbiega, który stał już w oknie swej celi, i zamknął go w ciemnicy, a sam obwieścił Parlamentowi, że dzięki jego czujności ucieczka została udaremniona... I jakże słuszne jest, mówił pastor Glennie, że nigdy nie powinniśmy zazdrościć tym, co bezbożne popełniają czyny i ulegają podszeptom szatana. Bo oto zaczęto podejrzewać pułkownika Mohuna o kłamstwo, pozbawiono go urzędu i musiał wrócić do swej posiadłości w Moonfleet. Żył tu w odosobnieniu, pogardzany przez oba stronnictwa, aż umarł w dniu, kiedy Karol II szczęśliwie na tronie zasiadał. Ale nawet po śmierci nie mógł zaznać spokoju, bo jak powiadano, schował gdzieś diament, który otrzymał za pozwolenie na ucieczkę króla; nie śmiał go, póki żył, ruszyć i tajemnicę jego kryjówki ze sobą do grobu zabrał. Teraz z trumny wstaje i usiłuje skarb swój odzyskać.
Pastor Glennie nigdy nie powiedział, czy wierzy w tę opowieść, czy nie, wskazywał tylko, że w Piśmie Świętym jest wprawdzie mowa o pojawieniu się zarówno dobrych, jak i złych duchów, ale nie wydaje się możliwe, by pułkownik Mohun na cmentarzu swego skarbu szukał; bo gdyby tam go zakopał, to miał przecież za życia setki sposobności zabrania go. Ja jednak, choć za dnia byłem odważny jak lew i często chodziłem na cmentarz, gdyż rozciągał się stamtąd najdalszy widok na morze, niczym nie dałbym się skusić, aby pójść tam po zmroku. A i sam świadczyć mogłem, że opowieść ta jest prawdziwa, bo pewnej nocy, kiedy moja ciotka złamała nogę i musiałem iść do Ringstave po doktora Hawkinsa, wybrałem ścieżkę przez łąki, odległą zaledwie o milę od cmentarza; i wtedy jak najwyraźniej widziałem światło poruszające się to tu, to tam, przy kościelnym murze, w miejscu, gdzie żaden uczciwy człowiek nie mógł przebywać o godzinie drugiej nad ranem.
A potem z hukiem runął brzeg,
a potem fal spienionych bieg,
a potem wód potężnych ściek...
...świat cały morzem stał się.
(Jean Ingelow)
Trzeciego listopada, w parę dni po mojej wizycie w gospodzie, zaczął dąć południowo-zachodni wiatr, który około czwartej przemienił się w gwałtowny, porywisty wicher. Całe rano gawrony fruwały nisko, więc wiadomo było, że idzie zła pogoda; i kiedy wyszliśmy po lekcjach, których udzielał nam pastor Glennie w starym przytułku, w powietrzu latały już wiązki słomy, a nawet dachówki i dzieci śpiewały:
:|Idzie sztorm, wicher wyje,
da Bóg |statek |się |rozbije
Jest to piosenka dosyć okrutna, która zawsze przypomina się w czasie takiej właśnie albo i gorszej pogody; bo chociaż nie przeczę, że każdy świeży wrak na wybrzeżu Moonfleet uważano niemal za dar niebios, to jednak chyba nikt z nas nie był aż tak podły i nie życzył sobie, by jakiś statek się rozbił i stał naszym łupem. Przeciwnie, wielu znałem w Moonfleet ludzi, co setki razy narażali swe życie ratując rozbitków, jak na przykład wtedy, gdy "Dariusz", który kursował do Indii Wschodnich, został na brzeg wyrzucony; nawet biedne, bezimienne ciała, przyniesione przez morze, mogły być pewne chrześcijańskiego pogrzebu, a czasem i nagrobka Ratseyowego, z wyrytą datą i napisem "kobieta" lub "mężczyzna", o czym można się dziś jeszcze na naszym cmentarzu przekonać.
Nasza wioska leży prawie w samym środku zatoki Moonfleet, wielkiego wgłębienia o średnicy dwudziestu mil, śmiertelnej pułapki dla żeglarzy wychodzących na Kanał przy południowo-zachodnim wietrze. Bo gdy wiatr ten dął silnie od południa i statek nie zdołał opłynąć przylądka Snout, to na pewno wynosiło go na brzeg; wiele statków, które nie mogły tego dokonać, tłukło się cały dzień po zatoce, aż pod wieczór fale wyrzucały je na mieliznę. Wtedy morze nie zna litości; wdziera się tam głęboko w ląd, a naporu fal przelewających się po kamieniach żadne okrętowe drzewo nie wytrzyma. Gdy zaś jakiś nieszczęśnik próbuje życie ratować, zabójczy prąd powrotny ścina go z nóg, wsysa i niesie pod wzburzonym morzem. Łoskot zabieranych i toczonych przez fale kamieni rozlega się wiele mil w głąb lądu, a gdy noc jest cicha, słyszą go nawet i w Dorchester, mimo że wiatr, który tak morze rozhuśtał, dawno już umilkł. Ludzie przewracają się wtedy na drugi bok w swych łóżkach i Bogu dziękują, że nie muszą zmagać się z morzem u wybrzeży Moonfleet.
Ale tego dnia żaden statek się nie rozbił, tylko dął wicher, jakiegom do tej pory nie znał, a z jakim raz jeszcze w życiu się spotkałem. Całą długą noc sztorm przybierał na sile i chyba nikt w Moonfleet nie położył się spać, bo hałas spadających dachówek, brzęk rozbijanych szyb, łomot drzwi i stuk okiennic nikomu by zasnąć nie dały — a i baliśmy się też, że kominy zaczną nam spadać na głowy. Wiatr dął najsilniej około piątej rano, później ktoś biegł ulicą, ostrzegając przed nowym niebezpieczeństwem — oto morze wdarło się w ląd i grozi nam zalewem. Wiele kobiet chciało od razu biec na położone wyżej łąki, ale Ratsey, który wraz z innymi chodził od domu do domu pokrzepiając ludzi, przekonał nas, że górna część wioski znajduje się na tej samej wysokości co łąki i woda mogłaby nas zalać równie dobrze tu, jak i tam. Był to czas wielkiego przypływu, morze przedarło się przez kamienistą mieliznę, co się od pięćdziesięciu lat nie zdarzyło — i w zalewie tyle się wody zebrało, że wystąpiła z brzegów, zatapiając nadmorskie pastwiska i nawet dolną część wioskowej uliczki. O świcie cmentarz stał już pod wodą, choć położony był na wzniesieniu, i tylko kościół sterczał jak mała, stroma wysepka. Morze podeszło również do samych drzwi gospody, lecz Elzewir Block zbytnio się tym nie przejął, mówiąc, że wszystko mu jedno, czy go fale zabiorą, czy nie.
I zdarzył się niespodziewany cud, bo wiatr nagle ucichł, a woda zaczęła wracać. Słońce znów jasno świeciło i zanim nadeszło południe, ludzie wychodzili już z domów przyglądać się ustępującej powodzi i rozprawiać o minionym sztormie. Wielu twierdziło, że nigdy jeszcze tak straszliwego szkwału nie widziano; ale niektórzy ze starszych mówili, że zdarzył się raz taki sam albo i mocniejszy w drugim roku panowania królowej Anny. Niezależnie od tego, czy wtedy, czy teraz dął silniejszy wiatr, ten sztorm stał się dla mnie wydarzeniem wielkiej wagi i wpłynął na zmianę całego biegu mojego życia, o czym niebawem usłyszycie.
Mówiłem już, że woda podeszła wysoko i kościół sterczał z niej jak mała wysepka; ale powódź szybko ustąpiła i pastor Glennie mógł w najbliższą niedzielę odprawić nabożeństwo.
Mało ludzi bywało w naszym kościele, ale mniej jeszcze niż zazwyczaj przyszło tego ranka, bo łąki były nadal mokre i błotniste. Wstęgi wodorostów oplatały nagrobki i całe zwały wodnego zielska leżały pod cmentarnym murem, wydzielając zgniłą, słonawą woń podobną do zapachu jajek nurzyka, bo południowo-zachodni sztorm zwykle wyrzuca na brzeg wszelkiego rodzaju morskie śmiecie.
Tutejszy kościół jest całkiem duży, przedzielony w środku kamiennym przepierzeniem. Zapewne dawniej, gdy Moonfleet było większe, starczyło ludzi, by go wypełnić, ale odkąd pamiętam, nikt się nigdy nie modlił w jego zachodniej części, zwanej główną nawą. Znajdowało się tam tylko parę starych grobowców i tarcza z herbem królowej Anny, podłoga była wilgotna i porosła mchem, a na białych ścianach widniały zielone zacieki po deszczach. Dla tej garstki ludzi, którzy przychodzili do kościoła, zupełnie wystarczało prezbiterium po drugiej stronie przepierzenia, gdzie podłoga w stallach była drewniana, a ich wysokie dębowe oparcia chroniły od przeciągów.
Tej niedzieli przyszły do kościoła może trzy lub cztery osoby, nie licząc pastora Glennie, RAtseya i nas kilku chłopców, którzy przebyliśmy bagniste łąki usiane potopionymi kretami i sorkami. Nawet mojej ciotki nie było w kościele, bo akurat cierpiała na migrenę, ale tych, którzy przyszli, czekała nie lada niespodzianka, bo oto w stallach zasiadł Elzewir Block we własnej osobie. Ludzie wchodząc gapili się na niego, gdyż nikt go w kościele jeszcze nie widział; jedni twierdzili, że jest katolikiem, inni — że w ogóle w nic nie wierzy. Jakkolwiek by z tym było, tego dnia, do kościoła przyszedł, bo może chciał odwdzięczyć się pastorowi za ułożenie wierszy na grób Dawida. Na nikogo uwagi nie zwracał, nie kłaniał się wchodzącym, jak to było w zwyczaju, tylko utkwił wzrok w modlitewniku, który trzymał w dłoni, choć wcale z niego nie czytał, bo nawet kartki nie odwrócił.
W kościele panowała taka wilgoć po niedawnej powodzi, że Ratsey rozpalił ogień w miedzianym koszu za stallami, czego nigdy nie robiono, póki zima się naprawdę nie zaczęła. My, chłopcy, usadowiliśmy się jak najbliżej ognia, bo chłód szedł od kamiennych płyt podłogi, a poza tym byliśmy tu daleko od pastora, zasłonięci wysokimi oparciami ławek, i mogliśmy upiec sobie jabłko czy kasztana bez obawy, że nas przychwyci. Ale tego ranka coś innego jeszcze zaprzątało nasze myśli; bo zanim nabożeństwo na dobre się rozpoczęło, usłyszeliśmy jakieś dziwne łoskoty dobywające się spod kościoła. Pierwszy raz zdarzyło się to, gdy pastor Glennie kończył właśnie "Drodzy moi...", a znowu nas doszły, zanim odczytał drugą lekcję. Nie był to hałas głośny, coś jakby stukot obijających się o siebie łodzi na morzu, tylko że bardziej pusty i głuchy. Patrzyliśmy po sobie, bo wszyscy wiedzieli, co się pod kościołem znajduje; łoskoty te mogły się jedynie dobywać z krypty Mohunów. Nikt w Moonfleet nigdy wnętrza tej krypty nie oglądał, ale ojciec Ratseya, który również był grabarzem i zakrystianem, mówił mu, że krypta Mohunów znajduje się pod prezbiterium i że złożono w niej ponad dwadzieścia trumien. Nie otwierano jej z górą czterdzieści lat, to jest od dnia, kiedy pochowano tam Geralda Mohuna, którego krew zalała, gdy pił w Weymouth podczas wyścigów. Podobno też pewnego niedzielnego popołudnia, wiele lat temu, dobył się stamtąd krzyk tak straszny i nieludzki, że wszyscy porwali się i z kościoła uciekli, i nie modlono się w nim później przez całe tygodnie.
Przypomniały nam się owe opowieści i skupiliśmy się jeszcze bliżej ognia, przerażeni tymi łoskotami i niepewni, czy nie lepiej wybiec z kościoła i uciec. Coś tam w tej krypcie musiało się poruszać, ale przecież jedynym do niej wejściem była kamienna płyta w podłodze prezbiterium, której nie podnoszono od lat czterdziestu.
Choć strwożeni, zostaliśmy na miejscu, ale gdy stanąłem i wyjrzałem przez wysokie oparcie ławki, zobaczyłem, że inni też się nieswojo czują; babka Tucker tak się gwałtownie zatrzęsła słysząc te łoskoty, że okulary dwa razy spadły jej z nosa na podołek; RAtsey zaś jakby usiłował ten hałas zagłuszyć — to szurał nogami, to z trzaskiem zamykał swój modlitewnik. Lecz najbardziej mnie zdumiało, że Elzewir Block, który, jak powiadano, nie bał się ani Boga, ani diabła, rzucał na RAtseya szybkie, niespokojne spojrzenia, ilekroć słychać było podziemny łoskot. Tak więc zostaliśmy wszyscy w kościele, a pastor Glennie doszedł już do połowy kazania. Jego wywody zaciekawiły mnie, choć byłem tylko chłopcem, bo przyrównywał życie człowieka do litery "Y", mówiąc, że każdy z nas dojdzie kiedyś do miejsca, w którym drogi się rozchodzą, podobnie jak ramiona tej litery, i że musi wtedy wybrać, czy pójdzie dalej szeroką i spadzistą drogą na lewo, czy stromą i wąską ścieżyną na prawo. "Bo — mówił — jeśli zajrzycie do waszych książek, przekonacie się, że litera "Y" nie jest taka jak w herbie Mohunów, której oba ramiona są jednakowe, lecz jej lewe ramię jest szersze i mniej strome niż prawe; dlatego też starożytni mędrcy utrzymywali, że to lewe ramię przedstawia spadzistą, łatwą drogę upadku i zniszczenia, a prawe — trudną i wąską, lecz wznoszącą się do Boga drogę życia". Wysłuchawszy tych słów zaczęliśmy wszyscy szukać w naszych modlitewnikach dużej litery "Y", a babka Tucker, która nie odróżniała "A" od "B", najżywiej grzebała w swojej książce, chcąc ludziom pokazać, że czytać umie. I w tej właśnie chwili dobył się spod kościoła głuchy i straszniejszy jeszcze niż przedtem odgłos, niby jęk głębokiego bólu. Babka Tucker aż w górę podskoczyła, zawołała głośno do pastora Glennie: — Jakże mamy słuchać kazania, gdy Mohunowie z grobów powstają! — po czym w popłochu wybiegła z kościoła.
Tego już i dla innych było za wiele i uciekli wszyscy, a pani Vinning biegnąc krzyczała:
— Na litość boską! Czarnobrody chce nas zadusić jak Pomylonego Jonesa!
W jednej chwili kościół opustoszał i został w nim tylko pastor Glennie, Ratsey, Elzewir Block i ja. Bo nie uciekłem; po pierwsze dlatego, że nie chciałem stchórzyć w obecności dorosłych mężczyzn; po drugie miałem nadzieje, że gdyby Czarnobrody wtargnął do kościoła, to rzuciłby się raczej właśnie na nich, a nie na mnie, małego chłopca; a po trzecie wiedziałem, że Elzewir Block jest silny i nawet Mohunowi dałby radę. Pastor Glennie dalej głosił słowo Boże, jak gdyby nie słyszał owych łoskotów ani nie widział ludzi opuszczających kościół. Elzewir Block wyszedł dopiero po skończonym kazaniu, ale ja zostałem, żeby usłyszeć, co pastor powie Ratseyowi o hałasach dochodzących z krypty.
Grabarz pomagał mu zdjąć ornat i widząc mnie powiedział:
— Bóg zesłał między nas złe duchy i straszno się człowiekowi robi, gdy słyszy, jak pod jego nogami umarli ruszają się w grobach.
— Gadanie! — rzekł pastor. Tylko ludziom pospolitym, którzy strach w sobie kryją, te odgłosy wydają się tak okropne. A jeśli o Czarnobrodego idzie, to nie przeczę, że czasem dusze złych ludzi spoczynku znaleźć nie mogą i żywym się ukazują. Te hałasy zaś są z pewnością działaniem sił Natury, jak ryk fal uderzających o brzeg. Powódź zalała kryptę, trumny zaczęły pływać i niesione przez jakieś wiry uderzają o siebie, wydając te puste odgłosy. I macie te wasze złe duchy! Więc prawdą jest, że umarli poruszają się pod naszymi stopami, ale nic na to poradzić nie mogą, bo woda ich po całej krypcie nosi. A fe, Ratsey, wstydziłbyś się, człowieku, tak straszyć biednego chłopca głupim gadaniem o duchach. To, co się tam rzeczywiście dzieje, jest już i tak dość okropne.
W słowach pastora brzmiała prawda i nie wątpiłem, że ma rację. Tak więc tajemnica została wyjaśniona; a jednak było to straszne i przechodził mnie dreszcz na myśl o Mohunach dryfujących w swych trumnach i obijających się o siebie w ciemności. Wyobrażałem sobie, jak to musi wyglądać: całe pokolenia Mohunów, starcy i dzieci, mężczyźni i młode kobiety, teraz same kości, unoszą się w swoich spróchniałych skrzynkach, a sam Czarnobrody w największej trumnie nadpływa, roztrzaskuje inne, jak statek na wzburzonym morzu, który czasem druzgoce wśród fal małą łódź usiłującą do niego przybić. A jeszcze pomyśleć o całkowitej ciemności panującej w krypcie, o duchocie, o cuchnącej zgnilizną wodzie, po której te żałosne statki żeglują niemal pod sklepieniem!
Słowa pastora zbiły nieco RAtseya z tropu, ale robiąc dobrą minę do złej gry, powiedział:
— Tak, ojcze, jestem tylko prostym człowiekiem i nie znam się na powodziach i tych różnych wirach, i tajemnych siłach Natury; ale, za przeproszeniem Ojca, uważam, że należy brać naukę z przestróg, jakie są nam dane. Zawsze mówiono: "Mohun ruszy się w grobie, to Moonfleet w żałobie", a ojciec mój powiadał, że jak ostatni raz się ruszyli, a działo się to w drugim roku panowania królowej Anny, to był taki sztorm, że ludziom dachy znad głów zabierało. Jeśli zaś o straszenie dzieci chodzi, to lepiej by było, żeby niektórzy niesforni chłopcy bardziej się w ryzach trzymali, a nie wścibiali nosa w nie swoje sprawy, bo jeszcze coś złego może im się przytrafić. Pojąłem, że te ostatnie słowa do mnie jako ostrzeżenie były skierowane, choć wtedy jeszcze w pełni nie zrozumiałem, co Ratsey miał na myśli.
Rzekł swoje i odszedł gniewny z Elzewirem, który czekał na niego przed kościołem. Ja zaś odprowadziłem pastora do domu, niosąc jego ornat.
Pastor Glennie był zawsze bardzo przyjazny, lubił mnie i rozmawiał ze mną jak z równym sobie; pewnie dlatego, że nikt w naszych stronach nie posiadał takiej jak on wiedzy i wszystko mu było jedno, czy mówi z nieuczonym chłopcem, czy z nieuczonym dorosłym człowiekiem. Gdy minąwszy furtkę cmentarza wyszliśmy na zamulone łąki, znowu zapytałem go o Czarnobrodego i jego zagubiony skarb.
— Mój synu — rzekł mi na to — tyle tylko wiem, że ów pułkownik Mohun (tak nierozsądnie zwany Czarnobrodym) roztrwonił majątek rodzinny i swoimi wybrykami doprowadził do ruiny przytułek i wygnał z niego ubogich. Jeśli pogłoski o nim nie są kłamliwe, był człowiekiem złym i poza licznymi pomniejszymi niegodziwościami ręce swoje splamił krwią wiernego sługi, którego zgładził, gdyż do uszu tego człowieka doszedł jakiś grzeszny sekret jego pana. Później zaś, gdy poczuł zbliżający się koniec, pełen strachu i wyrzutów sumienia (jak to zwykle bywa z tymi, co złe wiodą życie), mimo że był protestantem, wezwał katolickiego proboszcza Kindersleya z Dorchester, by mu się wyspowiadać; pragnąc zaś naprawić wyrządzone krzywdy, przeznaczył skarb tak zdradliwie wyłudzony od króla Karola (bo nic już innego nie miał) na odbudowę i utrzymanie przytułku dla ubogich. Wszystko to spisał w testamencie, który widziałem; ów skarb określony jest w nim jedynie jako diament, lecz gdzie go odnaleźć można, słowem nie wspomniał. Zapewne sam go pragnął odszukać, by sprzedać i później przeznaczyć otrzymane pieniądze na ów szlachetny cel, lecz nim zdążył to uczynić, śmierć go zaskoczyła.
Więc ludzie mówią, że nie może zaznać spokoju, bo krzywd wyrządzonych naprawić nie zdążył, i wtedy dopiero w grobie odpocznie, kiedy skarb zostanie odnaleziony i z korzyścią dla ubogich użyty.
Wiele rozmyślałem o tym, co pastor Glennie powiedział. Zastanawiałem się też, gdzie Czarnobrody mógł swój diament ukryć i czy ja sam nie mógłbym go kiedyś odnaleźć i stać się bogatym człowiekiem. A gdy przypomniałem sobie hałasy, jakie się spod kościoła dobywały, i jak je pastor tłumaczył, różne pomieszane myśli przychodziły mi do głowy, bo, jak już mówiłem, był to odgłos głęboki i głuchy, więc jakże go mogły wydawać przegniłe trumny? Widywałem nieraz, jak Ratsey, kopiąc nowy grób, wyciągał z ziemi kawałki trumien, a czasem i tablicę z zatartym nazwiskiem i datą wskazującą, że trumna niezbyt długo w ziemi leżała, już zaś była przegniła i spróchniała. Wprawdzie w ziemi łatwiej niż w krypcie niszczała, ale gdy zdjęto płytę z murowanego grobu starego Guya, żeby wdowę po nim obok ułożyć, Ratsey pozwolił mi zajrzeć do środka i zobaczyłem, że trumna Guya jest cała popękana i wypaczona i wygląda, jakby ją można było jednym mocnym uderzeniem rozbić na kawałki. A w krypcie Mohunów trumny od całych pokoleń składano i na pewno teraz spróchniałe są jak hubka, lecz uderzając o siebie dudnią niby bębny, jakby ze zdrowego były jeszcze drzewa i całkiem szczelne. Pastor Glennie musi jednak mieć rację, bo jeżeli nie trumny, to co tak głośno dudniło?
W poniedziałek, następnego dnia po owej niedzieli, kiedy słyszeliśmy w kościele te hałasy, pobiegłem zaraz po lekcjach na cmentarz, żeby posłuchać na zewnątrz kościoła, czy Mohunowie jeszcze się w trumnach ruszają. Mówię "na zewnątrz kościoła", bo domyślałem się z tego, co Ratsey powiedział o chłopcach wścibiających nosy w nie swoje sprawy, że mi teraz klucza nie pożyczy; a poza tym pewnie i bałbym się znaleźć całkiem sam w kościele.
Dobiegłem zdyszany na cmentarz i przytknąłem ucho najpierw do północnego, to jest znajdującego się od strony wioski muru kościoła. Położyłem się na ziemi w wysokiej, mokrej trawie, żeby lepiej słyszeć, czy jaki głos dobiegnie. Ale cicho było zupełnie, więc doszedłem do wniosku, że Mohunowie znów w spokoju odpoczywają. Pomyślałem sobie jednak, że jeszcze obejdę kościół i posłucham od strony morza, czyli od południa, bo być może ci jaśniepaństwo przesunęli się na tamtą stronę i tam się teraz o siebie obijają. Poszedłem więc dookoła muru i nie bez przyjemności wydostałem się z zimnego cienia na słoneczną stronę. Lecz tu czekała mnie niespodzianka, bo gdym się wyłonił spoza sterczącej przy murze przypory, ujrzałem dwóch mężczyzn, którymi byli nie kto inny jak mistrz Ratsey i Elzewir Block. Nie zauważyli mnie, bo Ratsey ni mniej, ni więcej tylko tak samo jak ja przed chwilą leżał na ziemi z uchem przy murze, podczas gdy Elzewir siedział oparty o przyporę, z lunetą przy oku, fajką w ustach i patrzył na morze.
I chociaż miałem takie samo jak oni prawo być na cmentarzu, wstyd mnie nagły ogarnął, jakby mnie na gorącym uczynku przyłapano, i poczułem, że się czerwienię. Chciałem zrazu odwrócić się i uciec, alem w końcu postanowił zostać na miejscu, bo i tak pewno mnie zauważyli, więc powiedziałem "dzień dobry". Mistrz Ratsey skoczył na równe nogi zwinnie jak kot i gdyby nie był dorosłym mężczyzną, pomyślałbym, że też się zaczerwienił. W każdym razie krew mu nabiegła do twarzy, ale to może od długiego leżenia na ziemi. Spostrzegłem jednak, że był nieco zbity z tropu, gdy starał się powiedzieć "dzień dobry, John" swobodnie, jakby nie widział w tym nic nadzwyczajnego, że leży sobie w zimowy poranek na cmentarnej ziemi, z uchem przytkniętym do muru kościoła.
— Dzień dobry John — powiedział więc. — Co tu robisz na cmentarzu w tak piękny dzień?
Odparłem, że przyszedłem posłuchać, czy Mohunowie jeszcze się ruszają.
— Tego ci powiedzieć nie mogę — rzekł Ratsey — bo nie mam czasu zajmować się takimi głupstwami. Muszę sprawdzić, czy powódź nie podmyła muru kościoła i czy nie trzeba go będzie podstemplować. A jeśli nie masz nic lepszego do roboty, jak wałęsać się cały ranek, to lepiej skocz do mego warsztatu i przynieś mi młotek, bom go zapomniał zabrać, a muszę zobaczyć, jak tynk się trzyma.
Domyślałem się, że to tylko takie wymówki, bo mur był mocny jak skała, ale ucieszyło mnie, że mogę skorzystać z okazji i wycofać się z miejsca, gdzie nie byłem pożądany. I rzeczywiście szybko miałem się przekonać, że ze mnie zadrwił, bo gdy wracałem z młotkiem, spotkałem ich obu na łąkach, w drodze do wsi. Ratsey znowu sprytnie się wykręcił mówiąc, że już go teraz nie potrzebuje, bo wie, gdzie trochę zaprawy dodać.
— Ale jak masz tyle wolnego czasu — ciągnął — to pomożesz mi jutro założyć nowe ławy do "Petrela", bo stare już do niczego.
Wracaliśmy we trzech do wioski, a gdy mistrz Ratsey zmyślał swe wykręty, zerknąłem na Elzewira i spostrzegłem, że mruży oczy pod gęstymi brwiami, jakby go bawiło zakłopotanie grabarza.
Następnej niedzieli w kościele panował zwykły spokój, Elzewir na nabożeństwo nie przyszedł i nigdy więcej nie słyszałem, żeby się kiedy Mohunowie w swej krypcie ruszali.
Odważni ryzykanci gardzą
ograniczoną zmysłów władzą,
w nieznane patrzą śmiało:
słuchają głosu wiatru, lecz
gdy naprzód pędzą, spojrzą wstecz...
(Gray)
Mówiłem już, że często spędzałem za dnia wolny od lekcji czas na cmentarzu; położony był na niewielkim wzniesieniu, skąd roztaczał się najlepszy widok na morze i przy dobrej pogodzie można było dostrzec francuskich korsarzy zaczajonych pod skałami przylądka Snout na statek kursujący do Indii lub wychodzący na Kanał. W Moonfleet niewielu było chłopców w moim wieku i z żadnym się jakoś nie przyjaźniłem; pozostawiony sam sobie, często dumałem nad tym, czy owym, a zawsze na świeżym powietrzu — głównie dlatego, że ciotka nie lubiła patrzeć na chłopca, który bezczynnie wałęsa się w zabłoconych butach po domu.
Przez kilka tygodni po owym dniu, gdy niespodzianie zaskoczyłem Elzewira i Ratseya, trzymałem się z dala od cmentarza, bojąc się ich spotkać; lecz nieco później znowu zacząłem tam chodzić i nie natknąłem się na nich więcej. Najbardziej lubiłem siadywać na płaskim szczycie nagrobka znajdującego się po południowo-wschodniej stronie kościoła. Słyszałem, jak pastor Glennie nazywał go "ołtarzem", i pewnie kiedyś był to ładny pomniczek z rzeźbionymi festonami kwiatów i owoców, ale tak zniszczał od niepogód, że nawet nie dało się odczytać wyrytych na nim liter i dowiedzieć, kogo pod nim pochowano. Tu lubiłem przebywać nie tylko dlatego, że wygodnie było siedzieć na płaskiej płycie nagrobka, ale i dlatego, że zasłaniała go od wiatru gęsta kępa cisów. Kiedyś pewnie okalały go ze wszystkich stron, lecz od południa albo wyginęły, albo wycięto je umyślnie, by każdy, kto na nagrobku siadał, mógł patrzeć na morze, doskonale chroniony przed wiatrem. Drzewa rosły gęsto i blisko nagrobka, tworząc niby wysokie oparcie fotela. Niejednokrotnie jesienią płytę pokrywały karmazynowe jagody mirtu, które zbierałem i zanosiłem ciotce, bo lubiła je przegryzać do szklaneczki tarniówki po niedzielnym obiedzie. Bez wątpienia i inni uważali, że miejsce to jest wygodne i daje dobry widok na morze, bo od strony południowej wydeptano ścieżynę, chociaż nigdy, będąc tam, nikogo nie spotkałem.
Zdarzyło się więc, że pewnego popołudnia z początkiem lutego roku 1758 siedziałem na tym nagrobku i patrzyłem w morze. Zima jeszcze trwała, ale ciepło było jak w maju i tak spokojnie, że wyraźnie dochodził mnie dudniący stuk rzepy, którą dziadek George wrzucał do swego wózka o pół mili stąd, na stoku wzgórza. Pogoda od czasu powodzi była łagodna, tyle, że wiały mocne wiatry, ale deszcz prawie nie padał. I gdy podeschło, zaczęła pękać ciężka, gliniasta gleba, na której stoi całe Moonfleet — co zwykle zdarza się w samym środku lata. Pęknięcia biegły wzdłuż ścieżki wiodącej przez nadmorskie łąki ze wsi do kościoła, pojawiły się też na samym cmentarzu, a jedna z takich szpar podchodziła pod ten właśnie nagrobek, na którym siedziałem.
Musiało być chyba po czwartej i chciałem już wracać, żeby zdążyć do ciotki na kolację, gdy posłyszałem jakieś szmery i łoskoty dobywające się spod nagrobka. Szybko zeskoczyłem z mojego siedzenia i zobaczyłem, że rozpadlina poszerzyła się tuż przy grobie i utworzyła dziurę co najmniej na jedną stopę szeroką, sięgającą pod duży kamień, który stanowił jeden z boków pomniczka. Ukląkłem, oparłem się rękami o ziemię i stwierdziłem, że owa dziura otwarła wejście do znajdującej się pod nagrobkiem obszernej jamy.
Nie ma chyba chłopca, który by widząc dziurę w ziemi, jaskinię na zboczu wzgórza lub, co więcej, jakieś podziemne przejście, zdołał się oprzeć gwałtownej pokusie i natychmiast tam nie wlazł, żeby zobaczyć, co to takiego i dokąd prowadzi. Tak właśnie było ze mną: gdym ujrzał, że dziura podchodzi pod nagrobny kamień, wsunąłem się w nią stopami naprzód, opadłem na miękkie usypisko na dnie i po chwili całkiem wyprostowany stanąłem pod samym nagrobkiem.
Tego mniej więcej oczekiwałem, bo już przedtem sądziłem, że pod tym pomniczkiem musi być jakaś krypta; teraz jej sklepienie runęło i ziemia obsypała się do środka. Lecz gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyłem, że to nie żadna krypta, tylko początek podziemnego korytarza, który łagodnym spadkiem prowadził w stronę kościoła.
Serce waliło mi mocno, tak byłem tym zaskoczony i podniecony, i wydawało mi się, żem dokonał wspaniałego odkrycia i to tajemne przejście na pewno musi prowadzić do jakiegoś niezwykłego miejsca i wspaniałych rzeczy, być może nawet do skarbu Czarnobrodego, bo od czasu gdym usłyszał opowieść pastora Glennie, często widziałem przed oczyma diament pułkownika Mohuna i bogactwa, jakie by mi przyniósł. Korytarz miał dwa kroki szerokości, a wysoki był na tyle, że rosły mężczyzna mógł się w nim zmieścić — przekopano go niczym nie obmurowując ani nie szalując. Najbardziej zdumiało mnie, że nie sprawiał wrażenia opuszczonego, nie było w nim pajęczyn ani pleśni, jak to zwykle w podobnych miejscach, wyglądał zaś raczej na przejście często używane. W miękkiej glinie widniało wiele odcisków butów, rysował się też ciągły ślad, jakby przepychano tędy bardzo ciężkie przedmioty.
Ruszyłem wzdłuż korytarza, trzymając rękę przed sobą, żeby na nic w ciemnościach nie wpaść, i powoli przesuwałem stopy, by omijać dziury. Ale gdy zrobiłem kilka kroków, mrok zgęstniał, zląkłem się ciemności i szybko zawróciłem, zadowolony, że mam teraz przed sobą wątły promyczek światła wsączający się przez rozpadlinę pod nagrobkiem. Chwycił mnie strach i anim się obejrzał, a już przeciskałem się na zewnątrz, by jak najszybciej wydostać się na miękką murawę i znów oddychać świeżym, łagodnym powietrzem zapadającego zmierzchu.
Pobiegłem co sił do domu, bo już pora kolacji minęła. A poza tym wiedziałem, że muszę zdobyć świecę, jeśli mam zbadać podziemny korytarz; postanowiłem sobie bowiem to zrobić, mimo że się porządnie strachu najadłem.
Kiedy wszedłem do kuchni, ciotka ledwie mnie przywitała, bom się spóźnił i byłem zgrzany. Nigdy nie mówiła wiele, gdy miała o coś do mnie pretensję, lecz umiała nawet milczeć w taki sposób, że już wolałbym jej łajania; zbywała mnie tylko krótkim "tak" lub "nie", gdy o coś pytałem. Kolacja przeszła w ciszy, ciotka już ją kończyła, nim przyszedłem, a mnie mało obchodziło, co jem, bo głowę miałem nabitą swoim odkryciem. Poza tym herbata była ledwo ciepła, a i reszta niezbyt smaczna.
Możecie się domyślić, że nie powiedziałem ciotce o tym, co widziałem. Postanowiłem, gdy tylko pójdzie spać, wziąć świecę, hubkę i krzesiwo i wrócić na cmentarz.
Słońce zaszło, ciotka Jane odmówiła dziękczynną modlitwę za posiłek i zwracając się do mnie powiedziała równym, suchym głosem:
— Zauważyłam Johnie, że często włóczysz się po nocy, czasem nawet aż do pół do ósmej czy ósmej. To niestosowne dla młodych ludzi, którzy powinni po zmroku siedzieć w domu, i nie chcę, żeby mojego siostrzeńca nazywano włóczykijem. "Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci" — powiada przysłowie, a pamiętaj, że takie wałęsanie się po nocy sprowadziło twego ojca na bezdroża, przez co moja biedna siostra tak okrutnie cierpieć musiała i ciężkie miała życie, póki go miłosierny Bóg nie powołał do siebie.
Ciotka zawsze tak o moim ojcu mówiła i chociaż go nie pamiętałem, wierzyłem głęboko, że był człowiekiem uczciwym i wiernym towarzyszem w potrzebie, tyle, że lubił się włóczyć i czasem rękę do kontrabandy przyłożył.
— Więc zapamiętaj — mówiła dalej ciotka — że nie pozwolę ci wyjść dziś po zmroku, o nie, ani dziś, ani żadnego innego dnia. Gdy robi się noc, łóżko jest jedynym właściwym miejscem dla chłopców w twoim wieku. A jeśli wydaje ci się, że jest zbyt wcześnie, to możesz posiedzieć ze mną w bawialni, a ja poczytam ci naukę doktora Sherlocka, która wybije ci puste myśli z głowy i przysposobi do spokojnego snu.
Poszła naprzód do bawialni, zdjęła książkę z półki, położyła ją na stole w małym kręgu światła przysłoniętej świecy i zaczęła czytać. Było to strasznie nudne i choć dawniej już przechodziłem podobne męki, monotonny głos ciotki uśpiłby mnie — bo mi się już nieraz zdarzało zasnąć nawet w tym niewygodnym krześle — gdyby nie to, żem ciągle dumał nad swym odkryciem i zżymałem się myśląc, że moja wyprawa się odwleka. Ciotka czytała o uduchowieniu i łasce zbawienia, a ja miałem w głowie diamenty i worki złota, bo ani przez chwilę nie wątpiłem, że tajemniczy korytarz wiedzie wprost do skarbu Czarnobrodego. Nauka się wreszcie skończyła, ciotka zamknęła książkę i rzucając mi chłodne "dobranoc" wstała od stołu. Chciałem ją jak zwykle przed snem pocałować, ale udała, że tego nie widzi, więc poszliśmy na górę, każde do swego pokoju, i nigdy już w życiu ciotki Jane nie pocałowałem.
Była trzecia kwadra i księżyc jasno błyszczał na niebie. W czasie takich nocy nie wolno mi było kłaść się spać przy świecy. Ale tego wieczora światło nie było mi potrzebne, bo w ogóle się nie rozbierałem, zamierzając, jak tylko ciotka zaśnie, wymknąć się na cmentarz — wszystko jedno, duchy nie duchy. Za nic nie odłożyłbym wyprawy do rana, bo bałem się, że ktoś mógłby przypadkiem spostrzec dziurę przy grobie, ubiec mnie i zagarnąć dla siebie skarb Czarnobrodego.
Leżałem więc w ubraniu, patrząc, jak w miarę przesuwania się księżyca na niebie przesuwa się po bielonej ścianie cień kijka podtrzymującego baldachim nad moim łóżkiem. W końcu, gdy cień dotknął obrazu "Dobrego Pasterza", który wisiał nad kominkiem, usłyszałem chrapanie ciotki, co znaczyło, że droga jest wolna. Chwilę jeszcze poczekałem, by mocniej pierwszym snem zasnęła, zdjąłem buty, przekradłem się w pończochach koło jej pokoju i zbiegłem schodami na dół. Jakże ich stopnie i poręcz trzeszczały tej nocy, z jakim hałasem wpadałem na sprzęty w zbytnim staraniu, aby je ominąć! Ale nieprzerwane chrapanie brzmiało ciągłą nutą bezpieczeństwa, ciotka ani na moment się nie przebudziła; a gdyby to się wtedy stało, całe moje późniejsze życie inaczej by popłynęło. Doszedłem szczęśliwie do kuchni, wsadziłem w kieszeń najgrubszą zimową świecę, zabrałem hubkę i krzesiwo i wykradając się z pokoju usłyszałem głośne tykanie starego zegara. Jego błyszcząca miedziana wskazówka pokazywała na tarczy godzinę pół do jedenastej.
Choć na ulicy było cicho jak w grobie, trzymałem się możliwie najbliżej cienia domów. Zawsze mi się wydaje, że gdy księżyc błyszczy na niebie, wielki spokój ogarnia całą naturę, jakby zamierała w podziwie nad własną pięknością. Wszyscy w Moonfleet spali, w żadnym z okien się nie paliło, jedynie gdy mijałem gospodę, dostrzegłem czerwony odblask na zapuszczonych zasłonach, co znaczyło, że izba na dole jest oświetlona. Więc Elzewir Block jeszcze się nie położył. Było to dziwne, bo w ciągu ostatnich nocy gospodę wcześnie zamykano; ostrożnie podszedłem do okna, chcąc się przekonać, co dzieje się w środku, ale nic nie dostrzegłem, bo szyby były od wewnątrz zamglone. Zdumiałem się jeszcze bardziej, gdyż znaczyło to, że u Elzewira przebywa liczna kompania. Co więcej, stojąc tam i nasłuchując, rozróżniłem szmer zmieszanych głosów. Nie były to głosy hulaków, lecz trzeźwych, cicho rozmawiających mężczyzn.
Ale żem się śpieszył, więc długo nie czekałem, ruszyłem przez łąki w stronę kościoła i nie powiem, abym się nie bał, gdy zostawiłem za sobą ostatni dom wioski. A kiedy doszedłem do cmentarnego muru, odwaga prawie całkiem mnie opuściła. Wydało mi się czynem zuchwałym przychodzić tu właśnie w wybrane przez Czarnobrodego miejsce, o jego ulubionej porze, by zrabować mu skarb. Przed furtką cmentarza niemal oczekiwałem, że z cienia kościoła wyłoni się rosła postać i ujrzę jego długą brodę i złowrogie oczy. Ale nic się nawet nie poruszyło, tylko zesztywniała od mrozu trawa trzeszczała pod moimi stopami, gdy szedłem, przestępując przez groby, ku czarnej kępie cisów, i trzymając się teraz z dala od cienia.
Pomniczek odcinał się białą plamą od ciemnego tła okalających go drzew. U jego stóp widniała czarna rozpadlina, jak położony na ziemi kawałek aksamitu. Chwilę wahałem się, bo a nuż Czarnobrody zaczaił się na dnie dziury, mam więc wleźć w nią czy się cofnąć? Słyszałem stąd szum morza, nie mocne uderzenia fali, lecz jedynie lekkie jej szelesty, bo zatoka była gładka jak lustro i tylko przy brzegu pomarszczona. I chociaż zdecydowałem się już, że zejdę do podziemnego korytarza, to jednak, aby odwlec tę chwilę, postanowiłem liczyć poszczególne szmery fali i za dwudziestym — wsunąć się w rozpadlinę.
Ale doliczyłem tylko do siedmiu i liczyć przestałem, bo oto tam, na morzu, w samym środku smugi księżyca stał lugier, zakotwiczony i zwrócony burtą do brzegu. Nie mogłem się mylić, był tam, pół mili w morzu, żagle miał opuszczone, ale jego maszty i kadłub wyraźnie odcinały się od księżycowego tła.
Oto nowy powód do zwłoki, bo należało się zastanowić, co to za lugier i po co tu przybył. Za mały na statek kaperski, za duży na rybacki kuter, nie mógł też należeć do straży celnej, bo miał zbyt niską wolną burtę; dziwne też było, że w ogóle jakiś statek rzucił kotwicę w samym środku zatoki Moonfleet, nawet w noc tak spokojną jak dzisiejsza. Gdym go obserwował, ujrzałem nagle błysk niebieskiego światła na dziobie, jakby rzucono z pokładu zapaloną racę — i po tym właśnie poznałem, że to lugier kontrabandy i że daje sygnał na brzeg lub swemu towarzyszowi gdzieś dalej na morzu. To mi wróciło odwagę i postanowiłem przyjąć ten znak za mnie dany, abym ruszył na poszukiwania. Dodałem sobie ducha myślą, że jeśli Czarnobrody rzeczywiście zaczaił się na dole, to i tak mnie dogoni, jak zacznę uciekać. Raz jeszcze spojrzałem dokoła i wsunąłem się w dziurę, podobnie jak za dnia.
Tak więc owej lutowej nocy John Trenchard stanął na dnie jamy pod grobem, na kupie obsuniętej ziemi pełen odwagi, a zarazem i bojaźni w sercu, lecz ponad wszystko opanowany żądzą zdobycia diamentu Czarnobrodego.
Wyciągnąłem krzesiwo, hubkę i świecę i gdy jasno zapłonęła, uspokoiłem się trochę, że na pewno nikogo tu prócz mnie nie ma, w każdym razie nikogo w bliskości. Ale co kryć się może tam dalej, w głębi korytarza? Nie wahałem się już jednak i ruszyłem na tę awanturniczą wyprawę; posuwałem się naprzód bardzo wolno — ale dlatego tylko, że bałem się wpaść w jakiś dół — i ciągle dodawałem sobie odwagi myślą o wielkim diamencie, jaki niechybnie odnajdę na końcu podziemnego przejścia. Czego to ja nie dokonam mając takie bogactwa! Pastorowi Glennie kupię konia, Ratseyowi — nową łódź, ciotce Jane — jedwabną suknię, mimo że jest dla mnie tak surowa, jak chociażby tego wieczoru. A sam stanę się najważniejszą w Moonfleet osobą, będę nawet bogatszy niż sędzia Maskew i postawię sobie na łąkach murowany dom z pięknym widokiem na morze; i ożenię się z Grace Maskew, i będę żył w szczęściu i łowił ryby. Szedłem dalej korytarzem, wyciągając przed siebie rękę ze świecą jak daleko mogłem, pogwizdywałem dla kurażu i ani Czarnobrodego, ani w ogóle nikogo nie spotkałem. Cały czas widziałem ślady butów na dnie korytarza, a jego sklepienie czarne było od dymu pochodni, co zaczynało mnie niepokoić, bo może ktoś był tu już przede mną i zabrał diament. I choć opowiadam o tej mojej podziemnej drodze, jakby była co najmniej milowej długości, co mi się zresztą owej nocy wydawało, to naprawdę cały korytarz miał nie więcej niż dwadzieścia jardów, o czym się później przekonałem. W końcu doszedłem do kamiennej ściany, przy której kiedyś pewnie przejście się kończyło, ale teraz była w niej wyrwa, a za nią mroczna piwnica. Stanąłem w tej jakby poszarpanej bramie i wstrzymując oddech wyciągnąłem świecę na długość ramienia w panujące tam mroki, aby zobaczyć, co to za miejsce, a później dopiero wejść do środka. Ale zanim świeca znów dobrze zapłonęła, wiedziałem już, że znajduję się pod kościołem i że piwnica ta jest nie czym innym, lecz grobową kryptą Mohunów.
Było to pomieszczenie obszerne, większe od izby, w której nas pastor Glennie uczył, ale też i niższe; mogło mieć najwyżej dziesięć stóp od podłogi do sklepienia. Powiedziałem "od podłogi", ale w istocie był nią miękki i mokry piasek. Serce waliło mi mocno, gdy wchodziłem do tej krypty, bo pamiętam, że stąd właśnie dobywały się te okropne dudnienia, jakie słyszeliśmy w niedzielę, tak niedawno temu. Upewniłem się, że w ciemnych zakamarkach nie kryje się nic złego, w każdym razie nic, co by można było dostrzec, i zacząłem przyglądać się wszystkiemu dokładniej. Ściany i sklepienia były murowane, a w jednym końcu znajdowały się stopnie zamknięte od góry płaską kamienną płytą — tą samą, której drugą stronę, z żelaznym pierścieniem, tak często widywałem w podłodze kościoła. Dokoła krypty biegły pod ścianami kamienne półki, niby ogromne biblioteczne regały, tylko że zamiast książek spoczywały na nich trumny Mohunów. Lecz w środku znajdowało się coś całkiem odmiennego, mianowicie, całe dziesiątki rozmaitych beczek, antałków i beczułek — od ogromnej trzydziestogalonowej beki, aż po małą jednogalonową baryłkę. Wszystkie oznaczone były białą farbą, którą wypisano znaki określające gatunek trunku i zrozumiałe tylko dla tych, co się na tym znają.
Takie było to moje odkrycie: miast szkatuły ze srebra lub mosiądzu, którą starczyłoby jedynie otworzyć, by błysnął z niej diament Czarnobrodego, natrafiłem na kryptę Mohunów i przekonałem się, że nie jest niczym innym, jak tylko piwnicą dżentelmenów z kontrabandy; bo z pewnością nikt nie trzymałby w takim miejscu tych szlachetnych trunków, gdyby zapłacił za nie cło.
Chodząc pośród beczek i beczułek, uderzyłem butem w jedną z nich, zapewne prawie pustą, i odezwało się to samo dudnienie (tyle że słabsze), które nas owej niedzieli tak w kościele przeraziło. A więc to beczki, nie trumny uderzały wtedy o siebie; byłem zadowolony, bo słusznie rozumowałem, że trumny nigdy by takiego dudniącego odgłosu nie wydały.
Łatwo mogłem poznać, że niedawno całe to miejsce znajdowało się pod wodą; piasek był zamulony, z pozieleniałych ścian sączyła się wilgoć i w odległości dwóch stóp od sklepienia odcinała się na nich granica, do której sięgały wody powodzi. Dostało się tu, nie wiadomo jak, trochę wodorostów, a nawet mały morski krab, wciąż jeszcze żywy, poruszał się w kącie. Trumny niewiele się przesunęły: leżały rzędami na kamiennych półkach, dwadzieścia trzy wszystkich razem. W większości zrobione były z ołowiu, więc pływać nie mogły, ale inne, zbite z drzewa, przekrzywiły się nieco na ukos, a jedna nawet musiała wypłynąć ze swej niszy i leżała teraz do góry dnem na piasku, tam gdzie ją ustępujące wody zostawiły.
Zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób tyle beczek trunku udało się tu skrycie złożyć i jak to się stało, że nigdy nie natknąłem się na żadnego z przemytników, choć, rzecz prosta, otoczony cisami grób służył za wejście do ich składu. I przypomniało mi się, jak to Ratsey próbował mnie straszyć opowiastkami o Czarnobrodym; i to, że Elzewir, którego nigdy w kościele nie widywano, zjawił się tam owej niedzieli i bardzo czuł się nieswojo, gdy dudnienia spod ziemi dochodziły, choć był odważny niby lew; i jak ich obu zaskoczyłem na cmentarzu wówczas, kiedy Ratsey leżał na ziemi z uchem przy murze kościoła. Dodając jedno do drugiego i składając wszystko razem, pojąłem, że Elzewir i Ratsey doskonale znali tę kryjówkę. Te rozważania pokrzepiły mnie na duchu, bo nie wątpiłem już, że opowieści o Czarnobrodym, który szuka wśród grobów swego skarbu, rozpuszczano specjalnie, by ludzi niepożądanych trzymać z dala od cmentarza. Domyśliłem się też, że światełko, którem tam widział owej nocy, gdy mnie po doktora Hawkinsa posłano, nie było gromnicą Czarnobrodego, lecz latarnią przemytników znoszących beczki!
Ułożywszy sobie to wszystko raz na zawsze w głowie, zacząłem się zastanawiać, jak mam szukać skarbu. Nigdzie tu żadnej szkatułki, a tym bardziej diamentu widać nie było — nic tylko trumny i dubeltowy dżin holenderski. Nie mając lepszego planu, zabrałem się do oglądania trumien, sądząc, że być może one mi jakąś wskazówkę dadzą, ale niewiele z tego przyszło, bo przy trumnach z ołowiu brakło tabliczek z nazwiskami i znalazłem je tylko przy niektórych drewnianych — napisy były jednak łacińskie i tak przeżarte rdzą, że nic odczytać nie mogłem.
Wkrótce już żałowałem, żem się tu w ogóle znalazł. Diament na pewno gdzieś się ulotnił, a ja siedzę zamknięty w ciasnocie razem z tyloma nieboszczykami, co nie należy do przyjemności. Wokół walało się pełno różnych pogrzebowych pozostałości: brudne i poszarpane proporce, kawałki połamanych tarcz i strzępy wieńców, które złożono na tych trumnach sto lat temu. Teraz wszystko to było zniszczone i zbutwiałe, mokre wstęgi wieńców i szmaty oblepiały trumny, mnóstwo śmiecia walało się w piasku na ziemi.
Jeszcze jakiś czas oddawałem się bezowocnym poszukiwaniom i już postanowiłem dać wszystkiemu spokój i wracać do domu, gdy nagle zegar na kościelnej wieży zaczął wybijać północ. Pewno nikomu dotąd ta godzina upiorów bardziej upiornie niż mnie wtedy nie zabrzmiała. Bicie dzwonów kościoła w Moonfleet rozchodziło się na połowę hrabstwa, a najmocniej z nich uderzał zawsze dzwon wieżowego zegara. Powiadano, że w dawnych czasach (kiedy podobno bito w dzwony częściej niż teraz) głos tego dzwonu prowadził bezpiecznie do brzegu zagubione we mgle statki i łodzie rybackie; tej nocy jego łagodny i głęboki dźwięk dotarł do tej krypty. "Bim-bom — huczało — bim-bom". Dwanaście ciężkich uderzeń dzwonu wstrząsnęło murami, powtórzyło je dwanaście brzmiących ech, a później długo jeszcze ciągnął się głuchy pomruk i wibrowało powietrze, aż ucho nie było w stanie poznać, kiedy wreszcie wszystko to zamilkło.
Być może groza tej godziny i tego miejsca oddziaływała mi na nerwy i słuch miałem szczególnie wyostrzony, lecz zanim jeszcze umilkł pogłos dzwonu, zdałem sobie sprawę, że dochodzą mnie inne jakieś dźwięki i że przerażająca cisza krypty została zakłócona. Początkowo nie mogłem poznać, skąd one dochodzą, czasem wydawały się ciche a bliskie, to znów dalekie a głośne, aż stały się wyraźniejsze i bardziej określone i po chwili zdałem sobie sprawę, że są to głosy ludzkie. Brzmiały gdzieś w oddali i po minucie, która mnie wiekiem się zdała, wcale się nie przybliżyły. Ach, co to była za minuta! Dziś jeszcze, w tyle lat później, odczuwam udrękę tamtej chwili, gdy wytężywszy słuch, wytrzeszczonymi w ciemność oczami, z lepką od potu twarzą czekałem na tych, których głosy mnie doszły. Przeżywałem podobne męki, jak przyczajony w najdalszym kącie swej nory królik, który widzi błyszczące w mroku oczy łasicy i wie, że u wylotu czeka go myśliwski pies i lufa strzelby. Tak, znalazłem się w potrzasku, a dobrzem wiedział, jak przemytnicy pieczętują wścibskie oczy i unieruchamiają paplające języki i pamiętałem, że gdy znaleziono na cmentarzu ciało Pomylonego Jonesa, niektórzy rozpowiadali, iż na pewno spotkał w nocy Czarnobrodego!
Wszystkie te myśli w jednej sekundzie przeleciały mi przez głowę, tymczasem zaś głosy zbliżyły się, doszło mnie z końca korytarza głuche stuknięcie i odgadłem, że ktoś skoczył do jamy pod nagrobkiem. Raz jeszcze spojrzałem rozpaczliwie dokoła, szukając jakiejś drogi ucieczki, lecz kamienne mury i sklepienia były twarde i nieustępliwe, beczki zaś stały zbyt ciasno i najwyżej szczur mógłby się między nie wcisnąć. Słyszałem teraz, jak człowiek, który zszedł już na dno dołu, mówi coś do innych, znajdujących się jeszcze na cmentarzu, i nagle moje oczy, jakby przyciągnięte magnesem, padły na wielką drewnianą trumnę, ustawioną osobno, pod samym sklepieniem, na najwyższej kamiennej półce, w odległości pełnych sześciu stóp od ziemi. I wiedziałem już, że tam znajdę może choć chwilowy rachunek, bo na pewno między tą trumną a ścianą będzie dosyć miejsca dla mnie małego. Szybko zgasiłem świecę, wdrapałem się na górę i półprzytomny, bom się przy tym głową o sklepienie uderzył, wsunąłem się za trumnę. Ległem na boku, oddzielony od nieboszczyka tylko cienką warstwą przegniłego drzewa. W głowie mi huczało od uderzenia, oddychałem ciężko — a po sklepieniu i murach przesuwał się czerwony odblask pochodni, gdy przemytnicy, jeden po drugim zaczęli wchodzić do krypty.
Pokumajmy się ze śmiercią.
(Tennyson)
Z mojej kryjówki widziałem tylko sklepienie krypty nad sobą. Żadnego z przybyszów zobaczyć nie mogłem, lecz słyszałem, dokładnie ich rozmowę i niebawem rozpoznałem głos mistrza Ratseya. To odkrycie zbyt mnie nie zdziwiło, a jedynie wielką przyniosło pociechę, bo pomyślałem sobie, że gdyby doszło do najgorszego, miałbym przynajmniej jedną przyjazną duszę i byłoby kogo błagać o darowanie życia.
— Dobrze, że ziemia obsunęła się tej właśnie nocy, kiedy tu jesteśmy — mówił grabarz. — Sam sprawdzałem jeszcze dziś po południu i wszystko było w najlepszym porządku. Gdyby ta dziura była na widoku cały dzień, ktoś mógłby ją zauważyć i mielibyśmy kłopot. Weszło ich już do krypty z czterech czy pięciu, a nowi ciągle przybywali; po ich stąpaniu poznałem, że dźwigają ciężary, i wkrótce usłyszałem dudnienie zwalanych na ziemię beczek, chlupot trunku i skrzypienie przesuwanych antałków.
— Przypuszczałem, że się niedługo zapadnie przy tej suszy, co tak wyprażyła grunt — ciągnął Ratsey — i przez to częste odsuwanie bocznego kamienia. Ale to nieduża szkoda i łatwo da się naprawić. Parę kamieni, kilka łopat gliny i wszystko będzie po dawnemu. Mnie to już zostawcie.
— Miej się na baczności, jak będziesz to robił — odezwał się głos, którego nie znałem. — Jeszcze kto zauważy i wpadnie na nasz trop.
— Nie ma strachu — rzekł Ratsey. — ciągle kopię na tym cmentarzu i nikt się nie zdziwi, gdy mnie z łopatą zobaczy.
Na tym rozmowa się urwała i już rzadko kto co powiedział, słychać było tylko kroki wchodzących i wychodzących ludzi, którzy znosili beczki, i bulgotanie trunku przelewanego z dużych bek w małe antałki. Stopniowo powietrze w krypcie wypełnił zapach dżinu, docierając aż do miejsca, gdzie leżałem, i zabijając woń zbutwiałego drzewa i wilgoci idącej od pozieleniałych murów. Być może te odory do głowy mi uderzyły, dodając odwagi, której sam w sobie znaleźć nie mogłem, w każdym razie ustąpił nieco obezwładniający strach i spokojniej już nasłuchiwałem, co dalej dziać się będzie.
Przestali na chwilę wnosić i przetaczać beczki i znowu zaczęli rozmawiać.
— Trzy dni temu byłem w Dorchester — opowiadał któryś z nich — i mówiono tam, że bieda czeka tych nieszczęśników, co to się ostatniego lata starli na morzu z "Elektorem". Sędzia Barentyne przyjeżdża na sesję w przyszłym tygodniu, a ten szczwany lis Maskew już był w Taunton, żeby go spotkać i donieść o wszystkim zawczasu; mówił mu podobno, że Prawo marnie w naszych stronach działa, zwłaszcza jeśli o kontrabandę chodzi, i że wszystkich przemytników należy powiesić, jak się chce, by lepiej działało.
— O, to dobrana para okrutników — wtrącił ktoś inny. — Postawią nowe szubienice na Ridge Down, żeby nas wiodły, gdy będziemy na morzu. Z kim jak z kim, ale z Maskewem to jeszcze się kiedyś porachuję, choćbym sam miał wisieć!
— Żebym go tak kiedy samego ciemną nocą spotkał, wpakowałbym mu lufę w gębę i tak oszpecił, że sam diabeł by go nie poznał — dodał któryś z przemytników.
— Nie, tego ci robić nie wolno — zabrzmiał głęboki głos, po którym poznałem Elzewira. — Nikt go w swoje ręce nie dostanie, tylko ja jeden. Zapamiętaj to sobie dobrze, mój chłopcze, że jak dzień porachunków nadejdzie, ja się z nim policzę!
Przestałem zwracać na nich baczniejszą uwagę, bom zdrętwiał cały od długiego leżenia bez ruchu w ciasnocie i kurcz mnie chwycił. Gęsty dym pochodni unosił się kłębami pod samo sklepienie, aż mdłości mnie wzięły od tego okropnego zapachu i smaku i ręce miałem całe czarne od oleistej sadzy. Udało mi się w końcu jakoś przekręcić na drugi bok bez hałasu, co mi wielką sprawiło ulgę, lecz nagle szarpnąłem się gwałtownie, aż trumna obok mnie zatrzeszczała, bom usłyszał, że ktoś wymawia moje nazwisko.
— Ten chłopak Trenchardów — mówił ktoś, zdaje się, że Parmiter, który mieszkał na końcu wioski — ten chłopak Trenchardów bardzo mi się nie podoba. Wciąż łazi po cmentarzu i nie raz go widziałem, jak siedzi na tym nagrobku i gapi się w morze. Nawet dziś wieczór gdy staliśmy podczas ciszy pół mili w morzu, czekając z obwisłymi żaglami na zmrok i przypływ, patrzyłem na brzeg przez lunetę i oto widzę — siedzi tam sobie wielmożny pan Trenchard! Nie dojrzałem jego twarzy, alem postać jego dobrze poznał. Pewnie ten chłopak zabawia się w szpiega, a potem do Maskewa chodzi i wszystko mu donosi.
— Racja — rzekł Greening z Ringstave (poznałem jego powolne przeciąganie). — Często, jakem w lesie czatował, aż Maskew do domu wróci, zanim zaczniemy wyładunek, widywałem tego chłopaka, co się tam niby węszący pies kręcił.
Tak, to była zupełna prawda; niejednego letniego wieczoru chodziłem aż za dwór ścieżką wiodącą na wzgórze Weatherbeech. Był to spacer bardzo przyjemny, dla mnie zaś specjalny miał urok, bo mogło się zdarzyć, że zobaczę Grace Maskew. Siadałem na płotku oddzielającym drogę od łąk i patrzyłem na stary, częściowo zrujnowany dwór, który stał poniżej, i czasem ujrzałem Grace, jak w białej sukience wychodziła na taras zalany wieczornym słońcem, czasem zaś, gdym w drodze do domu mijał jej okno, udawało mi się przesłać jej pozdrowienie. A kiedy leżała w gorączce i doktor Hawkins dwa razy dziennie ją odwiedzał, w ogóle przestałem chodzić do szkoły. Nie w głowie mi to było — nic, tylko cały długi dzień siedziałem na tym płotku i spoglądałem na spadzisty dach, pod którym ona leżała w chorobie. Pastor Glennie nie uważał tego za wagarowanie i nic ciotce Jane nie mówił, choć, jak się później dowiedziałem, zgadł, czemu do szkoły nie chodzę, ale sam też kiedyś był młody; niby chłopięce tylko uczucie, lecz dla mnie wtedy — sprawa poważna; i tego dnia, kiedy Grace bliska była śmierci, zdobyłem się na wielką zuchwałość, bom zatrzymał doktora Hawkinsa, który od niej wracał, i zapytałem o jej zdrowie. On zaś, widząc mój niepokój, nachylił się w siodle i powiedział z uśmiechem, że moja towarzyszka wkrótce już będzie mogła znowu bawić się ze mną.
Więc to zupełna prawda, żem nieraz ten dom obserwował, ale nie jako szpieg i nigdy bym niczego za skarby świata Maskewowi nie powtórzył. Po chwili odezwał się Ratsey, występujący w mojej obronie.
— Na złym jesteście tropie — powiedział. — To porządny, prostoduszny chłopak; sam nieraz mi mówił, że chodzi na cmentarz, bo stamtąd najlepszy widok roztacza się na morze, a niczego tak jak morza nie kocha. Miesiąc temu, kiedy powódź doszła tu wysoko i zalała kryptę, przyszliśmy z Elzewirem sprawdzić, czy woda opadła i co to za wiry tak rzucały beczkami o siebie. Właśnie jak leżałem na ziemi, z uchem przyklejonym do muru kościoła, kto się zjawia? Wielmożny pan John Trenchard we własnej osobie. Ale wcale się nie krył, ani nie skradał niczym król Agag, *[Król Agag — biblijny król Amalekitów, zabity przez Samuela.] ani nie szpiegował, tylko po prostu sam się wypuścił w tę odkrywczą podróż. Bo kiedyśmy wtedy w niedzielę usłyszeli dudnienie, ten młody dżentelmen porządnie się wystraszył, ale mu później pastor Glennie — a kto od niego wie lepiej — wytłumaczył, że te hałasy to sprawa nie duchów, tylko Mohunów, co w swoich trumnach pływają. Wtedy raźniej mu się na sercu zrobiło i zaraz w poniedziałek przyszedł zobaczyć, czy wciąż sobie jeszcze po wodzie żeglują. No i przychwycił mnie, jak leżałem niby głupiec na ziemi. Łatwo odgadniecie, żem się zaraz na baczność poderwał i powiedziałem mu, że badam, czy nie trzeba będzie fundamentów po powodzi podmurować. Wnet się uspokoił i posłałem go po młotek, bo to naiwny, łatwowierny chłopak. Więc nie będzie tu już często na cmentarz przychodził i naszego szlachetnego Parmitera straszył; naszpikowałem go historyjkami o Czarnobrodym i boi się go spotkać. A ręczę wam, że po zmroku ani on, ani nikt inny nawet koło cmentarnego muru nie przejdzie. Nie znajdzie się taki, choćby mu i tysiąc funtów płacono.
Zachichotał, a przedtem, kiedy opowiadał, jak to mnie nabrał, inni głośno się śmiali; ale ten się śmieje najgłośniej, kto się śmieje ostatni — pomyślałem sobie i także poczułem do śmiechu ochotę, alem się powstrzymał, bo trumna mogła przy tym zatrzeszczeć.
Po chwili odezwał się Elzewir, który ku memu zdumieniu tak oto powiedział:
— Ten chłopiec jest dzielny i chciałbym takiego jak on mieć syna. Jest teraz w wieku Dawida, a na pewno wyrośnie z niego dobry żeglarz.
Proste to były słowa, lecz wielką sprawiły mi radość, tym bardziej, że Elzewir z głębokim wygłosił je przekonaniem. Lubiłem go, choć tak był ponury, i współczułem mu w jego żalu po stracie syna. Wzruszyło mnie to, com usłyszał i omal nie zawołałem, że jestem tu i że bardzo go lubię, ale wstrzymałem się i dalej siedziałem cicho.
Przestali znosić beczki i wyobraziłem sobie, że niektórzy na nich przysiedli, a inni stoją oparłszy się o nie. Dym z pochodni ciągle mi dokuczał, teraz zaś od czasu do czasu przebijała przezeń woń tytoniu, co oznaczało, że zakurzyli fajki.
I nagle Greening, który, choć przeciągał, ładny miał głos, zaczął śpiewać:
Rzekł Kapitan dzielny nasz,
zmyliliśmy Celną Straż...
Ale Ratsey przerwał mu ostro:
— Zamilcz! Ta pieśń nam nie do smaku tej nocy! Brzmi fałszywie, zupełnie jakby pastor Glennie zaintonował "Stu straceńców" i jakbym ja mu "Veni Creator" zawtórował.
Domyśliłem się, że chodzi mu o ostatnią zwrotkę, w której mowa jest o wieszaniu, ale Greening śpiewał dalej, póki mu inni nie przerwali.
— Po robocie należy się zapłata — odezwał się znowu mistrz Ratsey — więc może byśmy tak odszpuntowali baryłeczkę Schiedama i puścili w ruch kielich, żeby odegnać te nocne chłody.
Ratsey lubił szklaneczkę dobrego napitku i zawsze ten sam miał powód, aby ją wychylić, a mianowicie, "żeby odegnać chłody". Tylko że stosownie do pory roku te "chłody" się zmieniały i raz bywały jesienne, to znów zimowe, wiosenne lub nawet letnie.
Musieli wyciągnąć skądś szklaneczki, choć nie pamiętam, żebym je tam widział, bo w chwilę później Ratsey, który rej wodził całej kompanii znowu zabrał głos.
— No, chłopcy, szklanki pełne, więc wznieśmy toast! Za Czarnobrodego! Za Ojca Czarnobrodego, który lepiej nad naszym skarbem czuwa niż nad swoim własnym! Bo gdyby nie to, że strach przed nim trzyma z dala wścibskie oczy i stopy, dawno by już tu akcyźniki trafiły i splądrowały nasze zapasy.
Po jego słowach nastąpiła krótka przerwa, jak gdyby nie chcieli wymawiać imienia Czarnobrodego w jego siedzibie ani szyderstwami przywoływać diabła. Ale już bardziej zuchwali zaczęli krzyczeć: "Czarnobrody", i wnet ze dwudziestu chórem wołało: "Czarnobrody! Czarnobrody!", aż cała krypta rozbrzmiewała ich głosami.
W końcu Elzewir krzyknął z gniewem:
— Cisza! Czyście powariowali? A może trunek uderzył wam do głów? Czy należycie do straży celnej, że ośmielacie się tak hałasować, czy też jesteście przemytnikami, których lugier czeka na morzu i których życie na włosku wisi? Wasze wrzaski obudzą jeszcze ludzi z Moonfleet!
— Co tam! — odciął się Ratsey. — Nawet jak się pobudzą, to tylko głowy pod poduszki wsadzą ze strachu, bo pomyślą że Czarnobrody zwołuje zmarłych Mohunów, by mu skarbu szukać pomogli!
Jasne jednak było, że to Elzewir tu rządzi, bo zapadła cisza, wśród której ktoś powiedział:
— Tak, mistrz Block ma rację. Chodźmy stąd, noc mija, a trzeba nam jeszcze wziąć wiosła w garść i przed świtem odprowadzić lugier z widoku.
Zebranie się skończyło, czerwony odblask pochodni coraz słabiej migotał na sklepieniu, aż znikł zupełnie i słychać było tylko oddalające się korytarzem kroki. W krypcie pozostali nieboszczycy i ja. Jeszcze przez długi czas słyszałem szmer odległych głosów i domyślałem się, że paru przemytników przystanęło u wejścia i pewnie naradza się, jak zasypać szczelinę. Dopóki słyszałem ich rozmowy, nie ośmieliłem się zejść z mej grzędy, bo jeszcze który mógłby przypadkiem wrócić do krypty, ale wyciągnąłem się trochę i rozprostowałem zbolałe kości. W straszliwych mrokach, jakie teraz zapanowały, nawet to dalekie echo ludzkich głosów było krzepiące i błogosławione, a gdy rozmowa ich umilkła i znowu zapadła głęboka cisza, ogarnęła mnie dławiąca samotność. Postanowiłem, że zaraz stąd ucieknę do mego stojącego w blasku księżyca łóżka, które tak dawno opuściłem; nie miałem już najmniejszej ochoty na szukanie skarbu i cieszyłem się, żem zachował skarb największy — własne życie.
Siadłem, zapaliłem świecę raz jeszcze i nie mogąc się inaczej z mego ukrycia wydostać, wlazłem na trumnę, która od przeszło dwóch godzin chroniła mnie jak szaniec.
Ale wydostać się z tej niszy było znacznie trudniej niż do niej wpełznąć. Zauważyłem w blasku świecy, że trumna, choć na pozór sprawiała wrażenie całej i mocnej, była stoczona przez robactwo i przegniła. Z trudem przepchnąłem się ponad nią, tak, żeby na niej nie klęknąć ani nie oprzeć się o nią rękami, bo mogła się pod lada naciskiem rozpaść. Jakoś udało mi się jednak tego dokonać i przysiadłem na chwilę na wąskiej krawędzi półki tuż za trumną, aby przygotować się do skoku w dół. Nie wiem, jak to się stało, ale straciłem równowagę i świeca wypadła mi z dłoni. Ratując się przed upadkiem, złapałem trumnę i moja ręka przebiła zmurszałe deski, ja sam zaś zwaliłem się na ziemię w chmurze pyłu i drzazg, ściskając mocno w garści coś, co wydało mi się garścią wodorostów czy poszarpanych wstęg pogrzebowych, których pełno tu było wszędzie.
Ziemia była piaszczysta, więc choć ciężko upadłem, nic mi się prawie nie stało, tylko doznałem porządnego wstrząsu. Wkrótce też zebrałem się w kupę, zapaliłem krzesiwem jakieś drewko i rozglądałem się za zagubioną świecą, wciąż ściskając w dłoni to, czego chwyciłem się przy upadku. A gdy świeca znów zapłonęła, przekonałem się, że to wcale nie wodorosty, ale coś czarnego, poskręcanego. Chwilę trwało, zanim pojąłem, co to takiego, i nagle wzdrygnąłem się cały i omal mi świeca z ręki nie wypadła; krzyknąłem głośno i odrzuciłem gwałtownie, jak kawałek rozpalonego żelaza, to, com trzymał, bo zobaczyłem, że to strzęp ludzkiej brody.
Strach chwycił mnie za gardło, serce znieruchomiało, jakby ktoś ścisnął je w dłoni; skłębione, straszliwe myśli zawirowały mi w głowie, krew uderzyła do skroni. Jeszcze raz tylko w życiu, gdy walczyłem z falami i omal nie zatonąłem, doświadczyłem podobnego uczucia. Z pewnością trzymać w ręku brodę nieboszczyka jest i tak czymś okropnym, ale to było po tysiąckroć gorsze, bo w takim miejscu się działo i wiedziałem, z czyjej ona niegdyś wyrastała twarzy. Bo zanim dobrze przyjrzałem się temu, co w ręku trzymam, zdałem sobie sprawę, że to czarna broda, której pułkownik Mohun zawdzięczał swe przezwisko, i że to jego szczątki spoczywały w trumnie, za którą się ukryłem.
A więc cały ten czas leżałem przytulony niemal do Czarnobrodego, oddzielony od niego jedynie cieniutką warstwą przegniłej deski, a później wepchnąłem rękę do jego trumny i wyrwałem mu brodę. Jeśli przeto ludzie za życia niegodziwi mają moc ukazywania się po śmierci, to kiedy, jak nie teraz, pojawi się duch Czarnobrodego i rzuci się na mnie? Zesztywniałem ze strachu i gdybym był dziewczyną, na pewno bym zemdlał, ale że byłem tylko chłopcem i nie wiedziałem, jak się to robi, odskoczyłem możliwie najdalej i rzuciłem się do ucieczki.
Ale ledwo jedną nogę postawiłem na korytarzu, ogarnął mnie wstyd i zatrzymałem się na wspomnienie, że już raz dziś stchórzyłem i uciekłem do domu, choć nie było czego się bać. Przecież przybyłem tu po skarb, a mogłem odejść z niczym, nie wiedząc nawet, gdzie Czarnobrody spoczywa, gdyby przypadek nie sprawił, że schroniłem się za jego trumną i potem spadając chwyciłem go za brodę. A pewno nie był to tylko przypadek, ale być może palec Opatrzności wskazał mi to, co znaleźć pragnąłem. Te rozważania przywróciły mi trochę odwagi: zacząłem się wahać, to zawracać, to robić kilka kroków ku wyjściu — aż w końcu, nie wiem jak, znowu znalazłem się w krypcie i klucząc wśród beczek drżałem na myśl, że blask świecy padnie na tę brodę tam na piasku. Przybliżyłem ku niej świecę ostrożnie, jakby mogła skoczyć i mnie ugryźć. Widziałem ją teraz wyraźnie, tę brodę długą być może na stopę, posiwiałą u końca; przyczepiona do cienkiej, wyschłej skóry przypominała trochę peruczkę z rozdziałkiem, którą ciotka Jane wsuwała pod czepek w niedzielę. Leżała tam przede mną, alem jej nie tknął, nie ruszył, tylko wpatrywałem się w nią, przesuwając wokół niej świecę, zaprzątnięty całkowicie myślami o człowieku, którego część kiedyś stanowiła.
Gdy wracałem do krypty, nie byłem całkiem pewny, czemu to robię: wiodła mnie tam jedynie mglista myśl, że znalezienie trumny Czarnobrodego przyczyni się jakoś do odkrycia skarbu. Kiedy w zadumie spoglądałem na brodę, pojmowałem coraz wyraźniej, że nic innego nie pozostaje mi do zrobienia, jak przeszukać całą trumnę, a im jaśniejsze to dla mnie było, tym większy odczuwałem wstręt. Zwlekałem oszukując się, że przedtem muszę dokładnie całą brodę obejrzeć, i w ten sposób zmarnowałem dziesięć minut cennego czasu. W końcu widząc, że świeca się wypala i starczy mi najwyżej na pół godziny, domyślając się też, że niedługo nadejdzie świt, przystąpiłem energicznie do tego odrażającego dzieła i zacząłem penetrować wnętrze trumny. Nie musiałem w tym celu wdrapywać się na samą górę, wystarczyło mi bowiem stanąć na półce, by sięgnąć do niej rękami. Nie było to tak trudne, jak myślałem, bo, jak się okazało, upadając oderwałem część wieka trumny, które wraz ze mną spadło na ziemię. Zapewne każdy mój rówieśnik, a chyba i niejeden dorosły mężczyzna wzdrygnąłby się na samą myśl, że ma przeszukać trumnę; i gdyby mi ktoś parę godzin wcześniej powiedział, że odważę się na coś podobnego nocą, i to w krypcie Mohunów, nigdy bym nie uwierzył. A jednak znalazłem się tu i to właśnie robiłem: doszedłem do tego punktu posuwając się stopniowo, krok za krokiem, po ścieżce grozy przez całą tę okropną noc. I teraz, kiedy ten ostatni krok uczyniłem, mniej się już nawet bałem niż wówczas, kiedym szedł w ciemnościach do krypty. Nie pierwszy to raz widziałem nieboszczyka; często oglądałem wyrzucone przez morze trupy, jak na przykład tych z "Dariusza" czy innych statków, czasem też pomagałem Ratseyowi grzebać ciała ludzi, co spokojnie w swych łóżkach pomarli.
Trumna była, jak już wspomniałem, bardzo długa, a że część wieka od niej odpadła, mogłem wyraźnie widzieć zarys szkieletu. Powiedziałem "zarys", bo ciało Czarnobrodego owinięto kiedyś całunem i samych kości widać nie było. Człowiek, który w niej leżał, musiał być ogromnego wzrostu. Kształt jego klatki piersiowej, ud i kolan wyraźnie rysował się na całunie. Głowa była podpasana bandażami, spod których sterczała przedtem broda. Poza tym ciało nie było uszkodzone i oto leżał przede mną pułkownik Mohun, tak jak go sto lat temu w trumnie zamknięto. Uniosłem jeszcze pozostałą część wieka i wspiąłem się na palce, by zobaczyć, czy i tam nic się nie kryje, lecz zaledwie światło padło do wnętrza trumny, serce nagle mi załomotało i opuścił mnie cały strach, przeradzając się w triumfalną radość, bo oto ujrzałem to, czegom szukał.
Na piersi nieruchomej, spowitej całunem postaci leżał srebrny, poczerniały ze starości medalion, przyczepiony do zwisającego z szyi cienkiego łańcuszka. Był okrągły, wielkości jednokoronowej monety, tylko trzykrotnie grubszy. Gdy moje oczy na nim spoczęły, nie miałem najmniejszej wątpliwości, że kryje w sobie diament.
I wtedy poczułem litość dla tych nędznych resztek człowieka. Pomyślałem sobie, że przecież pułkownik Mohun był kiedyś postawnym, wytwornym dżentelmenem i niewątpliwie dobrym żołnierzem, a później roztrwonił ogromne dobra i zdradził króla. I przypomniało mi się, że to dla małego błyszczącego kamyka ukrytego w tym medalionie sprzedał swój honor; oby mnie ten klejnot lepsze niż jemu przyniósł szczęście, oby mnie nie zawiódł na tak błotniste ścieżki hańby. Ale myśli te nie opóźniły mnie w drodze do celu; znalazłem zapięcie łańcuszka, które łatwo się otworzyło, i wkrótce już trzymałem medalion w ręku. Spodziewałem się, że usłyszę grzechotanie diamentu, ale spotkał mnie zawód, więc pomyślałem, że może przylgnął do wilgotnego wnętrza medalionu albo owinięty został kawałkiem wełny. Szybko namacałem palcem i nacisnąłem zameczek. Zardzewiałe wieczko prawie bez oporu podniosło się do góry. Oddychałem szybko i tak drżałem z podniecenia, że medalion omal nie wypadł mi z ręki, lecz ledwom go otworzył, moje wzniosłe nadzieje ustąpiły miejsca bolesnemu rozczarowaniu.
Wszystkie tajemnice medalionu leżały przede mną jak na dłoni; nie, nie było w nim diamentu ani żadnego innego klejnotu, w ogóle niczego prócz małego zwitka papieru. Poczułem się jak człowiek, który przegrał cały majątek i z ciężkim sercem stawia na jedną kartę ostatni grosz, rozpaczliwie czepiając się nadziei, że szczęście się odwróci i odzyska wszystko, co stracił. Tak samo było ze mną: i ja uczepiłem się nadziei, że może na tej kartce wypisano wskazówki, jak znaleźć diament, i że, być może, wstanę jeszcze od stołu wygrany. Nikła to była nadzieja i szybko się rozwiała, bo gdy rozprostowałem i wygładziłem karteczkę, przekonałem się, że wypisano na niej zaledwie kilka wersetów z Psalmów Dawida. Papier był pożółkły i gęsto pomarszczony, bo go wielokrotnie zgięto przed wciśnięciem do medalionu, ale czyste i wyraźne, chociaż drobne pismo dawało się odczytać, co też natychmiast uczyniłem:
Wiek ludzki jest lat siedemdziesiąt
duży, kto trwa do osiemdziesiąt.
Tę trochę troski mierzają,
a lata się uciekają.
(Psalm XC. 10.)
Szczęśliwy, który nie był w radzie
ani stóp swoich torem grzesznych kładzie.
(Psalm I. 10.)
Którzy w przeważnym drewnie po morzu żeglują
a swe potrzeby pławem sprawują,
ci umieją powiedzieć o pańskiej możności
i cudach jego na głębokości.
(Psalm CVII. 23.)
Rano będę i wieczór, i w południe prosił,
będę swój głos płaczliwy do nieba podnosił.
(Psalm LVII. 7.)
Suchym padołem idąc będę mieć zdrojowe
w studni wody dostatek i wody dżdżowej.
(Psalm LXXXIV. 8.)
Oto kres ostateczny moich wielkich nadziei i, mimo wszystko, wyjdę z tej krypty nie bogatszy, niż do niej wszedłem. Bo jakkolwiek by na to patrzeć, wiersze nie mogły mi wskazać drogi do żadnego diamentu. Próżno by było przypuszczać, że ukryto w nich jakiś szyfr tajemny. Przypomniało mi się, jak pastor Glennie mówił, że Czarnobrody, chcąc szlachetnie zakończyć pełne hańby życie, posłał po księdza, aby się wyspowiadać, na pewno więc te pobożne psalmy zawieszono mu na szyi, by odganiały złe duchy od trumny. Byłem bardzo zgnębiony i gorzko rozczarowany, ale nim opuściłem kryptę, podniosłem z ziemi brodę, i choć zimny dreszcz mnie przeszedł, umieściłem ją z powrotem na piersi nieboszczyka. Zebrałem też resztki potrzaskanego wieka i jak się dało przykryłem trumnę. Zostawiłem wszystko w jakim takim porządku, ufając, że ci, co tu po mnie przyjdą, przypiszą wygląd trumny po prostu starości. Zatrzymałem jednak medalion i powiesiłem go sobie pod koszulą na szyi, jako że był przedmiotem ciekawym, a poza tym, jeśli wypisane na kartce słowa miały wystarczającą moc, aby utrzymać złe duchy z dala od Czarnobrodego, to na pewno równie dobrze mogły i mnie przed nim samym uchronić.
Gdy to robiłem, świeca wypaliła się już tak bardzo, że nie mogłem utrzymać jej w palcach, więc nadziałem ogarek na patyk i tak ją przed sobą niosłem. Ale nie było mi dane tak łatwo wyzwolić się ze szponów Czarnobrodego, kiedy bowiem doszedłem do końca korytarza i chciałem wydostać się na cmentarz, stwierdziłem, że dziurę pod grobem zatkano i że nie ma stąd wyjścia.
Zrozumiałem teraz, czemu tak długo po opuszczeniu przez przemytników krypty słyszałem ich głosy; Ratsey dotrzymał słowa i naprawiono szkodę, zanim jego towarzysze do domów się rozeszli. Zrazu nie zmartwiło mnie to zbytnio, bo sądziłem, że łatwo uda mi się wydostać na zewnątrz. Ale gdym bliżej się temu przyjrzał, straciłem pewność siebie. Ratsey i jego pomocnicy dobrze się do roboty przyłożyli, wsadzili do wyrwy ciężki kamienny blok, przysypali go ziemią i przywalili drugim. Wiedziałem, skąd te bloki wzięli: po północnej stronie kościoła leżało kilkanaście starych i zniszczonych kamieni nagrobnych, a każdy z nich był tak ciężki, że czterech ludzi z trudem mogło go dźwignąć. Miałem nadzieję, że uda mi się rozgrzebać świeżą glinę i kamień poruszyć, ale właśnie gdy zastanawiałem się, jak najlepiej to zrobić, świeca nagle zamigotała, knot pochylił się gwałtownie w dół i ogarnęły mnie zupełne ciemności.
Moje położenie było rzeczywiście bardzo trudne, nie miałem teraz światła, a jak tu brać się do roboty, kiedy nic nie widać. Panowała absolutna, czarna ciemność, jakiej nigdy pod otwartym niebem nie ma, nawet podczas najczarniejszej nocy, gęsta i pokrywająca wszystko, aż oczy bolały, gdy próbowałem ją przeniknąć. Ale nie załamałem się i postanowiłem cierpliwie doczekać świtu, który musi niebawem nadejść. Myślałem, że choć trochę dziennego światła przedrze się przez szczeliny nagrobka i że wówczas będę mógł coś poradzić. Nie bardzo nawet byłem przestraszony, bo już przecież miałem za sobą noc, kiedy życiu mojemu zagrażali zarówno przemytnicy, którzy mogli mnie wziąć za szpiega, jak i złe duchy, mogące zemścić się na mnie za naruszenie trumny Czarnobrodego. W porównaniu z tym przepędzenie jednej godziny w ciemnościach wydawało się drobiazgiem. Rozsiadłem się więc na ziemi, wilgotnej, lecz przynajmniej miękkiej, i zmęczony dotychczasowymi przejściami usnąłem szybko, tym bardziej że nie przywykłem tracić nocnego spoczynku.
Nie wiem jak długo spałem, bo nic tu nie wskazywało czasu, ale gdym się wreszcie obudził, wciąż panowała ciemność. Podniosłem się, rozprostowałem, lecz nie byłem wcale wypoczęty i pokrzepiony snem, tylko zmęczony i chory. Bolały mnie plecy, ramiona i nogi, jakbym potłukł się i podrapał. Powiedziałem, że wciąż jeszcze panowała ciemność, ale nie był to ten zupełny mrok ostatniej nocy i gdym spojrzał w górę pod spód nagrobka, dojrzałem cieniutką linię światła w jednym jego rogu, co znaczyło, że słońce już wstało. Bo ta nikła linia jasności była promieniem, który przesączał się poprzez szczelinę między kamieniami; ale boczne płyty nagrobka przylegały do siebie znacznie ściślej, niż się spodziewałem, i wiedziałem już, że nigdy nie będzie tu na tyle jasno, bym mógł moje zadanie wykonać. Rozmyślałem nad tym wszystkim odpoczywając na ziemi, bo znów siadłem, tak byłem osłabiony. Ale gdym wpatrywał się w tę cieniutką smużkę jasności, coraz większe ogarniało mnie zdumienie i wreszcie pojąłem, że patrzę na południowo-zachodni róg grobu, a zarazem — w kierunku słońca. Poznałem to po nasileniu światła i chociaż nie było tam bezpośredniego wylotu na zewnątrz, a tylko, jak mówiłem, smużka jasności dostawała się tutaj, nie wątpiłem już, że słońce zaszło nisko i że to odblask zachodu pada na nagrobny kamień.
Była to niespodzianka, i nie bardzo dla mnie wesoła, bo znaczyła, żem przespał cały dzień i słońce zachodzi na następną noc. Ale właściwie nie miało to znaczenia, bo za dnia czy w nocy brakło tu światła w tym okropnym miejscu; i choć moje oczy przywykły już do mroku, to jednak zbyt mało mogłem widzieć, żeby zabrać się do roboty. Wyciągnąłem więc pudełeczko z hubką i krzesiwem, chcąc zapalić drzazgę i w jej świetle przynajmniej przez chwilę wszystko obejrzeć, a potem wziąć się do wygrzebywania gliny rękami. Ale gdy spałem, pudełko rozłupało się pod naciskiem mojego ciała, hubka zamokła leżąc luźno w kieszeni i krzesane iskry gasły jedna po drugiej.
I wtedy dopiero pojąłem po raz pierwszy, w jakim znalazłem się niebezpieczeństwie; nie mogłem mieć żadnej nadziei, że uda mi się rozniecić ogień, lecz nawet w jego świetle nie zdołałbym obruszyć tego ciężkiego bloku kamienia. Coraz bardziej dokuczał mi głód, bo przez całą dobę nic w ustach nie miałem. Co gorsza, w gardle zupełnie mi wyschło, czułem palące pragnienie a nie było go czym ugasić. Ale jeśli chcę stąd wyjść żywy, to nie wolno mi tracić czasu. Namacałem rękami dolną krawędź kamienia i zacząłem wygrzebywać ziemię. Glina jednak, która dzień przedtem wydawała mi się miękka, stwardniała i zeschła się, gdy przyszło mi ją drapać gołymi palcami. Po godzinie tylem tylko dokonał, że pokrwawiłem sobie ręce i jeszcze bardziej z sił opadłem.
Musiałem wypocząć; siedząc na ziemi spostrzegłem, że smużka jasności pobladła i znowu wkrada się straszliwy mrok poprzedniej nocy, lecz teraz nie znalazłem w sobie dość ducha, by się mu przeciwstawić. Znużenie, pragnienie i głód zmogły mnie ostatecznie. Padłem na twarz, by nie widzieć tej ciemności, i jęczałem tylko pognębiony. Długo tak leżałem, wreszcie zerwałem się i zacząłem krzyczeć i wołać, bo może akurat ktoś mnie posłyszy. Wzywałem głośno pastora Glennie i Ratseya, a nawet Elzewira Blockaa, aby mnie ratowali. Ale jedyną na moje wołanie odpowiedzią było głuche echo mego własnego głosu odzywające się gdzieś aż z głębi krypty. Więc w rozpaczy znowu zacząłem drapać palcami stwardniałą glinę nad sobą, aż połamałem paznokcie i krew mi pociekła. Cały czas dławiła mnie, niby sznur zaciskający się na gardle, świadomość, że nigdy nie uda mi się tego kamienia poruszyć. Tak mijały godziny i nie będę już o tym mówił dalej, bo samo wspomnienie wciąż jest dla mnie straszne, a i żadne słowa nie zdołają wyrazić mojej udręki. Jedynie sen mnie pokrzepiał, bo gdym grzebał palcami ziemię, ogarniało mnie od czasu do czasu takie znużenie, że zwalałem się z nóg i zasypiałem.
Mijały godziny i w końcu po smużce światła poznałem, że słońce znowu wstało. Owładnęło mną straszliwe pragnienie i nagle przypomniały mi się stosy beczek złożonych w krypcie i trunki w nich zawarte. Nie powstrzymała mnie myśl, że to alkohol, bo nie zawahałbym się nawet ugasić pragnienia roztopionym ołowiem. Wróciłem po omacku do krypty, nie zważając na ciemność ani na Czarnobrodego z całą jego kompanią, aby tylko jak najszybciej zwilżyć usta trunkiem. Zacząłem obmacywać beczki, aż w końcu natrafiłem na szpunt, wyciągnąłem go i przytknąłem usta do otworu.
Nie wiem, co to był za trunek, ale nie wydał mi się bardzo mocny. Mogłem go łykać pełnymi haustami, a w każdym razie mniej palił niż moje spieczone gardło. Kiedy jednak chciałem wrócić na korytarz, nie mogłem znaleźć wyjścia, błądziłem i błądziłem wokół krypty, aż w głowie mi się zakręciło i bez zmysłów padłem na ziemię.
Cienie umarłych, czym to wasze słyszał głosy
w oddechu wichru, który nocą wiał?
(Byron)
Kiedy wróciłem do przytomności, leżałem nie wśród mroków krypty Mohunów, nie na piaszczystej ziemi, ale w łóżku wysłanym pachnącą pościelą, w niewielkiej bielonej izbie, do której wlewało się przez okno wiosenne słońce. O błogosławione słoneczne światło, jakże za nie Bogu dziękowałem! Myślałem zrazu, że leżę we własnym łóżku u ciotki i że wszystko to razem — krypta Mohunów, przemytnicy i uwięzienie w straszliwych ciemnościach — było tylko koszmarnym snem. Zerwałem się z posłania, ale opadłem na poduszki z takiej słabości, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie zaznałem. I poczułem wtedy, że coś wisi na mojej szyi. Przycisnąłem przedmiot ten ręką i przekonałem się, że to sczerniały ze starości medalion pułkownika Mohuna. A więc nie wszystkie moje przygody były jedynie snem.
Po chwili drzwi się otworzyły i wydało się mojej spłoszonej głowie, że znowu jestem w krypcie, bom oto ujrzał przed sobą Elzewira Blocka. Wzniosłem w górą ręce i zawołałem:
— Elzewirze, ratuj mnie, ratuj! Nie przyszedłem tu, by was szpiegować!
Lecz on przyjaźnie na mnie spojrzał, położył mi dłoń na ramieniu i delikatnie pchnął z powrotem na poduszki.
— Leż spokojnie, chłopcze — powiedział. — Nikt ci tu krzywdy nie zrobi. Napij się trochę.
Podał mi miskę gorącego rosołu, którego woń wypełniająca całą izbę, wydała mi się dziesięć tysięcy razy słodsza niż zapach wszystkich róż i lilii całego świata. Elzewir nie pozwolił mi pić duszkiem i sam mnie karmił jak małe dziecko. Powiedział, że jestem u niego w gospodzie, w pokoju na poddaszu, i chciał, bym znowu zasnął, lecz obiecał, że później wszystkiego się dowiem. Upłynęło jeszcze dziesięć dni, zanim moja młodość i zdrowie zwyciężyły i siły odzyskałem. A cały ten czas Elzewir siedział przy moim łóżku i doglądał mnie cierpliwie i czule, jak to tylko kobiety potrafią. I po trochu dowiedziałem się wreszcie, kto i kiedy mnie znalazł.
Pierwszy zaczął mnie szukać pastor Glennie, bo gdy drugi już dzień nie było mnie w szkole, pomyślał, że pewnie jestem chory, i poszedł do ciotki zapytać o moje zdrowie, jak to zwykle robił, gdy ktoś zaniemógł. Ale ciotka Jane powiedziała mu szorstko, że nie wie, co się ze mną dzieje.
— Bo — mówiła — uciekł gdzieś, nie wiedzieć gdzie. A jak sobie kto pościele, tak się wyśpi — więc jeśli jest mu lepiej tam, gdzie uciekł, to może nie wracać. Już dość długo cierpiałam go u siebie, a znosiłam go jedynie przez pamięć mojej siostry Marty. Ale ten niewdzięczny chłopak wdał się w ojca i tak oto mnie wynagradza.
Powiedziała swoje i zatrzasnęła pastorowi drzwi przed nosem, a on z kolei wstąpił do Ratseya, lecz nic się nie mógł od niego dowiedzieć, więc pomyślał, że pewnie uciekłem na morze i zaciągnąłem się na jakiś statek w Poole lub w Weymouth.
Tego samego dnia zjawił się pod wieczór w gospodzie Sam Tewkesbury błagając o szklaneczkę rumu, bo, jak mówił, "jeszcze się cały trzęsie ze strachu". Wracając z pracy przechodził bowiem o zmierzchu koło cmentarnego muru i posłyszał jakieś jęki i zawodzenia, co niechybnie znaczyło, że Czarnobrody zwołuje Mohunów, by mu szukać skarbu pomogli. Więc choć niczego nie dojrzał, rzucił się do ucieczki i nie zatrzymał, aż u drzwi gospody. Wtedy Elzewir zostawił Sama w gospodzie i szybko ruszył po Ratseya, a potem obaj co sił pognali wśród nocy na cmentarz.
— Bo jakem posłyszał, że Sam Tewkesbury mówi o tych jękach i zawodzeniach — opowiadał Elzewir — zaraz sobie pomyślałem, że pewnie jakiś nieszczęśnik został w krypcie zamurowany, a teraz wzywa ratunku. Na tę myśl nie naprowadził mnie wyssany z piersi matki rozsądek, ale coś znacznie pewniejszego i smutnego zarazem. Słyszałeś pewnie, jak trzynaście lat temu znaleziono pewnego ranka martwe ciało człowieka, którego kiedyś zwaliśmy Pomylonym Jonesem? Na jaki tydzień przedtem gdzieś zniknął, a w ciągu tego tygodnia ja sam dwa razy całą noc czuwałem na wzgórzu za kościołem, czekając na nasz lugier, by dać mu sygnał, że morze przy brzegu burzliwe i przybijać niebezpiecznie.
W owe noce spokój panował w powietrzu, choć fala była wysoka, i trzykroć albo i więcej słyszałem, jak zduszony krzyk przedarł się z cmentarza i drżał nad łąkami. Ale prócz tego, że krew mi na mgnienie w żyłach zastygła, zbytniom się nie przejmował. I chociaż nie wierzyłam starym bajdom, jak to Czarnobrody swą kompanię zwołuje, to jednak pomyślałem sobie, że dziwne rzeczy muszą dziać się nocą wśród grobów. I anim się ruszył, ani ręki ni nogi nie podniósł, by bliźniego w męce ocalić.
Gdy fala opadła i łodzie mogły już do brzegu przybijać, odwaliliśmy kamień grobowy i Greening uniósł latarnię, żebym do korytarza mógł wskoczyć, gdy nagle światło jej padło na trupiobladą twarz zwróconą ku niebu. Nigdym tego, chłopcze, nie zapomniał: leżał tam Pomylony Jones z wykrzywioną twarzą, z której znikło całe pomylenie. Próbowaliśmy wlać mu w usta trochę dżinu, ale był już sztywny i martwy i leżał tam skurczony we dwoje z kolanami podgiętymi pod brodę; a tak zesztywniał, że nie dało się go rozprostować, więc ułożyliśmy go pod cmentarnym murem, aby nazajutrz nasi mogli go, niby przypadkiem znaleźć. Nigdy nie odkryliśmy, jak się do korytarza dostał, ale pewnie którejś nocy włóczył się za nami w cichości, kiedy wyładowywaliśmy przemyt, a gdy człowiek, co wachtę trzymał, odwrócił się na chwilę, wśliznął się do korytarza. Więc kiedy Sam Tewkesbury powiedział mi o tych jękach i zawodzeniach, domyśliłem się, co to znaczy, ale nigdy bym nie zgadł, kto jest uwięziony, bom nie wiedział, żeś ty, chłopcze, zaginął. Więc pobiegłem po Ratseya, żeby mi pomógł kamień odwalić, bo sam teraz nie dałbym rady, choć kiedy byłem młodszy i sił miałem dosyć, i tego dokonywałem. Od Ratseya dowiedziałem się, żeś przepadł, więc nim na cmentarz przybiegliśmy, wiedziałem już, kogo znajdziemy.
Z drżeniem słuchałem słów Elzewira, bo wyobraziłem sobie, że Pomylony Jones ukrył się, być może, za tą samą co i ja trumną; i pomyślałem, że o mało nie spotkał mnie jego los. Przypomniała mi się też stara opowieść, jak to wiele lat temu usłyszano podczas nabożeństwa tak straszliwy krzyk dobywający się z krypty, że pastor i ludzie uciekli z kościoła. Na pewno jakiś inny nieszczęśnik uwięziony w tym straszliwym miejscu wzywał wtedy na ratunek tych, którym strach uszy zatkał.
— I znaleźliśmy tam ciebie — podjął Elzewir — wyciągniętego na ziemi, bez zmysłów i prawie nieżywego. A jakem się twojej twarzy przyjrzał, zobaczyłem w niej coś, co mi mojego Dawida przypomniało, jak leżał tak samo wyciągnięty w ostatnim swym śnie. Więc wziąłem cię w ramiona i tu przyniosłem, i oto jesteś w izbie Dawida, a zawsze będziesz miał co jeść i gdzie spać; i możesz tak długo tu zostać, jak zechcesz.
Wiele ze sobą rozmawialiśmy przez te dni, gdy do zdrowia wracałem; coraz bardziej lubiłem Elzewira i przekonałem się, że tylko na zewnątrz był ponury, a w gruncie — nie znalazłbyś lepszego człowieka. Chyba i jemu też dobrze ze mną było, bo czuł, że znowu ma blisko kogoś, kto go kocha, więc serce jego garnęło się do mnie, jak kiedyś do Dawida. Nigdy mi nie powiedział, żebym przy sobie trzymał, com wtedy w krypcie słyszał, a potem i widział, bo czuł, że nie ma potrzeby, że raczej bym umarł, niż zdradził tajemnicę.
Jedynie mistrz Ratsey, który mnie często odwiedzał, tak któregoś dnia rzekł:
— Słuchaj Johnie, tylko ja i Elzewir wiemy, żeś widział naszą piwniczkę. I dobrze się stało, bo gdyby inni z kontrabandy się o tym dowiedzieli, w brzydki sposób mogliby z góry udaremnić wszelkie paplanie. Więc trzymaj swój język za zębami, a ja i Elzewir będziemy trzymać nasze, a pamiętaj, że "ten, który usta swe powstrzymuje, najmędrszy jest".
Zastanowiło mnie, że Ratsey z tą samą biegłością cytuje Pismo Święte, co oszukuje akcyzę, chociaż, po prawdzie, kontrabandę uważano w Moonfleet za grzech bardzo błahy. Być może Ratsey odgadł moje myśli, bo zaraz dorzucił:
— Dobremu chrześcijaninowi żadnej nie przynosi ujmy, jak baryłeczkę szlachetnego trunku przeszmugluje, bo w Piśmie Świętym czytamy, że kiedy Żydzi z Egiptu wychodzili, to ten naród wybrany miał okpić swych prześladowców i zabrać ze sobą złoto, srebro i klejnoty; a między ich srogimi opresorami na pewno najgorsi byli akcyźnicy.
* * *
Kiedy odzyskałem tyle sił, że mogłem już chodzić, na pierwszą przechadzkę udałem się do ciotki Jane, chociaż przez cały ten czas nawet o mnie nie zapytała. A dobrze wiedziała, gdzie mnie szukać, bo Ratsey mówił jej, że leżę chory w gospodzie i że Elzewir znalazł mnie pewnej nocy głodnego i półmartwego, ale przemilczał gdzie. Ciotka jednak powitała mnie surowymi słowy, których nie będę tu powtarzał, bo może i nie chciała być sroga, a tylko starała się nawrócić mnie na drogę cnoty. Nie dała mi nawet przestąpić progu swego domu i ręką trzymała drzwi, zasłaniając wejście. Powiedziała tylko, że nie chce mieć u siebie próżniaków, co się po tawernach obijają, a jeśli mi się tak w gospodzie podoba, to proszę bardzo, mogę tam wracać, jej to nic nie obchodzi. Chciałem błagać, by mi wybaczyła, żem tak długo w domu nie był, ale gdy usłyszałem te pełne żółci słowa, diabła poczułem w sercu i w twarz jej się roześmiałem, choć gorzkie łzy w oczach mi stanęły.
Więc odwróciłem się plecami do jedynego domu, jaki w życiu swym miałem, i odszedłem czując się bardzo samotny. I nie mam pewności, czym trochę nie płakał, zanim znów przed gospodą stanąłem.
Elzewir spostrzegł mój smutek i zapytał, czy mi ktoś krzywdy nie wyrządził, więc powiedziałem, że ciotka mnie od siebie wyrzuciła i że nie mam już domu. Wydawał się bardziej tym ucieszony niż zmartwiony i powiedział, żebym z nim został, bo wszystkiego ma w bród i na dwóch starczy; a ponieważ los tak pokierował, że to on właśnie życie mi ocalił, więc niech mu będę synem w miejsce Dawida. I zamieszkałem razem z nim w gospodzie. Ciotka przysłała tam moje rzeczy, chciała też dać Elzewirowi skromną sumkę, którą ojciec na moje utrzymanie zostawił, ale on powiedział, że nie trzeba i nawet słyszeć o tym nie chciał.
...I pewne jest to jedno,
że kiedy burda, spokój nasz
odpowiedź da szlachetną.
(Tennyson)
Niejednokrotnie już wspominałem pana Maskewa, a że wiele jeszcze będę o nim mówił, więc najlepiej zaraz go tu opiszę.
Wzrostu był najwyżej średniego, aby zaś wydać się wyższym, głowę odrzucał daleko do tyłu i chodząc unosił się na palcach. Miał chudą twarz, nos ostry niby dziób ptasi i szare oczy, którymi mógłby przebić nawet przydrożny kamień, gdyby po drugiej stronie umieszczono gwineę. Nie nosił peruki, włosy miał rude, teraz przyprószone siwizną. Ich kolor sprawił, że uchodził w Moonfleet za Szkota, bo myśleliśmy, że wszyscy Szkoci są rudzi.
Z profesji był prawnikiem i dorobiwszy się w Edynburgu pieniędzy, wyniósł się stamtąd daleko na południe, bo aż do Moonfleet, żeby, jak mówiono, poszły w zapomnienie różne jego hultajskie sztuczki. Mniej więcej przed czterema laty kupił część majątku Mohunów, który po kawałku od pokoleń sprzedawano. Na nabytej przez Maskewa ziemi stał dwór, a raczej to, co z niego pozostało. Już przedtem wspominałem o tej rezydencji. Był to długi, piętrowy budynek, z wystającym gankiem, wejściem pośrodku i z dwoma prostopadłymi do siebie skrzydłami. Rodzina Maskewa zajmowała jedno z tych skrzydeł, bo cały dom nie nadawał się już do zamieszkania. W pozostałej jego części okna były bez szyb i dach zapadł w niektórych miejscach. Ale pan Maskew nie starał się domu odnowić ani uporządkować otoczenia i gałąź wielkiego cedru, która załamała się w roku 1749 pod ciężarem śniegu, dotychczas wjazd zagradzała. Do domu wchodziło się przez środkową sień i wiele trzeba było przebyć krętych przejść i korytarzy, zanim doszło się do części zamieszkałej. Drób, prosięta i wiewiórki całkowicie opanowały frontowe trawniki.
Nie z braku pieniędzy Maskew do tego wszystkiego dopuścił, bo bardzo był bogaty — ale ze skąpstwa. A może to nieobecność w domu dojrzałej kobiety sprawiła, że nie troszczył się o czystość i porządek. Bo żona jego umarła, a córka była zbyt młoda, by zmusić ojca do zmiany przyzwyczajeń.
Przed Maskewem nikt od wielu lat w domu tym nie mieszkał, wiejskie dzieci urządziły sobie na trawnikach plac zabaw i zbierały w przyległym lesie pierwiosnki, a mężczyźni uważali, że mają tu prawo schwytać w sidła królika czy upolować bażanta. Lecz nowy właściciel zmienił to wszystko, wykopał w lesie wilcze doły i ukryte pułapki, a na drzewach rozwiesił tablice głoszące, że prawem ścigać będzie każdego, kto przekroczy granice jego posiadłości. W taki postępując sposób narobił sobie wrogów i niebawem każdy w Moonfleet był przeciw niemu. Wolał widocznie mieć nieprzyjaznych niż przychylnych sobie sąsiadów, a jeszcze bardziej ich do siebie zraził, gdy wystarał się o urząd sędziego pokoju i zaczął rozgłaszać, że kontrabandę ukróci. A nie było w Moonfleet takiego, co by stał za akcyzą, bo rolnicy lubili szklaneczkę szmuglowanego sznapsa, ich żony zaś — sztukę francuskiej koronki. Aż w końcu doszło do owego starcia między "Elektorem" Akcyzy i keczem przemytników, zakończonego śmiercią Dawida. I mówiono potem, że niech lepiej Maskew uważa, bo pewnego dnia znajdzie go ktoś martwego na łąkach, lecz on nie baczył na to i dalej tak postępował, jakby był płatnym celnikiem, a nie samym sędzią.
Kiedy byłem małym chłopcem, dworskie lasy dużo mi dawały radości i niejedno słoneczne popołudnie spędziłem na krawędzi tarasu, spoglądając na rozciągniętą w dole wioskę i żując czerwone jabłka z zapuszczonego sadu. I choć wszystko to zostało zabronione, to jednak dwór czymś znacznie słodszym niż jabłka teraz mnie przyciągał, bo zamieszkała w nim Grace. Była jedynym dzieckiem sędziego Maskewa i moją rówieśnicą. Znałem ją dobrze, gdyż oboje nas pastor Glennie w starym przytułku uczył. Wysoka na swój wiek, miała szczupłą twarzyczkę i niesforne kasztanowate włosy, które rozwiewały się na wietrze lub kiedy biegła. Sukienki nosiła wyblakłe, sprane i połatane, bardziej kuse, niż je kiedyś krawcowa uszyła, bo Grace z nich wyrosła, a teraz nikt już o jej sukienki nie dbał. Była doskonałą towarzyszką zabaw i zawsze ją pierwszą wybierano do gry w "więźnia", bo szybciej biegała niż wielu chłopców. Więc choć nie cierpieliśmy wszyscy jej ojca i nadawaliśmy mu różne szydercze przezwiska, to nigdy przy niej złego słowa byśmy o nim nie powiedzieli, bo bardzo ją lubiliśmy.
Sześciu chłopców i tyleż dziewczynek uczył pastor Glennie, ażeby wam pokazać, jakim to człowiekiem był pan Maskew, opowiem, co pewnego dnia zaszło między nim a pastorem. Nasze lekcje odbywały się, jak już wspominałem, w starym przytułku. Ubodzy z niego teraz nie korzystali, bo był zniszczony i zaniedbany i tylko jedna większa izba, ongiś jadalnia, służyła nam za klasę. Była to długa, wysoka sala o ścianach wykładanych boazerią, z rzeźbionym dekoldowym przepierzeniem przy drzwiach w jednym końcu i szerokim oknem w drugim. Bardzo ciężki stół, wypolerowany przez zużycie i poplamiony atramentem znajdował się na środku, po obu jego stronach stały nasze ławki, a pod oknem — wysokie biurko pastora Glennie. Pewnego ranka, gdy siedzieliśmy już na naszych miejscach z tabliczkami do rachunków i gramatyką na pulpitach, drzwi się nagle otworzyły i wszedł sędzia Maskew.
Mówiłem już o wierszach, które pastor Glennie ułożył na śmierć Dawida. Kiedy wody powodzi spłynęły, Ratsey umieścił na jego grobie kamień z wyrytymi wierszami. Ale Maskew nigdy do kościoła nie wstępował i długo nagrobka nie widział, aż któregoś dnia, przechodząc przez cmentarz, natknął się nań i od razu poznał, że to wiersze pastora Glennie. Więc tego dnia przyszedł do szkoły z pastorem się rozprawić; nic jeszcze wtedy o tym nie wiedzieliśmy, ale czuliśmy, że coś niedobrego w powietrzu wisi, bo łatwo można było z miny Maskewa złość wyczytać. I choć nikt z nas go nie lubił, byliśmy zadowoleni, gdyż zanosiło się, że coś niezwykłego przerwie monotonię godzin nauki i wietrzyliśmy jakąś awanturę. Jedynie Grace czuła się nieswojo — bo strach ją brał, że ojciec może jakieś niestosowne słowo powiedzieć; opuściła nisko głową i włosy jej opadły na książkę, zasłaniając twarz, ale poprzez nie dojrzałem, że cała się zaczerwieniła. Tymczasem pan Maskew, dysząc ze złości i rzucając dokoła wściekłe spojrzenia, zbliżał się do biurka naszego nauczyciela.
Pastor Glennie miał krótki wzrok i nie od razu rozpoznał przybysza, ale gdy ten podszedł bliżej, wstał uprzejmie, aby go powitać.
— Dzień dobry, panie Maskew — rzekł wyciągając dłoń.
Ale Maskew schował rękę za plecy i wybuchnął:
— Niech pastor do mnie ręki nie wyciąga, bo na nią splunę! Ty wstrętny obłudniku, co wypisujesz słodkie psalmy ku czci szmuglujących hultajów, a porządnych ludzi chcesz straszyć swoimi sądami!
Z początku pastor Glennie nie mógł pojąć, o co chodzi, a gdy zrozumiał, zrobił się bardzo blady i powiedział, że jako duchowny nigdy się nie cofnie przed napominaniem tych, co źle czynią, i zawsze będzie ich pouczał, czy to z kazalnicy, czy choćby z nagrobka.
Wówczas Maskew wpadł w pasję i zalał pastora Glennie potokiem zuchwałych i obelżywych słów, że sprzymierzył się ze szmuglerami i czerpie zyski z ich występków; i że prawem będzie pastora ścigał, bo ułożył wiersze, które stanowią kalumnię.
Powiedziawszy to wziął Grace za ramię, kazał jej włożyć kapelusz i pelerynkę i pójść razem z nim.
— Bo — oświadczył — nie pozwolę, aby cię więcej uczył ten wyśpiewujący psalmy obłudnik, co nazywa twego ojca mordercą!
I znowu zbliżył się do pastora Glennie, i stanął tuż przed nim.
Wielka była między nimi różnica: jeden niski i rozwścieczony, z czerwoną ze złości twarzą, drugi wysoki, nieco przygarbiony, ubrany biednie, niedożywiony i blady. Maskew trzymał w lewym ręku koszyk, z którym wybrał się na rynek; sam zawsze robił poranne zakupy i przedkładał ryby nad mięso, bo były tańsze. Targował się tego dnia zawzięcie z żonami rybaków i przyszedł do szkoły niosąc zakupione prowianty.
— A teraz, szanowny pastorze — mówił dalej — zapamiętaj sobie, że Prawo oddało w twoje obłudne ręce pieczę nad cmentarzem i twoim obowiązkiem jest nie dopuścić, aby w jego obrębie umieszczano gorszące napisy. Jeśli jaki tam się znajdzie, natychmiast musisz go usunąć. Więc daję ci tydzień czasu, a jeśli za siedem dni od jutra licząc ten kamień nagrobny z cmentarza nie zniknie, ja sam go wyrzucę i roztrzaskam na drobne kawałki!
Pastor Glennie odpowiedział mu głosem spokojnym i cichym, ale tak wyraźnie i dobitnie, że wszyscy słyszeliśmy jego słowa:
— Ani sam tego kamienia nie usunę, ani będę ci, człowieku przeszkadzał to zrobić. Ale czyniąc to zbezcześcisz cmentarz, a pamiętaj, że jest ktoś mocniejszy i od ciebie, i ode mnie, z kim liczyć się należy!
Później dopiero zrozumiałem, że pastor miał na myśli Wszechmogącego, ale wtedy zdawało mi się, że mówi o Elzewirze i tak samo zapewne myślał pan Maskew, bo wpadł w jeszcze większą wściekłość, wsadził rękę do koszyka, wyciągnął wielką solę i cisnął ją pastorowi w twarz, krzycząc:
— A masz, ty nieokrzesany pastorze! Twój umączony policzek zawalałby mi dłoń!
Krew we mnie zawrzała, gdym to ujrzał, bo pastor Glennie był słaby niczym z wosku, a gdyby nawet miał siły Goliata, to i tak by nawet ręki nie uniósł, żeby powstrzymać cios. Już się zbierałem do skoku na Maskewa, bo byłem krzepki na moje lata i mógłbym go zwalić na ziemię jak małe dziecko; uniosłem się w ławce, lecz on trzymał Grace za rękę, i nim zdążyłem myśli zebrać, już zobaczyłem tylko znikający w drzwiach koniec jej pelerynki.
Nie jest to miłe uczucie, gdy oślizła sola dotknie twarzy, a ta była większa niż inne, bo Maskew zawsze starał się dostać za swoje pieniądze coś najlepszego. Uderzyła z głośnym plaśnięciem policzek pastora Glennie i raz jeszcze plasnęła padając na podłogę. Na ten odgłos roześmieliśmy się wszyscy, jak to dzieci — pastor Glennie nie powściągnął nas jednak, tylko siadł spokojnie za biurkiem i zaraz zrobiło mi się przykro, żem się roześmiał, bo wyglądał żałośnie z czerwoną pręgą na bladej twarzy, a jeszcze do tego płetwa ryby musiała go zadrasnąć, gdyż kropelki krwi ściekały mu po policzku. W kilka minut później cienki głos dzwonka obwieścił godzinę dwunastą i pastor Glennie wyszedł bez zwykłego "do widzenia, dzieci". I została tylko sola leżąca przed jego biurkiem na zakurzonej podłodze.
Pomyślałem, że szkoda zmarnować tak piękną rybę, więc podniosłem ją, wsunąłem do pulpitu i posłałem Freda Burta, żeby przyniósł od swojej matki ruszt, na którym moglibyśmy ją w szkole upiec. Czekając na niego wybiegłem na szkolny dziedziniec pobawić się z innymi. Nie upłynęło i pięć minut, gdy znowu zjawił się pan Maskew, ale już bez Grace. Minął nas i wszedł prosto do klasy. W przepierzeniu przy wejściu była szczelina, do której często w pogodne dni przykładaliśmy dłonie, aby słońce nam je prześwietlało czerwonym kolorem krwi, wsunąłem się więc za Maskewem i przytknąłem oczy do tej szczeliny ciekaw, co się teraz stanie. Pan Maskew miał ze sobą koszyk i wszędzie szukał soli, żal mu było tak piękną rybę utracić, ale nigdzie jej znaleźć nie mógł, bo mojej ławki nie przeszukał, i wyszedł z kwaśną miną. A później upiekliśmy ją z Fredem i bardzo nam smakowała, choć tyle pastorowi Glennie bólu sprawiła.
Grace nigdy już więcej nie przyszła do szkoły, bo ojciec jej zakazał, a i jej samej byłoby wstyd po tym, jak wobec pastora Glennie się zachował. I dlatego zacząłem tak się włóczyć po dworskim lesie, nie bacząc na wilcze doły, bo od razu, jak je Maskew wykopał, wiedziałem, gdzie są. Często też udawało mi się Grace z daleka zobaczyć, czasem nawet i kilka słów z nią zamienić.
Mijały dni, ja zaś wciąż mieszkałem w gospodzie. Rano chodziłem do szkoły, po południu łowiliśmy ryby lub pomagałem Elzewirowi w ogrodzie czy przy oporządzaniu łodzi. Gdy bliżej jeszcze się z nim zżyłem, prosiłem go, żeby zabierał mnie na szmuglerskie wyprawy, ale nie chciał się zgodzić i mówił, że jestem zbyt młody i że mogłaby mnie jaka krzywda spotkać. Z czasem jednak ustąpił mym naleganiom i wiele spędziłem nocy na łodziach, którymi dopływaliśmy z brzegu do lugiera przemytników, by go wyładować. Lecz nigdy nie mogłem się zmusić, by wraz z innymi pójść do krypty Mohunów, więc zostawiano mnie na wachcie u wejścia. I zawsze miałem na szyi medalion pułkownika Mohuna; nosiłem go zrazu na gołym ciele, ale widząc, że czerni mi skórę, umieściłem go na koszuli pod kurtką. Po jakimś czasie wyjaśniał nieco, więc zacząłem go w wolnych chwilach czyścić, aż stał się całkiem jasny i błyszczący, jak czyste srebro, z którego zresztą był zrobiony.
Elzewir po raz pierwszy zobaczył ten medalion owej nocy, gdy przyniósł mnie do gospody i w łóżku ułożył. Opowiedziałem mu później, jak i skąd go wziąłem, a choć wiele razy oglądaliśmy go dokładnie, nie udało nam się odgadnąć znaczenia ukrytego w wypisanych na kartce psalmach. Ale nawet tak bardzo się nie wysilaliśmy, by je odczytać, sądząc, że na pewno są to święte zaklęcia, które miały odganiać złe duchy od ciała Czarnobrodego.
Jeśliby dom mój niepokoił szczur,
czy bym dukatów dziesięciu tysięcy
żałował, by pozbyć się szczura?
(Szekspir)
Pewnego marcowego wieczoru, gdy dnia już szybko przybywało, zjechał do Moonfleet goniec, przywożąc z Dorchester drukowane obwieszczenia, aby wywiesić je na okiennicach gospody i drzwiach kościoła. Zapowiadały one, że za tydzień odwiedzi Moonfleet komornik księstwa Kornwalii, osobistość bardzo ważna, której przyjazdy zawsze były dla naszej wioski wydarzeniem historycznym. Raz na pięć lat udawał się on na swe peregrynacje po całym księstwie, wizytując dobra królewskie i ustanawiając nowe dzierżawy. W Moonfleet zwykle na krótko się zatrzymywał, bo cała tutejsza ziemia należała do Mohunów.
Jedyną własnością księstwa była gospoda "Czemu by nie", a jedynym obowiązkiem komornika — odnowienie pięcioletniej umowy, na podstawie której rodzina Blocków od lat, z ojca na syna, gospodę dzierżawiła. Niemniej nie mogło to się obyć bez specjalnego ceremoniału i uroczyście ogłoszono, że dzierżawa zostanie oddana temu, kto największy czynsz zaoferuje, chociaż wiadomo było z góry, że nikt prócz Elzewira nie będzie się o nią ubiegał.
Rankiem, w tydzień później, wybrałem się na kraniec wioski, by czekać na podróżną karetę komornika, i około jedenastej zobaczyłem, jak zjeżdża ze wzgórza, zaprzężona w cztery konie, z dwoma forysiami na koźle. Gdy mnie mijała, ujrzałem w niej dwóch ludzi, pisarza, który siedział plecami do koni, i naprzeciw niego małego człowieczka w peruce, najpewniej samego komornika. Prosto stamtąd pobiegłem do ciotki, bo Elzewir polecił mi wyprosić od niej najlepszą z zimowych świec, niebawem zaś wyjaśnię, do czego mu była potrzebna. Od czasu jak mnie odprawiła, widywałem teraz ciotkę Jane tylko w kościele. Była tego dnia szorstka jak zwykle, lecz chętnie dała mi świecę.
— Masz, weź ją — powiedziała. — Dobrze by było, gdyby w świetle jej przejrzała twoja ciemna dusza i pojęła, jak niegodziwą jest rzeczą porzucać swych bliskich i mieszkać w tawernie.
Chciałem jej odpowiedzieć, że to nie ja porzuciłem swych bliskich, lecz oni mnie, i że lepiej żyć w tawernie niż nigdzie; a pewno wtedy, gdy mnie wyrzucała, wolałaby, żebym w ogóle nie miał się gdzie podziać. Ale nic nie powiedziałem, tylkom jej za świecę podziękował i poszedłem sobie.
Przed wejściem do gospody stała kareta; konie już odprowadzono, żeby się pasły na łączce, a wokół zebrała się gromadka ludzi, bo chociaż sama aukcja była sprawą drobną, zwłaszcza że jej wynik każdy znał z góry, to jednak przybycie komornika zawsze pobudzało ogólną ciekawość. Kilkoro dzieci nosy rozpłaszczało o szyby gospody, a wewnątrz pan komornik i pan pisarz zabrali się do ciężkiej pracy spożywania obiadu. Komornik, którym był, jak się słusznie domyśliłem, mały człowieczek w peruce, zasiadł na miejscu naczelnym, a naprzeciw niego usadowił się pisarz. Złożyli na krzesłach swe kapelusze, płaszcze podróżne i zwoje papierów przewiązane zieloną wstążką. Możecie być pewni, że Elzewir smaczny dla nich przygotował posiłek, składający się z królika w cieście na gorąco, zimnej wieprzowiny i węgorza w occie, którego pan komornik z apetytem zajadał, ale pan pisarz nawet nie tknął, mówiąc, że raczej by kawałek mydła wziął do ust. Znalazła się też butelka mleka Araratu i flaszka piwa, bo baliśmy się podać francuskie wino, żeby nie zaczęli dochodzić, skąd je mamy.
Elzewir wziął świecę, strofując mnie trochę, żem się spóźnił, oprawił ją w mosiężny lichtarz i ustawił pośrodku stołu. Pan pisarz wyjął małą miarkę z kieszeni, odmierzył jeden cal od knota w dół, w miejscu tym wbił szpilkę z onyksową główką, którą pożyczył mu Elzewir i zapalił knot. Wszystko to zgodnie z panującym w Moonfleet zwyczajem, według którego przy aukcji ziemi lub dzierżawy wbija się szpilkę w świecę o jeden cal poniżej knota i póki szpilka ta nie wypadnie, każdy może się zgłosić i ofiarować wyższą sumę. Gdy świeca wypali się na tyle, że szpilka z niej wyleci, ziemia lub dzierżawa przypada temu, kto ostatni się zgłosił i najwięcej proponował. Kiedy już zjedzono obiad i ze stołu sprzątnięto, pan pisarz rozwinął rulon papierów i odczytał prawny opis naszej gospody, w którym nazywano ją "Gospodą pod godłem Mohunów, stanowiącą znakomitą posesję z budynkiem mieszkalnym, wykorzystanym obecnie w charakterze tawerny". Dalej czytał o wygodnym obejściu i przylegającej do niego parceli gruntu pod pastwisko, około szesnastu akrów wszystkiego razem, co nazwano "Dzierżawą Moonfleet". Odczytawszy ten dokument, pan pisarz wezwał obecnych, aby zgłaszali swe oferty na pięcioletnią arendę tak godnej pożądania posesji, a ponieważ jedynymi obecnymi byliśmy Elzewir i ja, licytacja szybko się zakończyła. Elzewir zaofiarował czynsz dzierżawny w wysokości dwunastu funtów rocznie, to jest tyle, ile zawsze płacono. Pan pisarz zanotował jego ofertę, ale na tym sprawa się nie skończyła. Musieliśmy czekać, póki szpilka ze świecy nie wypadnie, wtedy bowiem dopiero aukcję uważano za zamkniętą. Mężczyźni rozsiedli się wygodniej i zapalili fajki; świeca się stopi do oznaczonego miejsca najwyżej w dziesięć minut. Pan komornik uniósł właśnie szklaneczkę mleka Araratu mówiąc: "Trzyma pan doskonały dżin, panie Block", gdy drzwi się rozwarły i do gospody wkroczył sędzia Maskew. Nagłe uderzenie pioruna nie przeraziłoby mnie bardziej niż to jego niespodziewane nadejście. Elzewirowi twarz jak noc pociemniała, pan komornik zaś i pan pisarz żadnego zdziwienia nie okazali, bo uważali za rzecz całkiem naturalną, że ktoś zaszedł do gospody zobaczyć, jak zgodnie ze starym obyczajem aukcja się zakończy, gdy szpilka ze świecy wypadnie. Maskew znał komornika i widział się z nim w ciągu dnia; nie zwracając na Elzewira najmniejszej uwagi, już chciał siąść przy stole, gdy ten wykrzyknął:
— Nie jesteś pan pożądanym gościem w moim domu i chętnie bym plecy twoje niźli twarz oglądał, ale przy tym stole nie zasiądziesz!
Wiedziałem, o co mu chodzi, bo na tym właśnie stole złożono ciało Dawida. Elzewir poparł swe słowa tak mocnym grzmotnięciem w blat, że szpilka omal ze świecy nie wyleciała, a pan komornik aż podskoczył.
— Ejże, panowie! — wykrzyknął. — Tylko bez żadnych burd, tym bardziej że ten dżentelmen jest sędzią i po trosze moim przyjacielem!
Maskew pohamował się i nie usiadł przy stole, lecz stanął za krzesłem komornika, blady teraz, a nie czerwony jak wtedy, gdy rozprawiał się z pastorem Glennie. Mamrotał tylko pod nosem, że może robić, co mu się podoba, albo stać, albo siedzieć, i że niedługo już na Elzewira przyjdzie kolej prosić, by przy jego stole mógł zasiąść.
Zastanawiałem się, co Maskewa do gospody sprowadza, gdy komornik, który wciąż czuł się nieswojo, powiedział:
— Panie pisarzu, już najdalej za minutę szpilka ze świecy wypadnie, proszę więc odczytać, co pan tam dotąd zapisał. Umowa musi być jak najśpieszniej sporządzona i doręczona dzierżawcy, bo ruszamy do Bridport, gdzie mnóstwo spraw mnie czeka.
Wówczas pisarz zawodzącym głosem odczytał, że gospoda, czyli tawerna zwana "Pod godłem Mohunów", a będąca własnością księstwa Kornwalii, wraz z przyległym do niej gruntem, zabudowaniami i przynależnościami, położona w parafii świętego Sebastiana w Moonfleet, puszczona w dzierżawę na lat pięć, zostanie oddana Elzewirowi Blockowi za czynsz w wysokości dwunastu funtów rocznie, o ile nikt inny wyższej nie ofiaruje sumy, zanim szpilka ze świecy wypadnie.
A że nie było nikogo, kto by wyższy czynsz chciał ofiarować, więc komornik rzekł do Elzewira:
— Niech już zaprzęgają, za minutę będzie po wszystkim i szkoda tracić czas.
Elzewir zarządził, co trzeba, i dalej czekaliśmy, aż szpilka wypadnie. Łój stopił się już prawie poza wyznaczone miejsce, ale właśnie tam, gdzie tkwiła szpilka, była mała, twardsza bryłka, która jakoś nie chciała ustąpić. Pan komornik tupnął niecierpliwie nogą pod stołem, jakby spodziewał się, że szpilka od samego wstrząsu wyleci — i nagle dał się słyszeć czyjść cichy, suchy głos:
— Daję trzynaście funtów rocznie za dzierżawę tej gospody.
Takie nas ogarnęło zdumienie, że spojrzeliśmy dokoła, szukając tego, kto to wyrzekł, i nawet nie myśląc, że był nim Maskew. Elzewir pierwszy to pojął i nie zwracając się ani do komornika, ani do nikogo, oparł łokcie na stole, twarz w dłonie ujął, popatrzył na morze za oknem i rzekł pewnym głosem:
— Daję dwadzieścia funtów.
Jeszcze nie przebrzmiały jego słowa, gdy Maskew powiedział:
— Daję dwadzieścia cztery funty.
I tak w ciągu niecałej minuty czynsz dzierżawny za gospodę został podwojony. Komornik spoglądał to na Elzewira, to na Maskewa, niczego nie pojmując, nie wiedząc nawet, czy to komedia, czy prawda najszczersza.
— Drodzy panowie — powiedział w końcu — ostrzegam was, że to nie zabawa. Nie mam czasu na primaaprilisowe dowcipy, a ten, kto tu sobie żarty stroi, będzie musiał zapłacić tyle, ile zaofiaruje!
Ale przynajmniej jednemu z nich daleko było do żartów: Elzewir równie poważnym i pełnym głosem powiedział: "Trzydzieści funtów". Maskew z kolei rzekł: "Trzydzieści jeden", Elzewir "Czterdzieści", Maskew — "Czterdzieści jeden", i Elzewir — "pięćdziesiąt".
Spojrzałem na szpilkę; jej główka przechyliła się już trochę ku dołowi. Pisarz otrząsnął się ze swej obojętności i skrzypiącym gęsim piórem notował kolejne sumy. Wciąż zdumiony komornik marszczył się gniewnie, jakby uważał, że n9ikt nie ma prawa go zdumiewać. Ja zaś nie mogłem już dłużej spokojnie usiedzieć i podniosłem się, by w pozycji stojącej łatwiej znieść napięcie tej chwili. Bo zrozumiałem, że Maskew postanowił wygnać Elzewira z gospody, nie bacząc na cenę, jaką za to zapłaci, i że Elzewir walczy tak o swój dom, który i moim stał się domem. Czy obaj mamy zostać wygnańcami dlatego tylko, że ten podły i zły człowiek tego pragnie?
Licytacja szła dalej. Maskew wykrzyknął właśnie: "Dziewięćdziesiąt jeden funtów" — i szpilka bardziej jeszcze pochyliła się w dół; widocznie twardsza bryłka w świecy ciotki Jane zaczynała topnieć.
— Czyście, panowie oszaleli? — wtrącił się znowu komornik. — Pan, panie Block, mógłby sobie oszczędzić gardła i pieniędzy, bo jeśli ten czcigodny dżentelmen pragnie zostać szynkarzem za wszelką cenę, to niechże mu pan, u diabła, pozwoli, a ja oddam panu dzierżawę gospody "Pod syreną" w Bridport. Znacznie tam przytulniejsza izba gościnna i ruch dziesięć razy większy niż tutaj.
Elzewir, jakby tego nie słyszał, wykrzyknął: "Sto funtów", z tym samym uporem w głosie, wciąż patrząc na morze. Wówczas Maskew, chcąc go pewnie zaskoczyć, podbił od razu cenę dzierżawy do stu dwudziestu funtów, Elzewir podwyższył do stu trzydziestu, potem do stu czterdziestu i stu pięćdziesięciu. Sto sześćdziesiąt i sto siedemdziesiąt funtów padło szybko po sobie. Traciłem oddech, oszołomiony i półprzytomny zaciskałem palce, aby otrząsnąć się z tego koszmarnego snu. Obaj mężczyźni ciężko teraz dyszeli. Elzewir opuścił dłonie, a oczy wszystkich zawisły na świecy. Bryłka twardszego łoju już stopniała, ale nie wiedzieć czemu, szpilka wciąż tkwiła na dawnym miejscu. Maskew wyrzucił z siebie: "sto osiemdziesiąt funtów", Elzewir szybko zawołał: "sto dziewięćdziesiąt", i już byłem pewny, że gospoda została dla nas ocalona, choćby za tak rujnującą cenę. Ale nie! Szpilka nie wypadła, jeszcze się ledwo, ledwo trzymała, jeszcze sekunda, najwyżej jedna sekunda. Elzewir już wstrzymał oddech, gotując się do podwyższenia każdej sumy, jaką Maskew zdąży zaofiarować. Sędzia wykrzyknął: "Dwieście funtów!", i w tejże samej chwili szpilka upadła na podstawkę lichtarza.
Pisarza, zapominając o obecności komornika, zamknął z trzaskiem swój notatnik i sucho rzekł do Maskewa:
— Gratuluję panu! Został pan dzierżawcą najnędzniejszego szynku w całym księstwie za czynsz dwustu funtów rocznie. Komornik nie zwrócił uwagi na śmiałość swego pomocnika. Zdjął perukę i wytarł głowę chustką.
— Niech mnie diabli — powiedział tylko.
I tak straciliśmy gospodę.
Elzewir uniósł się z krzesła i myślałem, że rzuci się na Maskewa niby dziki zwierz. Ale on słowem się nawet nie odezwał i znowu usiadł z tą samą nieruchomą twarzą. Być może słusznie zrobił, bo gdy się podniósł, Maskew szybko sięgnął do zanadrza swej kamizeli — i choć rękę cofnął, gdy Elzewir siadał, na tle białej koszuli dostrzegłem srebrem okutą rękojeść pistoletu.
Komornik, widać zły na siebie, że dał się z równowagi wyprowadzić i mocnych słów użył, starał się teraz obojętną przybrać minę.
— Zdaje się, panowie — powiedział sucho, że jakieś osobiste sprawy weszły tu w grę, ale nie mam zamiaru ich dociekać. Dwieście funtów więcej czy mniej jest dla księstwa Kornwalii jak ugryzienie pchły. Więc jeśliby pan, panie Maskew, życzył sobie zmienić swój zamiar i wycofać się z dzierżawy, to nie będę panu w tym przeszkadzał. W każdym razie dość jeszcze na to czasu, zanim umowa opatrzona zostanie pieczęcią i przesłana z powrotem z Londynu.
Wiedziałem, że powiedział to, by wskazać na możliwość opóźnienia całej sprawy z korzyścią dla Elzewira, bo w istocie pisarz miał już umowę naszykowaną, starczyło jedynie wpisać do niej nazwisko nowego dzierżawcy, wysokość czynszu, podpisać ją i opieczętować.
Ale Maskew powiedział:
— Nie! Interes jest interesem, a i poczta ze stolicy do miejsc tak odległych jak Moonfleet niepewna. Zatem dziękuję panu za powierzenie mi tej dzierżawy i od pierwszego maja ta gospoda w moje ręce przechodzi.
— Niech więc będzie — rzekł cierpko komornik. — Nie moja to wina, że płaci pan czynsz tak wysoki, bo księstwo Kornwalii — tu uchylił kapelusza — nie jest pijawką wysysającą krew. Niech pan wpisze do umowy odpowiednie cyfry, panie Scrutton i jedziemy.
Pan Scrutton, bo tak się widać pisarz nazywał, poskrzypiał trochę gęsim piórem po pergaminie, wstawiając odpowiednie cyfry, po czym pan Maskew skreślił na nim swoje nazwisko, pan komornik swoje i pan pisarz swoje, jako świadek podpisu pana komornika; i pan komornik wyjął z torby małe szagrynowe pudełeczko, a z niego — wosk i podróżną pieczęć księstwa Kornwalii.
Najlepsza z zimowych świec ciotki Jane wciąż jeszcze płonęła w jasności dnia, bo nikomu nie przyszło do głowy ją zgasić. Pan komornik topił w jej płomieniu wosk, póki nie zaczął skapywać na pergamin, który zaskwierczał od gorąca; i w końcu pieczęć została przyłożona.
— Podpisane, opieczętowane, doręczone — rzekł pisarz zwijając pergamin i wręczając go sędziemu. Ten zaś wsadził zwój za swą kamizelę — tuż przy srebrem okutym pistolecie, którym przed chwilą widział.
Kareta pocztowa czekała przed wejściem, konie już grzebały kopytami o kamienie podjazdu i uprząż brzęczała. Pan pisarz wyniósł torby podróżne, lecz pan komornik zatrzymał się chwilę i narzucając płaszcz na ramiona rzekł do Elzewira:
— Co tam, człowieku, niech się pan tym zbytnio nie przejmuje. Mogę panu oddać gospodę "Pod syreną" za dwadzieścia funtów rocznej dzierżawy, a przyniesie ona dziesięć razy więcej niż ta zabita dziura. I syna będzie pan mógł posłać do szkoły w Bryson, gdzie uczonego z niego zrobią, a warto, bo to dzielny chłopak.
Mówiąc to dotknął mego ramienia i przyjaźnie na mnie spojrzał.
— Dziękuję waszej wysokości za dobroć — rzekł Elzewir — ale gdy raz miejsce to opuszczę, nigdy już swego znaku na drzwiach żadnej gospody nie wywieszę.
Pan komornik wydawał się urażony, że jego ofertę przyjęto z takim lekceważeniem i wyszedł z izby rzucając sztywno:
— Zatem żegnam pana.
Maskew wcześniej się wymknął i dziecinne nosy odlepiły się już od szyb gospody. Zaraz też stopniała niewielka grupka ludzi przyglądających się odjazdowi komornika, a nim jeszcze ucichł stuk końskich kopyt, po całej wiosce rozeszła się wieść, że Maskew wygnał Elzewira Blocka z gospody.
Długo siedział Elzewir przy stole, z głową na dłoniach wspartą, a i ja się ani poruszyłem, bo i mnie smutno było, że nas stąd wygnano i nie wiadomo gdzie podziać się mamy. Chciałem też, żeby Elzewir wiedział, jak bardzo mu współczuję. Lecz młodzi nie umieją w pełni dzielić smutków z dorosłymi, choćby nawet bardzo się starali — i po jakimś czasie nie mogłem już wytrzymać tej dręczącej ciszy. Ciemniało i świeca, która tak dzielnie przetrwała całą aukcję oraz ceremonię przykładania pieczęci, dopalała się w lichtarzu. Po chwili zamigotała, przybladła i płomień zgasł, pogrążając nas w chłodnej marcowej szarości, przyczajonej dotąd w kątach izby. nIe mogłem ścierpieć dłużej tego ponurego nastroju, roznieciłem więc ogień w kominku i niebawem jego światło zatańczyło czerwonym blaskiem w cynowych i fajansowych naczyniach w kredensie.
— Co tam, mistrzu Block — powiedziałem — jeszcze dość nam czasu do pierwszego maja zostało, zdążymy pomyśleć, co nam robić należy. Napijmy się więc lepiej herbaty i zagrajmy partyjkę tryktraka.
Lecz on nadal siedział zgnębiony i milczący, a choć bardzo pragnąłem, żeby ze mną wygrał, i choć co mogłem robiłem — nie udało mi się tej właśnie nocy ani razu przegrać.
I w miarę jak mi szczęście coraz bardziej sprzyjało, Elzewir coraz bardziej posępniał, aż w końcu zamknął z trzaskiem tablicę i przypominając wypisane na niej motto rzekł:
— Życie jest niby hazardowa gra, a z pewnością nikt w niej gorzej nie rzucił kośćmi i nie przegrał więcej niż ja…
...Lub niech mą lampę wśród nocy głębokiej
dostrzegną z wieży samotnej, wysokiej.
(Milton)
Krzywo patrzano tego popołudnia na sędziego Maskew, gdy przechodził przez wioskę; mężczyźni rzucali za nim nienawistne spojrzenia, a kobiety, cierpkie słowa, bo już wszyscy wiedzieli o jego postępku i przez wiele dni po aukcji nie ośmielił się nosa z domu wytknąć. Damen z Ringstave i inni przemytnicy, których zadaniem było mieć go na oku, mówili, że dwukrotnie jeździł do Weymouth i naradzał się tam z panem Luckhamem z akcyzy i z kapitanem Henningiem, który dowodził strażą celną kwaterującą w Nothe. I po trochu dowiedziano się jakimś sposobem, że Maskew nakłonił urząd celny do rozprawienia się z przemytnikami i że silny oddział straży w stałym ma czuwać pogotowiu, by ich zaskoczyć, gdy będą kontrabandę wyładowywali na ląd.
Trudno mi rzec, czemu to Maskew tak usiłował przyjść z pomocą urzędowi celnemu, ale nikt tego nie dociekał. Niektórzy uważali, że robił to z czystej złośliwości i chęci dokuczenia sąsiadom, inni zaś twierdzili, że znając zalety naszego wybrzeża, chciał najpierw wykazać się wobec akcyzy wielką gorliwością, a później zamierzał całą kontrabandę w swoje przejąć ręce. Jakkolwiek by tam było, jedno jest pewne: że sprzymierzył się z ludźmi z akcyzy; a częściej niż raz widziałem go, jak stał na tarasie swego domu i przez lunetę patrzył w morze, wypatrując lugiera przemytników. Zwykle dawano skrycie znać szyprowi, której nocy najbezpieczniej będzie przemyt na ląd zabrać, i rankiem lub po południu wyznaczonego dnia statek podchodził do brzegu na tyle, by go można było przez lunetę rozpoznać, później zaś usuwał się dalej w morze i tam czekał zapadnięcia zmroku. Na wyładunek wybierano noc bezksiężycową i możliwie spokojną, aby wiatru wystarczało akurat na wydęcie żagli. Często jednak można było i gołym okiem lugier z brzegu dostrzec, a zdarzało się też, że musiano mu dać sygnał pochodnią, lecz robiono to możliwie najrzadziej. Ostatnio panował jednak długi okres złej pogody, morze było wciąż wzburzone, więc musiano wyładowywać przemyt bez względu na ryzyko i dobrzem wiedział, że statki z kontrabandą podchodzą teraz do brzegu nawet w jasne noce, narażając się na nie lada niebezpieczeństwa, chociaż mówiono, że w naszych stronach straż celna śpi mocniej niż gdziekolwiek u wybrzeży Kanału.
Wieści o poczynaniach Maskewa doszły i do Elzewira. Uważał on, że na razie trzeba się wstrzymać od wszelkich działań, choć po drugiej stronie Kanału czekał przemyt, który trzeba było jak najszybciej odebrać. Aż pewnego wieczoru, gdy wygrał ze mną w tryktraka, co go w nieco lepszy humor wprawiło, odsunął pudełko z kośćmi i zwierzył mi w zaufaniu:
— Szyprowie dali mi znać, że musimy przyjąć kontrabandę, bo nie mogą już dłużej trzymać beczek w St. Malo. Teraz, kiedy ten diabeł z dworu kręci się tu i węszy, nie mogę ryzykować wyładunku na wybrzeżu Moonfleet ani przenoszenia beczek do krypty. Więc poleciłem "Bonawenturze", żeby jutro po południu wetknęli nos do zatoki, by Maskew mógł sobie lugier dobrze obejrzeć, a potem się cofnęli, jak to robili już setki razy. Ale zamiast czekać na pełnym morzu na zapadnięcie nocy, popłyną prosto pod Hoar Head, gdzie jest kawałek małej, kamienistej mielizny przy brzegu.
Skinąłem głową na znak, że wiem, gdzie to jest, Elzewir zaś ciągnął dalej:
— W dawnych dobrych czasach, zanim przekopaliśmy korytarz do krypty, tam zwykle wyładowywano kontrabandę; jest też tam niedaleko opuszczony kamieniołom zwany Pyegrove’s Hole cały zarosły i zasłonięty krzewami tarniny. Można w nim ukryć i ze sto beczek. Więc jutro o piątej rano będziemy pod Hoar Head z końmi pociągowymi. Wolałbym, żeby można było nocą, bo do tego czasu słońce już wzejdzie, ale wcześniej się nie da ze względu na przypływ.
W tym momencie poczułem zimny podmuch na plecach, jakby z zewnątrz wtargnęło powietrze, przynosząc woń morza. Obejrzałem się, by sprawdzić, czy drzwi lub okno czasem się nie otwarło; ale okno szczelnie zasłaniała okiennica, drzwi zaś zobaczyć nie mogłem, bo były za przepierzeniem. Widziałem jedynie górny ich róg i zdawało mi się, że nie są domknięte. Więc wstałem, by je zatrzasnąć, gdyż chłód panował tej nocy — i choć uchylone nie były, przysiągłbym, żem dojrzał, jak zasuwa opada na swoje miejsce. Rzuciłem się naprzód i w mgnieniu oka wypadłem na ulicę. Noc była czarna, bez księżyca i anim nikogo nie ujrzał, ani niczego nie usłyszał, prócz łagodnego szumu fal wylewających się na brzeg za łąkami.
Gdy wróciłem do izby, Elzewir popatrzył na mnie z niepokojem.
— Co z tobą, chłopcze? — zapytał.
— Zdawało mi się, że ktoś stał za drzwiami — odparłem. — Nie czułeś, Elzewirze, zimnego powiewu, jakby je otwarto?
— To tylko ostre nocne powietrze, bo wiosna tego roku chłodna — rzekł Elzewir i rzucił polano w ogień, aż sypnęły iskry — lepiej zamknij drzwi na zasuwę i siadaj.
— elzewirze — powiedziałem — wydaje mi się, że ktoś słuchał za drzwiami, a może inni jeszcze ukryli się gdzieś w domu. Wezmę świecę i przeszukam wszystkie pokoje, by sprawdzić, czy ktoś nas nie szpieguje. — Roześmiał się i powiedział:
— To tylko podmuch wiatru drzwi uchylił, ale rób, jak chcesz. Kiedy jednak zapaliłem drugą świecę i ruszyłem już na poszukiwania, wstrzymał mnie wołając:
— Nie, nie puszczę cię samego!
Więc we dwóch obeszliśmy cały dom, ale niczego, nawet myszy, nie znaleźliśmy.
Tym bardziej śmiał się z moich obaw, gdy wróciliśmy do gościnnej izby.
— Czy to nocny chłód sprawił, że cały drżysz, czy może boisz się tego węszącego łajdaka ze dworu? Nalej mnie i sobie mleka Araratu i pójdziemy spać.
Już się nauczyłem nie gardzić dobrym trunkiem i gdy siedzieliśmy pociągając ze szklanek, Elzewir mówił dalej:
— Jeszcze dwa tygodnie i wygnają nas z tej spokojnej przystani, i będziemy dryfować po szerokim świecie. Ciężki to los, bo zamkną się dla mnie na zawsze drzwi tej gospody, gdziem całe spędził życie, a którą rodzina moja od stu lat albo i dłużej jeszcze trzymała. Ale nie poddawajmy się czczym smutkom i nawet z tego najgorszego rzutu kośćmi wyciągnijmy, co się da.
Ucieszyły mnie te bardziej stanowcze słowa, bo w ciągu ostatnich dni często w zadumę popadał i gnębiła go myśl, że niebawem już gospodę na zawsze opuści.
— Nie będziemy więcej szynkarzami — powiedział. — Już od dawna dosyć tego miałem i nie chcę dłużej patrzeć, jak ludzie dobry trunek marnują i zmącają swoje głupie łby po to, żeby moją sakiewkę napełnić. Ale mam ja, chłopcze, w mieście Dorchester conieco, com odłożył, i starczy nam tego na chleb i piwo, nawet jeśli i dalej szczęście nie będzie nam w rzutach kośćmi sprzyjało. Musimy jednak znaleźć jakiś dach nad głową, gdy drzwi tej gospody zamkną się dla nas. Najlepiej będzie opuścić to nasze Moonfleet na czas jakiś, póki nie znajdzie się sznur na stryczek dla Maskewa. Więc jutro wieczór, po skończonym wyładunku, pójdziemy sobie wzdłuż skał aż do Worth i obejrzymy domek, o którym powiedział mi Damen. Jest przy nim podobno sad i fuksje rosną pod żywopłotem, niedaleko stamtąd do gospody "Pod Krabem", a i widok na morze dobry. A jak tam zamieszkamy, nie będziemy już składać beczek w krypcie pod kościołem, ale w Pyegrove's Hole, póki nie zelżeje czujność celnej straży.
Milczałem, bom daleko myślami odbiegł; po chwili odstawił butelkę i rzekł:
— Widzę, żeś zmęczony, więc lepiej chodźmy spać. Jutrzejszej nocy może nie starczyć na to czasu.
Prawda, że byłem zmęczony, ale zasnąć nie mogłem; przewracałem się w łóżku i o wielu sprawach rozmyślałem, dręcząc się, że mamy opuścić wioskę. Lecz samolubny był to smutek, bo ani jednej myśli Elzewirowi nie poświęciłem, zapominając, jak boleśnie odczuwa utratę gospody. I nawet samego Moonflet nie było mi żal, choć żadnego innego miejsca na świecie dotąd nie znałem i chociaż wydawało mi się wówczas — jak i teraz — że tam tylko warto jest żyć. Gnębiła mnie i dręczyła myśl, że znajdę się daleko od Grace Maskew, bo odkąd do szkoły nie chodziła, jeszcze mi się stała bliższa, a że trudniej mi teraz było ją widywać, tym większych dokonywałem wysiłków chcąc to osiągnąć; spotykaliśmy się w przydworskich lasach, a czasem nawet, kiedy Maskew wyjeżdżał, przechadzałem się z nią po wzgórzu Weatherbeech. Zrodziło się między nami dziecinne uczucie, przyrzekaliśmy sobie wzajemną wierność, nie rozumiejąc nawet znaczenia tych nierozważnych obietnic. Zwierzyłem Grace wszystkie swe tajemnice, opowiedziałem jej nawet o kontrabandzie, krypcie Mohunów i medalionie Czarnobrodego, bom był pewny, że mnie nie zdradzi i niczego ojcu nie powie. Okno jej sypialni znajdowało się pod samym szczytem domu i wychodziło wprost na morze; kiedyś, gdy łódź nasza wracała późną nocą z połowu, zobaczyłem płonącą w nim lampę i nazajutrz powiedziałem Grace o tym. Obiecała wówczas, że zawsze w zimowe noce płonąć będzie za szybą jej okna lampa, aby wskazywać drogę łodziom na morzu. I odtąd światełko to stało się znane nie tylko mnie, ale i innym, którzy nazywali je "lampą Maskewa" i mówili, że to on tam całą noc spędza nad księgami kasowymi i pieniądze liczy.
Dlatego to owej nocy zasnąć nie mogłem, umęczony myślami o Grace, aż w końcu postanowiłem pójść rankiem do dworskiego lasu, spotkać się z nią i powiedzieć o tym, co się szykuje i że wraz z Elzewirem przenosimy się do Worth.
Nazajutrz, a było to szesnastego kwietnia — dzień, który zapamiętałem na całe życie — wymknąłem się z lekcji pastora Glennie i już o dziesiątej rano znalazłem się w lesie.
Na stoku wzgórza, powyżej domu Maskewa, był mały dołek w ziemi, latem zarosły zielonym łopianem, w zimie wypełniony suchymi liśćmi; mogłem się w nim wygodnie ułożyć i z ukrycia dom obserwować. Tam też owego dnia poszedłem i leżąc na suchych liściach czekałem na Grace.
Ranek był pogodny. Chłód poprzedniej nocy ustąpił przed ciepłem słońca, które choć grzało jak latem, miało w sobie ową miękką, wiosenną świeżość. W lesie prawie że nie czuło się wiatru, ale z mojego ukrycia widziałem tumany białego pyłu unoszące się na drodze. Drzewa zieleniły się już świeżymi pąkami, lecz — pozbawione liści — nie przeszkadzały promieniom słońca dotrzeć do samej leśnej ziemi i rozświetlać żółte jaskry. Leżałem tam bardzo, bardzo długo i dla zabicia czasu wyciągnąłem z zanadrza srebrny medalion, otwarłem go i raz jeszcze przypatrzyłem się słowom wypisanym na skrawku pergaminu, choć tyle już razy to robiłem, że znałem je na pamięć.
— Wiek ludzki jest lat siedemdziesiąt... — zacząłem czytać. Ilekroć brałem ten medalion do ręki, myśli moje wracały do skarbu Mohuna. Nie mogło być inaczej, bo medalion przypominał mi o moich przygodach w krypcie, i kpiłem sam z siebie, że tak wtedy byłem naiwny i spodziewałem się zastać to miejsce usiane diamentami i sztabami złota. I po raz chyba setny zacząłem wytężać mózg, chcąc odgadnąć, gdzie diament się kryje, aż w końcu znów doszedłem do wniosku, że pewnie gdzieś na cmentarzu, bo jak wieść głosiła, widywano tam podczas burzliwych nocy Czarnobrodego kopiącego wśród grobów w poszukiwaniu skarbu. Ale przecież mogli to być równie dobrze przemytnicy, których widywano tam z łopatami, jak przekopywali podziemne przejście do krypty, i brano ich za duchy, bo robili to po nocach. Głęboko nad tym wszystkim rozmyślałem, gdy drzwi domu się otwarły i ujrzałem Grace w kapturku na głowie i z koszyczkiem na leśne kwiaty w ręku.
Czekałem jeszcze chwilę, patrząc, jaką wybierze drogę, a gdy poszła ścieżką wiodącą na wzgórze Weatherbeech, puściłem się jej naprzeciw przez suche krzewy i zarośla. Umówiliśmy się bowiem, że tylko wtedy, kiedy jej ojca w domu nie ma, będzie tamtędy chodziła. Zaraz też spotkałem ją i całą godzinę spędziliśmy razem na wzgórzu, ale nie powtórzę wszystkiego, cośmy sobie powiedzieli, bo były to przeważnie rzeczy głupie i naiwne. Później dopiero Grace zaczęła mówić o aukcji i o tym, że Elzewir utracił gospodę, i choć ani słowa przeciw ojcu nie wyrzekła, mogłem się domyślić, ile jej bólu jego postępki sprawiały. Tak bardzo żałowała, że Elzewir i ja opuszczamy Moonfleet, i smutek swój w tak miły okazywała sposób, żem bardzo był z jej żalu zadowolony. Dowiedziałem się, że Maskewa rzeczywiście w domu nie ma, bo go gdzieś nagle wczoraj w nocy wezwano. Wieczorem oświadczył, że pogoda jest piękna i pójdzie się przejść po swojej posiadłości, co mnie zdumiało, gdym sobie przypomniał, jakie panowały mroki i zimno. Wrócił około dziewiątej i powiedział, że nagle wezwano go w interesach i musi zaraz jechać do Weymouth. Siadł na konia i ruszył w drogę, mówiąc Grace, by go nie oczekiwała wcześniej niż za dwa dni.
Nie wiedziałem dlaczego, ale gdym to usłyszał, stałem się milczący i zamyślony, a że i ona musiała już wracać, bo stara gospodyni zarządzająca domem mogłaby się niepokoić, więc się rozstaliśmy. Poszedłem przez las do wioski i kiedym mijał swój dawny dom, zobaczyłem stojącą w drzwiach ciotkę Jane. Powiedziałem jej "dzień dobry" i już chciałem biec dalej do gospody, bo zrobiło się późno, gdy ciotka, która wydawała się w nieco lepszym niż zwykle humorze, przywołała mnie do siebie mówiąc, że ma coś dla mnie. Znikła na chwilę w głębi domu, po czym wróciła i wcisnąwszy mi do ręki mały modlitewnik powiedziała:
— Chciałam ci przesłać ten modlitewnik razem z ubraniem. Należał do twej biednej matki i może kiedyś stanie się dla ciebie takim samym cennym i kojącym balsamem, jakim był dla tej bogobojnej kobiety.
Pożegnała mnie, a ja wsunąłem do kieszeni małą książeczkę w czerwonej skórze, która rzeczywiście stała się dla mnie później niezwykle cenna, ale nie w ten sposób, jaki ciotka miała na myśli...
Tegoż popołudnia opuściliśmy z Elzewirem gospodę, minąwszy wioskę weszliśmy na wzgórze i już o zachodzie znaleźliśmy się na jego grzbiecie. Ruszyliśmy wcześniej niż było poprzednio ustalone, bo Elzewir dostał wiadomość, że przypływ zwany Gulderem, na którego fali "Bonawentura" może podejść do brzegu wypadnie o trzeciej, nie o piątej rano. Dziwny jest ten Gulder i nawet doświadczeni żeglarze nie mogą jego pory dokładnie wyliczyć. U wybrzeży Dorset przypływ morza przychodzi cztery razy dziennie; dwa razy w czasie przewidzianym i dwa — o rozmaitej porze; ten właśnie niepewny co do czasu przypływ zwany jest Gulderem i myli wszelkie żeglarskie rachuby.
Około siódmej stanęliśmy na szczycie wzgórza i mieliśmy przed sobą jeszcze dobrych piętnaście mil do Hoar Head. Po półgodzinie zapadł zmierzch, ale wieczór nie był taki czarny jak ostatni, tylko ciemnoniebieski, i ciepło dnia nie ustąpiło wraz z zachodem słońca — powietrze pozostało nagrzane i balsamiczne. Zmęczyła nas długa droga, maszerowaliśmy w milczeniu i zadowoleni byliśmy widząc to tu, to tam białe kamienie przy ścieżce, bo wskazywały, że zbliżamy się już do nadmorskich skał. Straż celna znaczyła wapnem kamienie przy wszystkich skalnych drogach, żeby nie trzeba było błądzić w ciemne noce. Jeszcze kilka minut i doszliśmy do otwartego, pokrytego murawą miejsca, które, jak wiedziałem, znajdowało się na szczycie skały Hoar Chead.
Jest to najwyższa ze skał ciągnących się na przestrzeni dwudziestu mil wzdłuż wybrzeża, między Weymouth a St. Alban's Head, i sterczy z morza na osiemdziesiąt, albo i więcej sążni w górę, tworząc prostopadłą kredową ścianę, przerwaną na jednej trzeciej wysokości tarasowatym występem.
Ten skalny ganek stanowił ostateczny cel naszej wędrówki i choć znajdował się wprost pod nami, wiedziałem, że czeka nas jeszcze z mila drogi do niego. Ruszyliśmy więc ścieżyną schodzącą ukośnie poprzez linię skał i znaleźliśmy się wreszcie u celu; spojrzałem w niebo i po gwiazdach poznałem, że północ już minęła. Znałem to miejsce, bo kiedyś przyszedłem tu na jeżyny, których krzewy, odsłonięte tylko od południa, najlepsze w okolicy dawały owoce.
Nie byliśmy sami; zeszło się już ze dwudziestu mężczyzn, niektórzy stali w grupkach, inni rozłożyli się na ziemi. Czarne sylwetki koni pociągowych wydawały się powiększone przez mrok. Gdy przybyliśmy, głębokie, basowe głosy wymamrotały kilka słów powitania i znów zaległa cisza, słychać było tylko chrobotanie koni usiłujących wyrwać jakiś kęs z darni. Nie pierwszy to raz pomagałem wyładowywać przemyt i znałem tu prawie wszystkich, ale z nikim w rozmowę się nie wdałem, chcąc wypocząć do czasu, aż będę potrzebny. Nie leżałem długo, gdy ktoś zbliżył się do mnie.
— No cóż, Johnie? — usłyszałem głos Ratseya. — Podobno opuszczacie z Elzewirem wioskę? Sam bym stamtąd chętnie wyfrunął, ale kto by wówczas odprowadzał staruszków na ostatni spoczynek? Bo takie czasy nastały, że umarli już nie chcą grzebać umarłych!
Bardzo śpiący, małom zwracał uwagi na jego słowa i zbyłem go byle czym.
— Nikt cię tam, mistrzu nie będzie trzymał — powiedziałem. — Inni na twoje miejsce się znajdą.
Ale Ratsey nie dawał mi spokoju i gadał dalej dla samej przyjemności słuchania własnego głosu:
— Nie, moje dziecko, nie wiesz, co mówisz. Może i znaleźliby takich, co wykopią grób i nawet go wypełnią; ale kto tę garść piachu rzuci, gdy pastor Glennie mówi: "Niech idzie ziemia do ziemi"? Wielkiej trzeba na to umiejętności, żeby piasek zaszeleścił po trumnie, jak należy.
Byłem tak senny, że oczy mi się kleiły i już chciałem go prosić, by mnie w spokoju zostawił, gdy nagle rozległ się z dołu cichy gwizd i wszyscy się poderwali. Koniowody stanęli przy końskich łbach i cała milcząca, zwarta grupa ludzi i zwierząt zaczęła schodzić w dół. Zanim jeszcze dotarliśmy do brzegu morza, dał się słyszeć zgrzyt wrzynającego się w żwir dzioba pierwszej łodzi i zaraz potem trzeszczący po kamykach krok marynarzy. Wszyscy zabrali się do wyładunku. Dziwny to był widok: bezładna mieszanina ludzi, kołyszące się latarnie i spienione fale uderzające o brzeg, które niejednemu nogi powyżej butów zalały. I przez cały czas jazgot francuskiej i holenderskiej mowy, bo załoga "Bonawentury" w większości z tych krajów pochodziła. Lecz nie będę się nad tym dłużej rozwodził, bo każdy wyładunek podobnie wygląda i beczki zawsze przenosi się na brzeg w ten sam sposób, czy się za nie płaci cło, czy nie płaci.
Była już chyba trzecia nad ranem, gdy łodzie z powrotem na morze odpłynęły, a beczki załadowano na konie i ludzie też po jednej czy dwie wzięli. Wówczas Elzewir, który wszystkim dowodził, dał znak i ruszyliśmy gęsiego pod górę. Ładunek był ciężki i odbicie się od wybrzeża trwało dłużej niż zwykle, a choć nic jeszcze nie zapowiadało bliskości świtu, noc już poszarzała.
Doszliśmy do skalnego występu i zmierzaliśmy ku ścieżce, która pięła się zakosami dalej w górę, gdy nagle spostrzegłem, że coś jakby się poruszyło za kępą krzewów. Trwało to jedno mgnienie i nie zdążyłem rozpoznać, czy to drgnął jakiś człowiek, czy zwierzę lub ptak przestraszony. Ale inni też to zauważyli, zaczęto się nawoływać, kilku mężczyzn rzuciło niesione beczki na ziemię i ruszyło na poszukiwania.
Oczy wszystkich spoczęły teraz na ścieżce i w jednej chwili ujrzano na niej pogoń i zwierzynę. Psami myśliwskimi byli Damen, Garret i kilku innych, a ściganym zającem — jakiś starszy człowiek, który pędził naprzód susami, szybciej niż młodzik, bo dobrze wiedział, kto za nim biegnie, i wiedział też, że w tym wyścigu stawką jest jego życie. Po sekundzie znikli w ciemnościach nocy, ale zdążyłem w ściganym człowieku rozpoznać nie kogo innego jak sędziego Maskewa i pomyślałem, że nie pozostało mu więcej niż dziesięć minut życia.
Głęboko go nienawidziłem, sam z jego ręki niejednej doświadczyłem krzywdy i znałem innych, którzy przez niego cierpieli, ale wtedy życzyłem mu z całego serca, żeby zdołał zbiec. Ogarnęło mnie przerażenie i zgroza na samą myśl, co go czeka. Bo jasne było, że na próżno stara się uciec, że to ucieczka rozpaczliwa i beznadziejna; kamienista ścieżyna wspinała się stromo w górę i miał za sobą najszybszych na wybrzeżu biegaczy. Wszyscy zatrzymali się i staliśmy nieruchomo, czekając na wynik pogoni. Spojrzałem na Elzewira. Jego twarz nie zdradzała ani gniewu, ni okrucieństwa — jedynie spokój i zdecydowanie, jakby od dawna spodziewał się tego, co za chwilę nieuchronnie miało nastąpić.
Nie czekaliśmy długo; dał się słyszeć łoskot spadających kamieni i z ciemności wyłoniła się grupa ludzi prowadzących Maskewa. Spychali go w dół, dwóch mężczyzn trzymało go pod ramiona, trzeci chwycił z tyłu kołnierz koszuli.
Ten widok o mdłości mnie przyprawił, jakbym łyknął za duży niuch dymu z fajki, bom pierwszy raz widział człowieka obezwładnionego i sponiewieranego przez innych. Zgubił kapelusz, rzadkie włosy opadły mu na czoło, zdarto zeń kurtę i w samej był kamizeli; dyszał straszliwie i zbladł, może dlatego, że biegł tak szybko, a może — bo takiego się na nim gwałtu dopuszczono albo ze strachu, lub ze wszystkich tych powodów razem wziętych.
Podniósł się zgiełk głosów tych zdecydowanych na wszystko ludzi, którzy najzaciętszego wroga chwycili w swe szpony. Jedni wołali. — Zatłuc go! Zastrzelić jak psa! powiesić! — inni zaś żądali, aby go zaraz ze skały w przepaść rzucić. Spostrzeżono pistolet tkwiący w zanadrzu jego kamizeli — ten sam srebrem okuty, który tak niedawno obok umowy dzierżawnej na naszą gospodę spoczywał; czyjaś ręka wyciągnęła go i cisnęła pod stopy Elzewira Blocka.
Jego głęboki głos opanował zamieszanie:
— Pamiętacie, chłopcy, jakem mówił, że nadejdzie dzień porachunków z tym człowiekiem? Obiecaliście mi wówczas, że nikt inny, tylko ja się z nim rozliczę. Więc niech niczyja nie dotknie go ręka, tylko moja, bo czyż jego los nie jest krwią mego syna przypieczętowany? Zwiążcie mu ręce i nogi i zostawcie go tu ze mną, a sami w dalszą ruszajcie drogę. Nie ma czasu do stracenia, bo już jasno zaczyna się robić.
Ozwały się stłumione szepty i pomruki protestu, ale Elzewir, podobnie jak wówczas w krypcie Mohunów, narzucił im swoją wolę; łatwo mu ustąpili, bo każdy dobrze wiedział, że nie zobaczy już Maskewa żywego. I wkrótce cały pochód ludzi i koni sunął dalej stromą drożyną wśród skał. Trzech nas tylko pozostało na porosłym krzewami skalnym występie: Maskew, Elzewir i ja. A u stóp Elzewira leżał pistolet.
Daj walczyć im, przyjacielu.
Zostaw ich, odejdź stąd.
Zbyt sprawy daleko zaszły.
Boży rozsądzi ich sąd.
(Browning)
Chciałem pójść wraz z innymi, by nie patrzeć na to, na co bym patrzeć musiał, wiedziałem bowiem, że nie uda mi się nakłonić Elzewira, by porzucił swój zamiar. Ale on przywołał mnie mówiąc, że mogę mu być potrzebny. Więc zostałem, choć mogłem się domyślić, do jakiego potrzebuje mnie celu, i choć spodziewałem się czegoś najgorszego.
Maskew siedział na ziemi, ze związanymi do tyłu rękami, a skrępowane nogi wyciągnął przed siebie. Zostawiono go tak, opartego o sterczącą z darni, poszczerbioną słotami skałę. Oczy wbił w ziemię, nie dyszał już tak ciężko, ale wciąż bardzo był blady. Elzewir stał z latarnią w ręku i patrzył mu w twarz; dochodził tu jeszcze odgłos kopyt obładowanych koni, stąpających stromą drożyną, lecz wkrótce i to umilkło, gdy cały korowód minął zakręt, zapadła zupełna cisza.
Przerwał ją Maskew.
— Rozwiąż mnie, ty łajdaku, i puść wolno — mówił. — Jestem sędzią w tym hrabstwie i jeśli zaraz tego nie zrobisz, każę cię powiesić na szczycie tej skały.
Butne to były słowa, lecz zabrzmiały, jakby je zły aktor wypowiedział. I przypomniało mi się, jak raz, kiedy byłem jeszcze mały, pastor Glennie kazał mi recytować wobec moich przełożonych wiersze pana Drydena * [John Dryden (1631-1700) poeta angielski.] opiewające bitwę. Taka mnie wtedy nieśmiałość ogarnęła, że na płacz mi się zebrało i ledwie mogłem wyjąkać zawarte w nich krwawe groźby. Podobnie było z Maskewem: wypowiedzenie tych słów wiele go kosztowało wysiłku, a jego cienki głos załamał się i wcale nie brzmiał groźnie.
Po chwili odezwał się Elzewir i mówił stanowczo, lecz bez srogości, a raczej ze smutkiem, jak sędzia wydający wyrok:
— Nie groź mi szubienicą, bo ani sam na niej nie zawiśniesz, ani już nikogo na nią nie poślesz. Miesiąc temu przybyłeś pod mój dach, by śledzić płomień topniejącej świecy i czekać, aż szpilka z niej wypadnie, co da ci prawo wygnania mnie z mojego domu. Teraz też patrzeć będziesz na płonącą świecę, do której tak samo, o jeden cal od knota wetknę szpilkę, a kiedy ze świecy wypadnie, przyłożę ci do głowy twój własny pistolet i zabiję cię bez chwili namysłu, jak ropuchę lub robaka.
Mówiąc to otworzył latarnię, wyjął z krawata szpilkę z onyksową główką, która już raz do podobnego służyła celu, wbił ją w świecę, o jeden cal poniżej płomienia, i postawił latarnię na ziemi.
Przeraziło mnie to wszystko bardziej, niż zdołam wyrazić, i sprzeczne owładnęły mną uczucia, aż w głowie mi się zakręciło: bo jeszcze kilka minut temu zdawało mi się, że nie ma dość straszliwej kary dla Maskewa, a teraz wszystko się we mnie odwróciło. Pragnąłem, żeby uszedł z życiem, i ze zgrozą w sercu na Elzewira patrzyłem.
Zrobiło już się znacznie widniej, ale na niebie nie widniał jeszcze ów różowy blask zapowiadający wschód słońca; tylko gwiazdy przybladły i ciemny granat nocy stał się mglistoszary. Zarysowały się poszczególne kształty, ale jak dotąd nic swej właściwej barwy nie odzyskało. Mogłem już widzieć skały i ziemię, kamienie, krzewy i morze, ale wszystko to było perłowoszare albo raczej pozbawione koloru; a najbardziej szara i bezbarwna była twarz Maskewa. Włosy mu się zmierzwiły, odsłaniając łysinę, której zwykle widać nie było; twarz pożłobiły głębokie bruzdy, oczy miał podkrążone. Musiał przewrócić się w czasie ucieczki, bo jeden policzek uwalany miał błotem, spod którego ściekała strużka krwi. Opłakany przedstawiał widok i patrząc na niego przypomniałem sobie, że to ten sam człowiek wtargnął niedawno do naszej szkolnej izby i pastora uderzył; i pomyślałem, jak pastor Glennie spokojnie i cierpliwie zniósł tę obelgę i siadł za swym biurkiem, podczas gdy z jego policzka spływała taka sama cienka strużka krwi.
Długą chwilę nie odrywał Maskew oczu od ziemi, w końcu podniósł je i popatrzył na mnie pustym, a zarazem szukającym litości wzrokiem. Nigdy dotąd nie zauważyłem w jego rysach podobieństwa do Grace ani w rysach Grace podobieństwa do niego; ale teraz, gdy na mnie spojrzał, było coś z niej w jego twarzy, choć tak zmienionej, aż wydało mi się, że to ona spoza oczu ojca na mnie patrzy. I jeszcze bardziej żal mi się go zrobiło, i czułem, że nie wytrzymam, że nie będę mógł bezczynnie patrzeć na jego śmierć.
Elzewir wbił szpilkę w świecę, lecz latarni nie zamknął, a choć wiatru nie było, lekki powiew idący od morza przechylił płomień i łój skapywał z jednej tylko strony, z której wbita była szpilka, tak, że wkrótce niewiele już nad nią świecy zostało. Płomień bladł coraz bardziej w gęstniejącym porannym świetle, lecz błyszczał nieprzerwanie i wiedziałem już, że najdalej za kwadrans szpilka ze świecy wypadnie. Maskew to samo musiał sobie myśleć, bo oczu ze świecy nie spuszczał.
W końcu znów się odezwał, ale nie było już w jego słowach śmiałości, a cienki głos jeszcze stał się cieńszy. Poniechał gróźb i żebrał teraz żałośnie o darowanie mu życia.
— Oszczędź mnie — mówił — oszczędź mnie — panie Block. Mam jedyną córkę, małą dziewczynkę, a ona nikogo prócz mnie nie ma kto by jej strzegł i bronił. Chcesz ją jedynego opiekuna pozbawić i w świat wygnać? Chcesz, by jej moje skrwawione ciało przyniesiono?
— A czy ja nie miałem jedynego syna i czy mnie nie przyniesiono jego skrwawionego ciała? — rzekł Elzewir. — Czyj to pistolet w twarz mu wypalił i życia go pozbawił? Nie wiesz tego może? Ten sam, który ciebie na tamten świat wyśle! Więc z Bogiem się pojednaj, jeżeli umiesz, bo mało ci już czasu na to zostało.
Poniósł z ziemi pistolet, odwrócił się tyłem do Maskewa i zaczął powoli krążyć wśród zarośli.
To, co Maskew o swej córce mówił, podsyciło jeszcze gniew Elzewira, bo przypomniało mu o Dawidzie, ale mnie głęboko do serca zapadło. I jeśli przedtem ze zgrozą myślałem, że będę musiał bezsilnie patrzeć na morderstwo, które na moim bliźnim zostanie dokonane, to teraz tysiąckroć okrutniejsze mi się to wydało. A gdym wspomniał o Grace i o tym, jakie ów czyn dla niej będzie miał następstwa, krew zatętniła mi w skroniach, zerwałem się i pobiegłem za Elzewirem, przedkładając mu, by zamiaru swego poniechał.
Wciąż jeszcze krążył po zaroślach i gdy go dopadłem, pozwolił mi mówić, uważnie słuchając moich szybko i bezładnie wyrzucanych słów.
— Czułe masz, chłopcze, serce — powiedział w końcu — i dlatego tak cię miłuję. A jeśli ja w nim pierwsze zajmuję miejsce, nie czuję żalu, gdy i innych w nim mieścisz, choćby to nawet mieli być nasi wrogowie. Chciałbym dla spokoju twej duszy uczynić, o co prosisz. W pierwszym porywie gniewu, gdy schwytano tego człowieka, jak knuł zdradę, myślałem, że łatwo mi przyjdzie przerwać jego podłe życie. Lecz teraz ostudziło mnie to poranne powietrze i przeciw swej woli uczynię, jeśli zastrzelę tego przelękłego, skrępowanego psa, choćby mi nawet dwudziestu synów zamordował. Zastanawiałem się, czy mógłbym go oszczędzić, aby ta męka czekania śmierci raz na zawsze była mu nauką. Bo każdy nędzny tchórz śmierci się boi i czekając jej, sto razy umiera. Ale nie ma wyjścia. Jego życie na jednej szali leży, a na drugiej — życie wszystkich naszych ludzi. Oni go w moich zostawili rękach, dobrze wiedząc, jak się z nim policzę. Mam ich szukać i puścić go wolno, aby mógł wszystkich kiedyś powywieszać? Nie, tak się stać nie może.
Ale wciąż błagałem Elzewira, żeby darował Maskewowi życie; uwiesiłem się jego ramienia, starałem się, jak mogłem przekonać go, byle tylko zmiękł i zemsty zaniechał. Lecz on odsunął mnie od siebie i choć wiedziałem, że wzdraga się przed tym, co ma uczynić, pojąłem, że nie odstąpi od tego, co raz postanowił.
Wróciliśmy do miejsca, gdzie Maskew siedział na darni, tak jak go zostawiliśmy. Udało mu się tylko wyciągnąć jakoś zegarek, który leżał teraz przy nim na ziemi, przyczepiony do kamizelki czarną jedwabną wstążką. Tarcza zegarka zwrócona była do góry i zerknąwszy na nią przekonałem się, że jest już piąta.
Zbliżał się świt i choć wschód zasłonięty był skałami, na zachodzie, nad całym Portlandem, niebo płonęło rdzawomiedzianym, złotym odblaskiem. Świeca dopalała się już i główka szpilki leciutko opadła ku dołowi, podobnie jak miesiąc temu. Wiedziałem, że zbliża się ostatni akt.
Maskew też to wiedział, i raz jeszcze słowami tak gwałtownymi, że trudno je powtórzyć, wezwał Elzewira, by mu życie darował. Wił się cały, jakby chciał swe związane ręce zza pleców wydobyć i błagalnie wznieść w górę. Ofiarowywał Elzewirowi pieniądze, tysiąc funtów i pięć tysięcy, i dziesięć — byle go oszczędził i wolność mu darował. Zaklinał, że odda nam gospodę, że Moonfleet na zawsze opuści; pot ściekał po jego pooranej twarzy, aż wreszcie słowa zagłuszył szloch, łkać począł zdjęty nikczemnym strachem, żebrząc o darowanie życia.
Ale jakby do głuchego mówił, niczym sędziego swego nie poruszył, Elzewir odciągnął kurek pistoletu i podsypał proch za całą odpowiedź.
Zamknąłem oczy, uszy zatkałem palcami, by nie widzieć i nie słyszeć tego, co nastąpi. I prawie natychmiast znów ręce opuściłem, bo wytrzymać nie mogłem, chcąc za wszelką cenę nie dopuścić do tego, co się stać miało.
Maskew jęczał teraz straszliwie i czasem okrzyk z siebie wydał, jakby myśląc, że prócz Elzewira i mnie jeszcze ktoś znajduje się w pobliżu, kto go usłyszy, i jakby na pomoc go przyzywając. Pierwsze promienie słońca odbiły się w jakimś oknie, gdzieś na odległej wyspie Portland; zamigotało światełko latarni i szpilka ze świecy wypadła.
Elzewir spojrzał prosto w twarz Maskewa i podniósł pistolet, ale zanim zdążył wycelować, skoczyłem na niego jak dziki kot z krzykiem i uczepiłem się jego ramienia. Nierówna to była walka, bo choć nad wiek rosły i krzepki, miałem przeciw sobie jednego z najsilniejszych ludzi; ale moim ramionom przydało sił głębokie wzburzenie, jego zaś osłabione były zwątpieniem w słuszność tego co czyni. Z wysiłkiem uwolnił się ode mnie i podczas naszego zmagania pistolet wypalił w powietrze.
Odsunąłem się od Elzewira, drżący z wysiłku, ale zadowolony, bom spostrzegł, z jaką ulgą przyjął Maskew tę krótką chwilę odraczającą wykonanie wyroku. Jakby wraz z wystrzałem spadła mu z twarzy maska przerażenia i odzyskał dawną pewność. Podniósł oczy ku szczytom skał i pomyślałem, że pewnie w niebo tak z wdzięcznością spogląda.
W tejże chwili zaszło coś nieoczekiwanego: nim echo wystrzału przebrzmiało w ostrym porannym powietrzu, wydało mi się, żem posłyszał odległe nawoływania, i rozejrzałem się chcąc zbadać, skąd dochodzą. Elzewir też patrzał dokoła, zapomniawszy wyłajać mnie za to, że z mojej przyczyny chybił, Maskew dalej spoglądał w górę na skały; tymczasem zaś przybliżały się zmieszane, rozlegające się z różnych stron nawoływania. Dochodziły teraz wyraźnie ze szczytu skały i tam też zwróciliśmy oczy. W jednej chwili ze dwadzieścia postaci ukazało się na grzbiecie skały, wysoko nad naszymi głowami. Niebo za nimi było różowe, rozświetlone ostrym blaskiem wczesnego ranka; stali odcinając się od tego tła, czarni, jak sylwetka mojej matki zawieszona nad kominkiem w bawialni ciotki Jane. Poznałem wysokie czapy żołnierzy trzynastego batalionu. Promienie słońca okalały ich kształty i odbijały się d lufach rusznic.
Teraz pojąłem wszystko: oddział ten czekał na nas w zasadzce. Elzewir też się tego domyślił.
— Poddajcie się rozkazem króla! Schwytaliśmy was! — krzyknął któryś z nich.
— Jesteśmy zgubieni — zawołał do mnie Elzewir. — To zasadzka na nas! Ale jeśli zginąć mamy, niech ten zdrajca ginie pierwszy!
I wycelował w Maskewa, by mu w głowę wypalić.
— Strzelajcie szybciej, do diabła! — wrzeszczał sędzia. — On mnie zaraz zabije!
Wzdłuż linii czarnych sylwetek przebiegł błysk ognia, rozległ się suchy trzask salw, niby grzmot nadciągającej burzy, i — plask, plask — kule potoczyły się po darni. Zanim Elzewir zdążył wystrzelić, Maskew z jękiem runął na ziemię; pośrodku jego czoła widniała mała czerwona dziura.
— Biegnij za skałę — krzyknął do mnie Elzewir. — Schroń się za nią, tam cię nie dosięgną!
I sam ruszył ku kredowej ścianie. Lecz ja upadłem na kolana, jak podcięte siekierą drzewko, bo poczułem ostry ból w lewej nodze. Elzewir obejrzał się.
— Ciebie także trafili? — zawołał, podbiegł do mnie i wziął na ręce jak dziecko. Znowu błysnęło i znów pociski plaskały po darni. Ale tym razem żaden swego celu nie dosięgnął; leżeliśmy przyciśnięci do skały, dysząc ciężko — ale bezpieczni.
...Jak straszno!
Jak zawrotnie, gdy okiem rzucić tam w dół!
...Nie spojrzę już,
bo mózg mi się przekręci.
(Szekspir)
Kredowe skały jak szaniec osłaniały nas przed nieprzyjacielem; i choć paru żołnierzy ściągnęło z ramion rusznice i starało się trafić nas z boku, nie mogli dostrzec swej zwierzyny i strzelali na oślep. Byliśmy więc bezpieczni. Ale na jakże krótko! Bezpieczni — póki nie zechce im się zejść tu i nas pojmać; bezpieczni — a u naszych stóp leży zabity człowiek i pistolet, z którego padł strzał.
Elzewir pierwszy się odezwał.
— Czy możesz stanąć, Johnie? — zapytał. — Czy kość jest złamana?
— Nie, nie mogę stanąć — odparłem. — Jakby czegoś w nodze brakło i krew spływa do buta.
Ukląkł i odwinął mi pończochę; a choć lekko nogi dotknął, poczułem ostry ból, bo wracało w niej czucie po pierwszym odrętwieniu spowodowanym przez postrzał.
— Strzaskaną masz nogę, ale słabo krwawi — rzekł Elzewir. — Za mało czasu, by ją teraz wziąć w łupki, więc tylko obwiążę ci ranę chustką. A gdy to będę robił, słuchaj uważnie, co powiem, i sam zdecyduj, jak postąpić mamy.
Skinąłem głową i wargi zagryzłem, by ukryć ból, on zaś mówił dalej:
— Mamy kwadrans czasu, zanim żołnierze tu zejdą. Ale zejdą na pewno i jak myślisz, czy uda nam się zachować życie i wolność, gdy ujrzą tego truposza, co przy nas leży? — wskazał palcem ciało Maskewa. — Dobrze, iż to nie moja ręka na sąd ostateczny go posłała, więc choć przez ciebie ładunek zmarnowałem, w powietrze strzelając, nie winię cię za to. Jedno, co zrobić możemy, to czekać tu, aż po nas przyjdą; potrafię sprzątnąć paru z nich, zanim mnie zabiją. Ale ty, z przestrzeloną nogą, walczyć nie możesz, żywcem cię wezmą i zatańczysz w powietrzu na szubienicy w dorchesterskim więzieniu.
Doskwierał mi ból i gorycz w sercu poczułem na myśl, jaki to marny czeka mnie koniec. Alem tylko westchnął, życząc sobie gorąco, żeby Maskew do życia wrócił, żeby moja noga znów była cała i zdrowa i żebym mógł znaleźć się teraz w gospodzie lub chociażby w ciotczynej bawialni i słuchać kazań doktora Sherlocka.
Elzewir posłyszał to westchnienie, spojrzał na mnie i widząc mój smutek, starał się robić dobrą minę do złej gry.
— Daruj mi, chłopcze — powiedział — jeśli moje słowa są zbyt szorstkie. Jest jeszcze inne wyjście i moglibyśmy zeń skorzystać. Gdybyś miał obie nogi całe, nie wahałbym się ani chwili, ale teraz wydaje mi się to niemal szaleństwem. Jeśli się jednak nie ulękniesz — popróbuję.
Tam, gdzie się ten występ skalny kończy, poza miejscem, z którego droga dla koni schodzi w dół, o niespełna sto jardów stąd, zaczyna się stroma, idąca ostrymi zakosami ścieżyna, która prowadzi na skałę. Pasterze zwą ją Zygzakiem i nawet owce z niej spadają. Jednemu tylko człowiekowi, jak słyszałem, udało się przejść tamtędy. Działo się to pół wieku temu, nazywał się Jordan, był przemytnikiem i straż celna deptała mu po piętach. Ten, co tę ścieżkę wybiera, ryzykuje wszystko, musi mieć silne nogi i mocną głowę, a raniony ptaszek jak ty może się na taki lot nie odważy. Jeśli jednak życie swe zechcesz na tym cienkim powiesić włosku, zaniosę cię na rękach, lecz w miejscach zbyt wąskich będziesz musiał czołgać się i wlec za sobą zranioną nogę.
Było to wyjście rozpaczliwe, ale wydało mi się, jakbym poprzez gęste chmury dojrzał skrawek błękitu.
— Tak — powiedziałem — chodźmy tam szybko — drogi mistrzu Elzewirze! A jeśli nawet spadniemy, to i tak lepiej o skały się roztrzaskać niż czekać tu, aż nas do więzienia zawloką.
Spróbowałem stanąć, bom pomyślał, że będę mógł iść choćby kulejąc. Ale nic z tego, upadłem z jękiem bólu na ziemię. Elzewir podniósł mnie, wziął na ręce, tak że twarz miałem nad jego ramieniem, i ruszył w kierunku owczej ścieżki. Gdy przemykaliśmy tuż pod skałą, zobaczyłem Maskewa leżącego wśród zarośli z twarzą zwróconą ku porannemu słońcu. Pośrodku jego czoła widniała czerwona dziura, z której wąska strużka krwi ściekała na murawę.
Taki widok każdym by wstrząsnął i może bym nawet i zemdlał, ale czasu na takie rzeczy nie stało, bo już doszliśmy do krańca skalnego występu. Elzewir złożył mnie na chwilę, by zebrać się w sobie przed czekającym go trudem; niejeden z najodważniejszych ludzi mógłby się zawahać przed podobnym zadaniem i gdy spojrzałem na pnący się w górę Zygzak, pomyślałem, że należało raczej zostać i dać się pojmać żołnierzom, a nie puszczać w tę przerażającą drogę, bo niechybnie na skały spaść musimy. Była to początkowo dość nawet szeroka skalna ścieżyna, ale po kilku krokach zwężała się tak bardzo, że stanowiła zaledwie jaśniejszy nieco ślad na szarobiałej kredowej powierzchni; niebawem ostro skręcała w górę i raz jeszcze przecinała skalną ścianę o sto stóp wyżej, wprost nad naszymi głowami. Doszedł mnie zapach zgnilizny, rozejrzałem się i zobaczyłem w pobliżu rozkładające się ciało owcy.
— Pfuj! — rzekł Elzewir. — Biedne zwierzę, pewnie pośliznęło się i spadło.
Zły to był omen i głośnom tak powiedział, błagając Elzewira, żeby mnie tu zostawił, a sam szedł dalej, bo może chłopcu jak ja więcej okażą litości.
— Nie gadaj głupstw! — wykrzyknął. — Nie trać ducha! Już za późno się cofać. Mamy piętnaście minut, które wygrać możemy lub przegrać; jeśli uda nam się w tym czasie wdrapać na szczyt skały, zyskamy całą godzinę, a może i więcej, bo tyle im zabierze szukanie nas na dole. Maskew też ich chwilę zatrzyma, gdyż na pewno będą próbowali wrócić do życia tak poczciwego człowieka. Jeśli zaś spadniemy — to spadniemy razem, a nawet wtedy na dudków byśmy ich wystrychnęli, bo nie wezmą nas żywcem. Więc zamknij oczy i nie otwieraj, póki ci nie powiem.
Wziął mnie znów na ręce, a ja mocno zacisnąłem powieki. Wyrzucałem sobie słabość serca i ani słowem nie zdradziłem, jak bardzo noga mnie boli.
Poznałem wkrótce z odgłosu kroków Elzewira, że zeszedł już z darni i stąpa po kredowej skale. Wątpię, czy w całej Anglii znalazłbyś pół tuzina śmiałków gotowych puścić się tą ścieżyną, nawet gdyby mogli iść niczym nie obciążeni, a na pewno nikt inny nie poważyłby się na to, gdyby miał jeszcze dźwigać rosłego chłopca na ramionach. Ale Elzewir zdecydował się bez wahania, bez jednego próżnego słowa; szedł powoli i czułem, jak szuka stopą pewnego oparcia, zanim ją mocno oprze na skale.
Milczałem, by nie przeszkadzać mu w jego straszliwie ciężkim zadaniu; wstrzymywałem nawet oddech, unikając najlżejszego choćby ruchu. Posuwał się tak czas jakiś, który mnie wydawał się nieskończenie długi, gdy naprawdę upłynęła tylko minuta lub dwie. Owiewał nas coraz chłodniejszy wiatr, przed którym tam w dole skały nas poprzednio chroniły. Ścieżka wspinała się wciąż bardziej i bardziej stromo, Elzewir zaś szedł coraz to wolniej.
— Zatrzymam się teraz, Hohnie — rzekł w końcu — ale nie otwieraj oczu, póki nie złożę cię na ziemi i nie powiem, że już możesz to zrobić.
Opuścił mnie delikatnie, tak że od razu znalazłem się na czworakach, a on mówił dalej:
— Ścieżka jest tu zbyt wąska, żebym cię mógł nieść; będziesz musiał przeczołgać się przez zakręt, który mamy przed sobą. Ale pamiętaj opierać dłonie jedna przy drugiej i przylegać całym ciałem do skały, bo nie ma tu miejsca na tańce z hołubcami. Nie spuszczaj też oczu ze skalnej ściany, nie spoglądaj w dół ani na morze.
Dobrze, że mi powiedział, co czynić i dobrze, żem go usłuchał; bo gdy oczy otwarłem, przekonałem się, nawet nie odrywając ich od skały, że występ ma tu nie więcej jak stopę szerokości i lada przechylenie grozi mi upadkiem w przepaść. Czołgałem się naprzód i wiele cennych minut zabrało mi przebycie tych dziesięciu jardów pierwszego zakosu ścieżki; strzaskana noga bardzo mi ciążyła i wlokąc ją za sobą odczuwałem dotkliwy ból, który starałem się ukryć. Lecz Elzewir, zapominając, jak bardzo cierpię, nawoływał:
— Spiesz się, chłopcze, spiesz, jak możesz, bo czas upływa! — słaby ma człowiek charakter, bo choć dobrzem wiedział, że Elzewir więcej czyni dla uratowania mi życia, niż ktokolwiek mógłby się na to zdobyć, i jest jedynym w świecie człowiekiem, na którym mogę polegać, jednak to, że zapomniał o moim bólu, rozdrażniło mnie i omal mu w gniewnych słowach nie odpowiedziałem, alem zdusił je w sobie i czołgałem się dalej w milczeniu.
Po chwili kazał mi się zatrzymać, bo ścieżka rozszerzała się nieco i znowu mógł mnie wziąć na ręce. Ale oto nowa powstała trudność, gdyż ściana skalna tak blisko ścieżki podchodziła, że nie starczało miejsca, by mógł mnie przez ramię przerzucić. Położyłem się więc płasko twarzą do ziemi, Elzewir zaś przeszedł nade mną, opierając stopę na moich plecach, i gdy znalazł się na przedzie, przyklęknął, a ja wdrapałem się na jego plecy i zarzuciłem mu ręce na szyję. Niósł mnie teraz na barana. Znowu zamknąłem oczy i posuwaliśmy się coraz to wyżej, coraz chłodniejszy też owiewał nas wiatr.
Doszliśmy do ostatniego zakosu ścieżki i Elzewir powiedział, że raz jeszcze musi mnie na ziemi położyć. Opuścił się na kolana i ręce, a ja zsunąłem się z jego pleców na ścieżkę. Obaj szliśmy teraz na czworakach, Elzewir pierwszy, ja za nim. Przestałem na moment uważać, oderwałem wzrok od skalnej ściany i spojrzałem w dół. Daleko przede mną widniało niebieskie morze rozmigotane blaskiem jak oślepiające zwierciadło; zobaczyłem mewy tuż przy kredowej skale i przypomniało mi się wzdęte ciało owcy, która może z tego właśnie miejsca spadła; i nagle zdjęły mnie mdłości, pociemniało mi w oczach, zakręciło się w głowie i pewny byłem, że muszę zlecieć w dół.
Zawołałem na Elzewira, a on, odgadując, co się ze mną dzieje, kazał mi przekręcić się na bok i przycisnąć brzuchem do ściany. Trudno pojąć, jak mógł tego dokonać w tak wąskim przesmyku, dość, że się obrócił i leżąc na ziemi, mocno przycisnął mnie dłonią do skały. Gdyby tego szybko nie zrobił, gdyby mnie z całych sił nie chwycił, rzuciłbym się niechybnie w przepaść z samej rozpaczliwej chęci uwolnienia się od tego okropnego, mdlącego uczucia.
— Miej oczy zamknięte, Johnie — rzekł — i rachuj głośno, żebym wiedział, czy ci się znów słabo nie zrobiło.
Więc zacząłem liczyć: "raz, dwa, trzy", a gdym to robił, posłyszałem, jak sam do siebie szepcze:
— Dziesięć minut zabrało nam, żeby się dostać do tego miejsca; oni za pięć minut będą już na skalnym ganku. A jeśli nawet wdrapiemy się na szczyt, kto wie, czy nie zostawili tam strażnika?... Ale nie, nikogo nie zostawili, bo nikt nie wie o tej owczej ścieżce; a nawet jeśli wiedzą, nie będą przypuszczać, że odważyliśmy się iść tędy. Jeszcze pięćdziesiąt jardów i wygralibyśmy, tylko że ta przeklęta słabość naszła chłopca i na pewno spadnie i mnie za sobą pociągnie. A mogą też z dołu nas spostrzec i ustrzelić jak nurzyki, co na skale przysiadły.
Tak do siebie mówił, ja zaś dałbym wszystko, byle tylko móc zebrać w sobie odwagę i czołgać się dalej; ale na nic, obleciał mnie śmiertelny strach i trzymał, aż pot ze mnie ciekł. Dalej leżałem twarzą przy skale, a Elzewir mocno przyciskał mnie do niej. Przerażało mnie najbardziej, że nie ma tu niczego, za co mógłbym chwycić; żeby choć znalazł się jakiś kawałek sznurka, bodaj niteczka, coś, co by dawało złudzenie, że można za to złapać — to myślę, że zdołałbym posuwać się dalej. Ale była tam tylko skalna ściana, naga i biała, i ta najwęższa w świecie drożyna, żadnej szczeliny, o którą choć palec zahaczyć. Wiatr dął porywistymi podmuchami i nawet nie otwierając oczu wiedziałem, że przegina kępy traw; gniewne krzyki mew wydawały się nakłaniać, bym uwolnił się wreszcie od strachu i bólu — i skoczył w skalistą przepaść.
Wtedy odezwał się Elzewir.
— Johnie — powiedział — nie ma czasu na babskie słabości. Jeszcze minuta tego dobrego i jesteśmy zgubieni. Weź się w kupę, nie spuszczaj oczu ze skały i ruszamy naprzód.
Lecz nie byłem w stanie się na to zdobyć.
— Nie, nie mogę, nie mogę — odparłem. — Jeśli otworzę oczy, jeśli choć ręką lub nogą ruszę, od razu w dół spadnę.
Milczał sekundę i rzekł:
— Musisz się stąd ruszyć, a lepiej teraz zaryzykować, niż później zlecieć na pewno z jeszcze jedną kulą w ciele.
To rzekłszy zdjął ręką z moich pleców, chwycił mnie za kołnierz i zaczął posuwać się tyłem, wlokąc mnie za sobą.
Byłem otumaniony przez strach, sam bym się o jeden cal nawet nie poruszył i bałem się, że jeśli tylko oczy otworzę, zaraz spadnę. Elzewir zaś, mimo swej niezwykłej siły, nie zdołał wlec mnie za sobą, czołgając się tyłem, tym bardziej, że ciążyłem mu jak bezwładna bryła. Puścił mnie więc z jękiem rezygnacji i w tym właśnie momencie rozległy się pod nami okrzyki i nawoływania.
— Przebóg, już są na dole! — krzyknął — już znaleźli ciało Maskewa! Teraz albo nigdy! Jeszcze chwila i nas dostrzegą.
Dziwne moce ukrywa w sobie duch ludzki i ciało, a siła większego strachu zwalczającego mniejszy jest tak wielka, że gdym usłyszał te głosy, natychmiast opuściła mnie obawa upadku; przestało mi się kręcić w głowie, otworzyłem oczy i zacząłem, jak mogłem najszybciej, czołgać się na łokciach i kolanach. Elzewir myślał przez chwilę, żem oszalał i chcę rzucić się na skały, lecz gdy zobaczył, że już czuję się lepiej, sam zaczął się tyłem czołgać, szepcząc do mnie cicho:
— Dzielny chłopak! Jeszcze tylko do tego zakrętu i znów wezmę cię na ręce. Jeszcze tylko pięćdziesiąt jardów i wymkniemy się tym diabłom!
Znowu usłyszeliśmy okrzyki, lecz już znacznie dalej i nie tak głośne; nasi prześladowcy schodzili zapewne z ganku skalnego na wybrzeże, myśląc, że ukryliśmy się gdzieś nad morzem.
I w pięć minut później Elzewir, niosąc mnie na plecach wszedł na wierzchołek skały.
— Wygraliśmy ten rzut kośćmi — powiedział — i przez godzinę będziemy bezpieczni. A już myślałem, że przepadniemy przez tę twoją słabą głowę!
Położył mnie delikatnie na sprężystej trawie, sam się obok wyciągnął, rozprostował ramiona i dyszał ciężko, wypoczywając po ogromnym wysiłku.
Wciąż jeszcze był ranek; daleko pod nami widniała ruchliwa płaszczyzna morza, nad którym unosiły się srebrnoszare mgły pozostałe po nocy. Poszarpana, falista linia skał, pełna występów, uskoków i zapadlin, ciągnęła się w stronę południa i kończyła o dziesięć mil od nas wysoką, prostopadłą ścianą zwaną St. Alban's Head. Kredowe skały lśniły białością, morze było przy brzegu brunatne, lecz dalej miało najczystszą niebieską barwę, a na rozbłyskujące jak świecidełka fale, podobne do ogromnych rybich łusek, kładła się smuga słońca.
Gdym znów oparł stopy na pewnym gruncie, tak wielką poczułem ulgę i radość z udanej ucieczki, żem zapomniał o bólu i nieszczęsnej nodze. Leżałem chwilę grzejąc się w słońcu, a wiatr, który jeszcze tak niedawno mógł mnie zdmuchnąć ze skały, wydał mi się teraz łagodnym powiewem, rześkim oddechem przyjaznego morza. Ale trwało to tylko krótką chwilę; wróciła i wzmogła się udręka niepewności i z troską myślałem, co się z nami stanie. Jakże wszystko przeciw nam się obracało w ciągu ostatnich dni! Po pierwsze straciliśmy gospodę, a już to samo było straszne; po drugie — straż celna wie, że jesteśmy przemytnikami, a być może i mordercami; po trzecie — mam strzaskaną nogę, co tak utrudnia nam ucieczkę. Lecz najgorsze ze wszystkiego to ta szara twarz zwrócona ku porannemu słońcu, która wciąż powracała mi przed oczy. Myślałem o Grace i o tym, czym to dla niej będzie, i gotów byłbym własne oddać życie, byle tylko jego, tego najgorszego z naszych wrogów do życia przywrócić.
Elzewir usiadł i przeciągając się, jak obudzony z głębokiego snu, powiedział:
— Musimy ruszać. Oni tak szybko tu nie wrócą, a i wówczas nie wpadnie im pewnie do głowy, żeby nas szukać gdzieś w pobliżu. Ale nie wolno ryzykować i trzeba nam się stąd wynosić. Ta twoja noga unieruchomi nas na całe tygodnie, będziemy więc musieli ukryć się gdzieś, by ją leczyć. Znam jedno dobre schronienie w Purbeck, o siedem mil stąd. Nazywają to miejsce "Jaskinią Józefa" i tam musimy dojść. Mamy więc przed sobą cały dzień drogi, bo ja stary już jestem, a ty — ciężkie do dźwigania niemowlę.
Nie znałem tej jaskini, o której mówił, ale ucieszyłem się słysząc, że jest jakieś miejsce, choćby nawet odległe, gdzie będę mógł spokojnie leżeć i ból ukoić. Elzewir znów mnie wziął na ręce i ruszyliśmy przez pola.
Nie będę opisywał trudów tej wędrówki, a nawet gdybym chciał, niewiele mógłbym powiedzieć, bo cierpienia tak mnie oszołomiły, że zapadłem w dręczący sen i małom wiedział, co się wokół dzieje. Czasem tylko gwałtowniejszy ruch Elzewira sprawiał mi szarpiący ból i wtedy budziłem się z jękiem. On zaś szedł z początku raźno, ale w miarę jak dzień upływał, zwalniał kroku i coraz częściej składał mnie na ziemi, by samemu wypocząć, aż w końcu musiał to robić mniej więcej co sto jardów.
Nadeszło popołudnie, słońce minęło już zenit, ale jak na tę porę roku wciąż jeszcze było bardzo gorąco. Krajobraz dokoła nas zmienił się; dotychczas szliśmy wśród usianej białymi muszelkami darni, teraz ukazały się uprawne poletka, grodzone płaskimi kamieniami, których wszędzie tu było pełno. Układano z nich luźno sklecone murki, nie łączone żadną zaprawą. Elzewir złożył mnie pod jednym z takich murków, który tylko obrastające głogi i bluszcze razem trzymały. Wokół nas było osmagane wiatrami jałowe pustkowie.
— Jestem zmęczony i nie mam już sił dźwigać cię dalej, choć mało nam drogi zostało — rzekł Elzewir. — Ten murek zasłoni nas przed wścibskimi oczami, jeśliby ktoś się przypadkiem nawinął. Żołnierze chyba tu nie przyjdą — a gdyby przyszli, to nie ma rady. Wyczerpało mnie gorąco, nogi mam jak z ołowiu; dwadzieścia lat temu fraszką byłby dla mnie taki wysiłek, ale co innego teraz. Muszę wypocząć i przespać się trochę, póki chłodniej nie będzie. A ty oprzyj się o ten murek, żebyś mógł na obie jego strony patrzeć w to pustkowie. Jak zobaczysz, że coś gdzieś się rusza, obudź mnie zaraz. Przydałby mi się choć naparstek prochu, aby ta pukawka mogła pukać! — mówiąc to wyciągnął z zanadrza pistolet Maskewa i pogładził go miłośnie. — Takie to już moje przeklęte szczęście. Od trzydziestu lat zawsze noszę broń przy sobie, a właśnie teraz, kiedy jestem w potrzasku, w domu ją zostawiłem!
Ułożył się w wąskim skrawku cienia tuż przy murku i w chwilę później jego równy i ciężki oddech powiedział mi, że głęboko zasnął.
Wiatr wzmógł się i dął teraz silnie od zachodu; czułem, że i mnie ogarnia senność, jak to zwykle bywa, gdy człowieka przez kilka godzin smaga wicher, aż wreszcie znajdzie przed nim osłonę. Choć nie byłem tak utrudzony jak Elzewir, nie zmrużyłem przecież oka poprzedniej nocy, a teraz zmorzony przez ból zaczynałem podrzemywać. Cały kwadrans walczyłem ze snem, wiedząc, że muszę czuwać. Żeby zająć czymś uwagę, zacząłem liczyć kretowiska, których pełno było po tej stronie murku. A gdy już naliczyłem trzydzieści pagóreczków sypkiej brązowej ziemi, rozsianych po zielonej murawie, spojrzałem na uprawne pola i zobaczyłem kiełkujące między kamieniami, długie na cal źdźbła zboża.
Rachowałem je, zadowolony, że dużo więcej ich będzie niż trzydzieści, na pewno całe miliony i miliony; lecz zanim doszedłem do dziesięciu w bohaterskim zamiarze przeliczenia ich wszystkich, zapadłem w głęboki sen.
Zbudził mnie głośny huk; poderwałem się gwałtownie; aż mą zranioną nogę ból przeszył, i choć niczegom nie zobaczył, wiedziałem, że gdzieś niedaleko padł strzał. Chciałem obudzić Elzewira, ale on już nie spał i tylko palec do ust przyłożył, dając mi znak, bym milczał.
Podczołgał się do miejsca, gdzie krzak bluszczu wyrastał ponad murek i skąd mógł patrzeć poprzez jego liście, sam pozostając ukryty.
— To tylko jakiś chłopak straszy wrony z rusznicy — rzekł z ulgą, zniżając głowę. — Nie ruszajmy się, może tu nie przyjdzie.
Niebawem dodał:
— Idzie prosto w naszym kierunku. Trzeba będzie mu się pokazać.
Doszedł nas stuk kamieni, które chłopiec strącał przechodząc przez murek, i Elzewir podniósł się na całą swą wysokość. Chłopiec przeląkł się i już chciał uciekać, ale Elzewir pozdrowił go przyjaźnie, więc stanął i też go pozdrowił.
— Co tu robisz, synu? — zapytał Block.
— Odganiam wrony z pola gospodarza Toppa — padła odpowiedź.
— A może byś mi tak z garstkę prochu odstąpił? Chciałbym królika ustrzelić na kolację, a ja zgubiłem mój rożek. Nie znalazłeś go czasem gdzie w bruździe? — rzekł Elzewir i pochylając się do mnie szepnął, bym leżał spokojnie i ukrył skrwawioną nogę.
— Nie — odparł chłopiec — nie znalazłem żadnego rożka, pewnie dlatego, żem nie szedł tą samą drogą co wy, panie, bo idę z Lowermoigne; sam prochu mam niewiele, a musi mi go starczyć na te wrony, bo inaczej lanie od gospodarza dostanę.
— Dalej, odstąp mi ładunek czy dwa i weź to sobie, — rzekł Elzewir pokazując mu półkoronówkę.
Chłopcu oczy zabłysły na widok tak wartościowej sztuki srebra i wyciągnął z kieszeni pognieciony skórzany rożek.
— Daj mi to wszystko razem, a dostaniesz całą koronę — rzekł Elzewir pokazując większą monetę.
Nie tracono czasu na zbytnie słowa; do kieszeni elzewira powędrował rożek z prochem, a chłopiec gryzł w zębach monetę.
— Jaki masz śrut? — pytał dalej Elzewir.
— Co? To i woreczek ze śrutem zgubiliście, panie? — rzekł chłopiec, a w głosie jego zabrzmiało zdziwienie.
— Nie, tylko mój za drobny; jeśli masz parę ładunków, bardzo by mi się przydały.
— Mam tuzin ładunków numer dwa, na dzikie gęsi — rzekł chłopiec — ale muszę dostać za nie całego szylinga. Mój pan nie kazał mi ich używać, chyba że zobaczę gdzie łabędzia lub jastrzębia, czy coś, co można upiec. Trudno, spuszczą mi lanie, lecz baty warte szylinga.
— Jak masz być bity, to już od razu za coś więcej — powiedział kusiciel. — Daj mi tę twoją rusznicę, a zarobisz całą gwineę.
— Bo ja wiem? — wahał się chłopiec. — Dziwne rzeczy gadają u nas w Lowermoigne. Podobno dziś rano straż natknęła się na przemytników i była strzelanina, i jednemu akcyźnikowi wstrzyknięto za dużo ołowiu; może to był akurat śrut numer dwa? Przemytnikom udało się wymknąć, ale już ruszyła cała obława i mają wyznaczyć dwadzieścia funtów nagrody za głowę każdego z nich. Więc jak wam, panie, sprzedam tę flintę, to może źle zrobię i wszystko na mnie i na moim gospodarzu się skrupi.
Stał się nieufny, bo gdy to mówił, oczy jego padły na moją nogę, którą w cieniu starałem się ukryć; zobaczył, że przewiązana jest chustką, a but okrwawiony.
— Ano właśnie dlatego potrzebna mi rusznica — mówił dalej Elzewir. — Kręcą się tu przemytnicy, a pistolet to mało, jak którego z tych hultajów gdzie spotkać na tym pustkowiu. Tobie strzelba niepotrzebna. Takiemu chłopcu jak ty krzywdy nie wyrządzą.
Obracał w palcach gwineę i chłopiec nie mógł się oprzeć blaskowi złota. Tak zdobyliśmy nędzną pukawkę, ładunki i rożek prochu — chłopiec zaś pomaszerował przez pole gwiżdżąc i ściskając w garści złotą gwineę i srebrną koronę.
Choć jego gwizd brzmiał niewinnie, zląkłem się, bom pochwycił jego wzrok, gdy moją skrwawioną nogę zobaczył. Powiedziałem to Elzewirowi, ale on roześmiał się tylko, mówiąc, że chłopak jest głupi i że nie mamy się czego obawiać. Ale zerknąwszy przez szparę, przekonałem się, że nasz młody dżentelmen szedł sobie beztrosko pogwizdując tak długo, póki głowa Elzewira ponad murek wystawała; lecz gdy siadł na ziemi i już go widać nie było, chłopiec bacznie rozejrzał się dokoła i pewny, że nikt go nie śledzi, przestał świstać, ruszając pędem, co sił w nogach. Najwidoczniej domyślał się, kim naprawdę jesteśmy, i biegł ściągnąć na nas obławę. Zanim Elzewir zdążył wstać, chłopiec zniknął za grzbietem wzgórza.
— Idziemy stąd — rzekł Elzewir. — Teraz już niewiele nam drogi zostało i nie jest tak gorąco. Spaliśmy pewnie ze trzy godziny albo i więcej, a muszę powiedzieć, że kiepski z ciebie wartownik. Pamiętaj, że gdy posterunki śpią, nieprzyjaciel się cieszy; mogli nas tu przychwycić jak dwie uśpione za dnia sowy.
Znów dźwignął mnie na plecy i ruszył żwawo naprzód, wielkimi krokami, trzymając się poniżej grzbietu wzgórza i blisko murku. Musieliśmy spać długo, bo słońce kłoniło się już ku zachodowi. Sen odświeżył mnie, ale noga mi zesztywniała i kiedy zwisła bezwładnie, większy w niej teraz czułem ból. Elzewir wciąż szedł szybko mimo ciężaru, jaki na plecach dźwigał, i w niecałe pół godziny znaleźliśmy się koło Anvil Point, wśród opuszczonych kamieniołomów, gdzie kiedyś wydobywano marmur.
Niewiele jeszcze wtedy o tych kamieniołomach wiedziałem i z pewnością w naszym opłakanym położeniu nie była to chwila stosowna, żeby coś więcej się o nich dowiadywać, później dopiero znacznie bliżej je poznałem. Stąd właśnie pochodził ów czarny marmur purbecki, którego tyle jest po starych kościołach w naszej okolicy, a podobno i w całej Anglii. Każdy taki kamieniołom powstawał w ten sposób, że drążono w ziemi stromo opuszczający się szyb, niby ukośną studnię, na głębokość pięćdziesięciu, siedemdziesięciu czy nawet stu stóp. Później z dna szybu prowadzono wąskie poziome korytarze czy tunele podziemne, czasem wysokie na sześć stóp, a czasem — na trzy lub cztery, i w takich to korytarzach wyrąbywano marmur. Kamieniołomy te powstały przed wiekami i są ludzie, co mówią, że zakładali je Rzymianie; choć niektóre z nich, w innych stronach Purbeck, wciąż jeszcze są czynne, te koło Anvil Point od niepamiętnych czasów opuszczono.
Wyszliśmy spośród kamieniami grodzonych poletek i znów znaleźliśmy się wśród łąk, które przybrały już wiosenną zieleń. Były one pofalowane, bo pod ich powierzchnią leżały porzucone kamienie i zwały marmuru wydobytego setki lat temu. Teraz wszystko pokrywała zielona darń, ale gdzieniegdzie wystawał na sfalowaniu kamienny gruz.
Dokoła widniało wiele zrujnowanych chat górniczych, z których pozostały tylko resztki ścian i podmurówki, trawą zarosłe płoty znaczyły miejsca, gdzie ongiś były ogródki, tu i ówdzie rósł samotny krzak agrestu, skarłowaciała jabłoń czy śliwa z gałęźmi zwróconymi na wschód przez wiejące od morza wichury.
Otwory szybów wychodziły wprost na zieloną darń, w głąb ich wiodły wąskie i strome stopnie, a tuż przy nich biegł ślizg, zrobiony z gładkiego kamienia, zwanego słonińcem, po którym wciągano bloki marmuru drewnianymi kołowrotami. Teraz już nikt nigdy stopniami tymi nie schodził — nie tylko dlatego, że podobno duszące gazy osadzały się na dnie szybów, ale również i z tego powodu, że jak mówiono, w wąskich podziemnych korytarzach czaiły się złe duchy i demony. Ktoś, kto znał się na rzeczy, opowiadał mi, że gdy święty Aldhelm po raz pierwszy do Purbeck przybył, wpędził stare pogańskie bóstwa w te podziemia i tam je więził, zakazując wyjść; a najgorszy z nich wszystkich był pewien demon zwany Mandrywem, który strzegł najlepszego czarnego marmuru. I dlatego czarnym marmurem wykłada się jedynie kościoły lub pokrywa groby; gdyby nie używano go w tak nabożnym celu, Mandryw dusiłby ludzi, którzy ten marmur wydobywali.
Właśnie u wylotu jednego z takich opuszczonych szybów Elzewir złożył mnie na trawie. Słońce już stało nisko, cień wydłużył się, podkreślając wszystkie nierówności łąk. Murawa dochodziła do samych krawędzi otworu, z każdej szczeliny lub pęknięcia w stopniach i ślizgu wyrastały zielone paprocie, pokrywały też ściany szybu; czerwonobrązowe poszycie zarastało stopnie, które wiodły w ponury mrok zionący z dna.
Elzewir wciągnął głęboko w płuca chłodne wieczorne powietrze, jak człowiek, który ciężką przebył próbę.
— Tu — powiedział — jest Jaskinia Józefa i w niej się ukryjemy, póki noga ci nie wydobrzeje. Gdy raz będziemy na dole, możemy kpić sobie ze strażników celnych, z całej tej obławy i samej królewskiej korony. Nie mogliby przeszukać wszystkich kamieniołomów i najpewniej do żadnego szybu nie zejdą, bo to tchórze i w bajdy o Mandrywie wierzą. Ale są to bajdy po części prawdziwe, bo na dnie wielu szybów czyhają diabelskie gazy mogące zadusić każdego, co tam zejdzie. Jeśliby zaś wleźli do szybu Józefa i nie pobłądzili w podziemiach, mamy w końcu pistolet i tę zardzewiałą rusznicę i zanim do naszej kryjówki by doszli, łatwo moglibyśmy ich trzymać w szachu; i drogo by ich nasze życia kosztowały, tak drogo, że nie warto by im było kupować.
Minęło jeszcze kilka minut, zanim wziął mnie na ręce i zaczął schodzić tyłem, tak jak po trapie na statku. Słońce właśnie skryło się za zwałami chmur i pomyślałem, że zaledwie dwadzieścia cztery godziny temu widziałem w Moonfleet jego pogodny zachód. Jakże dalekie jest teraz to wszystko! Kiedy znowu ujrzę tę drogą mi wioskę, kiedy znowu zobaczę Grace?
Stopnie były ostro wycięte w skale i nie bardzo zniszczone, lecz Elzewir uważnie po nich zstępował, żeby nie pośliznąć się na pokrywającym je mchu i liściach paproci. Ciernie głogów darły mu kurtkę, gdy je roztrącał, osłaniając szerokimi ramionami moją bezwładną nogę.
Na dole było całkiem ciemno; Elzewir wszedł w wąskie przejście i posuwał się dalej pewnie, jakby doskonale znał drogę. Nic widzieć nie mogłem, domyślałem się tylko, że idziemy przez nie kończące się skalne korytarze. Były one na tyle wysokie, że Elzewir prawie zawsze mógł iść wyprostowany, lecz niekiedy musiał schylać się i wówczas niósł mnie z wielkim trudem. Ale tylko dwa razy opuścił mnie na ziemię, żeby skrzesać ogień i dalszą drogę zbadać. W końcu ciemność nieco poszarzała i weszliśmy do obszernej pieczary czy jaskini, do której światło napływało przez otwór u przeciwnego jej końca. Poczułem chłodny powiew wiatru i rześki słony zapach i od razu wiedziałem, że jesteśmy bardzo blisko morza.
Czarny cień i pustka szara
zioną w strasznych tych pieczarach;
a do wnętrza ich przenika
dziwna morskich fal muzyka.
(Wither)
Złożył mnie w kącie jaskini, gdzie było trochę suchego, drobnego piasku, w miejscu, które być może już kiedyś służyło innym za legowisko.
— Będziesz tu — chłopcze, odpoczywał sobie miesiąc, dwa — powiedział. — Marne to łoże, ale i gorsze nieraz widywałem. A jutro, jak się uda, zdobędę trochę słomy, by je poprawić.
Cały dzień nic nie jadłem, ale nie byłem głodny, tylko półprzytomny ze zmęczenia i spragniony, jak wtedy, gdym w krypcie Mohunów siedział. Toteż zabrzmiał mi niby najsłodsza muzyka szmer ściekających kropel, które tworzyły na ziemi małą sadzawkę. Elzewir zanurzył w niej mój kapelusz i napoił mnie lodowatą wodą, smaczniejszą niż najcenniejsze wino szmuglowane z Francji.
Przez dziesięć następnych dni mało wiedziałem, co się wokół mnie dzieje, bo zmogła mnie gorączka i jak mi później Elzewir mówił, bredziłem i miotałem się w mym legowisku, aż nieraz musiał mnie siłą przytrzymywać, bom zrywał się z posłania i chciałem ściągać łupki, które mi na nogę założył. Pielęgnował mnie cały ten czas troskliwie jak najlepsza matka i tylko gdy musiał iść na poszukiwanie żywności, samego zostawił. Kiedy wreszcie gorączka przeszła, byłem wychudzony i słaby jak niemowlę; całymi dniami leżałem, nie myśląc prawie o niczym i o nic się nie troszcząc. Zajadałem wszystko, co mi Elzewir dawał, i cieszyłem się, że stopniowo siły mi wracają.
Elzewir znalazł rozbitą skrzynię okrętową, którą morze wyrzuciło koło Peveril Point; oderwanymi z niej deseczkami usztywnił mi nogę, a własną koszulę poszarpał na bandaże. Moje piaskowe łoże było teraz miększe i wygodniejsze, bo wyścielił je wiązkami słomy; w jednym z kątów jaskini złożył drzewo zebrane na wybrzeżu i tam też umieścił żelazny garnek do gotowania. Wszystko to zdobywał w czasie swych nocnych wypraw; musiał pilnie wtedy uważać, żeby go ktoś nie dostrzegł, i zabierał tylko to, co nikomu bardzo potrzebne być nie mogło. Wkrótce też zdołał w jakiś sposób zawiadomić Ratseya, gdzie jesteśmy, i później on nas wspomagał. Nikt więcej, nawet spośród przemytników, nie wiedział, gdzie przepadliśmy; Ratsey zaś nigdy nie schodził do naszej jaskini, tylko zostawiał to, co dla nas zdobywał, w jednej ze zrujnowanych chatek górniczych, pół mili od Jaskini Józefa.
Strażnicy celni szukali nas bez przerwy i konno przetrząsali całą okolicę; bo choć początkowo żołnierze z oddziału, który zabrał ciało Maskewa, mówili, że na pewno spadliśmy ze skały, gdyż śladu po nas nie było, to jednak później spotkany przez nas chłopak rozpowiadał, jak to nagle natknął się na dwóch mężczyzn zaczajonych pod murkiem, z których jeden był ranny w nogę, a drugi rzucił się na niego i po gwałtownej walce wyrwał mu rusznicę, wyciągnął z kieszeni rożek z prochem, a potem uciekł, niby zając, w stronę Corfe. Jedni żołnierze twierdzili, że to Elzewir zabił sędziego Maskewa, inni zaś — że zginął od zabłąkanej kuli wystrzelonej przez któregoś z nich; ale ponieważ wyznaczono pięćdziesiąt funtów nagrody za głowę Elzewira, a dwadzieścia za moją, więc dosyć mieliśmy powodów, by się ukrywać.
Jasne też się stało, że to Maskew musiał podsłuchiwać pod drzwiami gospody, gdy Elzewir mówił mi, gdzie i kiedy wyładują przemyt, bo oddział strażników otrzymał rozkaz, aby o czwartej rano być na Hoar Head. I wszystkich by wyłapali, gdyby nie to, że Gulder nas przyspieszył, a żołnierzy opóźnił trunek, którym raczyli się w gospodzie "Pod krabem".
Elzewir dowiedział się tego wszystkiego od Ratseya, a potem powtórzył, żeby mnie trochę rozerwać, choć prawdę mówiąc, wolałbym tego nie słyszeć, bo nie jest zbyt przyjemnie, jak się człowiek dowiaduje, że jego głowę oceniono na dwadzieścia zaledwie funtów. Najbardziej byłem spragniony nowin o Grace i o tym, jak przyjęła straszną wiadomość o śmierci ojca, ale Elzewir nic mi nie mówił, a ja nie śmiałem zapytać.
Gdy już całkiem do siebie przyszedłem, zbadałem całą jaskinię i przekonałem się, że ma ona około ośmiu kwadratowych jardów powierzchni, a wysoka jest na trzy jardy; jej gładko wyrąbane ściany wskazywały, że kiedyś wydobywano tu marmur. U jednego końca znajdował się korytarz, którym do niej doszliśmy, a naprzeciw — coś w rodzaju zejścia wiodącego na kamienny ganek zawieszony osiem sążni nad poziomem morza przy wysokiej wodzie. Jaskinię ową wykuto w jednej z prostopadłych skalnych ścian, które znajdują się między St. Alban’s Head a Swanage. Ale tutejsze skały różnią się od tych po drugiej stronie St. Alban’s Head, bo nie są kredowe i tak wysokie, jak na przykład Hoar Head. Wznoszą się na sto czy sto pięćdziesiąt stóp i ukazują morzu swoje groźne kamienne oblicza. Lecz choć nie wyrosły zbyt wysoko ponad wodę, głęboko się w nią zanurzyły i nieraz w odległości nawet pięćdziesięciu sążni od skalistego brzegu zagubiony we mgle lub mrokach nocy statek wpadał na wrogie rafy, znikał wraz z całą załogą i nikt nawet wołania o pomoc nie słyszał.
Ale choć są to skały twarde i nieustępliwe, to jednak odwieczny napór morza podmył je i wydrążył i nawet przy małej fali słychać głuchy, odległy pomruk wody w czeluściach podwodnych pieczar; a gdy wiatr jest mocny, każde uderzenie fali rozbrzmiewa niby grzmot i wszystko aż drży dokoła.
Czasem, gdy dzień był pogodny, Elzewir wynosił mnie na skalny ganek, abym mógł pogrzać się w słońcu i patrzeć na wszystko, co dzieje się na morzu, samemu nie będąc widzianym. Ganek ten wykuto kiedyś specjalnie, aby spuszczać zeń na blokach wyrąbane kamienie do łodzi zakotwiczonych wprost pod nim, a może również, by przy okazji wciągnąć w górę baryłkę czy dwie, jako balast; służące kiedyś do tego żelazne drągi wciąż jeszcze rdzewiały wbite w skałę.
Sama jaskinia tworzyła duże pomieszczenie o białej podłodze z twardo ubitego skalnego pyłu. Było tu sucho, nigdzie żadnych zacieków wilgoci, jak to często w podobnych miejscach się zdarza, tylko w jednym kącie źródlana woda ściekała z powały po kamiennych soplach do zagłębienia w podłodze. Ten mały basen został celowo wydrążony i odchodził od niego kanalik, którym nadmiar wody spływał na zewnątrz do morza,. wokół zaś i nad nim wyrastał ze szczelin cały ogród paproci i pnączów.
Mijały tygodnie, nadeszła połowa maja, wieczory stały się cieplejsze, gdyż słońce nabierało mocy. I mnie też szybciej wracały siły w czasie tych pogodnych dni. Chociaż nie odważyłem się jeszcze stanąć, noga mi dobrzała, tylko niekiedy odzywał się w niej ostry ból, który, jak twierdził Elzewir, zawsze towarzyszy zrastaniu się kości; przykładał do bolącego miejsca kataplazmy z trawy i raz nawet zapuścił się aż pod Chaldron, by narwać szczawiu na łagodzącą ból papkę.
Choć zawsze bezpiecznie wracał ze swych wypraw, bardzo byłem niespokojny pod jego nieobecność i bałem się, że może wpaść w jakąś zasadzkę i nigdy już nie wrócić; nie chodziło mi o to, co się ze mną stanie, jak go złapią, ale o niego samego się troszczyłem. Przywykłem we wszystkim polegać na tym ponurym, posiwiałym olbrzymie, którego kochałem jak ojca. Gdy wychodził, zabierałem się do czytania, żeby omamić niespokojne myśli; ale niewielki miałem wybór — jedynie oprawny w czerwoną skórę modlitewnik ciotki, który wsadziłem za pazuchę owego popołudnia, gdy opuszczaliśmy Moonfleet, i karteczkę zamkniętą w medalionie Czarnobrodego; bo zawsze nosiłem go na szyi i często patrzyłem na wypisane na pergaminie słowa. Znałem je dobrze na pamięć, ale kiedym się im przyglądał, pojawiała się przede mną Grace, tak jak wtedy, gdy je czytałem czekając na nią w lesie koło dworu.
Często rozważaliśmy z Elzewirem, co poczniemy, gdy moja noga się zrośnie, i uradziliśmy, że popłyniemy "Bonawenturą" do francuskiego portu St. Malo i tam ukryci przeczekamy, aż przestaną nas poszukiwać. W owych czasach Anglia i Francja wojowały ze sobą, ale Francuzi i Anglicy z kontrabandy żyli jak bracia i szyprowie francuskich statków na pewno karmiliby nas i poili tak długo, jak by było trzeba. Lecz nie wspomnę o tym więcej, bo dalsze wydarzenia zniweczyły nasz plan.
Ale wtedy, w dniu, o którym zaraz będę mówił Elzewir wybrał się, by ustalić z ludźmi z "Bonawentury", kiedy nasza przeprawa przez Kanał ma nastąpić. Musiał dotrzeć do samego Poole i ruszył w drogę zaraz po południu, chcąc za dnia jeszcze przemknąć się pod nadmorskimi skałami, a dopiero o zmroku zapuścić w głąb lądu.
Cały ranek dął silny południowo-zachodni wiatr, który po wyjściu Elzewira przeszedł w wichurę. Moja noga już na tyle była zdrowa, że mogłem poruszać się po jaskini z pomocą tęgiego kija, który Elzewir wyciął z gałęzi tarniny. Pokuśtykałem więc na ganek, żeby patrzeć na wzburzone morze, i siadłem tam oparty o skałę, w miejscu zasłoniętym od wiatru, skąd miałem pełny widok na Kanał. Ciężkie chmury pokryły niebo, długa ściana skał zrobiła się szara, gdzieniegdzie tylko widniały na niej pomarańczowo-brązowe smugi, a u jej podnóża ciemniała linia morskich wodorostów, niby pas poszycia na kadłubie statku, bo przypływ dopiero nadchodził. Powietrze zamgliło się od wilgoci i morskiej kurzawy, wiatr pędził przed sobą porwane szmaty oparów, poprzez które dojrzałem daleko za Peveril Point potężne, zbałwanione fale; ptaki morskie przysiadły na skalnych występach śnieżnobiałymi liniami, skulone i stłoczone, bo dobrze znały zło, jakie szykują żywioły.
Był to widok smutny i smutek mi wlał do serca; około zachodu wiatr przesunął się na południe, o jeden czy dwa rumby, kierując fale jeszcze bardziej ostro na skały, tak, że ich odpryski wzbijały się nawet na mój ganek i musiałem uciec do jaskini. Noc zapadła wcześniej niż zwykle o tej porze roku i niebawem leżałem na mym słomianym posłaniu pogrążony w zupełnej ciemności. Wiatr przesunął się jeszcze bardziej na południe i wiał wprost do środka. Podwodne pieczary dudniły i głucho łomotały pode mną; od czasu do czasu ogromna fala z taką siłą uderzała w skałę, że cała jaskinia dygotała pod tym ciosem i w sekundę później spadał na nasz ganek potężny rozprysk wzbity siłą tego uderzenia.
Mówiłem już, że czułem smutek; teraz zdjął mnie strach, bałem się tej burzliwej nocy, samotności i mroku. Przypomniałem sobie wszystkie zasłyszane opowieści, myślałem o złych pogańskich bóstwach, które święty Aldhelm uwięził w tych pieczarach, o Mandrywie, który niespodzianie wyłania się z mroku podziemi, napada i dusi ludzi. Później wyobraźnia zaczęła mnie zwodzić, zdawało mi się, że widzę leżącego na ziemi człowieka ze ściągniętą twarzą i czerwoną dziurą pośrodku czoła. Nie mogłem już wytrzymać w ciemności, wstałem i potykając się na kulawej nodze błądziłem po omacku szukając świec, których kilka mieliśmy w zapasie.
Znalazłem wreszcie świecę, z wielkim zapaliłem trudem i siadłem w kącie, zasłaniając płomień połą kurtki. Ale nie na wiele to się zdało; wiatr hulał po jaskini, przechylając knot tak, że stopiony łój spływał tylko z jednej strony, jak wtedy, gdy inna świeca płonęła owego czarnego dnia w naszej gospodzie. Myśl moja długo wokół tego wspomnienia błądziła, aż ujrzałem twarz Maskewa z tym samym uśmiechem triumfu co wtedy, w czasie aukcji, kiedy szpilka ze świecy wypadła; po chwili twarz jego stała się trupioblada, a na czole ukazał się znak od kuli.
Na pewno złe duchy zwiodły moje myśli na manowce! I przypomniał mi się medalion, który nosiłem na szyi, a który kiedyś powieszono na szyi Czarnobrodego, aby odstraszał złe duchy od jego grobu. Jeśli więc jego przed nimi ochronił, to czy i teraz ich stąd nie wykurzy? Z tą myślą wyjąłem z niego kartkę, rozprostowałem w migotliwym świetle i choć dobrze znałem wszystko, słowo po słowie, głośno raz jeszcze odczytałem. Przyniosło mi ulgę, gdym usłyszał ludzki głos, chociażby mój własny, i zacząłem wykrzykiwać te wiersze, aby zagłuszyć wycie szalejącej burzy:
Wiek ludzki jest lat siedemdziesiąt,
duży, kto trwa do osiemdziesiąt.
Tę trochę troski mierzają,
a lata się uciekają.
Szczęśliwy, który nie był w radzie
ani stóp swoich torem grzesznych kładzie
Na tym słowie zatrzymałem się, a krew gwałtownie w żyłach mi zatętniła, bom usłyszał jakiś rumor w korytarzu wiodącym do jaskini, jakby ktoś się potknął o kamień w ciemnościach. Jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy, ale wiem już teraz, że gdy panuje jakiś hałas — na przykład szum wodospadu, łoskot młyna, czy, jak wtedy, wściekły huk burzy — to jeśli wedrze się weń niespodzianie inny odgłos, choćby słaby niczym kwilenie ptaka, zabrzmi on w uchu głośniej ponad panujący rozgwar. Tak było owej nocy; uchwyciłem odgłos potykających się kroków, chociaż wicher wył właśnie najsilniej. Siedziałem nieruchomo, wstrzymując oddech i nasłuchując pełen niepokoju. Wiatr przycichł na chwilę i doszedł mnie powolny stuk kroków, jakby ktoś szedł po omacku mrocznym korytarzem, wiedziałem, że to nie Elzewir, bo jeszcze wiele godzin musiało upłynąć, zanim z Poole powróci, a poza tym zawsze gwizdał w pewien sposób, by dać mi znak, że to on, a nie kto inny nadchodzi, i z daleka już podawał umówione hasło. Więc jeśli nie Elzewir, to kto to być może?
Zdmuchnąłem świecę, żeby nie oświetlać celu nieznanemu strzelcowi, który z ciemności do mnie się złoży; i przypomniał mi się znowu ponury dusiciel, który rzucał się w mroku na górników wyrąbujących marmur. Lecz nie mógł to być Mandryw, bo znałby dobrze drogę i nie potykał się w ciemnościach. Więc najpewniej to ktoś z obławy, kto wpadł na nasz trop i spodziewa się, że łatwiej uda mu się wyśledzić nas pod osłoną tak burzliwej nocy. Elzewir, chodząc na wyprawy w poszukiwaniu żywności, zabierał ze sobą pistolet, który kiedyś należał do Maskewa, a mnie zostawiał starą rusznicę. Mieliśmy dużo prochu i naboi przyniesionych przez Ratseya i Elzewir nakazał mi, żebym zawsze w czasie jego nieobecności miał broń nabitą, by, wedle własnego uznania, strzelać z niej lub nie, jeśli ktoś do naszej jaskini wejdzie, lecz zawsze mi powtarzał, że lepiej zginąć walcząc, niż wisieć w Dorchester na szubienicy, co nieuchronnie by się stało, gdyby nas wzięto żywcem. Umówiliśmy się, że hasłem naszym będzie: "Pomyślne wiatry "Bonawenturze"", abym wiedział, gdyby ktoś nadchodził, a wezwany tego hasła nie podał, że to nie jest Elzewir.
Więc sięgnąłem po rusznicę, która leżała przy mnie na ziemi, i podniosłem się z wysiłkiem; odwiodłem kurek i sprawdziłem palcami w ciemnościach, czy dosyć jest prochu na panewce.
Burza przycichła i słyszałem teraz wyraźnie niepewne, zbliżające się kroki; ktoś zaklął potykając się o kamień.
— Kto idzie? — krzyknąłem w ciemność.
Głos mój rozbrzmiał echem. Kroki ustały, ale nie było odpowiedzi.
— Kto idzie? — powtórzyłem. — Odpowiadaj, bo strzelam!
— "Pomyślne wiatry "Bonawenturze"" — przyszła z ciemności odpowiedź i już wiedziałem, że nic mi nie grozi. — Niech cię diabli wezmą, ty kogucie w gorącej wodzie kąpany! Chciałeś poczęstować kulką swego najlepszego przyjaciela! — poznałem głos Ratseya, który znów mówił: — Wcześniej bym się do ciebie odezwał, gdybym wiedział, że tak już blisko jestem tej twojej nory! Ach, cóż to za życie wiedziemy! Człowiek musi pełzać w ciemnościach jak kret pod ziemią, i w dodatku w taką noc jak ta! A dlategom wcześniej nie wydusił z siebie tych bajd o "Bonawenturze", bom właśnie kolanem skałę rozbijał, potknąłem się i razem z równowagą straciłem oddech. Gdy znowu oddech mi wrócił, zacząłem kląć, co nie przystoi grabarzowi, a przeto, wedle prawa, i służce anglikańskiego Kościoła!
Słysząc jego słowa odłożyłem broń i zapaliłem świecę, Ratsey zaś wszedł tymczasem do jaskini. Miał na sobie nieprzemakalny płaszcz rybacki i cały ociekał wodą. Ucieszył się na mój widok i rękę mi serdecznie potrząsał; i ja go radośnie powitałem, bo uwolnił mnie od przerażającej samotności. Przybycie jego było trochę jakby powrotem do dawnych, lepszych dni, które stały się tak odległe; wydawało mi się, że raz jeszcze jestem blisko najdroższych w świecie osób.
...I tak wśród ludzkich swych uprawnień leży!
Śmierć wykonała, co do niej należy.
(Browning)
Staliśmy chwilę ściskając sobie dłonie, po czym Ratsey przemówił:
— Johnie, te dwa miesiące przemieniły cię z chłopca w mężczyznę. Dzieckiem jeszcze byłeś wtedy pod Hoar Head, gdy my wszyscy odchodziliśmy z końmi i ładunkiem; obejrzałem się wówczas i zobaczyłem ciebie, Elzewira i leżącego na ziemi Maskewa. Źle się stało i najlepsza, jaka kiedy była kompania kontrabandzistów przez to się rozpadła, a ty i Elzewir siedzieć teraz musicie w tych podziemnych norach. Trzeba ci było zabrać się z nami, a nie zostawać, bo to za twarda dla takich chłopców szkoła. Nasz szyper powinien był wtedy przywołać wprawniejszą załogę.
Mówił prawdę, a przynajmniej wówczas tak myślałem, bo bardzom się czuł zgnębiony. Ale powiedziałem tylko:
— Nie, mistrzu Ratseyu. Gdzie mistrz Block zostaje, tam i ja zostaję, a gdy odchodzi, to i ja z nim razem.
Siadłem na moim legowisku, bo znów noga mnie zabolała. Sztorm, który na chwilę przycichł, jeszcze gwałtowniej się rozszalał i porywy wiatru wpędzały do jaskini deszcz i wodną kurzawę z morza. Wściekły podmuch dotarł nawet do naszego kącika i zgasił wątły płomień świecy.
— Niech Bóg ma nas w swojej opiece! — wykrzyknął Ratsey.
— I wspomaga tych co na morzu — dodałem.
— Amen — rzekł grabarz — i oby zawsze każde "amen" tak szczerze mi z serca płynęło! Tej nocy będzie w Moonfleet taka fala, że mogłaby szkuner unieść i na łąki za brzegiem rzucić. A jeśli opowieści o upiorach, które tu można spotkać, są choć na poły prawdziwe, to mówię ci, że już wolałbym siedzieć teraz w krypcie Mohunów niż w tej okropnej pieczarze. Na litość boską, rozpalmy ogień; spostrzegłem tu zapas drewna, zanim ta nędzna świeczka zgasła.
Sporo nam czasu zajęło rozniecanie ognia, a gdy wreszcie zapłonął, wiatr napędzał dym do oczu i rozrzucał po całej jaskini deszcz tańczących iskier. Stopniowo jednak polana rozpaliły się do białości i poczuliśmy przyjemne ciepło, które zawsze niesie człowiekowi pociechę i ulgę w udręce.
— Ach! — rzekł Ratsey. — Zdrętwiałem z zimna i wilgoci, a ten zwodniczy wiatr omal mnie nie zabił! Ogień to błogosławieństwo — ciągnął dalej, rozpinając swą żeglarską kurtę — i bardzo nam go teraz potrzeba. Upadłem na duchu, chłopcze, bo z tym miejscem dziwne mi się łączą wspomnienia. Pamiętam, czterdzieści lat temu, kiedy byłem taki jak ty teraz, siedzieliśmy tu w tej samej jaskini, banda przemytników starego Jordana i ja z nimi, a sztorm owej nocy szalał jak dzisiejszej. Byłem jeszcze żółtodziobem w naszym fachu, takim jak ty, i nie mogłem zasnąć, bo wył wiatr i huczało morze. Ale zanim wstał jesienny ranek, gdym leżał tu, w tym samym miejscu, posłyszałem zawodzenia i jęki głośniejsze od burzy, i krzyki kobiet — aż krew mi w żyłach zastygła... Nie, nigdy tego nie zapomnę! Pobudziłem wszystkich, bo w głęboki zapadli sen, jaki się utrudzonym przemytnikom należy; i choć wszyscy wiedzieliśmy, że tam pod nami nasi bracia walczą z rozszalałym morzem, ni ręką ni nogą nikt z nas ruszyć nie mógł, żeby ich ratować, bo nic widać nie było wśród deszczu i fal. Rankiem dopiero dowiedzieliśmy się, że tu, pod nami, zatonęła "Floryda" i żywa dusza z niej nie ocalała... Tak, tak — osobliwe jest to nasze życie, a ty i Block w jeszcze osobliwsze wpadliście tarapaty i właśnie przyszedłem, by wam o tym powiedzieć. Obejrzyj to sobie, chłopcze.
Wyciągnął z kieszeni podłużny zwój drukowanego papieru. Rozwinąłem go i czytałem:
Za panowania króla Jerzego
Whitehall 15 maja 1758 r.
Podaje się do publicznej wiadomości, co zostało już pokornie królowi przedłożone, że w piątek w nocy 16 kwietnia Thomas Maskew, sędzia pokoju, został w sposób nieludzki zamordowany w miejscu oddalonym, zwanym Hoar Head, położonym w parafii Haldron, w hrabstwie Dorset, przez niejakiego Elzewira Blocka i niejakiego Johna Trenharda, obu z parafii Moonfleet w tym samym hrabstwie; Jego Majestat, aby przyspieszyć odnalezienie i oddanie w ręce Sprawiedliwości powyższych osób, cieszy się, iż może łaskawie obiecać darowanie kary wszystkim innym osobom zamieszanym z wyjątkiem tych, które w rzeczy samej wymienione morderstwo popełniły; a jako dalszą zachętę wyznacza się nagrodę w wysokości 50 funtów dla każdego, kto udzieli wiadomości przyczyniającej się do ujęcia rzeczonego Elzewira Blocka, oraz nagrodę w wysokości 20 funtów dla każdego, kto udzieli wiadomości przyczyniającej się do ujęcia rzeczonego Johna Trenharda. Wiadomości owe winny być dane mnie lub Zarządcy Więzienia Jego Królewskiej Mości w Dorchester.
Holdernesse.
— Oto — powiedział Ratsey — jest ten afisz, piękny, jakby teatr przyjechał — ale wolałbym innych aktorów w sztuce oglądać. W Moonfleet nikt nie wie, gdzie się kryjecie, a i nie znalazłby się tam nikt, kobieta, czy mężczyzna, kto by wasze schronienie zdradził, gdyby nawet je znał. Lecz pięćdziesiąt funtów za głowę Elzewira, a dwadzieścia za twoją pustą dynię, to razem niczego sobie, okrągła sumka. Po okolicy zaś kręcą się rozmaici włóczykije, dość podli, aby spróbować ją zarobić. Niektórzy z nich już skierowali na mój trop akcyźników, donosząc, że znam waszą kryjówkę i żywność wam znoszę. I teraz gdziekolwiek bym się ruszył, choćby w niedzielę do kościoła, zawsze jakiś chłystek po piętach mi depcze, i uważa, dokąd idę. Dlatego to właśnie noc taką wybrałem, żeby tu przyjść, bo ci rycerze nie lubią swej skóry moczyć, alem nigdy się takiego sztormu nie spodziewał. Więc jestem tu, by powiedzieć Blockowi, że nie mogę się za dużo w Purbeck pokazywać i gdy dalej będę wam znosił żywność i co tam jeszcze, te podłe psy gończe zwietrzą was tutaj. Twoja noga już wydobrzała i najlepiej będzie wyfrunąć stąd, póki można, tym bardziej, że po drugiej stronie Kanału w Eperon d’Or stary Chauvelais was czeka i przyjaźnie powita.
Powiedziałem mu, że Elzewir poszedł właśnie tej nocy omówić z ludźmi "Bonawentury", kiedy nas mają zabrać do Francji. Ta nowina pocieszyła Ratseya. Wielu innych rzeczy chciałem się od niego dowiedzieć, a najbardziej, co Grace porabia, ale nieśmiałość nie dała mi zapytać, on zaś milczał zatroskany i skulony.
Siedzieliśmy tak tuż przy sobie w kącie jaskini przy płonącym ognisku, czerwony odblask migotał na sklepieniu, podkreślając głębokie bruzdy w twarzy Ratseya, parowało jego schnące odzienie. Wiatr nie ustawał, lecz fala przypływu cofała się i już mniej wody tryskało do jaskini. Ratsey znów się odezwał:
— Ciężko mi na sercu tej nocy, chłopcze, jak pomyślę, że skończyły się dawne dobre czasy i mistrz Block nigdy do Moonfleet nie wróci. Zgrana była ta nasza kompania, jaką rzadko nawet w kontrabandzie się spotyka, nie gorsza niż załoga kapitana Jordana, a teraz rozbić się musi. Bo przez cały ten gwałt o Maskewa za gorąco się tu dla nas zrobiło i dużo czasu upłynie, zanim przemyt znów będzie można w Moonfleet wyładować. A jak się da wyciągnąć beczki z krypty Mohunów, tego nie wiem. To mi przypomina, że przyniosłem coś w kieszeniach dla Elzewira i dla ciebie.
Wydobył z zanadrza dwie spore, w łozę owinięte butelki. Przytknął jedną do ust i pił z niej długo i głęboko, po czym westchnął z zadowoleniem i podał ją mnie.
— Ach, to smak ma właściwy! Napij się, dziecino, pokrzep ducha. Prawdziwe mleko Araratu, ostatnie, jakie pijesz po naszej stronie Kanału.
Porządnie łyknąłem z flaszki; dobry trunek nie był mi obcy, choć ledwie parę miesięcy minęło od dnia, gdym go pierwszy raz kosztował. W chwilę później czułem już w koniuszkach palców jego miłe łechtanie. Owładnęło mną błogosławione, ciepłe i krzepiące uczucie; nasze położenie nie wydawało mi się tak rozpaczliwe i noc nie taka straszna. Ratsey też poweselał, bruzdy na jego twarzy wygładziły się; cudowne, pobudzające działanie butelki rozwiązało mu język i mówił teraz o tym, co najbardziej chciałem usłyszeć.
— Tak, tak, smutne to, żeśmy się rozbili, a co będzie ze starą gospodą, Bóg raczy wiedzieć. Nikt jeszcze nie przestąpił jej progu, odkąd was tam nie ma, tyle że urzędnicy książęcy przyszli i drzwi opieczętowali, ogłaszając, że kto je siłą otworzy, przestępstwo popełni. Ale nawet prawnicy nie wiedzą, gdzie leży słuszność, bo Maskew za dzierżawę nie zapłacił i życie postradał, zanim gospodę objął w posiadanie; a dzierżawa mistrza Blocka dawno wygasła, on zaś sam ukrywa się i spod prawa wyjęty został.
Ale najbardziej to mi żal tej dziewczyny Maskewa, bo blada jest i chuda jak lilia. Kiedy żołnierze ciało jej ojca przez wieś nieśli, mężczyźni stali w drzwiach domów i klęli tę garść gliny, ich żony zaś spluwały na nią; a stara matka Veitch, co mu gospodarstwo prowadziła, przysięgała się, że nigdy pensa jej nie zapłacił, i mówiła, że za nic nie zostanie pod jednym dachem z ciałem tak złego człowieka. I poszła sobie, zostawiając to biedne dziecko samo z umarłym ojcem; a nie brakło takich, co mówili, że jest w tym palec boży, i przypominali, jak to Elzewir został sam w gospodzie z ciałem swego syna. Nikt w całej wiosce nie wątpił, że to Block posłał Maskewa na Sąd Ostateczny, nawet ja sam tak myślałem, póki nie rozeszła się wieść, że zabiła go zbłąkana kula, wystrzelona przez któregoś z żołnierzy. A kiedy papiery zarządzające obławę przyniesiono do dworu, do jego córki, żeby je jako najbliższa krewna podpisała, nie chciała tego zrobić, mówiąc, że Block nigdy nie podniósł ręki na jej ojca, jak go w Moonfleet czy gdzieś na drodze spotkał, i że ona w jego winę nie wierzy. Elzewir Block, powiedziała, nie jest człowiekiem, co długo w sobie gniew kryje, a potem na zimno wroga swego napada. A o tobie mówiła, że ufa ci i wie, że ani sam byś takiego czynu nie popełnił, ani nie stał bezradnie i patrzył, jak inni go popełniają.
Słowa Ratseya dźwięczały mi w uszach piękniej niż najsłodsza muzyka, lepszym się poczułem człowiekiem, jak pewnie każdy, o kim ukochana kobieta dobre ma mniemanie, i postanowiłem, że zawsze muszę szlachetnie w życiu postępować, aby na takie pochwały zasłużyć. Obiecałem też sobie, że niech się co chce dzieje, ale zanim z Anglii uciekniemy, raz jeszcze przemknę się do Moonfleet, by zobaczyć Grace i powiedzieć jej wszystko, jak to ze śmiercią jej ojca było, przemilczając jedynie, że Elzewir chciał sam go zabić. Nie było po co jej o tym mówić, skoro uważała, że nigdy by tego nie zrobił, a zresztą sam dobrze wiem, że nie zamierzał go zastrzelić, a tylko nastraszyć. Tak sobie przemyśliwałem, nic z tego RAtseyowi nie mówiąc, tylkom kiwał głową, on zaś ciągnął dalej:
— Nie widząc nikogo prócz tej nieszczęśliwej dziewczyny, kto by mógł się zatroszczyć o pogrzeb Maskewa, pomyślałem, że w swoje wezmę to ręce. Zbiłem z desek trumnę i grób wykopałem, jak należy, nie gorszy, niżbym dla jakiego lorda przygotował, tyle że lordowie zwykle w kryptach snem wiecznym sypiają. Od matki Nutting pożyczyłem wózek, którym ryby na targ wozi, chcąc nim nieboszczyka na cmentarz powieźć, bo nie znalazłbym w całym Moonfleet nikogo, kto by zgodził się nieść trumnę Maskewa. I tak ruszyliśmy przez wioskę: ja prowadziłem ślepego kucyka, a trumna na wózku matki Nutting jechała. Nikt za tym pogrzebem nie szedł, tylko córka nieboszczyka, a i ona nawet kawałka krepy ni czegoś czarnego nie miała, bo czasu na szycie nie starczyło. Ale nie potrzebowała żałoby, taki smutek na twarzy, niby welon, niosła.
A kiedy doszliśmy do cmentarza, cały tłum już tam czekał — mężczyźni, kobiety i dzieci, nie tylko z Moonfleet, ale i z Ringstave i z Monkbury. Nie przyszli nieboszczyka opłakiwać, a jeno drwić z niego chcieli i nienawiść mu swą okazać; niektóre dzieci zaś garnki i patelnie przyniosły, by kocią muzyką go żegnać. Pastor Glennie czekał w kościele i długo tak mógł czekać, bo wózek nie chciał się w cmentarnej furtce zmieścić, a nie było nikogo, kto by trumnę z niego zdjął i do kościoła poniósł. Więc zacząłem rozglądać się za kimś do pomocy, bo sam bym nie poradził, ale com na którego z mężczyzn spojrzał, to oczy odwracał i nic tylkom widział złe i zacięte twarze kobiet. Cały ten czas biedna dziewczyna przy trumnie stała, ze wzrokiem na ziemię spuszczonym. Głowę przewiązała chusteczką, ale włosy wysunęły się spod niej i na ramiona opadły; twarz miała bladą, oczy czerwone i napuchłe od płaczu. I kiedy pojęła, że cały ten tłum zebrał się, by szydzić z jej ojca, i że nie znalazł się nikt, kto by jego ciało chciał ponieść, głowę na trumnie złożyła, twarz ukryła w dłoniach i gorzko zaszlochała.
Ratsey przerwał na chwilę i pociągnął z butelki, ja zaś milczałem, bo żal gardło mi ścisnął. Rozmyślałem nad tym, jak łatwo nienawiść i zaciętość ludzi w zwierzęta przemienia.
— Szorstki ze mnie człowiek — mówił dalej Ratsey — ale zarazem i miękki w środku; więc jak zobaczyłem, że ona płacze, pobiegłem do kościoła, o wszystkim pastorowi powiedzieć i błagać, żeby wraz ze mną trumną poniósł; on zaś, jak stał, z kościoła wyszedł, w komży i z modlitewnikiem w ręku. I kiedy mężczyźni zobaczyli, co uczynić zamierza, i spojrzeli na tę jasną, smukłą dziewczynę, pochyloną nad trumną ojca, serca ich zmiękły i pierwszy ruszył się Sam Tewkesbury; z głupią miną do trumny podszedł, a za nim Garret i jeszcze czterech. Mieliśmy więc już sześciu żałobników i tylko kobiety dalej hardo i groźnie patrzyły, ale słowem się nie odezwały i żaden chłopak w patelnię czy garnek nie uderzył.
Pastor Glennie widząc, że żałobnikiem nie będzie, znów się w osobę duchowną obrócił i "Jam jest Zmartwychwstanie i Żywot" zaintonował. Piękne to słowa, mój chłopcze, i choć dziesiątki razy je słyszałem, nigdy piękniej niż tego dnia nie brzmiały. A popołudnie było pogodne i bezwietrzne, słońce jasno świeciło, morze odpoczywało milczące i niebieskie, panowała cisza i zdawało się, że słychać szept: "Spoczywaj w pokoju, spoczywaj w pokoju". Bo czyż nie mieliśmy wiosny, czy cała ziemia nie modliła się o zmartwychwstanie, nie śpiewały ptaki, drzewa i kwiaty nie budziły się ze snu zimowego? Źle jest nienawidzić aż poza grób, a kto wie, może nawet i ten człowiek nie był tak podły, za jakiego go mieliśmy, może sam się oszukał, gdy myślał, że dobrze czyni zwalczając kontrabandę. Sam nie wiem, jak z tym jest, ale coś takiego do głowy mi przyszło, a być może także i innym, bośmy go zakopali i nikt słowa złego nie powiedział i nic nie uczynił. Cisza panowała w kościele i na cmentarzu, słychać było tylko głos pastora Glennie czytającego modlitwy i moje "amen", którym je kończyłem; a od czasu do czasu i szloch biednej dziewczyny. Gdy trumnę do grobu spuszczono i było już po wszystkim, podeszła do Sama Tewkesbury mówiąc przez łzy: "Dziękuję panu za pańską dobroć", i rękę do niego wyciągnęła. A on dłoń jej uścisnął, w oczy nie patrząc, potem zaś pięciu innych, co trumnę nieśli, to samo zrobiło. I odeszła samotnie, ludzie zaś rozstępowali się przed nią, gdy szła do furtki cmentarza niby jaka królowa.
— Bo jest jak królowa — przerwałem niezdolny dłużej się powstrzymać, gdyż dumny z niej byłem słysząc, jak dzielnie wszystko to zniosła, i wspominając, jaką mi zawsze przychylność okazywała. — Znacznie też od królowej piękniejsza! — dodałem.
Ratsey spojrzał na mnie pytająco i zobaczyłem w blasku ognia, że się uśmiecha.
— Tak, ładna z niej dziewczyna — powiedział jakby do siebie — tyle że blada i chuda. Ale nadałaby się tobie, gdybyście byli mężczyzną i kobietą, a nie chłopcem i dziewczyną; i gdyby nie była bogata, a ty biedny i wygnaniec; no i gdyby cię chciała.
Dokuczyła mi ta drwina i pomyślałem, jak łatwo zdradziłem swoją najgłębszą tajemnicę; więc nic na to nie odparłem i siedzieliśmy dalej w milczeniu przy wygasających polanach, a wiatr wciąż hulał po jaskini jak w kominie.
Ratsey znowu się odezwał:
— Podaj mi flaszkę, chłopcze, bo zdaje mi się, że słyszę głosy tych nieszczęśników z "Florydy".
Łyknął potężnie i rzucił polano na ogień, aż iskry poszły niby z kuźni i pełgający płomień znowu buchnął — biały, niebieski i zielony od przesyconego morską solą drzewa. Kiedy migotliwy blask rozświetlił jaskinię, spostrzegłem leżącą na ziemi kartkę, z której psalmy głośno odczytywałem, a którą słysząc zbliżające się kroki w strachu przed nieznanym przybyszem upuściłem. Ratsey też zauważył moją zgubę i sięgnął, by ją podnieść. Ukryłbym ją gdzieś szybko, gdybym zdążył, bo ani mu nigdy nie mówiłem, żem Czarnobrodego ograbił, ani nie chciałem, by wypytywał, skąd się u mnie wzięła. Ale gdybym przeszkodził mu, kiedy brał ją do ręki, pobudziłbym tylko jego ciekawość, więc siedziałem spokojnie i w milczeniu.
— Co to takiego, synu? — zapytał.
— Wersety z Pisma Świętego — odparłem. — Podobno jest w nich ukryta moc przeciw złym duchom. Właśnie odczytywałem je głośno, żeby samotność odegnać, i na ziemię upuściłem, gdyś nadszedł.
Bałem się, że zapyta, skąd tę kartkę wziąłem, ale myślał pewnie, żem ją od ciotki dostał. Od żaru płomieni zwinął się pergamin, Ratsey rozprostował go więc na kolanie i zaczął powoli odczytywać.
— Dobrze to napisane — powiedział — i dobre są to wiersze, ale ten, kto złożył je razem myśląc, że mają jakąś moc przeciw złym duchom, niewiele wiedział, jak je odstraszać należy, bo te słowa nie odegnałyby nawet pchły od sierści czarnego kota. Ja sam dziesięć razy lepsze wersety bym dobrał, bo znam się trochę na tym — prawił dalej, poważnie kiwając głową, i choć nigdy jeszcze nikogom z tamtego świata nie napotkał, jestem na wszelki wypadek przygotowany, gdyby mnie jaki zły duch zaczepił. Bo połowę mego życia przepędziłem na cmentarzu lub w kościele i byłoby bardzo lekkomyślnie w takich przebywać miejscach, a nie znać słów, którymi nieproszonych gości z zaświatów powitać należy; zupełnie, jakby człowiek szedł sam pustą drogą z workiem pieniędzy na plecach i nie miał przy sobie pistoletu. Pastor Glennie czytał kiedyś w kościele z Habakuka o tym, że "zjawa ta ukaże się w oznaczonym czasie i w końcu przemówi, a kłamać nie będzie", więc zaraz jak to usłyszałem, poszedłem do niego pomówić o tych sprawach i dał mi kilka podnoszących na duchu wersetów, których zjawy boją się bardziej niż oparzone dziecko ognia. Nauczę cię kiedy ich wszystkich, a na razie posłuchaj jednego, który znam na pamięć, chociaż to po łacinie:
"Abite a me in ignem eternum qui paratus est diabolo et angelis ejus". A znaczy to: "Idź precz ode mnie w ogień wieczny przeznaczony dla diabłów i aniołów", ale powiedziane po łacinie ma co najmniej podwójną siłę. Naucz się tego na pamięć i głośno powtarzaj, gdy poczujesz, że złe duchy cię otoczyły, albo znajdziesz się w takich jak ta jaskinia miejscach.
Powtarzałem za nim to łacińskie zdanie, żeby zrobić mu przyjemność, a także by odwrócić jego uwagę od arkusika pergaminu; ale gdy już nauczyłem się na pamięć całego zaklęcia, znowu wrócił do poprzedniego tematu:
— Kiepskim był teologiem ten, co te wersety wypisał, bo i niestosowne wybrał, i nie umiał ich należycie ponumerować. Choćby ten tylko:
Wiek ludzki jest lat siedemdziesiąt,
duży, kto trwa d.osiemdziesiąt.
Tę trochę troski mierzają,
a lata się uciekają.
Pod tym pisze on: "Psalm Xc. 10". Otóż ten właśnie psalm powtarzałem za pastorem, wiersz po wierszu, przez całe trzydzieści lat, ilekroć jakiego nieboszczyka w cmentarnej glinie grzebaliśmy — i to miejsce nie zaczyna się wcale od wiersza dziesiątego, jak tu pisze, ale od trzydziestego trzeciego, co wiem, bo wtedy pastorowi odpowiadam i wiersze liczę, żeby dobrze trafić. Gdybym miał tu mój modlitewnik, tobym ci zaraz to wszystko jasno pokazał!
Przerwał i rzucił mi z pogardą arkusik pergaminu. Chwyciłem go i wsunąłem w kieszeń, bowiem osobliwą myśl mi jego słowa nasunęły. Nic mu też nie powiedziałem, że mam modlitewnik od ciotki, chcąc, jak tylko odejdzie, sam dokładnie sprawdzić, czy miał rację.
— Trzeba mi iść — rzekł w końcu — choć żal opuszczać ten dobrotliwy ogień i krzepiący trunek. Chętnie bym zaczekał, aż Elzewir przyjdzie, a jeszcze chętniej — aż sztorm ucichnie. Lecz noce są krótkie i przed świtem muszę Purbeck opuścić, żeby nikt mnie tu blisko nie zobaczył. Więc powtórz Blockowi, com mówił, i podaj mi flaszkę, bo mam przed sobą piętnaście mil drogi pod wiatr, więc niech się napiję na te nocne chłody.
Łyknął z butelki, otrząsając się jak pies, wstał i przeszedł się kilka razy po jaskini, by sprawdzić, czy mleko Araratu nie myli mu kroków. Wreszcie gorąco uścisnął mi rękę i znikł w głębokim cieniu korytarza.
Wiatr dął teraz kapryśnymi podmuchami, lecz zdawało się, że słabnie. Chwilę wsłuchiwałem się w zamierające echo kroków i wróciłem do mojego kąta; musiałem podsycić gasnący ogień, zapaliłem świecę i zabrałem się do wertowania skrawka pergaminu i modlitewnika. Znalazłszy psalm dziewięćdziesiąty przekonałem się, że w istocie ustęp mówiący o wieku ludzkim zaczyna się od wiersza trzydziestego trzeciego, tak jak Ratsey powiedział, a nie od dziesiątego, jak napisano na kartce pergaminu. Po tym sprawdziłem drugi werset i wszystkie inne i okazało się, że zawsze numeracja psalmu jest właściwa, a wiersza błędna. Pismo na pergaminie było wyraźne i czyste, bez żadnych kleksów czy poprawek, a jednak w każdym wypadku złą cyfrą oznaczano kolejność wierszy. Mogło to zatem jednego tylko dowodzić: że cyfry te z numeracją wierszy nic wspólnego nie mają. A więc co oznaczają? I ledwo sobie to pytanie zadałem, już odpowiedź sama mi się nasunęła: cyfry oznaczały kolejność słów wybranych w każdym wersecie, a słowa te złożone razem muszą mieć jakieś tajemnicze znaczenie. Byłem teraz tak samo rozgorączkowany i podniecony jak wtedy, gdy znalazłem medalion w krypcie Mohunów, i w pośpiechu ledwo mogłem odliczyć drżącym palcem dziesięć słów w pierwszym wersecie. Dziesiątym słowem było "osiemdziesiąt". W drugim wersecie słowem oznaczonym było "stóp"; w trzecim — "głębokości", w czwartym — "południe" i w piątym "studni".
Osiemdziesiąt... stóp... głębokości... południe... studni... Tak oto wyglądał ów tajemniczy szyfr! Jakże łatwo dał się wykryć! A jednak nigdy bym sam na to nie wpadł, w głowie by mi nawet nie zaświtało, jak go odczytać, gdyby nie grabarz Ratsey i jego pogrzebowa praktyka! Przebiegle to sobie Czarnobrody ułożył, ale inni okazali się równie przebiegli i oto już mamy jego skarb w ręku. Roześmiałem się do siebie, zacierając z zadowoleniem dłonie, i raz jeszcze odczytałem.
Osiemdziesiąt... stóp... głębokości... południe... studni...
Będzie się czym pochwalić przed Elzewirem, gdy wróci! Powiem mu, że szyfr został rozwiązany i tajemnica przestała być tajemnicą. Nie wyjawię mu wszystkiego od razu, podroczę się z nim trochę, nakłaniając, żeby sam próbował zgadnąć; w końcu wszystko mu objaśnię i przystąpimy do dzieła, znajdziemy skarb i staniemy się bogaci. I znów przypomniałem sobie o Grace, myśląc, jak będę pokpiwał z mistrza Ratseya, który mówił, że ona jest bogata, a ja biedny i dlatego wszystko na darmo! Osiemdziesiąt... stóp... głębokości... południe... studni...
Znowu odczytałem te słowa i tym razem nie wydały mi się tak zrozumiałe jak poprzednio. Zacząłem zastanawiać się, co właściwie powiem Elzewirowi, bo w jaki sposób i gdzie mamy skarbu szukać? Czarnobrody ukrył go w jakiejś studni — to jasne; ale co to mogła być za studnia? I co oznacza słowo "południe"? Stronę świata, czy porę dnia? A jeśli stronę świata, czy ma to być "południowa studnia", czy "na południe od studni"? A może szyfr oznacza, że skarb ukryty jest w odległości osiemdziesięciu stóp na południe od głębokiej studni? Wpatrywałem się w te wiersze, jakby atrament, którym je napisano, mógł zmienić kolor objawiając jakieś inne ich znaczenie; sens tych słów zaczął mi się wymykać, stał się oddalony i nieuchwytny.
Osiemdziesiąt... stóp... głębokości... południe... studni...
Stopniowo moja triumfalna radość ustąpiła miejsca niepewności i zwątpieniu; i wydawało mi się, że wśród podmuchów wichru słyszę śmiech Czarnobrodego, który drwi ze mnie, bo taki już byłem pewny, żem odkrył jego tajemnicę. Wciąż jednak odczytywałem na nowo te pięć słów, żonglując nimi i ustawiając je w rozmaitym porządku, aby tylko wycisnąć z nich jakieś nowe i jasne znaczenie.
"Na głębokości osiemdziesięciu stóp w południowej studni".
"Osiemdziesiąt stóp na południe od głębokiej studni". "Na południe od głębokiej na osiemdziesiąt stóp studni" — wszystkie te kombinacje przelatywały mi przez głowę, aż umęczony i półprzytomny niepostrzeżenie zasnąłem.
Był już dzień, gdy się obudziłem; wiatr zelżał, ale wciąż jeszcze dochodził huk wzburzonego morza uderzającego o skały. W kącie jaskini płonął ogień, przy nim siedział Elzewir warząc coś w garnku. Wydawał się świeży i wypoczęty, jakby się porządnie wyspał, a nie spędził długich godzin nocy na walce z wichrem i burzą, i jakby nie musiał jeszcze po powrocie czuwać, bo zasnął ten, kogo na straży zostawił.
Gdy tylko spostrzegł, że się obudziłem, roześmiał się i rzekł:
— Jak ci przeszła noc, czujny wartowniku? Już drugi raz przyłapałem cię śpiącego na wachcie! Zasnąłeś tak mocno, że nie obudziłbyś się nawet, gdyby ci kto zimną lufę pistoletu do czoła przyłożył!
Głowę miałem tak wypełnioną moim odkryciem, że nie prosiłem go o wybaczenie, lecz od razu opowiedziałem, jak to idąc za nieświadomą wskazówką Ratseya, wykryłem zawarte w wersetach znaczenie. Elzewir słuchał cierpliwie, a ciekawość jego wzrastała, w miarę jak opowieść dobiegała końca; wziął do ręki arkusik pergaminu, przeczytał raz jeszcze wszystko z wielką uwagą, sprawdzając niezgodność numeracji wierszy z moim modlitewnikiem.
— Wydaje się, że masz rację — powiedział w końcu — bo dlaczego wszystkie te cyfry miałyby być błędne, jeśli nie kryje się w tym taka właśnie sztuczka? Gdyby to zdarzyło się raz czy dwa, można by powiedzieć, że jakiś klecha źle wersety przepisał; bo oni tacy już są, że każdą rzecz mogą zrobić zarówno dobrze, jak i źle. Ale wszystkie cyfry są tu błędne, więc nie ma wątpliwości. Lecz jeśli ten, co je wypisał, zrobił to rozmyślnie, należy się zastanowić o co mu chodziło. Po pierwsze powiada, że skarb jest w studni. Ale w jakiej studni? I to na głębokości osiemdziesięciu stóp! Tak głębokiej studni nie znajdziesz nigdzie w pobliżu Moonfleet.
Już chciałem powiedzieć, że pewnie jest to studnia przy dworze, ledwom jednak usta otworzył, przypomniało mi się, że żadnej studni tam nie ma, a całą wodę czerpie się z potoku, który wypływa z położonego wyżej lasu i skacząc po kamieniach biegnie przez dworki ogród aż do rzeczki Fleet.
— Im dłużej się nad tym zastanawiam — mówił dalej Elzewir — tym jaśniej widzę, że owa studnia wcale się w tych stronach nie znajduje. Bo pomyśl tylko: przecież Czarnobrody był rozrzutnikiem, który stracił wszystko, co posiadał, i na pewno roztrwoniłby także swój skarb, gdyby tylko mógł na nim rękę położyć. A jednak tego nie zrobił, więc myślę, że ukrył go w miejscu bezpiecznym, a zarazem takim, do którego nie mógł później wrócić. Gdyby to było gdzieś blisko Moonfleet, setki razy miał okazję to zrobić. Często mówiłeś z pastorem Glennie o Czarnobrodym i o jego śmierci, więc opowiedz, chłopcze, wszystko, coś słyszał i co o tym wiesz. Może to nam się przydać.
Powtórzyłem mu więc, co pastor Glennie mówił: jak to półkownik John Mohun, zwany Czarnobrodym, który od młodości był nicponiem i marnotrawcą, roztrwonił w hulaszczym życiu wszystkie swe dobra, a w końcu, nie mając już nic do stracenia, z rojalisty w rebelianta się przemienił i straż pełnił nad królem uwięzionym w zamku Carisbrooke. A potem do podłego przekupstwa się zniżył i otrzymał od swego królewskiego więźnia wspaniały diament w zamian za obiecaną pomoc w ucieczce; i gdy już ów klejnot miał w rękach, raz jeszcze zdradę popełnił i posłał oddział strażników, by ujęli króla, który właśnie wymykał się przez kraty. Lecz później nikt już Czarnobrodemu nie ufał, stracił swe stanowisko i pozbawiony wszystkiego wrócił na starość do Moonfleet, gdzie w zapomnieniu nędzne wiódł życie; a gdy poczuł, że zbliża się jego koniec, zdjęty strachem po księdza posłał, by mu duchowej udzielił pociechy. I ten nakłonił go, by mocą testamentu, diament, który jedyny z całego majątku mu został, zapisał na domy dla ubogich w Moonfleet. Bo biedaków też Czarnobrody okradał, doprowadzając do ruiny ufundowane dla nich przytułki; lecz oni żadnej z tego pociechy nie mieli, bowiem gdy testament otwarto, owszem, zapis widniał w nim, jak należy, tylko że brakło wskazówki, gdzie klejnotu szukać. Więc niektórzy powiadali, że Czarnobrody zadrwił sobie ze wszystkich i nigdy diamentu nie posiadał; inni zaś twierdzili, że miał go, gdy umierał, lecz ktoś, obecny przy jego śmierci, potem go zabrał; ale najwięcej było tych, co powiadali, że Czarnobrody nagle zaniemógł i umarł, zanim zdążył zdradzić, gdzie klejnot ukrył; w ostatnich zaś swoich chwilach starał się rozpaczliwie coś wyznać, jakby jaki sekret.
Tylem Elzewirowi powtórzył, a on słuchał uważnie, bo nie o wszystkim wiedział. Kiedy mówiłem, że Czarnobrody był w Carisbrooke, poruszył się, jakby chcąc mi przerwać, ale cierpliwie zaczekał, aż skończę. Wtedy dopiero rzekł:
— Johnie, ten diament wciąż jeszcze jest w Carisbrooke! Dziwne, żem od razu na to nie wpadł! Bo tam tylko mógł Czarnobrody łatwo znaleźć studnię głęboką na osiemdziesiąt stóp, a nawet dwa i trzy razy głębszą, gdyby mu była potrzebna. Jest taka studnia w Carisbrooke, od dzieciństwa o niej słyszałem, a raz nawet, kiedy byłem małym chłopcem, widziałem ją na własne oczy. Wykopano ją na zamkowym podwórcu i idzie w głąb kredowej skały na pięćdziesiąt albo i więcej sążni. Tak jest głęboka, że człowiek nie może nawet kubła wody w niej zaczerpnąć, więc postawiono tam kierat z ogromnym kołem, wewnątrz którego osioł po stopniach depcze i wodę wyciąga. Ale czemu ów pułkownik Mohun, zwany Czarnobrodym, studnię wybrał, aby w niej ukryć swój klejnot, tego odgadnąć nie umiem. Lecz jeśli w studni go ukrył, wszystko wskazuje, że musiał na zamku Carisbrooke to zrobić. Znane to miejsce, ludzie nawet z Londynu tam zjeżdżają, by oglądać zamek i tę niezwykłą studnię podziwiać.
Mówił szybko i z zapałem, jakiegom w nim dotąd nie znał, i pewny byłem, że ma rację. Bo wydawało się całkiem naturalne, że jeśli Czarnobrody w ogóle ukrył diament w studni, musiała to być studnia przy tym samym zamku, w którym go tak niegodnie posiadł.
— Jeśli powiada on "południe studni" — ciągnął dalej Elzewir — to jasno znaczy, żeby według busoli odnaleźć punkt południowy na obmurowaniu, a potem odmierzyć osiemdziesiąt stóp od tego punktu w głąb i tam diament powinien się znajdować. Umówiłem się wczoraj z ludźmi z "Bonawentury", że jeśli morze będzie spokojne, od jutra za tydzień staną pod naszą jaskinią i zabiorą nas o północy, w czasie przypływu; tymczasem zaś, przez te osiem dni, co nam zostało, twoja noga do reszty wydobrzeje. Chciałem płynąć do St. Malo i zostawić cię w Eperon d’Or u starego Chauvelais, gdzie mógłbyś nauczyć się po francusku klepać, póki te gorące dla nas czasy nieco ostygną. Ale teraz, jeśli postanowiłeś szukać tego skarbu i po uszy chcesz się w to wpakować, to ja nie jestem znów taki stary i też mogę z siebie zrobić wariata. Więc zostawmy w spokoju St. Malo i płyńmy na wyspę Wight, do Carisbrooke. Znam dobrze ten zamek, stoi o niecałe dwie mile od Newport, a w samym Newport możemy schronić się w gospodzie "Pod trąbką", która też kontrabandzie służy. Na wyspach w Kanale królewskie rozkazy nierychło spełniają, a jeśli do tego w przebraniu się tam zjawimy, będziemy w Newport równie bezpieczni jak w St. Malo.
Tego właśnie, co mówił, najgoręcej pragnąłem; postanowiliśmy więc, że "Bonawentura" wysadzi nas na wyspie Wight zamiast we Francji.
Odkąd tylko człowiek pojawił się na powierzchni ziemi, zawsze wieść o zakopanym skarbie mocniej poruszała krew w jego żyłach, więc i we mnie aż kipiało z ochoty i zapału. Nawet Elzewir, choć nie okazywał tego na zewnątrz, był podniecony odkryciem. Obaj ledwo mogliśmy już wytrzymać w naszym podziemnym więzieniu i tych osiem dni długo się nam ciągnęło. Ale nie był to czas stracony, bo z każdym dniem moja noga stawała się silniejsza; niby wilk, którego kiedyś oglądałem w klatce na dorchesterskim jarmarku, krążyłem całymi godzinami po jaskini, żeby zabić czas, a zarazem nabrać większej pewności w stawianiu kroków. Ratsey już nas więcej nie odwiedził, ale wbrew temu, co zapowiadał, widział się parę razy z Elzewirem i zdobył dla niego trochę pieniędzy i potrzebnych nam rzeczy. Z jednego z tych spotkań Elzewir przyniósł do jaskini długi bicz i tłumoczek z ubraniem, które mieliśmy włożyć, by wystąpić w następnym akcie. Była w nim biała pikowana kurta, jaką noszą woźnice, i druga podobna, tylko mniejsza, dla mnie; znalazły się też dwa kapelusze i skórzane spodnie, i buty — wszystko jak należy. Włożyliśmy to na siebie; Elzewir wyglądał zupełnie jak woźnica, a ja jak chłopiec od koni. Zaśmiewałem się patrząc na niego, gdy stanął pośrodku jaskini i ćwiczył się w strzelaniu z bata, pokrzykując "Wiooo", jak prawdziwy furman. Mimo całej swej powagi też się przy tym uśmiechał i pokazał mi, jak okręcić wiechciami słomy nogi. Obciął brodę, ale twarz jego nie straciła nic z dawnego wyrazu; wysunięta szczęka i podbródek jak przedtem wskazywały na jego siłę i zdecydowanie. Ja zaś, aby bladość swoją ukryć, natarłem twarz i ręce wywarem z liści młodego orzecha i wyglądałem na zupełnie innego chłopca.
Żadnej ludzkiej istoty, co wyjść ma lub przyjść,
żadnej twarzy w otwartym lub zamkniętym oknie
ani dymu z konina, niczego, co myśl
o domu przywodzi spokojnym.
(Hood)
Tak nam upływał czas i jeszcze tylko dwie noce mieliśmy spędzić w jaskini. Mówiłem już, że to czekanie niecierpliwiło nas, bo spieszno nam było skarb odnaleźć. Lecz mnie coś jeszcze z każdym dniem bardziej dręczyło: postanowiłem sobie mocno, że nim te strony opuszczę, muszę Grace zobaczyć, a nie wiedziałem, jak o tym Elzewirowi powiedzieć. Mało już czasu zostało, zrozumiałem więc, że albo zaraz to zrobię, albo będę musiał wyrzec się tego.
Siedzieliśmy właśnie jak dwa morskie ptaki na skalnym ganku przed jaskinią, patrząc w stronę St. Alban’s Head na ostatni blask zachodzącego słońca. Wieczorne opary zaczynały już zbierać się nad Kanałem i Elzewir cały się wstrząsnął.
— Noc robi się chłodna — powiedział wstając. Pomyślałem, że dłużej już zwlekać nie mogę, i mówić zacząłem:
— Drogi mistrzu Elzewirze, opiekowałeś się mną cały ten czas i pielęgnowałeś troskliwiej niż najlepszy ojciec; tobie życie zawdzięczam, a także i to, że moja noga znów jest cała i zdrowa. Ale dziś spokoju znaleźć nie mogę i błagam cię, pozwól mi wyjść stąd i pochodzić trochę po powierzchni ziemi. Już z górą dwa miesiące siedzę w tej jaskini, patrząc na jej kamienne ściany, a bardzo chciałbym trochę po łąkach pospacerować.
— Nie mów, żem ci życie ocalił -— przerwał mi Elzewir — bo to ja przecież na szwank je naraziłem. Gdyby nie ja, mógłbyś teraz spokojnie leżeć w swym łóżku w Moonfleet, zamiast kryć się w skalnych pieczarach. Nie wspominaj więc nawet o tym; jeśli jednak chcesz się trochę przewietrzyć, nic złego w tym nie widzę. Rozmaite fantazje nachodzą ludzi, gdy do zdrowia wracają. Właśnie dzisiejszej nocy muszę pójść do tej zrujnowanej chaty, o której nieraz ci mówiłem, żeby zabrać stamtąd busolę — co ją dla mnie Ratsey zostawił. Więc zabierz się ze mną i odetchnij trochę świeżym, nocnym powietrzem.
Zgodził się łatwiej, niż sądziłem, więc znów zacząłem nalegać:
— Nie, mistrzu Block, pozwól mi dalej nieco powędrować. Wiesz dobrze, że urodziłem się i całe życie w Moonfleet przepędziłem. Kocham każdy tamtejszy kamień, każde drzewo czy potok i postanowiłem sobie jeszcze raz wszystko to zobaczyć, nim na zawsze te strony opuścimy. Daj mi więc pójść tam i choć spojrzeć na moją wioskę. Nikt mnie w nowym przebraniu nie pozna i jutrzejszej nocy bezpiecznie do ciebie wrócę.
Spoglądał na mnie w milczeniu i czułem, że mnie na wskroś wzrokiem przenika, ale nie rozgniewały go moje słowa; ja za to zrobiłem się czerwony i spuściłem oczy.
— Słuchaj, chłopcze — rzekł po chwili — znałem ja ludzi, którzy dla różnych przyczyn życie swe narażali: dla złota lub miłości, lub nienawiści, lecz nigdym nie słyszał, by ktoś igrał ze śmiercią, bo chce jakiś tam kamień, potok czy drzewo zobaczyć. A gdy ludzie mówią, że kochają jakąś wieś czy miasto, to można być pewnym, że kochają tylko kogoś, kto tam mieszka; albo że kiedyś kochali, a teraz chcą znów to miejsce zobaczyć i wspomnienie odświeżyć. Więc kiedy mi o Moonfleet mówisz, domyślam się, że masz tam kogoś, kogo chcesz spotkać lub ujrzeć masz nadzieję. Wiem, że nie o ciotkę ci chodzi, bo nie ma między wami miłości; a poza tym nikt nigdy życiem nie ryzykuje, żeby ciotce "do widzenia" powiedzieć. Nie ukrywaj więc niczego przede mną, ale powiedz mi wszystko otwarcie, a ja osądzę, czy ten drugi skarb, którego chcesz szukać, zawiera w sobie dość szczerego złota i czy warto ci życie na szalę rzucać, aby go pozyskać.
Wyznałem mu więc wszystko, niczego nie ukrywając, i starałem się go przekonać, że nic mi w Moonfleet nie grozi, bo nikt mnie w przebraniu nie pozna, ja zaś dobrze wiem, gdzie tam znaleźć jaki murek, lasek czy żywopłot, za którym mógłbym się ukryć; a w końcu gdyby nawet mnie ktoś poznał, nogę już mam zdrową i mało znajdzie się takich, co by mnie dogonić mogli. Mówiłem i mówiłem, nie tyle w nadziei, że go przekonam, lecz byle co, aby mówić, bom nie śmiał w oczy mu spojrzeć i bałem się, że jak tylko przerwę, on gniewnie mi odpowie. Wreszcie słów mi zabrakło i umilkłem. Lecz Elzewir gniewem nie wybuchnął wbrew temu, czegom się spodziewał. Zapanowała cisza i gdy po chwili podniosłem głowę, poznałem z jego twarzy, że daleko gdzieś myślami zawędrował. A gdy się odezwał, nie było w jego głosie złości, tylko trochę smutku.
— Jesteś szalony, mój chłopcze — powiedział. — Ale ja sam byłem kiedyś młody; moje ścieżki są zbyt mroczne i nie chcę cienia na ścieżki innych rzucać; nie zamierzam też studzić twej młodej krwi. Na twoje życie padł już cień za moją rzucony pomocą, więc póki możesz, korzystaj z tego, co w nim jasne zostało, i idź, dokąd chcesz. Powabna jest ta dziewczyna i dobre ma serce, aż nieraz dziw mnie brał, że takiego miała ojca. Zadowolony jestem teraz, że nie mam go na sumieniu, nigdy bym nie chciał rąk jego krwią splamić, mimo całego zła, jakie na mnie ściągnął, ale życie każdego z naszej kompanii zależało od tego, czy on przy życiu zostanie. Więc bądź spokojny, pójdź i zobacz te drzewa, kamienie i potoki, o których mi mówiłeś. A jeśli cię gdzie na łąkach ustrzelą lub chwycą i do więzienia wtrącą, nie wiń mnie, ale swoje własne szaleństwo. Odprowadzę cię do Purbeck Gate, wrócę tu i będę czekał. A jeśli jutro do północy nie zobaczę tu ciebie, będzie to dla mnie znakiem, żeś wpadł w pułapkę, i pójdę cię szukać.
Ująłem jego dłoń, dziękując, jakem umiał, że iść mi pozwolił; przebrałem się w strój woźnicy i napchałem kieszenie chlebem i mięsem, bo pewnie mało co znajdę do jedzenia w czasie mej wędrówki. Było już ciemno, gdy opuszczaliśmy jaskinię, gdyż w naszych stronach zmierzch jest krótki, a podział między dniem i nocą ostrzejszy niż w położonych bardziej na północ częściach kraju. Elzewir wziął mnie za rękę i prowadził przez mroki kamieniołomu, ostrzegając, gdzie mam się pochylić, a gdzie uważać na nierówności drogi. Doszliśmy tak do dna szybu i patrząc w górę, poprzez gąszcz paproci i zielska, ujrzałem granatowe niebo wielką gwiazdę wprost nad nami. Wdrapaliśmy się po stopniach, mając z jednej strony kamienny ślizg, po czym przeszliśmy szybko po sprężystej darni do opustoszałych ruin górniczych chat.
Zanim uszliśmy pół mili, przemiękły mi buty od namokłej rosą trawy. Noc była bezksiężycowa, lecz tak jasna, żem widzieć mógł srebrnobiałe welony pajęczyn rozpięte na trawie. Nie odzywaliśmy się po części dlatego, że bezpieczniej było milczeć, bo głos daleko niesie po łąkach, w tak spokojne noce, a po części dlatego, jak myślę, że ujęło nas piękno rozgwieżdżonego nieba, wypełniając serca uczuciem zbyt trudnym do wyrażenia. Wkrótce dotarliśmy do zrujnowanej chaty, o której wspomniał Elzewir, i tam w dawnym piecu znaleźliśmy busolę, tak jak Ratsey obiecał. Znów szliśmy dalej w milczeniu przez samotne wzgórza; w żadnym oknie nie zamigotało światełko ani pies się żaden nie poruszył. Doszliśmy w końcu do tego dziwnego wąwozu, który ludzie zwą Purbeck Gate. Jest to przez naturę stworzone przejście, wycięte w szczycie wzgórza, o ścianach tak gładkich, jakby je ludzka wykuła ręka; tędy to zawsze przechodzili nieliczni w tych samotnych okolicach wędrowcy — pasterze i żeglarze, żołnierze i straż celna. I choć pewnie od wieków nie przetoczył się tędy żaden pojazd, w kredowej podłodze wąwozu widnieją szerokie, głębokie koleiny, jakby je wozy olbrzymów w zamierzchłych czasach wyżłobiły.
Tu właśnie Elzewir zatrzymał się i wyciągając z zanadrza srebrem okuty pistolet Maskewa, włożył mi go w dłoń.
— Weź go, dziecko — powiedział — ale nie strzelaj, chyba, że będziesz musiał, a wtedy celuj nisko, bo góruje.
Schowałem pistolet do kieszeni, uścisnąłem Elzewirowi rękę i tak się rozstaliśmy. On wracał do Purbeck, ja zaś szedłem dalej wzdłuż grzbietu wzgórza Hoar Head. Musiało już być koło trzeciej, gdy znalazłem się na porosłym trawą kurhanie, zwanym Culliford Tree, który jest miejscem wiecznego spoczynku nieznanego rycerza starożytności. Stoi tu kępa drzew przecinających linie horyzontu i pod nimi usiadłem, by nieco wytchnąć. Ale nie na długo, bo gdym się obejrzał w stronę Purbeck, dostrzegłem nisko nad samym morzem poza St. Alban’s Head, bladą smugę brzasku; więc ruszyłem naprzód, wiedząc, że mam jeszcze przed sobą całe dziesięć mil drogi.
Wkrótce napotkałem pierwszy ślad ludzkiej obecności, a mianowicie stadko owiec karmiących się rzepą na zostawionym pod wypas ugorze. Słońce już stało wysoko i zalewało wszystko różowym blaskiem, w którym owce odcinały się bielą od brunatnego tła ziemi. Nie spostrzegłem ani pasterza, ani psa nawet i szedłem dalej, aż koło siódmej znalazłem się cały i bezpieczny na wzgórzu Weatherbeech, skąd rozciąga się widok na Moonfleet.
Pode mną był dworski las i stary dom, niżej, biała droga wioskowa i rozproszone domki, jeszcze niżej — nasza gospoda i szklista rzeczka Fleet, a na samym końcu — otwarte morze. Nie umiem powiedzieć, jak smutny i słodki zarazem był to obraz; wydał mi się mirażem na pustyni — pięknym, a nigdy dla mnie nieosiągalnym. Spokój panował w powietrzu, niebieskawe dymy porannych ognisk szły prosto w górę, ale nie było dymu ani nad naszą gospodą, ani nad dworem. Słońce porządnie już grzało i zacząłem schodzić ze wzgórza, zagłębiając obcasy w wypalonej na brąz darni. Wkrótce wszedłem do lasu, znalazłem moją kotlinkę i położyłem się wśród dzikiego rabarbaru i łopianu, patrząc na wejście do domu.
Zastanawiałem się, co robić, by zobaczyć Grace — czy czekać tu godzinę, dwie, a jeśli z domu nie wyjdzie, pójść i śmiało do jej drzwi zapukać? Nie kryło się w tym chyba żadne niebezpieczeństwo, bo pewnie, tak jak mówił Ratsey, nikt prócz niej tu nie mieszka, najwyżej jakaś stara kobieta, której wydałbym się w przebraniu obcym przybyszem szukającym drogi. Leżałem spokojnie, żując kawałek chleba, doszedł mnie dzwon zegara na kościelnej wieży, który wybił godzinę ósmą, później dziewiątą, ale cały czas nikt z domu nie wyszedł, ani nie wszedł. Las rozbrzmiewał śpiewem ptaków, nawoływaniami kukułki i dzikiego gołębia, głęboki, zielony cień przecinały żółte słoneczne smugi, wśród których irysy błyszczały lśniącą bielą i jaśniało niebieskie morze bluszczu. Wybiła dziesiąta, robiło się coraz cieplej, cichnął chór ptaków, a wzmagało się brzęczenie pszczół — w końcu wstałem, otrząsnąłem się, wygładziłem kurtkę i wyszedłem na drogę wiodącą do dworu.
Choć dobre miałem przebranie, czułem, że nie wyglądam jakoś na chłopca od koni; nie wiedziałem, co zrobić z rękoma i jak je powinienem trzymać.
Obszedłem dom dokoła i zakołatałem do drzwi frontowych, a krew uderzyła mi w żyłach z taką mocą jak kołatka, tyle że ciszej. Odgłos mojego stukania przeszedł echem przez korytarze, zaplątał się i zginął i wszystko było znów ciche jak przedtem. Czekałem chwilę i już chciałem powtórnie zakołatać, gdym posłyszał zbliżające się korytarzem leciutkie kroki.
Zgrzytnęły zasuwy i dziewczęcy głos zapytał:
— Kto tam?
Cofnąłem się o krok; dobrzem znał ten głos i już miałem głośno swoje imię wykrzyknąć, ale wstrzymałem się, bo ktoś jeszcze mógł być w pobliżu. Śmiech i płacz, figle i smutki często się na świecie mieszają, i wzięła mnie ochota, żeby sobie z Grace zażartować i przekonać się, czy zgadnie, kim jestem. Więc odpowiedziałem na jej pytanie krągłą dorsetską mową: — Biedny chłopczyna, co zgubił drogę i trafić nie może.
Uchyliła drzwi i spytała, dokąd zmierzam, spoglądając przy tym na mnie jak na obcego.
Powiedziałem, że idę z Purbeck i szukam gospody "Czemu by nie", którą trzyma niejaki mistrz Block. Słysząc to zadrżała lekko, dokładniej mi się przyjrzała, ale niczego nie spostrzegając odparła:
— Wejdź, mój dobry chłopcze, na ten taras, a pokażę ci, gdzie się znajduje gospoda. Lecz od dwóch miesięcy jest zamknięta, a mistrz Block wyjechał.
Mówiąc to obróciła się w stronę tarasu, lecz gdy tylko znaleźliśmy się z dala od drzwi, tak że nikt nie mógłby nas posłyszeć, powiedziałem moim zwykłym głosem, tyle że szybko i cicho.
Grace, to ja, John Trenchard, przyszedłem pożegnać się z tobą, bo opuszczam te strony i wiele mam ci do powiedzenia. Czy jest ktoś w domu prócz ciebie?
Każda inna dziewczyna, tak zaskoczona, zaczęłaby krzyczeć lub popadłaby w omdlenie, ale ona nic takiego nie zrobiła; zarumieniła się tylko leciutko i powiedziała równie jak ja szybko i cicho:
— Wróćmy do domu, jestem sama.
Weszliśmy do środka i zamknąwszy zasuwy chwyciliśmy się za ręce; staliśmy chwilę twarzą przy twarzy, patrząc sobie w oczy. Zmęczony byłem długą wędrówką i nieprzespaną nocą, a widok Grace taką wypełnił mnie radością, że w głowie mi się zakręciło i jakbym w słodki sen zapadł. Ścisnęła lekko moje dłonie i wiedziałem teraz, że wszystko to dzieje się naprawdę, i z samej prostej miłości zapragnąłem ją pocałować; ale odgadła mój zamiar i odsunęła się trochę, jakby chciała baczniej mi się przyjrzeć.
— W ciągu tych dwóch miesięcy wyrosłeś na mężczyznę — powiedziała.
I nie pocałowałem jej.
Tak, to prawda, że stałem się mężczyzną, a prawda jeszcze większa, że ona w kobietę się przemieniła i była teraz mojego wzrostu. Niedawne przejścia zabrały jej nieco dziewczęcej figlarności, czyniąc ją bardziej stateczną i dorosłą. Była ubrana na czarno, dłuższe nosiła spódnice, włosy upięła z tyłu głowy; pewnie ten żałobny struj sprawił, że wyglądała szczuplej i bladziej, jak Ratsey to zauważył. Patrzyłem na nią, a ona na mnie, i widząc moją odzież woźnicy nie mogła wstrzymać uśmiechu; myślała, że twarz i ręce pobrązowiały mi od słońca, bo pewnie ukrywałem się gdzieś w ciepłych krajach, więc jej powiedziałem, że to wywar z orzechowych liści sprawił.
Wolała rozmawiać ze mną w ogrodzie, bo mogła nadejść kobieta, która jej w gospodarstwie pomagała, a w razie czego łatwiej by mi było stamtąd się wymknąć. Przeszliśmy więc korytarzem przez zamieszkaną część domu, mijając rozmaite pokoje, a wśród nich — jeden otoczony półkami pełnymi zakurzonych książek. Zasłony były w nim opuszczone, ale dosyć wpadało światła, i zobaczyłem wysokie, końskim włosiem wyściełane krzesło, stojące przy stole, na którym leżała gruba otwarta księga, a obok niej — okulary w rogowej oprawie, które często widywałem na nosie Maskewa; bo jego to był pokój i niczego tu nie ruszono od czasu, gdy ostatni raz w nim przebywał. Zadrżałem na myśl, w czyim jestem domu, i strach mnie zdjął, że zaraz pojawi się sam stary sędzia, by wtrącić mnie do więzienia. Przypomniałem sobie jednak przyczynę wszystkich moich kłopotów i ujrzałem w wyobraźni jego nieruchomą twarz zwróconą ku porannemu słońcu.
Poszliśmy do ogrodu, w którym nigdy przedtem nie byłem. Miał on kształt kwadratu, otaczał go wysoki mur i równałby się niejednemu pałacowemu ogrodowi, gdyby nie był tak zaniedbany i zarośnięty. Mógłbym długo opisywać jego zdziczałe drzewa owocowe, kwiaty, zioła i rośliny. Czerwony ceglany mur chwytał i zatrzymywał każdy promień słońca i przyczaił się tu duszny upał, zaprawiony ciepłą wonią dojrzewających truskawek. KU memu zadowoleniu zeszliśmy ze słońca w cień alejki wysadzanej pigwami, których gałęzie splatały się nad naszymi głowami, wiodącej do zacisznej altany. Rosły tu dwa stare figowce, których korony widoczne były z zewnątrz. Słynęły z tego, że największy i najwcześniejszy dawały owoc, i Grace wskazała na nie mówiąc, że w razie potrzeby mógłbym łatwo wdrapać się na któryś i mur przeskoczyć.
Siedliśmy w cieniu altany i opowiadałem o wszystkim, co się zdarzyło, gdy jej ojca śmierć spotkała, pominąwszy jedynie, że Elzewir chciał go zastrzelić; nie było po co o tym wspominać, a i sam dobrze nie wiedziałem, czy naprawdę miał ten zamiar, czy chciał go jedynie nastraszyć.
Płakała słuchając mnie, ale później wstrzymała łzy i obejrzała bliznę na mojej nodze, by zbadać, czy już dobrze się zagoiła.
Wtajemniczyłem ją też w ukryte znaczenie słów wypisanych na arkusiku pergaminu. Znała mój medalion i jego dzieje, teraz zaś znowu otworzyłem go i odczytała kilka razy wersety z psalmów, a ja wskazywałem zawarte w nich słowa szyfru; i powiedziałem, że odnajdę skarb Mohuna i wrócę do Moonfleet jako najbogatszy w okolicy człowiek.
— Ach, Johnie — zawołała — nie przykładaj zbyt wielkiej wagi do tego klejnotu! Jeśli jest prawdą to, co mówią, ze zła się wziął i zło ze sobą niesie. I nawet ów podły człowiek nie odważył się użyć go dla swoich celów, lecz biednym go przeznaczył. Więc jeśli ten diament naprawdę odnajdziesz, nie zatrzymuj go, ale dla spokoju duszy Czarnobrodego uczyń to, co on zamierzał uczynić, gdyż inaczej klątwę na siebie ściągniesz.
Uśmiechnąłem się tylko, biorąc to za dziewczęce wymysły, i nie wyjawiłem jej, czemu tak bardzo chcę być bogaty — a mianowicie, żeby ją kiedyś pojąć za żonę. Później, gdy już długo opowiadałem o wszystkim, co mnie samego dotyczyło, tak jak to zwykle mężczyźni czynią, zapytałem o jej sprawy i co robić zamierza. Odparła, że przed miesiącem odwiedzili ją prawnicy, nakłaniając, by dom swój opuściła i przeniosła się do Londynu, gdzie zamieszka z pewną starszą damą. Bo jak mówili, jej ojciec umarł nie zostawiając testamentu, przez co opieka nad nią przeszła w ręce Urzędu Kanclerskiego. Lecz ona prosiła, by dali jej w Moonfleet pozostać, bo nigdzie indziej żyć nie może, a tutejsze powietrze i wygody, jakie ma w domu, doskonale jej odpowiadają. Odeszli więc z niczym, mówiąc, że muszą czekać na decyzję sądu, który orzeknie, czy może dalej we dworze mieszkać — ale jak dotąd wciąż tu pozostaje. Zmartwiłem się słysząc to wszystko, bo jakem dobrze wiedział, zawsze to, na czym Urząd Kanclerski rękę położył, rozpadało się w ruinę, jak na przykład kanclerskie młyny w Cerne, czy kanclerska przystań w Wareham; a na pewno mało by trzeba, żeby ten dom do ruiny doprowadzić, bo i tak już w trzech czwartych się rozpadał.
W końcu, chodź było samo południe i słońce mocno paliło, włożyła perkalowy czepek i narwała truskawek dla mnie, wybierając co piękniejsze i przyniosła mi z domu chleba i mięsa. Potem zwinęła swój szal, robiąc z niego poduszkę, i nakłoniła mnie, żebym ułożył się w altanie na ławce i przespał, bo mówiłem jej, jak to całą noc wędrowałem, a i wiedziała też, że muszę przed północą wrócić do jaskini. Zostawiła mnie samego i do domu odeszła, a przyznać muszę, że nigdym w życiu tak słodko i spokojnie nie spał; bo bardzo byłem zmęczony i ukołysała mnie myśl o niej — żem ją ujrzał i że taka była dla mnie dobra.
Gdy się obudziłem, siedziała przy mnie, szydełkując jakąś robótkę. Upał zelżał nieco i Grace powiedziała, że na zegarze słonecznym minęła już piąta. Musiałem więc ruszać. Wetknęła mi do ręki węzełek z wiktuałami na drogę, a gdy wsuwała mi w kieszeń butelkę mleka, uderzyła nią o rękojeść pistoletu, który tam schowałem. — Co to jest? — zapytała, ale jej nie powiedziałem, żeby gorzkich wspomnień nie przywoływać.
Znów staliśmy blisko siebie, trzymając się za ręce.
— Johnie — powiedziała — będziesz wędrował po morzach i kiedyś pewnie do Moonfleet zawiniesz. A choć nie bywałeś tu ostatnio, zawsze tak jak dawniej stoi w moim oknie zapalona lampa. I jeśli którejś nocy znajdziesz się blisko naszego wybrzeża, zobaczysz jej światło i będziesz wiedział, że Grace o tobie pamięta. A gdy go nie będzie, wiedz, żem umarła lub Moonfleet opuściła, bo każdej nocy, póki nie wrócisz, myślą z tobą będę.
Nie umiałem powiedzieć ni słowa, bo serce moje przepełniała słodycz i smutek rozstania, tylko przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem; tym razem nie cofnęła się, lecz pocałunkiem mi odpowiedziała.
Wdrapałem się na drzewo figowe, bo bezpieczniej było zniknąć przez mur niż bramą wychodzić i gotów już do skoku na drugą stronę, zwróciłem się raz jeszcze do niej, by ją pożegnać.
— Bywaj! — zawołała — i pamiętaj, strzeż się, gdy tego diamentu dotkniesz; ze zła on się wziął i zło ze sobą niesie.
— Bywaj Grace, bywaj! — odparłem i skoczyłem na miękką, wysłaną liśćmi leśną ziemię.
...Bo ci, których nie dojrzysz, otoczyli w krąg
gęstym murem — kamienną i zionącą głąb.
(Scott)
Brakło jeszcze pół godziny do północy, gdy znalazłem się u wylotu szybu, a zanim zdążyłem postawić nogę na pierwszym stopniu usłyszałem dobywający się z ciemności głos Elzewira, który mnie wzywał do podania hasła: "Pomyślne wiatry "Bonawenturze"" — odkrzyknąłem i powróciłem do naszej jaskini, żeby się przespać w niej po raz ostatni.
Następna noc dobrze nadawała się do ucieczki. Nadeszła pora wielkiego przypływu, księżyc stał w pełni, od lądu wiała lekka bryza i woda pod skałą była gładka. Jeszcze przed zachodem ujrzeliśmy płynącego przez Kanał "Bonawenturę", który po zmroku podsunął się bliżej i wysłał po nas szalupę. Na pokładzie wielu spotkaliśmy przyjaciół, serdecznie nas witano i troskliwie się nami zajęto. Zadowolony byłem, bom się znowu wśród swoich znalazł, ale sercem mym szarpał ból, że muszę opuścić drogie wybrzeże Dorset, a nawet i tę jaskinię, która była mi tak długo domem i szpitalem.
Wiatr wyniósł statek na wody Kanału i o świcie wysadzono nas w Cowes na wyspie Wight, skąd udaliśmy się pieszo do Newport. Był wczesny ranek i prawie wszyscy w mieście jeszcze spali, a ci, których spotykaliśmy na ulicach, nie zwracali na nas zbytniej uwagi, biorąc Elzewira za woźnicę, a mnie za chłopca od koni, i sądząc pewnie, że przywieźliśmy zboże na towarowiec kursujący do Southampton.
Newport nie jest dużym miastem i szybko znaleźliśmy gospodę "Pod Trąbką"; Elzewir tak dobrze udawał woźnicę, że gospodarz go nie poznał, choć nieraz się widywali. Zaczęli rozmowę od małej słownej potyczki.
— Może tu u was przenocować i pożywić się prosty człowiek ze wsi i jego parobek? — zapytał Elzewir?
— Nie, nie ma u nas miejsca — rzekł gospodarz, mierząc Elzewira wzrokiem, niechętny przyjmować obcego, który, gdy znajdzie się wewnątrz, mógłby za wiele zobaczyć i być może trafić na ślad kontrabandy. — Zbliża się Letni Jarmark i u mnie już pełno. Nie mogę przecież wyrzucić dżentelmenów, którzy tu mieszkają, żeby dla was zrobić miejsce; ale popróbujcie w zajeździe "Pod Snopem". Dobra to gospoda i nie tak pełna jak moja.
— Tak, ruchliwa to pora, ale te jarmarki są dla was pomyślne — rzekł Elzewir z lekkim naciskiem na ostatnie słowo.
— Co pomyślne? — zapytał szynkarz, jakby nie dosłyszał.
— Pomyślne wiatry "Bonawenturze"" — padła odpowiedź.
Szynkarz chwycił Elzewira za rękę i zaczął nią gwałtownie potrząsać.
— Toż to mistrz Block! — powiedział. — Czekam was tego ranka, a poznać nie mogłem!
Śmiał się oglądając go i Elzewir też się uśmiechnął.
Zanim weszliśmy do gospody, szynkarz spojrzał na mnie i zapytał:
— A to niby kto taki?
— Młodzian, co się z ran wylizał — odparł Elzewir. — Dwa miesiące temu złapał kulkę w tej potyczce pod Hoar Head; a wart jest więcej, niż na to wygląda, bo dają całe dwadzieścia złotych gwinei za jego głowę, więc dobrze się opiekuj tak cennym czubem!
Szczęśliwie nam się żyło "Pod trąbką", dostaliśmy najwygodniejsze pokoje, dawano nam najlepsze jedzenie i trunki, a przez cały czas gospodarz traktował Elzewira jak jakiego księcia. I rzeczywiście był on księciem przemytników, bo uważano go, jak znacznie później się dowiedziałem, za kapitana całej kontrabandy, od Start aż po Solent. Początkowo gospodarz nie chciał brać od nas żadnej zapłaty, mówiąc, że jest naszym dłużnikiem, bo nieraz dobrze dzięki mistrzowi Blockowi zarobił; lecz Elzewir miał przy sobie złoto, które dostał z Dorchester, zanim jeszcze opuściliśmy jaskinię, i zmusił go, by pieniądze przyjął. Cieszyło mnie, że znów sypiam w świeżej, pachnącej pościeli, a nie na kupie piachu, i że mogę wygodnie siedzieć przy suto zastawionym stole i posługiwać się nożem i widelcem. Elzewir radził mi za wiele się nie pokazywać i z zadowoleniem przebywałem w wygodnej izbie na tyłach domu, podczas gdy on myszkował po mieście, starając się znaleźć jakiś sposób dostania się na zamek Carisbrooke. Wolny czas zbytnio mi nie ciążył, gdyż odkryłem w gospodzie kilka starych ksiąg, które mnie zaciekawiły, a wśród nich "Historię zamku Corfe", gdzie opisane było tajne przejście z jego ruin do starego kamieniołomu, skąd wydobywano marmur; bardzo możliwe, że chodziło właśnie o miejsce, w którym tak niedawno się ukrywaliśmy.
Elzewir znikał na cały prawie dzień i widywałem go tylko przy śniadaniu i kolacji. Był już kilkakrotnie w Carisbrooke i dowiedział się, że urządzono w zamku więzienie dla jeńców francuskich, których pełno jest tam teraz. Poznał kilku strażników więziennych i kluczników, popijał z nimi nawet w gospodach, tłumacząc, że jest woźnicą, który czeka w Newport na zatrzymany przez niepomyślne wiatry kliper idący z Lyme Regis z ładunkiem kamieni szlifierskich. W końcu udało mu się dostać na zamek i oglądał dom ze studnią i samą studnię. Wiele czasu spędził nad ułożeniem planu, który by pozwolił nam dobrać się do studni bez wtajemniczenia w nasze zamiary pilnującego jej klucznika, ale niestety, to się nie powiodło.
Za gospodą był ogród schodzący do strumyka i pewnego wieczoru, gdy przebywałem tam po zmroku, zjawił się Elzewir mówiąc, że nadeszła pora sprawdzenia szyfru Czarnobrodego.
— Na rozmaite usiłowałem sposoby — powiedział — wymyślić taki plan opuszczenia się do studni, aby ten, który jej strzeże, nic o tym nie wiedział, ale nawet z jego pomocą nie będzie to łatwe. Nie ufam temu człowiekowi, lecz niestety musiałem mu powiedzieć, że jest w niej ukryty skarb. Nie wspomniałem jednak, gdzie on się znajduje ani jak go można wydostać. Obiecał, że pozwoli nam przeszukać studnię, o ile damy mu jedną trzecią wartości tego, co w niej znajdziemy. Nie mówiłem, że ty i ja stanowimy jedno, a tyle tylko, że znam chłopca, który posiada klucz do tajemnicy i żąda jednej trzeciej skarbu dla siebie. Jutro wstaniemy wczesnym rankiem, aby na szóstą być już przy zamkowej bramie, przez którą on nas przepuści. I nie będziesz już chłopcem od koni, ale czeladnikiem murarskim, ja zaś — murarzem. W gospodzie czekają na nas fartuchy, a także kubły, szczotki i kielnie, i pamiętaj, że idziemy do Carisbrooke naprawiać pęknięcia w ocembrowaniu studni.
Elzewir bardzo starannie wszystko przemyślał i gdy opuszczaliśmy gospodę "Pod trąbką", znacznie bardziej przypominaliśmy murarzy niż dawniej woźniców. Mieliśmy na sobie uwalane wapnem fartuchy, ja niosłem kubeł i szczotki, Elzewir zaś kielnię i zwój grubego sznura przewieszony przez ramię. Ranek był wilgotny po całonocnym deszczu. Nieruchome niebo pokryły chmury i ciężkie krople skapywały z zasnuwającego wszystko welonu mgły. Powietrze uderzyło nas zrazu chłodem, ale później, gdy wchodziliśmy pod zamkową górę, przypomniało nam, że to już lipiec, i stanęliśmy u bramy przemoczeni i zgrzani. Dwie baszty strzegły wejścia, między nimi zaś mieściła się wartownia, do której wiódł kamienny most przerzucony nad fosą. Gdy zbliżałem się do tego zamku, przypomniałem sobie, że tu właśnie pułkownik Mohun otrzymał zapłatę za swój nikczemny czyn, i pomyślałem, wiele to razy musiał tędy przechodzić. Elzewir zakołatał niby ktoś, kto zawsze ma tu prawo wejścia, i widocznie czekano na ten znak, bo od razu odemknęła się furtka w ciężkiej bramie i wpuszczono nas do środka. Człowiek, który nas wpuścił, był wysoki i barczysty, ale miał pełną, nalaną twarz i za dużo tłuszczu na sobie, tak, że choć mógł mieć ze trzydzieści lat, na mocnego nie wyglądał. Uśmiechnął się do Elzewira, bardzo grzecznie go powitał, mnie nawet skinął głową, ale nie podobały mi się jego lśniące czarne włosy i latające oczy, które niespokojnie odwracał, gdy ktoś w nie spojrzał.
— Witaj, mistrzu studniarzu — rzekł do Elzewira. — Marną ze sobą przynosisz pogodę i cały ociekasz deszczem. Może napiłbyś się grzanego piwa, zanim zabierzesz się do roboty.
Elzewir uprzejmie mu podziękował, mówiąc, że niczego pił nie będzie, więc klucznik poprowadził nas do studni. Minęliśmy zewnętrzny dziedziniec, teraz błotnisty od deszczu, i doszliśmy do drzwi, za którymi znajdowała się sala, ongiś biesiadna. Nad wejściem widniał napis złożony z dużych ołowianych liter: "Zaprowadził mnie do swej sali biesiadnej i zawiesił nade mną proporzec miłości".
Klucznik wybrał jeden z kluczy, których ogromny pęk nosił przytroczony do pasa i otworzył nim drzwi. Lecz gdy je minęliśmy, cóż za rozczarowanie! Nie odbywała tu się żadna biesiada, nie było proporców ni miłości, ogołocono tę salę ze wszystkiego i obrócono w pomieszczenia dla francuskich jeńców. Panowała duchota, jak zwykle w zamkniętych miejscach, gdzie ludzie całą noc spali, okna były zamglone, wielu jeńców jeszcze się nie przebudziło i leżało na słomianych siennikach pod ścianami; inni zajęci byli robieniem krzyży z rybich ości lub małych statków w butelkach, co jest zwykłą rozrywką marynarzy, gdy wolny czas mają. Nie zwracali na nas uwagi i tylko senni strażnicy, wygodnie wsparci na swych rusznicach, kiwnęli głowami na powitanie naszemu przewodnikowi, gdy szliśmy przez tę bieloną, duszną salę. Znowu byliśmy na świeżym powietrzu i minąwszy jeszcze jeden dziedziniec doszliśmy do niewielkiego kamiennego budynku o wysokim dachu, przypominającego duży gołębnik, jakie się czasem jeszcze po wsiach widuje.
Nasz przewodnik wyszukał klucz i gdy otwierał drzwi, Elzewir szepnął do mnie:
— To jest właśnie dom ze studnią.
Serce mocniej mi zabiło na myśl, że jesteśmy tak blisko celu.
Pierwszą rzeczą, jaka rzucała się w oczy wewnątrz tego wysokiego budynku było ogromne kieratowe koło, o którym mówił mi Elzewir. Zrobione z drzewa, musiało mieć dziesięć lub dwanaście stóp średnicy i bardzo przypominało koło młyńskie, tyle że wewnątrz jego obręczy umieszczono w równych odstępach płaskie stopnie, po których dreptał osiołek, w ten sposób koło obracając. Cierpliwe to stworzenie leżało sobie w kącie na słomie, lecz gdy tylko weszliśmy, podniosło się i przeciągnęło, wiedząc, że niebawem rozpocznie codzienną pracę.
— Ten osioł jest tu dawniej niż ja — rzekł klucznik — a tak dobrze wie, co trzeba robić, że zawsze sam wchodzi do środka koła i zabiera się do pracy.
Z boku, tuż przy kole, widniał otwór studni, czarny i okrągły, otoczony niską, wznoszącą się na dwie stopy obmurówką.
Więc tak blisko byliśmy celu! Ale czy naprawdę? Bo skąd mogliśmy wiedzieć, czy pułkownik Mohun rzeczywiście zawarł w psalmach szyfr wskazujący kryjówkę diamentu? Ich słowa mogły mieć przecież jeszcze dziesiątki innych znaczeń. I jeśli mówiły nawet o diamencie, czyż ma to być akurat ta studnia, a nie setki innych?
Takie mi przyszły do głowy myśli, osłabiając wiarę w spełnienie naszych nadziei. A może to ten mglisty, ponury ranek, deszcz lub skąpe śniadanie ducha mi odebrały — bo nic tak na usposobienie człowieka nie wpływa jak pogoda i jedzenie. Dość, że teraz, gdy blisko już byliśmy celu, coraz mniej i mniej pociągało mnie całe to przedsięwzięcie.
Klucznik zaryglował drzwi od środka i gdy tylko klucz, którym je zamknął, zadźwięczał wśród pęku innych, odniosłem wrażenie, że staliśmy się jego więźniami i że ma nas w pułapce. Próbowałem uchwycić jego wzrok, by przekonać się, czy mu teraz źle, czy dobrze z oczu patrzy, ale zawsze wtedy odwracał swą ruchliwą twarz. I pomyślałem, że jeśli skarb naprawdę zło przynosi, to za sprawą tego ciemnowłosego, szorstkiego człowieka, który prosto w oczy spojrzeć nie umie, spadnie na nas przekleństwo.
O ile jednak ja na duchu upadłem i wiarę straciłem, o tyle Elzewira żadne wątpliwości nie trapiły. Zdjął z ramienia zwój sznura i zaczął go rozwijać.
— Spuszczę ten sznur do studni na głębokość osiemdziesięciu stóp, które oznaczyłem węzłem — rzekł do klucznika. — Ten chłopiec twierdzi — mówił dalej, wskazując na mnie — że skarb ukryty jest w ścianie osiemdziesiąt stóp pod nami, więc gdy węzeł znajdzie się na krawędzi obmurówki, będziemy wiedzieli, że jego koniec osiągnął właściwą głębokość.
Znowu starałem się zajrzeć klucznikowi w oczy, by sprawdzić, jakie wrażenie wywarła na nim wiadomość, gdzie skarb się znajduje, ale wzrok odwrócił, zacząłem więc dokładnie przyglądać się studni.
Na przedłużonej ponad nią osi koła umieszczono bęben, na który nawijała się lina; przy końcu tej liny wisiało wielkie wiadro. Była tam też przekładnia, pozwalająca obracać bęben wraz z kołem kieratowym lub puścić go wolno, oraz pedał, którym można było przyspieszyć lub zwolnić opuszczanie się wiadra, albo też całkiem je zatrzymać.
— Wejdę do tego wiadra — rzekł Elzewir — a pan klucznik będzie mnie wolno opuszczał, aż wiadro zrówna się z końcem sznura. Wtedy krzyknę do was, wy zatrzymacie koło, a ja zacznę szukać miejsca, gdzie skarb jest ukryty.
Nie przewidziałem takiego obrotu rzeczy, czując, że to ja raczej powinienem się w głąb studni opuścić, i choć nie bardzo miałem na to ochotę, pomyślałem, że już to nawet będzie lepsze niż zostać tu na górze w zamknięciu, sam na sam z tym podejrzanym osobnikiem.
— Nie, mistrzu, tak być nie może — powiedziałem. — Ja powinienem to zrobić, bom i mniejszy, i lżejszy od ciebie. Pozostań więc na górze i razem z tym dżentelmenem opuśćcie mnie w dół.
Elzewir starał się odwieść mnie od tego, ale wkrótce ustąpił, wiedząc, że to plan lepszy; a tylko dlatego chciał sam w głąb studni zjechać, że nie był pewny, czy starczy mi na to odwagi. Lecz klucznik nie był z tej zmiany zadowolony i starał się nakłonić nas, by po staremu zostało.
— Co raz się postanawia, trzeba wykonać — twierdził. On nie lubi zmian, a ponadto jest to zadanie zbyt trudne dla takiego dzieciaka. Chłopcy są zwykle nieuważni, a na pewno nie najłatwiej będzie znaleźć skrytkę. Spojrzałem na Elzewira, chcąc mu wzrokiem pokazać, co myślę o wywodach klucznika; ale jego słowa nie wywarły na Elzewirze żadnego wrażenia, zaś ów osobnik o fałszywym spojrzeniu próbował teraz mnie nastraszyć, mówiąc, że studnia jest głęboka, a wiadro małe, że w głowie mi się zakręci i z niego wypadnę. Nie powiem, aby te złe wróżby nic mnie nie obeszły, ale zdecydowałem się już, niech co chce będzie; a w każdym razie lepsze to, niż gdyby Elzewir gdzie w studni utknął i mnie samego na górze zostawił. Klucznik pojął wreszcie, że traci czas na próżno, i przystąpił do przygotowań.
Jednej tylko obawy nie mogłem się pozbyć, bo przypomniałem sobie wszystko, com słyszał w Purbeck o głębokich szybach; jak ludzie, którzy opuszczali się na dno, tracili nagle przytomność i ginęli i nigdy się nie dowiedziano, co tam zobaczyli.
— Czy aby na pewno ta studnia jest czysta i nie czają się w niej jakieś śmiertelne gazy? — zapytałem jeszcze Elzewira.
— Możesz być spokojny, bo przedtem już sprawdziłem, czy wszystko jest w porządku — odparł. Wczoraj opuściliśmy świecę prawie do samej wody i cały czas płonęła równym i jasnym płomieniem. A gdzie płomień przetrwa, tam i człowiek przetrwa. Ale chyba masz rację, bo jednego dnia może tych gazów nie być, a innego mogą się pojawić. Więc, mistrzu więzienniku, daj nam świecę, to zaraz się przekonamy.
Klucznik wziął świecę oprawną w trójkątną drewnianą podstawkę, której zwykle używał pokazując obcym przybyszom studnię — i opuścił ją na sznurku. Do tej chwili nie zdawałem sobie w pełni sprawy, jakiego zadania się podjąłem. Spojrzałem teraz w studnię, poprzez jej niską obmurówkę, starając się nie stracić równowagi, bo ziemia była dokoła śliska i zielona od wilgoci; świeca znikała w mrocznej głębi, jej płomień stał się małą, migotliwą gwiazdką, później — ledwo widocznym punkcikiem, aż w końcu dotknęła lustra wody. Przyglądaliśmy się chwilę falującym na powierzchni zmarszczkom, po czym klucznik wciągnął świecę z powrotem i rzucił w studnię niewielki kamień. W połowie drogi uderzył on w ścianę studni, kilkakrotnie odbił się z łomotem i wpadł do wody. Usłyszeliśmy głuchy, głęboki plusk i z dna głębiny powstały jękliwe i żałosne zawodzenia, podobne do tych, które słyszałem wśród samotnych nocy w podmorskich pieczarach pod naszą kryjówką w Purbeck. Klucznik pierwszy raz spojrzał prosto na mnie, a oczy jego miały złowrogi wyraz, jakby mówiły: "Słyszysz? Takie oto rozlegną się dźwięki, gdy spadniesz ze swej grzędy". Ale próżno mnie straszył, bo nic już nie mogło zmienić mojego postanowienia.
Wziąłem do ręki świecę, wrzuciłem w wiadro młotek, i sam do niego wszedłem. Klucznik stanął przy przekładni koła, Elzewir zaś przechylił się przez obmurówkę, by unieruchomić łańcuch, na którym wiadro wisiało.
— Pewny jesteś, chłopcze, że dasz radę? — zapytał cicho, kładąc mi delikatnie rękę na ramieniu. — Duch i głowa mocne, co? Tyś jest moim diamentem i wolałbym raczej utracić wszystkie diamenty świata niż ciebie. Więc jeśli ogarnął cię niepokój, ja się w tę studnię opuszczę albo niech nikt z nas tego nie czyni.
— Wszystko w porządku, mistrzu — odparłem wzruszony jego czułością i ścisnąłem mu dłoń. — Mocną mam głowę, a moja noga jest już zdrowa, i jej nie otumani — dodałem, bo pewnie przypomniał sobie, jak wdrapywaliśmy się owczą ścieżką na Hoar Head i co mi się tam przytrafiło…
Grób się rozwiera
i nadchodzi nam pisana śmierć.
(Szekspir)
Wiadro było duże wbrew temu, co mówił klucznik chcąc mnie przestraszyć, i mogłem w nim przycupnąć dla bezpieczeństwa. Co więcej, nie było to dla mnie całkiem nowe doświadczenie, bo kiedyś opuszczono mnie ze skały Gad w koszu, abym wybrał z gniazda dwa sokole jaja. Niemniej jednak obleciał mnie strach, gdy zacząłem spadać w tę straszliwą otchłań, czując coraz większy chłód.
Wiadro opuszczało się powoli, mogłem przeto dokładnie obejrzeć ściany studni i przekonać się, że wykuto ją w pokładzie kredy, ale tu i ówdzie, gdzie kredy nie było, wyłożono cegłą. Te ceglane łaty pojawiały się to z jednej, to z drugiej strony, a czasem obiegały studnię dokoła. Stopniowo gasło światło dnia, przy dzisiejszej deszczowej pogodzie szare nawet tam w górze. Wkrótce zapanował mrok jak w nocy i jedynie moja świeca rozpraszała ciemności. Wysoko nade mną widniał wylot studni, biały i okrągły, niby matowy księżyc w pełni.
Nie spuszczałem ani na chwilę oka ze sznura, który zwisał na ścianie, i gdy spostrzegłem, że zbliżam się do jego końca, krzyknąłem do Elzewir i klucznika, by wiadro zatrzymali, bo wiedziałem już, że znajduję się na głębokości osiemdziesięciu stóp. Podniosłem się ostrożnie, stanąłem w wiadrze i chwytając się ręką łańcucha, na którym wisiało, zacząłem rozglądać się dokoła, nie zdając sobie nawet sprawy, czego właściwie szukam, lecz spodziewając się, że może dostrzegę jakąś dziurę w ścianie lub ujrzę błysk diamentu dobywający się ze szczeliny. Zadanie miałem trudne, bo studnię wyłożono w tym miejscu małymi, jednakowymi cegiełkami i kolejno im się przyglądałem z tak bliska, jak mogłem. Wciąż musiałem się przy tym obracać, stojąc w wiadrze, aż poczułem strach, by mi się w głowie nie zakręciło. Próżne jednak były moje wysiłki. Obaj mężczyźni widzieli z góry poruszające się wciąż dokoła światełko i na pewno wiedzieli, co robię, ale pan klucznik widocznie bardzo się niecierpliwił, bo zaczął do mnie krzyczeć:
— Co tam robisz? Nic jeszcze nie znalazłeś? Nie ma tam skarbu?
— Nie — odkrzyknąłem — niczego nie znalazłem. — A po chwili zawołałem jeszcze: — Mistrzu, czy na pewno dobrze zmierzyłeś sznur?
Słyszałem, że coś obaj jednocześnie mówią, lecz nic z tego nie mogłem zrozumieć, bo cała studnia rozbrzmiewała tylko dudniącym echem ich głosów. W końcu sam Elzewir krzyknął do mnie:
— Podobno podwyższono kiedyś podmurówkę wokół studni; musisz szukać niżej.
Znowu skuliłem się w wiadrze, które zaczęło powoli opadać, gdyż nie chciałem widzieć zionącej pode mną czeluści. A cały czas z dna studni dochodziły głuche jęki i wyrzekania, jakby duchy strzegące diamentu lamentowały, że ktoś tak blisko niego się znalazł. I wyraźnie słyszałem wśród tych zawodzeń, głos Grace, poważny i słodki zarazem: "strzeż się, strzeż, gdy tego skarbu dotkniesz; ze zła się wziął i zło ze sobą niesie".
Ale już zbyt daleko po mej drodze zaszedłem, abym się mógł cofnąć. Wiadro opuściło się o jakieś sześć stóp i znowu zacząłem uważnie oglądać ściany studni. Tutaj też obmurowana ona była takimi samymi cegiełkami; jak przedtem kolejno je badałem i znowu niczego dostrzec nie mogłem, ale gdy opuściłem nieco wzrok, uwagę moją przykuł jakiś znak na jednej z cegiełek, tuż przy zwisającym sznurze.
Choćby człowiek nie wiem jak pobieżnie przeglądał książkę, gdy napotka wydrukowane w niej własne, czy podobne nazwisko, zaraz je spostrzeże. To samo było i z owym znakiem na cegle, bo choć tak mało widoczny, że jeden człowiek na tysiąc by go zauważył, to jednak zatrzymał mój wzrok i myśl, gdyż instynktownie odczułem, że ma on coś wspólnego ze mną samym i z tym, czego szukam.
Ocembrowanie było suche i czyste, a nie pozieleniałe i śliskie od wilgoci, jak w innych studniach, z których dobywają się rozmaite niezdrowe wyziewy; bo gdzieś blisko dna znajdowały się ponoć ujścia i wpusty i woda stale się w niej zmieniała. Dlatego cegły też były suche i czyste, a widniejący na jednej z nich znak — tak wyraźny, jakby nakreślono go wczoraj, nie zaś dawno temu. Nie był on ani głęboko ani starannie wyryty, ale zrobiony niedbale, jakby przez któregoś z chłopców, co wyskrobują swe imiona, inicjały lub daty na alabastrowych figurach w kościele w Moonfleet. Na tej cegle widniała też litera alfabetu, zwykłe "Y" — i być może ktoś, kto nie urodził się w Moonfleet, nigdy by jej nie zauważył. Dla mnie jednak było to herbowe godło Mohunów, w którego cieniu wszyscyśmy tam wzrastali. Więc gdy tylko ten znak spostrzegłem, wiedziałem już, że to półkownik Mohun własną go dłonią sto lat temu wyrył lub kazał któremuś ze swych podwładnych to zrobić i że gdzieś blisko jest to, czego szukam; przypomniało mi się, co pastor Glennie mówił o wiecznym wyrzucie gnębiącym sumienie pułkownika, który wiernego sługę na tamten świat wyprawił, i teraz dokładniej opowieść pastora pojąłem.
Serce waliło mi mocno, jak chyba każdemu, kto bliski jest ziszczenia największych swych pragnień — wszystko jedno, sprawiedliwych czy nikczemnych — i spróbowałem sięgnąć do opatrzonej znakiem "Y" cegły. Trzymając lewą ręką za łańcuch, mogłem się wychylić tylko na tyle, by jej dotknąć prawą; krzyknąłem więc w górę studni, żeby mnie przyciągnęli bliżej ściany. Zrozumieli, o co mi chodzi, zarzucili pętlę na linę, przesunęli ją i unieruchomili, czekając, aż dam znak, by ją znów popuścić. W ten sposób znalazłem się przy samej ścianie i gdy stanąłem w wiadrze, mój wzrok był na wysokości oznaczonej cegły. Nie spostrzegłem niczego, co by wskazywało, że ktoś ją już poruszył, nie usłyszałem też głuchego dźwięku, gdym w nią stuknął, ale kiedy z bliska się tej cegle przyjrzałem, zauważyłem, że więcej wokół niej jest murarskiej zaprawy niż wokół innych cegieł. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że kryje to, czego szukamy, i od razu zabrałem się do roboty; umieściłem świecę w ogniwie łańcucha i zacząłem wyłupywać zaprawę.
Na górze musieli się domyślić, jak rzeczy stoją, bo najpierw o przyciągnięcie do ściany prosiłem, a potem usłyszeli stuk młotka, ledwo więc zabrałem się do roboty, doszedł mnie ostry i pożądliwy głos klucznika:
— Co tam robisz? Nic nie znalazłeś?
Zgniewało mnie, że to ten chciwiec zawsze coś ma do powiedzenia, podczas gdy Elzewir milczenie i spokój zachowuje, więc odkrzyknąłem, że niczego nie znalazłem i że jak przyjdzie czas, wszystkiego się dowie.
Wkrótce wydłubałem tyle zaprawy, że mogłem cegłę podważyć. Wyszła gładko i włożyłem ją do wiadra, by w razie czego później sprawdzić, czy coś się wewnątrz nie kryje. Ale nigdy nie zaszła tego potrzeba, bo w ścianie widniał otwór, a w nim ujrzałem to, czegom szukał. Szybciej, niż mogę to wyrazić, wsadziłem w ten otwór palce i wyciągnąłem mały pergaminowy woreczek, w środku którego grzechotało dość niby kamyk. Z góry jednak wiedziałem, że to nie żaden kamyk, i gorączkowo próbowałem to wyjąć. Woreczek był suchy i sztywny, ale nie dał się rozerwać, więc musiałem rozciąć jego róg ostrym kantem młotka. Wytrząsnąłem go bardzo ostrożnie i wypadła mi na dłoń bryłka czystego kryształu wielkości włoskiego orzecha.
Nigdym jeszcze w życiu nie oglądał diamentu, ani dużego, ani małego — ale gdybym nawet nie wiedział, że Czarnobrody ukrył w tym miejscu swój klejnot, gdybym tu nie był po to, by go odnaleźć, nie miałbym cienia wątpliwości, że trzymam w ręku diament, i to niezwykle duży i wspaniały. Miał bardzo drobny szlif i choć w studni było prawie zupełnie ciemno, wydawało się, że kamyk ten mieści w sobie światło tysiąca ogni, tak silnie błyszczał migocząc czerwienią, błękitem i zielenią, gdym go obracał w palcach przy słabym płomieniu świecy.
Zrazu o niczym innym myśleć nie mogłem — zapomniałem, jak trafił tu ten diament i jak ja go znalazłem — tylko on istniał dla mnie, ten kamień, za którego cenę Elzewir i ja zawsze już żyć będziemy spokojnie i szczęśliwie, który przyniesie mi bogactwa i do Moonfleet wrócić pozwoli. Znów przycupnąłem na dnie wiadra i całkowicie w tych marzeniach pogrążony obracałem i obracałem diament w palcach, z coraz większym zachwytem podziwiając jego blask. Oszołomiła mnie wspaniałość, bogactwo, jakie niósł, a może i zapragnąłem jak najdłużej zatrzymać go przy sobie; zapomniałem zupełnie o tamtych dwóch, którzy czekali na mnie u wylotu studni — aż przywrócił mnie do przytomności szorstki głos wołający podobnie jak przedtem:
— Co tam robisz? Znalazłeś coś?
— Tak — krzyknąłem — znalazłem! Znalazłem skarb! Możecie mnie wyciągnąć. Ledwie zdążyłem wypowiedzieć te słowa, a już wiadro zaczęło się wznosić, znacznie szybciej, niż przedtem opadało. Lecz w czasie tej krótkiej podróży inne naszły mnie myśli i znowu posłyszałem słowa Grace: "Strzeż się, strzeż, gdy skarbu tego dotkniesz. Ze zła się wziął i zło ze sobą niesie". I przypomniałem sobie wszystko, co mnie do tego diamentu przywiodło — opowieści pastora Glennie, znalezienie medalionu i wreszcie Ratsey, który o niczym nie wiedząc, pomógł mi szyfr odczytać — aż bez żadnego potknięcia ni zboczenia z drogi jego kryjówkę znalazłem; i chyba nigdy nie przyszłoby mi tak łatwo po skarb ten sięgnąć, gdyby cały czas nie wiodła mnie czyjaś ręka — kto wie, przyjazna, czy też wroga?
W miarę jak zbliżałem się do otworu studni, coraz wyraźniej słyszałem głos klucznika, który popędzał osła w kieracie; lecz nim jeszcze moja głowa zrównała się z poziomem ziemi, nacisnął pedał i wiadro wraz ze mną zatrzymał. Zadowolony byłem, żem znów się znalazł w dziennym świetle i widzę przyjazną twarz Elzewira, więc podrażniła mnie ta niespodziana zwłoka w chwili, gdy się gotowałem do postawienia stopy na pewnej, twardej ziemi. Klucznik zrobił to, bo w swej chciwości chciał wcześniej niż Elzewir klejnot pochwycić; przegiął się teraz przez obmurowanie studni i wyciągnął po niego ręką.
— Gdzie diament? Gdzie diament? — wołał. — Daj mi go zaraz!
Trzymałem klejnot między kciukiem a palcem wskazującym i pokazywałem go z daleka Elzewirowi. Wystarczyło mi tylko wyprostować ramię, by umieścić go w dłoni klucznika, i właśnie miałem to zrobić, ale w tym momencie, po raz drugi tego dnia, uchwyciłem jego wzrok i coś mnie powstrzymało.
Na jego twarzy malował się wyraz, który przywołał mi wspomnienie owego jakże odległego wieczoru, gdym siedział w saloniku ciotki czytając "Opowieści z tysiąca i jednej nocy"; przypomniała mi się scena z "Lampy Alladyna", kiedy Alladyn wychodzi z podziemnej groty, a zły stryj stoi na szczycie schodów i nie chce go wypuścić, póki nie odda mu skarbu. Lecz Alladyn lampy z ręki nie wypuszcza, póki znów nie stanie na powierzchni ziemi, bo wie, że gdyby ją oddał, stryj zamknąłby go w jaskini i tam umrzeć pozwolił.
To, com w oczach klucznika wyczytał, ostrzegło mnie, by mu klejnotu nie dawać, póki bezpiecznie ze studni nie wyjdę, i strach okrutny mnie zdjął, że gdy tylko diament w ręce swoje dostanie, strąci mnie w otchłań studni. A on już dłonią sięgał i mówił: — Daj mi skarb — lecz ja powiedziałem:
— Najpierw wyciągnij mnie na wierzch, panie. Nie mogę go przecież oddać siedząc w tym wiadrze.
— Słuchaj, chłopcze — rzekł podstępnie — będzie o wiele bezpieczniej, jak mi go oddasz teraz, bo mając ręce wolne łatwiej się z wiadra wydostaniesz. Kamienie tu są mokre i śliskie, łatwo więc możesz się potknąć i wpaść do studni.
Ale nie dałem się podejść.
— Nie, najpierw musicie wyciągnąć mnie na wierzch — powtórzyłem z uporem.
Zaczął więc grozić i krzyczeć z gniewem:
— Daj mi go zaraz, bo inaczej się z tobą rozprawię!
Lecz Elzewir przerwał mu ostro:
— Najpierw trzeba chłopca wyciągnąć — powiedział. — Mocno stoi na nogach i się nie pośliźnie. Ten klejnot do niego należy i może zrobić z nim, co mu się podoba. Tyle, że pan dostaniesz jedną trzecią, gdy go sprzedamy.
— To nie jego diament — krzyknął klucznik, ani nie twój! Jest mój, bo to moja studnia i dzięki mnie go zdobyliście! Ale nie bój się, otrzymasz swoją połowę! Lecz ten chłopak nie ma nic do tego! Dostanie złotą gwineę, to aż nadto za jego trudy!
— Dosyć tych krętactw! — zawołał Elzewir. — Chłopiec otrzyma swoją część. Ja wiem najlepiej, co mu się należy.
— O tak, wiesz na pewno! — odparł klucznik. — A wiesz dlatego, że nazywasz się Block i dają pięćdziesiąt funtów za twoją głowę, a dwadzieścia za głowę tego chłopca! Zdawało ci się, że mnie zwiedziesz, a sam się zwieść dałeś i wpadłeś w moją pułapkę. Nie wydostaniecie się stąd, póki was nie spętają i nie zaprowadzą wprost pod szubienicę! Chyba że przedtem klejnot znajdzie się w mojej sakiewce!
Słysząc to, szybko wsadziłem diament z powrotem do woreczka, a woreczek — głęboko w kieszeń spodni, gotów walczyć o mój skarb do ostatka. Znowu spojrzałem w górę i zobaczyłem rękę klucznika na rękojeści pistoletu.
— Uważaj, uważaj, Elzewirze! — krzyknąłem. — Wyciąga pistolet!
Ale nim wyszły mi z ust te słowa, klucznik już w Elzewira wymierzył.
— Poddaj się — krzyczał — albo zabiję cię i dostanę pięćdziesiąt funtów!
Elzewir stał po drugiej stronie studni i wydawało się nieprawdopodobne, by klucznik mógł chybić; ale w momencie gdym od blasku wystrzału przymrużył oczy, poczułem, że kula trafiła w łańcuch przy wiadrze, który trzymałem ręką, i wiedziałem, że Elzewir jest zdrów i cały. Klucznik odrzucił pistolet, jednym skokiem znalazł się przy Elzewirze i przypadł mu do gardła, nie wiedząc, sam jeszcze dobrze, czy go zranił, czy nie.
Wspomniałem już, że klucznik był wysoki i barczysty, a miał przy tym o dwadzieścia lat mniej od Elzewira; i na pewno porywając się na niego myślał, że łatwo go pokona i zakuje w kajdany, później zaś weźmie się do mnie. Lecz przeliczył się, bo Elzewir, choć niższy i starszy od niego, był niezwykle silny, zaprawiony w walkach i twardy jak rzemień. Chwycili się za bary i rozpoczęli śmiertelne zapasy; Elzewir wiedział, że walczy o życie, a z pewnością i klucznik pomyślał to samo.
Jak tylko zrozumiałem, na co się zanosi, wdrapałem się po łańcuchu w górę, rozhuśtałem go i skoczyłem na wierzch obmurówki, chcąc wesprzeć Elzewira, byśmy razem mogli obezwładnić i związać klucznika, a potem uciec. Lecz moja pomoc nie była potrzebna, bo klucznik już osłabł, a twarz jego wyrażała rozpacz i zdumienie, że człowiek, którego łatwo chciał pokonać, siły miał olbrzyma. Wciąż się jeszcze zmagali, ale uścisk klucznika zelżał, mięśnie jego wiotczały; Elzewir zaś, który trzymał go mocno jak w imadle, naprężył muskuły i wiedziałem, że przygotowuje ostateczny cios.
Domyśliłem się, że chce zastosować chwyt zwany "przerzutem Comptona", bo chociaż sam nigdy jeszcze nie widziałem, aby go Elzewir w walce wręcz używał, mówiono, że znany był za młodu jako doskonały zapaśnik i przerzut Comptona uważał za najpewniejszy chwyt końcowy. Nie będę tłumaczył, na czym chwyt ten polega, ale ci, co na rzeczy się znają, wiedzą, że ten, kto pozwoli przeciwnikowi go zastosować, tego dnia już nie będzie mógł stanąć do walki. Jest on trudny i możliwe, że by się Elzewirowi nie udał, gdyby klucznik nie uniósł ręki chcąc go złapać za gardło; a jedyną obroną przed przerzutem Comptona jest utrzymać ręce na plecach przeciwnika, między łopatką a udem. Gdy Elzewir poczuł, że klucznik zdjął rękę z jego pleców, błyskawicznie zwalił go z nóg i zastosował ten chwyt.
Nie wiem, czy Elzewir tak się jednak zmęczył w tej straszliwej walce, czy też może jego przeciwnik był zbyt ciężki i silny, dość, że klucznik miast upaść tyłem głowy na ziemię (bo taki jest cel tego chwytu), zatoczył się tylko i cofnął, chcąc złapać równowagę, a później dopiero upadł.
Właśnie tych kilka chwiejnych kroków przyniosło mu zgubę, bo ostatni z nich wypadł na mokrych kamieniach przy studni. Pośliznął się na obcasach i runął na plecy całym swym ciężarem.
Krzyknął tylko i rzuciłem się, by go ratować od upadku w głąb studni, lecz Elzewir był szybszy ode mnie. Skoczył do przodu i chwycił klucznika za pas w ostatnim momencie: nogi klucznika zostały podcięte pod kolanami przez niską obmurówkę, on sam zaś zawisł nad otworem. Krzyknął rozpaczliwie, twarz wykrzywił mu śmiertelny strach, kiedy zobaczył, co go czeka; Elzewir zaś oparł stopy o brzeg studni i starał się go wyciągnąć. Już myślałem, że go ocali, ale pas się odpiął i Elzewir runął jak długi na ziemię, klucznik zaś wpadł w studnię.
Podbiegłem do niej w chwili, gdy klucznik spadał głową w dół w czarną otchłań. Przez sekundę było zupełnie cicho, aż nagle rozległ się straszny trzask, jakby orzech kokosowy rozłupywano o kamienie — mieliśmy kiedyś w Moonfleet moc orzechów kokosowych, gdy "Batavia" rozbiła się na naszym wybrzeżu. Później, gdy uderzył raz jeszcze o ścianę studni, zabrzmiało z jej głębi głuche echo, w końcu rozległ się głośny plusk. Wstrzymałem z przerażenia oddech i nasłuchiwałem, czy nie dojdzie mnie krzyk, choć wiedziałem, że klucznik nigdy już nie krzyknie; nic też słychać nie było prócz głuchego bulgotu wody.
Elzewir szybko wskoczył do wiadra.
Spuść mnie w dół — krzyknął.
Podniosłem dźwignię przekładni, opuszczając go tak szybko, jak mogłem, póki nie usłyszałem, że wiadro dotknęło wody. Nasłuchiwałem, czy jakiś odgłos mnie nie dojdzie. Było zupełnie cicho, aż nagle wzdrygnąłem się i mimo woli obejrzałem przez ramię, bo zdało mi się, że nie jestem sam; i choć nikogo nie ujrzałem, zamajaczyła mi wysoka postać z czarną brodą, goniąca kogoś wokół otworu studni. Widziadło znikło, gdy goniący chwytał uciekającego; i znów przypomniało mi się to, co mówił pastor Glennie, że pułkownik Mohun nigdy spokoju sumienia nie zaznał, bo zabił swego sługę; pomyślałem, że klucznik nie jest pierwszym, którego ściany te widzą, jak spada głową w dół w studnię.
Elzewir długo nie dawał żadnego znaku i zląkłem się, czy coś złego mu się nie przytrafiło, gdy nagle krzyknął, żebym go wyciągał. Przesunąłem przekładnię i pogoniłem osiołka, który znowu zaczął stąpać w kieratowym kole. Cierpliwy ten pracownik wykonywał swą czynność nie troszcząc się o to, czy wyciąga wiadro wody, czy żywego lub martwego człowieka, ja zaś czekałem w napięciu, nie wiedząc, czy ujrzę Elzewira samego, czy wraz z nim coś jeszcze się wyłoni. Lecz gdy wiadro się ukazało, zobaczyłem w nim tylko Elzewira i wiedziałem już, że klucznik nie wypłynął więcej na powierzchnię wody — a i mało by to było prawdopodobne po tym, jak spadając uderzył głową o ścianę. Elzewir milczał, póki ja się nie odezwałem.
— Rzućmy ten klejnot za nim, mistrzu Block — powiedziałem. — Ze zła on się wziął i zło ze sobą niesie.
Wahał się przez chwilę, a ja i chciałem tego, i bałem się, że to zrobi.
— Nie, nie — rzekł. — Ale tyś nie powinien mieć go przy sobie. Daj go mnie. Twój to skarb i nigdy ni pensa z niego nie uronię. Lecz nie pozwolę ci rzucić go w studnię. Ten człowiek utracił dla niego życie, a my ryzykowaliśmy nasze — i jeszcze możemy je stracić.
Więc dałem mu diament.
Nie wszystko złoto, co się świeci
(Szekspir)
Na ziemi leżał pas z przytroczonym doń pękiem kluczy i kajdankami, tak jak upadł w owym fatalnym momencie. Elzewir podniósł go, by dobrać właściwy klucz do zamku i odryglował drzwi domu ze studnią.
— Jeszcze inne bramy będziemy musieli otwierać, zanim stąd wyjdziemy — powiedziałem.
— Tak, ale przypłacimy życiem, jeśli zobaczy nas kto z tymi kluczami, więc lepiej niech idą za swym panem — odparł.
Cisnąłem pas, pęk kluczy i kajdanki w czarną czeluść i ukrytą na jej dnie wodę, do której wszystko to wpadło, obijając się ze szczękiem o ściany studni.
Chwyciwszy kubeł i szczotkę, sznur i kielnię, szybko wybiegliśmy z tego okropnego miejsca. Niewielki dziedziniec dzielił nas od sali biesiadnej. Drzwi jej były zamknięte, więc kołataliśmy w nie, póki strażnik nam nie otworzył. Wiedział, że jesteśmy murarzami, którzy przechodzili tędy godzinę temu, więc zapytał tylko: — Gdzie Efraim? — mając na myśli klucznika.
— Został przy studni — rzekł Elzewir i znów przeszliśmy przez salę, w której jeńcy wśród zapachów gotowania i jazgotu francuszczyzny przyrządzali sobie teraz śniadanie z jakichś resztek jedzenia.
Strażnicy przy głównej bramie wypuścili nas bez żadnych zapytań, klnąc tylko pod nosem klucznika, że nie chce mu się nawet odprowadzić ludzi, którzy do niego przychodzą.
Drzwiczki w ogromnych wrotach zatrzasnęły się za nami i znów byliśmy na wolności, a gdy już nikt nas z zamku nie mógł zobaczyć, przyspieszyliśmy kroku; tymczasem pogoda znacznie się poprawiła, wiał przyjemny wietrzak i około dziesiątej przed południem znaleźliśmy się znowu w gospodzie.
Milczeliśmy obaj w czasie tej powrotnej drogi i choć Elzewir nie widział jeszcze diamentu, który spoczywał teraz w jego kieszeni, nie wyjął go nawet, by nań spojrzeć. Rozmaite myśli przychodziły mi do głowy, myśli pełne smutku i goryczy. Oto już po raz drugi uciekamy, by życie nasze ratować, i po raz drugi, choć nie ponosiliśmy za to winy, z naszego powodu ginął człowiek. Śmierć, której świadkiem byłem tego ranka, jeszcze bardziej oddalała mnie od dawnych szczęśliwych dni i stanowiła jeszcze jedną okrutną przeszkodę dzielącą mnie od Grace. W saloniku ciotki leżała na stole Biblia, a w niej był obrazek, któremu często się przyglądałem w deszczowe niedzielne popołudnia. Przedstawiał on Kaina idącego wśród bezkresnego pustkowia wraz z postępującymi za nim synami i ich żonami, które niosą swe dzieci. Wszyscy oni wyobrażeni byli w ruchu, znać było, że muszą tak iść bezustannie, że nigdy nie zaznają spoczynku; twarze mieli wychudłe i zmęczone ciągłą wędrówką i wiecznym niepokojem. Lecz najchudszą i najbardziej wynędzniałą twarz miał Kain, a pośrodku jego czoła widniał ciemny znak, którym Bóg go napiętnował, by nikt go nawet nie dotknął, gdyż był pierwszym mordercą na ziemi i przeklęty został na wieki. Wielkie na mnie wrażenie robił ten obrazek, lecz zawsze coś mnie zmuszało, by mu się przyglądać. Współczułem Kainowi mimo jego niegodziwości, bo okrutne mi się wydawało, że musi tak błąkać się po świecie aż do śmierci i nigdzie nie znajdzie wytchnienia. A teraz zupełnie to samo mnie spotyka, bo oto my obaj idziemy mając ręce splamione krwią, dwaj wędrowcy, którzy nigdy nie odważą się wrócić do domu; a choć na moim czole nie było jeszcze Kainowego piętna, czułem, że może lada chwila się na nim pojawić.
Zaraz po przyjściu do gospody "Pod trąbką" rzuciłem się na łóżko, by trochę wypocząć i myśli zebrać, Elzewir zaś zamknął się z gospodarzem i z pokoju na dole dochodziła mnie ich poważna rozmowa. Po jakimś czasie Elzewir wrócił i powiedział, że naradzali się nad planem naszej dalszej ucieczki; oznajmił gospodarzowi, że natychmiast musimy stąd ruszać, bo ludzie z akcyzy wpadli na nasz trop, lecz ani słowem nie wspomniał o kluczniku, nie chcąc, by za dużo osób o całej tej sprawie wiedziało. Elzewir uważał, że musimy jak najszybciej wyspę Wight opuścić, bo gdy tylko zauważą zniknięcie klucznika, przede wszystkim zaczną szukać murarzy, z którymi ostatni raz go widziano.
Szczęście uśmiechało się do nas, bo z Cowes miał tejże nocy odejść holenderski statek towarowy, który woził też przemycany dżin i wracał do Scheveningen z ładunkiem wełny. Nasz gospodarz znał dobrze kapitana, bo często prowadził z nim interesy, więc dał nam list polecający, który zapewnił nam przejazd do Niderlandów. Tego samego popołudnia znaleźliśmy się na drodze wiodącej z Newport do Cowes, mając na sobie tym razem niebieskie bluzy żeglarzy.
Chmury znów pojawiły się na niebie i padało teraz jeszcze gorzej niż rankiem, więc nie będę opowiadał o tym długim, smutnym i milczącym marszu. Przybyliśmy na portowe wybrzeże o ósmej wieczór; statek już był gotów do drogi i tylko czekał na przypływ. Nazywał się "Gouden Droom" i choć trochę większy od "Bonawentury", mniej miał załogi i nie był tak kształtny. Elzewir zamienił kilka słów z kapitanem, dał mu list polecający i pozwolono nam wejść na statek, ale więcej się nami nie zajmowano. Sądząc więc, że najlepiej będzie usunąć się z drogi i widoku, zeszliśmy pod pokład. Cały dół wyładowany był belami wełny, na które od razu rzuciliśmy się spragnieni wypoczynku. Byłem tak znużony, żem od razu oczy zamknął i nie otwarłem ich, aż następnego dnia późnym rankiem.
Nie będę się rozwodził nad samą podróżą ani mówił o naszym szczęśliwym przybyciu do Scheveningen, ponieważ niewiele ma to wspólnego z niniejszą opowieścią. Udaliśmy się do Holandii, nie tylko dlatego, że akurat trafił nam się ten statek, gdyż niewątpliwie wkrótce znalazłyby się i inne, mogące gdzie indziej nas zabrać; przybyliśmy tu, bo jak Elzewirowi w Newport powiedziano, największy na świecie rynek diamentów znajdował się w holenderskim mieście Hadze. Powiedział mi o tym, gdy już usadowiliśmy się bezpiecznie w miejskiej tawernie, gdzie nie bywali zwykli żeglarze, lecz tylko szyprowie i bosmani niewielkich statków. Zatrzymaliśmy się tu na kilka dni i Elzewir wywiadywał się ostrożnie, nie chcąc budzić podejrzeń, o najlepszych handlarzy drogich kamieni, którzy by mogli zapłacić wysoką cenę za niezwykłej wartości klejnot. Szczęśliwie się też złożyło, że znał język holenderski — wprawdzie niezbyt biegle, ale wystarczająco, by inni go rozumieli i by on sam mógł ich rozumieć. Miał w sobie, jak mi mówił, holenderską krew po matce i stąd też się wzięło jego dziwne imię. Kiedyś władał tym językiem równie dobrze jak angielskim, ale matka go odumarła, gdy był jeszcze chłopcem, i od tego czasu mało go używał i z wprawy wyszedł.
W miarę jak dni mijały, przyćmiewało się wspomnienie okropnego poranka w Carisbrooke, stawałem się pogodniejszy i bardziej spokojny. Elzewir oddał mi diament; wielokrotnie za dnia lub wśród nocy wyjmowałem go z pergaminowego woreczka i za każdym razem wydawał mi się wspanialszy i piękniejszy. Bardzo często nocą, gdy cały dom spał, zamykałem na klucz drzwi naszego pokoju, siadałem przy zapalonej świecy i obracałem diament w palcach. Był, jak już mówiłem, wielkości orzecha włoskiego lub gołębiego jaja, bez skazy czy plamki, i odznaczał się delikatnym, drobnym szlifem; a mimo że tak czysty, jarzył się cały zielenią, błękitem i czerwienią, aż podziw brał, skąd tych barw dobywa. Nieraz też, patrząc na niego, opowiadałem i Elzewirowi historie z "Opowieści z tysiąca i jednej nocy", ale żaden z opisywanych tam klejnotów — nawet spośród tych, które orły wyniosły z Doliny Diamentów, lub tych, co tkwiły w koronie Kalifa — nie mógł równać się z naszym.
Domyślacie się zapewne, że przy takich okazjach mówiliśmy z Elzewirem o wartości kamienia, starając się odgadnąć, ile możemy otrzymać zań pieniędzy, nie znając się jednak na tych sprawach, nie umieliśmy jego ceny ustalić. Jednego tylko byłem całkiem pewny, że wart on jest wiele tysięcy funtów, a myśląc o tym zacierałem dłonie i powtarzałem, że choć życie jest niby hazardowa gra i jak dotąd rzuty nam nie sprzyjały, to jednak ostatni z nich przyniósł wygraną. I dziwna zaszła wtedy w nas zmiana, role nasze jakby się odwróciły. Jeszcze kilka dni temu ja byłem tym, co upadł na duchu i chciał diament w studnię cisnąć; Elzewir zaś, który wówczas wziął go ode mnie, bojąc się, że go gdzieś stracę czy porzucę, teraz jakby niewiele o niego dbał — a ja z kolei napawałem się jego pięknością i poza nim świata nie widziałem. Elzewir rzadko diament oglądał i pewnej nocy, gdy się nim zachwycałem, tak mi powiedział:
— Nie upajaj się zbytnio tym kamieniem. Do ciebie on należy i zrobisz z nim, co zechcesz. Ja nie tknę nawet jednego pensa z tego, co zań otrzymamy. Ale na twoim będąc miejscu, gdybym dzięki niemu wielkie osiągnął bogactwa i pewnego dnia do Moonfleet wrócił, nie zużyłbym wszystkiego na własne potrzeby i zachcianki, ale część bym przeznaczył na nowe przytułki dla ubogich, jak podobno Czarnobrody uczynić zamierzał.
Amim wiedział, co sprawiło, że mówił w ten sposób, ani chciałem nawet w myślach pójść za jego radą; bo kiedym na ten klejnot patrzył, jaśniejący i tym wspanialszy, że na zwykłym, grubo ciosanym spoczywał stole, marzyłem jedynie o bogactwie, jakie on nam przyniesie, i o tym, że na pewno wrócę kiedyś do Moonfleet i ożenię się z Grace. Nie odpowiedziałem więc nic Elzewirowi, tylko włożyłem diament do srebrnego medalionu, który wciąż nosiłem na szyi i który, jak sądziliśmy, najbezpieczniejszym był dla niego schronieniem.
Krążąc po mieście i starając się zbadać, gdzie i jacy są tu kupcy diamentów, dowiedzieliśmy, się, że większość ich mieszka blisko siebie, przy pewnej niewielkiej uliczce, której nazwy zapomniałem, i że najbogatszym i najbardziej znanym wśród nich jest niejaki Krispijn Aldobrand. Kupował on i sprzedawał najcenniejsze kamienie i mało, jak mówiono, zadawał pytań, niewiele się troszcząc, skąd owe klejnoty pochodzą, jeśli tylko były wysokiej próby. Tak więc po wielu namysłach i wahaniach wybraliśmy owego Aldobranda, postanawiając, że z nim sprawę załatwić spróbujemy.
Było już późne lato, gdy pewnego dnia, na godzinę przed zachodem słońca stanęliśmy przed jego domem. Dobrze pamiętam to miejsce, choć tak dawnom już go nie widział i z pewnością drugi raz nie zobaczę. Dom Aldobranda był niski, jednopiętrowy, odsunięty nieco od ulicy, ogrodzony i z trawnikiem, przez który wiodła do drzwi wyłożona płaskimi kamieniami alejka. Front miał bielony, a w oknach obramowanych gałęziami rosnącej tuż przy murze magnolii widniały zielone żaluzje. Kupcy drogich kamieni nie mieli sklepów, tylko czasem w jednym z dolnych okien swych domów wystawiali jakiś naszyjnik czy bransoletę, a z boku przy wejściu umieszczali tablicę, by wiadomo było, czym się zajmują. Taka właśnie tablica wyjaśniająca, że tu mieszka Krispijn Aldobrand, który kupuje lub sprzedaje klejnoty oraz pożycza pieniądze pod ich zastaw, wisiała u wejścia.
Drzwi otworzył nam rosły służący i gdy usłyszał, że przyszliśmy sprzedać drogi kamień, zostawił nas w przedsionku o kamiennej podłodze, a sam wszedł po schodach dowiedzieć się, czy jego pan nas przyjmie. Po paru minutach zaskrzypiały stopnie i ukazał się nam pan kupiec Aldobrand we własnej osobie. Był to niewielki, zasuszony człowieczek, żółty, pomarszczony i stary, co najmniej siedemdziesięcioletni; zauważyłem, że nosi pantofle ze lśniącej skóry, opatrzone srebrnymi klamrami i na wysokich obcasach, aby mu nieco wzrostu przydawały. Zaczął mówić do nas stojąc na schodach, przechylony przez balustradę, i nie bardzo się kwapił zejść na dół.
— Czego tam, moi drodzy, ode mnie chcecie? — zapytał. — Podobno macie jakiś klejnot do sprzedania, ale wiedzcie, że ja nie kupuję żadnych marynarskich świecidełek. Więc jeśli to kamień księżycowy czy kocie oczko z Cejlonu, albo jakiś tam diament jak łebek od szpilki, zatrzymajcie to na broszki dla swych ukochanych, bo Aldobrand nie chce takich zabawek.
Miał cienki, skrzekliwy głos i mówił do nas w naszym języku, domyślając się, żeśmy Anglikami. Co prawda kiepsko mu to szło, ale byłem zadowolony, bo mogłem wszystko rozumieć.
— Nie, ja nie kupuję takich zabawek — powtórzył swe ostatnie słowa, lecz Elzewir odparł mu szybko:
— Jesteśmy, czcigodny panie, żeglarzami zza mórz, a ten chłopiec przyniósł diament, który chciałby sprzedać.
Trzymałem już mój klejnot w zaciśniętej garści i gdy staruszek zaskrzeczał: "Zobaczymy go więc, zobaczymy", wyciągnąłem rękę, by mu go podać. Sięgnął przez balustradę i wyciągając dłoń, jakby to miał być jakiś maleńki, mizerny kamyczek, który mógłby zginąć upadłszy na podłogę. Drażniło mnie, że tak mało ceni nasz klejnot, zanim go jeszcze zobaczył, i podałem mu go z takim gestem, jakby to nie był maleńki kamyk, lecz co najmniej dynia.
W przedsionku było ciemno, światło dochodziło tu tylko przez półkolistą szybę nad drzwiami i nie mógł go dobrze widzieć; lecz sięgając w dół ręką przechylił się i przybliżył swą głowę do mojej, a ja mógłbym przysiąc, że gdy poczuł w dłoni wielkość i ciężar klejnotu, zniknęła z jego twarzy pogarda i lekceważenie, a odmalował się na niej podziw i zachwyt. Ujął go w dwa palce i gdy znowu mówić zaczął, jego głos zmienił się podobnie jak wyraz twarzy i nie był już tak ostry i zniecierpliwiony.
— Nie ma tu dosyć światła w tym ciemnym przedsionku, więc chodźcie za mną — powiedział, odwrócił się i zaczął szybko wchodzić po schodach, trzymając diament w zaciśniętej dłoni, a my podążyliśmy tuż za nim, bojąc się, że nam jeszcze gdzie zniknie razem z naszym skarbem, mimo że był tak bogaty i znany.
Otworzył drzwi pokoju, który w pełni oświetlało zachodzące słońce. Tak gwałtowna była zmiana mroku przedsionka na płomieniste, czerwone światło zachodu, że na chwilę ze szczętem mnie to oślepiło i dopiero gdym się tyłem do okna odwrócił, mogłem zobaczyć, gdzie jestem; był to pokój o ścianach wyłożonych malowanym drzewem, otoczony półkami, na których stały różnej wielkości żelazne skrzynki i kasetki. W niszy znajdowało się łóżko, na środku stół i krzesło. Jubiler zasiadł za stołem, zwrócony twarzą do słońca, wziął diament w palce i trzymając go pod światło wpatrywał się weń, ja zaś bacznie śledziłem jego twarz, która znów stała się zacięta i przebiegła. Nagle odwrócił się do mnie i ostro zapytał:
— Jak się nazywasz, chłopcze, i skąd przybywasz?
Nie nawykłem do ukrywania się pod obcym nazwiskiem, a i zaskoczyło mnie jego pytanie.
— Nazywam się John Trenchard, szanowny panie, a pochodzę z Moonfleet w Dorset — odparłem bez zastanowienia.
Zaraz chciałem sobie język odgryźć, żem tyle powiedział, i ujrzałem, jak Elzewir czoło marszczy, dając mi znaki, bym spokój zachował. Ale było zbyt późno i kupiec zapisywał już moją odpowiedź w pergaminowej księdze. A choć może się wydać nie tak bardzo ważne, że znalazło się w niej moje nazwisko i miejsce urodzenia, i choć nas to wtedy bardzo zmartwiło, bo woleliśmy ukrywać, skąd przybywamy, to jednak dziwnym zrządzeniem Opatrzności ta właśnie notatka w księdze kupca diamentów Aldobranda zmieniła cały późniejszy bieg mego życia.
— Z Moonfleet w Dorset — powtórzył do siebie, kończąc zapisywanie mojej odpowiedzi. — A jakże to John Trenchard doszedł do posiadania tego oto klejnotu? — pytał stukając palcem w diament leżący przed nim na stole.
Elzewir w obawie, bym za dużo nie powiedział, szybko się wtrącił.
— Czcigodny panie — rzekł — nie przyszliśmy tu zabawiać się w pytania i odpowiedzi, pragniemy jedynie wiedzieć, czy pan kupi ten diament i za jaką cenę. Nie mamy czasu na opowiadanie długich historii i możemy tylko zapewnić, że jesteśmy angielskimi żeglarzami i kamień ten w uczciwy posiedliśmy sposób.
Mówiąc to położył dłoń na diamencie, jakby bał się, że może go utracić.
— Spokojnie, spokojnie — rzekł stary kupiec — ja wiem, że wszyscy, co mają drogie kamienie, zawsze je w uczciwy posiedli sposób. Ale gdybyście mi powiedzieli, jak ten w wasze ręce trafił, mógłbym sobie oszczędzić pewnych uciążliwych prób, które wobec tego będą konieczne, za co was najmocniej przepraszam.
Otworzył ukrytą w ścianie szafkę, wyjął z niej małą wagę, jakieś kryształki, czarny kamień i buteleczkę zielonego płynu. Znowu zasiadł za stołem, wziął delikatnie diament z palców Elzewira, które niechętnie się z nim rozstały — i zaczął go ważyć, kładąc na drugiej szalce to jeden z kryształków, to maleńkie mosiężne odważniki. Wciąż stałem przy oknie, odwrócony tyłem do słońca, przyglądając się czerwonemu odblaskowi zachodu na twarzy starego kupca. On tymczasem zważył nasz diament, potarł go o czarny kamień, w końcu zwilżył go kroplą zielonego płynu — i spostrzegłem, że podziw i zachwyt ustąpiły miejsca wyrazowi zaciętej przebiegłości, jaki się teraz na jego twarzy malował.
Przyglądałem się tym manipulacjom i już dłużej wytrzymać nie mogłem, oczekując w podnieceniu i gorączce na to, co powie; krew gwałtownie pulsowała mi w żyłach i nie mogłem już zachować spokoju. Bo zbliżała się chwila decydująca, gdy wreszcie dowiemy się z tych zwiotczałych starczych ust, jaką wartość posiada nasz skarb, czy opłaciło się narażać dlań życie i czy nadzieje nasze na mocnych spoczywają podstawach. Odwróciłem się od starego kupca i zacząłem spoglądać przez okno, lecz bacznie wytężałem słuch, by nie uronić ani słowa.
Przekonałem się wówczas, a inne doświadczenia to potwierdziły, że w podobnych chwilach, gdy umysł człowieka jedna myśl pochłania, oczy podświadomie notują wszystko, co zobaczą — i łatwo nam przychodzi przypomnieć sobie później twarz lub widok, lub coś innego, na co wówczas nie zwracaliśmy uwagi. Podobnie było wtedy ze mną, bo choć o niczym innym poza diamentem nie myślałem, dostrzegłem jednak wszystko, co mogłem przez okno zobaczyć, i przypomnienie tego bardzo się później okazało przydatne. Wciąż jeszcze panowało gorąco i otwarte było wysokie, sięgające podłogi francuskie okno, które niby dwustronne drzwi wiodło na balkon. W razie potrzeby zasłaniały je od wewnątrz żaluzje, a od zewnątrz zabezpieczały ciężkie, okute okiennice, zamykane na solidne zasuwy i rygle, do których przytwierdzono jakieś druty. Tuż pod balkonem rosła przy ścianie grusza, sięgająca doń gałęźmi, a dalej rozciągał się kwadratowy ogród, otoczony kamiennym murem i bardzo starannie utrzymany. Na jego krańcach rósł ślaz i różnobarwne maki, a wśród wielu roślin i krzewów wpadł mi specjalnie w oczy wysoki jak trzcina, czerwony kwiat, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem, a który musiał być rzadki i osobliwy, bo posadzono go z dala od innych, w samym środku małego, tylko dla niego przeznaczonego klombu.
Patrzyłem na ten kwiat, nie myśląc o nim zupełnie, bo cały czas zastanawiałem się, czy Aldobrand powie, że nasz diament jest wart dziesięć, pięćdziesiąt lub sto tysięcy funtów, gdy nagle posłyszałem jego skrzekliwy głos i szybko się odwróciłem.
— Moi drodzy, a specjalnie ty, chłopcze — powiedział. — Ten kamień, który mi przynieśliście, nie jest nawet kamieniem, lecz kawałkiem szkła. Bardzo dobra to w swoim rodzaju robota, może najlepsza imitacja, na jaką się kiedy natknąłem, i dlatego chciałem się całkowicie upewnić. Ale żaden fałsz nie ostanie się próbie chemicznej: i oto okazało się, że klejnot ten jest zbyt lekki, a po drugie — że potarty czarnym kamieniem, zwanym basanusem, nie zostawia na nim kreski, jak każdy diament prawdziwy. W końcu poddałem go próbie hermeneutycznej i zmoczyłem tym niezwykle kosztownym alembikiem; lecz płyn pozostał zielony i czysty, miast zmętnieć i zmienić kolor na pomarańczowy, jak powinien po zetknięciu z diamentem czystej wody.
Słuchałem tych słów, a cały pokój zawirował wokół mnie, zrobiło mi się słabo i poczułem ciężar w sercu, co zwykle człowieka nachodzi, gdy dowiaduje się o zniweczeniu długo piastowanych nadziei. Więc to dla kawałka szkła, dla marnej imitacji narażaliśmy życie! Czarnobrody zakpił z nas w godzinie swej śmierci i oto z bogaczy staliśmy się najnędzniejszymi wygnańcami! Nasze spodziewane szczęście, wszystko, co zależało od tego bezwartościowego kamyka, rozpadło się za jednym zamachem jak domek z kart. Znikły bogactwa, z którymi mieliśmy do Moonfleet powrócić, nie możemy okupić naszych dawnych grzechów, nie będę mógł ożenić się z Grace! Gdy o tym pomyślałem, ciężkie westchnienie wydarło mi się z piersi, nogi się pode mną ugięły i byłbym upadł, gdyby mnie Elzewir nie podtrzymał.
— No cóż, synku — zaskrzeczał stary kupiec widząc co się ze mną dzieje — nie bierz sobie tego tak bardzo do serca, bo nie mówię, że ten kamyczek żadnej wartości nie ma. Dobra to robota, najlepsza, jaką w tym rodzaju widziałem, i dam ci za niego całe dziesięć srebrnych koron; całkiem niezła sumka dla zwykłego chłopca pokładowego, a i większa, niż jaki inny kupiec w tym mieście by ofiarował.
— Nie, nie! — wykrzyknął Elzewir, a w głosie jego brzmiała gorycz i zawód, chociaż starał się to ukryć.
— Nie przyszliśmy tu żebrać o srebrne korony, zatrzymaj je pan w swojej kiesie. I niech diabeł porwie ten błyszczący fałsz! Pozbądźmy się go, bo przekleństwo na nim ciąży!
Z tymi słowy chwycił kamień i zamierzył się, by go cisnąć w gniewie przez okno.
Stary kupiec widząc to zerwał się na równe nogi.
— Co czynisz, przeklęty głupcze? — zawołał. — przyszedłeś tu, by mi urągać? Mówię ci, że ten kawałek szkła jest wart dziesięć srebrnych koron, a ty go na wiatr rzucasz?
Nie zdążyłem wstrzymać ręki Elzewira: kamień wyleciał w powietrze, pochwycił na moment skośne promienie zachodzącego słońca i upadł w ogród. Oczy moje pobiegły za łukiem jego lotu, zamigotał mi jeszcze w chwili, gdy dotykał ziemi tuż przy łodydze owego czerwonego kwiatu. Ujrzałem coś, jakby błysk iskierki, która natychmiast zgasła, i nic więcej. Odwróciłem się szybko i spostrzegłem, że oczy staruszka też pobiegły za diamentem i może tak samo jak moje pochwyciły błysk tam, gdzie upadł.
— Masz swoje dziesięć koron, czcigodny panie! — rzekł Elzewir. — Zabierajmy się stąd, chłopcze!
Chwycił mnie za ramię i wyprowadził z pokoju.
— Precz mi z oczu, zgińcie i przepadnijcie — gonił za nami skrzekliwy głos Aldobranda.
Na schodach minęliśmy dwóch służących, którzy bez słowa na nas spoglądali, i wyszliśmy na ulicę.
W milczeniu wracaliśmy do tawerny.
— Nie martw się, chłopcze, nie martw — rzekł w końcu Elzewir. Sam mówiłeś, że zło w tym kamieniu siedzi i przekleństwo on ze sobą niesie. Więc teraz, kiedy go nie ma, może i nasz los się odmieni.
Nie odezwałem się, gorzko rozczarowany i przybity nagłym zniweczeniem wszystkich naszych nadziei. Łatwo przychodziło mówić o klątwie ciążącej na tym kamieniu, łatwo było udawać, że chętnie byśmy się go pozbyli, póki miało się go w ręku; teraz, kiedy przepadł, dobrze wiedziałem, że nigdy w głębi serca nie chciałem go utracić i chętnie bym się naraził na każdą klątwę, aby tylko móc go odzyskać. W tawernie czekała nas kolacja, ale nie miałem ochoty na jedzenie, siedziałem zasępiony, a i Elzewir mało co tknął. I gdy roztrząsałem w smutku wydarzenie tego wieczoru, uderzyło mnie coś, com sobie nagle przypomniał, i aż podskoczyłem z podniecenia.
— Elzewirze — wykrzyknąłem — jacy z nas głupcy! Ten kamień nie jest fałszywy! To najprawdziwszy diament!
Odłożył nóż i widelec, spojrzał na mnie bez słowa i czekał, bym coś więcej powiedział, nie okazując przy tym zbytniego zdumienia. Przypomniałem mu więc, że stary kupiec z podziwem i zachwytem patrzył na diament, gdy go po raz pierwszy ujrzał, co wskazuje, że uważał go za prawdziwy; potem dopiero opanował swój głos, by móc nas uczonymi i wymyślnymi słowy oszukać; a kiedy Elzewir cisnął kamień przez okno, krzyknął głośno i na równe nogi skoczył. Mówiłem to wszystko szybko, sam się jeszcze w mym przekonaniu umacniając, i gdy przerwałem, bo mi tchu zabrakło, miałem już zupełną pewność, że Aldobrand haniebnie nas oszukał.
Ale Elzewir mało się tym przejął i powiedział tylko:
— Być może, to prawda, ale cóż mamy robić? Trudno, stało się. Straciliśmy ten diament.
— Nie — odparłem — nie straciliśmy go. Widziałem dokładnie, gdzie padał. Chodźmy tam zaraz i zabierzmy go.
— A może Aldobrand też to widział? — rzekł Elzewir.
I przypomniało mi się, że gdy patrzyłem na lecący kamień, a potem odwróciłem się gwałtownie, udało mi się przychwycić wzrok starego kupca śledzący jego lot; później zaś Aldobrand nie był już tak wzburzony i głos jego spokój odzyskał.
— Nie wiem — powiedziałem. — Wróćmy tam i sami się przekonajmy. Nasz diament upadł tuż przy łodydze czerwonego kwiatu, który dobrze zapamiętałem... Co? — dodałem widząc, że Elzewir waha się i wycofuje. — Nie wierzysz mi, wątpisz? Więc nie chcesz tam pójść, by skarb nasz odzyskać?
Milczał dłuższą chwilę, a potem zaczął mówić powoli, ważąc każde słowo:
— Cóż ci rzec mogę? Myślę, że to prawda, coś powiedział, i że ten kamień jest prawdziwym diamentem. Nawet w połowie tak mi się zdawało, gdym go przez okno rzucał; a jednak nie wiem, czy nie będzie nam lepiej bez niego. Tyś pierwszy mówił, że klątwa na tym klejnocie ciąży, a ja śmiałem się, uważając to za dziecinne wymysły. Lecz teraz cóż ci mogę powiedzieć? Odkąd na trop skarbu wpadliśmy, szczęście przeciw nam się obróciło. I oto czym jesteśmy? Bezdomnymi wygnańcami, wyjętymi spod prawa, którzy ręce mają splamione krwią. Krew mnie nie przeraża, bom nieraz stawał twarzą w twarz z przeciwnikiem w otwartej walce, ale nigdy zadany przeze mnie śmiertelny cios tak mi na duszy nie zaciążył; a przecież ci dwaj ludzie w niezwykły zginęli sposób i nie z mojej to się stało winy. Prawda, żem całe życie kontrabandzie się oddawał, ale nie znajdziesz takiego, co by rzekł, żem się kiedy haniebnego czynu dopuścił. A teraz dręczy mnie, że ludzie nazywać mnie mogą mordercą, a jeszcze bardziej, że i ciebie spotkać to może. Kto wie, czy ten kamień klątwy nie ściąga, która każdego, kto go posiądzie, do klęski doprowadza? Nie wiem, nie jestem pastorem Glennie i nie znam się na tych rzeczach. Ale Czarnobrody mógł to w swej złośliwości sprawić, aby skarb ten przekleństwo niósł każdemu, kto by dla siebie chciał go użyć. Po co nam ten klejnot? Mam dosyć na nasze potrzeby; możemy spokojnie czekać po tej stronie Kanału, mógłbyś się tu jakiego uczciwego fachu wyuczyć, a gdy wszystko przycichnie, wrócimy do Moonfleet. Więc poniechajmy tego klejnotu. Niech lepiej zostanie, gdzie jest, Johnie; i my go w spokoju zostawmy.
Powiedział to wszystko bardzo poważnie, a z największą powagą przy samym końcu, i za rękę mnie ujął, i prosto w oczy patrzył. Lecz ja nie umiałem mu równie szczerym spojrzeniem odpowiedzieć i w inną obróciłem się stronę; zaciąłem się w sobie i nie chciałem nawet myśleć o tym, byśmy diament mieli utracić. A jednak cały czas czułem, że Elzewir szczerą mówi prawdę, i przypomniało mi się kazanie pastora Glennie, że życie jest niby litera "Y" i każdy z nas, prędzej czy później, dojdzie do miejsca, w którym drogi się rozchodzą; i będzie musiał wybrać albo wygodną i szeroką drogę, albo ścieżkę trudną i wąską. Pomyślałem, żem wybrał tę szeroką drogę i teraz idę nią dalej, upierając się, by szukać tego zło przynoszącego skarbu. A mimo to nie potrafiłem zawrócić i tłumaczyłem sobie, że naiwnością i prostym szaleństwem byłoby wyrzec się tak drogocennej zdobyczy.
Zamiast więc posłuchać dobrej rady kogoś o tyle starszego i bardziej ode mnie doświadczonego, wiele włożyłem starań, aby przekonać Elzewira, i zapewniłem go, że jeśli diament odzyskamy i uda nam się go sprzedać, przeznaczymy pieniądze na budowę przytułków w Moonfleet; w głębi serca zaś dobrzem wiedział, że nigdy bym tego nie uczynił. W końcu, mimo że Elzewir był uparty i nigdy nikomu nie ustępował, uległ jednak swej wielkiej dla mnie miłości i dał się przekonać.
O dziesiątej wieczór znów wyruszyliśmy w kierunku domu Aldobranda. Zamierzaliśmy dostać się przez mur do ogrodu i tam diament odszukać. Szedłem szybko i cały czas nie przestawałem mówić, byle tylko złe przeczucia uspokoić. Elzewir zaś trzymał się nieco z tyłu i milczał, bo wbrew swej woli postąpił. Zaprzestałem czczej gadaniny, gdy już bliski był cel naszej wyprawy, i milczenie między nami zapadło, bo każdy z nas we własnych pogrążył się myślach.
Nie dochodząc do samego domu, skręciliśmy w mały zaułek, do którego, jak sądziliśmy, powinien przylegać ogród. Nawet na ważniejszych ulicach niewiele było przechodniów, tu zaś ani żywej duszy; kryjąc się w cieniu wysokich domów, wkrótce znaleźliśmy się pod ogrodowym murem.
Bałem się, że Elzewir w tej ostatniej chwili będzie jeszcze próbował mnie nakłonić do odstąpienia od mego zamiaru, więc nie dałem mu sposobności i od razu zacząłem wspinać się na mur; w tym właśnie miejscu kilka cegieł wypadło i było o co stopami się oprzeć. Elzewir chcąc nie chcąc poszedł moim śladem i po chwili zeskoczyliśmy na miękką ogrodową ziemię.
Przedzieraliśmy się w stronę czarnej sylwety domu przez krzaki agrestu, później zaś weszliśmy na trawnik, który trzy godziny temu oglądałem z okna pokoju Aldobranda. Zapamiętałem dobrze każdy zakręt alejki i kształt każdego klombu. Rosnący pod murem ślaz i maki zaprawiły nocne powietrze słabym, ckliwym zapachem, w ogrodzie panowała zupełna cisza, noc była tak jasna, że rozpoznawałem z bliska kolory kwiatów, tylko liście, za dnia zielone, wydawały się szare.
Trzymaliśmy się w cieniu muru, z niepokojem spoglądając na dom. Ale nic się w nim nie poruszyło, żaden nie dochodził dźwięk, stał w ciszy niby dom umarłych. Ciemniał przed nami i tylko w jednym oknie, tym balkonowym, błyszczało słabe światełko, z tego też jedynego okna nie spuszczaliśmy wzroku. Był tam ktoś, kto dotąd nie udał się na spoczynek, i nikłe pasemka światła przedzierały się przez zapuszczone żaluzje.
— On jeszcze czuwa i zewnętrzne okiennice nie są zamknięte — szepnąłem.
Elzewir skinął głową, ja zaś poszedłem prosto do klombu, gdzie rósł czerwony kwiat. Łatwo dostrzegłem jego wysoką łodygę i dzwonkowate pąki, które tak różniły go od innych kwiatów. Wskazałem nań Elzewirowi.
— Diament leży przy łodydze tego kwiatu od strony domu — powiedziałem dając mu znak, by nie ruszał się z miejsca, bo sam zamierzałem podnieść leżący na ziemi klejnot.
Minąłem wysadzony makami brzeg klombu, moje stopy zagłębiły się w pulchnej ogrodowej glebie i stanąłem tuż przy tym osobliwym kwiecie, którego szkarłatne pąki były teraz niemal czarne. Tak, to na pewno ten sam kwiat, nie mogłem się mylić; więc pochyliłem się, by zabrać diament.
Czy to możliwe? Niczego w zasięgu wyciągniętej ręki, prócz garstki ziemi? nigdzie ani błysku, który by wzrokiem moim pokierował? Ukląkłem i uważnie obejrzałem glebę wokół łodygi kwiatu, ale niczego nie dostrzegłem, choć tak było jasno, że najdrobniejszy kamyczek mogłem widzieć; tylko nie ten, jeden, jedyny, błyszczący i większy od innych.
Nie było go nigdzie, a przecież widziałem, że tu właśnie upadł, w to miejsce — żadnej nie miałem wątpliwości.
— Zniknął, Elzewirze, zniknął! — krzyknąłem w rozpaczy i posłyszałem w odpowiedzi jego "ciiii", którym starał się mnie uspokoić. Klęcząc zacząłem przesiewać przez palce pulchną ziemię w nadziei, że może diament się w nią zagłębił.
Ale próżne były moje wysiłki, podniosłem się więc i wróciłem do Elzewira. Zacząłem go błagać, by zapalił krzesiwem drewienko, bo chciałem dokładnie przeszukać cały klomb. Zapewniłem go, że zasłonię światło ręką, aby padało tylko w dół. Ukrył się wśród ślazów i zrobił, o com prosił, choć nie sądził, że to się na coś przyda, byle mnie tylko w mej rozpaczy pocieszyć. Lecz kiedy wkładał mi w dłoń płonące drewienko, szeptał cicho:
— Zostawmy w spokoju ten kamień, chłopcze, zostawmy go. Albo się pomyliłeś, albo inni już tu przed nami byli. Nie nam dane, by wrócił do naszych rąk, i tak jest lepiej; zostawmy go, zostawmy i chodźmy stąd.
Położył mi łagodnie rękę na ramieniu, a powiedział to tak żarliwie i z taką prośbą w głosie, jakby mówiła kobieta, a nie wielki, szorstki mężczyzna. Lecz nie słuchałem jego nawoływań, odsunąłem się od niego i zasłaniając płonące drewienko ruszyłem z powrotem tam, gdzie rósł czerwony kwiat. Tym razem jednak, gdym wchodził na miękką ziemię klombu, spostrzegłem coś w świetle, które na nią padło, co mnie do miejsca przykuło.
A był to tylko ślad ludzkiej stopy w pulchnej brązowej glebie; i rozpoznałem głęboki odcisk wysokiego obcasa, a tuż przed nim zarys małej podeszwy.
Istnieje opowieść o tym, jak Robinson Kruzoe, idąc brzegiem swej bezludnej wyspy, przeraził się na widok odciśniętego w nadmorskim piasku śladu ludzkiej stopy. Było to złowrogie ostrzeżenie, że inni jeszcze ludzie przybyli tam, gdzie myślał, że jest zupełnie samotny. Ale nawet ów dostrzeżony przez Robinsona ślad nie był dlań chyba większym ciosem niż dla mnie ten odciśnięty w ogrodowej ziemi; dobrze zapamiętałem te małe pantofle na wysokich obcasach, zrobione ze lśniącej skóry i srebrnymi klamrami ozdobione.
On tu był przed nami. Znalazłem jeszcze jeden jego ślad i drugi, wszystkie zaś wiodły do środka klombu. Cisnąłem płonące drewko, przydeptałem je i odszedłem, bom wiedział, że nie ma tam już naszego diamentu.
— Aldobrand był tu przed nami — wyszeptałem, gdy tylko wróciłem do Elzewira; dzikim, nieprzytomnym wzrokiem spojrzałem w cichą, spokojną noc, a oczy moje znów uchwyciły pasemka światła sączącego się poprzez drewniane żaluzje zaciągnięte za oknem balkonu.
— A zatem koniec! — rzekł Elzewir. — Wszystko zostało rozstrzygnięte. Nie ma diamentu i dobrze, żeśmy się go pozbyli. Teraz więc odejdźmy już stąd.
Z tymi słowy zawrócił. Jeszcze jedną miałem sposobność, by lepszą wybrać drogę, ale nie potrafiłem wyrzec się tego klejnotu, pchało mnie coś tam, gdzie obu nas czekała zguba. Bo gdy spojrzałem na światełko przesączające się przez żaluzje, dostrzegłem jednocześnie, że gałęzie rosnącej pod balkonem gruszy są mocne i grube.
— Elzewirze — powiedziałem przełykając gorycz, która zalewała mi gardło. — Elzewirze, ja stąd nie odejdę, póki nie zobaczę, co dzieje się w tym pokoju. Wdrapię się na balkon i zajrzę przez szczeliny w żaluzjach do środka. Może jego tam nie ma; może zostawił nasz diament i go odzyskamy.
Nim zdążył powstrzymać mnie choćby jednym słowem, ruszyłem pod mur domu. Pchała mnie tam jakaś ukryta siła i nikomu nie dałbym się zawrócić.
Nie było obawy, żeby ktoś nas mógł zobaczyć, bo na wszystkich oknach, prócz tego jednego, szczelnie zamknięto zewnętrzne okiennice; odgłos kroków tłumiła miękka trawa, ale wiedziałem, że Elzewir idzie tuż za mną.
Wcale nie było łatwo wdrapać się na gruszę, bo choć konary miała mocne, przylegały ściśle do muru, mało zostawiając miejsca na oparcie dla rąk i stóp. Parę razy oderwał się od gałęzi niedojrzały jeszcze owoc i opadał na ziemię wśród szelestu liści; nieruchomiałem wówczas czekając i nasłuchując, czy ktoś się w pokoju nade mną nie poruszy. Ale panowała śmiertelna cisza i w końcu mogłem już ręką sięgnąć do balustrady i wciągnąć się bezpiecznie na balkon. Dyszałem z wysiłku, ale nie czekając, aż odzyskam oddech, przywarłem twarzą do okna, by jak najszybciej zobaczyć, co się w środku dzieje. Zewnętrzne okiennice były otwarte jak za dnia, łatwo więc znalazłem szczelinę między deseczkami żaluzji i zajrzałem do pokoju.
Był jasno oświetlony, niby na weselne przyjęcie, płonęło w nim chyba ze dwadzieścia albo i więcej świec w lichtarzach stojących na stole lub wiszących przy ścianach. W głębi siedział za stołem Aldobrand, tak jak wtedy, kiedy mówił nam, że diament jest fałszywy. Twarz miał zwróconą do okna i gdy patrzyłem wprost na niego, wydawało się niemożliwe, by nie wiedział, że tu jestem.
Przed nim, na stole, leżał diament — nasz diament, mój diament; teraz na pewno wiedziałem, że ten kamyk nie jest fałszywy. Leżał nie sam, lecz pośród kilkunastu podobnych mu klejnotów, nie mogłem jednak się mylić, bo przynajmniej trzykrotnie każdy z nich przewyższał wielkością.
Trzykrotnie przewyższał je wielkością, lecz ilekroć mocniejszy bił od niego blask! Światło wszystkich płonących tu świec odbijało się w nim, mieniło wspaniale każde tak dobrze mi znane załamanie szlifu, zdawał się wzywać mnie i wołać: "Czyż nie jestem królową wszystkich diamentów świata? I czy nie należę do ciebie? Nie chcesz mnie wybawić z rąk tego podłego oszusta"?
Oczy moje przywarły do diamentu, ale czułem, że Elzewir jest przy mnie. Nigdy by nie dopuścił, bym bez niego na jakiekolwiek ważył się ryzyko, zawsze stał u mego boku, by mnie wesprzeć w potrzebie. A teraz ta jego wierność drażnić mnie zaczęła i sam siebie zapytałem szyderczo.
"Czy nigdy ni ręką, ni nogą ruszyć nie mogę, żeby ten człowiek przy mnie nie warował?"
Stary kupiec siedział bez ruchu, głęboko w myślach pogrążony; po chwili wziął w dwa palce jeden z leżących na stole diamentów, później inny jeszcze — i ułożył je obok mojego wspaniałego kamienia, jakby je ze sobą porównując. Ale który mógł się z nim mierzyć? Bladły przy nim, jak gwiazdy bledną przy wschodzącym słońcu.
Aldobrand położył teraz nasz diament na szalce wagi, a na drugiej parę małych mosiężnych odważników, kilkanaście chyba razy zrównywał szalki i w końcu zapisał coś gęsim piórem w oprawnej w skórę księdze, a potem na kawałku papieru, jakby sumując cyfry. Wszystko bym dał, aby je zobaczyć! Bo czyż nie obliczał wartości naszego diamentu i zysków, jakie mu przyniesie? Podniósł klejnot kciukiem i palcem wskazującym obracał go przed oczyma, to w tę, to w tamtą stronę, aby światło jak najlepiej padać nań mogło. Przekląłbym go za tę pełną zachwytu miłość dla pięknego klejnotu, za to uwielbienie, które rozlało się na jego twarzy. Przekląłbym go dziesięć razy bardziej za chytry uśmiech, który pojawił mu się na ustach, bom zgadywał, że wspomina, jak oszukał dwóch prostych żeglarzy tego popołudnia.
Tam, w jego rękach, był diament — nasz diament, mój diament — w jego rękach, a ja tu, o dwa kroki od niego, od mojego diamentu. Tylko słaba przegroda ze szkła i drzewa dzieli mnie od skarbu, który on tak nikczemnie nam ukradł...
Poczułem na ramieniu dłoń Elzewira.
— Odejdźmy stąd — szepnął — jeszcze chwila, a przypomni sobie, że okiennice są otwarte, i znajdzie nas tutaj. Odejdźmy stąd, diamenty nie są dla takich jak my prostych ludzi. Ten kamień niesie zło i klątwę sprowadza. Odejdźmy stąd, Johnie.
Ale brutalnie strząsnąłem z siebie tę przyjazną dłoń, zapominając, że to on mi życie ocalił, że pielęgnował mnie przez tyle ciężkich tygodni, że zawsze, w złym, czy dobrym, był przy mnie; bo oto siedzący za stołem starzec podniósł się i wyjął z szafki małą żelazną kasetkę. Wiedziałem, że zaraz zamknie w niej mój skarb i więcej go nie zobaczę. Wspaniały klejnot, leżący teraz samotnie na stole, błyszczał i migotał blaskiem dwudziestu świec i przyzywał mnie: "Czyż nie jestem królową wszystkich diamentów świata? Czy nie należę do ciebie? Ocal mnie z rąk tego podłego złodzieja!"
Runąłem na okno całym ciężarem i wpadłem poprzez szyby i drewniane żaluzje do środka.
Jednocześnie z brzękiem szkła i trzaskiem drzewa cały dom rozbrzmiał dźwiękiem dzwonków, a druty, które zauważyłem po południu zwisały teraz luźno przed moją twarzą. Ale nie dbałem o dzwonki ani o nic, bo tam przede mną błyszczał mój wspaniały diament. Kupiec odwrócił się gwałtownie i rzucił nań z krzykiem:
— Złodzieje! Złodzieje! Złodzieje!
Był bliżej diamentu niż ja i gdy skoczyłem naprzód, ręce nasze spotkały się ponad stołem, ale zdążył już nakryć klejnot dłonią. Ścisnąłem mocno przegub jego ręki i choć się bronił, był tylko słabym, starym człowiekiem i w parę sekund wyciągnąłem diament z jego zaciśniętej garści.
W parę sekund... Lecz nim one minęły, nim diament w moim znalazł się ręku, drzwi się gwałtownie rozwarły i do pokoju wtargnęło sześciu mocnych, rosłych drabów z żelaznymi drągami i pałkami.
Gdy Elzewir ujrzał, jak rzuciłem się na okno, jęknął tylko, ale pospieszył za mną do pokoju i był teraz przy mnie.
— Złodzieje! Złodzieje! Złodzieje! — krzyczał kupiec padając wyczerpany na krzesło i wskazując na nas, a jego pachołkowie rzucili się ku nam zbyt szybko, abyśmy mogli dobiec do okna. Dwóch runęło na mnie, czterech — na Elzewira: a nikt, nawet taki siłacz jak on, nie da rady czterem napastnikom, zwłaszcza uzbrojonym w pałki.
Nigdy nie widziałem mistrza Blocka tak zmaltretowanego i pognębionego; a fortuna w tym przynajmniej była dla mnie łaskawa, że nie dała mi oglądać, co się z nim później stało, bo na moją głowę spadło z taką siłą uderzenie pałki, że diament z ręki mi wyleciał i zwaliłem się nieprzytomny na ziemię.
...Jak złodziej, co zmarłego skażoną szatę skradł
i sam się zaraziwszy, w jego chorobę wpadł.
(Hood)
Bardziej dla mnie gorzkie niż piołun jest wspomnienie dalszych wydarzeń, więc powiem o nich możliwie krótko. Wtrącono nas do więzienia i całe miesiące siedzieliśmy w ciemnej kamiennej celi, mając za posłanie wiązkę przegniłej słomy. Z krótkiej walki w domu Aldobranda wyszliśmy pokrwawieni i potłuczeni pałkami, a długo trwało, nim rany nasze się zagoiły i wróciliśmy do zdrowia. Karmiono nas jedynie spleśniałym chlebem i wodą, a dawano tyle tylko, by nas przy życiu utrzymać. Od łańcuchów na nogach nowe potworzyły nam się rany i ledwo mogliśmy się z bólu poruszać. Żelazo nękało moje członki, lecz znacznie bardziej wśród tych wilgotnych i ponurych murów cierpiała moja dusza; a choć Elzewir nigdy słowem wyrzutu o tym nie napomknął, wiedziałem, że to mój upór i nierozwaga takie na nas cierpienia ściągnęły.
Pewnego ranka wszedł do naszej celi strażnik więzienny i powiedział, że tego samego jeszcze dnia stanąć mamy przed sądem zwanym tu "Geregt”, który rozpatrzy naszą zbrodnię. Zaprowadzono nas do sądowego budynku i mimo ran i ciężkich łańcuchów cieszyło nas, że znowu widzimy światło dnia, i upajaliśmy się świeżym powietrzem, całkiem zapominając o śmierci, która być może u końca tej drogi czeka, bo strażnik powiedział, że łatwo powiesić nas mogą. Szybko sprawę rozstrzygnięto, gdyż wielu było tych, co przeciw nam występowali, a nikogo, co by się za nami ujął; nie znając holenderskiego języka nic nie rozumiałem prócz tego, co mi Elzewir przetłumaczył.
Zjawił się w sądzie sam pan Aldobrand w swym czarnym płaszczu i pantoflach na wysokich obcasach, który zeznawał, jak to pewnego sierpniowego popołudnia przyszło do niego dwóch podejrzanie wyglądających angielskich żeglarzy, pod pozorem, że chcą sprzedać diament, który okazał się zwykłym szkiełkiem; i jak dobrze sobie obejrzawszy cały jego dom, a zwłaszcza drzwi i okno pokoju, gdzie klejnoty przechowuje, żeglarze owi w swoją odeszli drogę. Lecz tego samego dnia jeszcze, a raczej tejże nocy, gdy zajęty był dobieraniem diamentów do korony zamówionej przez Najświątobliwszego Cesarza Rzymskiego, ci sami brutalni żeglarze wtargnęli przez zasłonięte żaluzjami okno do jego pokoju, napadli nań, wyrwali mu diament z ręki, i tak go poturbowali, że ledwo z życiem uszedł. Lecz Opatrzność boska, a także i jego własna przezorność sprawiły, że okno było drutami połączone z dzwonkami alarmowymi, które w całym domu dzwonić zaczęły. W ten sposób jego wierni ludzie natychmiast zwołani zostali i choć ci nikczemni brutale rzucili się na nich i omal nie zmogli, w końcu ulec musieli i oddano ich w ręce Prawa, od którego pan Aldobrand domaga się sprawiedliwości.
Tyle mi później Elzewir powiedział; ale wtedy, gdy ów oszust, który przywłaszczył sobie nasz diament, twierdził, że klejnot do niego należy, Elzewir ostro zaprzeczył i rzekł wobec całego sądu, że to kłamstwo, bo ów drogocenny kamień myśmy tego popołudnia przynieśli, by go sprzedać, Aldobrand zaś zapewnił nas, że jest fałszywy. Stary kupiec zaśmiał się, gdy to usłyszał, i wyjął z sakiewki nasz wspaniały diament, który zdawał się pół sądowej sali oślepiającym wypełniać blaskiem. Obracał go na dłoni niby rozsiewającą światło lampę i zapytał, czy podobna, aby dwaj zwykli żeglarze mogli przynieść na sprzedaż tak wspaniały klejnot. Co więcej, chcąc przekonać sędziów, jakimi to bezczelnymi jesteśmy hultajami, wyciągnął z kieszeni pokwitowanie przesłane mu z Petersburga od niejakiego Szalamowa, stwierdzając, że dotyczy ono tego właśnie diamentu. Nie wiedzieliśmy, czy pokwitowanie było podrobione, czy o innym mówiło diamencie, dość, że Elzewir znowu zapewnił, iż klejnot ten do nas należy i w Anglii go znaleźliśmy.
Aldobrand szyderczo się zaśmiał i raz jeszcze uniósł diament do góry.
— Czy podobny kamyk — pytał — może znaleźć na brzegu morza byle nędzny rybak?
A wspaniały diament, kiedy go stary kupiec chował do swej kiesy, zabłysnął wołając do mnie: „Czyż nie jestem królową wszystkich diamentów świata? Czy mam pozostać przy tym podłym szubrawcu?”
Lecz byłem bezsilny i nic uczynić nie mogłem.
Później zeznawali ludzie ze służby Aldobranda, opowiadając jak nas na gorącym uczynku przychwycili, i twierdząc, że ten właśnie klejnot wiele razy w ciągu poprzednich sześciu miesięcy w ręku swego pana widywali.
Elzewir, oburzony wszystkimi tymi oszustwami, nie mógł się powstrzymać i znowu wybuchnął, mówiąc, że wszyscy oni kłamią i że klejnot należy do nas. Strażnik, który stał przy nim, uderzył go w usta, by go uciszyć, i rozciął mu wargę.
Sprawę szybko zakończono: Sędzia w czerwonej todze powstał z krzesła i skazał nas na dożywotnie ciężkie roboty. Kazał nam przy tym podziwiać miłosierdzie, jakie ich prawo okazuje cudzoziemcom, bo gdybyśmy byli Holendrami, toby nas powieszono.
Wyprowadzono nas z sali sądowej, skutych łańcuchami, a Elzewirowi krew ciekła z ust. Gdy mijaliśmy Aldobranda, ten skłonił się i rzekł do mnie po angielsku:
— Pański sługa, szanowny panie Trenchard z Moonfleet w hrabstwie Dorset. Moje najlepsze życzenia dla wielmożnego pana.
Strażnik słysząc, że stary kupiec coś do nas w niezrozumiałym mówi języku, zatrzymał się na chwilę i starczyło mi czasu, by odpowiedzieć:
— Pański sługa, czcigodny panie Aldobrand, kłamco i złodzieju! Niech ten diament przyniesie ci zgubę w twym obecnym życiu, a w przyszłym wieczne potępienie!
Tak się z nim rozstaliśmy i tak rozstaliśmy się z wolnością oraz z wszelkimi radościami życia.
Spętano nas wraz z innymi więźniami i po sześciu razem przykuto założonymi na przeguby rąk kajdanami do długiego drąga, lecz niestety zostaliśmy z Elzewirem rozdzieleni. Dziesięć dni prowadzono nas skutych w ten sposób, aż doszliśmy do miejsca zwanego Ymeguen, gdzie budowano królewską fortecę. Żmudna i straszna była to dla mnie wędrówka; po zimie drogi rozmokły, a niewiele miałem na sobie odzienia, by się przed chłodem i deszczem uchronić. Z obu stron jechali na koniach strażnicy, z naładowanymi strzelbami przytroczonymi do siodeł, trzymając w rękach długie bicze, którymi smagali każdego marudera, a ciężko było skazańcom brnąć w błocie, co koniom po pęciny sięgało.
Nie mogłem porozumiewać się z Elzewirem i cały czas szedłem w milczeniu, bo ci, z którymi mnie skuto, byli raczej dzikimi bestiami niż ludźmi, a na dobitek mówili tylko po holendersku.
Gdy doszliśmy do Ymaguen, okazało się, że budowę fortecy ledwie rozpoczęto. Kazano nam kopać fosę i usypywać wały ochronne. Pracowało tam około pięciuset mężczyzn, skazanych jak my na ciężkie roboty. Zostaliśmy podzieleni na grupy, po dwudziestu pięciu w każdej, lecz znowu Elzewira i mnie rozdzielono i pracowaliśmy w różnych częściach fortecy. Widywałem go rzadko i tylko gdy przypadkiem nasze grupy się spotkały, mogliśmy przechodząc kilka krótkich słów wymienić.
Nie znajdując więc pociechy w niczyim towarzystwie, oddawałem się rozmyślaniom i wspomnieniom przeszłości. Zrazu stale powracały w snach moje chłopięce lata, na zawsze już utracone i często budziłem się sądząc, że znów jestem w szkole pastora Glennie lub rozmawiam w altanie z Grace, albo wchodzę na wzgórza Weatcherbeech i słyszę szeleszczący lasem śpiew słonego morskiego wietrzyka. Lecz niestety! Gdym tylko oczy otwierał, niknęła ta złuda i oto leżałem w smrodliwej szopie, gdzie na cuchnącej słomie spało pięćdziesięciu skutych skazańców. Z czasem obrazy przeszłości zaćmiły się, mniej były wyraźne i nawet te słodkie a smutne nocne wizje rzadziej mnie nawiedzały. Życie stało się jednostajne, mijał miesiąc po miesiącu i rok po roku, zawsze przynosząc ten sam beznadziejny i bezowocny trud. A jednak praca była zbawieniem, bo zacierała i stępiała wyrazistość wspomnień, a niezmienna monotonia życia przydawała skrzydeł czasowi.
W ciągu wszystkich tych lat, które strawiłem w Ymeguen, jedna się tylko zdarzyła rzecz warta przypomnienia. Pewnego ranka w tydzień po przybyciu na miejsce, zdjęto ze mnie kajdany i zaprowadzono do niewielkiej, osobno stojącej szopy. Było tam kilku strażników, a pośrodku stało mocne drewniane krzesło opatrzone uchwytami i prętami. Na ziemi płonął ogień, powietrze wypełniał dym i zapach przypalonego mięsa. Serce załomotało mi w piersi, bo gdy ujrzałem krzesło i ogień, gdy poczułem woń spalenizny, myślałem, że jest to miejsce kaźni i zaraz zostanę wzięty na męki. Siłą usadzono mnie w krześle, przywiązano doń sznurami i głowę wetknięto w uchwyt. Jeden ze strażników wyjął z ognia czerwone żelazo i zbliżył do niego rękę, by zbadać, czy jest dość rozżarzone. Już całą moc w sercu zbierałem, aby zwalczyć ból jak najdzielniej, lecz gdy ujrzałem to żelazo, odetchnąłem z ulgą, bo domyśliłem się, że służy tylko do wypalania piętna, a nie jest narzędziem tortur. Napiętnowano mnie więc, przykładając żelazo do twarzy po lewej stronie, między nosem a kością policzkową, aby znak najlepiej mógł być widoczny. Zniosłem spokojnie ból i prażący blask, bo oczekiwałem czegoś znacznie gorszego, i nawet bym o tym nie wspomniał, gdyby nie chodziło o znak, który mi wypalono. Było to „Y”, pierwsza litera słowa Ymeguen”, i napiętnowano nim wszystkich pracujących tu skazańców. Dla mnie owo „Y” znaczyło coś więcej jeszcze, było zarazem czarnym godłem Mohunów. I jak owca naznaczona stemplem swego pana, który może żądać jej zwrotu, gdziekolwiek się zabłąka, tak ja napiętnowany zostałem godłem Mohunów, jakbym był ich na śmierć i życie. W trzy miesiące później, gdy znak się zabliźnił i wrósł w mój policzek, spotkałem Elzewira; i kiedy idąc fortecznym wałem wymieniliśmy pozdrowienia, spostrzegłem, że on również ma wypalony na lewym policzku znak Mohunów.
Szły lata, z chłopca stałem się mężczyzną, i to nie ułomkiem. Bo choć nędznie nas żywiono, powietrze było świeże i zdrowe, gdyż prócz fortecy miał tu stanąć zamek królewski, więc stosowne wybrano miejsce. Z czasem osuszono błota, usypano wały i powoli kamień na kamieniu kładąc, wzniesiono budowlę, która już była niemal gotowa i staliśmy się tu niepotrzebni. Każdego dnia odchodziły stąd partie naszych towarzyszy, lecz ja prawie do ostatka pozostałem, gdyż moją grupę przeznaczono do naprawy przepustu wodnego, który deszcze zniszczyły.
Nadszedł dziesiąty rok niewoli, a dwudziesty szósty mojego życia, gdy pewnego ranka, miast strażników, którzy co dzień po pracy nas prowadzili, zjawili się żołnierze na koniach. Widząc ich muszkiety i długie bicze, domyśliłem się, że mamy Ymeguen opuścić. Przyłączono do nas innych jeszcze skazańców i jakże mi serce radośnie zabiło, gdy ujrzałem wśród nich Elzewira! Chyba ze dwa lata minęły, odkąd ostatni raz się widzieliśmy na tak krótką chwilę, że tylko pozdrowienia zdążyliśmy wymienić, bo ja na zewnątrz fortecy pracowałem, on zaś — przy budowie potężnej wieży stojącej w jej murach. Zauważyłem, że włosy mu bardziej jeszcze pobielały i bardziej jeszcze posmutniał. Nie raził mnie znak wypalony na jego twarzy, bo każdy z nas go nosił i tak do tego przywykliśmy, że jeśliby ktoś nie miał go na policzku, patrzylibyśmy nań ze zdziwieniem, jak na człowieka, który urodził się bez jednego oka. Elzewir, mimo że smutny miał wygląd, znalazł dla mnie uśmiech i gorące powitanie. Mieliśmy nawet sposobność wymienić kilka słów, gdy szliśmy razem do miejsca, gdzie wydawano posiłek. Ale czy radość nasza mogła być wielka? Przyćmiła ją troska, bo oto każdy widział nędzę i upadek drugiego i obaj dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, że jednego z nas nic już na starość nie czeka prócz śmierci w więzieniu, a młodość i siła drugiego również w niewoli zmarnieją.
Wkrótce rozeszła się wieść, że mamy iść do Hagi, a stamtąd do Scheveningen i po załadowaniu na statek popłynąć na wyspę Jawę, gdzie skazańców zatrudnia się na plantacjach trzciny cukrowej.
Taki więc ma być koniec marzeń mojej młodości i taki mój cel ostateczny — żyć i umrzeć jako niewolnik na holenderskich plantacjach? Nadzieja ujrzenia Grace i powrotu do Moonfleet dawno już we mnie umarła. Czyż nigdy nie odzyskam wolności, nigdy nie będę nawet oddychał świeżym, zdrowym powietrzem, póki jeszcze po tej stronie grobu się znajduję? Czekają mnie już tylko dymiące bagna, słoneczny żar i trzask bicza dozorcy na plantacjach i nic innego? Czy musi tak być?
Musi tak być? Gdzie mi szukać pomocy, jak się stąd uwolnić? Czyż przez te dziesięć lat nie wypatrywałem na próżno jakiegoś błysku nadziei, nie szukałem znikomej choćby możliwości wyzwolenia? Gdyby zamknięto nas w celach czy lochach wykutych w najgrubszej skale, to nawet wówczas moglibyśmy myśleć o ucieczce. Ale tu, na otwartej przestrzeni wprawdzie, lecz razem do drągów przykuci, cóż mogliśmy począć? Gorzkie zaprzątały mnie myśli, gdy wlokłem się spętany łańcuchem po wyboistych drogach, a widząc przed sobą zgarbione plecy Elzewira i jego bielusieńką głowę, wspominałem czasy, kiedy ramiona miał proste i mocne, jak masywne kolumny starego kościoła w Moonfleet, a włosy ledwo przyprószone siwizną. Co przyczyniło się do naszego upadku?
I przypomniał mi się pewien lipcowy wieczór sprzed lat, altana o zmierzchu i słodki a poważny głos, który mówił: „Strzeż się, gdy tego skarbu dotkniesz. Ze zła się wziął i zło ze sobą niesie”. Tak, ten diament to sprawił, on na mnie nieszczęścia sprowadzał, życie moje niszczył od owej nocy spędzonej w krypcie Mohunów; przeklinałem go teraz i przeklinałem Czarnobrodego i wszystkich Mohunów, wlokąc się z wyrytym na twarzy ich znakiem herbowym.
Doszliśmy do Hagi i prowadzono nas przez ulicę, przy której mieszkał Aldobrand; dom był zamknięty i opuszczony, znikła tablica z jego nazwiskiem. Może wyniósł się stąd, a może umarł? W końcu znaleźliśmy się w porcie i choć wiedziałem, że pozostawiam za sobą Europę i wszelkie nadzieje, to jednak rozkoszowałem się zapachem morza i głęboko wciągałem ostre, słone powietrze.
Niech morza najdalsze,
niech go dzieli wszystko -
Boże! Człowiek zawsze
domu swego blisko.
(Hood)
Statek, który miał nas zabrać, kołysał się przy boi, ćwierć mili od brzegu, i czekały już na nas łodzie mające nas do niego przewieźć. Był to bryg o pojemności stu dwudziestu ton i przepływając pod rufą mogliśmy odczytać jego nazwę: „Aurungzebe”.
Z niewypowiedzianym żalem spojrzałem po raz ostatni na brzeg Europy. W oddali, na tle ciemniejącego nieba, snuły się miejskie dymy, lecz ani te opary, ani zasnute niebo nawet w części nie były tak posępne jak to, co mnie w życiu czekało.
Wsadzono nas do orlopu, czyli najniższego na statku pomieszczenia, bez światła i powietrza, i zatrzaśnięto nad nami pokrywę luku. Było nas razem trzydziestu, stłoczonych jak bydło w tej ciemnicy, w której mieliśmy przebywać sześć albo i więcej miesięcy. Gdy odemknięto luk, wpadło trochę światła i mogliśmy wówczas obejrzeć to miejsce, równie ohydne jak panujący w nim smród, bez stołu czy ławy; znajdowały się tu tylko szorstkie deski i belki. Zmieniono nam kajdany, zabrano drąg, do którego byliśmy przykuci, i założono każdemu na rękę żelazną obręcz, przymocowaną kłódką do wspólnego dla sześciu ludzi łańcucha. Byliśmy więc nadal spętani, ale nieco swobodniej mogliśmy się poruszać. Co więcej, człowiek, który nas przykuwał, czy to przez kaprys, czy dlatego, że chciał nam trochę litości okazać, przyczepił mnie i Elzewira do jednego łańcucha, mówiąc, że jesteśmy angielskie świnie, więc możemy razem płynąć i razem utonąć. Zamknął za sobą luk i pozostaliśmy w ciemności, aby rozmyślać lub spać, lub czas przekleństwami zabijać. Trudy Ymeguen były dość ciężkie, ale wydawały się niebem w porównaniu z tym piekłem wiecznej nocy; nie pozostawało nam nic, jak tylko oczekiwanie, aż luk dwa razy na dzień się otworzy i będziemy mogli choć przez pół godziny patrzeć na wątłe światło latarni, podczas gdy rozdzielano między nas resztki zepsutej strawy, której holenderska załoga jeść nie chciała.
Nie będę więcej mówił o ohydzie tego miejsca, bo było zbyt plugawe, by to na papier przelewać; odrażające od pierwszej chwili, dziesięć razy gorsze się stało, gdy wypłynęliśmy na morze, bo spośród wszystkich więźniów tylko Elzewir i ja byliśmy żeglarzami, reszta zaś nie mogła znieść kołysania.
Nic nie widzieliśmy, ale po tym ruchu statku łatwo można było poznać, że pogoda jest zła i od chwili wyjścia z portu płyniemy po bardzo wzburzonym morzu. Chociaż obaj z Elzewirem tak długo nie mieliśmy sposobności porozmawiać, to jednak rzadko ze sobą mówiliśmy; nie dlatego, abyśmy nie cieszyli się swym towarzystwem, ale dlatego, że prócz wspomnień przeszłości nic nas nie zajmowało, a były one zbyt gorzkie i zbyt chętnie same się na myśl cisnęły. Wygnanie z Europy, oddalenie od wszystkiego, co ukochaliśmy, i straszne poczucie niewoli przygniatało nas swym ołowianym ciężarem. więc rzadkie były nasze rozmowy.
Już z tydzień chyba płynęliśmy — trudno mierzyć czas, gdy nie ma się zegara ni słońca, ani gwiazd — i pogoda, przez parę dni nieco lepsza, znowu się pogorszyła. Statek to zapadał się głęboko, to wysoko unosił, co znacznie nasze niewygody powiększało. Bo nie było tu niczego, za co można by chwycić, i kto nie leżał płasko na brudnych deskach, narażony był na to, że z całym rozmachem rzucony zostanie na ścianę przy każdym gwałtowniejszym przechyleniu.
Choć znajdowaliśmy się głęboko pod pokładem, dochodził nas ryk wichru i fal, a skrzypienie naprężonych lin, trzeszczenie i zawodzenie okrętowego drzewa brzmiały złowrogo i każdy szczur lądowy mógłby pomyśleć, że nasz bryg za chwilę rozpadnie się w kawałki. Niektórzy więźniowie płakali z wrażenia lub skuci razem klękali na przechylonych deskach, usiłując przypomnieć sobie dawno zapomniane modlitwy.
Ja zaś dziwiłem się, czemu ci nieszczęśnicy modlą się, by ich Bóg od morza wybawił, podczas gdy w życiu czeka ich jedynie dozgonna niewola; ale pewnie spokojniejszy od nich byłem, bom morze znał i wiedziałem, że wszystkie te przerażające hałasy wcale nie oznaczają zguby statku. Sztorm jednak wzmagał się i gdy przez szczeliny luku woda zaczęła tryskać do naszego pomieszczenia, jasne się stało, że zalewa statek.
— Znałem lepsze statki, którym mniej starczyło, by pójść na dno — rzekł Elzewir — i jeśli nasz bryg nie jest mocny, a szyper nie ma dość krzepkiej załogi, to wkrótce zabraknie im trzydziestu skazańców do pracy przy ścinaniu trzciny na Jawie. Trudno mi poznać, gdzie teraz jesteśmy — może na wysokości Ushantu, a może i nie tak daleko, bo fala krótka jak na zatokę. Widać święci pańscy dość zostawili nam na morzu miejsca, by statek od trzech godzin bez szkody mógł się tak po nim telepać.
Prawda to, żeśmy się błąkali nie mogąc wejść na kurs, co można było poznać po mocniejszym kołysaniu przy zwrotach, ale żadnej nie mieliśmy wskazówki, by odgadnąć, gdzie jesteśmy. Naszą jedyną miarą czasu było to, że dwa razy dziennie odmykano luk w porze posiłków, ale nawet ten nędzny zegar godzin nie pilnował i często się spóźniał, aż nam z głodu w brzuchach piszczało; teraz zaś tak długo już na jedzenie czekaliśmy, że wzdychałem nawet do tych ohydnych odpadków mięsa, którymi nas karmiono.
Więc ucieszyliśmy się, gdy zaskrzypiała pokrywa luku i przez otwór w górze bluznęło trochę słonej wody i przeniknęło nieco wątłego światła; lecz zamiast uzbrojonych w muszkiety strażników, niosących latarnie i cebry z zepsutą żywnością, jeden tylko ukazał się człowiek, ten, który skuł nas w szóstki na początku podróży.
Stał pochylony nad otworem, usiłując nie stracić równowagi, i cisnął między nas klucz.
— Bierzcie go — krzyknął — i zróbcie z niego użytek. Bóg wspomaga odważnych, więc ratuj się, kto może!
Powiedział to, obrócił się i zniknął. Przez moment nikt nie mógł zrozumieć, co to znaczy: luk był otwarty, na deskach między nami leżał klucz. Elzewir pierwszy go chwycił.
— John — rzekł do mnie po angielsku — statek tonie i dano nam możność uratowania życia. Nie potopimy się jak szczury w pułapce!
Mówiąc to wetknął klucz do kłódki przy naszym łańcuchu; pasował doskonale i w mgnieniu oka cała szóstka była wolna. Łańcuch z brzękiem upadł na deski i każdemu z nas została tylko żelazna bransoleta na lewym ręku. Możecie być pewni, że inni więźniowie równie szybko skorzystali z klucza, lecz Elzewir i ja nie zwlekając rzuciliśmy się do drabinki.
Obydwaj obyci z morzem, pierwsi wydostaliśmy się z luku i — Och, ten chłód i smak słonego powietrza, miast ciepławego cuchnącego odoru tam w dole! Woda zalewała główny pokład i choć nic nie wskazywało, by statek miał tonąć, nie spotkaliśmy nikogo z załogi. Przebiegliśmy do schodków, jak szybko było można, bo statek chwiał się niebezpiecznie na wysokiej fali — i weszliśmy na górny pokład.
Zapadał zimowy wieczór, a w jego skąpym świetle ani żywej duszy widać nie było. Miotany wiatrem bryg walczył ze wzburzonymi falami, które przelewały się przezeń od dziobu po rufę. Musieliśmy szukać schronienia pod pokładówką i za jej osłoną mogliśmy rozejrzeć się i nasze położenie rozpatrzeć.
Od razu jasne się stało, czemu załoga zeszła ze statku, a nas uwolniono. Elzewir wskazał ręką kierunek, w którym bryg dryfował, i krzyknął mi prosto do ucha, bym mógł go słyszeć wśród szalejącego sztormu:
— Ląd po zawietrznej!
Statek skierowany był dziobem na otwarte morze, bez kawałka żagla prócz jednego sztormowego. Po innych, zerwanych przez wiatr, pozostały tylko trzepoczące na rejach strzępy, a i ten mógł w każdej chwili pójść ich śladem. Mimo że dziobem zwróceni na morze, posuwaliśmy się do tyłu i każda fala pchała nas wśród bryzgów i wirów ku brzegowi.
Elzewir wskazał ponad rufą kierunek, w którym płynęliśmy. Z deszczu i pędzonego wiatrem pyłu wodnego powstała mgła i tylko na niewielką odległość można było coś zobaczyć. A jednak poprzez tę mgłę dojrzałem, dokąd nas morze niesie — hen, za rufą statku widniało białe pasemko, niby koronka obrzeżająca morze. Spojrzałem ponad prawą burtą i ponad lewą; wszędzie to samo białe pasmo.
Tylko ci, co morze znają, w pełni pojąć mogą grozę słów Elzewira wypowiedzianych w takiej właśnie chwili i w takim miejscu. Jeszcze przed sekundą podniesiony byłem na duchu, podniecał mnie słony, ostry wiatr, zabłysła nadzieja wolności, z którą tak dawno się pożegnałem. Teraz wszystko przepadło i śmierć, która młodym zawsze wydaje się odległa, przybliżyła się co najmniej o pięćdziesiąt lat i z każdą upływającą minutą bliższa była o rok.
— Niesie nas na brzeg po zawietrznej — krzyczał Elzewir; wiedziałem, czym zagraża owa biała linia, zrozumiałem, że za pół godziny znajdziemy się na przybrzeżnych rafach.
Wir wiatru i morskich fal, wir myśli i szaleńczych domysłów! Do jakiego dryfujemy lądu? Czy czeka nas głębia morza i twarda, nieugięta jak żelazo ściana skał, o którą statek za jednym zamachem się roztrzaska i człowiek zginie jak piorunem rażony? Czy jest tam może piaskowa mielizna, w której statek ugrzęźnie i fale będą weń walić walić całymi godzinami, aż rozpadnie się w kawałki i będzie po wszystkim?
Znajdowaliśmy się w jakiejś zatoce, bo zgięta niby półksiężyc biała linia, wyznaczona pianą rozbijających się fal, zachodziła z obu stron i nikła gdzieś w ciemnej dali; w środku zaś tego półksiężyca był nasz bezradny, miotany falami bryg. Elzewir spojrzał ponad lewą burtą i chwycił mnie mocno za ramię. Oczy moje poszły za jego wzrokiem i tam, gdzie jeden róg półksiężyca niknął we mgle, uchwyciły czarny, sterczący w górę cień; rozpoznałem wzniesienie lądu majaczące na horyzoncie. Mgła i ulewa rozwiały się na chwilę, jakby specjalnie, żebym mógł lepiej dojrzeć szary, prawie prostopadły stok schodzący w morze, niby długi łeb krokodyla wynurzony z wody. Spojrzeliśmy po sobie i razem wykrzyknęliśmy: — Snout!
Zniknął niemal od razu, ale nie mogło być pomyłki. To przylądek Snout wyłonił się z poszarpanych mgieł, a zatoka ta była zatoką Moonfleet!
Bezładne owładnęły mną uczucia, oszałamiając swą słodką goryczą. Pomyśleć, że po tylu latach niewoli i wygnania wracamy do Moonfleet! Jesteśmy blisko wszystkiego, co nam drogie — tylko o milę wzburzonego morza — a jednak jakże daleko, bo śmierć nas czeka po drodze i przybywamy do Moonfleet, by umrzeć.
Gdy Elzewir ujrzał Snout, twarz mu się zmieniła. Znikło z niej przygnębienie, pojaśniała i przybrała wyraz rozwagi. Przytknął usta do mego ucha i rzekł:
— Kieruje nami jakaś nieznana dłoń, która w końcu przywiodła nas tak blisko domu, a wolę umrzeć u wybrzeży Moonfleet, niż gnić w więzieniu. Bo najdalej w ciągu godziny zginąć musimy.
Lecz po chwili jakby zbierając się w sobie dodał:
— Ale walczmy o życie jak mężczyźni! W różnych bywaliśmy razem opresjach, a kto wie, może i z tej wyjdziemy cało!
Tymczasem na pokładzie pojawili się inni więźniowie nieprzytomni ze strachu, bo jako szczury lądowe nigdy wzburzonego morza nie widzieli, a dziś mogło ono przerazić nawet doświadczonych żeglarzy. Zataczali się przemoczeni bryzgami fal i ciasno skupili wokół Elzewira, widząc w nim swego przewodnika, bo on najlepiej znał morze i był jedynym, który zachował spokój w tej straszliwej chwili.
Holenderska załoga widząc, że bryg jest uwięziony w zatoce i musi się rozbić o rafy, odpłynęła w lekkiej szalupie jolce. Pozostawili tylko ciężką łódź na śródokręciu; pewno nie mogli dać sobie rady ze spuszczeniem jej na tak wzburzone fale i ku niej teraz zwracały się oczy skazańców. Niektórzy poczęli chwytać Elzewir za ręce, inni padali na pokład, czepiając się jego kolan i błagając, by pokazał, jak ją na morze spuścić.
— Przyjaciele — krzyknął głośno, aby go wszyscy dosłyszeli — każdy, kto do tej szalupy wejdzie, będzie stracony. Znam tę zatokę, urodziłem się tutaj i wiem, że nigdy żadna łódź przy takiej fali na tym brzegu nie wylądowała, chyba, że dnem do góry. Więc jeśli mojej szukacie rady, pozostańcie na statku. Za pół godziny znajdziemy się na rafach. Stanę przy sterze i będę próbował wprowadzić bryg dziobem na piaszczysty brzeg: wtedy każdy z nas osobno będzie o własne życie walczył i niech Bóg zmiłuje się nad tymi, co zatoną.
Wiedziałem, że prawdę mówi i że nic innego zrobić nie możemy, jak tylko na pokładzie pozostać, choć mała była możliwość ocalenia. Ale ci zdjęci strachem nieszczęśnicy nie słuchali rady i koniecznie chcieli w łodzi się ratować. Zaraz też nadeszli inni, którzy odwiedzili skład okrętowy i pełni byli trunku i trunkiem zaprawionej odwagi; poczęli towarzyszy swych na duchu pokrzepiać, mówiąc, że łódź spuszczą i wszyscy się uratują. Sam los jakby ich do tego popychał, bo oto wielka fala przewaliła się przez pokład, wyrywając kawał lewej burty statku i otwierając drogę dla spuszczenia łodzi.
Elzewir dalej ich przekonywał, by na statku zostali, lecz odwrócili się od niego i ruszyli ku łodzi. Choć spoczywała na samym śródokręciu i bardzo była ciężka, jednak wspólnymi siłami dopchnęli ją do wyrwy w burcie. Wówczas Elzewir widząc, że innej rady nie ma, pokazał im, jak wykorzystać falę przy opuszczaniu łodzi; poruszył koło sterowe i „Aurungzebe” wykonał zwrot w lewo, tak, że wyrwa w burcie znalazła się po zawietrznej. W parę minut szalupa była już na morzu, osłonięta kadłubem statku i wyładowana trzydziestoma ludźmi, którzy nawet wiosłować nie umieli. Nim odbili, paru z nich krzyknęło do Elzewir i do mnie, abyśmy póki czas za nimi do łodzi skoczyli; po części dlatego, że lubili Elzewira, a po części — że chcieli mieć ze sobą doświadczonego żeglarza, który by łodzią i nimi kierował. Ale inni odpychali już szalupę, klnąc nas, że jesteśmy uparci Anglicy i najlepiej będzie, jak się potopimy.
Zostaliśmy więc tylko we dwóch na brygu, który wolno dryfował do tyłu. Szalupa szybko nam z oczu znikła; widzieliśmy, jak ludzie przy wiosłach wściekle pracowali, gdy wyszła za osłonę statku i starali się utrzymać ją dziobem w kierunku otwartego morza.
Elzewir podszedł do steru, przywołał mnie i wspólnymi siłami udało się nam go naprostować. Zrozumiałem wówczas, że nie liczy już na zmianę wiatru i próbuje skierować bryg na wybrzeże. Niesiony falami statek zwrócony był dziobem na wiatr, lecz stopniowo, gdy żagiel zaczął się wydymać, obrócił się i szliśmy teraz wprost na brzeg.
Zapadła listopadowa noc, zrobiło się ciemno i widoczna była tylko linia białej piany, tam gdzie fale rozbijały się na rafach, ku którym wciąż płynęliśmy. Wściekłość wichru wzrosła jeszcze i fala, im bliżej brzegu, tym była gwałtowniejsza. Gdy pociemniało, woda straciła swój brudnożółty kolor i toczyły się na nas wielkie, czarne góry o rozwianych białych grzywach, które, jak się wydawało, w każdej chwili przygnieść nas mogły. Dwukrotnie już zwały wód zalały nas i staliśmy po pas w lodowatej topieli, lecz wciąż trwaliśmy uczepieni sterowego koła, walcząc o życie.
Białe pasmo zbliżało się nieuchronnie i ponad huk rozszalałego wichru i morza wdarł się okrutny ryk i zgrzyt fali powrotnej, której podwodny prąd wciągał kamienie z brzegu.
Ostatni raz słyszałem ten charakterystyczny zgrzyt, gdym jeszcze był chłopcem, kiedy leżałem senny pewnej letniej nocy w bielonym pokoiku u mojej ciotki. Pomyślałem teraz, że pewnie ktoś tam na lądzie siedzi sobie bezpiecznie przy kominku i słysząc odległy huk, dorzuca drew do ognia i Bogu dziękuje, że nie musi zmagać się z morzem w zatoce Moonfleet. Mogłem sobie wyobrazić wszystko, co dzieje się tej nocy na wybrzeżu: Ratsey i inni przemytnicy, może koło południa, może wcześniej jeszcze, spostrzegli „Aurungzebe” i wiedzieli, że nie wydostanie się z zatoki i nic go nie uratuje, chyba tylko wschodni wiatr. Ale wiatr ciągle dął od południa i widzieli, jak zdzierał z rej żagiel po żaglu, jak bryg szarpał się bezsilnie, jak niosło go coraz bliżej i bliżej ku brzegowi. I rozeszła się po wiosce nowina, że jakiś statek nie może obejść przylądka Snout i po zachodzie na pewno roztrzaska się o skały. pół wioski zbierze się na wybrzeżu i znajdą się ludzie gotowi życie swe narazić, by nasze ratować, i nie będzie takiego, co by pragnął, żeby statek się rozbił; ale łupu stracić nie zechcą, jeśli Opatrzność zrządzi, że statek rozbić się musi. Wiedziałem, że będzie tam Ratsey i Damen, Tewkesbury i Laver, i pewnie pastor Glennie i może, może… lecz nagle Elzewir krzyknął:
— Spójrz, światło!
W oddali zamigotało coś, co nie było nawet błyskiem, coś, co mówiło nam, że gdzieś w mroku i zawierusze błyszczy słabe światełko. Pojaśniało, gdyśmy na nie patrzyli, i znów znikło. I wtedy Elzewir powiedział:
— Lampa Maskewa!
Dawno zapomniana nazwa wróciła oto do mnie z daleka, poprzez długie korytarze pamięci; nazwa, którą głęboko w sobie kryłem i którą zachowałem, by wiedzieć teraz, co oznacza.
I zdawało mi się, że znów jestem chłopcem na rybackim kutrze, płynącym do brzegu w lekkiej bryzie sierpniowej nocy, i patrzę na to przyjazne światełko, które błyska w lesie dworskim nad wioską. Czyż nie obiecała, że póki nie wrócę, każdej nocy zapalać będzie w oknie lampę, by prowadziła wszystkich żeglarzy? Czy wciąż na mnie czeka i czy nie do niej teraz wracam? Ale jakiż to powrót! Nie jestem już tamtym chłopcem wracającym w sierpniową noc, tylko nieszczęsnym skazańcem zabłąkanym na morzu w listopadowym sztormie. Dobrze, naprawdę dobrze, że dzieli nas to białe pasmo śmierci, że nigdy się nie dowie, jak nisko upadłem.
Podobne myśli nawiedziły Elzewira, bo gdy znów się odezwał, jakby zapomniał, że nie jestem już małym chłopcem.
— Synku mój — powiedział — zimno mi i ciężko na sercu. Za dziesięć minut będziemy na rafach. Zejdź do schowka z trunkami, sam się napij i przynieś mi flaszkę. Obu nam sił młodości trzeba, a ja nie mam ich już w sobie.
Zrobiłem, o co prosił, znalazłem schowek, choć kajuta cała była wodą zalana, i sam pociągnąwszy z butelki, resztę mu przyniosłem. Był to niezły holenderski dżin z zapasów kapitana, ale ani się umywał do mleka Araratu w naszej gospodzie.
Elzewir łyknął potężnie i odrzucił flaszkę.
— Zdrowy trunek — zaśmiał się — i dobry na te jesienne chłody, jakby Ratsey powiedział.
Już byliśmy bardzo blisko białego pasma piany, niosące nas fale bałwaniły się i potężniały. Blada niebieskawa smuga zalśniła w mglistej ciemności — widać na wybrzeżu zapalili ogień sygnałowy. Czekają nas tam wszyscy, nie wiedząc, że dają ten znak dwóm tylko ludziom, którzy na pokładzie zostali, i że obaj oni z Moonfleet pochodzą.
Taki niebieski ogień zapalają w naszej wiosce tam, gdzie wąskie pasmo ziemi wyłania się spod kamienistego wybrzeża, i jeśli statek trafi w to miejsce, miększe ma pod sobą podłoże. Obróciliśmy więc kołem sterowym, kierując dziób prosto na ten sygnał.
Przy brzegu panował straszliwy hałas; wiatr wył w olinowaniu statku, ryczało zbałwanione morze, a ponad to wszystko wybijał się zgrzyt powrotnej fali wchłaniającej żwir i kamienie.
— Zaraz to się stanie — rzekł Elzewir.
Mogłem już rozpoznać ciemne kontury postaci poruszających się w mglistym odblasku niebieskiego światła. I właśnie gdy bryg szedł prosto do brzegu, potworna fala zalała rufę, oderwała nas od koła sterowego i cisnęła naprzód wśród wirów zalewu. Chwytając się, czegośmy mogli, wyłoniliśmy się w końcu podrapani i półprzytomni, uczepieni kotwicznego łańcucha. Koło sterowe samo się teraz obracało, jeszcze jedna fala uderzyła w bryg i zakręciła nim dokoła. Przez sekundę wydawało się, że woda jest nad nami i pod nami, że niczego prócz wody nie ma. I „Aurungzebe” runął burtą na wybrzeże Moonfleet, ze wstrząsem i hukiem, który nas całkowicie ogłuszył.
Nieraz przedtem i nieraz potem widywałem statki wyrzucane na mieliznę w tym właśnie miejscu, widziałem, jak uderzały o kamienie i cofały się, i znowu uderzały wraz z każdą następną falą, aż tych ciosów wytrzymać nie mogły i rozpadały się ich mocne kadłuby. Inaczej jednak było z naszym biednym brygiem, bo po tym pierwszym straszliwym ciosie już więcej się nie poruszył, rzucony tak mocno na kamienie przez jedną potężną falę, że żadna inna nie miała siły z powrotem go wyrwać. Chylił się tylko coraz bardziej w kierunku brzegu i odwracał od morza jak dziecko, które wtula głowę w ramiona, by uniknąć chłosty srogiego nauczyciela. Potem runęły maszty — najpierw przedni, potem główny — z potwornym trzaskiem, który wszystko zagłuszył.
Znajdowaliśmy się po zawietrznej, pod osłoną pokładówki, uczepieni want, to po kolana w wodzie, gdy fala zalewała pokład, to wysoko w powietrzu, gdy się cofała. Niebieski ogień wciąż płonął, lecz bryg osiadł na mieliźnie nieco z prawej strony i ciemna grupka rybaków przesunęła się, by być na wprost niego. Dzieliło nas od nich najwyżej sto stóp, a odległość ta stanowiła granicę życia i śmierci, bo między nami a brzegiem szalał wyścig kipiących wód, białych, zbałwanionych fal, które napierały zewsząd na potrzaskane burty, a cofając się zabierały wśród straszliwego zgrzytu kamienie, pozostawiając za sobą niemal suche, obnażone dno morza.
Minutę czekaliśmy, aż odzyskamy przytomność umysłu, bo ogłuszył nas wstrząs, gdy statek fala na mieliznę rzuciła. Od nawietrznej uderzało na nas morze, przelewając się przez bryg ze straszliwym hukiem, z naporem niezliczonych ton. Fale nieustanną powodzią zalewały dach pokładówki, słychać było trzask miażdżonego drzewa, jak dyl po dylu, deska po desce poddawało się temu potężnemu atakowi. Oparci plecami o pokładówkę, czuliśmy, jak się chwieje i ugina pod tym wściekłym naporem i wiedzieliśmy, że za chwilę woda zerwie ją i rzuci na nas.
Nadszedł oczekiwany moment.
— Ruszymy, gdy następna wielka fala cofnie się od brzegu — krzyknął Elzewir. — Na mój znak skacz i biegnij, jak najdalej możesz, póki następna fala nie przyjdzie; rzucą nam linę, chwyć ją mocno. Żegnaj chłopcze, i niech Bóg nas obu ocali!
Ścisnąłem mu dłoń, ściągnąłem z siebie odzież skazańca, zostając tylko w spodniach i butach, by nie poranić nóg o kamienie, a tak mi się zimno zrobiło, że niemal marzyłem o zbałwanionych falach. I staliśmy obaj tuż przy sobie, wyczekując odpowiedniej chwili, aż przyszła potężna fala i przestrzeń między brygiem a lądem zakipiała jak woda w kotle. W minutę morze wszystko wessało znów z rykiem — i wówczas skoczyliśmy.
Padłem na czworaki tuż przy statku, gdzie woda była na jard głęboka, ale szybko się podniosłem i brodząc wspinałem się po pochyłości brzegu; walczyłem rozpaczliwie, by wdrapać się jak najwyżej, zanim przyjdzie następna fala. Zobaczyłem rząd powiązanych razem ludzi, którzy wysunęli się tak daleko, jak było możliwe, chcąc ocalić każdego, kto wyłoni się z morza. Szykowali już zwój liny, by ją rzucić, słyszałem ich okrzyki, którymi starali się dodać nam odwagi. Elzewir był znów przy mnie i razem brnęliśmy przez rozedrganą płyciznę. Ale już rozległ się za nami grzmot i łomot przetaczającego się przez wrak morza i wiedzieliśmy, że dogania nas następna potężna fala. Szła z szumem i hukiem, gnając i unosząc rozszalałe wody, które zniosły nas jak korki ku brzegowi, aż znaleźliśmy się tuż przy końcu liny, którą rzucono, dając nam znak krzykiem.
Elzewir chwycił linę lewą ręką, a prawą wyciągnął ku mnie. Palce nasze zetknęły się i w tejże chwili fala opadła, a jej straszliwe ssanie pociągnęło mnie i rzuciło na kamienie. Ta wracająca fala nie wyniosła mnie jednak z powrotem w morze; wśród pływających szczątków statku unosił się potrzaskany grotmars, uchwyciłem się go i wraz z nim opadłem na mieliznę, trzydzieści kroków od ratowników i od Elzewira.
On jednak wyrzekł się pewnego już ratunku, puścił linę i runął znów w samo zionące gardło śmierci, by chwycić mnie za rękę i na nogi postawić. Nic nie widziałem, traciłem oddech, zdrętwiały z zimna, półmartwy pod ciosami morza. Lecz potężna siła Elzewira przyniosła mi ocalenie, tak jak już raz przedtem. I gdy znowu usłyszeliśmy za sobą ostrzegawczy łomot i huk następnej fali, byliśmy już tylko o jeden sążeń od końca liny.
— Odwagi, chłopcze — krzyknął. — Teraz albo nigdy!
I kiedy woda zalała nas po pierś, pchnął mnie z wściekłą siłą naprzód.
Poprzez ryk napierającej fali doszedł mnie okrzyk ludzi na brzegu — i chwyciłem linę.
Bijcie w dzwon odważnym,
których nie ma już -
zginęli pod falą
swych rodzinnych mórz.
(Cowper)
Noc była zimna, a niczego na sobie nie miałem, prócz przemoczonych spodni i butów, i po tak długim zmaganiu z morzem niewiele we mnie życia pozostało. Jednak gdym raz za linę złapał, mocno do niej przywarłem, walcząc ze śmiercią, i już po chwili znalazłem się wśród zebranych na brzegu ludzi.
Znów posłyszałem okrzyki, czułem czyjeś mocne chwytające mnie ręce, ale żadnej twarzy dojrzeć nie mogłem ani głosu z siebie wydobyć, bo w oczach miałem mgłę, a język i gardło spękane od słonej wody. Tłum się zebrał wokół mnie, jacyś mężczyźni i kobiety; rozwarłem na ślepo ramiona, kolana się pode mną ugięły i padłem na ziemię. Pamiętam tylko, że zrazu rzucono na mnie płaszcze, później zaś, otulonego w najcieplejsze koce, ułożono przed ogniem, a z dala od wiatru. Zdrętwiałem z zimna, włosy miałem zmierzwione i pokryte solą, ciało białe i drżące; wlano mi siłą w usta trochę trunku i leżałem w półprzytomnej szczęśliwości, póki do ostatka wyczerpany nie zasnąłem.
Spałem głęboko i bez snów wiele godzin, a łagodnie i stopniowo do przytomności wróciwszy, przekonałem się, że leżę otulony w koce przed kominkiem, na którym płonie ogień. Ach, jakiż wielki i nieskończony spokój mną owładnął, gdym spoczywał tak w półśnie, a jednak na tyle przytomny, by zdawać sobie sprawę, że wymknąłem się śmierci i kajdanom, że jestem wolny i znajduję się tutaj, w mej rodzinnej wiosce! Poruszyłem się trochę, bardziej już rozbudzony, i otworzywszy oczy zobaczyłem, że nie jestem sam. Dwóch mężczyzn siedziało przy stole, na którym stała butelka i szklanki.
— Wraca do siebie — odezwał się jeden z nich — i może żyć będzie i powie nam, kim jest i z jakiego portu jego bryg żeglował.
— Dużo widziałem statków — rzekł drugi — co do różnych szły portów, a ten brzeg był im ostatni; owszem, niejeden zacny człowiek tu lądował, ale nikt nigdy z tak wzburzonego morza żyw nie wyszedł. I on by nie żył, gdyby nie ten drugi, co serce miał mężne, nie opuścił go i ocalił… Mężne miał serce, mężne — powtórzył do siebie. — Podaj mi flaszkę, bo wapory na mnie biją. Trunek dobry na te wczesne chłody, a nie byłem tu chyba z dziesięć lat, od kiedy nasz biedny Elzewir po świecie dryfuje.
Leżąc na podłodze nie mogłem dojrzeć twarzy człowieka, który to powiedział, ale zdawało mi się, że znam jego głos; właśnie wysilałem osłabiony umysł, starając się do głosu tego dobrać jakieś imię, lecz gdy usłyszałem, że mówi o Elzewirze, myśl moja w innym pobiegła kierunku.
— Elzewir — powiedziałem. — Gdzie jest Elzewir?
Siadłem i rozejrzałem się dokoła w nadziei, że go ujrzę leżącego obok, i jaśniej mi się przypomniało rozbicie statku, a także to, jak mnie pchnął ku brzegowi, życie mi ratując. Alem go nie zobaczył, więc pomyślałem, że o tyle był mocniejszy; pewnie szybciej siły odzyskał niż ja, choć młody, i wrócił na wybrzeże.
— Cicho — rzekł jeden z mężczyzn — leż spokojnie i śpij. — Zaraz też dodał, zwracając się do swego towarzysza: — Jego myśl wciąż gdzieś błądzi. Widziałeś, jak się porwał, gdy usłyszał, że o Elzewirze mówię?
— Nie — wtrąciłem. — Już jasno myśleć mogę. Mówię o Elzewirze Blocku i błagam was, powiedzcie, gdzie on jest. Czy zdrów i cały?
Gdy usłyszeli moje słowa, obaj wstali i zaczęli spoglądać to na siebie, to na mnie, i w tym, który mówił, poznałem mistrza Ratseya, chociaż postarzał się i osiwiał.
— Ktoś ty — wykrzyknął — co pytasz o Elzewira Blocka?
— Nie poznajesz mnie, mistrzu Ratsey? — zawołałem i spojrzałem mu prosto w twarz. — Jestem John Trenchard, z którym dawno temu się rozstałeś. Błagam cię, powiedz, gdzie jest Elzewir.
Zrazu oniemiał, jakby ducha zobaczył, lecz po chwili rzucił się ku mnie i za rękę chwycił z takim zapałem, że opadłem na poduszkę, on zaś zalał mnie całym potokiem pytań — co się ze mną działo, gdziem był, co robił i skąd przybywam? — aż musiałem go powstrzymać.
— Powoli, mój przyjacielu, o wszystkim się dowiesz; tylko powiedz mi, gdzie jest mistrz Elzewir — rzekłem.
— Tego nie wiem — odparł — bo żywa dusza go nie widziała od owego letniego ranka, gdyśmy ciebie i jego w Newport wysadzili.
— Ach, nie zwódź mnie! — wykrzyknąłem zaniepokojony. — Już całkiem wróciła mi przytomność. To Elzewir ocalił mnie z morza ostatniej nocy. To on wraz ze mną lądował.
Gdy Ratsey to posłyszał, twarz jego przybrała wyraz zdumienia, który rozbudził we mnie okrutny domysł.
— Co? — zawołał Ratsey. — To był Elzewir? To on z fal cię wyciągnął?
— Tak, to on wyszedł ze mną na brzeg, on wyszedł ze mną na brzeg — powtarzałem, jakby dzięki temu miało stać się prawdą, co bałem się, że prawdą nie jest.
Zapadło milczenie, po czym Ratsey rzekł bardzo cicho:
— Nikt nie wyszedł z tobą na ląd. Żywa dusza nie uratowała się z tego statku prócz ciebie.
Jego słowa boleśnie raziły mi uszy, jakby wlewano w nie, kropla po kropli, roztopiony ołów.
— To nieprawda! — krzyknąłem. — On mnie na brzeg wyciągnął, pchnął mnie ku linie!
— Tak, ciebie wyratował, lecz powrotny prąd chwycił go i zniósł pod fale. Nie widziałem jego twarzy, ale powinienem się był domyślić, że to on; bo nikt prócz Elzewira nie walczyłby tak z morzem u brzegów zatoki Moonfleet. Ale gdybyśmy go nawet poznali, niczego więcej nie moglibyśmy uczynić i pamiętaj, że wielu ostatniej nocy narażało swe życie, chcąc obu was ocalić. Nie, nic więcej zrobić się nie dało.
Załkałem w ostatecznej rozpaczy, gdym pomyślał, że on wyrzekł się ocalenia, aby tylko mnie ratować; że zginął u progu swego domu, że nigdy nie ujrzę już jego przychylnego spojrzenia, nie usłyszę przyjaznego głosu.
Nuży to innych, gdy o własnym mówimy żalu, i żadne słowa, najumiejętniej dobrane, nie są go w stanie wyrazić, nawet gdy w pamięci go zachowaliśmy. Więc nie chcę się rozwodzić nad tym, jak straszny był to dla mnie cios, powiem tylko, że rozpacz, miast mnie powalić, sił mi nowych przydała i powstałem z posłania.
Próbowali mnie zatrzymać, ale choć tak osłabiony, odepchnąłem ich obu: zarzuciłem tylko koc na ramiona i pobiegłem z powrotem na brzeg.
Gdy opuściłem naszą starą gospodę — bo nie gdzie indziej mnie złożono — robił się już ranek i wiatr, chociaż wciąż gwałtowny, nieco złagodniał. Lekkie chmurki szybko przebiegały po niebie, między nimi ukazywały się jasne smugi i gwiazdy bledły w oczekiwaniu na brzask. Tak, gwiazdy bledły, jedna tylko wciąż błyszczała z dworskich lasów nad wioską, mówiąc mi, że Grace całą noc trzyma w oknie zapaloną lampę. Lecz nawet to światełko wydało mi się pozbawione blasku, bo w żalu pogrążony myślałem jedynie o nim, który życie za mnie oddał, o jego wielkim, dobrym sercu, co umilkło na zawsze.
Dobrze, żem z dawna znał drogę na wybrzeże, bo żadnej nie potrzebowałem trzymać się ścieżki, lecz pędziłem na przełaj wśród porannej szarości, ślepy w mym smutku i udręce. Na brzegu wciąż płonął ogień z wyrzuconego przez morze drzewa, a wokół siedziała grupa skulonych mężczyzn w sztormowych kaftanach i kapturach, którzy czekali ranka, by ocalić, co się da, z rozbitego statku. Okrążyłem ich w ciemności i słowa nie mówiąc doszedłem nad skraj wody. Zrobiło się na tyle jasno, że widziałem, co się na morzu dzieje. Fala wciąż była bardzo wysoka, ale przy cichnącym wietrze leniwsza i nie tak spieniona; waliła brunatnymi bluzgami o kamienie i jej regularne, grzmiące uderzenia szły na całe mile brzegami zatoki.
Z kadłuba „Aurungzebe” nic nie zostało, lecz na wybrzeżu rozsianych było mnóstwo rozmaitych szczątków i aż dziw brał, że tyle z tak małego statku się bierze. Wszędzie walały się beczki i antałki, paki i pokrywy luków, bomy, kawałki masztów i rej; prócz tego woda wciąż wynosiła potrzaskane drzewo, wyrzucała niezliczone ilości desek i belek. Kilkunastu mężczyzn w nieprzemakalnej odzieży krążyło po kamieniach, wypatrując, co by mogli zagarnąć. Od czasu do czasu któryś z nich wbiegał w morze, prawie po rafy, życie na niebezpieczeństwo wystawiając, by ocalić jakąś beczułkę — jak je pewno ostatniej nocy narażał ratując nas, swych towarzyszy, jak Elzewir swoje ryzykował i utracił, by moje ocalić.
Siadłem na brzegu, łokcie oparłem na kolanach, głowę dłońmi objąłem, oczy zwróciłem ku morzu, sam dobrze nie wiedząc, po co tu przyszedłem i czego chcę, zaprzątnięty jedną tylko myślą, że Elzewir pływa gdzieś wśród tego potrzaskanego drewna, że muszę tu być, by go powitać, kiedy do brzegu przybędzie.
Na pewno po jakimś czasie tu dopłynie; widziałem już innych, którzy też w końcu do lądu dotarli. Gdy „Batavia” rozbiła się o brzeg, byłem tak blisko, jak ci, co nas wczoraj ratowali, i widziałem ludzi skaczących z pokładu, by walczyć ze spienionym morzem. Wyczytywałem rozpaczliwą nadzieję w ich twarzach, a potem powrotna fala ich zabrała i nikt się wówczas nie uratował. Wszyscy jednak w końcu do brzegu dopłynęli i poznałem martwe twarze tych, którzy ostatniej chwytając się nadziei skoczyli między statek a brzeg. Niektórzy nadzy, niektórzy odziani, poranieni przez kamienie i morze lub cali i nietknięci — ale wszyscy w końcu do brzegu dotarli.
Więc czekałem na niego; nikt nie odezwał się do mnie, bo ci z Moonfleet myśleli pewnie, że pochodzę z Ringstave, ci z Langton — że jestem z Moonfleet, a wszyscy sądzili, że upatrzyłem sobie jakąś beczkę i czekam, aż ją fala wyrzuci. Zjawił się Ratsey, usiadł przy mnie i nakłaniał, żebym zjadł trochę chleba i mięsa, które przyniósł. Nie miałem ochoty, ale wziąłem, co dawał, by uniknąć jego namawiań, i kiedy pokosztowałem, natura wzięła górę i zjadłem wszystko, bardzo się pokrzepiwszy. Ale nie byłem w stanie z Ratsey'em rozmawiać ani odpowiadać na jego pytania, choć innym razem sam bym mu tysiące ich zadał. On zaś widząc, że z rozmowy nic nie będzie, siedział przy mnie w milczeniu i tylko od czasu do czasu na morze przez lunetę spoglądał.
Robił się dzień. Ludzie opuszczali ognisko i szli na sam brzeg, gdzie fale wciąż coś nowego wyrzucały. Pracowali razem, jeden mając cel, nikt o sobie tylko nie myślał, bo zbierali wspólny łup, który później rozdzielą.
Nieco dalej na morzu, poza rafami, dostrzegłem wśród pływających szczątków kilka ciemnych kulistych kształtów, niby boje unoszących się i zapadających wraz z falą; poznałem, że to głowy topielców. Przyłożyłem do oczu lunetę Ratseya i zobaczyłem przewróconą dnem do góry szalupę, a dalej inną łódź zanurzoną po krawędzie burt w wodzie.
Dopiero koło południa, gdy chmury rozstąpiły się nieco i wyjrzało blade słońce, fale wyrzuciły pierwsze ciało, a wkrótce trzy dalsze. Było to kilku z tych, co chcieli ratować się w szalupie, bo jak mówił Ratsey, który poszedł te ciała zobaczyć, mieli żelazne bransolety na lewym ręku; przemilczał jednak, że napiętnowani byli znakiem „Y”. Wyciągnięto ich, złożono na brzegu i nakryto żaglami; tak czekać będą, dopóki mogiła nie będzie gotowa.
Czułem, że i on niedługo przybędzie, a gdy ujrzałem samotne, bezwładnie kołyszące się ciało, wiedziałem, że na nie właśnie czekam. Morze złożyło je najbliżej mnie, zbiegłem więc w dół nie bacząc na spienione fale ani na prąd powrotny i pochwyciłem go, bo czyż to nie on wczorajszej nocy odrzucił linę i cofnął się w rozszalałe morze, by ocalić moje nic niewarte życie? Ratsey był u mego boku i we dwóch wyciągnęliśmy go spośród nacierających fal; wycisnąłem wodę z jego włosów, wytarłem mu twarz, ukląkłem i ucałowałem Elzewira.
Gdy inni zobaczyli, że to martwe ciało wyłowiliśmy z morza, podeszli bliżej i patrzyli, zdumieni moim czułym powitaniem. A gdy spostrzegli żelazną bransoletę na mym ręku i znak „Y” wypalony na policzku, jeszcze bardziej to ich zdumiało; rozeszło się, że jestem tym, który wczorajszej nocy wyszedł żywy z rozszalałego morza, i że to ciało mojego przyjaciela, który życie za mnie oddał. Ratsey powiedział coś do kilku mężczyzn z dawna mi znanych, którzy podeszli do mnie i rękę mi ściskali, nie mówiąc nic, bo wiedzieli, że zbyt wiele smutku mam w sercu. Potem pochylili się, spoglądali na twarz Elzewira i rąk jego dotykali, jakby chcąc go pozdrowić.
Morze i kamienie łaskawie się z nim obeszły, nie widać było ran ni zadrapań, twarz jego wyrażała wielki spokój, oczy i usta miał zamknięte. Nawet ja, co dobrze wiedziałem, gdzie szukać, z trudem rozpoznałem znak „Y” na jego policzku, bo bladość śmierci odebrała bliźnie kolor i twarz miał gładką, matowobiałą, jak alabastrowe figury w naszym kościele. Był półnagi, bo ściągnął z siebie koszulę przed skokiem z brygu, i na jego szerokiej piersi odcinały się mięśnie, które z tylu rozpaczliwych opresji go wybawiły, zawodząc jedynie po raz pierwszy i ostatni tak niedawno temu.
Chwilę patrzyli w milczeniu na starego kontrabandzistę, który swój ostatni przemyt na wybrzeżu Moonfleet złożył, ręce mu wzdłuż ciała wyciągnęli, w żagiel zawinęli i ponieśli. Szedłem przy nim, słońce znowu przedarło się przez chmury i na nadmorskich łąkach spotkaliśmy gromadkę dzieci. Szły na wybrzeże obejrzeć rozbity statek; rozstąpiły się, dając nam przejście, chłopcy zdejmowali czapki, dziewczęta dygały, żegnając biedne ciało topielca. Wśród nich siebie ujrzałem i wydało mi się, że nie jestem dorosłym mężczyzną, lecz właśnie wyszedłem z sali starego domu dla ubogich, gdy skończyła się lekcja pastora Glennie.
Dotarliśmy do starej gospody i tam go złożono. Jak się później dowiedziałem, po śmierci Maskewa nikomu jej nie oddano w dzierżawę; wczoraj po raz pierwszy rozpalono w niej ogień, wiedząc z góry, że nasz bryg musi się rozbić, lecz w nadziei, że kogoś może uda się wyratować i opieki będzie potrzebował. Drzwi gospody były otwarte, wnieśliśmy go do gościnnej izby, gdzie wciąż płonął ogień, i złożyliśmy na stole, zasłaniając żaglem twarz i ciało. Potem wszyscy otoczyli go w krąg i stali nieporadnie, nie wiedząc, co począć, aż zaczęli się chyłkiem jeden po drugim wymykać, bo z żalem tylko kobiety umieją sobie radzić; a prócz tego chcieli wracać na wybrzeże, by zebrać, co jeszcze z rozbitego statku zostało. Ostatni wyszedł mistrz Ratsey, mówiąc, że pewnie chcę być sam i że wróci tu przed wieczorem.
Zostałem więc z mym zmarłym przyjacielem. Izba była zapuszczona, w kątach i na belkach pod powałą pełno pajęczyn, na szybach tyle kurzu, że niewiele światła przesączało się do wnętrza. Kurz pokrywał też krzesła i stoły — prócz tego, na którym on spoczywał. Na tym samym stole złożono kiedyś Dawida; i ta sama była izba, w której ten nieruchomy teraz człowiek, co nie zazna już smutku ni radości, płakał pochylony nad ciałem swego syna. Pozostała taką, jak ją opuściliśmy wiele lat temu, pewnego kwietniowego wieczoru; na komodzie leżała tablica do tryktraka tak kurzem pokryta, że nie można było odczytać biegnącego wokół napisu: „W życiu jak w hazardowej grze: zręczność wiele uczynić może nawet z najgorszego rzutu kośćmi”… Ale jakże niezręcznymi byliśmy graczami, jakże kiepskie były nasze rzuty, jak mało umieliśmy je wyzyskać!
Takie myśli przez głowę mi przechodziły, gdy mijało to krótkie popołudnie — a tymczasem w wiosce opowiadano sobie, jak to Elzewir Block i John Trenchard, którzy dawno temu Moonfleet opuścili, do domu wracali, i jak stary przemytnik zatonął, ratując życie swemu młodemu towarzyszowi. Zmrok wkradł się do izby, odchyliłem żagiel i raz jeszcze spojrzałem na twarz utraconego przyjaciela, jedynego, jakiego miałem. Kto się teraz o mnie będzie troszczył? Mógłbym równie dobrze utopić się zaraz u wybrzeży Moonfleet i nikt by mnie nie żałował. Co zyskałem, żem zerwał kajdany i znów jestem wolny? Gdzie mi iść, co począć? Nie mam już przyjaciela.
Objąłem dłońmi głowę i znowu siadłem wpatrzony w ogień, gdy nagle ktoś wszedł do izby. Nie odwróciłem się, myśląc, że to mistrz Ratsey tak na palcach stąpa, żeby mi nie przeszkadzać. Poczułem lekkie dotknięcie na mym ramieniu i stanęła przede mną wysoka, postawna kobieta — już nie dziewczyna, lecz kobieta w pełnym rozkwicie urody i młodości. Od razu ją poznałem, bo niewiele się zmieniła, tylko jej twarz większej nabrała powagi i brązowe włosy, które zawsze niesfornie opadały na plecy, były teraz spięte i zaczesane. Patrzyła na mnie, nie zdejmując ręki z mego ramienia.
— Johnie — powiedziała — czyś mnie zapomniał? Nie pomyślałeś, żeby przyjść i powiedzieć mi o swym powrocie? Czyś światła w moim oknie nie widział? Zapomniałeś, że czeka cię przyjaciel?
Milczałem, niezdolny słowa wymówić, myśląc tylko, jaki to cud sprawił, że zjawiła się w tej właśnie chwili, by dowieść, w jakim byłem błędzie; ona zaś ciągnęła dalej:
— Nie cieszy cię twój powrót? Niech w bólu ulży ci myśl, że nikt godniej od niego nie zginął. Przez te lata, gdy ciebie tu nie było, wiele o nim myślałam i wiem, jak szlachetne miał serce. A jeśli kiedy złego się czynu dopuścił, to wówczas tylko, gdy inni gorsze mu krzywdy wyrządzali.
Kiedy to mówiła, przypomniałem sobie, że przecież Elzewir ojca jej chciał zastrzelić i o włos chybił, a ona dobrze go wspomina, jakby nigdy nie zamierzał tego uczynić. Jakże zmienne są koleje losu! Ja wybawiłem Elzewira od tej plamy na sumieniu, on później życie mi ocalił, a teraz oto córka Maskewa stoi przy nim, gdy martwy już jest i chwałę jego głosi!
Ale wciąż nie byłem w stanie nic powiedzieć.
— Johnie — odezwała się po chwili — czemu milczysz? Czyś o mnie zapomniał? Nie masz już dla mnie miłości? Nie wolno mi dzielić twego smutku? Ująłem jej dłoń, do ust podniosłem i rzekłem:
— Droga mi panno Grace, niczegom nie zapomniał i ciebie ponad wszystkich na świecie wynoszę, ale ani ja tobie, ani ty mnie o miłości mówić nie możesz, bo nie jestem już małym chłopcem ni ty małą dziewczynką; po latach, które minęły, stałaś się szlachetną damą — ja zaś wyrzutkiem jestem i nędzarzem.
I powiedziałem jej, że dziesięć lat spędziłem w więzieniu, i pokazałem żelazną bransoletę na mej ręce i piętno na policzku.
Spojrzała na ten znak i odrzekła:
— Nie mów mi o swej nędzy, bo czymże jest bogactwo? A jeśliś wrócił nie bogatszy niż odszedłeś, toś i uboższy nie wrócił, bo uszczerbku honor twój, Johnie, nie poniósł. Lecz ja jestem bogata i więcej posiadam, niż sprawiedliwie użyć mogę. Bądź też zadowolony, że korzyści żadnej ten skarb ci nie przyniósł. Piętno zaś twoje nie jest według mnie znakiem niewoli, lecz godłem mohunów, które ma ci wciąż przypominać, że do nich należysz i musisz dane przez nich obietnice wypełnić. Czyż ci nie mówiłam: strzeż się, gdy tego skarbu dotkniesz, bo ze zła się wziął i zło ze sobą niesie? Lecz teraz, patrząc na ten znak wypalony na twej twarzy, zaklinam cię, byś nigdy ani pensa nie tknął z tego skarbu, jeśli którego dnia do ciebie wróci, ale tak go użył, jak pułkownik Mohun zamierzał, by duszę swoją z grzechu oczyścić.
Uwolniła swoją dłoń z mego uścisku i odeszła zostawiając mnie w ciemnej izbie, w której blask ognia oświetlał zarys okrytego żaglem ciała. Długo rozważałem jej słowa, zastanawiając się, co by to mogło znaczyć, że kiedyś skarb Mohunów do mnie powróci; i zdziwiło mnie, jak stałą jest miłość kobiety, a i to, że Grace wciąż znajduje w swoim sercu miejsce dla kogoś tak marnego jak ja.
Tejże nocy miałem się dowiedzieć pełnego znaczenia jej słów.
Mistrz Ratsey przyszedł i znów poszedł, nie zostając ze mną długo, bo wiele miał na wybrzeżu zajęć. Pocieszał mnie tylko i mówił, żebym się nie lękał ręki prawa, bo dawno mnie już nie ściga. To Grace, jak mi powiedział, zaleciła swoim prawnikom, by sprawy te w sądzie przeprowadzili, odmawiając sama podpisania aktu zwołującego obławę na mnie i Elzewira i stwierdzając, że ojciec jej zginął z przypadku. Strach, który znów zaczął budzić się we mnie, na zawsze ustąpił. Po wyjściu Ratseya dorzuciłem drew do ognia i ułożyłem się na kocach, bo byłem do cna wyczerpany. Drzemałem już, gdy rozległo się pukanie i wszedł pastor Glennie. Postarzał się, pochylił trochę, ale od razu go poznałem i powitałem gorąco.
Przyglądał się z ciekawością brodatemu mężczyźnie, który wyrósł z chłopca, jakiego pamiętał, lecz serdecznie mnie uścisnął i zasiadł na ławie. Uniósł żagiel nad ciałem Elzewira, popatrzył na jego uśpioną twarz, potem wyjął modlitewnik, odczytał wieczny odpoczynek i mnie udzielił duchowego pokrzepienia. W końcu zaczął mówić o przeszłości. Dowiedziałem się od niego, co zaszło w naszej wiosce, przez wszystkie te lata, ale niewiele tu się zdarzyć mogło prócz tego, że ten i ów umarł, bo to jedyne zmiany, jakich w Moonfleet oczekiwać można. Zmarła także moja ciotka Jane, a więc jeszcze jedna bliska mi dusza ubyła, jeśli w ogóle mogłem ją do bliskich mi dusz zaliczać; bo choć może i dobre miała chęci, jej trosce o mnie zbytnia towarzyszyła surowość, abym mógł ją prawdziwie kochać; i w moim wielkim smutku po stracie Elzewira nie znalazłem w sercu miejsca na żal po niej.
Nie wiem, czy pociechy duchowe pastora Glennie to sprawiły, czy też jego wskazania, że wiele mam powodów, by Bogu dziękować, bom z więzienia się wyzwolił i pewnej uniknąłem śmierci — dość, że ból mój nieco się ukoił i przyjemnie mi było z nim rozmawiać.
— …I choć może niektórzy by mnie zganili — ciągnął — że pozwalam sobie pogańskich przytaczać autorów, gdym dopiero co Pismo Święte głosił, to jednak oprzeć się nie mogę, by nie powiedzieć, że wielki poeta Homer doradza wstrzemięźliwość w opłakiwaniu zmarłych, bo szybko, jak powiada, następuje przesyt chłodem smutku.
Sądziłem, że wygłosiwszy to odejdzie, ale on w znaczący chrząknął sposób i domyśliłem się, że ma mi coś ważnego do zakomunikowania. Wydobył z kieszeni podłużny, złożony arkusz papieru.
— Synu mój — rzekł rozprostowując go z wolna i wygładzając na kolanie — nigdyśmy nie powinni przeklinać Fortuny, a mówiąc o Fortunie używam tej nazwy w naszym ubogim, ludzkim rozumieniu i nie twierdzę, że rządzi nami przypadek, ale powiadam, że wszystko Opatrzności jest podporządkowane. Nigdyśmy nie powinni przeklinać Fortuny, bo właśnie w chwili gdy sądzimy, że nas opuściła, być może oddaliła się jedynie po to, by szukać jakiegoś skarbu i ze sobą go przynieść. A słowa moje potwierdzi to, co zaraz ci odczytam. Więc zapal świecę i przysuń ją do mnie, gdyż oczy moje źle widzą w migotliwym blasku ognia.
Zdjąłem z kominka świecę i zrobiłem, o co prosił, on zaś mówił dalej:
— Odczytam ci ten list, który dostałem przed ośmioma prawie laty, a jego doniosłość i wagę sam będziesz mógł ocenić.
Nie chcę tu przytaczać owego listu w całości, choć wciąż mam go przy sobie, bo pisany jest przez prawnika, naszpikowany więc długimi i zawiłymi zdaniami, pełnymi kruczków, jakie zwykle oni wymyślają, by większą otrzymać zapłatę. Adresowany jest do Wielebnego Horacego Glennie, dożywotniego wikarego parafii Moonfleet w hrabstwie Dorset, a napisał go po angielsku Heer Roosten, prokurator i główny notariusz miasta Hagi w Królestwie Holenderskim. Powiada on w swym liście, że niejaki Krispijn Aldobrand, jubiler i handlarz drogimi kamieniami, wezwał go do siebie, aby sporządził jego testament. Wymieniony Krispijn Aldobrand, bliskim swego końca będąc, oświadczył, że wszystko, co posiada, zapisać pragnie niejakiemu Johnowi Trenchardowi z Moonfleet w hrabstwie Dorset. Skłania go do tego po pierwsze to, że on Aldobrand, nie posiada dzieci, którym mógłby majątek zostawić, a po wtóre, życzy sobie Johna Trencharda w pełni wynagrodzić, bo kiedyś uzyskał od niego diament, za który właściwej ceny nie zapłacił. Klejnot ów sprzedał, a gdy to uczynił, przekonał się wkrótce, że fortuna i zdrowie opuszczać go zaczynają; i choć zanim diament ów posiadł, wielkimi rozporządzał bogactwami, od tego czasu zaczęły one topnieć wskutek nieszczęśliwych posunięć, aż oprócz pieniędzy, które diament mu przyniósł, niewiele Aldobrandowi zostało. Zapisuje zatem Johnowi Trenchardowi wszystko, co w chwili obecnej posiada, a czując zbliżający się kres, błaga o wybaczenie wyrządzonej krzywdy. Takie wskazówki Heer Roosten otrzymał był od Aldobranda, którego zdrowie znacznemu uległo pogorszeniu i który w trzy miesiące później umarł. Heer Roosten dodaje, że testament ten w samą porę został sporządzony, bo Aldobranda, im bliżej było mu do śmierci, tym większe trapiły przywidzenia i twierdził, że John Trenchard rzucił na diament klątwę. Aldobrand gotów był nawet przytaczać jej słowa, a mianowicie, że kamień przyniesie mu zgubę w obecnym życiu i wieczne potępienie w przyszłym. Aldobrand, jak Heer Roostenowi się zwierzył, nigdy spokoju zaznać nie mógł; ilekroć zasypiał, zawsze sen koszmarny go trapił, w którym widział wysoką postać mężczyzny o miedzianej twarzy, z długą brodą, uchylającego zasłony łóżka i szydzącego z niego. I w końcu umarł, a Heer Roosten starał się jego ostatnią wolę wypełnić i napisał list do Johna Trencharda w Moonfleet, w hrabstwie Dorset, zawiadamiając go, że jest Aldobranda spadkobiercą. Ten adres był jedyną wskazówką, jaką stary kupiec zostawił, chociaż często nadmieniał, że w swoim czasie udzieli Heer Roostenowi szczegółowych wiadomości, gdzie John Trenchard przebywa. Lecz nigdy tego nie zrobił, wciąż sprawę odwlekając, bo być może ufał, że wyzdrowieje i pożałuje swej skruchy. List do Johna Trencharda został po pewnym czasie Heer Roostenowi zwrócony z adnotacją, że uciekł on z Moonfleet, by uniknąć ręki sprawiedliwości, i nigdzie odnaleźć go nie można. Później zaś poradzono Heer Roostenowi, by napisał w tej sprawie do proboszcza parafii w Moonfleet, i dlatego pismo niniejsze do pastora Glennie kieruje.
Taka była treść listu, który mi pastor Glennie odczytał, i łatwo możecie się domyślić, że bardzo mnie zawarte w nim wiadomości poruszyły. Długo jeszcze naradzaliśmy się z pastorem, jakie najlepiej podjąć kroki, bo obawialiśmy się, że po ośmioletniej przerwie prawnicy w jakiś inny sposób mogli majątkiem Aldobranda rozporządzić. Była już północ, świeca dawno się wypaliła, lecz ogień w kominku płonął jasno. Pastor Glennie zbierał się do wyjścia, ale przedtem klęknął jeszcze na chwilę przed stołem na krzyżowych nogach.
— Szlachetne życie swe zakończył — powiedział podnosząc się z kolan — i modlę się, abyśmy i my nasze również szlachetnie zakończyli, gdy pora ku temu przyjdzie. Bo dla najlepszych z nas godzina śmierci jest straszna i módlmy się co dzień, jak i każdej niedzieli, abyśmy w owej godzinie zbawienia dostąpili. Lecz inne są jeszcze chwile w życiu człowieka, niemniej niebezpieczne, jak piszą ci, co tę litanię układali, nakazując nam strzec się zbytnich dóbr doczesnych. Więc modlę się, abyś szlachetnie użył tego skarbu, jeśli w twoje dostanie się ręce. Bo choć nie daję wiary głupim opowieściom ani nie myślę, by bogactwa przekleństwo ze sobą niosły, to jednak skoro na dobre przeznaczone są cele, nawet przez człowieka równie jak pułkownik Mohun niegodziwego, bardzo źle byśmy postąpili, rozporządzając nimi inaczej. Więc niechaj dobrze ci się dzieje i pamiętaj, że inne jeszcze skarby istnieją prócz tego, a miłość szlachetnej kobiety więcej jest warta niż całe złoto i wszystkie klejnoty na świecie — o czym kiedyś sam się przekonałem.
Z tymi słowy wyszedł z izby.
Domyśliłem się, że pewnie dziś jeszcze rozmawiał z Grace. Leżałem półuśpiony przed ogniem na kominku, samotny w starej gospodzie, tak mi bliskiej i znanej, samotny z mym milczącym przyjacielem, który umarł, by mnie ocalić, i choć nie mniejszy po nim czułem żal, to jednak w smutku zaczęła mi błyskać nadzieja.
Czy mam jeszcze dalej ciągnąć mą opowieść, gdy się już domyślacie, że wszystko dobry przybrało obrót? Któż by bowiem zasiadł do spisania historii, która jego własną kończyłaby się porażką? Ogromne bogactwa znalazły się w moim ręku, a nie powiem dokładnie, jak duże, nie chcąc niczyjej pobudzać zazdrości, bo większe były, niż kiedykolwiek mogłem przypuszczać. Z tych pieniędzy, po gorzkiej nauce, jaką mi przeszłość dała, nigdym nawet pensa dla siebie nie ruszył, lecz wszystko na pożyteczne cele obróciłem, w czym mi pastor Glennie i Grace pomagali. Przede wszystkim odbudowaliśmy i powiększyli przytułek, przeznaczając go na schronisko dla starych żeglarzy z naszego wybrzeża. Następnie, idąc za radą Bractwa Trynitarzy, postawiliśmy latarnię morską na końcu przylądka Snout, by prowadziła przez Kanał wychodzące na morze statki, jak kiedyś Lampa Maskewa wiodła łodzie rybackie. W końcu upiększyliśmy kościół, usunąwszy z niego nieporęczne dębowe ławy, a ustawiwszy na ich miejsce stalle z jodłowego drzewa, grubym suknem wymoszczone, na których znacznie było wygodniej siedzieć w czasie niedzielnych nabożeństw. Z wszystkich kościelnych okien wyjęto stare szyby, wprawiając nowe i szczelne, by wiatru nie puszczały; a gdy jeszcze ustawiono nową kazalnicę i nowe tablice z dziesięciorgiem przykazań, to z kościołem naszym żaden inny w okolicy równać się nie mógł. Także znajdującą się pod nim kryptę, z którą tyle wiąże mi się wspomnień, uporządkowano i zamurowano — i nikt już nigdy więcej ani Czarnobrodego, ani umarłych Mohunów nie widział i nie słyszał.
A jeśli o przemytników chodzi, to nie wiem, gdzie się przenieśli; jeżeli zaś w czasie ciemnych nocy dalej na wybrzeżu działa kontrabanda, to nic o tym nie wiem, jako że jestem sędzią pokoju i panem na dworze.
Wioska też odbudowała się, podobnie jak kościół i przytułek: stare domy odnowiono, wiele nowych postawiono, a wszystkie do mnie i do Grace należą, prócz gospody, która nadal własnością Księstwa pozostaje. Znów ją wydzierżawiono i miejscowi ludzie, którzy do Ringstave „Pod trzy wrony” chadzali, wrócili do dawnej swej siedziby. I zawsze znużony żeglarz czy rozbitek znajdzie za jej drzwiami nocleg i przychylność.
Schronisko Mohunów — bo tak nazwaliśmy przytułek — powierzono pieczy pastora Glennie; obszerne były w nim izby, a biblioteka książek pełna. Mistrz Ratsey pastorowi pomagał, modlitwy z nim odmawiał i obaj tam szczęśliwej dożyli starości; spoczywają teraz po słonecznej stronie kościoła, wśród szumu morskich fal, przy skarpie, gdziem kiedyś zaskoczył Ratseya, jak przyłożywszy ucho do ziemi, dudnienia z krypty Mohunów nasłuchiwał. Tuż przy nich spoczywa Elzewir Block, któregom kochał najbardziej; na jego grobie taki widnieje napis: „Nikt większej od niego miłości w sercu nie miał, bo człowiek ten życie swe za przyjaciela oddał”. Pod napisem stosowne wiersze pastora Glennie też wyryte zostały.
O nas samych niech powiem na ostatku. Dwór znów stał się godnym i okazałym domem. Trawniki zawsze są przystrzyżone, my zaś siadujemy na tarasie podczas letnich wieczorów, spoglądając na niebieskawe dymy nad wioską. W dworskim lesie bawią się mała Grace i mały John, i mały Elzewir — nasz pierworodny; teraz nasza córka jest dorosła, kocha nas i z nami pozostała, a synowie poszli służyć królowi Jerzemu na lądzie i morzu.
Lecz Grace i ja nigdy naszego szczęśliwego Moonfleet nie opuściliśmy i wystarcza nam, że patrzeć możemy na świt, który złotem ozdabia długą linię nadmorskich skał, na noc nadchodzącą mokrymi od rosy łąkami; że przyglądamy się, jak wiosna przystraja zielenią bukowe gałęzie lub jak dojrzewają figi przy południowej stronie ogrodowego muru. W dali rozciąga się niby kurtyna odwieczne morze, zawsze jednakie i zawsze zmienne. Ale najbardziej lubię na nie patrzeć, gdy jest rozszalałe i wzburzone podczas jesiennych sztormów, gdy słyszę ryk fal i zgrzyt zabieranych przez nie kamieni, kiedy huczy i gra całą noc niby potężne organy. Przewracam się wtedy w łóżku i Bogu dziękuję, bardziej może z serca niż ktokolwiek inny, że nie walczę teraz o życie u wybrzeży Moonfleet. A wiele zdarzyło się razy, żem stał z liną w ręku w tym samym strasznym miejscu, by ratować zmagającego się z falami rozbitka; ale nigdy nie widziałem, by ktoś żywy wyszedł z morza w czasie takiej nocy jak tamta — kiedy on mnie ocalił.
KONIEC