58 Pan Samochodzik i Baszta Nietoperzy Jacek Mróz

PS- 58 JACEK MRÓZ








PAN SAMOCHODZIK


I ...


BASZTA NIETOPERZY






WSTĘP


O świcie piątego stycznia 1945 roku, na zaśnieżonym podwórcu przed pałacem w Ahorndorfie stała kolumna ciężarówek z zapalonymi silnika­mi; było ich dwanaście. Tuż przed otwartą na oścież, ozdobną bramą stał wojskowy motocykl BMW z koszem, a za jego kierownicą, ozdobioną sztywnym proporczykiem Waffen-SS, siedział żołnierz w stalowym heł­mie z okularami, okutany w obszerny kożuch i grube rękawice. Miejsce za nim nie było zajęte, jak również w koszu, gdzie z przodu zamocowano karabin maszynowy; teraz ze sterczącą lufą skierowaną w mroźne, blade niebo.

W tej kolumnie wojskowej tylko dwie ciężarówki nie były załadowa­ne; stały
z otwartymi z tyłu brezentami. Resztę samochodów zakrywały pokrowce solidnie zasznurowane, a kierowcy utrzymywali jałowy bieg motorów.

Gdyby nie ten jednostajny warkot silników i kłęby spalin wydobywających się z rur wydechowych ciężarówek, zdawałoby się, że świt nadej­dzie beztrosko jak co dzień. Ale w tym mroźnym powietrzu wyczuwało się napięcie, jakieś zniecierpliwienie i pośpiech. Gdyby ktoś uważnie wsłu­chał się w poranne odgłosy otaczające pałac, zasypany śniegiem park czy opuszczone i pootwierane na oścież zabudowania gospodarcze, usłyszał­by dalekie echa wybuchów i głębokie dudnienie ciężkich dział artyleryj­skich, dochodzące z północnego wschodu - kierunku wschodzącego słońca.

Kiedy wybiła siódma, otworzyło się ciężkie skrzydło wejściowych drzwi i z pałacu wyszli dwaj mężczyźni. Jeden, ubrany po cywilnemu, w kożuchu i bobrowej czapce, trzymał w ręku obszerny neseser. Drugi był w mundurze oficera SS, również w kożuchu, tyle, że na głowie miał stalo­wy hełm, a przez lewe ramię zwisała mu obszerna raportówka; w dłoni trzymał pistolet.

Starszy pan odwrócił się i zamknął za sobą skrzydło drzwi pałacu, a klucz włożył za pazuchę kożucha.

Oficer zszedł z obszernego podestu, skręcił w lewo i wyszedł poza narożnik pałacu, którego wysmukłe, pseudogotyckie okna kryły się za drewnianymi, ozdobnymi okiennicami. Po chwili marszu stanął, podniósł rękę trzymającą pistolet i wystrzelił w niebo...

Nagle, w kilkusekundowych odstępach, nastąpiły dwa wybuchy; to pseudogotycka baszta, stojąca wzdłuż muru okalającego park i pałac, rozpadła się tak dziwnie, ze tylko wieżyczka uniosła się nieco i zapadła w czeluść własnego wnętrza. Drugi wybuch spowodował, że ponad park uniosło się z wielkim krakaniem stado czarnych wron i kruków, i zaczęło krążyć zdezorientowane nad wzbijającą się w niebo śnieżną chmurę pyłu...

Cywil w tym czasie, nawet się nie oglądając, podszedł do szoferki ciężarówki stojącej gdzieś w połowie kolumny i wszedł do środka, zatrzaskując za sobą drzwi. Bo chwili rozległ się tupot żołnierskich butów i kilkunastu doskonale uzbrojonych żołnierzy Waffen-SS, wysypało się spoza pałacu i wskoczyło do pustych ciężarówek.

Oficer zaś, krzycząc: „loss", „loss" na swoich podkomendnych, rów­nież podszedł energicznie do wojskowej ciężarówki stojącej za motocy­klem i zatrzaskując drzwi szoferki, dał znak ręką do wyjazdu kolumny wozów.

A kiedy kolumna ciężarówek przejechała bez pośpiechu przez wieś i skręciła na zawianą śniegiem drogę w kierunku Lobau, znowu można było usłyszeć w ciszy poranka dalekie echa wybuchów i huk artylerii - to nadciągał ze wschodzącym słońcem 2. Front Białoruski, którego wojska­mi dowodził marszałek Konstanty Rokossowski...


ROZDZIAŁ PIERWSZY


NIEOCZEKIWANY TELEGRAM * NICI Z URLOPU W RYMANOWIE * LIST ARCHITEKTA * WYPRAWA DO KLOCOWA CZY NA BITWĘ POD GRUNWALDEM * BRĄZOWOSKÓRY


W sekretariacie Ministerstwa Kultury i Sztuki, jak co dzień, czekało na mnie kilka reklamowych druków, jeden zwyczajny list w niebieskiej kopercie oraz jakiś telegram. Ten telegram był właściwie adresowany do pana Tomasza, ale wręczyła mi go sekretarka, panna Monika, uśmiecha­jąc się do mnie lśniącymi, białymi zębami:

- Panie Pawle, ten telegram jest dla pańskiego szefa, ale ponieważ nagle wyjechał, więc przekazuję go panu.

- Ach tak - westchnąłem. - Pan Tomasz wyjechał? - Właśnie przed chwileczką telefonował, że dzisiaj go nie będzie, jest bowiem w drodze do Olsztyna...

- Do Olsztyna? - zdziwiłem się.

- Tak. Wyjechał świtem do Olsztyna. A ten telegram ma panu wszyst­ko wyjaśnić.

- A niech to - burknąłem do siebie. - Pan Tomasz miał mi podpisać kartę urlopową...

Byłem wściekle zawiedziony, jako ze szykowałem się na dwutygo­dniową wędrówkę po okolicach Rymanowa z pewnym Mistrzem Pędzla, który mnie o to bardzo prosił. Miał zamówienie na obrazy z tej części Bieszczad, a nie miał kompana do towarzystwa.

- Rzeczywiście, pan Tomasz wspomniał o pańskim urlopie. Ale niech pan to rozważy...

W oczach panny Moniki dostrzegłem jakby maleńkie iskierki złośli­wości, sama bowiem również nie mogła pójść na urlop, ponieważ jej ko­leżanka z sąsiedniego departamentu chorowała i nie miał ją kto zastąpić.

- Oczywiście, rozważę!

Zabrałem korespondencję do swego pokoju. Reklamowe druczki wrzu­ciłem do kosza, a następnie sadowiąc się za biurkiem przed komputerem, rozerwałem telegram:


Drogi Tomaszu, właśnie zaczyna się remont Baszty Nietoperzy w Klonowie*. Pańska obecność albo kogoś innego byłaby wskazana Zabielski.

Komenda Wojewódzka Policji w Olsztynie


Byłem zdezorientowany. Jaka baszta? Jakie Klonowo? Kto to jest ten Zabielski z Komendy Wojewódzkiej Policji w Olsztynie?

Sięgnąłem po niebieską kopertę. Z tyłu widniał podpis: Krzysztof Artawiński
z Gdańska.

Trochę mi ulżyło, kiedy przypomniałem sobie mego kolegę ze stu­diów. On studiował architekturę, ale przez ostatnie dwa lata mieszkaliśmy w jednym pokoju w akademiku.

Rozerwałem niebieską kopertę i zacząłem czytać:


Witaj, detektywie Pawle!

Dawno nie mieliśmy kontaktu ze sobą, a taki wkrótce się nadarzy. Otóż, nasza firma (jestem współudziałowcem) wygrała przetarg na za­kończenie odbudowy pałacu w Klonowie koło Lubawy. Będę tam kilka miesięcy Zaczynamy od lipca. Kwatery prywatne przygotowane, jest nawet pokój dla warszawiaka, który pracuje w Ministerstwie Kultury i Sztuki W Klonowie również mogą być ciekawostki tego typu, za którymi gonisz nie tylko po Polsce! Trzeciego lipca mam spotkanie w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Olsztynie. Myślę, że to spotkanie również dotyczy Ciebie, więc w ciemno zapraszam do Olsztyna, a następnie do Klonowa

Twój Krzysztof- architekt wykonawca

* Nazwa miejscowości została zmieniona na prośbę nowego właściciela pałacu.

Uff...

Moje chwilowe zdenerwowanie powoli ustępowało. Zdaje się, że zno­wu zaczyna się przygoda. Należało tylko teraz przekonać malarza do prze­sunięcia terminu jego malarskich peregrynacji po okolicach Rymanowa i wyjechać jutro do Olsztyna na spotkanie z Krzysztofem i policjantem Zabielskim.

Wtem zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałem głos pana Toma­sza:

- Nieee - jąkałem się. - Chyba nie. Mój urlop trochę poczeka, a przy okazji uda mi się zdążyć na bitwę pod Grunwaldem - odparłem uszczypli­wie.

- Na bitwę pod Grunwaldem? - szef był zdezorientowany.

Ucieszyłem się z tego w duchu, bo dodałem:

- No, na bitwę, która ma się odbyć 15 lipca, a mają przybyć na nią najzacniejsze poczty rycerskie z całej Europy, zaproszone przez wielkie­go mistrza zakonu krzyżackiego Ulryka von Jungingena, aby pognębić dzikich Słowian i Litwinów Władysława Jagiełły i Witolda - trajkotałem złośliwie wyuczoną lekcję z historii średniowiecza.

W słuchawce usłyszałem śmiech pana Tomasza.

- Brawo, brawo. Jeden zero dla ciebie. Zawsze wierzyłem w twoje zdolności
w naukach historycznych. Ale o bitwie pod Grunwaldem na­prawdę zapomniałem...

- Doprawdy? - upewniłem się.

- Tak - odpowiedział i zaraz dodał: - Więc nie masz żalu o ten urlop, prawda?

- Nie, panie Tomaszu. Tym bardziej, że dostałem również list od kole­gi, architekta, który wspomina o Klonowie, jak i o mającej się odbyć roz­mowie u jakiegoś Zabielskiego w komendzie policji w Olsztynie...

- Podinspektora Zabielskiego - przerwał mi pan Tomasz. - Właśnie siedzę w jego gabinecie i rozmawiamy na interesujące nas tematy.

- Ooo, nie traci pan czasu.

- Oczywiście, Pawle - zgodził się pan Tomasz. - Dlatego, jak przeży­jesz tę bitwę pod Grunwaldem lub nie dostaniesz się do niewoli krzyżac­kiej, to daję ci urlop na wyjazd do Rymanowa, zgoda?

Dla podratowania zdrowia, po sińcach zebranych w obronie czci rycerstwa słowiańskiego. Ale uważaj, bo jak donieśli wywiadowcy, Krzyżacy wiozą kilka wozów pełnych konopnych sznurów, by nimi spętać pojmanych Słowian - zakoń­czył sarkastycznie pan Tomasz. - I do zobaczenia w Olsztynie, trzeciego lipca o dziesiątej rano.

Usłyszałem brzęk odkładanej słuchawki.

Odetchnąłem z ulgą, jako że towarzyszenie malarzowi po wertepach Rymanowa wydawało mi się daleko nudniejsze niż penetrowanie zabyt­ków. A na bitwę pod Grunwaldem i tak miałem pojechać, jak tylko wrócę z Rymanowa, nic tak nie służy bowiem zdrowiu, jak solidny trening i fechtunek mieczem w zbroi rycerskiej. Nie włączając więc nawet komputera, uprzątnąłem swoje biurko. Ale przypomniałem sobie o Mistrzu Pędzla, do którego zadzwoniłem z wyjaśnieniami.

Najpierw okrutnie pomstował na mnie, ale udało mi się w końcu go udobruchać zapowiedzią, ze po piętnastym lipca pojedziemy Rosynantem na plener malarski
w okolice Rymanowa.

Kiedy zjawiłem się ponownie w sekretariacie panny Moniki, usłysza­łem:

- Panu to dobrze. Znowu w teren. Oto delegacja.

- Znowu - odpowiedziałem z uśmiechem, ale dodałem usprawiedli­wiająco. - Ale do ciężkiej i niebezpiecznej pracy. Jak wrócę cały i niepokiereszowany, to zabiorę panią ze sobą do Zamościa, jak obiecywałem.

- Och, panie Pawle - westchnęła. - Czy na pewno?

- Słowo honoru - uderzyłem się prawą pięścią w pierś. Roześmiała się serdecznie.

- Chyba się tego nigdy nie doczekam.

Jej śmiech towarzyszył mi aż na korytarzu, kiedy wyszedłem z sekre­tariatu, więc nawet nie zwróciłem uwagi na nieogolonego faceta w brązo­wej, skórzanej kurtce i dżinsowych, wyblakłych spodniach, który oderwał się spod ciemnej witryny ogłoszeniowej wiszącej na korytarzu i ruszył za mną.

Kiedy wsiadłem do swego Rosynanta, kilkanaście metrów dalej na parkingu ministerstwa wsiadał również do granatowego opla omegi ów Brązowoskóry, jak go w myślach ochrzciłem.

Ciekawe typy się tu kręcą po parkingu" - pomyślałem i ruszyłem gwałtownie na Ursynów do swego mieszkania, aby przygotować się nie tylko do wyjazdu do Klonowa, ale również na bitwę pod Grunwaldem.




ROZDZIAŁ DRUGI


KTO UKRADŁ MOJĄ KOLCZUGĘ ? * NASTĘPNA NIESPO­DZIANKA * BIAŁOGŁOWA CZY GIERMEK * ZNOWU BRĄZOWOSKÓRY * GDZIE LEŻY KLONOWO * STRZEŻONEGO PAN BÓG STRZEŻE * CO MOŻNA USŁYSZEĆ, GDY SIĘ POD­SŁUCHUJE


W domu czekała mnie niespodzianka, a właściwie dwie niespodzianki. Pierwsza to taka, że kiedy zszedłem do piwnicy, aby rozpakować swoją zbroję rycerską - wprawdzie jeszcze niekompletną, bo skompletowanie całej było bardzo kosztowne - nie znalazłem jej zakonserwowanej w tek­turowym pudle.

Ot, po prostu i pudło, i jego zawartość wyparowały, mimo zmyślnej kłódki zapadkowej i solidnych drzwi obitych dodatkowo dwumilimetrową blachą cynkową. Zbroja się ulotniła, a kłódka była zamknięta na solid­nych drzwiach, które dotychczas całkiem dobrze broniły mego dobytku składanego tutaj. Moje dwupokojowe mieszkanko było już i tak niemożli­wie zagracone, że nie wszystko mogłem pomieścić, a na pewno nie mane­kina odzianego w rycerskie żelastwo, bo dużych pudeł nie miałem gdzie trzymać. Stałem przed pustą półką i gapiłem się jak cielę na malowane wrota. A było czego żałować, jako że zniknęły skórzane, grube rękawice, hełm z przyłbicą, wykuty bardzo biegle przez płatnerza Ryszarda Złota Rączka oraz najbardziej wartościowe okrycie z metalowych kółeczek, zwane kolczugą, którą zarzucało się na watowany kubrak, aby chroniło górną połowę ciała. Na szczęście miecz i tarczę trzymałem w mieszkaniu.

Wizja wystąpienia w pełnej zbroi w bitwie pod Grunwaldem, jako rycerz Paweł Junior z Mazowsza, ulotniła się wraz ze skradzionym ekwi­punkiem z zamkniętej piwnicy. Dość brzydko zakląłem w duchu i zamknąłem ponownie drzwi piw­niczne na tę samą kłódkę, pomyślałem bowiem, że jeżeli zdołał ktoś ją otworzyć, a nic innego nie zabrał oprócz części zbroi, to znaczy, że nie tylko był zmyślnym złodziejaszkiem, ale również wiedział, co ma ukraść.

I nagle pomyślałem o Brązowoskórym, którego zauważyłem w mini­sterstwie
i na parkingu. Czyżby mnie obserwowano? Tak. Ktoś życzył sobie, abym nie mógł wystąpić jako rycerz Paweł z chorągwią Mazowsza, bo na pewno wyglądałbym śmiesznie, gdybym stanął na polu bitwy z tarczą i mieczem przypasanym do dżinsowych spodni . Rycerstwo pokładłoby się ze śmiechu. Wściekły, zacząłem biegiem pokonywać schody na trzecie piętro, do swego mieszkania, gdy przed swoimi drzwiami natknąłem się na drugą niespodziankę, która skulona siedziała na pokaźnym plecaku.

- A cóż to do licha?

- Salem alejkum - usłyszałem głos drugiej niespodzianki i zza gęstwy rozczochranych włosów koloru dojrzałej pszenicy ukazała się twarzyczka Zośki, siostrzenicy pana Tomasza.

Zosia, szesnasto- czy tez siedemnastoletnia pannica - nigdy nie mo­głem zapamiętać - przyczyniła się już wydatnie do schwytania wraz ze swoim stryjem nieuchwytnego Kolekcjonera, a mnie dopomogła w po­grążeniu Jerzego Batury i odzyskaniu skarbu Hasan-beja.

- Alejkum salem - odpowiedziałem jak zwykle, kiedy się tylko spoty­kaliśmy,
a tych spotkań było bez liku, jako że również towarzyszyła mi w poszukiwaniu Bursztynowej Komnaty. - Do licha, a ty skąd i dokąd zmierzasz? - zapytałem złośliwie. - I dlaczego znajdujesz się przed mo­imi drzwiami?

I groźnie na nią spojrzałem, jako że nie byliśmy ze sobą umówieni, a przynajmniej mnie o tym nie było wiadomo. Wstała z plecaka.

- Chyba urosłaś, prawda? - powiedziałem niezręcznie, bo siostrzeni­ca pana Tomasza wyglądała na całkiem już dojrzałą pannę.

- Chyba na tyle urosłam, by być pańską białogłową i towarzyszyć rycerzowi Pawłowi Juniorowi z Mazowsza w bitwie pod Grunwaldem - odrzekła rezolutnie i pokazała białe ząbki w uroczym uśmiechu. - A tu, mój panie, moje stroje ..

I pokazała ręką na plecak.

Do licha, jaka białogłowa, jaka bitwa? Kto jej o tym powiedział?" - pomyślałem.

Pytań miałem bez liku, ale rozmyśliłem się natychmiast. Domyśliłem się niecnych knowań pana Tomasza, który od dawna wiedział, ze nie prze­puszczę zlotu rycerstwa na polach grunwaldzkich, jaki odbywa się co roku z okazji kolejnej rocznicy Grunwaldu, gdzie 15 lipca 1410 roku została stoczona jedna z największych bitew średniowiecza pomiędzy Krzyżakami i rycerstwem Zachodu, dowodzonymi przez wielkiego mistrza Ulryka von Jungingena, a wojskami polskimi, litewskimi, ruskimi, cze­skimi i tatarskimi, pod wodzą króla polskiego Władysława Jagiełły. Rocznicę grunwaldzką obchodzono hucznie i wesoło, a pokazy walk i turnieje rycerskie przyciągały tłumy turystów niemal z całej Europy. W tym roku miało być podobnie. Niestety, nie dla mnie, skoro ukradziono mi część zbroi.

- Co „ponadto"? - przestraszyła się Zośka.

- Ponadto... - cedziłem słowa złośliwie - ponadto...

- Ma pan już swą białogłowe, tak?! - oczy Zosi zaszkliły się. - To może tylko giermkiem zostanę... Proszę, tylko giermkiem...

- No, nie wiem - cedziłem słowa powoli, a Zośce oczęta szkliły się niebezpiecznie, że tylko patrzeć, a poleją się z nich słone kropelki łez.

- Nie mogłem do tego dopuścić, więc palnąłem:

- Niestety, ukradziono mi kolczugę oraz hełm, więc ani białogłowa, ani giermek nie są mi potrzebni!

Takiego zdziwienia i zaskoczenia dawno nie widziałem na twarzy rezolutnej siostrzenicy panna Tomasza.

- Jak to? - wyjąkała.

- Po prostu: była zbroja - nie ma zbroi. Ani honoru rycerza - dokoń­czyłem i ruszyłem otwierać drzwi do mieszkania. Niezdarnie ciągnąc plecak za sobą, Zosia ruszyła za mną i wtarabaniła się ciężko do przedpokoju.

Tutaj w mieszkaniu, na spokojnie, pykając wonną fajeczkę, wyjaśnia­łem Zosi wszystko po kolei, co dzisiaj mnie spotkało, nie omieszkając wspomnieć również
o Brązowoskórym, jak go nazwałem.

- Brązowoskóry? - zapytała i pacnęła się w czoło, jakby oganiając muchę. - Ależ, panie Pawle, ja go też widziałam! Jak wysiadłam z metra i szłam tutaj do pana. Tak, widziałam go! - zapewniała ochoczo.

- Jak to? Gdzie?

- Widziałam - odpowiedziała dumnie. - Po drugiej stronie tej ulicy siedział w samochodzie marki opel omega mężczyzna w rudej kurtce ze skóry i gapił się na mnie. Nawet pokazałam mu język.

Roześmiałem się serdecznie, kiedy sobie wyobraziłem, jak siostrzenica pana Tomasza, obarczona pokaźnym plecakiem, pokazuje język Brązowoskóremu - widok był na pewno przekomiczny.

Śmiałem się nadal, gdy ta przerwała mi:

- Nawet zapamiętałam numer tablicy rejestracyjnej: WAM 1359.

- No proszę, jaka zdolna - lekko zakpiłem.

- Pewnie, że zdolna i spostrzegawcza - dokończyła rezolutnie.

- A zatem, jesteśmy obserwowani - obwieściłem nie bez zdziwienia, chociaż w moim fachu już od dawna mogłem się przyzwyczaić do zaska­kujących sytuacji. A jednak zaczynało być coraz bardziej intrygująco.

- Więc będą panu pomocna, prawda? - zapytała Zośka z nadzieją w głosie. - Nawet jeżeli nie zostanę białogłową ani giermkiem. Nieraz panu pomagałam.

Popatrzyłem na nią zza kłębów fajkowego dymu i powiedziałem spo­kojnie:

- Jak i przeszkadzałaś również. Zaczerwieniła się, ale nie opuściła wzroku.

- Dobrze. Będziesz pomocna. Skoro twój stryjaszek od wczoraj już postanowił za mnie, że zamiast jechać na plener malarski z Mistrzem Pędzla do Rymanowa, mamy razem peregrynować do Olsztyna czy jakiegoś tam Klonowa, to nie ma sprawy... Sprawdźmy zatem, gdzie to Klonowo leży.

Podniosłem się i z regału wyciągnąłem „Samochodowy Atlas Polski", całkiem nowy jeszcze, bo inny, ten używany na codzień, miałem w Rosynancie.

Klonowo leżało w pobliżu Lipowa i Grabowa, niedaleko rzeki Drwę­cy, około 30 kilometrów od pól grunwaldzkich. Również niedaleko było z niego do Lubawy. A na północny wschód leżała Góra Dylewska - 312 metrów wysokości nad poziomem morza. Jednym słowem: Klonowo le­żało na ziemi lubawskiej.

- Niewiele mamy. Ale wydaje się, że wszystkie dane o zabytku w Klonowie miałem na dysku w komputerze. Na pewno o to zadbał twój wujek, to znaczy stryjek. Szkoda, mogłem dane przedrukować i...

- Nic nie szkodzi. Jutro mamy spotkać stryja Tomasza w hotelu „Pod Bramą". Jest tani i wygodny, tak mi powiedział, rezerwując go na dwie osoby - odpowiedziała Zośka.

- Na dwie osoby? Oddzielnie?

- Tak. Na dwie osoby i oddzielnie - fuknęła i ruszyła do kuchni przy­rządzić kolację.

Chociaż tyle dobrego miałem z jej obecności; zawsze, kiedy tylko tutaj nocowała, przygotowywała kolację. Reszta wieczoru zeszła na pakowaniu i przepakowywaniu z jej pleca­ka rzeczy do dwóch przepastnych toreb, jakie zawsze zabierałem ze sobą, jadąc gdziekolwiek.

Nie zapomniałem również o zabezpieczeniu miecza i tarczy, na której miałem namalowane trzy złote podkowy na błękitnym tle, jako że Pan Bóg strzeżonego strzeże, ale na wszelki wypadek uzbroić się trzeba.

Kiedy zapadła noc i rozłożyliśmy nasze śpiwory, aby sprawiedliwie lec na podłodze i uniknąć kłótni, kto ma leżeć na jednoosobowej wersal­ce, wręczyłem Zośce torbę ze śmieciami i powiedziałem:

- Sprawdź przy okazji tego naszego anioła stróża.

Bez słowa wzięła pękatą, czarną torbę foliową i zniknęła w korytarzu.

Nie było jej chyba z pół godziny, aż zacząłem się niepokoić, czy nie wpadła
w jakieś tarapaty, jak to ona zwykle czyniła, i już chciałem wyjść z mieszkania szukać jej po osiedlu, ale zjawiła się mocno zadyszana.

- Uff! Ale ich podeszłam...

- Jak to „podeszłaś ich"? - zaciekawiłem się. - To nie był jeden anio­łek, a więcej tych stróżów?

- Tak. Było ich dwóch: Brązowoskóry kładł się spać na tylnym sie­dzeniu, a drugi siedział za kierownicą...

- No, no. Mamy obstawę, do licha!

- Podeszłam ich tak, że nieco słyszałam, jak rozmawiali ze sobą...

- Jak ich podeszłaś? - znowu się zaciekawiłem.

- Zwyczajnie. Ma się te harcerskie sposoby. A zresztą, wokół tyle sa­mochodów parkuje na ulicy... Więc podpełzłam bardzo blisko i słysza­łam, jak jeden do drugiego gadał, że po co śledzimy tego wymoczka z ministerstwa... Tak powiedział chyba o panu - tu Zośka zrobiła nie­mądrą minę, ale gadała dalej: - A drugi burknął, chyba Brązowoskóry, bo lepiej słyszałam jego, żeby siedział cicho na tyłku, bo niezłą forsę dostał od Niemca, by śledził Małego Samochodzika... Tak powiedział: „Mały Samochodzik". I że pan jest bardziej niebezpieczny niż...

Zająknęła się. Podbechtało mnie nieco określenie „niebezpieczny", szczególnie po „wymoczku ministerialnym", ale Zośka nadal relacjonowała.

- ...niż ten Stary Samochodzik. Tak powiedział: „Stary Samochodzik", który powinien leżeć w łóżeczku w domu starców - a pielęgniarka mu nosek wycierać - nie zaś włóczyć się po zabytkach.

Zośka prychnęła niebezpiecznie.

- Ten facio tak o wujku powiedział, że powinien leżeć w łóżeczku w domu starców, a pielęgniarka mu nosek wycierać!

- Spokojnie, Zosiu, spokojnie. To nieokrzesani faceci.

- Wiem, że nieokrzesani, ale tak o wujku?! - sierdziła się. - Dobrze, dobrze, ale co dalej mówili? - zapytałem łagodnie, aby uspo­koić siostrzenicę pana Tomasza.

- Wie pan, tak się zdenerwowałam tą gadką facetów, że niemal wsta­łabym i...

- Ujawniłaś się?! - zapytałem ze zgrozą.

- Nie. W porę oprzytomniałam, ale więcej nic ciekawego już nie gadali.

- Zośka - powiedziałem poważnie - spisałaś się na medal. Zatem wie­my, że jednak jesteśmy śledzeni, czyli ja i pan Tomasz. No i wiemy, że jednak chodzi o ten pałac w Klonowie. Idziemy spać! - zakomenderowa­łem, ale długo nie mogłem zasnąć, podobnie jak Zośka.


ROZDZIAŁ TRZECI


NA TRASIE E- 81 * KOLCZUGA CZY GORSET * BRĄZOWOSKÓRY I JEGO WSPÓLNICY * CZY PRZYSTAJĄ PEWNE SŁOWA PANNIE Z DOBREGO DOMU * POLONEZ ZAMIENIENIA SIĘ W FIATA 125P


Nim po śniadaniu zapakowaliśmy swoje toboły do Rosynanta, w tym oczywiście moją tarczę herbową oraz miecz, ale niestety już bez hełmu i kolczugi, dawno minęła ósma rano, kiedy wreszcie z ulicy Warchałowskiego na Ursynowie przedarliśmy się przez centrum Warszawy na E- 81, czyli w stronę Gdańska i Olsztyna.

Niebo było lekko pochmurne, a rześkie powietrze wpadało przez uchy­lone okienko i figlarnie buszowało po rozsypanych, lnianych włosach Zośki, której uśmiechnięta buzia była uszczęśliwiona nową przygodą, w jaką wmanewrował nas pan Tomasz. I jak dotąd, milczał również ta­jemniczo.

Zośka, kręcąc główkę to na drogę, to spozierając w boczne lusterko Rosynanta, nie wytrzymała długo milczenia i zaczęła:

- A mnie się wydaje, że w tym Klonowie jak nic znajdziemy Burszty­nową Komnatę!

Kiedy niegdyś poszukiwaliśmy z całą ferajną Bursztynowej Komnaty począwszy od Górowa Iławeckiego, a kończąc na Elblągu, Fromborku i Braniewie, wszystkie nasze spotkania kończyły się opowieściami o tym jantarowym cudzie.

Tak. To była niezgłębiona zagadka, której nie rozwiązaliśmy, ale emo­cji było co niemiara. I można było tylko jedno powiedzieć, że północną część Warmii i Mazur spenetrowaliśmy dokładnie.

- A wiesz, że tę Bursztynową Komnatę odtwarzają w Carskim Siole Rosjanie? - zapytałem znienacka.

- Jak to?! - aż podskoczyła w fotelu. - To Rosjanie ją znaleźli? To niemożliwe, nic nie słyszałam.

Uśmiechnąłem się pod nosem, ale poważnie odpowiedziałem:

- Myślałem, że już o tym wiesz. Pan Tomasz ci nie powiedział? Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.

- Nieprawda! Nic takiego się nie stało, a Bursztynowej Komnaty nie odnaleziono. Wiedziałabym o tym na pewno. Za rok idę studiować histo­rię sztuki i interesuję się tym.

Prowadziłem równo swego Rosynanta, ale kiedy zerknąłem w górne lusterko, buzia Zośki była nachmurzona.

- Przecież powiedziałem „odtwarzają", a nie „znaleźli". Rosjanie czy­nią to dlatego, żeby uhonorować trzechsetletnią rocznicę założenia „We­necji Północy" i miasta białych nocy przez cara Piotra Wielkiego w 1703 roku na bagnach i rozlewiskach Newy nad Zatoką Fińską. A miasto, jak wiesz - kontynuowałem - zmieniało wiele razy swą nazwę. I tak: od zało­żenia po 1914 rok nazywało się Sankt - Pietierburg lub Petersburg, od 1914 do 1924 nazywano je Piotrogrodem bądź Pietrogradem, a po śmierci Włodzimierz Iljicza Lenina miasto nazwano Leningradem. Ostatnio zaś wrócono do starej nazwy Petersburg... A że Carskie Sioło było letnią rezydencją carów rosyjskich, tam ją zamontowano, kiedy car Piotr I otrzy­mał ją w darze od króla Prus Fryderyka I w 1716 roku... Dlatego na cześć jubileuszu władze rosyjskie postanowiły Bursztynową Komnatę odtwo­rzyć, moja panno...

- Też mi słowo: odtworzyć - burknęła Zośka na cały mój wykład.

- Owszem, bardzo polskie. A znaczy, stworzyć coś na nowo, powtór­nie, przywrócić czemuś dawny wygląd według zachowanych fragmentów lub zdjęć. Jednym słowem: zrekonstruować.

Mój mentorski głos zdenerwował Zośkę.

- Czyli, że jej nie znaleźli...

- Nie. I nie wiadomo, czy kiedykolwiek ją znajdą.

- Zatem może być schowana również w Klonowie - cichutko wes­tchnęła moja pasażerka.

- Owszem, może być schowana. Ale pan Tomasz by mi o tym na pew­no coś wspomniał.

- Ach, wujek, wujek. On taki roztargniony, nawet nie wspomniał mi o żadnym Klonowie, tylko że pan jedzie na rycerskie zgrupowanie pod Grunwald i mogę być pańską damą lub białogłową, no, nawet tym nie­szczęsnym giermkiem na posługi, gdy...

Nie dokończyła, tylko zaczęła intensywnie spoglądać w boczne lusterko. Ale po chwili powiedziała:

- Ktoś za nami pomyka. Ktoś, komu chyba wczoraj pokazałam cały język i kogo podsłuchiwałam...

Spojrzałem bacznie w moje lewe lusterko.

- Rzeczywiście - odburknąłem. - Czyżby nasi znajomi?

Jeszcze raz spojrzałem.

- Masz rację. To nasi prześladowcy.

Zośka była podekscytowana i pełna entuzjazmu.

- Pan by go na pewno przegapił, tego Brązowoskórego z kompanami! I wcale nie jestem zawadą, chociaż pańską damą nie mogę być, skoro ukradziono panu dziwaczną kolczugę i hełm rycerski.

- Kolczuga nie jest żadnym dziwadłem! - odparłem zwięźle. - To jak gorset dla dam.

- Jaki gorset dla dam?

- No, no... - chciałem wytłumaczyć ręcznie, ale trzymałem przecież kierownicę Rosynanta. - No, gorset to gorset, Sama przecież wiesz.

I coś na kształt rumieńca wykwitło mi na policzkach, bo jak to wytłu­maczyć młodej pannicy, co to jest damski gorset.

Zośka jednak szybko pojęła i zaniosła się długim śmiechem.

- Ach, gorset... - parskała, ale nic nie dostrzegła na mojej twarzy, tylko długie cienie mijanych drzew, jakie rzucało słońce przedzierające się przez chmury. - Tylko - dodała poważnie - gorset nakłada się damie na gołe ciało, a kolczugę chyba na kubrak lub zgrzebną koszulę.

- Czy nadal ściga nas ten bezczelny typ? - zmieniłem temat.

- Pewnie, że tak. Chyba mu język pokażę!

- Zaczekaj. To niebezpiecznie tak się wychylać. Mało jest granato­wych opli na świecie? Czy to na pewno oni?

Zośka usiadła spokojniej.

- Jeszcze będziesz miała sporo okazji po temu, jeżeli rzeczywiście jest to nasz Brązowoskóry z ferajną - pocieszyłem Zośkę i zerknąłem w lusterko: kilka wozów z tyłu jechał jednak nadal za nami opel omega.

Mijaliśmy właśnie Płońsk, gdy moja pasażerka krzyknęła:

- Panie Pawle, granatowy opel dodaje gazu! Zaraz nas chyba wyprze­dzi!

Rzeczywiście, po chwili tropiący nas granatowy wóz przemknął obok.

W wozie było już trzech facetów. Chyba młodych. Ale nie byłem pew­ny, bo pasażerowie opla trzymali niby od niechcenia przy twarzach unie­sione dłonie, tak że zasłaniały ich całkowicie.

Z tyłu, obok zasłaniającego się pasażera, leżała brązowa kurtka.

- WAM 1359 - Zośka wyjęła notesik. - Już zapisuję.

- Nie sądzę, żeby to był prawdziwy numer, zresztą, niech to twój wujek sprawdzi.

I chociaż było to niezgodne z przepisami, wyciągnąłem z kieszonki kamizelki telefon komórkowy i wystukałem numer pana Tomasza, pyta­jąc go, na kogo zarejestrowany jest granatowy opel omega o rejestracji WAM 1359.

Odtelefonował po półgodzinie.

- Dzięki, szefie. - Odwróciłem się do Zośki. - Miałem rację. To nu­mer rejestracyjny auta jakiegoś weterynarza urzędującego obecnie w So­chaczewie, który nawet nie wiedział, że ukradziono mu samochód. A tak w ogóle, to pan Tomasz cię pozdrawia i pyta, czy się zachowujesz poważ­nie, jak przystało na damę, czy jak trzpiotka, z czego właśnie słyniesz.

Popatrzyła tylko przeciągle na mnie i burknęła:

- Jak siostrzenica pana Tomasza!

- A, rozumiem.

Nie usiedziała jednak spokojnie w swym fotelu. - To zawiadommy chociaż policję!

- Eee - ziewnąłem. - Opel jest już daleko przed nami i na pewno odjechał w siną dal. Ba, może już zmienili numery rejestracyjne. Zresztą, czy dla takiego drobiazgu policja będzie bawić się w blokadę dróg?! No, gdyby to był samochód ministra, ale jakiegoś tam weterynarza? - powąt­piewałem.

- Wszystko jedno kogo! Policja jest od tego - Zośka rezolutnie poru­szyła się
w fotelu. - Niech pan nie będzie taki zblazowany, bo ma pan Rosynanta i...

- Że co!? - zapytałem groźnie. - Zblazowany?! - nacisnąłem na pedał hamulcowy, aż z tyłu ktoś głośno zatrąbił. - Moja panno! Coś mi się wy­daje, że takich słów panna z dobrego domu nie tylko nie używa, ale nawet w najgłębszych snach jej się nie przyśnią! Nawet, gdy chce zostać tylko giermkiem.

- Przepraszam pana...

Moja pasażerka była wystraszona, wręcz wstrząśnięta moją repry­mendą.

- No, tym razem przyjmuję przeprosiny, ale...

Zośka siedziała jak trusia, ale kiedy podjechałem na stację benzynową w Mławie, pokazała coś palcem i cichutko szepnęła:

- O, jest! Widzi pan?

- Tak, widzę. Ciekawe, co zrobią, bo przecież się domyślają, że o nich również wiemy. Nic ciekawego nie zrobili, do opla podjechała bowiem właśnie pod­niszczona taksówka, polonez. Oczywiście, gdy tylko znowu ruszyłem na trasę, taksówka ruszyła za mną.

- To tylko polonez, możemy się im urwać, panie Pawle - kusiła moja pasażerka
i zerkała wymownie w kierunku zegarów na desce rozdzielczej Rosynanta.

- Myślisz, ze są tak biedni, że nie stać ich na telefony komórkowe? Niech się nie domyślają, że o nich cokolwiek wiemy. Będzie nam lepiej coś uczynić później. Na razie domyślają się tylko, że jedziemy do Olszty­na, a tymczasem...

- Tymczasem - powtórzyła bezwiednie Zośka.

- Tymczasem spłatamy im figla w Nidzicy. Po prostu nie ruszymy obwodnicą, tylko przez miasto i pojedziemy na obiad do „Zamkowej", popatrzymy co nieco na piękny zamek nidzicki, jako że również może zawierać tajemnicze lochy i...

- I ? - dopytywała się z zaciekawieniem,

- I zrobimy im tęgiego figla. Ale nie teraz.

Na zjeździe do Nidzicy stał fiat 125p, miejscowa taksówka, która jak­by na nas czekała.

A kiedy w lusterku dostrzegłem, że jadący za nami polonez zatrzymał się przy niej, wiedziałem, że będziemy mieć inny „ogon" za sobą.

Stanęliśmy przed restauracją „Zamkowa" w Nidzicy. A po drugiej stro­nie rynku zaparkował fiat 125p.

Trzeba im jednak spłatać jakiegoś figla" - pomyślałem i zaprosiłem swoją pasażerkę na obiad.





ROZDZIAŁ CZWARTY


CO TO JEST ANOREKSJA * O DOBRYM ZACHOWANIU SIĘ PRZY STOLE * JAK POZBYĆ SIĘ NATRĘTÓW * W DRODZE DO KLONOWA * JESTEŚMY NA MIEJSCU * BARANICA CZY KOLCZUGA


Obiad w „Zamkowej" przebiegał bez większych zakłóceń, a paplanie Zośki wcale mnie nie odrywało od tradycyjnego sznycla po wiedeńsku z jajkiem sadzonym na wierzchu. Moja rozszczebiotana sąsiadka gmerała zaś w sałatkach jarzynowych i owocowych, mówiąc o zgubnych właści­wościach cholesterolu zawartego w mięsie. Była zapewne na etapie wy­dumanej diety odchudzającej, jaką preferowały jej łódzkie koleżanki.

- Dostaniesz się w szpony anoreksji i po tobie. A mięso jest mięsem - burknąłem sentencjonalnie, jednak dalej intensywnie myślałem, jak po­zbyć się natrętnych prześladowców, czyli zniknąć z Nidzicy jak kamfora.

Nic jednak nie wpadało mi do głowy, tylko do uszu dochodził oburzo­ny głosik Zośki:

- Nie grozi mi żadna anoreksja, panie Pawle. Właściwe odżywianie to podstawa dobrego samopoczucia tak ciała, jak rozumu.

- Hola, moja panno. Jeśli już preferujesz same sałatki, to wymyśl, jak pozbyć się Brązowoskórego z kompanami - zakpiłem. - Ale tak, żeby byli przekonani, że my nic o nich nie wiemy, dobrze? A brak łaknienia pewnie ci grozi, bo nijak nie możesz skończyć tej zachwalanej sałatki, tylko zer­kasz łapczywie na mój sznycel po wiedeńsku.

- Nieprawda - zaprzeczyła. - To nic prostszego, jak poprosić poli­cjanta
o przysługę. O, siedzi tam jeden w końcu sali i gapi się na nas.

Pokazała trzymanym w palcem widelcem policjanta w kącie sali, jak męczył się nad jakąś przekąską.

- Policjant? Na pewno?

Spojrzałem we wskazanym kierunku i zdębiałem.

W mundurze kaprala siedział w kącie sali sam Wiktor Posługa - aktor komediowy Teatru Wielkiego w Warszawie i bezceremonialnie gapił się szelmowskim wzrokiem nie tak na mnie, co na Zosię.

- A do licha! Masz rację, Zosiu - zwróciłem się do młodej sąsiadki.

- Masz rację. Już ja go oduczę bezczelnego gapienia się na nas!

Wstałem od stołu i groźnie ruszyłem w kierunku policjanta, gdy usły­szałem pisk Zosi:

- O Jezu, panie Pawle! Znowu pan narozrabia! Stanąłem i odwróciłem się do przerażonej Zosi.

- Nie narozrabiam, tylko nauczę go dobrego zachowania się przy sto­le względem panienek z dobrego domu.

Odwróciłem się ponownie, by nie parskać śmiechem i skierowałem się do rzekomego policjanta.

Podszedłszy, mrugnąłem do Wiktora, chwyciłem go za mundur pod brodą, podniosłem i - ucałowaliśmy się serdecznie z dubeltówki, jak to się powiada.

Chyba było to całkiem efektowne przedstawienie dla Zośki, jak po­winno się zachowywać przy stole, nieprawdaż?

- Zapraszam cię do nas i przepraszam za moje „zabójcze" przedsta­wienie.

- Niezłe, niezłe - Wiktor pokładał się ze śmiechu. - No, no, myśla­łem, że rzeczywiście chcesz mi przyłożyć. Kim jest twoja towarzyszka?

- To małolata, a do tego siostrzenica mojego szefa.

- Siostrzenica czy nie siostrzenica, ale pozwolisz, że się jej przedsta­wię.

Przyszliśmy razem do mojego stolika, gdzie siedziała zdumiona sio­strzenica pana Tomasza, nie mogąca pojąć mojego cudacznego zachowa­nia wobec rzekomego policjanta.

Nastąpiła chwila prezentacji, a rozradowane oczy Zośki wynagradza­ły mi dodatkowo mój „aktorski" popis przed nią.

- Panie Pawle, tak się początkowo bałam, że pan go znokautuje - szepnęła po chwili.

- Policjanta? - zdziwiłem się. - Ja, urzędnik ministerialny miałbym gorszyć maluczkich?

- Wcale nie maluczkich! - burknęła i odwróciła się do Wiktora, który perorował
o swej roli poczciwego policjanta w kolejnych odcinkach se­rialu „Orzeł czy reszka".

Obiad skończył się szampańsko, czyli wypiciem po butelce wody bą­belkowej, a ja miałem już w głowie ułożony plan pozbycia się nieproszo­nych natrętów, jako że zwiedzanie zamku nidzickiego nie było możliwe, ponieważ zajęła go całkowicie ekipa filmowa.

- Zosiu - powiedziałem zagadkowo - nie uda nam się zwiedzić zamku ani w nim znaleźć dziś coś wiekopomnego, ale mam miłą niespodziankę. Wiem, jak pozbyć się tych kolesiów Brązowoskórego.

- Hej, co za kolesie Brązowoskórego? - zdziwił się Wiktor Posługa, ale znając moją ministerialną profesję, wnet się zorientował, w czym może pomóc.

- Zatrzymać facetów na 24 godziny? Proszę bardzo!

Wstał i zapiął wszystkie guziki munduru, nałożył czapkę na głowę i groźnie rozejrzał się po sali:

- Którzy to obywatele wam przeszkadzają?!

Przed nami stał autentyczny stróż prawa. Zosia zaczęła wnet klaskać, a po sali rozeszły się chichoty gości, którzy gapili się na nas.

Uzgodniliśmy, że za piętnaście minut spokojnie wyjdziemy z restau­racji i udamy się do naszego Rosynanta, gdy w tym czasie Wiktor skrzyk­nie jeszcze jednego aktora - policjanta - i we dwóch podejdą do fiata 125p, aby wylegitymować kierowcę i pasażerów.

- To jest to! Mała improwizacja w terenie pozwoli mi wejść lepiej w rolę. Ech, czego się nie robi dla przyjaciół, no i dla pięknej siostrzenicy pana Tomasza.

Wiktor Posługa ukłonił się ceremonialnie przed zaczerwienioną Zośką i złożył uroczy pocałunek na jej rączce. A potem wyprężył się, zasaluto­wał i wyszedł z sali krokiem defiladowym.

Siostrzenica pana Tomasza była wniebowzięta.

Po zapłaceniu rachunku czekaliśmy jeszcze parę minut, aby powoli także wyjść z restauracji i ruszyć spokojnie do niedaleko zaparkowanego Rosynanta.

Kiedy wsiadaliśmy do niego, kątem oka zauważyłem, że do fiata 125p podchodziło nie dwóch, ale trzech policjantów, w tym jeden z drogówki; a ten, zdaje się, był jak najbardziej autentyczny.

Ruszyłem przez plac, a kiedy przejeżdżaliśmy obok grupki policjan­tów zgromadzonych przy naszych prześladowcach, Zośka wychyliła się z okienka Rosynanta i pokazała Brązowoskóremu - jako że to on siedział obok kierowcy - swój uroczy, czerwony języczek.

A fałszywi policjanci nawet ku nam nie zerknęli.

- Zatem jedziemy nie do Olsztyna, a do Klonowa - postanowiłem.

- Do Klonowa? - uśmiechnęła się moja pasażerka i od razu się roz­chmurzyła. - Ależ tak, jak najbardziej. Przecież nic nie wiemy o Klonowie, nawet jak wygląda
z zewnątrz.

Gdy mijaliśmy E- 81 wyjeżdżając z Nidzicy, Zośka zerknęła do luster­ka, ale za nami już nikt się nie pojawił.

Droga do Klonowa była pusta i wiodła to w kierunku zachodnim, to północno- zachodnim. Mieliśmy do pokonania około 65 kilometrów przez łagodne wzniesienia morenowe, słabo zalesione, ale droga była gęsto obsadzona liściastymi drzewami, które zasłaniały nas przed promieniami słonecznymi letniego dnia.

Popatrzyłem na zegarek, była czternasta.

Prowadziło mi się znakomicie, a moja sympatyczna towarzyszka to wspominała nasz fortel, to siedziała cicho i skromnie obok, jakby była głęboko zamyślona albo wpatrzona w przesuwający się za szybą krajobraz.

Kiedy mijaliśmy widoczne z daleka wzgórza Góry Dylewskiej, a póź­niej bocznymi drogami przejeżdżaliśmy przez senne wsie Złotowo i Grabowo, z naprzeciwka minął nas sportowy mercedes dwuosobowy, dość kiepsko prowadzony przez jakiegoś młodego, kudłatego chłopaka. Wtedy mruknąłem:

- Co z niego za kierowca, popatrz, Zośka.

Oczywiście siostrzenica pana Tomasza również go zobaczyła, bo do­dała:

- Może go ukradł albo wujek przyjechał z Hamburga. Przecież ma niemiecką rejestrację...

- A wiesz, Zosiu, że może zgadłaś.

Wyprostowała się na siedzeniu, ale parsknęła śmiechem:

- Zamiast na historię sztuki, powinnam pójść na akademię policyjną, jeżeli taka jest w Polsce.

- Jak mi się wydaje, to na pewno jest, tyle że ma inną nazwę.

- No, to idę do policji!

Naraz ujrzałem przesuwający się napis na drogowskazie: Klonowo 2.

- Mamy Klonowo!

Stanęliśmy na łagodnym wzniesieniu.

Przed nami wiła się nadal droga gęsto obsadzona klonami, a w oddali, na wzniesieniu, ukazały się nowe, czerwone dachy pałacu, które ledwo było widać pośród ni to parku, ni to dużego zagajnika, gęsto porosłego drzewami liściastymi. Opodal pałacu, po lewej, stała zniszczona baszta, przykryta prowizorycznym dachem, pokrytym papą.

A poniżej tego wzniesienia, pod dosyć stromą skarpą, płynęła rzeka, Kiedyś na pewno było to wzgórze obronne; teraz pozostały tylko drzewa, krzewy i wszelaka roślinność w zaniedbanym parku.

- Dziwny ten pałac. Już odremontowany, ale jest tylko jedna baszta, oddalona od pałacu, jakby pozostałość po murach obronnych zamku - zauważyła trzeźwo Zośka.

- Masz rację. Pewnie to skutek działań wojennych, a po wojnie nikt nie kwapił się z odbudową tej baszty. Nie była zapewne potrzebna, więc pozostawiono ją własnemu losowi...

Zamyśliłem się. Cóż takiego cennego mogła zawierać ta samotna basz­ta, zresztą nieźle zrujnowana przez wojnę, ale ciągle stająca pośród wyso­kich drzew?

- Zatem do dzieła! - powiedziałem i ruszyłem Rosynantem łagodną pochyłością po asfalcie.

Droga wiodła objazdem przez most i dalej łagodnym łukiem na równo ścięty szczyt wzniesienia, porośnięty z tej strony muru - a właściwie resz­tek muru - wysoką trawą i chwastami.

Na wzgórzu rozpościerała się zasobna wieś, która przyciągała czer­wienią dachów domów, wieżą kościelną oraz ogrodami i ogródkami, peł­nymi kwiatów i drzew owocowych.

Klonowo było zapewne miejscowością agroturystyczną, tak modną dzisiaj, przyciągającą turystów ciszą, zdrową żywnością i urokami łagod­nego krajobrazu oraz najczystszą rzeką w Polsce - Drwęcą, o czym mieli­śmy się niedługo sami przekonać, kiedy zamieszkaliśmy tu na kilka tygo­dni.

- I niedaleko również na pola grunwaldzkie, wiesz, Zosiu? - powie­działem, kiedy zatrzymałem Rosynanta pod bramą, a właściwie resztką bramy w ogrodzeniu
z dwumetrowej tarcicy.

- Wiem, wiem, patrzyłam na mapę - westchnęła. - A taką piękną suk­nię wypożyczyłam z łódzkiego teatru, taką piękną...

- A jakbym założył baranicę, zamiast kolczugi, to towarzyszyłabyś mi na pole bitewne? - zapytałem bez kpiny w głosie.

Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.

- Pan w baranicy? Za nic w świecie. Rycerz Paweł z Mazowsza herbu Trzy Podkowy w baranicy? Nie... - zaczęła się tarzać ze śmiechu. - A ja, ja w wykwintnej sukni brokatowej ze złoceniami... No, nie... - zaśmie­wała się tak sugestywnie, że również parsknąłem głośnym rżeniem.

Tak przywitaliśmy pałac w Klonowie, chociaż wcale nie powinno nam być do śmiechu, o czym przekonaliśmy się niebawem.


ROZDZIAŁ PIĄTY


MAMAŁYGA BUDOWLANA * PAŁAC W KLONOWIE * LORDOWSKI NEOGOTYK * KTO TO JEST ALBIONOFIL? * STRÓŻ PAŁACU * BASZTA NIETOPERZY * NA RATUNEK UWIĘ­ZIONYM


Otoczenie pałacu od strony frontowej sprawiało przygnębiające wra­żenie. Nic zatem dziwnego, ze nowy właściciel, który odkupił pałac od Agencji Rynku Rolnego, chciał zaprowadzić wreszcie porządek i dokoń­czyć rychło remont tak pałacu, jak również baszty południowo- zachodniej, jedynej, jaka pozostała w załomie dawnych murów obronnych, dziś również zniszczonych i zdewastowanych.

Powiedziałem do Zośki:

- Jakby chciano wszystko przedtem ukraść i wywieźć, nim nowa fir­ma przystąpi do remontu.

- Tak, przepiękny bałagan - sarkastycznie przytaknęła Zośka. - Nie znoszę niechlujstwa.

Popatrzyłem na nią z uznaniem: takie słowa w jej usteczkach miały swoiste znaczenie, ale nosek Zośki wyrażał to samo, co powiedziały usta - najwyższe obrzydzenie.

- Nie ma komu tu posprzątać?! Wejdziemy?

Kiwnąłem głową i weszliśmy przez niezamkniętą bramę, skleconą z siatki ogrodowej i kilku okrąglaków, byle jak zmontowanych na krzyż, i ledwo trzymającą się. Na zaśmieconym, rozległym dziedzińcu, pod krzy­wymi wiatami złożono przeróżne rury o różnych średnicach, mających stanowić przyszłą sieć wodno- kanalizacyjną oraz przewody centralnego ogrzewania, obok zaś piętrzyły się pryzmy nowych i starych grzejników. Opodal, w nieładzie, leżały stosy desek przykrych papą, a przeznaczo­nych nie tylko na rusztowania, ale widać było również podłogówkę.

A wszędzie, gdzie tylko się dało, ustawiono bez ładu wysokie pryzmy cegieł. Widać było zarówno zwykłą, czerwoną cegłę, jak również spoinówkę, a także dobrze wypalony klinkier o ciemnym kolorze.

Pod chwiejącą się wiatą, ledwo stojącą, ułożono piętrowo pękate wor­ki
z cementem, a cały dziedziniec, miejscami tylko wybrukowany, był pocięty bruzdami wyżłobionymi przez koła ciężarówek lub traktorów - jednym słowem: zabagniony plac budowy, tyle że na razie bez ludzi czy też stróża, który chociażby zamknął przed obcymi chylącą się do upadku drucianą bramę, gdzie obok niej wisiały tablice: „Obcym wstęp wzbro­niony" i „Obiekt prywatny".

Stojąc tak i gapiąc się bezradnie na ten ewidentny bałagan, mrukną­łem do Zośki:

- Groch z kapustą, prawda?

- To nawet nie groch z kapustą, ale mamałyga budowlana - odpowie­działa rezolutnie moja współpasażerka.

- Mamałyga? - zdziwiłem się.

- To taka potrawa, do której wrzuca się wszystko, co zostaje w kuchni niezjedzone, gotuje się aż do gęstości i podaje w zależności od stopnia spoistości albo na płytkich, albo na głębokich talerzach, jeżeli potrawa jest płynna. Tak bywało na koniec obozu harcerskiego - dokończyła.

- Rozumiem: mamałyga budowlana. To bardzo adekwatne określenie tego tutaj bałaganu.

Zośka pokraśniała z zadowolenia, że udało się jej mnie zaskoczyć ładną puentą.

- Mamy jednak tu przykład - podjąłem rozmowę po chwili - budowli pałacowej, która zwie się neogotykiem angielskim, rzadko spotykanym na ziemiach dawnych Prus Wschodnich.

- Neogotyk angielski - westchnęła Zośka, a ja podjąłem ten wątek:

- Jak widać, pałac w Klonowie zbudowano na planie prostokąta w miejsce dawnego, krzyżackiego zamku, z którego zostały zapewne pod­piwniczenia
i podziemne lochy, jeżeli takowe nie uległy zasypaniu przez budowniczych. Budynek jest jednopiętrowy, ale z wysokim parterem o charakterystycznych ostrołukowych oknach, jak również gotycką attyką wieńczącą elewację pałacu, a znajdującą się ponad jego gzymsem. Głów­ne wejście do pałacu, czyli portal, jest nieco wysunięte i wsparte na czte­rech kolumnach z zadaszeniem również typu neogotyckiego, a poniżej posadzka trzyma się doskonale, jako że jest zrobiona z oszlifowanych płyt kamiennych udających szachownicę średniowieczną.

- Rzeczywiście - przyznała Zośka. - Niemal szachownica...

- Ale zobacz na liczne okna w całej połaci dachowej - zwróciłem uwagę Zośce.

- Jakby okna mansardowe, prawda?

- Owszem, ale okno takie zwie się lukarną i znane jest od czasu goty­ku do współczesności. Zwłaszcza jako charakterystyczny element archi­tektury pałacowej i kamienic z okresu baroku i rokoka.

- Zwał jak zwał, ale na pewno są oknami do pomieszczeń na podda­szu, czy tak?

- Jak najbardziej - przyznałem.

Chwilę milczeliśmy i patrzyliśmy na mury pałacu, którego ściany w wielu miejscach zakrywał dziko pnący się zielonostalowy bluszcz.

- Pierwsza połowa XIX wieku - oświadczyłem po chwili autoryta­tywnie. - Mówię oczywiście o pałacu. Baszta jest znacznie starsza, o wie­le starsza, i chyba jest jedyną pozostałością po średniowiecznym zamku. I stanowiła obronny element jego murów, jakie ulegały dewastacji przez wieki. A co do pałacu, to mamy przykład właśnie angielskiego neogotyku - chciałoby się powiedzieć lordowskiego.

- Lordowski neogotyk? - zdziwiła się moja towarzyszka. Odpowiedziałem zdecydowanie:

- Tak, moja panno. Lordowski neogotyk na naszych ziemiach. Zapewne dawny właściciel tych ziem i zrujnowanego zamku pokrzyżackiego był albionofilem i...

- Albionofilem?! - Zośka się niemal zakrztusiła moim określeniem. Popatrzyłem na nią z góry i zacząłem objaśniać:

- Albionofil to ktoś, kto jest miłośnikiem Anglii i wszystkiego co an­gielskie. Nazwa Albion jest starożytną, poetycką nazwą Wysp Brytyjskich, a następnie Anglii i Szkocji czy nawet tylko Pogórza Szkockiego, pocho­dzącą zapewne z języka celtyckiego, jakiego do dziś dnia używa część Szkotów. Jednakże istnieją również pewne legendy co do nazwy. Otóż, według jednej z nich, nazwa pochodzi od syna Neptuna- mitologicznego, rzymskiego boga mórz - który zwał się Albion i był olbrzymem; on stał się odkrywcą tego kraju i rządził nim przez 44 lata. Jednakże według innej legendy, nazwa pochodzi od Albii, najstarszej z 50 córek króla Syrii, które jednocześnie zabiły swych mężów w noc poślubną i za karę puszczono je na statku na otwarte morze. Te jednak uratowały się i po wielu, wielu dniach dobiły do zachodnich krańców Wysp Brytyjskich, a tam poślubiły półdzikich krajowców. I stąd, moja panno, nazwa Anglii i sympatyków angielskiego stylu życia i kultury.

Kiedy tak popisywałem się historycznymi wiadomościami, nieocze­kiwanie usłyszałem za sobą gruby głos, schrypnięty i nieprzyjazny.

- A państwo czego tu?

Odwróciliśmy się jak na komendę w stronę chrypiącego basu. Przed nami stał krępy, niski mężczyzna w wypłowiałych drelichowych portkach i rozchełstanej, kraciastej koszuli flanelowej z podwiniętymi rękawami.

- Było otwarte, więc weszliśmy - bąknąłem.

- Było, było. A pan nie widzi tablicy, że obcym wstęp wzbroniony? Rzeczywiście, widzieliśmy, ale...

- A tak w ogóle, to kto państwo? - burknął ponownie, ale mniej pew­nie, gdyż jednak górowałem wzrostem nad nim. Chciałem już odpowie­dzieć, ale wtrąciła się Zośka.

- Proszę pana, czy moglibyśmy zobaczyć pałac i basztę? Proszę nas wpuścić
i oprowadzić - rzekła przytomnie.

- Niby jak, ja tam nie przewodnik, tylko tu stróżuję... - burknął po­nownie. - Obejrzeć, powiadacie, co? No, nikt tu nie pracuje, więc chyba można, ale...

Stękał, kwękał, tylko oczkami błyskał to na mnie, to na panienkę z dobrego domu, więc go ubiegłem:

- Gdyby pan pozwolił klucze, to sami sobie obejrzymy.

- Klucze, powiada pan, klucze mam dać... Toć zakazane jest dawać obcym...

Tu się zezłościłem i sięgając do górnej kieszonki dżinsowej koszuli, wyciągnąłem ministerialną legitymację.

- Jestem z Ministerstwa Kultury i Sztuki, jako konserwator...

- A, tak trza mówić, zaraz wrócę.

Poczłapał z niechęcią ku bocznemu wejściu do pałacu, gdzie zapewne zajmował któreś pomieszczenie lub nawet salę, bo po chwili wyszedł i kiwnął na nas.

- Niech no państwo przyjdą... Przyszliśmy; nadal burczał niezadowolony:

- Obejrzeć chyba można, czemu nie? Zanim tu zjadą budowlańcy, to ja niby gospodarzem. - I podrapał się lewą ręką po głowie, pobrzękując kluczami w drugiej. - Tak po prawdzie, to już ktoś kupił ten pałac, a ja tu jestem dozorcą, znaczy: pilnuję magazynu. Bo jak na razie, tu na dole - odwrócił się i pokazał ręką na parterowe okna - mamy tutaj magazyn. Ale jak chcą państwo koniecznie, mogę wam pokazać i was wpuścić do pałacu, tylko po obejrzeniu oddajcie mi klucze...

Potwierdziłem, że zwrócę mu je wszystkie.

Podeszliśmy do frontowych drzwi pałacu. Dozorca wyjął pokaźny klucz i włożył do solidnego zamka, zapewne jeszcze oryginalnego, bo lekko tylko zgrzytnęło i powoli skrzypiąc otwarła się jedna połowa drzwi. Podał mi pęk kluczy i przedstawił się:

- Nazywam się Kudła. Michał Kudła.

- Bardzo mi przyjemnie - odpowiedziałem. - Paweł Daniec. Kiedy się oddalił, weszliśmy z Zośką do wnętrza.

Obszerny hol był wyłożony również kamiennymi płytami i stanowił jakby szachownicę, a pośrodku niego wiodły na piętro szerokie, kamien­ne schody,
z ostrołukowymi, rzeźbionymi drewnianymi poręczami.

- Proszę, jaśnie panno - skłoniłem się grzecznie przed siostrzenicą pana Tomasza.

- Uprzejmie dziękuję waćpanowi rycerzowi - odpowiedziała i skrom­nie dygnęła, ująwszy koniuszkami palców za boczne kieszonki swych dżinsowych spodni, jakby to była obszerna, brokatowa suknia obszywana złotym kordonkiem.

I tak nawzajem się kłaniając, weszliśmy na kamienne stopnie wiodące na półpiętro, gdzie schody równolegle rozchodziły się i wiodły do oby­dwu stron pałacu.

Po obejrzeniu kilku sal na piętrze, pustych jeszcze, ale już z odnowionymi stiukami na ścianach i suficie oraz odmalowanymi oknami w głębo­kich niszach, doszliśmy do wniosku, że tutaj nic ciekawego nie ma, tylko kolejne sale, które czekały na końcowy remont: podłączenie kaloryferów, odmalowanie i ewentualnie uzupełnienia gzymsów czy stiuków.

Zeszliśmy do piwnic.

Były wysokie, o łukowatych sklepieniach, ale jeszcze zapuszczone, zagracone
i pełne gruzu, odpadłego tynku, jakby ktoś specjalnie odłupywał je od ścian
w poszukiwaniu tajnych przejść czy ukrytych schowków.

- Przez kilkadziesiąt lat po wojnie chyba już to wszystko dawno spene­trowano
w poszukiwaniu skarbów - powiedziałem do Zośki.

- Może szukano tu Bursztynowej Komnaty? - westchnęła.

- A ty wciąż o niej, co? - popatrzyłem na nią podejrzliwie, bo przez brudne, ostrołukowe okienka piwniczne wpadało mało światła do tych rozbebeszonych pomieszczeń. - Bez prawdziwych planów nie ma co buszować ani obstukiwać długopisem tych ścian w poszukiwaniu tajem­niczych zakamarków.

- Można by pańskim cybuchem. Mocny jest? - zaśmiała się. A po chwili dodała: - Potrzebny byłby specjalistyczny sprzęt, na przykład wy­krywacz metali „Prospector". Ot, taki, jakim szukaliśmy Bursztynowej Komnaty na Mazurach.

- Co prawda, to prawda. Chodźmy zatem zajrzeć do baszty. Wyszliśmy z piwnic do holu, a następnie na zewnątrz.

Idąc koło prawego skrzydła pałacu, zerkaliśmy do wnętrza na ile można było. Minęliśmy okna kilku dużych sal, by wreszcie dostrzec ogromną salę balową, która zajmowała całą przestrzeń prawego skrzydła pałacu.

- Ale sala balowa, nieprawdaż, panie Pawle?! – westchnęła tylko Zoś­ka zaglądając do wnętrza przez wysmukłe okno.

- W sam raz na bal maturalny.

- Że co, bal maturalny, tutaj?! No pewnie! - rozochociła się siostrze­nica pana Tomasza. - O, to jest myśl, panie Pawle, to jest złota myśl - ekscytowała się dalej. - Może zaproponuję to dyrekcji szkoły...

- Jakby nie było w Łodzi większych pałaców, niż ten, co?

- Są, są, a jakże! Ale tutaj mamy jeszcze dodatkowo hektary parku klonowego!

- Zdziczałego jak „Piękna, straszna Amazonia" Arkadego Fiedlera, prawda? Ale ty pewnie nie czytujesz Fiedlera.

- Owszem, to dla chłopców w kusych porciętach, ale nie ma pan racji, bo przeczytałam Fiedlera również. A „Orinoko" jest moją ulubioną lek­turą - odpowiedziała Zośka i oderwała się od okna.

Poszliśmy dalej.

Kilkanaście metrów poniżej stała w załomie murów obronnych sze­ściokątna, wysmukła baszta, z nielicznymi otworami okiennymi, przykry­ta spiczastym dachem pokrytym papą. Po ścianach pięły się również pędy bluszczu pospolitego o liściach zimnozielonych, pięcioklapkowych.

- Nie boisz się gacków? - zagadnąłem Zośkę, popatrując na basztę.

- Jakich gacków?- zapytała Zośka i jakby się nieco skuliła. - Nietoperzy rękoskrzydłych. Zwane po łacinie Chiroptera. Ssaki łoży­skowe typu borowiec wielki - odparłem rzeczowo.

- Pan na wszystko ma odpowiedź lub wyjaśnienie - z przekąsem od­parła i dumnie wyprostowała się. - Nie, nie boję się! I pan o tym wie, nawet mysz...

- Pospolicie gacki ludzie nazywają latającymi myszami- potwierdzi­łem.

Podeszliśmy bliżej do niskich, ale okutych drzwi baszty. Te zamykała również solidna sztaba, ale tam, gdzie powinna wisieć kłódka, tkwił tylko drewniany kołek. Z wnętrza, zza drzwi, dobiegały nas odgłosy jakby głuchych uderzeń i przytłumione ludzkie wrzaski wołające na ratunek.

Niewieści głos krzyczał po polsku, a męski polszczyznę przeplatał niemczyzną.

Pospieszyliśmy na ratunek.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


KIM SĄ UWIĘZIENI * WIEŻA POPIELĄ CZY BASZTA NIETO­PERZY? * JAŚ I MAŁGOSIA * CZY JESTEM JASNOWIDZEM * NOWA DRUŻYNOWA „ŁAZIKÓW" * INTUICJA CZY ROZUM


Uwięzionymi było dwoje trzydziestolatków, którzy przyjechali z Olsz­tyna obejrzeć pałac w Klonowie. Byli zziębnięci, zdenerwowani i nieby­wale zbulwersowani tym, że ktoś zrobił im tęgiego psikusa: zamknął na skobel za nimi te ciężkie, dębowe drzwi, kiedy tutaj weszli do środka.

- Herr Gott! - zaklął mężczyzna po niemiecku, ale wnet się zreflekto­wał i dokończył po polsku: - Takiego przeżycia nikomu nie życzę! Bardzo dziękujemy - zwrócił się do nas - za uratowanie. Bardzo dziękujemy.

- Ja również dziękuję panu - kobieta popatrzyła na mnie niebieskimi oczami, ale od razu dopowiedziała, odwracając się do Zośki: - Tobie rów­nież. Jestem Elżbieta, Elżbieta Nowicka, a ten pan to obywatel niemiecki, pan Erich Schneider, z którym zwiedzałam ten, pożal się Boże, zabytek.

Podała rękę Zosi, a następnie mnie, przedstawiając zmaltretowanego Niemca.

Zmaltretowanego i upokorzonego!" - pomyślałem o nim dość złośli­wie, jako że wyglądał jak nieszczęście przy wysmukłej i zgrabnej pani Elżbiecie. „Na pewno upokorzonego, bo chciał grać bohatera, a tu ktoś bezczelnie zamknął ich w pułapce. Ale kto im sprawił tego psikusa?"

Pan Erich jednak szybko doszedł do siebie, otrząsnął się jak psiak z wody i również się przedstawił: - Erich Schneider z Hamburga. Biznesmen i handlowiec - dodał. - Jestem bardzo wdzięczny za otwarcie tej przeklętej pułapki na myszy. Jak u Popielą, co go zjadły myszy...

- Popielą? To zna pan naszą legendę? - zdziwiła się Zośka.

- Znam, znam. Wiele legend polskich znam. Nie tylko o królu Popielu.

Popatrzyłem na niego łaskawszym okiem. Jeżeli interesuje się naszy­mi legendami, zna bardzo dobrze również nasz język, szczególnie trudny i skomplikowany w wymowie dla Niemca, to chyba z niego nie taki bufon, na jakiego z początku wyglądał.

Przedstawiłem siebie i Zośkę.

- Nie wiedziałam, że interesujesz się naszym folklorem i kulturą - wtrąciła nagle pani Elżbieta i bacznie przypatrzyła się Niemcowi. - Nie, nie mówiłeś o tym, Eryku...

- Wielu rzeczy ci jeszcze nie mówiłem - odparł i przyczesał ręką swe krótkie włosy. - Wielu, ale na pewno powiem. Obiecuję.

A więc były i tajemnice, i niedomówienia, chociaż zdawałoby się, że stanowili zgraną parę, kiedy się na nich spojrzało.

Niemiec zaczynał mnie coraz bardziej interesować. Również ciemno­włosa Elżbieta, jego towarzyszka, zasługiwała na to, ale chyba z innego względu niż Erich Schneider.

- To nie mieli państwo telefonu komórkowego, aby wezwać pomóc. Chociażby najbliższy komisariat policji? Długo tu jesteście, no, w tej basz­cie? - zapytałem wreszcie. - W tej, jak pan powiedział, wieży Popielą?

Niemiec spojrzał na swój złoty patek i bąknął:

- Już, prawie dwie godziny. No, wszędzie tutaj, w pałacu również, tro­chę w parku.

- A do baszty kto was wpuścił?

- Był taki młody chłopiec, długowłosy, kuzyn tego stróża, co dał nam klucze.
O, właśnie te, które trzymam w kieszeni - wyjął podobny do na­szego komplet kluczy. - Jak weszliśmy do środka i poszliśmy po drabinie w dół, to ten młokos zamknął za nami te ciężkie drzwi...

- To w takim razie samochód również diabli wzięli, czyli ten „mło­kos" wsiadł do niego, tak? - zapytałem znienacka, bo przypomniałem sobie, jak mijaliśmy niedaleko Klonowa młodzieńca w sportowym, dwu­osobowym mercedesie.

Nim Niemiec odpowiedział, nagle wpadła na nas gromadka dziecia­ków i jęła przekrzykiwać się wzajemnie.

- Ukradł samochód, ukradł taksówkę, ukradł ten czerwony wóz...

- Hej, spokojnie! Uciszcie się. Kto i co ukradł?

Powoli gromadka dzieciaków uspakajała się. Do przodu wystąpiła para dzieciaków, więc z miejsca pomyślałem o nich: Jaś i Małgosia.

- Ukradł ten samochód taki jeden, co się wylegiwał na tamtej stercie desek - powiedział chłopiec i zerknął na swą koleżankę, którą trzymał za rączkę. - Prawda, że to on ukradł!?

Zapytana kiwnęła tylko główką z dwoma warkoczykami sterczącymi rezolutnie za uszami.

- Chcieliśmy mu przeszkodzić, ale nas chciał zbić. I rzucał za nami kamieniami. Prawda, że rzucał? - i znowu zerknął na swą Małgosię.

Ta potaknęła jeszcze bardziej energicznie, ale nic nie powiedziała.

- A do tej pory gdzie byliście? - zapytałem całą gromadkę.

- My, my dopiero się dowiedzieliśmy teraz - ktoś głośno odpowie­dział - kiedy to oni przybiegli do wsi i nam powiedzieli, że ten kudłaty ukradł samochód.

- Właśnie! - przytaknął rezolutnie Jaś, a Małgosia tylko kiwnęła główką. - Pobiegliśmy do wójta mu o tym powiedzieć, ale go nie było w domu, bo są sianokosy, więc...

- Więc wszyscy poszli na łąki zwozić siano - dokończyłem za nich.

- A skąd pan o tym wie? - zadziwił się Jaś, a Małgosia popatrzyła na mnie ze zdumieniem.

Tutaj wtrącił się Schneider:

- Ten pan ma zadatki na jasnowidza. Tak, panie Pawle? - A zwróciwszy się do gromadki dzieci, dodał: - Jak nas wyzwolił z pułapki, to również powiedział, że ukradziono mi samochód i że go prowadził taki kudłaty...

- Doprawdy? To pan jest jasnowidzem? I to panu ukradł samochód ten kudłaty, tak? - dopytywał się energicznie Jaś, a Małgosia również patrzyła na nas pytającym wzrokiem.

Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć, więc wskazałem na Zośkę:

- To nie ja jestem jasnowidzem, tylko ta panna.

Ale ta tylko parsknęła śmiechem, wówczas wtrącił się pan Schneider.

- Oni obydwoje są jasnowidzami. A ten ukradziony wóz, to mój. Tak, to mój mały mercedes...

- A widzisz - zwrócił się rezolutny Jasio do swej Małgosi. - Mówiłem ci, że to mercedes i miał niemiecką rejestrację. Bo my, proszę pana, liczy­my i zapisujemy wszystkie marki samochodów, jakie do Klonowa przy­jeżdżają, aby drużynowa mogła powiedzieć wójtowi, że jesteśmy wsią turystyczną. No, agro... agro...

- Agroturystyczną- dokończyłem za niego.

- Właśnie tak, proszę pana - potwierdził, a Małgosia skinęła główką.

- A dużo ich naliczyliście? - zainteresowałem się.

- Bardzo dużo, bo teraz jest sezon turystyczny. Wiele obcych samo­chodów; dzisiaj naliczyliśmy bardzo wiele, prawda? - zwrócił się o po­twierdzenie do Małgosi;
ta tylko kiwnęła potakująco główką. - I pilnuje­my, żeby nikt nie ukradł tych samochodów...

- Żeby nas nie nazywano złodziejami! - znienacka odezwała się Zoś­ka i podeszła do nich. - Jesteście bardzo mili i rozsądni. Tak trzymać, druhowie!

Zośka, jak domyślałem się, należała nadal do łódzkiej drużyny harcer­skiej, zwanej „Łazikami".

- Herr Gott! - zaklął znowu Schneider, ale zreflektował się i dodał:

- Trzeba zawiadomić policję, ale jak, skoro ukradziono mi samochód, a w nim zostawiłem przecież telefon. Zresztą, w Polsce nie bardzo odbie­ra, inna fala...

Wyciągnąłem swój telefon komórkowy i już chciałem wystukać numer do policji, ale wtrąciła się pani Elżbieta:

- Niech pan pozwoli, może ja. Znam trochę olsztyńską policję, więc prędzej się z nimi dogadam niż pan.

Oddałem jej telefon, a ona odszedłszy na stronę, jęła coś mówić do słuchawki. Tymczasem Zośka zaczęła się przekomarzać z rezolutnymi maluchami, zwłaszcza z Jasiem i Małgosią, którzy okazali się bliźniaka­mi, a ja z Niemcem zacząłem od nowa wałkować jego nieszczęsną przy­godę. Mówiłem mu:

- Żeby tylko to nie była kradzież na zlecenie, bo panu przepadnie wóz na amen.

- Jak to „na zlecenie"? - zdziwił się.

- Bywają, niestety, gangi złodziei samochodów nie tylko u nas w Pol­sce. Po prostu obserwują takiego „klienta" od granicy aż po miejsce po­stoju. I gdy ten się zagapi albo zostawi samochód niezabezpieczony - po prostu kradną!

- Herr Gott! - odkrzyknął na to Niemiec.

To jego „Herr Gott" zaczęło mnie nieco denerwować, ale ciągnąłem dalej łagodnym głosem, chociaż trochę złośliwie:

- Kradną i odstawiają do paserów lub od razu za granicę. Zwłaszcza do Rosji. A do granicy mamy tylko sto pięćdziesiąt kilometrów...

- Jak to przemycą za granicę, skoro mam przy sobie kartę wozu? - zreflektował się Niemiec.

- W złodziejskim fachu wszystko jest do odtworzenia lub do zrobie­nia na nowo - rzekłem sentencjonalnie.

- Herr Gott! - znowu zaklął, ale przytomnie dodał: - Przecież daleko nie zajechał, bo w baku było niewiele benzyny! Nawet się martwiłem, czy dojadę tutaj, do Klonowa. Jednak, według mapy, mamy tutaj stację ben­zynową, więc się zanadto nie martwiłem, a po zwiedzeniu tego zabytku miałem zamiar zjechać do wsi i zatankować.

- Zatem nie ma zmartwienia - oparłem. - Daleko nie zajechał.

- Wszystko załatwione - pani Elżbieta podeszła do nas energicznym krokiem
i oddała mi telefon. - Cały rejon jest powiadomiony o twoim samochodzie Eryku. Tym bardziej, że to samochód, jakich niewiele się kręci po naszych drogach - dodała i uśmiechnęła się do nas obu.

Skąd ona ma takie fory w policji, że bagatelizuje zaistniałą sytuację" - pomyślałem.

Nagle pojęła, że coś nie bardzo mi się chce wierzyć w jej zapewnie­nia, bo dodała wyjaśniająco:

- Mój kuzyn jest szefem olsztyńskiej drogówki, proszę pana, więc zajął się tym bardzo energicznie. Nie martw się, Eryku, znajdzie się twój wózek, na pewno! - zwróciła się do Eryka i przyjaźnie poklepała go po ramieniu.

- A zatem zapraszam państwa do mojego Rosynanta, bo zwiedzanie Baszty Nietoperzy odkładam na inną okazję. A że również jedziemy do Olsztyna, to zabiorę was ze sobą.

- Rosynanta? - zapytała zdumiona Elżbieta, a Eryk zrobił niemądrą minę, jakby ujrzał nagle coś prze komicznego.

- A tak, Rosynanta. Tak nazwałem swego jeepa, którego napęd na cztery koła jest równie dobry jak cztery kończyny sławetnej szkapy Don Kichota.

Wszyscy roześmiali się jak z dobrego kawału.

- I co więcej: jest nienarowisty i nie do ukradzenia!

- Naprawdę - zdziwił się Eryk. - Nie do ukradzenia?

- Owszem, mam takie zabezpieczenia, ale również panu o nich nie powiem.

- Ach tak... - westchnął Niemiec.

Oddaliśmy klucze Michałowi Kudle, aż ten się zdziwił, skąd jeszcze ci „państwo" - mówiąc o pani Elżbiecie i panu Eryku Schneiderze - ale nie wyjaśniałem mu tej zagadki, bo czułem, że ten „gospodarz" pałacu wcale a wcale do porządnych nie należy. Moje domysły potwierdziły się później, kiedy tu przez dwa tygodnie bytowałem z panem Tomaszem i jego siostrzenicą Zośką.

Zośka również nie próżnowała i umówiła się z maluchami, że jako drużynowa „Łazików" z Łodzi, będzie teraz ich drużynową w Klonowie.

Co najmniej do bitwy pod Grunwaldem" - pomyślałem.

Wnet ruszyłem Rosynantem do Olsztyna. Jednak moja intuicja pod­szeptywała, że to wcale nie koniec przygody ani tajemnic, jakie skrywa Baszta Nietoperzy, której z Zośką nie zwiedziliśmy...


ROZDZIAŁ SIÓDMY


NIEZWYKŁA NARADA U ZAGŁOBY * RÓŻNE SĄ TROFEA * DWIE NIESPODZIANKI * HISTORYCZNE OPOWIEŚCI * ILE BASZT BYŁO W KLONOWIE * CO TO SĄ ŁUPY WOJENNE


Punktualnie o dziesiątej wszedłem do gabinetu podinspektora Adama Zabielskiego w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Olsztynie, gdzie prze­bywał zaaferowany jak zwykle pan Tomasz i mój kolega architekt z Gdań­ska, Krzysztof Artawiński, z którymi się serdecznie przywitałem.

Za szerokim biurkiem siedział zwalisty, ale niezwykle ruchliwy pod­inspektor Zabielski, którego przezywano Zagłobą, jako że miał posturę imć Onufrego, ale zwinność młodego tancerza. Wszak obok, na bocznej ścianie gabinetu, wisiały pokaźne trzy dyplomy, na których było jak wół napisane, że w ogólnopolskich konkursach tanecznych dla policjantów Adam Zabielski zdobył pierwsze miejsce.

- A, patrzy pan na moje trofea, panie Pawle - odezwał się, kiedy po przedstawieniu mnie przez pana Tomasza, zagapiłem się nieco na te wiszące dyplomy. - Tak, tak, ma się jeszcze trochę wigoru, nie tylko w tańcu - dodał skromnie przesiadając się zza biurka do nas, siedzących przy podłużnym stole.

Pomyślałem o swoim „herbie" - trzech podkowach na błękitnym tle - jakie również zdobyłem w konkursie rzucania nimi do odległego pala tak, aby zahaczyły się o niego i pozostały na nim unieruchomione.

Uśmiechnąłem się pod nosem na tamte wspomnienia, jako że w tym roku również wybierałem się do osady Galindów nad jeziorem Bełdany po czwartą podkowę.

Ale, że Zagłoba również zdobył trzy dyplomy w tańcu towarzyskim, wydawało mi się to dosyć sympatyczne i swojskie; wszak różne są w życiu trofea. Ba, jak się potem okazało w rozmowie, podinspektor lubił różno­raki sport: świetnie jeździł konno, dobrze pływał i wiosłował, a ponoć w strzelaniu, zarówno na strzelnicy jak i na polowaniu - nie miał sobie równych w komendzie.

- Gratuluję - powiedziałem tylko i usiadłem za stołem koło pana Tomasza.

- A ja gratuluję panu, jak również siostrzenicy pana Tomasza, urato­wania z opresji dwojga osób w Klonowie.

- A skąd pan o tym wie? - zapytałem głupio i z niesmakiem spojrza­łem na pana Tomasza, któremu wczoraj wieczorem wszystko opowiedzie­liśmy. A zwłaszcza pytlowała Zośka, jakiego to wyczynu dokonaliśmy, nie tylko w Klonowie, ale również w Nidzicy.

Jak szef mógł o tym plotkować?" - pomyślałem, ale pan Tomasz tylko wzruszył ramionami i jął rozwiązywać tekturową teczkę, jaka leżała przed nim.

Również Krzysztof zwrócił ku mnie oczy z niewinnym pytaniem, cze­go znamiennego z Zośką dokonaliśmy.

Usłyszałem jednak tubalny śmiech podinspektora.

- Niech pan nie posądza pana Tomasza o niecne plotki - powiedział. - Wiem o tym z innego źródła. A wszystko, co dotyczy Klonowa, bardzo leży mi na sercu i czeka na ostateczne wyjaśnienie. Sprawa Klonowa cią­gnie się wiele lat - dokończył tajemniczo i zapytał: - Co kto pije?

Kiedy uzgodniliśmy, wyjąłem fajeczkę i zapaliłem, wcześniej zapy­tawszy gospodarza o pozwolenie.

- Nie palę, ale też nie zabraniam - Zabielski westchnął i wydał dyspo­zycję sekretarce przez telefon, dodając: - Proszę powiadomić podkomisarz Nowicką, że narada się zaczęła.

Usłyszawszy nazwisko „Nowicka", zastanowiłem się, czy nie chodzi tu o poznaną w Klonowie panią Elżbietę.

- Panowie, poprosiłem was tutaj - podinspektor skłonił się nam szar­mancko - bo
w tym waszym Klonowie możecie mieć niezłe zamieszanie, więc pragnę was nieco oświecić.

- Zawsze się z tym liczymy - przerwał mu Krzysztof. - Ostatnio, na przykład, jak przeglądałem zapisy poprzedniej ekipy budowlanej, dowie­działem się, że pod tynkami na parterze, w sali balowej odkryto osiemnastowieczne malowidła ścienne...

- Tak, tak, inżynierze, ale to nie moja branża - stwierdził oficer. - Na tym to ja się nie znam i mogę panu życzyć, abyście tam odkryli niejedno malowidło, a wszystkie freski, jakie tam są. Chodzi mi o inne niespo­dzianki, innego autoramentu...

Przerwał, bo weszła sekretarka z napojami, a za nią w mundurze z dystynkcjami podkomisarza na pagonach białej bluzeczki wczorajsza towarzyszka Niemca, uwięzionego wraz z nią w Baszcie Nietoperza.

Omal mi fajka z ust nie wypadła na zielone sukno leżące na stole, przy którym siedzieliśmy.

- Fiu, fiu ! Nie zawsze ma się okazję ratowania z opresji policjantki. - I to podkomisarza policji! - burknąłem cicho pod nosem, spoglądając bacz­nie na wczorajszą nieszczęśnicę; wyglądała prześlicznie i świeżo, więc tylko dodatkowo westchnąłem i zadymiłem siarczyście ze swej fajeczki.

- Przedstawiam wam panią podkomisarz Elżbietę Nowicką, historyka sztuki, która będzie moim koordynatorem do spraw Klonowa - powie­dział gospodarz. - A raport o wczorajszym incydencie otrzymałem od niej! - zwrócił się do mnie Zagłoba. - Zatem, proszę się częstować czym chata bogata, a ja będę kontynuował.

Na stole stały zamówione napoje i talerzyki z dwoma rodzajami cia­stek. Podinspektor mówił dalej:

- Było to w styczniu 1945 roku. Wśród cofających się, zdziesiątkowa­nych i zdemoralizowanych jednostek hitlerowskiej armii, znalazł się rów­nież batalion Waffen- SS. Ci „bohaterowie" z trupimi czaszkami na czap­kach...

- Wiemy, wiemy - niecierpliwie wtrącił się Artawiński, jakby chciał usłyszeć tylko konkretną historię dotyczącą Klonowa, a nie wykład histo­ryczny o wojskach Trzeciej Rzeszy Niemieckiej.

- Otóż, jednym z batalionów - ciągnął jednak niezrażony podinspek­tor - dowodził Kurt Becker. Oczywiście, batalionów takich było wiele, jak i dowódców podobnych do Beckera. Jego jednak oddział „wsławił się", że tak powiem, nietypowo i okrutnie na ówcześnie okupywanych przez Rzeszę terenach Polski, Rosji, Łotwy i Litwy, o czym świadczą nie­zbicie dowody będące w naszym archiwum, jakie uzyskaliśmy od wielu osób. To zasługa pani podkomisarz Nowickiej - dodał i lekko skłonił się naszej wczorajszej bohaterce. Ta lekko pokraśniała, ale pilnie ujęła fili­żankę z herbatą, aby zatuszować swą konsternację.

Milczeliśmy. Podinspektor napił się kawy, obtarł usta serwetką i zaczął ponownie mówić:

- Ten batalion szczególnie wsławił się, rzecz można, nie walecznością na froncie, ale grabieżami poza frontem. A łupem żołnierzy padało to, co najcenniejsze: złoto, biżuteria, kamienie szlachetne i obrazy czy książ­ki. Prawda, że część odsyłali do Rzeszy Niemieckiej - swoim berlińskim mocodawcom, ale więcej prawdopodobnie zatrzymywali dla siebie. I, jak głoszą zarzuty wielu świadków, w tym Niemców, Becker po prostu kradł na własną rękę.

- Normalka - architekt nieznacznie wzruszył ramionami. - A niespo­dzianki dalej nie widzę...

- Będzie, będzie. Zaraz będzie - odparł cierpliwie Zagłoba. - Otóż, w odwrocie, coraz wyraźniej przypominającym formę masowej paniki, Kurt Becker zatrzymał się ze swoimi ludźmi... - tutaj Zabielski zrobił maleńką przerwę - właśnie w Klonowie, w Ahorndorfie, jak ówcześnie tę wieś i majątek nazywano.

- No i mamy puentę, nieprawdaż? - przerwałem.

- Właśnie! - przytaknął podinspektor Zabielski. - A co się robi ze skarbem, kiedy jego posiadacz ma za dużo, a znalazł się w tak specyficz­nej scenerii, jaką stwarza szacowny pałac z jego rozlicznymi komnatami, zakamarkami, no i co najważniejsze: z podziemiami i lochami, a właści­ciel jest zaprzyjaźniony? Przerwał. My zaś potakiwaliśmy głowami; wszak w ministerstwie z panem Tomaszem byliśmy specami od tego rodzaju spraw: mieliśmy ratować i chronić ukryte zabytki przed wywózką i grabieżą z Polski.

Pan Tomasz już chciał wyjąć z teczki złożoną tam starą mapę, ale gospodarz głośno dokończył:

- Zakładam, tu również a mam poparcie pana Tomasza, którego zasługi w odzyskiwaniu naszych dóbr kulturalnych są nieocenione, że w Klono­wie mogą być ukryte zrabowane przez oddział Beckera skarby kultury. Różnorakie.

- Czemu zatem dopiero teraz policja i władze - odezwałem się - zain­teresowały się tym faktem? Przecież upłynęło już kilkadziesiąt lat od dru­giej wojny światowej...

- No, właśnie, czemu? - poparł mnie architekt Krzysztof Artawiński. Tyle lat od wojny. No i już dawno remontowano pałac z przyległościami, nieprawdaż? Wówczas nawet, kiedy w pałacu był zarząd pegeeru, odnawiano i remontowano również piwnice i lochy. Mam wszelką doku­mentację na ten temat, więc wszystko dawno przetrząśnięto, a co było do ukradzenia - ukradziono... - postukał palcami dwie grube teczki leżące przed nim.

- Ja również - odezwał się pan Tomasz. - Ja również mam przed sobą dokumentację, a właściwie plany dawnego zamku pokrzyżackiego, gdzie widać cztery baszty i mury obronne z XVII wieku.

- To zamek, a nie pałac, miał cztery baszty? - rzekłem zdumiony.

- Tak, cztery! Trzy zostały do cna zrujnowane w wojnie ze Szwedami, i pozostała tylko jedna, kiedy na gruzach zamku zbudowano obecny pałac w stylu angielskiego neogotyku.

- Ta baszta, którą obecny właściciel chce odbudować, tak? - zdziwił się również architekt.

- Owszem, tę jedną chce odbudować - przytaknął pan Tomasz.

- Panowie, powoli - zagłuszył nas podinspektor. - Panowie, jeszcze nie skończyłem, a wy już swoje o architekturze, zamiast o faktach histo­rycznych!

Przy stole uciszyło się. Tylko podkomisarz Elżbieta Nowicka siedzia­ła skromnie i piła swoją herbatę, jak przystało na dobrze wychowaną po­licjantkę, która przełożonemu nigdy nie przerywa.

Nawet mi się to spodobało i uśmiechnąłem się do niej. Niestety, nie odpowiedziała uśmiechem; może nie zauważyła?

- Panowie - zagrzmiał znowu podinspektor. - Wiemy dokładnie, że w Klonowie zatrzymał się na kilka dni Becker, ów hitlerowski obergrabieżca...

- Obergrabieżcami były znaczniejsze persony - zaoponował znowu Artawiński - Chociażby Goering...

- Zgoda! - przerwał mu Zagłoba. - Ale dopiero niedawno o tym się dowiedzieliśmy. Dokładnie trzy tygodnie temu, z pewnego wspominko­wego artykułu opublikowanego w hamburskiej gazecie. Informatorem dla autora publikacji był dawny administrator majątku w Klonowie, niejaki Martin Steiner, ale o tym powie pani podkomisarz Nowicka.

Wyrwana z zamyślenia, a może tylko tak mi się zdawało, pani Elżbie­ta płynnie podjęła wątek swego przełożonego.

- Martin Steiner, obecnie mieszkaniec Hamburga, poinformował reportera „Die Zeit" z okazji ostatniej wystawy fotograficznej „Zbrodnie Wehrmachtu na ziemiach okupowanych w Europie 1939- 1945", jaką właśnie w tym mieście otwarto, że jak słyszał z rozmów prowadzonych przez żołnierzy Beckera, wielu z nich poważnie martwiło się o swoje - nietypowe dla żołnierzy - bagaże, jakie wieźli ze sobą, zamiast walczyć z Armią Czerwoną...

- Dlaczego „nietypowe"? - zaprotestował znowu architekt. - Od cza­sów przysłowiowego Attyli z V wieku naszej ery, po czasy zaciężnych żołdaków idących na wojnę, wszyscy liczyli na łupy. Nawet Homer już o tym pisał i chociażby Sienkiewicz...

- Zgoda, zgoda - przerwała mu pani podkomisarz. - Zgadzam się z panem, chociaż z dość istotnymi zastrzeżeniami. Oczywiście rycerską czy żołnierską rzeczą było wynieść z pola bitwy łupy wojenne zdobyte na pokonanym wrogu. I to była zdobycz wojenna, jednakże współcześnie wojny jakby się „ucywilizowały"...

- A to, o czym pani mówi: masowa grabież, to nie to samo? - Krzysz­tof nie dawał za wygraną.

- Nie! Była to bowiem grabież cywilnych osób, grabież muzeów i pamiątek narodowych, gromadzonych przez stulecia i świadczących o kulturze danego narodu, proszę pana - odparła z godnością. - Wiem również, że wojny nigdy nie będą „cywilizowane" jak sama to powiedzia­łam, ale grupa Kurta Beckera była szczególnie niebezpieczna i grabież­cza, o czym mamy liczne wspomnienia świadków z tych krajów...

- No tak, zgadzam się z panią - odparł Krzysztof.

- Nie zakładam również - mówiła dalej pani podkomisarz - że znaj­dzie pan w pałacu jakiś skarb. Bo nawet jeśli tam coś ukryto, mógł się już dawno ktoś do tego dobrać. Inne jednak możliwości, inną swobodę dzia­łania ma ktoś zakradający się na zakazany teren po złodziejsku i nocą niż prowadzący tam remonty budowlane, nieprawdaż?

- To prawda - przyznał Artawiński. - Podczas restauracji obiektu, związanej częściowo z jego przebudową, będę tam u siebie. Możemy ryć, kopać, opukiwać mury... Możemy - zagalopował się - całe to Klonowo przewrócić do góry nogami!

- No, nie! Nie tak gwałtownie - roześmiała się pani podkomisarz. - Stawiania pałacu na głowie nie ma pan z pewnością w swoich planach przebudowy i odbudowy.

- No, nie... nie mam... - Krzysztof stropił się tak szczerze, że aż wszyscy się roześmialiśmy.

- Ale i tak niewykluczone, że coś możecie tam znaleźć. I teraz docho­dzę do sedna sprawy: patrzeć ludziom na ręce.

- To zbyteczne - nastroszył się Krzysztof. - Moi ludzie nie z tych, co to im trzeba patrzeć na ręce. Pewni, dobrzy pracownicy, od lat razem w firmie. I uczciwi.

- Nie przeczę. Ale nie wie pan jeszcze, co znaczy magia złota, kiedy tak nagle zaświecą człowiekowi w oczy złote, połyskliwe krążki, kiedy rozjarzą się drogie kamienie...

- Świeciły się i rozjarzyły - Krzysztof z pobłażaniem wydął usta. - Myśli pani, pani komisarz, że nie trafialiśmy na coś takiego? W zeszłym roku, na przykład, przyniesiono mi cały garnek srebrnych i złotych monet. A takie drobniejsze, mniej cenne znaleziska wyliczać mogę na kopy.

- To ładnie - przytaknęła pani podkomisarz. - Może się zdarzyć, że ktoś obcy zechce włączyć się do towarzystwa. Oczywiście, nie pytając was o zgodę... No cóż, myślę że się dogadaliśmy. Wie pan już co i jak. I proszę mieć na wszystko oko. I panowie również! Tu zwróciła się do pana Tomasza i do mnie.

- Zgoda - przytaknęliśmy. A pan Tomasz tylko westchnął i zaczął składać na wpół rozwinięty plan pałacu, a właściwie dawnego zamku w Klonowie.

- O reszcie pogadamy na miejscu! - pan Tomasz zwrócił się ni to do mnie, ni to do Krzysztofa. Narada była skończona, tylko mnie zaczęło nurtować jedno: dlaczego piękna podkomisarz Elżbieta Nowicka była wczoraj w Klonowie z Erichem Schneiderem i po co akurat z nim, a nie na przykład z ekipą śledczą swych kolegów?

Na razie nie miałem odpowiedzi, bo wczorajsze, niejasne wyjaśnienia pana Tomasza co do roli komórki dochodzeniowej policji w tej materii nie przekonały mnie. A tym bardziej dzisiejsze słowa pani podkomisarz ani też podinspektora Adama Zabielskiego - Zagłoby.

Zagadki piętrzyły się jak bańki mydlane i dlatego były takie fascynu­jące.


ROZDZIAŁ ÓSMY


DĄSY SIOSTRZENICY PANA TOMASZA * KRZYŻE PRZY DRO­DZE * NIEDALEKO PADA JABŁKO OD JABŁONI * LICYTOWA­NIE SIĘ WIADOMOŚCIAMI O GIETRZWAŁDZIE * ZNOWU BRĄZOWOSKÓRY * ARGUMENTACJA PANA TOMASZA * LE­KARZ NA DOKŁADKĘ * LUDZIE BATURY


Kiedy wyszliśmy na korytarz, zapytałem nieco złośliwie panią podkomisarz:

- Oczywiście pani kuzyn z drogówki sprawił, że samochód Niemca odnaleziono, prawda?

Odpowiedziała bez zająknięcia.

- Tak. Odnaleziono go porzuconego koło Olsztynka, Dobrze, że nie byli to profesjonalni złodzieje, bowiem...

- Bowiem dawno byłby uprowadzony do Rosji przez granicę w Bezledach albo głęboko schowany u pasera!

- Ma pan rację. Był to młody osobnik, taki kieszonkowy złodzieja­szek, który okradał zagranicznych turystów. Teraz się połakomił na coś zbyt dużego dla niego. Złapaliśmy go również. Jest jakimś dalekim krew­nym tego klonowskiego dozorcy, pana Kudły.

- A pani dodatkowo zatrudnia się przy oprowadzaniu zagranicznych gości, bo za mało płacą w policji? - zakpiłem. - Niezbyt to pani wycho­dzi. .. Tak się dać zamknąć w baszcie...

Spojrzała na mnie bez uśmiechu i odpowiedziała:

- Przełożeni o tym wiedzą, proszę pana. A na razie nie mogę nic wię­cej panu powiedzieć. Może tylko to, że Erich Schneider jest współwłaści­cielem spółki handlowej w Hamburgu, która ma oddziały w Polsce...

- A drugim współwłaścicielem tej spółki jest Becker, co? Zdumiała się.

- Wspaniale pan dedukuje, moje gratulacje.

- Łatwo się było domyślić, zwłaszcza po pani wpadce w Klonowie i dzisiejszym spotkaniu. Zatem do zobaczenia, bo myślę, że jeszcze się spotkamy. A ta druga sprawa, to oczywiście tajemnica, co? Bo o kosztow­nościach wiemy...

- Jaka druga sprawa? - zapytała zdumiona, ale wnet się zreflektowała i dodała: - Tak. Na razie tajemnica. Ale wkrótce się chyba wyjaśni.

Odeszła do swego pokoju, a my opuściliśmy gmach policji, omawia­jąc, co i jak zabrać ze sobą do Klonowa.

Zośkę zastaliśmy przed Rosynantem, niecierpliwie przeglądającą „Gazetę Olsztyńską".

- Same zdjęcia i reklamy - prychnęła. - Długo wam zeszło, a mnie obarczyliście takimi ciężkimi sprawunkami.

Podniosłem jedną paczkę, była leciutka jak piórko, ale dla panny z dobrego domu nawet taki puch byłby za ciężki. Zachichotałem wesoło, bo przypomniałem sobie pewną zagadkę: „Co jest cięższe: kilogram żela­za czy gęsiego puchu?" No, co?

Odpowiedź godna była Zosieńki.

- Pan się znowu ze mnie śmieje - powiedziała zgorszona.

Obeszła samochód i wskoczyła lekko do Rosynanta, jako że pan To­masz postanowił jechać z architektem Artawińskim, aby po drodze poroz­mawiać o planach odbudowy Baszty Nietoperzy oraz części pałacu.

Tym razem pojechaliśmy drogą E- 170 w kierunku Ostródy.

Kiedy minęliśmy kompleks leśny za Olsztynem i wjechaliśmy w ob­ręb gminy Gietrzwałd, na poboczach asfaltówki zaczęły się pojawiać krzy­że, na które zwróciła uwagę kapryśna Zośka.

- O, niech pan patrzy, ile tych krzyży. Jakby droga krzyżowa, a nie publiczna.

- Owszem, tak to wygląda.

- Ale dlaczego? - zapytała zaciekawiona współpasażerka. - Czyżby to miało coś oznaczać? Może to, że jedziemy drogą pielgrzymek do Sank­tuarium Maryjnego
w Gietrzwałdzie?

- Coś w tym rodzaju, ale na pewno co innego oznacza. - A co?

- Jak mi wiadomo, na tej drodze ostródzkiej, nocą czy podczas licz­nych mgieł, jakie wypełzają z pobliskich łąk - zacząłem tłumaczyć - wi­doczność jest słaba i było tutaj wiele stłuczek samochodów, ba, nawet były wypadki śmiertelne, gdzie ginęli nie tylko kierowcy i pasażerowie, ale przygodni piesi. Jednym słowem, jest to droga bardzo niebezpieczna, z licznymi skrętami, chociaż przez służby drogowe dobrze utrzymana. Stąd wójt gminy Gietrzwałd zarządził, aby postawić na poboczach te liczne krzyże, świecące nocą światłem odblaskowym, ku przestrodze kierow­ców. To swoiste memento dla użytkowników tej drogi.

- Memento?

- Memento znaczy po łacinie przestroga, zwłaszcza w sprawach doty­czących postępowania w życiu, a zatem: zachowaj bezpieczeństwo pod­czas jazdy, a unikniesz nieszczęścia.

- A ja myślałam, że to jakby droga krzyżowa. Pielgrzymkowa droga do Gietrzwałdu, jako miejsca licznych objawień Matki Bożej tutejszym dzieciom. Rozpoczęły się one 27 czerwca 1877 roku, a zakończyły 8 wrze­śnia - w dzień narodzin Najświętszej Marii Panny.

- O, a ty skąd to wiesz? - zapytałem zdumiony dokładnością dat, jakie mi serwowała siedząca obok siostrzenica pana Tomasza.

- Oto źródło moich wiadomości: „Sanktuarium Matki Bożej w Gietrzwałdzie",
a napisał tę książeczkę ksiądz Jan Rosłan - dodała triumfująco.

- Niedaleko pada jabłko od jabłoni - rzekłem sentencjonalnie i pomy­ślałem
o swoim szefie, który również gromadził niezmierzone ilości ksią­żek, przewodników czy map, aby posiąść wiedzę daleko wybiegającą poza aktualny temat. Ale Zośka?

- Że co, jakie jabłko? - zapytała skonsternowana, zaglądając do ksią­żeczki.

- Że jesteś nieodrodną siostrzenicą pana Tomasza - burknąłem pod nosem.

- A, o to chodzi.

Ale nie podjęła tematu, tylko zaczęła spoglądać na krajobraz, a dostrzegłszy po swojej stronie smukłą wieżę bazyliki w Gietrzwałdzie, powiedziała:

- Powinniśmy ją obejrzeć w stosownym czasie, prawda, panie Pawle?

- Jak najbardziej - potwierdziłem. - Tym bardziej, że ta wieś została lokowana przez kapitułę warmińską w roku 1352. A wraz z założeniem wsi powołano tu parafię, której pierwszym proboszczem był ksiądz Jan Sternchem - ciągnąłem tę opowieść popatrując tylko na drogę. - I, droga panno, w miejsce drewnianego kościółka postawiono murowany z kamie­nia i cegły, do dziś częściowo zachowany, a konsekrowany w 1500 roku, więc warto go zobaczyć - dokończyłem rzeczowo.

- A niech pana gęś kopnie. Nic się przed panem nie ukryje.

- Cóż - przyznałem skromnie - jestem również tym jabłkiem, które pada niedaleko jabłoni pana Tomasza. Lubię być dobrze poinformowany. A, że znam księdza Jana, rzecznika Kurii Metropolitalnej w Olsztynie, więc również przysłał mi tę książeczkę z takim dopiskiem: „W dowód uznania i przyjaźni", ot co.

- A ja chciałam pana zaskoczyć wiadomościami! - żachnęła się moja pasażerka.

- Panno Zosiu - odpowiedziałem dyplomatycznie - taki mój fach asy­stenta pana Tomasza. A na zgodę zafunduję ci duże lody na obiedzie w Ostródzie. Zgoda?

- Nie chcę lodów od pana - fuknęła rozłoszczona.

- Znowu anoreksja? - zakpiłem.

- Żadna anoreksja, tylko od pana nic nie chcę. Sama sobie zafunduję, jak będą chciała.

- Ot, Zosia - Samosia - burknąłem pod nosem, ale chyba nie dosłysza­ła, bo aż do wjazdu do Ostródy i znalezienia restauracji nad Jeziorem Drwęckim, siedziała skupiona i nad czymś intensywnie rozmyślała.

Wspólny obiad przebiegłby dość monotonnie, gdyby - jak mi się wydawało - nie mignęła w drugiej sali restauracyjnej zarośnięta twarz Brązowoskórego, siedzącego w towarzystwie kompanów. Ba, nawet mi się zdało przez moment, że jednym z kompanów jest ni mniej, ni więcej tylko sam Jerzy Batura, syn zmarłego Waldemara Batury, miłośnika i han­dlarza dzieł sztuki.

Cichutko gwizdnąłem pod nosem, ale o niczym nie poinformowałem siedzących obok mnie.

Tymczasem architekt Artawiński toczył boje słowne z panem Toma­szem o to, kiedy to zniszczono pozostałe trzy baszty w Klonowie i czy uda się je oznaczyć współcześnie.

- Mówię panu, panie Krzysztofie - perorował pan Tomasz - że na pewno uległy zniszczeniu w latach 1655- 1660, czyli podczas potopu szwedzkiego, albo w latach 1700- 1721, czyli za czasów Augusta II, kiedy Polska została wplątana w wielką wojnę północną. Zamek również został splądrowany, więc zaczął podupadać, aż na jego ruinach pobudowano pałac.

- To wszystko się zgadza, chociaż dokładnych dat nie da się teraz ustalić - powątpiewał Krzysztof.

- Ma pan rację. Również i druga wojna światowa sprawiła, że mamy ruiny Baszty Nietoperzy - mówił dalej pan Tomasz. - A że mury zostały rozebrane, to fakt. Zwłaszcza otaczające park zabudowania. Ileż cegieł wywieziono z Ziem Północnych i Zachodnich na odbudowę Warszawy? Tysiące wagonów z cegłą szło do stolicy. Ba, wręcz nieraz rozbierano całkiem dobre budynki, bo były - jak mawiano - poniemieckie...

- Jednakże, jak mi wiadomo - odparł Krzysztof- na ziemi lubawskiej nie toczyły się żadne działania wojenne. Ciężkie walki trwały w okoli­cach Królewca i Twierdzy Boyen koło Giżycka.

- Owszem, ma pan rację - potwierdził pan Tomasz - Tędy przeważ­nie uciekały niedobitki armii niemieckiej. Zwłaszcza na Grudziądz i dalej za Wisłę. Podobnie, jak ta grupa Waffen-SS Kurta Beckera - dokończył i zaczął jeść ze smakiem kotlet schabowy, na który z wielką niechęcią patrzyła jego siostrzenica, jako że na mnie nie zwracała żadnej uwagi.

I cała historia skończyłaby się spokojnie, gdyby nie pojawił się na horyzoncie przyjaciel architekta Krzysztofa - lekarz z Gdyni, imć pan Stefan Kulwieć, który
w odległym kącie sam biesiadował przy stole za­słonięty wyniosłą palmą.

Okazało się jednak, że pan Stefan odpoczywa - jak nam później po­wiedział
- w nudnych Starych Jabłonkach, a przyjechał do Ostródy nieco się rozerwać.

A wówczas - po wzajemnej prezentacji - odezwał się architekt z nie­bywałą propozycją: - Jedź z nami do Klonowa! Przez dwa tygodnie będziesz odpoczywał znakomicie, a ja nie mam lekarza. Niedaleko Klonowa płynie Drwęca, czysta i pełna ryb, a ty będziesz na moim kwaterunku, no i możesz pełnić rolę lekarza...

- Jak to? A lekarz w ośrodku zdrowia?

- Lekarz akurat zachorował. Ty nim będziesz, zgoda? Propozycja architekta zrobiła wrażenie na lekarzu, bo nie namyślając Się długo Kulwieć wyraził zgodę:

- W takiej kompanii - rzekł staroświecko - nawet zdrowiej jest cho­rować !

Wypiliśmy toast wodą zdrojową, tylko pan doktor miał coś kolorowe­go w szklaneczce, w której cicho pobrzękiwały kostki lodu. A kiedy wy­jaśniło się do reszty, kim kto jest i po co jedziemy razem do Klonowa, mimo rozpaczy w oczach pana Tomasza i moich, żeby nikomu nie rozgła­szać naszych zamierzeń, pan Kulwieć wrzasnął: - Skoro pałac i baszty są remontowane, to na pewno w czeluściach piwnic czy lochów znajdziemy szkielety nieszczęśników przykutych łań­cuchami do murów albo znajdziemy...

- Skarby - rzekła płynnie Zośka. - Na pewno Bursztynową Komnatę.

- Tak, moje dziecko! - rzekł głośno doktor Kulwieć. - Koniecznie Bursztynową Komnatę lub skarby, dukaty, zausznice diamentowe. Zatem ruszajmy do Klonowa.

Niestety, kiedy doktor Kulwieć kończył swą przemowę, z sąsiedniego pomieszczenia właśnie wyszedł i przechodził koło nas jakiś nieznajomy, który jak tylko usłyszał słowo „Klonowo", natychmiast zakręcił się na pięcie i pomknął z powrotem do sali, gdzie na pewno biesiadował Brązowoskóry, a może nawet sam Jerzy Batura.

Zośka dostrzegła ów manewr nieznajomego, spojrzała na mnie zna­cząco, a ja potwierdziłem tylko głową, że znowu mamy „ogon". Po chwili ruszyliśmy do Klonowa.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


POBYT W KLONOWIE * TRENING PRZYSZŁEGO RYCERZA * LOCHY CZY PONIEMIECKIE BUNKRY * NAUKA ZACHOWA­NIA SIĘ PRZY STOLE * JAK SIĘ WPADA DO BUNKRA * CO TO JEST SPELEOLOGIA * PRADZIADEK JASIA I MAŁGOSI * PODEJRZANI FACECI


Minęło kilka dni, nim wszyscy dostosowaliśmy się do właściwego rytmu pracy i innych zajęć. Architekt Krzysztof Artawiński organizował swoją ekipę remontową i planował dokończenie remontu pałacu oraz Baszty Nietoperzy. A przede wszystkim były to prace związane z dokończeniem instalacji wodociągowo- kanalizacyjnej i ciepłowniczej, przeglądem pieca kotłowniczego zainstalowanego w piwnicach pałacu i podłączeniem go do systemu grzew­czego. Jednym słowem Krzysztof dwoił się i troił w pracy tak, że go nie­wiele było widać na co dzień. Poinformował nas, że za parę dni już ruszy remont baszty, ale jak dotąd tylko wynoszono z niej gruz zalegający w piwnicy.

Wieś była położona poniżej morenowego wzgórza, na którym pobu­dowano najpierw zamek, a obecnie stał pałac. Miejscowość była na wskroś letniskowa, agroturystyczna, jak się to teraz nazywało, tym bardziej że ładnie położona, a skrajem wsi przepływała rzeka Klonówka, wpadająca kilka kilometrów dalej do Drwęcy. Rzeczka była obecnie niezbyt szeroka, ale ponoć mająca miejscami kilkumetrowe zagłębienia, o których wnet się dowiedział doktor Kulwieć, jako że stał się niemal zawodowym węd­karzem. I rzeczywiście, co rusz taszczył nam na kolację czy obiad leszcze, okonie lub płocie. Ba, nawet łowił pstrągi, co było niemałym wyczynem, a świadczyło o czystości rzeki.

Jednym słowem, nic się na razie nie działo stresującego ani tajemni­czego. Również żaden obcy samochód się nie pokazywał, a jeżeli tak, od razu zostawał namierzony przez młodocianych „Łazików" i ich druży­nową, Zosię.

Nie pozostało mi nic innego, jak zabrać się do intensywnego treningu rycerskiego, termin bitwy pod Grunwaldem bowiem zbliżał się, a ja nadal zastanawiałem się, czy wystąpić w kożuchu bądź waciaku, mając tylko pas z mieczem i tarczę z herbowymi podkowami na błękitnym tle, jako że na uzyskanie od kogoś kolczugi nie miałem żadnych szans, nie wspomi­nając również o hełmie.

Treningu jednak nie zaniedbywałem. Rano, a raczej świtem, aby nie gorszyć miejscowych, wybiegałem na wielokilometrową trasę, rzucałem kamieniami, mocowałem się z klocami drewna, przeskakiwałem bruzdy lub biegałem w kuckach - a przy okazji poznawałem topografię okolic, łącznie z pobliskimi lasami, aż po rzekę Drwęcę, z której wysokiego brze­gu skakałem w jej nurt.

Najbardziej jednak intrygowało mnie dość charakterystyczne wznie­sienie usytuowane po drugiej stronie rzeki Klonówki, niedaleko parku. Z książki Józefa Śliwińskiego „Lubawa. Z dziejów miasta i okolic", wynikało, że mogło to być pradawne grodzisko, których na terenie Lubawszczyzny znano kilkanaście.

Nie skończyliśmy jeszcze jeść obiadu, a właściwie deseru w postaci ogromnego kawałka ciasta drożdżowego z wiśniami, gdy do jadalni wto­czył się niemożebnie utytłany doktor Stefan Kulwieć, od paru dni etatowy lekarz w ekipie architekta Krzysztofa i w przychodni zdrowia, ale rów­nież zawzięty wędkarz, który świtem wyszedł na ryby i dotąd jeszcze nie wrócił.

No, wrócił, ale - jak powiadam - niemożebnie utytłany w ziemi i w poszarpanych spodniach, jedynie skórzana kamizelka trzymała swój fason, lekko tylko porysowana kolcami czy też pazurami. Na szerokim pasku pałętała się przy jego boku wojskowa saperka. W saku jednak sre­brzyło się kilka okoni i dwa leszcze. Z pokiereszowanej i podrapanej twa­rzy spoglądały jednak wesoło oczy doktora, a tubalny głos obwieścił:

- Lochy albo poniemieckie bunkry.

Usiadł zmęczony acz triumfujący, stawiając sak z rybami w drzwiach kuchni pod nos kucharzowi, który właśnie z niej wyjmował i zaczął prze­glądać złowione ryby.

- Lochy albo bunkry! - rzekł jeszcze raz i roześmiał się tubalnie, jak tylko on to potrafił. - To jest wiekopomne znalezisko, panowie - zwrócił się łaskawie do nas i dodał: - Wiekopomne, moja panno - i skłonił się przed Zośką, która z wrażenia nie mogła przełknąć wiśniowego ciasta, ale jakoś się jej udało i zaczerwieniona uśmiechnęła się do naszego lekarza.

- Lochy albo bunkry poniemieckie? - zapytała.

- Tak, panno Zosieńko Sopliczanko - przytaknął, dodając do jej imie­nia słowa „Sopliczanko", jako że na pewno miał na uwadze słynną małołatę z „Pana Tadeusza" - bohaterkę z dworu Soplicowo, w której zadurzył się młody pan Tadeusz. Usłyszawszy porównanie jej do bohaterki słynnego eposu Adama Mickiewicza, Zosieńka wstała, dygnęła rezolutnie przed panem Kulwieciem i powiedziała dystyngowanie:

- Niegodnam tego porównania, ale waćpanu dziękuję uniżenie... - A potem spojrzała na mnie złośliwie. - Ucz się, panie Pawle, jak zacho­wywać się przy stole i wobec dam.

Usiadła wyniośle i sięgnęła po porcelanowy kubek, czekając, aż jej naleję kompotu z dzbanka.

Nalałem bez słowa i zwracając się do utytłanego pana doktora, powie­działem:

- To niby jak: lochy czy bunkry? I gdzież one te...

- W lochach na pewno ukryto Bursztynową Komnatę - przerwała Zosieńka, która rychło przemieniła się z damy w zwykła, ciekawską ko­bietkę.

- Właśnie, panie Stefanie. Niby jakie lochy czy też bunkry ponie­mieckie? - zapytał pan Tomasz.

- Toć mówię, że przez te ryby odkryłem wam lochy - uderzył się w piersi pan Stefan i zażądał obiadu. - Lochy albo bunkry poniemieckie.

- Gdzie? - zapytaliśmy równocześnie z panem Tomaszem.

- Nad naszą rzeczką Klonówką - odparła triumfująco Zośka. A po chwili dodała tajemniczo: - Na skraju zapuszczonego parku, tam gdzie jest dość wysoka skarpa nad rzeką.

- Jak to, ty o tym wiesz również - wypaliłem ze złością- i nic nam nie powiedziałaś?

- Chciałam, ale nigdy dla mnie nie macie czasu - fuknęła i popatrzyła cierpiętniczo na swego stryja. - Chciałam, ale...

Zająknęła się, otrząsnęła i dokończyła:

- Ale to nie ja odkryłam te bunkry, tylko moje maluchy. Właściwie - plątała się - te bunkry odkryły bliźniaki: Jaś i Małgosia.

- Jaś i Małgosia - powtórzyłem bezwiednie i wreszcie uzmysłowiłem sobie tę młodocianą parkę dzieci, które tu spotkaliśmy po przyjeździe z Zośką, kiedy
z Baszty Nietoperzy uwolniliśmy tego Niemca i Elżbietę Nowicką...

Usłyszałem tubalny głos pana Stefana.

- Szedłem wysoką skarpą, aby zarzucić wędkę na takim jednym rozle­wiskiem poniżej owego zapuszczonego parku. Tak, tam gdzie zarosło chaszczami, krzakami głogu i kolczastymi jeżynami, ze naprawdę trudno było przejść. Zatem - ciągnął dalej, ale należycie pałaszował zupę z talerza - idę ci przez tę gęstwinę, skręcam w prawo, bliżej tej skarpy i aby minąć krzew jeżyny, gdy nagle tracę grunt pod sobą, ziemia się usuwa i wpadam w czeluść, niczym do piekła... Roześmiał się.

- Jakby żywcem do piekła. I proszę, idzie człek na ryby, a wpada do bunkra czy lochu, ot co!

Nachylił się nad dwoma zrazami zawijanymi i zapytał kucharza, który mu je właśnie przyniósł na obszernym talerzu.

- Na pewno zawinąłeś w słoninkę z ogóreczkiem?

- Na pewno, panie doktorze - zapewniał kucharz. - Specjalnie dla pana za uzdrowienie mego kręgosłupa.

- Drobiazg, panie Tadeuszu, drobiazg. Za wołowe zrazy dałbym się posiekać albo mógłbym pójść na pielgrzymkę do Ostrej Bramy!

- Wiem, wiem - westchnął pan Tadeusz, który również mógłby pójść ma pielgrzymkę do Ostrej Bramy; obaj wywodzili się z Wilna i z wielką estymą wspominali wileńskie dzieciństwo.

- I co, i co, jak się pan wydostał z tej jamy? - pytał zaciekawiony pan Tomasz.

Byłem równie ciekawy tej historii, jak i Zosieńka, która cichutko za­wtórowała:

- Na pewno znajdziemy w tych lochach Bursztynową Komnatę. Na pewno ..

- Cóż, bywało się w przeróżnych tarapatach, ale żebym wpadł pod ziemię, co to, to nie! - mówił pan Stefan żwawo obracając sztućcami po talerzu. - Otóż, proszę państwa, za mną również osypała się ziemia, wraz ze spróchniałymi deskami i belkami, co usypało niezły pagórek pode mną. No i miałem swą wojskową saperkę - tu wskazał uwieszony na pasku przyrząd. - I nie tylko do wykopywania robaków i glist. Nie tylko...

Przerwał, zjadł olbrzymi kęs wołowiny i znowu zaczął mówić o swej przygodzie:

- Trochę się utytłałem, to prawda, ale jakoś się wykaraskałem z tej pułapki Owszem, trwało to nieco czasu... Ale, ale, panie Tomaszu, nie znalazł pan w swych papierach czegoś o tych bunkrach poniemieckich?

Pan Tomasz wyjątkowo smutno pokręcił głową.

Siedzieliśmy już sami w jadalni, więc zaczęliśmy śmielej omawiać za­istniałą sytuację.

- Trzeba będzie zorganizować wyprawę - wtrąciła się znowu Zośka.

- Wyprawę? - zapytał mimochodem pan Tomasz. - Wyprawę spele­ologiczną, tak? Za mało nas, to niebezpieczne. Bez map czy planów bun­krów ani rusz...

- Speleologiczną? - zająknęła się Zośka. - Znaczy wyprawę do jaskiń i lochów?

- Mniej więcej - potaknął pan Tomasz i wreszcie życzliwie spojrzał na swą siostrzenicę. - Ale ty z dzieciakami tam nie wchodziłaś? - zapytał trwożnie. - To bardzo niebezpiecznie, mogą być tam również ukryte nie­wypały wojenne...

Tomasz był zdezorientowany, gdy sobie uzmysłowił, jakie szaleńcze eskapady wyczyniała Zośka ze swymi podwładnymi, harcerskimi „Łazi­kami".

Zośka spuściła skromnie oczęta.

- Ależ, stryjku. Jestem odpowiedzialną osobą i harcerką...

- Tak, tak - potakiwał pan Tomasz. - Jednak trzeba uważać. O nie­szczęście nietrudno. Wszystkiego można się spodziewać po kimś takim, jak Kurt Becker, zwłaszcza jeśli rzeczywiście coś w tych lochach ukrył...

Milczeliśmy przy stole, tylko pan Stefan dopijał już trzeci kubek kom­potu,
a widząc nas wpatrzonych w niego, dodał usprawiedliwiająco:

- Nałykałem się pyłu niemożebnie, wiedzą państwo, jak to jest, gdy się znienacka wpada do ziemianki, nieprawdaż?

Potakiwaliśmy, przypominając sobie z panem Tomaszem nasze różne uprzednie penetracje lochów i piwnic.

- Dzisiaj mam dostać przesyłkę z Olsztyna - powiedział na głos pan Tomasz.

- Lecz co z naszą wyprawą - zniecierpliwiła się Zośka. - Bo jeżeli nie chcecie, to sama pójdę z „Łazikami"...

- Ani mi się waż - zniecierpliwił się pan Tomasz. - Bez nas ani na krok!

- Zośka zamilkła jak trusia, choć jej oczy wyrażały sprzeciw.

- Wieczorem - zaczął spokojnie pan Tomasz - umówiłem się z pew­nym staruszkiem, autochtonem, który ma już chyba ponad osiemdziesiąt­kę, ale bardzo żywy umysł i znakomitą pamięć...

- Wujku, czy to Herman Paul? - zapytała Zośka.

- Tak, oczywiście. A skąd o nim wiesz?

- Jest pradziadkiem Jasia i Małgosi.

- Jasia i Małgosi? - zdziwił się pan Tomasz.

Wtrąciłem się i wyjaśniłem szefowi, kim jest ta para nierozłącznych bliźniaków.

- I przyjechali z Olsztyna na wakacje - dokończyła mój wywód Zoś­ka, - I jeszcze muszę dodać, że widziałam kilka innych, obcych samocho­dów, w tym także z niemieckimi numerami rejestracyjnymi - rzeczowo komunikowała. - A moja drużyna wszystko notuje. Również do sąsied­niego domu wczasowego przybyło czterech podejrzanych facetów...

- Jak to „podejrzanych"? - wtrącił się. - Może są zwyczajnymi tury­stami.

- Są podejrzani, bo zachowują się źle i niekulturalnie. Klną, piją, tacy osiłkowie bez polotu - z przekąsem odpowiedziała Zośka. - Ciągle się przechwalają, że oni tu zrobią wreszcie porządek. Ba, widziałam ich kontynuowała –jak się kręcili po tym zdziczałym parku i rozmawiali z panem Kudłą, tym stróżem pałacowym, który również tam mieszka. A przecież tam jest zakaz wstępu postronnym osobom...

- Ale i ty tego nie przestrzegasz ze swymi maluchami - wtrąciłem złośliwie, choć zaniepokoiłem się twierdzeniem Zośki, że obcy kumają się ze stróżem pałacu.

- Co się pan czepia panny Soplicówny! Ona jest nasza i ma prawo bywać wszędzie! - stwierdził doktor. - Byle tylko nie w lochach - dodał, gdy spojrzałem groźnie na niego. - Wszędzie, byle nie w tych lochach, gdzie mogą być przeróżne pozostałości po wojnach, jak niewypały czy...

- Czy Bursztynowa Komnata, jako że żołnierze Kurta Beckera prze­cież przedzierali się z oblężonego Królewca, podczas ostatnich miesięcy wojny, i mogli wieźć ze sobą Bursztynową Komnatę...

- A ty skąd o tym wiesz? - przerwałem jej zdziwiony.

- Od pana Hermana Paula, pradziadka bliźniaków.

- Od niego?

- Nam, to znaczy mnie, Jasiowi i Małgosi, różności opowiadał, a jakie zna piękne legendy i baśnie ludowe o Klonowie i Lubawie, to niech się schowają wszyscy bajarze razem wzięci - westchnęła. Pan Tomasz pokiwał ze zrozumieniem głową, jakby chciał powiedzieć: „Moja krew". Ale powiedział :

- Brawo, Zosiu. Pod wieczór spotkamy się z panem Hermanem, to nam sporo wyjaśni. A ty, Pawle, bądź tak miły i zdobądź do jutra jakiś wykrywacz metali, bo trzeba trochę spenetrować wejście do lochu, gdzie wpadł pan doktor.

- Rozumiem - odparłem. - Ekipa architekta powinna go mieć na wy­posażeniu. Wszak będą chyba badać wejście do podziemia Baszty Nieto­perzy i innych zakamarków pałacu, nieprawdaż?

Pozostali pokiwali głowami i wyszliśmy z jadalni.

Na kolację pod jabłoniami miały być ryby złowione przez pana Stefa­na,
a przyrządzone przez jego krajana, pana Tadeusza.

Pomyślałem jeszcze, że trzeba zbadać powiązania Michała Kudły z tymi „podejrzanymi facetami", jak ich określiła Zośka.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


KRONIKARZ KLONOWA * TAK TO BYWA W LEŚNICZÓWCE * INGREDIENCJE HOMO SAPIENS * KTO CO LUBI * OPO­WIEŚCI PANA PAULA * ECHA WOJNY * DZIWNE SNY


Hermana Paula można by nazwać żywą kroniką Klonowa. Jego rodzi­na mieszkała tu od ponad dwóch wieków. Pradziad pana Hermana miał kuźnię na końcu wsi, a poza tym zyskał sobie sławę jako owczarz. A było to uznanie szczególnego rodzaju - owczarz nie tylko znał się na hodowli; umiał zamawiać choroby, puszczać krew, zestawiać połamane kości. Sza­nowano go, ale bardziej bano się.

Herman, wspominając swego pradziada, przysięgał, że był to czło­wiek bogobojny i nigdy nikogo nie ukrzywdził za przyczyną sił nieczy­stych, ale nawet
i teraz nie bardzo mu wierzono - wiadomo, co owczarz, to owczarz. Pradziad żył jednak krótko, bo zaledwie trzydzieści lat, W rok po uro­dzeniu się syna - Hermanowego dziadka - stało się nieszczęście. Narowisty ogier, czystej krwi arab - ulubiony wierzchowiec grafa - spłoszył się czymś i właśnie w chwili, gdy kowal podnosił mu nogę do kucia, uderzył go nią prosto w pierś z siłą tarana. Hugon nawet nie zdążył krzyknąć. Padł jak rażony gromem, krew buchnęła mu ustami - uderzenie końskiego ko­pyta pogruchotało mu żebra, zmiażdżyło klatkę piersiową.

Po śmierci Hugona - kontynuował opowieść pan Herman - dziedzic oddał kuźnię przybyszowi z miasta, a wdowę po kowalu wziął jako garderobianą do pałacu. Tam się wychował dziadek Hermana - Ernest. Chło­pak przepadał za końmi, całe dnie mógł przesiedzieć w stajni bądź na pastwisku, nie dziw więc, że gdy podrósł, zaczął pracować przy koniach, później został stajennym, a z czasem awansował na stangreta.

Ernest ożenił się i miał dwóch synów. Starszy - Ewald - wstąpił do wojska i podczas pierwszej wojny światowej walczył z Francuzami pod Sedanem tak dobrze, że wywalczył kilka medali, ale stracił nogę. Do Klo­nowa nie wrócił. Osiedlił się w północnych Niemczech, w górniczej osa­dzie w Westfalii, otworzył tam szynk, kupił dom, ale z rodziną w Klonowie utrzymywał kontakt. Pisał, przysyłał paczki na święta, bywało, że i przyjeżdżał raz na kilka lat.

Młodszy o prawie dwadzieścia lat drugi syn Ernesta - ojciec Hermana - Egon, został leśniczym grafa. Herman poszedł w jego ślady. Las stał się dla niego nie tylko miejscem pracy, ale i największym umiłowaniem, praw­dziwą życiową pasją. Kochał ten las tak, jak kochał i swoją żonę, z którą miał syna - właśnie dziadka Jasia i Małgosi.

W obrębie leśniczówki - na podwórzu, w ogrodzonym okólniku, a nawet i w domu jak rok długi panował ożywiony ruch. Za ogrodzeniem z żerdzi pasły się sarny i pochrząkiwał potężny odyniec, przyniesiony kie­dyś z lasu ze złamaną nogą - był wówczas maleńkim, pasiastym warchla­kiem i można go było zmieścić w torbie. Po podwórzu przechadzał się bocian - również odratowany w leśniczówce, na sągach drewna wylegi­wały się koty, domem zawładnęły psy. Ktoś, kto pierwszy raz zawitał do leśniczówki, pewnie by się ich nie doliczył, bo choć były „zaledwie" czte­ry: dwa wyżły, wodołaz i jamnik, rzadko leżały gdzieś po kątach, lecz szwendały się z pokoju do pokoju, wybiegały z domu - czasami oknem, czasami drzwiami, a potrafiły narobić zamieszania za całą psiarnię...

Siedzieliśmy i słuchaliśmy opowieści pana Hermana pod potężnym klonem; w ogrodzie bieliły się pierwsze jabłka - papierówki.

Pan Herman przyniósł ze sobą wyśmienitą nalewkę - bo nie uchodzi iść w gości bez gościńca, jak zaznaczył - którą to z namaszczeniem i pomlaskiwaniem raczył się ukontentowany nasz doktor, znawca nie tylko chorób, ale i wszelkich nalewek spirytusowych na ziołach, które nazywał zdrowymi ingrediencjami homo sapiens - czyli składnikami myślącego człowieka - bez których życie nie miałoby blasku.

- Bo - tu zwrócił się do Zośki - czy Zosieńka Soplicówna nie jest właśnie tym blaskiem młodości, blaskiem życia jako takiego? - zapytał nas filozoficznie, a siostrzenica pana Tomasza tylko lekko spłonęła i się­gnęła szybko po szklaneczkę z colą.

Pan Herman był wniebowzięty.

- Ma pan całkowitą rację - wyrecytował. - Jak dwoje moich prawnuczków !

Chodziło oczywiście o Jasia i Małgosię.

- To są - kontynuował pan Herman - najmilsze w świecie bliźniaki! - No, to za ich zdrowie - przypomniał się pan doktor.

Pito maleńkimi kieliszkami, wręcz naparstkami, aby - jak powiedział Kulwieć - przyswoić organizmowi jak najlepsze składniki tej piołunówki.

Popatrzyłem na swego szefa. Również umoczył usta w tym naparstku i powiedział rzeczowo:

- Arteraisia absinthium, czyli ulubiony absynt naszych zdziwaczałych impresjonistów i postimpresjonistów.

- Czemu zdziwaczałych? - zaprzeczyłem. - To oni zniweczyli zrudziałe palety akademików i poszli w kolorowy świat płócien, a za nimi następni, aż po kolorową abstrakcję.

- Nie przeczę, nie przeczę - odpowiedział pan Tomasz. - Masz rację: po to jest paleta z kolorami, aby ją wykorzystać. I ją wykorzystali. Stąd mamy nowe dzieje malarstwa od połowy XIX stulecia. Ale również ab­synt niemało uczynił spustoszenia...

- Co za dużo, to niezdrowo - odpowiedziałem. Nie piłem, więc byłem dumny
z tego i trochę dworowałem sobie z pozostałych.

- A lekarstwa pan nigdy nie pił? - zdziwił się doktor. - Wszak bez spirytusu nie udałoby się wszelkich ingrediencji leczniczych zachować!

Wzruszyłem tylko ramionami; rzeczywiście byłem zdrowy jak przy­słowiowy koń, i to od dzieciństwa.

- To nie jest dziki absynt, ale specjalnie destylowany, kropelkami dodawany. A ta nalewka - przechwalał się pradziadek Jasia i Małgosi - leczy znakomicie wszystkie dolegliwości żołądkowe...

- Jak i duszę skołataną dzisiejszym wypadkiem - dokończył pan dok­tor.

I tu opowiedziano panu Hermanowi ranną przygodę naszego lekarza. Wysłuchawszy opowieści pan Herman rzekł:

- Ileż razy - tu wskazał palcem na siedzącą grzecznie siostrzenicę pana Tomasza - ileż razy my chodzili z kolegami w te dziwne tunele i labirynty. Były po pierwszej wojnie światowej jako kryte bunkry. Ale już przed wojną, kiedy Hitler szykował się do napaści na Polskę, cały park ogrodzono wysokim płotem, ze nawet szczur by się nie przecisnął. Tak, tak. Ówczesny graf von Bolck, inaczej zwany Bielchem, był dość srogi dla okolicznych mieszkańców, a zwłaszcza podczas wojny, gdyż zapisał się do partii hitlerowskiej NSDAP, zaś jego dwaj synowie, moi rówieśnicy, no, może jeden był młodszy - zapisali się do Hitlerjugend, niemieckiej organizacji młodzieżowej, i już żaden z nich nie był mi kom­panem...

Tu pan Herman ciężko westchnął.

Mówił pięknym, zarchaizowanym nieco językiem, z ledwo uchwyt­nym, twardym akcentem - naleciałością z niemieckiego, którym władał również biegle co polszczyzną.

- Na czym to ja skończyłem? - zastanowił się po chwili milczenia.

- Jak synowie grafa zapisali się do Hitlerjugend - przypomniał pan Tomasz.

- Prawda. Otóż, jak wstąpili do tej hitlerowskiej młodzieżówki, rów­nież i mnie namawiali, jako syna leśniczego. Ale jakoś od tego się wymigałem, nie zapisałem się. Może dlatego, że ciężko zachorowałem na tyfus, ale medykamenty mego dziadka znachora tu chyba pomogły, bo wyzdro­wiałem...

- A nie mówiłem - wtrącił się żywo doktor. - Odpowiednie ingredien­cje na spirytusie podawane doustnie i wcierane - są niezastąpione. Doktor Kulwieć znowu chwycił buteleczkę i uzupełnił puste dwa na­parstki: swój i pana Tomasza.

Starszy pan zaśmiał się szczerze, aż białe wąsy zadrżały filuternie.

- No, nie tylko. Również i to, że byłem synem leśniczego i uczyłem się w szkole w Tucholi koło Bydgoszczy, więc z paniczykami niewiele miałem do czynienia.

- Lecz pod koniec wojny był pan tutaj? - zapytał pan Tomaszy.

- Tak - odpowiedział pradziadek bliźniaków. - Już byłem podleśniczym i do Wehrmachtu mnie nie wcielono. Byłem przecież mundurowym, a von Bolck był szychą w powiecie lubawskim...

- A jak to było z tymi zniszczeniami w czasie działań wojennych? No, wtedy, kiedy nacierała Armia Czerwona pod dowództwem Konstantego Rokossowskiego, późniejszego naszego ministra obrony w latach 1949 - 1956? - dopytywał się pan Tomasz.

- Tu właściwie żadnego frontu nie było ani żadnych zgrupowań Wehrmachtu czy innych formacji. Owszem, w Lubawie były koszary, ale puste! Wszyscy byli na froncie.

Lipcowy zmierzch powoli zapadał, było cicho i spokojnie, tylko gdzieś spod płotu lekko pachniała maciejka.

- A pod koniec czterdziestego czwartego przyszła okropna zima. Bar­dzo sroga - zaczął mówić pan Herman. - Ba, taka sroga i śnieżna, że nawet dzikie zwierzęta jęły za dnia wychodzić z pobliskich lasów ku wsiom. A że polowań już nie było, zatem było sporo zwierzyny...

Przymknął oczy, jakby wspominając tamten okres zimowy.

- Głodu zatem nie mieliśmy - zaczął po chwili. - Aż pewnego dnia pod pałac grafa zajechała kawalkada samochodów ciężarowych. Była to grupa SS Kurta Beckera, znajomego grafa. A wyglądało na to, że byli nieźle zdrożeni i zmęczeni, wszak uciekali przed krasnoarmiejcami... We wsi niewiele już znaleźli żywności, wcześniej zagrabionej przez inne oddziały - ciągnął siwowłosy leśniczy. - Ale w mojej spiżarni cośkolwiek. Kto w lesie pracuje, ten z lasu żyje. Zabrali mi beczkę peklowanej dziczyzny, parę wianków kiełbasy, wędzonkę... Kiedy przybiegł chłopak od Lachmannów, było już za późno. To znaczy - wyjaśniał - Lachmann był moim gajowym. Więc kiedy przybiegł z krzykiem, że we wsi rabują SS- mani, nie zdążyłem wszystkiego ukryć... A mam w piwnicy schowek, że i sam diabeł by nie znalazł...

- Jak pod pałacem również niezłe schowki mamy - burknął doktor Kulwieć i zajął się butelczyną.

- O tak, tak- przytaknęła wreszcie zniecierpliwiona Zośka, jakby chcąc uświadomić nam, po co i dlaczego wysłuchujemy opowieści dawnego leśniczego. - Na pewno Niemcy coś tam ukryli.

- Nie dziwię się, że ludzie znów zaczęli gadać o poniemieckich skar­bach - rzekł doktor. - Wczoraj właśnie, jak miałem dyżur w przychodni, o to mnie ludziska wypytywali.

- Wypytywali? - zdziwił się pan Tomasz.

- A jak pan myśli, panie Tomaszu - oburzył się doktor. - Przecież po to tutaj jesteśmy?!

I zaczęłaby się niechybnie sprzeczka, gdybym jej nie zażegnał. - Wiemy, wiemy, po co jesteśmy, ale chcemy posłuchać pana Paula. Uciszyło się.

- Tak, tak, prosimy bardzo - dodał pan Tomasz. Siwowłosy leśniczy westchnął i podjął wspomnienia.

- Na czym to ja stanąłem? Aha ! Zabrali więc, co było na wierzchu, a przed odejściem kazali nie ruszać się z domu pod żadnym pozorem. Grozili wręcz rozstrzelaniem, jeśli spotkają kogokolwiek wałęsającego się po wsi. Dodali, żeby pochować się w domu i siedzieć cicho, bo lada chwila mogą nadejść bolszewicy i będzie strasznie dla tych, co nie wyje­chali wcześniej do Niemiec...

- I nadeszli? - zapytałem.

- Tak, ale dopiero po kilkunastu dniach.

- I Klonowa nie ostrzeliwali? - zapytałem znowu.

- Po co? Przecież nikt się tutaj nie bronił. - A baszta?

- SS-mani ją wysadzili. Pewnie cały pałac zamierzali zniszczyć, ale chyba im czasu zabrakło, albo zabronił im graf, który dopiero z nimi zabrał się kilkoma ciężarówkami, bo ogołocił pałac z czego tylko mógł, a ciężarówki miał schowane w pustych stajniach, więc miał gdzie ładować swój dobytek.

Kiedy popatrzyliśmy z niedowierzaniem na niego, dodał:

- Tak, panowie. Graf von Bolck uciekł dopiero z gestapowcami, cho­ciaż od dawna ludność ewakuowała się przed frontem. Oczywiście, nie wszyscy, ale sporo wyjechało, zwłaszcza wszyscy Niemcy, pozostali tyl­ko swoi, autochtoni, czyli tacy jak my, Warmiacy...

- A, teraz rozumiem - wtrącił pan Tomasz. - Graf uciekł razem z gestapowcami w stronę Grudziądza i dalej, za Wisłę. Że basztę wysadzi­li, to rozumiem. Ale czemu również wysadzili altanę w głębi parku?

Siwowłosy leśniczy zmarszczył brwi.

- Czy ja wiem? Jak zaczyna się niszczyć, burzyć, to wszystko co na drodze, to przeszkadza, no nie? Altana była pod ręką, na widoku, więc wystarczył jeden ładunek ...

- Może i pan ma rację - odpowiedziałem. Ważne, że to, co usłyszałem od leśniczego, potwierdzało moje przypuszczenia.

Trzeba spojrzeć bliżej na usytuowanie tak altany, jak pałacu i baszty, czy nie mają ze sobą podziemnych połączeń. A lochów czy bunkrów, do których wpadł znienacka doktor Kulwieć, nic ze sobą nie łączy?

Niestety, pan Tadeusz przerwał moje rozmyślania, trzymał bowiem w ręku olbrzymi półmisek ryb i rozanielony szczerzył zęby do doktora, a doktor do ryb na półmisku, więc nie wdawałem się w rozwikłanie tej zagadki, tylko ślinka pociekła mi na widok tych kulinarnych wspania­łości.

Zośka również łapczywie sięgnęła po talerz i dwa widelczyki. Na owe pyszności rybne, jakie serwował nam pan Tadeusz pod rozło­żystym klonem załapał się również architekt Artawiński, wielce zdrożony piętrzącymi się trudnościami na budowie. Zaczynałem domyślać się, dlaczego to basztę zburzyli podwładni Kurta Beckera, a nie rosyjscy żołnierze.


ROZDZIAŁ JEDENASTY


PARK CZY REZERWAT PRZYRODY * ZNISZCZONA ALTANA * NA SKARPIE * TAJEMNICZE ZAPADLISKA * WYKŁAD PANA TOMASZA * STARE CZY NOWE WOJENNE ZIEMIANKI * NIEWESOŁY POWRÓT


Cały teren parku był pierwotnie otoczony murem, który również od­dzielał zabudowania gospodarcze dworu od pałacu. Mur, zbudowany z kamieni i cegieł, przez dziesięciolecia niekonserwowany, uległ prawie całkowicie dewastacji: rozkruszył się, miejscami popękał i po prostu roz­sypał się, przestając pełnić swoją rolę. Ten ponad dwuhektarowy obszar, jak można było ocenić z planów architekta Artawińskiego, od kilkunastu lat nie był pielęgnowany ręką ogrodnika i dziczał z roku na rok.

Rosły tu wprawdzie wiekowe dęby i klony, które wyznaczały jakby główne aleje parku, ale samosiejki różnych drzew, a szczególnie brzóz, rozrosły się i zdziczały, jak krzewy bzów czy leszczyny, które tarasowały przejścia tak, ze całość stanowiła niemal naturalny rezerwat przyrody. Pośród tego gąszczu rosły ogromne, stare drzewa, które stanowiły jakby wysepki potężnych konarów wołających o ratunek przed ścięciem lub naturalnym upadkiem od wichrów.

Ten stan, jak nam powiedziano, trwał odkąd pałac przestał funkcjono­wać jako szkoła, bo nową pobudowano kilkanaście lat temu w środku wsi, niedaleko kościoła z XVII stulecia pod wezwaniem świętej Dominiki. Potem pałac pełnił rolę biura zarządu PGR Klonowo, ten jednak rozpadł się przed kilkoma laty, a majątek przejęła Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa, która oddala pałac za symboliczną złotówkę Polskiej Akademii Nauk. Niestety, po wyremontowaniu dachu i niektórych górnych pomiesz­czeń pałacu, Polska Akademia Nauk zrezygnowała ze swego nabytku. Ostatnio kupił go prywatny właściciel, a właściwie jego firma budowlana i handlowa z Olsztyna pod nazwą „Han- Bud", która ma mieć tutaj swoje biura oraz część mieszkalną.

Wczesnym popołudniem dnia następnego, po dyżurze doktora Kulwiecia
w przychodni lekarskiej, ruszyliśmy na przełaj w tę parkową dzicz, niczym na wyprawę w dżunglę, aby zbadać wczorajsze znalezisko nasze­go znakomitego wędkarza.

- To na pewno średniowieczne lochy - pokrzykiwał doktor Kulwieć, taszcząc u paska pokaźny zwój liny oraz nieodłączną saperkę, dyndającą mu przy boku.

- I znajdziemy wreszcie Bursztynową Komnatę! - zapewniała co rusz siostrzenica pana Tomasza, która również owinęła sobie biodra linką, a latarkę i saperkę trzymała w dłoniach.

Ja niosłem wykrywacz metali, jako że przed wejściem w te „średnio­wieczne" korytarze, musieliśmy zbadać przedpole, czy przypadkiem gdzieś nie znajdują się wojenne niewypały, bądź celowo zakamuflowane niebez­pieczne pułapki.

Wprawdzie - jak wspominał wczoraj siwowłosy leśniczy Herman Paul - nie było w Klonowie umocnień wojennych typu Twierdzy Boyen koło Giżycka, ale przeszukać przedpola nie zaszkodzi.

A zatem we czworo parliśmy naprzód przez zdziczały park, a prowa­dziła nas oczywiście Zośka, która ze swymi harcerzami klonowskimi prze­mierzyła go nieraz i znała prawie każdy, najskrytszy nawet zakamarek.

- Jesteśmy przy altanie, proszę szanownych panów - oznajmiła.

I rzeczywiście, przebrnąwszy przez gąszcz jeżyn, stanęliśmy na po­kaźnej polanie, zarośniętej wysoką trawą, wszelakimi chwastami i pokrzy­wami, a gdzieś na skraju tej polany widać było pozostałości po ognisku, zabezpieczonym kamieniami i cegłami.

- To nasze harcerskie ognisko - rzekła dumnie Zośka. - A tam, parę kroków dalej, pod tym olbrzymim, ozdobnym klonem kanadyjskim, znaj­dują się resztki altany. Niestety, stamtąd wzięliśmy również trochę resztek cegieł, aby obwarować nasze ognisko...

Siostrzenica pana Tomasza pokornie przyznała się do dalszej dewa­stacji zabytku, ale nawet nie zwróciliśmy uwagi na jej skruchę, tylko z panem Tomaszem ruszyliśmy we wskazanym kierunku.

Zobaczyliśmy niewiele. Ot, jeszcze zarys okrągłej podmurówki, resztki skruszonych cegieł i betonowy, prawie jednolity podest, na który wchodziło się po trzech ocalałych marmurowych schodach, gdzieniegdzie, tuż pod resztkami muru, widać było resztki ozdobnej ceramiki, zwanej niderlandzką, kafelki były bowiem dekorowane niebieskim szkliwem z namalowanymi roślinami. Niestety, wszystkie były popękane, zniszczone i potłuczone, a nawet oderwane od podestu, gdzie została tylko betonowa podłoga.

Pan Tomasz jednak obszedł całość bardzo powoli, systematycznie, także po zewnętrznej stronie resztek altany, nad którą szumiał ogromny klon o rozłożystych konarach z gatunku cukrowych, mający ponad trzy­dzieści metrów wysokości.

Wtem pan Tomasz wyjął z plecaka młotek geologiczny i jął opukiwać nim obszerny podest. Zośka z panem doktorem nabożnie przyglądali się poczynaniom pana Tomasza, ja tymczasem ruszyłem na obchód polany, a zwłaszcza zaka­marków krzewów i rozrośniętych drzew.

W pewnym miejscu, kilka metrów od rozrośniętego klonu, wydawało mi się, jakbym znalazł maleńkie wzniesienie, coś na kształt ukrytej zie­mianki czy też piwnicy, jaką zazwyczaj się kiedyś budowało, gdy nie było lodówek w gospodarstwach wiejskich.

Tak, ten maleńki wzgórek, porośnięty pokrzywami i chwastami, jakby w pewnym momencie urywał się i stanowił wręcz doskonałe, zamasko­wane wejście do owej piwniczki czy ukrytej ziemianki. „A może to wej­ście do podziemnych korytarzy?" - pomyślałem, ale nie mając ze sobą żadnych narzędzi gospodarczych, tylko zakodowałem sobie to miejsce w pamięci i wróciłem do moich towarzyszy.

- Mówię panu, panie Tomaszu - wnet usłyszałem głos doktora Kulwiecia - że muszą tu być jakieś lochy albo schrony. Mówię panu, bo co to byłby za pałac, zbudowany zresztą na pozostałościach zamku krzyżackie­go, żeby nie miał tajemnych lochów, którymi uciekało się przed nieprzy­jacielem, nieprawdaż?

- Wszystko możliwe, wszystko możliwe - bronił się przed konkretną odpowiedzią pan Tomasz. - Ale jak dotąd, nic nie widać, również nie słychać pustego odgłosu pod posadzką...

- Bo pan za słabo opukiwał ten beton. Daj pan ten krotochwilny mło­tek, to panu pokażę!

Odebrał młoteczek z rąk pana Tomasza, przyklęknął na podeście i jął od nowa walić całkiem raźno w pozostałości betonowej podłogi altany. Beton jednak, również gdzieniegdzie popękany w różnorakie wzory, odpowiadał suchym, jednostajnym echem, nie dającym jednak specyficz­nego odgłosu, że coś pod nim znajdzie się pustego, wskazującego na zakamarek czy tajemną komorę.

Wreszcie pan doktor wstał z kolan zasapany, westchnął potężnie i po­wiedział:

- Niech to dunder świśnie. Nie nadaję się na poszukiwacza skarbów. - I spojrzawszy na Zośkę dokończył: - Niestety, nie ma tu miejsca na Bursztynową Komnatę, panno Sopliczanko!

Zośka roześmiała się.

- A pańskie lochy czy bunkry gdzie są, panie doktorze?

- A właśnie. Ruszamy do nich. Nic tu po nas. Poprowadzę.

Pan Tomasz również się zgodził z panem doktorem i ruszyliśmy gęsiego; prowadził doktor Kulwieć. A im bliżej było rzeczki, tym pew­niejszy siebie był doktor, wszak jako wędkarz często przemierzał brzegi Klonówki, łowiąc w niej ryby. Wreszcie dotarliśmy do końca dzikiego parku, gdzie na wysokim brze­gu, wręcz na skarpie, zatrzymaliśmy się. Przed nami widać było po drugiej stronie rzeki szerokie, uprawne pola i krętą drogę obsadzoną klonami, wiodącą z Klonowa do Olsztynka; wła­śnie nią z Zośką tutaj pierwszy raz przyjechaliśmy Rosynantem.

Po prawej stronie widać było most.

Doktor ustalił wreszcie nasze położenie i nie oglądając się na nas, ruszył
w lewo, wysoką skarpą, gdzie niżej, tuż nad rzeką biegła wydepta­na przez wędkarzy ścieżka, a strome zbocza również były zarośnięte trawą, krzewami i pokrzywami.

- Już niedaleko! - burknął.

I rzeczywiście, przeszedłszy kilkanaście metrów stanęliśmy nad zapa­dliskiem, gdzie tak nieszczęśliwie wpadł doktor Kulwieć.

Wszędzie wokół rozrosły się kolczaste jeżyny i maliny, na których były jeszcze resztki soczystych owoców.

A przed nami tkwiło zapadlisko: lessowo- piaszczysta gleba, wysuszo­na letnim skwarem, oderwała się ze ścian sporymi płatami, tworząc na dole całkiem pokaźny kopiec pod nami, zaś spróchniałe deski i belki sza­lunku również rozpadły się doszczętnie pod słusznym ciężarem doktora Kulwiecia.

- I co pan na to, panie Tomaszu? - zapytał. - Mogą to być tajemne przejścia do zamku? Mogą?

- Hmm... Tajemne, podziemne przejścia pokrzyżackie, mówi pan? - pan Tomasz cedził słowa, jakby chciał się zastanowić przed udziele­niem odpowiedzi. - Jak widać z resztek tych spróchniałych desek i belek, ich obróbka sięga jednak końca XIX wieku! Proszę zobaczyć. Jak widać, nad tymi tu ziemiankami nie rosną żadne wiekowe drzewa, tylko samosiejki i krzewy, które jakby nie miały stałego podłoża dla swych korzeni. Więc i nie urosły wysoko. Stąd wniosek, że te korytarze, obramowane szalunkami z belek i desek, powstały nie przed wiekami, ale najwyżej kilkadziesiąt lat temu. Zatem tego typu ziemne budowle miały chyba inny cel - wojskowy, obronny.

- Wojskowy? Obronny? - zapytał doktor.

- Tak. Mogą pochodzić z okresu pierwszej wojny światowej. A stano­wiły dość skuteczną ochronę przed nieprzyjacielem, który mógł atakować z okolic Olsztynka...

- Z okolic Olsztynka? - wtrąciłem się.

- Zanim tutaj przyszliśmy - kontynuował pan Tomasz - stanęliśmy przecież na wysokiej skarpie, gdzie podziwialiśmy uprawne pola, most, no i tę krętą drogę z Olsztynka, czyż nie tak?

Przytaknęliśmy zgodnie.

- Pałac w Klonowie, jak i obszerny jego park, stoi właśnie na takim rozległym jakby grodzisku, wokół którego z jednej strony przepływa rzeka Klonówka, stąd jego obronność przed nieprzyjacielem, który przy­byłby ze strony Olsztynka. I na pewno dowództwo wojsk pruskich to po­łożenie wykorzystało i pobudowano ukryte ziemianki na tej skarpie, aby bronić Klonowa od strony wschodniej...

- Skoro już tutaj jesteśmy, to wskoczę do tego zapadliska i trochę posłucham, co tam wypiszczy nasz wykrywacz metali - powiedziałem.

Zostawiłem wykrywacz na brzegu osuwiska, a sam wskoczyłem do niego, sprzęt zaś podał mi doktor.

Nałożyłem słuchawki, włączyłem urządzenie i gdzie tylko się dało, monitorowałem ziemię. Nagle w słuchawkach usłyszałem ów charaktery­styczny dźwięk świadczący o tym, że natrafiłem na ukryty w ziemi metal.

Tym razem najpierw posłużyłem się palcami, a gdy to nie pomogło, użyłem saperki naszego wędkarza. No i wkrótce wygrzebałem dwa pogniecione i pokiereszowane talerze cynowe, zaś obok nich również zna­lazłem kilka łusek karabinowych. Lecz gdy jeszcze o coś metalowego zahaczyłem szpadlem, zabrałem się ponownie do obsuwania ziemi i oka­zało się, że jest to ni mniej, ni więcej tylko nocnik.

I na tym zakończyłem poszukiwania ukrytych skarbów.

Wyszedłem więc z zapadliska na powierzchnię, niosąc ze sobą znale­zione „skarby" z pierwszej wojny światowej. Na widok nocnika Zośka parsknęła śmiechem nie gorzej od doktora i pana Tomasza...

A kiedy mieliśmy na powrót zagłębić się w nasz zapuszczony park, rzuciłem okiem raz jeszcze na rozległy krajobraz z wysokiej skarpy: drogą z Olsztynka mknął sportowy, czerwony mercedes z dwoma pasażerami w środku.

Czyżby Erich Schneider z uroczą panią podkomisarz?" - pomyślałem.


ROZDZIAŁ DWUNASTY


SMĘTNE ROZMYŚLANIA PRZY OBIEDZIE * PRZESYŁKA DLA PANA TOMASZA * JAŚ I MAŁGOSIA * PIERWSZE SYGNAŁY ODPUSTOWYCH UROCZYSTOŚCI * ALBUM O ZAMKACH I PAŁACACH * NIECO HISTORII


Trochę markotni zasiedliśmy do późnego obiadu, który pałaszo­waliśmy żwawo, jakbyśmy chcieli powetować sobie nieudaną ekspedycję.

Wtem do jadalni wpadły prawnuczęta starego leśniczego - Jaś i Mał­gosia, oczywiście trzymając się za rączki, a Jasio dodatkowo taszczył w prawej rączce paczkę zawiniętą w szary papier.

- My do pana Tomasza, my do pana Tomasza - trajkotał przejęty Ja­sio, a siostrzyczka tylko potakiwała główką.

- Jestem, jestem - oznajmiał pan Tomasz. - To dla mnie? I wskazał na paczuszkę.

- Tak, proszę pana. Tę paczkę przekazała nam pani Elżbieta - jął szybko trajkotać Jasio. - Ona przyjechała z Olsztyna z jednym panem, który jest Niemcem. Ten pan ma mercedesa, którego mu tu niedawno ukradli. O, wtedy, jak pan - tu wskazał mnie - i nasza drużynowa Zofia wypuści­liście tych państwa z baszty, gdzie ich ten brzydki chłopak zamknął...

Zabrakło mu tchu i już bez słowa oddał pakunek panu Tomaszowi.

- I przykazała pani Elżbieta oddać tę paczkę do rąk własnych. Tak powiedziała: do rąk własnych - dodał rzeczowo Jasio, a Małgosia kiwnę­ła główką na potwierdzenie.

- Zosiu - zwrócił się pan Tomasz do siostrzenicy - poczęstuj naszych gości kompotem. A wam - zwrócił się do bliźniaków - bardzo dziękuję!

Odebrał uroczyście paczkę od Jasia i gdy maluchy jęły częstować się kompotem z wiśni, pan Tomasz dosyć niecierpliwie odwinął z papieru paczkę i na stół wysunęła się książka oprawiona w skórę oraz plik map. Przesyłka była od antykwariusza Wojciecha S. z Olsztyna, a mnie za­ciekawiło, skąd pani podkomisarz zna tak blisko tego pana, że powierzył jej taką cenną przesyłkę.

No, ale gdy się jest historykiem sztuki, na pewno zna się wszystkich pobliskich antykwariuszy. A pan Wojciech znany jest nie tylko w Olszty­nie, ale również o nim ktoś mi wspominał w Warszawie" - skonstatowa­łem w myślach.

W tym czasie pan Tomasz sięgnął po pokaźną książkę, otworzył ją i powiedział:

- Oto, czego tak bardzo szukałem, a czego nie znalazłem w antykwa­riacie pana Wojciecha, jako że sprzedano taką samą książkę komuś obce­mu. Zdaje się, że Baturze...

- A któż to taki ten Batura? - zaciekawił się doktor Kulwieć, jak dotąd siedzący również smętnie, ale nie odmawiający sobie solidnych porcji, serwowanych jak zwykle przez pana Tadeusza.

- Batura? - żachnął się pan Tomasz. - Jerzy Batura to syn słynnego Waldemara Batury, wprawdzie już nieżyjącego ale... - zająknął się i dodał nieoczekiwanie, spoglądając na Zośkę zajętą bliźniakami: - Ale o nich powiem panu kiedy indziej, wieczorem...

Wówczas wtrąciła się Zośka.

- Moi druhowie mówią, że pani Elżbieta i ten Niemiec będą mieszkać w leśniczówce. Ich dziadek ma piękne pokoje do wynajęcia...

- Dziadek się zgodził i będą mieszkać w takim ładnym domku, jaki dziadek przerobił z opuszczonej obórki - Jaś nie wytrzymał długo nad napitkiem i opowiedział o nowych lokatorach dziadka.

- Ooo - zdziwiłem się. - Goście się zlatują zewsząd...

- Gości będzie jeszcze więcej - znów wtrącił się mały Jasio, a Małgo­sia mu przytakiwała główką - bo za trzy dni będzie u nas odpust, proszę pana. Zawsze dużo gości się zjeżdża, nawet z dalekich Niemiec, dokąd sporo ludzi emigrowało. Tak mówił nam pradziadek i dziadek - dokoń­czył autorytatywnie i zajął się znowu kompotem, a Małgosia wtórowała mu we wszystkim.

Wiadomość o uroczystościach odpustowych w Klonowie nieco mnie zaskoczyła, jako że nie byłem biegły w teologicznych i kościelnych zwy­czajach. Sięgnąłem po kalendarzyk.

- Tak. Szósty lipca to dzień świętej Dominiki. Ale to pojutrze, w piątek.

- Ksiądz proboszcz oznajmił już kiedyś, że odpust odbędzie się w niedzielę - zatrajkotał znowu głośno mały Jasio. - Zawsze tak bywa, kiedy uroczystość wypada w dzień roboczy...

- W roboczy dzień, powiadasz? - powtórzyłem bezwiednie.

- Tak, proszę pana. Tak zarządził ksiądz proboszcz - i Jaś napił się kompotu ze szklanki. Na Małgosię nawet nie spojrzałem, bo wiedziałem, że uczyni to samo co braciszek.

- Ech, te bliźniaki - westchnąłem cicho i zwróciłem się do przełożo­nego: - To na czym stanęliśmy?

Pan Tomasz przeglądając otrzymaną książkę, odpowiedział przytom­nie:

- Stanęliście w Ahorndorfie!

- W Ahorndorfie? - zdziwił się doktor Kulwieć, a Zośka zastygła za­ciekawiona.

- To po niemiecku Klonowo! Otóż, proszę państwa, antykwariusz pan Wojciech przysłał mi właśnie tę zamówioną książkę, a właściwie mono­grafię ważniejszych pałaców i zamków w regionie. Po pierwszym rozbio­rze Polski w 1772 roku Lubawę i jej okolice, łącznie z tutejszym Klonowem, który zwano Ahorndorfem, włączono administracyjnie do tak zwanej kamery kwidzyńskiej, która weszła w skład nowo utworzonej pro­wincji Prusy Zachodnie. A prowincja ta w przybliżeniu odpowiadała obszarom dawnych Prus Królewskich, podległych do tej pory królowi pol­skiemu...

- A że Lubawa była własnością biskupią, ówczesny biskup chełmiń­ski Andrzej Ignacy Bayer, jak i właściciele poszczególnych znacznych włości, złożyli przysięgą hołdowniczą nowemu monarsze we wrześniu 1772 roku w Malborku, na którą to uroczystość przybył sam Fryderyk II z Berlina - dokończyłem za szefa, jako że przedtem również co nieco przestudiowałem historię ziemi lubawskiej.

Po chwili pan Tomasz dodał:

- Dopiero w 1920 roku, na mocy postanowień traktatu wersalskiego region lubawski został wcielony na powrót do Polski. Tę książkę - wska­zał na trzymane w ręku dzieło - wydrukowano w Berlinie w 1896 roku pod tytułem „Die gotische Schlossen in Ostpreussen" („Gotyckie zamki w Prusach Wschodnich"). Zawiera ona zdjęcia zamków oraz ich szczegó­łowe plany. Jest to książka nie tylko dla architektów i konserwatorów zabytków. Proszę popatrzeć...

Otworzył na stronie dotyczącej Ahorndorfu, a my skupieni w gromad­kę koło pana Tomasza, mogliśmy przyglądać się fotografiom całego za­bytku z różnych stron; były tam również fotografie wnętrz, komnat, kory­tarzy... No i plany wszystkich kondygnacji z podziemiami włącznie.

- A Baszta Nietoperzy? - wtrąciła się Zośka.

Pan Tomasz przerzucił kilka kartek i odnalazł basztę. Wszystko się zgadzało:
i baszta, i jej podziemne korytarze, obudowane okrąglakami, jak kopalne chodniki; z baszty prowadził korytarz prosto do altany, usytu­owanej w głębi parku, ale tam nie kończył się pod nią, tylko kilka metrów dalej od niej, gdzie właz zaznaczono krzyżykiem.

- A to ci dopiero! - westchnął doktor Kulwieć. - Nie tu szukaliśmy włazu do tego podziemnego korytarza...

- No, proszę! Doprawdy zaskakujące - zdziwił się mój szef.

- O, proszę zobaczyć na jeszcze jeden korytarz podziemny - tu poka­załem na drugi korytarz, który również z Baszty Nietoperzy prowadził do pałacu; gdzieś w okolicy sali balowej powinno było być wyjście czy też wejście do niego.

- Ha, to mamy wszystko rozpracowane, wszystko! Tylko znaleźć te wejścia albo odgruzować podziemie baszty, i po kłopocie - ucieszył się pan Tomasz.

- Coś mi tu wszystko wygląda za prosto - westchnąłem jednak. - Ot, tak na widoku pokazane są plany, jakby były ogłaszane wszem i wobec: oto cała tajemnica Baszty Nietoperzy!

- Faktycznie, ma pan rację - odpowiedział doktor.

- No, to wiemy, gdzie ukryto Bursztynową Komnatę! - rzekła rado­śnie Zośka. - Mamy podziemne korytarze, podmurówki kamienne, belki stropowe, żeby się loch nie zarwał, no, mamy wszystko jak na dłoni! - gorączkowała się Zośka, a pan doktor dodał:

- Jak znam niemiecki, to tu pisze, o proszę - i wskazał podpis - że jest to korytarz awaryjny, na wypadek zbrojnego napadu lub pożaru!

Teraz już było pewne, że Kurt Becker nie bez powodu kazał odciąć korytarz od pałacu wysadzając basztę i altanę w głębi parku dla zmylenia poszukiwaczy skarbów. Ponieważ na pewno wiedział albo dowiedział się od właściciela, że takie podziemne korytarze istnieją.

Chwilą milczeliśmy, aż ciszę przerwał pan Tomasz:

- Taką książkę ma tez Batura. Również wie o tych podziemnych kory­tarzach...

- Tak, to prawda - przytaknąłem.

- Ale kto to jest ten Batura? Mieliście mi o nim powiedzieć - gorącz­kował się doktor.

- Powiem, powiem, ale wieczorem - odpowiedział pan Tomasz, spo­glądając na bliźniaki. - Wieczorem, panie Stefanie.

- A, rozumiem. Niech tak będzie - zgodził się grzecznie.

- Trzeba to jeszcze raz spokojnie przebadać, zanalizować, no i skon­frontować z rzeczywistością, to znaczy znaleźć wejścia tak w baszcie, jak i w pałacu. No, już dawno po obiedzie, a właściwie już podwieczorek - rzekł pan Tomasz i zamknął książkę.

- A mnie się wydaje, że wprawdzie nie odkryłem tajnych korytarzy średniowiecznego grodziska, ale moje odkrycie wcale a wcale nie jest tak bagatelne, proszę waszmościów - zakończył posiedzenie doktor i rów­nież podniósł się od stołu. Przytaknęliśmy, a ja dodałem:

- Gdyby nie pańska wpadka i dzisiejsza wyprawa, pewnie nie znalazł­bym - mówiłem powoli, ale zdecydowanie - wejścia do tych korytarzy. Wiem, proszę was, gdzie jest wejście do tego ukrytego korytarza, które znajduje się obok zgruzowanej altany.

- Wie pan?! - zdziwili się pozostali, a Zośka zaszczebiotała – No to zna­leźliśmy Bursztynową Komnatę. Naprawdę wie pan, gdzie jest wejście?

- Wiem. Ale potrzeba sporo narzędzi i ludzi...

- To na co czekamy? - zapytał pan Stefan.

- Na odgruzowanie Baszty Nietoperzy - odpowiedział szef. - Wcze­śniej nie ma czego szukać, bo ona jest zwornikiem połączeń.

- Zgadza się - potwierdziłem. - A ponadto, czy nie zmodyfikowano ich po roku 1896, kiedy ukazała się w Berlinie ta monografia zamków... Właściciele nie lubią ukazywać wszystkiego publiczności.

- Też prawda. Dlatego musimy czekać, aż ludzie architekta odgruzują podziemie baszty oraz pałacu. Na razie wiemy, że wejście jest w okolicy sali balowej pałacu - odparł pan Tomasz i wreszcie ruszyliśmy się z jadalni.

Po wyjściu szepnąłem Zośce:

- Niech bliźniaki przypatrzą się bliżej tym letnikom, co zamieszkali u dziadka. Zwłaszcza Niemcowi: gdzie bywa, z kim się zadaje i tak dalej.

- Nie ma sprawy.

- A Batura? - zapytałem.

- Jeszcze się nie pokazał - odpowiedziała rzeczowo Zośka. - Tylko ci nasi sąsiedzi, co tak głośno wywrzaskują co dzień i nas podglądają...

- Dziwne, że się jeszcze nie pokazał - westchnąłem.

- Niech się pan nie martwi: wszystko pod kontrolą! - zapewniła Zoś­ka i odeszła
z bliźniakami, a ja pomaszerowałem za panem Tomaszem i doktorem do naszej kwatery u wójta, którą oddał nam na mieszkanie, a właściwie to ekipie architekta Krzysztofa Artawińskiego.

Baszta Nietoperzy była zwornikiem naszych poszukiwań: podziem­nych korytarzy i tego, co i gdzie schowali żołdacy Kurta Beckera, a koło niej również krążył Erich Schneider - biznesmen z Hamburga na wycieczce „krajobrazowej" w Klonowie.


ROZDZIAŁ TRZYNASTY


WYPRAWA DO LUBAWY * RZYMSKA PRZYSIĘGA * HISTORIA ZIEMI LUBAWSKIEJ * PLOTKI HISTORYCZNE * KOPERNIK A KRZYŻACY * GADU, GADU O HISTORII, A... * KLONOWSCY TROPICIELE * JERZY BATURA - MISTRZ CIEMNYCH INTERESÓW


Wczorajsza wyprawa nie przysporzyła nam wiekopomnych odkryć, dlatego postanowiłem, że rozejrzę się nieco po Lubawie, a zwłaszcza poszperam wśród wszelakich staroci, jakie oferują lubawscy sprzedawcy bądź drobni kolekcjonerzy. A ci ostatni są również najbardziej chyba zorientowani, gdzie można by ewentualnie kupić tanio kolczugę bądź ją wypożyczyć.

Był piątek, a zatem targ w Lubawie, i sporo okolicznych kupców po­winno się zjawić na lubawskim targowisku, jak to bywało od wieków... Już miałem przekręcić kluczyk w stacyjce Rosynanta, gdy znienacka zjawiła się Zośka z plecaczkiem na ramionach i z pretensją w głosie za­protestowała:

- Beze mnie? Oj, nieładnie.

Zająknąłem się i coś tam pod nosem wybąkałem na przeprosiny, ale ta dodała:

- Wprawdzie nie jestem jeszcze Gają, a pan Gajusem, ale mogę chyba powiedzieć: Gdzie ty Gajusie, tam ja Gaja! To dokąd pan, panie Pawle, się wybiera? Chyba na jarmark do Lubawy, co?

I wsiadła jakby nigdy nic.

- Masz rację. Jesteśmy na dobre i złe.

- Też tak myślałam - odparła poważnie i zapięła pas. Ruszyłem ostro przez wieś drogą na Lubawę. ' '

- Ciekawe, co w tym miasteczku można zobaczyć? - burknęła Zośka.

- To najstarsza miejscowość na terenie województwa warmińsko- mazurskiego!

- Najstarsza? - zdziwiła się. - Starsza od Olsztyna czy Lidzbarka War­mińskiego?

- Oczywiście! - zapewniłem. - Już we wczesnym średniowieczu istniało w widłach między rzeczkami Sandelą i Jesionką grodzisko pogańskich Prusów z plemienia Sasinów, zaś obok wyrosła spora osada, któ­ra dała początek dzisiejszemu miastu Lubawie.

- O, proszę, nieźle się zaczyna opowieść - rzekła Zośka. Ciągnąłem dalej, powoli prowadząc Rosynanta; wszak była to wy­cieczka, a nie gonitwa za złodziejami skarbu.

- Około roku 1214 władca Sasinów Surwabuno za namową biskupa Chrystiana ochrzcił się wraz z poddanymi.

- Tak późno - zdziwiła się Zośka. - Wszak chrzest Polski był już w roku 966.

- Chrzest Mieszka I - sprostowałem. - I to dość daleko od tutejszych Sasinów. Po chrystianizacji Lubawy i okolic miasto stało się ważnym ośrodkiem pogranicza między chrześcijańską już Polską a pogańskimi Pru­sami... Ważne jest to, że po 1257 roku Lubawa znalazła się w rękach biskupa Heidenryka i stała się prywatnym miastem biskupów chełmiń­skich. I tak pozostało przez wieki, aż...

- Aż po pierwszy rozbiór Polski w 1772 roku, nieprawdaż? - dokoń­czyła triumfalnie siostrzenica pana Tomasza.

- Otóż to! Widzę, że nauki nie poszły w las - dodałem uszczypliwie, ale Zośka nadal patrzyła na drogę, nawet się do mnie nie odwracając. Ciągnąłem dalej:

- Przez ponad pięćset lat Lubawa była prywatną własnością biskupów chełmińskich, jak wspomniałem, i jednocześnie ich główną siedzibą. I co jeszcze ważne, że w okresie krzyżackim, czyli od roku 1466, biskupi chełmińscy byli typowani przez Zakon i wybierani przez krzyżacką kapi­tułę, stąd ich uzależnienie od wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego.

- A później? - zapytała Zośka.

- Po zjednoczeniu z Polską, a nastąpiło to w 1466 roku, biskupi i kanonicy składali przysięgę na wierność królowi polskiemu.

- Dobrze, dobrze, ale dlaczego dopiero od 1466 roku? - znowu zapy­tała Zośka.

- Dlatego, że wprawdzie w roku 1410 Władysław Jagiełło, król Pol­ski, wygrał bitwę pod Grunwaldem, ale nie wojnę z Krzyżakami. Potęga krzyżacka została złamana dopiero przez króla Kazimierza Jagiellończyka w wojnie trzynastoletniej 1454- 1466, kiedy to po pokoju toruńskim Prusy Królewskie włączono do Polski,
w tym ziemię lubawską, a tak zwa­ne Prusy Zakonne uznano za jej lenno...

- Och, ta historia... Wojny, wojny i wojny - westchnęła Zośka.

- Właśnie! - również westchnąłem, ale dodałem: - Nie tylko wojny, ale i ludzie! Ci pozytywni, co przyczynili się do rozwoju miasta, zasobno­ści jego mieszkańców.

- A byli tacy? Ci pozytywni, a nie wojownicy! - zapytała.

- Byli, byli... - odparłem. - Na przykład Jan Dantyszek, późniejszy biskup warmiński, który rządził tu w latach 1530- 1537, a w tym okresie zabiegał także o przyjaźń znanego już astronoma i lekarza Mikołaja Ko­pernika. Jednakże ów kanonik prawdopodobnie dość lekceważąco się odniósł do Dantyszka. Dlatego, jak głosi plotka historyczna, Dantyszek po objęciu biskupstwa warmińskiego, a było to w latach 1537- 1548, nie zapomniał mu tej „sromoty" i rychło zmusił kanonika Mikołaja do odda­lenia gospodyni, Anny Szyling, jako „niosącej zgorszenie!" Ponoć była młoda i ładna, jak twierdzą współcześni historycy, opisujący życie Miko­łaja Kopernika.

- A jacy to współcześni historycy? - zaciekawiła się siostrzenica pana Tomasza. - Warto by przeczytać ich prace?

- Oczywiście, że warto - potwierdziłem. - Jeden z nich to nieżyjący już pisarz olsztyński Leonard Turkowski, który z okazji 500- lecia urodzin astronoma wydał książkę „Ziemia i niebo. Powieść o życiu i pracy Miko­łaja Kopernika", którą opublikowało Wydawnictwo „Pojezierze". Druga publikacja z tej okazji i to opowieść historyka olsztyńskiego Jerzego Sikorskiego „Prywatne życie Mikołaja Kopernika"...

- A którą najpierw przeczytać? - zapytała Zośka.

- Turkowski napisał swą powieść dla młodzieży szkół średnich, ale lepiej historycznie udokumentował te lata Kopernika Sikorski, więc jego pracę radziłbym ci przeczytać. Zresztą, mam ją w domu.

- W domu... A tutaj?

- Pozostaje biblioteka lub możemy zajrzeć do księgarni czy do bukinistów.

- Do bukinistów? W Lubawie? - zdziwiła się.

- Tak. Zbliża się rocznica bitwy pod Grunwaldem i wszystko, co doty­czy Krzyżaków, powinno się znaleźć w handlu.

- Przecież. Kopernik nie walczył pod Grunwaldem. Urodził się sześć­dziesiąt trzy lata później - zdziwiła się przytomnie Zośka.

- Owszem, ale był przeciwnikiem Krzyżaków. Chociażby jako admi­nistrator
z ramienia kapituły fromborskiej bronił Olsztyna przed napadem krzyżackim.

- My tu gadu, gadu o historii, a nieprzyjaciel naciera! - powiedziała kpiąco siostrzenica pana Tomasza - patrząc w boczne lusterko Rosynanta.

- Jak to? - zapytałem nerwowo i spojrzałem baczniej w lusterko, jako że już dojeżdżaliśmy do miasta i droga była coraz bardziej zatarasowana różnego rodzaju samochodami, nawet konnymi furmankami, co nieczęsto się zdarza w dobie motoryzacji.

- A tak to, że od jakiegoś czasu za nami pełznie znowu jakaś warszaw­ska rejestracja naszych klonowskich sąsiadów.

- Sąsiadów?! - zdziwiłem się.

- Przecież mówiłam panu - zniecierpliwiła się Zośka - że do sąsied­niego domu wczasowego przybyło trzech podejrzanych facetów, co to się przechwalają, jacy
z nich fachowcy. No i że spotykają się z dozorcą Kudłą na terenie parku, co przecież postronnym osobom jest zabronione. Zwłasz­cza, kiedy to Artawiński zaprowadził porządek wokół pałacu...

- Fakt! - potwierdziłem. - Nawet dla nas nie ma czasu.

- A widzi pan - przytaknęła Zośka. - A teraz widzę tych trzech z Klo­nowa.

- Może również udają się na targ? - zaoponowałem. - Nudzi się im. więc chcą się zabawić, pooglądać, potargować...

- Podobnie jak nam, co? - zapytała złośliwie. - Też się nudzimy. Nic do zbadania, żadnych tajemnych znalezisk. - Machnęła ręką, ale nadal patrzyła w lusterko, gdzie w oddali, za dwoma maluchami jechał powoli ford mondeo z warszawskimi numerami rejestracyjnymi...

Wjeżdżaliśmy do Lubawy. Udało mi się zaparkować niedaleko

rynku przy ulicy Zamkowej.

W Lubawie zaprosiłem siostrzenicę pana Tomasza do baru pod mu­zyczną nazwą „Figaro", gdzie zasiedliśmy do lodów z wiśniami. A kiedy kończyliśmy degustację, w drzwiach ukazało się tych trzech „podejrzanych facetów" w postaci dwóch! Pewnie ten trzeci siedział w samochodzie i pilnował, żebyśmy nie uciekli. Wreszcie przyjrzałem im się dokładnie, jakbym chciał ich opisać poli­cyjnemu kopiście w celu sporządzenia listów gończych za nimi. Niestety, nie było najmniejszej przyczyny, aby poskarżyć się na nich policji.

Faceci zamówili piwo i usiedli niedaleko nas.

- Zośka, idziemy na zakupy!

Bez słowa zapłaciłem i ruszyliśmy do wyjścia, gdy w drzwiach na­tknąłem się na Jerzego Baturę! Tego się nie spodziewałem, ba, byłem nawet zaniepokojony, że może ubiegł nas i udało mu się odkryć skarb Kurta Beckera, gdy tymczasem...

- O, to Mały Samochodzik - zakpił. - Z siostrzenicą Dużego Samochodzika? Proszę, proszę... Ustąpił nam miejsca w drzwiach „Figara". Uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały zimne, wyblakłe.

- Cześć, Mistrzu Ciemnych Interesów! - zrewanżowałem się. - Kole­dzy klonowiacy czekają! I również ukłoniłem się nonszalancko Baturze. Byłem już uspokojony, rozluźniony; wiedziałem, że czas na rozgryw­kę między nami jeszcze nie nadszedł. I bacznie patrząc na niego zapytałem znienacka:

- Nie opyliłeś jeszcze mojej kolczugi i hełmu? Odkupię...

Baturę jakby zmroziło, ale zaraz się rozluźnił.

- Kolczugę? Hełm? Czyś ty zwariował, Pawle? - odparł po maleńkim zastanowieniu się. - A, rozumiem, to twoje nowe hobby! Rycerstwo, pro­szę, proszę...

Wiedział o mnie więcej, niż udawał, że wie. Potem roześmiał się i rzekł kpiąco:

- Więc nici z bitwy pod Grunwaldem, prawda? I ratowania honoru rycerstwa polskiego przed Krzyżakami, co? I śmiejąc się, jakby powiedział znakomitą anegdotę, ruszył do wej­ścia.

- Do zobaczenia na trasie! - powiedział na koniec.

- A może w bitwie pod Grunwaldem, co? - zakpiłem. Nie odpowiedział. Spieszyło mu się. Zośka słuchała naszej wymiany zdań uważnie, ale nic się nie odzywa­ła. Dopiero jak Batura wszedł do baru „Figaro", powiedziała: - Czyli mamy Mistrza Ciemnych Interesów i Podejrzane Typy.

- Tak - potwierdziłem i dodałem: - To chodźmy na to słynne targowi­sko lubawskie... - I do bukinistów! - dopowiedziała.

Ruszyłem wesoło, bo coś zaczęło mi świtać w głowie, że jednak wystąpię w inscenizacji bitwy pod Grunwaldem. I to we własnej zbroi. Zośka tylko popatrzyła na mnie ze zdziwieniem, że uśmiecham się pod nosem, ale również szła żwawo koło mnie.




ROZDZIAŁ CZTERNASTY


NA TARGOWISKU * ZABYTKI LUBAWY * SPRZEDAWCY METALOWYCH STAROCI * WYPRAWA DO OLSZTYNA * PAN ZENEKI * KOLCZUGA * ZŁODZIEJSKI SEZAM


Na rynku lubawskim rozdzieliliśmy się. Każde z nas szukało czegoś dla siebie: ja - kramów z wszelkiego rodzaju metalowymi starociami, a Zośka bukinistów. Uzgodniliśmy, że około południa spotkamy się przy Rosynancie, zaparkowanym na ulicy Zamkowej.

A tak na marginesie trzeba dodać, że ulica ta rzeczywiście prowadziła do zamku wzniesionego na początku XV stulecia jako siedziba biskupów chełmińskich. Jednakże po pierwszym rozbiorze Polski w 1772 roku zamek zaczął popadać w ruinę, zwłaszcza kiedy w 1813 został spalony, a w 1826 roku ostatecznie rozebrany. Z czworokątnej zabudowy zacho­wały się tylko kamienne mury południowe i wschodnie oraz granitowy ostrołukowy portal wiodący na dawny dziedziniec zamkowy. Wygląda to dosyć kuriozalnie. Wraz z upadkiem świetności ówczesnego zamku bi­skupiego uległa pogorszeniu sytuacja ekonomiczna mieszkańców miasta.

Idąc tak od kramu do kramu, przypominałem sobie mimochodem, że dziś Lubawa słynie tylko z gospodarki rolnej, a najcenniejszy jej zabytek to kościół pod wezwaniem świętej Anny, którego masywna bryła góruje nad miastem. Powstał około 1300 roku i został usytuowany na wzgórzu, w pobliżu obwarowań miejskich. Był jednak często przebudowywany. Koło ołtarza Świętego Krzyża znajduje się namalowana w antepedium piękna panorama Lubawy.

Drugim zabytkiem jest kościół poklasztorny Świętego Jana, zbudowa­ny w 1507 roku na miejscu kaplicy Świętych Michała i Jana Chrzciciela z 1366 roku. Jest tu też drewniany kościół Świętej Barbary, który powstał w 1770 roku na gruzach poprzedniego... Kiedy zbliżałem się do piątego czy szóstego już kramu z żelastwem, spostrzegłem przy nim dwóch osiłków, którzy na pewno omijali z daleka każdą bibliotekę, ale nie siłownię. Siedzieli na wędkarskich stołeczkach i wyraźnie znudzeni obserwowali spacerujących po targowisku.

- Cześć - bąknąłem dosyć wyraźnie, ale nawet na mnie nie spojrzeli. - Głusi? - zapytałem głośniej.

- Czego - burknął ten w koszulce z Kaczorem Donaldem; drugi miał koszulkę z Misiem Uszatkiem.

- Nie macie kolczugi? - zapytałem wprost i to dosyć głośno.

- Hę Kolczugi O, tam, przy Ruskich Oni mają kolczugi, pepegi i co tam jeszcze. Zarechotali.

Nie spodobali mi się, ale nie chciałem rozróby w środku miasta i na oczach tłumu Sięgnąłem tylko po całkiem udaną współczesną podróbkę miecza krzyżackiego, lekko złapałem za rękojeść i wyciągnąwszy z po­chwy, jakby to był mały sztylecik, a nie kilkukilogramowy miecz, śmigną­łem mm nad głowami siedzących

- Eee, koleś, nie szarżuj - rzekł ten z Kaczorem Donaldem na piersi, ale popatrzył na mnie łaskawszym okiem - Wybierasz się na bitwę?

- Wy też - odparłem pytaniem.

Zarechotali Owszem, muskuły mieli napakowane, ale również nie byli skorzy do rozróby

- Eee, tam - odparł ten z Misiem Uszatkiem. - Michał jestem. A ten tu Mikołaj Sprzedajemy, kupujemy - dodał.

- Paweł Daniec - przedstawiłem i odłożyłem miecz na stolik. - Py­tam, bo chciałem kolczugę...

- Kolczugę, powiadasz! No, dobra...

Schylił się pod stolik i pogrzebał pod szmatami w dużym kuferku. Charakterystycznie zadźwięczał metal i już, już myślałem, ze na rynku w Lubawie kupię własną zbroję ukradzioną mi przed kilkoma dniami, ale kiedy mi pokazał, od razu wiedziałam, że to nie moja. . Zresztą nie paso­wała na mnie.

- Niestety, koledzy, to na średniowiecznego kurdupla - odparłem znie­chęcony

Popatrzyli na mnie z uznaniem, jako ze przewyższałem ich o kilka centymetrów.

- Wiesz, koleś. Może by tak w Olsztynie...

Michał nie dokończył, tylko popatrzył na mnie; był rozmowniejszy od Mikołaja.

- Mówisz, że w Olsztynie. U kogo?

Położyłem banknot dziesięciozłotowy koło metalowej kasetki z cza­sów Władysława Gomułki, jaką widywało się na ladach sklepowych. Michał wyciągnął telefon komórkowy spod koszulki i zaczął wyci­skać cyferki na tarczy; niewiele słyszałem z rozmowy, ale chyba coś pozytywnego uzgodnili, bo Michał zamiast mówić, tylko potakiwał głową i coś burczał w odpowiedzi.

- Tak - zakończył i skinął na mnie. - Zenuś ma kilka na sprzedaż. Masz brykę? Chyba masz... - Zgarnął dziesiątkę do kieszeni i dodał: - Na Starym Mieście będzie stał kram ze starociami żelaznymi. Pod odremon­towaną biblioteką. Zapytaj o Zenka! Pożegnaliśmy się dosyć uprzejmie. Wtem na wieży kościelnej zaczął bić dzwon, ogłaszając wszem i wobec, że czas na Anioł Pański, jak bywa­ło od wieków, ale tylko niektóre babcie przeżegnały się na ten sygnał.

Koło Rosynanta stała już zniecierpliwiona Zośka, w ręku trzymając kilka książek. Nim wsiadłem, wyciągnąłem z kamizelki telefon i wystukałem numer pana Tomasza.

- Gdzie jesteś? - zapytał.

- Na rynku w Lubawie. - A Zośka?

- Razem ze mną. Właśnie przegląda kupione książki.

- To dobrze. Ale tu nieszczęście. Na budowie - relacjonował. - Jeden z robotników Artawińskiego nie założył kasku i cegły mu spadły na głowę.

- Ale nic groźnego?

- Owszem, nie. Ale zdaje się, że to nie wypadek losowy, a bardziej sterowany, jakbyśmy to powiedzieli.

- Jak to? - zdziwiłem się.

- Jak przyjedziesz, opowiem.

- Wybieram się do Olsztyna. Po kolczugę.

- Jaką kolczugę? - dopytywał się pan Tomasz.

I kiedy mu tłumaczyłam, nagle uprzytomniam sobie, że nawet gdy­bym odnalazł ją u Zenka, to przecież bez policjanta nie odzyskam swej własności, mimo że w swoim warszawskim mieszkaniu mam certyfikat od Ryszarda Złota Rączka. Wiedziałem jednak, jakie są charakterystycz­ne cechy mojej kolczugi, aby świadczyły o prawowitym właścicielu.

Kiedy panu Tomaszowi o tym wspomniałem, rzekł krótko:

- Zgłoś się do podkomisarz Elżbiety Nowickiej. Jest teraz w Komen­dzie Wojewódzkiej. A mnie się również o uszy obiło, że dość żwawo dzia­ła szajka złodziejska, która specjalizuje się w okradaniu muzeów ze sta­rych, zabytkowych zbroi rycerskich. Ponoć nawet coś zginęło z Muzeów Narodowego oraz Wojska Polskiego... Starocie, jak również i podróbki są dla nich łakomym kąskiem. Sprawdź zatem w Olsztynie, czy na coś nie natrafisz...

I wyłączył się.

Zośka stała i podsłuchiwała zaciekawiona moją rozmową z jej stry­jem, a kiedy skończyłem, rzekła:

- Ech, ten Batura. Na pewno w tym macza palce, a jakże! Ale gdy popatrzyłem na nią powątpiewająco, dokończyła:

- Oczywiście, że macza! Starą zbroję rycerską za granicę, a nowe na rynek wewnętrzny, to oczywiste. Wkrótce bitwa pod Grunwaldem, póź­niej turniej rycerski w Golubiu - Dobrzyniu albo jakaś następna rocznica bitwy na Psim Polu...

Wsiedliśmy do Rosynanta. Do Olsztyna mieliśmy około siedemdzie­sięciu kilometrów, czyli godzinę jazdy, ale jechaliśmy powoli i zgodnie z przepisami, więc po trzynastej byliśmy pod katedrą Świętego Jakuba.

W czasie jazdy Zośka pochwaliła się książkowymi zakupami, zwłasz­cza jednym zabytkiem piśmienniczym, a właściwie kilkudziesięciostronicowym albumem opublikowanym dość kuriozalnie pod tytułem „Luba­wa" (Lubawa- Olsztyn 1977- 1978). Ta edycja w twardej oprawie zawie­rała: „Poezje" Stefana Połoma, „Malarstwo" Aleksandra Kaźmierczaka oraz dodatek „Rzecz o Lubawie, jej zabytkach i ich ochronie" autorstwa Lucjana Czubiela. Album miał zniszczoną obwolutę, ale reszta zachowała się całkiem dobrze, i zawierał rzeczywiście rysunki, wiersze i opracowanie historycz­ne dotyczące w całości Lubawy.

- O, proszę, czy to nie zabytek piśmienniczy!? - perorowała Zośka, przeglądając zawartość albumu.

Przytaknąłem, uważnie patrząc na drogę. Tuż przed Olsztynem wystu­kałem numer pani podkomisarz, a kiedy się przedstawiłem, powiedziała:

- Tak, wiem o wszystkim od pana Tomasza. Będę siedziała przed kawiarnią „Staromiejska" i czekała na pana. Dwie damy dodadzą uroku rycerzowi, prawda? A co do tego Zenka, to niezłe z niego ziółko. I niebez­pieczne...

Jak tylko zaparkowałem Rosynanta pod katedrą, ruszyliśmy z Zośką w stronę „Staromiejskiej". Stanęliśmy wkrótce przy kawiarnianym ogródku, gdzie przy jednym ze stolików siedziała pani Elżbieta ubrana po cywilnemu tak gustownie, że aż oczy Zosieńki nieco się zwęziły, ale dzielnie przełknęła ślinkę.

Po przywitaniu się uzgodniliśmy, jak będą przebiegać moje zakupy.

- Przecież nie zapłaci pan kilku tysięcy czy nawet kilkuset złotych za swoją własność - sprecyzowała pani podkomisarz. - Jeżeli kolczuga bę­dzie pańska, przywiezie pan z Warszawy certyfikat zbroi wraz z opisem, a my już resztę dokończymy, jako że mieliśmy wiele meldunków z kraju, ba, nawet zza granicy, że ukradziono wiele współcześnie zrobionych zbroi, jak i tych zabytkowych, z muzeów... To cała szajka.

Po opuszczeniu „Staromiejskiej" ruszyliśmy niedaleko, bo tuż obok kawiarni oraz podcieni zobaczyliśmy kwiaciarki oraz solidny stelaż ze starociami. Nie spiesząc się, z dwoma paniami u boku, podszedłem do stoiska, gdzie aż się piętrzyło od wszelakiego rodzaju lichtarzy, dzbanków, młyn­ków do kawy, krzyży czy moździerzy, ale nigdzie między tymi rupieciami nie było nic, co przypominałoby chociażby miniaturki zbroi rycerskich. „Chyba zrobili mnie w konia" - pomyślałem ze złością o biznesme­nach z Lubawy, ale dzielnie zapytałem o pana Zenka dwóch facetów sie­dzących za stoiskiem na krzesłach.

Z jednego z nich podniósł się barczysty młodziak i przedstawił się:

- Zenek jestem - i zaciekawiony zerknął najpierw na moje towarzyszki. Odpowiedziałem, że jestem z Lubawy i chciałbym kupić kolczugę i hełm.

- Taką w sam raz na mnie - dokończyłem.

- Kolczugę, powiadasz... - zawahał się, ciągle spoglądając na moje przyboczne damy, a zwłaszcza na panią Elżbietę. - No, widzisz, kolego, chyba dobrze trafiłeś... Mam kilka, ale nie tutaj - cedził. - Pakuję towar i jadę na Jarmark Dominikański...

- To po co gnałem tu z Lubawy?! - burknąłem. - Pojechałbym do Gdańska, bo tam większy wybór, a tutaj...

Pokazałem lekceważąco na stoisko. Damy milczały, tylko obojętnie przyglądały się młynkom do kawy.

- Może by taki kupić - cicho powiedziała Elżbieta. - Bardzo ładnie wyglądałby
w mojej kuchni, na półce - jakby się zachwycała, ale nie do końca była przekonana. To chyba uspokoiło pana Zenka, który, po odezwaniu się do mnie Zośki, że nie wystąpi podczas bitwy pod Grunwaldem jako dama rycerza, skoro nie będę miał kolczugi, powiedział:

- Te, mała, chyba coś się wykombinuje!

- Tylko nie „mała"! - rozsierdziła się Zośka.

Roześmieliśmy się. Napięcie zmalało.

- Nic więcej nie chcesz? - zapytał mnie jeszcze Zenek.

- No, hełm, ale to niekoniecznie... Mam poza tym wszystko i chciał­bym wystąpić w chorągwi Breslau - skłamałem.

- Breslau?

- No, Wrocław inaczej.

- Aaa... - domyślił się i zarechotał. - Chcesz przegrać z Polakami, co, koleś?

Jeszcze chwilę rechotał, ale przestał i dodał:

- Nie mam tutaj na straganie, ale w domu. Na Dajtkach u kumpla. Ma warsztat, więc mi wygodnie.

- Dobra. Weźmiemy taryfę.

- A swego nie masz? - zapytał chytrze. Machnąłem niedbale ręką.

- Za daleko zaparkowałem. Nie znam miasta - skłamałem, bo prze­cież nie mogłem pojechać Rosynantem, mającym warszawskie numery rejestracyjne. Po chwili pojechaliśmy na Dajtki, olsztyńską dzielnicę, dwiema tak­sówkami: moje damy oddzielnie, a ja z panem Zenkiem Okułą, jak się przedstawił, dodając, że drogo mnie będzie to kosztowało.

- Co, taksówki? - zapytałem z głupia frant. Zarechotał.

- Mówię o kolczudze.

Skwitowałem to tylko uśmiechem, jakby tysiące złotych były mi obo­jętne. Wnet dojechaliśmy na Dajtki, a tam skręciliśmy w zarośniętą po bo­kach alejkę, aż pokazał się „Warsztat Blacharsko- Automobilowy".

Oczywiście, buda była zamknięta.

- Sesja urlopowa - zaśmiał się Zenek i otworzył całkiem pokaźną, patentową kłódkę wiszącą na solidnej sztabie, jaka biegła przez wrota do zakładu.

Pokiwałem tylko głową, czekając, aż Zenek otworzy nam drzwi.

- Przyniosę - rzucił tylko i wszedł do wnętrza, zamykając mi drzwi przed nosem. Popatrzyłem na Elżbietę, a ta znacząco kiwnęła głową i odwróciła się, aby popatrzeć na zarośniętą parcelę. Tak, to była na pewno złodziejska dziupla, a nie żaden warsztat blacharsko- automobilowy, jako że podwórko i dojazd były zarośnięte wysoką trawą, nigdzie nie było widać smarów, odpadów czy innego żela­stwa, jak to zwykle przy takich warsztatach samochodowych.

Nie minęła chwila, gdy z wnętrza wychylił się Zenek, niosąc w drew­nianym pojemniku byle jak wrzucone kolczugi. Były trzy. Jedna z nich była moja! Przymierzając i targując się zawzięcie, zbiłem cenę z dziesięciu do trzech tysięcy złotych. Zośka skakała koło mnie, wykrzykując tylko:

- Będę damą, będę damą...

Uzgodniliśmy w końcu, że wpadnę nazajutrz z pieniędzmi, chyba że Zenek zechce przyjąć czek. - Nie! Chcę forsę do ręki.

- Gdzie? Może tutaj o jedenastej? - zapytałem obojętnie.

- Niech będzie - odparł Zenek.

Zdziwiłem się, ale pomyślałem, że na pewno chce oskubać swego wspólnika, więc bez przeszkody dobiliśmy targu. Zenek zaniósł pojemnik z powrotem, a ja z moimi przybocznymi da­mami wróciłem do taksówki.

Pożegnałem się z Zenkiem, mówiąc, że wrócimy do miasta razem, wręczając mu dwadzieścia złotych na koszty przejazdu. Nie miał wątpliwości, ze trafił na bogatego jelenia, który chce zaim­ponować niewiastom...

A mnie - po obiedzie w „Novotelu"- czekało uzgodnienie z panią podkomisarz szczegółów jutrzejszej akcji, jak również odwiezienie Zośki do Klonowa i nocny przejazd tam i z powrotem do warszawskiego mieszka­nia na Ursynowie po certyfikat mojej kolczugi, wystawiony przez świet­nego płatnerza Ryszarda Złota Rączka.

Na drugi dzień, o jedenastej, zajechałem samotnie pod warsztat na Dąjtkach. Czekał już na mnie Zenek, ale siedział na kamieniu przed za­mkniętymi na sztabę drzwiami. Nie dowierzał mi, dopiero kiedy pokazałem mu zwitek banknotów, ruszył otwierać drzwi, ale nadal nie wpuścił mnie do środka.

- Wyniosę... - burknął.

Gdy ukazał się ponownie w drzwiach, trzymając w ręku moją kolczu­gę, na podwórku aż zaroiło się od facetów w zamaskowanych polówkach, a zachrypnięty głos podinspektora Adama Zabielskiego zabrzmiał groź­nie:

- Policja! Stać!

Zenek stanął rzeczywiście jak sparaliżowany, a zamaskowani policjanci ujęli go pod rękę i otworzyli na oścież drzwi do „warsztatu"...

Warsztat", zabezpieczony od środka stalową blachą, okazał się wręcz sezamem zbrojeniowym rycerstwa światowego. Można tu było znaleźć współczesne, ręcznie robione różne części zbroi rycerskich, całe komple­ty, których wartość trudno było ocenić, jako ze w większości były skra­dzione z magazynów muzealnych niemal z całego kraju.

Dostrzegłem także bezładnie rzucone na kupę pośrodku warsztatu cie­kawe egzemplarze wszelakiego rodzaju białej broni, zabytkowe pistolety i strzelby, muszkiety i samopały, których wartość była nieoceniona, Jed­nym słowem dziupla złodziejska militariów: od średniowiecza po współ­czesne podróbki.

- Istny raj dla kolekcjonerów i złodziei - westchnął tylko podinspek­tor Zabielski. - Roboty na tygodnie...

A pani podkomisarz Nowicka dodała:

- Pan to ma szczęście...

- A moja kolczuga?

- Bierz pan, tylko certyfikat niech pan zostawi. I jakieś pokwitowa­nie. Ale, ale - zakpił Zabielski - certyfikat potwierdzi też pan Ryszard Złota Rączka, co?

- Słowo pracownika Ministerstwa Kultury i Sztuki! - odparłem ofi­cjalnie.

Odjeżdżając taksówką trzymałem w ręku swoją kolczugę; nawet nie mogłem jej zawinąć w jakiś papier, bo wszystko zostało zapieczętowane przez policję.


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY


DĄSY I ANOREKSJA ZOŚKI * JAK SIĘ ZOSTAJE FILOZOFEM * PRZYGOTOWANIA DO ODPUSTU W KLONOWIE * NASZE PLANY * MISJA PANI PODKOMISARZ * MAMY SPRZYMIE­RZEŃCÓW


Siostrzenica pana Tomasza znowu dostała gwałtownej anoreksji, kiedy podczas spóźnionego obiadu opowiadałem, co działo się podczas mojego „zakupu" kolczugi u Zenka. Relację swoją składałem całej naszej paczce, czyli panu Tomaszowi, jego siostrzenicy, doktorowi Kulwieciowi oraz Krzysztofowi, który wreszcie urwał się z budowy i obiadował razem z nami.

Zośka nagle podczas mojej relacji odwróciła się od stołu i więcej nie tknęła zrazów zawijanych, tak lubianych przez doktora i nas wszystkich. I wcale się jej nie dziwiłem: taka gratka, a przeszła jej koło nosa!

Żadne moje usprawiedliwienia czy malutkie kłamstewka, że byłem spóźniony, bo musiałem rano wstąpić do ministerstwa (nie wstąpiłem), że miałem drobną awarię podczas jazdy do Olsztyna (nie miałem), i że pa­nienka z dobrego domu nie powinna uczestniczyć w takich niebezpiecz­nych akcjach policyjnych - również nie poskutkowały; fochy i anoreksja osiadły w Zośce na amen. Tylko prychnęła na koniec moich łgarstw:

- Owszem, jestem panienką z dobrego domu, ale również siostrzenicą Pana Samochodzika!

Tu wtrącił się doktor Kulwieć:

- Zosieńko Panatadeuszowa ! Toć nie uchodzi z bandytami obcować, nie uchodzi...

- Siostrzenicy Pana Samochodzika uchodzi! - kategorycznie obsta­wała przy swoim.

Również pan Tomasz musiał zabrać głos:

- Zośka, pan Paweł słusznie zrobił, że cię nie zabrał...

- Nieprawda! Chciał się tylko spotkać z piękną panią podkomisarz, a mnie się pozbyć... - niemal załkała. - Pozbyć! I na pewno umówić się z nią, aby mogła zostać jego damą, skoro on - tu popatrzyła na mnie oczy­ma bazyliszka - odzyskał swoją nieszczęsną żelazną kolczugę...

I uciekła od stołu. Nawet nie chciała słuchać bliźniaków, które akurat weszły do jadalni i zamierzały jej przedstawić wyniki swoich obserwacji.

- Ooo - westchnęliśmy i zabraliśmy się jednak do tych zawijanych zrazów ze słoninką i ogóreczkiem w środku.

- Kto zrozumie młodą niewiastę, ten zostanie na pewno świetnym filozofem - dodał sentencjonalnie doktor i dołożył sobie na talerz wzgardzo­ne przez Zośkę zrazy, mrucząc: - Nie powinny się marnować boże dary...

Nazajutrz, w niedzielę, w Klonowie miały odbyć się coroczne uroczy­stości odpustowe świętej Dominiki. Nic zatem dziwnego, ze zjechały się tu tłumy turystów, krewnych i powinowatych, nie wspominając o daw­nych mieszkańcach wsi, którzy emigrowali po wojnie do Niemiec albo uciekli wcześniej przed Armią Czerwoną pod koniec 1944 roku.

Wieś pęczniała od ludzi, a wszędzie po ogrodach i placach zakwitły różnokolorowe czapy namiotów bądź ustawiły się turystyczne karawaningi samochodowe.

Drużyna Zośki miała zatem sporo roboty, aby zebrać informacje o przybyłych, co wręcz wydawało się nie do okiełznania czy policzenia, dlatego nie zmartwiłem się tymczasową, chociaż gwałtowną anoreksją Zośki, będącą skutkiem zazdrości o panią Elżbietę czy też wynikiem tem­peramentu siostrzenicy pana Tomasza...

Niestety, nie zostanę filozofem" - westchnąłem ponownie, bo jed­nak byłem pewny, że Zośka nie zaniecha swej misji obserwacji nie tylko „podejrzanych facetów" z naprzeciwka, ale i innych, skoro się zjawią - chociażby Jerzego Batury! A byłem również pewny, że w harmidrze uroczystości odpustowych na pewno nie zabraknie ludzi Batury...

Roześmiałem się głośno.

- Co ci tak wesoło? - zapytał architekt Krzysztof, kończąc powoli obiad, jego ekipa miała bowiem wolne aż do poniedziałku rano, więc i on wreszcie mógł odpocząć. - Chyba nie śmiejesz się z siostrzenicy pana Tomasza, co?!

- Broń Boże! Przypomniałem sobie o pewnym naszym wrogu...

- Naszym wrogu? - zapytał, a doktor również nastawił uszu.

- Mówiłem już: o naszym wrogu Jerzym Baturze!

- No, właśnie, obiecywaliście mi o nim opowiedzieć, kto to właściwie jest ten Batura? - zapytał doktor Kulwieć.

Zatem opowiedziałem doktorowi i Krzysztofowi, kim jest Jerzy Batu­ra, syn zmarłego Waldemara Batury.

- A, rozumiem teraz. I co, szykuje coś na nas? - zapytał doktor Kul­wieć. - Toć nas jest tutaj sporo chłopa!

- Tak. Myślę, że coś szykuje. Jakby skok na kasę w tłumie turystów i pobożnych pątników, nie mówiąc o tym, ile odpustowych kramów rozło­żyło się na łące za kościołem. Widzieliście?

- Nie. Nie widzieliśmy - odparł doktor. - A wy? Pozostali zaprzeczyli głowami. Więc kontynuowałem:

- A właśnie, ja sobie jednak obejrzałem: po prostu tłumy ludzi i odpu­stowych biznesmenów, łącznie z kieszonkowcami, mimo kościelnej aury i modlitw. Któż będzie interesował się parkiem, basztą czy nawet pała­cem, skoro i stróż Kudła jest być może przekupiony przez Baturę? A może na wszelki wypadek spiją go na amen?

- Ja również będę miał całodobowy dyżur w niedzielę i na noc w poniedziałek - westchnął doktor Kulwieć. - Wiecie, tłumy ludzi, upał, o nieszczęście nietrudno.

- Może by pomyśleć o posiłkach - dodał pan Tomasz. - We trzech nie damy rady przypilnować baszty i reszty...

- A jak tam, Krzysztofie, wygląda odgruzowanie baszty? - zapytałem szefa ekipy remontowej.

- Dopiero po piętnastym lipca powinniśmy zgodnie z planem wyczy­ścić basztę z gruzowiska i dostać się do jej podziemia i piwnic. Potem postawimy rusztowanie i zaczniemy ją odbudowywać według projektu zatwierdzonego przez konserwatora zabytków. Również nowy właściciel na to przystał, tyle że wewnątrz baszty nastąpią zmiany: będą w niej poko­je gościnne, stąd nowa infrastruktura wodno- kanalizacyjna...

- W porządku, architekcie! Wiemy, na czym stoimy. A co do posił­ków, panie Tomaszu, to pozostanie nam tylko podkomisarz Nowicka i ten jej „narzeczony"...

- Jaki narzeczony? - zdziwił się pan Tomasz.

- Erich Schneider, biznesmen z Hamburga, który wynajął pokoje go­ścinne u leśniczego Paula.

Pan Tomasz pokręcił głową. '

- Ona ma inną misję, niż nam pomagać.

- Chyba zalecać się do gościa - burknąłem. Szef spojrzał bystro na mnie.

- Za długo przebywasz chyba z moją siostrzenicą - rzekł kpiąco. - Nabierasz jej nawyków, chociaż anoreksja ci nie grozi.

Już zamierzałem coś złośliwego odpowiedzieć, ale pan Tomasz mnie ubiegł:

- Gdy ty tropiłeś złodziei swojej kolczugi, ja również małe co nieco

wytropiłem - rzekł przeciągle, jakby chciał powiedzieć, że jego dotych­czasowa
i zasłużona sława wcale się nie przedawniła, a on sam wcale nie stetryczał, przynajmniej umysłowo.

- Tak? - zapytałem z ciekawością.

- Wczoraj - wyjaśnił po chwili - również byłem w Lubawie i Olszty­nie...

- Naprawdę? I nic mi pan nie powiedział - przerwałem mu. - Przecież szukałeś swojej kolczugi. Nie chciałem przeszkadzać. Tyle że przeglądałem archiwa: policyjne i państwowe. Pomogła mi pani podkomisarz.

- Ale, ale... - jąkałem się.

- Że była z tobą! - zdziwił się. - Owszem, to bardzo zorganizowana i piękna młoda osóbka, godna następczyni Zagłoby...

- Jakiego Zagłoby? - zapytał doktor Kulwieć.

- Podinspektora Adama Zabielskiego. Tak nazywają go podkomendni i przyjaciele - objaśnił pan Tomasz.

- A, rozumiem - rzekł doktor. - Ten, co z panem Pawłem zasadził się na Zenka.

A Krzysztof dodał:

- Nie chciałbym być śledzony przez niego. No, tego Zagłobę.

- Ale co za misję ma pani podkomisarz Nowicka? - zapytałem nie­cierpliwie.

Szef zastanowił się chwilę.

- Trochę to delikatna sprawa, więc nie chciałbym o tym rozgłaszać. Rozumiecie mnie?

Zrozumieliśmy, że więcej nam nie powie, więc pokiwaliśmy głowa­mi.

- Zatem przez te dwie doby będziemy z Krzysztofem jedynymi stró­żami tutejszej posiadłości - westchnąłem.

Wówczas do jadalni gwałtownie wtargnęła Zośka z Jasiem i Małgo­sią. Popatrzyła na pusty stół, dziwnie czknęła, ale zdecydowanie oznaj­miła:

- Samochodowym karawaningiem przyjechał Batura! A z nim, w roli kierowcy, Brązowoskóry! Ponadto wrócili trzej faceci z sąsiedztwa, co byli wczoraj w Lubawie...

Kiedy to głośno nam oznajmiała, a bliźniaki tylko potakiwały, doktor Kulwieć dyskretnie opuścił stół i pobiegł do kuchni. Po chwili niósł ogrom­ny talerz z pachnącymi trzema zrazami i pajdami chleba, a w drugiej ręce dzbanek z kompotem wiśniowym, jako że w tym roku nadzwyczaj w Klonowie obrodziły wiśnie, i postawił to wszystko na stole. Zośka i bliźnięta - również bez słowa usiedli przy stole i z jednego talerza zaczęli pałaszować przyniesione przysmaki.

Anoreksja została w porę zażegnana, a dodatkowo zyskaliśmy sprzy­mierzeńców dyskretnych i wścibskich, bo tacy byli Zośka i Jaś z Małgo­sią.

Czyżby dzisiaj w nocy bandyci szykowali skok na budowę? - pomy­ślałem,

a głośno dodałem:

- Ich pięciu, a nas dwóch.

- Sześcioro - powiedziała Zośka między jednym kęsem a drugim.

- Jakim cudem? - zdziwiłem się.

- Takim, że nas jest właściwie siedmioro, panie Pawle - dokończyła triumfalnie
i obtarła usteczka, a po niej ten gest uczyniły bliźnięta. - Sied­mioro! Nas troje - wyliczała - wujek, pan i pan Krzysztof, a może nawet pan doktor!

Popatrzyła na niego i szepnęła:

- Dziękuję. Pan to umie dogodzić młodej damie - podkreśliła znaczą­co i roześmiała się. Bliźniaki również parsknęły śmiechem. Rozpoczęliśmy naradę, jako że na osobę pani podkomisarz nie mogliśmy liczyć.


ROZDZIAŁ SZESNASTY


PIERWSZE MELDUNKI * MÓJ FORTEL * PRZEBRANIE * ROSYNANT W AKCJI * PAN TOMASZ NAD AKTAMI * CO TO JEST GENERALPLAN OST? * CZEGO CZY KOGO SZUKA PAN TOMASZ W ARCHIWACH * ZABAWA W KOTKA I MYSZKĘ


Już pod wieczór otrzymałem wiadomość, a właściwie liścik od Zośki, który przyniosły bliźniaki.


Panie Pawle, donoszę, ze o 18 45 Batura spotkał się z tym Niemcem Erykiem, który zamieszkał u dziadków Jasia i Małgosi (Śledziłam go, kie­dy wyszedł z leśniczówki) Spotkali się niby „przypadkowo" na łące za kościołem, gdzie rozłożyły się kramy przyjezdnych handlarzy Przywitali się jak starzy znajomi Niestety, nie mogłam ich podsłuchać... Koło nich „ kręcił się " Brązowoskóry, więc kryłam się wśród kramów i ludzi, żeby się z nim nie spotkać... To tyle na razie. Z.


Następnie, nieoczekiwanie, zaterkotał mój telefon, a głos w słuchaw­ce był dla mnie niespodzianką.

- Pan Paweł Daniec? Mówi Elżbieta...

- Ooo... - wyjąkałem. - Skąd pani ma mój numer?

- Billing, proszę pana, czyli pański telefon nagrany w komendzie, kie­dy pan do mnie telefonował. Muszę pana ostrzec, mimo że nie powinnam tutaj wydzwaniać do pana...

- Niby ze względu na pani misję pod nazwą „Narzeczony"? - powie­działem złośliwie. Żachnęła się, ale w słuchawce jednak usłyszałem śmiech.

- Ech, ten Pan Samochodzik! Muszę kończyć, a chcę przekazać, że Eryk Schneider wybiera się samochodem do Nidzicy, lecz nie ze mną, tylko z kierowcą Batury, niby w interesach. Tyle że kierowca Batury to tęgi „fachowiec" - zawiesiła głos. - Rozumie pan? On jest z Niemiec! Jest Ślązakiem. Uważajcie na niego, zwłaszcza nocą. To tyle. My również będziemy czuwać...

Telefon się urwał, więc nie bardzo zrozumiałem, co miało znaczyć to: „będziemy czuwać" - czyli kto jeszcze?

Jeżeli Zośka pisała liścik o 18.45, to minęło na pewno pół godziny, zatem Schneider już ruszył swym samochodem do Nidzicy. Dlatego nie miałem żadnych szans, aby go dogonić moim Rosynantem. Ale dlaczego nie pojechała z nim Elżbieta, wszak była niemal narzeczoną Niemca?

A może to tylko blef i chcą mnie również wywabić z Klonowa? Że niby kiedy dowiem się, iż Schneider z kierowcą Batury, czyli Brązowoskórym, wyjeżdżają, ja pojadę za nimi śledzić ich? A tymczasem oni zorganizują swoją ekipę i ruszana penetrację Baszty Nietoperzy?!

Głowiłem się, aż wreszcie postanowiłem.

W sąsiednim pokoju pensjonatu, gdzie mieszkaliśmy, Krzysztof zno­wu ślęczał nad swoimi papierami, lecz gdy mu wyjaśniłem cel akcji, niechętnie bo niechętnie, ale ustąpił i dał się namówić na wypad do Nidzi­cy Rosynantem, że niby to ja ścigam Niemca i Brązowoskórego.

- Tylko przebierzmy się. Weź moją koszulę i kamizelkę, żeby wyglą­dało, że to ja. Wóz Schneidera to czerwony, dwuosobowy mercedes spor­towy. Bardzo charakterystyczny i zaraz go poznasz. Tylko trzymaj się z daleka od niego, to nie rozpoznają ciebie, dobrze?

I dodałem kilka fachowych instrukcji co do Rosynanta, jako że Krzysz­tof jeździł nim już ze dwa razy, kiedy byłem u niego w Gdańsku, ale cza­sami warto odświeżyć swe umiejętności.

- A swój telefon weź ze sobą, dobrze? Będziemy w kontakcie - do­kończyłem.

Poszliśmy we dwóch w kierunku garażu, należącego również do pen­sjonatu.

- Przez wieś jedź spokojnie, przy zasłoniętych szybach. Są, jak wi­dzisz, przyciemnione i nikt cię nie rozpozna. Najważniejsze, żeby na razie zauważyło cię wiele osób, bo Rosynant jest wozem łatwo rozpoznawal­nym. I wszyscy wiedzą, że tylko ja nim powożę. A że nim pokierujesz, o to właśnie chodzi. I to wszystko, Krzysztofie.

Krzysztof, trochę najpierw niepewnie, ruszył powoli w kierunku bra­my obejścia, gdy ja, przebrany w koszulę Krzysztofa i jego charaktery­styczny, bosmański kaszkiet, wyjrzałem ostrożnie spod jaśminu. Dojrza­łem, że w oknie sąsiedniej posesji mignęła jakaś twarz, jakby gapiła się na Rosynanta wyjeżdżającego już z bramy i skręcającego w kierunku drogi na Nidzicę.

Roześmiałem się cichutko:

- Fortel się udał!

Postanowiłem jednak pójść do pana Tomasza i powiedzieć mu o zmia­nie naszych planów na wieczór, jako że były one przecież związane z tym, co mogą uczynić ludzie Batury. Zwłaszcza ci, których nie znaliśmy, a na pewno tacy tu byli w tłumie gości, turystów i pątników, przybyłych na uroczystości odpustowe.

Pan Tomasz siedział w pokoju nad jakimiś grubymi aktami, na któ­rych zauważyłem tylko skrawek czerwonej pieczęci „Archiwum Państwo­we", ale tak karty, jak i okładki były pożółkłe i pisane szwabachą.

Nawet się nie zdziwił, widząc mnie z kaszkietem Krzysztofa w ręku.

- Małe zmiany? - burknął.

Biurko w pokoju, a właściwie podłużny stół, było zawalone tymi ak­tami,
a popielniczka przepełniona petami.

I opowiedziałem mu o liściku Zośki oraz o telefonie podkomisarz Nowickiej
i moim pomyśle, aby Rosynantem pokierował architekt prze­brany za mnie.

- Wydaje się, że chcą mnie wywabić z Klonowa. Więc wywabili. Roześmiałem się. Szef przytaknął.

- Masz rację. Ale co dalej?

Nim padło to pytanie, drzwi gwałtownie się otworzyły i wpadła zde­nerwowana Zośka.

- A to drań, ten wujka podwładny! Wyjechał sobie Rosynantem, gdy, gdy...

Zająknęła się, widząc mnie stojącego w cieniu okna.

- Aaa, to pan? - wyjąkała wreszcie. - Przepraszam...

- Przeprosiny przyjęte i dziękuję za fachową informację szpiegowską - dodałem
z uśmiechem na ustach.

Pan Tomasz, również się uśmiechnął.

- Więc kto pojechał Rosynantem? - zapytała. Poinformowałem ją krótko o zmianie naszych planów, gdy zadzwonił mój telefon. To Krzysztof relacjonował:

- Kiedy wyjechałem z Klonowa w kierunku Nidzicy, czerwony wóz sportowy stał jakieś półtora kilometra za wsią. Jak tylko zobaczyli Rosynanta, wóz ruszył gwałtownie, jakby chciał uciec przede mną. No więc siedzę mu na ogonie... To tyle...

Głos Krzysztofa w słuchawce umilkł.

Przekazałem usłyszaną informację pozostałym.

- Znaczy to, że mamy nową rzeczywistość. Ale to dobrze, że pan Artawiński pojechał Rosynantem. Tylko żeby się nie wpakował w jakieś tara­paty...

Pan Tomasz, zamyślił się, spojrzał z niechęcią na otwartą kartotekę pisaną szwabachą i powiedział:

- Nie lubię być archiwistą.

- A niby czego tam wujek szuka? - zainteresowała się Zośka. I dobrze zrobiła pytając stryjka o to, co sam chciał wiedzieć.

- Jak niektórzy wiedzą lub nie - tu zwrócił się do siostrzenicy - Niem­cy hitlerowskie w czasie drugiej wojny światowej popełniły wiele zbrod­ni nie tylko wojennych, ale przede wszystkim przeciwko ludności cywil­nej...

Zośka tylko spojrzała na swego stryjka i usiadła skromnie przy stole; wiedziała, że zanosi się na dłuższe objaśnienia.

- Jak powiedziałem już, hitlerowcy w podbitych krajach stosowali terror wobec ludności cywilnej. W Polsce szczególnie zastosowali ów ter­ror na obszarze Zamojszczyzny, gdzie z żyznych powiatów zamojskiego, biłgorajskiego, tomaszowskiego i hrubieszowskiego wysiedlono od listo­pada 1942 do marca 1943 roku prawie całą ludność polską, czyli około 110 tysięcy mieszkańców, w tym około 30 tysięcy dzieci. Znaczną część wysiedlonych wywieziono do pracy niewolniczej w Rzeszy Niemieckiej lub do obozów koncentracyjnych. Na ich miejsce przysłano osadników niemieckich. Ale szczególnie odbiło się to na dzieciach, które odłączono od rodziców czy rodziny i przydzielano rodzinom niemieckim w Rzeszy...

- To jakby handel niewolnikami, jak kiedyś handlowano Murzynami - westchnęła siostrzenica pana Tomasza.

- Tak, Zosiu - przytaknął Pan Samochodzik. - Był to plan hitlerow­ców, tak zwany Generalplan Ost, czyli Generalny Plan Wschodni, który przewidywał wyniszczenie i wysiedlenie wielomilionowych narodów sło­wiańskich i osiedlenie na ich miejsce Niemców, w tak zwanej „niemiec­kiej przestrzeni życiowej"!

Pan Tomasz zamilkł i sięgnął po papierosa; chyba jednak ostatnio za dużo pali.

- Ale tu nie Zamojszczyzna, tylko ziemia lubawska - rzekła przytom­nie Zośka.

- Tak, masz rację - odparł pan Tomasz. - Ale również tutaj, i to od czasów pierwszego rozbioru Polski w 1772 roku, gdy te ziemie włączono do Prus, zaczęły się rugi polskich chłopów, wywłaszczenia ich z ziemi i kolonizowanie tych ziem przez osadników niemieckich, którym przy­znawano szczególne ulgi na zagospodarowanie się, podczas gdy polskich rolników nękano dodatkowymi podatkami... Lata międzywojenne - mówił dalej - dały nieco wytchnienia, ale po 1 września 1939 roku terror zaczął się ze zdwojoną siłą.

Zamilkł, zaciągnął się mocno papierosem i wypuścił kłąb dymu nad leżącymi przed nim starymi aktami poniemieckimi.

- Lecz nie bardzo pojmuję, czego stryjek szuka w tych aktach? - zno­wu zapytała siostrzenica.

- Nie tyle czego, co kogo - odparł tajemniczo pan Tomasz.

Pan Tomasz nie był zdecydowany na ujawnienie swego archiwalnego śledztwa, ale przecież - jak wiedziałem - te archiwalia udostępnia się historykom tylko na miejscu, w czytelni archiwum, a nie wypożycza się je do domu.

Albo szef ma wielkie chody, w co nie wątpiłem, albo sprawa jest najwyższej wagi i dotyczy Klonowa, a nie do końca jest rozpracowana" - pomyślałem.

Wtedy doznałem olśnienia i powiedziałem:

- Czyżby to była misja „Narzeczony", jaką prowadzi pani podkomisarz Nowicka?

Pan Tomasz tylko westchnął potwierdzająco.

- Co za misja „Narzeczony"? - zapytała Zośka, a potem z błyskiem w oczach dodała: - Aha, to ta paniusia policjantka od pana Pawła... Ale, ale, kto jest tym „Narzeczonym"?

- Nie bardzo mogę jeszcze odpowiedzieć - westchnął pan Tomasz, bezradnie rozkładając ręce. - No, wiesz...

Chyba nie biznesmen z Hamburga, który urodził się w Niemczech jakieś trzydzieści kilka lat temu. To się kupy przecież nie trzyma" - pomy­ślałem ze złością.

Pan Tomasz nadal kopcił papierosa.

- Życie bywa dziwniejsze od najbardziej wyrafinowanych przygód wymyślonych przez pisarzy - rzekł sentencjonalnie. - Właśnie czegoś ta­kiego szukam w tych poniemieckich archiwach, które...

Ale znowu zadzwonił mój telefon. Usłyszałem głos Krzysztofa.

- Bawią się ze mną jak kotek z myszką. Zapewne się domyślają, że nie ty kierujesz Rosynantem. O, znowu dodali gazu, więc muszę za nimi... Wjeżdżają właśnie do Nidzicy... Jechać za nimi?

- Oczywiście! Trzymaj się tylko z dala od nich.

- A co u was? Wieczór nadchodzi... Oprzytomniałem. Za oknem ściemniało się.

- Krzysiu, uważaj, ale obserwuj ich... W słuchawce nastała cisza.

- Są już w Nidzicy - poinformowałem. - A teraz kolacja. Koło dwu­dziestej drugiej robię obchód pałacu i baszty z panem doktorem. Mniej więcej takim szlakiem, jakim prowadziła nas Zośka, kiedy doktor wpadł był w ziemiankę...

- To nie ziemianka, tylko na pewno jakiś zapomniany korytarz pod­ziemny do pałacu... - przerwała mi Zośka.

- Ty znowu swoje.

Za nami rozległo się pukanie i wszedł doktor Kulwieć.

- Wracam z przychodni, tylko kilka omdleń. Jutro może być gorzej - objaśnił. - Ale jutro będzie jutro, a dzisiaj chodźmy na kolację, a potem z panem Pawłem na czaty! Jednakże nie poszedłem z nimi na kolację; wszak mnie nie było w Klonowie, nieprawdaż?


ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY


NOCNA ROTA * NA RATUNEK STRÓŻOWI * OBRAZ NĘDZY I NIESZCZĘŚCIA * OPOWIEŚĆ MICHAŁA KUDŁY O NAPA­DZIE * CZY STRÓŻ MÓWI PRAWDĘ * BRĄZOWOSKÓRY BU­SZUJE W BASZCIE NIETOPERZY * TRACĘ PRZYTOMNOŚĆ


Przebrany w kraciastą, zielono- czarną koszulę i szarą kurtkę Krzysz­tofa oraz
w jego kaszkiecie bosmańskim na głowie, ruszyłem z doktorem Kulwieciem
w stronę zabudowań dworskich. Zośka została ze swym wujkiem w pensjonacie, chociaż prychała nie­zadowolona niczym rozjuszona kotka.

Ale nie mogliśmy jej zabrać ze sobą, bo wydawało mi się, że wyprawa ta była dość niebezpieczna dla panienek z dobrego domu.

We dwóch z doktorem - uzbrojeni w latarki - stanowiliśmy nocną rotę, czyli straż pilnującą bezpieczeństwa pałacu - jak powiedział pan Tomasz znad swych poniemieckich kartotek.

Brama była naprawiona, a nowa kłódka zagradzała nam główne wej­ście na „Teren prywatny", jak głosiła metalowa tablica, a pod nią inna z informacjami o właścicielu obiektu i firmie odbudowującej pałac.

Noc była ciepła, ale bezksiężycowa, tyle że w zapadającym mroku, pod prowizorycznymi szopami i wiatami widać było ułożone materiały budowlane; wszędzie panował ład i porządek.

O wiele schludniej, niż wówczas, kiedy z Zośką pierwszy raz tu przy­jechaliśmy - pomyślałem z uznaniem o Krzysztofie i jego ekipie budow­lanej.

Kilkadziesiąt metrów dalej stała bryła pałacu i wydawała się pusta, chociaż szkła okienne odbijały poświatę, co przypominało ślepia jakiegoś tajemniczego, ogromnego zwierzęcia. Nawet w bocznej części pałacu, gdzie było mieszkanie stróża, również nie paliła się lampa.

- Pójdziemy do niego? - zapytałem doktora. - Może coś widział, może coś wie...

- Nie świeci się, więc po co? - odparł doktor.

- Może poszedł na obchód - rzuciłem niepewnie.

- On? - zdziwił się pan Stefan. - Założę się, że leży pijany na swym barłogu albo pije gdzieś w knajpie we wsi.

- Sprawdźmy.

Weszliśmy boczną furtką na szeroki dziedziniec i skierowaliśmy się do lewego, bocznego wejścia do pałacu, gdzie w jednej z sal mieszkał Michał Kudła. Nacisnąłem klamkę solidnych drzwi wejściowych do pałacu, ale były zamknięte. Podszedłem do okna i latarką omiotłem wnętrze przez brudną szybę, ale niewiele zobaczyłem, choć wydawało mi się, że gospodarza nie było.

- Nic nie widzę. Pewnie go nie ma. Sprawdźmy zatem, czy frontowe drzwi do pałacu oraz okna na parterze są zamknięte - zaproponowałem.

Doktor bez słowa ruszył za mną. Wszystko było pozamykane i zdawa­ło się, że żywej duszy nie ma nie tylko w pałacu, ale i poza obiektem.

Już mieliśmy minąć prawy narożnik pałacu i ruszyć w stronę Baszty Nietoperzy, ale instynktownie złapałem doktora za ramię i zatrzymaliśmy się w miejscu.

Ten niesamowity bezruch i ta nienaturalna cisza wokół nas sprawiły, że obudził się we mnie niepokój, iż coś się jednak dzieje tajemniczego i niebezpiecznego. Instynkt nigdy mnie w takich wypadkach nie zawiódł; trzeba zachować wówczas szczególną czujność.

Bo przecież nastająca noc również żyje swym własnym rytmem, sze­lestem drzew czy ruchem polujących drapieżników, a teraz nawet sowa nie pohukiwała,
a gryzonie umknęły i zapadły się pod ziemię albo je ktoś wystraszył...

Szepnąłem do ucha doktora.

- Panie Stefanie, coś się chyba niedobrego stało. Wróćmy raz jeszcze do mieszkania stróża... A pałac obejdziemy z lewej strony, więcej tam krzewów i drzew, gdzie można się ukryć...

Doktor skinął głową, więc zawróciliśmy po cichu w stronę bocznego wejścia, gdzie była kwatera Kudły.

Jeszcze raz próbowałem coś dojrzeć w pokoju przez brudne szyby, ale bez skutku.

- Wejdziemy do niego - zdecydowałem. - Jakkolwiek!

Na szczęście jedna rama okienna nie była zamknięta od wewnątrz, więc podważywszy nożem, udało mi się ją otworzyć. Wspiąłem się na występ podmurówki, a następnie na wystający parapet okienny i leżąc na brzuchu oświetliłem wreszcie wnętrze, które było tak samo brudne, co straszliwie skołtunione, jakby w środku przeszedł co najmniej huragan.

Gospodarza nigdzie nie dostrzegłem, chociaż światło latarki dobrze oświetlało wnętrze.

- Panie Michale, panie Michale, jest pan tam?! - wykrzykiwałem w głąb pokaźnego pokoju pałacowego. Cisza, ale gdzieś po prawej stronie, za tapczanem, jakby się coś poru­szało, pojękiwało...

Nie mogąc dojrzeć, wychyliłem się jeszcze bardziej w głąb pokoju i stoczyłem się do środka, wprost na skłębioną pościel leżącą na tapczanie.

- Stało się coś? - usłyszałem tylko słaby głos doktora, ale nie odpo­wiedziałem, tylko ruszyłem tam, gdzie coś pojękiwało w kącie.

Gdy to coś odmotałem, okazało się, że jest to nasz stróż, który był związany
i zakneblowany rękawem koszuli, a z tyłu głowy sączyła mu się krew.

Wyzwoliłem go z petów i knebla.

Żył, chociaż był trochę zamroczony, sponiewierany i zapewne rów­nież pijany, jako że aromat wódczany co rusz docierał do mojego nosa wraz z jego oddechem, kiedy tylko uwolniłem go z knebla.

- Hej, doktorze! Pobili stróża! - krzyknąłem, wychylając się z okna. Ale doktor bezradnie rozłożył ręce.

- Przecież przez, okno nie wejdę, nie te wymiary... Zaśmiałem się.

- Spróbuję otworzyć drzwi.

Nie szukając nigdzie kluczy, których zapewne nie było, wyjąłem swój „niezbędnik" z kieszeni i ruszyłem na korytarz do drzwi wejściowych, gdzie do zamka wsunąłem odpowiednie ostrze i wkrótce drzwi stanęły otworem.

Pan Stefan już czekał na schodach, więc poprowadziłem go w stronę pomieszczenia stróża.

Wówczas znalazłem na ścianie kontakt i zapaliłem górne światło.

Widok był rzeczywiście nieszczególny, a rozbebeszona szafa i wala­jące się po podłodze butelki oraz rozrzucona bielizna wraz talerzami i kubkami dopełniały obrazu nędzy i nieszczęścia. Tylko trzy krzesła i to stylowe, pałacowe, jakbyśmy to powiedzieli, stały równo koło stolika z resztkami jedzenia na fornirowanym blacie; stolik również należał do mebli pałacowych.

Doktor ruszył na ratunek panu Michałowi, który powoli powracał do przytomności.

- A wy kto jesteśta? - wychrypiał groźnie, ale ledwo ruszył głową, jęknął: - O cholera, ale mnie urządzili...

Wreszcie raźniej spojrzał na nas i odburknął:

- A, to wy...

- Kto pana tak u rządził? - zapytałem gramolącego się na tapczan pana Michała.

- A tacy jedni...

- No, będzie żył - rzekł tymczasem doktor Kulwieć. - Nic złamane­go...

- To kto tak pana urządził? - zapytałem ponownie. Kudła jęknął, potem coś bąknął pod nosem, ale niewiele go zrozumia­łem.

- Ma pan coś na dezynfekcję rany? - zapytał go doktor. - A w ogóle to może pan chodzić?

Gospodarz wstał ciężko z tapczanu, otrząsnął się jak pies z wody i ruszył za przepierzenie, gdzie stała umywalka i kran z wodą. Nalał tro­chę wody do kubka i wypił zachłannie. Potem czknął, pogrzebał w stoją­cej obok szafce i wyjął z niej butelkę wódki.

- To mnie odkazi - burknął.

Odkorkował, nalał na rękę trochę wódki, którą następnie natarł zbo­lałą głowę.

Doktor pokiwał tylko głową na ten prosty zabieg dezynfekujący ranę.

Tymczasem Kudła wrócił i usiadł na tapczanie, a my również usiedli­śmy na stylowych krzesłach przy stoliku, na którym walały się trzy kie­liszki, rolmopsy i okruchy chleba, a obok talerzy stały trzy grube szklanki, zaś przy przewróconej butelce wody mineralnej leżały sztućce.

Wreszcie popatrzył na nas przytomnie i wykrztusił:

- A przyszło takich dwóch letników ze wsi. Chcieli, abym ich oprowa­dził po pałacu albo po baszcie...

- Teraz, wieczorem? - zdziwiłem się.

- No, przychodzą tacy turyści różni, nawet wieczorem, że to niby jest straszniej, bo to ciemności, duchy... No i przynieśli butelkę, rybki...

- Ale pan Artawiński zabronił panu wpuszczać tu obcych!

- No, tak, zabronił... Ale dziś nikogo już na budowie nie było, więc... - Kudła wiercił się na wersalce, nie bardzo wiedząc, jak się usprawiedliwić.

- Chce pan chyba stracić pracę - powiedziałem.

- Panie! Coś pan, co ja zrobię bez tego stróżowania? - bełkotał. - Ja już od dawna tutaj byłem stróżem w szkole, jak była, w przedszkolu i za czasów pegeeru...

Jednakże coś mi podszeptywało w duchu, że kręci niemożebnie, aby tylko zachować twarz. ,

- I co, oprowadził ich pan? - zapytałem, a groźnie dodałem: - I kto to był, panie Kudła?! Niech pan odpowie...

- No, tacy dwaj. Przyszli od wsi, weszli przez tę furtkę, a kiedy mnie zobaczyli, to zaczęli prosić i no... Postawili, więc...

- Oprowadził ich pan?

- No, nie. Bo jak kapkę wypiliśmy, to znaczy tę butelczynę, to niby miałem już iść z nimi do pałacu, a później do baszty. Podszedłem do sza­fy, gdzie trzymam klucze, ale nawet nie zdążyłem do niej podejść, jak któryś zdzielił mnie z tyłu, że straciłem pamięć... Tak mnie załatwili, a pewnikiem mnie później związali i zakneblowali, bo nijak nie mogłem się wykaraskać... No i pewnikiem zabrali klucze, co je trzymam w takim schowku na dnie szafy...

Wydawało się, że pan Michał mówi prawdę, ale... To „ale" zawsze było moim atutem, żeby do końca nikomu nie wierzyć. Lecz niby w rym wypadki! wszystko wydawało się jasne, tym bardziej ze klucze zginęły, a stróż był zakneblowany, związany i pobity. I pewnie leżałby związany przez niedzielę aż do poniedziałku, a złodzieje buszowaliby do woli po opuszczonym obiekcie. Buszowaliby, gdyby nie nasza czuwająca rota, która uratowała pana Michała z opresji, bo przecież uroczystości odpustowe zgromadziły całą ludność po drugiej stronie wsi, daleko od pałacu, baszty i zdziczałego parku.

Cicho zaterkotał mój telefon.

Wstałem i ruszyłem na korytarz, aby stróż nie mógł mnie podsłuchi­wać; nadal nie byłem przekonany co do prawdziwości jego przygody z dwoma letnikami.

Dzwonił pan Tomasz.

- Hej, co się dzieje, że nie odpowiadasz na telefon pana Artawińskiego? Co jest, Pawle?

Widocznie podczas całego tego zajścia nie dosłyszałem sygnału mo­jego telefonu.

Opowiedziałem więc panu Tomaszowi, co tutaj zastaliśmy, również o tym, że opowieść Kudły nie wydaje mi się prawdziwa.

- Dlaczego? Mogli go napaść i zabrać klucze.

- Zwykli turyści czy letnicy, którzy chcieliby zwiedzić pałac i basztę? - A jeżeli to ludzie Batury, który chce mieć klucze i spenetrować, co

się da przez te dwie doby? - odparł szef.

- Właśnie tak uważam. Ale to może być sfingowane, jak nieraz bywa w takich wypadkach. Batura lubi takie chocki- klocki z napadem, a stróż

chce mieć alibi. Zresztą doktor Kulwieć go zbadał i nic niebezpiecznego dla zdrowia nie znalazł...

- Ciekawe. Ale pan Krzysztof chciał ci przekazać, ze w nidzickiej res­tauracji „Pod Zamkiem" zgubił się kierowca Batury. Został tylko Schneider z jakimś gościem
i zdaje się, że wcale nie spieszy się Niemcowi z powro­tem. Nawet do przewodniczki Elżbiety... Ważne jednak, że kierowca po prostu jakby się rozpłynął w powietrzu... Co zamierzacie?

- Opuszczamy pana Michała i ruszamy dalej, tak jak było ustalane. Teraz idziemy wokół pałacu, od strony ogrodów i dalej ku baszcie, a na­stępnie do zniszczonej altany. Ciekawi mnie zwłaszcza ten punkt zazna­czony na pańskiej mapie, gdzie jakoby ma być wejście do podziemi, koło tej zniszczonej altany...

- Dobrze, ale uważajcie na siebie, tym bardziej ze możecie mieć do czynienia
z ludźmi Batury.

- Wiem, szefie. Będziemy w kontakcie telefonicznym.

- Zgoda. Kontakt co pół godziny od tej pory.

Zamknąłem telefon, włożyłem do kieszonki kurtki i wróciłem z po­wrotem. Doktor Kulwieć właśnie badał gospodarzowi źrenice, a następ­nie puls, ale Michał Kudła już nie wyglądał na bardzo sponiewieranego.

- Dobrze. Na razie dobrze. Ale jutro z rana proszę przyjść do przy­chodni. Będzie ostry dyżur, więc pana przyjmiemy. Wszak odpust świętej Dominiki.

- Jo, odpust. I tak mnie urządzili - jęknął, ale nawet jego głos wcale nie wydawał się boleściwy.

Wyszliśmy z panem Stefanem na korytarz, a następnie na podwórzec. Było ciemno, ale oczy wnet się przyzwyczaiły do mroku, więc dawało się iść bez świecenia latarkami pod nogi.

- A teraz, bez świateł, ruszamy ku Baszcie Nietoperzy.

Po drodze, uważając na nierówny teren, opowiedziałem cicho dokto­rowi o tym, ze Erich Schneider „zgubił" swego kierowcę i przesiaduje w restauracji „Pod Zamkiem" w Nidzicy z jakimś nieznanym gościem.

- To na pewno sprawa ludzi Batury, a Niemiec chce mieć alibi i baluje „Pod Zamkiem".

- A ponieważ Batura został w Klonowie, znaczy to, że trzyma rękę na pulsie - westchnął doktor. - Niezły z niego gagatek!

Mijaliśmy właśnie resztki podmurówki pod pergolą wiodącą na ogród od wejścia do pałacu, ale i tutaj drzwi znajdujące się pod tarasem wspar­tym na wysmukłych dwóch kolumnach, zwieńczonych liśćmi akantu, były zamknięte. Tutaj, od strony ogrodów, pałac był również odnowiony, ale porośnięty bluszczem i tylko matowo lśniły szyby w ostrołukowych, neo-gotyckich oknach.

Nadal było cicho, bezwietrznie i ciepło; piękna, gwiaździsta noc lip­cowa, tylko nietoperze śmigały po zdziczałym parku za nocnymi ćmami i owadami.

Nagle, z głębi parku, dosłyszałem stuknięcie żelaza o żelazo, jakby to był kilof czy też szpadel...

Doktor Stefan również miał słuch znakomity, bo automatycznie stanę­liśmy i przykucnęliśmy w cieniu pałacowego muru.

- Ech, gdyby tak mieć noktowizor - westchnąłem.

Kucaliśmy nadal, wytrzeszczaliśmy oczy w głąb ciemnego parku, ale nic poza tym nie mogliśmy uczynić.

Powoli wstaliśmy i ruszyliśmy dalej, skrywając się w gąszczu blusz­czu, jaki pokrywał mury pałacu. Wreszcie doszliśmy ostrożnie do naroż­nika pałacu i wówczas spojrzeliśmy w stronę Baszty Nietoperzy.

Była wysoka na kilkanaście metrów, groźna, przykryta tymczasowo drewnianym dachem, bo jej odbudowa miała ruszyć za kilka lub kilkana­ście dni...

Spojrzeliśmy niżej i zamarliśmy.

Ciężkie drzwi do baszty były otwarte, a w nich przy świetle latarek kręciło się kilku mężczyzn, a między nimi Brązowoskóry, któremu inni schodzili z drogi, aby się nie narazić.

Wówczas przypomniałem sobie słowa pani podkomisarz: „Ten kie­rowca Batury to tęgi »fachowiec«, rozumie pan?" Tak, teraz rozumiałem, kiedy tak w kuckach przyglądałem się tej złodziejskiej szajce przy Basz­cie Nietoperzy.

Brązowoskóry, który mnie śledził już od Warszawy, a właściwie już od ministerstwa, to nie zwyczajny kierowca owego Niemca z Hamburga, ale niebezpieczny szef szajki, a być może mózg tej grupy, która poszukuje ukrytego w Klonowie skarbu Kurta Beckera, dawnego oficera Waffen-SS. A Jerzy Batura to tylko polski koordynator lub pośrednik w tym inte­resie, mimo że równie bezwzględny i chciwy facet.

Westchnąłem głęboko, kiedy doszedł mnie głos doktora:

- To co teraz mamy czynić ?!

Chciałem odpowiedzieć, więc właśnie odwracałem głowę ku niemu, gdy usłyszałem jakiś szelest i coś łomotnęło mnie w potylicę, aż straciłem przytomność.




ROZDZIAŁ OSIEMNASTY


PRZEBUDZENIE Z LETARGU * PRZYSIĘGA HIPOKRATESA * JAK NAS ODNALEZIONO * KRZYCZAŁ CZY KWICZAŁ? * PO­RANNE PLĄSY I ŚMIECHY * RELACJA KRZYSZTOFA * PODKOMISARZ ELŻBIETA NOWICKA * LUDOWE PRZYSŁOWIA MĄDROŚCIĄ NARODU * ZAPROSZENIE PANA TOMASZA


Świtało, gdy oprzytomniałem.

Siedziałem pod murem pałacu, głowę opierałem o chłodne kamienie fundamentu, tyle że jakoś głowa dziwnie mi ciążyła, chociaż nic mnie nie bolało, jak również nie bardzo zdawałem sobie sprawę, co wokół się dzie­je i po co tutaj siedzę.

Jednakże nie bardzo mogłem zrozumieć, dlaczego doktor Kulwieć praska mnie dłonią po twarzy i co rusz powtarza:

- No, Pawełku, żyjesz? Ocknąłeś się, do licha? No, Pawełku...

A Zośka pokrzykuje dramatycznie:

- Zabili go! Ratujcie go! Wujku, ratuj go...

- Nic mi nie jest- burknąłem pod nosem i dopiero wtedy otworzyłem oczy.

- Brawo! Hurra! Paweł żyje! - doktor wrzasnął i przestał mnie trze­pać dłonią, po policzkach; okazało się, że zamiast soli trzeźwiących, jest to środek najbardziej skuteczny, aby obudzić człowieka z letargu.

Bo jednak - jak się okazało - byłem w omdleniu niecałą godzinę, co jest niezłym rekordem po uderzeniu w potylicę...

I dopiero teraz w pełni zdałem sobie sprawę z tego, co się tutaj wyda­rzyło. Ale nadal ciut oszołomiony, poddawałem się badaniom doktora, który swymi sprawnymi palcami to obmacywał mi potylicę, to podnosił mi powieki, świecąc w nie latarką, i wypytywał:

- No, kawalerze, jak się nazywasz? Jak? Powiedz, jak się nazywasz i co tu robisz?

- Paweł Daniec, Departament Ochrony Zabytków... Jestem w Klonowie...

A potem zapytałem:

- A panu nic się nie stało, nic? Tylko mnie tak urządzili?

- Jak pan widzi, panie Pawle.

- Tylko mnie tak urządzili, tylko mnie? - dziwiłem się nadal, a następ­nie podniosłem prawą rękę i pomacałem tył głowy: zacząłem odczuwać tępy, mdły ból. Chciałem się podnieść, ale doktor mnie powstrzymał.

- Uważaj pan, jeszcze trochę niech pan posiedzi. Niech jeszcze raz zobaczę źrenice - i spojrzał mi ponownie w prawe i lewe oko.

- Myślę, że poza tępym bólem, nic się nie stało. Tak, to było zawodo­we uderzenie: ogłuszyć, a nie zmaltretować głowy!

- No proszę, a pana nie zamroczyli - zdziwiłem się.

- Zamroczyli, zaraz zamroczyli! - żachnął się doktor. - Worek na gło­wę założyli, zawinęli, pęta założyli na ręce i nogi, i tak zostawili! Jak cielę na rzeź...

- A mnie chyba gumową pałką grzmotnęli - przyznałem z niechęcią, ale w pełni świadomy, co się stało. - No, no, trzeba im przyznać, że nieźle nas podeszli. Ale kto?

- Właśnie. Bardzo sprytnie. Jak my gapiliśmy się na tych w baszcie, to oni z tyłu i łubudu...

Zośka kręciła się niespokojnie za doktorem, aż wreszcie dopadła mnie i szepnęła trwożnie:

- Panie Pawle, wszystko dobrze? Tak się o pana bałam, bo leżał pan nieprzytomny, tylko doktor coś kwiczał w tym worku.

- O, kwiczał! Zaraz kwiczał - burczał doktor. - A co, miałem leżeć jak trusia? Och, gdyby mi tak teraz wpadli w ręce, to jak nic zapomniałbym o przysiędze Hipokratesa, tylko...

- Ejże, panie Stefanie - zacząłem się droczyć - też by ich pan urządził jak oni nas? Niemożliwe.

- A ja bym zapomniała o przysiędze lekarskiej, gdybym była leka­rzem i mnie pobili - rzekła rezolutnie Zośka, ale zaraz popatrzyła na swe­go wujka, który właśnie się nachylał nade mną.

- Wszystko w porządku? - zapytał przyjaźnie.

- Jak najbardziej - odparłem i chciałem się zerwać, ale nie w pełni odzyskałem siły, bo mocno oparłem się o kamienny mur, by powoli wstać na proste nogi.

Wokół mnie również leżały poprzecinane pęta, jakimi mnie dodatko­wo związano.

- Ale jak nas odnaleźliście? - zapytałem.

- Zośka, ty opowiedz - odparł pan Tomasz po chwili.

- Kiedy w nocy przyszłam do pokoju stryjka - zaczęła opowieść Zoś­ka - ten zaczął wydzwaniać do pana, panie Pawle, bo pan nie odpowiadał na telefon pana Krzysztofa. Potem stryjek kazał mi iść spać, a on jeszcze pracował nad tymi niemieckimi aktami. Zośka westchnęła, ale dalej opowiadała:

- Muszę wam jednak powiedzieć, że nigdzie wczoraj nie widziałam we wsi ani po sąsiedzku ludzi Batury. Oczywiście mówię o tych, których znam. Nawet Batury również nigdzie nie spostrzegłam, a pilnie z bliźnia­kami zaglądaliśmy, gdzie się dało... Aż do chwili, kiedy maluchy musiały pójść do dziadków...

- A w leśniczówce kto był? - przerwałem jej.

- W leśniczówce? U państwa Paulów?

- Tak. Przecież Paulowie wynajęli Niemcowi swoje pokoje. - Nikogo nie było. Ani tego sportowego mercedesa, ani Niemca Schneidera, ani też pani podkomisarz. Nikogo!

- No tak. Wiemy zatem, że Schneider wyjechał z kierowcą Batury, czyli Brązowoskórym, do Nidzicy, a śledził ich Krzysztof... Ale, ale, a co z Krzysztofem?

Przypomniałem sobie jego rozmowę, iż nadal śledzi Niemca, ale że gdzieś się „zgubił" jego kierowca, czyli właśnie Brązowoskóry, który w nocy już grasował w Baszcie Nietoperzy ze swymi pomocnikami, z jakimi przyjechał zapewne z Nidzicy do tej roboty. Również i nas przy okazji unieszkodliwił.

- Uff, a to gangster! - westchnąłem. - No tak, ale co z Krzysztofem?

- Spokojnie - rzekł pan Tomasz. - Wprawdzie nie miałem telefonu od niego, ale zaraz się dowiemy, gdzie jest i jak mu się wiedzie.

- Może go również uziemili? - zaniepokoił się doktor. Zadrżeliśmy, bo nim pan Tomasz wyjął ze swej kamizelki komórkę

i zaczął wystukiwać numer telefonu architekta, ta zaterkotała nagle. Pan Tomasz podniósł ją do ucha. - Hej, gdzie jesteście, do jasnej Anielki! W ciszy ranka słychać było rozsierdzony głos architekta.

- A pan gdzie?

- W domu, w Klonowie, a tu nikogo nie ma. Pan Tomasz odparł spokojnie:

- Pilnujemy pańskiego obiektu. Goimy rany i proszę po nas przyje­chać. Jesteśmy
z tyłu pałacu, od strony parku. Jesteśmy wszyscy.

Zamknął komórkę i dodał:

- Odnalazł się nasz wywiadowca. Chyba trochę jest zdezorientowany i lekko zdziwiony, ale przyjedzie po nas.

- To jednak go nie uziemili - przerwał milczenie doktor. - I jak? - zwrócił się do mnie. - Nie ma zawrotów głowy?

Przeszedłem się parę kroków. - Nie. Tylko trochę bólu w potylicy.

- Zdrowa i młoda głowa, więc do wesela się zagoi - rzekł doktor.

- Chyba tak, tym bardziej że do wesela daleko - odparłem. - Ale, ale, Zośka, jak nas odnaleźliście tak szybko?

Zośka, już zniecierpliwiona naszymi wtrętami, jęła mówić szybko:

- Obudził mnie stryjek, koło pierwszej, mówiąc, że nie ma odgłosu telefonu pana Pawła. I że na pewno coś się mogło wam przydarzyć, skoro mija godzina ciszy,
a telefon pana nie odpowiada - Zośka zwróciła się do mnie.

Odruchowo na dźwięk słowa „telefon", poszukałem swego aparatu w kieszeniach, ale go nie znalazłem.

- Pewnie go zrabowali - burknąłem.

- Zrabowali? - spytała odruchowo Zośka. - Możliwie, skoro na pana napadli. Ale –kontynuowała - samochodu nie mieliśmy, tylko wasze wska­zania, gdzie was szukać. Lecz nim tu przyszliśmy, już zaczęło świtać, ale nie do końca, więc trudno was było znaleźć. Tym bardziej, że was zawle­czono w tamte krzaki. O tam...

- Właśnie, panie Pawle, zawleczono nas za nogi pod tamte bzy - po­wiedział Kulwieć.

- Najpierw nikogo nie mogliśmy znaleźć, tylko te ślady w trawie nas doprowadziły, i te przytłumione kwiki, prawda, stryjku?

- Tak, Zosieńko. Ta zmechacona trawa prościutko nas poprowadziła do was, a to przecież z dziesięć metrów, no nie?

- A to cwaniacy! Chcieli nas uziemić na amen. Istni gangsterzy! - sierdził się doktor. - Mówię panu, istni gangsterzy!

- Właśnie, gangsterzy! Ale po śladach dotarliśmy do was - mówiła Zośka.

Rozmawiając nie zauważyliśmy, jak zza rogu pałacu wychynął Rosynant i nie tylko oblał nas soczystym światłem, ale również basowo zatrą­bił.

Po chwili wyskoczył z niego Krzysztof i wreszcie mogłem zdać mu relację
z naszej przygody.

- A tobie jak poszło z tym Niemcem?

- W Nidzicy konferował z dwoma facetami, jak zauważyłem, tylko że nie było tam kierowcy Batury, który się gdzieś ulotnił. Kiedy jednak nadal nie mogłem się
z wami skomunikować, przed pierwszą wróciłem do Klo­nowa. Niemiec został
w restauracji z jakimś facetem. Nie było sensu nadal go szpiegować, nieprawdaż?

- Oczywiście - przytaknąłem.

- Kiedy wróciłem do pensjonatu, aby zdać relację, no i ewentualnie wyruszyć
z panem Tomaszem na wartę i was zmienić - nikogo nie znala­złem. Ani ciebie, ani pana Tomasza. Drzwi pozamykane, więc wróciłem do siebie i chciałem na was zaczekać, bo może poszliście wszyscy razem filować...

- Ładne filowanie - burknąłem i pomacałem tył głowy. - Dobrze, że nas pan Tomasz z Zosieńką znaleźli.

- Ja na pewno bym się rozwiązał - wtrącił się doktor. Krzysztof dokończył:

- Wtedy postanowiłem zatelefonować na numer pana Tomasza, skoro twój nie odpowiadał. No i jestem...

Przypomniałem sobie relację Zosieńki, że również nigdzie nie widziała pani podkomisarz Elżbiety Nowickiej.

- Pięknie, ale gdzie się podziewała przez całą noc piękna pani podko­misarz? Właśnie, gdzie? Skoro nigdzie jej nie widzieliśmy. To znaczy - sprostowałem - Zośka ani bliźniaki jej nie widziały, a przecież narze­czony Eryk Schneider również ją tutaj zostawił, a nie zabrał do Nidzicy. To gdzie ona się podziewała?!

Zamilkliśmy, gdy wtem rozległ się głos:

- Tutaj, panie Pawle. Tutaj, w Klonowie.

Przed nami, zza węgla pałacu, wyłoniła się podkomisarz Elżbieta ubra­na w opięte, ciemnoniebieskie dżinsy i granatową kurtkę. Zdumiało mnie to więcej niż uderzenie pałką.

- „Narzeczony" opuścił mnie - zimno relacjonowała podkomisarz Nowicka - więc postanowiłam również rozejrzeć się po wsi... Tak, tak - uczono mnie lepiej od pana - powiedziała sarkastycznie, widząc moją minę - jak niezauważenie robić wywiad nie tylko środowiskowy, panie Pawle.

- Ale nie zauważyła pani, jak nam dali łupnia, co?

- To prawda. Byłam w parku, od strony baszty. A poza tym myślałam, że pojechał pan Rosynantem za moim „narzeczonym"...

- Niestety, to nie byłem ja, bo Rosynantem kierował pan architekt, ot co!

- Niemożliwe - zdziwiła się pani podkomisarz. - Widziałam.

- Więc kto tu lepiej śledzi ścieżki wroga? - zapytałem sarkastycznie.

- Hej, młodzi, tylko bez czupurności - wtrącił się pan Tomasz, ale Zosieńka dodała figlarnie:

- Kto się lubi, ten się czubi! Roześmieliśmy się wszyscy. Wtedy zapytałem oficjalnie:

- To co pani podkomisarz widziała pod Basztą Nietoperzy?

- Spenetrowali basztę, ale nic mądrego ani cennego nie znaleźli, jako że piwnice są nadal zasypane gruzami. Jednakże w parku, czyli koło daw­nej altany, odkopano wejście do podziemi i przez noc wyniesiono z tego podziemia czy też lochu pięć skrzyń z napisami niemieckimi „Achtung" na nich. Skrzynie te przetransportowano do karawaningu Batury, gdzie je ukryto pod specjalnie do tego przygotowaną podłogą, jak miałam okazję sprawdzić, kiedy zostałam do niego zaproszona z panem Schneiderem. Mam do tego fotodokumentację. To tyle. Staliśmy jak zamurowani, słuchając pani podkomisarz. Wreszcie się ocknąłem i ze złością powiedziałem: - A to łajdak! Znowu mnie ubiegł!

- I odesłał na łono Morfeusza - dodała złośliwie pani podkomisarz. Nie odpowiedziałem, bo co miałem odpowiedzieć, skoro było jak było.

- Czy możemy zaprosić do nas na wieczór panią, pani Elżbieto? - wtrącił się pan Tomasz. - Chciałbym - powiódł wzrokiem po wszyst­kich - coś ważnego zakomunikować, dobrze? O dziewiętnastej.

- Będę o dziewiętnastej - odparta rzeczowo. - A teraz znikam.

I rzeczywiście zniknęła za rogiem pałacu, a my wsiedliśmy do Rosynanta, który zawiózł nas na kwaterę, a doktora prosto do przychodni zdro­wia na dyżur.
W Klonowie zaczęły się tymczasem główne uroczystości odpustowe.


ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY


ŚNIADANIE WE DWOJE * KTO KOGO ZMAJORYZUJE * SER­COWA TAJEMNICA ZOŚKI * KARTECZKA * WYJAZD DO NIDZICY * HURTOWNIA NIEM-POL S.C. * SPOTKANIE Z BATURĄ * WOREK Z NIESZCZĘŚCIAMI * PIĘKNA PANI PODKOMISARZ * PIERWSZA TAJEMNICA BASZTY NIETOPERZY


Niedziela, jako dzień uroczystości odpustowych ku czci świętej Dominiki
w Klonowie, miała być dla mnie dniem odpoczynku, chociażby z racji kontuzji. Ale nie była. Owszem, po prysznicu i śniadaniu, trochę przespałem się w chłodzie poranka, lecz nocna przygoda wytrąciła mnie z codziennego rytmu. Po­ranny bieg odpadł z kretesem, bo głowa nie w pełni była sprawna, a dok­tor Kulwieć zalecił, abym położył się na kilka godzin do łóżka.

Uczyniłem to po prysznicu i śniadaniu, które nadzwyczaj starannie przygotowała Zośka na przenośnej kuchence gazowej z mojego Rosynanta, a składało się ono z jajecznicy na kiełbasie posypanej zielonym koper­kiem i z dużego kubka naturalnej kawy rozpuszczalnej.

Śniadanie jedliśmy we dwoje z Zośką w moim pokoju; jajecznica sma­kowała mi niebywale, a także kawa i na dodatek fajeczka z wonnym „Wilss Legation Mixture" z metalowej puszki. Tym bardziej, że od wczoraj nie miałem fajeczki,
w ferworze maskowania się bowiem fajeczka pojechała z Krzysztofem do Nidzicy.

- A teraz, panie Pawle, proszę się położyć do łóżka, jak przykazał pan doktor - powiedziała stanowczo siostrzenica pana Tomasza takim gło­sem, jakby to był rozkaz głównego szeryfa Teksasu albo rozkaz mego szefa; niestety, jak wspominałem nieraz: niedaleko pada jabłko od jabłoni.

- Dziękuję ci, Zosieńko - specjalnie zmiękczyłem jej imię, aby jakoś zrekompensować jej starania - ale...

- Żadne ale! - powtórzyła. - Ma się pan położyć i koniec!

- Zosieńko - droczyłem się dalej żartobliwie - nie bądź taka nadopiekuńcza, bo cię kiedyś mąż zmajoryzuje swymi kaprysami, jeśli będziesz mu nadskakiwała. I co z ciebie zostanie? Pielęgniarka domowego ogniska.

- Niech się pan nie obawia, kto kogo zmajoryzuje - odparła i poczęła zbierać talerze ze stolika. - A pielęgniarką jestem, bo to moja specjalność harcerska.

- I chyba jesteś w drużynie najlepsza, jak również w liceum, prawda?

- Prawie - zastanowiła się i dodała: - Chociaż jest jeden taki druh... Zająknęła się; i jakby żywszy rumieniec wypełzł na jej policzki, a może tylko był to refleks światła słonecznego, ale zrozumiałem, że Zoś­ka ukrywa jakąś tajemnicę sercową, więc zakończyłem za nią szybko:

- Druh Mikołaj!

- Nie! - zaprzeczyła i bezwiednie dodała: - Druh Piotruś...

Tutaj, niestety, nie byłem dyskretny, więc gwizdnąłem głośno pod nosem, a słysząc mój gwizd Zośka tylko spurpurowiała, trzasnęła talerza­mi o stół i wybiegła z pokoju.

Zrobiło mi się naprawdę głupio; moje gwizdnięcie nie było na miej­scu. Z uczuć się nie żartuje ani ich nie wygwizduje. Muszę ją koniecznie przeprosić, koniecznie! Ale jak? Położyłem się do łóżka, zdrzemnąłem na kilka godzin, ale męczyły mnie jakieś dziwne sny. Aż wreszcie z tych koszmarów nie do opisania obudziły mnie ciche postukiwania w drzwi, zza których dobiegał głosik dziecięcy.

Zerwałem się z łóżka, trochę zamroczony tymi koszmarami, ale pod­szedłem do drzwi i otworzyłem je.

Za progiem stały bliźniaki: Jaś i Małgosia. A Jasio, trzymając kartecz­kę w lewej rączce, bo drugą ściskał rączkę swej siostrzyczki, wykrzyki­wał do mnie:

- Panie Pawle, panie Pawle, pilna wiadomość od naszej druhny Zofii! I podał mi zmiętą karteczkę.

Ledwie im podziękowałem, czmychnęły z powrotem korytarzem, po­krzykując:


Panie Pawle!

Batura pojechał swym karawaningiem w stronę Nidzicy - widziałam! Naszych prześladowców nigdzie nie spostrzegłam Narzeczona szwenda się z Niemcem po odpuście i straganach Gniewam się na Pana! Z.


Usiadłem przy stole, na którym leżały z wyrzutem brudne talerze tak, jak je Zośka prasnęła rankiem, i nie bardzo wiedziałem, co czynić. Ubrałem się, a potem poszedłem do pana Tomasza. Co pewien czas ból głowy powracał.

No cóż, niezły i profesjonalny to był cios gumową pałką, co nie zo­stawia mokrych śladów, a ogłusza na długo" - pomyślałem wchodząc do pana Tomasza, który nadal ślęczał nad niemieckimi dokumentami. Dwie teczki były otwarte przed nim, gdy resztę odstawił na kupkę pod ścianą. Pokazałem mu karteluszkę Zośki. Po przeczytaniu jej spojrzał na mnie badawczo i zapytał:

- Za co się gniewa na ciebie?

Opowiedziałem mu dokładnie wszystko, co się wydarzyło rano.

- Powinienem się domyśleć, że Zośka ma chłopaka. Telefonuje co dzień... Myślałem, że do matki czy brata, a tu...

Pomilczał i dodał jakby do siebie:

- Piotruś, tak? Potwierdziłem.

- Zdziwiłbym się, gdyby w jej wieku nie miała żadnego chłopaka. Również tylko skinąłem głową, a pan Tomasz westchnął.

- Ale co z tym Baturą? Pojechał swym karawaningiem, aby ukryć te skrzynie... Przecież nie zadzwonię do pani podkomisarz, skoro się „szwenda" z narzeczonym po odpuście, nieprawdaż? Ech, ta Zosieńka: „podko­misarz szwenda się po odpuście!" - parskał śmiechem. Zawtórowałem szefowi, ale po chwili dodałem:

- Znam dobrze Nidzicę, gdybym teraz wyskoczył Rosynantem, to może spotkałbym gdzieś Baturę...

- A głowa? A zawroty? - przypomniał mi pan Tomasz.

- Furda! Pojadę z Krzysztofem. Pofilujemy po mieście, wszak taki karawaning Batury to nie szpilka: jest widoczny z daleka.

- Jak i Rosynant! Ale dobrze, jedźcie. Warto sprawdzić, gdzie się za­trzymał i co robi.

Na szczęście Krzysztof był w swoim pokoju i znowu ślęczał nad pla­nami, ale bez słowa ruszył za mną, kiedy mu o tym zakomunikowałem, burcząc tylko:

- Ten wasz Batura gra mi na nosie.

- Nie tylko tobie - dopowiedziałem.

Droga z tej strony wsi była pusta, jako ze mieszkańcy, turyści i pątni­cy zebrali się przy kościele, gdzie odbywało się południowe nabożeństwo odpustowe, więc bez przeszkód wypadliśmy z Klonowa i popędziliśmy na Dąbrówno i Wierzbowo do Nidzicy.

W mieście również było pustawo; lipcowy upał dawał się we znaki, więc bez przeszkód zaczęliśmy krążyć Rosynantem po ulicach i uliczkach

Nidzicy, a zwłaszcza tam, gdzie - jak mi się wydawało - są dawne zakła­dy
i magazyny.

Kiedy już się zniechęciliśmy tym poszukiwaniem, nagle w małej ulicz­ce, błysnęła jasnożółta karoseria wozu Batury. Na szczęście nikogo nie było przy wozie, więc umknęliśmy w boczną uliczkę, a ja wyskoczyłem z Rosynanta, aby przyjrzeć się dokładniej posesji, przy której stał samo­chód Batury.

Upał był spory, dlatego pobliscy właściciele domków wraz z rodzina­mi siedzieli pod kolorowymi parasolami w ogrodzie i obiadowali. No i trzeba uściślić, że ta uliczka była wytyczona dość niedawno, ale cala zabudowana całkiem sporymi i ładnymi domami nowobogackich, a wśród nich stała pokaźna willa, za którą ujrzałem nowiutki magazyn z napisem: „Hurtownia Niem-Pol s.c."

Za kutą bramą, przed którą stał karawaning Batury, leżały spokojnie dwa dogi niemieckie. Poza psami, niestety, nikogo nie zauważyłem, praw­dopodobnie mieszkańcy i Batura byli w środku willi. Wróciłem do Krzysztofa, zdałem mu relację i pojechaliśmy na obiad do restauracji „Pod Zamkiem".

- I co dalej? - zapytał Krzysztof, kiedy usiedliśmy do soczystego bef­sztyku. - Przecież jest to hurtownia niemiecko- polska i zapewne swe udzia­ły ma w niej ów Schneider. A wczoraj go również tutaj widziałem z ja­kimś facetem.

- Oby to była prawda - burknąłem. - Czyli wszystko ogniskuje się wokół Niemca! Ale jak wejść do hurtowni? Nasłać policji nie możemy, jako że potrzebna jest zgoda prokuratury. A żaden prokurator nie uwierzy w nasze bajki, nawet fotografie pani podkomisarz, że hurtownia ukrywa mienie poniemieckie, wszystko dawno bowiem przepakowano, a orygina­ły opakowań spalono... Ale jak znam Baturę, to wpierw by sobie rękę odjął, niż oddał wszystko po dobroci, więc ma już krocie za pośrednic­two, a czeka na dalsze skarby. Czeka, bo przecież jeszcze nie spenetrowa­no Baszty Nietoperzy do końca, nieprawdaż? Krzysztof zgodził się ze mną.

Nagle do restauracji wszedł Batura z Brązowoskórym i facetem ubra­nym w jasny garnitur, podobny do ubrania mojego przeciwnika. Tylko Brązowoskóry miał bawełnianie brązowe polo.

Ujrzawszy nas przy stole, Batura ukłonił się dwornie i przechodząc koło naszego stolika, odezwał się dosyć obojętnie:

- Nie trzeba ci, Pawełku, aspiryny?

- Nie, Jureczku. Ale możesz sobie kupić na zapas, przyda ci się jeszcze.

- He, he, he - zaśmiał się, ale swymi zimnymi, niemal przeźroczysty­mi oczyma obrzucił nas złośliwie. - Nie tym razem, złociutki! Nie tym razem... Dbaj o zdrowie, Pawełku.

- A ty o kumpli od żelaznych straganów! - odburknąłem.

- Jakich straganów? - przystanął i spojrzał podejrzliwie na mnie. - Jakich straganiarzy?

- No, tych od rycerskich kolczug, Jureczku!

- Aaa, rozumiem... Ale to jeszcze nie koniec - syknął i odszedł. Krzysztof popatrzył na mnie jak na raroga.

- To wy się znacie jak łyse konie?

- Oczywiście - odparłem. - Od ładnych kilku lat.

- I co? Który z was jest lepszy w te klocki?

- Zazwyczaj ja - odparłem skromnie. - Zazwyczaj, kiedy tylko skrzy­żują się nasze drogi.

- Nie wierzę. A dzisiejszy łomot kto ci sprawił?

Nie odpowiedziałem od razu, tylko wskazałem widelcem Baturę, któ­ry właśnie podnosił do ust lampkę koniaku, ale dodałem wyjaśniająco:

- Gdyby Batura wiedział, że wczoraj nakryłem dziuplę złodziejską w Olsztynie
z ukradzionymi militariami, to pewnie dzisiejszy łomot byłby stokroć gorszy, naprawdę. Ale na szczęście jeszcze nie wiedział. No cóż, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą...

Wracaliśmy do Klonowa spokojnie, tyle że droga była pełna samo­chodów, traktorów z umajonymi przyczepami i siedzącymi w ławkach pątnikami; uroczystości dobiegły końca.

Ale jak było wiadomo, po południu i wieczorem, miał odbyć się ludo­wy festyn, na którym miała przygrywać do tańca kapela strażacka.

A mnie po głowie tłukła się jedna myśl, czy rzeczywiście pięć skrzyń Batura zamelinował w Hurtowni Niem-Pol, czy tylko to zamarkowal, a ukrył je gdzie indziej. Ale pomyślałem, że jednak w tej hurtowni, przy nim był bowiem jego „osobisty" kierowca, czyli Brązowoskóry.

No i jeszcze jedna myśl mnie nurtowała: jak przeprosić Zośkę za mój poranny nietakt - gwizdnięcie.

Właśnie zbliżała się godzina dziewiętnasta, kiedy do naszego pensjo­natu miała przybyć podkomisarz Elżbieta Nowicka, którą zaprosił pan Tomasz, gdy pojawił się roztrzęsiony jeden z pracowników Krzysztofa z grobową wieścią:

- Pobili majstra, szefie! Majstra Witolda Miazgę!

- Kto, kiedy? - wrzasnął Krzysztof.

- Nie wiadomo, szefie. Siedzieliśmy razem na zabawie przy piwku. Majster powiada, że musi do wychodka. A wychodki były ustawione w krzakach, za strażą pożarną. Więc gdy nie wracał, Wacek poszedł go szukać. I znalazł... Był pobity, ma złamaną rękę.

- Czyżby znowu Batura? - zdziwiłem się, bo nie widziałem żadnego związku między nami a majstrem na budowie, ale coś mi podszeptywało, że wszystko jest możliwe.

Nim o cokolwiek mogłem zapytać Krzysztofa, ten wybiegł pospiesz­nie za swym pracownikiem, który oznajmiał w biegu:

- Był pan doktor, ale kazał dzwonić na pogotowie, bo w przychodni on tego złamania nie poskłada...

W holu pensjonatu ścienny zegar zaczął wybijać godzinę dziewięt­nastą, gdy
w otwartych drzwiach ukazała się zgrabna podkomisarz Elż­bieta Nowicka
w przepięknej i obcisłej letniej sukience w czerwone gro­chy, z takąż luźną apaszką nad wydatnymi piersiami oraz z czarną torebką wielkości klonowego liścia na długim pasku; szpileczki były czerwone.

Zapomniałem o wszystkich dzisiejszych nieszczęściach.

Ech, to jest ta właśnie aspiryna na wszelkie bóle" - westchnąłem, usłyszawszy jej głos:

- Jestem do usług. Boli? Znowu chciałem gwizdnąć (co za paskudny nawyk), ale się powstrzy­małem, tylko kurtuazyjnie rzekłem:

- Prosimy, prosimy w nasze skromne progi. Nie, nie boli... Razem weszliśmy po schodach na piętro, gdzie skierowałem się do pokoju pana Tomasza. Gdy zapukałem, usłyszałem głośne:

- Proszę wejść, proszę bardzo.

Weszliśmy. Zośka siedziała pod oknem, więc dobrze nie widziałem jej twarzyczki, ale była również gustownie ubrana w błękitną sukieneczkę z szerokimi ramiączkami, a koło kwadratowego karczku miała haftowane chabry.

Doprawdy, niezły pokaz mody" - burknąłem pod nosem, ale już pan Tomasz podsunął dżentelmeńsko krzesło pani podkomisarz, a mnie zesłał na narożnik stołu, który był uprzątnięty z resztek teczek, a pozostała na nim tylko jedna, gdzie na okładce czernił się niemiecki orzeł ze swastyką w ogonie.

- Zosieńko - zwrócił się pan Tomasz do siostrzenicy - trzeba gości poczęstować kawą, dobrze?

Zośka bez słowa poderwała się z krzesła, błysnęła długimi nogami spod króciutkiej sukienczyny, i już była w sąsiednim pokoju, z którego wyniosła tacę z chińskimi filiżankami i termos z kawą.

- Można herbaty? - zapytałem skromnie siostrzenicę pana Tomasza.

- Jak najbardziej, panie Pawle - odpowiedziała.

I znowu błysnęły jej długie nogi, gdy skierowała się na powrót do sąsiedniego pomieszczenia, by wrócić z termosem.

- Zielona - dodała, ale nie spojrzała na mnie.

Potem skromnie usiadła pod oknem, patrząc tylko na swego stryja.

Po ceremonii rozlewania kawy, którą również poczęstował swą sio­strzenicę (ja sam się obsłużyłem), pan Tomasz usiadł za stołem, wziął do ręki teczkę i po prostu ogłosił:

- Kochani, mam pewność, że ojciec Ericha Schneidera był Polakiem, sierotą, którego zabrano z tajnego obozu dla dzieci w kwietniu 1943 roku. Zaś ów obóz był w Lubawie. Ojciec nazywał się Różański, a hitlerowcy rozstrzelali go na początku 1940 roku za działalność w organizacjach pol­skich. Matkę wywieźli do obozu koncentracyjnego w Dachau...

To była dopiero wiadomość, no nie?

- Nie mamy wprawdzie ksiąg kościelnych, jako że ponoć również zarekwirowano je z plebani podczas pobytu Kurta Beckera w Klonowie w styczniu 1945 roku, ale... Mam tu informacje, że właśnie kolega owego Beckera wziął dziecko z tego tajnego obozu karnego i usynowił. Oto dowód. A zatem ojciec naszego Ericha Schneidera był Polakiem. Siłą go usynowiono i istnieją pewne związki między nim a Kurtem Beckerem, ojcowie założyli bowiem firmę w Hamburgu, a młody Schneider jest jej przedstawicielem na Polskę. Również spadkobiercą, po gwałtownej śmierci rodziców w wypadku samochodowym...

Nie wytrzymałem i jednak gwizdnąłem, aż Zośka poderwała główkę i spojrzała na mnie - z uśmiechem.

- To pewne? - zapytała pani podkomisarz.

- Mur beton, proszę pani - odparł pan Tomasz.

- No, to mamy niezły fart! Tylko jak to przyjmie Erich Schneider? Erich, który jest chyba zamieszany w spółkę z Baturą i jego kumplami? - zastanawiała się piękna pani podkomisarz i potoczyła po nas swymi głębokimi, ciemnoniebieskimi oczami.

No właśnie, jak to przyjmie Erich Schneider, kiedy się dowie, ze oj­ciec jego był Polakiem, a on został usynowiony przez Niemca, natomiast najbliżsi zostali zamęczeni przez hitlerowców ?


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY


KŁOPOTY ARCHITEKTA KRZYSZTOFA * GDZIE JEST WEJ­ŚCIE DO PODZIEMI ? * ZNOWU BRĄZOWOSKÓRY * ZOŚKA I BLIŹNIAKI * ODKRYCIE LOCHU PO CZASIE * ROSYJSKA BABA W BABIE


W poniedziałek rano wróciłem do swojego stylu życia: odbyłem bieg na przełaj, by po godzinie wrócić do pensjonatu, wziąć prysznic i prze­brać się w zwykłe ciuchy, a następnie pójść na śniadanie. Po mnie przyszedł zaaferowany Krzysztof, który uważał, że wczoraj­sze pobicie majstra Witolda nie było przypadkowe, jako że Witold był statecznym człowiekiem, który unikał zwad towarzyskich.

- Mnie również się wydaje, że był to celowy napad.

- Ale nie widzę związku między wami - wtrącił się Krzysztof - a majstrem. Co to ma wspólnego z wami?

- Z nami niewiele. A co z wypadkiem przedwczorajszym?

- To była ewidentna wina pracownika. Nie pracował w kasku ochron­nym, więc
o nieszczęście nietrudno.

- Dobrze, w porządku - przytaknąłem. - Jednak ciągle się zastana­wiam, czy brak majstra opóźni pracę?

- Oczywiście - odpowiedział Krzysztof. - To jedyny fachowiec od spraw wodociągowych.

- I w tym tygodniu mieliście zacząć te roboty? - zapytałem.

- Właśnie. Harmonogram robót diabli wezmą, nim znajdę jakiegoś fachowca - Krzysztof był wyraźnie zdesperowany.

- Są to roboty - ciągnąłem w zamyśleniu - które przeprowadza się zazwyczaj w piwnicach, kanałach ciepłowniczych, tak?

- Jak najbardziej! I jeszcze jedno - Krzysztof pacnął się dłonią w czoło. - Doszedłem do wniosku, żeby przewody grzewcze przeprowa­dzić z pałacu do Baszty Nietoperzy kanałem podziemnym. A tym kanałem może być podziemne przejście z pałacu do baszty, a nie kopanie nowego, rozumiesz, Pawle? Jednak nie możemy znaleźć wejścia do niego w pała­cu, ot co!

- Jak to, w pałacu nie ma wejścia do kanału podziemnego? - wtrącił się nagle pan Tomasz, który cicho wszedł do jadalni i przysłuchiwał się naszej rozmowie. - Dzień dobry, panowie.

- Witamy pana - odparliśmy na przywitanie. Pan Tomasz usiadł koło nas i zapytał zdziwiony: - Naprawdę nie ma wejścia do podziemi pałacowych?

- Naprawdę. Cały piątek zmarnowałem na szukaniu. Cały piątek - i nic! A przecież jest ono zaznaczone na planie w pańskim albumie z 1896 roku, nieprawdaż?

- Oczywiście - oparł pan Tomasz. - I trzeba temu wierzyć. Pewnie zostało zamaskowane przez późniejszego właściciela. To się zdarza i zda­rzało zawsze, gdy przy okazji modernizacji po prostu ukrywano na nowo różne tajne lochy, schowki czy podziemne przejścia.

- Zatem w tym wypadku również to uczyniono - wtrąciłem się. - Po opublikowaniu albumu „Die gotische Schlossen in Ostpreussen", von Bolck doszedł do wniosku, że pałac jest „bezbronny" przed złodziejami, zmienił położenie wejścia do podziemnego korytarza i dokładnie zamaskował. Przecież pałacu w 1945 roku nie zniszczono, tylko basztę i dla niepoznaki także altanę w głębi parku.

- Tak mogło być - przytaknął Krzysztof. - Ciebie w piątek nie było, a pana, panie Tomaszu, nie chciałem fatygować. Przecież nie będę rozbi­jał ścian pałacowych, no nie?

Rozłożył bezradnie ręce.

- Ma pan jakieś plany budowy tego pałacu bądź jego przeróbek ? - zapytał pan Tomasz.

- Niestety, tych niemieckich nie mam, ale tylko powojenne: co, kto, kiedy, cokolwiek grzebał w pałacu - odparł Krzysztof.

- To dobrze, że chociaż mamy tę dokumentację - odpowiedział mój szef. - Przejrzę ją, a następnie przeszukamy pałac i znajdziemy to wej­ście.

- Och, to byłoby naprawdę znakomicie i przyspieszyłoby prace o parę ładnych dni. Po prostu przewody grzewcze przeprowadzi się tymi pod­ziemnymi kanałami,
i kwita ! Gdy tak entuzjazmował się Krzysztof, do jadalni wreszcie weszła Zośka. Pozdrowiła nas ogólnie, a stryjowi dała buziaka w policzek i zajęła się śniadaniem ze skrupulatnością głodnej nastolatki, której na razie nie grożą ani anoreksja, ani dziewczęce humory.

Niestety, na mnie dalej nie zwracała uwagi.

- O, panowie, zapomniałbym. Kiedy wczoraj wieczorem wróciłem ze szpitala, podjechałem samochodem pod pałac. Było już późno, więc tylko rzuciłem okiem na obiekt, gdy nagle wydawało mi się, że w nim ktoś buszuje. Zauważyłem błyski latarki w prawym skrzydle pałacu, gdzie znaj­duje się sala balowa. Chociaż to mogły być odblaski fajerwerków w szy­bach, jakie strażacy odpalali koło remizy... To tyle, lecę do pracy. A tu, panie Tomaszu, ma pan klucz do mojego pokoju. Znajdzie pan tam wszelką dokumentację.

Zostawił kluczyk na stole i wyszedł z jadalni.

- Może, szefie, wspólnie się zastanowimy nad tym wejściem

- Bardzo dobrze. Dosyć już mam tych kartotek niemieckich, a te pla­ny rozjaśnią mi umysł.

- Stryjku, jakie plany? - zapytała siostrzenica.

- Plany remontów pałacu. Nudne to, ale jeżeli chcesz... Lecz zamysł Zośki przerwały bliźniaki. Wpadły do jadalni jak zwykle nierozłączne i Jasio zaczął coś cichutko szeptać Zośce na ucho, a Małgosia tylko potakiwała główką.

Twarz Zośki była nieodgadniona. Dopiero gdy Jaś przestał jej szep­tać, powiedziała:

- Jasio powiedział, że wieczorem były wielkie kłótnie. Najpierw do pana Schneidera przyszedł jakiś pan i coś bardzo długo mówił i krzyczał po niemiecku na niego. Tak się tym pan Schneider zdenerwował, że wy­rzucił tego pana z mieszkania. Ale nie wiedzą, o czym tak na siebie krzycze­li. Potem wróciła pani Elżbieta, bardzo ładnie ubrana i pan Schneider na- skoczył na nią. Mówił, że gdzieś chodzi, a jemu nie towarzyszy. Ale pani Ela coś głośno odpowiedziała i kazała się zawieźć do Olsztyna. Niemiec ją odwiózł, ale do tej pory nie wrócił.

- Czyżby narzeczeństwo przechodziło kryzys? - zakpiłem.

- Niedobrze - odparł pan Tomasz. - Ale pani podkomisarz jest inteli­gentna i da sobie radę z Niemcem.

- Może mu powiedziała o jego ojcu? - rzekła Zośka.

- Nie. Jeszcze nie - oparł jej stryj. - Za wcześnie. Musimy wiedzieć dokładnie, kto z kim trzyma sztamę. Przecież jest Batura i jego ludzie, jest, również Brązowoskóry, nie? A propos, może u Schneidera był właśnie Brązowoskóry, bo któż by inny miał czelność pokrzykiwać po niemiecku na właściciela firmy? No, któż by się ośmielił?

- Zgadza się, szefie - przytaknąłem. - Podkomisarz Nowicka wspo­mniała mi kiedyś, że Brązowoskóry może być gorszym gagatkiem od Batury. On może być głównym hersztem grupy, a nie Schneider, jak przy­puszczaliśmy. Wszak jest przedsiębiorcą i przedstawicielem firmy na Pol­skę i musi dbać o swoją reputację. To tylko przykrywka dla takiego jak Brązowoskóry. On tu rządzi i wszystkich trzyma w garści. Widziałem, jak boją się go sami jego kumple i jak schodzili mu z drogi.

- To prawda - potwierdził mój szef. - Idźmy zatem przyjrzeć się pla­nom, a później sali balowej pałacu von Bolcka.

- A ja idę z maluchami na wieś - zdecydowała Zośka. - Później dołą­czę do was.

Po dwóch godzinach wertowania planów remontów pałacu i dzienni­ków budowy, pan Tomasz rzekł:

- Zdaje się, że tu nic ciekawego nie znajdziemy, Pawle. Ruszajmy zatem na penetrację pałacu.

Po drodze zajrzałem do doktora Kulwiecia, ale ten ostro chrapał; od­sypiał nocny dyżur, więc go nie budziłem.

Pojechaliśmy z panem Tomaszem Rosynantem do pałacu.

- A gdybym, szefie, poszedł sprawdzić tę altanę? Właściwie nie alta­nę, ale to wejście, jakie ludzie Brązowoskórego odkryli?

Pan Tomasz popatrzył na mnie łaskawie i zadysponował:

- Dobrze. Mnie jest tylko potrzebny architekt, a ty dokładnie poszpe­rasz wokół altany. Coś przecież mówiłeś o tym zakamuflowanym miej­scu, prawda?

- Wtedy, kiedy to odkryliśmy kilka cynowych talerzy z pierw­szej wojny światowej...

Zostawiwszy Rosynanta przy wejściu do pałacu, ruszyłem w głąb par­ku, ku odległej o sto dwanaście metrów zniszczonej altanie. Przedzierając się lub omijając solidne krzewy, pokrzywy i kolczaste jeżyny, dotarłem w pobliże altany i instynktownie ukryłem się w gąszczu kępy chwastów.

Kiedy wyjrzałem zza liści - roześmiałem się głośno.

W pobliżu - a jakże! - buszowały bliźniaki i siostrzenica pana Toma­sza, która penetrowała wejście do podziemnego korytarza, jaki odkryli ludzie Brązowoskórego i Batury, a skąd wynieśli pięć skrzyń.

Wstałem i podszedłem cicho do dzieciaków i Zośki, która mocowała się z ciężką, żelazną klapą, jaka leżała pod lekkim ukosem i zagradzała wejście do podziemia. Wokół widniały zwały ziemi i darni, przemieszane z trawą i chwastami, przykrywającymi to wejście, które namierzy­łem, ale nie wykorzystałem tej wiedzy. Byłem teraz wściekły na siebie za swą opieszałość i beztroskę.

Podszedłem bliżej i burknąłem głośno:

- To nie dla dziewczęcia, panno Zosiu. Bliźnięta i Zośka zamarli w bezruchu.

- Pozwól, może ja otworzę.

Wyprostowała się i bez słowa odstąpiła od pokaźnej, żelaznej klapy. Wtedy podszedłem, lekko się rozkraczyłem, ująłem żelazny uchwyt...

Początkowo pokrywa nie drgnęła, ale kiedy nieposkromiona wście­kłość zabuzowała we mnie, a ciemne plamki zatańczyły mi przed oczami, zardzewiałe wrota zaczęły się podnosić cal po calu, aż je podniosłem do pionu, przechyliłem w prawo i z łoskotem upadły na boku: wejście do podziemnego korytarza było otwarte, a w moją twarz wionął piwnicz­ny zaduch stęchlizny. W cieniu olbrzymiego klonu czerniło się wejście do lochu.

- Ale ma pan krzepę - dosłyszałem głosik Jasia.

- To przecież rycerz Paweł z Mazowsza herbu Trzy Podkowy - po­wiedziała Zośka. - Czy mogę wejść?

- Tak, oczywiście, tylko uważaj.

Spojrzała rozradowana na mnie i szybciutko zeszła po żelaznej dra­bince do piwnicznego lochu. Bliźniaki tylko zaglądały ciekawie do środ­ka. Zszedłem na dół.

Był to ceglasto- kamienny loch, podłużny, z ubitą ziemią jako pod­łogą, ale nigdzie nie było widać, aby z tego miejsca odchodziły jakieś korytarze albo zamajaczyły chociażby drzwi do nich. Po prostu: wielokątny loch, głęboki na dwa i pół metra, na którego glinianej posadzce zazna­czyły się dwie jaśniejsze plamy od wieloletniego pyłu, które zostały po skrzyniach zabranych przez ludzi Batury.

- Mogliśmy być pierwsi.

- A gdzie korytarz podziemny?

- Właśnie, Zosieńko, gdzie? Sam chciałbym wiedzieć. Ale, Zosiu, jak wiesz, skarby nigdy nie leżą na wierzchu, nigdy!

- Tylko pięć skrzyń leżało, ale zabrali je gangsterzy Brązowoskórego.

- Może dla zmyłki złodziei je tu pozostawiono? Jeżeli coś odkryli, to dalej nie będą szukać, ot co! Podobnie mogło być tutaj.

- Coś w rodzaju baba w babie, tak? - sprostowała Zośka. - Jak w rosyjskiej szkatułce: gdy odkryjesz jedną, wewnątrz jest następna, co?

Popatrzyłem na nią z uznaniem.

- Zosiu, wyrośniesz na znakomitego następcę Pana Samochodzika! Było ciemnawo, więc nie widziałem, jak przyjęła mój komplement, ale odpowiedziała rozradowana:

- Dziękuję. Już się na pana nie gniewam.

- Miło mi, ale wiesz przecież, że nie kpiłem z ciebie, Zosiu.

- Tak, wiem, ale...

- Nie ma sprawy. Rozejrzę się wokół, pogmeram po ścianach, a ty może pobiegłabyś po stryja? Jest w pałacu z Krzysztofem.

Zostałem na dole.

Wyjąłem fajeczkę, jak kiedyś radziła mi Zośka złośliwie, i delikatnie jąłem obstukiwać nią kamienno- ceglaste ściany lochu. Długo trwało, nim w ścianie zwróconej w kierunku Baszty Nietoperzy dosłyszałem - jak mi się wydawało - echo odgłosu, jaki daje pusta przestrzeń.

Sprawdziłem raz i drugi - pogłos był ten sam.

- No, to jednak Zośka miała rację: pukam do ukrytej, drugiej baby - powiedziałem głośno i roześmiałem się.

Ściana ta była całkowicie murowana tylko z cegieł. Inne zaś były zbu­dowane
z kamieni i cegieł.

- A zatem otwieraj się, sezamie! - rzekłem jeszcze raz głośno, ale sezam milczał, więc wyszedłem na brzeg włazu i postanowiłem poczekać na pana Tomasza.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY


CZEREDA PRZED BUNKREM * PUSTY SEZAM VON BOLCKA* ŚCIANA Z CEGIEŁ * NOWY MAJSTER KRZYSZTOFA * MAM SWÓJ TELEFON KOMÓRKOWY * PROPOZYCJE PANA TOMA­SZA * ODGRUZOWANIE BASZTY NIETOPERZY


Niebawem zjawili się wszyscy ci, którzy mieli cokolwiek wspólnego z naszą misją. Prowadziła ich oczywiście Zośka z Jasiem i Małgosią, po­tem szedł pan Tomasz z architektem Krzysztofem, zaś na końcu przedzie­rał się przez zarośniętą trawę pan doktor Kulwieć, a za nimi dozorca Kudła z jakimś osobnikiem o niewyraźnym obliczu, który nie wzbudził mojego zaufania.

- Nie za dużo gapiów? - powiedziałem i nieprzyjaźnie spojrzałem na dozorcę
i obcego faceta, który już wlepiał oczy w otwarty właz do lochu.

Pan Tomasz wzruszał ramionami, jakby chciał powiedzieć, że i tak we wsi nic się nie ukryje. Krzysztof tylko spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a doktor odpowiedział:

- Panie inżynierze, przyprowadziłem panu fachowca od kanalizacji.

- Poważnie? - zdziwił się Krzysztof. - Znalazł go pan na odpuście?

- Tak jakby. Ale on sam się przedstawi. - Wskazał palcem na niezna­jomego
i podszedł do włazu, aby zerknąć do środka.

- Karasek Wiktor, majster wodno- kanalizacyjny. Ukończyłem przed laty liceum zawodowe w Lubawie. Szukam pracy, bo słyszałem na odpu­ście, że pobito pańskiego człowieka.

Krzysztof odszedł na bok biorąc pod rękę Karaska, aby z nim poroz­mawiać
o przeszłej jego pracy, gdy tymczasem zrobiło się ciasno od przy­byłych.

- Więc to miejsce spenetrowali ludzie Batury - rzeki zamyślony pan Tomasz. - I że może tak być jak w rosyjskiej, ludowej szkatułce, że jak się odkryje jedną babę, to w następnej znajdziemy na przykład brylant? Nie­zły pomysł.

- Jaki brylant? - wrzasnął doktor, a kiedy mu wyjaśniłem, odparł: - To na co czekamy! Ruszamy w dół, burzymy ścianę i mamy wejście do sezamu grafa von Bolcka. I nie czekając na nikogo, żwawo ruszył schodkami do lochu.

Pan Tomasz też postanowił wejść do środka, mówiąc:

- Trzeba jednak spenetrować całość, nim cokolwiek się zrobi tutaj.

Zośka również była ciekawa, ale gest stryja powstrzymał ją przed zej­ściem. Dozorca także kwapił się tam, ale powstrzymałem go, mówiąc, że będziemy przeszkadzać panu Tomaszowi. Tylko bliźniaki nadal stały nad brzegiem włazu, trzymając się za rączki i popatrując to na Zośkę, to na mnie. A Zośka mruczała pod nosem:

- Na pewno Bursztynową Komnatę tu ukryto, na pewno... Mijały minuty i nic się nie działo. Wtem podszedł Krzysztof. - No, to mam nowego majstra! Pan Karasek ma referencje i nadaje się do czasu wyzdrowienia Witolda Miazgi. Może pan zacząć nawet od jutra - zwrócił się do majstra.

- Dziękuję panu - odparł Karasek, ale oczka znowu poleciały mu w głąb lochu.

- A reszta? - zapytał Krzysztof. - Pan Tomasz i doktor.

Gdy mu powiedziałem, że są w lochu, Krzysztof również wszedł do wnętrza; nastała cisza, tylko z dołu zaczęły dochodzić odgłosy dyskusji, ale niewiele z tego dosłyszałem.

Kiedy po kilkunastu minutach wszyscy wyszli, pan Tomasz zarządził:

- Na razie nic więcej nie uczynimy z tym fantem. Jest kilka niewiado­mych,
a pewnik leży w Baszcie Nietoperzy. Zamykamy na razie pusty sezam.

Zośka chciała coś powiedzieć, ale stryjek burknął tylko „Tak trzeba", więc razem z Krzysztofem i doktorem ujęliśmy tę ciężką, żelazną, zardze­wiałą pokrywę i ze straszliwym zgrzytem zawiasów zamknęliśmy właz do lochu.

Zrobiło się cicho, tylko wietrzyk lekko szumiał w liściach olbrzymie­go klonu, który na pewno widział już niejedno nad tym lochem, ale tylko znacząco potrząsnął swymi palczastymi liśćmi.

Kątem oka zauważyłem w oczach nowego pracownika Krzysztofa błysk chciwości, zaś dozorca jakby się nagle ocknął z drzemki i wychry­piał do mnie:

- Proszę pana, ja znalazłem koło pałacu telefon komórkowy. Może to pana czy kogoś z ekipy?

I podał mi mój własny aparat. Był cały, tylko wyłączony.

- Panie Michale, dziękuję. Jest mój. Naprawdę mnie pan uradował.

- Mnie pan też pomógł - odrzekł Kudła i ruszył w stronę pałacu, nie oglądając się na innych.

- Zabezpieczy pan, panie Krzysztofie, ten właz? - zapytał pan Tomasz.

- Nie ma sprawy. Akurat mam coś mocnego na ten właz, więc zakne­bluję tę pokrywę.

- A wy, młodzieży - zwrócił się mój szef do bliźniaków - nie rozpo­wiadajcie we wsi o tym lochu. Później wam go pokażemy, dobrze?

Jaś i Małgosia pokiwali solennie główkami, że ani mru-mru, ale wie­działem, że tajemnica długo się nie utrzyma.

Zbliżyłem się do szefa i cicho spytałem:

- Mam rację, że jedna ściana jest inna w tym lochu?

- Tak. I tam zostało zamurowane wejście do kanału podziemnego. A dla złodziei może zostawiono kilka skrzyń...

- Albo zapomniano o nich, a później nie chciano nic burzyć, więc je pozostawiono!?

- Wszystko możliwe - odparł pan Tomasz i dodał dyskretnie: - Znala­złeś jedno wejście, a ja chyba to drugie, w pałacu.

- Doprawdy? - ucieszyłem się. - Gdzie jest?

- Koło kominka, jeżeli dobrze kalkuluję. Lecz na razie nie chcę nic ruszać, aż nas będzie więcej.

- To może brygada pana Krzysztofa wzięłaby się wreszcie do odgru­zowywania podziemi Baszty Nietoperzy.

- Porozmawiaj z Krzysztofem. Mamy całe popołudnie i kilkunastu ludzi do pomocy. Uzgodniliśmy więc z Krzysztofem, że kto tylko może, od zaraz bierze się do odgruzowywania podziemnej części baszty, a obiad przełożymy na godzinę osiemnastą.

Pan Tomasz postanowił skontaktować się telefonicznie z panią podkomisarz Nowicką i dowiedzieć się, jak postępuje dalej akcja pod krypto­nimem „Narzeczony" oraz gdzie podziewa się Erich Schneider. To powie­dziawszy odszedł do pensjonatu.

Krzysztof skrzyknął całą ekipę, a było nas jedenastu mężczyzn, a z tym nowym majstrem dwunastu, i ruszyliśmy w stronę Baszty Nieto­perzy. Mieliśmy cztery taczki, a każdy niósł sprzęt do odgruzowywania.

Baszta rzeczywiście była w środku całkowicie zniszczona, tylko pod drewnianym dachem świergotały jaskółki, które założyły gniazda, więc raczej powinna nazywać się „Jaskółcza", a nie „Nietoperzy". Okazało się jednak, że również nietoperze zadomowiły się pod podestem baszty i w zakamarkach piwnicznych przemieszkiwały całą zimę, sprawiono bo­wiem nowe drzwi i baszta była zamknięta.

Część gruzu już uprzątnięto, dlatego dość raźno nam się pracowało : jedni, z dołu, łopatami wrzucali gruz na podest, a inni ładowali na taczki, zaś ja i dwaj faceci wywoziliśmy, zwalając niedaleko na pryzmę.

Najciężej mieli ci na dole, więc mieliśmy się zmieniać co jakiś czas. Ale, co mnie najbardziej zdziwiło, do pracy na dole zgłosił się nowo przy­były, czyli Karasek.

Nim jednak wywiozłem kilka taczek gruzu, odezwał się mój telefon komórkowy i wnet usłyszałem charakterystyczny głos Wiktora Posługi, aktora i mistrza mowy polskiej:

- Gdzie ty, Pawle, rdzewiejesz?

- Jak to „rdzewiejesz"? - żachnąłem się.

- Po prostu rdzewiejesz, a tu już na polach grunwaldzkich zbiera się kwiat rycerstwa europejskiego, człowieku!

- A co ty masz wspólnego z rycerstwem europejskim?

- Jak to co?! Jestem tu głównodowodzącym! Po królu Jagiełłę, oczy­wiście.

- Po królu Jagiełłę?

- Jak najbardziej, ćwoku giermkowy ! Toż reżyseruję całą bitwę, rozu­miesz?

- To będzie komedia, a nie dramat wojenny - odciąłem się. W odpowiedzi usłyszałem tylko śmiech w słuchawce.

- Ukłony dla Zosieńki, siostrzenicy pana Tomasza i damy rycerza her­bu Trzy Podkowy! Zgrupowanie, mój ciuro wojenny, zaczynamy w środę. Jeżeli nie zdążysz, bitwę mogą wygrać Krzyżacy, i co ???

Głos umilkł, a ja stałem nad pustymi taczkami i dziwiłem się, że w tym ferworze zapomniałem zupełnie o bitwie pod Grunwaldem, cho­ciaż codziennie uprawiałem jogging, jak przystało na rycerza pewnej damy z Łodzi.

Niestety, ale hełmu nie miałem. A szkoda, że nie wziąłem jakiegoś z tej złodziejskiej dziupli na Dajtkach w Olsztynie, gdzie kilka walało się po podłodze warsztatu. Ale czy by mi użyczył podinspektor Zagłoba? Nawet za pokwitowaniem. Chyba nie.

I tak planując sobie najbliższe dni, dalej śmigałem z taczkami, aż Krzysztof ogłosił władczym głosem koniec roboty na dzisiaj.

- Do jutra! Do siódmej rano, jak zwykle.

Na koniec, z ociąganiem, wyszedł spod podłogi nowy majster Krzysz­tofa, zmęczony pan Karasek.

Stanął obok, popatrzył raz jeszcze na schody wiodące pod podest i powiedział:

- Ja bym już więcej tego gruzu nie wywoził. Sporo jest dobrych cegieł i kamieni. Przydadzą się do uzupełnienia pomieszczeń piwnicznych, szefie.

Krzysztof popatrzył na niego z uznaniem.

- Ma pan rację. Chyba tak zostanie. Do widzenia, panie Karasek - podał mu rękę, a ten ją uścisnął i odszedł, na mnie nie zwracając naj­mniejszej uwagi.

Po schodach zeszliśmy z Krzysztofem na dół. Przez trzy nisko osa­dzone nad ziemią okienka wpadało do środka trochę światła. Rozejrzeli­śmy się po obszernym, sześciokątnym pomieszczeniu, którego kamienne sklepienia opierały się na jednym, potężnym słupie stojącym pośrodku piwnicy i sześciu przybocznych, tworzących półkoliste łuki. Wnęki były tylko dwie: jedna skierowana w stronę pałacu, druga w stronę parku, ale nigdzie nie było widać drzwi czy ukrytych zakamarków. Niczym w lochu koło zrujnowanej altany.

- A to ci szkopuł - powiedział Krzysztof. Bez słowa wziąłem porzu­cony szpadel
i ruszyłem w kierunku ściany wiodącej ku pałacowi. Już, już chciałem się zamachnąć i uderzyć ostrzem w ceglany mur, ale się po­wstrzymałem. Odstawiłem szpadel na bok i powiedziałem do Krzysztofa:

- Poczekamy do jutra, jak zarządził pan Tomasz. - Okay!

Wyszliśmy na kamienny podest baszty. Krzysztof zamknął solidne drzwi
i ruszyliśmy do Rosynanta, a następnie na obiad, gdzie już uczto­wali w trójkę nasi wspólnicy. Doktor Kulwieć zaś chełpił się, że idzie na nocne wędkowanie aż po takie brzany, i tu pokazał nam brzeg stołu metr dwadzieścia szerokiego.

- Byłby to rekord światowy. Ba, wręcz wszechświatowy - wtrąciłem.

- Oczywiście! A po co tutaj jestem, proszę was? - zaperzył się pan Stefan. - Bo chyba nie doczekam się lochów z kościotrupami przykutymi do zardzewiałych łańcuchów.

- Kto wie, panie Stefanie? - odparłem spokojnie. - Kto wie?

I usiedliśmy za stołem, rozglądając się za niesioną na półmisku przez pana Tadeusza górą gołąbków...


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI


POOBIEDNIE ZAJĘCIA * PANI PODKOMISARZ * DYLEMATY ERICHA SCHNEIDERA * PRZYGOTOWANIA DO NOCNEGO WĘDKOWANIA * WYPAD DO PARKU * MEDALOWA BRZANA PANA DOKTORA * KRÓTKI TRIUMF BRĄZOWOSKÓREGO * BATURA W SALI BALOWEJ * SEZAM GRAFA VON BOLCKA ALBO TRIUMF PANA SAMOCHODZIKA


Najpierw, pod wieczór, czyli po późnym obiedzie, przyjechała malu­chem z Olsztyna podkomisarz Elżbieta Nowicka w swych granatowych dżinsach i ciemnej kurteczce oraz z plecaczkiem na ramionach.

Krzysztof rwał się do swego pokoju, aby ponownie ułożyć harmono­gram prac, skoro miał nowego majstra. Przyrzekł też gościowi z Warsza­wy nocleg na jedną noc.

Zośka nadal nie mogła się zdecydować - co było widać po jej minie - jak ma zagospodarować swój czas do nocy, ale zjadła obiad, a następnie zdecydowanie wybiegła z jadalni, mówiąc, że idzie odwiedzić bliźniaki.

My zaś z doktorem postanowiliśmy udać się razem na ryby. A że daw­no nie wędkowałem, więc z przyjemnością myślałem o pomoczeniu wędzisk w wodzie Klonówki, tam gdzie jest głębokie rozlewisko pod stromą skarpą parku. Pan Tomasz nie miał nic przeciwko mojej eskapadzie.

Jednakże ciągle miałem w pamięci wzrok majstra Karaska, gdy tak chciwie zaglądał w głąb lochu, oraz to, że tak ochoczo włączał się do odgruzowywania Baszty Nietoperzy, a przecież nie musiał; był zatrudnio­ny od jutra.

Zatem wybierając się na ryby, szepnąłem panu Tomaszowi, że będę kontrolował park od strony tego odkrytego lochu, który miał zabezpie­czyć Krzysztof.

- Zgoda - przytaknął, a spojrzawszy na panią Elżbietę, dodał: - Basz­ta i pałac będą pod kontrolą.

I mrugnął znacząco do mnie,

- A co z Niemcem? - zapytałem. - Powiedziała mu o tym, że jego ojciec był Polakiem?

- Tak. Powiedziała. A Schneidera jakby grom ugodził. Nie uwierzył. I rozumiem go. Wszystko stanęło na głowie: wychowanie, kultura, koledzy, praca i tak dalej... To był dla niego cios. Został w Olsztynie, zamknął się w „Hotelu Warmińskim", nie chce rozmawiać z nikim. Nawet z El­żbietą. Mówi, że ona jest wtyczką policyjną i chce go zrujnować, a nawet zdyskredytować dobre imię jego ojca... - Niedobrze.

- Właśnie. Dlatego szukam znajomości w Ministerstwie Spraw Za­granicznych lub Ministerstwie Spraw Wewnętrznych... Żeby przekonać Schneidera, że ani on nie jest inwigilowany, ani jego firma, której jest współwłaścicielem, lecz jego niebezpieczne związki z Baturą mogą go pogrążyć. A na jaw wyszły jego rodzinne sprawy tylko ze względu na echa wojennej działalności Kurta Beckera, który ponoć w Klonowie ukrył jakieś łupy wojenne...

- Uff, tego się nie spodziewałem. Myślałem, że Schneider przyjmie to spokojniej.

- Ba, ja również tak myślałem - odparł pan Tomasz. - Dlatego tak ochoczo wziąłem się do badania poniemieckich dokumentów z dawnego obozu karnego w Lubawie. Jedynie, co mogłoby przekonać Schneidera, to księgi metrykalne kościoła w Klonowie, zarekwirowane przez Kurta Beckera w styczniu 1945 roku, do dzisiaj nieodnalezione.

- To mamy niezły ambaras.

- I jeszcze jedno: te księgi dotyczą również rodu von Bolcka, właści­ciela pałacu
i dóbr ziemskich w Klonowie. Ba, mówi się, że może zostały zabrane z kościoła, jako że były tam wpisy chrztu całego jego rodu, od pokoleń, był bowiem katolikiem, podczas gdy większość junkrów pru­skich była ewangelikami.

- Niezwykłe, szefie - odparłem. - Może jednak tutaj zostanę? - Nie. Myślę nawet, że dobrze będzie, jeśli głośno zapakujecie się do Rosynanta i pojedziecie na ryby. Wszystko tutaj będzie pod kontrolą.

- A Batura i jego ludzie? Mogą w nocy wtargnąć do baszty albo do pałacu...

- Damy radę - odparł rezolutnie pan Tomasz. - Ale miej baczenie na to wejście do podziemi od strony altany, dobrze?

- Zgoda - odparłem i ruszyliśmy z doktorem do wyjścia.

Kiedy byliśmy na zewnątrz, doktor nawiązał do usłyszanych wiado­mości.

- Nie chciałbym być w skórze tego biznesmena z Hamburga, napraw­dę. Nagle człek dowiaduje się, że jego ojciec był bezprawnie adoptowany, a dziadkowie zginęli z rąk hitlerowców... To naprawdę każdego może porazić, tym bardziej że otrzymał staranne niemieckie wykształcenie, ma swoją dumę narodową, a tu się okazuje, że ma polskie korzenie...

- Właśnie - przytaknąłem.

- I jak się ma teraz odnaleźć? Zwłaszcza, że dziadków zamordowali przecież Niemcy, mimo że hitlerowcy...

I tak roztrząsając dylematy Ericha Schneidera, głośno zaczęliśmy się przygotowywać na podwórku pensjonatu do wyjazdu na całą noc, aby łowić brzany. Sprawdziliśmy zatem wędki i przynętę, a następnie wzią­łem ze sobą latarkę i finkę. Podobnie pan Stefan przypasał swoją saperkę, jakbyśmy się wybierali na ogólnopolskie zawody wędkarskie łowienia brzan.

Było już po godzinie dwudziestej, kiedy zatrzaskując drzwi Rosynanta, dyskretnie zerknąłem na sąsiednią posesję i zdawało mi się, że firanka w oknie lekko się uchyliła; a więc przez cały czas byliśmy obserwowani.

Tym razem postanowiłem pojechać Rosynantem objazdem koło par­ku aż na skarpę. Trzęsło niemiłosiernie, ale napęd na cztery koła sprawiał, że samochód parł do przodu niczym taran.

Ciemniało, kiedy dotarliśmy na skarpę, gdzie zostawiliśmy Rosynanta, a sami zeszliśmy nad sam nurt rzeki, która tutaj płynęła leniwie, tylko od czasu do czasu pojawiały się na niej pokaźne wiry i woda aż przelewa­ła się w korycie.

Zarzuciliśmy wędki, podkarmiając ryby chlebem i ciastem, specjalnie przygotowanym przez pana Tadeusza - krajana doktora i również nieposkromionego wędkarza.

Niestety, im bardziej wykwitały gwiazdy na niebie, a komary łapczy­wiej nas atakowały, tym bardziej nawiedzały mnie niespokojne myśli co do sensu przebywania nad rzeką; byłem pewny, ze ludzie Batury i Brązowoskórego będą chcieli dzisiejszej nocy dostać się do podziemi baszty. Wreszcie, dręczony wyrzutami sumienia, że tutaj leniuchuję, powiedzia­łem do doktora:

- Panie Stefanie, chyba nie tutaj moje miejsce.

Doktor spojrzał tęsknie na nasze wędki, poskrobał się w głowę i zre­zygnowany odrzekł:

- Szkoda, to dobra noc na brzany.

- To może pana zostawię, zrobię krótki rekonesans do altany i będę za pół godziny, a pan spojrzy na moje wędki.

- Okay! Jeżeli nie będzie pana za czterdzieści minut, idę na ratunek! Zostawiłem wędki, sprawdziłem, czy mam finkę u pasa, następnie wdrapałem się na skarpę i wziąłem z Rosynanta dodatkowo latarkę. Potem lekko klucząc i pomykając w ciemnościach, pobiegłem w stronę par­ku, do którego miałem dwieście metrów.

Była ciepła lipcowa noc, tylko nad horyzontem tkwił nowy sierp księ­życa, który dawał niewiele światła, a przede mną rysował się nieruchomo drzewostan parku.

Powoli, nie zapalając latarki i przyzwyczajając wzrok do ciemności, wszedłem
w gąszcz krzewów i trawy, ale bez większych przeszkód wnet dotarłem w pobliże altany, gdzie usłyszałem hałas czyniony przez trzech facetów Batury, którzy z czymś się mocowali. Był to chyba półtonowy głaz, jaki leżał i tarasował wejście do lochu. To Krzysztof przywiózł go przedtem dźwigiem i umieścił na żelaznej klapie. Omal się głośno nie roześmiałem, widząc ich usiłowania zepchnięcia głazu i odsłonięcia lochu...

Po dłuższej deliberacji, jednak sobie odpuścili i odeszli w głąb parku

- złorzecząc i klnąc na czym świat stoi.

A zatem ludzie Batury, co było do przewidzenia, ruszyli do ataku na ukryte skarby Kurta Beckera, jakie prawdopodobnie zostawił podczas ucieczki z Prus Wschodnich i zamelinował u swego przyjaciela, grafa von Bolcka.

Postanowiłem wracać po doktora nad rzekę.

Wnet znalazłem się koło Rosynanta i stoczyłem się po skarpie nad rzekę akurat
w momencie, gdy doktor mocował się z czymś, co na wodzie przypominało kłodę drewna, ale ta kłoda co rusz nurkowała pod wodę: była to jednak brzana - barbus
z rodziny karpiowatych - jaką złowił dok­tor i trudził się, aby podholować ją ku brzegowi.

Na szczęście doktor był wytrwałym wędkarzem, więc tak manewro­wał wędką
i kołowrotkiem, że rybę wreszcie przyciągnął bliżej siebie, a ja chwyciwszy podbierak, pomogłem mu wytaszczyć ją na brzeg.

Brzana wyglądała rzeczywiście jak klocek drewna i nadawała się w swojej klasie na złoty medal wędkarski. A spojrzawszy na doktora - zmęczonego i utrudzonego zmaganiami z rybą - zobaczyłem triumf jak­by zwycięzcy biegu maratońskiego: doktor padł na brzeg razem z brzaną, ale wnet zerwał się i odtańczył taniec zwycięstwa nad wijącą się i rzuca­jącą na brzegu rybą.

- Panie Pawle, złoty medal. Złoty medal wędkarski! - wrzeszczał i tupał. Dopiero po chwili się uspokoił, a ja mogłem mu powiedzieć, że Batura dobiera się do skarbu!

- Do skarbu!? Na Boga, ruszajmy na odsiecz!

Pognaliśmy więc z odsieczą: ja taszczący akcesoria wędkarskie, a dok­tor swoją brzanę, z którą ledwo się wytaszczył po skarpie do Rosynanta. Ruszyliśmy z powrotem, po ciemku, tylko warkot silnika rozlegał się co rusz mocniejszym basem, kiedy wpadaliśmy w jakąś bruzdę czy wybój.

Zatrzymałem się kilkadziesiąt metrów przed basztą, która w ciemno­ściach stała pośród drzew. Nie było jej widać, ale wiedziałem, że dalej musimy z doktorem iść na przełaj i podkraść się przez mur ku baszcie.

Kiedy wdrapaliśmy się na ogrodzenie, zobaczyłem tylko, że z oświe­tlonego wnętrza Baszty Nietoperzy wyszedł Brązowoskóry, trzymając pod pachą dość pokaźną skrzynkę z okuciami, zamkniętą na dwie kłódki. Widać było, że jest ciężka, ale Brązowoskóry niósł ją niemal lekko, trium­falnie.

- O, skubany! - warknął doktor na ten widok, a mnie zrobiło się zim­no koło serca ze złości, że uległem zapewnieniom pana Tomasza, że wszyst­ko jest „pod kontrolą".

Brązowoskóry szedł ku zaparkowanemu niedaleko oplowi, otworzył drzwi i chciał się wpakować do środka, gdy tuż za nim biegło trzech jego ludzi, w tym - o dziwo! - nasz nowy majster Wiktor Karasek, którzy krzyczeli, że ma ich zabrać ze sobą...

Brązowoskóry odwrócił się ku biegnącym, wyszarpnął prawą ręką pistolet z tylnej kieszeni spodni i skierował go na pozostałych, wrzesz­cząc:

- Stop, gamonie! Dalej ja sam!

W jego ręku groźnie połyskiwała stal lufy. - A my, szefie? Co z nami? - krzyczał Karasek.

- Wy? Won mi teraz od wozu - odpowiedział i nadal celował w swo­ich ludzi, gdy nagle wokół rozbłysły dziesiątki świateł latarek i pewny głos rozkazał:

- Policja! Ręce do góry!

Brązowoskóry jakby skamieniał, ale jednak błyskawicznie odwrócił się, wrzucił skrzynkę do samochodu, a potem zaczął strzelać przed siebie w światło latarki
i próbował wsiąść do wozu. Wtedy rozległ się suchy trzask i Brązowoskóry przewrócił się obok otwartych drzwi - miał prze­strzeloną nogę, jak zauważyłem, a spoza baszty wyskoczył podinspektor Zabielski, który dopadł leżącego i wytrącił mu broń z ręki.

Wokół zaroiło się od uzbrojonych i zamaskowanych policjantów, a trzech zdezorientowanych opryszków, w tym nieszczęsny Karasek, pod­dało się bez oporu.

Te sceny oglądaliśmy z doktorem, jakbyśmy znaleźli się na planie ame­rykańskiego filmu sensacyjnego. Zeszliśmy powoli z muru i podeszliśmy do podinspektora, który rado­śnie wykrzyknął:

- No, mieliście szczęście, że nie przybyliście wcześniej. Toż to gang­ster, poszukiwany przez Interpol i policje wszystkich krajów Europy!

- I tak bezkarnie włóczył się po Klonowie, Lubawie i Nidzicy? - zdzi­wiłem się, patrząc z wyrzutem na podinspektora.

- Owszem, ale wiedzieliśmy o każdym jego kroku. Tylko czekaliśmy na ten moment, jaki teraz zrobił, ot co!

Wzruszyłem ramionami. Brązowoskóry, skuty kajdankami, leżał na trawie koło samochodu, a jeden z zamaskowanych policjantów, zapewne lekarz - badał mu ranę, rozcinając spodnie i nakładając prowizoryczny opatrunek. W tym czasie podinspektor Zagłoba zakomenderował:

- Chłopaki, po cichu otoczyć pałac! Uważać na innych! A odwracając się do nas, powiedział:

- Zapraszam na drugi akt spektaklu pod kryptonimem „Narzeczona", który to akt wyreżyserowali pan Tomasz i pani podkomisarz Nowicka.

Zbaraniałem; niepewnie popatrzyłem na doktora, a on podobnie na mnie, równie zdumiony. Kiedy podeszliśmy bliżej pałacu, w oknach sali balowej widać było błyski latarek, a ze środka dochodziły jakby odgłosy rąbania ni to siekie­rami, ni to łomami. Przez okna dostrzegłem Jerzego Baturę i jego trzech kompanów, jak miotają się po sali i niszczą podłogę oraz kują boazerię, jaka pokrywała ścianę od strony obszernego kominka, usytuowanego na ścianie działo­wej.

Podinspektor Zagłoba zatrzymał się, wyszczerzył swe białe zęby i mruknął:

- A to głupek z tego Batury. Chodźmy zatem na spektakl.

Z cienia frontowego wejścia wyszły cztery osoby: najpierw pani pod­komisarz Nowicka z pistoletem w dłoni, dalej pan Tomasz, Zośka i na końcu architekt Krzysztof Artawiński złorzeczący, że mu stylową boaze­rię zniszczą do cna.

- Do diaska, panowie, zrujnuje nam pałac! - szepnął

- Będzie powód do zapuszkowania go - odparł podinspektor Zagłoba i zwrócił się do swojej podwładnej: - No, do roboty!

Drzwi do pałacu były otwarte; również z wielkiego holu do korytarza i dalej aż do sali balowej. Nic, tylko bez przeszkód wynosić skarby, zgro­madzone i ukryte
w pałacu przez grafa von Bolcka.

Kiedy niezauważeni weszliśmy na salą balową, Krzysztof przekręcił kontakt i salę zalało światło sześciu stuwatówek, jakie tkwiły w dwóch ozdobnych kinkietach, wiszących nad kominkiem.

Baturę i jego opryszków zamurowało! W rękach trzymali narzędzia dewastacji: Batura żelazny łom, a pozostali siekiery i kilof.

Wystąpił podinspektor Zagłoba i wyjąwszy legitymację, powiedział krótko.

- Panowie, policja. Jesteście aresztowani.

Batura stał nieporuszony, błyskało mu niebezpiecznie z oczu, ale na­gle rzucił swój łom o podłogę i jakby z żalem spojrzał na złocistą boazerię klonową, którą rozdzielały prostokątne, ozdobne ramy kasetonów, jakie widuje się zazwyczaj na drewnianych stropach; te pokrywały ścianę ko­minkową.

- I po co było niszczyć? - rzekł pan Tomasz. - Po co, panie Jerzy? Taka piękna boazeria. Podszedł do ściany z boazerią, postukał palcami, popatrzył po rzeźbionych, szerokich listwach i zapytał rozłoszczonego Baturę:

- Pewnie chciał się pan dostać do podziemi, co? Że niby tutaj jest wejście, tak? Jak widział pan zapewne w albumie z 1896 roku, prawda? Ma pan rację. Tyle że podczas przeróbek wejście umieszczono w tych prostokątnych kasetonach, dość nietypowo, ale skutecznie.

Zamilkł na chwilę, a następnie zapytał:

- Ma ktoś jakieś stalowe ostrze, dosyć długie?

Podałem mu swoją żołnierską finkę, jaką miałem przy boku. Bez sło­wa wziął ją ode mnie, podszedł do ozdobnego środkowego kasetonu, jaki znajdował się po prawej stronie kominka, włożył w niewidoczną szczeli­nę środkowego liścia klonowego, który w połączeniu z innymi tworzył tutaj zgrabną rozetę, i przekręcił w prawo.

- A teraz należy chyba pchnąć tę część boazerii, a sezam się otworzy.

Naparł prawym ramieniem na listwę, coś zgrzytnęło i cały prostokąt boazerii stał się jakby drzwiami obrotowymi, z przebiegającą przez śro­dek metalową osią.

Z obydwu stron odchylonej ściany boazerii ukazały się dwa przejścia na niewielki podest ze schodami w dół.

Sezam grafa von Bolcka był otwarty, a my gapiliśmy się wszyscy w czarny otwór wejścia do podziemia.


ZAKOŃCZENIE


Dwa dni później, w środę po południu, usiedliśmy w ogrodzie do ugarnirowanej brzany doktora Kulwiecia, którą przyrządzono na trzy sposo­by: po polsku, po francusku i z rusztu. Oczywiście te specjały przygoto­wał szef kuchni pensjonatu „Pod Klonem", pan Tadeusz, krajan pana doktora. Wszyscy obecni byli ubrani w swoje najlepsze stroje codzienne, tylko siostrzenica pana Tomasza ukazała się nam jako dama: szła w długiej, brokatowej sukni koloru burgunda, szamerowanej złotą nicią, z obcisłą talią i takimiż rękawami, zaś na głowie miała jedwabny, gotycki kornet ze stosownymi wstążkami i broszą przypiętą na piersiach w postaci tarczy herbowej z trzema złotymi podkowami na błękitnym tle.

Takiej Zośki nawet w najpiękniejszych snach bym nie wyśnił, gdy tak szła ku nam, zgromadzonym koło stołu pod sędziwym klonem w ogro­dzie. A wejście Zośki było wyreżyserowane przez nią samą idealnie; nawet lepiej by tego nie uczynił mistrz mowy polskiej, aktor Wiktor Posługa. Zatem staliśmy jak osłupiali, tylko przytomny jak zwykle doktor Kulwieć, rymnął na kolana i rzekł teatralnie: - Rąbka twej sukni nie jestem godzien ucałować, moja ty piękna Zofijo, Gwiazdo Mądrości!

Ale wnet się poderwał, ucałował jednak jej koniuszki palców i po­wiódł ku stołowi, gdzie usadowił na poczesnym miejscu koło pana Toma­sza. A że białe wino było rozlane w kieliszki, pan Tomasz ujął swój za nóżkę i wygłosił krótki toast: - Siostrzenico, kochani przyjaciele. Za pomyślność każdego z nas i za wspaniałą robotę, jaką wykonało każde z nas w Klonowie!

Kiedy upiliśmy trochę z kieliszków, ubiegłem jednak doktora i pierw­szy nałożyłem na talerz Zośce ryby po polsku, szepcząc jej do ucha:

- Porażasz swym wyglądem, Zośka! A ta odpaliła:

- To kiedy miałam się przebrać za damę, jak nie dzisiaj, skoro nici z bitwy pod Grunwaldem, panie Pawle?

- Jakie nici?! - zaprzeczyłem. - Co ty wygadujesz? Jedziemy na bi­twę i już! Przecież gala dopiero w niedzielę.

- Doprawdy? Jedziemy razem, panie Pawle? Tak się cieszę.

I zwróciła swe chabrowe oczęta na mnie, jak na prestidigitatora, który nagle wyczarował z rękawa bukiet kwiatów zaręczynowych, ale ja tylko trzymałem w ręku wiklinowy koszyczek z chlebem, więc nadal byłem tylko Pawłem.

- Tak. Jutro jedziemy na Grunwald. Ale wcześniej oprowadzisz Jasia i Małgosię po podziemiach pałacu i Baszty Nietoperzy. Tylko uważaj, dobrze?

Zośka tylko skłoniła główkę, aż furknęły wstążki i zabrała się raźno do jedzenia.

Pan Tomasz powiedział: - Słuchajcie, mam dobrą wiadomość na koniec. Sezam grafa von Bolcka okazał się nadzwyczaj obfity. Szczególnie imponujący jest księ­gozbiór, jaki zgromadzili jego przodkowie i on sam. Książki oznakowano jego exlibrisami, a ukrył je w podziemiach pałacu. Trudno go obecnie ocenić, ale widać pobieżnie, że zawiera nie tylko białe kruki, ale i średnio­wieczne inkunabuły. I co jeszcze, proszę was, to w małym kufrze odnala­zły się dwie księgi parafialne z tutejszego kościoła, jakie zarekwirował Kurt Becker w styczniu 1945 roku, gdy przybył tu z oddziałem Waffen-SS, uciekając przed Armią Czerwoną, atakującą Królewiec.

- I odnalazł pan zapis chrztu ojca Schneidera? - zapytałem.

- Odnalazłem. Niemcy byli i są bardzo skrupulatni w tych sprawach. Wczoraj przekazałem księgi pani podkomisarz Nowickiej. W jednej z nich na stronie 153, pod datą 20 października 1936 roku widnieje zapis doty­czący chrztu Jana, syna Egona Różańskiego i Elizy Różańskiej z domu Polak. Ten sam zapis istnieje w niemieckiej kartotece obozu karnego w Lubawie, że w styczniu 1940 roku przyjęto do tego obozu małego Janka Różańskiego, adoptowanego przez Adolfa Schneidera, dziadka Ericha Schneidera. Zatem ojcem obecnego Ericha jest Polak, któremu rodziców zamordowali hitlerowcy podczas drugiej wojny światowej...

- Ale mimo wszystko - wtrącił się doktor - nie chciałbym tego prze­żywać, naprawdę. To chyba szok dla Ericha Schneidera.

- Zgadzam się z tobą - przytaknął Krzysztof, zajadając się brzaną przyrządzoną na sposób francuski, której główną ingrediencją miały być oliwa i ocet winny, zaś po polsku - piwo, jak zdołałem dowiedzieć się później od kuchmistrza Tadeusza.

Zgadzaliśmy się w pełni z tym, ale Zośka dodała rzeczowo:

- Zatem akcja pod kryptonimem „Narzeczony" została zakończona, tylko bohaterowie nie czują się szczęśliwie.

- Tak jakby - przytaknął pan Tomasz, ale znowu wzniósł kieliszek i dodał filuternie: - Ale wierzę, że zakończy się bardzo, a to bardzo szczę­śliwie...

- Jak to? - zdziwiliśmy się.

- Otrzymałem przedtem telefon od pani podkomisarz, że Erich Schneider przyjął tę metrykalną informację bardzo honorowo, wręcz z psychiczną ulgą i poprosił panią Elżbietę, aby mu towarzyszyła do Hamburga z po­twierdzonymi przez stosowny urząd dokumentami.

- Hurra! - krzyknął doktor Kulwieć. - Więc kryptonimu „Narzeczo­ny" nie wymyśliła sama pani podkomisarz ? Roześmieliśmy się szczerze i kolacja zaczęła nabierać weselszego charakteru, a każde z nas miało powiedzieć coś dowcipnego o swoich ostatnich przeżyciach.

- Najbardziej chyba głupią minę miał Jerzy Batura - mówiła Zośka - gdy ty, stryjku, wbiłeś finkę pana Pawła w rozetę boazerii, a ta otworzy­ła się na sezam von Bolcka. Dobrze mu tak! - i zachichotała szczerze nie jak dama, ale jak zwykła dziewczyna pełna życia i uroku.

- A ja będę miał gdzie poprowadzić sieć ciepłowniczą do Baszty Nie­toperzy, jeżeli właściciel i konserwator się zgodzą.

Na słowo Baszta Nietoperzy wszyscy znowu spojrzeli na pana Toma­sza, jakby czekając na kolejną relację. Szef tylko przełknął kęs chleba, odchrząknął i zaczął mówić:

- O tym, że Brązowoskórego ściga po Europie Interpol, wiedziałem od podinspektora Zabielskiego. Najważniejsze jednak było, żeby go na­kryć na jakimś przestępstwie, więc nasza policja go obserwowała. Rów­nież wiadomo policji, że Brązowoskóry, zresztą o wielu nazwiskach, jest pochodzenia polskiego i urodził się w Bytomiu. Jest ścigany za wiele prze­stępstw z bronią w ręku. To bardzo niebezpieczny gangster. Był związany, niestety, z Kurtem Beckerem, dawnym oficerem Waffen-SS, a dziś bardzo sędziwym biznesmenem z Hamburga. Był jego osobistym wysłannikiem i miał za zadanie odzyskać z podziemi Baszty Nietoperzy ukrytą w czasie wojny pokaźną skrzynię zrabowanych klejnotów. Erich Schneider był tylko figurantem. I z gangsterską misją Brązowoskórego nie miał nic wspólnego. Po prostu stary Becker nie ufał do końca młodemu Schneiderowi. I miał rację...

- Jak to nie ufał? - wtrąciła się Zośka. A ja dodałem:

- Właśnie, dlaczego nie ufał? Przecież Schneider, po śmierci rodzi­ców, został współwłaścicielem firmy Beckera.

Pan Tomasz, uśmiechnął się tajemniczo.

- Gdy ktoś ma nieczyste sumienie, nie ufa nikomu. Kurt Becker bar­dziej ufał gangsterowi Brązowoskóremu niż swemu młodemu wspólniko­wi w interesach. I miał rację, gdyż dzisiaj, około czternastej, przed Mu­zeum Warmii i Mazur w Olsztynie zjawiła się furgonetka z Nidzicy wyna­jęta przez niewiadomo kogo i kierowca przekazał dyrektorowi muzeum pięć nowych skrzyń, w których było starannie zapakowana przepiękna miśnieńska porcelana z pierwszej połowy XVIII wieku, a obok na kartce formatu A4 dopisano ręcznie: „Z podziękowaniem dla Panów Samocho­dzików!".

Oniemieliśmy na chwilę, a potem głośno parsknęliśmy śmiechem.

Tak, to był najweselszy podwieczorek, jaki wspólnie spędziłem z Zośką, panem Tomaszem, architektem Krzysztofem i doktorem Kulwieciem. Tym bardziej wesoły, że Jerzemu Baturze dostało się solidnie po nosie za bezprawne wtargnięcie do pałacu i jego dewastację, a gangster Brązowoskóry pójdzie na długie lata do więzienia, zaś złodziejski łup wojenny Kurta Beckera pozostanie w kraju. To był naprawdę piękny wieczór lipcowy również dla doktora Kulwiecia, który powinien dostać złoty medal wędkarski za brzanę złowioną w Klonowie.

A przede mną była jeszcze bitwa pod Grunwaldem, z piękną damą u boku, którą uroczo podrywał główny strateg, aktor Wiktor Posługa - reżyser i inscenizator bitwy. Miałem w niej jednak uczestniczyć, co praw­da w pożyczonym hełmie, jako rycerz Paweł z Mazowsza herbu Trzy Podkowy.

I muszę się pochwalić, że w tym roku również zwyciężyliśmy Krzyża­ków i przybyłych z Zachodu rycerzy, a Zbigniew biskup Oleśnicki ocho­czo nam błogosławił po naszym zwycięstwie.

Na koniec dodam, że po bitwie pod Grunwaldem udałem się na zasłu­żony wypoczynek i uczestniczyłem z Mistrzem Pędzla w plenerze malar­skim w Rymanowie, którego rezultat częściowo pokazujemy na koloro­wych reprodukcjach pasteli zamieszczonych w tej książce.












KONIEC



®Darkman


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pan Samochodzik i Diable Wiano
71 Pan Samochodzik i Włamywacze
85 Pan Samochodzik i Wyspa Sobieszewska
52 Pan Samochodzik i Szaman
69 Pan Samochodzik i Strachowisko
09 PAN SAMOCHODZIK I ZAGADKI FROMBORKA
84 Pan Samochodzik i Knyszyńskie Klejnoty
57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
08 Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów
102 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu
22 Pan Samochodzik i Twierdza Boyen
77 Pan Samochodzik i Zamek w Chęcinach
77 Pan samochodzik i zamek w Chęcinach T Olszakowski

więcej podobnych podstron