Szabo Magda ŚWINIOBICIE KIK

Szabo Magda

ŚWINIOBICIE



JANOS

Paula zatelefonowała do szkoły, że ma jakieś zebranie i musi zostać dłużej. Jeśli będzie głodny, niech powie An- drei, żeby mu dała kolację, i bezwzględnie trzeba też zapro­sić Szalayego na świniobicie, sam musi do niego zadzwo­nić. Ciotka Klara obiecała pożyczyć noże i szprycę do kieł­bas, czeka na niego jutro, jutro po piątej, zrozumiał? Oczywiście, że zrozumiał. Późno wrócisz, Póliko? Sama nie wiesz? No to spiesz się, kochanie.

Kiedy odwrócił się od stolika, na którym stał telefon, nie było już nigdzie gazety. Widocznie Maros ją zabrał, pod­czas gdy on rozmawiał z Paulą. Wszystko jedno. Pamiętał każde słowo notatki, którą przed chwilą przeczytał, wciąż jeszcze miał w oczach znajomy druk „Keletmagyarorszagi Nćplap”. Tłusta czcionka w tytule i znajome nazwisko wy­bijające się kursywą z krótkiej notatki: nazwisko jego mat­ki. Teraz dobrze byłoby iść przed siebie, deptać śnieg, czuć, jak wiatr przenika ciało do kości. Paula wróci do domu później, a on wcale nie jest głodny. Gdzie według gazety ma być ten sklep? Na placu Orła? Nikt z ich rodziny nie mieszkał nigdy ani nie pracował na placu Orła w pobliżu katedry, teatru, hotelu i „korsa". Plac Orła...

Była szósta, lekcje skończyły się pół godziny temu, został ■ sam. Poskładał swoje rzeczy, dokładnie zakręcił kran — że też ten Maros nigdy porządnie tego nie zrobi! — otrząsnął z wody mydło i położył z powrotem na mydelniczce. Nie zamknął drzwi pokoju nauczycielskiego na klucz, bo na pię-

trze niemal we wszystkich klasach odbywały się jeszcze lekcje. Szkoła dla pracujących zaczynała naukę po piątej. Jak dobrze, że dziś jest wolny, nie mógłby uważać na to, co mówi. Na placu Orła po stronie teatru nigdy nie wolno było spacerować szeregowcom i służącym. Gdzie może być ten sklep? Po której stronie?

Ulica Szkolna wysadzana była topolami, na ogołoconych z liści gałęziach leżał zmarznięty śnieg; wiatr kołysał lata­rnią nad jezdnią, jej światło połyskliwie prześlizgiwało się tam i z powrotem po szklistym bruku. Zimno, co najmniej dziesięć stopni mrozu. Piękny, roziskrzony grudzień! Jak dobrze! Rozluźnił owinięty wokół szyi szalik, wydał mu się w tej chwili zbyt ciepły. W dzieciństwie nigdy nie miał sza­lika, żadne z nich nie miało. Sara objadała się lodem i na­wet nie kichnęła. Andreę wciąż boli gardło, choć nigdy go nie odsłania.

Wszyscy Kemeryowie kochają ciepło. Paula nawet w upały szczelnie zamyka okna i jeszcze je zasłania. Można się udusić w ich sypialni. Wiktor niekiedy jeszcze w maju chodził w futrzanej kurtce, Veronka przypinała mu do fu­trzanego kołnierza wilgotne, pachnące świeżą ziemią nar­cyzy. W pokoju starej pani Kemery tylko dlatego nie buzo­wał w piecu ogień, że skąpiła drzewa. Ciotka Klara sypia w czepku, ma specjalne skarpetki i pantofle do łóżka. Tylko jedna Veronka biegała po podwórzu w samej sukience, nawet w zimie. Kiedyś zwrócił jej uwagę, że może się prze­ziębić. „Skądże znowu! — odparła Veronka i tańczyła przed zaśnieżoną bramą. — Niech pan spojrzy, panie Tóth!" I tań­czyła, wymachiwała rękami, aż długie włosy wyśliznęły się z wielkiej kokardy i opadły na piękne, wypukłe czoło. I Może i dziś tańczysz pod ziemią, Veronko, przecież zawsze J lubiłaś taki siarczysty, dławiący oddech mróz. Niech Bóg da ci wieczny pokój, Veronko!

Omal nie przewrócił się na przysypanym śniegiem lodzie, i To była długa ślizgawka, jeszcze dwa razy musiał łapać I równowagę. Zszedł na jezdnię, która nie była tak wyślizga- \ na przez dzieci. Anti też wylał u nich środek podwórka, . rozstawia szeroko nogi, i jazda! Co ten Maros wygadywał j

dziś po południu? Że chłopiec wolno myśli? I że ma się z nim ostro wziąć do pracy, bo nie tylko nie postawi mu piątki, ale nawet czwórka będzie problematyczna? Jeszcze dobrze, że nie powiedział o jego synu: tuman.

Trzydzieści trzy lata uczy razem z Marosem, stąd ta jego delikatność. Gdyby chodziło o kogoś innego, obcego, Maros zaciągnąłby się papierosem, potrząsnął głową, potem pokle­pałby ojca po ramieniu: „Synek ciężko myśli, jasne? Mało zdolny!” — i jeszcze się dziwi, że go nie lubią. Właściwie nie ma racji, nie o to chodzi, że Anti wolno myśli, Anti w ogóle jest powolny. Kiedy Paula pyta go przy stole, czy chce jeszcze jeść, najpierw zastanawia się przez chwilę, po­tem mówi „tak” lub „nie”, kiedyś Paula uderzyła go w twarz, bo nie może go nauczyć, żeby odpowiadał „dzię­kuję”. Nie zmrużył nawet oczu, tylko patrzył na matkę. „Prosisz jeszcze?” — zapytała Paula. Na to nie miał już odwagi odpowiedzieć: „nie”, tylko przecząco potrząsnął gło­wą. Czyta i pisze jak każdy dobry uczeń czwartej klasy, Maros musi go dręczyć rozmowami; Anti nie lubi mówić.

Niedawno przykucnął w kuchni, coś sobie kleił, a on wy­szedł po szklankę wody i spojrzał na niego przypadkiem. Zobaczył, że Anti rozsmarowuje klej i śmieje się. Stał przy zlewie i obserwował syna jak tyle już razy od dnia, w któ­rym go poznał — Anti miał już przeszło rok, kiedy zobaczył go po raz pierwszy, urodził się, gdy ojciec był w niewoli — patrzył na małą, okrągłą głowę, czerwone policzki, niewiel­kie czarne oczy. Czasami tak bardzo przypominał mu Sarę, że czuł ucisk w gardle, gdy chłopiec podnosił ku niemu twarz. „Z czego się śmiejesz?” — zapytał pijąc wodę. Anti zamyślił się chwilę nad odpowiedzią, potem odparł: „Z An- drei.”

Tego ranka, kiedy Paula podała kawę, Andrea wypadła z łazienki: daremnie próbowała rozpuścić zakręoone włosy. Paula starała się jej pomóc, skończyło się jednak na tym, że trzeba było obciąć dwa loczki za uszami, nie udało się w in­ny sposób wyciągnąć splątanych z włosami gumek. „Podły smarkacz! — płakała Andrea. — Siedzi jak bałwan i wcina, wcale go nie obchodzi, jak ja się teraz uczeszę!” Anti prze-

IvaTO

» >.i( VA nlM V>1A> J a i b 4 ’iifik * maM. ^1

BPiff^yT l"*Sv

;<* k ik% ÏÎ ijwt W 4f^HrjM»Sî

łknął głośno, obiema rękami ściskał mocno kubeczek.

Sandor jest taki sam, Sśra też i taka sama jest również ich matka. „Milczy niczym grób — powiedziała niegdyś ciotka Ilka — ale nigdy niczego nie puści w niepamięć. Mo­żliwe, że wspomni o tym za pięć lat, możliwe, że za osiem dni, ale nawet trumna nie strzeże tak wiernie ciała, jak jej głowa tego, co tam raz wpadło. Dlatego każdy u nas płaci, synku, jeśli źle zrobił, bo nic nie przejdzie tu bez odwetu, bez kary, tyle że sam Stwórca nie przewidzi, kiedy twoja matka zdecyduje się o tym mówić!”

Biedna ciotka Ilka, że też nie doczekała tego dnia! Cieka­we, co by powiedziała, gdyby zobaczyła decyzję Rady, bo to chyba Rada wydała zezwolenie na ten sklep. Czyżby Sandor składał podanie? A może mama? Plac Orła... „Pod Złotym Orłem” odbywały się niegdyś słynne bale... Jak ten śnieg skrzypi, od lat już nie było takiej prawdziwej zimy. Dlacze­go zawsze właśnie on musi zapraszać Szalayego, gdy szyku­je się u nich jakaś uroczystość? Przecież Paula codziennie spotyka się z nim w klinice. Na pewno czytała już notatkę w gazecie. Ciekawe, jak też ją przyjęła.

Co'go czeka, gdy wróci wieczorem do domu?

Entuzjastyczna radość, która ogarnęła go w pokoju na­uczycielskim, z wolna cichła. Tak było za każdym razem, gdy jakaś wieść z dawnego świata docierała do tego nowe­go, w którym żył już od przeszło ćwierć wieku. W pierwszej chwili wpadał w ekstazę, rozczulał się, a potem, gdy wracał do domu, był niemal zażenowany, jakby przyłapał się na zdradzie, wstydził się spojrzeć Pauli w oczy, jak gdyby wła­śnie na ulicy zapragnął obcej kobiety. Dawniej, na początku ich małżeństwa, zawsze próbował dzielić się z żoną wraże­niami, potem odzwyczaił się; przez delikatność. Paula szyb­ko zaszła w ciążę, ciężko znosiła ten stan, wymiotowała, zło­ściła się, drażniło ją wszystko, co docierało do nich z ulicy Mydlarzy. Delikatność, którą był jej winien, wymagała, aby milczał.

Przebiegła obok niego matka małego Meszarosa, dźwigała w siatce dwukilowy bochen świeżego chleba. Ukłonił się jej.

Blask rozkołysanej latami omiatał już wylot ulicy Lom-

bardzkiej, na moment ukazał się koński łeb zdobiący fron­ton małego budynku dawnej fabryczki grzebieni Steina. Ma­ły chłopski konik, wyrzeźbiony w drewnie. Teraz ma nawet czaprak z przymarzniętego śniegu. Kiedy przechodził pod ' szeregiem oświetlonych okien, wysączył się ku niemu dźwięk organków, śmiech. W budynku mieści się teraz internat, chyba im tam naprawdę wesoło.

Na końcu ulicy połyskiwały już światła placu Orła.

Zawsze czuł się oszołomiony barwną reklamą kasy oszczę­dności i warującą z boku, oświetloną ośmioma neonami la­tarnią w kształcie kielicha — były takie stołeczne, niemal wielkoświatowe. Dwie taksówki stały na postoju za teatrem; samochody wciąż jeszcze były dla niego czymś nadzwyczajnym, oglądał się nawet za czarnym wozem ! przedsiębiorstwa pogrzebowego, gdy ujrzał go na ulicy.

I Kiedy był małym chłopcem, na placu Orła siedziały półko­lem kwiaciarki i od siódmej rano do południa oferowały [ swój wonny towar. Razem z Sarą błądzili wśród sadzonek kwiatów i drzewek, wieńców i okrągłych bukiecików, gdy tędy wypadła im droga; Sara uwielbiała kwiaty, jak pijana zataczała się wśród przekupek, ale nigdy nic nie kupiła. Po co miała kupować, skoro u nich przy domu też rosły kwia­ty? Przychodzili tu tylko po zapach, po napływającą falami woń kwiatów, ostry aromat jarzyn i ziół leczniczych. Potem, kiedy zbliżali się do postoju dorożek, gdzie teraz parkują samochody, Sara zasłaniała twarz fartuszkiem, bo zapach kwiatów kończył się nagle: stało tam zwykle dziewięć doroi- żek, pod końmi pieniły się kałuże, żółty, parujący smród szczypał, drażnił nos i oczy.

Paliły się już lampy przy wejściu do teatru. Grali Don Carlosa. W wielkich oknach restauracji „Pod Złotym Or­łem”, zaciągnięto właśnie zasłony, ale i tak majaczyły za nimi postacie siedzących przy stolikach. Na wystawach sklepów srebrzyste boa i wielkie jak pięść szklane kule cze­kały na święta, kościół był otwarty, wiemi szykowali się do Bożego Narodzenia. Dobrze byłoby wejść na chwilę i usiąść, ale nie można. Zobaczą, ktoś zapyta i co wtedy powie7 W prawdę i tak nikt nie uwierzy. A przecież człowiek nie

z Bogiem chciałby tam porozmawiać, tylko z sobą. W koś­ciele mieszka dzieciństwo, mieszkają też ci, których już nie ma.

Nagle zobaczył sklep.

Znajdował się po stronie teatru, po stronie dawnego „korsa”, w nowym domu handlowym, do którego przenie­siono właśnie biuro podróży. To był ten sam sklep, o któ­rym tak często myślał, zastanawiał się, dla kogo, na co go budują. Rama drzwi z kutego żelaza, klamka w kształcie ptaka. A przy drzwiach szyld, ten sam, który wisiał na ich domu, prosta żelazna płyta, na niej kogut, pod uzbrojonymi w ostrogi nogami kawałek mydła, dalej napis: „Mydlarz Janos Tóth A. D. 1809”. Obok imienia pochyłymi literami krótkie: ,,-owa”.

Wiał wiatr, szarpał szyldem. Musiał zaczekać, aż oschną łzy, które przesłoniły mu oczy, bo nic nie widział. Ale póź­niej, kiedy uspokoił się już nieco, też nic nie zobaczył: okno wystawy było zamarznięte, nie pozwalało dostrzec, czy już urządzono sklep. Pewnie jeszcze nie, mają otworzyć dopie­ro w styczniu.

Sandor mówił, że nic podczas wojny nie zginęło, u nich nie było nalotów dywanowych, a kiedy przyszli Rosjanie, oglądali tylko formy, podziwiali, je, potem wśród śmiechu zrobili sobie kąpiel w największej kadzi, wrzeszczeli na ko­ta: „koszka! koszka!”, i już ich nie było. Istnieją zatem jeszcze stare formy odlewnicze. W dzieciństwie za nic nie pozwalał się myć, wreszcie ciotka Ilka wpadła na pomysł, wyciągnęła piękną formę w kształcie półksiężyca i kiedy gotowali mydło toaletowe, napełniła ją masą o zapachu kon­walii. Cóż to był za przepiękny księżyc, jasnożółty, o spicza­stym nosie, chytrym oku i ustach od ucha do ucha. Siedział w balii i nie protestował, kiedy szorowano go księżycem. Mama stała przy kadzi, mieszała masę, zerkała niekiedy na syna, a jej wielki kok mienił się złociście, kiedy pochylała się, aby rozgarnąć ogień. Ile to lat skończyła mama w tym roku? Nie jest jeszcze taka stara, zaledwie siedemdziesiąt dwa.

Gdyby skręcił z placu nie w lewo, lecz w prawo, gdyby ;

przeszedł ulicami Studni i Stada, a potem pod tunelem ko­lejowym, mógłby spojrzeć na dom. Gdyby tylko zerknął i od razu zawrócił, starczyłoby mu jeszcze czasu na przej­rzenie z Antim jutrzejszych lekcji. Chciałby ich dziś zoba­czyć, choćby tylko na moment, choćby tylko sam dom, bra­mę, byle co. Ruszył z powrotem przez plac, teraz szedł już szybciej, śnieg miejscami sięgał mu kostek, ale miał buty z wysokimi cholewkami, nie bał się, że zamoczy nogi.

Ich ulica nazywała się ulicą Mydlarzy, bo dawniej miesz­kali tam ludzie, którzy warzyli mydło. Za czasów jego dzie­ciństwa na każdym nieomal domu wisiał szyld, ale żaden nie był tak stary jak ich. Na ich szyldzie nigdy nie zmieniało się nazwisko, nigdy nie trzeba było przerabiać imienia, jak choćby u sąsiadów, kiedy umarł stary Máte. U nich każdy pierworodny nazywał się Janos, odkąd tylko ludzie pamię­tali rodzinę. Kiedy on poszedł do szkoły nauczycielskiej, Sandor stanął na drabinie i przy imieniu ojca domalował malutkie: ,,-owa”. Ciotka Ilka rozpłakała się, powiedziała, że Bóg tego nie pobłogosławi, a matka siedziała spokojnie na swoim miejscu, kroiła chleb i na początku milczała, do­piero kiedy Sara odmówiła modlitwę po jedzeniu, rzekła do ciotki liki:

Jeśli będę potrzebowała rady, zapytam najpierw syna albo własnego rozumu!” Ciotka Ilka zacisnęła wargi i za­brała się do zmywania, mama posłała Sandora do rzeźni po łój, Sarę do świń, a sama weszła do warsztatu i stanęła nad kadzią.

W tunelu panował ożywiony ruch, po drugiej stronie to­rów, za stacją, mieściły się fabryki: gazownia, fabryka ty­toniu, fabryka mebli i fabryka mydła. W tej okolicy spoty­kało się najczęściej robotników: wracali ze zmiany lub szli do pracy. Dawniej zawsze dusił się tu od smrodu, pod za­dymionym sklepieniem gromadziły się stosy ludzkich i zwie­rzęcych odchodów; teraz niemal olśniła go niespodziewana czystość: wnętrze tunelu było świeżo pobielone, pod sufi­tem paliły się dwie olbrzymie lampy. Nawet napisy, od­wieczne emocje dzieciństwa, były bardziej konkretne i mniej sprośne niż dawniej. Na łukowato sklepionych

ścianach zostawiano przeróżne wiadomości: Rózsikę Feher zapraszał ktoś na poniedziałek o drugiej przed kino „Iskra”, ktoś napisał, że jest cholerny mróz, a staranne, dziecinne litery głosiły, że Gćza jest głupi.

Anti wcale nie. myśli wolno, tylko reakcje ma powolne, ale tego Maros nigdy nie zrozumie.

Jak choćby ta historia z nauką religii, tylko że tego nie­stety nie można opowiedzieć Marosowi. Anti przyszedł z pierwszej lekcji i nic nie powiedział. Paula wypytywała go, czego się uczył, ale chłopiec milczał. Dopiero wieczorem, kiedy przyszedł do syna, aby odmówić z nim pacierz i ma­ły skończył już Ojcze nasz, poprosił nagle, żeby ojciec posie­dział przy nim, dopóki nie zaśnie. Nigdy o to nie prosił. Po­łożył dłoń na czole syna, było chłodne. Usiadł obok niego. Paula włożyła szlafrok i poszła do jadalni stawiać pasjanse, zamknęła za sobą drzwi. Paliła się różowa lampa, Andrea śpiewała w łazience. Chłopiec nie mógł zasnąć, obudził się wcześnie, nad ranem wiercił się, pojękiwał; zabrał go wte­dy do dużego łóżka. Po południu, kiedy poszli na spacer

w niedzielne popołudnia zawsze chodzili we dwóch na spacer, bo niedziela była dniem Szalayego i trzeba się było przedtem solidnie zmęczyć, żeby spokojnie słuchać tych bzdur, którymi Szalay zwykł zabawiać Paulę i Andreę — chłopiec podniósł ku niemu nagle oczy i powiedział: „Bóg wszystko widzi!”

Oczywiście, synku” — odparł i przestraszył się. Przy­szło mu do głowy, że już od bardzo wielu lat nie zastana­wia się nad treścią tego zdania. Przypomniał sobie noce, wszystkie te dzikie, pełne zmagań noce, które spędzał z Pa­ulą; konferencje, na których coś sobie bazgrze w notesie i ze spuszczonymi oczami słucha ciszy, która w osobliwy sposób sygnalizuje, że znów nikt nie chce zabrać głosu; Marosa, który wstydliwie upycha do teczki przynoszone przez rodziców prezenty; własną łazienkę, w której stroi do lustra głupie miny i odśpiewuje swojemu odbiciu dawne przeboje. Anti — tego też nie miał w zwyczaju — wziął go za rękę i szedł tak przy nim, a wieczorem znów kazał mu przy sobie siedzieć, dopóki nie zaśnie. Coś w tym jest, na­

12

leżałoby może pogadać i księdzem, ale nie może tego zrobić, bo przecież oficjalnie nic nie wie o tej nauce religii, zresztą ksiądz jest katolikiem, jak on ma rozmawiać z katolickim księdzem?

Czy Bóg reformatów jest taki sam jak ten, o którym uczy się teraz Anti? Czy też jest taki groźny, surowy, wszy­stkowiedzący? Człowiek zapomina rzeczy, których uczono go w dzieciństwie.

Za tunelem widać było kawałek stacji kolejowej, a zaraz obok torów wylot ulicy Mydlarzy. Od trzech lat nawet tędy nie przechodził, a w domu nie był od dnia, kiedy chowali ciotkę Ilkę; wtedy też nie wolno mu było wejść do pokoju, przestępował z nogi na nogę w kuchni, matka nie pokazała się i tylko zza drzwi słyszał jej kaszel. Tęsknota za domem dzieciństwa paliła się w jego sercu z nierówną mocą. Ża­rzyła się zawsze, ale gdy przychodził do nich Szalay albo ciotka Klara, buchała płomieniem. Ilekroć spojrzał na An­dreę, która przerosła go o półtorej głowy, miała platynowe włosy i ostatnio witała się z nim mówiąc: „Serwus, ojcze!”, przypominał sobie małą Sarę, jej ciemne, spuszczone oczy, małe, wstydliwe usta. Andrea skończyła na wiosnę dwa­dzieścia pięć lat, dwadzieścia sześć lat temu zerwano sto­sunki między ulicami Dobó i Mydlarzy. Sarę widuje nie częściej niż raz na pięć lat, matki prawie nigdy, z Sando­rem spotykają się czasami na ulicy, ściskają sobie wtedy dłonie, Sandor pyta o dzieci — nigdy o Paulę! — potem po­spiesznie idzie dalej, jakby miał coś bardzo pilnego do za­łatwienia.

Mieli w domu studnię na podwórzu, ale zawsze chodzili na ulicę, do artezyjskiej, miała znacznie smaczniejszą wodę: Jest studnia, stoi na swoim miejscu, niemal akurat naprze­ciwko ich domu. Przebiegł obok niego jakiś pies, w śniegu nie słychać było stukotu pazurków. Czerwone kamienne koryto pod studnią iskrzyło się od zamarzniętej wody, pod rurą zwisała broda z lodowych sopli. W domu w obu poko­jach paliło się światło.

Zdziwił się, kiedy spostrzegł, że płacze. Stał ukryty w cieniu sześcianu przeciwległego domu i płynęły mu łzy. Na-

# wfe #"*%• łTif a* $ >oę^i.., t0 h&tfi&ś&llwww »%mUmfcŁ ¿Li













gle drzwi zaskrzypiały i ktoś stanął na progu. Śnieg znów 1 zaczął prószyć, kobieta wyszła na ulicę. To była Sara.

Nauczyciel wynurzył się z mroku. Sara odwróciła się, spostrzegła go. Poza nimi nie było na ulicy żywej duszy. Postawiła wiadro na oblodzonej kracie studni. Na rzęsach osiadały jej płatki śniegu. Janos sądził w pierwszej chwili, że to również śnieg bieli jej włosy, dopiero później zorien­tował się, że Sara posiwiała. Odchrząknął, piekły go oczy.

Sara puściła wodę, nie odezwała się ani słowem. Wiadro było już niemal pełne, kiedy nagle zachwiało się niebezpie­cznie. Wyciągnął rękę, żeby je przytrzymać.

Zostaw! — powiedziała Sara i lepiej ustawiła wiadro na cembrowinie. — Szkoda rękawiczek.

Chwyciła wiadro lewą ręką i to spowodowało, że znów napłynęły mu łzy do oczu. Sara miała trzy lata, kiedy wrzą­ce mydło sparzyło jej prawą rękę, od tej pory wszystko ro­biła lewą.

Zaraz będzie pełne.

Podtrzymywała wiadro lewą dłonią. Jej głos nie zdradzał nawet śladu poruszenia. Woda z pluskiem płynęła do wia­dra.

Czytałem — odezwał się nauczyciel.

Twarz Sary nie zmieniła wyrazu. Oczy wpatrzone były w strumień wody.

Matka zdrowa?

Ujdzie.

Sandorowie?

Jakoś żyją.

Zakręciła kran, powiedziała starszemu bratu dobranoc, 1 po czym ruszyła z wiadrem przed siebie. Cała sylwetka . przechyliła się w lewą stronę, lewe ramię opadło pod ciężą- I rem. Zamknęła furtkę, zasunęła od wewnątrz rygiel. Śnieg rozpadał się na dobre. Frontowe okna domu nagle pocie- I mniały. Teraz wszyscy przeszli do kuchni, a Sara nic nie I mówi, tylko stawia wiadro w kącie.

Z sąsiedniego domu wyszła jakaś kobieta i przyjrzała I mu się uważnie, kiedy tak stał przy studni, odwrócił się i więc i poszedł w stronę tunelu. Widać jeszcze było ślady I

jego stóp, wchodził w nie brnąc z powrotem. Mur obok furtki, tam gdzie wisiał dawniej szyld, był obłupany. Sara nic nie mówiła o sklepie — właściwie o niczym nie mówiła.

Zatem niepotrzebnie tu przychodził w taki wiatr, w ta­ki mróz, w taką śnieżycę! Przeczytał notatkę w gazecie i zaraz pędzi, jakby go ktoś zapraszał. Jak gdyby i on też... Ech! Teraz myślał już o tym, co powiedziała mu przez te­lefon Paula. Jak wróci do domu, zadzwoni do Szalayego, a z tymi rzeczami, które ma zabrać od ciotki Klary, nie bę­dzie zwlekał do jutra. Nie był dziś lojalny wobec Póliki, przecież tyle razy obiecywał jej, że nawet nie zbliży się do ulicy Mydlarzy, a tymczasem... Pólika na pewno będzie zadowolona, kiedy już wcześniej znajdzie wszystko, co trze­ba, na kuchennym stole. Tak, zaraz pójdzie do ciotki Kla­ry i nawet nie skrzywi się, gdy na głowie usiądzie mu pa­puga, aby wykrzykiwać stamtąd te wszystkie swoje głup­stwa. Nie cierpi tego ptaszyska.

To już prawdziwa zadymka, ale właściwie sprawia mu przyjemność. Odkąd Sara odeszła i zostawiła go samego przy studni, wciąż jeszcze twarp mu płonie.

CIOTKA KLARA

Nie był tu od dwunastego sierpnia, od imienin ciotki Klary.

Ma nadzieję, że nie przyszedł na próżno, ciotka Klara rzadko wychodzi do miasta. W oknie salonu jasno: oczywi­ście, jest w domu. Wprawdzie Paula zawsze uprzedza cio­tkę, gdy się do niej wybiera, i nauczyła tego też dzieci, ale może' nie rozgniewa staruszki, gdy przyjdzie do niej tak po prostu, niespodziewanie. Zresztą jutro i tak musiałby przyjść. Ciotka zamknęła w sypialni okiennice, które po­zostaną już zamknięte do wiosny. Jaki tam musi być za­duch!

Brama była otwarta. Nie tylko że nie zamknięto od wewnątrz zasuwy — była otwarta na oścież; w sklepieniu bramy paliła się lampa, rzucała smugę światła na podwórze.

i*.

51

mmM

fif mmmm

ł {% A

i j •%

i fi iii

Odkąd upaństwowiono ten dom i w pokojach rozplenili się obcy ludzie, nie zamykało się już bramy. W ciągu ostatnich siedmiu lat mógł naprawdę przywyknąć, że nie musi wy­czekiwać, gdy chce tu wejść, ale za każdym razem, kiedy odwiedza ciotkę Klarę, wciąż na nowo przygląda się licz­nym dzwonkom i tabliczkom z nazwiskami. Dawniej przy bramie był tylko jeden dzwonek i, rzecz jasna, żadnej ta­bliczki — i tak wszyscy wiedzieli, kto tu mieszka. Brama dniem i nocą była zamknięta; gdy ktoś szarpał taśmę dzwonka, ledwo dostrzegalnie poruszała się firanka w salo­nie, później albo nic się nie działo i żebrak, komiwojażer czy niepożądany interesant mogli spokojnie iść dalej lub, gdy rezultat oględzin wypadał dla przybysza korzystnie, rozlegał się następny dzwonek, tym razem z domu, jak gdyby odzew na sygnał czekającego na ulicy gościa, wresz­cie za drzwiami dawał się słyszeć stukot: to zbliżała się w olbrzymich chodakach Jolan.

Czasem za drzwiami rozlegał się nie stukot, lecz śpiew; to była Veronka, która śpiewała: „Ty na innym świecie, ja na innym świecie, lecz wiernie strzegę twego obrazu...” Jak zachował w pamięci tę naiwną piosenkę! Pewnego wie­czoru, kiedy włączył radio, rozległa się w pokoju. Odwrócił głowę w stronę stołu, szukał wzroku Pauli, bo w końcu by­ło to coś takiego, co i ona mogła chętnie wspominać: brama starego domu, jasny, słodki głos Veronki. Paula jadła, mruknęła do Andrei, żeby otworzyła słoik ogórków, i nie odpowiedziała na jego spojrzenie. Była szczera, nie zgry­wała się, nie kryła uczuć. Paula nie myśli już o Veronce.

Kiedy przyszedł tu po raz pierwszy, otworzyła mu Jolan, a on był tak bardzo przejęty, że nie śmiał się nawet rozglą­dać. Minęły miesiące, zanim wreszcie zdołał się zorientować w rozkładzie domu, wtedy przy pierwszej bytności stwier­dził tylko, że budynek jest większy, niż myślał patrząc nań z zewnątrz. Po obydwóch stronach sieni są drzwi, z tyłu jest ogród, widać też jakiś oszklony korytarz. Nie wiadomo dlaczego, wyobrażał sobie, że Jolan poprowadzi go gdzieś dalej, ale z dwojga drzwi po prawej stronie otworzyła przed nim pierwsze. Kiedy wszedł, zobaczył Wiktora w owiniętym

wokół szyi szaliku. W piecu buzował ogień, na stole w ma­łej drewnianej skrzynce pięła się w górę jakaś roślina. Wzdłuż ściany ciągnął się rząd klatek, staroświecki, olbrzy­mi ogród zoologiczny, za kratami siedziały zniszczone gipso­we zwierzęta wielkości żywych kotów i z niewiadomych przyczyn wszystkie szczerzyły zęby. Jolan zamknęła za sobą drzwi i zostali we dwóch. On miał wtedy piętnaście lat, Wiktor osiem. Nawet nie wiedział, jak ma się z nim przy­witać, jak się do niego zwracać; nie tak to sobie wyobrażał, kiedy w szkole powiedzieli mu, że mają dla niego ucznia, małego Kemeryego.

Wiktor nie odzywał się, on też milczał, nie miał nawet od­wagi rozpiąć palta, choć niemal roztapiał się z gorąca. Po­tem klamka za jego plecami poruszyła się. Odwrócił głowę. Myślał, że znów zobaczy służącą, która go tu wprowadziła, ale nie, stała za nim dziewczynka, może trzynasto—czterna­stoletnia, smukła, jasnowłosa, wielkooka. Nie miała nawet chustki na ramionach, choć przybiegła z zaśnieżonego pod­wórza.

Nagła zmiana temperatury wywołała u niej atak kicha­nia, prychała krótko, zabawnie, niczym kot. Kichała i śmia­ła się — z siebie się śmiała, od razu zrozumiał, że Veronka nie śmieje się z niego, choć on przecież stoi jak kołek; w pa­lcie, z kapeluszem w ręce i nie ma odwagi odezwać się czy choćby drgnąć. Veronka była rozbawiona, że tak kicha bez przerwy, że właśnie w ten sposób musi się zaprezentować nieznajomemu. Jakoś wszystko stało się łatwiejsze przez te zabawne dźwięki, przez chusteczkę, którą Veronka podnio­sła do nosa i znad której śmiały się jej oczy.

Kiedy wreszcie odeszła od drzwi, zrobiła coś zupełnie in­nego niż to, czego mógł się spodziewać. Nie przywitała się z nim, nie przedstawiła się nawet, tylko podbiegła do Wi­ktora i uklękła przed nim na podłodze. Veronka była tak wysoka, że nawet klęcząc była równego wzrostu z bratem. Przytuliła go do siebie i obsypała pocałunkami szalik na je­go gardle. Dlaczego szalik? — pomyślał Jśnos zdumiony i szczęśliwy, bo kiedy Veronka weszła do pokoju, wszystko nagle wypełniło się jej obecnością, połyskiwało jaśniej niż

ogień. Veronka była bardziej realna niż klatki i gipsowe zwierzęta. Ale dlaczego całuje szalik? On zawsze klepał Sandora po głowie, a Sarę nosił na barana. Potem Veronka wstała, odwróciła się, podeszła bliżej i spojrzała na niego z góry — od niego też była wyższa. Wiedział, że teraz ode­zwie się do niego, powie dzień dobry i przyniesie mu książ­ki i zeszyty Wiktora. „Następnym razem niech pan mi kupi gazetę! — powiedziała Veronka i wcisnęła mu w rękę ma­lutką, robioną szydełkiem portmonetkę. — Nie wolno mi czytać prasy, a jestem okropnie ciekawa, co słychać na froncie!” Jak ma odpowiedzieć? Oddać portmonetkę? Nie miał czasu. W drzwiach stanęła ciotka Klara i Veronka wy­biegła z pokoju.

Tak, to był pokój, w którym mieszkają teraz Gulacsowie. Z jakim trudem nauczył się orientować w tym domu! Zresz­tą, to zrozumiałe, przecież całymi latami nie zapraszali go do lewego skrzydła. Kiedy wreszcie znalazł się po drugiej stronie i Paula otworzyła mu drzwi przedpokoju, poczuł to samo przykra zażenowanie, które tak często go tu ogarniało. Z przedpokoju otwierało się troje drzwi, nie wiedział, w które ma wejść. Gdyby żyła jeszcze Veronka, pchnęłaby przed nim pierwsze z lewej i od razu znalazłby się w salo­nie, ale Paula nie chciała mu pomóc. Za to też ją kochał, że nigdy mu nie pomagała, a jeśli nawet, to wcale nie wte­dy, kiedy mógł się tego spodziewać, gdy potrzebował pomo­cy; robiła to bezplanowo, zaskakująco, jak sam Bóg.

Paula nie powiedziała mu, że drzwi po prawej stronie prowadzą do oszklonego korytarza, a środkowe do łazienki, że może otworzyć jedynie te z lewej, sam musiał znaleźć drogę. I znalazł, bo drzwi od salonu były odrobinę uchylone i uratowała go właśnie ta szczelina. Oczywiście teraz zna już rozkład domu, w którym, nie wiadomo dlaczego, cen­tralnym punktem jest łazienka, jakby architekt chciał po­dzielić skrzydło na dwie części: frontową i od ogrodu. Gdy człowiek wchodził do przedpokoju, miał przed sobą drzwi łazienki, z której były jeszcze dwa wyjścia: w stronę ogro­du — do jadalni, a stamtąd do dziecinnego i w stronę uli­cy — do Pani Starszej, która sypiała razem z ciotką Klarą,

i dalej do salonu. W tym domu wszystkie pomieszczenia miały po dwoje drzwi, tylko łazienka i przedpokój troje, jakby mieszkańcy chcieli mieć pewność, że zawsze mogą spokojnie wyjść i nikogo nie spotkać, jeśli nie mają ochoty.

Zadzwonił. Posiedzą sobie w salonie, przyjemniej tam

o tej porze roku niż w dawnym pokoju Pani Starszej, gdzie sypia teraz samotnie ciotka Klara; staruszka nigdy nie za­ściela w zimie łóżka, zawsze mówi, że tylko w ten sposób „nagrzewa się jej pościel”, poza tym cuchnie tam pewnie naftą. Paula opowiada, że ciotka trzyma w sypialni prymus naftowy. Odkąd została bez służby, ma kłopoty z gotowa­niem: kuchnia i spiżarnia są daleko, w drugim skrzydle, obok dawnego pokoju Wiktora. Niegdyś na dźwięk dzwonka biegała stamtąd z tacami Jolan. Współlokatorzy, którym do­stały się dawna jadalnia i dziecinny, mają też kawałek dro­gi do wspólnej kuchni.

Czekał. Teraz otula się chustką albo wkłada palto; ciotka Klara boi się przeziębienia, a w przedpokoju jest zawsze zimno. Zazwyczaj prędzej mu otwiera, w końcu miała już chyba dość czasu, aby podejść do drzwi. A może siedzi przy piecu i medytuje, kto też mógł do niej przyjść. Zadzwonił dwa razy, bo to ich sygnał, na trzy dzwonki otwiera współ­lokatorka. Właściwie dlaczego siedzi w salonie? Czyżby chciało się jej palić w obu pokojach? Dziwaczka...

Znów zadzwonił. Nic się nie poruszyło. Może spała i do­piero szykuje się, aby mu wyjść na spotkanie? Na pewno jest w domu, widział przecież światło w oknach. Ciotka Klara zawsze zawraca z przedpokoju, kiedy wybiera się do miasta, i patrzy przez uchylone drzwi, czy wszędzie pogasiła. Gdyby nawet siedziała w łazience, to i tak... Naprawdę dziwne, żenujące uczucie. Nie ma na świede drugiego czło­wieka, który tak bardzo nie lubi dzwonić do cudzych drzwi jak on.

Postanowił, że jeśli i tym razem nikt mu nie otworzy, odejdzie. Ostatecznie nic się nie stało, miał przynajmniej spacer. „Nigdzie nie jestem potrzebny4’ — pomyślał i było mu przykro, czuł jednak, że ta myśl jest całkiem niedo­rzeczna, dlaczego miałby być niepotrzebny, gdzież jest bar­

\

81

dziej potrzebny niż tu? Wewnątrz zatrzeszczała podłoga, I otworzyły się drzwi. Ale w progu nie stała ciotka Klara, I tylko współlokatorka Gereowa z kwitnącą, pyzatą twarzą i tą wzruszającą dumą, która już w sierpniu przydawała jej ruchom jakiejś godności. Odkąd spodziewa się dziecka, nie biega już jak dawniej. Chyba niedługo urodzi, można sobie wyobrazić, co to będzie za radość, gdy zakwili tu niemowlę! !

Jeszcze nie zdążył przestąpić progu, kiedy ukazała się także ciotka Klara. Podniosła rękę do ust wpatrując się | w niego, a potem wykrzyknęła: „Janos!”

Oczy współlokatorki zaokrągliły się, a nauczyciel spojrzał po sobie. Może wybrudził gdzieś palto albo ma coś na kape- I luszu, coś dziwnego, co tak bardzo przestraszyło ciotkę? Nawet nie miał czasu podziękować Gereowej, że go wpuści­ła, dopiero kiedy usłyszał trzask zamykanych drzwi łazien­ki, zorientował się, że zostawiła ich samych. Ciotka Klara nie była okutana chustką, zostawiła też otwarte drzwi salo­nu. Widocznie spała, biedaczka, zdrzemnęła się trochę, a on ją obudził. Teraz już za późno, ale mu wstyd. Kto u licha mógłby pomyśleć, że parę minut po siódmej już śpi?

! Szedł za ciotką Klarą i usprawiedliwiał się. Stara kobieta podeszła do kredensu, z wysiłkiem otworzyła drzwiczki. Ma siedemdziesiąt pięć lat, trzęsą się jej ręce. Strucla. Słynna strucla, w której nie ma prawie ciasta, tylko nadzienie. Ni- I gdy nie miał odwagi powiedzieć, że z całej strucli lubi wła- I śnie tylko ciasto.

Szydełkowała i zapewne zdrzemnęła się przy tym, na por I dłodze leży kłębek szpagatu, musiał stoczyć się z jej kolan, I kiedy wstała z fotela. Naprawdę mu przykro. Teraz nabiera już kolorów, przedtem była biała jak płótno — może z zim­na, z nagłego chłodu w przedpokoju albo może ze strachu? I Cóż za okropny zaduch, nieodgadniony, nie dający się rozło- I żyć na czynniki. Duszący i dławiący w gardle. Powiedział, pp co przyszedł. Ciotka Klara rozlała trochę likieru, kiedy napełniała mu kieliszek. Wychylił likier za jej zdrowie; usiadł na szezlongu. Zawsze lubił ten frywolny mebelek j ozłoconych nóżkach i błękitnym obiciu w lśniące paseczki.' I Ciotka Klara powtórzyła za nim: „szpryca do kiełbas”, po*

; tem zaczęła się śmiać. Podniosła rękę do oczu i chichotała, i aż pomiędzy chudymi, sękatymi palcami zabłysły łzy. Była obrzydliwa, groźna i niezrozumiała. Wiedeński zegar zacżął wydzwaniać godzinę. Miał złocisty głos, głos szlachetnego metalu.

Szpryca do kiełbas jest na dole, w kuchni — powie­działa nagle ciotka Klara i wytarła nos. Nie wytłumaczyła mu, co ją tak rozśmieszyło w poleceniu Pauli, w ogóle nie udzieliła mu żadnego wyjaśnienia, tylko obserwowała go uważnie i jadła struclę. Jej oczy — oczy Pauli, oczy Wifc tora, oczy Pani Starszej — bez mrugnięcia wytrzymały spojrzenie nauczyciela. Oczywiście zaraz pójdzie i da mu, co tylko zechce. Wszystko jest w kuchni, w dużej skrzyni, będzie musiał tylko otworzyć kłódkę. Odkąd mają wspólną kuchnię, zawsze trzyma swoje rzeczy w zamknięciu; Gu- lacsowie i Gereowie przyszli tu z niczym, nie trzeba w* dzić ludzi na pokuszenie.

No tak, nie jest już młoda i żyje samotnie — pomy­ślał nauczyciel. Kto wie, co jej się skojarzyło, kiedy popro­sił ją jeszcze o toporek i noże do świniobicia — to tak skomplikowane sprawy. Dzięki Bogu, jest już całkiem spo­kojna, nie ośmieli się nawet opowiedzieć Pauli, jak ją zde­nerwował. Papuga otworzyła oczka, naostrzyła dziób o pręA ty klatki, potem coś zawołała. Ciotka Klara roześmiała się. Teraz nagle wyglądała znów młodo, niezwykle młodo; wszyscy Kemeryowie są tacy sami. Paula skończyła pięć­dziesiąt jeden lat, a wygląda najwyżej na czterdzieści. Roz­prężył się, oszołomiły go likier i ciepłe powietrze salo­nu. Na ulicy taki ostry mróz, a tu niczym w łaźni paro­wej. Ptak znów coś zagadał, ale nie można było zrozu­mieć słów. ■

Bardzo piękne wyróżnienie — oznajmiła ciotka Klara nie spuszczając z niego wzroku.

. W pierwszej chwili nie wiedział, o co jej chodzi, potem w rogu kanapy zobaczył gazetę i wtedy zrozumiał. To by­ło pierwsze dobre słowo, które tego dnia usłyszał, i ucier szył się. Radość zagnała go dziś na ulicę Mydlarzy, ale nie miał jej z kim podzielić. Dopiero teraz ta staruszka...

m

vl

%

r

Plac Orła — pokiwała głową ciotka Klara. — Najle-| pszy punkt!

Tak, po stronie „korsa” to naprawdę najlepszy punkt.

I nawet wisi tam już stary szyld. Jakże się bał tego szyldu, j że stanie między nim a Paulą, rzuci cień na ich życie... Cóż on mógł ofiarować Pauli poza tym kogutem na szyl­dzie... W herbie Kemerych widnieje turecka głowa i szabla. | A teraz ciotka Klara mówi: piękne wyróżnienie... Czy to naprawdę w tym pokoju stał taki przerażony, taki bezrad­ny, kiedy przyszedł prosić o Paulę? Właśnie przed tą ser- wantką?

Serwantka pełna skarbów z tysiąca i jednej nocy. Gdyby miał trochę więcej czasu, chętnie obejrzałby znów balet- nice w spódniczkach z pianki, malutkie łyżeczki, pierwszy galwanizowany but Kalmana Kemeryego. Przed wojną wi­siały tu również nanizane na sznureczek brosze i pierście­nie ekshumowanych przodków Kemerych, a z tyłu w ró­żowej szkatułce leżały ich złote zęby... Dziwny zwyczaj, zawsze przerażeniem napawała go myśl, że można mieszkać ze złotymi zębami przodków. Dobrze, że po wojnie szka- I tułka znikła, naprawdę czuł do niej serdeczną odrazę. No, I teraz już najwyższa pora iść, musi jeszcze sprawdzić, jak I Anti odrobił lekcje, niech ciotka śpi sobie dalej. Za lustrejn I wciąż jeszcze sterczą rajery, a na małym krzesełku przy I drzwiach siedzi woskowa lalka Pauli. Nic się tu nie zmie- I nia. Dzielnie sobie staruszka wegetuje, dają jej dwieście 1 forintów miesięcznie, Wiktor sto, Bóg jeden wie, skąd bie- I rze resztę, może z tych szydełkowanych siatek. Paula ma- I wia, że ciotka jest „chałupnicą” w spółdzielni. Widać, że nic nie sprzedaje, salon jest niezmiennie przeładowany, I przytłaczający, harmonijny jak niegdyś.

Harmonijny?

Na stoliczku szachowym stoi naftowy prymus.

Teraz już zrozumiał, co wydzielało ten osobliwy, duszący i zapach. Zaczerwieniła się biedna staruszka, dobrze, nie I spojrzy już na ten prymus. Widocznie w końcu zrozumiała, . I że niezdrowo jest spać w cuchnącym naftą pokoju, i wy- I niosła prymus do salonu. Właściwie dość niezwykle wyglą- I

da na tym pięknym, stylowym stoliku, poza tym powinna podkładać płytkę azbestową czy choćby kawałek blachy... No, wszystko jedno, chodźmy już do tej kuchni, przepra­szam za kłopot, chciałbym wreszcie zabrać te noże.

Cóż to za lękliwa staruszka! Kogo tak się boi? Gereowej? Przecież, gdyby ciotka pozwoliła, współlokatorka chętnie by jej pomogła. Wychodzą do kuchni, a ona zamyka drzwi na klucz, chyba nie sądzi, że ktoś ze współlokatorów... Kuchnia jest ładna i czysta, która z kobiet by tu nie sprzą­tała, robi to starannie. Nie, niech się ciotka nie schyla, on sam otworzy skrzynię. Tylko przydałaby się jakaś torba, żeby zapakować te rzeczy, może jakaś walizka. Ma po nią skoczyć do pokoju? Jeśli dobrze pamięta, w sypialni na szafie... Ależ oczywiście, skoro nie chce, to nie, on napraw­dę chciał jej tylko zaoszczędzić trudu.

Co za dziwaczka — nawet jego się boi. A może to tylko jakiś cudaczny przesąd, żeby mężczyzna nie wchodził do pokoju, w którym samotnie spędza noce? Musiała się rze­czywiście spieszyć, już jest z powrotem, znów pobladła i oczy ma zatroskane. Może to początek jakiejś choroby, trzeba powiedzieć Pólice, niech tu przyśle Szalayego.

Piękne wyróżnienie — oznajmiła znów ciotka. Wtedy stali już w bramie, na głowie miała czepek, włożyła go za­pewne, kiedy poszła do sypialni. Ma na sobie palto, ręka­wiczki, ale cała drży. Wprowadzi ją jeszcze na schody —

o tak. Bardzo dziękuje,, odniesie wszystko zaraz po świnio- biciu. I oczywiście czekają na nią w środę z kolacją.

Niósł kuferek, obijały się w nim pobrzękując noże, topo­rek, deseczki, szpryca i młynki do przypraw. Gulścsowa śpiewała w dawnym pokoju Wiktora, w oszklonym kory­tarzu zapaliło się światło. Pewnie Gereowa po coś wybiegła. Słyszał, jak w przedpokoju zgrzyta klucz — znów się za­myka, biedna staruszka, już cały wieczór spędzi samotnie w domu. Przystanął, lepiej uchwycił rączkę kuferka, po­tem odwrócił głowę, bo dobiegł go dziwny dźwięk. Za drzwiami ciotka Klara łkała spazmatycznie, ale jednocze­śnie usłyszał też jej chichot. To był dziwny śmiech, zawo­dzący.

7\

% W»<4

iraRilf

Było mu niedobrze po likierze. Jest chora — stwierdził w duchu wychodząc z bramy i był o tym całkowicie prze­konany. — Chora, biedaczka. Spojrzał na dom, przez chwi­lę widział za firanką chwiejny cień, potem przełknął ślinę. Światło zgasło.

I tutaj zgasło, jak na ulicy Mydlarzy.

SARA

Czekała jeszcze chwilę za furtką, postawiła wiadro na progu. Wytężała słuch, ale nie dobiegł jej żaden dźwięk. Pewnie! Jakże mogła sobie wyobrażać, że usłyszy kroki w tak świeżym, puszystym śniegu? Już dawno stąd odszedł. Ma piękne rękawiczki, żółte. I zdrowo wygląda. Ale ta oprawka przy okularach jest naprawdę cudaczna, wąska ramka od góry, a z dołu i po bokach w ogóle nic.

Stała jeszcze przez pewien czas, w końcu weszła do do­mu. Sara miała wyrazistą twarz, blednącą i czerwieniącą się, zdradliwą, nie umiała kłamać, nie umiała też utrzymać nic w tajemnicy. Była zadowolona, że wszyscy siedzą w warsztacie, nie chciałaby ich teraz spotkać.

W suszami paliło się światło, mama, Sandor i Ibolya pa­kowali mydło. Kiedy kończyli ładować jakąś skrzynię, Sandor wynosił ją na wózek. Sara spróbowała pociągnąć za dyszel, ale wózek ani drgnął. Mydło jest ciężkie jak sól. Nawet w mroźnym powietrzu uderzyły ją dawno zapo­mniane wonie: fiołek i konwalia.

Pozmywała po kolacji, potem zabrała się do słania łóżek.

W dużym pokoju, do którego w październiku wprowadził się brat z żoną, szło jej gorzej. Zwykle zostawiała tę robotę Ibolyi, ale dziś Ibolya pakuje towar, po co ją odrywać. Nie może się przyzwyczaić do tej rozkładanej wersalki; to na­wet nie prawdziwe łóżko, ani piernatów, ani zagłówka, ale skoro im się podoba, niech sobie tak śpią.

Decyzja przyszła w październiku, nie listonosz ją przy­niósł, tylko ten czło\/iek z Rady, który odwiedził ich kie­dyś w lecie i zapytał mamę, czy nie chciałaby znów robić I

mydła. Mówił i nie odrywał wzroku od fotografii nad łóż­kiem mamy zawieszonych szkłem do ściany. Zastanawiał się pewnie, co to za ludzie, których zdjęcia powieszono w tak niecodzienny sposób. Możliwe, że oczekiwał na wdzięczność lub radość, był przecież zwiastunem dobrej nowiny: miasto daje surowiec i sklep, niech zatem biorą się do gotowania mydła. Ale mama milczała, wpatrywała się w swój fartuch i dopiero po długiej chwili powiedziała: „Można o tym pomówić.” Obcy pomyślał chyba, że wcale się nie cieszy, kiedy wychodził, sądził może, że wszystko im jedno, co ich spotyka, a przecież mama była szczęśliwa, tyle że niechętnie okazuje, co się dzieje w jej sercu.

Ten pokój przemeblowali właśnie po raz piąty.

Kiedy ojca wzięli do wojska, ciotka Ilka poszła spać do mamy, a dzieci zostały tu same. Potem ojciec poległ na froncie, Janos zapisał się do szkoły nauczycielskiej i musiał mieć osobny pokój do nauki, Sarę przeniesiono więc do mamy, do sypialni, a Sandor wyprowadził się do kuchni, gdzie sypiał na żelaznym składanym łóżku. Nawet był dumny, że on też ma własny kąt, nie tylko starszy brat. Potem ciotka Ilka wyniosła się do Etesich, a Janos pewnego dnia oznajińił, że będzie się żenił, zabrał swoje piękne me­ble, obrazki i wypchanego ptaka. Sara żałowała najbardziej Cyganki na obrazku, zawsze zachwycała się nią przy odku­rzaniu, a raz nawet zdjęła ją ze ściany, stanęła z nią przed lustrem i wyszczerzyła zęby, żeby zobaczyć, czy ma tak piękne jak dziewczyna za szkłem. Miała. Wtedy jeszcze miała.

W tym czasie mama już od siedmiu lat nie posiadała koncesji, Sandor pracował w fabryce mydła i warsztat stał pusty. Osierocony pokój Janosa należał się Sandorowi, który zaręczył się właśnie z Ibolyą, ale że nikt nie używał warsztatu ani suszarni, więc wyniósł na strych wszystkie urządzenia, które dało się ruszyć z miejsca, i zamieszkał z żoną w warsztacie. „I dobrze robi — powiedziała ciotka Ilka — przynajmniej nikt nie będzie i-n w nocy łaził po głowie. Są jeszcze młodzi!” Ibolya aż Iclasnęła w dłonie, kiedy zobaczyła, gdzie zamieszkają: suszarnia miała podło-

gę z desek, ale warsztat z cegły, z czerwonej cegły. Ibolya przez całe życie mieszkała w piwnicy, skrzynia, na której sypiała, stała w trocinach. Tu po raz pierwszy mogła oglą­dać przez okno całych ludzi, nie tylko nogi.

Ponieważ Sandor zrezygnował, Sarze dostał się ten pokój. Nawet odrobinę bolało ją serce, kiedy w październiku znów musiała wrócić do mamy, przywykła już do samotnie spę­dzanych nocy. Nie było jednak innego wyjścia, skoro mają otworzyć sklep, nie będzie już można mieszkać w warszta­cie, gdzieś przecież trzeba pracować. Tak więc Sandor z żo­ną sprowadzili się do pokoju, który był dla nich przezna­czony od samego początku.

I tak dobrze, że tylko we dwoje, nie w czwórkę, bo jed­nak z dziećmi byłoby im za dasno. Obie ich córki miesz­kają w Peszcie i tylko rodzicom potrzebne jest miejsce, a i to nie na długo, bo ten z Rady obiecał, że na wiosnę dobu­dują im jeszcze jeden pokój, od podwórza. „Należy się wam” — oznajmił i nie spuszczał wzroku z fotografii nad łóżkiem mamy. Gdyby ciotka Ilka była jeszcze wśród nich, podziękowałaby temu człowiekowi, może rozpłakałaby się nawet. One z mamą tylko patrzyły, Sandor przyniósł wino i poczęstował gościa, a dokument położył na komodzie, na Biblii. Człowiek z Rady i na to zerkał ciekawym okiem. Mo­że sądził, że co wieczór czytają tu sobie wersety, a przecież w tym domu od dwudziestu sześciu lat nikt nawet nie otworzył Biblii.

Czasami bardzo brakowało jej ciotki liki.

Oni wszyscy są tacy zamknięci w sobie, tacy skryci, żad­ne z nich nie lubi mówić. Nikt w tym domu nie zwykł nic opowiadać, narzekać, nawet w dzieciństwie tylko syczeli, gdy coś ich bolało. Bo dlaczego ma być lepiej, gdy człowiek krzyczy? Gdy w czternastym roku poległ ojciec, matka na­lała wina żołnierzowi, który przyniósł tę wiadomość, scho­wała czapkę ojca do szuflady, a potem obracała już tylko szeroką, czerwonawą obrączkę na palcu. Człowiek nie mó­wi o żałobie — nosi ją. Przez to, że milczy, staje się chyba w środku jeszcze czarniejszy. Niektórym słowa przynoszą ulgę.

. m - rr 9 f > 4Ą #*% -;

1-»,: ..:> #Jl$&.*.%»•.• «, ' ’♦•'*'«y ’ ■-' •' ' *' * Jj»*» 'W*»*

%yjt’**»»» *»>**?>*«?łł 9%> Uwl*t4jŁ^.ŁŁ??'^

Vp i tii>ilftil ll\ii,1( f]|$4f%»4Lwfwr^ł ■ę.fwpę wAwĘZULfJ \.

4^5'* ^^ ■’?* ♦fi&*%W jT*

>¿*§4!#» 0i^ s %iC‘ 14*** 0* ^Stf*?* P ** ? 3rrd ♦ i

15 « ««UfeM*42?M£'v** %** Wi %i» AfK'’,^;

Kiedy gotuje się mydło, gdy zaczyna wrzeć, trzeba od­kręcić kran, żeby nie rozsadziło kadzi. Bo gdy masa znajdu- [ je ujście, tryska, i już po kłopocie.

Takim kranem była u nich ciotka Ilka.

Bo ciotka Ilka nie była taka jak oni, ciotka Ilka mówiła,

| gestykulowała, płakała, a nawet przeklinała. Niekiedy mie- ! wała widzenia, nocami słyszała tajemnicze głosy. Kiedy nadeszła wieść o śmierci ojca i kiedy wreszcie pociągając nosami zdołali zasnąć, przebudził ich w nocy jej krzyk; wołała: „Krew! Krew!”, i wskazywała w kąt pokoju, na oświetlone księżycem okno. To ona pomagała jęczeć, kiedy Ibolya rodziła, siedziała przy akuszerce i jęczała tak głośno, że udręczona Ibolya roześmiała się; i ona też, kiedy nade­szła wieść, że Janos jest w niewoli u Włochów, przeklinała łotrów, którzy na ogólne nieszczęście rozpętali wojnę. Ma­ma, Sandor i ona, Sara, nie powiedzieli na ten temat ani słowa.

Skończyli pracę. Otrzepali śnieg z butów, weszli. Sandor usiadł, masował przeguby rąk, od świtu do południa praco­wał w fabryce, potem zabrał się do pomocy w domu. On też nie będzie miał wieczorem kłopotów z zaśnięciem. Ibo- lya sprawdziła, czy jest jeszcze ciepła woda w warsztacie, stanęła przy kotle i trzymała ręce nad parą. Widocznie zdrętwiały jej palce, gdy pakowała. Sara widziała ją teraz z profilu, rzadko widywała ją w ten sposób, bo Ibolya za­zwyczaj siedziała zgarbiona i odwrócona do nich tyłem — szyła. Teraz spostrzegła, że kręgosłup Ibolyi jest odrobinę skrzywiony, nawet gdy stoi wyprostowana.

Ibolya też nie powiedziała ani słowa, kiedy dowiedziała się, że mamie zwrócono koncesję i znów będą robić mydło. Wpatrywała się w swoje paznokcie, w pokłute palce, potem narzuciła na ramiona chustkę mamy i wyszła na podwórze. Sięgnęła do najwyższej gałęzi krzaku bzu i zaczęła nią po­trząsać, aż liście posypały się na jej głowę. Stała i nie zmrużyła nawet oczu, tylko potrząsała gałęzią.

Ibolya szyła dla nich.

Dla nas musisz ty szyć, serdeńko! — zajęczałaby ciotka Ilka — bo twoja teściowa jest stara i chorowita, nie może

I fSv *"$ I * '■ ' ^§1

*• • t §»* ^ K

N«» i A § 1^«

££'4% ¿a m *4 * i

*** ZfK

| wNk Ę

:> w nj%1%'f,;** łi |i|

f~jr fcyMhi Ml 9u

'HlSnł ■* iałl^yilWrTll f ■% mi

m

już iść do pracy, a twoja szwagierka, biedaczka, sama led­wo wyżyje z tego, co zarobi na służbie. Ty z mężem dali­byście sobie jakoś radę, dzieci wyfrunęły już przecie z gnia­zda, ale jest jeszcze Sara, jest teściowa, a i podatek za dom trzeba zapłacić, więc musisz szyć, Ibolyo!”

Sara powiedziała wszystkim dobranoc i wyszła do dru­giego pokoju. Zarówno zimą, jak i latem kładli się wcześ­nie. Tylko wtedy szli później spać, gdy mieszkały jeszcze w domu córki Sandora i siedziały nad lekcjami lub uprosi­ły, żeby pozwolono im pójść do teatru. Czasami, bardzo rzadko, Sandor zabierał Ibolyę na koncert lub jakiś wieczo­rek do fabryki, wtedy mama kładła się do łóżka, ona zaś drzemiąc przy stole czekała na ich powrót. Zamykanie furtki było jej funkcją; dopóki wszyscy nie wrócili do do­mu, nie można było zasunąć rygla.

Zaczęła się rozbierać i, kiedy zdjęła sukienkę, dziś też jak każdego wieczoru obejrzała i pomacała prawą rękę. Pa­trzyła na fioletową różowość zabliźnionej skóry i próbowa­ła zgiąć rękę w łokciu — nie udało się, jak zawsze. Stała przed lustrem umywalki i patrzyła zamyślona na swoje dziwaczne odbicie. Lewe ramię wciąż jeszcze okrągłe, szyja pełna, biała, a prawe ramię... Ciekawe, jak ułożyłoby się jej życie, gdyby nie ten wypadek? Zapewne niewiele lepiej, tyle że wówczas ona też mogłaby iść do fabryki, jak San­dor. Wtedy może miałaby odwagę kupować w dużych De­likatesach. Nigdy tam nie chodzi, choć to najlepszy sklep w mieście.

Włożyła pospiesznie koszulę, bo usłyszała kroki matki. Wracała z ubikacji na podwórzu, wniosła ze sobą zapach mrozu, zapach zimy. S6ra wsunęła się do dawnego łóżka oj­ca i stamtąd patrzyła na tęgie, czarno ubrane ciało, olbrzy­mie piersi, nad którymi agrafka przytrzymywała wielki fartuch. Zrobiło się ciemno, słychać było tylko szelest; stara | kobieta nigdy nie rozbierała się przy innych. Sara nawet I w ciemności instynktownie zamykała oczy, słuchając szele- I stu fartucha, spódnicy i dwóch halek. Nie zniosłaby widoku I ciała, z którego wyszła ńa świat. Skrzypnęło łóżko, ugiął I się sąsiedni piernat. Potężne ciało układało się do snu.

4Ur 5JJF*1'* «,».^>^ 'Jk'^% ' jfi '% “<$«m>SwŁ ^;*^rV,:^i,«6i.%fc ^-¡ż.'WHfjpłj

i-^ ». #•-->>1^yfCf^.f« ^ V

ŁiStE' V; '-V .ji,r v , ■ ' ,...':' ..;(£ -A * 4C9 *ł> • 4% # §j[*

Teraz powinna by jej powiedzieć, że był tu Janos. Nie ! tylko obcy ich odwiedzają, on też przyszedł, on też jest szczęśliwy, że mama staje się sławą, żywą tradycją tego miasta i znów gotuje mydło według stuletniej receptury. Janos ucieszył się tym, przyszedł popatrzeć, chciał nawet przytrzymać wiadro. Ciekawe, co powiedziałaby mama, gdyby ona odważyła się otworzyć usta. Ale nie odważy się,

0 nie! W tym domu nie wolno wymawiać imienia zmar­łych.

Żołnierz siedział w pokoju, poczęstowali go słonymi cia­steczkami, a to, co mówił, było tak okrutne, że do dziś pa­mięta każde słowo, choć miała zaledwie jedenaście lat. Nie bardzo chciał jeść, widocznie był skrępowany, szybko za­czął się zbierać i wyszedł. Ciotka Ilka głośno płakała, a ma­ma zamknęła drzwi i podeszła do łóżka. Wisiało nad nim zdjęcie ojca w mundurze, zrobili je, zanim poszedł na front; mama wpatrywała się w nie przez długą chwilę, otarła ramkę fartuchem i wyciągnąła malutki trójkącik, na któ­rym zdjęcie wisiało. Młotek był w szufladzie, wyjęła go

1 przybiła trójkącik, ale z drugiej strony, do polerowanej strony ramki. Ona tylko stała i nie wierzyła własnym oczom. Ciotka Ilka też zamilkła. Mama podeszła do drzwi i patrzyła, czy równo wisi. Wisiało równo. Widać było tylko odwrotną stronę ramki i papier.

Umarłych trzeba pamiętać — powiedziała mama. — Gdy wciąż będziecie mieli przed oczami jego twarz, zapo­mnicie o nim.”

Nie zapomniała. Budziła się w nocy i tylko dlatego nie krzyczała, że nie było jej wolno. Ileż to razy widziała ojca, kiedy stał nad jej łóżkiem w mundurze, ogromny, większy, niż był za życia. Rysy miał wyraźne, czarne wąsiki, dołe- czek w lewym policzku. Bała się go straszliwie, ale nie śmiała tego nikomu powiedzieć, bo ojciec przychodził za­wsze nocą i zawsze był taki jak na tym zdjęciu, na które więcej nie wolno im było patrzeć.

—■ Śpisz? — zapytała stara kobieta.

Nie śpi, nie jest nawet śpiąca; ale nie odpowie. Mama co wieczór pyta o to samo i nigdy nie otrzymuje odpowiedzi,

* * ^’»a wvjjJh k mZ „JfrAk

f % * * -*<, > *'v • -u\ ’■« V-

W w i i li I? rr3 Jfęw

i.fn|

i*?4

- •i'** k %. v

I łcg m. w ¿7 fi 91 T_ w “C- ,y. «u-ł

««liSiiKjWS i"1*

'jUwrf r *'

njMi

t« 4 Iff m4i

. %^mn i

W ĘMmMjm ifei Tv*^'- M> BUtIN

N

wierci się więc jeszcze przez chwilę, wzdycha, wreszcie cichnie, zasypia. Ciekawe, o czym chciałaby z nią rozma­wiać, gdyby tak raz powiedziała jej,'że nie śpi?

Nigdy tego nie mówi. To jej nagroda. Rozstępują się ścia­ny, znika znad nich dach, ukazuje się niebo; zimowe niebo, ciężkie, ciemne, ołowiane. Płot niemal ugina się pod śnie­giem. Nie ma już sypialni, jest tylko zima, niebo i jest też ona, Sara. Niech się stanie lato — myśli Sara — wczesne lato. Samo południe!

Wokół placu Kalwina akacje, drzewka o kulistych koro­nach. Orszak nadchodzi od ulicy Wzgórza, a oni idą w osta­tniej parze, Janos prowadzi ją pod rękę. Wiatr podwiewa jej welon, jakby ktoś dmuchnął jej w twarz. Trzeba wejść po trzech stopniach, spomiędzy kamieni, z których są zro­bione, wyziera trawa, ona zaś stawia nogi w ten sposób, żeby nie nadepnąć na trawę, nie zgnieść jej obcasami. Uno­si się woń kwiatów, ciężki zapach fiołków. Po obu stronach stoją ludzie, wiele kobiet i dzieci. Ciotka Ilka płacze, na akacji ptak rozpościera i składa skrzydła. Ona ma suknię z długimi rękawami, nie widać ani kawałka blizny, lśniące paznokcie, ale ich też nie widać, dłonie zakrywają rękawi­czki.

Drzwi kościoła otwarte są na oścież, zionie z nich chłód. Wstrząsa się, a przecież nie marznie, płonie raczej. Poły­skują okulary Janosa, odbijają się w nich promienie słońca. „Idż — mówi dzwon — wyprostuj się, idź!” Są tu wszyscy jej najbliżsi i wszyscy każą jej iść, a Sandor mruczy, że jeśli mąż nie będzie jej szanował, skręci mu kark. JSnos milczy, on nie musi nic mówić, on tylko medytuje, wspomi­na, jak podawałaś mu jedzenie, czyściłaś buty i całą zimę biegałaś w chustce, bo on musiał mieć palto, żeby się nie wyróżniać w szkole; kiedy się uczył, a ty byłaś przeziębio­na, wybiegałaś kaszleć do pustego chlewika, dusiłaś się, a na głowę padał ci śnieg. Zatem nie kupię książek — my­śli twój brat Janos — nie kupię mebli, mam czas, mam wiele czasu, a ty idź. Ja tu &>stanę z mamą, damy sobie ra­dę bez ciebie! I stoi tam w drzwiach stary doktor Szalay, uśmiecha się na jej widok, jaki on chudy, jaki pomarszczo-

f ny; a przecież wcale nie jest jeszcze taki stary, uśmiecha 1 się, potem mruczy: „Do diabła z tym parszywym światem!” To wprawia ją w lęk, bo co na to powie pan Bóg, tam w górze. „Gdyby w ogóle był, już dawno zszedłby z nieba, przecież nie mógłby patrzeć na to, co stworzył — szepcze doktor Szalay. — I pamiętaj, gdy przyjdzie czas na dziecko, nie wołaj akuszerki, mnie zawołaj!” Co on wygaduje? Twarz staje w płomieniach pod welonem! Organy są jak rynna nad warsztatem, kiedy zwisają z niej sople przy pierwszej odwilży. W progu odwraca się jeszcze, ogląda za siebie i ma wrażenie, że jest nad placem, ulicą, całym miastem, że unosi się nad wszystkimi, jak chmurka, że to welon trzyma ją w górze. Laci prowadzi mamę, są już w środku. Zanim wejdzie do kościoła, zerknie jeszcze tylko na akację: ptak patrzy na nią, ptak ma niebieskie oczy

Stara kobieta przewróciła się na drugi bok, zaskrzypia­ło łóżko. Ptak odfrunął z gałęzi.

Z ilu osób składa się rodzina?” — zapytał przed połud­niem dziennikarz. Ibolya opuściła szycie na kolana i spoj­rzała na mamę, niech ona odpowie. „Zamiast mnie gotować będzie moja synowa i moja córka Sara — powiedziała ma­ma. — Ja zajmę się sklepem.” „Rozumiem” — oznajmił młody człowiek i zanotował. — „A mężczyzn w rodzinie nie ma?” Mama wzięła słone ciasteczko, nadgryzła je, wreszcie z wysiłkiem przełknęła. „Mam też jednego syna

rzekła w końcu. — Jest majstrem w Delcie. I zostanie przy swoim fachu.” Dziennikarz też wziął ciastko. „Mam jednego syna” — powtórzyła mama, a dziennikarz tylko na nią spojrzał, bo przecież przed chwilą już to mówiła. Sś- ra zerknęła na ścianę za plecami mamy i znów zobaczyła tam ciotkę Ilkę, która płakała i potrząsała Biblią, a mama zdjęła ze ściany szkolną fotografię Jónosa, która wisiała obok portretu ojca, zdjęła ją i zerwała z niej trójkącik. Na ulicy przed oknem zaturkotała furmanka, Agyagos zabie­rał meble Janosa, a jezdnią toczył się kubek, emaliowany garnuszek, z którego od niepamiętnych czasów pili zawsze we dwoje, ciotka Ilka wyrzuciła go za Jńnosem przez okno.

toczy} się przez ulicę Mydlarzy, wreszcie ugrzązł w piachu, I a mama uklękła na łóżku i powiesiła zdjęcie Janosa niczym ojcowskie do ściany. Ciotka Ilka odeszła od okna, przekleń­stwo wciąż jeszcze drżało na jej wargach, usiadła na krze­sełku i patrzyła na ścianę, a potem trysnęły jej łzy, spły­wały na fartuch. Mama poderwała ją z krzesełka, choć nigdy w życiu nie dotknęła jej nawet palcem, wypchnęła I do kuchni i krzyknęła, że lepiej opłakiwać żywych, nie I umarłych, bo tylko żywi są godni litości. Ciotka Ilka I otworzyła kuchenny kredens, wyjęła miskę, zaczęła obierać I ziemniaki; leciały do miski jak grudy ziemi na trumnę.

Jest księżyc. Ilosowie będą musieli sami zapamiętać, I gdzie stoi miotła. Pani Ilosowa zna nazwę każdej trucizny, ale jeszcze nigdy w życiu nie zrobiła gruntownego sprzą- | tania. Nie wzbogacą się, powiedział ten z Rady, ale zarobią na przyzwoite życie. Skończą się kłopoty finansowe, nie będą potrzebowali od nikogo wsparcia.

Nie wiedział, co mówi, i dlatego nie zrozumiał spojrze­nia mamy; odpowiedział jej zdziwionym wzrokiem i cią­gnął dalej. Skąd mógłby wiedzieć, co znaczyło dla mamy, że ją „utrzymywali”, że dostawała wszystko za darmo, nie za pracę. Choć pracować i teraz nie będzie mogła, co cięż­sza robota przypadnie dzieciom, ale zajmie się sklepem, poprowadzi książki, zarządzi co trzeba. Na to starczy jej jeszcze sił. Sandor poszedł po wino, pochrząkiwał, był wzruszony. Ibolya cichutko wysunęła się za nim, żeby prze­trzeć szklanki.

Ucieszyłem się, kiedy zwrócono mi uwagę na ulicę My­dlarzy — powiedział człowiek z Rady. — Pomyśleliśmy

0 piekarzach pierników, kuśnierzach, odlewnikach świec

1 jakoś zapomnieliśmy o mydlarzach. Na szczęście mąż mo­jej młodszej siostry zajmuje się historią naszego miasta — to jego hobby. Może go znacie? Wszyscy go znają, pracuje w Delikatesach na placu Orła.”

Na początku nie uważała na to, co mówił, bo przygląda­ła się mamie, jej rumieniącej się, młodniejącej twarzy, kiedy tak słuchała obcego, ale nie rozumiała już ani słowa, bo myślała o czymś innym, o tym, co tu będzie, o zapachu,

IfSfmS

który wypełni dom, podwórze i ulicę, a którego nie czuła już od trzydziestu trzech lat.

A więc ten mój szwagier wciąż ślęczy nad starymi księ­gami, choć mu to szkodzi na słabe oczy. I to on właśnie powiedział, żeby nie zapomnieć o mydlarzach...”

Wtedy właśnie do niej dotarło, zrozumiała, komu za­wdzięczają ten sklep. Położyła twarz na prawej ręce, na sparzonej ręce o martwych nerwach, i wgryzła się w nią z całej siły. Wiedziała, co robi, ale nie czuła bólu. Ten z Rady gapił się na nią jak na wariatkę. Przynosi taką radosną nowinę, a ta stara panna chyba oszalała, bo zaczy­na gryźć własną rękę.

GEREOWA

Czy tam już nigdy nie będzie spokoju?

Najpierw staruszka płacze, to znów chichocze, potem trzaskanie drzwiami, bieganina, teraz zamknęła się w ła­zience i wymiotuje. Wyszła do drugiego pokoju, żeby tego nie słuchać, nie dlatego, że ją też mogło zemdlić, tylko na początku miewała torsje, ale to nic przyjemnego takie od­głosy za ścianą. Ciekawe, czym się tak przejadła, chyba nic nie robiła dziś w kuchni, oczywiście Bóg jeden wie, co sobie pichci w pokoju na tym cuchnącym prymusie. Nie­szczęśliwa istota, a najgorsze, że została sama jak palec, bo choć dawniej mieszkało w tym domu tyle osób, to jedni wyprowadzili się gdzie indziej, a innych wyniesiono na cmentarz.

Biedaczka ma niedobry charakter, Imre twierdzi nawet, że źle jej patrzy z oczu, ale Imre tylko dlatego tak mówi, że dla niego każdy Kćmery to nic dobrego. Pewnie, ale jak długo człowiek może się na kogoś gniewać? Na taką staruszkę nie ma się już co złościć. Co sobie Imre wyobra­żał, myślał może, że będzie mu wdzięczna za to, że się tu wprowadzili, że musi się ścieśniać, coraz bardziej ścieśniać? Nawet ślimak żałuje swojego domku. Nie ma się co dziwić, że jest zła, kiedy Imre sprasza kumpli z fabryki mydła

i wyśpiewują do północy, nawet puka do nich w ścianę. Ona w tym wypadku jest jej tylko wdzięczna, bo na co komu to cale picie i te głośne śpiewy?

Ciekawe, jak ona jeszcze długo pożyje. Jest drobna jak sikorka i kaszle, ciągle kaszle. Wróciła do pierwszego poko­ju. nasłuchiwała pod ścianą łazienki. Jeszcze wymiotuje? Płacze? Umilkła. Ale ktoś chyba od niej wychodzi, bo otwiera drzwi przedpokoju. To znaczy, że miała gości, i dla­tego przyszedł ten nauczyciel, dość późno się zjawił i bar­dzo krótko siedział. No, przyjemnie musiało być tym goś­ciom, kiedy pani Kemery płakała i wymiotowała! Coś mu­siało ją zdenerwować, chyba nauczyciel, podobno go nie cierpi.

Teraz zamknęła się brama, poszli sobie. Pod tym jednym względem Imre ma zupełną rację, stara ma ich za nic. Że traktuje ich jak powietrze, to mniejsza, obejdą się bez za­szczytu, żeby przychodziła do nich na pogawędki. Ale to już obraza, że jej goście nigdy nie zostawiają okryć w przedpokoju. Co ona sobie myśli, że oboje z mężem kradną, żyją z tego, że opróżniają cudze kieszenie? Ta stara kobie­ta przez rok nie widzi tyle pieniędzy, ile przynosi jej Imre, kiedy ma dobry miesiąc w fabryce. Przez rok? Przez dwa! Przecież nie zarabia, żyje z tego, co jej dają.

To zresztą jej stały zwyczaj: gdy ktoś wchodzi do przed­pokoju, od razu ciągnie go dalej, żeby nie musiał się im na­wet kłaniać. Właśnie tylko tego jej brak do szczęścia, tylko gości pani Kemery! Żeby kłaniał się jej Szalay, internista Szalay ze spiczastą bródką albo Tóthowa, żona nauczyciela. Przecież to oni przychodzą najczęściej. Jeśli o nich chpdzi, może zrezygnować. I z tego Wiktora również, choć jest naj­więcej z nich wart, nawet uśmiecha się do niej, biedak, żeby się tylko nigdy nie odzywał, bo gdy otwiera usta, ciar­ki człowiekowi chodzą po plecach.

Znów krząta się, spaceruje i znów płacze. Zmywa; jakie to obrzydliwe, że zmywa w umywalce, już jej mówiła, że umywalka nie do tego służy. Mogłaby wystawiać do przed­pokoju te parę talerzy, które zabrudzi, ona chętnie by jej zmyła razem z własnymi, lekarz twierdzi, że ruch jest dla

34

||

I K.

niej wskazany, nie zaszkodzi jej zmywanie. Chciała być uprzejma, ale nie tylko: po prostu nie lubi zmywania w ła­zience. Stara odmówiła, nie przyjęłaby żadnej uprzejmości, gdy rozleje wodę, woli schylać się w łazience, wycierać i pojękiwać, bo przecież trudno się jej zginać, ale nie po­prosi nikogo o pomoc. Żeby zmywać nad zlewem, to już nie, musiałaby przecież chodzić z naczyniami przez bramę do kuchni, a tam jest zimno i dla niej za daleko, zostaje więc łazienka. Może mieć pretensję tylko do siebie, przecież to był ich dom, skąd więc ten idiotyczny pomysł, żeby kuchnię umieścić oddzielnie, przy bramie, i żeby służące — mieli tu chyba dość służby! — uganiały się tam i z powrotem. Teraz, rzecz jasna, cieszyłaby się, gdyby miała kuchnię jak w innych ludzkich domach. Tyle że już za późno.

Wciąż jeszcze płacze. To źle, gdy taka bezradna starusz­ka tak się podnieca. Może jednak należałoby do niej zastu­kać, zapytać, czy nie chce lekarstwa, czy nie zadzwonić po kogoś, skoro tak źle się czuje; jeszcze nigdy nie zachowy­wała się w podobny sposób. Już miała otworzyć drzwi ła­zienki, bo usłyszała, że staruszka szlocha i zmywa naczynia, ale potem machnęła ręką, usiadła przy radiu i włączyła je. W łazience na wszystkich drzwiach były rygle. Każdy, kto tam wchodził, musiał je zasuwać, aby nikt nie podejrzał go „na tronie”. To wprawdzie miało sens tylko przy myciu i korzystaniu z ubikacji, ale pani Kemery zawsze zamykała wszystkie drzwi, nawet gdy wchodziła tylko przepłukać pończochy w umywalce. Żeby je tylko otworzyła, zanim wyjdzie, żeby nie zapomniała, bo często jej się to ostatnio zdarza. Imre już zapowiedział, że jeśli jeszcze raz będzie musiał przez nią iść do dawnego ustępu dla służby, daleko, w sam kąt ogrodu, to. po prostu nie wyjdzie, załatwi się jej na progu, będzie miała nauczkę, żeby wszystkiego nie zamykać.

Słuchała koncertu życzeń, ktoś przesyłał melodię matce, potem były ludowe pieśni i piosenka dla przedszkolanki. Roz­czuliło ją to do tego stopnia, że wstała i wyłączyła radio. Odkąd spodziewa się dziecka, jest taka przeczulona. „Śpij, mój synku...” Trzeba wytrzeć nos. Spróbuje otworzyć drzwi

łazienki, jeśli ustąpią, zastuka do starej. Tak rozpaczliwie szlochała, jeszcze nigdy nie słyszała jej płaczącej.

Drzwi były otwarte, po starej Kemery ani śladu, za to umywalka pełna. No, zostawiła tu wszystko na pamiątkę. Kiedyś zapomniała zabrać majtki. Dziwna staruszka, zmy­wa tu, pierze, myje się. Sama musiała wtedy wyżąć i po­wiesić te majtki, były czarne, a w miejscu, które najbar­dziej należało zakryć, brakowało czworokąta. Poczuła taki wstyd, że zdjęła je ze sznurka i cisnęła z powrotem do umy­walki. Jeszcze nie widziała nic podobnego! Tak bardzo marznie, że nie chce się jej nawet zsuwać majtek?

Teraz w umywalce nie było bielizny, tylko szklana część ekspresu do kawy.

No proszę, starzeje się. Dwie filiżanki, dwa spodeczki, jeden talerzyk, dwie łyżeczki. Diabli wiedzą, ilu miała gości. Jeden pił tylko kawę, a inny tylko jadł? I jakkolwiek by nie liczyć, i tak się nie zgadza, bo przecież stara chyba też coś jadła. Choć możliwe, że tylko skubała z talerza, wy kalkulowała sobie, że będzie mniej zmywania.

Nie ma odwagi zastukać, bo te drzwi prowadzą do sypial­ni, jeśli już leży, tylko ją przestraszy. Może lepiej z przed­pokoju, przez salon. Zastuka do salonu, zapyta, czy czegoś nie trzeba, a jeśli tak, pomoże biedaczce. Źle takiej starej pannie, przychodzi starość, i zostaje sama jak kołek!

Drzwi prowadzące do salonu były odrobinę uchylone: Ge- reowa nie wierzyła własnym oczom. U niej byłoby to cał­kiem normalne, zawsze wracała do domu objuczona pacz­kami, łokciem otwierała drzwi i zapominała zamknąć, ale pani Kemery?! Przecież stale się boi Bóg wie czego i wciąż wszystko zamyka, nawet siebie. Jednak naprawdę wejdzie, może zrobiło się jej słabo. Goście odeszli i nie zamknęła za nimi — odkąd wspólnie mieszkają, nie zdarzyło się jeszcze nic podobnego. Zastukała, nikt jej nie odpowiedział, prze­straszyła się i weszła.

W salonie ani żywej duszy. Była tu po raz pierwszy. Kiedy przydzielono im mieszkanie, stara nie wpuściła ich do siebie, rozmawiała z nimi w przedpokoju. Stały tam wy­platane foteliki, ale nie miała najmniejszego zamiaru za-

proponować im, żeby usiedli. No, wszystko jedno, teraz nie o to chodzi. Boże, jaki to obrzydliwy pokój, można się w nim udusić, po kiego licha pozatykała te pióra za lustro, jak jakaś Indianka? I ta woskowa lala z wielkimi, ruszają­cymi się oczami, ani żywa, ani martwa, jak to siedzi na krzesełku, jaką ma paskudną twarz, żółtą i obłudną. Drzwi sypialni też odrobinę uchylone, pewnie tam jest, biedaczka.

Jeszcze nie doszła do progu, kiedy drzwi otworzyły się szeroko. Między dwoma pokojami stała ciotka Klara: wi­docznie usłyszała jej kroki. Gereowa nie mogła wydobyć głosu. Pani Kemery była w nocnej koszuli, długiej nocnej koszuli obszytej na dole falbanką, na nogach obleczonych w białe skarpetki miała buciki z włóczki zawiązane na niebieską wstążeczkę, jak niemowlę, a na głowie biały, płó­cienny czepek, ściśnięty chyba gumką, bo brzegi miał zmarszczone. Na koszulę włożyła jakiś kaftanik, flanelowy niebieski kaftanik, sięgający bioder. Była straszna, niemal groźna. Młoda kobieta cofnęła się przed nią. Pani Kemery była blada jak płótno i z jakichś dziwnych, niezrozumiałych powodów miała też białe wargi. Jak gdyby w ogóle zniknę­ły jej usta.

Trzeba coś powiedzieć, patrzy na nią, jak na zbrodniarkę.

Czy pani źle się czuje?

Pani Kemery nie odpowiedziała.

Słyszałam, jak pani płakała. Pomyślałam, że może coś się stało.

Wciąż jeszcze cisza. Potem pani Kemery ruszyła ku dru­gim drzwiom salonu, a ona w ślad za nią, posłusznie, jak lunatyczka. Stara otworzyła drzwi przedpokoju, przystanę­ła. To było jasne. Teraz nie myślała o tym, co mówili jej w przychodni, jak huragan wypadła z salonu i po raz pier­wszy, odkąd mieszkała w tym domu, zaryglowała drzwi między swoim pokojem a łazienką.

Ciotka Klara jęknęła. Jęknęła jak zwierzę, to nie był ludzki głos. Zapomniała zamknąć drzwi i ta szmata... O- śmieliła się zauważyć, że... Co zauważyła? Pluskwa. Brzu­chata gadzina. Cieli się niczym krowa, urodzi coś podobne­go do siebie... Pozamykała starannie wszystkie drzwi

i wróciła do sypialni. Trzeba by wywietrzyć ten gorzki za- 3 pach dymu, ale wtedy wpadnie chłód. Znów otworzyć drzwi! Nie! Już lepszy dymi

Teraz już nikt tu nie wejdzie.

Zapaliła świecę na marmurowym blacie nocnej szafki, li: W sypialni siedziała zawsze przy świecy. Wolała to niż 1 lampę elektryczną i zapach też był znajomy, przypominał | lata młodości. Zresztą świece były tańsze, można było w ten i sposób trochę zaoszczędzić.

Szalay powiedział, że to coś, co czuje w sercu, nazywa się i ekstrasystole. Łatwo gadać, lepiej by ją wyleczył. Jeśli 1 jeszcze raz tak się zdenerwuje, umrze. Znów popłynęły jej 1 łzy, w olbrzymich kroplach spadały na kaftanik. Jest taka osierocona, taka nieszczęśliwa, taka bezbronna w hańbie, upokorzeniu i ciągłym strachu. Nie ma nikogo, kto by jej pomógł, do nikogo nie należy, zawsze sama musi wszystko załatwiać, rozstrzygać. Rzucają jej pieniądze niby żebra- czce, i to j a k rzucają i za co!

Pieniądze!

Pieniądze zostawiają zawsze pod lichtarzem. Podreptała do nocnej szafki, podniosła mahoniowy świecznik. Sto fo­rintów. Płynęły jej łzy, mieniły się w oczach cyfry i litery.

Teraz już naprawdę nie mogła dłużej stać, zrobiła krok do tyłu, żeby poszukać oparcia, i usiadła na aksamitnym stopniu klęcznika. Mamo! — powiedziała bezgłośnie w du­chu i od tego naiwnego słowa zadrżała, bo a nuż coś jednak jest po tamtej stronie i zjawi się na wezwanie ta, którą wołała, aby zakołysać płomieniem świecy... Nie, to straszne! Powlokła się do szafki i zdmuchnęła świecę. Nie przychodź, mamo!

Nie, nie przychodź, mamo!

Im usilniej prosiła, tym wyraźniej czuła jej obecność. Świeca nie paliła się już, ale za kratą pieca żarzył się ogień, rzucał rude plamy na dywan. Mama zawsze tu prze­siadywała, wieczorami o tej porze wołała Jolân, żeby szczo­tkowała jej włosy. Jakże bardzo pragnęła choć raz w życiu uczesać jej gęste, do śmierci nie posiwiałe, niesforne loki, ale mama nie zgodziłaby się na to. Mama zawsze patrzyła

na nią jak na niespełną rozumu, przyglądała się jej z nie­dowierzaniem, jakby nie mogło się jej pomieścić w głowie, że sama wydała ją na świat, kiedyś nawet wzruszyła ramio­nami i powiedziała: „O Boże, ależ ty jesteś brzydka, Klaro!” Bawił się przy nich braciszek, Kalman, podniósł głowę, zobaczyła jego owalną, łagodną twarz, uśmiechnięte migda­łowe oczy, niemal białe kędziory. Mama nie powiedziała nic więcej, położyła łokieć na oparciu krzesła, patrzyła w pło­mienie. O Kalmanie nic nie mówiła. Po co miała mówić? Kalman był piękny, był najpiękniejszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek widziała.

Odchyliła się w tył, uderzyła o coś głową, omal nie zrzu­ciła z klęcznika książki do nabożeństwa. Wszyscy oni przy­chodzą do niej wieczorami, kiedy szykuje się do snu. Nawet ojciec, choć ojciec przez cztery ostatnie lata swego życia nie mógł już chodzić. Czy ten prostak Gulacs, ten chłopak od krawca przynajmniej wie, w czyim pokoju mieszka, gdzie wyśpiewuje swoje piosenki? Tak, ojciec też przycho­dzi, nawet dwóch ojców, jeden młody i zdrowy, drugi cho­ry. Chory też ją odwiedza, choć widziała go zaledwie jeden raz: siedział wtedy w fotelu na kółkach, na głowie miał haftowaną czapkę, na kolanach książkę, a ona nie mogła oderwać oczu od jego ręki, od sygnetu, który stał się nagle dziwnie za luźny.

Zdrowy ojciec powozi, stangret siedzi z tyłu z założonymi na piersiach rękami, jadą przez Kontbs, ojciec czasami śmi­ga konie batem, a one wprost płyną w powietrzu, kurz, jaki wzbijają, jest ze złota, zapach też jest ze złota i wszystko jest ze złota, bo to dopiero świt. Ojciec jest roześmiany, po­kazuje dokoła batem i nie odzywa się nawet słowem, bo i po co ma się odzywać, oni z Kślmanem dobrze wiedzą, że to wszystko należy do nich, las, łąka, pszenica... Ojciec jest taki kochany, że czasami aż ściska ją w sercu, bo przecież ojca nie wolno kochać.

Wasz ojciec umarł” — powiedziała mama, a oni z Kal­ininem spojrzeli tylko po sobie, bo kiedy mama to mówiła, ojciec potrząsał tytoniem na sicie i śmiał się, a potem nagle przestał się śmiać i wybiegł z pokoju. Mama stała przy

komodzie, weszła służąca, dołożyła do ognia, mama zacze­kała, aż wyjdzie, i oświadczyła, że jeśli któreś z nich ośmieli się odezwać do ojca, obetnie mu język nożyczkami. W nocy Klara spała na brzuchu i trzymała się za usta, bo wieczorem odezwała się do ojca, musiała to zrobić: ojciec wrócił pijany i gdyby nie krzyknęła, przeszedłby przez oszklone drzwi zapominając je otworzyć.

Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą...” Czasami zjawia się też majątek w Kemer. Kemer zaczął ją nawie­dzać jeszcze za życia rodziców. Pojawiał się stale, odkąd nie wolno im było rozmawiać z ojcem, bo ojciec przegrał Ke­mer w karty. Och, jakie to było straszne, kiedy przychodził, był barwny, pachnący i niósł poszum deszczu, ale nikt go nie widział poza nią. Co myślał ojciec, kiedy mieszkał na dole, w drugim skrzydle, i służba przynosiła mu śniadanie, obiad i kolację, a on wiedział, że wszystko, co je, rodzi Kontos, malutki Kontos, który przepisał na Kalmana w dniu jego pierwszej komunii? I co myślał, kiedy zachorował i z wolna świat zaczął mu blednąć w oczach? „Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi...”

Nie poszli na sumę w pierwszy dzień Bożego Narodzenia, bo zjechali się lekarze. Kalman nie żałował, zaszył się w książkach. W drugi dzień świąt już poszli, mama miała fu­trzaną czapkę, mufkę z tego samego futra, a na mufce bukie­cik fiołków. Ona jeszcze po Podniesieniu została na klęcz­kach. Za nią klęczała ciotka Teresa, która podczas kazania szeptała o ojcu. Nie zrozumiała nawet połowy jej słów, zresz­tą wcale nie chciała ich słuchać. Na obiad była indyczka. Już przywykli, że od lat tylko we troje siadają do stołu. Kalman był taki mądry, taki taktowny, taki dorosły. Miał trzynaście lat, ale wcale nie był niezgrabny ani głupi, jak inni chłop­cy. Rozmawiali z mamą o różnych mądrych rzeczach, uży­wali obcych słów, których nie rozumiała. Znów poczuła, że jest tu całkiem zbyteczna, że nikt nie zwraca na nią uwagi. Nie uczyła się jeszcze języków. Tabes — powiedziała z na­dzieją i spojrzała na mamę. To było jedyne obce słowo, jakie znała, usłyszała je przed południem w kościele od ciotki Teresy. Jeszcze raz powtórzyła: tabes. Mama przechyliła się

nad stołem i z całej siły trzepnęła ją w usta. Uderzyła głową o talerz z resztkami indyczki, kość rozorała jej czoło, ale nie zwróciła na to uwagi, nie rozumiała, o co chodzi. Płacząc zerkała na mamę. Uwielbiała ją.

Wstała, zamknęła drzwiczki pieca. Ma tu jakieś proszki, ale nie zażyje, po co? Spać i tak nie może, z proszkiem czy bez proszka spędza jednakowe noce. Serce bije jej tak samo jak przedtem, znów mogłaby tu przyjść Gadzina, żeby za­pytać: Czy coś się Stało? Niby co mogłoby się stać? Nic! Tylko żeby rozdziawiać gębę, podpatrywać, wkradać się do salonu, szpiegować...

Och, naczynia!

Wszystko przez niego, przez tego przeklętego belfra, to jego wina, że zapomniała o naczyniach. Dobrze, że nie padła trupem na jego widok. Łobuz! Nędznik. Cham. Przy­chodzi z tą swoją okrągłą twarzą, oczy ma jak ziarnka pie­przu, jeszcze wkłada na nie okulary, jak gdyby można je było zakryć, nie pasują mu te okulary, do niego pasuje gnój, widły... przychodzi, szczerzy zęby, pcha się do pokoju, siada na tej kanapce, gdzie kiedyś siadywała z robótką mama, a jej omal serce nie pęknie, dusi się, krew odpływa jej od mózgu... To też śmieć, jak tamci po drugiej stronie łazienki, nawet jeszcze gorszy, bo ci przyszli tu ze skiero­waniem, to tylko lokatorzy, gdy kiedyś odzyska dom, będzie ich mogła wyrzucić, niech sobie śpią pod mostem. A ten jest w rodzinie! „Piękne wyróżnienie...” Mydlany hrabia! Jego dziadek biegał jeszcze przy mydle w parcia­nych portkach, oni wszyscy wyszli z łoju! Przy tym domu, gdzie się chował, był jakiś warsztat, buchał z niego smród ługu i łoju, la po lewej była kuchnia, przez którą przecho­dziło się do pokoju. Siedziała tam ta jego siostrunia o su­chej ręce i jakaś chichocząca wariatka, jakaś debilka, która przyglądała się Pauli i dotykała jej parasolki, a mamunia przelewała się na krześle, koczek na czubku głowy, ręce na podołku, był też jakiś krępy, czarny chłopak, który nawet nie usiadł przy stole, tylko podpierał okno. Wszyscy mil­czeli. To było zupełnie jak zły sen.

Przeklęty cham! Musi teraz iść przez niego do zimnej

łazienki, żeby przynieść naczynia, bó rano przyjdzie pan towarzysz, a gdy rano nie może się umyć, zaraz wrzeszczy. I-to wszystko przez pana Tótha! Nauczyciela! Idiotę! Chama!

Przestała płakać. Znów zapaliła świecę. Włożyła palto i wzięła świecę, nie przyszło jej nawet na myśl, żeby sięgnąć do ściany w łazience i zapalić światło. W dzieciń­stwie też zawsze tędy chodziła, jedną dłonią osłaniając chy- boczący się płomień. Teraz z całej przeszłości żył tylko ten jeden gest. Musiała dwa razy obrócić, zanim wszystko przy­niosła i ustawiła na miejscu. Potem poczuła, że nie ma już sił. Niemal runęła na łóżko, skuliła się, naciągnęła kołdrę na głowę.

Już nie płakała. Oklapła. Niebezpieczeństwo ipinęło. Była niemal dumna. Znów przypomniała sobie nauczyciela, kiedy tak siedział na kanapie i jadł struclę. Drapie ją w gardle, było do przewidzenia, że skończy się to zaziębieniem. Tam i z powrotem, tam i z powrotem przez tego idiotę. Będzie miała szczęście, jeśli nie dostanie temperatury!

ANDREA

Przyłapał się na tym, że pogwizduje. Idzie z kuferkiem, noże i toporek obijają się o maszynki do mielenia i szprycę do kiełbas, czasem ktoś na niego spojrzy, próbuje odgadnąć, co on tak dźwiga, a on sobie idzie, wirują wokół niego płat­ki śniegu, i nuci albo pogwizduje.

Jeżeli ciotka Klara powiedziała, że to piękne wyróżnie­nie, to i Paula myśli podobnie, Kemeryowie zawsze są jednomyślni w takich sprawach. Możliwe, że jeśli ten sklep naprawdę się rozkręci i zdobędą sławę, uda się jeszcze na­prawić coś z tego, co tak się zepsuło, straciło sens. Tu mały kampromis, tam mały kompromis. Och, jakby to było dob­rze! .

Przechodził obok posterunku. Wokół kulistej lampy na słupie tańczył śnieg. Na schodach stał Karoly. Karoly Bo- ros. Kiedy chodził do jego klasy, był chuderlawym chłop­czykiem, teraz jest barczysty i pyzaty. Karoly ukłonił się

uprzejmie. Kłaniają mu się wszyscy uczniowie, nie tak jak Marosówi.

Kiedy znalazł się w połowie ulicy, skąd widać już było ich okna, znów przyszło mu na myśl, jak zwykle, kiedy wracał wieczorem ze szkoły: Paula nie mogła wybrać in­nego domu spośród tych wszystkich, które oglądali. O tej porze, z daleka, rzeczywiście przypomina dom Kemerych. Nawet rozkład ma podobny i bramę. Po lewej stronie wy­chodzą na ulicę cztery okna, tak samo jak u ciotki Klary, po prawej dwa, tyle że ich okna są ślepe, po prawej stronie nie ma nic, tylko podwórze. Wyłowił z kieszeni klucz od bramy: była zawsze zamknięta.

Już w bramie usłyszał, że Anti ćwiczy. Kiedy wszedł, chłopiec pozdrowił .go, ale nie przerwał gamy. Powędrował z ośnieżonym paltem do łazienki. Nie mieli przedpokoju, Paula przerobiła go na pokój, kazała zerwać deski, i położyć parkiet. Gdy ktoś ich odwiedzał, prosto z sześciu schodków, które prowadziły z bramy, wchodził do salonu. Tam odbie­rano od niego okrycie i zanoszono je do łazienki. Jeśli nie chcieli kogoś wpuścić, wychodzili do niego. Z listonoszem, dozorcą sąsiedniej posesji, który sprzątał ich podwórze, kar­mił świnie i zamiatał chodnik, konferowali zawsze na scho­dach, przeważnie Andrea. Dziewczyna rozmawiała szczęka­jąc zębami, a natręt przestępował z nogi na nogę, chwiał się na wąskim stopniu, zanim coś przekazał, uzyskał podpis, za­łatwił. Tak chciała Paula.

Anti grał gamy. Krótkie palce bezustannie bębniły w klawisze. Nie patrzył na ręce, wpatrywał się w ścianę, jakby znajdowało się tam okno, za którym roztacza się świat. Anti nie cierpiał muzyki, nie rozumiał jej. U nich w domu wszyscy śpiewali, Sandor grał na organkach, jego zaś w szkole nauczycielskiej uczono gry na skrzypcach. Gdy wieczorami wygrywał piosenki, matka przymykała ^ oczy i słuchała. Anti ćwiczył z pasją, aż pianino jęczało pod silnymi, pewnymi uderzeniami, ale ta muzyka nie była szczęśliwa, wyzwolona i lekka, lecz spazmatyczna i po­nura. Anti grał jak człowiek, który walczy o życie: Zaczep­nie, z nienawiścią.

Nauczyciel spojrzał na malutkie biureczko o krzywych nóżkach, które Paula postawiła na miejscu dawnego. Leżały na nim w pięknym porządku zeszyty: Anti odrobił lekcje i przyniósł do sprawdzenia. Nigdy nie trzeba temu dziecku

o niczym przypominać. Rachunki bez błędu, wypracowanie niezbyt oryginalne, ale czego można się spodziewać po takim temacie: „Radości zimy”. O tej porze, w grudniu, gdy jest tyle śniegu, należałoby podyktować klasie coś konkretniejszego. Na przykład: „Bałwanek”. Dzieci mogły­by nawet rysować bałwana. Nic się nie mieści na tym biur­ku, tylko zestaw przyborów do pisania, ale nie po to tu sto­ją, aby ich używać, wcale nie są do tego przeznaczone, w przeciwnym razie nie czyszczono by ich tak bezustannie specjalnym proszkiem. Piękne jest to biurko, tylko praco­wać przy nim nie można. Gdy poprawia zeszyty albo robi plan lekcji, musi zostawać w szkole.

Wyszedł do kuchni, wyładował zawartość kuferka. Nic się nie gotuje, pewnie będzie zimna kolacja, nie szkodzi, ta strucla i tak odebrała mu apetyt. Szukał gazety, krzyknął do Andrei, która krzątała się w jadalni. Odkrzyknęła mu, że wzięła gazetę na podpałkę, nie mogła znaleźć innego pa­pieru, a przecież trzeba było napalić w sypialni. Trzeba było, już on ją zna! Nie chciało jej się biegać do zimnej kuchni po stare gazety. Znacznie wygodniej było wsadzić do pieca najnowszą.

Nic w niej nie było! — zawołała Andrea. Nic! Nawet nie przejrzała. Andrea nie czytuje gazet.

Wszedł do jadalni. Andrea kończyła właśnie nakrywać do stołu. Przed każdym talerzem porcelanowy fiołek, na krześle Antiego dwie książki. Kochał Andreę, zwłaszcza do­póki była mała, urodziła się sześć tygodni przed czasem i wciąż o nią drżał, czy wyżyje, choć ssała jak smok i nie była wcale wątła jak inne wcześniaki. Później też była na­prawdę słodka, rzadko płakała, nie było z nią kłopotów, sie­działa sobie cichutko w łóżeczku, a gdy wchodził do pokoju, wymachiwała rączkami, wyciągała ramionka, żeby ją pod­niósł. Dopiero później oddalili się do siebie, kiedy Andrea stała się podlotkiem. Była wojna: podczas wojny młodzi

dziczeją. Zmieniła się, gdy był na froncie i w niewoli: kiedy wrócił do domu, ledwo ją poznał, takie zaszły w niej zmia­ny. Wyrosła i nawet głos miała inny: wysoki, niecierpliwy, zimny.

Antiego kocha oczywiście inaczej. Ale i Andreę mógłby kochać jak dawniej, kiedy wymachiwała nóżkami na jego kolanach lub siadała mu na piersi. Gdyby znów była taka jak wtedy, gdyby stała się choćby odrobinę bardziej natu­ralna, gdyby choć jeden raz zobaczył, że śmieje się na całe gardło, biegnie mu na spotkanie lub, gdy jest głodna, idzie do spiżami, aby odkroić kawałek słoniny i zjeść go nożem, jak jej brat. Można sobie wyobrazić, jaką minę zrobiłaby Paula!

W kuchni zobaczył jajka na twardo polane majonezem. Me znosił majonezu! Na brzegach półmiska ułożone dokoła koniczynki z ogórka: Andrea jest bardzo zręczna. Nie, nie chce wcześniej kolacji, niech mały zje; nie ma w domu matki, więc nikt nie będzie go zadręczał tymi książkami. Jeszcze kwadrans ćwiczeń, potem niech idzie myć ręce.

W sypialni było zbyt ciepło, nie miał ochoty tam siedzieć. W jadalni krzątała się Andrea. Został więc w salonie, usiadł w fotelu przy pianinie i czekał, aż mały skończy grać.

Przyszedł Csutak * — pomyślała Andrea. Csutak przy­szedł z kuferkiem, niczym monter, i jest szczęśliwy, bo znów pozłocono jego rodzinny herb. Csutak siedzi w fotelu obok pianina, skrzyżował nogi i słucha, jak mały bębni w klawisze, wyrzucone pieniądze na tę jego naukę. Za grosz słuchu. Ma tak samo tępe paluchy, jak Csutak, zu­pełnie, jakby brakowało w nich ostatniego członu. Szkoda, że Csutak już nie gra na skrzypcach, jak pewnego wieczo­ru, dwa lata temu, kiedy to tak rzewnie wyciągał „Biały gołąb leci ponad wsią..." Antal mógłby grać „Einsames Kind" Fema, a Csutak akompaniowałby mu na skrzypcach. Stary we fraku, mały w aksamitnej bluzie. Tóth i syn.

Dać mu gazetę! A jakże! Pólika do tej pory siedzi w pra­

cy i jeszcze tym ją drażnić! Wystarczy, że ona sama omal nie padła trupem. Trzeba oszczędzić Pólikę. Wrzuciła ga-"' zetę do pieca, oby i sklep tak spłonął w dzień otwarcia! Babcia przy kasje, rodzinka za ladą, a wieczorem do domu warzyć mydło! Wzniosłe. Człowiek nie będzie już mógł po­kazać się na placu Orła. Po południu chciała zadzwonić do Gabora, ale telefon nie odpowiadał, szkoda, dobrze byłoby dowiedzieć się, co on myśli o tej całej historii.

No, zabierajmy się do kolacji. Jaka ta kuchnia cholernie zimna! Ile mały zje jajek? Dwa. I tak ich nie lubi, tylko grzebie w talerzu. No to jazda. Masz książki i podnieś łok­cie, Antal!

Nauczyciel zajrzał z salonu do jadalni. Anti uniósł łok­cie, Andrea wsunęła pod nie dwie płaskie książki, Anti przycisnął je do boków, potem wziął widelec i kawałek chleba. Nie protestował, jadł w milczeniu. Andrea stała za jego plecami i patrzyła. Już prawie nie gubi książek, może wreszcie kiedyś skończy się ta tresura i dadzą bieda­kowi spokój. Paula tylko spojrzała na niego, kiedy powie­dział, że Anti boi się wprost usiąść do stołu i prawie nic nie je, żeby jak najszybciej skończyć. Dlatego właśnie pro­si o chleb między posiłkami. Paula wzruszyła ramionami i oznajmiła, że kiedy on był na froncie, całkiem tak samo tresowała Andreę, a także ona i jej rodzeństwo w ten wła­śnie sposób nauczyli się przyzwoicie siedzieć przy stole.

Wzdrygnął się. Za trójką dzieci stała na pewno ciotka Klara. Veronka, Wiktor i Paula siedzieli w dziecinnym pokoju, i jedli, pod sześcioma małymi łokciami sześć pła­skich książek, których nie wolno było upuścić, kto upuścił, odchodził od stołu. Zrozumiałe, dlaczego wszyscy Kemeryo- wie jedzą jak żonglerzy, zręcznie obierają kości drobiu i siedzą wyprostowani niczym w kościele. Trzeba umieć jeść. Oczywiście, że trzeba. Tylko on nie wierzy, żeby nie można było się tego nauczyć w inny sposób. Kiedy ożenił się z Paulą, często nie wiedział, do czego służą rozmaite noże, potem obserwował uważnie i nauczył się. Chociaż nigdy nie trzymał książek pod łokciami.

Andrea stała między kredensem i stołem i śledziła wzro­

kiem ręce młodszego brata. Ma do tego cierpliwość, to je­dyna rzecz, do której ma cierpliwość. Miał rację, że nie zmuszał jej do nauki. Andrea była w szkole leniwa, po­wierzchowna, wprost cudem zdała maturę. Przedtem łamał sobie głowę, co ona zrobi po skończeniu gimnazjum. Nie nadaje się do nauki, nie może nawet zostać nauczycielką, przecież wykpiwa wszystkich pedagogów. Ale nie nadaje się także do innych zawodów, nie ma żadnych zaintere­sowań, nie lubi nawet wychodzić z domu i stale kłóci się, sprzecza z koleżankami, nawet podobnymi do niej. z małą Pasthy i córką Varady-Kovacsów. Nie pisze, nie czyta, tyl­ko sprząta i gotuje, a kiedy upora się z robotą, opiera się łokciami na parapecie i wygląda na ulicę. Andrea jest zgryźliwa, była już taka w wieku czternastu lat. Teraz ma dwadzieścia pięć. Jest zjadliwa jak żmija.

Jeśli nie zdarzy się jakiś cud, zostanie starą panną, i gdy ich już zabraknie, pójdzie na utrzymanie do Antiego. Nie cierpi mężczyzn, nigdy nie miała chłopaka. Jedynym męż­czyzną, którego toleruje, jest Szalay.

Dziękuję za kolację!

Anti przemknął obok niego do kuchni. Twarz mu pro­mieniała. Rozumieli się. Koniec z graniem, nie musi już więcej męczyć gam, i także koniec kolacji, majonez zjedzo­ny, książki nie wypadły, lekcje gotowe, można zaczynać prawdziwe życie. Anti jest zupełnym przeciwieństwem An- drei, nie usiedzi spokojnie nawet pięciu minut, stale coś robi. Już się kręci po kuchni, słychać krótkie uderzenia siekierki. Pewnie nie ma dziś żadnych szczególnych planów, nic nie majsterkuje, więc postanowił porąbać drzewo na podpałkę. Andrea naprawdę mogłaby być dla niego choć odrobinę milsza, wciąż jej pomaga. Zresztą musi, ostate­cznie Andrea ma mnóstwo roboty, dom jest duży i to usta­wiczne sprzątanie... Jak gdyby zawsze wszystko lepiło się od brudu. Co ona tak wiecznie sprząta, jakie niewidoczne ślady?

Kiedyś obydwaj się wyniesiecie — pomyślała Andrea. Stała przy oknie i patrzyła na ulicę. Csutak umrze, wynio­są go na cmentarz, odwrzeszczą nad nim jakąś niezrozu-

miałą, reformacką pieśń, i koniec, nie będzie żądał co dzień białej koszuli, wyrzuci się długie gacie z szafy, przestanie siorbać zupę, człowiek ma wrażenie, że to słoń siedzi przy stole. Vilma Terey wyszła za mąż, Mari Aberle wyszła za mąż, Ica Kursinszky też... Wszystkie wychodzą za mąż, głupie, potem piorą gacie i znoszą, żeby w nocy...

Och, co Paula opowiadała jej o tych nocach!

Nie, nigdy mężczyzny! Antal też kiedyś dorośnie, znaj­dzie sobie niewolnicę i będzie się nią cieszył, przychodził w nocy do jej łóżka, wybijał ją ze snu i skamlał, płakał, gdy sprawy pójdą nie tak jak... Och, co za ohyda! Csutak umrze, Antal wyprowadzi się, a ona nigdy nie wyjdzie za mąż, zostaną sobie we dwie z Póliką i tylko Gabor będzie je odwiedzał. Gabor to jedyny mężczyzna, który nie cuchnie.

Gdyby nie Gabor, może nigdy nie spostrzegłaby, że Csu­tak jest Csutakiem.

Sypie śnieg. Wtedy było wczesne lato, całkiem wczesne lato przed bierzmowaniem. Siedziały u ciotki Klary i ciotka otworzyła serwantkę, żeby wybrać dla niej jakiś podarunek z okazji bierzmowania. Nie miały zamiaru długo u niej zo­stawać, już wtedy były bombardowania i ojciec chodził w mundurze, choć mieszkał w domu, nie wysłali go jeszcze na front. W tym czasie nie widziała w nim nic odpychają­cego, nawet się o niego bała.

Wciąż zerkała na serwantkę, żeby zobaczyć, co ciotka Klara zdejmie dla niej ze sznureczka, na który nanizane były klejnoty. Do dziś nosi pierścionek, który wtedy dosta­ła: trzy splecione złote druciki, do których przyczepiono wisiorki: serce, kotwicę i krzyż. Gdy ma coś do roboty w kuchni, zdejmuje go, żeby nie pogubić breloczków. Szyko­wały się już do wyjścia, kiedy rozległ się dzwonek i ciotka Klara podbiegła do okna. Powiedziała, że przyszedł jakiś wojskowy, ale nie wyglądała na przestraszoną, w pokojach od ogrodu mieszkał już wtedy pewien oficer i wiedziała, że nie mogą jej zająć mieszkania. Wyszła otworzyć bramę, ale zaraz przybiegła z powrotem. Ciotka Klara podniosła rękę do ust, była czerwona jak burak i szepnęła: „Szalay!" Pólika patrzyła, nie zmieniła się na twarzy, tylko oczami

mówiła coś ciotce Klarze, i ciotka odpowiedziała jej wzro­kiem, lecz Andrea nie zrozumiała, co sobie powiedziały. Potem wszedł wojskowy, lekarz-porucznik, był wysoki jak jodła; kiedy przystanął w progu, omal nie uderzył głową w futrynę. Ciotka Klara jęknęła, a ona nie spuszczała wzroku z oficera.

Nigdy nie widziała takiego mężczyzny. Pachniał lekar­stwami, lawendą i pastą do zębów, miał błyszczące guziki i nieskazitelnie czyste rękawiczki. Nawet wszedł inaczej niż którykolwiek ze znanych jej mężczyzn, widziała, naj­pierw zaczerwienił się, potem zrobił się biały jak ściana i zamiast przywitać się, zapytał Pólikę: „To twoja córka?” Pólika tylko skinęła głową, a ciotka Klara szepnęła: „Właś­nie idzie do bierzmowania...”

Jeszcze nigdy nie zaczynano rozmowy od niej, może dla­tego utkwiło jej w pamięci wszystko, o czym się wtedy mówiło. Pólika uczyła ją, że w towarzystwie rozmawia się tylko o sprawach ogólnych, tematy osobiste porusza się wyłącznie z dawnymi przyjaciółmi, a zaczynać należy za­wsze od pytań o zdrowie i co słychać. Dlatego była tak za­skoczona, że oficer natychmiast zapytał o nią. Potem oczy­wiście mówił o wielu innych sprawach, ale tym pierwszym pytaniem od razu ją sobie kupił, usiadł przy niej, pogła­skał ją po głowie, a nawet wziął pod brodę i spojrzał w oczy. Teraz nie umiałaby już powiedzieć, co było wtedy we wzroku Gabora. Coś dobrego. Kiedy wyszli, dowiedziała się o nim wielu rzeczy: że właśnie wrócił z frontu, że jodzie do Miskolca, gdzie mieszka, ale po drodze chciał odwiedzić ciotkę Klarę. Nie ma dzieci, niedawno zmarł mu teść i to jest przykre, bo starszy pan był dyrektorem szpitala, w któ­rym on pracuje, a teraz nie wiadomo, kogo zastanie na je­go miejscu.

Raz oficer zwrócił się też do niej, pytał o bierzmowanie, interesował się, kto będzie jej matką chrzestną. Oczywiście ciotka Klara. I pokazała mu pierścionek, który przed chwi­lą dostała. „Przydałby ci się też ojciec chrzestny" — rzekł oficer. Speszyła się, milczała. Paula obserwowała wieżę, wokół której gromadziły się ciężkie chmury. Przechodzili

właśnie obok sklepu jubilerskiego pana Kleina; rzecz jasna, pan Klein był już od dawna w getcie, a na jego miejscu siedziała obca kobieta. Zmienił się nawet napis na szyldzie; „Andrasowa Labancz”. Oficer wbiegł do sklepu. Złota nie można już było dostać, tylko srebro, ale Andrea czuła, że nie poskąpiłby na złoto, gdyby było. Zresztą łańcuszek z medalikiem, który dostała, był i tak cudowny, na sre­brnej płytce czarna Madonna z Dzieciątkiem. Pólika wciąż jeszcze gapiła się na chmury, oznaczało to, że wolno jej przyjąć podarunek. Drżały jej ręce, kiedy zapinała łańcu­szek na szyi. Potem Pólika przestała obserwować chmury, spojrzała na oficera i rzekła: „Dość tanio!” To było bardzo dziwne zdanie, do dziś nie rozumie Póliki. Bo jeśli nawet prezent był tani, nie wypadało wytykać tego oficerowi. Ostatecznie nie był nawet ich krewnym, tylko dawnym znajomym, Pólika opowiadała później, że jego ojciec był lekarzem domowym dziadków i zna tego wojskowego od niepamiętnych czasów. Spodobało się jej też imię oficera. Gabor * — niczym archanioł.

Na placu Orła spotkali ojca. W pierwszej chwili nie po­znał Szalayego, tylko zasalutował mu i widać było, że robi to jedynie z obowiązku, był przecież zaledwie podchorążym, a Gabor porucznikiem, ale potem poznał go i ucieszył się. Gabor powiedział: „Cześć, Janó! Jakoś niezbyt wyrosłeś!” Wtedy spojrzała na ojca i zobaczyła, po taz pierwszy w ży­ciu zobaczyła, że wszystko w nim jest małe i okrągłe, gło­wa, plecy, ramiona, i że. ten obcy wygląda przy nim jak wieża. Pólika patrzyła w inną stronę, potem pożegnali się z Gaborem, pochwaliła się ojcu medalikiem z Madonną i oj­ciec powiedział, że co prawda nie zna się na tym, ale meda­lik jest z pewnością bardzo piękny i że ten Szalay to na* prawdę miły chłopak.

Dzwonek.

Csutak zrywa się z miejsca, idzie ochoczo do drzwi. Csu- tak każdego wpuściłby do domu. Każdego. Chwileczkę, najpierw spojrzy przez okno. Nie trzeba otwierać, to jakiś

robotnik, nie powinno się wpuszczać byle kogo podczas kolacji. Nie otwieraj, ojcze! Jak bezczelnie dzwoni, zupełnie oszalał, trzy długie dzwonki, trzy krótkie, to ich sygnał. Otworzyła okno, żeby lepiej widzieć. Trzeba wpuścić. Na dworze stoi Wiktor.

Niech sobie Csutak otwiera — on nigdy nie marznie. Gdyby nie Gabor, do dziś nie wiedziałaby, jaki ten Csutak jest naprawdę, jak ohydnie rzępoli na skrzypcach, jak obrzydliwie je, jaki jest prymitywny. Jak gdyby dorosła w dzień bierzmowania, Pólika powolutku zaczęła jej opo­wiadać...

Nigdy przedtem nie spostrzegła, że Pólika jest aż tak nieszczęśliwą.

Zawsze czuła, że coś jest nie w porządku, że Pólice nale­żałoby się coś więcej, coś piękniejszego, ale nie sądziła, że jest jej tak źle, przecież ojciec bardzo ją kochał, dawał jej wszystko, co mógł. Ale nie znała prawdy. Otworzyły się jej oczy, kiedy skończyła się wojna i znów pojawił się Ga­bor, przeniósł się ze szpitala w Miskolcu i zaczął pracować ■W klinice. Wtedy poznali także jego żonę, ale odwiedziła ich zaledwie jeden raz, więcej nie przyszła, była chuda, si­wiejąca, starsza od Gabora. Czego chce Wiktor, po co tu przyszedł? Csutak od razu serwuje mu talerz, Csutak bez namysłu częstuje wszystkich gości.

Pólika była dla Gabora zimna jak lód. Musiała się na nie­go bardzo o coś gniewać, ale potem wybaczyła mu, pamię­ta nawet dzień, kiedy to się stało. Csutak był w niewoli, Pólika z Gaborem siedzieli w salonie. Posłali ją po papie­rosy, była poza domem dłużej, niż zamierzała, bo Gabor palił tylko hunory, a hunorów nigdzie nie mogła dostać, dopiero w dużej trafioe. Kiedy wróciła, atmosfera w salo­nie była jakby cieplejsza. Chyba Pólika nawet płakała, miała zapuchnięte oczy, ale wtedy było już jasne, że nie gniewa się więcej na Góbora.

Wuj Wiktor. Niezdarny, nieszczęśliwy. Znów nie wytarł porządnie butów, bo Csutak od razu wciągnął go do domu, przyniósł do salonu swoją skrzynkę, postawił ją na stole, nie obchodzi go, że niszczy fornir. Dopóki jej nie zawołają,

nie pójdzie się z nim przywitać. Jak on wygląda, ten bie­dak, ubranie wisi jak na miotle, na nogach ciężkie buciory; przecież brama i tak jest zamknięta, dlaczego nie zostawi} tej przeklętej skrzynki na schodach? Gdzie jest ten smar­kacz, kiedy indziej zawsze plącze się pod nogami, mógłby przynajmniej wynieść skrzynkę do kuchni. No, zjawił się, szaleje za wujem Wiktorem. Znalazł sobie odpowiedhie towarzystwo! Nareszcie, już idzie ze skrzynką, niesie ją do kuchni, co prawda wszystko nią wybrudzi, ale przynaj­mniej uratuje stół. Zaraz Csutak zacznie wrzeszczeć: „Pro­simy o coś do picia!” — wtedy trzeba będzie zanieść likier. „Prawdziwy csutak — powiedział kiedyś Gabor do Póliki.

A jak wytwornie mówi! Tłusty csutak. Kiedy wrócił z niewoli, był chudym csutakiem. Utuczyłaś go. Widać, że za nim szalejesz!" Pólika odwróciła się, a oczy jej rzucały ognie.

Dobrze, słyszy, już niesie. Nie wypije z nimi, niech się napiją we dwóch. Wuj Wiktor jest nieszczęśliwy, to nie jego wina, że jest taki, jaki jest, ale Csutak mógłby nie przesadzać, coś zanadto tu dyryguje! Miał szczęście, że Pó­lika wyszła za niego i nauczyli go, żeby żył jak człowiek. „Czasami pochrząkuje jak wieprzek — powiedział Gabor — ale to poczciwy chłop, ten Janó!” Jak on siedzi na tej ber- żerce, zwisa mu pół tyłka, choć to najwygodniejszy mebel w całym domu. Pewnie wolałby ławę. Jak płakał, lamento­wał, kiedy sprzedali to jego biurko na krzyżakach, był taki dumny, że zdobył gdzieś takie dzieło sztuki! Robił też hi­sterie o to ptaszysko, o tego wypchanego gołębia, jeszcze gdzieś się tam poniewiera na strychu, a na jego miejscu wisi teraz stylowy zegar. Csutak zawsze wzdryga się, kie­dy słyszy jego bicie, zupełnie jakby się bał jego głosu. Ga­bor lubi ten zegar najbardziej ze wszystkiego, co jest w do­mu.

Gdyby nie było tych niedzielnych popołudni, tylko Csu­tak, Anti i ten biedny Wiktor, zwariowałaby chyba. Ale co niedziela przychodzi Gabor i wtedy przez następny tydzień jest znów po co żyć. Wyjść za mąż? Obsługiwać takich? Takiego Antala, Csutaka? Nigdy! Nawet Gabora nie chcia­

łaby za męża, a przecież Gabor to nie mężczyzna, nawet nie człowiek. To uskrzydlony Gabriel.

Nie, nie potrzebuje mężczyzny, nigdy nie wyjdzie za mąż, wystarczy jej, że może siedzieć przy oknie i wyglądać na ulicę. To wystarczy, aby żyć. Z mężczyzną? Nigdy. Nie chce. Już dawno to wie, odkąd Paula zaczęła opowiadać jej takie rzeczy, których nie mówiła dawniej. O nocach. „Ma wszystko obrzydliwe — powiedziała Paula. — Wszystko. Rozumiesz?”

Ohyda. Wtedy zwymiotowała. Dobrze, nie jest głucha, już niesie, niech chwilę poczekają. Jeszcze potłucze przez nich kryształowe kieliszki.

RODZEŃSTWO

Jeszcze nie weszła do jadalni, kiedy usłyszała, że ktcś otwiera bramę, przekręca klucz w zamku: Pólika! To zna­czy, że już po zebraniu. Aż dziw, że tak jej było pilno do domu, skoro wie, że Csutak czeka. Postawiła butelkę likie­ru przed ojcem i pobiegła do drzwi. Teraz też, jak zawsze, złagodniała na widok matki, delikatnego zarysu jej ust, smukłej, dziewczęcej sylwetki, niezniszczalnej, niepokojącej urody. Będzie cudowny wieczór — zasygnalizowała jej wzrokiem. — Jest nie tylko ojciec, ale również Wiktorek. Paula weszła, pochyliła nieco głowę, żeby brat mógł ją pocałować we włosy. Stała sztywno, nie odwzajemniła po­całunku. Od tamtego dnia nigdy nie pocałowała Wik­tora.

Csutak uśmiechał się i miał obłudną minę. Teraz Csutak czeka na dobre słowo, strzyże uszami jak foksterier i pa­trzy na rękę, czy nie ma w niej kamienia: trzeba mu rzucić kamień, a on pobiegnie i przyniesie go z powrotem, zacznie służyć. Paula przystanęła koło niego na chwilę, jakby i z nim chciała się przywitać, niczym z gościem, obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Uśmiech Csutaka zgasł, teraz pa­trzył już na żonę zwykłym wzrokiem. W takich momentach szuka w pamięci, czym mógł się jej narazić: zostawił Mark­

sa na biurku czy wybiegł po papierosy w tym cudownym kożuszku, w którym zwykł wyrzucać gnój z chlewika?... Potem Paula odwróciła się, zrzuciła palto i podała je An- drei, a kiedy usiadła, miała znów zwykłą obojętną mi­nę.

Wiktor podniósł kieliszek. Andrea weszła do sypialni, może tu przynajmniej nie będzie słychać wuja. Ma potwor­ny głos, niepowtarzalny. Zamknęła starannie drzwi, ale głos i tak docierał do jej uszu.

Odczułem taką ulgę •— meczał Wiktor — że nie mo­głem się powstrzymać, żeby tu nie przyjść. Twoje zdrowie, Janos!

Zadźwięczały kieliszki. Paula nie piła. Kiedy nauczyciel chciał wstać, żeby przynieść trzeci kieliszek, potrząsnęła głową. Siedzi biedak — myślała — i meczy jak koza. Od­kąd wydarzyła się ta tragedia, rozmawia z obcymi, tylko gdy musi, wyżywa się w rodzinie. Jak on wygląda, aż żal patrzeć! Nie, żeby był obszarpany, wszystko ma porządne, niemal nowe, ale te buciory, to konfekcyjne ubranie, te spodnie, na których przystebnowano skórzane łaty, żeby nie przetarły się na kolanach, gdy pracuje na klęczkach... Wiktor jest szklarzem.

Twoja matka całymi latami żyła w wielkiej nędzy — rozległ się starannie artykułowany szept. — Twoja siostra tak samo. Wreszcie przestanie sprzątać u obcych ludzi. Na­prawdę bardzo się z tego cieszę!

Nauczyciel obracał kieliszek. Wiktor nigdy nie mówił

o ulicy Mydlarzy i gdyby nie ta notatka w gazecie, z której się ucieszył (bo on się cieszy, naprawdę jest zadowolony, jeśli chodzi o Paulę, to nie wiadomo, kiedy weszła, sprawia­ła wrażenie, jakby nie postanowiła jeszcze, co ma odczu­wać, jakby od czegoś to uzależniała, może od niego, bo tak mu się przecież uważnie przygląda...), gdyby nie ta notatka, dziś pewnie też nic by nie powiedział. Ale słowa Wiktora nie sprawiły mu przyjemności, to chyba jednak lekka prze­sada z tą wielką nędzą. Dawali sobie jakoś radę, ostatecz­nie i Sćindor coś zarabiał, i Sara. On musiał pomagać ciotce Klarze, trudno byłoby brać z pensji jeszcze więcej, zresztą

nie mógłby żądać od Pauli, żeby rezygnowała ze wszystkie­go, po tym...

No, nareszcie — oświadczyła Paula. — Teraz już będą mieli sklep.

Nie mówi wprawdzie, że to wielkie wyróżnienie, ale przynajmniej nie lekceważy faktu. Nalał jeszcze po kieli­szku. Po raz pierwszy zdarzyło się, że nie rzuciła jakiejś kąśliwej uwagi — to już też wielki sukces. Jest w szarej sukience, rano tak się spieszył, że nawet nie zauważył, co włożyła, taka jest w niej elegancka, taka wytworna. Nie ma przy tej sukience żadnej ozdoby, tylko szeroki pasek. Szkoda ją nosić do kliniki, wyświeci tylko spódniczkę. Ale Paula lepiej się zna na tych sprawach. Pewnie tak trzeba, pewnie tak właśnie należy chodzić do pracy, a nie jak on, w najgorszych łachach. Oczywiście w klinice nie ma takie­go pyłu z kredy, jak w szkole. Jaki dobry chłopak z tego Wiktora, że przyszedł mu pogratulować.

Zjesz z nami kolację, prawda?

Rzęsy Pauli drgnęły, Wiktor podziękował i przyjął zapro­szenie. Andrea przeszła przez pokój do kuchni, głowę i szy­ję owiązała chustką, wyglądała jak ponury świątek. Pokro­iła salami, układała krążki między plastrami ogórka. Wie­działa, że on go zaprosi, od razu wiedziała! Sam Wiktor zje cztery faszerowane jajka!

Przepędziła Antiego z kuchni, z obrzydzeniem zamykała otwartą przez małego skrzynkę. Była w niej też jakaś cera­towa torebka, pomacała ją: palce natrafiły na coś miękkie­go — kromki chleba. Wiktor nie zjadł nawet podwieczorku! No, nie ma się co łudzić, spałaszuje całą ich kolację! Zajrzała do torebki, chleb przełożony był soloną słoniną. Na zdrowie! Odkąd został proletariuszem, nawet gust mu się zmienił.

Anti pożegnał się, szedł już spać. Objął Wiktora za szyję, on też go nie pocałował — nie lubił czułości — ale uśmiech­nął się do wuja nawet uszami. Wreszcie ktoś, kogo Anti lu­bi: wujek Wiktor w spodniach ze skórzanymi łatami. Obrzy- • dliwy smarkacz! Przy ciotce Klarze spuszcza głowę, ucieka przed Gaborem, ale pokumał się z dozorcą i wspólnie kar­mią świnie!

Usiedli do stołu, zaczęli jeść. Paula z jednego końca, na­uczyciel z drugiego, Wiktor i Andrea naprzeciwko siebie. Rodzeństwo i dziewczyna jedli zupełnie tak samo, do tego stopnia, że jednocześnie skończyli kolację, bo choć Wiktor jadł więcej niż Andrea, a Paula ledwie coś skubnęła, obser­wowali się wzajemnie, jakby przy stole toczyła się walka i ten, kto mógł skończyć pierwszy, udawał, że jeszcze je. Była też półminutowa przerwa, odpoczywali, położyli na krzyż nóż i widelec, a potem Andrea znów zaczęła często­wać, znów nabrali na talerze, i sztućce znów poszły w ruch aż w końcu rozległ się tylko jeden dźwięk, kiedy trzy noże i trzy widelce wyciągnęły się i spoczęły obok siebie na złoconych przy brzegach talerzach, niczym trzy znaki równości. Nauczyciel miał jeszcze niemal pełen talerz, gdy pozostała trójka oparła się na krzesłach.

Jedz — zachęcał go Wiktor. — Jedz spokojnie. Mamy czas.

Lubił szwagra, ale to sprawiło mu przykrość. A dlaczego nie miałby jeść? Będzie jadł, jak długo mu się spodoba, nie potrafi z takim wyprostowanym grzbietem, tak po dżobej- sku galopować po daniach, jak oni. Po co go zachęca? To jego jedzenie i jego stół. Co to znaczy, żeby jadł spokojnie? Pewnie, że zje. I jadł, a tamci czekali.

Wiktor poklepał wąsy serwetką. Paula spojrzała na An- dreę. Dziewczyna sprzątnęła ze stołu i nastawiła kawę. Pa­rzyła na trzy osoby, Csutak nie lubił kawy. Wrócili do sa­lonu.

Późno przychodzisz do domu — zamęczał Wiktor. — Do której właściwie pracujesz?

Paula odparła, że do piątej, ale dziś miała zebranie, dlatego musiała zostać dłużej.

Na rzecz pokoju? — zapytał brat. — To dobrze.

Wszyscy spojrzeli na niego. Głos Wiktora był tak bez wy­razu, że trzeba było widzieć twarz, żeby przypasować do słów jakąś intencję. Ale minę miał poważną, bez śladu iro­nii. C

To dobrze — powtórzył. — Chodzę na wszystkie wiece pokojowe, nawet do rejonu. Bardzo lubię takie wiece.

Kretyn — oznajmiła Paula i już znów była sobą; na­wet nie przypominała kobiety, która niedawno wróciła do domu, tej dziwnej, poważnej, łagodnej — musiała się bar­dzo zmęczyć w klinice. To właśnie ona, kiedy tak wybucha, zrywa się z krzesła i biega, jakby nie miała nóg, tylko uno­siła się w powietrzu gnana gniewem, pasją, wykrzykując w twarz temu nieszczęsnemu kalece: ,-,Kretyn! Kretyn! Kretyn!”

Wiktor roześmiał się. Ciarki przechodziły po plecach, kiedy się śmiał. Potem spoważniał, zamilkł, wpatrywał się w skórzane łaty na swoich spodniach. Jaka była ta wojna dla Wiktora? — zamyślił się nauczyciel. — Nigdy nie był żołnierzem, nigdy nie dostał się do niewoli.

On za to aż dwukrotnie. Raz jeszcze niemal w dzieciń­stwie. Wtedy właśnie zaczęło się jego życie; zanim zdążył się połapać, leżał w baraku na Sycylii i pękami wypadały mu włosy, miał tyfus... No i ostatnio, w czterdziestym pią­tym; był już czterdziesty szósty, kiedy wrócił z Tyrolu, An- ti miał trzynaście miesięcy i wrzeszczał ze strachu, kiedy ojciec po raz pierwszy wziął go na ręce. Gdyby ktoś mu obiecał, że już nigdy nie będzie wojny, codziennie od piątej do ósmej siedziałby na jakimś wiecu pokoju, śpiewałby lub modlił się z żółtymi, czarnymi, nawet z Eskimosami. Ale w domu nie wolno o tym mówić, można tylko myśleć. Paula, gdyby mogła, podpaliłaby świat z czterech stron. Paula jest gniewna.

Znów spojrzał na Wiktora. Wiktor nigdy nie był na fron­cie. Jakim przeżyciem jest wojna dla człowieka, który nie może krzyczeć?

Rodzeństwo też patrzyło na siebie. Twarz Wiktora była pogodna, jakby rozbawiło go, że udało mu się rozzłościć starszą siostrę. Wciąż się sprzeczali i za każdym razem

o coś takiego. Paula dusiła się z wściekłości, gdy widziała czerwoną gwiazdę na dachu jakiejś fabryki, a gdy znajdo­wała na stole ideologiczne notatki męża, wyrzucała je do wiadra. Była niczym brzytwa: ostra, błyszcząca, żądna krwi. Gdy kiedyś jakaś banda spróbuje obalić ustrój, Paula

i w* wy* *

stanie do walki w jednym szeregu z mężczyznami, będzie wdrapywać się na dachy i zrywać flagi.

Wiktor jest inny.

Patrzył, jak pije kawę: trzyma filiżankę w ten sam spo­sób co siostra. Na wskazującym palcu lewej ręki ma sygnet, nigdy się z nim nie rozstaje, ciekawe, co na to mówią w spółdzielni. Pewnie dają mu spokój, niech nosi, skoro już ma, nikomu tym nie szkodzi, ten sygnet przypomina mu ojca, który strzelił sobie w łeb. Paula trzęsie się, gdy ktoś jej mówi, że Wiktor lubi swój zawód szklarza, drży, rozsypuje popiół, ze złości dostaje wysypki na dekolcie. Nie przeczy, wie, że to prawda, że to także musi przyjąć po prostu, tak jak jego głos i buciory. Wiktor jest szczęśli­wy, że pracuje.

Kiedy zobaczył go po raz pierwszy, przez delikatne, wąs­kie dłonie wzniesione nad paleniskiem niemal przeświecał blask ognia, lecz gdy w końcu się odezwał... nikt mu nie powiedział, co się stało z Wiktorem, nikt mu nie powiedział, że Wiktor nigdy nie pójdzie do zwyczajnej szkoły, że nie może skończyć akademii rolniczej ani prawa, że nie może zostać nawet oficerem, może najwyżej zdać maturę jako ekstern, a gdy ukończy osiemnaście lat, zawiśnie na nie­pewnej cieniutkiej lince, której koniec dzierżyć będzie je­go babka, gdyż chłopiec nie może przecież podjąć pospo­litej pracy, a więc nie będzie robił nic. Będzie sobie sie­dział w swoim pokoju i zimą patrzył na śnieg, a jesienią na deszcz. Veronka umarła w tysiąc dziewięćset siedemna­stym i była chyba jedyną istotą, która wiedziała, co właści­wie myśli sobie Wiktor, kiedy prostuje plecy przy stole preparując kość kurczęcia i mając po jednej stronie Paulę, a po drugiej ją, Veronkę. Tak, ona to wiedziała, ale tajem­nicę zabrała ze sobą.

I oczywiście Jolan.

Andrea siedziała na stołeczku przy nogach matki; zawsze kuliła się, gdy przychodzili goście. Była tak wysoka, że przerastała siedzących na krzesłach lub kanapie mężczyzn. Przewracała karty albumu, oglądała rodzinne zdjęcia, co miała robić w tej śmiertelnej nudzie? Wuj Wiktor to demo­

krata i orędownik pokoju. Skończy się na tym, że wstąpi do partii i ożeni się z jakąś działaczką — podobno ze wszy­stkimi w spółdzielni jest po imieniu. Taka działaczka może chyba wybaczyć mu ten głos za nazwisko Kćmery, bo wła­ściwie wuj Wiktor wcale nie jest brzydki, przypomina Pó- likę. Och, co za wariat! Chory nie tylko na struny głosowe, ale i na głowę! „Dobrze jest pracować” — mówi z tym swoim potwornym śmiechem. Wiktor jest stachanowcem, nie tylko zwykłym szklarzem. Wygłupia się na jakimś ru­sztowaniu tak wysoko, że normalny człowiek dostałby za­wrotu głowy, i przycina szyby do nieruchomych ram. Do­brze jest pracować! Dobrze chodzić na zebrania! Jemu wszystko dobrze. Aż nie chce się' wierzyć, że kiedyś był takim milutkim chłopczykiem z gapowatą buzią. O, tu jest razem z prababcią, gapi się w aparat, na głowie ma miękki kapelusz z szerokim rondem i tuli do piersi jakiegoś sukien­nego pieska, a prababcia stoi obok opierając się na kwiecis­tej parasolce. Czy wuj Wiktor kochał prababcię? Kiedy umarła, natychmiast opuścił dom.

Idź stąd — myślała Paula. — Idź, niech na ciebie nie patrzę. Jeszcze tylko ciebie było mi dziś brak, ty ofermo! Zabieraj swoją skrzynkę i idź sobie! Wiec pokojowy!

Gdyby leciały na nią bomby, gdyby jako pierwszy w mieś­cie spłonął jej dom, i gdyby widziała, jak z ran tryska jej krew, nie przejęłaby się tym, bo wraz z nią zginęliby też oni. Wiec pokojowy! Niigdy w życiu nie była na takim wie­cu, nigdy w życiu nie była na żadnym zebraniu. „Koleżan­ka jest bardzo pasywna” — powiedział jej wczoraj na ko­rytarzu pewien proletariusz. Pasywna! Jeśli w kimkolwiek w ogóle jest jakaś aktywność, jej aktywnością można by poruszyć świat. Koleżanka w dalszym ciągu zostanie pa­sywna, nie pójdzie szykować paczek ze słodyczami na No­wy Rok dla dzieci pracowników, nie pójdzie na wiec poko­ju, nie pójdzie witać delegacji radzieckiej, która zwiedza klinikę i rozmawia z pracownikami służby zdrowia. Niech koleżankę wyrzucą! Nie umrze z głodu, nie z przyczyn ma­terialnych siedzi w izbie przyjęć i przyjmuje od zapłaka­nych rodzin dowody osobiste zmarłych. Ale nie wyrzucą

59 /\

iffCwi w-* ■ .

JP 9 A>y. JM ^ >• . *|p' ■%■: "i} »

#Ci%| %|a i **} » %\fi_ %&* +f *% *>»£

^C.^iWjaEggSy^iT.wyt w*

uras

sCWtuRU

d razy szczotkuje włosy. Najpierw od przodu do tyłu, a po­tem odwrotnie. Paula jeszcze nie siwieje. Sara jest siwa. Chodźmy spać.

Byłeś gdzieś po południu?

U ciotki Klary.

Głos jego był naturalny, miał za sobą dwadzieścia sześć lat praktyki. Nie powiem jej, że poszedłem na ulicę Mydla­rzy, bo byłem szczęśliwy, że mama dostała tam sklep, że zwróoono jej koncesję i chciałem zobaczyć, że i oni są szczęśliwi. Był głęboki śnieg, była też stara studnia; gdy idę w tamte strony, wydaje mi się,.że znów jestem młody. Nie opowiadam ci o ulicy Mydlarzy, bo nienawidzisz tych, co tam mieszkają, zresztą masz rację, obrazili dę, nie widzieli żadnego z twoich dzieci, nie przyszli do debie, kiedy leża­łaś po połogu. Ale ja się tam urodziłem. Dlaczego mama tak się ze mną obeszła, kiedy jej powiedziałem, że chcę się z tobą ożenić? Krzyczałaś kiedyś, że w tym, czego uczę się na kursie, nie ma ani słowa prawdy, a jednak nietolerancja religijna, ta cała kwestia religii... Skoro inaczej nie wyszła- byś za mnie, skoro to było twoim warunkiem... Skoro w ten sposób cię wychowano, tak po katolicku, i musiałem dać ci rewers? Ciotka Ilka stała w progu, potrząsała Biblią i wrzeszczała tak głośno, że słychać ją było na całej ulicy, wrzeszczała za mną od furtki: „Czego się jeszcze dla niej wyrzekniesz, skoro wyrzekasz się wiary?” Nie, nie mam od­wagi opowiadać d o ulicy Mydlarzy...

Zastałeś ją w domu?

Patrzy na niego, szczotka nieruchomieje w dłoni. Oczy- wiśde, że zastał, dała mu wszystko, co trzeba, już wypako­wał w kuchni. Spała biedaczka, tak mu przykro, że ją obudził, wcale nie chriała mu otworzyć. Paula patrzy, szczotka nieruchomieje, potem Paula uśmiecha się i szczot­ka rusza w drogę. Andrea gasi światło, życzy im dobrej nocy, zamyka starannie drzwi. Śpi w sąsiednim pokoju, ale zawsze się zamyka, nie zniosłaby, żeby ktoś ją zobaczył w nocnej koszuli, własnego ojca nie zniosłaby ani własnego brata. Dziwne stworzenie, zimne. Jej matka...

Jej matka jest inna.

jej, jakże by mogli wyrzudć, skoro Gśbor jest członkiem egzekutywy!

No idź, biedaku, i zabierz tę swoją skrzynkę. Janos Tóth robi takie mądre miny, kiedy rozmawia! Jak ten jego wypchany gołąb, nawet głowę przechyla w bok. Możliwe, że po prostu słucha, nie widać jego oczu, źle pada światło. Tóth. Nie ma już prawie włosów, wyłysiał w szkole. Tóth ma trzech prywatnych uczniów, przedwczoraj coś przebąki­wał, że jest zmęczony i jeszcze coś, że mu wstyd. Wstyd! Jaki wstydliwy! Szkoda, że nie w nocy!

Wiktor wszedł do sypialni. Na pewno ożeni się, nie wy­trzyma bez dziecka. Anti to jego ulubieniec, do Andrei uśmiecha się tylko, ale za żadne skarby nie odezwałby się do niej, a chłopcu znów wsuwa pieniądze pod poduszkę, będzie miał mały jutro niespodziankę. Patrzy na Wiktora, czasami sama już nie wie, czy to możliwe, że nie o wszyst­kim decyduje pochodzenie. Czy to możliwe, że urodziła ich jedna matka, ją i tego szklarza? Czy i jego spłodził jej ojdec, wysmukły ojciec, ojdec w ubraniu do konnej jazdy, ojdec w rękawiczkach, ze szpicrutą, ojdec z albumu, o po­dłużnych jak migdały oczach? O Boże! No to serwus, do­branoc. Bardzo nam było miło. Tak, Andrea umie robić faszerowane jajka, mają taki domowy smak.

Andrea poszła zmywać, nauczydel usiadł z powrotem przy pustym stole. Dwa krzesła stały jeszcze tam, gdzie odstawili je Paula i Wiktor. Jedno po prawej, drugie po lewej stronie. Wiktor wie, czego chce. Paula też. Patrzą na siebie z jednakowymi minami, Pauli błyszczą oczy, Wiktor meczy. A on? Czy on czegoś chce? Już nie. Najwyżej poło­żyć się do łóżka. To jego dom. Od dwudziestu sześdu lat sypia w tym łóżku, już przywykł, że jest takie miękkie, takie puchowe, takie przegrzane. Nie warto zastanawiać się nad takimi sprawami... Chce tego co Paula. Paula jest mą­drzejsza.

Mały śpi, nie musiał dziś przy nim siedzieć. Może sprawi­ła to obecność Wiktora, Anti bardzo go kocha. Powoli wyj­dzie z tej depresji, przestanie bać się Boga. Przywyknie, że Bóg istnieje. Istnieje? Paula każdego wieczoru trzydzieś-

60

Była inna. Kiedy ożenił się z nią, myślał, że przy niej spłonie. Za te pierwsze trzy tygodnie warto było wyrzec się wszystkiego. Z dystansu dwudziestu sześciu lat czuje jesz­cze zew ciała Pauli. Potem przyszła ciąża i ciało umilkło. Sądził, że tylko na czas brzemienności czy karmienia, że gdy już przywyknie do macierzyństwa... Nie. Ciało Pauli umilkło i tak naprawdę nie odezwało się już nigdy więcej. Tylko raz, jeden raz wyczuł, że Paula go wzywa, w czter­dziestym czwartym, tego dnia, kiedy pojawił się żnów Gabor Szalay. Dobrze pamięta ten dzień, bo nigdy przed­tem nie ucieszył się na widok Szalayego.

Szalay dorastał razem z trójką Kemerych, zawsze widy­wał go w ich towarzystwie, Szalayego nazywano Szalaym lub Gaborem po tamtej stronie domu, dokąd nie wolno mu było przejść, on zaś był panem Tóthem aż do dnia, w któ­rym dostał Paulę. Był o tamtego zazdrosny, oczywiście bez powodu, bo nie ulegało wątpliwości, że Szalayemu ani w głowie szukać żony w domu Kemerych, ożenił się mniej więcej w tym samym czasie co on, wziął sobie córkę dyrek­tora jakiegoś szpitala. Nie, Szalay nigdy nie asystował żadnej z panien, ale on i tak go nie lubił, bo Szalay chodził do lewego skrzydła i nie musiał uczyć Wiktora. Zazdrościł mu, taka jest prawda. Ale wtedy ucieszył się na jego wi­dok, bo mógł mu pokazać Paulę i miał już dziecko, Andreę, która składała się w tym czasie z pajęczo długich nóg, roześmianej buzi i wdzięku. Wtedy, tamtej nocy. Tak, owej nocy w czterdziestym czwartym. W czterdziestym piątym urodził się Anti. Nie będzie już dziś czytał, zaraz zgasi lam­pę. Jak ta kobieta bezszelestnie wsuwa się do łóżka. Spró­bował przysunąć się bliżej, ale Paula od razu powiedziała:

Proszę cię, nie! — I roześmiała się, a on łamał sobie głowę, z czego się śmieje. Chciał wsunąć rękę pod jej kołdrę, żeby przynajmniej pogłaskać ją po ramieniu, ale nie zna­lazł żadnej szczeliny. Paula owinęła się kołdrą i leżała jak mumia. Wszystkiego warto było się dla niej wyrzec.

Jak człowiek czasami głupio myśli! Niczego się dla niej nie wyrzekł, to ulica Mydlarzy odtrąciła go od siebie. Spo­za zamkniętych drzwi jadalni dochodziły szmery: rozbierała

się Andrea. Anti przewrócił się na drugi bok, zaskrzypiał tapczan. Było gorąco. Paula oddychała przy nim tak cicho, że prawie nie słyszał.

jolAn

Kiedy obudziła się o świcie, czuła się bardzo źle.

Pielęgnowała niegdyś tylu chorych, że nie brała już po­ważnie żadnej choroby. Ciało pali, no to pali. Jak mu się znudzi, to przestanie. Musiała się przeziębić. Zresztą gdyby nawet zachorowała, to i tak nic z tego, dopiero za dwa dni może sobie pozwolić na luksus pozostania w łóżku; przecież nie zrezygnuje z narady.

Przeziębiła się. Nawet wie kiedy: podczas przeprowadzki. I sama jest sobie winna, wszystko przez tę głupotę, że nie lubi cudzej pomocy. Po diabła wszystko robiła sama: myła okna, wiórkowała posadzkę? W pokoju było gorąco niczym w piekle, w kuchni i komórce zimno jak w psiarni; kiedy skończyła z parkietem, pobiegła montować półki, i tak tam i z powrotem, tam i z powrotem, z gorąca w zimno. No i oto rezultat. Ciekawe, jak długo zostanie w niej ta niechęć do zlecania innym tego, co sama może zrobić. Jest spół­dzielnia sprzątaczek, jest przedsiębiorstwo, które załatwia przeprowadzki i nawet urządza mieszkania; można sobie zamówić najróżniejsze usługi. Dlaczego ich nie wezwała? „Wariatka z ciebie, Jolan" — powiedziałaby znów Engelo- wa. Nie wariatka, tylko nie może patrzeć, jak ktoś szoruje jej podłogę. Tego Engelowa nie zrozumie, to dla niej zbyt skomplikowane. Nawiasem mówiąc, mieszkanie warte jest przeziębienia. Cudowne!

Zapaliła światło. Dopiero trzecia, za oknem jeszcze noc. Nigdy nie sypiała przy zasłoniętych oknach, lubiła patrzeć, jak świta, lubiła też księżyc, kiedy rzucał blask na dywan. Teraz, rzecz jasna, nie widać, czy sypie jeszcze śnieg, na pewno sypie, wiatr szarpie żaluzją, musi być naprawdę zimno. W tym roku jest prawdziwa zima, zupełnie jak z wi­dokówki, stary Szalay przysyłał kiedyś pannie Klarze la­kierowane widoczki zimy; na jednym były sanki i dzieci

bawiące się w śnieżki, na innym w gęstym lesie widać było kapliczkę. Przez głęboki śnieg brnęła ku niej staruszka z naręczem chrustu, spośród drzew zerkały na nią sarenki, a wszystko było lśniące jak lukier: szron na drzewach i la­kier na karcie. Teraz nie ma już takich widokówek, nie ma też starego Szalayego, Klarze przygarbiły się plecy i wy­gląda jak ta staruszka zbierająca chrust.

No, chyba już nic nie będzie ze spania. Poprawiła podusz­ki, usiadła. Wczoraj przyniosła do domu teczkę z planem; po przyjściu przejrzała połowę materiału, oczywiście przede wszystkim to, co dotyczyło jej działu. Dobrze w tym roku pracował wydział Opieki, udało się nawet załatwić sprawę Dabasiego, choć na początku wydawała się całkiem bezna­dziejna. Ten Dabasi zachowywał się wobec dziecka tak nik­czemnie, że nawet nie czuła już do niego nienawiści, czeka­ła tylko, żeby zniknął jej z oczu i żeby wreszcie można było skierować chłopczyka do zakładu. Wiedział przecież, że bie­rze sobie wdowę z małym dzieckiem, dlaczego nie przemy­ślał, czy decyduje się na konsekwencje swego kroku, czy potrzebne mu obce dziecko bez matki, gdy coś się stanie, gdy żona zachoruje lub umrze...

Nie było mu potrzebne. No, wszystko jedno, mały i tak się wychowa, tylko że zbyt wcześnie poznaje życie, jest jeszcze głupiutki, ale już rozumie, że nie ma matki, a oj­czym go nie chce. Biedny dzieciak. W przyszłym roku mają powiększyć dom sierot i wydział prosił już o etaty dla dzie­więciu nowych opiekunów; na pewno im dadzą.

Dzieci od razu rozumieją, gdy coś jest źle, a najszybciej ze wszystkich uczuć poznają strach, tylko że nigdy nie moż­na przewidzieć, czego się zlękną. Ona, na przykład, nie pro­testowała, gdy kazali jej sprzątać u pana Kalmana, choć pod piecem leżała skóra niedźwiedzia z paszczą, dwoma rzędami ostrych zębów i czerwonymi dziąsłami; nigdy nie może spojrzeć na szyld technika dentystycznego, żeby nie pomyśleć o tym niedźwiedziu. Za to Babka nie lubił* niedź­wiedzia, zawsze jej kazała odkurzać paszczę, wsuwała więc ścierkę między zęby i nawet nie myślała o strachu, bo ona bała się tylko strzelby pana Kalmana, a właściwie zajęcy,

W

/

mmmi

które razem z Babką musiały odzierać ze skóry. Jakże pła­kała, kiedy Babka ściągała zajęcze futerko, a potem rzucała w kąt pustą skórkę. Gdy Jolan miała trochę czasu, kazali jej skrobać te skórki od środka, bo gdy były choć odrobinę wilgotne, psuły się i kuśnierz nie chciał za nie płacić. Ciał­ko pod futerkiem było takie zwinne, tak uciekało, żeby uratować nędzne życie, a potem leżało bez ruchu i zabiera­no mu nawet skórę. Skórka należała do nich, za odarcie, a mięso zjadali państwo w pałacu. Gdy Babka rzucała kotu zajęczą nóżkę, Jolan zawsze wykradała mu ten przysmak i zakopywała, bo kot bawił się, ciągał nogę po całej cha­łupie, nawet po śmierci nie dawał zającowi spokoju, ona zaś bała się, że w nocy noga wyruszy nagle przed siebie i zacz­nie postukiwać pazurkami o podłogę.

Należałoby zmierzyć temperaturę.

Termometr ma przy sobie. „Termometr zawsze musi le­żeć w szufladzie nocnej szafki, Jolan” — powiedziała Mło­da Pani, gdy Babka po raz pierwszy przyprowadziła ją do pałacu, a ona łamała sobie głowę, co to jest termometr. Wtedy też była zima, od lasu dychać było strzały, to pan Kalman polował na zające. Babka poszła zmywać — Babka tylko zmywała w pałacu, kucharkę Młoda Pani sprowadziła z miasta, bo Babka nie potrafiłaby dla niej gotować, nie znała żadnych wykwintnych potraw — ona zaś nasłuchiwa­ła, próbowała odgadnąć, ile też zajęcy przyniesie dziś pan Kalman, i gryzła wplecioną we włosy tasiemkę. Z dziecin­nego pokoju wyszedł stary pan Szalay, rozległ się plącz niemowlęcia — Pólika była chora, to ona płakała — wybie­gła Veronka i obrzuciła ją ciekawym spojrzeniem — Ve- ronka była wszystkiego ciekawa jako dziecko. „Ma zatkany nosek — powiedział pan Szalay. — Trzeba położyć jej kom­pres. To wasza nowa piastunka?” Oderwała spojrzenie od pana Szalayego, wbiła wzrok w dywan, bo w Kontos były dziwaczne dywany, był nawet taki, który miał uszy, nos i usta, dopiero kiedy się człowiek nachylił, widać było, że to, co wyglądało jak twarz, jest tylko strzępem skołtunio­nych nici. Wtedy pan Szalay podszedł do niej i zrobił ooś z jej powieką.

Odskoczyła od niego, najchętniej wybiegłaby, ale Babka powiedziała jej, że cokolwiek robią państwo z pałacu, musi wytrzymać i nigdy nie wolno jej odpowiadać, więc tylko zasłoniła fartuchem twarz i schroniła się w kącie. Dorośli roześmieli się, Veronka nie. „Anemiczna, trzeba jej żela­za!” — powiedział pan Szalay. Nie zrozumiała, co to jest „anemiczna”, ale z tym żelazem wydawało się jej całkiem jasne, wybuchnęła więc płaczem, a państwo śmieli się jesz­cze bardziej, bo zupełnie nie wiedzieli, dlaczego płacze.

Ile masz lat?” — zapytał potem pan Szalay, a ona przez fartuch i łzy wyjąkała posłusznie — bo jeśli w pałacu pyta­ją, trzeba odpowiedzieć, a pan Szalay jest doktorem w mieś­cie i przyjacielem pana Kalmana — że trzynaście, i dobrze, że zasłoniła twarz, bo przecież miała zaledwie dziesięć, ale Babka powiedziała, żeby w żadnym wypadku nie mówiła prawdy, bo wtedy Młoda Pani znajdzie sobie starszą, zręcz­niejszą, silniejszą, a im tak bardzo potrzeba pieniędzy, „Niesłychane! — zawołał pan Szalay. — Myślałem, że naj­wyżej osiem!” „Wątła dziewczynka ■— zakaszlała pani. — To wnuczka Kissowej.”

Młoda Pani. Tak nazywała w duchu Dorottyę, bo tak mówili o niej w domu ci wszyscy, którzy znali także Pa­nią Starszą, tak nazywała ją Babka i wujek Ker es zt es, i stangreci. Tak nazywałaby ją również jej matka, gdyby znała Młodą Panią, ale nie znała jej, umarła jeszcze przed ślubem pana Kalmana, Jolan widywała tylko krzyż na jej grobie, a i to nieczęsto, bo Babka nawet po śmierci nie mo­gła wybaczyć córce, że nie znalazła sobie męża, tylko doro­biła się dziecka, a poza tym w Kontos nie było cmentarza, tylko we wsi, a wieś była daleko. Kiedy ją tam zaprowa­dzono, pogłaskała grób, nie umiała nawet przeczytać, co na­pisano na krzyżu, dopiero po wielu, wielu latach, kiedy po­jechali tam z Gyulą, zobaczyła, ile lat żyła jej matka: dziewiętnaście. Dlaczego musiała umrzeć? Babka nigdy

o tym nie mówiła, a wujek Keresztes nie wiedział* w tam­tym okresie służył jeszcze w Kemer.

Młoda Pani. Ona też zmieniła się już w proch, a przecież była kiedyś samą wonią, bielą i błękitem. Gdy o niej myśli,

zawsze widzi ją tak samo: z bladą twarzą, w lecie i w zimie ubraną na niebiesko, z pachnącymi rękami, włosami, twarzą. Jak daleko sięga pamięcią, w Kontos mieszkali zawsze tylko młodzi państwo, a tego, że był kiedyś też drugi majątek, prawdziwy majątek, nie dwustuholdowy * Kontos, ale dziesięciokrotnie większy Kemer, z wielu przyczyn nie mo­gła nawet pojąć. Dla niej dwieście hołdów to było niepoję- de dużo, Babka nie miała nawet kurnika i dlatego Kontos wydawał się jej olbrzymi, nie miał wprost końca, przepla­tały się w nim lasy i pola, łąki i winnice. Jakże więc mógł wyglądać majątek jeszcze większy od tego i jak można by­ło przegrać go w karty?

Wujek Keresztes czasami grywał w karty ze stangreta­mi, miał bardzo brudne karty, a najbrudniejsze były w nich żołędzie. Człowiek tylko łamie sobie głowę, kiedy prowa­dzi Veronkę na spacer, jak można przegrać w karty zie­mię, kiedy na tej ziemi jest pałac, są czworaki, stajnie, warzywniki i drzewa, akacje, topole i szopa z tytoniem; przecież ziemia trwa, a karta leci, brudzi się, strzępi aż w końcu zostaje z niej tylko mały kawałek — człowie­kowi aż trudno to pojąć.

W tym, co mówili Babka i wujek Keresztes, było dużo niejasności.

Nie przebaczy mu, póki życia’’ — powiedział wujek Keresztes i spoglądał za panem Kalmanem, pan Kalman szedł ze strzelbą i tylko kłapały długie uszy hasających wokół niego wyżłów. „Wolałab;- go widzieć w trumnie, niż mężem panny Geczy!"’ Babka roześmiała się, a ona zaprowadziła Veronkę i Pau’ 3 na szczyt. pagórka, skąd patrzyły za panem Kalmanem, i zastanawiała się, dlacze­go matka pana Kalmana nie może mu wybaczyć, że ożenił się z Młodą Panią, przecież Młoda Pani jest taka łagodna, taka słodka, na pewno nigdy nie kłóciłaby się z teściową, cały dzień czyta, czasami gra na fortepianie, gdy świeci słońce, wychodzi do ogrodu, kaszle, popłakuje i nigdy ni­kogo nie skrzywdzi, nawet na nią nie krzyknęła, kiedy

0J7 ha

wylała mleko Pauli na dywan, tylko pokiwała głową i wró­ciła do swojej robótki.

Trzydzieści osiem i dwa. Niezbyt przyjemne. Gdyby bolało ją gardło, myślałaby, że to angina, bo angina przeważnie zaczyna się wysoką temperaturą. Poprawiła poduszki, nadal przewracała kartki planu. Nie znała się dobrze na sprawach działu technicznego, ale pomyślała, że to dobrze, jeśli roz­budują sieć wodociągów, w lecie, w okresie kanikuły by­wają kłopoty z wodą. Elektryfikacja powiatu Dercs. Dobrze. Skrzynie eksportowe z płyt paździerzowych. Nie warto tego nawet czytać, i tak nic nie rozumie. Budowa fabryki leków. Prace przy­gotowawcze: likwidacja starego cmenta­rza katolickiego. Termin wezwania do ekshumacji: 15 styczeń. Zgasiła lampę. Teraz nie czuła już gorączki, tylko waliło jej serce.

Gyula.

Znów tu był. Wracał w najmniej spodziewanych momen­tach, nie wtedy, gdy go wzywała. Niekiedy jego obecność była tak realna, jakby stał obok niej, choć nie czuła jego fizycznej bliskości. Nie, Gyula nie żył, od dziesięciu lat nie żył i jego cielesna powłoka coraz bardziej zacierała się w jej wspomnieniach. Czasami wydawało się jej całkiem nieprawdopodobne, że był jej mężem, że żyli z sobą jak małżeństwo. Zostały tylko słowa Gyuli i powracały oo pe­wien czas, jakby stały się ptakami, jakby sfrunęły z jego warg i unosiły się gdzieś w oddali, aby zawrócić na dźwięk jakiegoś znanego im głosu i znów krążyć wokół niej.

Nigdy już nie będzie pokoju” — rozpłakała się kiedyś, gdy miasto skryło się w zaciemnieniu. Gyula roześmiał się

ten jego śmiech też żyje, nie zdołali go Niemcy rozstrze­lać — ziewnął, przeciągnął się na łóżku. „Ależ tak — po­wiedział. — I będą też tacy, oo doczekają!” Ona doczekała, tu doczekała, w tym mieście. Kiedy było tamto wielkie bombardowanie, spadł z wieży dzwon, który wciągnięto ponownie w dzień zawarcia pokoju i później, kiedy w radio powiedzieli już, że skończyła się wojna, rozdzwoniły się dwa dzwony, a ludzie, katolicy, protestanci i nawet Żydzi,

którzy uchowali się przy życiu, klękali na ten dźwięk na chodnikach. Nad miastem unosił się śpiew dzwonów. Wraz z nim usłyszała skrzypienie łóżka i głos Gyuli: „Będą tacy, co doczekają!”

Głuptas — powiedział Gyula. — Dobrze ci tak, głupta­sie!” Ona ogryzała paznokcie i płakała. Siedzieli w bramie na schodach, Gyula przyniósł prażoną kukurydzę, podał jej torebkę, jadła, bo nie dali jej kolacji. „I bardzo dobrze. Jak nie dostaniesz śniadania ani obiadu, to może wreszcie nabierzesz rozumu, kopniesz ich w tyłek i odejdziesz!” Odejść? Patrzyła na niego ze zgrozą. Jak mogłaby stąd odejść, skoro sama Babka ją tu zgodziła, skoro miała na głowie trójkę dzieci, a Pani Starsza nie dała kolacji nawet pannie Klarze, nie tylko im; tego wieczoru nikt nie dostał kolacji, bo Pani Starsza znalazła chleb w śmieciach; kiedy wygrzebała go laską i nikt nie przyznał się do marnotraw­stwa, kazała ugotować na wieczór tylko dla siebie, cała reszta przełykała ślinę, nawet kucharka; Pani Starsza za­mknęła spiżarnię i powiedziała, żeby podzielili się chlebem, który znalazła w wiadrze, niech sobie pokroją na kromki.

Głuptasie — mówił Gyula, kiedy opychała się kukury­dzą — dobrze ci tak, głuptasie, żyjesz jak zwierzę, na wszy­stko im pozwalasz. Spakuj swoje rzeczy, zabiorę cię stąd, tylko sam jeszcze nie wiem, dokąd pójdziemy!” Patrzyła na niego, łzy kapały do papierowego rożka. Odejść! Jakby to było takie proste! Jeśli stąd ucieknie, Pani Starsza wy­rzuci z Kontos Babkę i wyrzuci też wujka Keresztesa, któ­ry mieszka z Babką, a przecież żadne z nich nie nadaje się już do pracy; wujek Keresztes mało co widzi, ostatnio omal nie obciął sobie palca przy krojeniu tytoniu. „W po­rządku — oznajmił Gyula. — W takim razie wracaj, poca­łuj panią w rękę, podziękuj za kolację i kładź się spać.” Płakała, ale Gyula nie miał litości, wstał, poszedł do wyj­ścia. Pomyślała, że już na pewno nie wróci, znienawidził ją za to, że taki z niej tchórz, albo może nie wierzy w to, co opowiadała o Babce i wujku. Wróci do fabryki mydła, gdzie jest wiele dziewczyn, a wszystkie sprytniejsze, mą­drzejsze od niej, żadna nie jest taka głupia, czytają nawet

książki, a ona na dobrą sprawę czytać też nauczyła się dopiero tu, razem z dziećmi. Pomyślała, że Gyula wcale jej nie potrzebuje, wybierze sobie pewnie którąś stamtąd, nie taką gapę, taką głupią kuchtę jak ona — a więc niech sobie idzie! Ale Gyula doszedł tylko do drzwi, odwrócił się

i kiedy zobaczył, że siedzi na progu pokoju Wiktora i pła­cze w kukurydzę, znów do niej podszedł, podniósł ją i poca­łował — po raz pierwszy odkąd się znali. „Nie bój się — powiedział Gyula — jeszcze się stąd wyrwiesz. Wyjdź tu za godzinę, przyniosę ci coś do jedzenia. Przynajmniej raz będziesz miała więcej niż oni. Poczekaj. Nie rycz, Jolan, nawet ich kości ziemia wyrzuci!”

Prace przygotowawcze: likwidacja sta­rego cmentarza katolickiego. Termin we­zwania do ekshumacji: 15 styczeń.

Pana Kalmana i Młodą Panią pochowano jednego dnia, wtedy po raz pierwszy była na starym cmentarzu. Dobrze pamięta ten dzień, były akurat jej urodziny. Myślała o tym, że tamtych kładą właśnie do ziemi, a ona kończy dwanaście lat. I zastanawiała się także, co teraz stanie się z chłopczy­kiem, który ma dopiero cztery miesiące; z Veronką było już łatwiej, skończyła w listopadzie pięć lat, Paula też ma już przeszło trzy. Veronka jeszcze przez pewien czas będzie pa­miętała rodziców, ale dwójka malców już nie, najwyżej ją sobie zapamiętają, przecież tylko ją widzą zawsze przy so­bie. Kaplica była pełna ludzi, choć o pogrzebie wiedzieli tylko członkowie rodziny, w jednej nawie siedzieli. Kćme- ryowie, w drugiej Geczyowie, jakby nawet wspólne nie­szczęście nie zdołało ich pojednać.

Wtedy wyciągnęła już od Babki historię państwa Kaima- nów, wiedziała, że mąż Pani Starszej, pan Wiktor, który w końcu sparaliżowany zmarł na jakąś brzydką chorobę, przegrał w karty majątek w Kemer i pan Kalman powinien był ożenić się z panną Borsay, której rodzice mogliby mu odkupić ziemię, ale Pani Starsza na próżno zaklinała syna, pan Kalman zaczekał tylko, aż ojciec znajdzie się pod zie­mią, a on sam dojdzie do pełnoletności, i wziął sobie sikor­kę, żebraczkę, szesnastoletnią pannę Geczy, nie posiadającą

formalnie nic, nawet zdrowia, tylko gruźlicę, która ją zre­sztą zabiła w wieku dwudziestu dwóch lat. Wtedy już wie­działa, że Pani Starsza wypędziła pana K&lmana, kiedy za­wiózł żonę do miasta, aby ją przedstawić; więcej już tam nie pojechał, żył i polował w Kontos. Kontos był jego wła­snością, Pani Starsza miała na nim tylko dożywocie. Nie pogodzili się nigdy, Pani Starsza nie zwykła nikomu prze­baczać, wyrzuciła nawet męża, kiedy oświadczył jej, że przegrał ostatnią część majątku w Kemer. Babka opowia­dała, że pan Wiktor przez dziesięć lat mieszkał w pokoju od ulicy i nawet dzieciom nie wolno było tam wchodzić, kiedy zmogła go ta brzydka choroba; widywał tylko ku­charkę, a przecież musiał być dobrym człowiekiem, wujek Keresztes mówił, że kiedy pan przyjeżdżał na folwark, ni­komu niczego nie zabrakło, był szczodry i dawał, o co go tylko proszono. Pani Starsza na wszystko mówiła z góry: „Nie!”

Pan Kalman kochał matkę. Kiedy wujek Keresztes przy­woził ze wsi pocztę, wprost wydzierał mu listy z rąk, a Młoda Pani tylko patrzyła, jak jej mąż czeka na jakąś wieść z domu, wszyscy wiedzieli, że czeka na list, ale mógł sobie czekać, taki list nigdy nie przyszedł, nawet panna Klara nie napisała, choć przecież była jego siostrą. Na próż­no kazał powtarzać wujkowi Keresztesowi, kiedy posyłał przez niego matce dynie lub zające, że urodziła się Veron- ka, urodziła się Paula, urodził się Wiktor, odpowiedź nie nadchodziła. Młoda Pani myślała pewnie do śmierci, że pan Kalman najbardziej na świecie kocha matkę, ale było ina­czej, bo to ją kochał najbardziej.

Kiedy pan Szalay wyszedł z pokoju i powiedział: „Idź tam, Kalman, pożegnaj się z nią” — nie spłynęła mu nawet łza, prowadził Paulę, na ręku trzymał Wiktora, a Veronka szła obok niego. Jolan rozumiała z tego wszystkiego tyle co reszta dzieci, czekała za drzwiami, dopóki nie wrócili

i pan Kślman nie poczęstował doktora palinką. Wtedy zaprowadziła dzieci do ich pokoju. Paula chciała piłkę, ale jej nie dała. Wiktor płakał i trzeba go było nakarmić. Ve­ronka zaszyła się w kąt i przytuliła twarz do ściany.

71

/\

Zapalono lampy, zaprzęgnięto konie, pan Szalay odjechał powozem, a pan Kślmńn wszedł do dziecinnego pokoju, miał przekrwione oczy i zwichrzone wąsy. Przyjrzał się Wiktorowi, który już spał, dał Pauli piłkę, co zgorszyło Jo­lan. bo Babka na pewno nie pozwoliłaby, żeby ktoś bawił się u nich w tak smutnym dniu, a potem zawołał Veronkę, ale nie przyszła, tylko siedziała w kącie zatykając uszy. Wtedy pan Kalmśn zbeształ Jolan, że nie zajmuje się Ve- ronką. czy nie widzi, że mała się boi, potem wyszedł, po­wiedział wujkowi Keresztesowi, że idzie na polowanie

i może wreszcie wytropi lisa, którego ślady widział w za­gajniku już trzy dni wcześniej.

Wujek Keresztes tylko stał i Babka też tylko stała, Bab­ka podeszła nawet do pana Kólmśna i wyciągnęła rękę, żeby go chwycić za ramię, a Jolan omal nie krzyknęła, bo co ta Babka wyprawia, czyż to nie ona sama ją uczyła, że nigdy nie wolno dotykać państwa, nic, że Młoda Pani jest tak piękna i pachnąca, niech sobie zapamięta, że nie wolno jej dotykać — ale pan Kalman uchylił się przed rę­ką Babki i wziął strzelbę, Babka uciekła do stajni, a wujek Keresztes macał to własną rękę, to znów wąsy. A potem, gdy księżyc stał już wysoko, strzelba wypaliła tylko jeden raz; pan Kalman nie zabrał ze sobą nawet psów, ale kiedy było śledztwo i Pani Starsza przyjechała do Kontos po raz pierwszy po sześciu latach, wszyscy musieli mówić, że psy też były w lesie, bo pan Kalman poszedł przecież na polo­wanie, a pan Szalay powiedział tylko: „Wypadek!”

We wsi, gdzie leżała jej matka, też był kościół i też był ksiądz, ale miał zupełnie czarną sutannę, a tamten, który odprawiał nabożeństwo za państwa, miał fioletowy pas

i był znacznie grubszy niż ten ze wsi. Wszyscy wiedzieli, że pan Kalman zastrzelił się, ale nikt nie mówił tego na głos, bo nie można byłoby pochować go w krypcie. Wtedy to Jolan dostała się do miasta; cóż to było za dzi­waczne miejsce, wszystko z kamienia i same wysokie domy. Babka powiedziała, że spotyka ją wielkie szczęście, a je­dnak Babka też płakała, a wujek Keresztes pocałował ją nawet w czubek głowy, choć nigdy nikogo nie całował, naj-

wyżej konie. Do koni przekradał się jeszcze wtedy, gdy ! Pani Starsza przepędziła go już ze stajni, bo źle widział

i nadawał się jedynie do rąbania drzew w lesie.

Podczas pogrzebu trzymała Veronkę za rękę, dziewczyn­ka płakała, nie żeby rozumiała, gdzie jest i co się stało, tylko bała się Pani Starszej, która ni z tego, ni z owego zjawiła się w pałacu i powiedziała, że ma pakować dzieci, bo zaraz wyjeżdżają, i zaglądała im kolejno w twarze, naj­dłużej Wiktorowi, bo Wiktor jako dziecko podobny był do ojca jak dwie krople wody, jakby w pieluchach leżała mi­niatura pana Kalmana. Veronka przypominała Młodą Pa­nią, nawet oczu nie miała niebieskich, tylko zielonkawe, jak matka; Paula nie była jeszcze podobna do nikogo, dopiero po latach okazało się, że przypomina pannę Klarę, tylko że wszystko, co u panny Klary było brzydkie, ona miała ładne. Veronka płakała i ona, Jolan, też płakała w powozie, dopóki Pani Starsza nie krzyknęła, że ją wyrzuci, jeśli nie przesta­nie, wtedy zakryła usta chustką. Wiktorek spał na jej kola­nach, a Paula piszczała, kiedy konie biegły zbyt szybko. Gdy zajechali przed dom na ulicy Młyna, był wieczór, nie wiedziała nawet, w którą stronę patrzeć, tyle tam było drzwi po obu stronach bramy. Miała ochotę krzyczeć, uciec do Babki, ale zaraz odebrano jej węzełek, zanim jeszcze zdążyła zrealizować swój plan; czekała na nich jakaś kobie­ta, podobna nieco do pana Kalmana, ale starsza od niego

i brzydsza, zaryglowała za nimi bramę i wtedy Jolan zrozu­miała, że gdyby nawet miała dokąd, i tak nie mogłaby już stąd uciec.

Ręce drżały jej tak silnie, że ledwo znalazła wyłącznik. Tekst wezwania do ekshumacji: Apelujemy do oby­wateli, których krewni spoczywają na starym cmentarzu katolickim, aby do dnia

1 maja 1 956 roku zatroszczyli się o prze­niesienie swoich zmarłych na nowy cmen­tarz komunalny.

Głupia — powiedział Gyula. — Ty głupia! Powiedz, od kiedy tak harujesz?” Była z dziećmi na jarmarku, nie nuała nawet filiera, żeby ooś kupić, Yeronkę od wszystkich stra-

* łBfiljS$.'£m

* «•'••i * jf»i > -m\4

* 1#* J * * * f i ) i

* l '■ ; -> ■ > |S% MiW

Pr# SR

gM miAcj

- » b i 75 29S19

f W* * S* ^ V'

LwSaVnvV^^<^l't (111»'

UhEmm

j§^ tli?

Wyją’

jŁ jljL m //" V1

n£|! jafraNh## SM VI

ly ,?•* fiki'f,*- ■*’ ?

- r ?£» i , ... „ ji

ganów trzeba było odciągać siłą, prosiła o to, prosiła o tam­to. o wszystko prosiła, o lalkę, świnkę, chałkę. Całymi lata­nii błagała, żeby jej coś kupić, potem nagle przestała. Paula kradła. Z Paulą dlatego źle było chodzić na jarmark, że kradła wszystko, co jej wpadło w oko, a potem starannie chowała łup, a gdy ktoś ją przyłapał i skrzyczał, piszczała

i robiła się biała jak płótno. Wiktor śmiał się, wymachiwał bacikiem, Wiktorowi wystarczało, że widzi te wszystkie róż­ności. Jej najbardziej podobały się serca, nawet nie dlatego, że na każdym był gołąbek, ale że były też litery, że tak pięknie polewali białą masą czerwone serduszka, że taki wymyślny, taki ozdobny był na nich napis: „Na zawsze twój, 1910”. Miała piętnaście lat, ręce wystawały jej z ręka­wów wyrośniętej sukienki, wiał wiosenny wiatr, szczypał, ale nie przejmowała się, tylko szczelniej owijała się chustką. Przy wyrobach z drewna ktoś uderzył ją w siedzenie wiel­ką drewnianą łyżką.-

Odwróciła się rozwścieczona. Gyula wypluł niedopałek, spojrzał na dzieci i zapytał: „Nie starczyłoby ci jedno?” Zaczerwieniła się z gniewu, chciała odciągnąć dzieci, ale nie mogła, Wiktor zawsze zostawał w tyle, a Paula jakby wrosła w ziemię, zagapiła się na Gyulę, potem wyciągnęła rękę po torebkę z cukierkami, w której grzebał Gyula. „A figę z makiem” — oznajmił Gyula i nic nie dał Pauli, tylko jej wsunął do ust czerwony cukierek, a potem zapy­tał, skąd pochodzi. Spóźniła się tego dnia, kucharka i panna Klara skrzyczały ją, ale to i tak było lepsze, niż gdyby po­wiedziały Pani Starszej. Wieczorem, kiedy położyła dzieci

i posłała także swoje łóżko, wsunęła pod poduszkę malutkie mydełko, które dostała od Gyuli, jeszcze nigdy nie widziała tak pięknie pachnącego mydła, u nich nawet Pani Starsza szorowała się kuchennym, ponieważ na lepsze żałowała pie­niędzy. „Skąd pan takie wziął?” — zapytała. „Kradnę! —' odparł Gyula. — W fabryce. Najwyżej pan Gerecz będzie miał mniej!” A teraz ich kości wyrzuci ziemia.

Na dachu krypty jest trójkąt, w nim jakiś dzban i klęczą­ca kobieta z gałązką w ręku. Z gałązką cyprysu. Z tyłu są drzwi, wniesiono przez nie pana Kalmana i jego żonę. Pani

--W0- '4w# ay.!mm*fn "WnIffii

5. <1JM Mfclly a * MA K ICIii a w • , C i'ŁV9fł7

9^Sf^^rlfSV^4«jt pWpPi* --, i4*%% * %jEjfe

I starsza odepchnęła ramię pana Szalayego, który chciał ją I wprowadzić, ale kiedy trumny stanęły obok trumny jej mę- f ża, nagle upadła i trzeba ją było wynieść. Widocznie kocha­ła jednak syna. Kiedy chowali Veronkę, nawet się nie za­chwiała, patrzyła na swoje rękawiczki, ona, panna Klara i dzieci płakały. W końcu Pani Starsza też powędrowała na cmentarz. A teraz wszyscy będą musieli opuścić rodzinną kryptę. W dwudziestym dziewiątym, na pogrzebie Pani Starszej sądziła, że już nigdy w życiu nie stanie przed tą kryptą. Zobaczy tylko na własne oczy, że naprawdę pochło­nęła ją ziemia, potem wróci do domu, spakuje manatki i ruszy w świat. Babka umarła, wujek Keresztes umarł, w Kantos siedział dzierżawca; i umarła także jej młodość, zapach mydła, gderanie Gyuli. Miała trzydzieści cztery lata, Wiktor dorósł, Paula także. Gdyby był Gyula, gdyby mogła z nim rozmawiać, może prędzej dojrzałby w niej bunt, ale Gyula poszedł do wojska, potem dostał się do niewoli, a kie­dy wrócił, wsadzili go do więzienia — Gyula też umarł, jak Babka, jak młodość. A gdyby nawet był, na co mu ona, przecież jest głupia, tchórzliwa, niewykształcona, a Gyula wciąż tylko czytał. Teraz już na wszystko za późno. Kiedy trumna straszliwej Pani Starszej wślizgnęła się do krypty, zrozumiała, że nareszcie jest wolna, że może odejść, jeśli zechce, i że gdyby mogła, odeszłaby stąd też panna Klara, ale i dla niej już za późno, bo panna Klara od dawna jest już martwa, nawet w tej chwili, gdy szczęka zębami i ocie­ra chusteczką twarz, i martwa jest też Paula, która stoi wyprostowana i z takim napięciem wpatruje się w młodego pana Szalayego, który przez cały czas klęczy. Wiktor też jest jak martwy, osobno zamordowali jego gardło, nie żyje już nawet kucharka, zabrała ją ze sobą do grobu Pani Star­sza. Chyba tylko żyje jeszcze pan Tóth, który uczył Wiktora i który nie klęczy, bo jest kalwinem, tylko patrzy na Paulę.

Teraz już wszystko jedno. Właściwie mogłaby nawet zo­stać, ale kiedy zabrakło Pani Starszej, powróciły słowa Gyuli, słowa-ptaki: „Idiotko, głuptasie, na co ty czekasz, Jo- Iśn?” Na nic. Ale i tak odejdzie. Nasiąkła w tym domu trucizną, ale przynajmniej nie złoży tu swoich kości i nie

SSfaaStlfliS

% -a." tai % ’ - i' - ‘ ’

llf&romtlfifJii »la«

aiUL\M

aHMWtni—w« f

75

i

będzie więcej prała koszul Pauli ani czesała panny Klary, tylko Wiktora czasami odwiedzi, bo Wiktor ma dobre serce; nikt togo jednak nie zauważył, bo Wiktor tak rzadko się odzywa.

Potem, kiedy wrócili do domu, przed bramą na kamieniu, gdzie kiedyś tańczyła i śpiewała Veronka, siedział Gyula. Panna Klara przeszła obok niego, spoglądała w inną stronę z zadartą głową: zawsze tak robiła, gdy spotkała żebraka. Pólika też przemknęła koło Gyuli, Wiktor zaczął grzebać w kieszeni, ale Gyula tylko spojrzał na niego i Wiktor od razu wszedł do domu. Brzydki był Gyula, nieogolony, ręce miał spuchnięte — ciekawe od czego? — pod pachą trzymał dwie książki, ale nie miał palta. „Idziesz?” — zapytał, a ona kiwnęła głową, chciała wejść do domu, żeby spako­wać rzeczy, ale Gyula zastąpił jej drogę i wtedy zrozumia­ła, że z Gyulą można odejść tylko tak, jeśli to nawet głupo­ta, bo stąd nic nie wolno jej zabrać. Trzymała w ręce ksią­żeczkę do nabożeństwa, dostała ją trzy lata temu od Pani Starszej: była już zniszczona, dlatego ją właśnie dostała, Pani Starsza kupiła sobie nową. Położyła więc książkę na kamieniu, na tamtym kamieniu Veronki, i poszła za Gyulą.

WIKTOR

W ten dzień tygodnia pracowali zawsze w spółdzielni. Cięli olbrzymie tafle szkła na mniejsze; to też była dobra praca, dobra, przyjemna praca. Diament mknął po szkle, a świeże cięcie lśniło niczym lód. Nie umiał gwizdać, nie umiał też nucić, w takich chwilach powtarzał w duchu dziecinne wierszyki, bawił go ich rytm:

Już nie wstawaj, leż na ziemi, koniec z tobą, daj, co nasze...

Chodzi się z tą śpiewką wokół martwej świni. Jolan go nauczyła.

Aż dziw pomyśleć, że Jolan też była kiedyś dzieckiem, że krążyła wokół wieprzka — nie wokół własnego, bo i skąd mógł się wziąć w czworakach u jej babki — i przemawiała do niego na wpół okrutnymi, na wpół przerażonymi słowa­mi:

Już nie wstawaj, leż na ziemi...

Co by się stało, gdyby tak kiedyś wieprzak wstał i po­biegł przed siebie wywracając miskę z krwią i uciekając przed połyskliwymi nożami? Co by się stało, gdyby u babci wolno było wyrzucać nadtłuczoną porcelanę lub powiedzieć „nie!”? Wtedy on też mógłby śpiewać, śmiać się jak inni, czekać po pracy na Vilmę, chodzić z nią do kina, a potem do kawiarni i mówić.

Czasami śni o własnym, głosie, śni mu się, że krzyczy, zawsze we śnie przywołuje Veronkę, i Veronka biegnie z rozwianymi włosami, a on czuje niezmierną ulgę, rozpły­wa się niemal ze szczęścia, bo przecież mówi, słyszy dźwięk swego głosu i tylko jedno jest dziwne, że w tym śnie słyszy zawsze dziecięcy głos, ten sam, którym wykrzyknął kiedyś ostatnie słowa. I Veronka też jest małą dziewczynką z ko­kardą we włosach, tylko on jest już mężczyzną, we śnie ma nawet na sobie swój kombinezon, i to właśnie jest dziwne, bo Veronka ze snu jest zawsze od niego starsza, mądrzej­sza, choć to jeszcze dziecko i nie sięga mu nawet ramienia.

...koniec z tobą, daj, co nasze...

Nie chcę, boli” — to były jego ostatnie słowa. Wtedy babka uderzyła go w usta, ścisnęła mu nos, a on wiedział, że wszystko na próżno, nie ma ratunku, musi wypić to coś, co pali gardło, co jest potworne, czego nie chce wypić, nie, nie, nie! Jak Veronka wtedy płakała, uciekła do okna i za­tkała uszy — Veronka zawsze chowała twarz, gdy bała się czegoś, najchętniej uciekłaby wtedy z pokoju, tak bardzo go żałowała, ale nie miała serca zostawić go, więc tylko

skuliła się i dygotała. Pólika siedziała przy małym stoliku, przesuwała paciorki liczydła i patrzyła na niego uważnie wielkimi, okrągłymi oczami: Pólika lubiła, gdy ktoś krzy­czał z bólu czy ze strachu, bo ona sama nigdy nawet nie' pisnęła, gdy ją bito, gdy na nią krzyczano, gdy ją straszono. Kiedy wychodziło na jaw jakieś przewinienie i gdy karano ich w dziecinnym pokoju, zawsze ją pierwszą potem cało­wano, a babka zwykła mawiać: „To jest jedyna prawdziwą Kemery!” Pólika była dzielna, tylko ona odważyła się iść do nory, kiedy wiatr uderzał w okna — tylko ona przynosiła od Kulawego suszone śliwki, jabłka i gruszki.

Nora.

(Ma łagodną twarz — myślała Vilma przyglądając mu się przez szklane drzwi biura — ma piękne czoło i piękny nos. Ciekawe, o czym może myśleć, ma takie smutne oczy, taki jest zadumany, tak sobie czymś łamie głowę... Jakie ma zręczne ręce, wprost śmigają nad taflami szkła. Lubią go uczniowie. Powinien był zostać nauczycielem, na pewno każdy by go słuchał. Byłby z niego dobry ojciec.

Nauczycielem... Jakże ten biedak mógłby zostać nauczy­cielem! Stary Tiszai powiedział niedawno, że należałoby go ożenić, a Nagyowa roześmiała się tylko, machnęła ręką, bo i która by go zechciała z takim głosem, ale nikt się nie śmiał poza nią, ludzie go lubią. Zaraz zaczęli do Vilmy mrugać, jakby w spółdzielni nie było poza nią innych dziewczyn. Jeszcze nawet teraz się czerwieni, gdy przypo­mina sobie tę scenę. Może to ona ma mu powiedzieć? Prze­cież wziąłby nogi za pas, on nikogo nie potrzebuje. Nie mó­wi, tylko patrzy i coś sobie medytuje; kiedy pewnego razu spostrzegła, że to on przynosi jej świeże kwiaty do wazonu na stole, i podziękowała, nigdy więcej nie przyniósł ani jed­nego kwiatka.)

Nora...

Że też znów sobie przypomniał! Nora była na końcu ko­rytarza, stamtąd opalało się dom. Była czarną, pełną sadzy gardzielą, którą oddzielały żelazne drzwi: wszyscy bali się do niej zbliżać w dzieciństwie. Jolän nie sypiała z nimi w pokoju, kładła ich tylko do łóżek, a po kolacji zabierała

78

się do szycia lub pomagała w kuchni, zawsze zostawali sa­mi. Pewnego wieczoru Veronka odkryła haftowaną krzyży­kami taśmę dzwonka, stanęła na łóżku i zaczęła ją szarpać. Z piwnicy przybiegła kucharka, ale ciotka Klara natych­miast kazała jej wyjść, potem zwinęła taśmę i zaczepiła ją tak wysoko, że nawet Jolan nie mogła jej dosięgnąć. „Nie wolno wam dzwonić na służbę, służba ma swoją pracę — powiedziała ciotka Klara. — A jeśli ktoś z was się boi, płacze i nie chce spać, może go zabrać Kulawy, ten, co mieszka w norze i wyje. Słyszycie, jak wyje?" I wyszła. Paliła się nocna lampka, a on przyciskał pięściami powieki, słuchał wycia Kulawego i dygotał. Była jesień, wielkie zie­lonkawe błyskawice przemykały zygzakami po niebie.

Lato było najwspanialszą porą roku, bo latem rzadko mieszkał u nich Kulawy, to znaczy rzadko ich straszył, pra­wie nigdy nie wył, może wolał hulać gdzieś w polu, może on także miewał wakacje? Jakie upalne, jakie wonne były lata w dzieciństwie! Czasami Kulawy okazywał także łaskę: gdy byli bardzo grzeczni, robił im prezenty, za każdym razem zawiadamiał ich o tym za pośrednictwem ciotki Kla­ry; Wiktor długo myślał, że Kulawy jest jakoś związany z ciotką Klarą, może jest nawet jej czerwono-czarnym mę­żem, który ukazuje się tylko w nocy, i właśnie dlatego ciot­ka Klara nie wychodzi za zwykłego człowieka, a nie dla­tego — jak szeptała Joldn — że nie chciał jej wujek Mik- lós Szalay i że na próżno na swoich patykach biegała co­dziennie na ślizgawkę, bo wujek Miklós przypinał łyżwy zawsze innym pannom.

Gdy byli grzeczni, Kulawy przysyłał im orzechy, suszone śliwki, jabłka i gruszki, ale trzeba było iść po prezent sa­memu i po ciemku, a zawsze zostawiał go w norze. On, Wi­ktor, za żadne skarby nie wyszedłby z łóżka, choćby nawet już nigdy w życiu nie miał jeść słodyczy. Veronka, która przepadała za orzechami, wybierała się w drogę boso, blada jak płótno, ale on za każdym razem błagał ją z płaczem, żeby nie szła, bo miał wrażenie, że jeśli Kulawy jest gdzieś blisko, ani przez chwilę nie może zostać w pokoju bez Ve- ronki. Do nory chodziła tylko Pólika, ona w ogóle niczego

się nie bała. Podnosiła krótką koszulkę, wrzucała w nią słodycze i kiedy otwierała drzwi, wszystko było jej wi­dać. Potem siadała na łóżku i sama zjadała łakocie, a oni z Veronką tylko patrzyli. Nie prosili, jakże mogliby prosić, skoro to nie oni poszli do nory i nie oni otworzyli żelazne drzwi, tylko dygotali ze strachu, dopóki Pólika nie wróciła do pokoju. Niemal umierali z chęci, by zjeść coś słodkiego, ale nigdy nic nie dostali. Paula była odważna.

Gdy dorosła, jeszcze bardziej.

Od dawna mieszkał już wtedy po drugiej stronie, w daw­nym pokoju dziadka i zawsze słyszał, jak co wieczór zamy­kają się drzwi za Gaborem Szalaym, ostentacyjnie, głośno, aż echo rozchodzi się po całej bramie, i słyszał też, jak otwierają się ponownie, cicho, niemal jak westchnienie, kiedy koło północy Szalay wracał. On przeważnie leżał już wtedy w łóżku, patrzył, jak księżyc wędruje po pokoju, jak połyskuje zbiór oryginalnych fajek dziadka. Niech sobie wraca! Cóż obchodzi go Paula? Co oni wszyscy go obcho­dzą? Morderczyni żyła jeszcze w tym czasie i bawiło go, że Paula oszukuje Morderczynię i oszukuje też ciotkę Klarę, wszystkich. Veronka od dawna już nie żyła.

Feri znów źle ustawił taflę, skaleczy się. Gdyby mógł zawołać, gdyby się nie wstydził, krzyknąłby, woli jednak przerwać pracę, podejść i jeszcze raz pokazać, jak to się robi, może wreszcie Feri zapamięta. Teraz już dobrze. Pa­trzy na coś ten chłopak, o co mu znów chodzi? Aha, nie ma papierosów. Co za idiota nauczył palić piętnastoletniego pętaka, teraz już wszystko jedno, jeśli tak bardzo chce, pro­szę bardzo, może go poczęstować. Podzielił się z nim paczką munkasów. No i co ten stary Tiszai tak się gapi! Chłopak wypali tego parszywego papierosa i zaraz się weźmie do roboty, lepiej by pomógł. Te dwa dymki nie grają roli, sko­ro tak o nich marzył. To nieprawda, że Veronka odziedzi­czyła po mamie gruźlicę. Jeśli nawet odziedziczyła skłon­ności, to nie w tym tkwiło sedno sprawy. Veronka nigdy nie dostawała jeść do syta.

Jak by to było, gdyby Veronoe dawano jeść i gdyby pozwo­lono jej zapisać się do szkoły nauczycielskiej? Zabawna

80

myśl: panna Kemery na posadzie! Z Paulą nie było takich problemów, już w pierwszych klasach były kłopoty z jej pilnością, brakiem zainteresowań. Morderczyni była skąpa, ale bez słowa płaciła korepetytorom, którzy przepychali ją z klasy do klasy — to było dla niej zrozumiałe, niemal oczywiste. Natomiast niezrozumiałe były u kogoś z Keme- rych ambicje Veronki.

Chciałabym zostać nauczycielką i wyjechać stąd — oświadczyła Veronka. — Nie musiałaby babcia nas utrzy­mywać, bo zabrałabym dzieci.” Morderczyni machnęła rę­ką, nawet nie odpowiedziała. Morderczyni była mądra. Ale wtedy, jeden raz w życiu, czegoś nie przewidziała. Gdyby pozwoliła jej zostać nauczycielką, gdyby dawała jej jeść, Veronka mogłaby uczyć jego i Paulę, nie trzeba byłoby szukać korepetytora w szkole nauczycielskiej i nigdy nie wszedłby do ich domu Janos Tóth.

Veronka.

(„Myśli teraz o kobiecie — wyczuła Vilma ze szklanymi drzwiami. — Nigdy go z żadną nie widziałam, ale może dawniej... Choć mówią, że to nieszczęście z jego głosem stało się, gdy miał zaledwie siedem lat. Musiał kogoś mieć, chyba nie spędził samotnie całej młodości... ciotka Jolśn?... Nonsens! Nigdy się nie dowiem. Wiktor nie mówi.”)

Zejdź mi z oczu! — powiedziała Morderczyni. — Nau­czycielka! Idiotka!” I Veronka wyniosła się, zeszła do ogro­du, wolno tańczyła pod krzakami bzu. Jakże często teraz jeszcze ją widzi, jak się obraca, porusza ramionami i ma ta­ką smutną twarz. W tym okresie Veronka często płakała, zaczęła chudnąć. Potem pocieszyła się. Veronka zawsze umiała się pocieszyć, tłumaczyła sobie, że wszystko, co się dzieje, być może jest nawet dobre, a kiedy skończyła czter­naście lat, nie miewała już w ogóle pragnień. Niekiedy jej zazdrościł, gdy patrzył, jak wiruje na ścieżkach ogrodu, zawsze z rozpostartymi ramionami, niczym motyl, lub klę­czy na środku podwórza!

Obchodzili święta, r a z w roku każdemu należał się upo­minek. Ciotka Klara kazała mu się dowiadywać, co który z domowników pragnąłby dostać; kolejno obchodził wszyst­

kich z notesem i ołówkiem, meczał, żeby powiedzieli, czego chcą, i zapisywał. Paula chciała haftowane wstążki i zega­rek, on piłę i skrzynkę z narzędziami (nie dostał, kupili mu w zamian pozytywkę i cały pułk ołowianych huzarów), Jo- lan jakąś kamizelkę, kucharka pieniądze; Veronka stała przy oknie, patrzyła na drzewa, na unoszące się w powie­trzu ptaki, a kiedy podsunął jej notes, uśmiechnęła się tyl­ko i powiedziała, że zdaje się na babcię.

Patrz! — pokazała na podwórze. — Patrz, jakie wrony!” Był niebieski, bladoniebieski zmierzch i stwardniały śnieg; na ścieżce widać było ślady drobnych nóżek, ślady jakiegoś zwierzątka. Do dziś pamięta, jak wzdrygnął się, kiedy wro­ny wzbiły się nagle w górę, a wśród gałęzi trzech topoli rosnących przed domem ukazał się księżyc. „Musisz o coś poprosić — szepnął. — Ciotka będzie się gniewać.” Veron- ka tylko potrząsnęła głową, opuściła firankę, zaczęła w mil­czeniu tańczyć po pokoju, potem dostała ataku kaszlu, wy­biegła, zatrzasnęła za sobą drzwi łazienki i tam kaszlała, nie zapaliła nawet światła, męczyła się po ciemku. Potem w siedemnastym roku umarła. Morderczyni na pogrzebie gapiła się na swoje rękawiczki, a w drodze powrotnej zro­biła jakąś uwagę na temat mamy.

Ładne dzieci miałaby Vilma, wielkookie, zdrowe dzieci. On sam lubi chodzić do kościoła, bo chętnie patrzy na figu­ry świętych. Czy to możliwe, że jest sentymentalny z natu­ry? Wszystko jedno, wolno mu. Ale to naprawdę dziwa­czne, że nie ma pojęcia, jacy właściwie byli jego rodzice: ojciec i matka to tylko portrety, fotografia ślubna, miał zaledwie parę miesięcy, kiedy umarli, kiedy Morderczyni przyjechała, aby ich zabrać z Kontbs do miasta. Gdy siedzi w kościele, zawsze przygląda się Matce Boskiej, ma taką łagodną twarz .i taka jest jeszcze młoda, mężczyźni też ma­ją łagodne twarze; Antoni i Józef trzymają dzieciątko na ręku.

Nie wie, jaki był jego ojciec, matkę potrafi sobie wyobra­zić, bo rysy panny młodej ze ślubnego zdjęcia odziedziczyła Veronka. Dziadek na przykład jest mu znacznie bliższy niż rodzice, choć jego też nigdy nie widział. Dziwne, przecież

gdy się urodził, dziadek od siedmiu lat już nie żył. Może w tym rzecz, że zamieszkał w jego pokoju, kiedy stał się już za duży, żeby sypiać z siostrami, a w Kontbs właściwie nigdy nie mieszkał, tam tylko przyszedł na świat; Kontos po śmierci rodziców wydzierżawiono, potem, podczas refor­my, w całości przeszedł w obce ręce.

Dziadek unosił się nad żółtymi, biedermeierowskimi me­blami, palił fajkę, kiwał głową i śmiał się; dziadek był jak żywy, może sprawiały to jego fajki, to, że każda z nich mia­ła ludzką lub zwierzęcą głowę. Albo jego książki! Piękne, szlachetne francuskie książki: Voltaire, Montesquieu, Rou­sseau, dwa kieszonkowe tomiki Moliera i parę oprawnych w skórę węgierskich: Bessenyei, egzemplarz Mondolat* i Himfy **. Dziadek musiał być pełen uroku, humoru i swo­body, potem przez dziesięć lat siedział sparaliżowany w tym samym fotelu, w którym on odrabiał lekcje, i przez dziesięć długich lat Morderczyni nigdy nie otworzyła drzwi jego pokoju. „Ty marnotrawco! — powiedziała mu kiedyś i uderzyła go w rękę, bo dał żebrakowi koronę. — Jesteś utracjuszem, Wiktorze, jak twój dziadek, i tak jak on skoń­czysz w fotelu!” Dziadek był utracjuszem, karciarzem i ko­chał kobiety; jego przygarbiona sylwetka, jego śmiech prześladowały go w ścianach tamtego pokoju tak samo jak jego westchnienia. Ciotka Klara nie ma nic z dziadka. Oj­ciec z pewnością miał wiele, inaczej nie wziąłby mamy bez jednego filiera.

Janos zaprosił go na świniobicie. Pauli gniewnie błysnęły oczy, nie była zadowolona. Po oo się złości, jeszcze nie wia­domo, czy tam pójdzie, w środę mają robotę na wsi, mogą nie zdążyć na czas albo może wrócić tak skonany, że nie będzie miał ochoty na proszoną kolację. Janos i tak do nie­go przyjdzie i przyniesie mu całą pakę specjałów. Napraw­dę dobry z niego chłopak. Anti też przybiega niemal co­dziennie, z nimi i tak się spotyka, a za dotką Klarą wcale

Ig * —y

nie tęskni, bardziej niż ciotki Klary boi się tylko Andred. Szalayego też nie lubi i to nawet nie dlatego, Szalay to zły człowiek.

Nie, oczywiście, że nie pójdzie, gdy skończą na wsi i ode­ślą ich samochodem, woli iść do Jolan, już tydzień jej nie widział. Poprosi o kąpiel, o ooś do jedzenia i nie pójdzie na to świniobicie. Odpocznie sobie u Jolan.

Czy Jolan polubiłaby Vilmę, gdyby ją znała?

Tak, polubiłaby tę dziewczynę, bo jest zręczna, szybka, wesoła i jeszcze dlatego, że Vilma jest odważna. Tak, spo­dobałaby się Jolan, ale czy Vilmie... Jolan gderze, na każdy temat ma własne zdanie, Jolan do wszystkiego musi się wtrącić. Trzeba ją dobrze znać, żeby ją naprawdę polubić.

Jolan. Gdyby nie ona, może by już nawet nie żył. Mama to tylko dziewczęca twarz pochylona nad bukietem, okolo­na obłokiem welonu twarz panny młodej; po mamie zosta­ła tylko dziewczęca fotografia: znad kwiatów uśmiecha się niewinne dziecko. Gdy mówi „matka", myśli o Jolan.

Jak zrozumiałaby Vilma ich wzajemny stosunek? Na chwilę odłożył diament, podniósł wzrok, potem szybko od­wrócił oczy od oszklonych drzwi. Jak ta dziewczyna na niego patrzy, co takiego w nim widzi? Może medytuje, dla­czego ma taki głos... Niech przestanie patrzeć! Co Vilma mogłaby zrozumieć z jego życia? Mimo wszystko nie chcia­łby, żeby zrozumiała coś opacznie. Jolan odciągała go w bok, gdy ciotka Klara podnosiła rękę, żeby uderzyć, i Jolan ukrywała go przed Morderczynią, i Jolan trzymała go za rękę, kiedy umarła Veronka, płakała, kiedy zabiła g o Morderczyni, czuwała przy nim i w wieczory, kiedy nie dawano im kolacji, przynosiła połowę jedzenia, które dostawała od Gyuli.

Kiedy w czterdziestym piątym chciał ją wyminąć na uli­cy, bo wszystkie jego ubrania spłonęły, bo Kontos poszedł z dymem, nic nie zostało mu po inflacji i nie było nawet Janosa, który mógłby mu pomóc, a Pauli nie próbował prosić — Jolan pobiegła za nim i chwyciła go za rękę. Pa­trzył na nią. A więc przeżyła? W trzydziestym dziewiątym zabrali ją z fabryki i nie widział jej od tej pory. Jolón

zaprowadziła go do siebie, to znaczy do ozdobionej miedzia­nymi naczyniami piwnicy, gdzie mieszkała razem z jakąś wątłą dziewczyną. Dziewczyna nie pytała, kim jest, nałoży­ła mu na talerz kaszy, a on jadł, dopóki nie doznał wraże­nia, że zaraz pęknie. Wtedy JolSn powiedziała, że trzeba iść i że pójdzie z nim do jednego ze swych przyjaciół. Szedł obok niej, nie zastanawiając się nawet, dokąd go prowadzi, i myślał, że teraz dobrze byłoby zasnąć, gdyby Jolan usia­dła przy rum, aby mu pośpiewać albo opowiedzieć bajkę; byłoby dobrze, nawet gdyby człowiek nie miał się więcej obudzić.

Weszli w jakieś podwórze, gdzie było pełno szkła, a czło­wiek w fartuchu zbijał okienną ramę. Jolan powiedziała do mego: „Tiszai, przyprowadziłam wam ucznia." Szklarz przyjrzał mu się i mruknął: „Stary”. Wiktor skończył wła­śnie trzydzieści osiem lat. „Ma jeszcze jedną wadę — oznaj­miła Jolan. — Nie mówi. Ale nie warto się tym przejmo­wać, jest zręczny i dobry z niego chłopak. Słyszycie, Tiszai: dobry chłopak!” Stary mruknął coś pod nosem, potem prze­pasał go fartuchem i wetknął mu w rękę jakieś dłutko, że­by wydłubał z ramy zaschnięty kit, i on od razu wiedział, co ma robić. Później zastanawiał się tylko, czy naprawdę jest dobrym człowiekiem.

Czy naprawdę jest dobry?

Vilma na pewno tak właśnie myśli. Wszyscy tak myślą. To było pierwsze cięcie, które nie udało się tak, jak powin­no, odprysnął kawałek szkła. Szkło odpowiedziało na to nagłe wzruszenie, które go ogarnęło. W ogrodzie przy ulicy Młyna rosła morwa. Dziś też tam jest, tyle że uschła; na jednej z suchych gałęzi zrobiono trzepak. Ciekawe, czy no­wi lokatorzy patrzą przy trzepaniu na karby, które znaczą pień? Zawsze był zręczny, nawet jeśli nie miał narzędzi, a dłutko, którym wrzynał się w drzewo, nie było dość ostre.

Pierwszy karb wyrył, gdy go zabito, drugi w dzień śmierci Veronki, trzeci za dziadka, czwarty za ojca i matkę, piąty za ciotkę Klarę, bo wprawdzie jej nie znosił, ale kie­dyś usłyszał z łazienki, jak Morderczyni wyśmiewa się z niej w sypialni: „Ależ ty jesteś brzydka, Klaro, straszll-

wie brzydka, nie sądzę, aby znalazł się jakiś mężczyzna, który będzie miał na ciebie ochotę!” Szósty wyrył za Jolan, kiedy Jolan wreszcie zaczęła mówić i opowiedziała mu

o Babce, o wujku Keresztesu, o zającach i majątku w Kon- tos.

Zabiję ją” — powiedział, kiedy wyrył pierwszy karb. Miał siedem lat i szykował się do morderstwa. Najpierw tylko za siebie, potem, w miarę jak upływały lata i przy­bywało mu rozumu, także za innych. Wieczorami, kiedy już leżał w łóżku, zastanawiał się, w jaki sposób ją zabije, śmiał się przy tym i płakał, bo z każdym dniem lepiej zda­wał sobie sprawę, że jest na to za słaby, że tylko w myśli może ją stale mordować. Nie zabije jej, nigdy nie zabije, nigdy i nikogo; nie miał przecież odwagi wyjść na kory­tarz, bo za drzwiami przechadzał się Kulawy, choć wybie­rała się tam nawet Veronka i tylko on zatrzymywał ją pła­czem. Pólika biegała, przynosiła w koszulce suszone owoce. On może sobie tylko wyobrażać takie historie, zrealizować nigdy. Karby porosła nowa kora, ale na pniu drzewa widać blizny po ranach. Nie jest dobry — jest słaby. Jolan jest silna. Vilma jest silna. Paula też jest silna. Kobiety są silne.

Feri poczuł pragnienie, wziął kubek, odkręcił kran, cze­kał na zimną wodę. Co za gardło ma ten chłopak, jak niedź­wiedź. Na dworze mróz, a jemu woda wciąż za ciepła. Pije, nawet nos ma mokry. Masz ci los, zaraz chłopak zbaranieje

pomyślał Tiszai, kiedy kubek spadł i obtłukło się ucho. Kemery już idzie, podchodzi do półki, odsuwa Feriego, bie­rze kubek i rzuca nim o podłogę, czyni to z rozmysłem, że­by się potłukł na kawałeczki, potem pozbiera je, zaniesie do skrzyni na śmieci, sięgnie do kieszeni, odliczy sześć fo­rintów i położy przed małym. Później wróci do roboty.

Feri jest tak przerażony, że najchętniej ryknąłby pła­czem. On jeszcze nie zna tego dziwactwa Kemeryego, oni na początku pokładali się ze śmiechu. Teraz nie zwracają już na to uwagi, i tak im nie powie, dlaczego rzuca się jak wariat na wszystkie obtłuczone kubeczki i ciska nimi o zie­mię. Nie ma innych wad, morduje tylko kubki, gdy ktoś je uszkodzi. Chłopak o tym nie wiedział, nie szkodzi, nauczy

86

się, oni też się nauczyli; gdy coś wyszczerbią, niosą od ra­zu do skrzyni na śmieci, bo wiedzą, że niemowa Kemery i tak to zniszczy, zresztą zawsze zwraca równowartość, niech więc sobie tłucze. Oczywiście niechętnie biorą pienią­dze, zarabia przecież nie więcej od nich — ale właściwie to sprawiedliwie — chce tłuc, to niech płaci.

Dziewczyna pochyliła się nad maszyną, nie patrzyła już dłużej. Kemery był w tej chwili daleko od niej, jakby jej nakazywał, aby nie patrzyła, bo i tak nie odpowie jej spoj­rzeniem, żeby go nie wzywała, bo nie zwraca na nią uwagi, nie obchodzi go. Pracuje jak maszyna, wspaniale, rytmicz­nie, z jakąś osobliwą, niemal groźną pasją, jakby nie miał w życiu innej radości. Vilma wiedziała, że teraz rozmawia w duchu, nawet jeśli nie porusza wargami, rozmawia z kimś, z jakimiś ludźmi, którzy są mu bliżsi, niż ona mo­głaby się stać kiedykolwiek w życiu. Nie widziała rachun­ku, który powinna była przepisać, łzy przesłaniały jej oczy.

U nas nigdy nic się nie wyrzucało, nigdy, jeśli można było to jeszcze do czegoś używać. Jeśli ktoś wyrzucił coś bez pozwolenia, miał się i pyszna. Morderczyni codziennie obchodziła śmietniki, grzebała nawet laską w dole na śmie­ci, który znajdował się w końcu podwórza.

U nas wszystko było bez uszu, nadal używało się popęka­nych filiżanek, coś się w nich przechowywało, coś takiego, co nie było bezpośrednio związane z jedzeniem, ale wyma­gało miejsca: olej rycynowy, ocet, kwas. Leżę i boli mnie gardło. Wujek Szalay przepisał jakieś lekarstwo, nie mogą mi go podawać na łyżce, bo wypycham ją językiem, więc ściskają mi nos i siłą wlewają do gardła. Boję się niesmacz­nych mikstur, zresztą boję się wszystkiego. Veronka o tym wie, Jolan też wie, Jolan żałuje mnie tak bardzo, że nie może dawać mi lekarstwa, zbiega do piwnicy, nie chce pa­trzeć, jak mnie dręczą, kiedyś zażyła zamiast mnie coś na obniżenie gorączki, spociła się jak mysz, a ja w dalszym ciągu miałem temperaturę. Nawet Veronka nie potrafi mnie nakłonić, żebym zażył lekarstwo, rzucam się, płaczę, zaklinam; Veronka lituje się nade mną, płacze, zaszywa się w kąt, zatyka uszy. Podawanie mikstury to wielka chwila

ciotki Klary, jakże nienawidzę jej ręki, zapachu jej palców, uśmiechu, syropu, który wlewa po gorzkich kropelkach.

Boli mnie gardło, jest wieczór, wierzgam nogami: nie, nie chcę! W południe też było gorzkie, straszliwie gorzkie, nie cierpię tego, zwymiotuję! Jeszcze nie widzę lekarstwa, a już wrzeszczę, rzucam się na łóżku. Ciotka Klara wybiega, a ja drętwieję, bo ciotka Klara może wezwać na pomoc tylko babcię, a jeśli ona tu przyjdzie, nie ma ratunku.

Przez drzwi napływa chłodny zapach lawendy, zapach pigwy, zapach szynki — babcia krzątała się w spiżami, przyszła stamtąd na pomoc, w ręce kubeczek. Mamy dwa takie delfty, oba niebieskie, w jednym jest zawsze lekar­stwo, gdy któreś z nas choruje. „Połknąć” — mówi i pod­suwa mi kubeczek, ja otwieram usta i zamykam oczy, bab­ci nie można się sprzeciwiać — to całkiem beznadziejne. Ale kiedy kubeczek dotyka moich warg, gwałtownie otwie­ram oczy i mówię: „nie!”, i chciałbym wyskoczyć z łóżka, bo czegoś takiego nie piłem jeszcze nigdy w życiu, to jest jak płomień, ale na próżno chcę wyskoczyć, nie mogę, ciot­ka Klara siedzi mi na nogach. Zmagam się, wyrywam, wrzeszczę, wyjdę: „Nie chcę! Boli!” Veronka głośno płacze, Morderczyni chwyta mnie za nos, próbuje mi otworzyć usta, gryzę ją w palec, aż cieknie krew, ale potem coś spływa mi do gardła, a głos, jaki wydaję, nie jest już ludz­kim głosem. Stukot pantofli Jolän. Jolän wrzeszczy, wszy­scy wrzeszczą, pokój kręci się ze mną, wiruje. Jolän wpada do pokoju, w ręce drugi kubeczek, drugi niebieski delft, tak samo bez ucha jak ten, który przystawiono mi do ust, i krzyczy: „To jest lekarstwo! To jest lekarstwo, proszę mu nie dawać żrącego ługu!”

s And oh

Pracował na drugiej zmianie, ale wstał wcześnie, nie lu­bił wylegiwać się w łóżku.

Om wszyscy wcześnie wstawali, zwłaszcza on, ale nawet Janos był na nogach najpóźniej o szóstej, choć często ślę­

czał nad książkami do północy. Kuchnia pachniała kawą i tym nieokreślonym czymś, co oznaczało poranek: w po­wietrzu unosiły się opary ciepłej wody, mydła, kawy i przyschniętego do brzegów rondla mleka.

Wolał kuchnię zimą niż latem. Kiedy robiło się cieplej, od razu coś go ciągnęło na powietrze, za to w zimie lubił siadać na stołku, patrzeć, jak płomienie liżą fajerki na pie­cu, patrzeć na ręce mamy, kiedy szykuje racuchy, przesuwa po nich umoczonym w tłuszczu piórem i smaży; smalec, pióro, racuchy i twarz mamy wyglądały w porannym bla­sku jak z miedzi.

Ziewnął, przeciągnął się, chuchnął na zamarzniętą szybę, żeby wyjrzeć przez okno. Sypie śnieg, gałęzie białe od szro­nu. Ostra jest zima tego roku. Kobiety szykowały śniada­nie, dźwięczały łyżki. Odkąd sięga pamięcią, zawsze we trzy pochylają się rano nad piecem, tylko że zamiast ciotki liki krząta się teraz po kuchni Ibolya. Podaje mamie ku­beczki, Sara kroi chleb, mama nalewa mleko. Nie słychać w takich chwilach ani słowa, nie zwykli rozmawiać pod­czas śniadania. Tylko ciotka Ilka nie usiedziałaby w mil­czeniu, gdyby żyła, ale i ona mówiłaby tylko do siebie, nie oczekując odpowiedzi; powiedziałaby o kawie: „Nawet nie­zła ririś kawa, moja droga!’’, potem zaczęłaby skubać frędz­le serwety i mamrotać: „Całkiem inaczej. Całkiem ina­czej...”

Nie ma już ciotki liki, więc nikt nie mamrocze. Ale i tak wszyscy wiedzą i powtarzają sobie w duchu, że naprawdę jest „całkiem inaczej”.

Tak, jest inaczej.

Nie może zasiąść do jedzenia, aby choć przez moment nie pomyśleć o tamtej kolacji. Obraz tamtego stołu towarzyszy mu przy każdym posiłku, nawet gdy je obiad w fabryce. Tylko przez mgnienie oka, nie więcej, króciutka gra wy­obraźni nie prześladuje go długo.

Teraz też widzi spływający do ziemi adamaszek, a przed każdym nakryciem malutki wazonik z anemicznym kwiat­kiem. Ibolya spojrzała na niego, podsunęła mu cukier. „Nie, dziękuję, dosyć słodka.” Żona jadła chleb, kromkę suchego

chleba. Nie znosiła masła ani miodu. Nigdy w życiu nie spotkał nikogo, kto byłby podobny do Ibolyi.

Dziękuję."

Z tym też było zawsze tak samo: po śniadaniu kończyła się nagle cisza. Bulgotała woda do zmywania, Sara płukała naczynia w misce, Ibolya wycierała, mama wyszła na po­dwórze. Woda w mniejszym kociołku grzeje się dla niego, zaraz się ogoli, odgarnie śnieg z podwórza, po ósmej będą mogli wyjść. Pociągnie wózek do sklepu, potem zajmie się własnymi sprawami — zaczyna dziś o drugiej, wystarczy, jeśli będzie w fabryce o pierwszej na obiedzie.

Sara zaczęła sprzątać u mamy, Ibolya u nich. To też było niepisanym prawem w ich domu: kto chciał się myć, zosta­wał sam w kuchni, choćby miał zamiar opłukać tylko ręce. Dobiegł go głos Ibolyi — znów coś mruczy. Sandor uśmie­chnął się pod warstwą piany. Dziwny zwyczaj to mrucze­nie, te sekretne rozmowy Ibolyi.

Kiedy spodziewała się Ilonki, dopiero na piętnaście mi­nut przed rozwiązaniem położyła się do łóżka, przedtem spacerowała w kółko po domu, powtarzając raz po raz: „Boh! Boh! Boli!” W jej głosie nie było cierpienia, mrucze­nie Ibolyi było zawsze spokojne i konkretne. Tak ją właśnie poznał; mrucząc pod nosem dźwigała z piwnicy drzewo do domu swoich chlebodawców; była wtedy chudą dziewczyn­ką, miała zaledwie czternaście lat, taszczyła olbrzymi kosz i mruczała: „Ciężkie! Ciężkie! Ciężkie!” Przechodzili wła­śnie obok płotu, Janos zatrzymał się, jak zawsze na widok dzieci, oparł się łokciami o sztachety i zajrzał na podwórko. Ibolya spostrzegła go, umilkła, zaczerwieniła się i pobiegła do domu tak prędko, jak tylko pozwalał jej na to wyłado­wany kosz. Pamięta jeszcze, że tego dnia była niedziela, Ja­nos szedł do szkoły, aby zaprowadzić klasę do kościoła, a on wybrał się razem z nim, chciał zobaczyć, jak starszy brat prowadzi ustawione parami dzieci. Jaki był wtedy je­szcze młody, Boże wielki, miał dwadzieścia cztery lata, a Janos dwadzieścia sześć.

Czekaj no! Czekaj no! Czekaj no!” — mruczy Ibolya. Aż tu słychać jej głos, któremu akompaniuje szelest szczotki.

Dobrze byłoby wiedzieć, do kogo przemawia w takich mo­mentach. A może tylko sobie dodaje otuchy? Jej też będzie lżej, gdy zacznie pomagać mamie i rzuci szycie. Choć kto wie. Sandor przestraszył się. Zawsze czuł się nieszczęśliwy, gdy uświadamiał sobie, jak mało wie o swojej rodzinie.

Czy Ibolya cieszy się na ten sklep?

Czy chętniej będzie pracować w warsztacie niż dla tych kobiet, które przynoszą jej szycie?

Kiedy za niego wychodziła, mama już od siedmiu lat nie miała koncesji. Co Ibolya wie o warsztacie, skoro i on już niewiele pamięta, w każdym razie żadnych rozkoszy, tylko same zmartwienia. Do dwudziestego drugiego, dopóki mieli koncesję, w kotle warzyły się troski, nie mydło. Wytarł twarz, zawołał, że już można wejść. Mruczenie w pokoju natychmiast ucichło.

Ibolya musiała przyzwyczaić się do tego w piwnicy. Sta­ra Kovacsowa, jej babka, była głucha i widocznie dziewczy­na rozmawiała ze sobą, jeśli chciała usłyszeć jakiś głos poza głosami swoich państwa.

Weszła Sara, schowała ścierkę do szufladki w stołku. Sandora ogarnęła znów żarliwa litość, która przejmowała go zawsze, ilekroć patrzył na młodszą siostrę. Nie wierzył, aby naturalną i możliwą do przyjęcia formą życia była dla kobiety samotność; w obrazie jego świata znajdowały się tryskające zdrowiem, kwitnące matki, pyzate dzieci, krzep­cy, małomówni mężczyźni. Kobieta staje się naprawdę ko­bietą dopiero po ślubie, obie jego córki wyszły już za mąż w Peszcie, ale od dawna je ponaglał, choć miały dość ado­ratorów — żeby nie znalazły się poza nawiasem jak ta bie­dna Sara.

Ibolya skończyła już sprzątać, usłyszał, jak otwiera ma­szynę do szycia. Sara wzięła kosz i poszła na targ. Tylko mama jeszcze nie przyszła, siedzi w warsztacie, co ona tam robi, przecież już wczoraj wszystko przygotowali. Mama wącha. Siedzi w suszami i głęboko wciąga tamto po­wietrze. Wyjął gazetę, uśmiechał się, kiedy ją rozkładał. Mama jest taka nieforemna, taka olbrzymia, kto jej nie zna, nie uwierzyłby nawet, że biegnie przez zaśnieżone podwór­

ko i wysiaduje w pustym warsztacie tylko dla przyjemno­ści wąchania.

O wpół do dziewiątej zaczęli wreszcie zbierać się do wyj­ścia. Sandor był przekonany, że Ibolya też pójdzie; Sara zostanie, aby ugotować obiad, on pociągnie wózek, Ibolya jest naprawdę potrzebna; należy pomóc mamie iść po śli­skiej drodze i ktoś musi też ułożyć towar w sklepie; dowie­zie go tylko do sklepu, wybiera się dziś przed południem do biblioteki i do fryzjera, żeby się wreszcie ostrzyc. Ale Ibolya potrząsnęła głową i powiedziała, że musi zostać w domu, bo ktoś przyjdzie po sukienkę, a i Kata też chce odebrać płaszcz, dopiero po obiedzie idzie dziś do kliniki. Mama zgodziła się od razu, zawołała Sarę, żeby się ubrała^ bo pójdzie z mmi, a Ibolya zajmie się obiadem.

Sara nie była zadowolona, ale posłusznie włożyła palto. On też nie był zadowolony, nie pójdzie ani do fryzjera, ani do biblioteki, przecież nie może zostawić mamy i Sary z to­warem. Zanim Sara jedną ręką ułoży mydło na półkach, będzie wieczór.

Ibolya turkotała na maszynie. Mama zawołała do niej je­szcze, żeby trochę odpoczęła, i to znów go zaskoczyło; myśl, że mama troszczy się o Ibolyę bardziej niż o Sarę, nawet bardziej niż o niego, zawsze wydawała mu się dziwna. Ma­ma nie zwykła szafować uczuciami.

Ciotka Ilka bała się Ibolyi. Kiedy powiedział, że chce się z nią żenić, mama pokiwała tylko głową nad piecem ku­chennym —i w porządku, dobrze robi. Sara rzuciła mu się na szyję i wycałowała go, tylko ciotka Ilka mruknęła coś w tym rodzaju: uważaj, chłopcze, bierzesz sobie żywy ogień. Mama krzyknęła wtedy na ciotkę Ilkę, zapytała, czy może jej przeszkadza, że teść Sandora, gdyby żył, byłby zamia­taczem ulic, nie obszarnikiem jak ten drugi, więc cio­tka Ilka zamilkła. Tego jednak człowiek nie może zrozu­mieć, dlaczego nazwała Ibolyę żywym ogniem, skoro Ibolya jest taka spokojna. Erzsi, ich młodsza córka, była niezno­śnym dzieckiem, ciskała wszystkim o ziemię, szalała, ale Ibolya nigdy jej nie uderzyła i nawet kiedy zwracała jej uwagę, robiła to z wdziękiem. Dwadzieścia sześć lat żyje

| Ibolyą, ona też nie jest już taka młoda, skończyła czter­dzieści trzy lata, ale nie pokłócili się ani razu, nigdy, o nic. Żywy ogień! Co też ta ciotka Ilka potrafiła wymyślić!

Ciekawe, o czym one tak rozmawiają, gdy przychodzi tu Kata Illyes?

Kata to największa przyjaciółka Ibolyi, jeszcze za pa­nieńskich czasów mieszkały na jednej ulicy; straszna plot­kara z tej pielęgniarki, właściwie można powiedzieć, że on jej nie lubi, aż dziwi się czasami, że Ibolya słucha jej z ta­kim nabożeństwem. Sądził, że skończy się ta wielka przy­jaźń, kiedy Kata z okulistyki przeniosła się na internę do Szalayego, bo Szalay to przyjaciel Janosów, a Ibolya nie­nawidzi Janosa, gdy spotyka go na ulicy, ucieka przed nim do bramy — ale nie, przetrwała. Od tej pory Kata chyba jeszcze częściej odwiedza Ibolyę niż dawniej.

Potrafią szeptać jak dwie dziewczyny, człowiek czasem aż kręci głową, gdy wróciwszy z rannej zmiany zastaje tu Katę. Mają zaczerwienione twarze, Kata opowiada, a Ibo- lya słucha i jest bardzo przejęta. Jak gdyby wciąż jeszcze była tą smarkatą dziewczynką z piwnicy państwa Rózsa, którą Janos uczył czytać i pisać, bo choć miała czternaście lat, nie znała dobrze liter. Skończyła dwie klasy, potem od razu poszła do roboty, dom państwa Rózsa był duży, stara Kovacsowa nie dawała sobie rady, a gdy ogłuchła, Ibolya zastępowała jej także uszy.

No, przyjemnych plotek z Katą Illyes, niech sobie po- szepczą. Tylko trzecia przyjaciółka nie przyjdzie, ale ona już nie bardzo może biegać po mieście, chyba lada dzień urodzi. Miła kobietka z tej żony Imrego Gere! Że Ibolya zaprasza Katę, można jeszcze zrozumieć, ale po co sprowa­dziła tu tę drugą, nawet sam pan Bóg mu nie wytłumaczy, na pewno jest urocza, ale to jeszcze dzieciak, może ze dwa lata starsza od ich Ilonki. Ibolya zaprzyjaźniła się z nią, zaprasza do siebie, nie chciała zbliżyć się z żadną inną z całej fabryki, choć poznał ją ze wszystkimi, kiedy poszła 1 nim na wieczorek. Uparła się przy tej smarkuli, która tylko miele językiem i plecie, ile to ma kłopotów, że Imre późno wraca do domu, jeszcze dobrze, że mają radio

i wkrótce będzie dziecko, bo dom, w którym mieszkają, jest jak grób, a współlokatorka to jakaś stara wariatka. Ciekawe, gdzie też mogą mieszkać Gereowie, Ibolya z pew­nością wie, przecież ona też tam lata. Nie pytał, a razem nigdy tam nie byli.

Co za piękny zimowy dzień, śnieg przestał sypać, wyjrza­ło słońce. Latem niebo nigdy nie ma takiego koloru, śnieg też nie jest w tej chwili biały, wygląda jak roztopione ma­sło, trochę różowy, trochę żółty. I skrzypi pod stopami, a koleiny są niebieskie. Cudowna pogoda! Niech to diabli, zapomniał rękawiczek, nie żeby marzły mu ręce, ale w zi­mie chodzi się w rękawiczkach. Wrócił do pokoju. Ibolya nie siedziała już przy maszynie, stała nad szyfonem, tyłem do drzwi, i mruczała: „Kochany! Kochany! Kochany!”

Umilkła, kiedy wszedł, ale jednak usłyszał. Wyciągnął rękawiczki z szuflady, wybiegł za mamą. Co za myśli przy­chodzą tej kobiecie do głowy: „Kochany...”

Żywy ogień... Zwariowana ciotka Ilka!

Prowadź mamę! — zawołał do Sary. — Strasznie ślis­ko!

Przechodzi już biedaczka na drugą stronę, i zdrową ręką bierze mamę pod rękę, żeby się tylko nie pośliznęły. No bo co by to było, mama waży ponad sto kiło, pociągnęłaby za sobą i Sarę. To on powinien ją prowadzić, ale kto wtedy ciągnąłby wózek? Spoci się, zanim dowiezie go na plac Or­ła...

Kochany!...” Wyraźnie słyszał. W oczy nigdy nie mówi mu takich słów. Jaka skryta! Mama nie patrzy na niego, rozmawia z Sarą, sądzi, że nie zauważył, jak go unika, od chwili kiedy powiedział, że nie chce mieć udziału w sklepie. Teraz ja też ją rozczarowałem — pomyślał Sandor i nie było mu lekko. — Wszystko dla niej zrobiłem, tego jednego nie mogę. To, co zrobiłem, zapomniała. Tego nie zapomni nigdy.

A jednak nie złamie się, nie i jeszcze raz nie! Nie pójdzie do tego warsztatu dla lalek, aby gotować zabawki! Dla mamy to wybawienie, dla Sary też, mogła wreszcie rzucić sprzątanie, będą się grzebać w papce, gotować we trzy

| Ibolyą; wyżyją z tego, wreszcie nie będą zdane na niego. Dopóki był potrzebny, trwał przy mamie, pracował z nią do dwudziestego drugiego roku, dopóki nie oddała koncesji. Wystarczyło jedno słowo, żeby odłożył książki i przestał chodzić do szkoły. To samo robił jego ojciec, dziad i pra­dziad, wszyscy u nich byli mydlarzami. Nie o mydło tu chodzi, ale nie chce tego warsztatu.

Ciotka Ilka wrzeszczała, kiedy oddali koncesję, a on wy­szedł na podwórze, przystanął i patrzył w niebo, a potem poczuł, że jest wolny. Nareszcie wolny! Nienawidzi wprawdzie Gerecza, ale nie ma nic przeciwko fabryce. Ileż to razy przez kraty okienne obserwował maszyny. Ma­ma nie może mu nic zarzucić, co tylko zarobił w fabryce, przynosił do domu, wszystko, do ostatniego filiera; utrzy­mywali dom we dwójkę, on i ta nieszczęsna Sara, Janos ze swojej pensji pomocnika nauczyciela dawał tyle co nic, a kiedy dostał stałą pracę i panna Kemery raczyła go jed­nak poślubić, nawet do nich więcej nie przyszedł.

Nie, on zrobił dla mamy wszystko. Poszedł do terminu, żeby Janos mógł się uczyć, nigdy tego nie wymawiał, nigdy nie narzekał. Oczywiście, mamie nie można się dziwić, dla niej warsztat był całym życiem; mydlarzem był jej ojciec, sama wyszła za mydlarza i potem w trójkę dreptali wokół kotła; ugotowało się w nim także małe ramię Sary — życie mamy zamknięte jest w czterech ścianach warsztatu, są w nich wszystkie jej udręki, pot i znój. Ale żeby tam wrócić? Nigdy! Zrósł się z „Deltą”, która powstała z fabry­ki Gerecza, jak ślimak ze swoją skorupą. Jakże mógłby ją porzucić? Kiedy zaczął tam pracować, składały się na nią zaledwie dwa budynki, teraz jej mury wychodzą na cztery ulice. Zna tam każdą cegłę, a maszyna, na której pracuje, przywykła do jego ręki jak zwierzę, czasami ma nawet wrażenie, że gdyby do niej zagadał, odpowiedziałaby mu. Miałby teraz mieszać masę, a potem wtryskiwać ją do słońc, księżyców i gwiazd? Nie. Już nie. Niech go nawet

o to nie prosi.

Ciekawe, kto napuścił na nich tego faceta z Rady? Wszy­stko o nich wiedział, wygadał się, kiedy plótł o przeszłości

miasta, o tradycjach i dawnych mistrzach. Wiedział, że oj­ciec poległ na froncie, że po jego śmierci zarobki mieli nie­wielkie, że nie mogli dostać sody ani łoju, wiedział, że Ge- recz sprzedawał swoje wyroby taniej niż oni. Wiedział na­wet, że Sara ze swoją suchą ręką zgodziła się do sprzątania w aptece Ilosa, a on poszedł do fabryki, tylko o Janosie nic nie wiedział, choć Janos po tym, jak mama oddała koncesję, był w domu jeszcze przez siedem lat, dopiero w dwudzies­tym dziewiątym opętało go i ożenił się z panną Kemery.

Jak dobrze pamięta ten dzień, kiedy Janos spakował swoje rzeczy, a potem oświadczył, że będzie się żenił! Nie kiedyś, za parę tygodni czy miesięcy, lecz natych­miast, bo tak chce panna Kemery. W przyszłym tygodniu u Paulinów. Jak wariat, jak opętany pakował swoje mana- tki, kozik, stołek, wszystko, co uważał, że należy mu się po ojcu. Ciotka Hka kręciła się za jego plecami z dziećmi Etesich, przez cały czas trzymała je za ręce, całe szczęście, że nie rozumiały, co plecie: „A idźże sobie, Janos, ale masz szczęście, Janos, będzie tobą pomiatać, Janos, pewnie po to posyłaliśmy cię do szkoły, synku kochany. Nie jadł tu nikt mięsa, dopóki się uczyłeś, gdzie są kolczyki twojej matki, pewnie nawet nie spostrzegłeś, że już ich nie nosi, żebyś tylko mógł zostać panem nauczycielem, a jak myślisz, co się stało z łańcuszkiem twojej siostry?...” Gadała i gadała, a Ja­nos tylko słuchał, jakby był niemową, ale i twarz miał inną niż zwykle. Mama nie odezwała się słowem, wtedy od lat wiedzieli już, że ma chore serce, lekarz powiedział, że trze­ba na nią uważać, bo ta tusza nie jest oznaką zdrowia. Siedziała i patrzyła na Janosa, nie spłynęła jej ani jedna łza, a tego, co czuła, lepiej było sobie nie wyobrażać.

A wiesz ty, Janos, dlaczego twoja siostra nie wyszła za Laciego Szabó? — zapytała ciotka Ilka i wdrapała się za Ja­nosem na strych, skąd ściągał skrzynie, aby załadować te wszystkie piękne książki, które udało mu się zgromadzić. — Pytałeś ją kiedy, dlaczego za niego nie wyszła? Laci Szabó powiedział twojej siostrze, że sam jeden nie utrzyma ich obojga, bo pan Zengevald za mało mu płaci, niech więc prze­stanie oddawać w domu to, co dostaje od państwa Ilosów

w aptece, niech to zatrzyma dla siebie, a wtedy będzie mógł się z nią ożenić i dadzą sobie jakoś radę. Ale twoja siostra odparła na to: «Och nie, jeśli nie oddam do domu tych pie­niędzy, Janos będzie musiał dawać więcej, a z czego kupi sobie książki, z czego kupi ubranie, nie ma mowy, Sandor tyle nie zarobi, ciotka Ilka jest stara, mama chora, nie mo­gę.» Właśnie dlatego twoja siostra została starą panną, Ja­nos, że na dom potrzebne były pieniądze, a ty uczyłeś się, synku, i nie mieliśmy serca ci w tym przeszkadzać.”

Co to był za dzień! Miał wrażenie, że oszaleje, jeśli nie usłyszy, nie zobaczy czegoś innego niż to, co dzieje się w domu. Pobiegł do Ibolyi. Na początku chodzili do Ibolyi we dwóch z Janosem, dopóki starszy brat nie dostał bzika po tym, jak odezwała się do niego panna Kemery — od lat nie odwiedzał już wtedy Kemerych, ale kiedy umarła ba­bka Pauli, przyszedł list, że ma natychmiast tam iść, no więc poszedł — przedtem chodził z nim do Ibolyi i zachwy­cał się, jaka ta mała jest słodka, bo Janos nie był złym chło­pcem, dopóki nie stracił rozumu. „Piękne masz oczy, ty ma­ła czarnulko” — powtarzał zawsze Ibolyi, uczył ją, nosił jej książki, aż stara Kovacsowa straciła orientację, który z nich jest chłopcem wnuczki. Pewnie wolałaby Janosa, bo był nauczycielem i nosił okulary jak pan Rózsa, ale Janos towarzyszył mu tylko dlatego, że on sam wstydził się, był nieśmiały wobec dziewcząt i potrzebował pomocy w rozmo­wie. Ileż to Janos różności jej tłumaczył, a Ibolya tylko słuchała i wpatrywała się w niego z nabożnym szacunkiem.

J&nos pakował się, schował też małą piłę, choć to on, Sandor, dostał ją w fabryce od starego Jabli, nic jednak nie powiedział, pal licho piłkę, niech sobie panna Kśmery piłuje, niech przez całe życie nie wypuszcza jej z garści, niech jej przyrośnie do ręki. Dość mam tej grobowej atmo­sfery — pomyślał i poszedł do Ibolyi. Państwo Rózsa byli w domu, pani rozpierała się łokciami na parapecie okna, odkąd widywała go z Janosem, zawsze odpowiadała na jego powitanie. Zbiegł do piwnicy, spojrzał, czy staruszka jest u siebie, ale nie przejął się jej obecnością, była głucha jak pień i wszystko można było przy niej mówić.

Ibolya przykucnęła nad miską, łuskała groch, ziarenka z turkotem leciały do naczynia, dwa czarne warkocze opa­dały niemal do ziemi. „Mój brat chce się żenić! — powie­dział jej, i blada zazwyczaj twarz Ibolyi rozbłysła niczym perła. Dlaczego ucieszyła się z tego, nie wiedział, ucieszyła się jednak. „Po to pan przyszedł?” — zapytała po długiej chwili i zanurzyła rękę w grochu, drżały jej palce wśród zielonych kuleczek. „Właśnie. I prosić o pannę. Wyjdziesz za mąż?” „Za kogo?” — zapytała po bardzo długiej ciszy Ibolya. Za kogo, u licha, pewnie, że za niego. Wtedy Ibolya usiadła na stołeczku i twarz jej stała się biała jak kreda.

Kochany!” — podśpiewywała nad szyfonem. „Żywy ogień”? Wcale nie była jak ogień, raczej jak lód, pierwszej nocy, kiedy ją obejmował, miał wrażenie, że tuli niebosz­czyka. Co ona tak oglądała w ich mieszkaniu, kiedy ją przyprowadził? Przytuliła policzek do futryny okna, a po­tem tylko patrzyła na podwórze i za żadne skarby nie chciała wejść do dużego pokoju, właśnie dlatego zamieszka­li w warsztacie.

Może mama za to tak kocha Ibolyę, że Ibolya tak bardzo nienawidzi Janosa.

On nie czuje nienawiści. Za co miałby go nienawidzić? To jego brat. Zły brat, ale jednak wyszli z łona jednej mat­ki. Wcale nie był głupszy do Janosa, o nim też pan nauczy­ciel Osvath powiedział, że należałoby go kształcić, ale ma­ma oświadczyła, że o tym już nie ma mowy, starcza zaled­wie na jednego, a i to z trudem. Sara była mądrzejsza od nich obydwu, i była kaleką; to ją przede wszystkim nale­żało nauczyć czegoś, do czego niepotrzebne są rece, nie nadaje się przecież do pracy fizycznej. Ale Janos był najstarszy i dlatego właśnie jemu dostało się wszystko, on poszedł do terminu, a Sara do kuchni, żeby sprzątać i goto­wać.

Brat wam się odwdzięczy!” No i odwdzięczył się! Zaled­wie zaczął zarabiać, poszedł za panną Kemery. On z Sarą utrzymywali dom, no i oczywiście Ibolya, kiedy wreszcie mogli się zdobyć na maszynę do szycia, ale nawet w trójkę

nie zarabiali tyle, aby choć w połowie starczyło. Fabryka raz pracowała, raz nie, a kiedy wzięli go na front, był prze­konany, że po powrocie znajdzie już tylko ich groby, że pomrą z głodu.

Gdyby nie Ibolya, może i tak by się to skończyło, ale Ibo- lya zawsze umiała coś wykombinować, nawet córki za­przęgła do roboty; Ibolya nie wstydziła się posłać dzieci do pracy. Czy Ilonka w ministerstwie pamięta jeszcze, że była posłańcem w sklepie państwa Rózsa, czy Erzsi, gdy biegnie do swoich chorych, pamięta, jak zmywała w kuchni Hajna- lów? Dzieci szybko zapominają. Ibolya... czemu u diabła jest dziś taka dziwna, tak niezwyczajnie gadatliwa? „Ko­chany...”

Nie zjadła nawet śniadania, tylko żuła kromkę suchego chleba, choć dziś naprawdę była znakomita kawa. „Całkiem inaczej.” I to właśnie ciotka Ilka tak mówiła? Czy to nie przez nią tam poszli? Czy to nie ona twierdziła, że skoro tamci idą na ustępstwo, oni też powinni ustąpić? I że skoro już nie stanęła ich stopa w tym katolickim kościele, powinni przynajmniej przyjąć zaproszenie i pójść na tę kolację, aby poznać nową rodzinę Janosa, że muszą to zro­bić dla jego szczęścia?

Wtedy mama powiedziała „niech będzie”, bo mama nie­mal umierała z tęsknoty za Janosem, którego nie widziała od sześciu tygodni, i Sara też błagała, żeby iść, może da się jeszcze coś zaradzić, to nie Pauli wina, każdy katolik chce, by jego dzieci chrzczono w kościele katolickim, winien jest Janos, po co się zgadza? Muszą iść! Ibolya była już wów­czas jego żoną, nie powiedziała ani słowa, upięła włosy w kok, a on widział w lustrze jej twarz, była znów blada, śmiertelnie blada i oczy miała okrągłe, uważne.

Poszli więc wszyscy, mama, Sśra, ciotka Ilka, Ibolya i on, poszli, aby zobaczyć nowy dom Jśnosa. Właściwie nie nale­żał do niego, tylko do panny Kemery, sprzedała jakąś zie­mię i kupiła sobie ten dom. Kiedy dotarli na miejsce, bra­ma była zamknięta, choć świeciło jeszcze słońce. Drzwi otworzyła im służąca, weszli po sześciu schodkach i od razu znaleźli się w mieszkaniu. Natychmiast rzuciły im się

RH

w oczy meble Janosa, piękne meble, z których wszyscy byli tak dumni, i obraz z Cyganką, i wypchany gołąb i spo­dobał im się ten pokój, był taki swojski. Ale z pierwsze­go pokoju wchodziło się do dwóch dalszych, a ich urządze­nie było tak odmienne, że tylko stali i patrzyli, jakby ude­rzono ich obuchem w głowę, jakby znienacka ukazał się im jakiś duch, który fika kozły i pokazuje ośle uszy. Mieszka­nie połączone drzwiami z pokojem Janosa było jak znie­waga.

Potem zjawiła się żona Janosa, była chłodna, jasnowłosa, wyniosła i sztywna, nie pocałowała nikogo z nich, tylko po­dała im rękę, a jeszcze później przyszła jej ciotka, Klara, która w ogóle nie odzywała się do nich, tylko patrzyła. Raz zapytała, jakie będą w tym roku zbiory, na co nikt nie umiał jej odpowiedzieć, bo i niby skąd mogliby orientować się w takich sprawach, więc tylko siedzieli w milczeniu. Sa­ra zaczęła bawić się frędzelkami serwety, Ibolya ze splecio­nymi rękami patrzyła na ściany. Natychmiast pojęli, że nie powinni byli przychodzić, i patrzyli na ciotkę Ilkę, bo tylko ona jedna spośród nich mówiła. Chwaliła mieszkanie, młodą gospodynię, ciotka Ilka w ogóle zachowywała się jak bohaterka, wcale nie była do siebie podobna.

Potem przeszli na kolację i wtedy wszystko się zaczęło. Stół wyglądał jak katafalk, przed każdym nakryciem świe­ca i taka ilość przeróżnych sztućców, że aż zadrżał, kiedy szwagierka wskazała mu miejsce. Janos promieniał, zakła- pał zębami i powiedział: „Mniam, mniam! Teraz będzie coś pysznego!”, i wtedy szwagierka spojrzała na niego, a Sandor poczuł, że przechodzą go ciarki, bo w oczach szwagierki była śmierć.

Podano im takie potrawy, których nie znali nawet z na­zwy. Sśra martwą ręką zrzuciła kieliszek, rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Klara Kemery zerknęła pod stół i szepnę­ła: „Od kompletu. Nie szkodzi.” Sara przez cały wieczór nie podniosła więcej głowy, a Ibolya już po pierwszym daniu rozparła się na krześle i na wszystko mówiła, że dziękuje, nie jest już głodna. Ciotka Ilka i mama jadły. Jadły tym, co znalazło się w zasięgu ich ręki, widelcem, łyżką, czym się

dało, i w końcu zauważył, że stare plecy ciotki liki prostują się i że ciotka Ilka na coś patrzy.

On też podniósł wzrok. I wtedy zobaczył starą pannę Ke- mery i szwagierkę, jak sponad talerzy patrzą na mamę, przed którą przewróciła się sosjerka. Stara panna nie śmie­je się, tylko bezgłośnie chichocze, a Paula nieco rozbawiona, nieco zła przygryza dolną wargę. Janos zaś siedzi, jakby dostał po głowie i prawie nic nie ma na talerzu — w tym momencie zrozumiał, że Janos tak samo boi się noży i widelcy jak mama czy Sara, ale nie śmie się odezwać, nie śmie nawet powiedzieć: „zachowujcie się przyzwoicie wo­bec mojej rodziny, bo jeśli nawet nie znają tych wszystkich potraw i nie-umieją jeść tak jak wy, to są to moi najbliżsi”. Nagle mama wstała beż jednego słowa usprawiedliwienia i jakby dała tym sygnał, wszyscy podnieśli. się od stołu. „Idziesz z nami?” — zapytała mama Janosa takim tonem, jakby namawiała go w domu, żeby poszedł z nią po spra­wunki. Janos stał z rozpaloną, czerwoną twarzą — milczał.

Już państwo idą?” — zapytała Paula i wtedy Sara roz­płakała się i pobiegła do drzwi, a mama odwróciła się od Janosa i poszła za nią. „Zostań, chłopcze — powiedziała ciot­ka Ilka. — Ciesz się, ładnie tu sobie zakpiono z twojej mat­ki, z twojej szwagierki, z twojego rodzeństwa i starej ciotki. Niech cię Bóg ma w swojej opiece, chłopcze, i pomyśl o nas, kiedy i z ciebie zaczną robić kpiny.” I wyszła, tylko oii nie mógł się ruszyć, bo Ibolya wciąż jeszcze stała, mięła w ręce chusteczkę i gapiła się na Janosa. Wtedy wstały już także panie Kemery, Paula wzruszała ramionami, stara panna chichotała. Janos drgnął, chciał iść za mamą, ale Paula chwyciła go za ramię i znów znieruchomiał. Wtedy ruszyła się wreszcie Ibolya. Podeszła do Jśnosa i splunęła. Opluła mu marynarkę. Potem poszła ku drzwiom. Nie biegła, nie spieszyła się nawet, kroczyła za mamą.

A teraz stoi nad szyfonem i podśpiewuje: „Kochany...”

SZALAY

Dzień zapowiadał się spokojnie. O wpół do dziewiątej przywieźli zawał serca, zrobił przy nim, co trzeba, i znalaz­ło się nawet wolne łóżko, żeby chorego natychmiast poło­żyć. Profesora jeszcze nie było, zaparzył więc kawę w swo­im pokoju i z nudów sporządził kartę choroby nowego pa­cjenta. Właśnie skończył, kiedy zawołano go do telefonu. Wszedł do kancelarii, obok popielniczki czekała na niego słuchawka.

Wracał pogwizdując. Rozmowa wprawiła go w tak dosko­nały humor, że nawet nie usiadł, potrzebował ruchu, spa­ceru, tam i z powrotem, tam i z powrotem. Dobrze, Janó, oczywiście, że przyjdę, skoro jesteś tak miły, że mnie zapra­szasz, skosztuję waszych specjałów. Masz taki dystyngowa­ny sposób bycia, Janó, wiem, że chętnie ujrzałbyś także moją miłą żonę, ale moja miła żona, jak wiesz, nie bywa u was, od lat jest biedaczka w nie najlepszym stanie; choruje. Rzad­ko wychodzi z domu, tak że nie będzie miała szczęścia was zobaczyć. Ale jesteś naprawdę przemiły i taktowny, Janó!

Gitta, gdyby jej powtórzył zaproszenie, ucieszyłaby się; marzy z całego serca, aby choć raz skosztować cytrynowej kiełbasy Tóthów. Jakie to przykre, że nigdy do tego nie dojdzie.

Doprawdy, tylko Gitty mu tam brak. Niemal słyszy jej narzekania: „Jeszcze tego ode mnie żąda, już mu nie wy­starcza, że cierpię, że od dwudziestu sześciu lat wszystko znoszę i stwarzam pozory; gdyby biedny tatuś wiedział, za kogo mnie wydał, za kogo...” Ma czelność skarżyć się i wspo­minać biednego tatusia, jakby nieboszczyk nie powiedział mu swojego czasu bez owijania w bawełnę, że nie ma posady bez Gitty. W Miskolcu, gdzie ma zostać dyrektorem szpitala, mógłby umieścić przy sobie początkującego lekarza, ale musiałby związać się on z rodziną jakimiś silniejszymi wię­zami... W przeciwnym razie zabraknie mu argumentów, w rachubę może wchodzić również młody Gondos, który jest bez wątpienia najzdolniejszy ze wszystkich, a jego artykuły drukowane są nawet w zagranicznej prasie facho-

V 102

Iw'

wej. Gdyby to jednak było możliwe, chętnie zrezygnowałby z młodego Gondosa... Weszła Gitta, przyniosła herbatę, na twarzy wytężona uwaga: czy już ją sprzedano, czy uda się jej wreszcie przeprowadzić do własnego domu i czy będzie mogła przełożyć gromadzoną od lat bieliznę pościelową do szaf nowego mieszkania? Gitta! Była od niego trzy lata starsza, jej nieforemne biodra stanowiły szpetną kontynua­cję cherlawej górnej części ciała. Zapadnięta klatka piersio­wa, niezdatna do zapłodnienia miednica. Ojciec Szalayego nie żył już wtedy, ale jego pamięć wciąż jeszcze straszyła na walnych posiedzeniach rady miejskiej, a następca wciąż robił uszczypliwe uwagi pod adresem zmarłego: „To bez­ustannie mówienie o lepiankach na osiedlu Laczyego i bra­ku opieki lekarskiej, nie należało do najszczęśliwszych po­sunięć polityki sanitarnej...” Ojciec! Był piękną rekomen­dacją dla syna!

Że nie miał ochoty na ciotkę Klarę, naprawdę nie można mu się dziwić, raczej ciotce Klarze, choć los starej panny jest ciężki i już chyba nawet ojciec byłby lepszy od samo­tności. No, miałaby z niego pociechę! Nie troszczył się o ni­kogo poza swoimi pacjentami. Leczył za darmo wszystkich nędzarzy, a gdy ktoś mówił, że nie ma pieniędzy na lekar­stwa, sam biegał do apteki, kupował, zanosił. Teraz nazwali jego nazwiskiem ulicę — jeden z dawnych pacjentów jest kierownikiem wydziału zdrowia w Radzie.

Naprawdę był oryginałem!

Zanieś miód do Kemerych, synu! Od ciebie przyjmą. I daj go Veronce. Jeśli ja zaniosę, będzie obraza, stara mnie wyrzuci, nie wolno mi przecież wiedzieć, że ona nie daje tym dzieciakom jeść.” Biegał z glinianym garnkiem rozglądał się w bramie, czy nikt go nie widzi, i gdy kory­tarz był pusty, otwierał norę, którą ta głupia ciotka Klara straszyła dzieci, i jak najdalej wsuwał garnek z miodem. Chował tam wszystko, co tylko ojciec posyłał Veronce, a Paula wynosiła to w nocy i zjadała. Dawać Jolśn pienią­dze, choć sami nie mieli, to ojciec umiał i umiał też chodzić w nocy na piechotę na osiedle Lanczyego w tak psią pogodę, że nawet woźnica nie chciał jechać. W dzieciństwie był na

fi

103

niego zły, miał wrażenie, że tak nie zachowuje się prawdzi­wy ojciec, że go nie kocha. Teraz już tak nie myśli, ale te­raz jest już wszystko jedno.

Doprawdy należałoby zabrać Gittę na to świniobicie! Mo­głaby usiąść przy Janó, który przez całą kolację prawiłby jej miłe, staromodne komplementy. Janó wyraża się niczym dżentelmen z ubiegłego stulecia. Ciekawe, że pierwsze pokolenie zawsze jest nieco staromodne, że polor, któ­rego nabiera, zawsze przypomina pokolenie, które już ode­szło. Gitta — męczennica. Zasługuje na to, żeby ją tam zabrać. „Jestem nieszczęśliwa od dnia, w którym cię pozna­łam — zwykła powtarzać i płyną jej wówczas łzy. — Nie mam odwagi chodzić między ludzi, boję się, że mnie wy­śmieją, będą pokazywać palcami; wszyscy wiedzą, że ożeni­łeś się ze mną dla tatusia.” Tak mówi: dla tatusia, choć stary już więcej niż dziesięć lat jest nieboszczykiem i wa­żył dziewięćdziesiąt kilo; przypominał balon. Powinna usiąść przy Pauli, mogłaby jej wypłakiwać swoje żale, i tak opo­wiada wszystko o sobie całej ulicy. Gdy jakieś licho przy­niesie ją do kliniki, zabawia nawet pielęgniarki. Nie wsty­dzi się siadać w kuchni z Katą i ostrzegać dziewczynę, żeby nie wychodziła za mąż, skoro już do tej pory nie wyszła, bo życie rodzinne to jedno pasmo upokorzeń. Żali się przed Katą Illyes, to znów przed salową, wszystkie salowe to jej po­wiernice, Gitcie wyraźnie brak niańki, ma pięćdziesiąt osiem lat, ale chciałaby, żeby ją ktoś jeszcze, pieścił. Gdy wołają go do telefonu, Kata Illyes zawsze kręci się pod drzwiami; pewnie Gitta ją namówiła, żeby podsłuchiwała i powtarzała jej, z kim on rozmawia. Dlatego w rozmowach z Paulą musi używać szyfru.

Janó powiedział, że będzie ciotka Klara i Wiktor. Wiktora mógłby sobie darować, nigdy nie mógł go znieść. Gdyby człowiek nie wiedział z całą pewnością, że jest bratem Pau­li, mógłby pomyśleć, że to syn Jolan. Czasami powtarza po niej jakieś opinie tym swoim strasznym głosem, i Paula mówi, że brat często odwiedza dawną niańkę. Wiktor przy­pomina mu Veronkę, a przez to i ojca — boli, gdy się ich wspomina. Zresztą, prawdę mówiąc, nie spotyka się też

I

chętnie z ciotką Klarą, w miarę jak się starzeje, staje się coraz większą dziwaczką. Zawsze przerysowuje swoją rolę, raz jest dla niego serdeczna, jakby był jej synem, kiedy indziej unika go, daje mu do zrozumienia, że jest obcy. Jeśli chodzi o Janó, to w jego obecności ciotka Klara może się zachowywać, jak chce, ale jest też ten mały chłopiec, okrągłogłowy, czarny, wierna kopia Csutaka, który nie spu­szcza z nich oczu, kiedy ciotka Klara zaczyna się wygłupiać. A na niego patrzy jak na mordercę, ostatnio Paula musiała mu dać po buzi, bo nie chciał mu podać ręki. I tak zresztą nie podał.

Jak głęboko tkwią te antypatie! On też nie może patrzeć na Antala, z twarzy tego chłopca patrzy na niego Janó, nie- • mai słyszy jego głęboki zadowolony głos: „Miałem tę kobie­tę w ramionach, należała do mnie, oto świadectwo, siedzi tu, śmieje się, ma ręce, nogi, czarne oczy, urodził się, bo mogłem wziąć w ramiona jego matkę!” Paula odpędza Ja­nosa, gdy ten próbuje zbliżyć się do niej, nienawidzi go jeszcze bardziej niż on, byłoby głupotą czepiać się istnienia Antala — i tak nic się na to nie poradzi.

Gdyby nie był na froncie, kiedy Paula po raz drugi zaszła w ciążę, nie byłoby dziś Antala, ale po spotkaniu w czter­dziestym czwartym, kiedy pierwszy raz zobaczył Andreę, musiał natychmiast jechać dalej, nie mógł uratować Pauli przed Janosem. „Dość tanio!” — powiedziała mu wówczas Paula. — Tanio! Dodali potem do tego własną cenę. Dziew­czynka obracała w palcach medalik, patrzyła na chmury nad kościołem.

Zapalił. Paula z bliska i z daleka działa na niego z jedna­kową siłą i tak było zawsze, od dnia kiedy ją poznał. Byli jeszcze dziećmi, on cztery lata starszy od niej. Nie pamiętał swojej matki, tak jak dzieci Kemerych nie pamiętały swoich rodziców, i ojciec zaprowadził go do Veronki, żeby się z nią bawił. Ciotka Klara powiedziała, żeby przychodził, kiedy tylko zechce, ciągle zapraszała go ze sztywnym, białym uś­miechem. Ciekawe, miał zaledwie dziewięć lat i od razu wiedział, że ciotka Klara chce się wydać za jego ojca; nie złościło go to, był rozbawiony, bo ciotka Klara była taka

brzydka, miała takie wielkie stopy i była pełna nadziei. Właściwie wszyscy ją wyśmiewali, a zwłaszcza jej własna matka, Pani Starsza. Ojciec uSekał przed ciotką Klarą, bo ojciec znakomicie czuł się w roli wdowca, nie miał nikogo, kto by go ciągnął do łóżka, gdy wstawał w nocy, aby pisać coś w gabinecie, i nikt nie robił mu scen o brzydkie kobiety z przedmieścia ani nie krzyczał, gdy o świcie wyruszał piechotą na osiedle Lanczyego.

Ojciec był zadowolony, że przynajmniej o niego nie musi się troszczyć i, ponieWaż nie przyjmował pieniędzy także od Kemerych — ojciec w ogóle wstydził się brać pieniądze za leczenie — stara zaaprobowała te stosunki. Można oyło dzięki nim zaoszczędzić i można się było też zabawić ob­serwując ciotkę Klarę, jak mieni się na twarzy, oraz ojca, który ściskając swoją walizeczkę bierze nogi za pas i odrzu­ca z czoła jasne, przerzedzone włosy.

Gdyby ojciec tak bardzo nie kochał Jolan i Veronki, może miałby łatwiejsze żyde w tym domu. Bo dotka Klara była zazdrosna, coraz bardziej zazdrosna. Znalazł się w dężkiej sytuacji, kiedy po śmierci Veronki ojdec kopnął krzesło i wrzasnął na cały salon, że nie napisze na świadectwie zgo­nu nic innęgo, jak tylko że dziewczynka została zamorzona głodem, krzyczał też, żeby ich wszystkich Bóg za to skarał. On był wtedy w siódmej gimnazjalnej, stali z Paulą na ko­rytarzu — Wiktor oczywiśde zostawił ich samych, Wiktor był z Jolan w piwnicy i płakał.

Odwródł się twarzą do dziewczyny, spojrzał jej w oczy. Paula ruszyła przed siebie, szła coraz dalej i dalej, aż do nory, otworzyła żelazne drzwi i weszła. On za nią. Przez chwilę nękała go myśl, że może się czymś wybrudzić, gar­dziel nory była czarna, zadymiana, pełna sadzy i cuchnęła pleśnią. Ale potem zapomniał o wszystkim, bo poczuł, że ciało Pauli tuli się do jego ciała, uderzył go świeży zapach mydła bijący od jej skóry i włosów. Wtedy pocałował ją po raz pierwszy. Twarz Pauli była miękka i obrzmiała od łez.

Anna wsunęła głowę, zapytała, czy mu czegoś nie trzeba. Czekała przez chwilę, jakby nie chdała pogodzić się z tym, że nie, potem bardzo wolno zamknęła drzwi. Zmiataj stąd,

zostaw mnie w spokoju, nie jesteś mi potrzebna, jest tylu lekarzy, potrząsaj grzywą przed Kelemenem, jest jeszcze miody, na niego patrz takim wzrokiem. Nie chcę ciebie, ile musi upłynąć lat, abyś to zrozumiała, Anno? Wszystko, co wiąże się z ciałem, to takie tajemnicze sprawy, powinnaś

o tym wiedzieć, Anno, jesteś lekarzem. Jakie to dziwne, że nie rozumiesz, choć przecież o ciebie chodzi! Nie umiesz się z tym pogodzić, że na próżno wciąż kręcisz się wokół mnie, nie jestem tobą zainteresowany, nie. Wiem, że jesteś miła, i że masz najwyżej dwadzieścia pięć lat, a więc jesteś w wieku Andrei. Ale nie potrzebuję cię, czy po to, żebyś zrozumiała, mam to wypisać na drzwiach? Co by się stało, gdybym na następnym zebraniu partyjnym powiedział dla dobra moralności socjalistycznej, że wciąż za mną chodzisz, patrzysz na mnie — och, daj mi spokój, Anno, poszukaj so­bie kogoś odpowiedniego dla siebie. A zwłaszcza nie czekaj na mnie, kiedy wracam do domu, nawet jeśli jesteś tak za­kochana, że oczy wypełniają ci się łzami na mój widok, nie czekaj na mnie, córeczko, przy bramie i nie udawaj, że idziesz właśnie w tę samą stronę co ja, bo może się zdarzyć, że na jakimś wieczorku związkowym, kiedy będziemy bra­tać się z pracownikami administracji, Paula nasypie ci tru­cizny do kawy i umrzesz w tańcu. Ty nie znasz Pauli.

Czy w ogóle ktoś ją zna poza nim?

Veronka ją znała. „Nie drażnij jej. — Kładła mu dłoń na ramieniu, gdy byli jeszcze dziećmi i on wykpiwał, dra­żnił czymś Paulę. — Proszę cię, Gaborku, nie drażnij jej, ona cię zabije...” Te słowa miały dziwną wagę w ustach dziewczynki, Paula zaś stała, jasnowłosa, smukła, długono­ga i uśmiechały się tylko jej wargi, oczy rzucały błyskawi­ce. Nie bał się jej, wiedział, że Paula nigdy nie zrobiłaby mu krzywdy, nakarmiłaby go nawet, gdyby był głodny — może nawet dałaby mu całe swoje życie, a gdyby mu kto­kolwiek zagroził, skoczyłaby do gardła. Paula go kochała.

Na tej kolacji po świniobiciu, Janó będzie wzorem gościn­ności, będzie nakładał na talerze. Janó jest gościnny, za­wsze wszystkim nakłada i plami przy tym tłuszczem obrus, Andrea spuszcza oczy na stół, blednie. Kiedy po raz pierw­

szy spotkał się z Tóthem, zdziwili się obaj; chodzili dawniej do jednej szkoły, razem skończyli cztery pierwsze klasy gimnazjum, tylko Janó po czwartej klasie przeszedł do szko­ły nauczycielskiej. Przyglądali się sobie uważnie, kiedy się spotkali — oddał właśnie Wiktorowi książkę, którą przesy­łał ojciec/ a obok Wiktora zobaczył Janosa Tótha, który dyktował chłopcu jakieś przykłady gramatyczne. Nie został z nimi, pobiegł do dziewczynek, Paula czekała na niego w ogrodzie przy altance, była też Veronka, tańczyła wśród krzaków, poruszając rękami. Jolan łatała bieliznę, siedziała w pobliżu na małym krzesełku.

Po lekcji Janó przyszedł się pożegnać, ukłonił się obu dziewczynkom, wyraźnie czekał, aby go zatrzymały, ale nikt go nie zatrzymał, tylko Veronka przestała na chwilę wirować i poszła z nim do bramy, aż przy altanie słychać było, jak go żegnała: „Do widzenia, panie Tóth!” Potem przytańczyła do nich z powrotem, a on zamyślił się, czy Paula widzi, jak na nią patrzy Janos Tóth. Wtedy Pólika wzięła w zęby różę i spojrzała mu prosto w oczy, a on zro­zumiał, że dziewczyna widzi, i że chciałaby, aby i on to za­uważył. Kiedy w trzy lata później oddała mu się po raz pierwszy — Wiktor mieszkał już wtedy w osieroconym pokoju dziadka, a Veronka spoczywała na starym cmenta­rzu — wstała i otworzyła mu bramę. Nie mówiła nic z tego, co w takich chwilach mówią dziewczęta, nawet nie płakała, nie odezwała się w ogóle i dopiero kiedy ponownie przekrę­ciła klucz i uchyliła mu drzwi na. ulicę Młyna, podniosła ku niemu twarz w poświacie księżyca i odezwała się wresz­cie, szepnęła: „Pan Tóth.,,” Inna dziewczyna płakałaby. Pó­lika uśmiechała się i zamiast ronić łzy, natrząsała się z Ja­nosa, z jego żarliwej miłości, z wrzucanych przez okno li-, ścików i zostawianych na progu kwiatów.

Nie, nigdy nie bał się Póliki, tylko jeden jedyny raz, kie­dy powiedział jej, że nie może się z nią ożenić. Świętowali maturę Wiktora, po raz pierwszy Pani Starsza zaprosiła wtedy Janosa Tótha na kolację, należało mu się, to on uczył Wiktora, to było jego zasługą, że biedak wymęczał na egza­minie, co trzeba. Janos był już od trzech lat nauczycielem,

on od dwóch dni lekarzem, ojciec już nie żył i na kolacji nie. było nikogo, tylko oni: stara pani Kemery, ciotka Kla­ra, Wiktor, Pólika, on i Janó. On przyszedł pierwszy, Póli- ka grała na fortepianie, przewracał kartki nut i słuchał jej szeptu. Wyszeptała, że Janó tym razem przysłał list pocztą i pyta, czy może mieć nadzieję, że jego wierna miłość spot­ka się z jej wzajemnością, czy pozwala mu porozmawiać z babką o ich wspólnej przyszłości. „Nocą na dachu omni­busu...” — grała Pólika i w uśmiechu błyszczały jej zęby. Wiktor z nieszczęsną miną siedział w fotelu na biegunach, bujał się i patrzył na swoje paznokcie, Jolan nakrywała do stołu. Wtedy z całej służby została już tylko Jolan, finanse Kemerych nie były w najlepszym stanie, dzierżawca z Kón- tos nie chciał płacić.

Ciotka Klara krzątała się po kuchni, a Pani Starsza, jak zwykle o tej porze, rozpierała się łokciami na parapecie i patrzyła na cichnącą ulicę. „Czy ty wiesz, moja mała...” — grała Pólika, podniosła ku niemu wzrok i znów się uśmiech­nęła. Nie powiedziała, co odpowie Janosowi, szkoda było na to słów. Wtedy poczuł, że musi się odezwać, nie może dłużej z tym zwlekać. Nigdy nie rozmawiali o przyszłości jak inni zakochani — kochankowie! — małżonkowie, ich związek trwał już od lat i żar jego nie malał, przeciwnie, rósł z każdym dniem. Pólika nigdy nie pytała, na co on czeka, dlaczego nic nie mówi, bo kochała ryzyko, podobała jej się ta gra, otwierające się co noc drzwi, myśl, że obok śpi ciotka Klara, a ona robi mu miejsce na swej poduszce. Dotąd nigdy nie pytała*. Ale teraz? Co chciała przez to po­wiedzieć, że Janó... To była okropna chwila. Pólika promie­niała, a on,myślał o „tatusiu”, który jako pierwszy złożył mu gratulacje po promocji i zaraz zaciągnął go do audytor­ium. Na dole, w pierwszym rzędzie siedziała Gitta, macha­ła białymi rękawiczkami, uśmiechała się do niego jak lalka z wystawy, sztywno, z napięciem, beznadziejnie.

Pólika zawsze zapalała świece, kiedy grała, lubiła ich blask, kołyszące się w takt jej ruchów języki płomieni. Na­uczyła się tego od Veronki, która zawsze tak grała przy świecach, potem zdmuchiwała płomień i kaszlała. Dłonie

f\

Póliki ześliznęły się z klawiatury i dziewczyna spojrzała na niego. Co miał jej powiedzieć?

Ojciec już nie żył, był zmarłym o niechlubnej pamięci, ciężarem, dopiero po czterdziestym piątym mógł być z nie­go dumny, wtedy w dwudziestym piątym był jak kara bo­ża: czerwony lekarz! Płomienie migotały. „Nie mo­gę się z tobą ożenić” — powiedział i głos jego brzmiał w tej chwili niemal jak głos Wiktora. Pólika przyjrzała mu się, potem znów położyła palce na klawiszach. Wtedy zląkł się jej, bo w twarzy dziewczyny nic się nie zmieniło, do tego stopnia, że miał ochotę krzyczeć; to nie było normalne. Ale Pólika zaczęła grać, podśpiewywała nawet, potem rozległ się dzwonek, i Jolan wpuściła Janosa. Przyniósł kwiaty, Pólika wstawiła je do wazonu.

Wkrótce usiedli do stołu, dziewczyna wciąż jeszcze nie odzywała się do niego, rozmawiała z ciotką Klarą, z babką, nawet z Janosem, ani na chwilę nie zostali sami. Musiał wyjść razem z Tóthem, a kiedy wrócił o północy, czuł, że tym razem Pólika nie czeka za drzwiami, nie wpuści go. Ale drzwi uchyliły się jak zawsze. Usta Póliki były gorące, piersi i ramiona chłodne. To była upiorna noc, bał się jej, przerażało go, że ona wciąż milczy, bał się też jej słów. Niech diabli wezmą to parszywe życie, „tatusia”, jego có­reczkę, to miasto, gdzie przez ojca nie ma dla niego miejsca; gdyby mógł wydostać się stąd, pojechać gdzie indziej, gdy­by miał pieniądze, żeby urządzić się wśród obcych, może w jakimś małym miasteczku, gdzie brak specjalistów, mo­że... „Nie bój się — powiedziała nagle Pólika, jakby odpo­wiadając na jego myśli. — Nie bój się, najdroższy. Babcia ma cukrzycę i wkrótce umrze. Kontos należy do mnie i do Wiktora, babcia ma tylko dożywocie. Gdy umrze, sprzedam moją część. Nie bój się, wszystko będzie dobrze.” Kochali się jak ludzie, którzy uratowali się przed śmiertelnym niebezpieczeństwem.

O świcie, kiedy powoli szedł do domu, przyłapał się na tym, że jest przerażony. Przeraziły go słowa Póliki, która jakby ogłaszała jakiś wyrok, oznajmiła, że Pani Star­sza umrze; musi umrzeć, on też to wiedział, Pani Starsza

jest całkiem zbyteczna, zresztą i tak przez całe życie była potworem. Przystanął, zaczął gwizdać. Był zakłopotany. Pachniały kwiaty, był nów.

Przejrzał dziennik chorych, nie znalazł w nim nic cieka­wego, Anna czekała za drzwiami. Wariatka!

Z komplikacji wystarcza mu całkowicie Gitta; zresztą nie potrzebuje nikogo poza Póliką.

Dlaczego Pani Starsza nie umarła, gdy na to czekali? Stali nad jej łóżkiem i serce biło mu tak mocno, że bał się, aby staruszka nie usłyszała, bo leczył ją zgodnie z naj­lepszą swoją wiedzą, jego lekarska ambicja pragnęła, aby wyzdrowiała, a jednocześnie po głowie snuły się myśli, że­by nie udało się to, co dla niej robi, żeby nie pomogły środ­ki, które jej aplikuje.

Umrzyj, straszliwa starucho, bo jeśli nie umrzesz, będę musiał ożenić się z Gittą i co będzie wtedy z Póliką? Na próżno haruję jak wół w tej przeklętej klinice, nigdy mnie nie zatwierdzą! Ale ona jakby chciała z nich zakpić, umar­ła w dwa tygodnie po jego ślubie, nie na to, na co powinna była umrzeć, nawet nie w chorobie, nagle, niespodziewanie, tak że jej śmierć nie miała żadnego związku z cukrzycą. Był wtedy od dwóch tygodni w podróży poślubnej, Pólika wysłała mu wiadomość do Włoch. Dostała jego adres od „tatusia”, który długo potem rozpływał się jeszcze, jaka to miła, wytworna, elegancka dama odwiedziła go pewnego dnia.

Pólika była na ich ślubie, pocałowała Gittę w oba policz­ki, a Gitta skubała welon i była okropnie zakłopotana, bo nigdy nie widziała tej nieznajomej, która tak serdecznie składała jej życzenia i uśmiechała się do niej, a on miał uczucie, że runą mu na głowę wieże kościoła, bo Pólika wyciągnęła rękę i do niego.

Miała coś w twarzy, coś połyskliwego i okrutnego; w twa­rzy Póliki była jakaś tajemnica, nie .tego, co było między nimi, czegoś innego, nowego. Nie mógł odgadnąć, tylko przestraszył się, w wagonie sypialnym przez całą noc pa­trzył na światła, deszcz iskier z lokomotywy. Gitta wdzię­czyła się na dolnym posłaniu, pojękiwała, a on tylko gapił

_ 111 /\ ^

się przez okno i próbował rozszyfrować zagadkę, którą promieniowały twarz, włosy, uważny wzrok Pauli; ale da­remnie.

Dzień dobry, moje uszanowanie. To znów stara klinika, pierwsza, gdzie dostał książkę pracy, gdzie poznał „tatusia”. W Debreczynie klinika mieści się w Wiel­kim Lesie, w ładniejszej dzielnicy niż ta; tu wciśnięto ją w centrum miasta, ale i tak jeszcze mają lepsze powietrze niż w Peszcie. Gdy człowiek spojrzy w dół przez okno na korytarzu, widzi ruch na ulicy; to też jest relaks, nie tylko widok lasu, zieleni. Nie żeby tu był prawdziwy ruch — naprawdę trudno byłoby to powiedzieć patrząc na mężczy­znę w bekieszy, który ciągnie środkiem jezdni wyładowany wózek. Wloką się za nim dwie kobiety, a jedna jest gruba niczym Budda.

W Miskolcu korytarze wyłożone były terakotą w biało- -czamą kratę, spacerował po niej tam i z powrotem pró­bując odgadnąć, co takiego było w twarzy Póliki. Kiedy Janó przysłał mu zawiadomienie o ślubie, sądził, że już ro­zumie, co tak zagadkowo promieniowało od Póliki spoza zasłony kadzidła, z cienia wielkiego kapelusza. Sądził, że to takie proste.

W strasznych latach rozłąki, kiedy tęsknił za Póliką nie­mal każdym porem skóry, myślał, że wszystko rozumie. Musiała wybuchnąć wojna, musiał mu przyjść do głowy po­mysł, żeby wpaść na pół godzinki do ciotki Klary, skoro « już przyjechał, żeby mógł zrozumieć: był w błędzie.

Skądże mógł znać prawdę, dopóki nie spojrzał na Andreę i nie skamieniał na progu pokoju: z twarzy smukłej, kości­stej dziewczynki patrzył na niego ojciec, lekarz biedaków z osiedla Lanczyego, widział jego szare oczy, proste, gęste brwi, poważne usta. Wtedy, w pokoju rozgadanej ciotki Klary, musiał oprzeć się plecami o drzwi, bo ugięły się pod nim nogi: wtedy już wiedział, dlaczego Pólika patrzyła na niego w ten sposób w kościele i co znaczył ten osobliwy, zły wyraz jej twarzy w blasku świec. Dzień dobry, Mario, moje uszanowanie panie profeso-

rze. Tak, Anno, idziemy. Siostra podała mu dzien­nik, poszedł za profesorem. Zaczął się obchód.

JANOS

Zaczął dzień od złości, potem zrobiło mu się wstyd: po co się gniewać o taki drobiazg? Andrea jest taka a nie in­na, ma już dwadzieścia pięć lat i mało prawdopodobne, aby mogła się zmienić. Nigdy nie była naprawdę dobra dla bra­ta, z początku sądził, że może jest o niego zazdrosna, bo przecież był młodszy, potem zrozumiał, że nie w tym rzecz, Andrea po prostu nie lubi Antiego, ani teraz, ani gdy doro­śnie, nie pozyska jej sympatii.

Nie o to mu poszło, że powiedziała coś na temat brata. Potem, kiedy się golił i patrzył w lustrze na okrągłą twarz

o zarysowującym się już drugim podbródku, zrozumiał: rozgniewał się, bo Andrea mówiła zupełnie jak Szalay. Dłu­gie lata żarliwego uwielbienia sprawiły, że Andrea przeję­ła od Szalayego styl, sposób rozumowania. Lepiej wzięłaby przykład z jego pracowitości, zaczęła naśladować jego nie­zwykłą sumienność, uczciwość. Ale nie. Andrea nie chce słyszeć o pracy, od razu krzyczy, gdy próbuje z nią o tym pomówić; co z nią będzie, gdy ich już zabraknie?

Pólika, jak zwykle, wyszła o wpół do ósmej, oni z Antim mieli szkołę po południu, krzątali się w spiżami, pomagali dziewczynie. Andrea wyrzuciła zawartość szuflady z przy­prawami. Oczywiście znów za mało pieprzu, choć groma­dzili go już od tygodni. Trzeba przynieść, i to koniecznie dziś. „Ordynat poleci!” — powiedziała Andrea, wspięła się na palce i zdjęła jabłko z górnej półki. Anti przybijał ja­kiś gwóźdź, nawet nie zwrócił uwagi na jej słowa, on sam zaś potrzebował czasu, żeby zrozumieć, o kogo jej chodzi. Ogarnął go gniew, wyszedł ze spiżami, zagrzebał się w do­kształcających broszurach. Jeszcze przed Bożym Narodze­niem miała się odbyć konferencja.

Anti walił młotkiem, Andrea zabrała się do sprzątania w jadalni, chłopak rytmicznie wbijał gwoździe i nucił:

Ordynat — bumm! Ordynat — bumm!” Dziewczyna nazy­wała niekiedy młodszego brata hrabią Tóthem, Anti nie gniewał się o to, ale także się nie śmiał, w ogóle nie reago­wał, jak głuchy.

Do obiadu robił notatki, chłopiec odrabiał lekcje, powo­li, starannie pisał wypracowanie. Andrea kręciła się mię­dzy pokojami i kuchnią, a on znów miał wrażenie, że choć­by ten obiad był naprawdę znakomity, nie będzie mu sma­kował. „Och, jaka ja jestem skonana — sapała Andrea. — Nawet nie będę jadła, nie chce mi się. Rozbolała mnie gło­wa od pary. Anti, jak trzymasz łokcie?” Chłopiec wyprosto­wał plecy, przycisnął łokciami książki, Andrea westchnęła, wachlowała zmęczoną twarz. Jak mógł jeść z apetytem obiad, którego przygotowaniu towarzyszyły takie narzeka­nia? Ile to już razy proponował, że będzie jadał w szkole, z kolegami, że Anti też może chodzić na obiady do świetli­cy. Andrea wznosiła ręce ku niebu, a Pólika tylko wzrusza­ła ramionami. Jeszcze tego mu brakuje, świetlicy. Nie, niech się uczy nazw rozmaitych potraw. „Ty nie wiedziałeś nawet, co jesz — powiedziała Pólika, kiedy pewnego dnia znów zaczął — niech przynajmniej twój syn wie.”

Ledwo mógł się doczekać końca obiadu i zaraz zaczęli szykować się do wyjścia. „Co tak wcześnie? — zdziwiła się Andrea. — Co będziesz tak wcześnie robił, ojcze? Bu­dował demokrację?” W ustach Andrei każdy tego rodzaju wyraz brzmiał niczym przekleństwo. Aż zaczerwienił się, w takie wprawiła go zakłopotanie; odwrócił od niej wzrok. Zamiast niego odpowiedział Anti: „Prosiłaś o pieprz. Więc idziemy.”

Na ulicy wiał wiatr, dziki wiatr, sypał im śniegiem w o- czy. Anti pomrukiwał, rozkoszował się. To była wielka ra­dość, wciąż nowa radość, taka droga we dwóch, i to, że mógł patrzeć na małą, krępą sylwetkę syna, kiedy rzuca się biegiem na wyślizganą ścieżkę i łyska ku niemu oczami spod wielkiej czapy. Zupełnie jakby to on sam szedł ulicą w dwóch egzemplarzach, bawił się w duchu, kiedy tak pa­trzył na syna; jakby sam siebie prowadził do szkoły, jakby przy sobie samym tak poważnie szedł z zaciśniętymi war­

gami. Kto spojrzy na Antiego, mógłby pomyśleć: cóż to za ponury chłopak, ale on wie, że wcale nie jest ponury, tylko po co ma wietrzyć usta, gdy nie ma ku temu specjalnych powodów. Anti obejrzał dokładnie wóz z wodą sodową, pług śnieżny, wystawę rzeżnika i długo przyglądał się szli­fierzowi szczękającemu z zimna zębami na rogu ulicy. Po­tem ukłonił mu się jak znajomemu. Anti zawsze kłania się wszystkim napotkanym rzemieślnikom.

Pieprzu nie było w żadnym sklepie. Może w Dużych De­likatesach, zaproponował Anti. Dobrze, można sprawdzić u Zengevalda. Nie bardzo ucieszył się tym pomysłem, nie lubił chodzić do Dużych Delikatesów, bo kierownikiem sklepu był tam Laci Szabó, a Laci Szabó zawsze przypo­minał mu Sćirę i ciotkę llkę, bo ciotka Ilka oskarżyła go rów­nież o Laciego Szabó, według niej on też stał się jego ofiatą.

Jak gdyby on nie chciał, żeby Sara wyszła za mąż, albo jakby nie lubił Laciego Szabó! Taki był z niego niepozorny chłopczyna, chudy, tykowaty, ciągle mrugał oczami, a i na Sarę zerkał jakoś spod rzęs; z początku naprawdę go nie lubił, uważał, że dziwnie patrzy na ludzi, od dzieci w szko­le wymagali, aby patrzyły człowiekowi prosto w oczy. Ale potem zrozumiał, Lad pracuje u pana Zengevalda w pi­wnicy, gdzie pakuje i rozładowuje skrzynki, nie wolno mu nawet wejść na górę, nigdy nie widzi światła dziennego i wieczorem ma już zmęczone, czerwone oczy, bo w piwnicy pali się tylko jedna słaba żarówka.

Pan Zengevald zrobiłby duże oczy, gdyby mógł tu zaj­rzeć ze Szwajcarii, dokąd uciekł. Jego sklep jest niemal dwukrotnie większy, zamiast szyldu jest neon, a w miejscu, gdzie kiedyś stał właściciel i kłaniał się klientom, oferuje mrożonki uśmiechnięty Eskimos. Doskonałe są te mrożone owoce! Pólika ich nie cierpi, Andrea powiedziała, że to świństwo, więc w pierwszej chwili zawstydził się tego pu­dełka, które przyniósł do domu, ale potem Anti znalazł Je w kuchni i wtedy obaj zjedli jego zawartość, kiwali głowa­mi, jakie to pyszne, i opychali się malinami.

Laci Szabó też nieprzyjażnie na niego patrzy, nie mają sobie nic do powiedzenia. Gdy przypadek zaprowadzi go

do sklepu, Laci udeka przed nim na drugi koniec lady, żeby się tylko do niego nie odezwać. Niech Anti wejdzie sam. Jeśli jest pieprz, zawsze zdąży go przecież zawołać. Anti pokiwał głową, że załatwi. Bardzo lubi coś załatwiać, rozmawiać z obcymi, wchodzić do nieznajomych sklepów, mieszkań.

Przed nim Lad Szabó nie ucieka. Nawet podaje mu rękę i uśmiecha się do niego. Anti jest w przyjaźni ze wszystki­mi sprzedawcami. Czy Lad Szabó wie, że to jego syn? Spod czapy patrzy na niego twarz Sary. Z pewnością nie, ale coś jednak ciągnie go do chłopca. Bardzo utył, rozrósł się w barach, tylko wzrok zostawił u pana Zengevalda, nosi grube szkła niczym jakiś uczony. Gdyby nie byli w tamtych czasach tak beznadziejnie biedni i gdyby mógł ożenić się z Sarą, byłby teraz jego szwagrem, masywnym, tęgim szwa­grem w okularach. O Lacim Pólika nie mogłaby nic powie­dzieć, to kierownik sklepu. Przyjrzałaby się lepiej własne­mu bratu, czy szklarz to coś lepszego? Oczywiście, że tak. To są skomplikowane sprawy. Wiktor, gdziekolwiek pra­cuje, zawsze będzie panem, Jolan, po którą co rano przysyłają z pracy samochód, zawsze zostanie służącą. Ob­raz świata Póliki nie ulega zmianom.

Osiedle Lanczyego — powiedział Anti wychodząc na uli­cę. — Sklep numer dwanaście!” No pewnie, sam nr ógł na to wpaść. Jeśli nie można dostać czegoś w mieście, prawie zawsze jest na przedmieśdu. Tylko że on nie dowiedziałby się numeru sklepu, przynajmniej od Ladego Szabó. Cieka­we, że zawsze jest wobec niego taki sztywny, niemal wro­gi. Co on mu takiego zrobił, no co? Nie odebrał Sarze pie­niędzy, nie od niego zależało to małżeństwo. Że nie mógł dawać więcej na dom, to już nie jego wina, tylko państwa, jakże mógł więcej dawać z tej nędznej pensji nauczydela? Musiał się przecież jakoś umeblować, ubrać, potrzebne mu były książki. Śmieszne, że tak usprawiedliwia się teraz w duchu przed Ladm Szabó, z którym nigdy nie zamienił na ten temat ani jednego zdania. Pieniądze Sśry szły na mamę, nie na niego. Na mamę niech się gniewa. Ale na mamę na pewno nie jest zły.

Nie mają już teraz czasu, żeby jechać autobusem na o- siedle Lanczyego, to już wieczorem, po szkole. Miał ochotę przespacerować się przez plac Orła, żeby zobaczyć, co się dzieje w sklepie, ale Anti od razu skręcił w jedną z bocz­nych uliczek. Anti nie lubił placu, nie było na nim żadnych warsztatów. Pociągnął go przez ulicę Miklósa Szalayego, musiał | nim tamtędy przejść, dawną ulicą Okrętową, bo tam właśnie mieścił się zakład butelkujący wodę sodową. Anti przykucnął i spojrzał przez zakratowane okienko na huczące maszyny.

Pożegnali się przed szkołą. Nie pocałował syna, obaj coś tam mruknęli, potem Anti pobiegł naprzód. Do tego zawsze przywiązywał wielką wagę, żeby przypadkiem ktoś nie po­myślał, że wymaga dla swego syna specjalnych względów. W pokoju nauczycielskim było tłoczno, nauczyciele z ran­nego dyżuru szykowali się do wyjścia.

Tu zawsze czuł się dobrze. Za każdym razem, kiedy wchodził do gmachu, ogarniało go jakieś pogodne poczucie bezpieczeństwa, rozkoszował się tym światem, tą atmosferą. Dziś wyjątkowo dzień zaczął się zgrzytem: kiedy wszedł, dyrektor Gal szeptał coś z Ernstem i Fabianową, na jego widok przerwali rozmowę. A cóż to takiego? Co to za nowy zwyczaj?

Wziął dziennik, ruszył na górę. Lubił być w klasie, gdy gromadziły się dzieci. Idąc po schodach spotkał lekarza szkolnego, który co drugi dzień miał u nich dyżur. Lekarz pozdrowił go już z daleka i mijając powiedział też coś na temat Sósa, który złamał łokieć na wuefie. Nauczyciel wy­słuchał, potem pożegnał się pospiesznie i poszedł na górą. Zawsze był zaskoczony, że aż tak bardzo nie lubi lekarzy.

Oczywiście to głupie i niesprawiedliwe: nie lubi lekarzy przez Szalayego, a także przez to, że w domu wciąż słyszy słowo: „belfer”. W ich domu aż zapierało dech, gdy była mowa o jakimś nauczycielu, tak, ulica Mydlarzy szanowała pedagogów, szanował ich nawet stary Mótó, choć spluwał na widok każdego księdza.

Zapytał Paulę, co by powiedziała, gdyby zrobił specjali­zację. Chętnie wziąłby się do nauki, bardzo pragnął uczyć

w wyższych klasach. Pólika tylko machnęła ręką, potem wpadła w złość i zapytała, kiedy ma wobec tego zamiar zajmować się prywatnymi uczniami, skoro na starość chce wkuwać, plan zatem spalił na panewce. A przecież był przekonany, że i jej sprawi tym przyjemność: nauczyciel wyższych klas to prawie to samo, co lekarz. Ale Pólika oświadczyła, że każdy nauczyciel jest belfrem.

Gdyby nie był belfrem, nigdy by jej nie poznał — przy­szło mu wtedy do głowy, ale szybko postarał się skierować myśli na inny tor, bo nie wiedział, czy Pólika uważałaby to za wielką stratę. Bardzo tanio ich uczył, wszyscy ojcowie jego uczniów płacili więcej niż Pani Starsza. Wiktor był wprawdzie bardzo zdolny, ale upłynęło wiele miesięcy, za­nim nauczył się rozumieć, co mówi; ileż go to kosztowało cierpliwości, zanim nauczył Wiktora, aby nie bał się otwierać ust, żeby mówił i nie zwracał uwagi, jak to brzmi. A potem uczył też Paulę; szybko zapomniała, że gdyby nie on, nigdy nie skończyłaby szkoły. Brakło mu oddechu, gdy próbował wytłumaczyć jej orzeczenie imienne. „Nie rozu­miem — powtarzała i potrząsała kokardą we włosach. — Nie rozumiem, i nie interesuje mnie!” Gdyby chciała uważać, zrozumiałaby od razu, żadne z młodych Kemerych nie było tępe, ale Pólika nie chciała uważać i naprawdę jej to nie interesowało.

Kiedy przyniósł do domu swój dyplom, ciotka Ilka roz­płakała się, a potem wszyscy poszli do kościoła. Nie słyszał ani słowa z tego, co mówił pastor, bo cały czas krążyło mu po głowie, że teraz wyślą go na front, i że nie będzie miał chyba takiego pecha, żeby po tych wszystkich latach wku­wania polec gdzieś na obcej ziemi, próbował też obliczyć, ile czasu potrwa ta wojna, która ciągnie się już cztery lata, i czy po powrocie zastanie tu jeszcze Pólikę. Był czerwiec, wczesne lato tysiąc dziewięćset osiemnastego, dusząco pa­chniały akacje.

Bili się, kiedy wszedł do klasy. Nie musiał nawet powie­dzieć słowa, znieruchomieli na dźwięk otwieranych drzwi, a potem, zanim doszedł do katedry, wszyscy siedzieli już na miejscach. Wyjmował z szuflady swoje rzeczy, naciągnął

| i %| % fi C

^frMnRn» 4w&?

W3&Śti8£Sffi&SmftS

pBfpffNwwi

zarękawki. Nie lubił uczyć w fartuchu jak młodsi koledzy, fartuch przeszkadzał mu, pocił się w nim, zawsze brudził go kredą, nosił więc zarękawki. Uszyła je S4ra, sam je prał, gdy były brudne, tylko raz jeden przyniósł do domu, na samym początku, kiedy nie znał jeszcze tak dobrze Póliki.

Pólika liczyła właśnie brudną bieliznę. Wyciągnęła zarę­kawki, przyjrzała się im, potrząsnęła nimi, potem rzuciła je na stos brudów. Zawsze sama wszystko liczyła, nie zdawa­ła się na służącą — wtedy mieli jeszcze gosposię — twier­dziła, że inaczej wszystko jej rozkradną. Nie powiedziała ani słowa, ale zaczerwienił się wtedy; wolałby w tamtym momencie obciąć sobie obie ręce, żeby tylko nie widzieć tych zarękawków na stosie bielizny. Nigdy przedtem nie przyszło mu na myśl, że zarękawki są śmieszne. Później przez pewien czas nie zabierał ich do szkoły. Kiedy czyste, świeżo wyprasowane wróciły z prania, zostawił je w sza­fie, ale potem przeprosił się z nimi: od ciągłego szczotko­wania wyświecały się rękawy marynarki. Od tamtej pory jednak sam je prał i wieszał, żeby przeschły, w drewutni, dokąd nie wchodził nikt poza nim.

Wyjął plan lekcji, dziś zaczynał od arytmetyki. Przed nim szumiała klasa, niekiedy ktoś się roześmiał, w takich chwi­lach on też się uśmiechał, lubił te odgłosy przed lekcją, tę hamowaną wesołość. Nigdy nie miał kłopotu z trzecimi kla­sami; pod koniec każdego roku, kiedy musiał je oddawać, wil­gotniały mu oczy podczas rozdawania świadectw. O wiele lepiej uczy się klasę niż jedno dziecko, każda szkolna lekcja kryje w sobie tysiące niespodzianek. Trzydzieści trzy lata już uczy, ale nie miał jeszcze klasy, która byłaby podobna do drugiej.

Na prywatnych lekcjach wydaje się, że czas stoi. Kiedy uczył Wiktora, mógł przynajmniej bywać w domu, który bezustannie, odkąd po raz pierwszy postawił w nim nogę, wzbudzał w nim tęsknotę, uczyć zaś Pólikę było jakimś oso­bliwym, dziwnym szczęściem, Jakby wciąż upijał się na we­soło. To, że Pólika oblała w jednej z wyższych klas, było dla niego odkryciem w niej jakiegoś nowego piękna. A więc jesteś tak uparta, masz tak silną wolę, że nie uczysz się, za

/\

żadne skarby nie chcesz się uczyć, choćby babka groziła d wszystkimi karami świata? Ale oczywiście w innych do­mach, dokąd chodził, praca była męczarnią, musiał uczyć rzeczy, których sam nie umiał, gdy dawał korepetycje gim­nazjalistom i godzono go do różnych przedmiotów, wkuwał nocami łacinę, matematykę, wszystko, czego nie przerabia­li w szkole nauczycielskiej. Kiedy wreszcie dostał nominac­ję, w dwudziestym drugim, był szczęśliwy, że już skoń­czył z prywatnymi lekcjami. Nigdy nie sądził, że na starość znów zacznie.

Zadźwięczał dzwonek. Natychmiast zapanowała dsza i to codziennie sprawiało mu nową radość. Najchętniej głaskał­by chłopców po policzkach lub huśtał ich jak Antiego, kie­dy był w dobrym humorze. A więc jesteście tacy grzeczni, ta­cy mądrzy, tak dobrze już wietie, jak się zachować, że na dźwięk dzwonka przerywade w połowie najciekawsze hi­storie? Prężyły się przed nim drobne ciała, podszedł dyżur­ny, zaczął się dzień. Za oknem wirował śnieg, uczyli się przy świetle lampy, niebo było ołowiane, palta wydzielały woń zimy. Nigdy nie mógł się dość nacieszyć, że wszystkie dzied mają palta i buty.

Zaczął od arytmetyki, to znaczy chdał zacząć, wpisywał właśnie nieobecnych, kiedy wszedł dyrektor. To było zaska­kujące, że znów go wizytuje; w tym miesiącu był już u nie­go na jednej lekcji. Na dodatek nie usiadł z tyłu, tylko na katedrze, choć nigdy tego nie robił, i zaczął wertować dziennik.

Może sobie patrzeć! Zawsze lubił zajmować się dzienni­kiem, każda notatka, która wychodzi spod jego ręki, jest wręcz wzorowa. Nie znajdzie tu żadnej niewypełnionej ru­bryki.

Posiwiał ten Feri Gal, nie ma już ani jednego demnego włosa. Skończył w tym roku pięćdziesiąt pięć lat, całkiem jak on. Razem przyszli do tej szkoły, a kiedy stary Greiner poszedł na emeryturę, Feri zajął jego miejsce. Wyprostował plecy, oddągnął w tył ramiona. Berkes w drugiej ławce na­tychmiast poszedł za jego przykładem, zesztywniał.

Drugi raz w tym miesiącu... O co mu chodzi? Zerknął

w bok, dyrektor spostrzegł to, podniósł oczy znad dzienni­ka, wzrok miał badawczy, uważny.

Repetycja szła wzorowo, gdyby ich wcześniej przygotował, nie mogłoby się lepiej udać. Klasa ma dziś wyjątkowo do­bry dzień, nawet śnieg za oknem nie odwraca jej uwagi. Katus upuśdł ołówek, zapytał, czy może podnieść, i pobiegł w kąt, gdzie się potoczył. I Gal, i on uśmiechnęli się. Ileż to razy uśmiechamy się każdego dnia? — pomyślał nauczydel. Jest taki stereotypowy uśmiech pedagogów, igra teraz na wargach Feriego Gala. Po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że może to tylko konwenans, kiedy ludzie uśmiechają się do si e b i e. Co myślał Feri Gal, kiedy wszedł do klasy i powiedział dzień dobry? Ernst jest sekretarzem organiza­cji partyjnej, Fabianowa reprezentuje związki zawodowe.

0 czym rozmawiali na dole?

Gdy ojciec wraca wieczorem do domu

1 przynosi twojemu bratu dziewięć gru­szek, ty zaś z połowy tych dziewięciu gru­sze k... Zgłosili się niemal wszyscy, zerknął w tył na dy­rektora, czy widzi, jak dobrze zrozumieli materiał poprze­dniej lekcji. Gałęzie uderzały w okna. Kiedy obejrzał się za siebie, miał wrażenie, że Gal właśnie oderwał od niego wzrok. Przestraszył się. Gal ani razu nie wizytował w tym roku Lśpesa, Abóka czy Somogyiowej. Innych najwyżej raz. Dlaczego przychodzi do niego powtórnie w dągu jed­nego miesiąca? Dowiedział się o czymś?

Poczekaj — pomyślał dyrektor. — Już ja d pokażę! Na próżno uciekasz przed nami, w końcu dę dopadniemy. Zro­bisz wielkie oczy; żyjesz jak struś, ale nie znasz naszych metod. Dziś wieczorem będę dę miał, nie wywiniesz się. Także przyszedłem tu z drugiej strony tunelu. Dobra jest ta lekcja, nigdy nie umiałem tak uczyć arytmetyki.

Może dowiedział się o Antim?

Nie. Wykluczone. Anti zrozumiał, że nigdy nikomu nie wolno powiedzieć o lekcjach religii. O Boże, po co mu była ta cała religia? Gdyby choć on sobie tego życzy), bo prze­cież co wieczór jeszcze się modli, mamrocze w myśli tę sta­rą modlitwę, której nauczyła go mama... Ale Paula nie cho-

F

dzi nawet do kościoła. Daj Boże, żeby nic się nie stało, żeby tylko tak sobie przyszedł, żebym się mylił, może dostał ja­kieś nowe zarządzenie, żeby częściej odwiedzać wychowaw­ców?

Anti obiecał: „Ja tam nikomu nie powiem”, i tylko sie­dział patrząc przed siebie. Miał wtedy ochotę krzyczeć, wy­biec z domu, walić głową o mur, bo Anti nigdy nie kłamał, nawet gdy wiedział, że czeka go surowa kara, a teraz on sam prosił go, aby nie mówił prawdy, gdy ktoś zapyta, czy chodzi na religię. Pólika czesała się, trzymała klamrę w zębach i zapytała, po co tak się wszystkim przejmuje — oczywiście, że Anti nikomu nie powie. „Gdyby tak wszys­cy zaczęli mówić, to, co przemilczają, ciekawe, do czego byśmy doszli!” Wtedy znów miał ochotę krzyczeć. Anti siedział przygarbiony, jakby dostał w skórę, jakby go upo­korzono, na policzkach wykwitły mu dwie czerwone plamy, wpatrywał się we własne kolana, a ruchliwe zawsze ręce spoczywały tym razem spokojnie. „Zawsze tylko prostą drogą, odważnie i uczciwie” — powiedział przed południem do syna, kiedy szli do szkoły. Wychowywał Antiego prze­ważnie wtedy, gdy byli we dwóch. Rozmawiał z nim jak z dorosłym, jak z jedynym przyjacielem. Anti! Mój Anti! Nie, Anti nic nie powiedział. Obiecał!

Odpowiada Simon, odpowiada Goda, odpowiada Peter. Wszyscy umieją. Stało się coś złego. Stało się coś potwor­nie złego. Gdyby chodziło tylko o nowe zarządzenie, poszedł­by najpierw do tych, u których jeszcze w ogóle nie był. Dzieci są przekonane, że to w nagrodę bawi się z nimi: już nieraz to robił, gdy był z nich szczególnie zadowolony, że pytał kolejno wszystkich, rzucał krótkie pytania, pada­ły odpowiedzi, było to zupełnie jak gra w piłkę. Daj Boże, żeby tylko nie to! Już nigdy więcej, nigdy, niech sobie Pó­lika mówi, co chce! To pomysł Marosa, nie mój! Dlaczego można mnie we wszystko wciągnąć,-dlaczego nikomu nie potrafię odmówić?

Zbliżał się koniec lekcji. Już bolały go wargi od uśmiechu. Nie przerobili nowego materiału, ale G41 może sobie zoba­czyć w planie, że nie było o tym mowy. Napisał na tablicy

JH 122

tekst zadania domowego; kiedy postawił ostatnią cyfrą, rozległ się dzwonek. To była w irowa tablica, proporcjo­nalna, przejrzysta. Gal pochwalił klasę, potem zwrócił się do niego. Zapytał, czy po pracy mógłby do niego wpaść, żeby omówić lekcję.

Pytanie było gładkie, uprzejme i zupełnie zbyteczne. Po wizytacji zawsze musieli wysłuchać oceny, ale za każdym razem dyrektor pytał, przyjemniej było udawać, że wszy­stko w tych murach dzieje się z ich własnej woli bądź przez przypadek, niż przyznać, że odbywa się zgodnie ze stra­szliwym, obliczonym z dokładnością co do sekundy regula­minem, który kierował każdym ich krokiem. Nauczyciel oznajmił, że z przyjemnością, dodał jeszcze, że i tak miał zamiar zejść, od wpół do szóstej do siódmej przyjmuje ro­dziców. A więc doskonale. Nie będzie się teraz wdawał w szczegóły — powiedział Gal — ale lekcja była nad wy­raz zadowalająca, te dzieci są naprawdę zdolne do arytme­tyki.

Klasa wyprężyła się na baczność, nauczyciel wyprowa­dził gościa. Wiatr dął w szyby.

MAMA

Wracały do domu zmęczone. Kiedy przed dwoma dniami skończyły sprzątanie, były pewne, że na dziś już napraw­dę nie zostanie nic poza ułożeniem towaru na półkach i wy­stawą, ale teraz, kiedy wyjrzało słońce, w ostrzejszym bla­sku zobaczyły, ile jest jeszcze do zrobienia. Oszronionego okna nawet nie dotknęły, gdy zacznie się wreszcie codzien­nie palić, samo się oczyści, za to podłoga zostawiała wiele do życzenia, a także półki i mała komórka na zapleczu. Sara powtórnie wszystko wyszorowała. Dochodziło połud­nie, kiedy mogły się wziąć do układania. Sdndor został z nimi tylko do dwunastej, pomagał im, jak mógł, ale w końcu poszedł; gdy zaczyna zmianę o drugiej, naj­później o pierwszej musi być w stołówce. Gdyby chciał wró­cić do warsztatu, mógłby jadać, kiedy zechce, ale Sandor

nie chce nawet słyszeć o warsztacie. Mruczał coś pod no­sem, że nie zdąży do biblioteki.

Ona szczerze nie lubi tego wieczorowego czegoś tam, na co zapisał się jej syn. Na starość ślęczy nad szkolnymi ksią­żkami. Zdaje egzaminy. Co trzy miesiące ma egzaminy i gdy bierze się do nauki, a ona przechodzi przez pokój, patrzy jej w oczy, jakby mówił: „No, mamo!”

Sara aż spociła się z wysiłku, przydałyby się teraz szyb­kie ręce Ibolyi. Wreszcie jednak jakoś skończyły, wreszcie wszystko w mikroskopijnym sklepiku znalazło się na swo­im miejscu. Wyszły na plac i przez nie zamarznięty kawa­łeczek szyby wystawowej obejrzały swoje dzieło. Żadna z nich nie powiedziała ani słowa, tylko odchrząknęły i Sa­ra, choć nie miała tego zwyczaju, chwyciła jej rękę i poca­łowała.

Kiedy ten człowiek z Rady przyszedł do nich po raz pierwszy, wypytywał, jak też wyglądał taki dawny war­sztat mydlarski. Przysłał nazajutrz dwóch młodych ludzi, którzy też kazali jej opowiadać i coś tam sobie rysowali; aż wytrzeszczyła oczy, kiedy po dwóch dniach wrócili, że­by pokazać jej swoje rysunki, bo na kolorowych obrazkach zobaczyła dawny warsztat starego Tótha, który istniał je­szcze, gdy wychodziła za mąż; w jaki sposób tak wiernie udało się im go narysować, skoro nigdy w nim nie byli, przecież nawet jej dzieci znały go już tylko z opowiadań? To jej mąż zburzył częściowo ten stary warsztat, przebu­dował, kiedy sprowadziła się do jego domu; chciał mieć coś nowego, innego. Ale na nic się to biedakowi nie zdało, nie mogli dotrzymać kroku panu Gereczowi, bo przecież kocioł i formy zostały te co dawniej, tylko sam warsztat stał się widniejszy, przestronniejszy i wynieśli też na strych stare, dawno niemodne formy, odziedziczone jeszcze po dziadku Janosa. Wtedy już nikt nie chciał kupować pta­ków, słońc, księżyców ani gwiazd; jej mąż kazał więc wystrugać inne, w kształcie kwiatów. W dziewięćdziesią­tym dziewiątym, kiedy wzięli ślub, na ulicy Mydlarzy naj­modniejsze były kwiaty.

Człowiek z Rady dopytywał się właśnie o stare formy,

RSS

iMwk

"MMII

t* 4JfL

przynieśli je więc ze strychu, odmoczyli brud i teraz będą napełniać je masą, w takich samych kolorach jak dawniej, nie będzie się już robiło białego ani kremowego mydła, ten | Rady prosił, żeby było jak za czasów starego Tótha: fiołkowe, jaskrawożółte i rezedowe. Muszą się różnić od tych z fabryki — powiedział i kazał im jeszcze zanieść do sklepu niepotrzebne obcęgi, łyżki i deski do krajania, a po­tem polecił, żeby postawić w sklepie nie zwyczajny piec, tylko miniaturowy wiejski, w kształcie stogu, jak u starych Tóthów. Na ścianach wiszą fotografie, obrazki, a na wszy­stkich gotuje się mydło, pochylają się nad kotłami czelad­nicy, ubrani tak, jak się już dziś nie spotyka — na ubra­niach skórzane fartuchy, a na głowach mycki, okrągłe, skórzane mycki, które chronią włosy, kiedy człowiek pra­cuje przy kotle lub rozgarnia żar.

Stary Tóth nosił jeszcze myckę przy pracy, jej mąż już nie. Stary Tóth dostał ją w spuściźnie po swoim dziadku. Gdy na ulicy Mydlarzy syn zostawał czeladnikiem, otwie­rał własny warsztat lub przejmował go po ojcu, cała rodzi­na zasiadała wtedy do uroczystej kolacji, wkładało się młodemu myckę na głowę i częstowało się go winem. Jesz­cze u niej w domu tak było, biedny ojciec nosił swoją my­ckę niczym koronę.

No a teraz człowiek z Rady zażądał, aby mycka wisiała w sklepie nad ladą, i trzeba ją będzie tam zanieść. Jest zniszczona, nawet wystrzępiona, dobrze, że jej nie wyrzuci­ła, tylko schowała wraz z innymi pamiątkami po mężu, choć nigdy jej nie miał na głowie. Sśndor powiedział, że ją natłuści: jak dobrze nasiąknie, znów nabierze jakiegoś wyglądu. Kiedy została sama, Jani miał dopiero czterna­ście lat, a -Sandor dwanaście; stanęła wtedy w warsztacie na mężowskim miejscu. Długo patrzyła na myckę, nawet wahała się, czy nie założyć jej na głowę, ale nie wypadało, nawet gdy pracowała jak chłop, była przecież kobietą, po­przestała więc na wilgotnej chustce. Później, kiedy Sśndor skończył naukę w cechu, chciała mu dać tę myckę, ale nie wziął.

Byli biedni i trwała właśnie wojna, Jani walczył gdzieś

f\

125

we Włoszech, ale postanowiła, że jednak utrzyma tradycję i zarżnie ostatnią kurę, tym bardziej że koguta zarżnęła dla Janiego, kiedy przyniósł dyplom, i nie chciała krzyw­dzić młodszego, który zawsze był jej prawą ręką. Jani nie mógł jej pomagać, jakże mogłaby żądać, żeby biegał do rzeźni po cuchnący łój, później jako nauczyciel mógłby na zawsze pożegnać się z autorytetem. Dlatego, kiedy zimą cnemnastego roku Sandor złożył egzamin i dostał doku­ment, zarżnęła na kolację ostatnią kurę i skubiąc ją my­ślała o Janim, co ten biedak teraz je tak bezlitośnie daleko od nich.

Przyniosła też myckę, położyła ją przy talerzu, na pus­tym miejscu męża. Ilka od razu pociągnęła nosem, zaczęła opłakiwać brata, potem dały wina Sandorowi, bo od tego dnia już mu się należało. Było jej wstyd, że ona, kobieta, musi mu wkładać myckę na głowę, ale nie było nikogo innego, a Jani, który mógłby zastąpić ojca, był tak daleko. Ale Sanyi uchylił się, roześmiał i nawet zaczerwienił, a po­tem oświadczył, że mu niepotrzebna. „Bóg dę skarze, mój chłopcze — powiedziała natychmiast Ilka — zobaczysz, że nie pobłogosławi twojej pracy i nie zarobisz ty na chleb!” Ona milczała, po co miała mówić, skoro już Ilka powiedzia­ła swoje, pomyślała też, że i jej mąż nie chdał tej mycki, choć przy uroczystej kolacji pozwolił ją sobie włożyć na głowę. Chyba nie od mycki zależy ich los? Najważniejsze, że ma przy sobie syna, będzie mogła przekazać mu lwią część pracy. Sanyi jadł, pałaszował kurę w rosole, a najbar­dziej smakował mu makaron, nad którym wymęczyła się młodsza siostra, nikt nie umiał tak drobno pokroić maka­ronu jak Sara. Przełknął, potem zaśmiał się i mruknął: „Dajcie mi spokój z tą mycką! Gdybym nie musiał poma­gać mamie, najchętniej poszedłbym do fabrykil”

Ilka wypuściła łyżkę, spojrzała na niego, a Sara na prze­mian to bladła, to znów czerwieniła się, była o rok młod­sza od Sandora, miała piętnaście lat, nie mogła nawet jeść, tak się przestraszyła. Do fabryki!

Nienawidzili tej fabryki. Jej mąż też nienawidził. Kiedy nastały dężkie czasy, wierdł się nocami na łóżku i mawiał:

Pożre nas chyba ten Gerecz.” Zawsze to powtarzał, ponie­waż fabryka należała do pana Gerecza. Gerecz był zniena­widzony przez wszystkich majstrów z ulicy Mydlarzy, bo kiedy fabryka ruszyła, wszyscy sklepikarze woleli brać mydło raczej z fabryki. Nawet Zengevald pytał, ,po co ma u nich kupować, skoro mydło Gćrecza jest tańsze i wcale nie gorsze. „To możliwe — odparł na to jej mąż (z zacno­ści tak powiedział, bo nie lubił o nikim źle mówić, mydło fabryczne nie umywało się nawet do ich wyrobów) — ale za to nie jest tak ł a d n e!” „Ładne! — zawołał ze śmie­chem pan Zengevald. — Brudowi to całkiem obojętne, maj­strze!”

A jednak chyba nie całkiem obojętne, bo oto zjawił się człowiek z Rady, dał sklep, kazał go wyposażyć i nawet obiecał surowiec.

Ona wtedy machnęła tylko ręką, nic nie odpowiedziała, zostawiła to lice. Ta zareagowała natychmiast: „Chcesz ha­rować na cudzym, synku, to ci się marzy, o świcie z domu, w nocy do domu, pieniędzy tyle, co kot napłakał, tego d trzeba? Nie jak twój starszy brat, który z niczego, z nędzy, pnie się w górę, synku, ty chdałbyś w dół, jeszcze niżej niż twój ojciec? Sanyi potrząsnął głową, upił łyk wina, po­tem powiedział: „Nie fabryka jest zła, tylko Gćrecz!” Sara wstała, przyniosła ciasto, uśmiechnęła się do każdego z osob­na, jakby mówiła: „Nie dręczcie go, dziś stał się właśnie człowiekiem, dajde mu spokój!”, więc wszyscy milczeli, do dziś pamięta ciszę, która zapadła, potem Ilka kaszlnęła i rzekła: „Jeszcze możesz tam się znaleźć, chłopcze!" I jak­by ktoś podsłuchał jej słowa, jakby jakaś wyższa siła zapi­sała tę myśl, znalazł się tam w cztery lata później, bo aż do tego doszli w swoim upadku. Janos wrócił z niewoli, nie mieli go nawet czym odkarmić po tyfusie, ani pienię­dzy, ani surowca, ani towaru; oddała wtedy koncesję.

Co to był za dzień, kiedy Sńndor poszedł godzić się do Gćreczal Pracy było mało, przyjęcia zawieszone, a Jani przechodził rekonwalescencję i wciąż miał nadzieję, że kie­dyś dostanie jakąś posadę. Drżała każdą cząsteczką ciała na myśl, że do tego doszli, ale bała się też, że mogą odesłać jej

syna, i co się z nimi stanie? Bo przecież nie ma już warszta­tu, Sara przynosi z apteki tyle co nic, a Jani w ogóle nie zarabia. Ale potem pocieszyła ją Ilka, bardzo dziwnie ją pocieszyła. Krzątała się w milczeniu dokoła stołu, potem, jakby tylko do siebie, powiedziała: „Nie martw się, Różo, jeśli nawet nikogo nie przyjmuje, to Sanyiego przyjmie, przecież dla Gerecza to radość, gdy może dostać kogoś stąd, bo jeśli ktoś z nas, ktoś z ulicy Mydlarzy, szuka pracy, to znaczy, że znów zbankrutował jakiś majster i że z wolna diabli wezmą całą ulicę, a to jest dla Gerecza taka radość, Różo, że da mu pracę, zobaczysz!”

Potem wrócił Sanyi, już z daleka machał ręką, że wszyst­ko w porządku, ale nigdy więcej nie mówił o fabryce tak jak dawniej. Od dnia, w którym tam poszedł, stał się jakiś inny, jakby się nagle postarzał. Gdyby nie Ibolya, może już nigdy by się nie uśmiechał, wieczorem rzucał się na łóżko, rano ledwie można go było obudzić. Nie siedział w domu, nawet gdy miał wolne, znalazł sobie kolegów, spotykał się z nimi, czytał, czego to on nie przeczytał w tym okresie, a potem wygadywał takie okropności, że Ilka piszczała i nawet w największe upały rzucała się zamykać okna, gdy przychodziła do nich w niedzielę z dwojgiem małych Ete- sich — jeszcze tylko tego im brak, żeby ktoś usłyszał, co on tu plecie, zamkną całą rodzinę, i ją też wyrzucą ze służby.

Bo wtedy biedna Ilka już pracowała, zgodziła się do pana Etesiego na niańkę, a ona wieczorami opierała się łokciami na parapecie okna i patrzyła w stronę tunelu, jakby jeszcze raz w życiu mogła ujrzeć męża, kiedy wraca do domu, podkręcając wielkie wąsy i śmiejąc się kochanymi, czarny­mi oczami, i myślała, że wszyscy domownicy pracują, Sanyi, Sćtra i, po tym jak pani Etesi umarła na hiszpankę, nawet Ilka. Szczęście miał pan Etesi po tych wszystkich latawicach, bo Ilka kocha dzieci i umie się z nimi obchodzić, nawet małego Zengevalda gładzi po głowie, choć Laci Szabó twierdzi, że już zawczasu należałoby go utopić, zanim stanie się taki jak jego ojciec. Wszyscy utrzymywali się sami, tylko ona nie. Sara dostawała w aptece nawet lekarstwa.

Jani wreszcie dostał praktykę nauczycielską, tylko ona nie mogła się do niczego zabrać.

Powiedział jej stary Szalay — on też już mamie wyglą­dał, biedak, wiedziała, że nie należy do niego chodzić, ale Sanyi kazał, żeby właśnie jemu dała się zbadać, bo chwalili go w fabryce, że nikt tak człowiekowi nie pomoże jak właśnie on — powiedział jej Szalay w tym swoim prawie pustym gabinecie, gdzie nie miał nawet stołu ani pięknych instrumentów jak inni, że jeśli będzie pracować, może się wykończyć, ma chore serce, zapewne z tym się urodziła, tylko dopóki była młodsza, choroba nie odzywała się lub tłumaczyli ją sobie w inny sposób. Nigdy więcej nie wolno jej wykonywać ciężkiej pracy. Tobie też nie wolno — po­myślała wtedy i rzeczywiście niedługo już pracował, bo w następnym roku zmarło mu się, biedakowi.

Ileż to ludzi przyszło na pogrzeb, była cała fabryka myd­ła i całe osiedle Lanczyego, syn doktora wciąż rozglądał się z powozu i był bardzo wzruszony. One też poszły z Ilką, wolno kroczyły przez cmentarz, bo Ilka przyprowadziła ze sobą małych Etesich, powiedziała, że idą na spacer, no bo przecież na cmentarzu też jest dobre powietrze, ona zaś patrzyła na młodego Szalayego, jaki jest wstrząśnięty, jak musiał kochać tego wspaniałego ojca. Ilka w pewnej chwili odezwała się nagle, mruknęła pod nosem: „Nie myśl sobie, Różo, on się boi, trzęsie portkami ze strachu, co o nim pomyślą ci z powozów, że przyszło tyle ludu z fabryki i z osiedla Lanczyego; gdyby mógł przewidzieć, że będzie tyle narodu, nie zrobiłby pogrzebu w niedzielę, tylko w zwykły dzień." Zdziwiona spojrzała na nią, ale Ilka nie powiedziała już nic więcej, tylko pokazywała dzieciom aniołki na karawanie. Szalał wiatr, w pierwszym powozie za młodym Szalaym jechała panna Kćmery z ciotką, a ona ucieszyła się nagle, że Jani nie chciał przyjść na pogrzeb, teraz wlókłby się jak głupi za powozem.

Sśra ciągnęła pusty wózek, a ona kroczyła obok niej. Po­wolutku posuwały się naprzód, wózek nawet pusty nie był lekki, droga śliska, szły ostrożnie, żeby się nie przewrócić. Kiedy wyszły ze sklepu, Sśra natychmiast skręciła w ulicę

Śluzy, już chciała jej powiedzieć, że jeśli pójdą przez plac, będą miały bliżej, ale potem połapała się, że gdyby poszły przez plac, musiałyby przedefilować przed Zengevaldem

i mogłaby natknąć się na Laciego Szabó; po co mają się spotykać ich oczy? Sara posiwiała, a rumieniec nie pasuje do siwizny.

Kiedy powiedziała, że za niego nie wyjdzie, że nie zosta­wi jej samej, powinna ją była wyrzucić z domu, kazać jej pakować manatki, dziś miałaby męża i dzieci; jeśli kiedyś spotka się tam z mężem, nie będzie umiała zdać mu sprawy

o Sśrze. Cóż mogłaby powiedzieć? Że Jani wrócił właśnie z niewoli i nawet nie wiedziała, czym go nakarmić, Ilka mogłaby dla nich tylko kraść, ale kradzież jest grzechem, Ilka i tak była szczęśliwa, że nie jest im w domu ciężarem. To, co przynosił Sanyi, nie starczało nawet dla nich dwojga, z czego mieli odkarmić Janiego, jak mieli przetrzymać te dwa lata, które przesiedział w domu bez pracy? Słaniał się na nogach, gdyby nie chodziło o Kemerych, chyba nie pod­jąłby się nawet korepetycji, ale Kemerych nie mógł opuścić, bo gdyby on zrezygnował, kto chciałby uczyć tego biedaka, którego nikt nie mógł zrozumieć?

Nawet pochlebiało jej z początku, że tak się poznali na wiedzy jej syna, jeszcze sama go popędzała, niech idzie, sko­ro ten nieszczęsny chłopiec ma do niego takie zaufanie, niech go nie zostawia w potrzebie. A przecież tam też nie­wiele zarabiał, raz mu płacili, raz nie, a jeśli już, to na­prawdę grosze, pieniądz nie miał żadnej wartości, gdyby choć dawali w naturze, w ogóle nie można było nic dostać za pieniądze. Męczyła go, żeby nie przyjmował, żaden maj­ster ani rzemieślnik nie bierze teraz pieniędzy, ale powie­dział, że nie wypada, żeby nauczyciel targował się z Kemerymi jak Cygan. Później sami jakoś zrozumieli, płacili mu tym, co dostawali od dzierżawcy z Kontos. Jaki był dumny, że i on wreszcie przyniósł coś do domu. Wszyst­ko, co mu dawali, przynosił właśnie jej. „Weź to, mamo”, a jej chciało się wtedy śpiewać, choć nie miała tego zwy­czaju, bo przecież wiedziała, że gdyby nawet kazała go uczyć na Bóg wie kogo, i tak zawsze zostanie jej synem,

a gdy tylko będzie miał kromkę chleba, połamie ją na ka­wałki i jej odda pierwszy, a potem obdzieli młodsze rodzeń­stwo i starą ciotkę, bo Jani kochał Ilkę, choć była starą ple- ciugą. Ilka też go kochała, wiedziała, że Ilka go kocha, ale że aż tak, pojęła dopiero, kiedy Ilka go wyklęła.

Nawet na śmiertelnym łożu mówiła o Janim. Etesi ode­słał ją do domu, kiedy zachorowała; nie mogą jej dłużej trzymać, może to coś zaraźliwego, skąd można wiedzieć, bo Etesi miał już drugą żonę i tylko dzieci płakały za Ilką; wtedy nie było już doktora Szalayego, i znów Sanyi im kogoś doradził, bo Sanyi miał znajomości wśród lekarzy. Ilka umarła w trzydziestym szóstym, Jani już od roku mieszkał z panną Kemery, miał nawet dziecko, wciąż zapo­mina, jak je ochrzczono w tym obcym kościele. Panna Ke­mery urodziła wcześniej, niż należałoby się spodziewać.

Ilka leżała, mówiła o starszym bracie Jancsim, o jej mę­żu, i choć ona zabroniła, żeby strzępiono sobie nim języki, wtedy nic nie powiedziała, bo lekarz uprzedził ich, że to już koniec. Ściskało się jej serce od tego, co słyszała, bo w sło­wach liki wszystko było jak dawniej, kiedy byli jeszcze młodzi i kiedy Jancsi po nabożeństwie przesłał jej przez starego Tótha ablegierek oleandra, o który prosiła. Kiedy stary Tóth zobaczył ją na podwórku, zawołał: „Szybko sta­łaś się gospodynią w miejsce twojej nieboszczki matki, Różo, ale dobrze zrobiłaś, już grucha gołąbek!” Ona zaś spojrzała na dach, gdzie siedziały jej gołębie, dwanaście sztuk, i łamała sobie głowę, o którym myśli stary Tóth, ale ten się tylko rozchichotał, i wtedy zrozumiała, że mówi

o swoim synu, o Jancsim, któremu nawet nie wypada do niej przyjść, dopóki nie obgadają sprawy ojcowie. Tak śmieszna wydała się jej myśl, że Jancsi to gołąbek i grucha teraz wśród kotłów, a potem zatrzepoce skrzydłami i dmu­chnie w pióra, że parsknęła śmiechem. Wpadła do pokoju, wtuliła twarz w fałdy firanki i śmiała się, dopóki z oczu jej nie popłynęły łzy, bo nie miała już matki i nie wiedziała, jakie też będzie to małżeństwo, które załatwią między sobą mężczyźni. Ale potem znów przypomniała sobie Jancsiego, pomyślała, że przeprowadzi się do starych Tóthów, że ojciec

zostanie tu ąam, a ona od tej pory będzie mieszkała w sąsie­dztwie z rodzicami i siostrą Jancsiego i że na pewno będzie jej dobrze, bo z Jancsim nie może być źle.

Zawsze miałaś twarde serce — powiedziała Ilka wpa­trując się w belki. — Kochałaś mojego brata, Jancsiego, kochałaś go, ale sama przyznaj, że wygryzłaś od siebie na­wet mojego ojca, tylko mnie nie mogłaś wygryźć, zresztą myślałaś, że ze mnie taka łagodna wariatka, więc będziesz mną kręcić, jak zechcesz, ale nasz biedny ojciec nie wytrzy­mał z tobą, bo dopiero kiedy zostałaś mężatką, okazało się, jaką masz naturę; nie powiem, dobrze opiekowałaś się moją matką, podziękowała ci za to na łożu śmierci, ale z ojcem nie mogłaś się pogodzić, bo ty chciałaś być we wszystkim pierwsza, najmądrzejsza, wszyscy bali się ciebie, bo inne baby mełły jęzorami, a ty mówiłaś albo nie, przeważnie jednak nie, dlatego nasz ojciec od was odszedł, kiedy już oddał Jancsiemu warsztat. Poszedł do szwagierki Annus, do tych biedaków, musieli ucieszyć się na jego widok, szwagierka omal nie padła trupem, kiedy zobaczyła, że wchodzi z kuferkiem. Bo ty chciałaś, żeby mój brat Jancsi należał tylko do ciebie, dlaczego przeklinasz swojego syna za to, że było w nim tyle miłości, po tobie ją odziedziczył. Zresztą to też był twój pomysł, żeby Jani osiągnął coś wię­cej niż inni, bo kiedy rósł, stawał się całkiem podobny do mojego brata i przez to był twoją jedyną miłością, niewie­le obchodziła cię reszta twoich dzieci.

Mówisz, że ja też najbardziej go kochałam? Mnie było wolno, byłam tylko jego ciotką, poza tym to pierworodny mojego brata i poprosiliście mnie też na chrzestną. Zresztą zawsze wytykaliście mi, że nie jestem mądra, powinnaś mi więc była powiedzieć: Jest jeszcze dwoje młodszych dzieci, Ilka, na nie też mogłabyś czasem spojrzeć, ale nie przyszło ci to nawet do głowy, bo Jani był dla ciebie gwia­zdą, słońcem i kiedy mój biedny brat już poległ na wojnie, właśnie Janiego chciałaś uchronić przed wszystkim, zwłasz­cza przed nędzą, poświęciłaś na to całe żyde od dnia, kiedy dowiedziałaś się o śmierci mojego brata. Usuwałaś Janiemu z drogi każdą przeszkodę, przyszło d jak na zawołanie, kie­

dy nauczydel powiedział, żeby nie odbierać go ze szkoły, bo ma umysł jak żywy ogień. Nadęłaś się jak indor, a potem własną krwią karmiłaś ogień w wielkim piecu biblijnego króla; najpierw ofiarowałaś Sandora, kazałaś mu stanąć przy sobie w warsztade i choć ledwo sięgał kotła, musiał pracować tymi rączynami... potem poświęciłaś także córkę, za nią wrzudłaś w ogień Ladego Szabó, a ja już sama po­szłam, moja droga...”

Ukazała się ulica Mydlarzy, Sara obejrzała się, czy matka dotrzymuje jej kroku. Jak wolno idzie, jak dężko, kiedyś

i ona odejdzie, jak każde z nich. Na pewno jest już głodna, dobrze, że Ibolya została w domu, gdy tylko wejdą, zaraz poda obiad. Co by zrobili bez Ibolyi? Spadnie na nią lwia część pracy, ona najwyżej przyszykuje im, co trzeba, a ma­ma będzie tylko sprzedawać, musi pracować na siedząco, nie wolno jej stać. Wcale nie jest głodna, nie ma ochoty na obiad, zje trochę zupy, nic poza tym. Lad Szabó stał w drzwiach, patrzył na plac, kiedy przechodzili, potem kiedy poznał Sandora, cofnął się do sklepu, jakby nie mógł nawet na nich patrzeć, na żadne z nich. A przedeż mógłby spojrzeć na Sandora, na mamę, tylko na nią niech nigdy nie patrzy.

,,..Xecz Bóg wszystko widzi, już on nie zniesie, aby ktoś bardziej niż jego kochał ziemskiego śmiertelnika, zsyła błyskawicę, kiedy wpada w gniew. No, ale zawiniłaś, a te­raz pokutujesz, kochana, bo kopnął dę twój Jani jak sta­rą onucę i tylko dlatego nie gniewam się na debie, bo na końcu siebie też wsadziłaś do pieca, i nie żałowałaś ani krwi, ani łez... dlatego przebaczam d, Różo.”

PAULA

Nigdy nie zwracała uwagi na gadanie Iren. Od dzieciń­stwa miała dar wyłączania się, gdy tylko chdała. Babda właśnie dlatego ją kochała najbardziej, że nigdy nie odpo­wiadała, nie protestowała, gdy na nią krzyczano. Veronka natychmiast zaczynała się tłumaczyć, usprawiedliwiać, ła­

mała się lub prosiła o wybaczenie, Wiktor też meczał ja­kieś wymówki swoim nieszczęsnym głosem — ona nigdy. Babcia do samej śmierci była przekonana, że to moralna wyższość nie pozwala wnuczce wykrztusić ani słowa. Pau­la uśmiechnęła się. Nigdy nie zrozumiała, że Paula po pros­tu nie zaszczyca jej uwagą.

Dobry dar, wygodny. Człowiek patrzy w głąb siebie, my­śli o sobie, potrzebne jest do tego tylko wyczucie czasu, żeby wiedzieć, kiedy spojrzeć i gestem lub jakimś nieważ­nym słowem zasygnalizować, że słucha się z napięciem te­go, co mówią. Wyczucie czasu na szczęście ma, kiedy Csu- tak robi wykład o szkole, zawsze wie, kiedy ma na niego spojrzeć, kiedy już skończył.

Iren plotła o zebraniu związku zawodowego, ona patrzy­ła na park. Ciche było biuro, niezwykle ciche po tamtych krzykach, nie można było się wyłączyć, kiedy ta chłopka wrzeszczała, jakby obdzierano ją ze skóry. Jakby pierwszy raz ktoś jej umarł. A to nawet nie było jej dziecko, tylko brata. Myśli, że nikomu nic takiego się nie przytrafiło.

Związek zawodowy! Jeszcze tylko tego jej brak, żeby siedzieć po pracy na zebraniach i słuchać, do czego znów z własnej inicjatywy zobowiązują się pracownicy! Już ona nie potrzebuje kazań, nudzi ją nawet gadanie znacznie bardziej reprezentacyjnych osób. Nie, to nie dla niej takie ceremonie, niech się odczepią. Jeśli zapragnie przeczytać broszurę, weźmie od męża. Przynosi ich całe sterty,' uczy się w łazience na wannie, gdy ona jest w domu, nie ma nawet odwagi ich wyjąć. Na pewno nie będzie przesiady­wać w klinice do wieczora, żeby wymachiwać legityma­cją jak zwariowany przedszkolak i głosować, na co jej każą.

Iren mówiła, ona patrzyła w futrynę okna. Jeszcze pół godziny, i można iść. Andrea czeka wprawdzie z gotową kolacją, ale w domu zawsze znajdzie się coś do roboty. Jak ona gada! Janó na pewno byłby zachwycony jej szorstkim, krzykliwym głosem. Iren roznosiła mleko, zanim dostała się tu, do izby przyjęć.

Gabor? -

Odwróciła wzrok od okna i spojrzała na dziewczynę. Nie omyliła się, Iren mówiła o Szalaym. Podróż naukowa, po­trwa mniej więcej dwa miesiące, mają wysłać kogoś z inter­ny, chirurgii, ginekologii, dermatologii i nawet z kuchni dietetycznej. Jaki ten Szalay jest popularny — powiedziała Irćn. — Przy jego nazwisku były największe brawa. Szko­da, że go nie było, przewodniczący wyjaśnił, że go zwolnił, bo zachorował mu ktoś z rodziny na prowincji.

W innych okolicznościach roześmiałaby się na myśl, że Gabor był na wsi, tak żywo widziała jeszcze żar w piecu, czerwoną od żaru poduszkę, na której leżeli naprzeciwko klęcznika babci, i słyszała, jak ciotka Klara krząta się w sąsiednim pokoju, jakby chciała udowodnić im i sobie, że nie ma nawet pojęcia, co dzieje się za ścianą. Ale wia­domość, którą usłyszała, nie rozbawiła jej. Wyjazd służbo­wy do Moskwy? Tylko tego brakuje! Ma jechać i do reszty zakochać się w Ruskich?

Ileż ją lat kosztowało, ile wysiłku, zanim zdołała mu wy­tłumaczyć, że widzą świat tylko jednym okiem, i że ten świat jest nikczemny, podły i wrogi. „Każdy młody lekarz dostaje pracę — protestował. — Nie pamiętasz, jak my się miotaliśmy, i to jak beznadziejnie? A Ubezpieczalnia... a lecznictwo na wsi...” Jej to mówił! Kiedy wstąpił do par­tii, sądziła na początku, że robi to przez przekorę, dla za­bezpieczenia, dla kariery... Ale nie! „Ja w to wierzę!” — tak ośmielił się powiedzieć. Wierzy! Wierzy, że skaczą przed nim na czterech łapach, bo jest synem starego Mik- lósa i nigdy nie zdołają naprawić krzywdy, którą niegdyś miasto wyrządziło jego ojcu. Jeśli się sprzeczali, to tylko | takich powodów, ale Gabor łamał się trudniej niż Csutak. Nie! Kiedy się z nim pogodziła, przysiągł, że już jej nigdy nie zdradzi. To byłaby teraz gorsza zdrada niż z Gittą... Niekiedy zachowywał się jak wariat, opowiadał jej, że nie rozumiał ojca, dziś wykopałby go z grobu, tak bardzo go czci. „Byłem głupi, niedojrzały, powierzchowny...” Ileż mu­siała poświęcić energii, zanim przestał się zachwycać! Wy­jazd do Moskwy? O nie, nigdy!

Zaczekała, aż Iren pójdzie myć ręce i podniosła słuchaw­kę.

Jest wtorek, dochodzi piąta, powinna jeszcze zastać Ga­bora, wczoraj powiedział, że na pewno będzie do piątej. Zaraz do niego zadzwoni, natychmiast. Jeśli już odmówił, po co się denerwować, jeśli nie, muszą obgadać, co robić.

Interna miała swój bezpośredni numer, wykręciła go. Zajęte. Iren wróciła, a jej wciąż jeszcze nie udało się połą­czyć. Trzeba zaczekać, aż dziewczyna sobie pójdzie, albo spróbować z automatu na ulicy. Nie! Tu przynajmniej ma pod ręką dobry aparat, a na ulicy często zdarzają się zepsu­te.

Iren tylko patrzyła, kiedy położyła na stole raporty od­działów o nowo przyjętych pacjentach i wyjęła zielone kar­toniki rejestru. Tóthowa ma zamiar pracować po godzinach, nieczęsto jej się to zdarza.

Zawiązywała właśnie chustkę pod brodą, kiedy zadzwo­nił telefon. Zawsze obsługiwała aparat, więc i tym razem podniosła słuchawkę, potem oddała ją Tóthowej: to do niej. Paula zawsze rozmawiała przez telefon lakonicznie, jakby nie lubiła telefonu lub jakby ją denerwowało, że dociera do niej tylko głos, a nie widzi rozmówcy. Teraz też powie­działa tylko: „Tak”, potem zapytała: „Gdzie?”, i w końcu na coś przystała, bo zanim odłożyła słuchawkę, powiedziała męskiemu głosowi: „Dobrze.” Pewnie dzwonił jakiś krew­ny, z rodziną rozmawia się takim obojętnym tonem. Teraz ona też zaczęła się zbierać do wyjścia, ale nie będzie na nią czekać — z Tóthową tylko pracuje się dobrze, nie mają ze sobą nic wspólnego poza pracą. Nawet portier pyta ją cza­sami, jak się czuje, jak spała, i palacz też powiedział pew­nego dnia: „Marzną sikorki!”, choć wcale jej nie zna. Tó­thowa nigdy nie odzywa się do niej, Tóthowa tylko odpowiada.

Paula patrzyła przez okno na świeżo zamiecioną uliczkę. Zaczekała, aż Iren wyjdzie, potem zadzwoniła do Andrei. Była już sama w izbie przyjęć, zamknęła ją wychodząc, oddała klucz na portierni. Przy zegarze kontrolnym ktoś dotknął jej ramienia. Odwróciła się. Za nią stał Wiktor.

iMłMS

*'i i* m* » *^» i * fi v* ł

II®i8HKi-v:£ r '.::£»!

HPlSBrliMlTWf t*4vr<ż*f\*u.

mwmd* £i

W pierwszej chwili nie poznała go, cofnęła się przed męz- czyzną z podniesionym kołnierzem, potem zdumiała się. Brat coś zamęczał, w ręce trzymał kwiaty otulone przed mrozem w bibułkę. Tylko jego tu brakowało. Co mu strze­liło do głowy?

Gdzie jest interna? — wymęczał Wiktor.

Przyszedł w odwiedziny i przyniósł kwiaty, jak uczyła ich niegdyś ciotka Klara... Pokazała za siebie, gdzie błysz­czały szerokie okna oddziału wewnętrznego. Na szczęście nie chce od niej nic innego, całkiem wyraźnie się spieszy. Wymęczał coś jeszcze, potem ruszył przed siebie, a ona wy­szła na ulicę. Jolan! Biedna Jolan ma zapalenie płuc! Bied­ną Jolfin przywieźli- do kliniki, bo biedna Jolan nie ma ni­kogo, kto mógłby jej doglądać w chorobie. Zapewne od ra­zu i poza kolejnością znalazło się dla niej miejsce i uratują życie biednej Jolan dla demokracji ludowej. Idzie niezgrab­nie, w ręce kwiaty na długich łodygach — Wiktor, jedyny krewny Jolan, jej rycerz!

Pasja, która nią zawładnęła, była gwałtowna, że nie czuła już nawet mrozu. Pewnie przyjdą też do biednej Jo­lan koledzy z Rady, usiądą z Wiktorem przy jej łóżku, zaczną opowiadać dowcipy, żeby ją rozerwać, a Wiktor będzie tylko kiwał głową, uśmiechał się, pomagał zdejmo­wać i wkładać okrycia. Gdyby była w lepszym nastroju, może wybuchnęłaby nawet śmiechem. Szkoda, że JolSn zbliża się już do sześćdziesiątki, może już nawet skończyła, a Wiktor ma dopiero czterdzieści osiem. Mógłby się z nią ożenić.

Okrążyła gmach szpitala, skręciła w aleję Wyzwolenia. Ciotka Klara zaraz zacznie narzekać, że tak bez uprzedze­nia, tak po prostu do niej przychodzą, ale wystarczy spoj­rzeć, żeby się uspokoiła. Czyja to wina, że w tym tygodniu spotykają się u niej już drugi raz, zresztą niech się cieszy, z czego by żyła, gdyby nie oni? Gdzie te czasy, kiedy miała dzierżawcę z Kontds? To kiepski żart, kiedy pokazuje siatki, które robi dla spółdzielni — ciotka Klara ma już reumatyzm, niemal słychać, jak trzaskają jej palce, kiedy

|4

\

197

*Ę*r §*•»»>

BfrSlTfrH i#- jwMy t

|i<6arw»e

nawija szpagat. No, niechby tak spróbowała żyć z tych sia­tek. I w ogóle!

Csutak do siódmej przyjmuje rodziców, będzie ósma, za­nim wróci, chyba zdąży przed nim. Gabor powiedział, że przyjdzie koło wpół do szóstej, ma więc jeszcze cały kwa­drans, wystarczy, żeby wytłumaczyć się jakoś przed starą. Przeszła koło studni. Dziewczyna z dzbanem traciła w zi­mie całą swoją wiosenną i letnią łagodność: była dzika, na­miętna, niemal groźna, a z dzbana kipiało ciepłe źródło. Postać dziewczyny spowita była obłokiem pary, chwilami ukazywała się jej twarz, połyskiwały młode, smutne usta. „Ona jest ślepa — mawiała Veronka, gdy tędy przechodzili.

Biedna ślepa pani, wcale nie ma oczu. Nie bój się jej, Wiktorku, trzeba jej tylko żałować!” Wiktorek podbiegał

i głaskał studnię.

Dziewczyna z dzbanem była ułomna, nie miała źrenic. Wiktor lubił kaleki.

To już ulica Apaffiego, zaraz będzie w domu. Gdy idzie do ciotki Klary, zawsze wyobraża sobie, że jest jeszcze panną i że nic się nie zdarzyło. Nic. Zaskrzypią drzwi, na kamiennej posadzce zastuka laska babci, nad dołem ze śmieciami zabrzęczą zielonkawe muchy. Gdy zaczyna się bawić we wspomnienia, zawsze widzi lato, nie lubi mrozu. Jest lato, ciotka Klara szydełkuje w korytarzu, podgląda ich zza skrzynek z kwiatami, patrzy na Gabora, choć Ga­bor wcale nie jest podobny do wujka Miklósa. Jolan rąbie drzewo w piwnicy, słychać, jak lecą szczapy. Csutak sie­dzi w pokoju dziadka z Wiktorem, gdy człowiek nie chce, w ogóle nie musi dostrzegać jego obecności. Veronka klę­czy na ziemi i broszką, która zazwyczaj podtrzymuje jej fartuszek, rysuje w piasku samolot, potem pochyla się i ca­łuje rysunek. Ma pełne usta piasku, kiedy podnosi głowę, Gabor śmieje się, bo przecież Veronka nie jest chłopcem, żeby się tak pasjonować maszynami. „Jaki człowiek jest mądry” — mówi Veronka i zgina wokół głowy gałązkę bzu, potem poważnieje i szepcze: „Po co się zabijać za pomocą takich wspaniałych maszyn?” Gabor twierdzi, że trzeba, Yeronka kręci głową i ociera piasek z kącików warg. Gdy

sobie ją wyobraża, zawsze widzi ją w ten sposób, że klęka w piasku i całuje skrzydła wydrapanego na ziemi samolotu.

Jestem panną i nic się nie zdarzyło. Mam białą sukienkę, jest lato, brzęczą wielkie muchy. Babcia pije kawę w salo­nie, sama pije, nikogo nie częstuje. Służby nigdzie ani śladu. W dobrze prowadzonym domu nie widać służby, do­póki się nie zadzwoni; kucharka, piastunka, nauczyciel do­mowy przychodzą, gdy się ich wzywa. Isonzo... Doberdo... Veronka rozumie, co to znaczy, ona nie, zresztą ona się tym nie interesuje. Patrzy na Gabora, na jego smukłą sylwetkę, nieskazitelną biel koszuli. Na korytarzu szklana pułapka na muchy, między podwójnym kloszem wąska szpara dla much, iskrzy się w słońcu złocisty płyn: trucizna. Należa­łoby także otruć babcię, bo babcia nikomu nie daje jeść, zresztą po śmierci babci dostałaby trzecią część KSntos. Gdyby tak człowiek zaczął zbierać trutkę na muchy...

Ma już piersi, Veronka jeszcze nie ma, ma tylko nogi długie jak komar, ale piersi, prawdziwe piersi ma tylko ona i Veronka wciąż jeszcze nie stała się dojrzałą panną, choć Skończyła już czternaście lat, a ona ma dopiero dwa­naście, i co się z nią stało pewnego ranka? Jolan podśpie­wuje rąbiąc drzewo. „Och, miłość, och, ta miłość”, śpiewa Jolan i pod wpływem piosenki znów wszystko staje się takie dziwne: musi mrużyć oczy, kiedy spogląda na Gabora, bo ma wrażenie, jakby za jej źrenicami płonął ogień. Oczy są suche i nieruchome.

Ulica Młyna. Kiedy znalazła się na rogu, zobaczyła do­rożkę i wtedy przypomniała sobie to, o czym dotychczas w ogóle nie pomyślała, że dziś jest szesnasty, wielki dzień ciotki Klary, dzień jej żałoby, uroczystego smutku. Każdego roku szesnastego grudnia koło szóstej po południu, w rocz­nicę śmierci wujka Miklósa, ciotka Klara wsiada do doroż­ki i jedzie na cmentarz. Jeśli czas jej na to pozwala, wcho­dzi do krypty Szalaych, jeśli nie, zostaje przy kracie, od­mawia modlitwę i stawia stearynową lampkę. Ileż to razy Paula jej towarzyszyła!

A więc nie pojedzie dziś, tylko jutrol Nie może jechać, trzeba jej będzie wytłumaczyć, że zamarzłaby w dorożce,

nie było jeszcze tak mroźnego grudnia. Dorożkarz okrył konia derką i chciał wejść do bramy, kiedy dogoniła go

i odprawiła. Ucieszył się, schował pieniądze do kieszeni, potem zawrócił. To dobry kurs, za który płacą i nie trzeba ślizgać się po alejkach cmentarza w taką zawieję.

Ciotka Klara była przekonana, żę to dorożkarz, obrzuciła ją zdziwionym spojrzeniem otwierając drzwi. Miała na gło­wie kapelusz, ale pod spód włożyła czepek, a czoło przewią­zała chustką do nosa. Widać było jej tylko kawałek twarzy, jak zakonnicom.

Dziś nie pojedziesz — oznajmiła Paula. — I napal w salonie. Zaraz przyjdzie Gabor.

Ciotka Klara patrzyła na nią i drżały jej wargi.

Nie gap się, szkoda czasu. Odesłałam dorożkę i masz tu pieniądze na jutrzejszą jazdę. Jutro dorożkarz przyje- dzie o tej samej porze. Jak skończysz na cmentarzu, przy­wiezie cię do nas. Przynajmniej nie będziesz musiała cho­dzić na piechotę w tę zwariowaną śnieżycę.

Chcę jechać dziś — powiedziała ciotka Klara.

Nigdy nie była rumiana, wargi i dziąsła miała zawsze blade, anemiczne, ale tak białej jeszcze jej nie widziała. Paula zdjęła kapelusz, weszła do sypialni. Nie powiedzia­ła ani słowa, tylko otworzyła okno, żeby wywietrzyć zapach nafty. Ciotka Klara przydreptała za nią.

Nie przychodźcie tu dziś, Paulo. I zawołaj mi z powro­tem tę dorożkę!

Daj spokój! — rzekła niemal ze złością i zaczęła cze­sać się przed lustrem. Widziała w lustrze ciotkę, jak jej śmiertelnie blada twarz przyobleka się w purpurę, a oczy wypełniają blaskiem. Trwało to tylko chwilę, potem ciotka Klara wyszła z sypialni.

Żal mi cię — pomyślała Paula. — Za to też możesz po­dziękować Ruskim! Wyjazd do Moskwy! Usłyszała dzwo­nek, przyszedł Gabor.

Ich pocałunek był spragniony i kojący. Paula często my- j ślała, jak szczęśliwe było ich spotkanie, bo od czasów dzie­ciństwa właśnie oni dawali sobie najgorętszą i najbrutal- niejszą rozkosz fizyczną. Rozkoszą było nawet dotknięcie,

gdy w zabawie przypadkowo zetknęły się ich dłcmie, gdy z rozpędu wpadali na siebie w ogrodzie. To uczucie nigdy nie minęło, chęć przebywania razem wzmagała się i nie zmalała nawet w latach, kiedy Gabor brał w ramiona Git- tę, a przy niej sapał i dyszał Csutak.

Często rozmawiali o tej zabójczej, nigdy nie cichnącej żądzy, która dawała im władzę nad współmałżonkami; Pó- lika bez zażenowania słuchała o Gitcie, Szalay tak samo, gdy była mowa o Csutaku. Harmonia ich dał była ostatecz­na, była niemal warunkiem biologicznym, wiedzieli o tym

i nigdy nie próbowali się jej przedwstawić.

Dziś nie przyszli tu, żeby się kochać, ale kiedy zamknę­li drzwi, Paula sięgnęła do paska, Szalay do krawata, zaczę­li się rozbierać. Rozbierali się powoli, rozmawiając, niekie­dy patrząc na siebie, hamując jak zwykle niederpliwość

i pokpiwając ze swojego wieku, pięćdziesiędu jeden lat Pauli i pięćdziesiędu pięciu Szalayego. Szalay zgasił świa­tło, powieki dotki Klary drgnęły za śdaną, kiedy usłysza­ła trzeszczenie tapczanu.

Paula nie była zbytnio zaniepokojona, sprawę jednak należało wyjaśnić. Oczywiśde, że nie pojedzie, przedeż to osiem tygodni — nonsens! Nie, żeby nie chdał jechać, wręcz przeciwnie, gdyby mógł zabrać ją ze sobą — osiem tygodni bez Gitty, tylko z nią! — no, ale to wykluczone. Naprawdę pytali go wczoraj, co by powiedział na jakiś wyjazd, ale nie sądził, że mają konkretne zamiary, więc wyraził entuzjazm. To miała być nagroda, niespodzianka. Rzeczywiśde miał niespodziankę, kiedy wieczorem zadzwo­nili z kliniki, żeby mu pogratulować. „Powinnaś była wie­dzieć, najdroższa, że nie pojadę bez ciebie, przecież powie­działem, że już nigdy dę nie zostawię. Z kim rozmawiałaś przed końcem pracy? Chyba z pięć razy dzwoniłem.”

Dzwoniliśmy do siebie jednocześnie — pomyślała Paula

i odetchnęła głęboko. Myśli ich krzyżowały się niekiedy, postępowali wtedy dokładnie tak samo, choć niczego nie uzgadniali. Powiedzieć mu? Oczywiśde! Komu mogłaby to powiedzieć? Jaki spokój w tym czerwonawym zmroku.

Wiatr uderza w szyby. Teraz mogłaby wejść ciotka Klara, żeby powiedzieć, że za oknem jest Kulawy. Biedny Wiktor nigdy nie odważył się wyjść po te parszywe owoce.

Trzeba tylko zdecydować, co Gabor ma powiedzieć, jak się wymigać. Paula była bardziej pomysłowa w takich sprawach, myślała bardziej dialektycznie, instyn­ktownie czuła, co powinien człowiek mówić sekretarzowi partii czy przewodniczącemu związku zawodowego. Trzeba wymyślić jakiś ludzki pretekst, żeby ich wzruszył. „Gitta!”

oznajmiła rzeczowo Pólika; Gitta, do której pokoju Ga­bor nie zaglądał całymi miesiącami, narzekająca Gitta, nie­szczęśliwa Gitta, zwierzająca się pielęgniarkom Gitta była dla niej nadzwyczaj śmieszna. Kiedy po raz pierwszy i o- statni była w ich domu — Gabor przyprowadził ją na przy­jęcie — Csutak cały czas nadskakiwał i kręcił się wokół niej, Gitta wyciągnęła do niej rękę i powiedziała: „Szalay- owa”. W tej chwili otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Andrea. Spojrzała na córkę i powiedziała do Gitty: „Tóth- owa”. Gitta pogładziła brodę Andrei, tę kanciastą brodę Miklósa Szalayego, uśmiechnęła się i zawołała: „Jak ty wyrosłaś, malutka!”

Zawsze powinna tak leżeć obok Gabora, w takim czerwo­nawym blasku. Babcia, gdyby ją zobaczyła stamtąd, gdzie jest, poszarpałaby na sobie tę wytworną czarną suknię, w której ją pochowali — przecież na tym tapczanie drze­mała każdego popołudnia! Babcia nie wściekłaby się o to, co jest; gdyby wiedziała, że Paula musiała wyjść za Csu- taka, roześmiałaby się tylko, machnęłaby ręką. Była pa­skudną staruszką, ale czasami miewała niezwykłe poczu­cie humoru i była jej babką, która przepędziła Csutaka w dwudziestym piątym, kiedy pierwszy raz przyszedł po nią do tego domu. Babka go stąd wypędziła, ona nie mu­siała powiedzieć ani słowa, jak mądrze zrobiła, że wpatry­wała się tylko w dywan i niekształtne, szerokie stopy Ja­nosa na persie, bo gdyby wówczas zachowała się inaczej, trudno byłoby jej napisać w cztery lata później, że tylko rodzina, tylko babka stanowiła przeszkodę w ich szczęściu. Nie, Pani Starsza gniewałaby się tylko o to, że ona przyję­

ła z powrotem Gabora, że po tym, jak ją porzucił, umia­ła mu wybaczyć.

My jesteśmy dumni — powtarzała zawsze w wielce dra­matycznych momentach, gdy ciotka Klara nie wstydziła się żebrać o pieniądze lub Wiktor zaczynał się mazgaić. — Lu­dzie z naszej rodziny, nawet umierać zwykli dumnie!” Nie było też żadnej wzruszającej sceny, kiedy umierała; nie mogła już mówić, ale ręką nakazywała im, aby wyszli, a kiedy ośmielili się wrócić, już nie żyła.

Nie darowałaby jej, że wybaczyła Gaborowi. „Nie zwy­kliśmy przebaczać, moje dziecko, o tym nigdy nie mogło być mowy w naszej rodzinie.” Wie, właśnie dlatego umarli tatuś i mama i dlatego też musiał umrzeć dziadek. Ale ona przebaczyła. Z przeszłością wujka Miklósa Gabor nigdy nie dostałby stałej pracy w szpitalu, nie miał pieniędzy, żeby otworzyć prywatny gabinet, a gdyby nawet otworzył, kto by do niego przyszedł w tym mieście? Bezpłatni pacjen­ci z osiedla Lánczyego? Dlaczego babcia nie umarła wcze­śniej, żeby we właściwym czasie oddać jej część Kontbs? Gdyby wcześniej mogła sprzedać tę przeklętą ziemię, za­częliby życie w jakimś innym mieście. Wujek Miklós, kiedy wykluczono go z grona domowych lekarzy, stał się tak biedny, że po kolei wyprzedawał wszystko, co miał w swo­im gabinecie, i Gábor musiałby kupić całe wyposażenie. Z czego? Z niczego? Trzeba było jednak otruć babcię.

Dobra jest ta dzika, szalona rozkosz — ani trochę nie powszednieje. Paula nigdy później nie jest zmęczona, ogar­nia ją jakieś nabożne uczucie. Nie lubi chodzić do kościoła, kościół zawsze przypomina jej Veronkę, nie dlatego że Ve- ron ka przejmowała się przesadnie problemami wiary, tyl­ko że po jej śmierci opłakiwała ją szczerze i nawet wyzna­ła na spowiedzi, że nigdy nie dawała jej tego jedzenia, któ­re przysyłał dla niej wujek Miklós. Ksiądz, całkiem niezna­jomy młody ksiądz, niespodziewanie podniósł oczy, spojrzał na nią przez kratę i te obce oczy, którym nie wolno było wyrażać ani gniewu, ani zdziwienia, stały się nagle przera­żone i smutne, a zarazem uważnie patrzyły na nią, na jej kapelusz z czarną wstążką i welonem, rękę w rękawiczce,

która ściskała książkę do nabożeńsrtwa. Wtedy, w tym mro­ku, wydało się jej, że z twarzy księdza patrzy na nią Ve- ronka; mrok był gęsty, powietrze ciężkie. Zerwała się i wy­biegła z kościoła, nie dostała rozgrzeszenia.

Tu zawsze na nią czeka szczęście człowieka wierzącego, gdy patrzy w sufit, gdy na jej ramieniu spoczywa głowa Gabora i słyszy jego szept: „Nie zmieniasz się, kiedy ty wre­szcie zaczniesz siwieć?” Gdy Andrea była malutka i Csutak całował ją w nóżki lub brał na barana, zawsze miała wra­żenie, że zemdleje: jakby z dzieckiem bawił się jakiś zbo­czeniec. „Gabor!” — mówi Andrea i tuli się do niego; już go przerosła, taka sama z niej tyka jak z jej dziadka. Czy powie jej kiedyś prawdę?

Dziś trzeba zostawić ciotce Klarze więcej pieniędzy niż normalnie; jest bardzo smutna.

Żebyście zdechli — pomyślała ciotka Klara szydełkując siatkę. — I ty, i on! Jestem stara, zmęczona i chora. Każde­go wieczoru przychodzi mama, boję się mamy. Nie rozu­miem tego miasta i ludzi, którzy w nim mieszkają. Chcę spokoju. Veronka umarła, choć miała zaledwie piętnaście lat, a ja żyję, choć mam już siedemdziesiąt pięć. Nic mnie nie interesuje. Nie puściłaś mnie na grób Miklósa. Mam tyl­ko jeden dzień w całym roku, który należy naprawdę do mnie — nawet to mi odebrałaś. Mam jechać jutro. Jutro ' będzie siedemnasty. Nie liczy się. Jutro już nie pojadę.

Gdybyście zdechli, miałabym mniej do jedzenia, ale nie i musiałabym na was patrzeć. Mam jeszcze złoto, tylko nie chcę go ruszać, bo liczę się z tym, że kiedyś przestaniecie I przychodzić, i wtedy dopiero je wyciągnę. Nigdy nie zna­leźliście biżuterii mamy, myśleliście, że ją sprzedała, ale . ja wiedziałam, że wszystko jest, i wiedziałam też, gdzie to | schowała — bo schowała, nigdy nic z tego nie nosiła, bała ; się służby, że ją okradnie. Kiedy umarła, wszystko zabra- : łam, jest nawet bransoletka waszej matki i pierścionek mojego brata, Kalmana.

Przez całe życie wiedziałam, że gdy będę stara, zostanę sama jak palec i nikt mi nie pomoże. Znałam cię, Paulo, ja znałam dę najlepiej ze wszystkich. Uważaj na siebie! Sre­

bra też nie ukradli Ruscy — na co Ruskim srebro? Jest na dole, w piwnicy, pod piaskiem. Nie umrę bez was z głodu. Niech was szlag trafi. O szóstej Miklós wydał ostat­nie tchnienie, a ja dziś nie zapaliłam lampki na jego gro­bie!

msHBł

FERI GAL

Kiedy prowadził klasę na dół i po przeszło trzydziesto­letniej praktyce odruchowo już popychał do dwuszeregu któreś z niesfornych dzieci albo poprawiał niestarannie za­wiązany szalik, zdecydował się. Jeśli Gal rzeczywiście wpadł na tę aferę, nie będzie się wypierał, nie będzie nawet upiększał, niech dyrektor postanowi, co z nim zrobić. Po­mysł nie pochodził od niego, tylko od Marosa, to Maros za­proponował interes, a on opowiedział o tym w domu. Opo­wiadał ze śmiechem, zawsze mówił o sprawach, które w je­go pracy wydawały mu się dziwne, nadzwyczajne, pasjonu­jące. Ale Pólika na ogół ziewała, twierdziła, że szkoła to śmiertelne nudy i ona już dawno dostałaby bzika, gdyby tak codziennie musiała zgrywać się na katedrze. „Szkoła wcale nie jest nudna — chwalił swoją pracę. — Każda kla­sa jest inna i wciąż coś się dzieje.” „Pewnie — rzekła Pó­lika i kołysała się w fotelu na biegunach. — Jakżeby ina­czej! Ukradną jakiemuś smarkaczowi śniadanie i zaczyna się śledztwo. Wściekle pasjonujące.”

Milczał, co miał na to powiedzieć? Pólika jest uparta

i nie może jej przekonać, skoro już raz wyrobiła sobie

o czymś własne zdanie. Ma jej tłumaczyć, że właśnie tak, że to naprawdę wściekle pasjonujące, gdy jakiemuś dziecku ukradną chleb z masłem, i trzeba wyjaśnić, kto ukradł, dla­czego i jakie jest tło tej kradzieży: głupota, dziecinny figiel, zła intencja czy po prostu nędza rodziców. Nie bronił swo­jego zawodu, ale gdy znów zdarzyło się coś interesującego, zawsze wiernie zdawał z tego sprawę. Pólika słuchała, a potem komentowała, nigdy w taki sposób, jakby tego pragnął.

i9|i|<4* * 1:+ * **i l«*'.:; \

.. * jąv*%% *> vv* |rf vWyC«^%A> ‘*%%0 »’V|ItófcłK

- :*' tłlfefiff»

. 1rflliw?wM vj m

Minii

StMUMIfl

;>ti rfliilCTil

SiŁffPw ^ '(

Pólika na wszystko patrzyła inaczej. Zawsze pod koniec rozmowy ogarniało go rozczarowanie i wstyd, wciąż jednak próbował, gdy wydawało mu się, że tym razem naprawdę coś się zdarzyło. Kiedy Maros odwołał go na stronę i powie­dział, że miałby dla niego dwóch uczniów, odparł z rado­ścią, że może ich wziąć, że dziękuje, i pomyślał też, że źle osądzał tego Marosa, nigdy nie spostrzegł, że jest taki bez­interesowny. Gdy wróci do domu, zaraz opowie Police, bę­dzie zadowolona, przecież wciąż potrzebują pieniędzy, dwo­je dzieci i duży, staromodnie prowadzony dom pochłania­ją majątek. Oboje z Póliką zarabiają zaledwie tyle, żeby przetrwać do końca miesiąca — Andrea zaś nie pracuje. Pólika lubi wystawną kuchnię, ma swoje wymagania. No proszę, Maros! Pólika zawsze mówiła o nim „glista”, od­kąd pewnego dnia spotkali go w sklepie. Pólika tylko na ulicy lub w sklepie poznawała jego kolegów, nigdy nie przyszła do szkoły na żadną uroczystość czy spotkanie ko­leżeńskie. Ileż to razy ją prosił, aby nie kazała mu cho­dzić samotnie, tylko wdowcy i rozwodnicy przychodzą sa­mi; Pólika machała ręką, nawet krzyczała, gdy ją nama­wiał, parę razy poszedł sam, potem wolał zostawać w do­mu. Pewnie dlatego napisali w jego karcie kwalifikacyjnej, że jest odludkiem i nie bierze udziału w życiu kolektywu. Co Feri Gal w ogóle o nim wie!

Serce niemal pękało mu z pragnienia, żeby być wśród kolegów, na spotkaniach było naprawdę wesoło. Młodzi tańczyli i zawsze znalazł się ktoś, kto deklamował lub wy­głaszał jakiś monolog — a on tak bardzo lubił rozmawiać z ludźmi. Ale jeśli zacznie chodzić bez Póliki, ludzie będą plotkować o jego małżeństwie, zresztą Pólika jest niezado­wolona, gdy on bierze udział w jakiejś imprezie. Kiedy raz poszedł sam, po powrocie do domu od razu stracił humor, choć doskonale się bawił, tańczył z małą Iranyiową, a młod­si koledzy bili brawo i wołali: „Skąd tak dobrze tańczysz walca, wujku Jani?” Był z siebie bardzo dumny. Potem, kiedy , przyszedł do domu, Pólika zapaliła światło, oparła się na łokciu i zapytała: „Dobrze się bawiłeś z nauczycielami lu­dowymi?” To popsuło mu całą radość. „Musiało być gran­ul

- -- ;- . : . wM&m" '\: ■' ' i?:#

dioso *!” — ziewnęła Pólika i odwróciła się. Obce słowo otrzeźwiło go w szczególny sposób. Grandioso. To był na­prawdę piękny wieczór! Nauczyciel chemii zawiązał szkie­letowi chustkę na głowie, przyczepił mu do ręki szczotkę

i zawiesił tabliczkę: „Dbaj o czystość!” I szkielet witał przy drzwiach wszystkich nowych gości, zaśmiewali się. A może to rzeczywiście bzdura? Grandioso.

Maros jednak stał, jakby na coś czekał, a on nie rozumiał,

0 co mu chodzi, przecież już podziękował, szczerze, z serca mu podziękował — przecież naprawdę ucieszył się z tej propozycji! Pólika bez przerwy robiła mu wyrzuty, że nie ma żadnych dodatkowych zarobków — były ciężkie czasy, świetlica i obowiązkowe korepetycje wyciągały z biedy nie­mal każde dziecko, a jeśli któreś mimo wszystko nie dawa­ło sobie rady, to było już tak złym uczniem, że musiało po­wtarzać klasę. Nie miał żadnej okazji, żeby znaleźć prywat­ne lekcje. | tak nie mógłby uczyć nikogo ze swoich klas, tego zabraniał regulamin.

A teraz Maros... Podziękował jeszcze raz, może na to wła­śnie czeka, Maros zawsze był trochę inny niż wszyscy, sztywny jak drut, mieszkał z dwiema samotnymi siostrami, jakąś starą zasuszoną ciotką i wciąż cierpiał; u Marosów stale ktoś chorował, może nawet on sam nie był całkiem zdrowy; rodzina ciążyła mu jak kamień u szyi, nigdy na­wet nie zdecydował się na małżeństwo. Ale Maros nie cze­kał na podziękowania. „Chciałbym dostać dwóch w za­mian” — oznajmił, on zaś patrzył tylko na niego osłupiały

1 od razu zrozumiał, o co chodzi, tylko kogo miał mu dać w zamian, jakich dwóch? W tym okresie zagrożony był mały Bogat, ale odkąd codziennie zajmował się nim do­datkowo całą godzinę, zrobił duże postępy, i mógł też wchodzić w rachubę Mćszśros, który był wprawdzie dość zdolny, ale nigdy nie uważał i potrzebował, mały łobuziak, aby osobno tłumaczyć mu cały materiał.

Zaczął usprawiedliwiać się przed Marosem. Chętnie zre-

WMI

wanżowałby się za uprzejmość, ale niestety, nie ma takich uczniów, regularnie prowadzi korepetycje i dzieci jakoś dają sobie radę. „To prowadź korepetycje w ten sposób, aby nie dawały sobie rady. — Maros spojrzał mu w oczy. — Znajdź mi takich dwóch! Jeśli nie będą robili postępów, możesz ich spokojnie obciąć!”

Z tego właśnie zdał sprawę Police. Nie mógł wtedy nic odpowiedzieć na propozycję Marosa, bo właśnie podszedł do nich dyrektor, żeby o coś zapytać, i nie mogli dalej rozmawiać. Szczerze mówiąc, było mu to na rękę, a potem nie mieli już jakoś okazji.

Pólika bujała się w fotelu, potem podniosła głowę, oczy jej nabrały blasku, zainteresowała się, była niemal wesoła. „Nareszcie! — powiedziała. — Nareszcie ktoś w tej szkole ma trochę oleju w głowie!” Spojrzał na nią. Czy dobrze zrozumiał? Dobrze. Zaczerwienił się nagle, bo siedziała też przy nich Andrea i coś czytała. To było pięć lat temu, jesz­cze wiosną pięćdziesiątego roku, Andrea miała dwadzieścia lat, ale w jego oczach wciąż była dzieckiem, nie mógł po­godzić się z tym, że już dorosła. Przyszło mu na myśl: ta dziewczyna gotowa jeszcze uwierzyć, że matka mówi po­ważnie; jaki to może mieć na nią wpływ! Andrea podniosła oczy, odłożyła książkę. Teraz powie: „Nie żartuj, mamo!” Lub może zwróci się bezpośrednio do niego: „Mama tak nie myślała!” „Wreszcie zmądrzałeś? — zapytała Andrea. — Możesz spokojnie skubać rodziców, po co mają takie głupie dzieci?” „Nie!” — zawołał wtedy i przestraszył się własne­go głosu, tyle było w nim rozdrażnienia.

Co za noce nastąpiły potem! Co za wrogie noce! Paula opierała mu się przez sześć tygodni — potem nie wytrzymał już dłużej. Kiedy wreszcie znów mógł ją kochać, rozpłakał się; szczęście, że należała do niego, uznanie jej straszliwej siły, z którą broniła swojej racji, nikczemność, którą brał na swoje sumienie, strach, co będzie, jak się wyda, wstyd i poczucie własnej słabości rozpłynęły się nagle we łzach. „Przestań się mazgaić” — powiedziała Pólika i poprawiła poduszki. Zawstydził się tak bardzo, że naciągnął kołdrę na głowę, jak w dzieciństwie. Przez sześć tygodni żona

&£IS^

piwMwti

powtarzała mu co wieczór: „Pogadamy, jak dojdziesz do porozumienia z Marosem.” „Ale dlaczego tego ode mnie żądasz? Powiedz, dlaczego?” — zapytał ostatniego dnia opo­ru, | wyschniętym gardłem, stęskniony za zapachem jej skóry i dotykiem długich, chłodnych ud. „Dlaczego tego żą­dasz, Paulo? Przecież to śmieszne grosze, nie warto nawet

o nich mówić. Wcale tak bardzo nie ułatwią nam życia.” „Dla zasady!” — rzekła Pólika i zaczęła coś nucić. Dla za­sady! Nie zrozumiał.

Dyrektor nie będzie od niego wymagał szczegółów, zresz­tą nie opowie mu przecież o Pólice i nocach. Zaczęli z Ma­rosem w pięćdziesiątym roku, interes funkcjonuje od pię­ciu lat, od tamtej pory dostał już podwyżkę, Pólika też, nie musi już dawać tych lekcji, ale nie może też przerwać. Maros chce mieć uczniów, a Pólika wprost żąda, aby brnął dalej — dla zasady.

Trzeba było opracować specjalną metodę, żeby prowadzić korepetycje bez rezultatów; bo trzeba je było prowadzić, kontrolowano ich. Kiedy pod koniec godziny któryś z chłop­ców patrzył na niego zgnębiony i oczy wypełniały mu się łzami, miał ochotę krzyczeć. Wystarczyłoby jedno zdanie, które mogłoby wyjaśnić małemu całą sprawę, miał je na końcu języka — ale nie mówił. Dostaje mu się mało nocy, coraz mniej. Jeśli powie to zdanie, może nie być ich wcale. Pólika jest zimna, wstydliwa i wzbrania się jak dziewica. Pólika ma w pogardzie rozkosze cielesne.

Chłopcy pożegnali go. Odsunął się od bramy, żeby mogli wyjść. Kiskovacsi uśmiechnął się do niego i pomachał czap­ką. Ilekroć Kiskovńcsi uśmiechał się do niego, czuł się jak morderca, bo Kiskovścsi miał być następną ofiarą. W ża­den sposób nie mógł sobie dać rady z arytmetyką. Dziś po raz pierwszy przyjął gest chłopca bez zażenowania, lżej od­dychał, jakby obydwaj uratowali się przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Teraz może go już nauczyć wszystkie­go, interes chyba skończony, wyleciał w powietrze, został zdemaskowany. Feri Gil patrzył na niego takim zamyślo­nym wzrokiem, tak dziwnie. I chyba nawet wie, kto go zdemaskował — Komitet Rodzicielski. Kalmanowa, prze­

wodnicząca Komitetu, już cztery razy wizytowała jego ko­repetycje. Oczy matki są uważne, jeśli nawet nie ma się na arytmetyce.

Ten sam wieloletni nawyk, który przedtem, gdy szedł z dziećmi po schodach, kierował jego krokami, teraz, zamiast do gabinetu dyrektora, zaprowadził go do pokoju nauczy­cielskiego. Tego dnia zawsze przyjmował od wpół do szó­stej do siódmej, rodzice przychodzili do niego chętnie, on też lubił z nimi rozmawiać.. Czekały na niego trzy matki, uspra­wiedliwił się, powiedział, że musi wpaść do dyrektora. Mat­ki uśmiechnęły się jak przed chwilą Kiskovacsi. Był tak za­kłopotany, że nie miał nawet odwagi przywitać się z nimi.

Dyrektor rozmawiał przez telefon, kiedy wszedł do jego gabinetu, wolną ręką wskazał mu komplet miękkich mebli. Tóth lubił ten komplet. Gabinet starego Greinera był ni­czym cela; kiedy zaczął tu uczyć, stały w nim niewygodne, lakierowane meble, jakiś staromodny pulpit, przy którym można było pracować tylko stojąc, i przykryte grubą bibu­łą biurko. Szkoła też była brzydka i stara, dwa lata temu zrobiono remont. Kiedy Rada przysłała nowy komplet meb­li, wspaniałą kanapę bordo i dwa fotele, wszyscy zbiegli się podziwiać, a Feri Gal kazał przynieść butelkę likieru, żeby uczcić ten nabytek

Na próżno proponuje mu fotel, nie usiądzie. Przy tym, co zapewne usłyszy, lepiej, jeśli będzie stał. Łamał sobie gło­wę, co zrobiłby na miejscu Feriego Gala, gdyby rzeczywiś­cie wpadł na taką aferę. Pracuje trzydzieści trzy lata, ale nie może jeszcze przejść na rentę. Poprosiłby o przeniesie­nie takiego nauczyciela. Co to byłby za wstyd! Rozmowa te­lefoniczna dobiegła końca, dyrektor odłożył słuchawkę. Jed­nak trzeba usiąść, bo Feri Gal mówi. że jeśli ma zamiar stać, to on też będzie zmuszony. I częstuje go papierosem. Od­mówił. Po co odwlekać, niech już wreszcie zacznie mówić, może dowie się wreszcie, jakie ma wobec niego zamiary.

Feri Gal zapytał, czy chciałby wyjechać na wczasy pod­czas ferii zimowych. Miał wrażenie, że się udusi.

Dostaliśmy jedno skierowanie do Heviz i związek pro­ponuje ciebie. Nie jesteś już taki młody, Janó, kiedy po

wmifpi |i

*» *i J

cieple przychodzą chłody, pociągasz nogami. Jutro mamy naradę, wytypujemy cię i nie ma wątpliwości, że kolektyw to zaakceptuje. Wszyscy cię lubią, a Kalmanowa już od dawna nudzi, żeby ci wreszcie coś dać. Jesteś bardzo popu­larny wśród rodziców.

Skierowanie. Heviz. Gdy nadchodzi jesień, kusztyka cza­sami o lasce. Odpocząć. Heviz. Lubi zimę. Pod szklanym dachem parujący basen, a na dworze śnieg, mróz, wyjący wiatr. Lubi, gdy wieje wiatr — to taki odgłos z dzieciństwa. Nic nie wiedzą. Chyba teraz nie zemdleje?

Sam. Byłby bardzo samotny bez Póliki. W niewoli było strasznie, nie do wytrzymania, myślał, że umrze z tęsknoty. Siedział na ziemi i obliczał, ile urosła Andrea i czy urodzi­ło się już drugie dziecko. Czy będzie mógł rozkoszować się ciepłą wodą z basenu, jeśli nie będzie przy nim Póliki?

- — No, pojedziesz?

Wziął się w garść, powiedział, że bardzo’ dziękuje, zasta­nowi się.

Masz czas do jutra. O pierwszej narada, do tej pory musimy wiedzieć.

Zapyta? Nie. Nie zapyta. Kiedyś oglądali razem jakąś kronikę, był reportaż z domu wczasowego. Starzy grali w szachy, młodzi tańczyli, w sali stały śliczne meble i wszyscy byli weseli. „Mają identyczne twarze — szepnęła Pólika. — Spójrz tylko! Jak żubry. I co za postęp, każdy ma swój kubek i szczotkę do zębów. Chwała partiiL” Nie, nie zapyta. Pólika wyśmiałaby go.

Nad biurkiem wisiał wypchany jeleni łeb, wpatrywały się w niego mądre, smutne, szklane oczy. Przyglądał się je­leniowi, nie miał odwagi spojrzeć na Feriego Gala. Nic nie wie o sprawie Marosa, inaczej przecież nie mówiłby

o wczasach. Boże, jacy oni wszyscy dobrzy, jacy kochani! Nigdy nie pomyślałby, że zauważyli, jak kuleje jesienią. Pierwszego maja zawsze chodzi na pochód, nigdy nie narze­kał.

Właściwie już dawno chciałem z tobą pogadać.

Zatem to on jest najbardziej wykształconym nauczycie­lem młodszych klas? Skądże znowu! Nie ma czasu przeczy-

WSm'

tać nawet połowy tego wszystkiego, co sobie przygotował, choć go interesuje, naprawdę interesuje. Gdyby Pólice nie przeszkadzało światło, mógłby do rana ślęczeć nad książ­kami, ale nie wolno mu palić lampy, więc tylko przed pój­ściem do łóżka przegląda, co najciekawsze, wynotowuje, co najważniejsze. Znam cię, odkąd tu pracujesz, razem dostaliśmy nominację do tej szko- ł y. To prawda. Feri Gal był wtedy chudym chłopcem, a dziś ma taki brzuch, że ledwo mieści się za stołem. Byłeś jak ogień, aż parzył ten twój entu­zjazm. Dziś też kocha swoją pracę, pod tym jednym względem Pólika nie ma racji, to święty zawód. Rzecz jasna, dziś też tak jest, tylko okropnie stronisz od ludzi, z roku na rok bardziej. Twój wiek tego nie usprawiedliwia. Wy­mawiasz się, gdy organizujemy jakieś im­prezy, nie stykasz się z kolegami... Jak mam się stykać, Feri? Ty nic nie wiesz. Dlaczego mnie drę­czysz? Naprawdę chciałbym stykać się z wami, bardzo bym chciał, ale Pólika jest ważniejsza. Nie rewizytowa­łeś żadnego z młodych kolegów, na pewno mają ci to za złe. Chciałem, tylko Pólika nie chciała, zawsze jest zmęczona, niełatwo nawiązuje przyjaźnie. A przecież nie masz powodu, żeby się dą­sać, Janos. Kiedyś i o tym musimy poroz­mawiać. Mieliśmy jednakowe przygotowanie, Feri, ale ja byłem popularniejszy. Wszyscy myśleli, że po Greinerze ja zostanę dyrektorem. Potem poszedłem do wojska, wy­słali mnie na front, a kiedy wróciłem, już ty siedziałeś w gabinecie starego Greinera. Mówią, że kiedy weszli Niemcy, strzelałeś do nich, potem uciekłeś i ukrywałeś się, babka schowała cię na wsi. Ja nie lubiłem Niemców, ale żeby do nich strzelać... Powiedz, dlaczego nigdy nie chcesz się odezwać? Żyjesz wśród nas jak przybysz z obcej planety. Na konfe­rencjach zawsze okazuje się, że twoje no- j tatki były najlepsze, ale siedzisz jak ob­cy... Nieprawda! Cieszę się z każdej nawet najmniejszej

WKmJkjmfl

zmiany, nawet z tego, że pomalowali okna na taki piękny, zielony kolor albo że w umywalni jest wreszcie glazura. I kanapa... z kanapy też. Jestem zmęczony. Najadłem się strachu. Jeśli czegoś nie rozumiesz, zapy­taj. To znacznie lepiej, niż wciąż milczeć... Nie będę pytał. Pólika mi wszystko tłumaczy. Pólika jest mądrzejsza od ciebie. Powinieneś mieć z nami więcej wspólnego! Wszyscy cię tu szanują, jeśli w czymkolwiek potrzebna ci pomoc, zwróć się do nas... Pólika. W oczach jelenia odbiły się reflektory samochodu. Uścisnęli sobie ręce. Nauczyciel pochylił głowę w ukłonie.

Uczucie, jakie go ogarnęło, było dwojakie. Czuł nieskoń­czoną ulgę, dumę i lekkość, a jednocześnie wiedział, że najchętniej skryłby się pod ziemię ze wstydu. Teraz pięć minut odpoczynku, niech matki jeszcze chwilę zaczekają. Nie wyszedł do małej kancelarii, która oddzielała gabinet od pokoju nauczycielskiego, tylko na korytarz. Wymarły, mroczny i zimny był korytarz, teraz już zapalił papierosa, oparł się łokciem o poręcz schodów. Heviz. Jakie to dziwne, że tak tęskni za jakimś zbiorowiskiem ludzi. Chciałby sia­dywać z nieznajomymi starcami, patrzeć na chłopców i dziewczyny, jak obrzucają się śnieżkami. Andrea nigdy nie bawiła się w śnieżki, nie spotyka się z młodzieżą. Gdy­by Pólika z nim pojechała, gdyby mogła z nim pojechać, zgodziłby się z radością. Ale Pólika nie pojechałaby, nawet gdyby nie pracowała w klinice, Pólika w lede też wyjeż­dża tylko | Andreą — ma wstręt do domów wczasowych. Sam nie pojedzie, nie zostawi tu Póliki. Kości wprawdzie aż piszczą do gorącego basenu, ale i tak nic z tego. Będzie sobie chodził do łaźni, każe się okładać błotem, robić ma­saże. Mogło mu to wcześniej przyjść do głowy, nie dopiero po rozmowie z Feri Galem. Nie pojedzie, wiedział o tym od pierwszej chwili, tylko nawet sobie nie miał odwagi te­go wyznać, bo co powiedzą jutro, gdy znów zacznie się wy­migiwać? Czym ma to uzasadnić? Prawdy i tak nie ośmieli się powiedzieć, nie może przerież mówić o Pólice. Co ma wymyślić? Nie lubi kłamać. Pólika mu poradzi, udeszył

T* W

Ijf jM V.9m|]H

4 tfltnA«f]

N•■ -., ’*■ v#4• ^*1mKa] ; - *.<*'%4* t «\V«k4MMfvf^vi

4 ■ I *» .*«t*fji w yllMa ‘ ^ %j%% • jmŁ* $

' . ' •»ŁviŁnilłl»ł.JTilliJKii

jnfr y frjjfitf %* fVf Ki'1 ■• i^NWMy'WQ>Sł>p

f |w>Mt £ *{!K- **"% f • ^

*5 y.W|M !|N

PWnll *&MmVvv* «'■Mfel 1

się tą myślą, Pólika zawsze przychodziła mu z pomocą, gdy nie umiał znaleźć właściwego pretekstu. Ale ta myśl była zarazem przykra, nawet w tej sytuacji trudno mu było przyznać, że Pólika tak pomysłowo kłamie. „Jeśli kłamiesz, synku, rzucę ci na usta żar z pieca” — powiedziała łagod­nie ciotka Ilka, wybiegł na koniec podwórza, do kurnika, ciotka Ilka za nim z szufelką żaru. Wiedział, że nic mu nie zrobi, raczej sobie zrobiłaby krzywdę niż jemu, bał się jed­nak, a ciotka Ilka mruczała: „Kto kłamie, do wszystkiego jest zdolny, synku, do wszystkiego...”

Maros.

Koniec interesu, nie będzie już tego robił. Powie Maroso- wi, że koniec, jutro zacznie od początku przerabiać mate­riał z Kiskovacsim i do końca roku wbije mu do głowy ty­le, żeby przeszedł. I jeszcze Komitet Rodzicielski prosił, że­by mu dali nagrodę! Spali się ze wstydu. Teraz do matek, potem na osiedle Lanczyego po pieprz — sklepy spożywcze otwarte są do dziewiątej. Co to był za dzień! Wcześnie pójdzie dziś spać, marzy o łóżku. Zrobiło mu się zimno, wszedł po marynarkę do małej kancelarii. Zerknął przez na wpół otwarte drzwi do pokoju nauczycielskiego, przy­były jeszcze dwie kobiety, jedną była matka Kiskovacsiego, drugiej nie poznał, nie widział jej twarzy, siedziała do nie­go tyłem i coś czytała. Pewnie nieśmiała, boi się, że usłyszy coś złego. Może to Kapasowa, matka Istvana Kapasa, na­reszcie będzie mógł z nią porozmawiać. Reszta zachowuje się swobodniej, pogodniej, gadają sobie. Zawołał, że skoń­czył już z dyrektorem.

Dancsowa od razu wstała. Znały jego zwyczaj, że rozma­wia z każdym pojedynczo i zawsze tak, żeby reszta rodzi­ców nie słyszała, łatwiej w ten sposób omawiać rodzinne sprawy — niemal każdy mówi coś takiego, czego nie powie­działby przy innych, jakiś fałszywy krok ojca, pijaństwo, kobieta... Z Dancsową poszło mu nadspodziewanie szybko, z Hudakową też, problem małego Eberhardta był nieco bardziej skomplikowany, należało się skoncentrować przy tej rozmowie, ale był już naprawdę zmęczony, nie mógł zebrać myśli.

Słuchał, jak wyje wiatr, jak zaciekle uderza w mury, i myślał o ciepłych falach; wyobraził sobie, ze w Heviz jest zielony basen, a w nim lotosy, może gdzieś o tym czytał.

I myślał też o Pólice, o niej długo i czule, wyobrażał ją so­bie w zielonym basenie, jak rozpuszcza włosy, swój pyszny kok, którego nigdy nie ścięła, nawet w czasach kiedy kobie­ty nosiły krótkie włosy, i jak wynurzają się z wody jej bia­łe ramiona. Potem wchodzą do pokoju, za oknem sypie śnieg, i człowiek tylko stąd wie, że na dworze jest zima, bo tak solidnie napalono w piecu.

Nie. W miejskiej łaźni. Uśmiechnął się, Eberhardtowa spojrzała na niego ze zdziwieniem. To wcale nie było takie śmieszne, że w ciągu dwóch miesięcy umierało w domu trzecie z dziadków i mały bezustannie żył w atmosferze śmierci. Ja też stanę się taki jak Veronka — pomyślał nau­czyciel i sam się zdziwił, w jaki smutek przekształca się w nim wspomnienie słów Feriego Gala. Znów wirowała przed nim, tańczyła Veronka — nawet ten wiatr ją przypo­minał — i mówiła, że to w zasadzie wszystko jedno, czy babcia da jej kolację.

Przy Kiskovacsiowej ożywił się wreszcie. Żarliwie, z po­czuciem winy wychwalał chłopca, i kobieta, która przygoto­wała się na najgorsze, niemal ze łzami słuchała, ile to dzie­cinnego wdzięku ma jej syn i do czego jeszcze w życiu doj­dzie. Ma na razie trochę kłopotów, ale już on go wyciągnie. Co to za człowiek, co za dobry człowiek, jak kocha dzieci! Po­winno się o nim napisać w gazecie. Tak, ona sama napisze i na pewno jej wydrukują. Żeby tak pracować, w ten spo­sób, za darmo, tylko z powołania, z dobrego serca...

Idź już sobie — myślał nauczyciel. — Jestem śmiertel­nie zmęczony. Muszę zaraz jechać po pieprz. Ktoś jeszcze na mnie czeka, chyba matka małego Kapasa, z nią też mu­szę porozmawiać. Pólika nie pozwoli mi rzucić tych pry­watnych lekcji, wcale jej o tym nie powiem, po co ją draż­nić? Pólika każdego miesiąca zostawia mu dwieście forin­tów, zbiera sobie te pieniądze, naprawdę nie ma na co wy­dawać, ma w domu świetne jedzenie, z nikim nie korespon­duje, nie podróżuje, nie staluje garniturów, nie zdziera bu-

fk sV i*.%»t.- >,.

.- <..■.; ,*.,<* V '5

NnrflftvnvM

i

^■■•- *■;-,: v .: Wk ||ŁJ

1 - • ^ v‘ V«#*® **

"¡s "*■ 4'•>?si>-.*ij(( |M* V%*

P^ji i: '* 4 * «

W|>JS»V>^6%wt % .#*■¥» hA* • .»tTl VnS lftrS|>» ■> * ^»ł*. £ i#%• ii.>f f %

« i (¿1

1 -V

tów. Będzie jej oddawał te pieniądze i PtJlika uwierzy, że to z lekcji. Był zmęczony, ale zadowolony, że wreszcie zna­lazł wyjście. Kiskovacsiowa wyszła, zjawiła się następna matka. Miał jeszcze uśmiech na wargach, kiedy spojrzał na drzwi, potem nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie łeb jelenia, jego martwe, osobliwe, uważne spojrzenie. No­gi osłabły mu tak bardzo, że ledwie mógł wstać. W progu między kancelarią a pokojem nauczycielskim stała Ibolya.

IBOLYA

Wyrzucił ją.

Uczucie było nowe, nigdy nie doświadczone, triumfalne. Usłyszał stukot jej pospiesznych kroków na korytarzu i opadł z powrotem na krzesło, splótł mocno palce, żeby przestały dygotać. Na pewno wyszła już na ulicę. Wiatr uderzył w nią, zakręcił, jest tak szczupła, że mógłby wzdąć ją na skrzydła i przenieść nad dachami miasta.

Wynoś się!” — tak jej powiedział i jeszcze coś dorzucił, jakieś obrzydliwe słowo, które ślina przyniosła mu na ję­zyk; sam się zdziwił, kiedy zabrzmiało, nie jego treścią, bo przecież jest tym, czym ją nazwał, tylko uśmieszkiem, któ­ry przewinął się przez twarz Ibolyi. Ibolya pokiwała głową i śmiała się wiążąc chustkę pod brodą i wybiegając z poko­ju. Śmiała się! Śmiała mu się prosto w oczy, to była jej od­powiedź, choć przecież powinna była płakać. Hańba!

Gadzina!” — pokiwała głową Pólika, kiedy Ibolya go opluła. On wtedy pełen był jeszcze rozmaitych przesądów, wspomnień, zwariowanego przywiązania. Kiedy ocierał ma­rynarkę, bąknął coś pod nosem, że Ibolya jest po prostu źle wychowana, rosła w piwnicy. „Gadzina z piwnicy!” ■— powiedziała Pólika i zamknęła bramę. Wtedy jeszcze bola­ło go to słowo. Bardziej niż to, co zrobiła Ibolya, bolało go, że mówią o biedaczce „gadzina z piwnicy”.

Teraz postanowiła, że zemści się za tamtą kolację sprzed lat, za sztućce, którymi nie umiała się posługiwać, za ele­gancję i pewność siebie Póliki, kiedy siedziała przy stole

i częstowała gości. To jest wdzięczność. Całymi miesiącami ślęczał z nią nad zeszytem, nauczył ją czytać i pisać; my­ślała, że na Węgrzech kończy się świat, wytrzeszczała oczy, kiedy jej powiedział, że świat składa się z pięciu części, a poza ziemią są jeszcze gwiazdy i planety. Służąca, jak jej babka, przykuca na schodach, podsłuchuje, podgląda, czego może się dowiedzieć z podsłuchanych słów. A teraz idzie wśród wichury w wirującym śniegu. Niepotrzebnie tu przy­chodziła. Skłamała!

Przez pewien czas wpatrywał się w swoje buty, wysokie kamaszki o tępych nosach, potem patrzył w okno i siedział jeszcze chwilę w kancelarii. Za oknem nie widział nic poza płatkami śniegu. W gmachu zabrzmiały głosy, młodzi z prze­mysłu skórzanego trenowali u nich szermierkę, właśnie przyszli, hałasowali na korytarzu. W świetlicy też zaczął się ruch, koniec zajęć. Nie chciał się teraz z nikim spotkać. Lęk, że ktoś otworzy drzwi, spyta o coś, na co trzeba bę­dzie odpowiedzieć, choćby tylko, gdzie jest sala numer sześć, był silniejszy niż dygotanie nóg.

Nie zamknął drzwi małej kancelarii, dyrektor był jeszcze u siebie, słyszał jego ruchy przez ścianę. Feri Gal nawet pogwizdywał, ten dźwięk rozstrajał go, pobudzał do płaczu. Dyrektor gwizdał dziecinną piosenkę, w której Gabor Bi- bor wybiera się na jarmark...

Wyszedł. Na ulicy nie było prawie ludzi, on sam posu­wał się przed siebie pod osłoną murów. Wiatr uderzał w twarz, trudno było nawet oddychać. Ale jakoś szedł, gdy na rogu zderzył się z brnącym po omacku, jak on, prze­chodniem, przeprosił go.

Na placu Orła przeszedł na stronę teatru i stanął na przystanku autobusowym. Lampy w teatrze paliły się, ale przed kasą nie było nikogo, dziś każdy dwa razy pomyśli, zanim wyjdzie z domu, jeśli nie musi. Jakoś długo nie wi­dać tego autobusu, zegar na słupie przysypany jest śnie­giem, nie widać, która godzina. Jeśli minęło wpół, będzie długo czekał na następny, autobusy chodzą co trzydzieści minut.

Ale dlaczego on właściwie czeka na autobus?

EapBflci

*1 II™/,>Wj ¿’fc *:,»(

g f. siA, V,i iJkjJiO*» JLniif

' n<"W *%

'* --1 ^-*4 KA^tiN^wi-l

" ^ ■! ggilflM >

> -T%*'? W}łf

,' ffi ■* i|%*V«5f *,^ M.^Mf M %

IUiIISIn

,»lr>

- $Ęt& • : : -\ :^-:

. -’ 'r ■ 'z'-1/-* £;¥.■< -*ĄĄ^\i£ź.

Łamał sobie głowę. Kiedy wychodził ze szkoły, wiedział, że musi tu przyjść, że ma coś do załatwienia na placu Orła. Więc przyszedł i od razu pospieszył na przystanek, widocz­nie chciał jechać autobusem. Dzień podzielił się na dwie części, przed Ibolyą i po Ibolyi, i przepaść między nimi tak trudno było spiąć jakimś logicznym ciągiem myślowym. Ktoś zatrzymał się koło niego, przytupywał, zacierał ręce. W neonowym świetle miał zielonkawą twarz, nie przypo­minała twarzy człowieka. Wokół lamp nad wejściem do teatru tańczyły wielkie płatki. Ileż tu reklam świetlnych! Nad sklepem Zengevalda czerwone litery: DELIKATESY.

Patrząc na sklep Zengevalda przypomniał sobie: chciał jechać po pieprz! Andrea posłała go po pieprz! Jakie to szczęście mieć dom, codzienne drobne kłopoty, świadomość, że czekają na niego z kolacją, nawet to, że sam musi uczest­niczyć w domowych zajęciach; czasami posyłają go po pro­szek do szorowania, dziś po pieprz... No oczywiście, zaraz pojedzie, nie przeszkadza mu ta śnieżyca, nawet lubi, jak wyje wiatr. Po pieprz, i do domu. Teraz najbardziej bra­kowało mu Póliki i, nie wiadomo dlaczego, chciał zobaczyć Andreę, nie Antiego. Anti nie został znieważony, one tak.

Gadzina. Gadzina z piwnicy. Jakże się ucieszył na jej wi­dok, wyciągnął do niej ręce, chciał ją objąć, wycałować, bo przecież nie gniewał się już o to, że opluła go, wyszydziła i zawsze uciekała przed nim, gdy spotykał ją przypadkiem na ulicy. Bardzo za nią tęsknił podczas tych lat — pięknie się rozwinęła, była dziką dziewczynką, chudą, zachłanną, mądrą, wprost chłonęła jego słowa. Lubił Ibolyę, wyciągnął ręce, żeby ją uścisnąć, bo w tej chwili Ibolya była dla niego wszystkim: domem, oblodzoną studnią na ulicy, Sandorem, Sarą, mamą — myślał, że zdarzył się cud, prawdziwy cud: to oni go obrazili, a Ibolya najciężej, więc teraz przychodzi przeprosić, bo ten dzień jest dniem cudów i dniem szczę- i ścia: Feri Gal o niczym nie wie i chce go wysłać na wczasy, mama dostała sklep, a Ibolya przychodzi do niego do szfco- L ły. Pólika na pewno da się przejednać i znów będą mogli spotykać się, zaprowadzi Antiego na ulicę Mydlarzy, pokaże

mu myckę, chochle i znów, jeszcze raz, będzie mógł stanąć na podwórku...

Ileż to razy śnił o tym podwórku! Wiedział nawet, że bę­dzie zima, kiedy tam wróci, zima to jego pora roku: czysta, twarda, skrzypiąca zima. Będzie dreptał po śniegu i patrzył na zamarznięte okna warsztatu, lubi rysunek lodowych kwiatów na szybie. I będzie też księżyc, dostojny, zimowy księżyc. Musi być zima, bo wtedy prawdziwy jest blask są­czący się przez kuchenne drzwi i wtedy dobrze jest wejść do kuchni połyskliwej od garnków, szklanek i ognia.

Przyszła! Wiedział, że kiedyś przyjdzie. Nie ma już dziew­częcej twarzy, Ibolya też postarzała się, jak wszyscy z wy­jątkiem Póliki. Cofnęła się, żeby nie mógł jej dotknąć. Wy­ciągnięte ręce nauczyciela zaczęły drętwieć, oparł się o stół Miał wrażenie, że zaraz upadnie.

Skoro nie biegnie w jego ramiona i nie całuje go, to zna­czy, że nie przyszła po to, co myślał, to znaczy, że stało się coś strasznego z Sarą, z mamą, z Sandorem.. Na pewno z mamą, mama jest stara i chora. Nie podali sobie nawet rąk, tylko stali naprzeciw siebie, Ibolya wciąż jeszcze tam, gdzie ją zobaczył,-w progu. Nie miał odwagi odezwać się, nie miał odwagi zapytać, jaką przyniosła mu wiadomość. Miał wrażenie, że jeśli ktoś z nich umarł, już nigdy więcej nie będzie mógł przywołać uśmiechu.

Po pieprz! Po wszystko, czego chcą! A wieczorem klęk­nie przed Póliką i ucałuje jej stopy; powie jej, że miała rację, zawsze i we wszystkim miała rację. Ileż to razy mó­wiła mu, że ulica Mydlarzy to wrogowie, że Ibolya jest podła. On myślał, że Ibolya jest tylko biedna, bo nie miała dość słońca w dzieciństwie. Gdy człowiek ma odpowiednią strawę, książki, okno, przez które może patrzeć, pnie się ku słońcu. Ale nie, została tym, czym była. Ucałuje stopy Półi- ki, nie powie jej, dlaczego. I już nigdy więcej nie pomyśli, że ciotki Klary naprawdę nie można kochać, już nigdy wię­cej nie pomyśli, że Pólika popełniła błąd wychowując An- dreę na takiego człowieka, jakiego nigdy w życiu nie wi­dział. Ibolya dziś nauczyła go wszystkiego. Nie przejdzie już nigdy tunelem, nie zobaczy księżyca ani lodowych kwia-

11n ■' ,-'*■,, r,';;': J'v, // mSIShEI

Vvi 'f |vVył

. ii, I fe I \ ł At Vł i *« X '.< * a,- ▼ JOflfl • * * * 5 t » K* 1

I '% Vi \’ *• Vfe^*<k 1 .^V* W*‘f jl%0*i*tflKfWij

Sftg-

I

tów, pękatego kociołka ciotki liki na ścianie. Nigdy nie pój­dzie nawet w tamtą stronę. Przywiozę ci pieprz, córeczko, brodzę teraz w głębokim śniegu, a jutro będziemy się śmiać i zasiądziemy do wspólnej kolacji po świniobiciu, twoja matka, ciotka Klara, twój brat i oczywiście Gabor, po tym wszystkim Gabor zawsze powinien przychodzić, jego też spotwarzono. Przyniosę pieprz. Gdy będziemy mieli już za sobą pracę, usiądę przy tobie i coś mi zagrasz na pianinie. Nigdy nie rozumiem, co grasz, twoja muzyka jest dzika i namiętna. Powinienem był bardziej zbliżyć się do ciebie, Andreo, ale tak bardzo kochałem twoją matkę, że na nic in­nego nie miałem czasu!

Siadaj!” — powiedziała Ibolya i wtedy już wiedział, że nie pomylił się; nie może tego wysłuchać stojąc. Pow lókł się do pokoju nauczycielskiego, usiadł za wielkim stołem w kształcie litery T, Ibolya naprzeciw niego. W kącie na szafie stała wielka plansza z zającem, nauczyciel zagapił się na nią, ale nie wiedział, na co patrzy, bo modlił się bez­głośnie i zastanawiał się: o czyjej śmierci się dowie, gdy Ibolya wreszcie zaczęła mówić. Zdecydował się na Sandora i wtedy na chwilę owładnęło nim takie uczucie, jakby wła­snoręcznie udusił młodszego brata, i jednocześnie zobaczył małego Sandora z teczką, jak wybierał się do szkoły, a ma­ma powiedziała, że dość już tej nauki, ma lecieć do rzeźni po łój, i ciotka Ilka dodała: „Jeden tu się uczy, synku, ty pójdziesz do rzeźni, a twój brat do szkoły, on jest starszy, synku, musisz się nauczyć rezygnować.” Wargi Sanyiego wykrzywiły się, ale odłożył teczkę i posłusznie pobiegł do rzeźni.

Mama. Tylko nie ona! I nie Sara! Tak bardzo kocha Sa­rę! W sali gimnastycznej ktoś otworzył drzwi, dobiegły go odgłosy szermierki, szczęk szabel. Wciąż jeszcze oboje mil­czeli. Ibolya ściągała rękawiczki. Nawet w tej strasznej chwili zauważył, że Ibolya jest niezwykle elegancka, ma czarne, przybrane futrem paletko, na głowie nylonową chu­steczkę, skórzane rękawiczki, nienagannie błyszczące botki. Jakby specjalnie wystroiła się na tę wizytę. Więc może nikt nie umarł. Może ktoś tylko poważnie zachorował.

160

Teraz już we trzech udeptywali śnieg na przystanku, dwaj pozostali nawiązali rozmowę, zwrócili się też do niego, jak długo czeka. Coś tam odburknął, odwrócił się, przeszedł parę kroków, spoglądał w stronę Lombardzkiej, czy nie widać wielkich reflektorów autobusu. Właściwie to za mało, że ją wyrzucił. Powinien był ją zbić.

No nareszcie! Otrzepał śnieg z butów. Stopnie autobusu były tak śliskie, że omal nie poleciał w tył, kiedy wsiadał. Poprosił o bilet do osiedla, ale ledwo autobus ruszył w stro­nę alei Miklósa Zrinyiego, od której odchodziła ulica Mły­na, poczuł, że nie może teraz dalej jechać. Konduktor tylko popatrzył, kiedy wysiadł — po co płacił półtora forinta za taki kawałeczek?

Nie. Raczej jutro. Jutro o świcie, kiedy otworzą sklep. Wyjdzie o wpół do szóstej, na siódmą będzie z powrotem. A dzisiaj coś tam powie w domu, że zatrzymali go w szkole, coś skłamie — jakże mógłby powiedzieć prawdę? Obrazili, znieważyli Pólikę i tę starą, łagodną, na wpół zwariowaną kobietę, ten dom, do którego z takim nabożeństwem wcho­dził w młodości. Musi tam iść, zaraz, natychmiast, musi za­nieść staruszce jakiś upominek, coś, z czego się ucieszy, bo ta jędza nazwała ją stręczydelką, a jej dom, który jest dla niego jak kościół — domem schadzek.

Kupi słoik miodu i butelkę wina, pójdzie, pogada z nią; trzeba rozmawiać ze starymi, żeby sobie przypomnieli cza­sy, kiedy byli jeszcze młodzi i zdrowi, kiedy wierzyli, że potrafią ułożyć sobie życie.

Pólice da inną satysfakcję. Skończy się bunt, wewnętrzny sprzeciw, całe samodzielne myślenie. Skoro Ibolya tak bar­dzo mogła się pomylić w swoim osądzie, myliła się we wszystkim. I Pólika ma rację nawet w tym, czego dotych­czas nie był taki pewien: że ten świat jest w ogóle zły, po­winien rozpaść się, zniknąć, aby nie został po nim nawet ślad; jeśli nie można i c h zwyciężyć, niech naprawdę wy­buchnie wojna i niech zniknie ten kraj, świat i oni wraz z nim. Ale jeszcze nie dziś: chce mieć czas, aby naprawić to, w czym zawinił wobec Póliki, to, że niekiedy sprawiało mu przykrość wypełnienie jei woli, że wątpił czasami w jej

racje i że może nie dość ją kochał. Peri Gal... Głupieo! „Jeśli potrzebujesz pomocy, zwróć się do nas...” Do nich! Do Ernsta! Do Fśbianowej! No, mogą sobie poczekać!

W sklepie na rogu ulicy Młyna dostał pieprz, dziesięć to­rebek pieprzu. To było jak odpowiedź, jak zgoda na jakąś nie wypowiedzianą obietnicę, że od tej pory wszystko bę­dzie inaczej: Nie musisz jutro o świcie jechać na osiedle Lanczyego, bardzo dobrze, że kupiłeś miód i wino, ciotka Klara będzie z ciebie zadowolona, a Pólika, kiedy się dowie, że nie poszedłeś z pustymi rękami, na pewno £ię pochwali. Właściwie bardzo zaniedbał ciotkę Klarę, nieco utrud­niało ich kontakty to, że nie przyjmowała gości bez zapo­wiedzi. Trzeba to będzie zmienić. Po co te ceregiele w ro­dzinie? Dotychczas był z nich zadowolony, bo nie przepadał za ciotką Klarą, ale odtąd będzie ją odwiedzał systematycznie.

Tylko raz zadzwoni, jeśli znów zastanie ją w łóżku, nie będzie jej zrywał. Chce tylko zobaczyć ten dom z wyszczer­bionymi, starymi cegłami. Odkąd należy do państwa, wyg­ląda coraz gorzej, może sobie staruszka czekać, żeby go od­nowili. Ale odebrać to umieli!

Wsunął butelkę do kieszeni, słoik miodu trzymał w lewej ręce i szedł. Zazwyczaj ma w kieszeni siatkę, szydełkową siatkę roboty ciotki Klary, bo Andrea zawsze zleca mu ja­kieś sprawunki — dziś zostawił ją w domu. Jaka szkoda! Niewygodnie nieść w ten sposób słoik z miodem, szczęście, że niedaleko. Z wolna zaczynał się uspokajać; połysk mio­du, myśl, że naprawia coś, o czym nikt nie wie, sprawiły, że lżej mu było oddychać. Jędza! W panieńskich czasach także zwykła patrzeć w ten sposób, przeciągle, bez słowa; wtedy też człowiek nie wiedział, co jej się snuje po głowie. Sądziła, że uwierzy? A któż z nich dwojga zna Pólikę od dziecka, kto wie, jaka jest naprawdę, jakie jest jej wzbra­niające się, zimne ciało? Jemu chce wytłumaczyć, że Pólika żyje z Szalaym?

Pólika. Nigdy nie potrzebowała jego obrony i teraz, kiedy tak wstrętnie ją oczerniono, kochał ją mocniej niż choćby przed południem. Póliki nie można było zranić, była ponad wszystkim. Gdy ktoś zwracał jej uwagę w klinice, machała

lk

ręką, śmiała się albo po prostu zaczynała mówić o czymś innym. Pólika jest silna. Ale tym razem to nie oficjalna uwaga, tym razem poddano w wątpliwość jej moralność, jej prostotę, czystość. Podła!

A oto i dom! Już z daleka widać okna salonu, ciotka Kla­ra jest w domu. Zapaliła wielki żyrandol i siedzi w salonie. Ucieszy się z prezentów! Trzeba by ją jakoś ostrzec przed tą Gereową, która czasami otwiera mu drzwi, ona też jest w to wszystko zamieszana. Miała staruszka nosa — nawet nie rozumiał, dlaczego aż tak bardzo nienawidzi młodej ko­biety. Ibolya powiedziała, że z mieszkania tych Gereów zwykła obserwować, kiedy przychodzą Pólika i Szalay. Po­winien iść do Rady Miejskiej, powiedzieć komuś w zaufa­niu, jaka to intrygantka z tej Gereowej. Niech ją stąd za­biorą, niech jej dadzą inne mieszkanie, niech na jej miej­sce przyjdzie ktoś inny, trzeba uwolnić od niej ciotkę Kla­rę!

Gdyby był głupi i nierozsądny, gdyby nie jego ufna mi­łość, zacząłby Pólikę podejrzewać. Spotykają się tu co ty­dzień, kto w to uwierzy? Szalay przychodzi tylko składać życzenia z okazji świąt, zawsze przedtem zapowiada się przez Paulę, jak sobie tego życzy ciotka Klara — najwyżej cztery razy w roku. Pólika nawet zbeształa go ostatnio, że tak zaniedbuje ciotkę, starych trzeba odwiedzać.

Brama otwarta, wewnątrz śnieg, świeże ślady prowadzą do schodów. Należałoby też ostrzec Szalayego, bo jeśli ta pielęgniarka go śledzi, podsłuchuje, z kim i o czym rozma­wia przez telefon, i przegląda też jego pocztę, musi być przygotowany na wszystko. Ale jak mu powiedzieć? To na pewno ta jego biedna, nerwowo chora żona opłaciła Katę Illyes — kto to jest ta Kata Illyćs? — tej kobiecie zawsze brakowało piątej klepki. Właściwie nie powinien odnosić się z taką rezerwą do Szalayego, od tej pory nie będzie już przed nim uciekał w niedziele; Gśbor to dobry chłopak i zapewne też mu nielekko. Ale jednak nie ostrzeże go, bo co mógłby powiedzieć? Przecież nie opowie mu o dzisiej­szym popołudniu, nieruchomym, złym spojrzeniu Ibolyi, jej bezczelnym kłamstwie.

Od lat ich śledzę” — powiedziała ta jędza. Od lat! Za tę jedną kolację, za tę historię sprzed ćwierć wieku! Łże. Mo­że sobie śledzić jego żonę. Pólika prawie z nikim nie utrzy­muje kontaktów. „Pewnie zawsze ze sobą żyli...” A jakże! Zawsze. Już za czasów babki, w dzieciństwie! Ibolya pomy­liła sdę myśląc, że zburzy jego spokój, że go załamie. Cie­kawe, czy jeszcze mruczy, jak dawniej, bo jeśli tak, może sobie pomruczeć o tym, jak ją wyrzucił!

Idzie niczym święty Mikołaj, niesie prezenty dla starusz­ki, to jedyny sposób, żeby obronić się przed strasznym wspomnieniem tego popołudnia. Nie on zawinił, ale jego dawny świat, a więc on musi wszystko naprawić, nawet jeśli ci, których spotkała zniewaga, nigdy się o niej nie do­wiedzą. Będziesz miała miód, biedna staruszko, a przy naj­bliższej okazji, kiedy Pólika każe kupić bilety do teatru, ty też pójdziesz, przyjdę po ciebie, a potem odprowadzę cię do domu. O Boże!

Nie musiał dzwonić, drzwi przedpokoju były otwarte. Słychać też było nucenie, jakiś szorstki, młody głos śpiewał modny przebój. Gereowa czyściła klamkę i odpowiedziała uśmiechem na jego lakoniczne powitanie. Od środka klam­ka już lśniła. Zastukał do salonu. Najpierw nie usłyszał od­powiedzi, potem ciotka Klara zawołała, że nie wolno. Młoda kobieta uśmiechnęła się, opuściła rękę ze ścierką.

Proszę powiedzieć, że to pan. Pani Kemery pewnie myśli, że to ja stukam.

Jasne. I ma rację, niech do niej nie chodzi ta przyjaciół­ka Ibolyi, która rozpowiada takie świństwa, jeśli to oczywi­ście prawda, bo całkiem możliwe, że Ibolya wszystko sobie tylko wymyśliła. „Przestań się zachowywać jak pajac — powiedziała Ibolya. — Wstyd mi za ciebie!” Jej wstyd! Przyszła z tą ohydną plotką, bo wstyd jej za niego. Piw­niczna gadzina. Zawsze nienawidziła Póliki.

Zawołał, że to on, i czy może wejść.

Cisza, która po tym nastała, nie była naturalna. Na każ­de takie pytanie odpowiada się natychmiast, mówi się „pro­szę” albo każe się chwilę poczekać. Gereowa weszła do swojego mieszkania, zrobiła to nieco demonstracyjnie, jak­

by chciała pokazać, że w niczym nie bierze udziału i nie chce wkradać się w niczyje zaufanie.

To dziwne, że milczy.

Wcale nie dziwne. Wszystko ma swoją przyczynę. Ubie­ra się, zapina spódnicę — czy on ma dobrze w głowie? Za­stanawia się, dlaczego ciotka Klara nie prosi go do salonu? Postawił miód i wino na stoliku w przedpokoju. W sąsied­nim mieszkaniu włączono radio. Najpierw na cały regula­tor, potem ściszono. Ciotka Klara wyszła wreszcie do niego.

Miała kapelusz, czepek, przewiązaną na czole chustkę do nosa.

Stała w progu i poruszała suchymi wargami. Uśmiech­nął się do niej, nawet podszedł, żeby ją pocałować, ale ona cofnęła się, podniosła nawet rękę do twarzy, jakby chciała zasłonić się przed ciosem, i to go rozdrażniło. Drugi już raz odrzucają jego serdeczność. Wyciągnął słoik z miodem, ciotka Klara patrzyła na słoik, jakby nie wiedziała, co to jest. Ciekawe, dlaczego jest tak ubrana, pewnie miała za­brać się do sprzątania. U Kemerych zawsze sprzątało się wieczorem, rano słano tylko łóżka i odkurzano, tak sobie życzyła Pani Starsza.

Zaczekaj!

To już jednak zupełna skleroza. Otwiera drzwi łazienki

całkiem nie na miejscu, nigdy tego dotąd nie robiła, on nawet z Paulą nie bywał razem w łazience, gdzie jest prze­cież wanna i sedes... — i zasuwa rygiel na drzwiach prowa­dzących do sypialni. Co jej strzeliło do głowy? Mogła prze­cież zamknąć od sypialni, jeśli zamknie z tej strony, nie bę­dzie mogła wyjść w nocy do łazienki. Biedaczka!

Chcesz wejść?

Nie odpowiedział, tylko patrzył na nią. Oczywiście, że chciałby. Stara panna uśmiechnęła się, potem całkiem nie­spodziewanie podeszła do niego, położyła mu rękę na ra­mieniu i spojrzała w oczy. Teraz z kolei on miał ochotę od­skoczyć w tył, pohamował się całą siłą woli; było coś ob­rzydliwego i absurdalnego w tym, że ciotka Klara patrzy na niego w ten sposób.

No to wchodź! — usłyszał. Przyniósł miód, wino i był

nieco rozczarowany. Kupił to z pieniędzy, które dostał za nadgodziny, a ta nawet nie podziękuje. W salonie było zimno, piec ciemny, na stoliczku szachowym nie spostrzegł prymusa. Postawił prezenty.

Patrzysz na piec? — zapytała ciotka Klara. — Dziś nie napaliłam. Chciałam wyjść, ale nie mogłam.

Od lat, od dziesiątków lat po raz pierwszy zobaczył jej prawdziwe oczy, wilgotne, niebieskie oczy śledzące niegdyś każdy ruch starego Szalayego. Ciotka Klara wyjęła chus­teczkę.

W sypialni jest cieplej — oznajmiła i teraz mówiła znacznie ciszej. To też go speszyło, po co szepcze, skoro są tu tylko we dwoje? Ale jeśli w sypialni jest cieplej, mogą tam iść. Jaka miła jest dziś ta głupiutka staruszka, dziwne, ostatnim razem nie pozwoliła nawet, aby wszedł tam po kuferek.

Kontakt jest z lewej strony — szepnęła ciotka Klara i przysunęła się do zimnego pieca. Nauczyciel chciał ją przepuścić przodem, ale dawała mu znaki ręką, żeby wcho­dził, ona dopiero za nim, dopiero za nim... Od progu odwró­cił się ku niej i osłupiał. Co za twarz! Co za dziwne spojrze­nie! I jak wyje ten wiatr. Coś stuka, jakiś rytmiczny, me­taliczny dźwięk. Nora. Nic się nie zmieniło w tym domu, wciąż jeszcze palą w norze. Gereowa poszła, zostawiła otwarte drzwi i teraz szarpie nimi wiatr.

Wszedł. Nie musiał zapalać światła, w rdzawym blasku żaru wszystko zobaczył.

CSUTAK

Wleciało jej do nosa trochę pyłu z proszku do szorowania, zaczęła kichać, odgarnęła łokciem włosy z czoła. Csutaka musieli ochrzanić, Csutak jest biały jak ściana i wypija pa- linkę dla gości. Ledwo przyszedł, od razu wziął kieliszek i nalał sobie. To coś nowego, trzeba będzie powiedzieć Póli- ce, nie można przecież wciąż otwierać nowych butelek.

Skoro chce mu się pić, niech pije wodę.

Rzucił palto na stołek od pianina, no ni6 będziemy się tak bawić, coś mu dziś odbiło. Może ona ma po nim sprzątać to wściekle ciężkie palto na baranach? ]\£ożlrwe, że jest cho­ry, bo nic nie mówi, nawet nie usiądzie, tylko stoi przy oknie albo snuje się po mieszkaniu, tam i z powrotem. Nie usłyszał, kiedy zawołała, żeby zabrał palto, mrucząc pod nosem sama powiesiła je na miejscu; nie zauważył nawet, że nie ma ordynata, choć mały przy nim mówił, że idzie do chlewu.

Kiedy chłopiec zaczął popłakiwać, myślała w pierwszej chwili, że skrzywdził go jakiś kumpel albo coś mu nie po­szło w szkole, ale potem zrozumiała, co go gnębi, sam prze­cież jej nie powiedział, tylko patrzył na nią małymi oczka­mi i przełykał ślinę. Jasne, że opłakuje wieprzka, martwi się, że rano przyjdzie rzeźnik! Antal! Co roku robi sceny przy świniobiciu, ostatnio nie zjadł ani kawałka mięsa, na­wet zupy nie chciał, choć Paula go zbiła. Taki histeryk. Teraz poszedł się żegnać z przyjacielem, to są właśnie re­zultaty, że wciąż biegał do tego brudnego chlewu i od ma­łego pieścił śmierdzącego wieprzka. To jakiś kryzys, Tóth i syn są w paskudnym nastroju.

Kuchnia błyszczała. Żeby już wreszcie przyszła Pólika! Co za dranie z tych komunistów, że tak wyciskają z czło­wieka siódme poty, przecież ta biedaczka wciąż przesiadu­je po godzinach. Wczoraj zebranie, dziś dodatkowa praca.

I jeszcze to wyrachowanie, że każą jej przepisywać na ma­szynie w pokoju, gdzie nie ma telefonu, żeby nie straciła nawet tyle czasu, ile zajmuje powiedzenie do słuchawki jednego zdania!

Człowiek jest najwyższą wartością. Genialne! Jak tylko wróci, zaraz poda kolację, a potem do rana kuchnia bę­dzie zamknięta. Aż lśnią te rzeczy, które pożyczyła im cio­tka Klara, wyczyściła je wszystkie po kolei. Trzeba powie­dzieć, że ciotka Klara to wyjątkowy brudas, na toporku i nożu pełno było rdzawych plam. Ale nie chce im podaro­wać, woli trzymać u siebie, choć nie ma miejsca i wcale

o to nie dba.

Deski, stolnica, stół zupełnie jak śnieg. Omal nie zdarła

\

sobie skóry z palców. Andrea lubiła tę robotę, teraz nie czu­ła się nawet specjalnie zmęczona, podniecało ją jakieś oso­bliwe oczekiwanie: będzie świniobicie, mnóstwo pracy, bę­dą ją zasypywać komplementami, zachwycać się jej kuchar­skim talentem. Podczas świniobicia nawet na ojca patrzyła łagodniej, bo Csutak jadł, aż człowiek kręcił głową z po­dziwu, i tłustymi wargami wychwalał każde danie. Csutak. On też ma dziwaczne wyobrażenie o świecie. Dlaczego nie pójdzie na kucharkę, skoro tak świetnie gotuje — zapytał ją kiedyś — mogłaby naprawdę dobrze zarobić. To dziwacz­na idea, że wszyscy muszą gdzieś pracować. A w domu to nie ma pracy? Kto utrzymuje ten dom w porządku?

No, teraz przyszedł do kuchni. Będzie się tu kręcił pod j nogami i brudził podłogę. Do mycia flaków ma przyjść do- | zorczyni z jakąś.kuzynką, ona za nic w świecie nie umyłaby j flaków. Csutak snuje się, podnosi i odstawia z powrotem moździerz, mógłby ubić trochę goździków, skoro już przy- I szedł. Ma nadzieję, że przyniósł pieprz. Przyniósł, twierdzi, I że jest w kieszeni palta. Mówi zupełnie, jakby go bolał ję- I zyk, cedzi. No, ma szczęście. Dziesięć torebek? Z tym, co już J mają, powinno starczyć. „Dobrze, ojcze” — pochwaliła go, i* bo ucieszyła się z tego pieprzu. Nauczyciel spojrzał na nią. I Sięgał Andrei do ramienia, gdy do niego mówiła, pochyla- I ła ku niemu okoloną gęstymi jasnymi włosami twarz, sza­re oczy patrzyły z góry.

Okrągłe usta Csutaka zadrżały, potem całkiem niespo- | dziewanie i niezrozumiale jęknął coś i przytulił twarz do I jej ramienia. Andrea wyplątała się z jego objęć, odskoczyła. I Nauczyciel wybąkał coś, potem wrócił do salonu.

Dziewczyna była wściekła, jakby rzucił jej jakieś ordy- I name słowo lub pokazał zdjęcie pornograficzne. Obejmuje I ją! Co on sobie w ogóle wyobraża? Teraz już żałowała, że 1 skończyła robotę, dobrze byłoby zająć się czymś jeszcze I i wypocić tę gwałtowną złość. Trzeba zawołać Antala, jak I długo ma zamiar siedzieć w chlewie, ale nie chce się jej po 1 niego iść. Gdy wróci Pólika, chyba i on raczy przyjść. Co j on tam tak długo robi? Rozmawia z wieprzkiem? Całuje 1 go? Król wieprzków!

Pólika spóźniała się.

Gdy zatrzymywali ją dłużej w klinice, zazwyczaj wraca­ła późno, ale tak długo jeszcze nigdy nie siedziała. Andrea poczuła niepokój, wciąż podbiegała do okna, nasłuchiwała, ale na próżno. Nakryła do stołu, zagrzała wodę do zmywa­nia, zajrzała też do sypialni, żeby posłać łóżka, ale cofnęła się szybko. Na tapczanie Antiego, na pluszowej kapie leżał na brzuchu Csutak i krył twarz w poduszce. Niech sobie przeżuwa. Należy mieć nadzieję, że go nie wylali, to już naprawdę byłaby przesada, gdyby musiały go utrzymywać! Kiedy wreszcie usłyszała skrzypnięcie bramy, serce zabiło jej mocniej z radości.

Pólika zawsze była dziewczęca, ale nigdy aż tak. Może sprawił to mróz, może wiatr, który cały dzień harcował w drzewach, że cały koloryt Póliki stał się głębszy, cie­mniejszy: Pólika lśniła. Zrzuciła palto, pobiegła z nim do łazienki. Csutak ani drgnął, tylko leżał na brzuchu, jak chrabąszcz. Może boli go ząb. Kiedyś narzekał na ząb trzo­nowy, owiązał sobie nawet twarz chustką do nosa, ale kie­dy wyśmiały go, że wygląda jak reklama jakiegoś lekar­stwa, zawstydził się, zdjął chustkę i tylko leżał na tapcza­nie, dopóki nie poszedł do dentysty.

Pólika nie przebrała się i nie kazała sobie dać ciepłej wody, jak zwykle, kiedy wracała z pracy. Stała tyłem do niej, przy wychodzącym na podwórze oknie salonu i gapiła się w mrok z założonymi rękami. Jeszcze nie koniec wie­czoru — pomyślała Andrea. — Może zaprosiła kogoś na ko­lację? Ta perspektywa wprawiła ją w dobry humor, zaczę­ła nucić. Nuciła piosenkę, której nauczyła się niegdyś od ciotki Klary: „Księżyc pasie najwspanialsze stado... nikt nie ma takich baranków jak on...”

Pólika odwróciła się na dźwięk jej głosu i zapytała, czy ojciec już przyszedł.

Spojrzała na nią zdziwiona. Już dawno, po dziewiątej, jakże mógłby jeszcze nie przyjść? Csutak, gdy tylko może, gna do domu. Oczywiście, że przyszedł. Pokazała na sy­pialnię, powinna się domyślić. Pólika pokiwała głową, po­wiedziała, że Andrea ma od razu podawać kolację, jak tyl-

\

ko zjedzą, kłaść Antiego, wziąć palto i pędzić do kawiarni na placu Orła. Gabor będzie tam na nią czekał.

Andrea nie mogła zrobić kroku ze zdziwienia. Głowiła się, co to takiego, co za święto. Ani jej urodziny, ani imie­niny, nic. Ale wobec tego skąd ten podarunek, ten wieczór we dwoje z Gaborem? To pomysł Póliki, ona wie, ile dziś było w domu roboty i jaki dzień będzie jutro, chce jej to wynagrodzić, rozerwać ją. Ale dlaczego w kawiarni? To była jedyna rzecz, która psuła jej radość. Andrea nawet w lepszą pogodę niechętnie wychodziła z domu.

Pewnie przez Csutaika. Jasne, że przez niego. Ale z Csu- takiem można było jakoś załatwić, posłać go z Antalem do sypialni, i gotowe. I tak wrócił biedak zmęczony ze szkoły. Może należałoby zadzwonić do Gabora, żeby jednak tu przyszedł, taki wiatr, aż zgina drzewa. Ale Pólika po­trząsnęła głową, powiedziała, że tak się umówili i że powin­na się pospieszyć, bo Gabor pójdzie do kawiarni prosto z kliniki i nie wypada, żeby za długo czekał.

A więc dobrze. Włoży niebieską sukienkę, jeszcze jej nigdy na sobie nie miała. Zrobiła ją trzy lata temu, ale i prawie nigdzie nie wychodzi, więc oszczędza. Gdzie jest An- J tal? Ma teraz na niego czekać? Csutak mógłby już wresz­cie wstać i przyprowadzić syna, on nigdy nie marznie, a ona tak się spieszy. Wpadła do sypialni, powiedziała ojcu, że siadają do kolacji i żeby zawołał Antiego, potem pod­biegła do szafy i wyjęła niebieską sukienkę. Zanim Antal wróci, zdąży się przebrać, przegryzie coś i pędzi. Zmywa­nie może zaczekać do jej powrotu... Gabor jest ważniejszy. Sprawdziła ponownie, czy dobrze zamknęła drzwiczki pieca. Kiedy je uchyliła, usłyszała wycie wichru w kominie. Stra­szna pogoda, niesamowita. Zapięła na szyi sznurek pereł. Nagle ogarnęła ją taka tęsknota do Gabora, że odechciało się jej jeść. Jak będzie głodna, Gabor coś jej zamówi.

Gdzie jest ten podły Csutak, na co czeka, ile razy ma go prosić? Może sama ma iść do chlewa w niebieskiej sukien­ce, żeby odrywać Antala od brudnej świni? O co ojcu cho­dzi, dlaczego jeszcze nie idzie? Pólika już siedziała przy stole, patrzyła na słoninę. To nie dla ciebie, kochanie, przy- I

niosłam ją dla Tótha, ty masz sardynki z cytryną, jedz, na pewno jesteś głodna.

Wbiegła do sypialni. Csutak udawał trupa, chwyciła go za ramię.

No, szybko, ojcze, bardzo się spieszę, mam coś do za­łatwienia na mieście. Przyprowadź Antala z chlewa, inaczej będzie tam siedział całą noc. Ile razy mam cię prosić?

Csutak wreszcie odwrócił się, podniósł głowę. Andrea spojrzała na niego. Csutak płakał!

W pierwszej chwili odruchowo sięgnęła po poduszkę. Na pstrym batiku ciemne plamy. Od łez? Trzeba ją położyć przy piecu. A może lepiej uprać? Płacze... Nigdy w żydu nie widziała go płaczącego. Co mu się stało, dlaczego? Po­czuła rozdrażnienie, ogarnęło ją jakieś nieprzyjemne uczu­cie, więcej, po raz pierwszy od czasów dzieciństwa coś w rodzaju litości: rzęsy Csutaka były zlepione od łez, poli­czki i broda czerwone, a na czole odciśnięty jedwabny sznur | poduszki. Był obrzydliwy, ale zarazem przerażają­cy. Powiedzieć Pólice? A może sama powinna go wybadać? Od lat nie rozmawiali ze sobą, nie wiedziała nawet, co mu powiedzieć. Zresztą musiała iść. Niech wytrze nos i przyj­dzie do jadalni.

Gdzie jest klucz od strychu? — zapytał nauczyciel. Andrea zrobiła krok w tył i rzuciła poduszkę na krzesło przy piecu. Osioł, łkająca małpa, niedojda! Wzruszył ją, na chwilę kazał jej uwierzyć, że potrzebuje pomocy, że stało się coś strasznego. No i czy to nie oszust? Każe jej litować się nad sobą zamiast iść po Antala, i co mu chodzi po gło­wie? Klucz od strychu! Nigdy w życiu nie szukał klucza od strychu. Po co mu? Idiota!

Csutak wstał. Trzeba będzie prasować spodnie. Sam je sobie uprasuje, ona na pewno nie! Jeśli ma zamiar tarzać się i>o tapczanie i płakać za kluczem od strychu, powinien przynajmniej zdjąć ubranie. W zeszłym roku kupiły mu na gwiazdkę bonżurkę i w ogóle jej nie nosi. Bonżurka dla ta­kiego! Nauczyciel oznajmił, że nie będzie jadł kolacji, mały może zostać w chlewie, jak długo zechce, a ona ma mu na­tychmiast przynieść klucz od strychu, bo idzie na górę.

I i

Co on ma zamiar robić w grudniu na górze? Nawet bieli- znę suszą w kuchni, bo na strychu wszystko zamarza. Zu­pełnie dziś zwariował. Zresztą ona też ma źle w głowie, po co się nim przejmuje, kogo obchodzi, czego chce Csutak? Nie chce jeść, niech nie je, będzie mniej zmywania. Ordy­nat też może sobie siedzieć w chlewie, Csutak ma rację, tyl­ko ona jest taka głupia, że wszystkich chce wychowywać. Pólika zabrała się już do sardynek, słychać srebrzyste po­brzękiwanie widelca.

Jak sobie życzysz, klucz jest w górnej szufladzie sek­retery, weź go, skoro tak ci pilno na strych.

Csutak zatoczył się. Chyba nie jest pijany?

Do widzenia, kochana, już idę!

Jaka ona dziś piękna! Warto żyć na tym parszywym świecie, jeśli można być blisko niej. Ma coś przekazać Ga­borowi? Nic? To smacznego! otworzyła jej słoik brzoskwiń, tych, które tak lubi. Jak długo może tam zostać? Długo? Wykluczone. O świcie przychodzi rzeźnik.

Wypuściła ją Pólika, bo Csutak był już na strychu, sły­chać było głuchy stukot jego butów. I jakby coś tam cią­gnął na górze. Niech uważa, żeby się o coś nie potknąć, za­brał świecę, ale jak poleci w tył, może skręcić kark. Zresz­tą co ją to obchodzi. Od drzwi jeszcze raz uśmiechnęła się do Póliki. Pólika skinęła jej głową, nie odpowiedziała u- śmiechem, tylko patrzyła na nią. Prawa dłoń na futrynie drzwi, w lewej serwetka, wyglądała jak na portrecie.

Kiedy zamknęła bramę za dziewczyną, odłożyła serwetkę. Dobrze, jeśli zjadła dwa kęsy, na szczęście Andrea miała co I innego w głowie, nie spostrzegła. Gabor zamówi jej coś do I jedzenia i kieliszek czegoś mocniejszego, żeby się nie prze- I ziębiła, przed dziesiątą nie puści jej do domu, do tej pory I powinna załatwić z Janosem Tóthem. Przy tej rozmowie I niepotrzebni jej świadkowie. Gdzie jest mały? Co mówiła I Andrea? Na podwórzu?

Zarzuciła na ramiona chustkę And rei, przebiegła przez I kuchnię. Anti płakał, ale kiedy ją zobaczył, natychmiast przestał, podniósł się nawet, a Świnia zaczęła chrząkać, I

przestraszyła się jej. Chłopiec podniósł rękę do oczu, ocierał łzy. Odsunął nawet rygiel, chciał wyjść.

Nie musisz jeszcze wracać — powiedziała Paula. — Nie musisz nawet jeść kolacji. Możesz tu zostać, jak długo chcesz.

Po raz pierwszy w życiu obdarzył ją uśmiechem prze­znaczonym dla Wiktora. Nigdy nie patrzył na nią takim wzrokiem. Nie powiedział nic, nie podziękował, tylko ski­nął głową, że rozumie. Paula zapragnęła nagle dotknąć go, poklepać zapłakaną twarzyczkę. W bekieszce i olbrzymiej czapie był słodki, niczym mały święty Mikołaj. Ale Anti już znów przykucnął, a ona poczuła, że marznie, pobiegła z powrotem przez zaśnieżone podwórze i starannie zamknę­ła na klucz kuchenne drzwi. Gdyby Anti zechciał jednak wrócić, niech zastuka. Ten zamek ciężko chodzi, trzeba się namęczyć, zanim się go otworzy. Kiedy mały wejdzie, nie będzie miał już na co patrzeć. Zapaliła, usiadła przy pia­ninie, czekała.

Na strych szło się przez kuchnię, schody ukryte były za oklejonymi tapetą drzwiami. Siedziała w ten sposób, żeby mieć kuchnię na oku; gdy Tóth wróci z góry, będzie musiał tu wejść. Andrea jest już daleko. Jak ten wiatr wyje, to zima z dzieciństwa, w takie wieczory ciotka Klara straszyła ich Kulawym. Tóth szaleje na górze, coś taszczy. Co on tam może robić?

Ciotka Klara. Nie warto teraz zawracać sobie nią głowy. Jutro, po kolacji. Nauczyciel jest ważniejszy. Oszalała? Chciała zemścić się na niej? Ale za co? Dlaczego? I dlaczego właśnie dziś przyszło jej to do głowy i w ogóle jak sobie to wyobrażała? Jeśli udał jej się ten plan, będzie sobie mogła dalej żyć ze swoich siatek.

Stara jędża. Przez parę tygodni nawet do niej nie zajrzy, niech się nastraszy, że umrze z głodu, niech błaga o wyba­czenie. „Ja nic nie wiedziałam...” — jąkała i nie wstydziła się dotykać serca, jakby ją bolało. Skąd mogłaby wiedzieć... Nigdy jej nie mówili... Nie! Dotychczas sądziła, że przycho­dzą do niej na pogawędki, że grają w domino z kości sło­niowej, które zostało po babci!

»%%** •><»><

m

»11

f

I

mmm

ik-i

' V*”. f ^1NL*I f Im iMifiwii

«»argMi-? ■*» w T^%A WA*l.

*• ■ i ?* **&»?« »mm

Kiedy urodziła się Andrea, ciotka Klara była jej pierw­szym gościem, podniosła niemowlę, roześmiała się, potem po­wiedziała: „Jak na wcześniaka, jest dość dobrze rozwinięta.” I patrzyła na nią szczerząc zęby, a ona odważnie przyjęła jej spojrzenie. Ciotka Klara wyobrażała sobie, że wreszcie będzie miała ją w ręce, jak niegdyś Wiktora i Veronkę — tylko że omyliła się. Tóth też wszedł, stał drżący przy łóż­ku, pochylił się nad dziewczynką, a ona, Paula, zerknęła na ciotkę Klarę i odezwała się do nauczyciela: „Jak na wcześ­niaka jest dość dobrze rozwinięte, nieprawdaż?” Ciotka Klara odsunęła się nieco od łóżka, jak kopnięty pies. A Tóth coś wymamrotał, ukląkł przy nich i pocałował rączkę An- drei.

Nie, już wtedy wiedziała: żadnego wspólnictwa, żadnego szantażu, może być tylko bat, i to w jej ręce. „Będziemy się u ciebie, spotykać z Gaborem” — powiedziała ciotce w czterdziestym piątym. Podła! Była jak miód, zachęcała, wyświadczą jej tylko łaskę, przecież to ich stary dom,- same pamiątki, tak dobrze będzie rozmawiać, wspominać to, co było. Nie wiedziała! Boże wielki! A te pieniądze na szafce?

Czy to Kulawy podszepnął jej, aby otworzyła drzwi, czy to Kulawy przestrzegał ją, aby nie zaglądała do sypialni, kiedy do niej przychodzą, aby nikogo tam nie wpuszczała? Ciotka Klara zarabiała przez te lata.

Jeszcze policzą się za ten dzisiejszy wieczór. Niewolnica. Dlaczego zbuntowała się? Odwróciła nagle głowę i ukąsiła rękę, która ją karmiła. Paula zgasiła papierosa. Kretynka. Co ona sobie myśli? Że wpuści Tótha i nastąpi koniec świa­ta, że wreszcie zobaczy strach w jej oczach, będzie się nim napawać? Niedoczekanie!

Mam się rozwieść?” — zapytał Gabor.

Wciągała pończochę, a ten idiota wciąż jeszcze łkał i ka­szlał w salonie. Tylko pokręciła głową. „Nie, Gabor, w żad­nym wypadku.” Ten problem wyłaniał się niejednokrotnie w ich rozmowach, pierwszy raz w okresie, kiedy Szalay wrócił na stałe do miasta. Wtedy też powiedziała: nie, bo Csutak był w niewoli i ludzie mieliby jej za de, gdyby go wtedy rzuciła, a i Gitta gotowa była na wszystko, żeby tyl-

ko zatrzymać męża. Teraz oczywiście sytuacja uległa zmia­nie, inne były też okoliczności rozmowy — ale znów musia­ła odpowiedzieć: Nie. Rozwód trzeba jakoś umotywować' i Gitta z pewnością nie trzymałaby języka za zębami, nie wiadomo, kto jeszcze miałby coś do powiedzenia. Nie, ko­muniści są moralni, Gabor jest członkiem egzekutywy i od wielu lat ofiarnym mężem chorej Gitty. To byłby punkt ataku, bała się o Gabora. Oczywiście, że mimo wszystko propozycja sprawiła jej przyjemność i była też dumna, że nie przyjęła jej. Paula przymknęła oczy, bo wypełniły się łzami. Ilekroć myślała o Gaborze czy o Andrei, zawsze mia­ła uczucie, że dobro tych dwojga jest dla niej ważniejsze od jej własnego losu.

Nie, jeśli bezwzględnie ktoś musi się rozwieść, to już ona.

I to tylko w przypadku, gdy nie będzie miała innego wyjś­cia. W cieniu Csutaka nieźle się żyje. Csutak ma w mieście opinię kryształowo uczciwego człowieka. Najlepiej, gdyby wszystko mogło zostać po dawnemu, spróbuje go ułagodzić. Jeśli nie uda się, jeśli w żadnym wypadku nie zechce się udać, będzie rozwód, ale tylko jej, najwyżej od tej pory bę­dzie dysponować swoim czasem i sobą bez kłamstw. Ale dlaczego miałoby ag nie udać? Csutak ją kocha.

Gabor milczał, palił papierosa, spacerował tam i z po­wrotem, wreszcie powiedział: „Wstyd mi!" Wstydzi się! Co za wariat! Dopóki Tóth o niczym nie wiedział, jakoś się nie wstydził! Najwyżej od dzisiaj nie będzie do nich przycho­dził. Nie musi spotykać się z Janosem.

Co on tam robi na strychu? Mają zaledwie godzinę, po­tem wróci Andrea i Anti też nie może siedzieć do północy w chlewie. Żeby już wreszcie przyszedł, żeby już mieć za sobą tę rozmowę! Jest zmęczona. Trudne było to popołud­nie. Chciałaby się już położyć.

KULAWY

Znalazł wszystko, nawet to, czego nie szukał, bo już w za­mierzchłych czasach zapomniał, że istnieje.

/\

W kącie pod rupieciami rozkraczył się pleciony kuferek, z którym się tu sprowadził, otworzył go i wrzucał, co tylko znalazł. Świecę przylepił nad głową na poprzecznej belce, w jej chwiejnym świetle poruszali się obydwaj: on i jego cień. Właściwie tylko wiedział, nie czuł, jak bardzo jest zimno; przez nieszczelne okienka wpadały płatki śniegu, palce mu zdrętwiały, ale nie przestawał pakować, jakby poganiano go przy tej pracy.

Gołębia nadgryzła mysz, wypadło mu też jedno oko. Znów zapłakał. Brzydki był ten gołąb, stary i martwy, ale przy­tulił go do piersi, jakby był żywy. Cygankę pokrywała gru­ba warstwa kurzu, dmuchał na nią, wycierał rękawem marynarki, podsunął pod świecę i oglądał. Przy brzegach była jeszcze .brudna, zasnuta pajęczyną, ale środek już ożył: lśniły dwa rzędy białych zębów Cyganki i połyskiwały też owoce w koszyku: mięsiste czereśnie i plastry arbuza.

Zbierał rzeczy, które niegdyś należały do niego. Mruczał do nich, przytulał je do siebie, całował, czyścił wszystko, co wpadło mu w ręce. Brudny był już i zakurzony, ale nie przestawał szukać swoich skarbów, jakby były żywe, jakby tylko zamarzły na mrozie i czekały, aż rozmasuje im serca, aby znów zabiły. W tym kapeluszu przyszedł do tego domu, jest także jego laska, piękna, rzeźbiona laska z wiśniowego drzewa, z psem na rączce. Jaki to ładny pies! Płakał, sapał, pakował, znalazł nawet makatkę, którą dostał w prezencie ślubnym od koleżanek ze szkoły: czerwony profil diabła na czarnym płótnie, w ręce srebrny monokl.

Kiedy skończył, kosz był tak ciężki, że ledwo mógł go ru­szyć, ale ściągnął go jakoś ze schodów. Z jego starych mebli już nic nie zostało, Paula wszystkie sprzedała, kiedy posta­nowiła przemeblować salon, stał tylko na górze osierocony stołek, który wystrugał mu Sandor, żeby miał na czym sie­dzieć, gdy będzie robił grzanki, ciotka Ilka zawsze przy tej czynności siedziała na stołku. Przyczepił go do kosza. Za- j drżała posadzka, kiedy wreszcie znalazł się w kuchni. Coś •> rozorało mu dłoń, jakiś gwóźdź, widział skaleczenie, ale nie czuł bólu, zimno było tam na górze.

Teraz dobrze byłoby, żeby ktoś pomógł mu zebrać myśli.

Dotychczas wiedział tylko: spakuje się, zabierze swoje garnitury, bieliznę, weźmie Antiego i odejdzie. Wiedział też, że musi zabrać Andreę, nie może jej zostawić w tym do­mu. W tej chwili znów kochał córkę dawnym uczuciem, dawną żarliwą miłością — jakby nie było między nimi tych lat po wojnie. Jakże mógłby zostawić tu dziewczynę, nie­mal dziecko? Jej dusza! Dusza Andrei...

Myśli rwały się i przyszło mu do głowy, że może Andrea wcale nie zechce z nim odejść. Na pewno zechce! Odtąd bę­dą sobie żyli we troje.

Stał w kuchni,' wziął w rękę toporek, przyjrzał mu się uważnie, ale nie wiedział, na co patrzy. Zapragnął wody, zaschło mu w gardle. Przez długą chwilę macał dłonią pod zlewem, ale wpadła mu w ręce tylko ścierka do zmywania, przyglądał się jej zdziwiony. Potem zrozumiał, że szuka ku­beczka, emaliowanego garnuszka, z którego w dzieciństwie pijali razem z Sarą; w domu t u właśnie było jego miejs­ce, zawsze wisiał na gwoździu pod zlewem. Znalazł filiżan­kę bez ucha, wypił łyk wody. Dokąd ma iść z dwojgiem dzieci?

Nie wie. I nie wie też, jak umotywować to ich odejście. Ukląkł na koszu, z wielkim wysiłkiem zapiął pasek. Należa­łoby wezwać taksówkę, ale co ma powiedzieć kierowcy, dokąd ma go zawieźć? Nie zna nikogo, kto by go przyjął. Trzeba wynająć mieszkanie. Co powiedzieć Andrei? Praw­dy w żadnym wypadku: Andrea jest panną.

Usiadł na koszu i wpatrywał się w terakotę podłogi. Po­łyskiwały lśniące tafelki. Jutro świniobicie. Ciekawe, kto tu będzie na kolacji?

Znów rozpłakał się jak na pogrzebie ciotki liki, kiedy położyli trumnę na wozie i wreszcie pojął, że już jej nie zobaczy, już nigdy nie będzie mógł z nią porozmawiać. Myś­li pogmatwały się jakoś. Długie uda Póliki, linia jej pleców majaczyły wśród łez, tak samo jak otulone kołdrą niby mu­mia ciało, wzbraniające się przed nim, i odrywające się od Szalayego ramiona. Gdyby umarła! Ale żyje! Choć i tak jej nie ma i już nie będzie dla niego. Znów popłynęły łzy.

Ścierka leżała na stole, tam gdzie ją rzucił. Kiedy zmiął

ją w garści, stała się jak twarz z wykrzywionymi, starczy­mi wargami. Napisze do Póliki, że wszystko będzie, jak ze­chce, jak uważa za stosowne, napisze też, że nie to go boli, co się Zdarzyło, lecz że mogło do tego dojść, że aż tak bar­dzo nie miała do niego zaufania. Zawsze spełniał każde jej życzenie, zgadzał się na wszystkie, najbardziej zwariowane pomysły. Szalay jest lekarzem. Szalay to ktoś. Szalay nale­żał do lewicy i nigdy nie uczył Wiktora. On wciąż był zago­niony, wracał do domu umazany kredą, zmęczony, przez ca­łe lata mówili innym językiem, nie umiał jeść, nie znał się na porcelanie. Dlaczego mu nie wierzyła? Gdyby mu po­wiedziała, gdyby powiedziała od razu, kiedy spostrzegła, że Szalay znaczy dla niej więcej niż kiedyś w dzieciństwie, dałby jej wolność. Tylko dzieci... Dwoje dzieci... On też mu­si coś mieć. Nie może zostać sam. Nie ma nikogo poza nimi. Nie może wrócić do domu. Nigdy w życiu nie może wrócić na ulicę Mydlarzy. Zabierze ze sobą dzieci. Pólika będzie miała Szalayego.

O świcie przyjdzie rzeźnik i żona dozorcy z sąsiedztwa. Wieczorem zjawią się ciotka Klara, Wiktor...

Pójdzie do Wiktora!

Doznał takiej ulgi, że aż osłabł i wreszcie poczuł, że jest zimno i boli-go ręka — głęboko rozorał ją jakimś gwoź­dziem. No oczywiście, że do Wiktora! Ma duże mieszkanie, mogą zatrzymać się u niego, zanim znajdzie jakiś odpowie­dni pokój. Zabierze swoje rzeczy i pójdzie do Wiktora, po­tem wróci po dzieci. Anti będzie szczęśliwy, a Andrea... Andrea jest jego córką. Nawet jeśli ubóstwia tego czło­wieka, chyba nie stanie po jego stronie, gdy dowie się, że ' rozbił małżeństwo jej rodziców? Szalay jest ojcem j ch |z e itn y m 'Andrei, ale gdy powiedzą jej, że zostanie 4 mężem jej matki... Każde dziecko, które kiedykolwiek znał, uczył, lgnęło do tego, kto je chował. Dzieci nie lubią rozwo- j dów. Otarł twarz. Nigdy nie opowie Andrei tego, co było, I tylko tyle, że Pólika pokochała innego, że kocha Szalayego. : Nie zniósłby, aby córka myślała o matce, że... Omówi wszy­stko, co trzeba, z Szalaym. Szalay na pewno odwiedzi go jutro w szkole.

lass

Wł&tóiltSŁiiiii i23?iMł«fWłi

-*■' •'•••ł'-.'- SV^WnrtHRŁ Iaiii m£l2mBX5\

r« *' ^rl **'’# W <*J '4.» . .

W tej chwili pomyślał, że jeszcze nigdy w życiu nie tele­fonował po taksówkę. Od razu uchwycił się tej myśli, ta­ksówka wydawała mu się zbyt wielkim przedsięwzięciem. Nie wie nawet, czy Wiktor jest w domu, czy zgodzi się ich przyjąć; chyba pójdzie najpierw do niego, zorientuje się, po­tem wróci. Będzie już niemal noc, kiedy wróci, straszna pogoda, mało prawdopodobne, żeby mógł kogoś spotkać. Ma w drewutni wózek, może na nim zawieźć swoje rzeczy. Tak, na razie pójdzie sam, dzieci zabierze dopiero, gdy coś już uzgodnią z Szalaym. Co to za okropny zwyczaj, żeby wie­szać palta w łazience, musi przejść teraz przez salon i sy­pialnię. Pólika zaraz po powrocie poszła do jadalni i pewnie wciąż tam jeszcze siedzi. Jej też chyba niełatwo.

Kiedy otworzył drzwi, zobaczył ją od razu. Siedziała na berżerce, jak on, kiedy słuchał gry Antiego, siedziała i pa­trzyła na drzwi. Odwrócił od niej wzrok, szukał Andrei, ale nigdzie jej nie było. Może wyszła po Antiego? Teraz poczuł nagle, że jest zmęczony, że niemal słania się na nogach, naj­chętniej położyłby się na dywanie u stóp Póliki. Wyprosto­wany przeszedł przez pokój, wziął palto, ubrał się. Pospie­sznie wrócił do kuchni i zaciągnął do kąta wyładowany kosz. Andrea często po coś przychodzi i nie zapala światła. Żeby się nie potknęła.

Odwrócił głowę na szczęk klamki. W progu stała Pólika, patrzyła na niego przez chwilę, potem zamknęła za sobą drzwi. Przyglądali się sobie bez słowa, nauczyciel położył kapelusz na stole i pomyślał, że Pólika zmarznie. Ma tylko na ramionach chustkę Andrei, żadnego sweterka.

Zdejmij palto — powiedziała Pólika. — Już późno. Dawno po dziewiątej.

Pochylił się nad koszem, poprawił pasek, nie odpowie­dział.

Jest bardzo zimno — usłyszał głos żony. — Słyszysz ten wiatr?

Jest bardzo zimno... — ważył w myśli to zdanie. Po co to mówi? Czyżby go żałowała, że wybiera się w drogę w taką straszną pogodę? Żałuje, że wiatr będzie sypał mu śniegiem

im

PU

m

w twarz? Co chciała przez to powiedzieć? Co ją obchodzi że zmarznie, że śnieg zasypie mu oczy?

Chodź — powiedziała Pólika. — Nie wygłupiaj się. Co znaczy ten kosz?

Zacisnął powieki. Czuł, że jeśli w jej obecności popłyną mu łzy, rozklei się do reszty. Czego ona chce? Czy to możli­we, że obchodzi ją bardziej niż ten drugi? On, dom, dzieci, ognisko domowe? Straciła głowę? Uwiódł ją? Chce mu dać do zrozumienia, że mogłaby się pogodzić? Chyba nie chce go prosić o wybaczenie?

Boga wypytywał w ten sposób w dzieciństwie, tak samo w duchu, bezgłośnie, jak teraz żonę.

Dokąd się wybierałeś?

Powiedział jej. Czuł jakąś ponurą satysfakcję, że może mówić, że słowa układają się w logiczne zdania. Idzie do Wiktora, poprosi go o nocleg, jeśli to możliwe, przeprowa­dzi się do niego. Niech zostanie tu sama, dopóki nie prze­prowadzą rozwodu, potem będzie jej potrzebny ten dom. W jadalni Szalay będzie mógł urządzić sobie gabinet.

Ja nie chcę rozwodu — rzekła Paula.

Opadł na kuchenne krzesło, nogi nie wytrzymały, obracał I i podnosił toporek, to znów rzeżnicki nóż. A więc miał rac- I jĘ, nie pomylił się. Nie musi stąd odchodzić i nie musi jej I opuszczać. Pólika jest, nie umarła jak ciotka Ilka, jest i bę- I dzie, dopóki on sam będzie na świecie. Nigdy nikt się nie do- I wie tego, co musiał jej przebaczyć. Jeśli dotychczas nie ko- I chał jej tak, jak na to zasługiwała, zmieni się. Przecież ko- I cha ją, jeśli może jej wybaczyć! Nawet to!

Ciekawe, co teraz mu powie? Jak będzie go przepraszać? I Jak będzie tłumaczyć? Ciało to tajemnicza rzecz, Pólika już I się starzeje. Istnieje coś takiego u progu starości, jakiś nie- I rozumny ogień, chwytanie mijającej młodości... Co ona te- I raz zrobi? Weźmie go za rękę? Dotknie? Może pocałuje? Aż I zakręciło mu się w głowie na tę myśl. Dotąd nigdy nie roz- I kazywał w tym domu, nie miał tu głosu. Teraz mógłby dy- I ktować, określać warunki — teraz musiałaby go słuchać! I Ale nie! Przyjmuje ją z powrotem całkowicie, sercem i bez I zastrzeżeń. Możliwe, że właśnie teraz zaczyna się życie. I

180

wUMMSSOBamS&ESKSSm. %\MMj W* ¿42Z3i

%. ,^C*»iy-^yCTW. ***>!■»■ £ 1 ¿¿>- ’¿JE

« »s^Spś-a izł. > i *OrTT i^ TY ^*4 »Mia~3>iaM n TrfTrrff 3 9

W tym wieku? Czy to możliwe, że dopiero zaczyna się

wszystko?

Powiedz, żebym ci wybaczył! Powiedz! Powiedz! Byłaś słaba. Starzejesz się. Ko­biety, gdy się starzeją, czasami... Nawet Bóg nie wybaczy ci tak bezwzględnie, tak zupełnie jak ja...

Maca kosz, wytęża siły, szarpnięciem wysuwa go z kąta. Ale postawiła go w złym miejscu, zabarykadowała drzwi salonu. Zaraz go otworzy, wyjmie gołębia, dmuchnie na niego, otrzepie skrzydła z kurzu i powie: A więc był dla ciebie aż taki ważny? Dlaczego nie powiedziałeś, Jani? Zo­baczysz, wszystko wróci na swoje miejsce, weź tego gołąb­ka, zaraz ze ściany, na której niegdyś wisiał, zdejmiemy ten zegar...

Nic nie jadłeś, chodź na kolację — rzekła Pólika.

Te zwyczajne słowa sprawiły, że znów omal nie wybuch­nął płaczem. Teraz dopiero uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. Nie jadł od południa, a przecież ten dzień był naprawdę wyczerpujący: dyrektor, strach, Heviz. Ibolya, ciotka Klara...

Zaraz wejdą do pokoju, usiądą naprzeciw siebie. Andrea kupiła słoninę. Będzie jadł, jakby uniknął śmiertelnego niebezpieczeństwa. Odkąd jest jego żoną, pierwszy raz spo­strzegła, że może być głodny. Paula! Wyciągnął ręce, chwy­cił ją za ramiona, gwałtownie przytulił. Jego broda, usta, nos przylgnęły do szyi kobiety, zaczął ją całować. Paul; zmagała się z nim, stawiała opór. Czuł na piersi jej twar­de uderzenia, kiedy pięść dosięgła twarzy, zamrugał oczami, cofnął głowę.

Puść mnie — powiedziała Paula. — Puść! Co to, to nie! O tym nie może być mowy!

Puścił ją natychmiast, zrobił nawet krok w tył, w ten sposób lepiej ją widział. Paula poprawiała włosy, przed chwilą, kiedy ją całował, wypadł jej grzebień, schyliła się, żeby go podnieść. Kiedy ponownie wyprostowała się, twarz jej była już spokojna.

Załatwmy to raz na zawsze — rzekła. — Nie chcę roz-

\

Mi

91« #h|i£.

KInWmmI

i ara

A''« * >ał.': «?.*> KStIBSZa

i *V »• ą<v*3N%* **•<?** *«mK^ *.<4 * M/

% ijNMIWliNll

ie'Aś 'sffO

t%%\Ą« i ą »»«,>li

tV%%t lM|fcjk#Mv i^llW

S

Mi r^*ltMiwil -•■'¿■i !*<**•* £»py **%?•

- SI«

^ M#*'

. .*. f Jl g- V ■ .A * 1KS>iJ^D 2

i>**M| UwMMl

wcltHIlP

k ♦'IW IKMI

wodu, tak będzie lepiej. Ale zostaw minie w spokoju. Jeśli dasz mi spokój, możesz ze mną zostać.

W filiżance był jeszcze łyk wody, wypił go, potem zapiął palto. Przejdzie przez podwórze, Paula zatarasowała drugie drzwi koszem. Wziął kapelusz, ruszył do wyjścia.

Paula nie spuszczała z niego wzroku.

Pożałujesz — powiedziała cicho. Głos był rzeczowy, nie groźny.

Zapewne. Ale wtedy będzie już za późno. Bóg z tobą, Pó- liko, Bóg z tobą, ukochana. Nie będę czekał, aż powiesz coś więcej, bo wtedy zamiast do Wiktora musiałbym iść dziś w nocy na cmentarz, żeby zdrapać ziemię z trumny ciotki liki i powiedzieć jej to, co teraz myślę. Jeśli już nic nie po­wiesz, będę mógł jeszcze odejść i będę mógł też wrócić po dzieci. Gdybyś jednak dalej mówiła, że jeśli dam ci spokój, to mogę tu zostać i nie powinienem się przejmować, że Szalay w dalszym ciągu będzie z tobą chodził do ciotki Kla­ry — to już nie.

Co mam zrobić z twoimi gratami? — zapytała.

Spojrzał na kosz, zasłaniała go pleciona pokrywa, ale ze

środka promieniował ku niemu uśmiech cygańskiej dziew­czyny. Nauczyciel zadrżał ze wzruszenia, położył rękę na koszu, jakby go bronił. Ledwo mógł wydobyć. głos, kiedy podszedł do kuchennych drzwi i wyjąkał, że sam stąd wszy­stko zabierze: wszystko, co jego, dzieci także.

Antiego — powiedziała Paula.

I Andreę.

Paula zaśmiała się, zakryła dłonią usta.

Teraz zrozumiał. Przez sekundę nic nie widział, kiedy ■dotarł do niego sens jej śmiechu, oblał go pot. Potem ta chwilowa ślepota ustała, ale wtedy nie widział nic poza Paulą. Kobieta stała przy kuchennym stole, wzięła słoik kompotu z brzoskwiń, skosztowała językiem. Wyrwał jej z ręki słoik, cisnął nim o stół, gęsta, słodka ciecz wolno, godnie rozpływała się po białym blacie. Natrafił na coś rę­ką, skaleczył się w palec. Chwycił rzeźnicki nóż. Wiatr zawył z nową siłą, uderzył w drzwi. Zatrzeszczały zawiasy.

Idiota! — zawołała Paula. — Belfer! Nieszczęsny idio­ta!

Kiedy zobaczyła błysk noża, zaczęła uciekać, ale drzwi salonu tarasował kosz. Przypadła do kuchennych, ale by­ły zamknięte, sama je zamknęła, nie miała już czasu, aby się przy nich mozolić. Kiedy pojęła, że nie ucieknie, wy­prostowała się i spojrzała nauczycielowi w oczy. Nie ode­zwała się, nawet nie krzyknęła, tylko rozchyliły się jej war­gi. Umarła odważnie, bez słowa, przez chwilę jeszcze stała opierając się o szybę drzwi, gdzie dosięgnął ją cios, potem osunęła się na świeżo umytą terakotę.

ANTI

>'5 ft w»*4

Słyszał, jak zatrzaskują się wychodzące do bramy drzwi salonu i coś stacza się po schodach. Słyszał też kroki: to po niego. Wstał, otrzepał śnieg z kolan. I tak cud, że do tej pory pozwolili mu zostać. Może to dlatego, że nie ma An- drei. Ciekawe, dokąd mogła iść o tej porze? I dlaczego sa­ma? '

No to trzeba się zbierać. Nie jest głodny, nie może nawet patrzeć na jedzenie, ale każą mu jeść i będzie musiał pójść do łóżka. Dziś czeka go taka sama noc jak w zeszłym roku. Kiedy zamknie oczy, stanie przy nim wieprzek, chrząknie, trąci go ryjem, a jemu zaraz popłyną łzy. Potem z wielkim trudem zaśnie, obudzi się o świcie i naciągając kołdrę na głowę wciśnie kciuki w uszy, aż wszystko rozpłynie się w szumie, ale żeby nie wiadomo jak głośny był ten szum, . usłyszy, kiedy przyjdzie rzeźnik, usłyszy też krzątaninę i nawoływania. Potem wszystko się skończy, rozlegnie się kwik, jakieś szuranie i to właśnie zawsze jest najgorsze, bo wtedy już wie, że wieprzek nie żyje.

W jego domu nigdy nie będzie świniobicia.

Wysłały po niego ojca. Wychodzi i coś taszczy, jakąś skrzynię. Ojciec milczy, musiały go zwymyślać. Skrzypią drzwiczki drewutni, może mają za mało drewna, ale prze­cież rano narąbał całą skrzynię. Trzeba przynieść. Pochylił

183

W

się jeszcze raz nad wieprzkiem, przytulił twarz do brzyd­kiego, niewinnego łba, potem wyszedł z chlewika i zasunął za sobą rygiel. Rozejrzał się po podwórzu. Przedtem, kie­dy była u niego mama, w kuchni paliło się jeszcze światło.

Teraz zgasili, oszklone drzwi były ciemne.

Kiedy doszedł do drewutni, ojciec wyciągnął właśnie wó­zek. Zmagał się ze starym koszem, który zawsze stał na górze, na strychu. Odgłos kroków chłopca pochłonął śnieg i ojciec zauważył, że stoi za jego plecami, dopiero kiedy się do niego odwrócił. Nie wiadomo dlaczego, nie powie­dział ani słowa, tylko usiadł na skraju wózka i opuścił gło­wę. Nie miał kapelusza ani szala i kiedy głowa opadła mu na pierś, płatki śniegu leciały na skórę widoczną między kołnierzem a włosami. Nie otrząsnął ich, nie podniósł nawet głowy, tylko siedział. Anti patrzył, potem wyciągnął rękę i otrzepał śnieg. Kiedy go dotknął, ojciec podniósł głowę, przyciągnął go do siebie i wtulił brodę w bekieszę chłop­ca. Zetknęły się ich twarze, Anti poczuł, że czoło ojca jest I spocone, i słyszał, jak szczękają mu zęby.

Milczeli. Księżyc przyżeglował właśnie nad podwórze, za- I iskrzył się śnieg. Ojciec wstał.

Otwieraj. Idziemy.

Szeptał, nigdy nie zwykł szeptać, mówił, że nie wypada. I W szkole też uczono go zawsze, że mówić trzeba głośno, I wyraźnie. Anti patrzył zdziwiony.

Szybko.

Ileż razy mówiono mu już to słowo — ale zawsze głośno. I To słowo trzeba krzyknąć, nie można go w ogóle inaczej I powiedzieć, tylko krzyknięte daje do zrozumienia, że trze- 1 ba się spieszyć. Szybko... Co za dziwaczny wieczór! Wszys- I cy wychodzą z domu. Jest śnieżyca. Andrea już dawno po- I szła. A oni dokąd? I dlaczego z wózkiem?

Klucz leżał w bramie na skrzynce pocztowej. Kiedy o- I tworzył furtkę, ojciec już czekał. Mama nie idzie, oczywi- I ście, wcale się temu nie dziwi, skoro wybierają się gdzieś I z wózkiem, mama nie może z nimi iść — skądże! Dobrze, I że nie ma Andrei, co by się tu działo, gdyby zobaczyła. I Nie ma ludzi na ulicy i prawie żadnych wozów. Jeśli we I

Bwil wmtśpt %\Ą

dwóch pociągną dyszel, nie będzie im ciężko, na jezdni lód, koła toczą się niemal same, wózek jedzie własnym rozpę­dem.

Posterunek. Nie widać teraz pana Karolya. Ojciec zaU-zy- muje się, zagląda do środka, ale nic nie widać, tylko lampę nad tablicą. Ojciec stoi i patrzy. Nie wziął kapelusza ani rękawiczek, choć taka wichura. Chyba nie idą na milicję? Nie, ruszają dalej. Ojciec przyspiesza kroku.

Przy rynku skręcili w ulicę Garbarzy i wtedy już wie­dział, dokąd idą. Ogarnęło go niespodziewane szczęście, uli­ca Garbarzy 18! Wujek Wiktor! Idą do wujka Wiktora i zo­stanie tam na noc, nie będzie musiał słuchać krzyków i bie­ganiny, a kiedy wróci do domu, nie będzie już nawet śladu świniobida, zostanie tylko woń topionego tłuszczu... Anti nigdy nie mówił o swoich uczudach, teraz też spuścił tylko głowę i bliżej przysunął palce do ojcowskich na dyszlu. Oj­ciec wie, co on myśli. Gdyby nie wiedział, nie zabrałby go | tego domu śmierd.

Radość znalazła wreszde ujście; Anti zaczął gwizdać me­lodię, którą gwizdali zawsze z ojcem, gdy wychodzili w nie­dzielę na spacer, żeby uciec przed wujkiem Szalaym. „Dzie­wiątą wybił zegar, już wieczór...” Ojciec przechylił głowę w bok, patrzył na niego. Okulary oblepił mu śnieg i wy­glądał, jakby w ogóle nie miał oczu.

Nie gwiżdż! — powiedział po raz pierwszy w żydu. Znów szeptał.

Anti zatrzymał się przed numerem osiemnastym. W oknie wujka Wiktora paliło się światło. Ale wózek potoczył się dalej, i dyszel pchnął chłopca naprzód. Jak to? — pomy­ślał zdumiony. — A więc do kogo? Dokąd?

Na placu Kalwina przystanęli, aby odsapnąć. Kościół rzucał długi, niebieski deń, trzy kamienne stopnie zniknę­ły pod śniegiem. Nauczydel spojrzał na wieżę, śnieg zakry­wał nawet widniejące na niej gwiazdy. Była cisza, zbliżali się do tunelu, w oddali rozległ się gwizd lokomotywy.

Śnieg był głęboki, twardy. Anti zaczyna odczuwać zmęczę - nie, chciało mu się też spać. Niemal oślepiły go dwa reflek­tory palące się pod sklepieniem tunelu. To fabryczna dziel-

185

KI

f\

nica, byli tu ze szkołą, zwiedzali fabrykę mydła. Tu są dwa rodzaje domów. Nowe są bardzo wysokie, stare zaś małe niczym chrząszcze.

Ulica Mydlarzy. Śnieg przysypał i tę tabliczkę, ale chłopiec zdołał odcyfrować nazwę. Nagle sen uciekł mu z powiek. Przystanął. Nauczyciel też zatrzymał się, ocierał czoło.

Tam mnie prowadzisz? — zapytał Anti.

Głos drżał mu z podniecenia. „Rodzinka! — piszczała An- drea. — Panu Antalowi nie podoba się nasz dom! Niech zbiera manatki i spływa do rodzinki! Jak będzie niegrzecz­ny, przerobią go na mydło! Paskudny smarkacz. Bez serca! Nic go nie obchodzi!”

Boisz się? — zapytał nauczyciel.

Anti potrząsnął głową i pociągnął wózek. „Babka już na debie czeka — wrzeszczała Andrea. — Podobno waży dwie­ście kilo! Masz też dotunię kuchtę, która jest kaleką, i dzielnego wujda robotnika z fabryki mydła!” To było te­go dnia, kiedy nie chciał włożyć białych skarpetek i Andrea zrobiła piekło. Andrea nienawidzi rodziny ojca, należy przypuszczać, że to dobrzy ludzie.

Na ulicy wszystkie domy były jednakowo wysokie, to znaczy jednakowo niskie. Pośrodku stała studnia, okryta śniegową pierzynką, nad nią wisiała lampa, kołysał ją wiatr, oblodzona pokrywa rzucała iskry. Pod rurą broda, gęsta broda z sopli. Naprzedwko brama. Otwarta.

Nauczyciel mocniej chwydł dyszel, niełatwo było prze- ciągnąć wózek przez krawężnik. Koła zaskrzypiały na po­dwórzu, mały szedł za nim posłusznie. Jakie to wszystko interesujące, stoją koła, beczki, jest kłoda i czuje się naj­różniejsze zapachy, konwalia, róża, olej...

Zaczekaj — powiedział ojdec. — Zaczekaj na podwór­ku, muszę porozmawiać z twoją babcią.

Chłopiec usiadł na wózku, oparł czoło o kosz. Nauczydel wszedł do kuchni.

Wszyscy byli w domu, siedzieli przy piecu, Sara łuskała fasolę do przetaka, Sandor smarował tłuszczem skórzaną myckę, na kolanach starej kobiety leżała gazeta. Ibolya

siedziała na stołeczku i patrzyła w ogień. Na skrzyp ni ęde drzwi drgnęły jej ramiona, odwróciła głowę. Sara krzyknę­ła, kiedy wszedł, przetak spadł na podłogę, posypały się ziarna fasoli. Sandor zerwał się z miejsca, chciał iść ku nie-

Siadaj — odezwała się stara kobieta. Tak mocno śds- kała gazetę, aż zmięła papier.

Nauczydel rozejrzał się. Patrzył na wszystko uważnie, niczym obcy, który jest tu pierwszy raz. Stara kobieta pod­niosła się, stała przed nim jak posąg.

Paula nie żyje — powiedział nauczydel. Szeptał.

Ibolya wdąż siedziała, była teraz malutka jak dziecko.

Sara podniosła dłoń do twarzy, Sandor oparł się plecami o stół.

Zabiłem ją — szepnął nauczydel. — To, co miałem, przywiozłem do domu. Jest na podwórzu. Dobranoc.

Wychodząc spojrzał na Ibolyę, ale widział tylko jej ra­miona, dygoczące plecy. Nikt nie powiedział ani słowa. An­ti wstał na jego widok. Nie pocałował syna, nie dotknął go nawet, tylko długo patrzył mu w twarz. Teraz odejdzie — pomyślał chłopiec — a ja tu zostanę i nie usłyszę hałasów

0 świde. Byłoby lepiej, gdyby mógł tu ze mną przenoco­wać, ale to niemożliwe, co powiedziałaby na to mama? Krzyczałaby. Jutro po mnie przyjdzie. Z domu pachnie świeżym chlebem, na stole stoi filiżanka, jest piórko do smarowania i leży też czapka. Nigdy w życiu nie widzia­łem takiej skórzanej czapki. Jeśli mnie tam zaprowadzą

1 pozwolą, chdałbym ją przymierzyć. Ojdec zamyka już za sobą bramę.

W jasnych drzwiach zrobiło się demno, w progu stanęła babka. Była olbrzymia, potężna wzwyż i wszerz, głęboko osadzone oczy, piersi jak dynie. Chłopiec uśmiechnął się do niej.

Chodź — powiedziała wreszde stara kobieta. Ledwo mogła wydobyć głos. — Chodź, synku.

Anti wszedł i olśniła go połyskliwość kuchni. Natych­miast poczuł, że jest w domu, bo nikt do niego nic nie po­wiedział, nie ślinili go, nie męczyli pytaniami, jak ciotka

187

llfll «1

Klara. Siwowłosa kobieta klęczała na podłodze, zbierała do fartucha fasolę, mężczyzna opierał się łokciami na stole i płakał. Na stołku przed piecem kuchennym siedziała ja­kaś kobieta, popiół sypał się na podłogę, a ona kreśliła w nim kółka. Babka podeszła do półki na szklanki.

Na półce stały dwa świeczniki, mosiężne, tkwiły w nich grube białe świece. Babka zapaliła najpierw jedną, potem drugą.

Idzie babka, łokciem otwiera sobie drzwi, stąd gdzie stoi, dobrze widać każdy ruch babki, idzie przed siebie, w obu rękach światło, przechodzi przez pokój, potem znów otwiera jakieś drzwi. W tym drugim pokoju widać łóżko, babka stawia przy nim świece. Tu już szykowano się do snu, łóżko jest posłane, babka, niczym jakiś olbrzymi smok, klęka z wielkim wysiłkiem na kołdrze i zaczyna coś robić na ścianie. Zdjęła obrazek, stawia go na nocnej szafce i ociera fartuchem. Przedtem widać było tylko brązową plamę, ale teraz, kiedy postawiła go na szafce, widać, że to jakieś zdjęcie. Świece zostają przy łóżku, chwieją się ich płomienie.

Babka wraca. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, sądził, że jest bardzo stara, a przecież to nieprawda, teraz nie ma prawie żadnych zmarszczek na twarzy. Kiedy wchodzi, obracają się ku niej wszystkie oczy, jakby była królową czy wielką księżną. Babka ma w ręce czarną książkę, która wygląda jak książka do nabożeństwa. Siada przy ogniu, przewraca kartki i porusza wargami. Wszyscy na nią pa­trzą.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Szabo Magda ZAMKNIĘTE DRZWI KIK
SPISANE Z INTERNY, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Endokrynologia 2011, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
08 Świniorz
Świniopas
Santa Claus, UCZĘ SIĘ PISAĆ, BĘDĘ PISAĆ - dla zerówkowiczów, Magda
magda pkm zaliczenie leciejewski, Podstawy konstrukcji maszyn zadania, PKM
GIEŁDA Z INTERNY, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Siemionow Gieorgij PEJZAŻ MIEJSKI KIK
gieldy, gieldy magda
I pracownia, Magda, Zespół nr 2
KiK materiały do ćwiczeń
Wykłady estetyka magda, fwdestetyka
niezaw2, zad6-magda, Odchylenia standardowe zmiennych:
Fwd Referaty, Geneza i poczatki Panstwa Wegierskiego, Magda Grodzka
test zaliczeniowy bloku I z Ch[1][1][1]. Wewn - lekV, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokryno
Devi Maitreyi MIRCEA KIK

więcej podobnych podstron