Kowerska Zafia Z PAMIĘTNIKA ORNITOLOGA

KOWERSKA ZOFIA

Z PAMIĘTNIKA ORNITOLOGA



Przysłano mi dzisiaj z Podola dwa wypchane pelikany, dwa samce pierwszorzędnej piękności i wielkości, oszpecone okropnie przez nieumiejętną rękę. Poprostu nie miano sumie­nia oddać tej roboty takiemu partaczowi! Zepsuł nawet kształt ptaków, a jakże okropnie obszedł się z głowami! Zeby ta naj­piękniejsza z nauk, ornitologia, więcej była rozpowszechniona, co mówię, gdyby się stała przedmiotem ogólnej uprawy, zna­leźliby się zawsze tacy, coby nie psuli ptaków wypychając je, a poważny, znany w swej okolicy obywatel nie przysyłałby mi pelikanów, dołączywszy do nich odezwę prawdziwego igno­ranta, pisze mi on bowiem, że ofiaruje mi szczególne okazy ptaków, których nazwy nikt nie wie i ani najstarsi ludzie, ani sławni myśliwi gatunku tego nie znają. Co za naiwne wyda­nie sobie patentu na nieokrzesanie! Potrzebaby tylko elemen­tarnej nauki ornitologii... Nie mogę nigdy zrozumieć, dlaczego ta nauka miałaby być mniej stosowną dla młodzieży od na­uki języka greckiego.

Biedne stojące przedemną ptaszyska!... biedne pelika­ny!... przeznaczona im była śmierć na obcej ziemi, daleko od swoich! Uragan zabrał je z gniazd i poniósł w krainę, gdzie nie byłyby mogły żyć w żadnym razie... Ludzie, któ­rzy je zabili na stawie w Zaciemieniu, ani pomyśleli, że były wygnańcami, rozbitkami... Oszczędzili im męki!... Tylko lu­dziom nikt męki nie oszczędza. Dużo takich, którym przezna­czone picie kielicha goryczy aż do dna samego... Ci więc,

których życie jest pasmem pomyślności, których serce napeł­nia spokój i zadowolenie, powinni czuć wdzięczność podwójną dla lioga! Za co On mnie tyloma warunkami szczęścia oto­czył, tyloma darami obsypał? Mo naprawdę dał mi tak wie­le... tak wiele!...

Spędziłem dziś, jak zwykle, wieczór u panny Heleny. Jej towarzystwo jest mi do tego stopnia miłe i przyjemne, że dręczy mię czasem myśl uparta... zagadnienie trudne do roz­wiązania... Olo nie wiem, czy, gdyby mi zostawiono wybór między nią a moją nauką, książkami, gabinetem... cobym wybrał? W okropnym byłbym kłopocie i nie wiem, czy szczę­ście moje nie zostałoby nazawsze stracone. Porzucić moją pracę, lub nie zobaczyć nigdy panny Heleny! Nie, nie, ta­kiego wyboru!... ale, chwała Bogu, nikt go odemnie nie żąda. W dzień praca, a wieczór w saloniku panny Heleny... Ona siedzi z robotą, podnosząc wzrok na mnie, gdy do mnie mówi; ja naprzeciwko niej... Rozmawiamy, czasem milczy­my... milczenie wcale nie jest ciężkie przy niej. Punkt opar­cia dla oczu mam w białej linii rozdziału, biegnącej między dwiema ścianami czarnych jej włosów, przetkanych gdzienie­gdzie srebrnemi nitkami, które ja bardzo lubię. Lubię też to gładkie, zupełnie gładkie uczesanie, w którem ani jeden wło­sek nie odstaje... zupełnie, jak na główce jaskółki. Czasem czytuje głośno, potem mówimy o tem cośmy przeczytali... kłócimy się, bo ona zawsze widzi rzeczy czarno... Służąca podaje herbatę, ona coś do herbaty przygotowuje, coś kraje... ja za nią idę do stołowego pokoju, jeżeli rozmowa nasza żywo się toczy. Moja droga przyjaciółka kręci się koło stolika z her­batą, a tymczasem wpada w zapał... dowodzi mi różnych rzeczy, czasem zupełnie dziwnych! Ma ona do ludzi jakieś zniechęcenie... zdaje jej się, że połowa ich, tylko własny in­teres ma na względzie... Jest trochę podejrzliwa, a pomimo to tak ludzi kocha! Już samo jej oddanie się małym dzie­ciom ... Powiada, że zupełnie zadowoloną wewnętrznie czuje się, odkąd prowadzi szkółkę freblowsKą. Ale ma dużo kłopo­

tów, dużo przykrości od rodziców i opiekunów... Tylko na dzieci się nie skarży, na te swoje »kochane bobięta.«

Dzisiaj zastałem u niej jakąś panią, zakwaszoną życiem, jak ogórek na zimę... Ubrana pretensyonalnie, z piętrem na- fryzowanych włosów... Skarży się, płacze, chce, żeby jej dwie dziewczynki darmo do zakładu przychodzić mogły... Panna Helena, zawsze podejrzliwa, trzyma się ostro. Nie chce sły­szeć o tym dobrym uczynku. Ja na nią mrugam, bo ta bie­daczka coraz mocniej szlocha... mówi o nieboszczyku mężu, który ją tak z małemi dziećmi zostawił... Ma do niego wi­doczny żal za to. A tu takie ciężkie czasy!... Dziewczynki, jak anioły; takie dobre i zdolne, że rozkosz nad niemi pra­cować!... Panna Helena nie ustępuje, ale przyrzeka zastano­wić się... dowiedzieć się... poznać położenie bliżej... Przy­była pani ciągle płacze, wyrzeka na ludzi: »0, jaki to świat teraz... nikt dopomódz człowiekowi nie chce... same serca z kamienia! Niech Bóg skarze tych, co litości nie mają!« Z temi słowami wychodzi do przedpokoju, ale zapomina, że wśród żywości próśb i skarg zdjęła z rozognionej głowy ka­pelusz i położyła go na kanapie. Bozbija się po przedpokoju, a ja nie mogę się oprzeć chęci przypatrzenia się ptaszkowi, zdobiącemu ten kapelusz. Zaczynam ptaszka dotykać i badać. Jest to Spargamtra sapko. Przy bliższem rozpatrzeniu się widzę, że ptak jest sztuczny, naśladowany tylko z natury, ale tak dokładnie, tak zdumiewająco dokładnie, że to obudzą mój podziw i rodzi przyjemne uczucie, wypływające z myśli, iż ornitologia jest potrzebną nawet modniarkom. Wszakże nie bez rozkoszy odkrywam, że między modniarką a uczonym jest niejaka różnica, bo Sparr/anura sapho niema pod gar­dłem czerwonej centki i dziobek jego jest nieco dłuższy. Tak mię zaciekawia porównanie tego sztucznego ptaka z natural­nym, żyjącym wyraźnie w mojej pamięci, że nie widzę i nie słyszę wcale bieganiny po przedpokoju i salonie. Trwała ona podobno dość długo, a miała na celu poszukiwanie kapelusza płaczliwej pani, którego nikt się w mojem ręku nie domyślał.

Stałem, pochylony ku lampie, i uśmiechałem się do kolibra, który mógł oszukać wielu, ale nie Jana Szewłowskiego, gdy wtem wpada na mnie panna Helena i z oburzeniem woła:

Panie Janie, toć my od pół godziny polujemy na ten kapelusz, a pan się najspokojniej nim bawisz! Ach, Hoże, z tymi uczonymi!

Ależ bo te Sparganura...

Panna Helena oddaje kapelusz zapłakanej wdowie po nieboszczyku mężu, który najhaniebniej opuścił żonę i dzieci, potem wraca do mnie, zawstydzonego i skonfundowanego:

Coś pan robił z tym kapeluszem?

Uważa pani... ptak...

A... ptak! Nie mogę mieć żalu, skoro to się tyczy ornitologicznego bzika...

Moją naukę nazywała ornitologicznym bzikiem!

Myślisz pan może, że ja tego ptaka nie zauważyłam ? To był jeden z powodów, dla których nie przyjęłam darmo dzieci tej pani do zakładu. Pan wiesz, że jestem biedna i żyję z pracy... zaledwie parę miejsc ofiarować mogę darmo... Chcę, żeby to dobrodziejstwo spłynęło na rzeczywiście bie­dnych ... a kto ma za co kupować ptaki do kapelusza...

Bardzo dobrze naśladowany Sparganura sapho... zdumiewająco dobrze... i dla oka mniej wytrawnego znawcy...

Właśnie dlatego, że tak dobrze naśladowany, musi być drogi... cały kapelusz bardzo drogi, więc nędza, o której mówiła ta osoba, potrzebuje sprawdzenia.

Słusznie pani mówisz... niejedno nieszczęście po­trzebuje sprawdzenia... Mam przekonanie, że ludzie często wyobrażają sobie, iż są nieszczęśliwi...

Ech, dosyć nędzy na świecie, wierzaj mi pan!

Bo ludzie pragną Bóg wie czego... chce im się wła­śnie tego, czego nie mają... wyrzekają na bliźnich... Wszak ta jejmość prawie przeklinała panią... Zdawało jej się, że pani masz oschłe serce... Uprzedzamy się tak często... pła­czemy nad tem, co nie istnieje... Tej pani też wydaje się, że

!)

cierpi głód. To nieprawda, bo jest tłusta, biała i rumiana. Niech się przyjrzy kuropatwie w zimie, gdy się zrobi na gru­bej warstwie śniegu lodowa powłoka... kuropatwa cierpi głód i jest chuda, jak szkielet. Ta pani zaś...

Wyszedłszy od panny Heleny wyrzucałem sobie gorzko, żem jej podejrzliwość względem płaczliwej pani podniecił uwagą, że tłusta i rumiana kobieta z kolibrem na kapeluszu głodną być nie mogła. Może jej dzieci tem więcej wsparcia potrzebują, im matka lepiej się żywi i strojniej się ubiera... Może dzieciaki, odrzucone przez pannę Ilelenę, nigdy nie zaznają wpływu zacnej i świętej kobiety, a taki wpływ na dzieci... ba, taki wpływ na dorosłych, nawet na siwiejących uczonych... Może się to da ułożyć... może znajdzie się spo­sób, by dla dzieci tej pani...

Zapomniałem powiedzieć, że po scenie z kapeluszem panna Helena ni z tego ni z owego uczyniła mi propozycye. Ułożyła to sobie w nocy... Aż spać nie mogła z radości i niepokoju, gdy jej ta myśl przyszła. Z radości — ponieważ pomysł wydał się jej tak doskonałym; z niepokoju— ponie­waż nie wiedziała, czy zgodzę się przyjąć propozycye. Oto chce ona, żebym ja codzień poświęcił pół godziny jej »ko­chanym bobiętom«, żebym im codzień opowiedział coś z ży­cia ptaków, jakiś ciekawy szczegół z podróży naukowych, od­bywanych przezemnie, coś o ptasich migracyach, o ptasich walkach... Naturalnie przyjąłem niezwłocznie, bo chciałbym pannie Helenie we wszystkiem dopomagać i ulżyć jej w pracy. Zastrzegłem sobie tylko, że nie odpowiadam wcale za rezul­tat. Daję najlepsze chęci, ale czy potrafię? Niewiem, czy zdo­łam przemawiać do »kochanych bobiąt« tak, aby mię one zrozumiały. Czy zdołam je zainteresować? Niech panna He­lena sama osądzi. Mało znam świat dziecinny, który, wyznaję, tylko tyle mnie zajmował, o ile jest podobny ruchliwością i świegotem do świata ptasiego... ale spróbuję. Powiadają, że artykuły moje, przeznaczone nie dla uczonych, lecz dla przeciętnych czytelników i pism literackich, są pisane barwnie,

językiem przystępnym... zobaczymy jak »kochane bobieta« przyjmą moje pogadanki. Panna Helena utrzymuje, że niema sprawiedliwszych sędziów nad dzieci... Według niej dostrzegą one zaraz ujemne strony w nauczycielu, wyzyskają jego sła­bość, ocenią jego zasługi i przymioty...

Pierwsza pogadanka ma się odbyć jutro od dziesiątej do jedenastej rano. Trochę to niedogodna dla mnie godzina, nawet bardzo niedogodna, bo zwykle czas przed obiadem lu­bię mieć zajęty pracą specyalną, ale nie powiedziałem tego pannie Helenie, i za nic w świecie tego nie powiedziałbym jej. Będę chodził na te pogadanki sumiennie, choć mi trzeba na to przebicdz pół miasta, zaś na tramwaje, a tem bardziej na dorożki, pozwalać sobie nie mogę. Po tej godzinie trzeba mi co najprędzej wracać do siebie, bo nauka jest wymaga­jąca, a cóżbym ja był wart bez niej ? Po obiedzie mogę pisać naukowe lub popularyzujące naukę artykuły, ale rano, niema <30, trzeba kuć! Rozmyślam nad tem, że pogadanki naukowe z dziećmi parę godzin porannych mi zabiorą... Ej, bo też ja rzeczywiście sypiam za długo. Zamiast o godzinie ósmej, mogę śmiało wstawać o szóstej!

Unia 23. października.

Dziś od rana deszcz ze śniegiem. Tomaszowa nie mogła zrozumieć co się stało, że wychodzę przed dziesiątą z domu, i to jeszcze na taką porę:

Niedość, że co wieczór teraz pana z domu wynosi

wołała — ale jeszcze i rano! Czyść dwa razy na dzień paltot! Myj dwa razy na dzień kalosze, susz parasol! Żeby to jeszcze pan po ludzku z odzieniem obchodzić się umiał, ale niech tam jaka wrona siądzie na dachu, to już oho! deszcz .nie deszcz, błoto nie błoto, panu wszystko jedno!

Coprędzej wymknąłem się z domu, cicho za sobą drzwi zamykając. Tomaszowa ma racyę; dystrakt ze mnie i bardzo często nie wiem czy idę po błocie, czy po suchym trotuarze.

To taka zresztą drobnostka! No nie. kiedy to sprawia przykrość bliźniemu, mianowicie Tomaszowej, zmuszonej czy­ścić moje odzienie.

Szedłem jaknajprędzej, spojrzawszy na zegarek, żeby zbadać raz na zawsze ile czasu koniecznie mi potrzeba na odbycie pieszo drogi i pogadanki z dziećmi. Szedłem z uczu­ciem onieśmielenia i niepokoju. Wyznaję — choć to bardzo śmieszne — że mię te dzieci, które uczyć miałem, napełniały trwogą. Jak ja do nich mam mówić? Przecie trudno bym roz­począł od klasyfikacyi... od anatomii... Co ja im potrafię zaimprowizować? Podobno najstarsze dziecię w zakładzie ma lat dziewięć, a są i czteroletnie... Pocieszałem się myślą, że to czynię dla panny Heleny.

Wszedłem. Niewiem, czy się dzieci mnie bały, ale ja się ich bałem okrutnie. Panna Helena przyjęła mnie na progu sali, wprowadziła mię i przemówiła do dzieci. Powiedziała im, że uprosiła tego dobrego uczonego pana (tu spojrzała na mnie), żeby dzieciom opowiedział co z tych rzeczy, które na świecie widział. A przyglądał się on szczególniej ptaszkom. To takie śliczne stworzenie, ptaszek... lubicie ptaszki prawda? wróbelki, jaskółki, słowiki, kanarki... Ten pan zaglądał do gniazdek, widział jak ptaki swoje dzieci karmią... nawet za bocianami, za żórawiami jeździł za morze, żeby zobaczyć, jak one tam w cieplejszych krajach żyją... widział różne inne ptaki, któ­rych u nas niema, chyba, że je wypchane z dalekich stron przywiozą... wchodził na skały, żeby się przyjrzeć gniazdom orłów... brodził po błotach, by widzieć jak żyją różne gatunki błotnych ptaków... widział wiele, bardzo wiele ciekawych rzeczy, i taki jest dobry, taki jest łaskaw, że chce dzieciom codzień coś opowiedzieć... Jego czas jest drogi, bardzo drogi, więc niechże dzieci słuchają uważnie, niech tego pana nie męczą roztrzepaniem ani hałasowaniem podczas lekcyi.

Wszystkie dzieci, a było ich ze sześćdziesięcioro, utkwiony miały wzrok we mnie. (idziem się obejrzał, wielkie zdziwione, dziecinne oczy! Panna Helena wyszła. Widziała moje zakło­

potanie i sądziła zapewne, że mi raźniej będzie, gdy sam z dziećmi zostanę. Malcy poczęli chychotać, szeptać... oder­wane zdania dochodziły do moich uszu: »Taki stary, jakże on się po skałach drapał?... może balonem jeździł?... czy on przez okulary zaglądał do gniazdek?...« v

Te oderwane pytania poddały mi nagle myśl.

Niezawsze byłem stary moje dzieci — ozwałem się. Te­raz mam lat blisko pięćdziesiąt, ale byłem niegdyś tak mały, jak ty — wskazałem na jednego z większych chłopców — a na­wet taki mały, jak ten obywatel — skinąłem przyjaźnie głową ku ślicznemu dzieciakowi, ledwie od ziemi odrosłemu. — Byłem nawet mniejszym podobno, ale tego już nic nie pamiętam... Podobno noszono mnie niegdyś w poduszce z pierza...

Dzieci zachychotały chórem:

Noszono pana w poduszce ? — zawołała jakaś dzie­wczynka.

I znowu śmiech na całą salę.

No, a wiecie skąd się bierze pierze?

Bierze się pierze, bierze się pierze! — wołały dzieci, śmiejąc się coraz mocniej — to wiersze! Pan powiedział wiersze!

Śmiałem się i ja, sam nie wiedziałem czego. Jednocze­śnie ogarnęła mię jakaś wewnętrzna radość, jakieś zadowolenie. Szedłem do tych dzieci ze strachem i nagle znajdowałem się wśród nich, jak gdybym je znał od dawna...

Cicho mi! — krzyknąłem ze śmiechem, udając sro- gość — bo powiem pannie Helenie!

Niech pan nie mówi, niech pan nie mówi! — wołały dzieci — już będziemy cicho!... Pierze dał Pan Bóg kaczkom i gęsiom dlatego, żeby ludzie mieli poduszki!

Wytłumaczyłem dzieciom, jak umiałem, zamiary Opa­trzności w daniu ptakom opierzenia, potem opowiedziałem im, jak będąc jeszcze małem dzieckiem, lubiłem ptaki. Pan Bóg dał mi to wielkie szczęście, żem się rodził na wsi i na wsi spędziłem pierwsze lata dzieciństwa... Wieś dla dziecka na

wiosnę, w lecie, to raj! Co ptaków, co świegotu, co gniazd! Każda ptaszyna tyle ma roboty, a jak ptaszki wszystkie we­soło robotę spełniają... dzieci powinny by się od nich uczyć... noszą w dzióbku słomki, pióra, puch z kwiatów, trawę, glinę... napracują się śpiewając! A co potem kłopotu z dziećmi! Dzieci wychodzą z jaj nagle... takie małe, takie brzydkie... prawie tak brzydkie, jak nowonarodzony człowiek... Co to męki, co to zachodu, nim się je wykarmi! Jak trzeba własnemi pier­siami okrywać, gdy przyjdzie słota i zimno na nagie ciałka!... Ciałka te porastają piórami... z brzydkiego, ptaszyna stopniowo robi się piękny... bo każdy ptak jest piękny!

A wrona, a sowa? — zawołało któreś z dzieci.

To ludziom się tylko zdaje, że te ptaki są brzydkie...

Opowiedziałem dzieciom jak, mając sześć lat, dostałem

w prezencie od swego wuja książkę z hisloryą i wizerunkami ptaków. Chwila, w której tę książkę po raz pierwszy otwo­rzyłem ...

I ja mam taką książkę — zawołał jakiś głos dzie­cinny — także od wuja!

Więc chwila, w której tę książkę otworzyłem po raz pierwszy, stanowiła o całem mojem życiu. Pokochałem odrazu ptaki i postanowiłem dowiedzieć się o nich wszystkiego, co

o nich ludzie wiedzą i samemu jeszcze coś nowego w nich podpatrzeć...

A co pan nowego podpatrzył?

Zdawało mi się, że pychą i próżnością z mej strony byłoby powiedzieć dzieciom zaraz przy pierwszej lekcy i o od­mianie Alcct. Torda, którą mi się spotkać zdarzyło podczas mej podróży pod biegun północny, a której opis narobił tyle hałasu miedzy ornitologami. Zamilczałem więc o odmianie Alca Torda Ssewłowski, tem więcej, że przez nią spłynęło mi tyle odznaczeń... że zostałem członkiem tylu naukowych towarzystw... ża dostałem order od Don Pedra brazylijskiego... byłem wezwany na zjazd ornitologów do Berlina, a potem uproszony do towarzyszenia wyprawie naukowej do Afryki...

Ani słowa więc dzieciom o Alca Torda Szewłowski, ale im mówiłem o moich w dzieciństwie wycieczkach do lasu, na błota... Anim się spostrzegł, gdy panna Helena weszła do sali. Zadziwiłem się, że półgodziny tak prędko minęło, a i dzieci wydały okrzyk niezadowolenia.

Jeszcze do końca o tej dzikiej kaczce, co dzieci na wodę wyprowadzała!

Ale panna Helena była nieubłagana. Nadeszła była dla dzieci godzina przeznaczona na naukę robót ręcznych i dwie nauczycielki wchodziły właśnie do sali.

Panna Helena, odprowadzając mię do przedpokoju, pa­trzała na mnie z uśmiechem — z tym swoim dobrym uśmie­chem, który mi coś z wesołości plaszej przypomina (tłómaczę się z tego poniżej). Potem rzekła do mnie.

Nie gniewasz się pan za podstęp?

Podstęp?

Użyłam go umyślnie. Powiedziałam panu: pół go­dzinki lekcy i, a odrazu zamierzyłam sobie godzinę... ale tylko w takim razie, jeżeli ona panu przejdzie, jak jedna chwilka. J tak się stało. Nie obejrzałeś się pan kiedy godzina przeminęła.

Tyle jeszcze miałem dzieciom do powiedzenia!

Tak, tak, właśnie tego pragnęłam. Nauczyciel przy końcu lekcyi powinien mieć zawsze uczucie, że tyle miał jeszcze do powiedzenia!... No, cóż moje kochane bobięta? (tu oczy panny Heleny zaświeciły, jak dwie gwiazdy). Prawda, jaka sympatya wywiązuje się między niemi a nauczycielem?... jak te główki wytężają uwagę, jak się czuje ich myśl, chwytającą ją sobie! Prawda, że się na ich twarzyczkach widzi takie za­jęcie, do jakiego już potem człowiek dorosły zdolnym nie jest? Natura dała dzieciom tę chwytność, ten dar asymilacyjny...

Wszystkie główki wyciągały się ku mnie, jak główki ptasząt z gniazda, gdy matka nadlatuja z pożywieniem.

Bo to pożywienie! Dzieci łakną go, jak clileba... Dałeś im dziś takie zdrowe, takie czyste, takie dobre poży­wienie, mój przyjacielu!

ranna J ielena wyciągnęła do mnie rękę, a ja byłem w tej chwili lak wzruszony i tak śmiały, żem tę jej drogą rękę ucałował.

Więc to była godzina, cala godzina — rzekła z uśmie­chem — i taką godzinę pan darujesz mi codzień, nieprawdaż?... ale... ale... mój zakład jest instytuuyą spekulacyjną., ja z tego żyję... więc... taka godzina ofiarowana przez pana... pan ją musisz obliczyć na pieniądze... wiem, że pan żyjesz też z pracy...

Ale ja z taką radością...

Nie, nie... tego przyjąć nie mogę... Chcesz pan do- pomódz mi w pracy, przyłączyć się do mego dzieła, które wydaje mi się dzieiem dobrem... chcesz ? A więc musisz to uczynić bez własnej straty. Liczę godzinę dwa ruble... tylko dwa ruble... wiem, że to mało, bardzo mało, ale tę odrobinę...

Dobrze — odparłem, bo szczęśliwa myśl przyszła mi do głowy —jeżeli będę miał co dzień godzinę wykładu, uczyni to rocznie, odliczywszy wakacye i święta, jakie trzysta rubli... Czy za tę cenę mogłabyś pani przyjąć dwie dziewczynki... tej płaczliwej pani...

Ale jakże można... jakże można?

Oświadczam pani stanowczo, że pieniądze zarobione w zakładzie pani, oddawać będę tej kobiecie, by mogła swoje dziewczynki...

A ona będzie kupowała rajskie ptaki do kapelusza!

Kiedyż to nie rajski ptak — rzekłem z inimowolnem oburzeniem — to Sparyanura Sapho, bardzo dobrze dla oka mniej kompetentnych znawców naśladowt ja jej będę pieniądze oddawał, albo pani^^jj^^jĄ.-ft wczynki...

Nagle, bez widocznego powodu, ł$y panny Heleny. ?[

(idzież tu zasługa, gdzież tu trud ? -4* mówią a nawet piszą o mojem poświęcenifę a ja, oprócz ’

kochanych bobiąt, mam jeszcze takich, jak pan, przyjaciół... takie dusze jasne, czyste, spotykam na mojej drodze...

I ja byłem wzruszony. Może nigdy w życiu tak wzru­szony nie byłem, chyba przy znalezieniu nieznanej odmiany Alca Torda. Czułem, że i mnie obejmuje jakieś rozrzewnie­nie nie w miejscu, więc śpiesznie chwyciłem za kapelusz (za­pomniałem parasola i kaloszy) i wybiegłem na schody. Po­dobno padał deszcz i Tomaszowa mówi, że przyszedłem do domu zmoczony i zabłocony, ale tego wcale nie czułem. Zro­biła mi formalną scenę, ale żem się czuł naprawdę winien, więc milczałem. Chciałem jej opowiedzieć o zadymce śnieżnej, która mię spotkała podczas mej podróży po Syberyi, ale mię niechciała słuchać i krzyczała przez pół godziny.

(¡niew jej spłynął po mnie, jak woda po piórach Sphe- niscus Demersus. Byłem wewnętrznie ogromnie szczęśliwy. Zapytałem się siebie co ja uczyniłem dla Pana Boga, że mię obsypywał tyloma dobrodziejstwy. Teraz znowu przychodziło mi takie upiększenie życia w tych »kochanych bobiętach!« Umysł mój nawet uległ pewnego rodzajowi halucynacyi, bo podczas gromów, rzucanych na mnie przez Tomaszową, przed oczami stawało mi mnóstwo głów dziecięcych... czarnych, to jasnych czuprynek... ocząt szeroko otwartych... To jakby nowy świat jakiś... coś co chwyta i gwałtem zatrzymuje... A ruchliwe to!... 1 nóżki drepczą i wyobraźnia na chwilę niema spoczynku... widać to z oczu, widać to z ruchów...

Obiecałem sobie zapisać tu dziś wrażenie przelotne na widok uśmiechu panny Heleny i porównania go z wesołością ptasią. Tak, jest w swobodzie tej kobiety coś Bosego, co usuwa myśl o wszelkiej sztuce, o wszelkich konwenansach,

o wymuszeniu szablonowcm spływającem na nas, a szczegól­niej, zdaje mi się, na kobiety, z wychowania wśród tej naszej tak wysoko posuniętej kultury, z nagięcia się do ogólnego ¿¡przeciętnienia w stroju, w układzie, w mowie, w ruchach... Ona jest taka prosta, taka prawdziwa, jak gdyby wyszła tylko co z rąk Boga : więc, gdy ona się uśmiechnie, jest w jej

wesołości ten jakiś naturalny wdzięk, który się widzi tylko wśród niepoprawionej ręką ludzką przyrody. Zdaje ci się, że ptak, podlatując, zaświegotał.

Dnia 25. października.

Dzisiaj mówiłem dzieciom o locie ptaków, o zastosowa­niu skrzydeł każdego gatunku do potrzeby. Rozczuliłem je losem biednej dronty, która znalazła zagładę zupełną w dzi­kiej i niczem niewytłómaczonej nieprzyjaźni człowieka. Dzieci przy tem opowiadaniu zdawały się pałać nienawiścią do swo­ich współplemienników, a męczeństwo dronty odczuwa« z głę­bokim żalem. Staś Olecki przyniósł umyślnie z domu ilustro­waną zoologię. Co to było uciechy i śmiechu przy oglądaniu niektórych wizerunków. »Ach, jaki ten szkaradny!... a ten, jaki cudowny!«... 1 dziecinna wyobraźnia rozwija skrzydła... Opowiadam im o biegunie północnym. O szyby sali uderza

drobny grad dzieciom się zdaje, że je ogarnia zima sfer

lodowatych, kulą się od zimna choć sala dobrze ogrzana... Staś Olecki oświadcza z ogniem zapału w oczach, że on tam pojedzie do samego czubka ziemi... choćby miał zmarznąć na kość, pojedzie koniecznie. Opowiadam dzieciom o zaginio­nym Franklinie... Józia Olecka płakać zaczyna, bo »Jak Staś tam pojedzie to i on zaginie.« Zaczynam ją pocieszać... przecie i ja tam byłem... nie na samym wprawdzie czubku, a wró­ciłem. »Mój złoty panie, niech już tam pan nie jedzie, bo nam pan jeszcze zginie!« »Może być bardzo, że pojadę jeszcze, mam wielką ochotę«... Robi się zamięszanie, prawdziwa re- wolucya między dziećmi. »Niech pan nie jedzie, niech pan nie jedzie!« Otaczają mię kołem, czepiają się mojej odzieży... »Zobaczę tam jeszcze wiele ciekawych rzeczy, a potem wam opowiem.« »Nie, nie, my pana nie puścimy, bo pan już nasz!« Patrzałem w około na otaczające mię dzieci i czułem, fe mó­wiły, prawdę... byłem ich, zabrały mię, i ich byłem... Panna ¿Helena znowu nam oznajmiła koniec godziny, znowu mię wy-

V Z- Kowersjn^ Z pamiętnika ornitologa. O

prowadziła i oświadczyła mi, że przedstawi mi nazajutrz moje wychowanki — córki tej pani z ptakiem na kapeluszu. Żegna­łem z przykrością pannę 1 Ielenę, bo wiedziałem, że wieczorem nie zobaczę jej.

Wieczorem moim musiałem rozporządzić w inny sposób: Dzień Kryspina i Kryspiniana jest dniem imienin pani Kryspiny Morskiej. Wiedziałem, że mojej porannej wizyty nie przyjmie, potem zaś przyśle mi zaproszenie na wieczór. Muszę tam cho­dzić, bo się boję ją obrazić. Należy ona do rzędu tych nie­szczęśliwych, które lada co w próżności ich dotyka. Zdaje im się, że świat został stworzony dla nich jedynie... że Jan Szewłowski na to tylko ujrzał światło dzienne, żeby co parę tygodni składał czołobitność pani Kryspinie Morskiej. Wszystko w niej tchnie, jeży się próżnością! Robię co mogę, żeby dla niej nie być powodem cierpienia i przykrości, bo i tak o dość męki przyprawiać ją musi jej drażliwa miłość własna.’ Pragnę nie dotknąć nigdy miejsca bolesnego, więc siedzę w kącie za­pomniany, gdy jej się podoba o mnie zapomnieć, albo wy­chodzę z kąta, gdy się ona chce przed kim pochwalić »naszym znakomitym naturalistą-ornitologiem.«

Na jej imieninach bywa zwykle wieczorem kilka innych i wcale innego pokroju znakomitości, więc idę już przygoto­wany do tego, że mię nikt z kąta nie wyciągnie. Jest mi w nim zresztą bardzo dobrze.

Wszedłem dziś pierwszy do salonu pani Kryspiny i zo­stałem zaszczycony chwilą rozmowy. Siedziała, raczej trono­wała na fotelu przy stoliku. Istny Argus Gigantem z rozło­żonym ogonem! Obok niej stał elegancki koszyk z biletami. Wśród rozmowy zemną jej ręka ciągle sięgała do owego ko­szyka, a i wzrok chwilami na biletach się zatrzymywał. Wyraz dumnej błogości i pawiego zadowolenia nie schodził z jej oblicza. Ale się trochę niecierpliwić zaczęła. Byłem przez chwilę niedomyślnem, a chciałem jej dogodzić... szukałem w sobip i w niej powodu... Nareszcie wpadłem na trop. Ona chciał zwrócić moją uwagę na bilety. Przysunąwszy się więc troci

do koszyka, ale nieośmieliwszy się podnieść ręki, zatopiłem w nim tylko wzrok. Na samym wierzchu leżało parę kart: » Książę Hieronim Wyszogradzki.« »1 Irahia Stanisław Obolewicz.« Ujrzałem na twarzy pani Kryspiny wyraz, który mi pozwolił dokładnie odczuć, iż byłaby ona pragnęła, by karty wizytowe tych panów urosły nagle do rozmiarów prześcieradeł i by je ona w tym kształcie na salonowych ścianach rozwiesić mogła. Tak mi się żal zrobiło tej nędzy, tej małości, tej mizeryi! lioże, jaka małaambicya! Niech więc, kiedy taka mała, przy­najmniej zadowoloną zostanie! Usiłowałem zatem patrzeć na te bilety tak, jak gdyby miały w istocie rozmiary prześcieradeł i wisiały na ścianie. Pani Kryspina rosła pod sam sufit, a mnie nagle przejęło uczucie niesłychanego upokorzenia... Panie Janie Szewłowski — mówiłem sobie — czy pan czasem nie jesteś bardzo podobny do pani Kryspiny w tem maluczkiem. uczuciu, które ją w tej chwili czyni tak wielką? Panie Janie., a gdyby tak odwiedził cię, ciebie skromnego uczonego, taki Nordenskjóld albo Stanley, czybyś się nie poczuł dumnym?... czyby ci to nie pochlebiło bez miary? Panie Janie, widzisz belkę w oku bliźniego... A A!ca Forda Szewłowski? Czy lo nie ta sama ludzka, głupia próżność. I cóż, że ci się udało znaleźć odmianę ptaka, której dotąd nie zauważyli inni orni­tologowie... odmianę prawic niedostrzegalną?... Czynie cho­wasz starannie listów pochlebnych, pisanych do ciebie przez uczonych całego świata? A order Don Pedra brazylijskiego?!!«

Przy tych rozmyślaniach czułem się nędznym głupcem, czułem się prochem. Pani Kryspina wyczytała to z mojej twarzy i przypisała to widocznie wrażeniu, jakie na mnie czyniła ona i jej bilety. Żaden paw nigdy tak nie rozpoście­rał ogona i nie szeleściał nim, jak to czyniła zadowolona próżność pani Kryspiny. Byłem w tej chwili czemś dla niej — piedestałem, który deptały jej nogi;... ale zaczęli się schodzić inni goście. Usunąłem się do mojego kąta. Zeszło się w isto- cie tyle wielkości tego wieczora, że na »naszego znakomitego naturaliste-ornitologa« nie było, chwała Bogu, miejsca.

o*

••

Wróciłem do domu zadowolony. Spełniłem obowiązek niemiły, jutro zaś mój wieczór, mój kochany wieczorek ¡spę­dzę z panną Heleną...

Pióro moje zatrzymało się w biegu i właśnie marzyłem

0 cichym, ciepłym saloniku, gdzie schylona nad robotą... Zegar wydzwonił pierwszą po północy, gdy drzwi się otwo­rzyły i wpadła Tomaszowa z jakiemś odzieniem, przewieszo­nym przez ramię.

Niewierzyć tu w sny! — wołała. — Położyłam się

1 możem spała godzinkę, aż tu mi się śni, że pan idzie ulicą, pod parasolem, ale zamiast zwyczajnej głowy pan ma kapu­ścianą głowę na karku. Obudziłam się i myrślę, źe w tein coś jest... to nie bez kozery... Zrywam się, lecę do przedpokoju! Do paltota pańskiego, aż tu paltot cudzy, zamieniony! A toć to nie trzeba mieć oczu, żeby na wysokiego mężczyznę wpakować pal­tot z małego, i tak w krótkiem odzieniu lecieć do domu!...

Ach, Boże, znowu bieda! Tomaszowa zła baba sekutnica, ale ze mnie taki dystrakt! Jak to pogodzić dystrakcyę z sy­stematycznością? Tomaszowa tak krzyczała nademną, że się czułem w jej ręku prawdziwą kapuścianą głową, którąby ona ciągle z lewej ręki w prawą i z prawej w lewą, jak piłką, przerzucała... Trzeba będzie jutro posłańca posiać z palto­tem... niech szuka po Warszawie tego małego jegomości.

Dnia 2G. października.

Panna Helena wywołała dziś z sali dwie dziewczynki, córki płaczliwej pani, i przedstawiła mi je: Józia i Marynia Rachwickie. »Dzieci, pocałujcie tego pana w rękę... on raz tylko widział waszą mamę, ale oddał jej taką usługę, jakgdyby był jej przyjacielem«. Dziewczynki wydały mi się nieładne i niemiłe... zaniedbane, źle wychowane... Panna Helena czy­niła im jeszcze jakieś uwagi, ja zaś uciekłem ze stanowiska. Było mi ogromnie przykro, że może w osobach tych dzie­wczynek dałem pannie Helenie niemiłe i trudne zadanie. Nie-

konlent z siebie, zmieszany pocałunkami dziewczynek, zło- żonemi na mojem ręku, otworzyłem prędko drzwi sali i sta­nąłem na progu.

Uderzył mię widok zabawny. Maniuś Chowiński siał na •ławce, w okularach bez szkieł, zrobionych z drutu i sznurka. Coś widocznie naśladował... czyjś głos, czyjeś ruchy... Po­mimo swoich lat ośmiu miał widocznie postawę człowieka starszego. Plecy zaokrąglone, głowę nieco w ramionach... Mó­wił o jakimś ptaku z rogami i trzema nogami, żyjącym na księżycu. »Ptak ten zwany Figlas Gumelas...«

Poznałem siebie. Maniuś naśladował mnie doskonale w głosie, w ruchach, w chronicznem poprawianiu okularów, w przeciąganiu nieco samogłoski a. Był tak zabawny, ale tak zabawny, że wszystkie dzieci wybuchnęły śmiechem a ja za niemi. Maniuś na moje żądanie powtórzył lekcyę o ptaku z rogami, zwanym Fiylax Gnmelas. Cóż to za sprytny, co za zdolny chłopiec, len Maniuś!

Mówiłem dziś dzieciom o gniazdach i jajach ptasich. Koniecznie chciałyby były zobaczyć jaja ruka Epiorniu Ma­ximus i utrzymywały, że suma 1C>f>00 franków, którą za trzy jaja zapłaciło muzeum paryskie była niczem w porównaniu ze szczęściem posiadania tego jedynego okazu.

Zaprosiłem Stasia Olćckiego i Maniusia Chowińskiego by kiedy, idąc na spacer, zaszli do mnie dla obejrzenia moich zbiorów. Powiedziałem im o kaczce Aha Torda Szewłoiv&ki\

o mojem odkryciu... o mało nie powiedziałem o orderze Don Pedra brazylijskiego!

Czy człowiek się poprawia? Czy człowiek dorosły zdolny jest do poprawy, do zmiany? Charakter jego jest może stwar­dniałym zlewem bez giętkości, którego kształtu już przerobić nie można. Ulało go życie, okoliczności, dziedziczność... czas to wszystko utrwalił... i może ów całokształt osobny, indy­widualny, staje się własnością prawną każdego... Postępuje się i myśli wedle niego pod naciskiem tak nieodwołalnym, jak nieodwołalne jest dla ptaków prawo migracyi?

Dzisiejszy wieczór był mi niebem bez chmury. Uważam, że od chwili, w której zapoznałem się trochę z »kochanemi bobiętami« nowa jakaś nić nawiązała się między mną a panną Heleną. Mówimy o dzieciach, o icli upodobaniach, o ich figlach,

o cudownych słówkach, jakie czasem powiedzieć umieją... Moje serce przepełnione jest wdzięcznością dla niej, że mi dała sposobność zbliżenia się większego do siebie! 1 co ja to za bluźnierstwo powiedziałem przed chwilą o tem, że się ludzie nie zmieniają, kiedy ja czuję, że się staję innym, lepszym przy niej. Dzisiaj, siedząc naprzeciwko niej przy lampie, która z pod klosza rzucała krąg światła wyraźnie odcinający się od cieni pokoju, myślałem, że ona mię tak i moralnie przypuszcza do owego świetlanego koła, które ją otacza. Jest w niej jakieś promieniowanie duszy... Patrząc na nią rozumie się, że au­reola nad głową świętych nie jest jedynie wytworem wyo­braźni ascetów. Aureoli nie widzi się wprawTdzie nad głową istot wyjątkowych, ale się ją czuje... Zresztą ja, który zawsze tylko pisałem o ptakach, nie umiem dobrze wyrazić tego, co mię ogarnia, gdy myślę o tem co jeden człowiek może dać drugiemu na mocy sympatyi... Apostolstwo, siła czyniąca pro- zelitów — te promienie, które się dostają z jednej duszy do 'drugiej... Ile razy odczuwam silniej ten wpływ jej na mnie, to oddziaływanie jej moralnej indywidualności, ile razy pokój jej ducha udziela mi się, tyle razy podwyższa się we mnie uczucie szczęśliwości i wdzięczności.

Mówiliśmy dziś o przyjaźni. Panna Helena uważa ją za największą osłodę żywota, bo przyjaźń nietylko zapełnia egzy- stencyę, nietylko pociesza, ale jeszcze umacnia w dobrem; pro­wadzi do dobrego, zachęca... ułatwia pojmowanie obowiązków...

Inne uczucia, mające sympatyę za podstawę, podnie­cają często egoizm zamiast go przytłumiać. Nawet uczucie rodzicielskie miewa za tło egoizm i próżność... Młodzi męż­czyźni i kobiety pokrzywdzeni są wyraźnie w tem, że przy­jaźń gorąca przeradza się prawie zawsze u nich w miłość. Miłość jest tu uczuciem wysoce interesowańein i egoistycznem...

Wziąwszy na uwagę różnice gruntowe, leżące w charakterze mężczyzn i kobiet, widzi się ile obie płci zyskałyby na wza- jemnem oddziaływaniu na siebie, gdyby im wolno było za­wierać przyjaźń, bez wzbudzenia podejrzeń w samym sobie i w otoczeniu swojem. lleżby to młodzież męska zyskała na delikatności uczuć, na prawdziwie rycerskich przymiotach; jak kobiety postąpiłyby w pojęciu o honorze, jakby się wzmo­cniły moralnie, gdyby mogły wesprzeć się na ramieniu mę- skiem, w czystem i bezinteresownem uczuciu przyjaźni. Do­brze, iż my już sobie tak bez żadnej obawy na przyjaźń po­zwolić możemy!

Jakże ja w tej chwili czułem się zadowolonym z tego, że nie byłem młodym. Czy, gdybym nie był szpakowatym i od pracy nad biurkiem pochylonym, czy wolno by mi było siedzieć tak co wieczór w świetlanym kręgu tej samej lampy, która oświeca robotę i włosy panny Heleny? Młodość dopra­wdy jest tylko o tyle szczęściem o ile jest siłą i zdrowiem... Ja takim silnym i zdrowym się czuję! A panna Helena? Za­wsze mówi o czwartym krzyżyku i ma (jak mi to któregoś dnia wyliczyła) rok trzydziesty szósty, a cóż wobec jej sił, jej pracy, jej działalności warte są panny, mające połowę jej wieku?... te, o których się mówi, że są w najpiękniejszej epoce życia?

Ponieważ nikt dziennika mego czytać nie będzie, a pi­szę go tylko dla dogodzenia wewnętrznej potrzebie, więc po­wiem tu wyraźnie, że młodości nie uważam bynajmniej za 'wiek najpiękniejszy. Miewałem w niej ciężkie chwile... Do­piero z siwiejącymi włosami uczułem się w pełni szczęścia i spokoju.

Dnia 27. października.

Odebrałem dziś bilecik pani Kryspiny. Pilny interes, prośba, której, ma nadzieję, nie odmówię, a zarazem usilne zaproszenie na herbatę wieczorną.

Go mogła odemnie chcieć i dlaczego koniecznie na wie­czorną herbatę?

Musiałem iść. ale mię ta powinność ciągnęła, jakby sznu­rem za szyję. Traciłem mój wieczór u panny Heleny, byłem smutny i miałem złe przeczucie.

Przychodzę, zastaję panią Kryspinę samą i jestem przy­jęty ze szczególnemi względami. »Naszego znakomitego natu- ralistę-ornitologa« sadzają na fotelu z gestami i uśmiechami pełnemi łaskawości. 1 odrazu prośba:

Pani Kryspina życzy sobie, żebym uporządkował jej bibliotekę. Ma mnóstwo książek naukowych, filozoficznych, a także lekkiej treści. Nieboszczyk jej mąż wiecznie w książ­kach siedział i włożył w nie fortunę. To wszystko zostało spakowane w najwyższym nieporządku, przewiezione do War­szawy a polem ustawione w szafach podług wielkości książek i ich oprawy, a nie podług treści. Znaczna część pozostała w pakach, stojących w wozowni. Pani Kryspina szukała my­ślą między znajomymi człowieka, któremu mogłaby powierzyć uporządkowanie książek i zrobienie katalogu.

Szukała niedługo. Oddawała sobie i mnie tę sprawiedli­wość:, że prawie odrazu na owego człowieka zaufania wybrała mnie. Bo któż mógł lepiej odpowiedzieć«...

Wymawiałem się, jak mogłem; wiedziałem, co to jest ułożenie szlacheckiej biblioteki, przewiezionej w pakach do Warszawy, ale pani Kryspina słuchać nie chciała, do słowa mi prawie dojść nie dała. Wiedziała, że jestem zanadto skro­mny, ale ona umiała ocenić prawdziwą zasługę... tak. tak. nikt inny tylko ja!

Ależ pani, tu nie skromność... przeciwnie... ale czas...

O, czyż ja pana nie znam?... skromność idzie za­wsze w parze z zasługą! Ale ze mną? Możesz pan być zu­pełnie szczerym...

Czas mam tak zajęty, że doprawdy...

To też potrzebujesz wypoczynku, rozrywki, mój drogi przyjacielu ("nazywała mię drogim przyjacielem!), a to będzie

dla ciebie prawdziwym wypoczynkiem i rozrywką! Przepę­dzisz u mnie codziennie parę godzin...

Wymówiła te ostatnie słowa takim tonem dumy i ła­skawości, żem zrozumiał, jakiem szczęściem powinna mię była przejąć obietnica spędzenia u niej parę godzin dziennie.

Postanowiłem nie przyjąć właśnie z powodu tej głupiej dumy. Powiedziałem jej poważnie, że miałem swoją pracę naukową, porozpoczynane artykuły i dzieło, które od lat dzie­sięciu pochłaniało moje myśli, moje nadzieje...

Zakrzyczała mię, omotała, oplątała. Byłem przyjacielem jej nieboszczyka męża... przecież to się należało jego pa­mięci! Wszyscy uczeni są braćmi po duchu i spuściznę je­dnego, inni powinni przechowywać z poszanowaniem! Wre­szcie ona jest nieszczęśliwą wdową, bez opieki... Względem wdowy wszyscy mężczyźni mają obowiązki, mianowicie sta­rzy kawalerowie! Nie mają rodziny własnej, więc cały za­sób niezaspokojonych uczuć rodzinnych i energii męskiej, szukającej pola do rozwinięcia skrzydeł, powinni ofiarować wdowom!

Byłem w strasznem położeniu. Tropiony, osaczony, z no­żem na gardle! Ale mię utrzymywała myśl o dziele mojem, które jeszcze tyle wymagało pracy. 1 “ani Kryspina rozpłakała się. Byłem całe życie bezbronny wobec łez kobiecych, ale tym razem i łzy zniosłem, jak prawdziwy bohater. Pani Kryspina mogła przecież zapłaciwszy, znaleźć kogoś, kto bibliotekę jej ułożyć potrafi, ale nagle, gdym już był odmówił stanowczo, przyszło mi na myśl, że, gdyby panna Helena żądała odemnie ułożenia biblioteki, zgodziłbym się z radością. Tak, ja dla niej uczyniłbym to z radością! Byłem więc zawsze podłym egoi­stą, szukającym tylko własnego zadowolenia! Dla panny He­leny mogłem znaleźć czas na układanie biblioteki, ale dla pani Kryspiny to go nie miałem. Wymówek tylko szukałem w pracy nad moją książką! Egoizm mój chwytał się wykrę­tów. Chodziło mi o zarobek z moich artykułów, ale widocznie śmierć głodowa nie groziła mi z powodu paru godzin odję-

tycli owym artykułom, kiedy dla panny Heleny gotów byłem te godziny oddać!

Ułożę więc bibliotekę pani — rzekłem bez dalszego namysłu.

Pani Kryspina odjęła chustkę od oczu i łaskawie się do mnie uśmiechnęła.

A co? sam pan przyszedłeś do przekonania, że to i przyjemne i korzystne będzie dla pana! Mogą się tam zna­leźć cenne notatki po moim mężu... Uczeni w ten sposób często po sobie dziedziczą...

Ależ pani, ja jestem ornitolog... a lilozolia...

No, no, już mi pan nie mów! Wszystkie nauki je­dne drugich się trzymają! 0 której pan jutro przyjdziesz?

Zapytanie to postawiła z impozycyą, jakby miała prawo rozkazywać. Brała mnie, jak swoją własność.

Mogę po obiedzie...

Tak, po swoim obiedzie... od czwartej do szóstej... takem to sobie ułożyła... Ja wtedy zwykle wyjeżdżam na spacer... Więc codzien od czwartej do szóstej... będziesz pan mógł czasem zostać u mnie na obiedzie... O, nie broń się pan! Musisz tam pan jadać u siebie bardzo skromne, kawa­lerskie obiadki, a ja żywię się wcale nieźle... widuję często ptaki na półmisku, pan zaś pewno tylko wypchane...

Nie mogłem dojść do słowa. Weszła do salonu jakaś panna, i pani Kryspina przedstawiła mi ją jako swoją sio­strzenicę. Ładna panna, bardzo wystrojona. Miała całą zimę bawić u pani Kryspiny i bywać z nią w świecie. Imię jej było — .Martyna.

Przybyło też parę osób na herbatę, między innymi pan Weslewski, »rolnik-artysta«, jak mi przy prezentacyi powie­dziano. Dla niego wysuwano mię cały wieczór naprzód, chwa­lono się swoim »znakomitym ornitologiem«... Musiałem opo­wiadać moją podróż do Afryki... polowanie na lwy... na strusie... Byłem odstawiony do bawienia »rolnika-artysty«, który wydał mi się bardzo przyjemnym człowiekiem.

Panna Martyna przerywała nam rozmowę śmiechem i żartami. / kilku wypowiedzianych przez nią zdań zrozumia­łem. że ornitolog a idyota w jej pojęciach znaczyło to samo.

Jakie ja oszczędności będę mógł uczynić, żeby mi od­jęcie znowu dwóch godzin z dnia każdego nie zrobiło zbyt wielkiej dziury w kieszeni?

Dnia ■). listopada.

Go za nieporządek w bibliotece pani Kryspiny! (idybym był wiedział, gdybym był przeczuwał, nigdybym się nie był podjął. Dzieła cenne a niekompletne, śmiecie literackie różnego- rodzaju, wszystko zmieszane, jak groch z'kapustą! Ani się w tem rozpoznać, ani się do czego dobrać! a kurzu, paję­czyny, prawie tyle, co druku!

Pani Kryspina pogniewała się na mnie. Wraca ze spa­ceru z panną Martyną, rumianą i ślicznie wyglądającą, wcho­dzi do sali, gdzie stoi bilard i szafy z książkami, i gdzie ja przebywam właśnie, schylony nad stosem książek, leżących na ziemi.

Co mi pan tu kurzu narobiłeś! — wołała z gnie­wem — a toć to oddychać nie można! Potrzepiesz mi pan książki na wiosnę, a teraz je pan tylko ułóż i skatalogój Chodź Martynko, tu wytrzymać me można! Powiadają, że Kurz z książek jest niezdrowy...

Wyszła z siostrzenicą. Usłyszałem ją jeszcze, mówiącą za drzwiami:

Każdy uczony, to niedołęga! Przeczuwam, że on mi tu cały dom nieporządkiem napełni! (¡dyby nie obowiązki względem spuścizny moralnej mego męża...

Jabym i te książki i tego zakurzonego ornitologa za drzwi wyrzuciła!

To ostatnie zdanie wygłosił świeży głos panny Martyny. Wstałem z nad stosu książek i przez chwiłę byłem gotów rzucić wszystko, odstąpić od zamiaru układania biblioteki...

Ale zrobiło mi się żal tych książek, ginących w nieładzie. Wreszcie, cóż osobista obraza miała do rzeczy? Prawda, to była czyjaś spuścizna, potrzebująca umiejętnej ręki. Jeżeli ja ją opuszczę, pójdzie może na zawijanie pieprzu... może ją sprzedadzą na funty... Czyż to nie było obowiązkiem czło­wieka uczciwego uratować od zagłady tę trochę rzeczywistej wartości dzieł, które się na jego drodze znalazły? To tak, jak gdyby przechodzący lekarz nie poratował nieszczęśliwego cho­rego lub rannego...

Zabrałem się do pracy i dopiero brzęk talerzy i sreber w stołowym pokoju przypomniał mi, że szósta się zbliżała. Wyszedłem cichaczem, by mnie na obiad nie zatrzymywano.

Wieczór spędziłem cudny. Panna Helena zauważyła, żem jej wczoraj nie odwiedził. Powiedziała mi:

Takeś mnie pan przyzwyczaił do swej obecności, moje oczy tak nawykły widzieć pana w tym fotelu naprzeciw mnie, że mi wyraźnie czegoś brakuje, gdy pana niema.

Powiedziała to po prostu, po swojemu, ja zaś poczułem, ze się slaję naraz dziwnie nienaturalnym, nieśmiałym i, jakby stropionym, choć serce moje zalewało morze wdzięczności. Chciałbym był jej zapytać czy i sercu jej brak było przyja­ciela, ale te słowa wcale przez usta przejść mi nie chciały. Patrzyłem tylko na nią i to widać bardzo zabawnie, bo się rozśmiała tym swoim dobrym śmiechem, co to przypomina śpiew ptasi, liyła dla mnie cały wieczór dobra, jak matka dla dziecka. Śmieszne to porównanie, ale doprawdy tak było.

Wyłajała mię za przyjęcie propozycyi pani Kryspiny, chciała, bym zaprzestał pogadanek z dziećmi, ale ten gniew jej był taki dobry! Tak mi było słodko czuć, że jestem ćzemś dla niej, skoro brak jej oczom fotela zajętego przezemnie i chodzi jej o to, bym się nie zapracowywał zbytecznie. Zda­wało jej się nawet, że gorzej wyglądam. Nie powiedziałem jej, że mię wczesne wstawanie widocznie męczy. Zdaje mi się jednak, że ono mię męczy naprawdę i że te dwie godziny .spoczynku, które sobie ująłem na dobę, stanowią w istocie

coś dla mego zdrowia. Widocznie jeszcze się nie przyzwycza­iłem do wczesnego rannego wstawania.

Dnia 4. listopada.

Przyjąłem taki system w układaniu biblioteki, że odna­lezione dzieła kompletne związuję sznurkiem, jeżeli się skła­dają z paru lub kilku tomów, i umieszczam na nich kartkę z tytułem. Tak samo postępuję z dziełami niekompletnemi, a jednak cennemi, tylko że na kartce dodaję wzmiankę o bra­kujących tomach. Jednocześnie notuję to samo w kajecie, by dopomódz pamięci i ułatwić dalszą robotę. Interesuje mię ona: Nie wiedziałem, że mam w sobie żyłkę bibliofilską. Z takim szacunkiem obchodzę się z tymi starymi szpargałami, często przez myszy uszkodzonymi, że mię to czasem aż śmieszy. Boleję nad brakującemi kartkami, a bardziej jeszcze nad moją ignorancyą. Wam trochę pojęcia o historyi wydawnictw, wy­czerpanych edycyach i t. p., ale to zamało, to wszystko za- mało! Muszę trochę nad tą gałęzią pracować. Pani Kryspina, pomimo wdowich łez, któremi mię zdobyła, zdaje się, iż wy­rzuciła mię zupełnie ze swej pamięci. Czytałem gdzieś, że ko­biety często tak czynią, raz zdobycz posiadłszy.

A, to pan Szawłowski!... dzień dobry panu!

Tyle mi rzuca z drugiego pokoju, a ja idę prosto do biblioteki, i już pani domu więcej nie widzę. Zupełnie lak, jak gdybym był najętą maszyną do spisywania książek. To bardzo dobrze, że mi nie przeszkadza, że mię bawić nie przycliodzi!

Absorbuje ją ogromnie panna Martyna. Słyszę wieczny ruch przez drzwi, przez szpary, przez ściany. Bywa dużo mężczyzn młodych i niemłodych. Panna Martyna przebiegnie czasem przez pokój śmiejąca się, wystrojona... za nią jacyś panowie, jak stado kruków. Przychodzą grać w bilard, lloz- mowy prowadzą takie czcze, takie płaskie, takie głupie, takie jakieś próżne, przez które nic im z duszy nie wyziera. Do-

:?o

wcipkują, paplą... istne sroki! Na mnie nie zwracają wię­kszej uwagi, niż gdybym był molem książkowym, ukrytym w jakimś szpargale. Panna Martyna przy moim ukłonie, cza­sem skinie mi głową, czasem nie... zależy od humoru. Pa­nowie kłaniają się z roztargnieniem. Żaden na »znakomitego naturalislę-ornitologa« uwagi nie zwraca. Mają oni swoje słonce, swoją gwiazdę — pannę Martynę. Myślę, że się oni wszyscy o nią starają, a ona, jakby była wzajemna wszyst­kim. Nic nie rozumiem, ale się pocieszam myślą, że wolno mi nie rozumieć. Wieczny śmiech i koncepta. Zadne.j powa­żniejszej myśli, żadnej poważniejszej rozmowy! Czasem, pod­czas gdy towarzystwo to dla bilardu znajduje się w sali, w której pracuję, wpada mi w rękę szacowTne jakie dzieło. Chciałbym się podzielić z kimś mojem odkryciem... Albo, brak kartki tytułowej i ja, widząc tych panów, chciałbym za­pytać, może który z nich wie?... Spojrzę tylko na nich po kolei i ani pytam, ani się dzielę z nimi mojem odkryciem. Za każdym razem ogarnia mię dojmujące uczucie przedziału, jaki istnieje między mną a tym światem. Krzywią się na mnie, z powodu zapachu starych książek, kurzu i mojej osoby, która czasem znajdzie się tam, gdzie tylko kij bilardowy ma prawo się obracać. Usuwam mu się z drogi pokornie, ale mię cza­sem ukarze takie spojrzenie panny Martyny lub też którego z tych panów!...

Ach, ten zapach starych książek jest nie do zniesienia!

T panna Martyna wykrzywia usteczka...

Bo ponieważ niema ona zapewne więcej, jak dwadzie­ścia cztery lat, więc ma usteczka, choć jest bezmyślną sroką, może właśnie dlatego, że jest bezmyślną sroką. Zaś panna Helena naprzykład... dlatego, że ma lat trzydzieści pięć, wiec śmiesznością okryłby się ten, coby usteczkami nazwał... Tu jednak w moim dzienniczku-spowiedniku powiem, że panna 1 lelena wydaje mi się stokroć piękniejsza od panny Martyny. Może ma na twarzy jaką zmarszczkę, której ja zresztą nie ■widzę, ale dla mnie, nawet, gdy byłem młodym, trzeba było

zawsze w kobiecie czegoś więcej niż piękności... Nie zachwy­całem się nigdy ani pawiem, ani papugą... a przecież to są piękne ptaki... prawdziwe arcydzieła natury... ale niesym­patyczne... Tak i kobieta... Niech będzie piękną, ale szcze­gólniej niech ma ten wdzięk, który jest objawem harmonii wewnętrznej i który jest często udziałem nawet nieładnych kobiet. A już (jeżeli mam być wymagającym i kapryśnym) szczególnie niech się w niej widzi duszę. U panny Heleny widzi się ją, jak na dłoni, i dlatego tak dobrze człowiekowi przy niej... tak cicho... tak bezpiecznie... i dlatego tak tęskno do niej, gdy się jest zmuszonym spędzić wieczór nie z nią.

lużto powiedzieć trzeba, że młodość zawiele sobie rości praw i zbyt arogancko w świecie się rozpiera, /daje jej się, że świat dla niej tylko stworzonym został... a i starsi istnieją tylko dla niej.

Ten stary nudziarz, który mi się zawsze znajdzie pod łokciem, gdy mam zrobić bilę...

To zdanie, wygłoszone przez któregoś z panów w dru­gim pokoju, tyczyło się zapewne mnie.

Uważam, że starzy bardzo często znajdują się pod ło­kciem młodych... młodym się zdaje, że im utrudniają ruchy... Nieraz niecierpliwy łokieć syna potrąca tak nawijającego mu się niepotrzebnie ojca... Gzy ja też komu stoję w drodze? No, zapewne zajmuję jakieś miejsce na świecie, na którego opróżnienie czeka jakiś amator... Tomaszowa ma wielką ochotę otrzymać sukcesyę w bieliźnie i kuchennych gratach. Najnaiwniej mi to kiedyś powiada:

Kupować rondle, to już miedziane! To przynajmniej i panu na całe życie wystarczą, i po panu zostaną... Dobrze by se było w nich na starość gotować, spom/nąjgc takiego dobrego pana.

Koszule nocne kazała mi uszyć długie, prawie do ziemi:

Do to taka koszula to i męska i kobicka być może, a Pan Bóg święty wie, ile tam czasu panu sądzono nosić te koszule.

Wolę tę naiwną chciwość i szczerą o śmierci rozmowę, niż owinięte w bawełnę bezinteresowności, przymówki. Cenię Tomaszowę za to, że sobie jest chciwa, ale niekłamliwa, ani podstępnie intrygująca.

Pewnoby mię uczciwie pielęgnowała w chorobie... Czy też, gdybym ciężko zachorował, panna Helena przy.szłaby mię odwiedzić... czuwać przy mojem łóżku? Przyszłaby! Wiem, że przyszłaby! Czuję to! Ma w dzień pracę obowiązkową, więc byłaby przy mnie w nocy!

Tak mi się teraz zdaje, że ona, »kochane bobięta« i ja, tworzymy jedną rodzinę. Co ja mam rozkoszy z tem i dzie­ciakami ! Znam je już wszystkie z twarzy, z imienia, z na­zwiska ... A każde inne, a prawie każde interesujące. Co one mają za uwagi dosadne, jak spostrzegają wszystko... jak czują, gdy się je lubi i do jakiego stopnia się je lubi... a jak płacić umieją sercem! Jestem podobno ich faworytem, ich ukochanym nauczycielem... Mają dla mnie tysiące uprzej­mych słówek, obsypują mnie prezentami... Dostaję i czeko­ladki, i małe robótki, i pieczątki do przyklejania na listowym papierze... obrazki własnego pomysłu i wykonania małych bazgraczy ... wizerunki jakichś nadzwyczajnych ptaków ... zbierane z ust rodziców opowiadania o ptasich komedyach i dramatach...

Staś Olecki wręczył mi mój własny wizerunek z podpi­sem: »pan Jan Szewłowski pod biegunem.< Stoję tam na sa­mym czubku wielkiej, spłaszczonej kuli, może jakie dwadzie­ścia razy od niej mniejszy, okutany w futro, z soplami lodu, zwieszająeemi się u włosów i wąsów, otoczony, jak Adam w raju, różnymi tworami — kudłatymi psami, ptakami, fo­kami... Arcydzieło naiwności i bujnej imaginacyi!

Zawsze myślę, że wyobraźnia dzieci jest czemś, z czem wychowanie źle się obchodzi... czego wychowanie nie bierze w rachubę, czego wyzyskać nie umie, czem nie usiłuje pokie­rować... A jest to potęga, jest siła... motor czynności dziecię­cych... Tę siłę w coś pięknego i dobrego możnaby obrócić...

Byliśmy dziś, i ja i one, wzruszeni. Bolutek Tiszer opo­wiedział mi, że na wsi, u jego stryja, burza zerwała gniazdo bocianie. Watka wysiadywała w niem właśnie jaja, które po­tłuczone znaleziono n stóp lipy, gniazdo zaś wiatr potargał i poniósł. W jakiś czas potem, gumienny, obchodząc pole, zo­baczył bociana siedzącego wśród naciny bulw, które sadzono na karm dla bydła. Zbliżył się i spłoszył ptaka. Bocian za­trzepotał nad nim skrzydłami, a on aż oniemiał z zadziwienia. W gnieździe, usłanem naprędce z naciny i trawy leżało kilka bulw. Odszedł i ukrył się za bruzdą i zbożem... Bocian po­wrócił i znowu skrzydłami okrył bulwy, które wysiadywał, (lumienny dał znać do dworu i całe towarzystwo obserwo­wało nieszczęśliwego bociana. Często dziobem rozsuwał on i mieszał bulwy, by je równiej i lepiej mógł wygrzewać...

- To była matka, to z pew nością była matka! — krzy­knęło któreś z dzieci. — Ale co jej się stało?... Ona chyba zwarjowała!

Jeżeli (akt jest prawdziwy... — zacząłem.

Dlaczego pan nie wierzy ?... dlaczego pan nie wierzy ? ...

Po minie dzieci poznałem, że napróżno bym usiłował obudzić w nich niedowierzanie. Prędzejbym im wmówił, że bocian chodził po polu do góry nogami...

Biedne ptaszysko — rzekłem — poslradpło zmysły z żalu po utraconej nadziei! A co serce żalu nagromadzić musiało, kiedy aż się myśli poplątały w głowie biednej matki. Bo to była matka. Tak‘, moje dzieci, i ja sądzę, żo to była matka! Zniszczone przez burzę jaja, to były jej dzieci... jej bocianięta... Z bolu dostała pomieszania... Ale, co to jest, Alinko, czego ty płaczesz?

Bo, bo...

No, powiedz... powiedz mi do ucha!...

Bo, bo... — szepnęła Al inka — ja taka zła by­łam dziś dla mamy... mama mię tak kocha, jak ta... ta bocianowa...

Z. Kowerska. 'Ł pamiętnika ornitologa. )>

\

Złote, złote serca u tych »kochanych bobiąt!« Mieć to złoto w swojem ręku, urabiać je!... Ojcowie uciekają z ro­dzin do klubów, do resurs...

Panna Helena jest ze mnie zawsze ogromnie zadowo­lona. Powiada, że uosabiam ideał nauczyciela dla małych dzieci... że nawet we własnych myślach określić nie umiała wszystkich tych warunków, jakim ja czynię zadość...

Jesteś pan sybarytą umysłowym — rzekła mi — zajmujesz się pan i umiesz się zająć tem, co jest w naturze najpiękniejszego, najwdzięczniejszego: ptaki i dzieci.

Gdybym umiał mówić do niej tak, jak czasem mó­wić do niej pragnę, byłbym jej powiedział, że zajmuje mię także dzieło Stwórcy piękniejsze jeszcze, niż ptaki i dzieci — jasna, szlachetna, wzniosła dusza ludzka we wdzięcznem ciele kobiety.

Tę kobietę nazywają: »jakaś stara panna.« Cóż jej to szkodzi?... a jednak, jak mię to dotknęło i zabolało! Dziś rano, idąc na Iekcyę z dziećmi, wszedłem do sklepu po pa­pierosy. Stało tam dwóch mężczyzn i usłyszałem taki urywek ich rozmowy: »Tu jest kilka takich szkółek, ale chwalono mi szczególniej jedną... Założyła ją jakaś stara panna... nazwi­ska nia pamiętam... w alejach Ujazdowskich«...

Moi panowie, to nie jest »jakaś stara panna«, ale istota młoda myślą, młoda poświęceniem, zapałem, pracą! Tak, młoda, jeżeli młodość ma wyrażać siłę, czyn, energię, brak samolubstwa!...

Dnia 15. listopada.

Pani Kryspina zajrzała dziś do biblioteki. Z początku widocznie nie pamiętała o mojej egzystencyi, ale ruszyłem się z kąta, gdzie składałem książki.

Ach, tyle tu nieporządku, że powinnam była się do­myśleć, iż pan tu obecnym jesteś! Ja już tu nigdy nie przy­chodzę, bo mi się zdaje, że mię pająki i myszy opanują!

Oddycha się tu kurzem! Nie rozumiem, jak pan tu możesz wytrzymać!

Osłupiałem wobec tej naiwności i tej logiki! Sama mię zmusiła prawie do żmudnej pracy; słyszy, że kaszlać zaczą­łem od oddychania kurzem i staje przedemną z wykrzykni­kiem, iż nie rozumie, jak ja mogę tu wytrzymać! Jakgdybym się oddawał zaspakajaniu jakiejś zdrożnej namiętności, albo, jak żebym był w nieporządku z upodobania do niego!

Skorzystałem z jej przyjścia, żeby jej pokazać niektóre dzieła niekompletne a cennne... żeby jej powiedzieć, że nale­żałoby się postarać o ich dopełnienie,.. czasem u antykwa- ryuszów znajduje się tom brakujący...

To mi pan to wyszukasz! — zawołała — porobisz pan starania... zajmiesz się pan tem... a mnie nie zamącaj tem spokoju! Już i tak dosyć, żeś się pan tu rozłożył z ca­łym tym nieporządkiem! Taką mam skłopotaną głowę...

Może mógłbym w czem...

Ech, wydać zamąż to większa sztuka, niż ułożyć bibliotekę. Obiecałam, że Martynkę... Ale dziś panna bez po­sagu... Ot, kręci się koło niej dziesięciu... i cóż z tego! Do­wiaduję się dziś, że Binio Mędziński oświadczył się o Tolę Bilecką! A na niego najwięcej liczyłam! On się kochał w Mar- tynce. O, że się kochał, to się kochał! Nawet tego starego Lędziewicza złapać nie mogę! Wzięłam go wczoraj na tortury i dowiedziałam się, że ma długi na majątku i musi wziąć znaczny posag.

Wobec tego kłopotu pani Kryspiny musiałem zachować się biernie. Cóż ja na to poradzić mogłem, że pannę Martynę trudno było wydać za mąż?

Ale doprawdy, możebyś mi się pan przydał na co! Bywa tu Biltner... wiesz pan, dyrektor banku. Dobre docho­dy... kapitał znaczny... Powiedział sobie, że się nie ożeni, że ludzi za wiele na świecie, czy że małżeństwo nie daje szczęścia!... Sfowem, maniak! Ale mu się Martynka podoba i już jedną nogą jest na tym stoku, po którym człowiek scho-

:?*

dzi ku zakochaniu się. Tylko potrzeba w niego wmówić, że małżeństwo daje szczęście, że ludzi za mało na świecie... trzeba zbić tę teoryę, którą sobie zaprószył głowę... Ja go tu panu przyślę... to trochę archeolog... zbiera wykopaliska i stare bronie... Naprowadź pan rozmowę na rodzinę, czy na szczęście, i wyciągnij pan z niego jego teoryę a potem powiedz mu pan, że tylko w małżeństwie...

Ależ pani! — zawołałem — jakąż wymowę będą miały moje słowa, kiedy sam jestem nieżonaty!

Ach, prawda, prawda!... No, to się pan ożeń!

Ja pani?

No lak! Cóż w tem nadzwyczajnego?... Przynaj­mniej będzie miał kto panu oczy zamknąć!... Na ożenienie się trzeba dwadzieścia cztery godzin czasu, .la się podejmuję wyrobić indult!

Śmiałem się, pani Kryspina rozgniewała się.

Czegóż się pan śmiejesz? — zawołała. — Cóż w tem takiego dziwnego?

Na to — zauważyłem - potrzeba i drugiej osoby...

Przecież pan musisz mieć jakie znajome... no, ale z temi nie tak łatwo... Masz pan jakąś pokojówkę, kucharkę?

Tomaszowę!?

Co, trzymasz pan mężatkę?

Wdowę...

To się pan z nią ożeń! Przecież to moda uczonych żenić się z kucharkami! Kucharka najlepsza; inną byś pan zanudził' Cóż, mam pańskie słowo?

Nie mogłem się opamiętać. Ta kobieta chciała, żebym się żenił z Tomaszową!

Tak, tak, żenisz się pan zaraz! Ja jadę do arcybis...

Nie pani, nie ożenię się ani z Tomaszową, ani z ża­dną inną kobietą.

Musiałem znieść potok słów i jeden jeszcze szturm, przypuszczony w imię Tomaszowej. Miałem sobie nawet nad­mienione, że było nieuczciwością, podłością z mej strony...

Bo już mi pan nie mów.' juz ja wiem.'

Ależ pani!...

No, no, wszyscy o tem mówią... 1 wierzaj mi pan, że czasem kucharka lepsza, niż jakaś tam egzaltowana lali- rynda! .lużci małżeństwo nie jest szczęściem, ale dotąd nie wymyślono nic innego. T nawet kto chce wdową zostać, to i tak musi...

Panna Marły na wbiegła oznajmić, że konie czekały. Pa­nie miały jechać na spacer. Tym razam yiój ukłon pozostał nieodwzajemniony, chyba, że za powitanie miałbym uważać to skrzywienie noska i buzi, które zawsze u panny Martyny sprowadza woń moich szpargałów.

Więc za mąż! gwałtem za mąż, bo choć małżeństwo bynajmniej szczęściem nie jest, ale dotąd nie wymyślono nic innego! Tak, co może być innego dla panny pięknej, lubiącej nic nie robić, stroić się, żyć w zbylkownem otoczeniu a nic- mającoj posagu! Jedyna rzecz, bogaty mąż? Więc takie; Mar­tyny dla starych bogaczy... a dla starych uczonych — ku­charki. Może i słusznie! Wszystko na świecie układa się do równowagi. Uczony, lubujący swoją wiedzę, jest tak szczęśli­wym człowiekiem, tak ma zapełnioną po brzegi intelektualną część swej egzystencyi, że się może obejść bez serdecznego udziału kobiety w życiu... Kucharka, myśląca o jego wygo­dach — to dosyć!

Naśmiałem się serdecznie, ach! jak się naśmiałem, gdy, przyszedłszy do domu, spojrzałem na zaspaną Tomaszowę i pomyślałem, że tę osobę przedstawiano mi na żonę! No, jestem tylko stary, ubogi uczony, ale Tomaszowa...

Dnia K>. ¡¡dopada.

Znalazłem dziś w skrzyni, pełnej pająków i pajęczyn, Kochanowskiego w pierwszej edycyi, doskonale zachowanego. Z rozkoszą otworzyłem książkę i poprostu zapomniałem się nad trenami. Umiem je prawie na pamięć, ale z tych kart

pożółkłych, które może przerzucała ręka autora, wyglądała ku mnie zraniona dusza poety, którego krwi serdecznej było trzeba, by stworzonym został ten najpiękniejszy pomnik zy- jęinuritowskiej literatury. Nie uważałem nawet, że do sali we­szła panna Martyna z jakimś młodym człowiekiem, i że roz­poczęli partyę bilardu. Ocuciłem się jednak i zawstydziłem. Ukłoniłem się, za co otrzymałem, rzucony sobie w samą twarz, wybuch śmiechu. Musiałem być rzeczywiście zabawny tym ukłonem nie w porę... jak jakiś nakręcony manekin, którego sprężyna ni z tego ni z owego odskoczyła, a potem się zgięła.

Doznałem dziwnego uczucia wobec tej rozbawionej pary. judzie ci wydali mi się przybyłymi z jakiegoś innego świata... Czułem się takim innym od nich...

W tej parze, bawiącej się w kokieteryę, role dziwnie rozdane były. Panna była stroną wojującą. Z kijem bilardo­wym w ręku, z ogniem jakiejś dzikiej determinacyi w oku, panna Martyna toczyć się zdawała podwójną walkę, w któ­rej nietylko chodziło o bile, ale o serce młodziana. Ciało jej wykonywało pełne wdzięku ruchy i była w tej chwili tak ła­dną, żem od niej oczu oderwać nie mógł. Młodzieniec zda­wał się też być zachwycony. Nie zwracali na mnie najmniej­szej uwagi. Partya ciągnęła się im nieskończenie, bo ich zaj­mowała tylko pośrednio; wreszcie rozmowa zaabsorbowała ich zupełnie. Nie dotykali już bil, stali naprzeciw siebie. Zda­wało się, że role były zmienione. Oczy panny szukały czegoś po ziemi, towarzysz jej stał się jakimś natarczywym, sztur­mującym... Rozmowa ich nie miała w sobie nic wybitnego, ^le przysiągłbym był, że młodzieniec pragnie oświadczyć pan­nie swą miłość, że upadnie w tej chwili przed nią na kolana, lub porwie ją w objęcia. W takiej chwili ludzie nie potrze­bują świadków, a świadkowie czują się niedyskretnymi, zby­tecznymi ... nogi ich napada chęć ucieczki... Wyślizgnąłem się z pokoju, ile mogłem najciszej, rozłożone książki zostawi­łem w nieporządku, porwałem w przedpokoju paltot i kape­

lusz, i już mię nie było! Może i bez mojej pomocy panna Martyna upoluje sobie męża!

Przerywają mi pisanie. Karol ma się gorzej i wzywa mię do siebie.

Dnia 23. listopada.

Przez kilka dni nie tknąłem ani mojej naukowej pracy, ani dzieła Ptak, które w ostatnich czasach bardzo powoli postępuje, ani artykułu do Światu, o który się redakcya upo­mina. Mój drogi Karol ma się coraz gorzoj! Już od lat paru źle wyglądał i czuł, że organizm jego funkcyonuje jak »ma­szyna źle nasmarowana.« Jeździł do wód, dwie zimy siedział w San-Remo... Teraz postanowił nie opuszczać "Warszawy i, jak mówi, w niej kości złoży. Ma się niedobrze, o, bardzo niedobrze. Zaglądałem do niego często na chwile, ale teraz będę musiał tam przebywać, doglądać go... Ma płatnych opie­kunów, i pilnujących dosyć, ma znajomych, ale wita mię za­wsze takim okrzykiem radości, tak od siebie puścić nie chce, że widzę wyraźnie, że mu jestem nietylko miłym gościem, ale że mu obecność moja osładza cierpienie. Muszę więc tam cho­dzić codziennie, a niechciałbym nic urywać z mego wieczoru u panny Heleny.

Trudno to wszystko pogodzić, bo bez zarobku obejść się nie mogę. Trzeba znowu jałdchś oszczędności... Mógłbym ja­dać obiad u pani Kryspiny, ale mię przeraża myśl zasiadania do jej stołu, przyjmowania tego obiadu, jak jałmużny... Nie! nie! Tomaszowa zawszeby musiała coś gotować dla siebie... Dosypie trochę krup i trochę mąki... będzie razem i dla mnie. Mięso najwięcej kosztuje, więc ująć mięsa, nie kupować wcale mięsa... Prawie dowiedzionem zostało, że człowiek jest stwo­rzeniem roślinożernem... Niema kłów, niema pazurów... więc mączne i roślinne potrawy...

J)»/<t 2C>. l/stopada.

Karol miał atak. .lest to .jakieś cierpienie nerkowe, spro­wadzające bole nie do zniesienia. W nocy mię obudzono i przywołano do niego, liyło trzech doktorów. Nad ranem uspokoił się trochę. Mówił o śmierci. Radził się mnie co ma zrobii: z majątkiem, który jest bardzo znaczny, o wiele zna­czniejszy, niż myślałem. Sukcesor jego jest karciarz i utra- cyusz, Karol chciałby zresztą, by jego mienie stworzyło coś pożytecznego i dobrego.

Zgodziłem się z nim zupełnie. Choć mi to było boleśnie nad wyraz, zdobyłem się na przedstawienie mu kilku insty- tueyi, potrzebujących wsparcia... kilku pożytecznych lundacyi do uczynienia... wskazałem niektóre naukowe potrzeby, wo­łające głosem wielkim o pomoc... wydawnictwa, czekające zasiłku... tłumaczenia dzieł naukowych, które literatura na­rodu ucywilizowanego przyswoić sobie koniecznie powinna... Kontent był biedak i prawie we wszystkiem zgodził się ze mną. Mamy to jeszcze obgadać i rozdzielić jego fundusze tak, aby mu niepraktyczności potomni zarzucić nie mogli. Chciał­bym był przemówić w imieniu ornitologii... Piękne by było wielkie wydanie ozdobne... z dokładnemi wizerunkami... coś pomnikowego, czem mógłbym się zająć, ale tak mi się zda­wało, że niemam prawa gardłować za ptakami, bo mogę być stronny, choć mam przekonanie, że nic a nic stronny nie je­stem i że literatura naukowa bez takiego dzieła... Ale mil­czałem o tem, jak żona Lota po przemienieniu się w sól.

Karol uprasza, żebym go nie opuszczał. Powiada, że mnie jednemu wierzy. Wszystkich podejrzewa o intereso­wność ... boi się czegoś ... sam nie wiem... otrucia, czy podrobienia testamentu... Zdaje mi się, że i .jednego i dru­giego. Ma man.ję podejrzliwości. Sam sobie na kuchence ben­zynowej przyprawia .jedzenie... żąda odemnie, bym mu ku­pował wiktuały... Po za tą inanją jest, jak dawniej, przyto­mnym, miłym, rozumnym. Sam to pojmuje, że .jest tnonoma-

nem, ale się podejrzliwości oprzeć nie może. Dziś rozpłakał się na mojem ramieniu mówiąc, że trzeba mięt: tak czysty charakter, jak mój, tak czyste ręce, jak moje, by wzbudzić w nim zaufanie... że mię obserwuje od dzieciństwa, od czasu, gdyśmy razem do szkół chodzili... że już wtedy wiedział

i czuł jaką mam dusze... Uspakaja się, gdy mu zacznę per­swadować, wmawiać w niego... Łaję go po prostu. Ktoby go miał truć? kto fałszować testament? Przyznaje mi słuszność, a w chwilę potem wpada w odmęt tych samych podejrzeń.

Jakże to trudno człowiekowi oswoić się z tą myślą

o śmierci... zrozumieć śmierć... Instynkt zachowawczy pro­wadzi czasem aż do utraty przytomności. Biedny mój Karol! Taki wesoły, taki zawsze dobrej myśli... taki dzielny wobec życia, a taki słaby wobec śmierci!

Doktor mi szepnął, że prawdopodobnie trzeba będzie poddać go operacyi... Będą mu wycinali nerkę... On jeszcze

o tem nie wie i marzy jedynie o wyjeździł! do Karlsbadu, skoro tylko ostry stan choroby przejdzie. Pojedzie, pomimo że to zima, i nie chce słyszeć o tem, bym ja go miał opuścić. Więc zapewne pojadę. Wysłaliśmy tam zaufanego służącego, by wynajął mieszkanie i ogrzewał je, oczekując na pana.

Choroba Karola strasznie dużo czasu mi zabiera. Jadam najczęściej z nim to, cośmy sami na kuchence przygotowali. Nie miałem pojęcia, żeby to była tak trudna rzecz ugotować potrawę tak, by ją jeść było można. Ja zamało ceniłem To- maszowę! Zasięgam teraz od niej rady. Ona nic nie rozumie na co mi to potrzebne i zdaje mi się, iż podejrzewa, że chcę zostać kucharzem. Jakaś zazdrość i złość ją opanowała. Trza­ska drzwiami i wychodzi jak uragan, gdy ją zapytam o prze­pis jakiej potrawy.

Pani Kryspina też na mnie nie łaskawa. Parę razy opu­ściłem godzinę, przeznaczoną na układanie biblioteki, i ona, która wcale nie zwracała na mnie uwagi, gdym przychodził, odrazu zauważyła, żem nie przyszedł. Pomawia mię o blagę, brak wytrwałości, lenistwo! Wspomniała o spuściźnie nauko­

wej nieboszczyka męża... o swojem położeniu wdowy, za którą niema komu się ująć... Powiedziałem, że przy łożu Karola... Ale wcale wierzyć nie chciała w »tę bajkę.« Dała do zrozumienia, że zapewne oddaję się rozpuście i pozuję tylko na świętego:

Najgorsi ci starzy kawalerowie! Rozsiewają tylko zgorszenie!

Hyło mi kompletnie wstyd panny Martyny. Ona gotowa naprawdę pomyśleć, że ja... Zaczerwieniłem się, jak wino­wajca, i zapomniałem języka w ustach.

Przynajmniej nie jesteś pan bezczelnym, skoro się przyznajesz! Patrz, Martynko, co to są mężczyźni!

Panna Martyna, na rozkaz ciotki, spojrzała na mnie, jak gdybym był uosobieniem typu rozpustnika.

Czy pan nie czujesz, że masz pan obowiązek... jako przyjaciel nieboszczyka męża...

Poszedłem do biblioteki, porównywując mimowoli w my­śli te dziwne i niemądre kobiety z panną lleleną. Potrzebo­wałem uprzytomnić sobie te ostatnią, żeby uciszyć w sobie gniew i zniechęcenie przeciw pani Kryspinie. Ile razy myślę

o pannie Helenie, mogę ludziom darować wszystko... najwię­ksze obrazy, największe niesprawiedliwości! Z jej imieniem na ustach i w sercu staję się lepszym, czuję to! Takem się nauczył odczytywać znaczenie każdego jej ruchu, każdego spojrzenia... Jej twarz — to dusza ucieleśniona, to poezya wewnętrzna, przedostająca się i wylewająca na zewnątrz.

Kobiety uganiają się za osiągnięciem piękności zewnę­trznej. Używają na to sztucznych środków. Czynią to zapewne dlatego, że otrzymanie tego rodzaju piękności jest znacznie łatwiejsze... Każda może mieć płeć białą i piękne ząbki... Ale kto raz znalazł i pokochał duszę... Cało życie trwogą mię przejmowała myśl, że można w chwili zawrotu głowy, w godzinie szału, przywiązać się do istoty nędznej, małej... Takie przywiązanie, jak musi obniżać poziom moralny czło­wieka, jak go musi brukać i nędzą pospolitości okrywać!

Dnia 1. grudnia.

Karol ma się odrobinę lepiej. Przeszedł dziś z łóżka na lotel, ale ciągle jest podejrzliwy względem swego otoczenia

i ciągle mówi o śmierci. Stało się to manją u niego. Kazał mi napisać brulion testamentu z legatami, rozdzielonymi we­dług mego uważania rzeczy, według mego uznania. Trzyma­łem się na wodzy i nic o wielkiem dziele ornitologicznem nie wspominałem. Jedno tylko stypendyum wyznaczyłem dla stu­denta - naturalisty, z piewszeństwem dla takiego, któryby się poświęcił ornitologii. Karol kazał sobie zostawić brulion dla przestudyowania. Może poczyni w nim niektóre zmiany, ale powiedział, że stypendyum zostawi tak, jak je przeznaczyłem.

Byłem dziś tak rozdrażniony, że zrobiłem Tomaszowej scenę za to, iż przy łóżku postawiła mi pantofle w ten spo­sób, że gdybym w nie wstąpił, jak stały, miałbym lewą nogę w prawym, a prawą w lewym pantoflu. Zawołiłem ją i bar­dzo zgryźliwie, bardzo nieprzyjemnie zapytałem jej, czy wi­działa kiedy, żeby małe palce u nóg stykały się z sobą, gdy człowiek równo stoi. Pierwszy raz tak się z nią obszedłem. Była zdziwiona, lecz zaraz odzyskała pewność siebie.

O, wielka rzecz, że pantofle tak stoją! Cóż to, ja żona pańska, czy co, żeby pan o lada co mantyczył!

Spojrzałem na nią w osłupieniu. Żona! Czy niemądre pomysły mają nogi i skrzydła, że się z jednej głowy do dru­giej przenoszą? I Tomaszowa więc przypuszcza, że mogłaby być moją żoną!

Teraz prawie nic nie pracuję. Zaledwie od piątej do dziesiątej rano, z przerwą na śniadanie i na ubranie się. Cóż to znaczy ? Przy takiej pracy naturalnie, że ledwie utrzymać się można, odmawiając sobie wszystkiego, co nie jest niezbę- dnem. Żeby Karol wyzdrowiał... Ale doktor mówi, że po­lepszenie jest tylko chwilowem, że nawet nie rozumie tego, skąd się wzięło i na jakiej zasadzie przyszło. Niepowinno było przyjść.

^ Odkąd jestem nieakuratny w przychodzeniu do mojej bibliotekarskiej pracy, odląd pani Kryspina zaczyna się inte­resować biblioteką. Każe mi biegać po antykwaryuszacli, po bibliotekach...

A przechodząc, dowiesz się pan u Penkali, czy futro moje gotowe... Co to, nie nosisz pan kaloszy, że mi pan tu zabłociłeś posadzkę!...

A... przepraszam... zapomniałem zdjąć..

Wchodzisz tu sobie pan w kaloszach, jak do ja­kiej knajpy! Lekceważysz pan wdowę po człowieku, którego spuściznę naukową... Martynko, chodź-no, zobacz co się tu dzieje! Jakby tędy był przeszedł zgonnik ze swojeni stadem, a to tylko pan Szewłowski wszystko błoto z ulicy Chmielnej wniósł mi tu do pokoju'

Panna Martyna spojrzała na mnie ze wstrętem i nie oddała mi ukłonu, do którego czułem się względem niej obo­wiązanym.

Niech ciocia każe tu posadzkę oczyścić... Pan Bil- tner szczególniej dla bilardu tu przychodzi, bo nie lubi grać w miejscu publicznem, a ciocia sama mówi...

Naturalnie, że tak jest, jak mówię! Sama widzisz, że ci młodzi, choć to niby zakochani... Ten ma przewró­cone w głowie lą głupią teoryą, że zawiele ludzi na świe- cie, ale ją sobie wybije z mózgu, gdy się zakocha! Twoja rzecz, żeby...

Panna Martyna machnęła ręką z jakimś wyrazem znie­chęcenia.

A Lak, moja duszko! Trudno ogień wydostać, gdy niema ani iskierki do rozdmuchania, ale tu jest iskierka! Ci starzy kawalerowie są twardzi, jak mięso z chudej krowy, ale gdy głupstwo popełnią, to już dobre! Zapytaj się pana Sze- włowskiego!

Ależ, moja ciociu...

Mówię ci, zapytaj się pana Szewłowskiego... on sam przecie jest starym kawalerem.

Panna .Martyna znowu rzuciła mi wejrzenie pełne po­gardy i odeszła, nie zapytawszy mię wcale o owe dobre głupstwo, na które, wedle Kryspiny, starzy kawalerowie cza­sem się zdobywają. A szkoda, że nie zapylała, bo ja wiem, jakie jest najlepsze głupsiwo, któreby mógł popełnić pan Bil- tner. Oto zakochać się i ożenić z panną Martyną.

Pani Kryspina wyszła za siostrzenicą, a wkrótce wpadli oprawcy, klórzyby chcieli byli obie moje nogi podnieść odrazu dla obtarcia ich i którzy obchodzili się ze mną wcale niego­ścinnie. Już to uważam, że służący w tym domu zohydzili mię sobie. Prawda, że im zawsze zostawiam w spuściźnie tyle kurzu, pajęczyn, strzępów z ogryzionych książek, iż się bynajmniej nie dziwię, że mię uważają za nieprzyjemnego

i mało sympatycznego człowieka. Ledwie wyszli, unosząc z sobą błoto i śmiecie, wchodzi znowu pani Kryspina.

Cóż to ja się dowiaduję — woła — żc ten pański Karol Zatorski, to milioner?

Pani Kryspina rzuciła mi spojrzenie nieco łaskawsze, niż zwykle, zapewne z powodu moich nocy niedospanych przy łóżku milionera.

Tak, pani... Nic mu z tego niestety nie przyjdzie, że jest milionerem.

Jaklo nic mu nie przyjdzie? Z tego zawsze człowie­kowi coś przychodzi! Podobno jest lepiej... Pamiętaj pan, byś mi go przyprowadził, gdy wyzdrowieje!

Jest bardzo chory i doktor powiada...

Tem lepiej! Ostatnie chwile osłodziłaby mu młoda żona... Czyby on się nie mógł z Marlynką ożenić?

Ależ pani!...

Tylko mi pan tu żadnych przeszkód nie wymyślaj! (Idzie on mieszka? Możebyni ja zemdlała na ulicy w chwili, gdy u niego jest doktor, i tam wnieśliby mię dla ratunku. Martynka łamiąca ręce... Podobno pan sam tylko masz na niego wpływ... podobno panu powierzył pisanie testamentu...

podobno tylko to .jada, co mu pan ugotujesz! No, już copra- wda, tego ostatniego, to mu wcale nie zazdroszczę!

Fani dobrodziejko!...

Żadnych utrudnień! Musisz mi pan to zrobić i kwilą! Chory? To do niczego nie przeszkadza. Przygotujesz pan bru­lion testamentu, w którym on Marlynkę ustanowi swoją głó­wną sukcesorką. A! słyszę głos Biltnera w przedpokoju!

Czy jest co straszniejszego, coś drapieżniejszego pod słońcem, jak matka lub ciotka, pragnąca wydać za mąż pannę? lłani Kryspina zupełnie straciła równowagę i wszelki takt.

Dziś przypadkiem dowiedziałem się o wieku panny Mar­tyny. Pomiędzy »spuścizną intelektualną nieboszczyka męża.« odkryłem rodzaj kalendarzyka z adnotacyami i zapisanemi datami główniejszych wypadków... Wyczytałem wyraźnie: »Trzymałem do chrztu Martynę Kosobrodzką i t. d.<- Więc panna Martyna liczy dwadzieścia sześć wiosen! To dlatego pani Kryspina lak mię zapewniała, że ma rok dziewiętnasty! O, kobieto, imię twoje — kłamstwo.

Wyczytałem to gdzieś i powtarzam tu, jak papuga? Kobieto, imię twoje — cnota, litość, dobroć, siła, wdzięk!

Dnia 5. (/rudnia.

Karol ma się coraz lepiej, doktor tego nie rozumie. Mówi o tem polepszeniu, jak o złudzeniu optycznem, lub

o rzeczy, która niema prawa być, która być niepowinna. Ale chory chodzi i zamiast o śmierci, zaczyna mówić o życiu. Radość i wzruszenie wytrysnęły strumieniem w mojem sercu na widok tego biedaka, wyświeżonego po dawnemu i z bły­skiem nadziei w oczach. Zapytał mię o obsadę baletu tego­rocznego.

Ach — zawołał, nie czekając na odpowiedź — na­dzieja wyzdrowienia miesza mi zmysły. Pytam Jasia o balet, jakby baletnice były ptakami! Ale wiedziałem, że chodzi o ja­kieś istoty fruwające i że ty jesteś specyalistą od takich istot.

\

Chodził po pokoju, mówiąc o pięknych kobietach, jak Don Żuan, i choć mu było lepiej widocznie, zdaje mi się, że on jeszcze przytem nadrabiał fantazyą i pozował na zdro­wie i siłę.

Zobaczysz, doktorze, że ja was jeszcze na wesele za­proszę. Pierworodnego syna Jaś mi będzie do chrztu trzymał!

liyłein rozrzewniony, uszczęśliwiony, ściskałem Karola

i postąpiłem tak podle, że Alca Torda Szewlowski, którą byłem w myśli przeznaczył dla Stasia Oleckiego, obiecałem darować przy chrzcie synowi Karola.

To jest co mam najdroższego, Karolku!

Bo choć najdroższą mi była panna Helena, ale przecie nie mogłem jej darować synowi mego przyjaciela.

Spędziliśmy z Karolem godzinę tak wesołą, że nam obu przypomniały się czasy szkolne, kiedy to śmialiśmy się z lada żartu, z lada konceptu...

Karol pozował nawet na dobry apetyt; w gruncie jadł mało, choć smażyłem już bifsztyk wcale dobry, a kompot z ja­błek robiłem znakomity. Tylko pieczyste przedstawiało dla mnie przeszkody nie do zwalczenia. Było albo blada i niedo­pieczone, albo spalone i wysuszone... Już doprawdy prędzej mi do baletu, niż do kuchni...

Doktor jednak zjadł całego jarząbka, kąpiąc go mocno w winie i utrzymując, że takie pieczyste jest doskonałe, tylko wymaga tęgiego smaru.

Z ptaka leśnego uczynić ptaka pływającego, ot i cała w tem sztuka!

Dobra rzecz młodość! — zawołał Karol, który był leż sobie pozwolił parę kieliszków wina — bo my, Jasiu, jesteśmy młodzi! Cóż to nam brakuje, sił czy ochoty do ży­cia? Ot i mnie z choroby wyratowała młodość! Może wy wyratowaliście mnie, panowie lekarze? Wyście mi już pisali paszport na tamten świat!... Księża zacierali ręce, że towar w ziemię idzie!... Ale do walki stanęła młodość! Co Jasiu, zuchy z nas!

lira} się pod boki, prostował się... Jakoś mi się werwa ta nie podobała. Był, jak kwiat na druciku... Jest to twarda łodyga ale sztuczna i kwiat na niej więdnie zaraz... W końcu mój Karol mówił o wydaniu wielkiego balu, bo już tęsknił do widoku obnażonych ramion kobiecych... Cała ta wesołość w ustach człowieka, który wczoraj miał się za umierającego, boleć i jątrzyć mię poczynała. Ponieważ zaczęła się procesya odwiedzających, więc się wymknąłem cicho. Czułem potrzebę samotnej pracy, odświeżenia się przy poważnej nance...

Zasiadłem przy mojem biurku z jakiemś uczuciem ulgi

i oswobodzenia, gdy u drzwi dał się słyszeć dzwonek. Toma­szowa wybiegła, otworzyć, mnie zaś przejął strach i jakieś złe przeczucie. W istocie nie omyliło mnie ono. Pani Kryspina zeszła, jak bogini z obłoku, aż w progi pokornego sługi swego. Czuła ona w najwyższym stopniu honor, jaki mi czyniła. Była tak dumna, tak nadęta, że żaden indyk z roztoczonym ogo­nem nie mógł z nią walczyć o lepsze. W ostatnich czasach, opanowana przez manję matrymonialną, stała się była trochę kumoszkowala, ale gdy ją otoczyły moje ubogie ściany, od­czuła nagle całą wielkość i królewskość swej osoby. Patrzała na mnie, jak na marnego robaka. Trwało to tylko dopóty, do­póki nie wpadła na temat Martynki i jej zamęścia. Koniecznie chciała bym jej przyrzekł, że pod pretekstem obejrzenia zbio­rów numizmatycznych Karola, wprowadzę ją dziś jeszcze a najdalej jutro do niego. Jeżeli odmówię, wtargnie gwałtem do chorego. »Bo to partya, jakby stworzona dla Martynki... człowiek bogaty i nie długowieczny... Martynce tylko brakuje tego, żeby była wdową!«

Przygotowałeś pan brulion testamentu?

Jakże mi było trudno pozbyć się tej nieznośnej baby! Broniłem się i naturalnie nic nie przyrzekłem, ale ona tak zakończyła:

Więc trzymam pana za słowo. Przygotujesz pan pana Zatorskiego dziś jeszcze do naszych odwiedzin, a my, jutro, punkt o czwartej zaanonsujemy się u niego! Jezus, cóż tu

tych ptaszysków! Nie mogłabym żyć w tom mieszkaniu, bo by mi się zdawało, że mię to wszystko obsiądzie i oczy mi wydziobie! Powiadają, że orły otwierają dziobem czaszkę człowieka i pożerają mózg?

Byłem na nią tak zły, że odpowiedziałem z ukłonem:

Tak pani, ale niebezpieczeństwo grozi tylko tym, co mają mózg, tym zaś, co mają pustą głowę...

Nie obraziła się, bo choć uczyniła zapytanie, odpowie­dzi już nie słuchała. Rzuciła mi nowe zagadnienie, mianowi­cie, czy Martynka robiła wrażenie na starych kawalerach?

Ledwiem się jej pozbył! Ach, jakże to dobrze, żem się nie ożenił, bo gdybym miał mieć taką żonę... 1 Ta, jej mąż dał sobie radę!... Umarł, zatem go już ta baba nie męczy!

Poprostu myślę zerwać z tym domem, z biblioteką, ze wszystkiem. Cóż, kiedy mi żal, bo zaczynam książki do po­rządku doprowadzać. Kataloguję je już.

Dnia 9. grudnia.

Karol dostał nowego ataku, groźniejszego, niż wszystkie poprzednie. Męki jego rozdzierają serce. Jęczy, skarży się, wzywa śmierci... I trwa to tak dzień i noc. Zaproponowano mu operacyę. Zgadza się na wszystko, jutro więc ten stra­szny dzień. Prosi, żebym był w drugim pokoju, jeżeli lekarze w tym samym nie pozwolą mi być. Pomimo mąk pisał testa­ment w dwóch egzemplarzach, z których jeden złożył w ręce rejenta, drugi oddał mnie z poleceniem otworzenia go dopiero, gdy pierwszy urzędownie wiadomym się stanie... Riedak, biedak, żeby można było mu ulżyć... część tych mąk wziąć na siebie! Czemu to taki podział między przyjaciółmi niemo­żliwy? Czemu jedni cierpią tyle, tyle, a drugim cierpienie jest oszczędzone ?

Już jego atak się zaczynał, kiedy wpadły pani Kryspina

i panna Martyna. Zamknął się biedak wr swej sypialni a mnie kazał tym paniom pokazać zbiory... Trzeba było widzieć,

Z. Kowerska. Z pamiętnika ornitologa. 4

jak je owe zbiory interesowały! Zdaje mi się, że najbardziej wytarte numizmaty patrzały z większą ciekawością na te pa­nie, niż te panie na najrzadsze medale i pieniądze, nawet na unikaty. Naturalnie wszystkiemu byłem winien ja. Mnie się też dostało za wszystko a najbardziej za atak Karola. Muszę oddać tę sprawiedliwość pannie Martynie, że oprócz pogardli­wego wzroku, który znałem, niczem nie dała mi poznać nie­zadowolenia. Wyglądała dnia tego tak ślicznie, że pomimo mojego zmartwienia, pomimo jęków, dochodzących z sypialni Karola, musiałem to zauważyć.

Pani Kryspina utrzymywała stanowczo, że cierpienie Karola sprowadza jedynie jego stan kawalerski:

Zeby się ustatkował...

Ach, cóż to za potwór ta kobieta!

Dnia 10. grudnia.

Opuściłem dziś godzinę w szkółce. Była operacya. Nie pozwolono mi zostać przy Karolu. W pokoju obok oczeki­wałem wyroku. Jak takie oczekiwanie jest ciężkie! On tam cierpiał.... był, jak zwierzę, pod nożem, a ja nic, nic dla niego uczynić nie mogłem! Nareszcie drzwi się otworzyły

i ujrzałem, jak go bladego, istotnego trupa, składali na łóżku. Operacya udała się, tak mówi operator, ale zwykły ordynator Karola kiwa głową i utrzymuje, że to, iż się operacya udała, nie znaczy bynajmniej, iż chory żyć będzie. Udała się, ale Karol może umrzeć z jej skutków.

Nic tego nie rozumiem.

Dnia 20. r/rudnia.

Przez tyle dni nie pisałem, i dziś biorę pióro do ręki tylko dlatego, że mię może rozmowa z tym moim sumieniem- dziennikiem uspokoi i pocieszy. Chciałbym odnaleźć siebie dawnego, bo wkońcu śmierć jest jedną z najzwyczajniejszych rzeczy na świecie. Prawda, zwyczajna ale niemiłosierna, bez

żadnej litości... nie oszczędziła Karolowi żadnej z tych katu­szy, w których się lubuje! Skonał biedak z ręką w mojej dłoni. Przez ostatni tydzień nie opuszczałem go ani w dzień, ani w nocy. Zal mu było życia, i to jeszcze smutniejszym czyniło zgon jego. Spoczął już, cierpieć przestał, a wzdrygam się dotąd na myśl a jego męce. Napisałem dziś do panny 1 Ie- leny, żeby mi darowała, iż jeszcze przez parę dni do szkółki nie przyjdę. Nie ruszę się z domu. Potrzebuję być sam, po­trzebuję ciszy. Wszystko mię drażni, najmniejszy ruch, naj­mniejszy hałas... Na pogrzebie użyłem wszystkich sił, ażeby nie płakać... ot i teraz... Pisać nie mogę, a myślałem, że mnie pisanie uspokoi.

Dnia 22. grudnia.

Panna Ilelena odwiedziła mię! Zapowiedziałem Toma- szowej, by nikogo nie przyjmowała, wyszła więc, gdy zadzwo­niono, powiedzieć, że mnie niema, gdy mię doszedł z przed­pokoju głos panny Heleny. Nie wiem co się w tej chwili ze mną stało. Nerwy, rozdrażnienie, melancholia, wszystko to stopiło się nagle w wielkie rozrzewnienie, w wielką wdzię­czność dla Boga i dla niej — dla panny Heleny! Wybiegłem, serce mi biło, jak młotem, musiałem się oprzeć o stolik, pano­wać nad sobą nie mogłem. Czułem, że dopiero ona przynosi mi pociechę... że przy niej pogodzę się na nowo z życiem.

Wzięła moją rękę z prostotą i czułością:

Jesteś pan bardzo zmęczony i bardzo smutny; czy w tej chwili obecność starej przyjaciółki może ci przynieść ulgę, czy też rozdrażni cię bardziej jeszcze? Powiedz mi pan szczerze... ja pojmę wszystko i za nic się nie obrażę...

Mówić nie mogłem, ale ścisnąłem jej rękę i poprowa­dziłem do pokoju, gdziem przesiadywał i pracował. Zamkną­łem drzwi, bo Tomaszowa podsłuchiwać i zaglądać lubiła, a ja chciałem sam jeden tylko słuchać panny Heleny i pa­trzeć na nią.

Wiedziałam, że pan cierpisz — rzekła — i nie mo­głam zostawić cię samego.

.lej twarz blada pobladła bardziej jeszcze, zdawało mi się, że łzy były bliskiemi oczu, które podniosła na mnie z wyrazem niewymownej litości.

Wspomnienia każdego człowieka mają swój cmen­tarz — rzekła — powoli przybywa na nim coraz więcej mo­gił... A za każdą mogiłą smutniej w duszy się robi... Ja to wiem... Ma, się żal do życia, ale trzeba się przygotować na to, że życie jest okrutne... nie trzeba się też dziwić temu, że się cierpi... cierpienie samowładnie rządzi wszystkiem na świecie... trzeba się ukorzyć przed tem prawem... Cóżby zresztą była warta dusza, któraby cierpieć nie umiała, któ- raby nie miała łez dla mogiły przyjaciela... Wszakże, czy też śmierć doprawdy jest tak smutna? Wszystko zależy od poję­cia, jakie sobie robimy o niej. Dramat leży nie w samym fakcie lecz w naszych myślach... Panie Janie, on cierpieć już przestał!

Począłem się jej skarżyć, jak dziecię.

Ja może metyle opłakuję jego stratę, ile nie mogę zapomnieć jego męki... zdaje mi się, że we mnie samym otworzyły się jakieś rany, które się jątrzą, rozdrażniają przy każdcm dotknięciu, przy każdem wspomnieniu. Wiatr, świ­szczący na dworze, przynosi mi jego jęki... wśród ciszy sły­szę nagle jego rozpaczliwe wołanie o ratunek... Nie mogę pogodzić się z okrucieństwem choroby, która go zabrała... Po co ta cała męka? Jakaś zagadka zdaje się ciągle przy­gniatać mój umysł, który rozwiązać jej nie umie...

Trzymała wciąż moją rękę i mówiła do mnie długo, z rozrzewnieniem, które do jej głosu jasnego domieszało ja­kieś tony drgające. Mówiła rzeczy znane, które ja sam byłbym mógł sobie powiedzieć, ale miała ten dar rzadki, że myśli najzwyczajniejsze w jej ustach wydawały się nowemi i głębo- kiemi, jak znana melodya, wywołująca w nas zupełnie nowe wzruszenie, gdy ją usłyszymy z ust prawdziwego artysty.

Słuchałem jej, ale spokój spływał na mnie nie z samych tylko jej słów; zdaje mi się, że najwięcej czerpałem go z jej oczu, i że pogoda jej serca do mojej duszy wchodziła na pro­mieniach jej spojrzenia. Nie wiem co mię nareszcie porwało

i rzuciło do jej kolan. Ukląkłem przy jej fotelu i zawołałem:

Tylko Bóg zsyła ludziom takie istoty, jaką ty jesteś pani! Jaką pustynią byłoby życie, gdybym nie miał twojej przyjaźni! Wskrzesiłaś we mnie spokój... Czuję się znowu pożytecznym człowiekiem... życie przestało mi się wydawać nędzną komedyą, za jaką miałem je przed chwilą! Opłakuję szczerze mego przyjaciela, ale laka boleść ma swoją powagę, swoją siłę, a zatem nie rozstraja... Ja na co innego cierpia­łem!... Ja cierpiałem na próżnię, którą czułem się otoczony, na mękę życia, na świat, wiejący ku mnie pustką, bezcelo­wością. Sceptycyzm życiowy kąsał moje serce... czułem jakąś nędzę wewnętrzną, jakieś zniechęcenie śmiertelne... Ten po­grzeb, ten smutek, a obok tego poczucie obojętności ludzkiej... wesołość spotykanych na ulicy... przygnębienie z powodu braku solidarności uczuć ludzkich. RIoże największą boleść sprawiało mi to, że mi się człowiek wydawał taką nędzną, taką małą istotą! Mówiłem sobie, że stado wron więcej się przejmuje widokiem zabitej siostry, niż ci ludzie...

Rozumiem cię — rzekła panna Helena — szlacbelnej duszy trudno się pogodzić z tem, że każde łzy napotykają na tyle śmiejących się ust... Ale czy może być inaczej? Niema jednej upływającej minuty, w którejby jakieś ludzkie serce nie było rozdarte... Na każde serce taka kolej przyjść musi...

Ale każde może znaleźć pociechę.'

Moje znalazło ją przy tej kobiecie, której rękę trzyma­łem w mojej dłoni i uczucie niezmiernej wdzięczności wpły­nęło mi lalą do duszy.

Stare to lekarstwo, praca — mówiła — jeszcze dla Adama i Ewy w raju wymyślił ją Róg... to środek Boży... Zabierz się pan do pracy... Próżnujemy tu oboje, a tyle obo­wiązków czeka!...

Zabierz mię dziś, pani, z sobą — rzekłem pokor­nie — może się tam gdzie przy pani znajdzie jaka robota dla mnie...

Chcesz pan roboty? — zawołała — a dzieci? Zoba­czysz pan, jak się zapomina o strasznem prawie śmierci, gdy się palrzy na to poczynające się życie! Dzieci tak tęskniły za panem! Niepokoją się... A co tam zapytań, co wątpliwości na pana czeka. Dzisiaj chciały odemnie koniecznie dowiedzieć się, jaką to zupę Chińczycy jadają z gniazd jaskółczych... gotów już pan jesteś? Uprzedź pan swoją służącę, że na obiad nie wrócisz... zjemy go razem u mnie... Nie ofiaro­wałeś mi pan nigdy w całości żadnego z twych dni weso­łych... daruj mi pan jeden smutny... Po obiedzie pójdziemy do moich babulek.

Co, oprócz »kochanych bobiąt«...

Tak, są jeszcze i babulki... Wiesz pan... smutne rozbitki życiowe... nauczycielki, które już nauczać nie mogą... bardzo spracowane, bardzo samotne, bardzo opuszczone...

i takie często okaleczałe moralnie... .Test tu fundusz dobro­czynny, którym dożywotnio rozporządza jedna moja znajo­ma... Z nią, po świecie, szukałyśmy jakiej nędzy do wspar­cia i dałyśmy schronienie kilku wysłużonym nauczycielkom... To są moje babulki. Oprócz chleba, który dostają, potrzebują one jeszcze wsparcia moralnego i umysłowego. Tak lubią, gdy je kto odwiedzi! A jakie szczęśliwe, gdy mogą mieć u siebie kogoś, co przychodzi dla ich towarzystwa, a jest nie pierwszym lepszym, ale naprzykład...

Naszym znakomitym naturalistą - ornitologiem ?

Śmiałem się i panna Helena się śmiała.

Widzisz pan — mówiła, idąc ulicą, wsparta na mo- jem ramieniu — widzisz, że mamy czasem niesłuszne uprze­dzenie do śmiechu. Jest on często nie pustą wesołością jedy­nie, ale jakąś rodością serca, które się czuje zdolnem do do­brego uczynku... Spojrzyj pan na siostry miłosierdzia... one wiecznie uśmiechnięte... I my, dlaczego śmialiśmy się w tej

chwili? Raduje nas to, że moje babulki ucieszą się nami... że im pochlebi, iż wynalazca gatunku Alca Toni o Sze- włowski.. .

Śmiałem się znowu.

Poznałaś pani moją głupią próżność i chcesz wt mojej duszy otworzyć zaschłe na chwilę źródło interesu życiowego... chcesz je otworzyć choćby kluczem próżności!

Nasz »znakomity naturalista-ornitolog« jest też, jak wTidzę niezłym psychologiem. Ale jakim ja jestem niezrę­cznym magikiem, kiedy widać sznureczki i sprężyny w mo- jem ręku!

A jednak, to istna magia, to, co pani dziś ze mną uczyniłaś. Przyszłaś zabrać rozstrojonego człowieka, któremu życie wydawało się nonsensem, a prowadzisz go pani szczę­śliwego, choć smutnego jeszcze... zdolnego już śmiać się na mocy owej radości serca, które czuje się zdolne do dobrego uczynku. Pójdziemy do babulck...

One często są nudne, bardzo gadatliwe... (Idy mają słuchacza dorosłego, zdają się chcieć wygadać za całe życie, w którem za słuchaczów miały przeważnie tylko dzieci.

Będę słuchał, a nawet...

A nawet będziesz pan chciał zainteresować się tem, co mówić będą. Taka chęć, to wszystko. 1 zobaczysz pan, że one są interesujące. Zycie jest okrutne, ale gdy się patrzy z pobłażliwością, z litością... Często spoglądam na moje ba­bulki posiwiałe, chore, kaszlące, okryte zmarszczkami, i myślę

o tem, czem one były, gdy wchodziły w życie. Teraz jest już sam popiół tylko, ale ten popiół był niegdyś ogniem; palił się pięknym płomieniem młodości. Przejmuje mię to smutkiem, ale i wielkiem współczuciem zarazem... Te biedaczki rzu­cały całe życie posiew w młode sarca... wyczerpały z siebie wszystko dla nich. I gdy moja ręka dotyka ich ręki, czuję, że ja, która jeszcze żyję i działam, winnam coś z siebie tym, co mojej generacyi, a więc i mnie dały pracę życia całego... czuję, że winnam im wdzięczność i przywiązanie... Dług ten

m>

wcale mi nie cięży. Ja tę wdzięczność, to przywiązanie czuję dla nich.

Wiem, wiem, że tak jest!

Szliśmy z panną Heleną bardzo prędko trotuarem, bo ona zawTsze prędko chodzi, jak ci, którzy spieszą gdzieś z po­mocą... których czeka obowiązek. Jakaś rzeżkość, odwaga, płynęła mi w żyłach. Towarzyszka moja wspierała się na mojem ramieniu, ale to ona była mi wsparciem. Czułem to! Przy niej, dla niej gotów byłem kochać jej babulki... słuchać godzinami ich opowiadań... Idąc tak pod rękę z panną I le- ' leną, czułem wyraźniej, jakby dotykalniej ten węzeł, który mię z nią łączył, i było mi jakoś bardzo dobrze, bardzo słodko, jak człowiekowi, który niczego sobie nic życzy, bo posiada wszystko, czego pragnie.

W chwili nawel, gdy to piszę, ogarnia mię znowu to samo uczucie szczęśliwości. Ona mię nauczyła, że wolno mi być szczęśliwym, nawet w trzy dni po stracie przyjaciela. Na »cmentarzu wspomnień«, jak się wyraziła, przybyła mi droga mogiła, ale łzy moje przestały być gorzkie. I ty, Karolu, czu­jesz, że nie mniej cię żałuję, że nie rzadziej myślę o tobie, tylko myślę inaczej... Z daje mi się, że rozumiem życie, że rozumiem śmierć... Umarli i żywi to łańcuch nieprzerwany... pierwsze ogniwa zeszły już w cień, ale się nie oderwały... Ręka Róża powoli kieruje niemi... I tak wszystkie idą ku wieczności... Wcześniej? Różniej? Straszna jest chwila przej­ścia, ale gdy się ją raz przebyło... Młody czy stary... żył zawsze chwilę tylko!

Czuję też jeszcze tę rosę ożywczą, w której wykąpało się serce moje, gdy »kochane bobięta* rzuciły się ku mnie z krzykiem. Każde chciało dotknąć przynajmniej mojej ręki... Walczyły o mnie. Niektórym zdawało się, że mają wyłączne, osobne do mnie prawo. Dziewczynki owej pani z ptakiem na kapeluszu (zawsze noszące na sobie oznaki zaniedbania mo­ralnego) łokciami roztrącały inne dzieci, krzycząc, że pan Sze- włowski mamę zna, że pan Szewłowski dla mamy wszystko

by zrobił... Mój sukcesor Staś, jako sławny w przyszłości or­nitolog, czuł się bratem moim po duchu i chwyciwszy się mojej ręki, patrzał z góry na inne dzieci. Boję się, że czuł już order jakiego Don Pedra przyszłości, na piersiach. Mniej­sze dzieci chwytały mię za kolana... nie mogłem się ruszyć.

Myślałyście o mnie, dzieci?... i ja o was myśla­łem ... myślałem co dzień!

Myślałyśmy! myślałyśmy! mnie się pan nawet śnił!

Staś zapytał mię poważnie, czy, podczas gdym pilnował

chorego przyjaciela, mól jaki nie uszkodził kaczki Alca Torda Szewłonski...

Alca Torda wydała mi się w tej chwili taką małostką, taką biedną próżnostką, niegodną mnie...

Uspokoiłem dzieci i rozpoczęła się lekcya, bo nie chcia­łem dawać wodzy wzruszeniu, tym razem nie przez egoizm, ale przez męski wstyd. Mówiłem dzieciom o ptakach - męczen­nikach, o ptakach - więźniach; o słowikach z klatką, okrytą zielonym papierem, mającym przedstawiać zieleń wiosenną,

o kanarkach, papugach... 0 sokołach z zasłoniętemi oczami,

o gęsiach, którym sprowadzano chorobę wątroby, o kormora­nach z obrączką na szyi...

Boję się, że im zohydzę człowieka — rzekłem po lckcyi do panny Heleny — tak ich roztkliwiam nad nieszczę­ściami ptaków...

Nie bój się pan — zawołała — niech tylko umieją się litowrać, niech umieją odczuć nędzę i ból... niech rozu­mieją, że trzeba stawać w obronie uciśnionych. Zwierzęta tem większą sympatyę wzbudzają, tem są godniejszemi lito­ści, że nie umieją się skarżyć... że cierpią w milczeniu. Niech pan nauczy dzieci widzieć krzywdę zwierząt, ich bezbronność. Niech dzieci wiedzą, że się tym pokrzywdzonym, tym cier­piącym należy obrona i litość!

Obiad panny Heleny, równie skromny, jak bywa mój, ale piękniejszy. Do stołu zasiadł z nami jakiś wdzięk, jakaś harmonia, którą tylko kobieta rozlewać wkoło siebie potrafi'

Nic wykwintnego, nic nadzwyczajnego, ale wszystko jakieś nęcące, zgrabne, czyste, miłe...

Po obiedzie babulki.

Wiem — mówiła panna Helena, prowadząc mię do nich — że, gdybym przedstawiła moje babulki przeciętnemu Warszawianinowi, zawołałby niezawodnie w duchu: >A cóż to za galerya! Okazy na parawan! Tknąć tego próchna, a roz­sypie się!« Ale pan nie jesteś przeciętnym Warszawianinem, o! nie. Woje babulki nie wydadzą się panu śmieszne.

Jestem bardzo przeciętnym, ale...

Wcale nie, wcale nie! Pan jesteś chrześcijaninem przedewszystkiem i filozofem; to już sprawia, że nie możesz być osobistością przeciętną! Masz pan taką zdrową, niezaka- żoną krew serdeczną! Obcowanie z ptakami odsunęło cię od zarazy ludzkiej głupoty, próżności, fałszu...

Mnie się zdaje, że pani zawsze trochę surowo, tro­chę podejrzliwie sądzi ludzi w ogóle...

Jest sześć babulek. Z tych jedna tylko trochę młodsza, ale za to zartretyzmowana i bezwładna, siedząca w wózku... Nie, to nie śmieszne, ale smutne! Umyślnie przed niemi nie broniłem się od sławy znakomitego naturalisty, znakomitego podróżnika. Niech mają to zadowolenie, że je świat uczony odwiedza, że ich szuka. Niektóre są z gatunku skromnych i dobrodusznych, te są bardzo miłe; inne z gatunku zapozna­nych, z gatunku strąconych królowych, te są smutne i śmie­szne. Jest jedna z jakiemś cierpieniem nerwowem, które tro­chę z obłędem graniczy. Ma przeszło sześćdziesiąt lat, a ma­luje się, różuje... miała suknię, wyciętą w klin na przodzie... a taka wychudła, taka wywiędła! Podobno w każdym męż­czyźnie widzi zakochanego... I między temi babulkami taka rozmaitość! Ta z artretyzmem zupełnie wykształcona, nawet obeznana z ornitologią. Rozmawiałem z nią z zupełną przy­jemnością. Admirowałem między niemi pannę Helenę. Przy­kładała rękę na wszystkie rany, ale z taką oględnością, z taką oględnością, z taką anielską wyrozumiałością... Oszczędzała

/

miłość własną owych detronizowanych królowych; z dobremi, skromnemi staruszkami mówiła o swoi cii dzieciach, bo chód to były stare panny, umiały zachować macierzyńskie serca do starości. WvkrygowTaną biedaczkę namawiała do jakiegoś za­jęcia. Możeby chowała kanarki! Może jej przysłać kotka-przy­błędę, którego kucharka panny Ileleny przygarnęła?

A takich sukien wyciętych zupełnie teraz nie noszą. Wszystko wysokie kołnierze, pod same uszy... Możnaby tu dorobić jakąś kamizelkę... jasną kamizelkę. Mam nawet jakiś kawałek na to... Przyślę go i niech pani sama kamizelkę sobie dorobi.

Podczas całej naszej wizyty czułem, jaką ona ma za­sługę, jakie święte pojęcie litości. Babulki nie wszystkie były sympatyczne, ta malowana zupełnie wstrętna, ale panna He­lena wiedziała, że wstrętne rany tem boleśniejsze, im bardziej nieuleczalne bywają.

■— Prawda, co za nędza r — rzekła mi, gdyśmy się na ulicy znaleźli — ale jakie szczęście dać przytułek tej starości, tym śmiesznośeiom, tym cierpieniom, tym chorobom... Praca nad dziećmi bez porównania cięższa, niż opieka nad babul- kami, ale ją się spełnia z weselem, gdy tu smutek przejmuje.

Tak, to smutne, a jednak ten dzień, przebyty z panną Heleną, i te odwiedziny u staruszek sprawiły, że czuję pogo­dne niebo nad moim horyzontem moralnym. Będę żył dla niej, dla dzieci, dla mojej pracy i nie będę już niewdzięcznym względem ludzi i względem losu, ja, który niezasłużenie tak szczęśliwym jestem.

Dnia 2. stycznia.

Piorun z jasnego nieba! Otworzono testament Karola, ustanawiający mię ogólnym i jedynym sukcesorem wszyst­kiego, co posiadał! Jeszcze ani tego nie rozumiem, ani sobie zdaję sprawę. Rejent i jeszcze jakieś obecne tam figury śmiali się ze mnie, bom z początku zaprzeczył formalnie.

Ależ to być nie może! — zawołałem — ja wiem najlepiej... Zatorski miał zupełnie inne zamiary! Tu musi być jakaś pomyłka!

Jeżeli pan chcesz, możesz się pan zrzec sukcesyi — rzekł, śmiejąc się, rejent.

Jak brzmi testament? Muszą tam być jakieś zastrze­żenia, jakieś wskazówki!...

»Ustanawiam moim jedynym i zupełnym spadkobiercą Jana Szewłowskiego, mając pewność, że majątek mój dostaje wię w ręce, które potrafią użyć go dobrze.« Tyle tylko, nic więcej. (Idy przejdą Formalności prawne, będziesz pan mógł wejść we władanie folwarków, kapitałów, tudzież pięknego dom u w Warszawie...

Aż mi się ciemno zrobiło przed oczami. Folwarków, ka­pitałów, domu w Warszawie! Na co mnie to wszystko? Go ja z tem wszystkiem pocznę?

Sukcesor prawny Karola, jakiś jego daleki krewny, ob­szedł się ze mną, jak z oszustem, któremu się nie podaje ręki. Nie powiedział mi ani słowa, tylko mię zmierzył pogar­dliwym wzrokiem i wyszedł z miną obrażoną i pełną godno­ści. Wiedziałem, że Karol nie chciał mu nic zostawić, ale czy mogłem przypuszczać, że przyjaciel mój narazi mnie na takie dwuznaczne położenie, w którem naprawdę wyglądam na ja­kiegoś podstępnego wyzyskiwacza!

Jestem stropiony, oszołomiony, trawi mię jakaś gorą­czka, bo nigdzie sobie miejsca znaleźć nie mogę. Zdawało ini f«ię na ulicy, że mię ludzie wytykają palcami, że jest we mnie coś takiego, co zwraca uwagę wszystkich. Mam ciągle ochotę ukryć się gdzieś, a w domu usiedzieć nie mogę... Od dzie­sięciu lat nie byłem w teatrze, bo teatru nie lubię i nigdy mego umysłu poddać nie mogłem temu dobrowolnemu, złu­dnemu układowi, na mocy którego możemy przypuścić, że pokój z jedną ścianą, otwartą na widzów, zawiera prawdziwe życie... że akta, na które dzieło dramatyczne rozkłada się, są opokami tego życia... że ludzie, śpiewając, umierają w ope-

racli... To wszystko tchnie dla mnie takiem kłamstwem, że poprostu drażni mię i gniewa. OLóż dziś poszedłem do teatru. Może potrzebowałem do fałszywości własnego położenia do­stroić wrażenia odbierane. Czułem, że i ja, i aktorowie, i inni słuchacze mamy w sobie coś nienaturalnego, coś, co nam każe żyć podług fałszywej miary... Wyszedłem po drugim akcie, bo usiedzieć nie mogłem. Pomyślałem, że pisanie mię ukoi, że wylanie na papier moich niepewności ulgę mi przyniesie, ale i względem mego dziennika stałem się jakimś innym... Czuję się nieszczerym, nierównym, bo nie umiałbym określić, czy mój niepokój jest niezadowoleniem ze spadłej na mnie, jak cegła na głowę przechodnia, sukcesyi, czy może mieści w sobie jakieś zadziwione zadowolenie, które samo jeszcze siebie nie rozumie... Wśród niepokoju przebiegają mi przez głowę myśli przeróżne: Miałbym możność uczynienia owego wydawnictwa, o którem oddawna marzę... założenia przy­tułku, którego projekt przedstawiała mi niegdyś panna He­lena ... Chcę Tomaszowej za życia mego zapewnić sumkę, któraby jej na starość w miedzianych rądlach gotować po­zwalała ; chcę uczynić wycieczkę do Ameryki, bom nigdy ko­libra fruwającego nie widział, a było to zawsze mojem ma­rzeniem; chcę Stasia Oleckiego, który ma ubogich rodziców, moim kosztem wychować; chcę kupić na zachowanie moich zbiorów piękne szafy, które zawsze widywałem w myśli; chcę założyć pismo naukowe ze szczególnem uwzględnieniem orni­tologii; chcę u dobrego szewca mieć swoje własne kopyto, żeby mieć zawsze bardzo wygodne obuwie; chcę dokompleto- wać cenne dzieła w bibliotece pani Kryspiny, bo ona krzy­czy, jak kura pod nożem, gdy się jej wspomni, że takie książki dużo kosztują; chcę dojść nareszcie do futra na zimę; chcę... ach! jakiż podły egoista budzi się we mnie! Głowa moja, jak gołębnik; coraz to z niej wylatuje nowy projekt. A przytem niepokój, niezadowolenie z siebie, niemożność wzięcia się do pracy... Sukcesya spada na mnie, jak korona na głowę Mi­chała Wiśniowieckiego. Czuję się nieśmiałym, wstydliwym!

W opieczętowanej kopercie, którą mi Karol przed śmier­cią wręczył, znalazłem słowo w płowo, to samo, co zawiera testament, złożony u rejenta. Biedny mój przyjaciel! do końca był podejrzliwy. Dlatego zapewne napisał własnoręcznie z naj­większą męką duplikat swej ostatniej woli.

Dnia 4. stycznia.

Co za dzień, co za dzień! Istna u mnie procesya! Od rana znajomi i nieznajomi (bo doprawdy niektórych osób nie przypominam sobie wcale) przewijają się u mnie. Winszują mi, podają projekta, umieszczają moje kapitały... Rekomen­duje się jakiś rządca dóbr... jakiś technik leśny... jakaś sza- farka, która także mogłaby być panną służącą. Kamerdyner Karola pragnie przez pamięć dla swego pana... Taki stra­szny zamęt w mojem mieszkaniu, że równy może być tylko w mojej głowie.

Tomaszowa sprząta wszystko i chowa. Niedowierza go­ściom moim i mruczy, zdejmując mój paltot z szaragów, że * jeszcze kto co ściągnie!«

I ona jednak zrozumiała zmianę położenia. Obchodziła się ze mną zwykle trochę... trochę szorstko. Dziś potulna, jak synogarlica. Głos jej zmiękł, ruchy jej zmiękły, wejrzenie jej zmiękło...

Mecenas Zrębski, którego parę razy spotkałem u Karola, rozsiadł się u mnie i tak mię traktuje, jakbyśmy byli z bli­źniąt. Długo mię nauczał czem dobry kucharz jest w życiu obywatela.

Tak, jak geniusz, tak i umiejętność kucharska nie może być udziałem kobiet. Pokaż mi pan kobietę, któraby była wielkim uczonym, wielkim poetą, wielkim kucharzem! Łatwiej już jest być panującym. Semiramidy, Elżbiety, Kata­rzyny pokazuje nam historya ale takich Vatelow, takich Du- four’ów, takich SteeFów niema w rodzie białych głów. Na to trzeba być mężczyzną, to jest panem stworzenia.

Potem wykładał mi czem kuchnia mieszczańska, a czem »wielka kuchnia międzynarodowa.« Jedna do drugiej ma się tak, jak częstochowskie malowidło do madonny Rafaela.

Nie wiem dokładnie, który z nas jest idyota — on, czy ja.

Czy trąba archanielska oznajmiła całemu światu, że ja nagle zostałem milionerem?

Jakiś człowiek z prośbą: podupadły obywatel, obarczony rodziną. W biurku mojem jest tylko czterdzieści kopiejek. Jakże tu podupadłemu obywatelowi...

Aha! — woła Zrębski — obarczony rodziną! Da­wniej nabierało się ludzi na to! Któż pana obarczył?... kto panu kazał? No, no, stare sztuki! Idź pan rozrzewniać tem panienki, dodając historyę o usłużnym bocianie ha! ha! ha!

Ledwo ten wyszedł, wpada mi ze Sparganura Sapko. Wystrojona bezczelnie. Rzuca się do mnie, jak do przyjaciela. Jej dzieci tak mnie kochają! Ja jej prawdziwie zastępuję nie­boszczyka męża!

Ho, ho, ho! — woła mecenas Zrębski.

Ona odwraca się do niego, i bierze go za świadka mo­jego -f. nią postępowania:

On wychowuje moje dzieci — woła z zapałem — one kochają go, jak ojca... Moje serce przejęte jest dla niego taką wdzięcznością!...

Zrębski mruga na mnie jednem okiem.

Niczego babina — szepcze mi do ucha. — Czy ona tak po kolei nosi na kapeluszu ptaki z pańskiego zbioru?... A te dzieci, które pan wychowujesz? to... Położenie ich dja- blo się zmieniło!

Ach, to moje położenie djablo się zmieniło!

Wchodzi ze łzami w oczach, ze łzami w głosie pani

Kryspina. Pawią swą dumę zostawiła za drzwiami. Rzuca się w moje objęcia.

Mój drogi przyjacielu... Odwiedzałam cię i dawniej w twojem mieszkaniu, póki ono było tylko mieszkaniem zna­komitego uczonego, nic dziwnego, że cię odwiedziłam dziś,

gdy do sławy przybyła ci jeszcze fortuna. Dary losu nie mo­gły trafić na godniejszego przedstawiciela... to jest: wybra­nego... Ja, jako wdowa po najbliższym przyjacielu... Dopra­wdy pan Karol Zatorski okupił wszystko tym testamentem!

Nie objaśniła, co właściwie okupił, a mówiła tak bezła­dnie, tak prędko, tak wiele, żem do porządku z myślami przyjść nie mógł. Zaklinała mię, żebym się szanował, żebym się nie zaziębiał... Wyziewy z kanałów takie niezdrowe... Lepiej jeździć, niż chodzić, a do jazdy używać ciepłego okrycia. Trzeba o siebie dbać ze względu na przyjaciół...

Chciała mię natychmiast zabrać do siebie na obiad, na herbatę... Nie mogła zrozumieć tego, żem odmawiał.

Więc jutro!

Przyrzekłem, że jutro na wieczór...

Wszak spędzałeś pan zawsze u mnie parę godzin dziennie!... Ach, co za prześliczny zbiór ptaków! Chciałabym tu przemieszkiwać, żyć między tymi skrzydlatymi tworami! Ornitologia, to najpiękniejsza nauka!... Martynka mówi to samo... zupełnie to samo... Musisz jej pan pokazać i obja­śnić swoje zbiory! Marzeniem jej jest uczyć się ornitologii! Chciałaby też podróżować w celach naukowych...

Nie mogłem dłużej wytrzymać. Zmyśliłem jakiś pilny interes, tyczący się sukcesyi, i uciekłem.

Ach, naturalnie, naturalnie — wołała pani Kry­spina — wszystko, co się tyczy sukcesyi, musi iść przede- wszystkiem!

Tak, to jest wielka prawda, że złoto ma w sobie coś, co upadla. To kłamstwo o interesie sukcesyjnym wyszło mi z ust tak gładko... gotów jestem teraz znikczemnieć zupełnie!

Szedłem ku mieszkaniu panny Ileleny z takiem uczu­ciem, z jakiem dusze, wymęczone w czyścu, muszą iść do nieba. Zbliżając się do owego nieba, biegłem coraz prędzej, coraz prędzej... Nóg mi było za mało, chciałbym był mieć skrzydła! (¡dym wszedł, otoczyły mię odrazu spokój i cisza. Nie ta cisza, która wyłącza wszelkie dźwięki, ale taka, którą

się czuje w głębi duszy, która promienieje z osoby panny He­leny i mnie na wskroś przenika. Czułem się lylko w pierw­szej chwili bardzo zawstydzonym — tym ładunkiem złota, który wszędzie mi towarzyszył. Ale ona tak była tą samą panną Heleną, że i ja zaraz odnalazłem siebie dawnego.

Dwie z najbardziej niedołężnych i chorych moich babulek przywlokło się tu, żeby uprzedzić ^iszystkich w oznaj­mieniu mi o sukcesyi — rzekła panna Helena. — Takie były zabawne! Jedna jest mała i więcej osłabiona, druga wysoka i silniejsza. Ta ostatnia wpadła pierwsza i zdyszana odetchnęła już, żeby przemówić, gdy tamta mała i szczupła z pod ramie­nia jej zawołała: »Pan Szewłowski odziedziczył miliony!« Tu już zaczęły mówić obie razem. Nie posiadały się ze szczę­ścia, że człowiek, który dziś odziedziczył miliony, wczoraj był u nich z wizytą. Zdaje mi się, że mają zamiar wyprawić fetkę na intencyę pana. Biedne babulki, trzeba im to darować, że dopiero teraz się spostrzegły, iż pan im łaskę wyświadczy­łeś, przychodząc do nich... Trzeba im też darować, że są olśnione. Taki mają biedaczki nadwerężony wzrok, że je lada co oślepia.

Tak to na mnie spadło niespodzianie!

A ja się wcale nie zadziwiłam. Uważam, że pan Za­torski, przekazując panu swój majątek, oszczędzi! sobie tylko fatygi robienia zapisów na cele szlachetne. Przysporzył panu, to prawda, wiele kłopotu, bo duży majątek to kłopot nie­mały... Ze każdy jest mniej więcej egoistą, więc rozmyśla­łam dziś, że pan Zatorski wyrządził tylko krzywdę moim ko­chanym bobiętom, bo pan pewnie nie będziesz mógł dawać im teraz godziny... Ot i dziś...

Dziś miałem nawał odwiedzających, ale to już osta­tnia moja nieakuratność. Ja prędzej wyrzekłbym się owego majątku, niż lekcyi z dziećmi. Prawdę pani mówisz, że to rzecz kłopotliwa i trudna mieć duży majątek.

Opowiedziałem pannie Helenie całą moją dzisiejszą mękę z napadem odwiedzających... Uśmialiśmy się serdecznie.

Z. Kowerska. Z pamiętnika ornitologa. y

Tylko się pan nie dawaj wyzyskiwać!... Ale cóż moje ostrzeżenie pomoże!... Są na świecie dwa gatunki lu­dzi: wyzyskiwacze i wyzyskiwani. Pan należałeś i należeć za­wsze będziesz do tych ostatnich!

Dlaczego?

■— Do się takim pan urodziłeś. Wszyscy muszą zawsze pana wyzyskiwać... wszyscy wyzyskują, począwszy odemnie.

Pani?

Czy nie podbiłam sobie pana dla moich dzieci?... dle moich babulek? 1 jeszcze będę wyzyskiwała, czuję to... dla moich biednych, dla moich chorych...

Pani! •— zawołałem — jeszcze nie bardzo wierzę tym milionom i prawu mojemu do rozporządzania niemi, ale, jeżeli tak jest, jak mię zapewnił rejent, to wszystko, co mieć będę, będzie do rozporządzenia pani!

A co, nie mówiłam? (lotów pan jesteś oddać do ostatniego grosza i jeszcze będziesz uważał, że tobie uczy­niono łaskę, biorąc...

Uczynisz mi pani łaskę!

Dasz mi pan urząd jałmużnika. Będę brała dla mo­ich protegowanych i biedaków różnego rodzaju. Ale nie są oni tak bardzo wymagający... małemi sumkami można zro­bić tyle, tyle dobrego!

Zacząłem przy niej marzyć głośno. Złoto nietylko upa­dla, ale i rozmarza okropnie... Roztrząsaliśmy, jaką sumę wydać trzeba na wybudowanie przytułku... Potem panna He­lena taka była zabawna i taka jakaś miła, gdy mię przepra­szała za skromność zastawy. Nie umiała, jak mówiła, karmić milionerów, a już najmniejszego pojęcia nie miała o tem, czem dobry kucharz jest w życiu obywatela. Będę mógł te­raz dostarczyć sobie tej rzeczy, ponętniejszej dla mnie, niż dla kogo bądź innego — ptasiego mleka.

Czy ona wie, czy ona czuje, że ptasiem mlekiem dla mnie jest — ona sama.

Dnia 5. stycznia.

Co się ze mną dzieje, co się ze mną dzieje! Coraz wię­cej siebie tracę w tym odmęcie. Ciągle gości, interesantów proszących mnóstwo! Jakiś literat przychodzi z żądaniem, bym mu udzielił dat i faktów, dotyczących mego życia. Bio­grafia moja już została zapowiedziana wr dzienniku. Musiałem mu obiecać, że się będę fotografował... Ach, a list babulki! Ta nieszczęśliwa wymalowana i wydekoltowana do mnie pi­sze... Co za list! Zapłakać tylko nad podobną nędzą! Mówi, że »żle jest mężczyźnie bez kobiety... że, gdybym chciał zna­leźć towarzyszkę, istotę pełną serca, gotowości kochania... że odrazu, spojrzawszy na mnie, poczuła, żeśmy dla siebie stworzeni... że, dopóki byłem ubogim, nie mogłem myśleć, ale teraz... że znajdę otwarte ramiona, duszę, spragnioną miłości« ...

Biedna babulko! Kto wie, kto zbada wszystkie cierpie­nia, przez jakie przeszło twoje biedne serce, nim się pozbyło godności kobiecej! Kto zgłębi te bezdna pragnień, zawodów i szałów myśli, które cię doprowadziły do tego, czem jesteś! Może byłaś słodkiem, dobrem, czystem dziewczęciem, i, gdyby twoje życie było poszło inną koleją... Ale ogniska cudze, przy których zasiadałaś, ciebie nie grzały... Biedna babulko! nie bój się, nie pokażę nikomu twego listu, nawet pannie Hele­nie. Daruj mi, żem się z niego rozśmiał w pierwszej chwili. On nie śmieszny, babulko, on smutny! Czytając go, odczułem, ile życie przyniosło ci męki... męki, która dopiero w obłę­dzie umysłowym szukała sobie ulgi i lekarstwa. Maluj się, biedaczko, i dekoltuj... udawaj młodość, kiedy to może przy­nieść osłodę twojej starości!

Jakiś usłużny żydek czekał dziś na moje obudzenie się. Ofiarowuje mi pożyczkę, ale to tak natarczywie, że ledwiem się mógł oprzeć. Kładł mi pieniądze w rękę, na stół... Bła­gał wkońcu. Jest bardzo biedny, ma żonę, sześcioro dzieci.. - suma, którą kładł przedemną, to jedyny jego fundusz, i, jeżeli

nie umieści go w dobrych rękach na dobry procent... Bie­dny żydzina! Ale całe życie bałem się długów i nie uległem. Chciałbym był mieć jaki grosz do dania mu, ale takie były u mnie pustki!...

Tomaszowa bierze na kredyt wiktuały. Wszyscy teraz tak są gotowi pożyczać bez miary, że zdawałoby się, iż ka­żdemu tego tylko do szczęścia brakowało, żeby zostać moim wierzycielem.

Wszystkie dzienniki ogłosiły już światu, że zostałem mi­lionerem. A przytem co za epitety dla mnie! Naraz zostałem »naszym sławnym«, »naszym znakomitym.« A jak wszystko wiedzą! J o towarzystwach naukowych, do których należę, i o odkryciu odmiany kaczki Alca- Torda, i o orderze Don Pedra brazylijskiego. Opowiadają, gdziem się rodził, gdziem pobierał nauki... Pełno w tern wszystkiem fałszów, ale ton, w jakim się mówi o »naszym sławnym«, tak namaszczony, że z tego wonna oliwTa się leje. Nie wiem, kto się podjął przysłania mi tego wszystkiego z zakreśleniami. Wyznaję, że z początku czytałem z przyjemnością... jakoś mię to łechtało, ale potrosze słodycz nabrała mdłego, nudnego smaku. Okro­pny jest ten szablon!., ten »nasz sławny«, to zapewnienie czytelników, że miliony Karola »nie mogły się dostać w le­psze ręce.« Aż się niedobrze robi!

Dzieci w szkółce już wiedzą. Odym wszedł, widziałem przez chwilę jakieś wahanie się na ich twarzach i ich ru­chach. Nie śmiały się jakoś zbliżyć do moich milionów, ale, gdym przemówił, gdym się uśmiechnął... moje dzieciaki ob­siadły mię, jak wrony stertę. Widziałem jednak, że bały się pytać, że sądziły może, jak panna Helena, iż się teraz nasze lekcye skończyły... Patrzały na mnie z wyrazem jakiegoś strachu. Jeszcze im mówiłem o wyzysku ludzkim względem ptaków, o wytępianiu tych, które mają smaczne mięso, lukul- lusowyeh pasztetach z języczków słowiczych...

Pan by mógł teraz jadać takie pasztety! — zawołał nagle Felis Będzicki.

Nie rozumiałem, o co mu chodziło.

Bo pan teraz bardzo bogaty — zawołało jakieś inne dziecko.

Tu dopiero fantazya dzieci zaczęła pracować. Żywsze i sprytniejsze usiłowały odgadnąć, co będę robił z fortuną. Przypisywały mi naturalnie własne gusta. Wedle jednych mia­łem zakupić całą menażeryę i mieć mnóstwo małpek, poka­zujących sztuki; miałem jechać balonem na czubek ziemi, kiedy się tam zwykłym sposobem dostać nie można; miałem założyć w Warszawie taki ogromny, ogrzewany ogród... spro­wadzić jajka kolibrów i mieć żywe kolibry...

Dzieci aż klaskały w ręce na myśl o tym ogromnym, ogrzewanym ogrodzie.

Słuchałem tych marzeń z odcieniem smutku w myślach. Dzieciakom moim się roiło, że można zrobić sztuczne słońce, ale czy człowiek w ogóle nie jest też wielkiem dzieckiem? Czy mu się czasem słońc i małpich sztuk nie zachciewa?

Wieczorem nogi mię niosły do panny Heleny, gdym so­bie przypomniał przyrzeczenie, dane pani Kryspinie. Zaprze­dałem już był mój wieczór. Szedłem z takiem uczuciem, z ja­kiem musi iść pies do obroży, alem szedł... Ileż to takich obroży kujemy sobie własną ręką! Zapomniałem zupełnie w tej chwili o moich milionach, ale, gdym wszedł do przed­pokoju pani Kryspiny, przypomnienie ich odrazu spadło mi na głowę, bom się tam poczuł wcale innym człowiekiem, niżem był wówczas, gdym przychodził układać bibliotekę. Nikt się wtedy o mnie nie troszczył: »To ten pan... do książek«..

I, otworzywszy mi, lokaj oddalał się, zaledwie raczywszy na mnie spojrzeć. Teraz, gdym wszedł, zrobił się formalny za­męt. Dwóch lokai ściągało ze mnie paltot, kalosze... Jeszcze się ze mną nie byli załatwili, gdy na progu ukazała się pani Kryspina. Posypały się na mnie gradem przymiotniki. Byłem »kochanym przyjacielem«, »jedynym spadkobiercą duchowym nieboszczyka męża«, »najmilszym gościem« ... Zaproszono kilka osób, by szersze koło zgromadzonych mogło się nacie-

szyć moim widokiem... Zastałem w istocie dość liczne to­warzystwo.

Było mi przykro, ogromnie przykro, że ludzie zdolni są poniżać się do wywracania takich koziołków dlatego, iż jakiś tam biedny ornitolog został nagle milionerem! Panna Martyna była bardzo wesoła i zabawna. Nie patrzała już na mnie z góry i miała, rozmawiając ze mną, jakieś ruchy i spojrze­nia łaszącej się kotki. Wydało jej się widocznie konieczną grzecznością dla mnie z jej strony udawanie wielkiego zami­łowania do nauki i ornitologii. Trzeba ją było widzieć, gdy oczy jej myślały o jakichś figlach i konceptach, a usta mó­wiły o naukach przyrodniczych. Miała zawsze do nich pociąg ogromny i nawet teraz chętnieby dobrego wykładu słuchała. Pytała mię, czy między książkami, które układałem, były dzieła, dotyczące tych nauk. Wyraziła nadzieję, że wybiorę dla niej do studyowania jakie dobre dzieło...

Pani Kryspina oburzyła się na myśl, bym miał dalej zajmować się układaniem biblioteki, alem przy swojem obsta­wał koniecznie, bo chodzi mi bardzo o dokończenie tej pracy.

Teraz właśnie będę mógł łatwiej czas na to znaleźć, kiedy pracować na chleb nie potrzebuję!

Ale gdzieżtam, ale gdzieżtam! Jabym nigdy propo­nować nie śmiała... to byłoby w istocie poświęcenie... przy­najmniej musisz pan mieć pomocnika, wyręczyciela... 1 Mar- tynka będzie panu pomagała!

Tyle czasu pracowałem sam...

0, to co innego, to zupełnie co innego! Kochany przyjacielu, jakże możesz przypuszczać ... Okoliczności się zmieniły... Ale to taki skromny ten nasz znakomity, ten nasz uczony... Wszak prawrda, że skromność to cecha wielkości ?...

Mówiąc to, brała za świadków wszystkich swoich gości, ku mnie wryciągając ramiona, jakby się spodziewała, że się w nie rzucę. Wiedziałem z dawna, że mądrości Bożej i głu­pocie ludzkiej niema granic, alem się o tej ostatniej prawdzie dopiero teraz przekonał dowodnie.

Prawie każdy z obecnych chciał wiedzieć dokładną cy­frę odziedziczonego przezemnie majątku. Padano mię, wypy­tywano, potem podsuwano mi różne myśli.

Zapewne pan...

I każdy z obecnych na swoje kopyto układał sobie moje zamiary.

Teraz nam się nasz drogi uczony ożeni — rzekła słodko i insynująco pani Kryspina.

Nie wiem dlaczego, zmieszałem się bardzo przy tych słowach. Przyszły mi na myśl i panna Helena, i list wyde­koltowanej babulki, i swaty z Tomaszową. Ale odzyskałem przytomność, a nawet przyszła mi złośliwa chętka zażarto­wania trochę z pani Kryspiny.

Pani zawsze byłaś na mnie łaskawa — rzekłem — przypominam sobie, że nie po raz pierwszy pani mię do mał­żeństwa namawiasz...

Ach! — zawołała — ja wtedy byłam w jakiejś chwili... doprawdy nie rozumiem, co mi się stało... Daruj mi to i zapomnij, mój drogi przyjacielu!

Jakiejże ulgi się doznaje, gdy się taki wieczór skończy nareszcie! Nie odrazu jednak przeminęło przygnębiające jego wrażenie. Wracając do domu, suwałem nogami, jakbym na plecach moich niósł całą tę ciężką głupotę i próżność ludzką. Tomaszowa spostrzegła, żem nieswój i w złym humorze. Ogro­mnie się ona teraz niepokoi o moje zdrowie, o moje wygody,

o moje przyzwyczajenia. Pantolle stoją, jak Pan Bóg przyka­zał : wielki palec przy wielkim palcu... A cicha teraz, a po­tulna, usłużna, uprzejma, aż miło!

Dnia 17. stycznia.

Odym wchodził dziś do przedpokoju pani Kryspiny, usłyszałem szelest sukni przebiegającej kobiety. Pozwoliłem się rozebrać lokajowi i wszedłem do biblioteki jak najciszej, żeby ujść uwagi pań. Ale cóż? W bibliotece ne najwyższym

stopniu schodków, które mi służyły do zdejmowania ksią­żek z półek, wysoko umieszczonych, ujrzałem pannę Martynę z książką w ręku.

Powitała mię uprzejmie i poczęła wypytywać o różne ornitologiczne wiadomości. 'Przymała w ręku ornitologię Brehm’a. Wyglądała, jak ptak na gałęzi, z wdziękiem siedząca ponademną, tak żem, mówiąc do niej, musiał głowę podno­sić. Nóżki jej spoczywały na jednym z niższych stopni. Te nóżki były jakieś skrzydlate. Taki pozór dawały im kokardy lekkie i najeżone, zdobiące pantofelki. Było w nich coś pta­siego. Panna Martyna uśmiechała się do mnie z wysoka, prze­chylając główkę i wypytując mię, dlaczego słowik śpiewa tylko przez jeden miesiąc w roku.

Odpowiedziałem, że większa część ptaków raz na rok tylko pracę, wysiłki i trud niesie dla wydania na świat i wy­chowania dzieci. Troska i staranie o gniazdo wkłada w gar­dło słowika te cudne pieśni...

Taki zabawny, gdy mu pieśń jego rozsadza gardzio- łek! — zawołała panna Martyna, przechylając w tył główkę i udając trele słowika. — Podglądałam go raz, ukryta w gę­stwinie... 'Paki szary, niepozorny ptaszyna!... Jaki jest wedle pana najpiękniejszy ptak na świecie?

Zadając mi to pytanie, panna Martyna wychyliła się ku mnie, ukazując w cudnym uśmiechu rząd białych ząbków. Wzrok jej mówił mi coś dziwnego, coś zadumanego, coś ta­jemniczego. Czekała na moją odpowiedź, wołając na mnie tem spojrzeniem, tym uśmiechem.

Który najpiękniejszy? —■ powtórzyła, jeszcze bardziej wychylając się ku mnie.

Dziwnie mi jakoś było. Czułem, że ona chciała czegoś odemnie, i dopiero później, gdym o tem rozmyślał, przekona­łem się, że chciała komplementu. Chciała, bym jej powiedział, że to coś najpiękniejszego, o co pytała, to była ona. To też moja odpowiedź mnie samemu zabrzmiała jakoś niezgrabnie i ubogo, gdym zaczął mówić o kolibrach, patrząc na kokardy

jej pantofelków. Nóżki zatrzepotały w pantofelkach jakoś nie­cierpliwie, właścicielka ich odezwała się:

Widziałeś pan kolibry fruwające, żywe?

Fruwających nie widziałem. Wybierałem się całe życie do Ameryki...

Pojedziemy tam razem — zawołała. — Dobrze? pojedziemy!

1 znowu patrzyła mi w oczy z tym jakimś wyrazem, który mię niepokoił i onieśmielał. Zem uparcie wzrokiem po­wracał do jej pantofelków, więc zeskoczyła ze schodków lekko i zgrabnie, stając równemi nogami tak blisko mnie, żem na­gle poczuł przy moich ustach muśnięcie jej jasnej, puszystej grzywki. Śmiała się, nie wiem dlaczego, jak dziecko. Byłem w dziwnem usposobieniu. Śmiejąc się, zaglądała mi w oczy, jak ciekawy, kręcący główką ptaszek.

Ile pan mi musisz rzeczy opowiedzieć!... — rzekła, gdy śmiech jej uspokoił się trochę. — To są całe tomy!

Przyszedłszy trochę do przytomności, usunąłem się od niej i powiedziałem, że biblioteka... że książki...

To też ja panu pomogę! Zobaczysz pan, co ze mnie za robotnica dzielna i wytrwała! Co mam robić?... Niech pan dysponuje. Pan wybierasz książki z tej skrzyni, nie­prawdaż ?

Zanurzyła ręce w skrzynię, poczęła w niej przewracać, nagle krzyknęła: >Mysz, mysz!« i, nim się obejrzałem, stała już na bilardzie. Śmiała się znowu ze swego strachu, a po­tem rzekła:

Kiedy pańskie książki i pańskie myszy temu winny, że ja tu stanęłam, więc mnie pan musisz stąd zdjąć!

Nie wiem... doprawdy...

O, ja pana nauczę!... podejdź pan tylko do mnie... Ja pana wezmę za szyję, a pan... 0, daj mi pan pokój ze schodkami!... Chodźże tu pan bliżej!

Wziąłem ją w pół, chcąc postawić na ziemi, ale ona naprawdę zarzuciła mi ręce na szyję i tak się do mnie przy­

tuliła, jakbym ją niósł po nad przepaścią. A i mnie tak ja­koś było, jakbym nad przepaścią...

W ten sposób będziemy w Ameryce przebywali Kor­dyliery-Andyjskie! — wołała. — Widzę, żeś pan niezanadto zachwycony tym projektem... Ale ja będę daleko lżejsza wtedy; wychudzona przez trudy podróży... Ach, tak pan mię stawiasz na ziemi, jakbym była ze szkła!... Dalej do skrzyni po drugą mysz!

Porwała mię za rękę i ciągnęła ku skrzyni, a gdym nad skrzynią stanął i pragnął z niej wydostać książkę, zapropo­nowała mi nagle parlyę bilardu. Wymawiałem się, żem zapo­mniał tej gry... że zapalony byłem niegdyś, jeszcze w uni­wersytecie, ale od tego czasu nie grałem ani razu.

To trzeba tę iskrę zapału wygrzebać z popiołu! Roz.- dmuebać ją w płomień!... Ona tam tleje jeszcze, jestem tego pewna!

Kiedy książki...

Co tam książki! — zawołała Martyna. — Powiem panu do ucha w największej tajemnicy, że to wszystko same nudziarstwa.

Ostatnie słowa powiedziała mi w istocie do ucha, zbli­żywszy się do mnie tak, żem znowu poczuł na skroni mu­śnięcie jej grzywki.

Przepraszam panią, ale... przyszedłem tutaj...

Żeby ze mną zagrać w bilard! No, proszę być grze­cznym... proszę nie odmawiać... diaj! diaj! diaj!

Przymilała się, uśmiechała się, wreszcie prosiła, trzęsąc rączką i wymawiając diaj, jak małe dziecko. Nakoniec wło­żyła mi kij w rękę, i musiałem z nią stanąć do walki. Co to była za walka! Zdawałem sobie zupełnie sprawę z tego, że ona mię kokietuje, że to czyni dla moich pieniędzy. Czu­łem, że chciałaby była mojemi milionami pobawić się tak, jak się bawiła bilami na bilardzie, a skoro tego'uczynić nie mo­gła, więc się bawiła przynajmniej z przedstawicielem owego złota... Pani Kryspina i wszyscy prawie jej goście bili czo-

/o

łem przed tern bożyszczem, ona — to samo, tylko że u niej chęć wyróżnienia mię i podbicia mię sobie przybrała formę kokieteryi kobiecej. Martyna biegała koło mnie, wykręcała się, podskakiwała, śmiała się i żartowała. Tak mię oszołomiła, że w spokojnej wodzie mojego umysłu powstał jakiś wir, który każdą nadpływającą, choćby najrozumniejszą myśl wywracał, kręcił, aż ją zabrał i zatopił. Co ta dziewczyna ze mną wy­prawiała! W końcu goniliśmy się koło bilardu, i w tej to go­nitwie przyszło mi naraz upamiętanie. Stanąłem, ogromny smutek porwał mię za gardło.

Pani sprawiłaś — rzekłem poważnie — że się mu­szę wstydzić przed samym sobą... Moim siwym włosom ka­załaś pani wyprawiać łamane sztuki...

Pan wcale nie masz siwych włosów'! — zawołała, myśląc, że przełamie moją powagę.

■— Mam ich dużo... przypatrz się pani...

Spojrzała mi w oczy badawczo i stała się naraz też bardzo poważną.

Prawda — rzekła — zapomnieliśmy o książkach!... będziemy teraz tak sumiennie pracowali...

Spojrzałem na zegarek. Ze zdumieniem i przestrachem spostrzegłem, żem ja prawie całe dwie godziny stracił na zabawę z Martyną.

Muszę wracać do domu — ozwałem się - - mam ko­nieczną pracę, i trzeba mi stąd wyjść ze wstydem, żem tyle czasu zmarnował...

I ja się. wstydzę — zawołała Martyna — robiąc tak pocieszną minę zawstydzonej dziewczynki, żem się musiał uśmiechnąć.

Przy pożegnaniu zapewniła mię, że jutro będzie tak po­ważna, jak ja sam... że będziemy pracowali, jak dwoje wy­robników ...

Wystraszę naprzód wszystkie myszy ze skrzyni — dodała — żeby mię pan nie potrzebował niańczyć ani zawie­szać sobie na szyi... Trochę ciężki brelok!

Wróciwszy do domu zastałem mecenasa Zrębskiego, który począł mię namawiać, bym koniecznie trzymał konie wyścigowe. Tem najlepiej mogłem się zasłużyć krajowi i wy­robić ojczyźnie naszej imie u ludów zachodnich. Francuzi i Anglicy nie znają geografii naszego kraju, są przekonania, że do Warszawy jedzie się na Petersburg, Serbia, Uułgarya i Polska — to dla nich wszystko jedno... Ale niechno konie polskie wyrobią sobie sławę na wszystkich polach wyścigo­wych, to wcale inaczej zaznaczymy się w historyi cywilizacyi i postępu. Literatura? »Co mi tam, panie, literatura! rJ’ego tłum paryski i londyński nie zobaczy, ale, gdy mu pan wy­prowadzisz ze sześć koni, z których jeden będzie się nazywał Sobieski, drugi Kościuszko, trzeci Mickiewicz, i t. d., to pan odrazu nauczysz Francuzów historyi i literatury polskiej. To jest też jedyny sposób zachowania u nas tradycyi rycersko­ści! Kiedy nie może być ludzi, zakutych w zbroję, niech będą dżokeje! Pomyśl pan, dżokej to gotowy rycerz... lekka ja­zda... Ile taki człowiek wart jest przy odwrocie!«

Wymówiłem się pilnym interesem (nic tak nie uczy kła­mać, jak milionowa sukcesya) i zostawiłem Zrębskicgo w mo- jem mieszkaniu, gdyż utrzymywał, że był niedawno po obie- dzie, i jego hygieniczne zasady nie pozwalały mu ruszyć się w tej chwili. Poszedłem do panny Heleny, czułem się nieswój i zmęczony, a wiedziałem, że tylko jej towarzystwo uspo­koić mię może.

Unia 5. marca.

Zaczęły się już moje kłopoty i udręczenia z powodu wchodzenia we władanie majątkiem Karola. Muszę mieć do czynienia z rejentami, adwokatami... Jeździłem też na wieś, bo rządca utrzymuje, że, jako właściciel, musiałem się tam pokazać. Wieś śliczna! Las! Tak zawsze lubiłem las! Ptaki są jego właścicielami; do połowy używania dopuszczają tylko ludzi i zwierzęta. Co to za życie między gałęziami, co świe-

gotu! Już widziałem przelatujące tam tchnienie i przeczucie i wiosny... ptakom już świta w głowie myśl o gnieździe. Ale j jeszcze praca nie jest zaczęta... Trochę zeschłej trawy, tro- ' chę puchu, trochę jedwabiu, wziętego ostom, już i gotowy j dom, gotowe przenosiny...

Mnie z tem trudniej. Przenoszę się z niechęcią i smu­tkiem. Będę mieszkał w odziedziczonym domu, ale nie zajmę mieszkania Karola. Byłoby mi przykro panoszyć się w jego pokojach. Umieszczę w nich moje i jego zbiory, a sam na drugiem piętrze zajmę mniejsze mieszkanie. Zrębski prote­stuje, powiada, że człowiek powdnien dążyć do harmonii we wszystkiem... Harmonia między dochodami a sposobem życia istnieć musi... W mojcm położeniu małe mieszkanie i dru­gie piętro jest taką nienormalnością, takim brakiem równo­wagi, że następstwa stąd nawet obliczyć dziś trudno. Dobry kuchąrz nawet — zupełnie inaczej gotuje dla człowieka, zaj­mującego wielki apartament pierwszego piętra, a dla takiego, który się wdrapał aż na drugie! Czy wielkie »Derby« może wygrać człowiek, koczujący po drugich piętrach?... Harmo­nia! przedewszystkiem harmonia i równowaga! Zrębski ma już dla mnie upatrzonego kucharza i sądzi, że odczuję, jakim błędem skąpstwo byłoby w takim razie. Kucharz w życiu obywatela...

Nie rozumiem, dlaczego wziął mię on w taką opiekę!

Tomaszowej pozwoliłem zostać w dawnem mojem mie­szkaniu. Miała racyę kupować rądle miedziane, bo prosta rzecz, że się jej tym sposobem miedziane dostały. Zostawiłem jej meble, sprzęty, naw;et owe koszule nocne, które stanowiły część jej marzeń.

Nic można sobie wystawić jej radości. Przyznała się naiwnie, że miała nadzieję otrzymać to wszystko po mojej śmierci, ale wolała, żem ciepłą ręką...

Co ja mam ciągle interesantów, odwiedzających!... Je­szcze się w położeniu rozejrzeć nie mogę, i dzień każdy wię­cej mię męczy, niż dni, które nad pracą naukową spędzałem.

Już mam kucharza. Zrębski dysponuje obiady i sam je zjada ze mną. Uczy mię, kiedy i w jakich okolicznościach każdy gatunek wina pije się. Okropnie mię tem męczy!

Pragnę nauczyć się zarządzać wielką fortuną, ale mi to idzie trudno. Czuję się niezdatnym, błądzącym w jakimś od­męcie... Rozumiałbym kapitał, złożony w banku, od którego dwa razy na rok brałbym procent, ale cała ta matanina kon­traktów, terminów, spłat!... To wszystko jest poprostu zabój­cze! A jak to człowieka demoralizuje! Opuszcza się obowiązki, jest się w ciągłym zamęcie. Nie codzień chodzę do szkółki, bo mię interesa pochłaniają, a gdy się tam znajdę, mam uczucie, że mi się trzeba kędyś śpieszyć, że na mnie gdzieś oczekują... Wpływa to nawet na mój wykład, bo mię pozba­wia tej spokojności, pogody umysłu, która mi przyświecała dawniej... Czas mi się jakoś dłuży... dzieci straciły dla mnie •część swego uroku i powabu. Panna Helena jednak zawsze ze mnie jest zadowolona. Rozumie, że nowe obowiązki będą mię jakiś czas mocniej absorbowały, bo wszelkie początki są zwykle trudne.

Dnia 8. marca.

Mam nowy kłopot. Zostałem chwilowym opiekunem Mar­tyny. Nie mogłem odmówić: syn pani Kryspiny zachorował w Ilejdelbergu na tyfus, lekarz wezwał matkę telegramem, a ta, pełna gorączkowego niepokoju, nawpół przytomna, w chwili wyjazdu poleciła mi siostrzenicę. Przyrzekłem, że codzień od­wiedzać będę Martynę i spędzę z nią jaką godzinę, ile razy czas mi na to pozwoli. Ofiaruję jej czasem ramię do spa­ceru... Nie mogłem odmówić, a teraz czuję, że mi ten obo­wiązek ciężkim będzie. Martyna męczy mię bardzo swoją ży­wością i tysiącem niespodzianek, jakich zawsze od niej ocze­kiwać można. Jeżeli jednak prawdą jest, że pani Kryspina nie miała jąj komu powierzyć... Ma przybyć podobno jakaś inna cnotka na opiekunkę dla mojej pupilki. Tymczasem będę speł­

niał niełatwe zadanie służenia Martynie doświadczeniem i roz­sądkiem, chociaż mam zawsze przy niej uczucie, że mię ona z rozsądku obiera, że ona mię go pozbawia, sama z niego nie- korzystąjąc bynajmniej, lecz rzucając go na wszystkie wiatry.

Dnia 7.5. warca.

Tyle miałem dobrych intencyj, tyle zamiarów szlache­tnych, a do uskutecznienia ich wcale dojść nie mogę. Dzień za dniem upływa, ciągły otacza mię odmęt, a ja nic w czyn wprowadzić nie jestem w stanie, żadna myśl dotąd dziełem stać się nie może. Pieniądze rozchodzą się z rąk moich, to prawda, kapnie z nich też dla ludzkości trochę dobrego, ale to zawsze tylko kapanina. Daję ubogim na ulicy, w domu... przyjmuję prośby najrozmaitsze i zadosyć im czynię... Ale to wszystko małe i, że tak powiem, bezmyślne dobrodziejstwa. Dobre chęci i dobre chęci! Przecie piekło już musi być za­brukowane, a jeszcze ciągle tyle tego bruku się tworzy! Mu­szą tam kłaść jeden kamień na drugim, (¡dyby taka fortuna dostała się pannie Helenie, ona wiedziałaby co z nią uczynić. Mogłaby i moją rozporządzać zupełnie, ale nie chce. Powiada, że było wyraźną wolą zmarłego, bym ja użył jego pieniędzy wedle moich wyobrażeń. Parę razy wzięła małą kwotę dla jakiejś nędzy, ale nie chce rządzić ani mną, ani też mojemi milionami.

Dziś był u mnie jakiś student z trzeciego kursu medy­cyny, który raczej na pacyenta, niż na lekarza, wyglądał. Ro­zeszła się pogłoska, że ja chcę ustanowić stypendyum imienia mego drogiego Karola; student więc przyszedł przedstawić swoje kwalifikacye. Może to i dobra myśl takiego stypendyum. Muszę o tem pomówić z panną Heleną.

Zrębski utrzymuje, że szerokie i zbytkowne życie jest najlepszem używaniem fortuny i takiem, które najwięcej po­żytku społeczeństwu przynosi, zyskuje bowiem handel, prze­mysł; zyskuje praca, a nie próżniactwo i niedołęstwo, żywią

się zdrowe siły narodu, a nie kaleki i upadające; te, które mają przyszłość, a nie te, które, będąc w upadku, skazane są na zagładę. Może on ma i słuszność, ma niezawodnie trochę słuszności. Są takie indywidua, takie rodziny, takie warstwy społeczne, które dążą ku zagładzie, jak Apterya andralis, dlatego jedynie, że w warunkach obecnych życie jest anoma­lią. Utrzymywanie ich sztuczne jest zawsze sztuką tylko, gdy tymczasem przemysł i handel... Jakoś mi się to wszystko mąci w głowie, i sam czasem nie wiem, jakiego zdania się trzymać. Choć Zrębski nawołuje mię do harmonii i równo­wagi, czuję, że one chwieją się we mnie. Tak się czuję nie­zdolnym i nieobrotnym w mojem nowem położeniu!... Jakby kto kazał wróblowi wywodzić słowicze trele! Ach, dajcie mi pokój, ja jestem skromny uczony, uczciwy wół roboczy wie­dzy, a wy mi każecie naraz stać się wielkim panem. Mecena­sem sztuk pięknych, protektorem teatru, wsparciem handlu, przemysłu... Bywa czasem brzemie, zbyt ciężkie na ramiona, na które je kładą...

Coraz większą mam biedę z Martyną. Nie mogę uprosić jej, żeby mi pozwoliła układać bibliotekę. Zawsze wymyśli coś takiego, co mi w pracy przeszkodzi! Skrzynia nierozpako- wana dotąd stoi, myszy najbezczelniej gryzą w mojej obecno­ści już dobrze rozpoczęty przez siebie herbarz Nicsieckiego, a ja gram w bilard z Martyną. Za każdym razem ją pobijam. I umiejętność, i żyłka studencka we mnie odżyła. Gram do­brze i z przyjemnością. Martyna gniewa się, dąsa, narzeka za każdą przegraną, przybiera tragiczną postawę za każdą bilą, przez siebie źle zrobioną, wybucha rozpaczą na widok moich trafnych uderzeń... Przy tem wszystkiem biega, raczej fruwa... Czasem wskoczy dwoma susami aż na sam wierzch schodków, które tu bezużytecznie teraz stoją, bo się już nie wspinam po żadne książki. Boję się, by nie spadła, więc pro­szę, błagam, wstrzymuję, podpieram... Ona jednym skokiem jest już znowu na bilardzie. Aż mi się w oczach ćmi od ru­chów tej dziewczyny! Każe mi opowiadać moje podróże i na­

piera się ciągle jechać ze mną do Ameryki, do > naszych ko­librów.« Co za »nasze kolibry?« Ale je zagarnęła, jak swoje, tak jak zagarnęła mnie. Dysponuje sobie, co mam jej przy­nosić... Lubi czekoladki, kasztany osmażone... lubi kwiaty.

Do ust mi kładzie cukierki, wkłada róże w dziurkę od gu­zika ... Parę dni temu kazała mi oglądać suknię nową, przy­niesioną z magazynu. Ubrała się w nią i pytała mię, czy się stanik nie marszczy...

Będę się teraz zawsze radziła pana, co do wszyst­kich moich tualet! Jaki kolor pan najlepiej lubisz?

Lubię kolor zielony... szaty natury...

Będę nosiła suknie zielone, jak trawa! — zawołała Martyna. — Zdaleka będziesz pan mógł poznawać mię po nich, bo jedna tylko w Warszawie będę przywdziewała ta­kie... Tak, tak, będziesz pan moim doradcą we wszystkiem! Nie stąpię kroku bez pana!

Wzięła mię pod rękę, jakby jej kroki podpory potrze­bowały, i chodziła ze mną po pokoju, milcząc i, co chwila, zaglądając mi w oczy, jak ciekawy ptaszek.

Co za dzikie wyobrażenie, że panna, choćby jak Mar­tyna miała lat dwadzieścia sześć, nie może sama obracać się w świecie i koniecznie potrzebuje jakiegoś skrzydła opiekuń­czego! Zrębski powiedział mi dziś rzecz, która mię naprawdę zaniepokoiła. Utrzymyje, iż słyszał już od paru osób, że ja się kocham w Martynie, że ja się staram o Martynę. Oburzy­łem się i rozgniewałem.

Cóżby w tem było dziwnego? — zapytał Zrębski. — Masz pan wprawdzie jakie kilkanaście lat więcej od niej, ale takie małżeństwa zdarzają się i nikogo nie rażą.

Dajże pan pokój! Co za pomysł dziki, żebym ja ^ w moim wieku... Ani mnie, ani Martynie przez myśl nawet coś podobnego nie przeszło. Jest sama, opuszczona, podjąłem . się więc opieki nad nią... I ^ '4

Przyznaj pan jednak, że opieka nad tak piękną panną t

musi przynosić djabelne pokusy!

Z. Kowerska. Z pamiętnika ornitologa.

Ludzie są obrzydliwym stekiem podejrzliwych szpie­gów i plotkarzy! — zawołałem. — Jedyną pokusą, jaką przy­nosi mi Martyna, jest chęć pozbycia się jak najprędzej obo­wiązku, włożonego na mnie. Biedna dziewczyna chciałaby też pewnie wyrwać się trochę na świat, a mnie, jako opiekuna, pożegnać. Siedzi zamknięta w domu, nikogo nie przyjmuje, widuje tylko mnie. Wyprowadzam ją na spacer, bo inaczej nawetby świeżego powietrza nie łyknęła nigdy...

No, no, no, ja zawsze jestem zdania, że djabeł nie śpi, i że zabawka z ogniem rzadko kiedy obejdzie się bez poparzenia rąk.

To dlo mnie nie ogień.

Ehe!... nawet i w uczonym ornitologu na dnie sie­dzi mężczyzna. Wilka przyswoisz, ale niechno się znajdzie sam na sam z owcą...

Otóż to, czem się okazuje świetny pomysł pani Kry­spiny zostawienia mi panny pod opieką! Chciała, by Martyna nie przyjmowała nikogo prócz mnie, dla uniknięcia plotek i obmowy... a tu ludzie już znaleźli w tem wodę na swój młyn!... Zeby się o tem tylko nie dowiedziała Martyna! Gdy się nareszcie pozbędę tej opieki, plotki same z siebie ucichną. Sprawiają mi one jednak dziwny niepokój i niezadowolenie. Idąc dziś z Martyną pod rękę, miałem takie uczucie, jakby wszystkie oczy były na nas zwrócone, i jakbyśmy rzeczywi­ście popełniali coś zdrożnego, coś, co się sprzeciwia moral­ności i przyzwoitości... W wyrazie twarzy przechodniów wi­działem wyraźnie szyderstwo i tę uciechę niepoczciwą, jaką sprawia bliźniemu widok lub przeczucie skandalu. Martyna nic nie przeczuwa i niczego się nie domyśla. Była wesoła, jak ptak na wiosnę. Miała na głowie coś lekkiego, jasnego, skrzy­dlatego i ciągle szczebiotała: »Opiekunku!... opiekuńc-iu!... opiekuneczku!«...

Coś dziś opiekuńcio smutny, czy w złym humorze?

I zagląda mi w oczy z pod tych jasnych skrzydeł,

i uśmiecha się, i przymila... A mnie aż się niedobrze robi,

bo idzie naprzeciw nas jakiś pan i wyraźnie drwiąco uśmie­cha się. I rozumiem, rozumiem! Człowiek w moim wieku...

Opiekuńciu, ja ci coś powiem!

Ach! wolałbym, żeby mi nic nie mówiła.

Opiekuńciu, nas biorą za parę małżonków!

Ależ, panno Martyno... panno Martyno...

I czuję, że się czerwienię... wszystka krew uderzyła mi nagle do twarzy.

O! toby miał opiekuńcio kłopot z takim fantem, jak ja.

Ach! już i tak miałem kłopot, i jaki kłopot!

Ale za to wtedy wyprawa do naszych kolibrów by­łaby uświęcona przez nasz związek.

W chwili, gdy nieszczęśliwa wymówiła słowa »nasz związek«, jakieś dwie panie przechodzą koło nas i wybu­chają śmiechem.

Cicho! — mówię z największym przestrachem — na miłość Boską! cicho, bo jeszcze kto usłyszy!...

To i cóż, że usłyszy? Cóż to, ja taka brzydka, że pan się wstydzisz takiego przypuszczenia? Brzydka, doprawdy brzydka ?

I znowu mi się przymila i moje ramię obiema rękami obejmuje.

Tu nie o mój wstyd chodzi, ale ludzie gotowi po­myśleć, że pani... takiego starego...

To byś pan sobie wąsy poczernił, trochę byś się od­młodził, i byłoby dobrze. Tylko troszeczkę wąsy... ot tak!

Zdawało mi się, że chciała ręką dotknąć moich wąsów. Oburzenie, strach, jakaś złość mną miotały.

Chodźmy do domu! — mówiłem niecierpliwie.

Martyna zaczęła się śmiać... jak to ona... bez po-

miarkowania.

’— Opiekuńciu, boisz się mnie... drżysz ze strachu!

I znowu: ha, ha, ha, ha!

Ach! jak mię jej śmiech denerwuje! Wiem, że biedna dziewczyna, rozbawiona a samotna, szuka lada pretekstu, żeby

się rozerwać, żeby się uśmiać... Żal mi jej nawet, ale dla­czego ten krzyż zwalił się na moje barki?

Opiekuńciu!

A co?

(Idybyśmy się pobrali, to ktoby z nas słuchał, a kto rozkazywał i rządził?

Kiedy pani wiesz, że się nie pobierzemy.

No, ale gdybyśmy się pobrali?

Tak mię udręcza ta dziewczyna, że nie umiem tego wy­powiedzieć. Dziś wystąpiła w sukni trawiastego koloru, która mnie samemu wydała się brzydką, choć lubię kolor zielony.

A co?... kontent ze mnie opiekuncio? Każda cno­tliwa i obowiązkowa pupilka powinna starać się podobać sw’emu opiekunowi. Ładnie mi w zielonym ?...

Ładnie... zapewne... ładnie...

Proszę to powiedzieć innym tonem! Nie tak oboję­tnie ... z zapałem ! Może opiekuncio nie dobrze mię widzi ?... może lepiej na piedestale?...

Chciała wskoczyć na stół, ale ją zatrzymałem.

O! bardzo proszę... chcę panią oddać w całości ciotce... Jeszcze pani rękę lub nogę złamie.

Umyślnie złamię, na złość złamię, jak mię opickuń- cio nie będzie znajdował ładną! Każdy szlachetny opiekun powinien... Przynajmniej, jak będę kulawa, jak będę miała wytrącone ramię, to będę naprawdę brzydka! Ale nic bez zapłaty na tym świecie! Za to, że włożyłam dziś zieloną su­knię według woli pana, musisz pan zostać ze mną na obie- dzie. Już nakryto na dwie osoby.

Nie mogę. Mam na obiedzie pana Zrębskiego.

To poślemy z oznajmieniem, z wiadomością... Mo­żna napisać, żem śmiertelnie chora.

Doprawdy nie mogę.

Ja jestem taka biedna, taka samotna, taka opu­szczona, nie widzę ludzkiej twarzy, a pan mię porzucasz Mój opiekun mię porzuca!

Zbladła przy tych słowach i oczy miała pełne łez. Cóż miałem robić? Zostałem na obiedzie, a do Zrębskiego posła­łem karteczkę. Ucieszyła się ogromnie, żem został. Już nie biegała koło mnie, ale fruwała... trzepotała się... Obsługi­wała mię, chciała mi serwetę zawiązać, jak dziecku...

Opiekuńciu! (¡dybyśmy się pobrali, tobyś zawsze miał serwetkę, ładnie pod brodą zawiązaną...

Naturalnie nowy przytem śmiech. Aż mię uszy bolą od niego!

Byłem w złym humorze, ale poty mi w oczy zaglądała, póty się przymilała, póty mi nadskakiwała, aź mię udobru­chała. Śmiałem się wkońcu i ja, bo cóż miałem robić? Po obiedzie przysięgała mi, że taniec jest jej tak koniecznie po­trzebny, jak lot ptakowi... że pragnie, że łaknie tańca, i czuje, że się z nią coś bardzo złego stanie, jeżeli choć jednego wal­czyka z nią nie zatańczę. Napróżno się wymawiałem, że od lat dwudziestu anim nogą nie ruszył, że jestem stary... gdzież mnie do tańca? Porwała mię, śpiewając, i jakoś sobie pas walca przypomniałem. Ze trzy razy oprowadziłem ją po sali.

Opiekuńciu, tańczysz, jak anioł! Te ptaszyska to wcale nie twoje powołanie. Powinieneś tańczyć i tańczyć! (¡dy się pobierzemy, to będziemy codziennie tak walczyka wycinali, aż miło!

Panno Martyno — rzekłem o tyle poważnie, o ile mi mój przyśpieszony po tańcu oddech pozwalał — pani po­wtarzasz często: »jak się pobierzemy«... ja wiem, że to są żarty... ale ktoś ze służących może usłyszeć... z tego wyra­stają plotki... ludziom najnieprawdopodobniejsze rzeczy cza­sem wydają się możliwemi... Ciotka oddała mi cię, pani, pod opiekę, bojąc się plotek, tymczasem plotki wyrastają, jak grzyby po deszczu.

Niech sobie mówią, niech sobie mówią! Może już mówią? Co, może już mówią? Słyszałeś już coś pan może?

I cóż tu począć z taką istotą? Ile razy stamtąd wyjdę, tyle razy czuję się tak spracowanym, jakbym kamienie tłukł

na szosie. Niezadługo każe mi przez kij skakać! Byłem prze­cie dotąd bardzo poważnym człowiekiem, a po każdej wi­zycie u Martyny wydaję się sobie jakimś niedowarzonym fircykiem... Wychodzę stamtąd formalnie zawstydzony, zgnę­biony... Co to jest wpływ indywidualny każdej istoty ludz­kiej ! Panna Helena mię uspakaja, godzi z życiem, podnieca we mnie rozkosz istnienia... tamta sroka mię rozburzą, okrywa rumieńcem wstydu, robi ze mnie istnego pajaca... Kiedyż ta pani Kryspina powróci! Syn jej podobno przechodzi jeden z tych ciężkich tyfusów, na które składa się dziesięć chorób naraz. Miała przyjechać jakaś inna ciotka Martyny... ciągle mi ją obiecują, a ciotki, jak niema, tak niema.

W domu moim dzisiejszym nie jest mi tak potulnie i cicho, jak w mojem dawnein mieszkaniu. Kamerdyner, przy­chodzący mię rozbierać, jest dla mnie takim postrachem, że mi jego widok aż nerwy skręca, ale nie chce on odstąpić za nic w świecie od asystowania rozbieraniu memu, które sobie dawniej tak spokojnie, tak dobrze załatwiałem sam. Jego po­ważna mina jest mi nieznośna, ale nie chcę go odsyłać, bo widzę, że go to martwi i ma sobie za święty obowiązek czu­wać, dopóki ja czuwam. Czynię więc tak: Zaraz po powrocie od panny Heleny rozbieram się i kładę oficyalnie do łóżka, potem zaś cichutko złodziejskicmi krokami wstaję, ubieram się i pracuję trochę; potem piszę dziennik. Czuwam teraz długo w nocy, bo wstaje późno, dopiero wtedy, gdy już pora iść do szkółki. Sybaryta i egoista ze mnie coraz większy! Spać, jeść, palić doskonały tytoń i w dodatku baraszkować jeszcze z Martyną! Och, jakże mię to życie męczyć zaczyna!

Dnia 20. marca.

Masz tobie! Martyna zachorowała! Powiada, że w liście z Ilejdelbergu wysłany jej został tyfus, że go czuła, jak wszedł w nią przez palce, któremi trzymała list. Poszedł sobie ręka­wem aż do ramienia i szyi, a stamtąd po całem ciele rozszedł

się. Doktor powiada, że to prosty katar, ale ona upiera się przy swojem. Czuła tyfus, widziała tyfus... i leży w łóżku. Kazała mi sobie przynieść furę cukierków i kwiatów. Powiada, że się tyfus tego tak boi, jak djabeł święconej wody, a opie- kuńcio podejrzenia, że się w Martynce kocha. Ale on się ko­cha, o, kocha!

Paiszam ramionami, gniewani się, ale się boję, by ona naprawdę nie była chora. Wszak bywa i tyfus! Musiałem grać z nią dziś w kabałkę, w nerwówkę i w noska. Powiada, że mój nos szczególnie do tej gry się nadaje. Potem kazała mi się karmić rosołem, bo się czuła tak zmęczoną, że łyżki do ust podnieść nie była w stanie. Utrzymuje, że niezgrabniej- szego karmiciela nademnie niema na świecie. Wolałaby, żeby ją karmił malarz Ducornet, który wcale rąk nie miał. Potem kazała mi deklamować. Przyznam się tu, że ogromnie lubię deklamować, ale mię nikt nigdy o deklamacyę nie prosi i nikt nie przypuszcza, że ja różne ustępy poetyczne pamiętam i po­wtarzam je sobie, gdy idę ulicą. Deklamowałem z przyjemno­ścią, nawet z zapałem. Co to za rozkosz usłyszeć głośno wy­powiedziane sonety Mickiewicza! Zawsze zachwycają, zawsze zadziwiają! — Chciała koniecznie, żebym jej jaki wiersz mi­łosny wypowiedział.

Chcę zobaczyć, czy opiekuńciowi ładnie z miłośnemi wyznaniami w ustach. No, opiekuńciu, wystaw sobie, że ja jestem Beatrycze, a ty Dante.

Zostawiłem przy niej służącą, ale mię niepokój co chwila zdejmuje, czy jej nie gorzej. Słyszałem nieraz, że, gdy się zanosi na ciężkie choroby, lekarze i otaczający dostrzedz ich nie mogą, ale sam chory czuje, że się dla niego zbliża coś groźnego. Pójdę tam rano przed godziną szkółki. Kochane »bobięta« zaczynają być bardzo zaniedbane w moich sprawo­zdaniach. Zawsze mi są miłe, zawsze coś nowego, coś cieka­wego w nich odkrywam, ale mię nowe moje położenie tak pochłania i tak wszystkie moje siły zużywa, że spisuję tylko to, co w mej pamięci wyraźniej się zarysowało.

Dnia 21. marca.

Martyna jeszcze w łóżku, ale doktor nic nie w idzi. Dziś tak dużo w mojej obecności zjadła cukierków, że zdrowy by od tego zachorował. Mnie też kładła do ust, miałem je jeść za jej zdrowie. Powiada, że odżyłaby odrazu, gdybym jej ka­zał zrobić bransoletkę z kilku numizmatów, które zauważyła w zbiorze Karola. Ma już pomysł, jak numizmaty miałyby być oprawione, i wytłómaczy to jubilerowi tak doskonale, że zrozumie on odrazu i zrobi arcydzieło. Nie mogła zrozumieć, że ja tych numizmatów ruszyć nie mam prawa.

Więc na cóż się une zdały, kiedy z nich nawet bran­soletki zrobić nie można?

Znowu graliśmy w karty, czytałem jej głośno i musia­łem zostać na obiedzie. Po obiedzie kazała mi na kołdrze ustawiać budki z kart, które jednem rzuceniem się, jak ryba w wodzie, rozwalała. Miały to być domy i trzęsienie ziemi. Czy opiekuńcio doświadczył kiedy trzęsienia ziemi?

Opowiedziałem, jak, gdym był w Chinach, nagle za­drżało wszystko pod nami i wkoło nas.

A to opiekuńcio musiał ładnie wyglądać!... zatacza­jący się, jak pijany!

I znowu kaskada śmiechu. Wszystko jej do śmiechu było powodem. t

Pytała mię potem, czy nie umiem jakich sztuk?

Sztuk?... co pani chcesz powiedzieć?

Może opiekuńcio potrafi koziołka wywrócić na dy­wanie?... może zrobić piruet na koniuszku palca, może wstać z ziemi bez pomocy rąk, może tańczyć jaki solowy taniec?

Czasem nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć. Tylko mi się chciało załamać ręce nad jej brakiem zdrowego sensu.

Pani zawsze zapominasz, że masz do czynienia z po­ważnym człowiekiem.

Albośmy to źle niedawno tańczyli walczyka? Al- bośmy to się źle gonili w około bilardu? To tylko ptaki

wypchane wierzą w powagę opiekuńcia, bo się same ruszyć nie mogą.

Syn pani Kryspiny ma się gorzej. Wezwała dziś tele­gramem pannę służącę, która rzeczywiście, jakem to zauwa­żył przy łóżku Martyny, wiele ma taktu i umiejętności w ob­chodzeniu się z chorymi. Jest przytem niemłoda, poważna i przyzwoita. Martyna teraz już zupełnie na mojej opiece, skoro wyjechała ta służąca, z którą i wychodzić mogła, i mieć w niej czasem głos doradczy, a nawet towarzystwo, (¡dym odchodził, szalona dziewczyna wołała za mną, że, jeżeli jej się pogorszy, to mię każe w nocy budzić. Któż ma ją rato­wać, jeżeli nie opiekun? Może trzeba będzie operacyi!

Przeraziłem się i wróciłem do pokoju.

Jakiej operacyi ?

Śmiała się z mego przestrachu, a potem rzekła:

Czy nie znajdujesz pan, że może być potrzeba wy­cięcia mi bzika z głowy?

Dnia 23. marca.

Dziś zastałem ją całkiem zdrową, doskonale wygląda­jącą, ubraną od rana w zieloną suknię. Powiada, że jej się tylko zdawało, iż była chora na tylus, ale cóż w tem dzi­wnego? Ludziom się często zdaje, że są rozumni, że są piękni, że są dobrzy, że są poważni (tu mrugniecie oka ku mnie)... Jej się zdawało, że była chorą. Tyle jej o tym ty­fusie pisze ciotka z 1 lejdelbergu, że za pomocą suggestyi... Trochę i ja byłem temu winien, bom przybierał nad nią po­grzebowe miny.

Ja winien!

No, tak, opiekun zawsze winien, gdy pupilka popełni jaką niedorzeczność. Ach, jak ja niedorzeczności lubię!

Przynajmniej się pani do tego nie przyznawaj.

Dlaczego? Czemu mam mówić, że nie lubię, kiedy lubię! Zresztą opiekmicio dla mnie, jak spowiednik. Wszystko

będę mówiła... Niektóre rzeczy głośno, a niektóre do ucha. Powiem dziś coś do ucha! powiem, powiem!

I zaczynają się śmiechy i skoki po pokoju... Patrzę na nią, ruszając ramionami.

Jak ja lubię, gdy się pan tak mnie dziwisz! Muszę pana do wszystkiego przyzwyczaić, zanim się pobierzemy... potem i tak dosyć się znajdzie zadziwień.

Panno Martyno, już panią prosiłem...

A, no, tak, ale ja jestem nieubłagana.

Przytom lubisz pani niedorzeczności... szczególniej lubisz pani je mówić.

O, i robić, o i robić! Ale, gdybyśmy się pobrali, to z mojej strony nie byłaby niedorzeczność, ale rozsądek. Ka­żdy mi zaręcza, że opiekuńcio jesteś najzacniejszy i najrozu­mniejszy człowiek.

Ale naprzód jestem za stary dla pani, a powtóre nie chcę pani za żonę.

Ej! to się panu tylko tak zdaje. Ja będę wcale przy­zwoitą żoną. Uspokoję się... zapatrzę się na wypchane pta­ki... Opiekuńcio będzie taki szczęśliwy!... Pojedziemy sobie do kolibrów... pojedziemy sobie do cieląt morskich... poje­dziemy sobie...

Panno Martyno, panno Martyno, kto panią wycho­wywał?...

Oh! jeszcze mnie miał kto wychowywać? Ja sama się wychowałam, a jednak jak ja dobrze znam zoologię! Zre­sztą prawdziwym wychowawcą kobiety jest jej mąż... dlatego muszę sobie wziąć bardzo poważnego męża.

Życzę pani, byś dostała poważnego i zacnego czło­wieka, któregobyś kochała, jeżeli kochać umiesz.

O, i jak jeszcze umiem! Ja opiekuńciowi pokażę, jak umiem.

Przy tych słowach biegła ku mnie, nie wiem już z ja­kim zamiarem, ale że widziała z mojej postawy, iż bronić się postanowiłem, więc stanęła przedemną i śmiała się do łez.

O, to mnie się pan boisz, jak djabeł święconej wo­dy ! Ale to nic! Djabła można doskonale do święconej wody przyzwyczaić. Ja już próbowałam. Wiesz pan, jak się to robi? Daje mu się naprzód po kropelce na cukrze albo w kapsułce... potem dwie, potem trzy... potem po łyżeczce aż do skutku. Ja tak panu siebie będę dawała po troszeczce, aż się pan przekonasz, że się możemy pobrać, bo jesteśmy dla siebie- przeznaczeni. Fan Bóg po stworzeniu opiekuucia dwadzieścia lat namyślał się, jakąby mu żonę dobrać, i nareszcie wymy­ślił mnie.

Nie lubię, że pani o rzeczach najświętszych mówisz tak lekko.

Lekko? A opiekuńcio myśli, że Panu Bogu nie ciężko było mnie wymyśleć? A jak już raz wymyślił, to był kontent.

Panno Martyno, kobieta, która do żartobliwych ro­zmów Imienia Bożego używa...

To wcalenie żartobliwe, to najpoważniejsze rozmowy wr świecie. Czy może być co poważniejszego, niż kwestya uszczęśliwienia opiekuńcia, które to uszczęśliwienie może mu przyjść tylko przezemnie?

Wychodzę od Martyny, tak zawsze wymęczony, taki z krzyża zdjęty, że mi to zostawia jakiś ciężar przez dzień' cały. Dziś nie chciałem jej poprowadzić na spacer pod pozo­rem, że ledwie z łóżka wstała, że zakatarzona... Drżę na myśl, że jutro się nie wykręcę. Obiecałem pani Kryspinie, że codzień na spacer z Martyną chodzić będę... Ach! należy mi się trochę wypoczynku! Ta dziewczyna tak mi nerwy roz- straja, tak je zawsze potarga i popląta, że, gdybym nie miał rączki panny Heleny, która to wszystko zawsze ponaprawia, ukoi, to nie wiem, czy bym nie złamał słowa, danego pani Kryspinie, i czy byłbym w stanie znieść codzien dwie go­dziny trenowania przez Marty nę. W istocie, gdy stamtąd wy­chodzę, mam uczucie, że jestem żołnierzem nowozaciężnym, jakimś ciężkim, wiejskim Maćkiem lub Bartkiem, oddychają­cym z uczuciem ulgi po dwugodzinnej lekcyi gimnastyki, lub

zwierzęciem cyrkowem, biednym słoniem naprzykład, który odbył repetycyę sztuk i figlów rozmaitych. Napróżno jej mó­wię, żem jest stary, że mię zajmuje tylko nauka...

Dopiero ja nauczę opiekuńcia prawdziwej mądrości!...

I codzień ta dziewczyna zdobywa się na nowe kon- cepta, na nowe pomysły... (¡dy depczę po schodach, wiodą­cych do niej, przemyśliwam z nerwową trwogą, co mię za nowa napaść z jej strony spotka.

Tak, takie dwa ciężary, jak Martyna i ten cały nawał interesów, to trochę trudna sprawa.

Dziś przyjechał rządca z Kluczkowic po rozporządzenia. Pyta się, czy jestem za przewagą końskiego zęba, czy bura­ków w polu okopowizn. No, biorę wszystkich za świadków, czy mogę zachować spokojną głowę przy takich łamigłów­kach: przewaga końskiego zęba czy buraków w polu oko­powizn? Pole okopowizn? Czy to nazwa folwarku?... Co do walki buraków z końskim zębem... Czego ci ludzie chcą odc- mnie ? Powiedziałem rządcy, że lubię buraki, czem się on za­dowolił zupełnie, a nawet oświadczył, że i on jest za bura­kami. Niech więc żyją buraki! Jest rzeczą pewną, że łatwiej z niemi, niż z ludźmi. Piządea właśnie siedział u mnie, kiedy wszedł jakiś żyd z miną pokorną, którą po pierwszych sło- * wach rządcy zmienił na ogromnie arogancką. Ma on stary kontrakt na okowitę, zawarty temu lat dziesięć, i utrzymuje, że okowita do tej pory wydaną mu z dóbr Kluczkowice nie została. Liczy sobie ogromne procenta, grozi wystąpieniem sądowom. Rządca się zżyma, krzyczy, przysięga, bierze niebo i ziemię na świadków, znieważa pamięć Karola za to, że nie­boszczyk, sam prowadząc kupna i sprzedaże, w,swoim czasie zapomniał odebrać kontraktu... posuwa się do obrazy czyn­nej, bo chce żyda za drzwi wyrzucić... Żyd krzyczy jeszcze mocniej... robi się prawdziwie karczemna scena... Mnie na głowie włosy powstają, bo się czuję wśród tych ludzi zupeł­nie nie w miejscu. Cierpię poprostu tak, jak gdybym sam po­pełnił coś okrywającego mię wstydem... chciałbym schować

się pod ziemię... W tej chwili wchodzi Zrębski i gdy rządca z żydem rzucają się sobie do oczu, on mi szepcze z tym swoim nawpół dowcipnym, nawpół cynicznym uśmiechem, że taka scenka jest doskonała, jakby na obstalunek przed obiadem. Do należytego skupienia się przy najważniejszej z ludzkich czynności — jedzeniu — trzeba poprzednio albo się zmęczyć fizycznie, albo doznać moralnego znużenia. Przy­chodzi potem reakcya, rozluźnienie się nerwów, które jest stanem najpożądańszym dla człowieka niepotrzebującego za­dawalać się obiadem bez wina... Bo jest ogromna różnica między obiadem z winem a obiadem bez wina... W życiu obywatela wino...

Żyd niedosyć miał rządcy, począł się teraz pastwić na- demną. Krzyczał, jak gdybym go ze skóry obdzierał, że ja muszę ten kontrakt podpisać. Podpisałbym dla świętego spo­koju, gdyby nie to, żem się wstydził rządcy i Zrębskiego. Żyd został wyrzucony za drzwi, i cała sprawa pójdzie na drogę sądową. Teraz dopiero rozpoczęła się sprzeczka rządcy ze Zrębskim. Bządca utrzymywał, że my wygrać musimy, że on postawi świadków... Zrębski przysięgał że przegramy, bo stoi czarno na białem...

Wkońcu nie wiedziałem, czym ja czarny, czy biały, czy warjat, czy człowiek przy zdrowych zmysłach... Dozna­łem niepomiarkowanej tęsknoty, za moim dawnym kącikiem, w którym Tomaszowa robiła mi wprawdzie sceny, ale były one mlekiem i miodem płynące w porównanin do tego, co się teraz w koło mnie działo. Jużbym wolał z Martyną je­chać do kolibrów i cieląt morskich!

Myślałem, że wypocznę wieczorem przy pannie Ilelenie, ale wpadła tam matka dziewczynek, które z mojej inieyatywy chodzą do szkółki, i zatruła mi wieczór. Radziła się mnie, co ma zrobić z dziewczętami, jak je wychowywać, jak je ubie­rać, jak je czesać...

Bo ja im zawsze mówię, że wszystko od opiekuna, zależy... że, jak opiekun każe, tak być musi...

Wypraszam się, wymawiam, nic nie pomaga, ona swoje i swoje.

Takiej wdzięczności, jaką ja mam dla człowieka, który jest prawie ojcem moich dzieci!...

Musiałem jej dać sto rubli. Ale czemu nie powiedziała odrazu, że po to przyszła? Po co kręciła, motała, owijała to we wdzięczność, w szlachetność, w miłość macierzyńską?

Co to jest, że mi się teraz ludzie gorszymi, nikczemniej­szymi , nawet nieszczęśliwszymi wydają, niż dawniej ? Tak j;ik gdyby cały gatunek nagle zmalał mi i zdegenerował się w oczach! Ale jak to boli, jak to boli! Moje dawniejsze po­jęcia, wzięte nagle w tę ciaśniejszą miarę, cierpią, skarżą się, protestują... Panna Helena widzi, żem jest cały obolały, po­raniony ...

Smutno mi — rzekła dzisiaj — że panu nie zostało oszczędzonem to uczucie, które można nazwać męką istnienia, .la je znam, ja je znam, alem już przechorowała, już przy­szłam do zdrowia... Tak lubiłam w panu to naiwne, to słod­kie marzenie uczonego specyalisty, w jeden punkt stworzenia zapatrzonego, które panu przesłaniało nędze ludzkie. Widziałeś pan żebraków, wyciągających rękę, i zdawało się panu, że to już największe ubóstwo... widziałeś pan kaleki i sądziłeś, że to już największa ludzka szpetota. Teraz zaczynasz pan po­dejrzewać ubóstwo serc, szpetotę dusz... Prawda, jak to okropnie boli? To się na to choruje, to się na to cierpi!

Cierpi się, o! cierpi się, choć nawet określić nie mo­żna prawdziwej przyczyny. Przecie ja wiedziałem, że są ma­tki, którym więcej chodzi o stroje dla własnej osoby, niż

o dzieci. Przecie ja wiedziałem, że są oszukańcy, występujący po dziesięciu latach z kontraktem, którego warunki dawno zostały wypełnione. Przecie ja wiedziałem, że są ludzie, dla których jadłospis obiadu jest wszystkiem na świecie... że są panny postrzelone, rozbawione, gotowe śmiać się z najświęt­szych rzeczy. Wreszcie wiedziałem, że są starzy uczeni, nie- mogący zdobyć się na żaden czyn, na żadne postanowienie,

dający się unosić okolicznościom, jak zeschły liść daje unosić się wiatrowi. Wiedziałem to wszystko, a jednak nie bolało mię to, nie dotykało. Teraz dopiero zabija mi to drzazgi pod paznogcie i drze pasy ze skóry. Ale, póki mam pannę Helenę, dopóty mam oliwę na rany, dopóty wierzę w sprawiedliwość Bożą, dopóty wierzę, jeśli nie w ludzką cnotę, to przynaj­mniej w ludzi cnotliwych.

Dnia 26. marca.

Martyna zrobiła mi dziś następującą propozycyę: o je­dnej i tej samej godzinie mieliśmy wsiąść do tramwajów, ona przy kolumnie Zygmunta, a ja na placu Sw. Aleksandra, i w chwili, gdy się te tramwaje mijać będą, mieliśmy sobie pokazać języki. Wymówiłem się od zaszczytu należenia do tej zabawy. Na spacerze Martyna była niemożliwa. Bawi ją do najwyższego stopnia to, że ja się boję obmowy ludzkiej, że w każdym przechodniu widzę plotkarza, i że mityguję, o ile mogę, werwę mojej towarzyszki. Oświadczyła mi dziś, że inaczej nie pójdzie za mąż, jak wykradziona. Zawsze jej się ten sposób podobał najlepiej, i czuje, że inaczej nie będzie szczęśliwa.

Co opiekuńcio o tem myśli?

Myślę, że tylko taka kobieta może być w małżeń­stwie szczęśliwa, która na tę piękną instytucyę zapatruje się poważnie, która obowiązki...

Przecie pan musiałeś się poważnie na małżeństwo zapatrywać, kiedy na wszystko zapatrujesz się poważnie, a dlaczegoś się pan nie ożenił? Aha, bo czekałeś pan na mnie! Za to, jak się pobierzemy, to ja panu wynagrodzę za wszyst­kie czasy!

1, choć to było na spacerze, na ulicy, wśród przecho­dniów, w biały dzień, czuję, jak obiema rękami ściska moje ramię i przylepia się do mnie, jak kataplazm. Niecierpliwi mię to, gniewa, oburza.

Panno Martyno, panno Martyno! — mówię szeptem.

A, to darmo, małżeństwo to kajdany.

I przylepia się jeszcze mocniej.

Jak tak będzie — mówię z gniewem — to nie pój­dziemy już nigdy na spacer.

O, i jak jeszcze pójdziemy! Ja się jutro ubiorę, jak turystka prawdziwa, i będziemy zwiedzali starożytności i cie­kawości Warszawy.

Tu poczęła naśladować mój sposób mówienia, nieco przewdekły i nosowy:

Szukamy wiecznie obcych bogów, jeździmy za gra­nicę, a swoich zabytków nie znamy.

To prawda.

A cóżby było, gdybym się przebrała za chłopca? Możeby opiekuńcio mógł mi pożyczyć...

Struchlałem, ona była gotowa to uczynić! Już i tak w trawiastej sukni wryglądała dziwacznie i zwracała uwagę; jeszcze, jak z siebie zrobi cudaka!...

A jaki ze mnie ładny chłopiec! Tylko sobie ku­pię wąsiki.

I ciągnie mię do jakiegoś sklepu fryzyerskiego.

Krzyż, prawdziwy krzyż Pański mam z tą niesforną dziewczyną!

Opiekuńciu, jak nam Pan lióg da dzieci...

Jezus, Marya! myślałem, że trupem padnę!

Na miłość Boską, panno Martyno, miejże pani upa- miętanie!

Czy to co złego dzieci?

Masz pani lat dwadzieścia sześć, a mniej rozsądku, niż dwunastoletnia dziewczyna.

Właśnie dlatego się pobierzemy, że mam dwadzieścia sześć lat. Czy opiekuńcio nie znajduje, że w tym wieku już pora iść za mąż?

Ale pora też mieć rozsądek.

Jak się pobierzemy...

Wciąż: ».jak się pobierzemy.« Ani prośby, ani gniewy, ani przemawianie do rozsądku, nic nie pomaga!

Chciała się dowiedzieć, czy niema jakiej książki, któraby określała wyraźnie obowiązki pupilki względem opiekuna. Nie wie, czy go się całuje w rękę, czy w ramię... czy mu się podaje czoło... Na wszystko muszą być przepisy. Kazała mi szukać po księgarniach, tymczasem miałem jej powiedzieć moje o tem zdanie.

Trapi mię, nuży, nudzi ta dziewczyna. Wpija się we mnie, jak nietoperz we wTłosy człowieka, wedle ludowego podania.

Zrębski znowu przy obiedzie prześladował mię nią i wy­kładał mi przez godzinę, czem jest ładna żona względnie do apetytu męża.

Widzisz pan... stawiają kwriaty na stole, każą mu­zyce grać... to wszystko dla podniecenia apetytu. Piękna i koniecznie wystrojona kobieta jest rodzajem soli zaostrza­jącej... Uważasz pan, ale koniecznie wystrojona! To powinno stać w intercyzie ślubnej. Doświadczyłem, że obnażone ręce kobiece w bransoletkach pobudzają do obchodzenia się czysto ze szkłem. Piję wtedy, jak kula. Ale rozumiesz pan, konie­cznie w bransoletkach!

Dlaczego ten człowiek tak się przyczepił do mnie i tak mię swojem towarzystwem męczy? Już dłużej nie będę tego ukrywał i napiszę wyraźnie, że to jest poprostu pieczeniarz. Ale nie mam siły pozbyć się go, jak niemam siły na nic! Myślę, że ślęczenie całe życie nad książkami i świat ptaków, w którym się obracałem, sprowadził wre mnie zupełny zanik zdolności praktycznych. Każdy może mię wyzyskać, każdy rzuca mną, jak piłką, a ja się bronić nie umiem.

Syn pani Kryspiny ma się lepiej, jest przynajmniej na­dzieja wyzdrowienia. A, niechże on wraca jaknaj prędzej!

Miałem dzisiaj bardzo przyjemną chwilę w szkółce. Dzieci wyciągnęły z kalendarza jakiegoś Jana i wyobraziły sobie, że to moje imieniny. Zarzucony zostałem formalnie bukietami.

Z% Kowerska. Z pamiętnika ornitologa. 7

Kocham »bobięta!« Niektóre wystąpiły z prezentami. Są to jakieś drobiazgi, prace ręczne; nic pięknego, ale schowałem wszystko z uczuciem wielkiego rozrzewnienia.

Dziecinno główki zwracały się ku mnie... A co uciechy, co śmiechu! Takiego rozkosznego śmiechu! Tylko dzieci śmiać się tak umieją, jakby ten śmiech był ich naturalnym głosem, ich śpiewem. Wszak śmieją się ciągle i Martyna, i Zrębski, śmieje się nawet i panna Helena, ale to co innego, to zupeł­nie co innego! W śmiechu Martyny jest tylko pustota i kokie- terya; z rozsuniętych ust Zrębskiego bujnym kwiatem strzela ironia, głupota i próżniactwo; panna Helena uśmiecha się, jakby z za obłoku, zapuszczonego przez współczucie, litość i smutek nad nędzą ludzką. W śmiechu dzieci jest radość istot, dla których wyraz »jutro« mieści w sobie same ucie­chy i same nadzieje.

Dnia 28. marca.

Martyna zrobiła mi straszną scenę za to, żem nie przy­szedł o zwykłej godzinie, i żeśmy nie chodzili na spacer. By­łem wyrodnym opiekunem... bez czci i wiary, niedotrzymu- jącym przyrzeczeń, (idy się pobierzemy, to ona będzie mię dobrze pilnowała, żebym się przyzwoicie prowadził. Ja ją opuszczam, a ona ma tyle kłopotu! Chłopiec kredensowy za­chorował. Przywieziony on jest ze wsi przez panią Kryspinę

i niema w Warszawie ani krewnych, ani znajomych. Chciała go odesłać do szpitala, ale się wyprasza i błaga... boi się szpitala więcej, niż choroby. Ma straszną, straszną gorączkę. Doktor nie wie jeszcze co to będzie. Wstąpi jeszcze wieczo­rem ... a może w nocy... gdy skończy partyę winta w domu naprzeciwko... Zostawi na karteczce w jadalnym pokoju na stole informacyę, bo zdaje mu się, że będzie potrzeba konie­czna odesłania chłopca do szpitala. W tej chwili jednak orzec jeszcze nie może. Martyna sama chodzi koło chłopca, nosi mu napój, a on wciąż tylko błaga, żeby nie do szpitala. Lepiej

umrzeć, niż do szpitala! Musiałem jej obiecać, ze przyjdę je­szcze późnym wieczorem, żeby się o postanowieniu doktora dowiedzieć. Męczy mię ona okropnie, cały jestem rozstrojony,

i to do tego stopnia, że ja, który całe życie sypiałem, jak ka­mień, teraz w nocy się budzę. Zupełnie takie mam uczucie, jakby mię kto wśród snu szarpał nagle za ramię i zawołał: ».Jesteś milionerem i masz Martynę!« Dziś usłyszałem od niej pierwsze rozumne słowo. Utrzymuje, że rodzice ją zgubili, da­jąc jej świętego Marcina za patrona. Jej Aniołowi-Stróżowi pomięszało się w głowie i zdawało mu się przy troskach o jej wychowanie, że chodzi o gęś, nie o dziewczynę. O, i ja przy­puszczam tę pomyłkę! Kładę pióro i idę do chorego chłopca. Doktor już musiał być u niego. Martyna miała się położyć spać, ja zaś mam postąpić z chłopcem podług wskazówek do­ktora, zostawionych na kartce w stołowym pokoju.

Dnia 6“. kwietnia.

Przez kilka dni nie pisałem i muszę zebrać wszystkie siły na to, by zdać sprawę z tych strasznych wypadków, które zaszły, a raczej zwaliły się na moją głowę.

Gdym owego wieczora zadzwonił do drzwi Martyny, była już może jedenasta, i sądziłem, że zastanę tylko czuwa­jącego lokaja. Tymczasem otworzyła mi sama Martyna. Miała minę wystraszoną i oświadczyła mi, że lekarza jeszcze nie było, ale z chłopcem działo się coś niezwykłego. Twarz jego zmieniła się do niepoznania, była nabrzękła i czerwona, on sam stracił zupełnie przytomność. Nie poznał jej wcale, gdy mu napój przyniosła. Namawiałem ją, by się spać położyła, obiecywałem, że na doktora poczekam i jego zalecenia speł­nię, ale utrzymywała, że nie mogłaby spać, bo się tak boi chorób zaraźliwych, iż musi się upewnić co do chłopca... A nuż on ma ospę albo szkarlatynę?

Wkrótce nadszedł doktor. I on przeraził się zmianą, jaką znalazł w chorym. Oświadczył, że to była ospa, i to ospa

z bardzo złym charakterem. Prawdopodobnie chłopiec nigdy jej nie miał szczepionej, lub mu się szczepienie w dzieciństwie nie przyjęło. Ciało jego stało się nagle nieforemnym bałwa­nem, rysów twarzy wTcale rozróżnić nie było można.

Na tę wiadomość Martyna wpadła w istny szał trwogi. Ani chwili nie chciała zostać w mieszkaniu, gdzie była ospa. Uczepiła się mego ramienia, żądając, bym ją zabrał do siebie. Doktor był jej zdania. Wobec niebezpieczeństwa zarażenia się ospą, wszelkie względy musiały ustąpić.

Panna Martyna ma zupełną słuszność. Skoro masz pan obszerne mieszkanie, musisz pan przynajmniej na dzisiej­szą noc ofiarować gościnność pupilce. Znajduję to zupełnie naturalnem i rozsądnem.

Nie śmiałem stawiać oporu, ani proponować, by Mar­tyna umieściła się w hotelu. Wydawało mi się w tej chwili niewczesną śmiesznością wrymyślać przeszkody i w7ysuwać na­przód względy przyzwoitości. W istocie cóż było nieprzyzwo­itego w tem, że Martyna przyjmowała gościnność niemłodego człowieka, mogącego prawie być jej ojcem? Czułem w duszy jakąś obawę i niepokój, nie mogłem jednak w tej chwili nic innego uczynić, jak tylko postąpić wedle zaleceń lekarza, tem- bardziej że, jak utrzymywała Martyna, miała ona tylko raz w dzieciństwie szczepioną ospę. Zapytałem nieśmiało, czy Mar­tyna nie mogła poprosić o gościnność jakiej znajomej pani... Cóż znowu! Jakże to w nocy napadać?

Wsiedliśmy z Martyną do dorożki i pomimo całej mojej niechęci, pomimo złych przeczuć, zawiozłem ją do mego mie­szkania, gdzie jej kazałem przygotować pokój, w którym się umieściła. Zdawało mi się, że służący moi patrzą na mnie zdziwionym wzrokiem, pytającym, co znaczy ta panna, wpro­wadzona w nocy pod mój dach... Wydało mi się ubliżają- cem dla mnie dawanie im objaśnień, ale mi było niewymo­wnie przykro. Czułem, że spuszczam oczy, jak winowajca.

Prawie nie spałem tej nocy z niepokoju, bardzo rano zaś naleciało na mnie to straszne: jesteś milionerem i masz

Martynę. Ach, tak, miałem ją; miałem więcej, niż kiedykol­wiek ją miałem!

Spała sobie jeszcze w najlepsze, gdym przed dziesiątą wychodził do szkółki. Chciałem poradzić się panny Heleny, ale nie wiem, dlaczego nie miałem na to odwagi... może się bałem wydać śmiesznym mojej przyjaciółce z tą panną na karku. Musiałem też wracać coprędzej, żeby mi się czasem do numizmatów lub do ptaków nie dobrała. Truchlałem, że tam co popsuje, powywraca...

Zastałem ją ubraną, zajadającą w najlepsze śniadanie w stołowym pokoju. Rozgościła się sobie, jak u siebie... dy­sponowała, kaprysiła...

Widzi opiekuiicio, co to był za świetny pomysł tego chłopaka, że on zachorował na czarną ospę! Tyle było am­barasu z tem chodzeniem do mnie, tymczasem teraz będziemy pod jednym dachem, i będz:e ślicznie. Co ja się czasem na­czekałam! Teraz, jak mi się zechce widzieć opiekuńcia, to tylko wpadam do jego pokoju i już go mam!

Ręką w rękę uderzyła, jakby łapała ptaka.

Panno Martyno — zacząłem poważnie.

O, proszę nie gderać... to tylko mężom wolno! Jak się pobierzemy, to co innego!

Oniemiałem. Lokaj usługujący miał jakąś dwuznaczną minę. Było mi niewypowiedzianie przykro.

Tylko ,ja tu muszę wiele rzeczy pozmieniać w całem mieszkaniu. Meble w salonie zupełnie bez sensu poustawiano. Zabieram po śniadaniu służących, i wielkie szurum-burum!

Nie chciałem wtajemniczać służącego w jej i moje spra­wy, więc przyjąłem herbatę, którą mi podała, i milczałem uparcie. Gdyśmy po śniadaniu poszli do salonu, powiedziałem jej poważnie, że ona u mnie mieszkać nie może, że trzeba obmyśleć środek...

Wykręciła się na pięcie i zawołała:

Żadnego środka nie potrzeba! Mnie tu doskonale, więc poco mam sobie głowę łamać? Będziemy sobie tak wy-

obrażali, że mię opiekuńcio wykradł! Aj, aj, jakież to bę­dzie zabawne!

Klaskała w ręce i biegała po pokoju.

Nie miałem możności pomówić z nią poważnie, bo słu­chać nie chciała, przytem wywołano mię do tego nieszczę­snego żyda z kontraktem, który znowu przyszedł mię mor­dować, potem zaś wpadł Zrębski w interesie jakiegoś sosu

i zastał Martynę wśród służby, ustawiającej meble. Odrazu byli z sobą jak najlepsi znajomi. Dysponowali sobie u mnie, rządzili się, jak szare gęsi... Zdawało się, że to ja jestem u nich w gościnie, nie oni u mnie. (¡dym wszedł, nauczał Martynę, czem ładna kobieta jest względnie do apetytu męż­czyzny i jak się ma ona ubierać do obiadu.

Tego nam brakowało! tego nam brakowało! — mó­wił, zacierając ręce i patrząc domyślnie to na mnie, to na Martynę. — Tak, tak, naturalnie, że miejsce pupilki jest pod dachem opiekuna... 'lak, tak, ten chłopiec z ospą wybornie pomyślany!

Ja to samo mówię! — zawołała Martyna.

Ależ, panno Martyno, na miłość Boską...

Tak, opiekuńciu, zanim się pobierzemy, musimy so­bie usłać gniazdo wspólnemi siłami. Zobaczycie, jak tu zaraz inaczej będzie, gdy ja się do tego zabiorę.

I nuż suwać krzesłami, stołami, nuż ściągać nakrycia ze stołów!

Zbliżyłem się do Zrębskiego, wziąłem go na bok, bo słu­żący na wszystkie strony kręcili się, i zacząłem mu tłóma- czyć rzecz całą.

Ależ, mój kochany, przecie ci wolno! Pupilka! a na­wet djablo ładna pupilka!

Martyna, jak bomba, wpadła między nas.

Proszę tylko żadnych szeptów, żadnych spisków!...

Czy pani sądzi, że ja byłbym w stanie przeciw pani spiskować? — zapytuje Zrębski z uśmiechem, pełnym galanteryi.

No, to chodź pan ustawiać meble! Potem zabierzemy się do ptaków.'

Spojrzałem osłupiały, jak na parę warjatów. Aha! do ptaków!... chyba po moim trupie!

Poszedłem do pokojów, gdzie moje zbiory oczekiwały na zamówione już szafy, i objąłem wszystko okiem skąpca, liczącego swoje skarby. Niech tam już tłuką i psują, co chcą, ale od tego im wara! Ptaki moje potrafię obronić przed ręką świętokradzką.

Zamknąłem pokoje ze zbiorami na klucz... Poczucie tego klucza w kieszeni sprawiało mi ulgę ogromną. W tej chwili jakiś brzęk dał się słyszeć, alem to zniósł obojętnie. Martyna stłukła wielkie lustro i śmiała się, utrzymując, że to był czysty zysk dla mnie, bo ona z kawałków każe zrobić tysiąc kieszonkowych lusterek, wypuści je na loteryę i zwróci mi stratę z ogromnym procentem. Wziąłem za kapelusz i ucie­kłem z domu. Byłem w rozpaczy i błąkałem się bez celu po ulicach, gdy mi na myśl przyszło, że trzeba się dowiedzieć

o chłopcu z ospą. Był on w istocie bardzo chory, miał czarną ospę, i trzeba go było do szpitala odesłać. Użyłem do tego felczera znajomego, ale potem chciałem chorego sam polecić lekarzom szpitalnym i zasięgnąć ich zdania o jego stanie. Że byłem zmęczony, więc postanowiłem w domu chwilę odpo­cząć, a potem wziąć karetę. Wchodząc w bramę, spostrze­głem furmana, którego po Karolu odziedziczyłem.

—■ /a pół godziny zaprzężesz.

Sługa stanął z należytem uszanowaniem i odpowiedział mi najspokojniej :

Pani kazała powiedzieć przez lokaja, żebym miał ka­retę gotową dla pani.

Nie zrozumiałem w pierwszej chwili.

Jaka pani?

Ta pani, co... co...

Dobrze — rzekłem — miej karetę gotową dla panny Martyny.

Przyszło mi na myśl, że zrozumiała ona nareszcie nie­właściwość swego postępku, i że, gdy wrócę do domu, nie zastanę jej już. Wziąłem więc dorożkę, rozmówiłem się z le­karzem, który powiada, że, co do chłopca, niema żadnej na­dziei, i wróciłem do domu. I

Zastałem wszystko poprzestawiane i pozmieniane, stół, gotowry do obiadu, z koszem kwiatów w środku, i Martynę, ubraną zupełnie jak malowana babulka. Stanik wycięty na szyi, i ręce obnażone z masą bransoletek. Zrębski zaprawiał sałatę. Oboje byli w najlepszym humorze.

Rzucasz mi pan zdziwione spojrzenia z powodu mego stroju! — zawołała Martyna. — Pan Zrębski mówi, że pan właśnie taki lubisz przy swoim stole. Ja tu już wszystkie moje rzeczy sprowadziłam... całą garderobę... Nie mogę jej przecie wystawiać na zarażenie się ospą...

Chłopiec odwieziony do szpitala — rzekłem. — Do­ktor radzi przewietrzyć mieszkanie, dezynfekcyonować je, co już kazałem zrobić, a jutro można bez wszelkiej obawy prze­nieść się z powrotem do niego.

A, dziękuję, dziękuję! Żebyś pan miał dziobatą żonę!

Nie, na to nigdy się nie zgodzę! Nie dla siebie, ale dla pana.

Ach, proszę już o mnie nie myśleć, zapomnieć, że żyję... wypuścić mię z opieki!

Czułem, że zbladłem przy tych słowach, złość kipiała we mnie.

Zrębski obejrzał się od bufetu, na którym zaprawiał sa­łatę. Widocznie zapragnął mię ułagodzić.

Wszystko ułoży się samo z siebie. Panna Martyna właśnie odebrała list, w którym ciotka jej donosi, że wraca za dni parę. Syn jej już jest tak dobrze, iż może go zostawić śmiało pod opieką służącej, którą stąd sprowadziła.

Odetchnąłem. Przecie wkrótce zostanę uwolniony od tej psiej służby.

Ja już chciałem telegrafować do pani Kryspiny — ozwałem się.

A broń, Boże! — zawołała Martyna. — Ciocia taka nerwowa... przestraszyłaby się i nie miałaby siły przyjechać.

Zasadzili mię do obiadu, służyli mi, bawili mię, śmie­szyli. Ale mnie wszystko rosło w ustach na myśl o moich kłopotach i na widok rąk Martyny, bezwstydnie obnażonych do łokcia. Piłem trochę, może zawiele. Nie lubię wina, ale chciałem nabrać odwagi, zapomnieć o troskach... Po obiedzie Martyna zaczęła śpiewać, i mnie wzięła chęć nucenia.

Co to jest kobieta w domu!— zawTołał mi nad uchem Zrębski — zaraz się chce człowiekowi śpiewać. Weinf Weib und Gesctug! Co?

Żem nie spał w nocy, więc pomimo śpiewu i śmiechu Martyny zdrzemnąłem się trochę, (¡dym się obudził, ujrzałem Martynę w jakiemś powłóczystem prześcieradle ze skrzydłami papierowemi, przypiętemi do ramion, z włosami rozpuszczo­nymi, stojącą na jednej nodze na krześle obok mego fotelu.

Żywy obraz, opiekuiiciu! — wołała Martyna. — Strzegę twego snu, jako istota, mająca ci być aniołem na ścieżce żywota.

Człowiek nie może się nawet zdrzemnąć na własnym (otelu i we własnym salonie!

Gdy się pobierzemy, to ja tak będę zawsze na stra­ży!... będę muchy opędzała...

I takie jest moje życie od rana do wieczora od kilku dni. Niespodzianki bez końca! Wciągnęła w swój spisek słu­żących, którzy tylko patrzą jej w oczy i są na jej rozkazy.

W całym domu tylko to się robi, co ona chce. Ale już gonię resztkami sił, i zdaje mi się, że się do łóżka położę. Pani Kryspiny oczekuję, jak zbawienia. Jej mieszkanie oczyszczone, wywietrzone, skropione dobrze karbolem. Ale Martyna nie chce tam wracać.

Jednego dużego stworzenia, takiego, jak ja, trudno się z domu pozbyć, choć nie potrzeba mikroskopu, żeby mię zobaczyć, a cóż dopiero miliarda maleńkich! Nie, nie, tam jeszcze ospa po pokojach spaceruje.'

Uciekałbym częściej z domu, gdyby nie lo, że Zrębski wciąż tu siedzi. To wcale nie jest towarzystwo dla panny, więc jej muszę pilnować... Czasem wymknie mu się taki gruby koncept!

Dnia 9. kwietnia.

Co to jest? Panna Helena jakaś rozgniewana na mnie? Nic nie rozumiem, ale, gdyby to nieszczęście mię jeszcze spo­tkało, by się ona miała odwrócić odemnie, to życie moje sta­łoby się nie do zniesienia! Martyna staje mi kością w gardle. Na świecie całym niema istoty, któraby mię więcej drażniła! Zrębski jest też nieznośny, ale, że się mniej narzuca i jeszcze się do mnie nie przeniósł zupełnie, więc przynajmniej kilka godzin w dniu mogę go nie widzieć.

Żyd wytoczył mi proces, bo mię rządca teroryzuje i nie pozwala mi kontraktu podpisać... Dziś przed samym obiadem napadła na mnie matka dziewczynek, które zaprotegowałem do szkółki panny Heleny. Przyprowadziła mi dzieci, ubrane biało z różowemi wstążkami, jak do rzucania kwiatów pod­czas procesyi Bożego Ciała. Zrobiła mi la rodzina łzawą, a męczącą scenę wdzięczności.

Dzieci, oto wasz dobroczyńca! — zawołała ta stra­szna kobieta. — Oto człowiek, który mnie nieboszczyka męża, wam ojca zastępuje! Idźcie do jego kolan! Rzućcie się do jego stóp!... On o was przez całe życie nie zapomni, bo znany jest z tego, że, gdy raz wziął na siebie jaki obowiązek, to już go spełni do końca.

Wyszedłem z objęć tej rodziny, pełen niesmaku i znu­dzenia. To wszystko nic, to wszystko nic, ale na myśl o gnie­wie czy niezadowoleniu panny Heleny. . 0! Boże, czem ja się jej narazić mogłem?

Dnia 10. kwietnia.

Już wiem, powiedziała mi dziś wszystko! lJabulka, ta, która mi się oświadczała, przyszła jej powiedzieć, że ja pędzę życie bezwstydne... że zacząłem od tego, zostawszy milione­rem , żem jakąś pannę do mieszkania sprowadził i mam ją pod własnym dachem. Na moje zapytanie panna Helena od­powiedziała, że, jako dotąd przyjaciółka moja, winna mi całą, szczerą prawdę. Nie uwierzyła z początku habulce, ale, skoro

i z innych jeszcze ust zostało jej to potwierdzone, musi mi powiedzieć, że mój postępek niegodny jest człowieka powa­żnego. Wie ona o tem, że my, mężczyźni, mamy pod tym względem osobną moralność, ale niechże przynajmniej skan­dal nie będzie głośny. Ja jestem z tych ludzi, którzy przy­świecać powinni przykładem, a nie gorszyć innych... tembar- dziej teraz, kiedy oczy są na mnie zwrócone z powodu mojej olbrzymiej fortuny.

f»yłem tak zdumiony, że oniemiałem, jak mi się to za­wsze zdarza, ile razy spadnie na mnie coś nadzwyczajnego. Dopiero wysłuchawszy wszystkich uwag panny Heleny, obja­śniłem ją i przedstawiłem rzecz całą w prawdziwem świetle.

Nie powinieneś pan był jednak wprowadzać pod swój dach, bo to może zaszkodzić jej repulacyi.

Ależ, pani, ona została powierzona mojej opiece... jestem od niej o dwadzieścia lat starszy!

Jednak naraziło to ją na plotki.

Sama chciała... sama się naparła...

Bo nie obliczyła konsekwencyi... To jest rola do­świadczonego, znającego życie i świat mężczyzny... on powi­nien przewidzieć następstwa.

Nie chciała w żaden sposób zrozumieć... nie chciała opuścić mego mieszkania.

To trzeba było udać się do mnie. liyłabym jej dała którą ze zdrowszych babulek na towarzyszkę, a pan powi­nieneś był natychmiast wynieść się... opuścić mieszkanie...

wyjechać na wieś... Wiem, że to wszystko głupota i złość ludzka, że chorobliwa podejrzliwość, ogarniająca wszystkich, jest dowodem złych instynktów w ogóle, ale cóż z tem ro­bić? Skoro tak jest, trzeba się z tem liczyć.

Załamałem ręce i wpadłem w smutne rozmyślanie. Tak, trzeba było wyjechać... trzeba było wszystko zrozumieć, ale mi to na myśl nie przyszło!

Czemuś się pan mnie nie poradził?

Nie śmiałem.

Dlaczego?

Wydawałem się sobie samemu tak śmiesznym... Za­bierają sobie moj dom, rozrządzają się w nim, jak we wła­snym, ja jestem tylko przyczepką, dodatkiem... Czułem, że to z mojej strony słabość, i nie chciałem wydać się sobie je­szcze słabszym, jeszcze śmieszniejszym, przychodząc po radę.

Stało się; starajże się pan jaknajprędzej to naprawić.

Pani Kryspina wraca jutro lub pojutrze. Oddam jej pannę i będę uwolniony od kłopotu.

■—■ Ależ to się żle stało... źle się stało. Bóg wie, co ludzie wymyślili... Ze pan porwałeś pannę w nocy... Ba- bulka mi to mówiła, potem przyszła z tą wiadomością zroz­paczona matka dwóch dziewczynek, protegowanych pana. Wy­obraziła sobie, że pan jej dzieciom zapiszesz majątek, a teraz się boi, że pan się z tą panną ożenisz. Wreszcie powtórzył mi tę śmieszną wersyę ojciec Stasia Oleckiego.

Porwałem się za, głowę i jęknąłem.

Ach! co za ludzie niegodziwi! — zawołałem.

Panna Helena uśmiechnęła się smutnie.

Nie niegodziwi, ale ludzie, zawsze ci sami ludzie.

Wyszedłem od niej zrozpaczony. Jedna mi tylko zostaje

pociecha: to, że ona wie, co sądzić o plotkach, i że jej po­wiedziałem wszystko, że jej otworzyłem serce i teraz w ka- ¿dym razie będę mógł udać się do niej po poradę.

Dnia 13. kwietnia.

Siadłem do dziennika, ale czuję, że pisać nie mogę. My­ślę, że koń po odbyciu wyścigu, choćby nawet odniósł' zwy­cięstwo, myśli tylko o spoczynku, o wyciągnięciu zmordo­wanych nóg... Ja jestem zupełnie w tem samem położeniu. Dzieli, przebyty w tem piekle, jakiem się teraz zrobił mój dom, jest takim nużącym wyścigiem z tą tylko różnicą, że ja nie wygrałem żadnej nagrody, tylko się czuję pobitym i zmę­czonym, zmęczonym, zmęczonym!

Dnia 15. kwietnia.

Martyna należy do rzędu tych kobiet, które na pierwszy rzut oka wydają się zachwycające; potem znajduje się je za- bawnemi i ładnemi; przy trzeciem widzeniu zaczyna się po­dejrzewać, że mogą bywać nieco jednostajne i bezmyślne; za czwartym razem są trochę nużące; za piątym uciążliwe; za szóstym nieznośne, i tak idzie crescendo aż do chwili, kiedy się zaczyna wstręt i niemożność zupełna znoszenia ich widoku i towarzystwa. Niedość mi teraz nie lubić jej, bać się jej, mieć ciągłą chęć ucieczki od niej... zaczynam nienawidzieć jej szczegółowo. Jej głos, jej śmiech, jej ruchy, jej spojrzeniaT jej suknie... wszystko mi jest nieznośne, wszystkiego mam wyżej uszu! Szczególniej ta natarczywość w kobiecie wstrę­tna jest. Ma ona wprawdzie coś z dziecinnego rozpieszczenia, coś z werwy nieokiełznanej pensyonarki, ale, na miły Bóg, co ja mam z tem robić?... ja, człowiek poważny, któremu tak do figlów, jak paralitykowi do tańca? A tak mi już do reszty, tak bez miłosierdzia zatruwa spokój! Ciągłe śmiechy, ciągłe chichy, ciągłe harce! Wczoraj zrobiła sobie w stoło­wym pokoju, gdzie jest mozaikowa posadzka, sztuczny po­żarci-. Nakładła papieru, nalała nafty... To wszystko, żeby przestraszyć służbę i widzieć jej przerażone miny. Czynię jej uwagi z gniewem, z którego ona sobie nic nie robi, bo po­wiada, że ja się niedobrze umiem gniewać.

Mój opiekuiiciu, mój złoty opiekuńciu!... Jak ja lu­bię ludziom strachu narobić! Przeszłego roku na wsi z Józią, Marynią i Zdzisiem (to moje stryjeczne rodzeństwo) przebie­raliśmy się po cudacku... żółto, czerwono... w nadzwyczajne kapelusze... braliśmy maski... to wszystko w parku, żeby nas nikt nie widział... siadaliśmy na konie i pędziliśmy przez wieś. Ludzie wychodzili przed chaty, wołając, że lomedyanty jadą. To była uciecha! My tak z opiekuńciem kiedy się prze­bierzemy i wpadniemy do wsi ur Kluczkowicach! Ale to już jak będziemy mężem i żoną.

Zrębski dopasował się do niej, jak rękawiczka do ręki. (iotów do sztuezneyo pozarku, do skakania przez stoły... I jeszcze na tym chlebie tyje. Bo doprawdy ten próżniak utył! Ja schudłem, a on utył. Wczoraj po obiedzie ułożyli żywe przysłowie i kazali mi zgadywać. Siedziałem, jak ofiara, gdy z drugiego pokoju weszła Martyna, przebrana za wiejską ko­bietę, z wielką chustką na głowie, z koralami aż do pasa. Przed nią na czworaku postępował Zrębski, kwiczący, jak y.wierzę nierogate, ze sznurkiem u nogi, który Martyna trzy­mała w ręku.

Nie jestem domyślny, więc nic nie zgadłem, byłem przy- tem rozgniewany i zmęczony; ale żywe przysłowie miało zna­czyć: »Nie miała baba kłopotu, kupiła sobie prosie.*

Przysłowie to naprowadziło mię jednak na smutne roz­myślanie. Ta baba, co to nie miała kłopotu, to byłem ja... i kupiłem sobie, oj, kupiłem! Nie prosie prawdziwe, ale dzie­wczynę, co jest kłopotem, bez porównania gorszym!

Dnia 18. kwietnia.

Pani Kryspina przyjechała o dzień wsześniej, niż przy­jechać miała, i zminęła sie w Berlinie z listem, donoszącym jej o przeniesieniu się Martyny do mnie. Nie wiedziałem o ni- czem, przyjechała nocnym pociągiem i w mieszkaniu swojem nie zastała siostrzenicy. Od służby dowiedziała się o jej no­

cnej ucieczce, i rano, właśnie gdym się wybierał do szkółki, wpadła na mnie, jak huragan. Zaufała mi, a tak zdradziłem jej zaufanie!... Bóg wie poco zabierałem do siebie dziewczy­nę... w nocy, jak złodziej! Jak śmiałem rozrządzać się w ten sposób!... Zdawało mi się, że mię moje miliony do wszyst­kiego upoważniają.

Prawie nie dała mi dojść do słowa. Ledwiem jej wytłu­maczył, że Martyna koniecznie się naparła, że doktor radził... ze następnie nie dała się odemnie wyrugować.

Tak, bo panu było przyjemnie mieć u siebie młodą i piękną pannę!... bo miłości własnej pana pochlebiało to, co ludzie mogli przypuszczać!... O, już ja was znam! Młody czy stary, zawsze tylko o zdobyczach myśli!

Martyna, usłyszawszy głos swej ciotki, wybiegła na- wpół ubrana.

Niech się ciocia nie gniewa na opiekuńcia •— wo­łała — to wszystko moja wina, ale cóż to szkodzi, kiedy się pobrać mamy!

Co? co?

Tu Martyna wybuchnęła tym swoim śmiechem, co mi nerwy w węzły związuje, ciotka zaś spojrzała na mnie i na nią badawczo.

1 Ta, to co innego! — zawołała, rzucając się siostrze­nicy na szyję i wyciągając jedno ramię, by i mnie odrazu objąć uściskiem.

Zdobyłem się nareszcie na przytomność umysłu.

Przecie pani rozumie, że to żarły — rzekłem dobi­tnie. — Pani zna pannę Martynę i wie. że jej tylko figle i kon- cepta w głowie.

Dlaczego miałyby to być żarty? Owszem, lo myśl wyborna! Najszczęśliwsza są małżeństwa, w których mąż jest znacznie starszy od żony. I owszem, wybornie obmyśliliście to sobie. Ja daję błogosławieństwo, i zaczniemy mówić o ter­minie ślubu.

Muszę to wszystko uważać za żarty — rzekłem. — Byłoby śmiesznością z mej strony cbcieć się żenić... nie mia­łem na to ochoty, będąc młodym, tembardziej teraz!

Chodź, moje dziecko — ozwała się pani Kryspina, przybierając nagle pawie miny, któremi dawniej chciała mi imponować. — Chodź, kiedy cię tu spotyka taka niegościn­ność i grubijaństwo.

Rzuciły się sobie w objęcia, poczem Martyna wbiegła do swego pokoju dla ubrania się do wyjścia. Pani Kryspina poszła za nią, i już jej więcej nie widziałem. Tylko Martyna w paltocie i kapeluszu na głowie wpadła do mnie.

No, opiekuńciu, pożegnać się grzecznie i czule ze swoją pupilką! Podziękować jej za wizytę i ożywienie swo­jego domu! Był to zadatek szczęścia; resztę wypłacę, gdy się pobierzemy. Bo my się pobierzemy, opiekuiiciu, ty mówisz, że nie, ale ja cię gwałtem uczynię szczęśliwym! Wiem zre­sztą, że to nie ja żartuję, ale ty żartujesz.

Wybiegła po tych słowach, a ja odetchnąłem. Pozbyłem się jej nareszcie .i postanowiłem zerwać zupełnie z panią Kry­spiną. Żal mi było biblioteki, i brzydko się spisałem, nie do­prowadziwszy uporządkowania jej do skutku, ale, dopóki Mar­tyna tam będzie, będę omijał nawet ich ulicę.

Miałem dziś jeden z tych moich rozkosznych, cichych, dawnych wieczorów u panny Heleny. Nic mi nie mąciło spo­koju myśli i ducha, nic mi nie psuło harmonii, płynącej z tej istoty wyższej, której przyjaźń niezasłuźenie mi się dostała. Nie jestem godzien, ale przyjmuję, i wdzięczność zalewa mi serce. Pierwszy raz mówiła mi obszernie o swojej młodości. Miała iść za mąż. Jej narzeczony skończył był wydział pra­wny i, by się mógł ożenić, czekał na posadę. Oczekiwanie to trwało dwa lata. Oboje byli ubodzy i nie mieli o czem zało­żyć rodziny... Wreszcie dowiedziała się, że krewni chcą go od niej oderwać i swatają mu pannę z posagiem. Panna He­lena przyjęła wtedy miejsce nauczycielki na wsi, żeby się od intryg usunąć. Na wsi, wśród obcych ludzi, sama jedna, ode­

brała list od narzeczonego i pierścionek, który jej odsyłał. Uczuła się najnieszczęśliwszą z istot ludzkich na ziemi. Prze­bolała, przechorowała, i dopiero w długi czas potem pogodziła się z losem swoim, pogodziła się z życiem.

Byle być użyteczną, byle mieć więcej pracy, niż czasu i sił!

A on! — zawołałem — on, ten człowiek?

Nie wiem. Podobno jest szczęśliwcy. Został gospoda­rzem wiejskim i jest szczęśliwy!

Dziwni są ludzie, dziwni! Człowiek, który ją miał za narzeczoną, wolał inną, bo miała posag! Mimowoli jednak byłem mu wdzięczny za to, że jej nie wziął, (¡dyby była żoną i matką, zasklepiłaby się w rodzinie, i nie byłbym jej poznał może nigdy... Serce miałaby zaprzątnięte swojemi wyłą- cznemi uczuciami... dla mnie nie zostałoby było w niem miejsca... Ach, jaki ja wtedy byłbym ubogi!

Dziś było mi tak dobrze przy niej jeszcze z tego względu, że byłem dumny z jej zaufania. To nie jedna z tych, co, byle paplać, pierwszego lepszego na powiernika biorą. Więc, kiedy mnie mówiła o smutkach, które jej młodość zatruły, widać, że mię uznała za godnego swego zaufania.

Co za poplątanie i powiązanie dziwne wszystkich spraw tego świata! Ten człowiek, który goryczą napoił najpiękniej­sze jej lata, był jednocześnie moim największym dobroczyńcą. Cobym ja począł, gdybym nie miał od rana nadziei spędze­nia z nią wieczoru?

Śmiała się dziś ze mnie, żem od jakiegoś czasu stracił trochę z moich optymistycznych pojęć o ludziach i przecho­dzę na jej wiarę. Zapytałem, jaka to wiara r

Widzieć ludzi, jakimi są, i pomimo to ich kochać.

Nie, pani — odrzekłem — ze złymi mogę postępo­wać tak, jakbym ich kochał, ale kochać mogę tylko cnotę, szlachetność, doskonałość.

Jesteś pan zawsze naiwnym idealistą, ale dlatego właśnie czuję, że wypoczywam przy panu. Człowiek jest

Z. Kottierśka. Z pamiętnika ornitologa. ^

gąbką... przez życie nasiąka rozmaitemi uczuciami... 'laki, który nie wziął w siebie ani kropli goryczy, może być rodza­jem lekarstwa uspokajającego dla innych. .Moje wieczory stały mi się prawdziwym wypoczynkiem dopiero od czasu, jakem pana poznała, jakem pana zdołała uczynić moim codziennym gościem.

Czy też ona kocha jeszcze tego człowieka, który ją po­rzucił? Słyszałem, że są kobiety, które tak kochać umieją, choć mają serce podeptane, odtrącone... Tak bym się chciał tego dowiedzieć, a czuję, że nie ośmielę się nigdy jej zapy­tać. Lubi wieczory, spędzane ze mną, powiada, że przy mnie wypoczywa... Boże, dziękuję ci, że mogę jej się przydać na cośkolwiek!

Dnia 23. kwietnia.

Co ja pocznę? co ja pocznę? jestem cały oszołomiony, przybity. Zapytuję się siebie, czym przytomny, czy też to wszystko śni mi się tylko? Muszę tu zapisać fakta, jedne po drugich, a może wtedy uwierzę, iż miały miejsce.

Dziś po obiedzie przychodzą do mnie jacyś dwaj pa­nowie; prezentują się, jako ojciec i stryj Martyny, i żądają odemnie zadosyćuczynienia. Z początku nie rozumiem, nare­szcie staje mi się jasnem, iż oni wymagają, żebym się żenił z Martyną. Osłupiałem, czułem, że mi strach najeżył włosy na głowie.

Moi panowie — rzekłem wkońcu — bić się nie umiem, ale bić się mogę, jeżeli krew moja może wam być na co potrzebna. Z panną Martyną nie ożenię się, bo jej nie kocham, i ona mię też nie kocha... Bylibyśmy oboje najnie­szczęśliwszymi ludźmi.

Boleśnie jest ojcu wyznawać takie rzeczy za córkę — rzekł ojciec Martyny — ale okoliczności zmuszają mię do po­wiedzenia panu, iż się pan mylisz, co do Martynki. Owszem, ona pana kocha. Sama mi to wyznała. Z pańskiej zaś strony

nie idzie bynajmniej o miłość, ale o prostą uczciwość. Cała Warszawa mówi w tej chwili tylko o tem, żeś pan Martynę w nocy przywiózł do swego domu i zatrzymał ją tu więcej, niż tydzień...

Pan przecie musisz wiedzieć...

O, wszystko jedno, jak to tam było, dość że cała Warszawa mówi... Reputacya Martynki jest zgubiona, i, je­żeli pan jesteś uczciwym człowiekiem...

Byłem dotąd uczciwym człowiekiem.

Do mnie te wieści aż na wieś doszły... Martynka niema matki... to sierota, za którą zdam rachunek przed Bo­giem... Pan mi tu grozisz pojedynkiem... Co mi po poje­dynku? To nie oczyści reputacyi Martynki... Choćbym pana zabił, ludzie nie przestaną mówić, i nikt nie zechce zostać mężem Martynki. Pan się musisz z nią ożenić J

•— Raz jeszcze mówię, że nie kocham panny Martyny.

Mój panie, nie idzie tu o pańską miłość, ale o pań­ską rękę. Pan musisz dać Martynce swoje nazwisko... swo- jem nazwiskiem musisz pan okryć hańbę Martynki!

Przysięgam panu, że ani mi w myśli postało...

Wiem, wiem i wierzę, ale ludzie mówią, i nikt im już na świecie nie odbierze tego przekonania. Policz się pan z własnem sumieniem, a wiem, że będzie ono najlepszym obrońcą mojej sprawy.

Zmiłuj się pan — prosiłem — czy doprawdy obo­wiązkiem moim jest zostać mężem panny Martyny? Ja rze­czywiście tego obowiązku nie widzę.

Czytaj pan, oto jest list, który mię tu do Warszawy sprowadził.

Rzuciłem okiem na pismo, które mi podawał ojciec Mar­tyny. Była to odezwa bezimienna, krzywo i nieczytelnie napi­sana, pełna głupich i najnieprawdopodobniejszych oszczerstw. Czułem się tak nieprzytomny i na takiem rozdrożu, żem za­żądał dnia jednego do namysłu. I oto się namyślam, i aż mi włosy na głowie powstają, aż mię febra trzęsie... W ustach

lir,

mi sucho... Nie wiem już, ani gdzie prawda, ani gdzie obo­wiązek. Czyż mam zaprzedać szczęście i spokój reszty mego życia dlatego, że się ludziom przywidziało, iż jestem niebez­piecznym Donżuanem? Czy mam się poświęcić dlatego, że ludzie ukuli plotkę? Odwołuję się do mego sumienia. Sumie­nie nic mi nie wyrzuca. Błądzę w ciemności, i chwilami chce mi się tłuc głową o ścianę... Nie miałem odwagi pójść do panny Heleny. Jestem zresztą chory. Pulsa biją mi w głowie, w gardle i ustach mi wysycha...

Godzina 2. w nocy.

Postanowiłem wszystko oddać pod decyzyę panny He­leny. Jej decyzya będzie dla mnie stanowcza. Jeżeli powie» że moim obowiązkiem jest... Nie, nie, to byłoby zanadto okropne!

Zrębski mówi, że Martyna to taka żona, iż palce lizać. Dowiedział się już o wszystkiem i namawiał mię, przekony­wał... O wszystkiem sądzi z takiego głupiego stanowiska! Nie mogę znosić tego człowieka! Czemu on się nie żeni z Mar­tyną? Toby dopiero była dobrana para!

Co ona powie? Co ta moja wyrocznia, co zdecyduje ta moja cnota? Czy mi każe włożyć sobie te kajdany na ręce i nogi? («dyby mi kazała cierpieć dla siebie, powiedziałbym jej: masz mię, posiekaj mię w drobne kawałeczki, jeżeli ci to może zrobić przyjemność! Ale ja czuję, że, oddając się Mar­tynie, stracę coś z przyjaźni dla panny Heleny. Bo ja się upo­dlę, bo ja się ośmieszę, bo ja się poniżę, wprowadzając tę srokę w moje progi. Panna Helena nie zechce wtedy odda­wać mi swoich wieczorów, bo jej się będzie zdawało, że je odbiera tej, której się one z prawa należeć będą. Nie, nie, ona nie będzie okrutną! zrozumie, że ja nie mogę, nie mogę. . Jeszcze tego brakuje, żebym zaczął płakać, jak baba!

Jestem skazany bez nadziei, bez ratunku! Wolałbym, by tak mówiono o mnie, leżącym na łożu śmierci! Nie było panny Heleny w domu, gdym do niej przyszedł z postanowie­niem złożenia losu w jej ręce, i musiałem czekać na jej po­wrót. Ta godzina oczekiwania powinna oczyścić wszystkie moje grzechy. Męczyłem się, jak robak na szpilce, i rozpamiętywa­łem, że tym nieszczęśliwym dają chloroform, żeby mękę ich .skrócić, a mnie żadna ręka nie podała kojącego napoju...

Przyszła nareszcie. Przedstawiłem jej sprawę własną, wzmagając się na spokój i usiłując mówić, jakby chodziło

o osobę trzecią. Wypowiedziałem wszystkie zażalenia ojca Martyny...

Na reputacyi jej ciążą w istocie poważne zarzuty, niedające się zmyć i usunąć — rzekła panna Helena. — Lu­dzie są tacy źli... powtarzają brednie i wierzą w nie... Los cały Martyny może być zwichnięty wskutek tych plotek, któ­rym pan nieoględnie dałeś pozory prawdy. Z winy pana do­bra sława Martyny cierpi... panna jest rzeczywiście zgubiona w opinii...

Więc... więc...

Trzeba uczynić wszystko, co można, żeby tę dobrą sławę jej powrócić...

Więc byłem potępiony! (iłowa opadła mi na skrzyżo­wane na stole dłonie, przez chwilę nie miałem siły ani prze­mówić, ani spojrzeć na pannę Helenę. Zdawało mi się, że mię cały świat prześladuje, i pragnąłem, jak struś, choć głowę ukryć przed pogonią. Poczułem, że panna Helena położyła na mojej głowie rękę, i zdawało mi się, że mi z tej ręki spływa ukojenie i odwaga. Podniosłem ku niej wzrok; miała oczy, pełne łez. Pyłem tak wzruszony i tak nieszczęśliwy, że się rzuciłem na kolana przed nią.

Uczynię coś kazała — zawołałem — ale nie odejmuj mi twej przyjaźni, nie odejmuj mi tej ręki, którąś przed chwilą

na mej głowie położyła! Będę miał siłę uczynić to poświę­cenie, ale ty mię nie odstępuj, ty mną nie pogardzaj, ty mię ratuj!

Schyliła się ku mnie i ustami dotknęła mego czoła.

Jeżeli siostra może co dać bratu w nieszczęściu... będę ci siostrą.

Przylgnąłem ustami do jej kolan i czułem, że u jej ko­lan było moje miejsce... było moje życie...

Była bardzo wzruszona, wzięła mię za rękę, podniosła..

Nie lubię, gdy kto klęka przed istotą, podobną so­bie — rzekła. — Miej odwagę; ludzie powinni czynić, co im wskazuje obowiązek, a nie troszczyć się o własne cierpienie, ani o to, czy ciężko lub lekko będzie ich ramionom... Może ta młoda dusza, która się panu oddaje, to serce, które dla ciebie bije, znajdzie udoskonalenie i uzacnienie w związku z tobą. Może Bóg tę drogę obiera dla niej, by ją zbliżyć ku niebu. Kocha cię, więc zrobisz z niej, co zechcesz... a może też znajdziesz szczęście w tym związku!

Zdaje mi się, że usłyszałem łzy w głosie panny Heleny. Wyszła, zostawiając mię samego. 1 ja się bałem mego bab­skiego usposobienia, zdołałem więc wyjść na ulicę i skinąć na dorożkę. Widocznie zapomniałem kapelusza, bo mi go panna Ilelena potem odesłała. Nie miałem siły być osobiście u Martyny, bałem się też nadejścia tych pan, napisałem więc tylko do nich, że przyjdę jutro, że dziś czuję się chorym. Tak też jest naprawdę, (iłowa pęka mi z bolu, i jakaś taka tę­sknota ciągnie mię do panny Heleny... Tak mi było dobrze u jej kolan... Co może być takiego w jednej kobiecie, żeby przy niej tylko, przy niej jednej było człowiekowi dobrze?...

Dnia 14. maja.

Nie pisałem przez dni kilka, bo wprost nie mogłem. Mam odrazę do siebie, do wszystkiego, co mie otacza, do jedzenia, do picia. Jestem nieszczęśliwy, nieszczęśliwy!

Martyna zawsze ta sama, ale, skoro mam się z nią ze­nu-, więc mam sobie za obowiązek nie okazywać; jej mego wstrętu. Chodzę do niej codzień, siedzę w fotelu i milczę. My­ślę o pannie Helenie. Martyna fruwa koło mnie, jak ptak, a ja mam taką nerwową obawę, jak gdyby miała mi usiąść na głowie, na ramieniu... dreszcz mię przechodzi... Czasem opo­wiadam co z moich podróży, ale wszystko, nawet ta prze­szłość, do której dawniej tak powracać lubiłem, stała się dla mnie bezbarwną i bez znaczenia. Opowiadam o sobie, jak­bym mówił o wyprawach Marco Pola, lub de Piano - Carpino. Zdaje mi się, że przestałem nawet lubić moje ptaki. Ornito­logia wydaje mi się takim samym wyrazem, jak mineralogia, botanika, entomologia. Straciła dla mnie to coś wyłącznego, to coś ukochanego, co miała dawniej. (¡dyby mi mole zjadły kaczkę Aleci lorda Szcicłoirskt, zdaje mi się, że bez jednej łzy wyrzuciłbym ją na śmiecie. Przestałem być sobą, przesta­łem żyć. Jestem, jak skazany, który na jedno tylko ma siłę, na obawę przed spełnieniem wyroku. A wyrok już tak „bliski spełnienia. Jutro mają być moje zaręczyny. Moje zaręczyny! napisałem ten wyraz i przypatruję mu się, ale zdaje mi się, że ja go dobrze nie rozumiem... że mię chyba w swoją moc bierze jakiś obłęd... Moje zaręczyny! Tak samo byłbym zdzi­wiony, gdybym był tu napisał: »mój pogrzeb.« Zdaje mi się że to ostatnie łatwiejbym zrozumiał!

Radzą mi się o wyprawę, o suknie, kapelusze, szla­froczki, pończochy. Pytają mię, jakie lepiej lubię peniuary kobiece, muślinowe czy białe wełniane? Albo ja wiem, jakie ja lubię? Co to mię może obchodzić? Niewiele zważałem na kobiety, a cóż dopiero na ich peniuary? Powiedziałem, że wełniane, bo czuję, że mam obowiązek nie drażnić ni- czem, niczem nie urazić Martyny. Nie mogę jej powiedzieć, że ją kocham, ale mogę udawać przecież, że mię jej wy­prawa zajmuje.

Opiekuńciu, czy lubisz duże, czy małe znaki na po­szewkach ?

Namyślam się, bo nic nie rozumiem. Co za znaki? Ale nie chcę w ykładu o znakach, więc mówię, że duże.

A czy z koroną czy bez korony?

Myślę o koronie cierniowej, która się codzień mocniej wpija w moje skronie, i mówię, że z koroną.

Te panie wymyśliły dla mnie nową katuszę. Oto obwożą mię codzień po Warszawie, jak na pokaz. One dwie, wystro­jone, w jakichś jasnych kolorach, uśmiechnięte i jakieś du­mne, jakby szły na zdobycie świata, i ja na przedniej ła­weczce naprzeciw nich. Przyjeżdżają codzień i zabierają swoją oliarę. Wolałbym się schowTać pod ziemię, niż jechać w aleje w tej pozie szczęśliwego narzeczonego, która mię poprostu do krzyża przybija. Martyna wesoła, zawsze jej się jakieś konce- pta trzymają. Jedzie pełne lando śmiechu! Ach, czy nie peł­niejsze smutku, rozpaczy, tęsknoty? Mimowoli kulę się na mojom przedniem siedzeniu, chciałbym być malutki, żeby na mnie jak najmniej zwracano uwagi... zazdroszczę kobietom wualok! To dobry pomysł dla tych, co chcą ukryć, że uśmiech ich ust jest nieszczery... że się oczom chce zapłakać... Ale udaję wytrwale. Myślę, że uczciwy człowiek tak postępować powinien, nawet co do tego, nie mam wątpliwości, bo tego zdania jest panna Helena.

Nie sztuka pić gorycz ze skrzywieniem... trzeba ją pić z uśmiechem.

Łatwo to powiedzieć. W teoryi wszystko wydaje się łatwiejszem.

Wczoraj, gdym taki skulony i malutki, jechał w cieniu dwóch rozpiętych parasolek i w jasności dwóch tryumfują­cych uśmiechów, coś mię tknęło... jakieś przeczucie kazało mi się odwrócić. Trotuarem w czarnej sukni i czarnym kape­luszu szła panna Ilclena. Spotkałem się z jej wzrokiem i mu­siałem całej siły woli użyć, żeby nie wyskoczyć z powozu Potem, uznawszy, że wyskoczyć było mi wprost nie wolno, przygarbiłem się jeszcze bardziej ... Wszystek wstyd, jaki w całym świecie czyha na serca ludzkie, nagle przygniótł mię

do ziemi. Co ja robiłem naprzeciwko tych wystrojonych ko­biet? Skąd ja się tu wziąłem i poco? Czy to mogło być moje miejsce? miejsce człowieka poważnego, który całe życie po­święcił nauce? I ta czarno ubrana kobieta, patrząca z tro- tuaru na dwie papugi, siedzące przedemną, czy nie musiała mimowoli stracić dla mnie szacunku? Z jej rozkazu byłem głupcem obwożonym i pokazywanym całej Warszawie; ale niemniej ona pogardzać mną musiała, żem się w tę sprawę, jakoby dobrowolnie uwikłał.

Na kogo opiekuńcio tak patrzy? Czy la czarna pani to znajoma? Proszę pamiętać, że przy mnie nie wolno pa­trzeć na żadną inną kobietę. Przysięgłabym, że to jakaś do­broczynna osoba! To dopiero musi być nudna! Pewnie, co drugi dzień, przychodzi z prośbeczką!

Oburzenie zagotowało się we mnie warem. Miałem już na ustach bardzo gorzkie słowa, ale mię ogarnęła nagle jakaś pogarda i niechęć wymawiania w obecności tych pań imienia panny Heleny. Zaciąłem usta i swoją gorycz przełknąłem sam. Czułem ją potem w gardle, w piersiach.. Co będzie, gdy jej się wreszcie nagromadzi tyle we mnie, że już wybuchu nie będę w możności powstrzymać?

Insynuowano mi dziś, żem powinien mojej narzeczonej ofiarować jakiś kosztowny prezent w dzień naszych zaręczyn. Zapytałem wprost, co to być miało? Pani Kryspina powie­działa mi wtedy wyraźnie, że naszyjnik brylantowy byłby tu najbardziej na miejscu. Wybrałem go już u jubilera, i oto leży przedemnąyi czeka moich zaręczyn! Jubiler przypatry­wał mi się, dawał rady. wreszcie zapytał:

Przepraszam pana, czy nie będzie to niedyskretnem z mej strony... Dla kogo jest ten naszyjnik? Czy to może prezent ślubny?

Tak, to dla narzeczonej.

Nie wiem sam, jak zdobyłem się na tę odpowiedź, ale, uczyniwszy ją, zmieszałem się nagle bez miary. Czu­łem, że ognie na mnie bija. Spuściłem oczy, a jednak zda­

wało mi się, że otwieram czaszkę jubilera i czytam w niej wyraźnie:

Co, ty, -stary, siwiejący, przygarbiony, ty się żenisz, i to jeszcze z osobą, dla której kupujesz naszyjnik brylan­towy! Idzie ona na obrożę, ale tylko dlatego, że obroża jest brylantowa.

Westchnąłem ciężko i, nie patrząc, wziąłem co mi da­wał jubiler. Mówił ciągło o ogniu i wodzie brylantów", a je­dnak tylko brzmienie słów słyszałem, nie rozumiejąc wrcale ich znaczenia. Zapłaciłem bardzo słono. Nie wyobrażałem so­bie, żeby to tak dużo kosztowało. Uboga rodzina uważałaby sobie tę sumę za majątek. Tak, ale narzeczony, który swojej narzeczonej nie umie powiedzieć jednego słowa miłości, który swój wstręt do niej zaledwie ukryć potrafi, niechże przynaj­mniej daje kosztowne prezenta, ognie brylantów, kiedy sam żadnym ogniem zapłonąć nie umie.

Żyd z kontraktem mordował mię dziś znowu. Podpisa­łem, bo już mi sił nie staje. Wiem, że mię oszukał, wiem, że dałem się wyzyskać, ale wszystko ma swoje granice, i nerwy ludzkie tylko do pewnego stopnia wyciągnąć się dają.

Wieczorem powlokłem się do panny Heleny. Na to je­dno przytomności mi staje, by wszelkimi podstępami, wszel­kimi wysiłkami dyplomacyi tak wszystko wyłatać, tak wy- sztukować, by mi się wieczór cały został dla niej. Już i u niej jednak nie ogarnia mię ta atmosfera spokoju, szczęścia i ufno­ści, która dawniej koiła we mnie wszystko. Jestem, jak czło­wiek w' bezpiecznem wprawdzie miejscu, ale czujący, że za drzwiami czekają zbiry, którzy go pochwycą za ramiona i po­wloką, jak swoją ofiarę. Oglądam się, czy zbiry nie stoją tuż za mną. Dręczy mię niepokój... Mam przed sobą pannę He­lenę, ale czuję, że ona już nie moja. Nikt mi jej nie odebrał, i ona sama nie odpycha mię, a jednak coś nas dzieli, coś stanęło między nami... Nie śmiem przypuszczać, że byłem też czemś w jej życiu, i może mi się zdaje, ale ona jest też bardzo smutna. Mam przekonanie, że dziś miała zapłakane

oczy. Czuję, jaką zarozumiałością z mej strony jest przypu­szczenie, że ona płacze nad stratą swoją, że tą stratą jestem ja, ale... Nie, nie, to mi się tylko tak zdaje, to moje poszar­pane nerwy... Człowiek, żyjący w takim odmęcie, może mieć osłabioną zdolność zdawania sobie sprawy... Człowiek tak nieszczęśliwy... Ale dlaczego ona miała czerwone oczy i ten wyraz twarzy, który po sobie zostawiają łzy? Widziałem ją przecie zawsze na tej wyżynie, na której panuje wieczny spo­kój. Czemże dla istoty takiej, jak ona, jest skromny uczony, który nigdy nic dla ludzkości nie uczynił? Zebrał kolekcyę ptaków, napisał kilka naukowych, a kilkanaście popularnych artykułów, ot i wszystko! Całe życie był egoistą, myślał tylko

o sobie, bo i ta nauka... on się jej poświęcił, bo ją lubił, bo ją kochał. Trzeba go teraz widzieć, jak się oddaje temu, czego nie kocha... tej kobiecie, od której go wszystko odpycha... Poświęca się jej, bo musi... jutro będą jego zaręczyny, bo tak mu każe sumienie i panna Helena, ale spojrzyjcie na niego, jak wszystka krew burzy się w nim, jak się w nim serce wije rozpaczliwie... Jednak ona z pewnością płakała. Po łzach przychodzi czasem uśmiech, ale taki smutny, jakby powracał z pogrzebu jakiej nadziei... Uśmiechnęła się, czu­łem jednak, że uśmiech ten wart był łkania. Ach, baba ze mnie, taka baba, że aż wstyd!

Dnia 16. maja.

Zaręczyny! To musi być piękny dzień dla człowieka, który kocha. Wybrać sobie ze wszystkich kobiet świata tę, z którą chce się spędzić resztę życia, nie rozłączając się ni­gdy ... Powiedzieć jej: jestem twój, tyś moja... Wiedzieć, że jest taka ręka, która nie opuści nigdy twej dłoni... że jest' takie serce... Ach, jakaż ze mnie baba!

/

Godzina 1. w nocy.

Spać nie mogę. Zdaje mi się, żem wczoraj znalazł się na zaręczynach bardzo przyzwoicie. Dopomogła mi do tego jakaś przytomna niepamięć, bo inaczej tego nazwać nie * mogę. Martyna była przy mnie, ale ja nie zdawałem sobie dokładnej sprawy z niczego. Wiedziałem, że mam w kieszeni naszyjnik brylantowy, że mam na małym palcu pierścionek, który włożyć mam na czwarty palec Martyny... Ale w jakim celu miałem zrobić to wszystko, nie wiedziałem dokładnie.

Pili nasze zdrowie, i ja piłem, uśmiechając się, nic wiem, <llaczego, i nie wiem, do kogo. Ściskano mię za ręce, życzono szczęścia... Robiłem sam na sobie wrażenie woskowej figury z przyrządom do wykonywania niektórych ruchów, do uśmie­chu... Była muzyka, tańczono trochę i zapomniano na chwilę

o naszym drogim, wielkim csłowiekn. Poszedłem do ma­łego saloniku i znalazłem się tam sam jeden. Przez otwarte drzwi widziałem tylko przelatujące lekkie suknie kobiet, jak motyle, migające w słońcu, słyszałem muzykę... Nigdy w ży-> ci u nie nosiłem pu więc ten, który włożono mi na

palec, mimowoli mię ugniatał. Zacząłem go obracać, wreszcie utonąłem w nim wzrokiem. Wtem opamiętałem się, w jednej chwili przytomność mi wróciła, jak gdyby nagle oczy ze snu otworzyła, a z nią takie cierpienie chwyciło mię za serce, że się pod niem ugiąłem... przerastało miarę moich sił... ude­rzyło w serce moje, jak młot... Z pod młota strzela czasem iskra; teraz tak się właśnie stało. Ten pierścionek zaręczy­nowy... jabym go chciał, jabym go pragnął przyjąć z rąk... nie Martyny... nie Martyny! Ale, gdyby mi go kładła inna ręka... jabym go przyjął, klęcząc... jabym go przyjął, leżąc krzyżem i całując stopy!... 1 dopiero w tej chwili jasnem mi się stało... pojąłem, że... że... Boże, w największej niedoli ą można też doznać największego szczęścia! Cierpienie i szczę­ście zlały się w mojem sercu... Jam nie był jednym z tych .samotników, idących przez życie, jak smutny wędrowiec bez

domu. Ja miałem dom, a przy jego ognisku siedziała wybra­na!... Była już tam, była oddawna, ale .ja, ślepy, ja, głuchy, nie widziałem jej, nie słyszałem jej głosu... Bralem za przy­jaźń to, co było... Boże, czy ja przed samym sobą zdołam wymówić ten wyraz!... Trzeba było dopiero tego pierścionka inne,j na moim palcu... Szaleję, od zmysłów odchodzę!... Ale wówczas, gdym siedział sam jeden w saloniku pani Kry­spiny, radość bez miary zagłuszyła we mnie wszystkie smu­tki, wszystkie bole... Bor wałem się z siedzenia, wyprostowa­łem się i czułem się nie nędzarzem, nie starym, pochylonym, siwiejącym, ale królem, ale młodzieńcem! Kto powiedział, że ja nie mam powołania na męża?... że mnie tylko książki i wypchane ptaki potrzebne, a domowe moje ognisko może się obejść bez kobiety? Nie, nie, i jam stworzony, i jam po­wołany do szczęścia! Bo dlaczego nie mam powiedzieć, dla­czego nie mam krzyknąć, że kocham pannę Helenę? Kochani ją i nic prócz niej nie widzę, w nic nie wierzę, nic prócz niej nie czuję! Pożar dawno tlał w budynku i byłby z pe­wnością tlał tam całe życie niedostrzeżony... aż nareszcie widok pierścionka na mojem ręku i ta straszna boleść tak silnie naparły, że drzwi otworzyły się na rozcież, i płomień buchnął! Kocham ją! kocham ją! Kocham za wszystkie obo­jętności mego życia, za wszystką suchą naukę, jaką się kar­miłem, za wszystkie lata, spędzone samotnie... kocham ją za całą przeszłość niewiadomości — co to miłość! O, teraz będę- miał odwagę! Stanę przed nią i powiem: >Czy każesz mi je­szcze brać inną kobieto, kiedy ja ciebie kocham, jak dotąd nikt na świecie nie kochał, i jak nikt już nigdy na świecie kochać nie będzie?« Powiem jej to, bo teraz jestem silny, jestem młody, jestem król! Jakie prawo może mieć do mnie Martyna? Niema żadnego! Niech się nikt nie łudzi... Jest je­dno prawo, oddające kobietę mężczyźnie — to miłość! Na mocy tego prawa panna Helena jest moją! Ona mię dotąd nie znała takim, jakim jestem w tej chwili; nie znała mię młodzieńcem, nie znała mię królem!... Ale teraz i ona mię

pokocha, i ona pójdzie za mną, bo pójść musi, jak żelazo idzie za magnesem... Boże! co ja tu napisałem? Ja ośmielam się mówić do niej, jak do równej sobie!... Mąci mi się w gło­wie, potrzebuję świeżego powietrza, potrzebuję kędy biedź, chciałbym otworzyć ramiona... Wychodzę, może chłodna noc ostudzi trochę moją głowę.

hma 19. wuja.

Widok dzieci rozrzewnił mię dziś. Nigdym jeszcze nie zdał sobie sprawy z tego, czem jest to młode życie. Do du­szy wpłynęło mi tysiąc uczuć nowych, wzruszających. Ja ni­gdy nie byłem ojcem, a czułem wzbierające w sobie uczucie ojcowsfwa. Trzymać się za rękę z kochaną kobietą i patrzeć na taką małą istotkę, którą stworzyła miłość... Ludzie się skarżą, a jednak Bóg dał im szczęście, byle je tylko dojrzeć i posiąść umieli. Wszystkie te główki, jasne i ciemne, wy­glądające ku mnie życzliwie, to była miłość, zamieniona na kształt ludzki. Mówiłem dzieciom o wielkich głodach ptasich wśród ciężkich zim. wśród spalonych spiekotą słoneczną ste­pów, ale o tem, co mówiłem, myślałem tylko powierzchnią umysłu i pamięci. W głębi mnie było takie rozrzewnienie, że chciałbym był ukryć twarz w dłoniach i zapłakać ze szczęścia.

Biegłem z nadzieją ujrzenia jej. ale, gdym dochodził, opanował mię nagły strach... serce trzęsło się we mnie tak, żem oddychał z trudnością. Byłem kontent, gdy mi powie­dziano, że wyszła, bo ktoś tam z jej biednych bardzo ciężko zachorował. Jak ja się teraz do niej zbliżę? Jak ja się do niej odezwę? Jakże ja będę mówił o moim wykładzie, o pogodzie, kiedy, kiedy... A jeżeli ona wyczyta z oczu moich i obrazi ..się... i odepchnie mię?

Cały dzień byłem w gorączce. Podczas obwożenia mię po Warszawie Martyna spostrzegła, że mi coś jest.

Pan od orłów pożyczyłeś dziś spojrzenia — zawo­łała Martyna — pan tak z góry na mnie patrzysz!... Prze­

cie jeszcze żoną pańską nie jestem, i trzeba na mnie pa­trzeć pokornie.

Aha! pokornie! Ja, który mogłem sobie powiedzieć, że kocham pannę Helenę i że to jej dziś wieczór powiem! Na wszystkich teraz patrzałem z góry. Czy był jeden na świecie człowiek, któryby nosił większy skarb w duszy?...

Do panny Heleny poszedłem wcześniej, niż zwykle. Tak zręcznie wykręciłem się tym paniom, jak kanarek, króry doj­rzał rozsunięto w klatce pręciki. Czułem za sobą jakąś pogoń, ale robiło mi to dziecinną przyjemność, żem umknął, i... szu­kaj wiatra w polu! Wszakże, im bliżej drzwi panny Heleny, tem większy lęk, tem większy strach. Szedł do niej król, a wszedł pokorny żebrak. Coś mię wiązało, coś mię kuło w dyby, coś mi usta zamurowywałoCały wieczór przesie­działem u niej i byłem stokroć więcej, niż zwykle, małomo- wny, stokroć więcej nieśmiały. Wchodząc, pierścionek, ten ohydny pierścionek, zdjąłem z palca i włożyłem do kieszeni, a pomimo to czułem go na ręku, jak amputowany czuje od­jętą nogę... Panna Helena nie dostrzegła mego zmieszania i dziwnego stanu, bo sama była ogromnie smutna, przybita i milcząca. Przez cały ten wieczór prawie nie przemówiliśmy do siebie i siedzieliśmy, jak dwTie mumie. Dopiero przy poże­gnaniu zrobiła widoczny wysiłek i powiedziała:

Wiem, żeś pan związany już nietylko słowem, ale i pierścionkiem... widzę, żeś smutny... Szukaj podpory i od­wagi w tem, żeś ten krok uznał za swój obowiązek... Życie takie krótkie, i, gdy się człowiek znajdzie u jego kresu, na jedno wychodzi, czy upłynęło szczęśliwie i spokojnie, czy też ciężko i smutnie... Nawet go się mniej żałuje, jeżeli było przykre. Pan wiesz... Święci Pańscy cieszyli się z mąk i ka­tuszy ... Ryle spełnić obowiązek...

Powinienem był jej krzyknąć, że obowiązek jest tam, gdzie nasze uczucia, bo inaczej żaden obowiązek nie może być spełniony dobrze. Inaczej jest to tylko prostytucya szla­chetnych uczuć, gwałt, zadany naszym najdroższym pragnie­

niom! Niech mię ona nauczy spełniać dobrze obowiązek, gdy go nie kochamy. Pracowałem całe życie nad nauką, praco­wałem dobrze, bom naukę kochał; a teraz mogę być dobrym mężem, mogą być pożytecznym człowiekiem, ale tylko przez nią, tylko obok niej! Jeżeli ona mię odepchnie, nie potrafię spełniać żadnego obowiązku, bo będę niezdolnym do żadnego wysiłku, jak niezdolnym jest do lotu ptak ze złamanem skrzy­dłem. Czemże ja będę przy boku Martyny, i czem ona się sianie przy mojem sercu, oddanem innej na cało życie i na całą wieczność? Czy może być, by jakiekolwiek względy mo­gły nakazywać takie zabójstwo siebie samego? Panna Helena musi to zrozumieć, musi mię rozgrzeszyć, musi... Boże!... ale czy ona mię kocha? czy pokochać kiedy zdoła? Drżę cały, i pióro wypada mi z ręki.

linia 21. maja.

Panna Helena bardzo smutna. Widocznie płakała znowu. Co może łzy jej wyciskać? Milczenie dusi mię teraz za gar­dło, gdy się z nią znajdę sam na sam. Wszystko, co chciał­bym powiedzieć, wydaje mi się albo zbyt czczeni i błahem, albo zbyt śmiałem. To, co niema stosunku z moją miłością, jest bezmyślnem, niegodnem wspomnienia, zaś na wyznanie odwagi mi nie staje. Ona usiłuje rozmawiać, ale i ją wkońcu ogarnia moja milcząca zaduma ...

Taką dziś jestem nieuprzejmą, milczącą gospodynią — rzekła po dłuższej chwili, w której żadne z nas słowa nie wymówiło — ale pan mi to darujesz. Nie wiem, co pomię­dzy nami stoi, co nam mrozi słowa na ustach... To jest: wiem — dodała — wiem... Przy umierającym się milczy, a my czujemy, że nasza przyjaźń, nasza zażyłość umiera.

Coś mię zadławiło w gardle, zdołałem jednak wymówić:

Dlaczego umrzećby miała?

Bo nie może być inaczej. Z kobietą poślubia się je­dnocześnie jej rodzinę, jej stosunki, jej przyjaźnie... Dawne

uczucia same z siebie rugują się z duszy lub powoli zamie­raj;! z braku podniety,

Czy pani możesz przypuścić...

Kiedy to przychodzi samo z siebie i przyjść musi... Wierzę w przyjaźń pana, miała ona jednak przyzwyczajenia, króremi żyła, a których pozbyć się musi... Pan nie będziesz mógł spędzać ze mną jedynych moich niezajętyoh chwil dnia... Jabym nawet nie przyjęła od pana czasu, któryś pan powi­nien oddawać żonie...

Pani! — zawołałem nagle, stając przed panną He­leną — musisz pani wysłuchać teraz mojej tajemnicy! Ja nie mogę żenić się z Martyną, bo ja kocham... kocham inną!

Ale/, nieszczęśliwy! — rzekła panna Helena —jakże mogłeś, kochając inną, doprowadzić do tego, że jesteś narze­czonym Martyny? Dlaczego nie powiedziałeś pan tego wcze­śniej? Dlaczego nie ożeniłeś się dawniej?

Ale co mam czynić teraz? — jęknąłem.

Jest tylko jeden sposób. Prosie Martyny o zwrot danego słowa...

A jeżeli słowa zwrócić nie zechce?

Wtedy dotrzymać zobowiązania. Niema innego wyj­ścia dla uczciwego człowieka.

Po tych słowach surowych panna Helena spojrzała na mnie z wyrazem, którego nigdy w życiu nie zapomnę. W jej oczach odmalował się przestrach, rozrzewnienie, radość... Pa­trzała, dopóki źrenice jej nie zaszły łzami, którym pozwoliła cicho spłynąć po policzkach.

Wielka żałość, a zarazem wielkie jakieś szczęście rzu­ciło mię przed nią na kolana. Chwilę tylko byłem u jej nóg, bo się odsunęła odemnie, lccz widziałem, żem jej nie obraził. Z za łez z oczu jej strzeliło promienne spojrzenie, które od­czułem aż w głębi duszy. Była widocznie wzruszona, bo pod pierwszym lepszym gospodarczym pretekstem wyszła, zosta­wiając mię samego. W jakimś szale wzruszenia, nadziei, ra­dości zacząłem myśleć o wyrazach, w jakich zaklnę Martynę,

Z. Kowerska. Z pamiętnika ornitologa. ()

by się zmiłowała nademną, i byłem pewien, że zdołam otrzy­mać od niej zwrot słowa.

Panna Helena powróciła surowa, sztywna nieco, i po­częła z trochę nienaturalnym ożywieniem opowiadać o de­szczu, który ją spotkał, o chorobie jednej z babulek, o pro­jekcie wyjazdu na wieś na wakacye. Pożegnałem ją też dosyć sztywnie, tembardziej że, całując jej rękę, czułem, że ode­brałaby mi ją była natychmiast, gdybym ją był chciał dłużej przy ustach zatrzymać.

Dnia 25. maja.

Niema nadziei. Martyna się nie zgadza. Pani Kryspina zemdlała, słysząc, że się chcę cofnąć. Uczyniła mi potem ty­siące wyrzutów. Nadużyłem zaufania, młodości, niedoświad- czenia dziewczyny z porządnego domu, w nocy wprowadzi­łem ją do mego kawalerskiego mieszkania... Służba rozsiała zaraz po mieście tysiące plotek... I jak mogło być inaczej? Co mogli przypuścić lokaje, zobaczywszy rano w mieszkaniu swego pana — pannę? Trzeba było być ostatnim... żeby nie chcieć powagą swego nazwiska okryć tego skandalu. Mar- tynce pozostawałoby chyba rzucenie się do Wisły z żela­znego mostu! Nie trzeba mieć sumienia, .żeby, skompromito­wawszy pannę...

Powiedziałem, że ani serca, ani nawet obojętności ofiarowrać jej nie mogę, bo muszę wyznać, że kocham inną kobietę.

Pani Kryspina rzuciła mi takie spojrzenie, jakie by się od niej dostało fornalskiej szkapie, stającej do wyścigu z an­gielskim rumakiem. Ruszyła ramionami, Martyna zaś roze­śmiała się, bo ona ze wszystkiego się śmieje.

To mu się tylko tak zdaje, ciociu, że to kobieta! Ma wprawdzie śliczne kobiece imię, ale jedynym jej wdziękiem są wypchane ptaki. To ornitologia! Ja sobie z tą jejmościanką poradzę!... tem łatwiej, że to stara panna!

Ile razy kLo powie: stara panna, dotyka mię to oso­biście, rolii mi jakąś taką przykrość!... Prawda, ja jestem stary kawTaler, a ona jest... Ale w tern określeniu: stara panna, czuje wie coś... co zwyczaj językowy określił fałszy­wie, i jakby fałszywie z umysłu. Bo kobieta trzydziestopięcio­letnia nie jest stara, tylko starą nazywają ją dlatego, że jest panną. Ach, lioże, mam siłę jeszcze nad językowemi złośli­wościami i nielogicznościami się zastanawiać! Nie, niemam siły, tylko czuję jakieś ogłupienie, jakieś znieczulenie, które mię chwyta, ile razy rozpacz tak już moje biedne serce wy­tarza po wszystkich piekłach, że padnie ono potem, jak nie­żywe... Mówię o sobie, jak o innym człowieku, któryby nie wiedział dotąd, jak wygląda nieszczęście. O, życie jest bezli­tosne! Bezlitosne dla mnie, czy może dla każdego? Może ka­żdemu musi być odmierzona część, jaka mu się należy? Zro­bił się ze mnie teraz taki pesymista! Wszystko wydaje mi się nędznem, niegodnem wspomnienia. Co to musi być za roz­kosz — nie istnieć!

Z takiem uczuciem w sercu, które mi czasem przedsta­wia życie, jako rozkosz i szczęście bez miary, gdybym mógł je spędzić u nóg panny Heleny, to znowu strąca mię w samą głąb nędzy, gdy pomyślę, że od niej na wieki odsuniętym będę — z taką walką, z takiem cierpieniem w duszy jestem oprowadzanym, obwożonym i pokazywanym rodzinie Martyny, a także przyjaciołom jej rodziny. Z pod ziemi wyrastają jacyś wujaszkowie, jakieś ciocie, jakieś dawne przyjaciółki i przyja­ciele rodziców7... Wszyscy czują się w obowiązku rozmawiać ze mną, wypytywać się, brać mię na tortury towarzyskie, zapraszać mię na jakieś obiady, zebrania, letki, wydawane na intencyę kojarzącej się pary. Uważam, że każdy boi się językowej pomyłki, która z przyzwyczajenia włożyłaby mu w usta wyrażenie: młodej pary. Jakim ja w gruncie rzeczy śmiesznym wydawać się muszę! Ram sobie wydaję się śmie­sznym, gdy przy stole, ubranym kwiatami i owocami, siedzę wystrojony obok wystrojonej Martyny. Czasem zdaje mi się,

U*

że powraca do mnie moja dawna dziecinna werwa, która mi osładzała spędzone w biedzie lata szkolne, że mi potrzebny ów dawny dosadny język dla określenia siebie i mojej narze­czonej. . »Siedzą dwie małpy!« — mówię sobie, spoglądając na nią, ubraną w jasny strój i w wieczysty śmiech, i na siebie z kwiatkiem, który mi ona w butonierkę włożyła. Żeby tak' nagle trzęsienie ziemi, w któremby nas walący się sufit za­tłukł! Zeby tak nagle... Ach, jakie szalone, jakie czasem nie­godziwe myśli przychodzą do głowy człowiekowi nieszczęśli­wemu! I, gdy ja tak się szamoczę w duszy, tak się męczę, tak jęczę z bolu, całe grono biesiadników uśmiecha się wdzię­cznie, jeden z nich wypowiada mowę, wstawszy z kieliszkiem, ściskają moje ręce.., a wszyscy obiecują mi szczęście, jakby byli jego szafarzami... Czy jest coś głupszego, coś wstrętniej­szego, niż śmiech? Usta ludzkie, rozwarte śmiechem, stały mi się czemś tak nieznośnem, że mię poprostu do wściekłości przywodzą. Śmiech obrzydł mi; przekarmiła mię nim Mar­tyna. Zeby ona choć jakie inne miała imię! Tak mi to imię: Martyna, chodzi po wszystkich nerwach, jak skrobanie żela­zem po szkle! Jest jedno cudne imię kobiece... Ach, jakaż ze mnie baba, jakaż ze mnie baba!

Dnia 28. maja.

Ona jest ciągle bardzo smutna i zmizerniała w ostatnich czasach. Nie chce, bym do niej w wieczór przychodził, więc nie idę. Może mi nawet lepiej zdała od niej... mogę ścisnąć rękami skronie... mogę nie panować nad wyrazem mej twa­rzy... Wałęsam się po ulicach, jak pies bez pana. Czasem stanę przed jaką wystawą sklepową... nic nie widzę, ale oczy utkwię w jaki oświecony przedmiot... Wczoraj tak sta­łem przed kaftanikiem kobiecym, mającym wygląd .jakiegoś obwisłego ciała... Jakiś żartowniś uliczny widocznie mię ob­serwował, bo usłyszałem nagle za uchem : »No zdecyduj się pan i kup nareszcie ten trykot dla magnifiki, bo go pan zjesz

oczami!« Ach, tak, ja patrzałem na jakiś przedmiot... na try­kot ? Byle czas upływał, byle czas gdzieś się podziewał... Ile ja .jeszcze lat żyć mogę? Gdybym sypiał wT nocy, wszystko byłoby dobrze, ale mieć ośm godzin w dobie więcej w nie­doli, niż się miało w szczęściu...

Dzień ślubu oznaczony od dziś za miesiąc. Jakieby się mogły stać wypadki nadzwyczajne w ciąsu miesiąca? Czy też podczas szturmu, przypuszczanego do miasia, ślub by się od­był, czy też by się nie odbył?

Dnia 29. maja.

Będę miał kogo zaprosić na ślub. Znalazło mi się aż szesnaście osób bliskiej rodziny. Powiadają, że są bliscy, bo moja babka stryjeczna... Oj! nie, nie wiem już, jak to jest. Doląd myślałem, że niemam żadnych krewnych w Europie. Bodzice moi dawno nie żyją, rodzeństwa nie miałem■, tym­czasem zjawia się aż szesnaście głów Szewłowskich... I na­turalnie tak jest, tak jest, bo moja babka stryjeczna... Dla- czegożby tak być nie miało? Oni siebie nazywają: Szewłow- -scy, i nie mogę zrozumieć, by mała różnica brzmienia miała w nazwisku przeszkadzać pokrewieństwu. Proszą o pożyczkę. Są kolonistami niedaleko Włocławka... Obiecałem, że dam, i dam, bo dlaczegożbym dać nie miał?

Chodzę teraz z Martyną pod rękę przed panią Kry­spiną, postępującą za nami. Wybieramy obicia, meble, sre­bra, tualety...

Ihiia 30. viaja.

Te panie zaszły dziś do mnie z książkami do nabożeń­stwa, powracając z kościoła... Ja na mszę chodzę rano. Rano Pan Róg chętniej ludzi słucha... rano modlą się ubodzy...

Martyna zmęczyła' mię okropnie, bo mię karmiła wi­śniami, których koszyk stał na bulecie wT stołowym pokoju.

Udawała, że jest ptakiem, karmiącym pisklę. Cz... cz... cz,.. I musiałem otwierać usta do wiśni.

Jak się pobierzemy, to ja tak będę zawsze opiekuń- cia karmiła, zęby wyglądał ślicznie, okrąglutko, jak beczułe- czka... żeby był żywym obrazem szczęścia. Odpasłam tak raz jednego chudego kota...

Oj, nie odpasiesz ty mnie, bo ja przy tobie będę zawsze głodny, będę zawsze spragniony... bo moje oczy tęsknić będą za widokiem, który im jest tak potrzebny, jak płucom powie­trze, jak ustom pożywienie... Dlaczego życie stwarza takie położenia, w których człowiek z konieczności przestaje być uczciwym? Bo czy ja uczciwde w dobrej wierze będę mógł Martynie przysiądz miłość i wierność? Wierność? Ja jej będę ciągle, zawsze niewierny! Bo moje serce będzie wierne innej, będzie jej wierne do grobu! Jest w mojem położenia jedno wielkie, wielkie szczęście! (klybym go nic był pewien, nie miałbym siły znieść tego, co mię spotyka. Ona nigdy nie bę­dzie należała do mnie, ale nie będzie też należała do żadnego innego mężczyzny. Zazdroszczę trochę dzieciom, trochę babul- kom tego, że ona się niemi zajmuje, ale to znieść mogę. Nie mógłbym znieść myśli, że ona należy do innego!

Teraz już rzadko przychodzi mi to uczucie potęgi i mło­dości, które miałem w pierwszych chwilach po mojem odkry­ciu. Patrzę na siebie z jakąś litością i smutkiem. Czego to się temu staremu, zawiędłemu uczonemu zachciewa? Zachciewa mu się kochać, marzyć, tęsknić i rozpaczać... zachciewa mu się szaleć z zazdrości!... Zakipię zawsze, jak spokojny płyn w naczyniu, który nagli! gotować się poczyna, gdy pomyślę

o tym człowieku, którego ona kochała! Może w sercu jej zo­stały jeszcze dla niego okruchy... Wspomnienie — to jeszcze okruch miłości!... Ona pamięta swoją mękę... pamięta też swego kata... Boże! zmiłuj się nademną, bo zdaje mi się, że mię przytomność opuszcza.

Odebrałem dziś szczególniejszą wizytę... Przyszedłem sam do siebie w odwiedziny... Na bilecie, przyniesionym mi przez lokaja, wyczytałem wyraźnie: .Jan Szewłowski. .lan Sze­włowski? Jestem teraz bardzo roztargniony, bardzo nieprzy­tomny, zmęczony, niewyspany, więc myślałem, że śnię. Ale Jan Szewłowski, mający ciało, kości, głos ludzki, wszedł do pokoju. Dziwna jakaś ligura! Ubrany, jak turysta... coś na- wpół cudzoziemskiego, mówiącego źle po polsku.., Przyszedł wywieść mię z błędu. To nie mnie, lecz jemu Karol Zatorski zapisał moje miliony. Myślałem, że śmiech jest niepotrzebny ludziom, tymczasem potrzebny jest, żeby odpowiedzieć takim, jak ta, figurom, liozśmiałem mu się w oczy.

Widzę — rzekł pan Szewłowski łamaną polszczy­zną — że pan dziś jesteś źle usposobiony do przyjęcia moich dowodów i objaśnień. Pozwolisz pan, że przyjdę jutro... Za­ledwie w nocy przyjechałem do Warszawy... muszę się tu dowiedzieć o jakiego adwokata... Jestem przytem tak zmar­twiony śmiercią mego najdroższego przyjaciela, o której się zaledwie kilka dni temu dowiedziałem; czytuję zawsze dzien­niki polskie... W Londynie wpada mi w rękę jakaś stara ga­zeta... z niej dowiaduję się, że mój najdroższy przyjaciel, Karol Zatorski, umarł i mnie zapisał cały majątek, jak mi to zawsze obiecywał..

Tak mię ten ohydny oszust i kłamca oburzył, że na twarzy odbić mi się musiało coś, co go przestraszyło. Wy­szedł, suwając nogami, kłaniając się i obiecując mi swoją ponowną wizytę. — Do czego to podłość i chciwość ludzka dojść może!...

Moi krewni po stryjecznej babce jeszcze też nie opuścili Warszawy. Musiałem nietylko obiecać im pożyczkę, lecz ofia­rować pieniądze na powrót w okolice Włocławka...

Już nawet nie naliczę rozmaitych interesantów, ludzi, potrzebujących kapitału na jakieś świetne przedsiębiorstwa,

ubogich z prośbą, którzy codziennie przewiną się u mnie... Jakaś to .jest bajka o królu, że jako najdroższy skarb chował odzienie pastusze, noszone przez niego w latach ubóstwa. 1 ja mam taki skarb: wspomnienia moje z czasów, gdym był tylko skromnym uczonym... gdy życie moje napełniała nauka — wybrana mego umysłu i przyjaciółka — wybrana mego serca. 1 .jedno, i drugie zwalił mi w gruzy ten odziedziczony mają­tek, Z nauki zrobił mi martwy popiół: przyjaźń, spokojną ci­chą przyjaźń, przekuł mi nagle na miłość, napełniającą moje serce rozpaczą — na zazdrość, szarpiącą je, jak szpony sępa.

Do kogo ja będę należał w wieczności? Do Martyny, czy do panny Heleny? Czy tam po za światem ciała, gdzie żyją już tylko duchy, śluby ziemskie, wymawiane ustami tylko, mają też moc wiążącą? Czy też może wolno będzie duchom ustawiać się w takie pary, w .jakie tu na ziemi łączyło je uczucie? Czy w takim razie jej duch połączy się z moim, czy też może szukać będzie tego biednego .urzędnika, którego posag żony uczynił aż właścicielem ziemskim! Litości, litości! Niech mię już odstąpią te trapiące myśli, i niech się stanie miłosierdzie! nadomną! Nie mam już siły, i taka ze mnie baba, taka ze mnie płaczliwa baba!

Dnia 4. czerwca.

Znowu przyszedł mój sobowtór. Chciałem go nieprzy.jąć, bo czuję się śmiertelnie znużony, ale kazał mi przez lokaja powiedzieć, że przyszedł z dowodami, że musi ze mną po­mówić, zanim sprawę całą wytoczy przed sądy. Piję kielich i znajduję pewne zadowolenie w tem, że mi go dają już wy­pić do samego dna.

Pan Jan Szewłowski, muszę mu oddać sprawiedliwość, nie meczy mi nerwów ani krzykiem, ani groźbami, ani żebra­niem pomocy czy litości. Mówi spokojnie i stawia rzecz jasno. Utrzymuje, że znał oddawna Karola Zatorskiego, był bowiem przez dwa lata nauczycielem domowym u jego krewnych. Był

tam wzięty, jako Niemiec, pochodzi bowiem z Wasserpolaków, i lepiej umie po niemiecku, niż po polsku. Swoje nazwisko wymawia: Szcflofuki. Karol Zatorski odrazu okazywał mu wielką życzliwość i posługiwał się nim potem do wyszukiwa­nia brakujących mu w jego zbiorze numizmatów. Spotkali się w Paryżu i San - Remo, gdzie Karol przepędzał dwie zimy. Tam zaprzyjaźnili się jeszcze bardziej, i Karol dał mu do zro­zumienia, że chce go zrobić swoim sukcesorem. Wkoncu mię zapytał, czy Karol nigdy mi o nim nie wspomniał, gdyż jemu mówił, że ma imiennika, co do litery imienia i nazwiska, który jest sławnym ornitologiem. Przypomniałem sobie, iż mówił mi w istocie o nauczycielu-Niemcu, który się nazy­wał: Johann Szewłowski, że śmiał się, iż miałem imiennika wśród germańskiego plemienia.

Mówił mi o panu — odparłem — ale nazwisko pana wymawiał Szewłowski, gdy ja nazywam się Szewłowski.

O, to wszystko jedno! Niemcy piszą moje nazwisko przez 1, a nie przez literę przekreśloną, która w ich języku nie istnieje, i której ja sam wymówić ni« mogę. Dopiero mój najdroższy Karol powiedział mi, że / w mojem nazwisku wy­maga koniecznie przekreślenia. Kazałem więc sobie porobić bilety wizytowe, jako Szewłowski, ale w paszporcie i papie­rach legitymujących wszędzie stoi Szewłowski... Niektórzy nawet stawiają w mojem nazwisku dwa f zamiast n\.. Więc mój najdroższy Karol mówił panu o mnie? Widzisz pan... .la od młodości miałem intencyę zrobić wielki majątek i nie byłem bez zdolności do handlu, do przemysłu. Pamiętam, że Karol Zatorski zachęcał mię do lego, bym zaczął mój doro­bek w Polsce, i by moje dzieci, noszące nazwisko polskie, do dawnej narodowości wróciły. Czy Karol nigdy panu nie mó­wił, że gubi nas brak zdolności przemysłowych, i że powin­niśmy za pomocą przemysłu podnieść zamożność kraju?

Bardzo być może, że mówił mi to kiedy.

Otóż ja wiem, że wolą jego było, by majątek jego przyczynił się do zamożności kraju przez wpłynięcie w ręce

przemysłowca. Założyłem w Kaliskiem garbarnię na małą skalę i władnie do Londynu jeździłem dla zakupienia lub wy­kradzenia niektórych sekretów... Fan wiesz, że skórki baran­ków, z jakich robią się czapki męskie i kobiece, muszą aż do Anglii jechać po wyprawę i farbę, .la chcę tę umiejętność do naszego kraju przenieść i wyobrażam sobie, Iroki (drogi) Ka­rol będzie kontent, patrząc tam z wysoka na to, że ja ten sekret wykradłem i że go do Polski wprowadzę, (idy będę w posiadaniu majątku, rozszerzę mój przemysł i założę gar­barnię na wielką skalę.

Pokazał mi parę listów, ręką Karola pisanych, tyczących się jakiegoś starego medalu.

Podczas tej rozmowy, którą prowadziliśmy spokojnie, jakby sprawa dotyczyła osób trzecich, wszedł Zrębski, który, dowiedziawszy się, o co chodzi, wpadł w gniew i począł ła­jać pana .lohanna Szewlowskiego, a i mnie po trosze za to, że przyjmuję jakichś oszustów, wmawiających we mnie, co tylko sami chcą.

Pan Szewlowski wstał, oświadczył uprzejmie, że bywał zawsze w dobrem towarzystwie i nie przyzwyczajony jest do krzyków; że zatem wróci jutro, mając nadzieję zastać mię samego, rozmowa bowiem ze mną, jako ż człowiekiem do­brze wychowanym, sprawia mu tylko przyjemność prawdziwą. Chciałby, żeby sprawa załatwiła się polubownie, i żeby dwóch ludzi, dobrze wychowanych, nie potrzebowało po sądach cho­dzić. Wyszedł, szastając nogami, od progu jeszcze grzecznie z ukłonem, z uśmiechem zawoławszy, że sądy nie są dla lu­dzi dobrze wychowanych.

Byłem dziś u panny Heleny. Pozwoliła mi zostać z sobą wieczór cały, na co teraz bardzo rzadko się zgadza. Jaką my gramy komedyę i jak czujemy oboje, że ją gramy! Wysilamy się na rozmowę, a co chwila, zapada między nami ciężkie, jak kamień, milczenie, podczas którego mnie serce bić zaczy­na, jakby wt tej chwili coś nadzwyczajnego stać się miało... jakby miało zaraz wypłynąć wyznanie z moich lub jej ust...

I coprędzej jedno z nas zaczyna mówić o rzeczach najprost­szych, najobojętniejszych. Podczas jednego z tych naszych zainilknięć, przejmujących mię jakąś rozkoszą i strachem, uchwyciłem, się .lohanna Szewlowskiego, jak zbawienia. Opo­wiedziałem jego dwukrotne najście i pretensye. Panna Helena oburzyła się na tego pomysłowego młodzieńca. Dowodziła mi, że byłoby bardzo smutnem dla całego nawet społeczeństwa, gdyby fortuna, tak znaczna, dostała się w ręce człowieka bez czci i wiary, podłego oszusta, zdolnego do tak ohydnego kłam­stwa. Obowiązkiem było bronić ze wszystkich sił praw moich.

Po zobaczysz pan — dodała — że on wszelkich spo­sobów użyje, by dowieść, że to on jest spadkobiercą Karola Zatorskiego.

Nie może być! On conajwyżej zechce wyłudzić ode- mnie jakąś małą kwotę, kosztem której okupię sobie spokój i pozbycie się jego osoby.

Musiał on dobrze obmyśleć plan, podług którego za­mierza działać.

*— Oświadczył mi wprawdzie zaraz na wstępie, że od młodości zadaniem jego jest zrobienie wielkiego majątku.

Broń się pan energicznie, bo ten Wasserpolak pe­wnie w środkach przebierać nie będzie.

Ach, tak mi mało chodzi o ten majątek!

Wyrwało mi się to mimowoli, ale panna Helena na se-

ryo poczęła mi czynić przedstawienia. Ma się obowiązki wzglę­dem tego, co się posiada, a obowiązek przedewszystkiein!

Obowiązek! Ona zawsze ma to słowo na ustach! I ja lubiłem je dawniej... czyniło mię ono nawet akuratnym aż do przesady, ale, odkąd wcieliło się dla mnie w kobietę, któ­rej nie kocham... l>o ja Martyny codzień mocniej nie lubię, coraz wyraźniejszy wstręt do niej czuję! Już nietylko jest to instynktowny brak sympatyi, ale wyrezonowana odraza. Jaka to jest płytka, j .ka lekka, jaka próżna i bezmyślna istota! Przytem ani cienia w niej serca, ani szczątka duszy. Nic, prócz tylko chęci używania zabawy, samolubnego wyzyskiwa­

nia wszystkiego i wszystkich. (Idyhym ja mógł kupić dla niej męża, oddałbym na ten sprawunek wszystko, co posiadam. Ale wtedy panna Helena pogardziłaby mną, bo ona mówi. że powinnością jest samemu swoich zobowiązali dopełniać. Po­winność i obowiązek! Czy człowiek może się tem tylko wy­żywić przez całe życie i nigdy innego chleba nie zaznać? Przychodzi mi tyle różnorodnych myśli do głowy... Czyby w naturze ludzkiej leżał jakiś wrodzony, mimowolny a nie­przeparty pociąg do Lego, co jest owocem zakazanym? Czyby to było dziedzictwo, wzięte w spadku po Ewie? Dlaczego ja nie wiedziałem, że kocham pannę Helenę, i poczułem to do­piero wtedy, gdy ona stała się dla mnie niedostępną? Prze­cież codzień, co wieczór, mogłem jej powiedzieć to, co teraz dopiero powiedzieć jej zapragnąłem, (¡dym stracił prawro do wyznania jej mej miłości, zaczajone w sercu uczucie dopo­mina się o głos, o byt... Woja droga! moja droga! Nie mogę tak zawołać wobec ciebie, więc przynajmniej wołam w du­chu. 1 słuchaj, jam nie śmieszny... bo nie może być śmie- sznem to, co jest wielkie! (¡łowę mam przyprószoną siwizną, ale jeżeli ludzie w moim wieku mogą działać, sądzić, praco­wać, walczyć, rządzii;, więc mogą i kochać. Człowiek może być niekonsekwentnym, ale natura konsekwentną być musi. Daje ludziom w moim wieku siłę do wszystkiego a do miłości by jej nie dawała? Zrobiła nawet ze mną obrachunek i dała naraz za całą młodość, za wsystkie czasy. I czuję, że już umrę z tem uczuciem w sercu, czy ono będzie mojem mę­czeństwem, czy moją chwałą. Wiem, że będzie męczeństwem, bo będę chodził z cierniem myśli wyłącznej w mózgu, z klą­twą zakazanego uczucia w sercu!

Na co komu potrzebne moje nieszczęście? Czy jest ja­kaś miara przeznaczona przez Boga, którą corocznie muszą po brzegi wypełnić łzy ludzkie? Brakło łez do miary, więc mnie wskazał palec Boży.

Dnia 5. czerwca.

Johann Szewlowski o tej samej godzinie, co dni poprze­dnich, przyszedł dziś do mnie. Wszedł grzeczny i uśmiechnięty, wyrażając mi swoje zadowolenie, że tego gbura, którego tu spotkał nie było tym razem. Między ludźmi, dobrze wycho­wanymi, każdy interes załatwia się bez trudu.

Szanowny panie — mówił słodko —■ byłem u re­jenta, u adwokata... Wszak testament brzmi lak: »Ustana­wiam moim jedynym i zupełnym sukcesorem .lana Szewłow- skiego, mając pewność, że majątek mój dostanie się w ręce, które potrafią użyć go dobrze.« Skąd pan masz pewność, że tym Janem Szewłowskim jesteś pan?

Mam przekonanie moralne, że ja nim jestem.

Czy Karol Zatorski mówił kiedy, że panu zamierza zapisać majątek?

Mój panie, nie męcz mnie pan, bo wiesz dobrze, że Karol Zatorski ani pomyślał o panu w godzinie śmierci... Daj mi pan pokój i nie zmuszaj mię pan...

0... między ludźmi dobrze wychowanymi... A gdy­bym ja panu okazał list Karola, obiecujący mi sukccsyę?

Mów pan: pana Karola Zatorskiego! — zawołałem — inaczej każę pana wyrzucić za drzwi.

Nie mogłem znieść tego poufałego traktowania mego najdroższego przyjaciela w ustach pana Johanna.

Mogę dla pana zrobić to ustępstwo. Posiadam więc list. pana Karola Zatorskiego, w którym mi obiecuje...

To fałsz! Chyba pan list podrobiłeś!

0, co za brzydkie podejrzenie! Sąd wyrzecze swoje zdanie o tem... Ja także pod przysięgą zeznam...

Co pan zeznasz?

Że rok temu w Paryżu pan Karol Zatorski ustnie mi obiecał...

Wyjdź pan! — zawołałem — bo gniew we mnie wrzeć zaczyna!

Dobrze, panie, wyjdę, bo, jako człowiek dobrze wy­chowany... Mam nadzieję innym razem zastać pana w le- pszem usposobieniu.

Panna Helena miała słuszność. Ten człowiek widocznie sfałszował jakieś dowody i nie ustąpi tak łatwo. Będziemy musieli skończyć na procesie. Ach, jak mi się już te kłopoty przykrzą!

Przysłano mi dziś Kiiryrrek z zakreślonym artykułem. Oznajmia on swoim czytelnikom sensacyjną nowinę przybycia Jana Szewłowskiego, właściciela garbarni — nie ornitologa — który się ma za rzeczywistego sukcesora Karola Zatorskiego. Wszystkie dzienniki powtórzą naturalnie tę wiadomość, i na­zwisko moje znowu krążyć będzie z ust do ust... Tak mi się to wszystko już przajadło... tak mi potrzeba spoczynku!... Spoczynek i Martyna, to jakby kto powiedział: ogień i woda.

Ach, jak ona mię trenuje.' Dziś wybieraliśmy fortepian, powiada bowiem, że. choć nędznie gra, ale żyć nie może bez widoku fortepianu. Muzyki nawel. nie lubi, ale taką skrzynię z muzyką mieć musi.

Cóż to dziwnego? Ludzie lubią takie rzeczy nieu­żyteczne. Numizmat, ptak wypchany, jakąż to ma wartość? Leży i śniedzieje, lub go mole zjadają. To samo dla mnie for­tepian. Chcę mieć muzykę w skrzyni i kwita! Będę chowała klucz od niej, żeby mi się jaknajrzadziej do niej dobierano!

Wszystko w tej głowie przewrócone, w nieporządku... Ja, który tak lubię systematyczność, będę miał żonę... Żonę! Ja będę z niej miał żonę! Będę zmuszony patrzeć na nią co­dziennie... być z nią ciągle... Powietrza, powietrza!... bo się zaduszę!

I

Dnia 10. czern-ca.

Dziś rano przyszedł do mnie już nie sam pan Jan Sze- wlowski, ale jego adwokat. Bardzo jakiś przyjemny człowiek. Na moje gniewne wyrazy odpowiedział spokojnie i logicznie;

Nie chodzi tu wcale o słuszność... sąd o słuszności jest rzeczą Pana Boga... Chodzi oprawo ludzkie, .fest dwóch Janów Szewłowskich, obaj byli znajomymi pana Karola Za­torskiego. Otóż niema się za co obrażać, jeżeli zachodzi kwe- stya, któremu z dwóch zapisał on majątek.

Jestem pewien, że w wilię śmierci, kiedy pisał testa­ment, nie pamiętał on nawet o istnieniu Jana Szewłowskiego, garbarza, poddanego pruskiego.

Czy mógłbyś pan na to przysiądz?

Nie, panie. Przysięga jest rzeczą, zanadto świętą...

Zaś pan Szewłowski. garbarz, gotów jest przysiądz.

To jest łotr. kłamca!

Przypuszczam nawet, że tak jest. w istocie, sędziowie jednak nie mają możności czytać w sercu ludzkiem. Muszą jednakowe prawa przyznać obu Janom Szewłowskim. i ten z dwóch, który przedstawi dowody...

Pan sam czujesz, po czyjej stronie leży prawda.

Nic nie czuję, panie... adwokat nic nie czuje... kie­ruje się tylko dowodami prawnymi: to mu wystarcza.

Zła sprawa...

Przepraszam pana. sprawa pana Szewłowskiego, gar­barza, jest bardzo dobrą sprawą. Upoważnił mię on do tra­ktowania z panem polubownie. Jest to człowiek dobrze wy­chowany, chciałby ominąć drogę sądową i otrzymać pańskie dobrowolne zrzeczenie się.

Znowu mię złość ogarniać zaczynała. Adwokat zaraz to spostrzegł.

Panie łaskawy — ozwał się — ja jestem tylko na­rzędziem. Mówmy spokojnie... Według mego zdania pan Sze- włowski, garbarz, jest rzeczywistym sukcesorem, bez względu na to, co myślał, umierając, pan Karol Zatorski, bo pan Sze- włowski, garbarz, posiada dowody... list własnoręczny...

Fałszywy! podrobiony!

Jeżeli podrobiony, to tak zręcznie, że tego nikt od­kryć nie zdoła. Papier z monogramem pana Zatorskiego...

A więc idźcie panowie do sądu! — zawołałem — niecli sąd rozstrzyga, po czyjej stronie jest prawda.

Zawsze po stronie, mogącej dostarczyć więcej dowo­dów — rzekł grzecznie odwokat, podając mi rękę na poże­gnanie. — Obowiązkiem naszym było zaproponować zgodne załatwienie sprawy, ale, skoro to się zapewne nie uda...

Coż to za podli, co za bezczelni ludzie! Ten adwokat wie doskonale, że przyjął sprawę oszusta, a pomimo to... Tak, ludzie są bez porównania gorsi, niż to sobie dawniej wy­obrażałem.

Ledwie wyszedł ton przyjemny, przystojny i miły łotr, wpadły do mnie pani Kryspina z Martyną. Wyczytały już wiadomość w usłużnym Kmjcrkn i wzięły z lego asumpt, żeby mię dręczyć od samego rana. Pastwiły się nademną, tak jak gdybym ja był twórcą .lolmnna Szewlowskiego.

Bo to ja mówię — wołała pani Kryspina — że. ci wielcy uczeni to ludzie najniepraktyczniejsi! Mają tylko naukę w głowie, a reszta ich nie obchodzi, .leżeli pieczony gołąbek sam wpada im do gąbki, to Jaska, jeżeli raczą się oblizać, ale własnemi rękami coś zrobić, własną głową coś wymyśleć...

Chciałem jej przedstawić moją niewinność, ale nic słu­chać nie chciała. W ogóle zrobiłem spostrzeżenie, że kobiety słuchają uważnie tylko tego, co same mówią.

Martyna śmiała się, opowiadając, jak to my o żebranym chlebie pobierzemy się: jak pan .Johann Szewlowski będzie na nas patrzał z wysokości moich milionów. Utrzymywała, że już u Jlersego kazała sobie szyć torbę dziadowską, llerse po­słał dopiero po fason do Worth’a, który podobno już nieje­dną taką torbę fabrykował dla swoich klientek.

Nie wiem, kto to jest Worth, ale wiem, że Martyna jest coraz głupsza.

Ze wszystko ma swój koniec, więc skończyła się też i wizyta tych pań u mnie, myślałem jednak w jej ciągu, że się nigdy nie skończy. Pani Kryspina wyglądała chwilami, mó­wiąc o moich milionach, jak lwica, mająca się rzucić w obro­

nie swoich małych; to znowu, gdy mówiła o mojem niedo­łęstwie, przybierała Jeremiaszowe zwroty mowy. Martyna do­brała się do mikroskopu, stojącego na mojem biurku, i po­psuła go zupełnie. Przytem tyle było hałasu i śmiechu, że chciałbym był uciec od niej do antypodów.

Ale przecie wyszły. Przecie ich w lej chwili nie widzę i nie słyszę.

Panna Helena pozwala mi tylko jeden wieczór na ty­dzień spędzać u siebie, więc chodzę przynajmniej pod jej okna. Podobno tę niedorzeczność spełniało przedemną tysiące zakochanych. Go za śmieszny, co za dziecinny pomysł! Ale mię lam nogi prowadzą, serce ciągnie... Czyby nawet dla na­miętności były jakieś prawa rządzące aż do najdrobniejszych jej zewnętrznych objawów ? Czy pewna kategorya zakocha­nych musi chodzić pod okna kobiety ukochanej? Wiem, że jestem śmieszny, ukrywam się też i oglądam, jak złodziej, ale idę i patrzę na dom, w którym ona mieszka. Jestem bardzo nieszczęśliwy, chwilami jednak ogarnia mię pewien rodzaj spokojnego szaleństwa, które mi ulgę przynosi. Patrzę na wszystko, co mię otacza, jak gdybym miał cudze, pożyczone oczy... jakby moje własne zamknęły się były na wszystkie wrażenia zewnętrzne i widziały tylko jeden przedmiot — mi­łość swoją. Pożyczone oczy, któremi patrzę, niosą odebrane wrażenie nie mnie, lecz prawdziwemu właścicielowi swemu; ja pozostaję obojętny zupełnie i nie wiem, nie czuję nic prócz tego, że kocham pannę Helenę. W takich chwilach wy­poczynku od rzeczywistości- Martyna może mi ciosać kołki na głowie, a ja ani o tem wiem, ani tego czuję.

Dnia 28. czerwca.

Znowu kilka dni nie pisałem. Suknia ślubna już gotowa. Wisi. okryta prześcieradłem, jak całunem; ale zdjęli całun, żeby mi ją pokazać. Widziałem niegdyś umarłą dziewczynę w takiej białej sukni, i tak mi się zdaje, że się zanosi na ja-

Z. Kowerska. Z pamiętnika ornitologa. 10

kąś śmierć, nie na wesele. Język ma czasem dziwne złośli­wości i ironie. rl’en akt będzie się nazywał mo.jem weselem !

Przy tem wszystkiem jeszcze udręka fizyczna. l!o ina­czej nazwać nie mogę tego prześladowania, jakiemu podlegam ze strony Jolianna Szewlowskiego. W gruncie rzeczy wobec moich milionów nie doznaję uczuć lwicy, której dzieci są za­grożone, ale mię męczy, poprostu fizycznie mię męczy sprawa la o sukcesyę. Johann był parę razy znowu. Posunął się do szczerości i wspaniałomyślności względem mnie. Powiedział mi wyraźnie, że on wie, iż Karol zapomniał o jego egzystencyi w chwili pisania testamentu, że list jest podrobiony, ale że od dzieciństwa zadecydował, iż musi się dorobić wielkiego majątku, i musi... i dorobi się. To wcale nie przeszkadza mu do wielkości duszy, bo. jeżeli ja dam mu dwieście tysięcy ru­bli. on podpisze urzędownie zrzeczenie się praw wszelkich do sukcesyi po Karolu Zatorskim.

Mój panie — rzekłem oburzony — sądownie możesz mię zmusić do oddania ci całego majątku, ale wyłudzić sobie jego części nie pozwolę, i proszę, byś mię nie nachodził!

Wsiał natychmiast, kłaniając się i szastając nogami. Od progu zapewnił mię, że nietylko jest dobrze wychowany, ale i wspaniałomyślny, bo, gdy wejdzie w posiadanie fortuny, nie zażąda odemnie żadnych rachunków z wydanych dochodów, a nawet wszelkie moje zobowiązania podpisze.

Myłbym tego człowieka udusił!

I takie jest moje życie. Ślubna suknia na kołku, której widok, jak duch jaki, chodzi ciągle za mną... okna panny Heleny, na których tle przesunie się czasem jej cień... tem się karmię i truję wewnętrznie... tem nasycam mój głód ser­deczny... A dla mego znękanego ciała, dla umysłu zoboję- tniałego każdy dzień przynosi męczarni tysiące. Johann Sze- wlowski przysłał mi znowu adwokata. Musiałem i ja udać się do prawnika. kLóry prowadził interesa Karola. Wszystko zda­łem na niego, i o mnie jednak się to opiera. Trapiony jestem, jak ranione zwierzę, pragnące dostać się do jakiegoś spokoj­

I

nego legowiska, a widzące ciągle za sobą zgraję psów... Mani przedstawić jakieś dowody wyłącznego uczucia Karola dla mnie. Podobno mają świadczyć służący, którzy mię przy jego łożu śmierci widywali, ma świadczyć doktor... Kamerdyner Karola, który tak usilnie prosił, bym go zostawił przy mojej osobie, nagle podziękował mi za służbę. Musiałem go uwol­nić. bo powiada, że jest chory, nie może pracować (przecie u mnie próżnował!) i osiądzie przy zamężnej córce.

Tak jestem nieszczęśliwy, znużony, zbolały, że czasem wątpię, czy to ja jestem tym samym człowiekiem, który tak wszystko jasnem i różowem widział w koło siebie. Wiem te­raz, jakie miały uczucie owe pelikany, zabłąkane aż na staw w Zaciemieniu. I ja straciłem moją wewnętrzną ojczyznę — moją słoneczną, jasną przeszłość, i lecę bez pamięci, bez tchu. oszołomiony, stropiony wśród jakichś nieznanych mi wrażeń

i okolic... Dla pelikanów znalazła się litościwa kula pana Ja- rzęckiego, a dla mnie nawet kuli...

Panna llelena wyjechała na wieś na wakacye. Czuję się tak samotny, jakby wszyscy ludzie byli wymarli w koło mnie... Ach, jakaż ze mnie baba!

Dnia 2. sierpnia.

Cały miesiąc nie pisałem, ho byłem chory. Nic bardzo groźnego. Pośliznąłem się na leżącej na trotuarze skórce od pomarańczy, upadłem i zwichnąłem prawą rękę. Miałem dużo cierpienia, które mi nieco dobrego zrobiło, bo ból fizyczny trochę sił moich zużywał, i mniej ich zostawało na szamo­tanie się wewnętrzne. Z powodu zwichnięcia ręki ślub mój opóźnionym został, a teraz sama Martyna go odkłada, wcale nie objaśniając powodu, i wiecznie wszystko w żart obracając.,

Jeszcze się z sobą nabawimy i nanudzimy dosyć!... niema się czego spieszyć.

Ja się też wcale nie spieszę. Ręka boli, pisać jeszcze nie mogf.

Sprawa moja z Johanneni Szewlowskim oddana sądom. Mój adwokat kręci się, zbiera dowody; ja czekam cierpliwie końca. Sprawa ta jest jasnym dowodem krótkiego i dalekiego ramienia sprawiedliwości ludzkiej. Jestem pewien, że wszyscy sędziowie wiedzą dokładnie, po czyjej stronie leży słuszność, a jednak kto wie, czy sprawy nie przegram. Podobno kamer­dyner, który odprawił się odemnie, świadczy przeciw mnie. Utrzymuje, iż słyszał z ust pana, że ma on intencyę majątek swój zapisać człowiekowi młodemu, przemysłowcowi i obco- poddanemu. Coś podobnego świadczy chłopiec, który się uczył przy kucharzu Karola. Adwokat mój mówi, że ci ludzie są przekupieni. Prawdopodobnie tak jest, ale cóż ja na to pora­dzę? Podobno i adwokat Johanna Szewlowskiego wcale nie zapiera, gdy jest z moim w cztery oczy, że sprawa klienta jego polega na oszukaństwie, ale, gdy oszukaństwo dobrze jest obmyślane... Mój prawny doradca wpada w złość, nie może zrozumieć przyczyny postępku, który uczynić zamie­rzam; ale ja będę zmuszony przedstawić sam sądowi pismo, które zdaje się świadczyć przeciw mnie. Wiem, że nie dowo­dzi ono niczego, skoro nawet Johann Szewlowski nie przeczy, gdy jesteśmy sami, że Karol nie pamiętał nawet o istnieniu jego, gdy pisał testament, ale sumienie nakazuje mi przedsta­wienie tego dokumentu. Podczas choroby, uprosiwszy doktora, by zabronił interesantom i odwiedzającym wstępu do mnie, szperałem lewą ręką w różnych papierach Karola, który ży­czył sobie, bym je przejrzał i zrobił użytek z jego noLatek. Otóż między innemi znalazłem ręką Karola przygotowany ma- teryał do artykułu, poszukującego przyczyn, dla jakich nasz kraj, nie cierpiący jeszcze na przeludnienie, dostarcza wy­chodźców na drugą półkulę. Przyczynę tę znajduje on w ma- łem rozwinięciu u nas przemysłu, i twierdzi, że najlepiej za­sługują się społeczeństwu ci, co kapitałów swych używają na wsparcie i pomnożenie lej ubogiej gałęzi u nas. »Jestem prze-

konany — pisze — że więcej dla kraju uczyni ten, co założy garbarnię lub fabrykę mydła, niż ten, co gromadzi kolekcyę numizmatów lab zbiera cenne wydawnictwa i białe kruki księgarskie.«

Nie mogę zataić przed sądem tego rękopismu Karola. Maszę go przedstawić, bo, skoro może być bronią w ręku mego przeciwnika, zatem wielką podłością z mej strony by­łoby go ukryć.

Jest jeszcze i drugi dowód przeciw mnie. Przyglądając- się testamentowi Karola, złożonemu w moje ręce, dostrzegłem, że umierający mój przyjaciel nie położył kreski nad literą l w mojem nazwisku. Rozumiem, że jego drżąca ręka nie miała na to siły, ale nie mniej to jest też dokument, którego zataić niemam prawa.

Pan pragniesz koniecznie kamień do szyi sobie uwią­zać! — woła zły aż do czerwoności adwokat.

Nie, ale nie mogę ukrywać, że taki kamień znajduje się w mojem ręku. (¡dybym z powodu zatajenia artykułu i te­stamentu Karola został przy sukcesyi, stałaby mi się ona zbyt ciężką do zniesienia.

Nie rozumiem takicli skrupułów... Daruj mi pan, ale wydają mi się one niedorzeczne.

Może są takie... Chociaż nie jestem średniowiecznym rycerzem, pozwoliłem sobie wybrać dewizę. Zapożyczyłem się, co do niej. od Henryka portugalskiego, (iodłem mojem jest: Pnif/łiienie czynienia dobrze. W tern pragnieniu kieruję się sumieniem, ot i wszystko. Pomimo tego uczyniłem w życiu wiele niedorzeczności, nie dziwiłbym się więc, gdyby i zamie­rzony przezemnie postępek był jedną z nich.

Jeżeli pana wyratuję, to nie z powodu udzielonej mi przez pana pomocy, ale pomimo przeszkód, jakie mi pan stawiasz. Przekreśl pan przynajmniej to / w testamencie, tem- bardziej, że i w tym, który u rejenta złożonym został, prze­kreślenie jest bardzo problematyczne.

Sam miałbyś mię pan za podłego w tym razie.

Dlaczego? Przecie pan jesteś pewien, że majątek panu zapisanym został.

Mam to przekonanie, ale pewności, opartej na fa­ktach, niemam żadnej. Karol nie obiecywał mi nigdy uczynić mię swoim sukcesorem.

Podobno Johann Szewlowski powiedział w zaufaniu memu adwokatowi, iż spodziewał się spotkać we mnie czło­wieka bezbronnego... jednego z tych, co to przekładają nę­dzę nad nieuczciwość, ale że przeszedłem jego oczekiwanie. Jestem ptak pod wzrokiem boa... sam idę w paszczę tego strasznego potworu.

Panią Kryspinę do szaleństwa przyprowadza myśl. że ja dobrowolnie pozbędę się moich milionów. Zrębski utrzy­muje, że człowiek, który miał przez kilka miesięcy dobrego kucharza, gotuje sobie śmierć głodową, jeżeli z głupiej nie­chęci przekreślenia jednego l narazi się na stratę fortuny. Można źle jadać, ale tylko wtedy, gdy się nigdy dobrej ku­chni nie zaznało.

Dnia 12. sierpnia.

Poczciwa Tomaszowa! Zasłyszała coś o tem, że mi od­bierają sukcesyę, przyszła wiec przypomnieć mi, szlochając

i zawodząc, jak chłopka na pogrzebie, że mam zawsze moje dawne mieszkanie, że czeka ono na mnie w razie złego obrotu sprawy. Tomaszowa zawsze mówiła, że niema, jak rądle mie­dziane! Ot stoją czyściusieńkie, nowiuteńkie, i można w nich, jak dawniej, gotować! Coby to było, gdybym był kupował rą­dle blaszane?

Piozczuliła mię kobiecina. Pojęcia grube, naiwna chci­wość człowieka, który ani intelektualnych, ani moralnych zdo­byczy nie rozumie, ale przy tem wszystkiem serce dobre, zdolne do przywiązania się...

Slub się jakoś od włóczy. Ja o nim nie mówię, i te pa­nie o nim nie mówią. Znoszę im codziennie moją daninę

kwiatów, cukierków, prezentów, i jakoś tak wszystko jest za­wieszone. Sąd ma się odbyć w tych dniach.

Nie wiem nic o pannie Helenie, ale mi ona czasem tak jasno staje przed oczami, jak gdybym na nią patrzał. I pa­mięć ma oczy, i serce ma oczy!... Nawet łzy takiego obrazu przesłonić nie są w stanie!... Czasem przeraza mię jednak bezsilność serdecznych popędów, ich materyalna nicość. Nie mogę się z tem pogodzić, że brutalna siła większą ma prze­wagę w jednym palcu, niż najnamiętniejszy poryw wewnę­trzny. Mamię cielesne może objąć, porwać, złamać... Usta mogą krzyknąć, oczy mogą wołać... A myśl? Nie może nic, nic, nic! Ja naprzykład nie mogę uchwycić myśli panny He­leny, i ona zapewne mojej obok siebie nie czuje.

Pani Kryspina nachodzi mego adwokata pod pozorem, że ja własnych interesów pilnować nie jestem w sianie, bo mam wróble i różne inne ptactwo w głowic, a o zachowaniu fortuny nie myślę. Mój adwokat zachwycony Martyną. Po­wiada, że dla takiej kobiety możnaby duszę zapisać piekłu, a ja nawet bardzo uczciwej kreski nad l postawić nie chcę. Przecie takie nóżki nie mogą się drapać po jakichś trzecich piętrach, ani taka figura nosić sukien, robionych w podrzę­dnym magazynie. Taki brylant potrzebuje oprawy.

Pani Kryspina urządza mi czasem sceny straszne., istne podzwrotnikowe burze! Kiedy pannę skompromitowa­łem i podałem ją na języki całej Warszawy, to przecie mu­szę jej dać zadosyćuczynienie, a piękne mi zadosyćuczynie- nie — mieszkanko pod strychem i galerya ptaszysków w sza­fach i na szalach!

Czy panna MarLyna woli męża ubogiego czy nie­uczciwego ?

Opiekuńciu! — wołała Martyna, śmiejąc się — ja bardzo lubię jeździć własną karetą, mieć suknie dobrze zro­bione... I taka byłam zawsze. Przy chrzcie krzyczałam do­póty, aż póki mi chrzestny ojciec nie położył na brzuszku brylantowej bransolety. Jak tylko to zrobił, ucichłam natych­

miast. Miałam wtedy dwa miesiące wieku. Od tego czasu pa- sya moja do brylantów i wszelkich innych dostatków rozwi­nęła się ogromnie... rosło to we mnie, jak mikroby w słoi­kach Pasteura... teraz już we krwi nie mam niewinnego.

Pani zawsze żarluje.

0. najmędrszy z opiekunów! są takie żarty, które zawierają więcej prawdy, niż sama matematyka i astronomia. Gobym ja też robiła, gdybym nie mogła kupić sobie, co ze­chcę, obstalować sobie, co zechcę i zjeść, co zechcę? Opie- kuńciu ! ludzie wymyślą może lekarstwo na suchoty, ale z pe­wnością nie wymyślą żadnego na tego mikroba, co w mojej krwi płynie. Y \

Okropna rzecz, że pani zawsae żartujemy

A co to za przyjemność taka żona, co zawsze żar­tuje! Niema nic gorszego, jak wszelkiego gatunku bekasy

i mazgaje. Zobaczy opiekuiicio, jak ja opiekuńcia mazgaj- stwa oduczę!

E, gdzietam! ■— woła pani Kryspina, machając ręką z wyrazem rozpaczy bez nadziei.

Zęby się też tak zrobiło, by Johann Szewlowski wygrał tę nieszczęsną sukcesyę, a ja otrzymał odmowę Martyny!!! Ale' nie, skoro się czuje skompromitowaną... A gdyby też była dla mnie jaka nadzieja?

iJnia 23. sierpnia.

Odebrałem list od panny Heleny. Powiada, że nabiera sił, by nie zawiodła zaufania »kochanych bobiąt* i ich rodzi­ców, i by pracować mogła nietylko z obowiązku, ale i z za­pałem. Na wsi otacza ją wielki spokój. Spokój, dobra to cza­sem rzecz dla ciała, ale zawsze dla duszy.

Jestem strasznie rozstrojony. Przebyta choroba, przygo­towujący się sąd, wszystko to sprawia, że pisać nie mogę. Zwierzanie myśli dziennikowi uspakajało mię dawniej trochę. Dziś niewiele mi pomaga.

Joliann Szewlowski czyni podobno wszelkie możliwe kroki, by przyspieszyć rozstrzygnięcie sprawy. Wszystkie ba­dania przedwstępne ukończone... Kontent jestem, że się zbliża stanowcza chwila... Jakikolwiek biędzie rezultat, przyniesie mi on może trochę uspokojenia. Wszelki fakt spełniony ma w sobie pierwiastki kojące.

Dnia 25. sierpnia.

Sprawa przegrana. Przyczyniło się do tego szczególniej świadectwo kamerdynera i kuchcika, którzy byli potwornie bezczelni. Wróciłem do mieszkania. Myślałem, że będę spo­kojniejszy, gdy się to skończy. Tymczasem sprawiło mi to wszystko ogromną przykrość, napoiło mię goryczą 1 tez miary. Nie można przecie patrzeć obojętnie na tryumf niesprawiedli­wości... Przytem zostało mi jakieś ogromne zawstydzenie. Ja używałem przez kilka miesięcy dostatków, które wedle orze­czenia sądu należały do innego człowieka! Złapałem się też na uczuciu nienawiści dla tego bezwstydnika, Johanna Sze- wlowskiego, a nienawiść względem bliźniego niegodna jest chrześcijanina. Jestem więc pobity nietylko mnteryalnie, ale też i moralnie. Czuję się nieszczęśliwy i zawstydzony.

Pisanie moje przerwanem mi zostało przez wtargnięcie pani Kryspiny i Martyny. Wiedziały już o przegranej i napeł­niły moje mieszkanie pa wierni krzykami. Zrozumiałem, iż mi radziły apelować.

Nie będę apelował — rzekłem, gdy mi nareszcie do .słowa przyjść pozwoliły — nie będę mego nazwiska i osoby wystawiał na powtórną śmieszność...

A więc cóż to będzie?... cóż to będzie?... małżeń­stwo Martynki...

Ja bynajmniej mego słowa nie cofam... (lotów je­stem w każdej chwili spełnić przyrzeczenie... Myłem bardzo nieudolnym posiadaczem milionów... tak nie jestem stwo­rzony do bogactwa, jak Didus Ineptus do latania. — Jesteś

prawdziwy Didus Ineptus — zawołała pani Kryspina — Di- dus Ineptus, to pewnie znaczy: dudek-niedołęga! 1 co nam tu pan prawisz o dotrzymywaniu danego .słowa? Cóż pan znaczysz bez fortuny, i coby Martynka robiła z takim nudzia­rzem? Ja panu już niegdyś radziłam, byś się pan ożenił ze swoją kucharką.

Ale, jeżeli w istocie reputacya panny Martyny...

Co się tym mężczyznom śni! — zawołała pani Kry­spina. — Nawet starym dziadom zdaje się, że są niebezpie­czni ! Także pretensya! Człowiek bogaty może kompromito­wał; młodą panno, ale taki ubogi... Uidus Ineptus...

Radość bez granic, która napełniła moje serce, odjęła mi możność przemówienia. Stałem skamieniały i powoli do­piero odzyskałem zmysły... Ryłem znowu młodzieńcem ... Byłem znowu królem! Czułem, że mimowoli dumnie głowę wzniosłem, i świat wydał mi się łupiną, łatwą do zdobycia. Tylko było mi strasznie pilno biedź i zdobywać! Kiedy od­chodzi pociąg? Jak to może być, by dla ludzi szczęśliwych

i aż wielkich ze szczęścia, nie było zawsze stojącego, gotowego do odejścia, pociągu? Wielcy tego świata nie czekają, a ja jestem wielkim, jestem n:ezwyciężonym, bo kocham! Przed moją miłością w gruzy powaliły się wszystkie przeszkody. Przemogłem miliony, przemogłem szatana-kobietę, bo miło­ści nic się oprzeć nie zdoła. Ona tylko na świecie jest po­tęgą! Wszystko tylko dla niej i przez nią! Dlatego, by z mego serca na jaw samopoznauia wydobytą została, Karol zapisał mi swoją fortunę, i Martyna, jak pijawka, uczepiła się milio­nów... Ryło to potrzebne, bym się dowiedział, że kocham... A gdy się ta miłość rozjaśniła w metn sercu, jak dzień, wy­rastający z jutrzenki, wtedy przekonałem się, że dla mego szczęścia ręka umierającego Karola nie miała siły przekreślić tego błogosławionego I w mojem nazwisku. Wszystko to dla mojej miłości! Co ja tu powiedziałem? Ja, nędzny robak, śmiem przypuścić, że Opatrzność kierowała wszystkiem ze względu na moje szczęście? Nie, nie, to tylko chwile szaleii-

stwa... I szczęście odbiera przytomność... Jestem znowu po­kornym, bo pokornym musi być człowiek, szczęśliwy ponad swoją zasługę.

Dnia 80. sierpnia.

(¡dym przyjechał do Bobrowy, gdzie panna Helena prze­bywała wakacye, wskazano mi altanę w ogrodzie, dokąd się udała z książką. Cały świat wspomnieli i nadziei, w którym żyłem dotąd, rozwijał się, jak sen, gdy się znalazłem przed nią. To już nie był jej obraz, to była ona sama... ta istota, której mogłem się powierzyć pewniej, niż sobie samemu, bez której życie nie było życiem dla mnie... Poczułem, podno­sząc na nią wzrok i myśl, że szczęście moje w tej chwili jest zupełne, (¡łęboką jej duszę odczytywałem na jej twarzy... Odgadła mię, zrozumiała, że była dla mnie wszystkiem, ale nie wiedziała jeszcze, że miałem prawo przychodzić do niej po szczęście. \

Żem był niemy, jak zawrze przy wielkiem wzruszeniu, więc przemówiła pierwsza.

Czuję, żem popełniła wielki błąd — rzekJa panna Helena. — Zabrałam dla siebie część twego życia, nie zdając sobie sprawy z tego, co czynię. Nie wiem, dlaczego uczucie moje dla ciebie było złem, a było złem, skoro wyrządziło ci taką krzywdę...

Nie było złem — zawołałem — było błogosławień­stwem, było cnotą, było dobrodziejstwem! Wzięłaś moje ży­cie dla siebie, wzięłaś moje serce... ale miałaś zupełne do tego prawo. Kochałem cię od dawna, miłość tę jednak od­czytałem wre własnej duszy dopiero pod wpływem nienawiści do innej kobiety... Przestałem ją już nienawidzieć... prze­grałem proces, a ona nie chce męża bez milionów...

Blada twarz mojej ukochanej panny Heleny zbladła mo­cniej jeszcze.

Więc, wiec...

_ i r,(i

Więc teraz mamy prawo być wszystkiem jedno dla drugiego!...

Trzymaliśmy się za ręce... czas przestał istnieć dla nas... zapomnieliśmy o całym świecie.

Dnia 2. listopada,

Tyle miesięcy nie zajrzałem do dziennika. Rachunek z chwil szczęścia, najżywszego, jakiego człowiek kiedykolwiek zaznał na ziemi, nie wydawał mi się potrzebnym. Bogacz nie potrzebuje zapisywać rozchodu. Skarbiec pełen po brzegi, poco się liczyć z wydatkiem? Moja żona powiada jednak, że nic można sobie pozwolić na zaniedbywanie w szczęściu tego, co nam było dawniej pociechą i przyzwyczajeniem. Będę więc znowu pisał.

Kochane nasze »bobięta«, które wszystkie, postrojone, jak lalki, były na naszym ślubie, nie uznały go jednak. Moja żona została zawsze dla nich panną Heleną< a ja najczęściej nazywany bywam mężem panny Heleny. Mam teraz nie je­dną, ale dwie godziny wykładu w szkółce. Wziąłem na sie­bie język polski. Blisko mi chodzić; mieszkam u żony...

Już we dwa miesiące po ślubie zaczęła mię trapić myśl, że biblioteka pani Kryspiny nigdy nie zostanie ułożoną, jeżeli ja się do tego nie wezmę. Tydzień cały opierałem się natrę­tnemu uczuciu, że nie dopełniłem tam obowiązku i danego przyrzeczenia. Nareszcie poszedłem do pani Kryspiny. Paki napowrót były powynoszone do wozowni, w szalach panował nieporządek...

Zabrałem się do tej roboty i teraz skończę ją już nie­zawodnie.

Martyna przychodzi znowu do bilardu. Czasem na mnie wcale nie zwraca uwagi, czasem spojrzy z pod łokcia, robiąc bilę. Parę dni temu, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, na partyę przyprowadziła Johanna Szewlowskiego i pobiła go na głowę. Znoszę teraz jej śmiech bez rozdrażnienia nerwo­

wego. Zdaje mi się, że Juliann Szewlowski znosi go również bardzo dobrze.

Dnia 18. listopada.

Tomaszowej darowałem wszystkie rądle i wszystkie ścierki, bo o te ostatnie osobno prosiła. Nie wiedziałem, że posiadam to bogactwo. Nie chciała służyć u mojej żony, bo powiada, że z kobietami nigdy do ładu dojść nie może.

Dziś, idąc do redakeyi Świata, spotkałem lando pani Kryspiny. W głębi te panie, na przodzie Johann Szewlowski. Czy to niema przeznaczenia? Miliony Karola widocznie były przeznaczone dla Martyny!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Z pamiętnika ornitologa Zofia Kowerska ebook
Pamiętamy o Janie Pawle II
Pamiętnik z powstania warszawskiego, Lektury Szkolne - Teksty i Streszczenia
Fotowoltaniczne panele, PAMIĘTNIK
Trzeba pamiętać o bhp przy trudnych warunkach atmosferycznych, budownictwo, Uprawnienia budowlane, p
Rosyjski aktor Aleksiej Dewotczenko nie żyje. Znaleziono go w kałuży krwi, PAMIĘTNIK
Podanie pamiętaj, Dokumenty, wzory umów, pism
O czym powinien pamiętać projektant domowej instalacji wentylacyjnej, ۞ Dokumenty, UPIĘKSZAMY MIESZK
Głosy po śmierci Papieża, # Autobiografie,biografie,wspomnienia i pamiętniki
pamiętnik
KARTKA Z PAMIĘTNIKA ANTYGONY
Pytania jakie pamiętamy
PAMIĘTNIK SKAWIŃSKIEGO TYTUŁOWEGO LATARNIKA
COP (pamiętnik)
[demo] Pamiętniki Hakerów
Pamiętajcie o ogrodach, scenariusze
Elektronika- Układy próbkująco - pamiętające, Elektronika i energoelektronika, Elektronika laborator
PAMIĘTNIKI PASKA ZWIERCIADŁEM EPOKI, Przydatne do szkoły, barok
Lessing Pamiętnik przetrwania

więcej podobnych podstron