Lichanow Albert ZAĆMIENE SLOŃCA

Albert Lichanow

Zaćmienie słońca

Nie były to już jakieś peryferie. Dawne peryferie najeżyły się betonowymi gmaszyskami. Z per­spektywy wyglądało to nawet nie najgorzej — odległy, zasnuty mgiełką, taki baśniowy wielooki potwór, cały w bieli, zwodniczo kuszący. Z bliska zaś — kamienna pustynia. Mijasz jeden dom, no, myślisz sobie, wreszcie trochę przestrzeni — łąka, dmuchawce, trawa — a tu zamiast dmuchawców kolejny dom i następny, i jeszcze jeden, końca nie widać, aż wreszcie opadasz z sił, wzrok przygasa od asfaltowej szarzyzny...

Działo się to więc nie na peryferiach, lecz gdzieś pośrodku, między centrum a nowymi osiedlami, i jedynie tutaj przetrwały do dziś stare drewniane domki, czy raczej baraki, jeszcze z czasów wojny, i tylko tu zachowała się trawa, dmuchawce i stare czeremchy, co wiosną obsypywały kwieciem drew­niane chodniki.

Człowiek znajdował tam błogi spokój i ukojenie i chwilami miał poczucie, jakby nie było to żadne miasto, wielkie, gwarne, lecz jedynie niepozorna, zwyczajna wioska. Ludzie przyjeżdżający ze śród­mieścia w pośpiechu szli od przystanków trolejbu­sowych, ale kiedy tylko minęli akacje i znaleźli się już w swoim starym osiedlu, gdzie mieszkali od lat, bezwiednie zwalniali kroku, ich wzrok nagle się ożywiał i rozjaśniał, wyraźnie się odprężali, bo ten cichy zakątek, który odgradzały od miejskiej wrza­wy i ścisku topole i krzewy, tchnął innym po­wietrzem, żył w innym rytmie, któremu mimo woli podporządkowywał się każdy, kto wkraczał tutaj...

Tylko jeden ojciec Fiedki ani myślał zwalniać i zawsze gnał na czwartym biegu. Brał ostry zakręt koło akacji i dalej drałował prosto do domu.

Fiodor obserwował go ze swego gołębnika i spojrzeniem towarzyszył ojcu, jakby za wszelką cenę chciał go upilnować i doprowadzić do domu. Tylko nie zawsze mu się udawało. Trasa ojca wiodła koło skleconej z desek budki z plastiko­wym, falistym żółtym daszkiem najbardziej chyba nowoczesnego obiektu pośród starych zabu­dowań. Świątek czy piątek kiosk handlował pi­wem, tłumnie oblegany przez mężczyzn; ten męski żywioł rozpływał się dopiero o zmierzchu. Budka

z piwem była dla Fiodora najbardziej przygnębia­jącym miejscem. I to nie na osiedlu, tylko w ogóle w całym jego życiu.

Ech, życie!... Nie skąpiło ono Fiodorowi kło­potów i przykrości; często obrywał dwóje i bił się z innymi gołębiarzami — cóż począć, nie było na to rady, i tatulo nierzadko sprawiał mu lanie. Ale wszelkie zmartwienia i kłopoty były pestką w porównaniu z tą przeklętą budką z piwem, za­drapaniem, co to poślini się, rozetrze i nie ma śladu. Tak Fiedia traktował wszystkie swoje zmart­wienia. Oprócz tego jednego z ojcem. Ponieważ nic bardzej nie boli człowieka niż hańba własnego ojca.

Ojciec Fiodora, wzniecając kurz butami o po- ścieranych, poobijanych czubkach, gnał zawsze prosto przed siebie. Nie widział czeremchy, trawy, obłoków. Pędził do domu, ogromnie skupiony, ze wzrokiem wbitym w ziemię, jakby rozważał sprawy wielkiej wagi. Fiodor nie spuszczał z niego oka i to spojrzenie dość często nawet skutkowało — ojciec mijał budkę; co prawda potem, kiedy już została w tyle, od razu tracił energię, zwalniał kroku, a całe jego skupienie nagle znikało.

Ale wystarczyło, że Fiodorowi choćby drgnęła powieka, że przelotnie rzucił okiem na swoje gołębie albo przez moment pomyślał o czymś

innym, nawet nie spuszczając wzroku z ojca, od razu się zaczynało.

Ej! — krzyczał spod budki z piwem jakiś schrypnięty głos. — John Iwanowicz! Zawijaj do portu!” Albo jeszcze gorzej: „Amerykanin! Wal no tutaj!”

I całe towarzystwo spod budki zaczynało re­chotać zgodnym chórem, a wtedy ojciec gwał­townie zawracał, podchodził do kiosku z piwem i wołał ze złością: „Który to powiedział? No, który?!” Ale oni zaraz obejmowali go i przeko­nywali podpitymi głosami: „Daj spokój, Giera, daj spokój, chodź, strzelimy po piwku” — i ojciec rzeczywiście uspokajał się, milkł, a potem już sterczał pod budką z piwem do późnego wieczora. Kiedy wracał do domu, pokój, gdzie mieszkali we trójkę — ojciec, matka i Fiodor natychmiast wypełniał się odorem piwa... Ech!

Matka przestała już nawet płakać. Patrzyła tylko na ojca suchymi oczami, sama sucha jak wiór, z ziemistą cerą, wymizerowana — zupełna sta­ruszka, a ojciec odwracał głowę, pósapując zdej­mował buty i usprawiedliwiał się:.

No, no, Toniu, przecież nie jestem pijany, raptem jeden kufelek.

Do diabła z tym kufelkiem piwa, niechby wypił sobie i trzy, i pięć, i nawet więcej, jeśli już taką miał

ochotę —nie to dręczyło Fiodora, tylko ten wstyd. Wstyd za ojca. I jego brak charakteru.

Ojciec Fiedi rzeczywiście nazywał się John Iwa- nowicz. Urodził się w latach trzydziestych, jeszcze przed wojną. I taka panowała wtedy moda.-Teraz, na przykład, w modzie są buty do kolan, obcisłe jak skarpety, pod sklepem obuwniczym na osiedlu kilometrowe kolejki, a wtedy w modzie były imio­na. Zagraniczne. I rodzice nazwali ojca John — z amerykańska. Mógłby ze sto razy zmienić sobie imię, ale jakoś nie zmienił, i chociaż przedstawiał się zawsze: Gieorgij, ludzie znali to prawdziwe imię i kpili z ojca. Matka wyjaśniałar— wszystko stąd, że ojciec mieszkał tu na tym osiedlu i w tym domu od małego i te nieszczęsne pijaczyny są jego przyjaciółmi z dzieciństwa.

Fiodor nieraz o tym rozmyślał. Ach tak! Więc tamten, całkiem siwy, z laską -— to kumpel ojca z dzieciństwa. I ten rudy. I tamten brzuchacz, łysa pała. Zdmuchują z piwa pianę, trącają się z ojcem. Fiodor patrzył na to z gołębnika i w ogóle nie mógł ich sobie wyobrazić jako kilkunastoletnich chłop­ców. Czy oni w ogóle kiedykolwiek byli dziećmi? To wszystko wydawało się takie dziwne. Wręcz niedorzeczne. Powiedzmy, że nawet się przyjaźnili, powiedzmy, kopę lat tu mieszkają i znają się jak łyse konie. Powiedzmy... Ale to przezywanie! Gło-

wy siwe, a oni droczą się jak smarkacze! A poza tym, czemu tak przyczepili się do ojca? No, czemu? Siwy to Iwan Stiepanowicz, ten drugi nazywa się Płatonow, nigdy nie mówią do niego po imieniu, zawsze tylko: Płatonow, jakby w ogóle nie miał imienia, łysy to Jegor, a ojciec — Amerykanin, też wymyślili... Amerykanin. John. Bądź co bądź do­rosły człowiek, a dla nich ciągle tylko Amerykanin.

Ech, ten tatuloL. Inny posłałby do diabła takich przyjaciół, co to nie potrafią zapomnieć dzieciń­stwa i z dorosłego człowieka robią sobie kpiny. I koniec. Mógłby żyć jak inni ludzie. Mijałby spo­kojnie budkę z piwem. Nie przejmował się tymi głupstwami. Ale, widać, dla ojca nie było to takie proste. Może z powodu nieśmiałości, której nie umiał przełamać. Już wynurzył się zza zakrętu, pędzi do domu w skupieniu, ze spuszczoną głową, zamyślony. Zrównał się z budką.

Wuju Samie! — krzyczy łysy. — Hallo! Wal tu do nas, ja stawiam! jjy Ojciec nagle jakby się potknął. Na moment się zatrzymuje, potem macha ręką — a tam, było, nie było — podchodzi do budki z piwem, krzyczy na całe gardło: „Który to powiedział?!” — i całe towarzystwo zaczyna re­chotać, aż się za brzuchy łapią. Niechby już tylko ci trzej, ci przyjaciele z dzieciństwa, ale tu wszyscy bawią się kosztem ojca.

Błazen!

Fiodor widząc, jak ojciec zbacza w stronę budki, zagryzł wargi i z zapamiętaniem wbił siekierę w polano. „A niech go diabli! Kulawego grób wyleczy!” To było powiedzenie matki, ale on też często go używał. Otrząsnął się po chwili, rozejrzał dokoła, jak gdyby powracał do rzeczywistości.

A rzeczywistość jest taka, że Fiedia wiedzie całkiem odrębne, własne życie. Pełna swoboda. Z dzieciakami nie brata się z prostej przyczyny: nie chce być, tak jak ojciec, Amerykaninem. Co praw­da, on nigdy by do tego nie dopuścił, każdy, kto by go tak ochrzcił, jak nic dostałby od razu w zęby. Z miejsca. Za takie słowa!... Ale z chłopakami i tak się nie zadaje. Wcale nie z obawy, że mogą go przezywać, tylko dlatego, że mu wstyd za ojca. Wprawdzie większość ojców sobie popija, owszem, ale nikt w całej okolicy nie jest takim pośmiewi­skiem jak ojciec Fiedi. Dlatego Fiodor woli przeby­wać sam. Żeby nie musiał mówić: „To mój tato”.

Fiodor przywykł do samotności. Przywykł żyć swoim własnym niezależnym życiem.

Wali siekierą w drewno, wygładza je strugiem. Pozbierał trochę starych desek, kilka ściągnął z budowy, a siatkę zostawił tę starą, z poprzedniego gołębnika. Już się uspokoił i teraz mruczy sobie pod nosem piosenkę.

Zabawna ta piosenka Fiodora i strasznie sta­ra, słyszał ją kiedyś w kinie czy w radiu, nawet już nie wie...

I po cóż mi Turcji wybrzeże,

Afryki mi też nie jest brak...

Dalszych słów nie pamięta, ale ten kawałek bardzo mu się podoba. To szczera prawda po co mu wybrzeże Turcji? Albo Afryka? Przecież tutaj jest mu tak dobrze. W ich własnym zakątku. Szczególnie latem — spokojnie, ciepło. Gołębie gruchają, aż rozdymają im się gardła, złocisty samiec rozłożył przed gołębicą ogon, swawole mu w głowie, ach, wy latawce, ach, łotrzyki! No nic, wytrzymajcie troszkę, wyszykuje wam Fiedia nowe mieszkanko, gołębnik nad gołębniki. Nie jakiś tam kącik na dachu, ale przestronny, wsparty na czte­rech słupkach, wolno stojący gołębnik ze spadzis­tym daszkiem, żeby deszcz nie zacinał, zgodnie z wszelkimi zasadami sztuki, ech, "wy ptaszyny, a tatulo niech sobie żyje, jak mu się podoba, co tam...

Znów powrócił myślami do ojca i młotek sam wypadł mu z ręki. Palce miał lodowate. To tak zawsze. O wszystkim może spokojnie myśleć, ale wystarczy, że przypomni sobie o ojcu — od

razu dłonie stają się zimne, spocone i ogarnia go przygnębienie.

Fiodor spojrzał na budkę z piwem —* ojciec właśnie odchodził stamtąd, kierując się ku do­mowi. Nigdzie się już nie śpieszył, podniósł dumnie głowę i wyciągając cienką szyję rozglądał się do­koła, jak gdyby pragnął, żeby go wszyscy widzieli... A na co tu patrzeć?... Fiedia pokiwał głową, wrócił do swojej roboty. Ach, jak przyjemnie pachną strużyny, od ich zapachu dusza jakby oczyszcza się i pogodnieje. Fiedia znów spogląda radośnie na swoje gołębie, na niebo przejrzyste i błękitne W- czy istnieje dno nieba? Przybija gwoździami siatkę do ramy, co rusz popatrując na niebo. Mówi się, że najbardziej kochają niebo lotnicy, bo niby taki to już zawód, ale on absolutnie się z tym nie zgadza. Wcale nie lotnicy, tylko gołębiarze najbardziej kochają niebo. Lotnik, wiadomo — zechce, to poleci. A tutaj stoi człowiek na ziemi albo gdzieś na dachu, pogwizduje na swoje gołębie i cieszy się, że po niebie śmigają. Aż w pewnej chwili gołębia- rza przenika uczucie, jak gdyby to nie gołębie, lecz on sam szybował wysoko, pod niebem. Bez żad­nych maszynerii, bez silników, zupełnie sam i tylko jego własne skrzydła świszczą i łopoczą w powie­trzu. Fiodor nikomu się z tego nie zwierzał, nie

należał do osób, które mówią o takich rzeczach, a zresztą jak to wyrazić?... Oparł się o słupek, zadarł głowę do góry, zanurzył się cały w prze­stworzach i poleciał, poleciał w niebo bez dna, aż go ścisnęło w dołku ze strachu...

Już od tygodnia — od kiedy ją przywieziono — obserwowała chłopca. Znała jego imię. Gołębnik, przy którym pracował, sięgał prawie do pierwszego piętra, akurat do ich okien, i każde wypowiedziane tam słowo — co tam słowo, najcichszy szept — słyszała w swoim pokoju. A on nawet nie podej­rzewał jej istnienia.

Wiatr kołysał firanką, przywiewał zapach stru­żyn — całkiem nowy, jakiego nigdy nie znała, i aż przenikał ją dreszcz, tak wielką miała ochotę, tak bardzo pragnęła przylgnąć do sterty świeżych stru­żyn i wdychać, wdychać do zawrotu głowy ten cudowny zapach. Nic prostszego! Wystarczyło tyl­ko poprosić matkę lub ojca, gdy wrócą z pracy, a przyniosą jej strużyn, ile tylko zechce. Lena jednak milczała. Jakby chciała odwlec tę od dawna wyczekiwaną przyjemność...

Rankiem, ledwie się przebudziła, zaczynała na­słuchiwać dźwięków ulicy. W gołębniku gruchały gołębie. Z oddali, z pętli tramwajowej dobiegały

krótkie dzwonki i zgrzytanie żelaznych kół na zakręcie. Za akacjami co rusz zrywały się pałąki trolejbusów, z dźwiękiem uderzając o elektryczne przewody. Ale kiedy zjawiał się Fiodor, wszystko to przestawało istnieć — słyszała już tylko tępy odgłos struga, uderzenia siekiery, ożywione fur­kotanie gołębi i lekko ochrypły głos Fiodora, który ni stąd, ni zowąd nagle zaczynał nucić:

I po cóż mi Turcji wybrzeże,

Afryki mi też nie jest brak!

Lena podjeżdżała na wózku do okna i rozsu­nąwszy firanki przypatrywała się chłopcu, zaledwie jednak Fiodor unosił głowę, przestraszona cofała się w głąb pokoju. Nie chciała, żeby Fiodor ją zauważył. Wolała pozostawać w ukryciu. To ją bawiło. A może wcale nie bawiło... Może powód był zupełnie inny...

Te dni wydawały się Lenie jakieś dziwne. Dom, gdzie przwieziono ją po chorobie, był jej rodzin­nym domem, ale ona czuła się tu obco, nie mogła się przyzwyczaić. Odkąd sięgała pamięcią jej ro­dzinnym domem była położona w ogrodzie szkoła z internatem, a jej rodziną dziesięć takich samych jak ona dziewcząt ze wspólnej sali oraz salowa Dusia, a wcześniej, zanim poszła do szkoły, inny internat, w lesie, za miastem. Rodzinna atmosfera

kojarzyła się Lenie z hałasem i wrzawą, a niekiedy też z ciszą, lecz ciszą szczególną, niepodobną do tutejszej, kiedy tak siedzi po całych dniach sa­motnie i czuje się niemal jak w więzieniu... W tamtej ciszy słychać było często wspólny płacz dziewcząt, zasłuchanych w jakąś smutną opowieść, a wszystkie lubiły smutne historie, bo przecież to było o nich. I ten cichy płacz, kiedy salowa Dusia drzemała już w swojej komóreczce, a wychowawcy poszli do domu, jednoczył je i dziwnie uskrzy­dlał — smutek, jak widać, też potrafi dodawać skrzydeł.

Ale tak bywało tylko późnymi wieczorami, przed zaśnięciem, bo rano nie było miejsca na smutek. Dziewczęta, każda w miarę swoich możliwości, ubierały się, przenosiły się z łóżek na wózki, utykały, kuśtykały, pomagając sobie nawzajem wkładały sukienki, śmiały się, hałasowały i płakały także, tylko że za dnia płakały na głos i z jakimś niepojętym rozbawieniem — za dnia smutny płacz był absolutnie zabroniony. Przez nie same.

A tutaj wszystko było inaczej.

Dzień mijał samotnie i pusto, a ożywiało się dopiero pod wieczór, kiedy ludzie wracali z pracy, kiedy przychodzili matka i ojciec.

We dnie jedyną atrakcją był dla niej Fiedia. Śpiewał, mamrotał coś pod nosem, rozmawiał z

gołębiami, szurał strugiem. I nie wiedział, że z okna, przez szparkę między firankami obserwuje go dziewczyna, która może poruszać się tylko na wózku.

Ach, ten wózek! Tam, w internacie, wśród koleżanek, dziewcząt takich jak ona, wózek po­siadał jakby swoją własną duszę — w ostateczności można z nim było nawet porozmawiać. Tam nie zauważały swojego kalectwa. Żyły normalnie, i ty­le. Dziwna rzecz, ośmioklasistkom nie trzeba prze­cież wyjaśniać, co znaczy kalectwo — to życiowa tragedia, tymczasem zdawało się, że dziewczęta nigdy o tym nie rozmyślają. Choroba, te wszystkie porażenia i paraliże, stwarzała między nimi nie­rozerwalną więź. Dziesięcioosobowa sypialnia nie była dla tych kalekich, dotkniętych nieuleczalną chorobą dziewcząt tylko zwykłą salą, lecz czymś więcej... Jedna z koleżanek Leny, Zina, której stan był chyba najpoważniejszy — miała paraliż lewej ręki i nogi -^powiedziała raz, że ich sala to pustelnia. Zapadła grobowa cisza. Pustelnia. W tym słowie kryła się jakaś tajemniczość. I jedno­cześnie samotność. Pustelnie bywały w tajdze, tam mnisi szukali ucieczki przed życiem. Nie. to po­równanie wcale im nie odpowiadało i wtedy Lena sprostowała:

Nie pustelnia, tylko wspólnota pierwotna.

Od razu zapanowała radosna wrzawa, jakby 1 Lenka odgadła trudne słowo w krzyżówce, roz- j wiązała skomplikowane zadanie. To fakt, jak tu mówić o pustelni! Ściany ozdobione haftowanymi makatkami niemal do samego-sufitu — specjalnie prosiły stróża, wujka Stiopę, żeby je zawiesił. Na makatkach — kolorowe fotosy ulubionych akto- . rów, wśród których zdecydowanie przeważał Wia­czesław Tichonow, i jaskrawe korale z pomarańczo­wych jagód dzikiej róży, i noworoczne barwne kar­tki z domu, i portret Lenina — kupiły go w ubie­głym roku, kiedy wstępowały do Komsomołu.

Tak, żyły tam po swojemu, zwyczajnym życiem, gdzie nikt nikogo nie uważa za kalekę, gdzie wszyscy są pełnoprawnymi ludźmi. Były otwarte, szczere, zwykle uśmiechnięte i nie ulegały przy­gnębieniu — z przygnębieniem i podobnymi na­strojami walczyły bezlitośnie. W szóstej klasie przyszła do nich Wiera Iljiniczna. Teraz wszystkie nazywają ją swoją szkolną mamą, ale początki były trudne. Wiera Iljiniczna nie umiała zapanować nad sobą, oczy nieustannie zachodziły jej łzami — ni stąd, ni zowąd, bez specjalnych powodów, wy­starczyło, że patrzyła na te kalekie dziewczęta. A one często zdumiewały ją, wprawiały w niesłychane zaskoczenie, pewnie dlatego, że przeniosła się tutaj z normalnej szkoły. Pewnego razu na lekcji lite­

ratury miały ochotę podyskutować na temat „Mło­dej gwardii”. „Młoda gwardia” była ich ukochaną książką, żeby ją wypożyczyć, zaklepywały sobie kolejkę już w piątej klasie. Dziewczęta tak roz­gadały się na tej pamiętnej lekcji, że Wiera Iljini- czna oniemiała wprost z osłupienia i dopiero pod sam koniec lekcji zdołała głośno wyrazić swoje zdziwienie. Powiedziała im, że tam gdzie uczyła poprzednio, w normalnej szkole, ośmioklasiści my­lili Uljanę Gromową z Lubow Szewcową. Nie mogły tego pojąć — jak to możliwe? Wiera Iljini- czna wyjaśniła: tamta młodzież, rozlatana, rozbie­gana, nie miała czasu na czytanie — wolała tańce albo spacery po Brodwayu (tak nazywano miejski deptak).

Te dotknięte chorobą dziewczęta były wyjątko­wo wrażliwe. Po słowach nauczycielki zamiast naturalnej hałaśliwej reakcji zapanowała raptowna cisza.

I wtedy odezwała się Lena:

Wiero Iljiniczna, uznajemy panią za naszą szkolną mamę, jest pani dobrym człowiekiem. Tylko ma pani jedną wadę...

Lena zobaczyła, jak źrenice Wiery Iljiniczny rozszerzyły się, jak nauczycielka z zakłopotaniem zaczęła mrugać oczami, i dodała:

Nad nami nie wolno się litować...

Wiera Iljiniczna szybko skinęła głową. Od tej pory łzy nigdy więcej nie pojawiały się w jej oczach. W każdym razie w obecności dziewcząt. I nigdy, wytykając wady ludzi zdrowych, nie dochodziła przyczyn tych wad. Przecież tamci ośmioklasiści z normalnej szkoły nie czytali „Młodej gwardii”,] ponieważ mogli tańczyć i chodzić na spacery.

A po tamtej lekcji, kiedy dziewczęta opuściły klasę, Wiera Iljiniczna została sama z Leną. Po­mogła jej przenieść się z ławki na wózek i popchała go do sypialni. Lena czuła» że coś nie daje na­uczycielce spokoju. I rzeczywiście. Wiera Iljiniczna spytała:

Dlaczego tak ze mną rozmawiałaś?

My rozmawiamy w ten sposób ze wszystkimi nauczycielami.

Ach tak...

Wiera Iljiniczna zamilkła i chyba wysnuła stąd dla siebie jeszcze jeden wniosek.

Zresztą — dodała Lena — uznałyśmy prze­cież panią za naszą szkolną mamę.

Dziękuję! — rzekła Wiera Iljiniczna zdu­szonym głosem.

Proszę się zatrzymać, mamusiu! — nakazała Lena. — I proszę się do mnie nachylić.

Wiera Iljiniczna pochyliła się. Lena objęła ją za szyję i pocałowała. Nauczycielka szybko wyproś-

; o wała się i stanęła niewidoczna, za oparciem wózka. Jednak nie zdołała nad sobą zapanować. Pociągnęła nosem.

No właśnie! — z wyrzutem westchnęła Lena.

[ wyjaśniła: — Pocałowałam panią wcale nie po to, żeby mieć piątki. I tak będę je miała. Po prostu bardzo panią lubię!

Lena była wtedy w szóstej klasie. Potem, już w ósmej, Wiera Iljiniczna, którą obdarzyły za­szczytnym mianem szkolnej mamy, wyznała Lenie, jak bardzo wstrząsnęła nią tamta rozmowa.

Czy wiesz — rzekła — odniosłam wtedy wrażenie, że jesteś starsza ode mnie.

Bo tak jest — uśmiechnęła się Lena. — Jestem starsza od ciebie. Czyżbyś jeszcze tego nie zrozumiała?

Tak, żyły tam odmiennym życiem, w którym wózki i kule, sparaliżowane ręce i nogi, kalectwo i wygląd zewnętrzny nie odgrywały absolutnie żad­nej, nawet najmniejszej roli, a wartość człowie­ka oceniano według innej miary — tą miarą była życzliwość, zalety serca i ducha, tymczasem tutaj...

Tutaj, w rodzinnym domu, kiedy zostawała sa­ma, wszystko było inaczej. Spoglądała w okno — po ulicy szli normalni ludzie. Małe dziewczynki skakały przez skakankę. Zabawny zielonooki chło­

pak strugał deski, postukiwał młotkiem i raptem niespodziewanie zaczynał podśpiewywać:

I po cóż mi Turcji wybrzeże,

Afryki mi też nie jest brak!

Lena śmiała się z niego, ale nie tak, jak w in­ternacie — tam wybuchnęłaby głośnym, otwartym śmiechem, tutaj zaś przysłoniła dłonią usta, żeby przypadkiem nie usłyszał. Żeby nie usłyszał tego śmiechu i nie zobaczył jej w tym obrzydliwym, szkaradnym, upokarzającym ją wózku!

Napatrzył się Fiodor do woli na gołębie, pocze­kał, aż zlecą się do gołębnika, w skupieniu je przeliczył, opuścił siatkę i znów zabrał się do heblowania, kiedy usłyszał głos matki:

Synku! Fiedia!

Widział matkę z góry i aż serce ścisnęło mu się z żalu. Wąskie ramiona pochylone do przodu, twarz wymizerowana, o zaostrzonych rysach, a oczy — może dlatego, że matka spoglądała z dołu

zdawały się wyrażać jakieś błaganie. Tak jakby on, Fiodor, miał jej w czymś pomóc.

Fiodor zszedł na dół, matka podała mu pa­czuszkę — zawinięte w gazetę dwie kanapki z kieł­basą. Zrozumiał bez słów. Na kolację do domu nie

i • y?K-> fUt^. ¿n'-^.\ y¿s

woła, to znaczy, że znów atmosfera nie do znie­sienia. Potwierdziły to jej słowa:

Och, jak tu przyjemnie pachnie drewnem! Posiedzę sobie.

Przysiadła na szczeblu drabiny i rzekła raczej do siebie samej niż do niego:

*Dlaczego nie jestem chłopcem? Puszczalibyś­my razem gołębie...

Umilkła. Fiodor je kanapkę, słyszy to milczenie matki i miałby ochotę wyć. Boże święty! Co wy, dorośli ludzie, wyrabiacie! Przecież nawet on ma dość rozumu, żeby pojąć — nie godzi się tak żyć, to nie do zniesienia. Niebo takie błękitne, cicho szumią topole, gołębie gruchają, ulicą spokojnie idą sobie ludzie — jak cudownie i radośnie jest dokoła, więc czy w takim świecie nie można też radośnie żyć? Serdecznie odnosić się do siebie, wspólnie się cieszyć, kochać się, być szczęśliwym?

Aż mu się jeść odechciało, tak ciężko duszy. Nie o sobie myśli fŃI o matkę się martwi. Dość spojrzeć, jak też ona teraz wygląda. A przecież w domu wisi jej fotografia — czarnooka piękność. Warkocz, gruby jak pięść, przerzucony przez ramię i chociaż fotografia wyblakła już od starości, i tak poznać od razu — mama jest tam szczęśliwa, wesoła, na sercu jej lekko, nic więcej od życia nie pragnie.

Fiodor bez apetytu dojadł kanapkę.

Wiesz — powiedział, żeby tylko przerwać milczenie — mam kupca na moje gołębie. Przy­chodził tutaj i rozpytywał o nie jeden facet z. sąsiedniego osiedla, podobno emerytowany puł­kownik. Forsy — jak lodu.

Matka westchnęła.

Ł**- Ptaki sprzedawać to grzech, synku. To żywe stworzenia. I wolne. — Westchnęła znowu, odwró­ciła twarz od Fiodora. Wiedział już: oczy pełne łez.

Znowu zaczynasz! — rzekł z wyrzutem. Matka pokręciła głową, spojrzała na niego. Od

oczu do skroni biegną zmarszczki. I od nosa do kącików ust. Nie płacze. Wzrok ma chłodny i surowy. Poprosiła:

Siądź tu bliżej, pogadamy sobie...

Usiadł posłusznie — na gołej trawie, w stru­żynach.

Z ojcem nie ma co rozmawiać — uśmiech­nęła się matka przepraszająco to chociaż my sobie pogadajmy. Nie obawiaj się, płakać nie będę.

Fiodor skinął potakująco, wpatrując się w jej twarz, szarą i niezdrową. 0

No więc, posłuchaj mnie, synku. Jesteś już prawie dorosły i rozsądny z ciebie chłopiec. Możesz mnie potępiać, jeśli nie mam racji, ale jeśli mam — zrozum i pomóż... Dłużej już tak nie wytrzymam.

Nie mam sił. To dla mnie katorga, a nie życie... Wiem, że i tobie nie jest słodko, ale ja... nie zniosę, już tego. Wszystko ma swój kres. Wyczerpała się moja cierpliwość. Koniec.

Zamilkła, z desperacją popatrzyła na Fiedię, potem przesunęła spojrzenie gdzieś w bok i może dlatego, że Fiodor znalazł się teraz poza jego zasięgiem, stało się ono ostre i zimne.

-%&?•: Wyjedźmy stąd — rzekła matka, wciąż pa­trząc w bok. — Mało to miejsca na świecie... Pojedziemy do babci.

Teraz z kolei Fiodor odwrócił oczy od matki. Spojrzał gdzieś przed siebie. Potem na swój go­łębnik.

Gołębi ci żal? — spytała.

Pokręcił głowa.

.0*- Ojca:

O mały włos się nie przejęzyczył. O mało nie powiedział: Amerykanina...

Nie zdążył nawet dokończyć, a tu raptem ojciec sam, we własnej osobie, zjawił się przed nimi. Wyrósł jak spod ziemi, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Podszedł dziarskim kro­kiem, usiadł obok Fiodora na strużynach i objął go. Fiedia strząsnął z ramienia rękę ojca.

No właśnie! — wybuchnął ojciec. — I tak przez całe życie. Podchodzi się do nich z sercem, a

oni wszystko mają ci za de. I rób co chcesz, człowieku!

Matka nawet nie podniosła wzroku, jakby w ogó­le nie dostrzegała jego obecności.

No, wyjaśnijcie mi, na Boga! Jakie macie do mnie pretensje? O co wam chodzi? Alkoholik jestem, czy co? Na razie w izbie wytrzeźwień nie zdarzyło mi się jeszcze nocować! Na piwko czasem pójdę, wielkie rzeczy. Z przyjaciółmi pogadam, czy to grzech?

Matka nadal milczała. Fiodor popatrzył na ojca. A więc matka chce go opuścić. Wyjechać do babci. Do innego miasta. Ale on, Fiedia, nie może tego zrobić. Gdyby ojciec naprawdę urządzał awantury, gdyby był ordynarny i agresywny. Ale nie, on tylko budzi litość. Wychudzony, policzki zapadnięte, nie ogolony. I zawsze o coś prosi. Wszystkich. Tak jak teraz.

Fiodor rzucił okiem na matkę — nieruchoma i milcząca, przypomina nieprzystępną twierdzę. Słowa ojca puszcza mimo uszu. Trudno się jej dziwić. Ojciec w kółko tak mówi, ale to tylko puste słowa, i tyle.

Wiesz co, tatulo — zaczął Fiedia, ale zaraz urwał. Ojciec natychmiast zastygł, spodziewając się jakiejś reakcji, czekał błagalnie jak na jałmużnę na jedno chociaż słowo — wyrzutu czy też przeba­

czenia. — Wiesz, tatulo, to prawda, ty nie jesteś alkoholikiem, jesteś po prostu... nikim.

Ojciec odrzucił głowę, jakby dostał w twarz. Zamknął oczy. A potem wybuchnął:

Nikim? Jak to nikim?... Powtórz to, powtórz!

Ale Fiodor milczał. Kątem oka zauważył spoj­rzenie matki. Obserwowała go ze zdziwieniem. Dopiero co wyznał jej, że żal mu ojca, tego Amerykanina, a tu raptem jakby wymierza mu policzek. Jest nikim, powiada... Właśnie tak — nikim...

Ojciec podniósł się, zachwiał. Fiodor patrzył zaskoczony — przecież nie jest pijany. Postał chwilę. Ruszył z miejsca. Podszedł do drzewa. Oparł się o nie. I nagle Fiedia zobaczył, że ojcu drżą ramiona. Płacze. Łka rozpaczliwie. Przechod­nie się zatrzymują, spoglądają na ojca. Płatonow wrzasnął ze swojego balkonu:

Gieorgij! Giera, kto cię skrzywdził?

W końcu Fiedia nie wytrzymał. Zalała go fala współczucia dla ojca, zwaliła się nań całym cię­żarem, niby kamienna bryła, i wybuchnął płaczem, zaszlochał jak dziecko, bezradnie, na cały głos, i przez łzy krzyknął do matki przeciągając słowa:

Co wy właściwie wyrabiacie, no? Co wy, dorośli ludzie, wyrabiacie?!

Matce też zakręciły się w oczach łzy. Ocierając je

minęła Fiedię, podbiegła do ojca, objęła go za ra­miona i poprowadziła do domu na oczach całego osiedla, kompromitując przy wszystkich.

Fiodor patrzył za nimi przez łzy. Ojciec i matka, tym razem już oboje, wydali mu się żałośni, skrzyw­dzeni, zaszczuci i zhańbieni i pomyślał z rozpaczą

czemu tak się dzieje? Dlaczego? Co za nonsens: dorośli ludzie, w gruncie rzeczy kochają się, bo przecież naprawdę się kochają, a tak zamęczają się nawzajem, dręczą bez litości — po co, dlaczego? Czyżby przyczyną wszystkiego była ta budka z piwem i głupie imię ojca^ John Iwanowicz? Czyż to wszystko nie są drobiazgi, czy to musi stać na przeszkodzie do ich zgodnego, spokojnego życia, życia całej trójki? Czy nie mogą wspólnymi siłami, wspierając się wzajemnie, zrzucić tej hańby i żyć jak ludzie?

Złapał siekierę, młotek i hebel, wdrapał się po drabinie, wrzucił narzędzia do gołębnika, zamknął zasuwkę i zeskoczył z powrotem na ziemię, ale tak jakoś niezręcznie, że się przewrócił, wykręcając nogę. I wtedy jego wyostrzony wzrok uchwycił skraj gołębnika, niebo, przejrzyste i lekkie, i skra­wek okna, a w nim — czyjąś wystraszoną twarz. Zerwał się i utykając pobiegł do baraku z czasów wojny. Ku czarnej czeluści drzwi, gdzie przed chwilą zniknęli ojciec i matka.

Taką już miała naturę — nie mogła spokojnie siedzieć, kiedy inni się kłócili. Jeszcze w internacie wymyśliła na to sposób. Gdy tylko zaczynała się kotłowanina, dziewczęta wymachiwały rękami i krzyczały, wtedy ona brała rozpęd i gwałtownie wjeżdżała na wózku w środek tego kłębowiska, wołając na całe gardło:

Gwałtu, rety!

Bywało, że wpadała na kogoś, sprawiała ból, ale za drugim czy trzecim razem wszystkie zrozumiały jej intencje — swoją „taczanką” rozpraszała skłó­coną gromadę, a kiedy przeciwnicy zostają roz­dzieleni, to nie widzą już sensu dalej krzyczeć i wymachiwać rękami.

I tutaj znów... Siedziała w głębi pokoju, cierpli­wie milcząc, ale kiedy Fiedia rozpłakał się, nie wytrzymała — podjechała do okna, zdecydowa­nym ruchem rozsunęła zasłonę, gotowa już krzyk­nąć coś, naturalnie nie to swoje „gwałtu, rety”, które zupełnie nie pasowało tutaj, nikt by jej nie zrozumiał, ale niestety spóźniła się: dorośli już odeszli, a Fiedia właśnie zleciał z drabiny, wyrżnął

o ziemię, zerwał się i pognał do domu.

Lena zaciągnęła zasłonę, zrobiła kilka okrążeń po pokoju, żeby się uspokoić, ale nic nie pomo­gło.

Boże! — myślała. — Wszędzie coś się dzieje, wszyscy się męczą. Czyżby na całym święcie nie było domu, rodziny, w której panowałaby zupełna zgoda? Zgoda, szczęście, spokój?”

Spojrzała na ścianę, gdzie wisiała ich rodzinna fotografía — mama, ojciec i ona. Sfotografowali się w zeszłym roku, pewnej niedzieli, kiedy —1 zgodnie z regulaminem internatu — dzieci spo­tykają się z rodzicami i spacerują po szkolnym ogrodzie. W pewnej chwili zjawił się tam "jakiś mężczyzna z usłużnym uśmiechem na gładkiej, lisiej twarzy. Wyłonił się gdzieś z głębi ogrodu. Zbliżał się po cichu, podczas gdy rodzice i ich chore dzieci myśleli całkiem o czym innym, a po­tem zaskakiwał ich, proponując znienacka, z tym swoim usłużnym uśmiechem, zrobienie rodzinnej fotografii — na pamiątkę. Wszyscy rodzice tracili głowę. Lena zauważyła to od razu, podobnie zresztą stracili głowę jej tatko i mamunia. Te sło­wa —• na pamiątkę g|i wszystkich jakby obez­władniały. „Na jaką znów pamiątkę?” — pomyś­lała wtedy. Ale nie odezwała się słowem. Męż* czyzna z lisią twarzą ustawił mamunię i tatka po obu stronach wózka, żwawo podbiegł do aparatu i pstryknął kilka razy. I oto teraz to zdjęcie „na pamiątkę” wisiało tutaj, drugie wisiało nad łóż­kiem Leny w internacie.

Uśmiechnęła się na wspomnienie fotografa. „A więc na pamiątkę? Oczywiście... na pamiątkę!” Lena roześmiała się, ale wcale nie było jej wesoło. Dawno zauważyła u siebie dziwną zdolność za­pamiętywania pewnych słów. Te słowa, błahe, przelotne dla innych, dla niej stawały się jakby... pierwiastkiem kwadratowym wyciąganym ze spec­jalnych znaczeń. Właśnie tak — może to trochę dziwaczne określenie, ale precyzyjne... Machnęła ręką. Dobra, nieważne. Utkwiła wzrok w foto­grafii. Mamunia — jasnowłosa, z okrągłą twarzą i błękitnymi oczyma. Nie ma jeszcze ani jednej zmarszczki, zdawałoby się, żyje sobie spokojnie, bez żadnych trosk. Ale oczy ją zdradzają. Kiedy jest jej ciężko, zawsze zaczyna raptownie mrugać. Kiedy się martwi, przejmuje czymś, od razu mruga. W niedzielę — w dzień odwiedzin — mamunia widząc Lenę po tygodniowej prżerwie zawsze za­czynała gwałtownie mrugać. Potem obsypywała ją pocałunkami. Pieściła tak, jak gdyby to było ostatnie ich spotkanie.

Lena nie lubiła tego. Na widok mrugającej mamuni od razu ogarniała ją złość. Wolałaby, żeby zachowywała się z większą powściągliwością, tak byłoby prościej. Lena mówi o tym wprost, wszys­tkim i zawsze, tak jak wtedy, w szóstej klasie, Wierze Iljinicznie, i mamuni też ciągle to powtarza,

ale na próżno. Mamunia to chyba jedyna osoba na świecie, do której nie docierają słowa Lenki. Może dlatego, że rozprasza ją to ciągłe mruganie, i stale coś ważnego umyka jej uwagi?

Ale tatko — o, to zupełnie co innego. Wspaniały z niego człowiek. Nie, nie, Lena bynajmniej nie uważa, że mamunia nie jest wspaniałym czło­wiekiem. Ale tatko ma taki charakter, że zmusza do szacimku, bezwzględnego szacunku. Piotr Si- łycz. Nawet w jego imieniu tkwi jakaś dziwna moc. Ojciec — to duma Leny. Jest bardzo zdolnym geologiem. Odkrył złoża niklu na Syberii. Ciągle tam wyjeżdża. I przysyła Lenie zdjęcia, widokówki i znaczki. Zdjęcia zawsze podpisuje starannym, okrągłym pismem. „Urengoj. Tu będzie duży wę­zeł kolejowy”. „Udokan. Olbrzymie złoża miedzi. Moi koledzy kontynuują badanie tych obszarów”. „Popatrz, córeczko, jaka ogromna rzeka. Nazwa­no ją na twoją cześć Lena”.

Lena aż piszczała z radości, kiedy nadchodziły grube koperty od ojca. I czytała dziewczętom na głos te podpisy. A potem wspólnie przeglądały gruby „Atlas świata”, który dostała od tatka, i odszukiwały Urengoj, Udokan i płynęły w wy­obraźni statkiem po Lenie.

Ojciec potrafił wszystko wyczuć i wszystko ro­zumiał. W jego listach nie było nigdy żadnych

zachwytów, nigdy nie opisywał uroków i cudów Syberii, tylko po prostu informował, co przedsta­wiają zdjęcia. I kiedy Lena namówiła go, żeby wystąpił z odczytem w ich szkole, opowiadał o swoim, zawodzie wyjątkowo sucho, tonem wręcz oficjalnym. Lena słuchała go z zadowoleniem, ciesząc się, że ma takiego mądrego i taktownego ojca — grzechem byłoby rozbudzać zamiłowanie do geologii w chorych dzieciach, szczególnie chłop­cach. Po spotkaniu Lenie pozwolono wybrać się z ojcem na spacer do ogrodu. Była późna jesień, październik, mżył deszczyk, drobniutki jak mgieł­ka, pachniało zbutwiałymi liśćmi i ojciec, pokasłu- jąc, mruknął za plecami Leny:

Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak na­legałaś?

Po pierwsze — odparła — chcę, żeby wszyscy wiedzieli, jakiego ja mam ojca. A po drugie, nie możemy żyć tutaj w oderwaniu od rzeczywistości.

Ojciec znów zakasłał, a Lena uśmiechnęła się. W całej swojej chorobie jednego nie mogła znieść, z jedną rzeczą nie mogła się pogodzić: ludzie rozmawiają z nią stojąc za jej plecami. Ale teraz wolała, że tak jest. Kochała ojca i nie chciała widzieć w tym momencie jego twarzy.

Otóż to... Twarz ojca, nawet gdy go nie widzi, tylko słyszy głębokie pokasływanie. Twarz mamy z

mrugającymi wiecznie oczami. Nie, nie bez po­wodu zapadają jej w pamięć jakieś głupie, prze­lotne słowa — te słowa oznaczają coś więcej, niżby zdawało się z pozoru. Właśnie tamten fotograf z lisią twarzą, taki uprzedzająco grzeczny. „Na pamiątkę”. Czyżby i dla nich było to — na pamiątkę? A może ta myśl prześladuje ich przez całe życie, od chwili kiedy się urodziła? Przecież to, że żyje, że dobrnęła do ósmej klasy, jest sprzeczne z naturą, jest jakąś pomyłką. Może wkrótce nie będzie jej już na świecie. I dlatego oboje tak się lękają. Lękają się powtórzyć te przypadkowe słowa

„na pamiątkę”. Na pamiątkę po kim? To jasne

po niej.

Lena odjechała w głąb pokoju, byle dalej od fotografii. „To przez samotność — pomyślała. — Samotność i ten pusty pokój. — Tam, w internacie, uważana przez wszystkie dziewczęta za najsilniej­szą duchem, nie pozwalała sobie na rozczulanie się i myślenie o podobnych bzdurach. — A w ogóle to egoizm — stwierdziła. — Myślę tylko o sobie. A weźmy choćby tego chłopca, Fiodora. Czy jemu jest lżej, chociaż ręce i nogi ma w porządku?” Podjechała do okna i znów zadała sobie pytanie: „Czyżby nie było na całym świecie ludzi szczęśli­wych bez reszty, bez żadnych zastrzeżeń i bez granic? Czyżby nie było? — Potrząsnęła głową. —

Nie, to niemożliwe! Są tacy ludzie!... Są, muszą być!”

W zamku zgrzytnął klucz, w drzwiach ukazała się mamunia, śliczna i wesoła, sponad jej ramienia uśmiechał się tatko. Lena błyskawicznie obróci­wszy koła wózka popędziła ku nim.

I Alonuszka! — zawołała od progu mamu­nia. — Mam sensacyjną nowinę! Zwalniam się z pracy.

Lena zahamowała.

Po co? — wykrzyknęła porywczo.

Tylko bez dyskusji powiedziała mama.

Lena jakby skamieniała wewnątrz. „ A więc oni

od dawna wszystko widzą i rozumieją. Tylko milczeli. Zauważyli, że się zmieniłam, i dopuszczam do siebie jakieś idiotyczne, myśli”.

Mamuniu — odezwała się szorstko, dobitnie wymawiając każde słowo — zdaję sobie oczywiście sprawę, że nie mam jeszcze prawa wyborczego, a jednak pozwól i mnie uczestniczyć w decydo­waniu o własnym losie.

Mama zatrzymała się w pół drogi,,z siatkami w rękach, i stojąc tak, z rozchylonymi ustami, sprawiała wrażenie osoby porażonej chorobą.

Przez twarz Leny przemknął ledwo dostrzegalny uśmiech.

Ł — Jeżeli zwolnisz się z pracy — rzekła — dojdę

do wniosku, że uważacie mnie za niesprawną, niezrównoważoną psychicznie, bezradną i bezwar­tościową kalekę.

Oszalałaś! — wykrzyknęła mama.

Albo, albo ciągnęła Lena. — Albo wra­casz do swojego biura projektów, albo odwozicie mnie do domu.

^ Dokąd?

Do internatu — poprawiła się.

Sprawa została rozstrzygnięta, Lena wiedziała

0 tym. Umiała na swój sposób „manipulować” ludźmi, jak to kiedyś określiła Zina, i nie powo­ływała się przy tym na swoją chorobę, wprost przeciwnie, zawsze stanowczo żądała, by nie uwa­żano jej za osobę chorą. W tej rozmowie już od początku wszystko było dla niej całkiem jasne. To pomysł mamuni, bez wątpienia. Zdołała jakoś przekonać ojca, ale sądząc z tego, że tatko milczy

1 wyraźnie się waha, pewnie ma zastrzeżenia do maminego pomysłu. Tatko odkaszlnął i odezwał się wreszcie:

Alonka, byłaś przecież chora, miałaś obu­stronne zapalenie płuc. — I znów umilkł.

No i co jeszcze? — ironicznie spytała Le­na. — Co jeszcze wyliczycie?

Już nic — zreflektował się ojciec.

'— Drodzy rodzice — przemówiła mentorskim

tonem, który w niej samej budził obrzydzenie — proponuję raz na zawsze skończyć takie rozmowy. Raz na zawsze!

Ojciec westchnął, a mamunia zamrugała powie­kami, lada chwila gotowa się rozpłakać, ale tatko w porę temu zapobiegł.

Koniec — mruknął -— nie ma sprawy.

W milczeniu poszli do kuchni, w milczeniu wyjmowali tam z siatek zakupy, otwierali i zamy­kali lodówkę. Potem oboje naraz głośno westchnęli i wtedy Lena roześmiała się.

O co chodzi, Leno? — spytał ojciec.

Nic, nic, już w porządku — odparła. I więcej nie zaprzątała sobie głowy tą rozmową. Przyszedł jej na myśl Fiodor. Gdyby u wszystkich wszystko tak łatwo mogło znaleźć swoje rozwiązanie.

Przy herbacie zapytała mamunię:

Spełnisz jeden mój kaprys?

Mamunia szybciutko zaczęła mrugać oczami, już zawczasu przestraszona.

Kup mi ładną długą sukienkę!

Fiedia zbudził się późno i od razu chciał pędzić do gołębnika. Wczoraj długo przewracał się z boku na bok, nie mógł zasnąć, a potem w nocy dręczyły go jakieś koszmary. Śniło mu się, że matka nasta-

37

wiła ciasto, a ono podniosło się, wylazło z dzieży, ' spłynęło na podłogę i dalej rosło w oczach, aż zaczęło mu podchodzić pod gardło, dusić, a on w żaden sposób nie mógł się uwolnić. Co robić —>} ani przepłynąć, bo ciasto za gęste, ani przejść, bo za rzadkie...

W domu było pusto i nieprzytulnie. Wymięta pościel rodziców, porozrzucane buty, na stole chleb — pokrojone kromki i pełno okruchów, nie zmyte talerze. Słońce było tu jedynym miłym ak­centem, chociaż tym bardziej uwidaczniało brudną . podłogę, bałagan na stole. Ten widok z czymś mu się skojarzył. Fiedia przypomniał sobie swój sen i wyskoczył z łóżka. O Boże, to wszystko takie podobne! Ten brudny stół! A przecież wystarczy tylko chcieć i będzie czysty. Gdzie ścierka? Jest! Raz-dwa, gotowe. Wymyta cerata na stole lśniła czystością, a Fiodor już dźwigał wiadro z wodą: jeszcze trochę, odrobina cierpliwości, i podłoga też będzie błyszczeć jak nowa.

Tak, tak, to wszystko takie podobne. A przecież wystarczy tylko chcieć. I wpaść na jakiś pomysł. Fiodor chciał już od dawna. Ale na pomysł wpadł dopiero wczoraj. I dzisiaj już, dziś wieczorem ojciec wróci do domu całkiem normalnie, trzeba było tylko wpaść na pomysł, to wszystko.

Pokój z każdą chwilą przybierał bardziej za-

dbany i czysty wygląd. Fiodor pościelił łóżka — i swoje, i rodziców — rodziców ze szczególną starannością, zmył brudne naczynia, rozłożył na stole świeży obrus, postawił na nim wazon i po­biegł do ogródka, żeby ułamać kilka kwiatów malwy. Na koniec starł kurz z adaptera, wybrał parę płyt i położył na krążku płytę dla ojca — „Fale Amura”. Tatulo służył przecież w marynarce na Dalekim Wschodzie, a Amur — to właśnie tam, będzie mu przyjemnie. Fiodor z satysfakcją spoj­rzał na efekt swojej pracy, nasypał do kieszeni kaszy i okruchów chleba i ruszył do gołębnika. Mocno spóźniony.

Gołębie na jego widok zaczęły gderać. Laikowi wydaje się, że gołębie tylko gruchają i na tym koniec, ale już on wie najlepiej, jak to jest na­prawdę. Spóźnił się — więc gderają, złoszczą się. Nasypał im kaszy, nadrobił chleba, nalał do ko­rytka świeżej wody — używajcie sobie na zdrowie. Stuknęła zasuwka i przed gołębiami otworzyło się niebo, zatrzepotały skrzydłami, wzbiły się w górę i pofrunęły zataczając szerokie kręgi. Fiodor za­gwizdał w ślad za nimi — śpiewnie, przeciągle, modulując głos, obserwował ich śmigły, kołujący lot, aż mu zdrętwiała szyja, opuścił głowę i zauwa­żył, że firanka w oknie naprzeciwko) gołębnika poruszyła się.

I nagle przypomniał sobie. Wczoraj, po tej rozmowie ze łzami i płaczem, kiedy zeskakując z drabiny upadł, wtedy zobaczył w oknie dziew­czynę.

W pierwszej chwili porwała go wściekłość.

Na pewno wszystko słyszała” — pomyślał. Ale przecież w tym oknie nigdy przedtem nie widział żadnej dziewczyny, mieszkało tam samotne mał­żeństwo. Geologa, Piotra Siłycza, Fiedia znał, przychodził nieraz pod gołębnik, wypytywał o go­łębie, interesował się ich zwyczajami. I skąd tu raptem dziewczyna?

Fiedia leciutko zagwizdał. Zasłona ani drgnęła. „Może to był wiatr? — pomyślał, ale zaraz przy­pomniał sobie: — A wczoraj?”

Spróbował odtworzyć w pamięci jej twarz. Bez powodzenia. „Pewnie nikogo tam nie ma”.

Halo — powiedział raczej, niż krzyknął..— Hej, dziewczyno!

Za zasłoną panowała cisza. „Może po prostu ktoś przyjechał do nich w odwiedziny?” Zaczął heblować deskę, od czasu do czasu zerkając na okno. Nie, nikogo tam nie było. A jednak to okno dziwnie go frapowało. Odłożył hebel — wpadła mu do głowy zabawna myśl.

Dziewczyno — odezwał się — wiem, że na mnie patrzysz. Dlaczego? — Cisza. — Dlaczego

przez zasłonę? Można przecież zwyczajnie. — Żadnej reakcji. — W takim razie — rzekł, staran­nie chowając koszulę w spodnie — zaraz wdrapię się po rynnie i sam się przekonam, czy jesteś tam, czy cię nie ma.

Zatupotał, otworzył gołębnik, zszedł na dół, otrze­pał ubranie ze strużyn i znów spojrzał w okno.

Zasłona była rozsunięta, patrzyła, na niego dziew­czyna. Fiodorowi serce zamarło — była taka śliczna: jasna cera, pszeniczny warkocz niby sło­neczko okalał jej głowę.

No proszę — powiedział zmieszany — prze­cież mówiłem. <|S

Co mówiłeś? — zapytała.

Że jesteś tam.

.. — No, jestem —- rzekła. — I co z tego?

Speszony wzruszył ramionami.

Nie wiem. Jesteś — i już.

Fiodor widział, że i ona czuje się zmieszana — zmusił ją przecież, żeby się pokazała — rumieniec powoli zabarwiał jej blade policzki.

A dlaczego na mnie patrzyłaś?

Po prostu — odrzekła obojętnie. — Patrzy­łam i tyle. Nie wolno?

Roześmiał się. Wszystko to nagle wydało mu się zabawne. Ten śmiech zbił ją z tropu. Fiedia zauważył jej gwałtowny ruch ręki, jakby chcia­

ła zasunąć zasłonę, ale w ostatniej chwili się roz­myśliła.

Wyszłabyś lepiej na dwór — odezwał się. — Dałbym ci potrzymać gołębie. Zobacz, jakie mam okazy.

Zadarł głowę do góry, zagwizdał przenikliwie, długo, po mistrzowsku, wyraźnie popisując się swoją sztuką.

Twoje gołębie, Fiedia, są fantastyczne — przyznała dziewczyna.

Opuścił głowę. A więc wszystko słyszała. Mil­czał, ona również zamilkła.

No tak — przemówił nagle, nieoczekiwanie dla samego siebie — każdy ma swoje troski. I nic w tym śmiesznego. To tylko bardzo smutne... Ale od dzisiaj... — Fiodor twardo przeciął ręką po­wietrze. — Wszystko będzie tak, jak postano­wiłem!

Spojrzał na dziewczynę, serce znów zabiło mu niespokojnie. Spytał:

A ty jak masz na imię?

- Lena — odparła.

Sama zobaczysz, Lena — powiedział, czując, jak mu porusza się grdyka. — Dzisiaj zobaczysz.

O szóstej. Przejdziemy tędy, po tej ścieżce. Właśnie koło twoich okien. — Znów opuścił głowę, na­chmurzył się. Wyobraził sobie, jak ona, ta cała

Lena, siedzi tam w głębi pokoju, i wszystko słyszy.

I słowa matki. I ojca. I słyszy, jak on, Fiodor, płacze.

Teraz nie patrzył już na nią. Wdrapał się na górę, poczekał, aż zlecą się ptaki, zamknął ten swój inwentarz, zeskoczył na ziemię. Dopiero wtedy spojrzał na Lenę ponownie. Siedziała wciąż w tym samym miejscu, w tej samej pozycji, w jakimś skórzanym fotelu i z dziwnym zakłopotaniem pa­trzyła na niego. Fiodor skinął jej z wdzięcznością głową. Uśmiechnął się. Powiedział zażenowany:

-Niepotrzebnie tego wszystkiego słuchałaś.

Odpowiedziała dopiero po chwili i jakby z wy­siłkiem:

To nic takiego, znam gorsze rzeczy.

Fiodor westchnął, ruszył w stronę domu, naj­pierw wolno, potem puścił się pędem i w biegu zawołał:

Przyjdź do gołębnika!

Lena nie odezwała się. Fiodor stanął, odwró­cił się.

Przyjdziesz?

Kiwnęła głową z daleka i Fiodorowi ścisnęło się serce: nie widział nigdy takiej dziewczyny. Takiej ładnej — ani w szkole, ani na ulicy.

Cały dzień chodził nieprzytomny. Czy to stał w kolejce po kiełbasę i jajka, kupował mleko

i chleb, czy też szedł drogą, wszystko robił jakby we śnie: wciąż miał przed oczami twarz Leny.

Pszeniczny warkocz wokół głowy i ogromne błękitne oczy — jak na ikonie.

Kim ona jest? — zastanawiał się. — Skąd się wzięła? Przecież nie spadła z nieba?” Wymyślał sobie od tępaków: rozmawiał z nią, mógł zapytać, czy to takie trudne? I od razu sam sobie od­powiadał: właśnie że nie mógł. Nie mógł jej o wszystko wypytywać. Przecież ona nie jest taką zwyczajną dziewczyną. To raczej cudowne zja­wisko. »

Fiodorowi nasuwały się jakieś głupie i niena­turalne określenia. Nigdy takich nie używał. Po­dobne słowa nie przychodziły mu nawet do głowy. Jeśli już, to cudowny mógł być gołąb czy repro­dukcja obrazu Rafaela w czasopiśmie. Ale czło­wiek?... A w dodatku dziewczyna?...

Coś zaczynało się gmatwać. Coś się waliło, runęło, jak mury nagle podmyte przez wodę, a w to miejsce pojawiało się coś nowego i sam jeszcze nie pojmował, czy to dobrze, czy źle — po prostu coś się z nim działo.

Przed oczami miał ciągle Lenę. Tylko ją.

Z tego wszystkiego Fiodor potrącił w sklepie jakąś staruszkę i ta długo wyzywała go od „ślepot”

i „chuliganów”. A on w odpowiedzi tylko nie­

mądrze się uśmiechał. Staruszka naturalnie uznała, źe chce ją jeszcze bardziej rozdrażnić.

Nie, ten dzień był doprawdy zaczarowany. Fiedia przypomniał sobie ranek: wystarczy tylko chcieć!...

O czwartej był już gotowy. Poszedł na przy­stanek, wsiadł do trolejbusu i pojechał na budowę, gdzie pracował ojciec.

Koparka ojca dudniła czerpakiem, ładowała ziemię na ciężarówki i Fiodor mimo woli zapatrzył się na ten obrazek. Jaką siłę ma ta maszyna! Jaką masę ziemi chwyta naraz! A tym wszystkim .lekko, jakby to była zabawka, kieruje jego ojciec. Słabe­usz. „Nikt”, jak nazwał go wczoraj Fiedia.

A teraz koniec z tym. Teraz Fiodor będzie miał normalnego ojca. Tak, John Iwanowicz, proszę bardzo — to nic strasznego. Ale żaden „Ame­rykanin”. Żaden „wuj Sam”. Dość. Skończone.

Przysiadł z boku. Czekał na koniec zmiany. Pojawił się przed ojcem, kiedy ten szedł, wycierając szmatami ręce — zwyczajny, niepodobny do siebie, normalny człowiek, nie jakiś tam pajac, nie żaden pijaczyna, nie błazen.

Na widok Fiedi ojciec stanął jak wryty. Chciał

o coś zapytać, ale nie zapytał — zrozumiał. Westchnął. '

Sam na to wpadłeś? — mruknął ponuro.

A co, myślałeś, że matka? —: spytał Fiodor.

Ojciec pokręcił głową raz, drugi. I kiedy szli do

przystanku, ojciec wciąż kręcił głową i burczał coś pod nosem.

W trolejbusie rozchmurzył się, ale był poważny. Wreszcie odezwał, się nieoczekiwanie:

Wiesz, Fiodor, sprytnie to wymyśliłeś. Gra­tuluję. To coś w rodzaju próby dla mnie.

Skądże, tatulo — zaprzeczył Fiodor. — Jaka tam próba?

Ojciec odburknął coś. Wysiedli z trolejbusu

i ruszyli wolnym krokiem, jak wszyscy. Betonowe miasto zostało za nimi, znajdowali się w swoim osiedlu, gdzie rosły akacje, gdzie była trawa i kwi­tły ostatnie dmuchawce.

Kiosk z piwem funkcjonował bez zarzutu, ster­czeli już tam Siwy i Płatonow. Odwrócili się w stronę Fiodora i ojca, a Fiedia cały aż się sprężył, gotowy skoczyć i rozwalić budkę razem z jej piwem i z tymi „przyjaciółmi z dzieciństwa”. Ojciec coś wyczuł.

No, no — odezwał się — podaj mi rękę. —

I ścisnął zwiniętą w pięść dłoń Fiedi.

Minęli spokojnym krokiem budkę i szli dalej, po wydeptanej, pokrytej kurzem drodze.

Na prawo od nich wznosił się gołębnik,

i — Jak tam twoje gołębie? — spytał ojciec, ale

do Fiodora nie dotarło to pytanie, jakby miał watę w uszach. Patrzył nie na ptaki, nie na gołębnik, lecz nieco w bok, tam gdzie było to okno.

Lena siedziała na swoim zwykłym miejscu. Cze­kała na niego. Skinął jej, a serce wezbrało mu wzruszeniem. I uświadomił sobie, że od samego rana, od tamtej pierwszej rozmowy omijał tę drogę, chociaż i do sklepu, i w innych sprawach powinien był iść właśnie tędy.

A teraz przeszedł tą drogą razem z ojcem, jeszcze raz skinął Lenie i zniknął w wejściu do domu, a Lena zasunąwszy zasłonę odjechała od okna.

Ten dzień wydawał się jej zwariowany. I za­bawny. I dziwny...

Jeździła po pokoju, wirowała na swoim wózku

i śmiała się wspominając ten zwariowany dzień. Zaczynała niemądrze chichotać, to znów wybu­chała gwałtownym śmiechem, jak stuknięta. Co za chłopak z tego Fiodora! Widzicie go, po co mu Turcji wybrzeże! I Afryki mu nie brak! A właśnie że brak mu tego!... Ale trzeba przyznać, że spry­ciarz z niego. Wyciągnął ją jak ślimaka ze skorup­ki: „Ślimak, ślimak, wysuń rogi, dam ci sera na pierogi”. Wszystkie dzieci znają ten wierszyk. I Fio­dor wypowiedział to życzenie, tylko innymi sło­wami. A ślimak, głuptas, dał się nabrać, od razu wysunął rogi.

Prawie przez miesiąc się ukrywała. Chowała się za zasłoną. Słuchała, jak podśpiewuje, stuka młot­kiem, zgrzyta heblem. A tu nagle masz — tak głupio wpadła. Przebojowy chłopak, szkoda słów. Inteligentny.

Lena wspominała różne jego odezwania, zwykłe słowa, przerzucała je niczym szlachetne kamienie, kosztowności jakieś, i znów się śmiała. „Hej! powiedział. — Dziewczyno!” Co to znowu za „hej”? Ale potem, potem... „Niepotrzebnie słucha­łaś tego wszystkiego”. I to co później mówił, i ten jego stanowczy gest ręką... To znaczy, że teraz Fiodor będzie przyprowadzać ojca, jak dziecko, za rączkę — z pracy do domu.

Lena zatrzymała wózek. Było to niepojęte, szcze­gólnie dla niej. Mamunia i tatko zawsze kręcili się dokoła Leny, jak sputniki wokół gwiazdy. Także

i szkolna mama, Wiera Iljiniczna, całą duszą i ser­cem była oddana swoim wychowankom. I salowa Dusia, która litowała się nad nimi dzień i noc, bez końca lamentując: „Biedulki wy moje, gołąbeczki”

tylko jej pozwalały się litować. Litość... Raczej nad Fiodorem powinien się ktoś ulitować. I to nie ktoś obcy, jak ciocia Dusia nad nimi, ale własny ojciec...

1 Lena nieraz widziała go pod budką z piwem na skraju osiedla — zawsze roiło się tam od mężczyzn,

ale przedtem nie obchodziło jej to, tam toczyło się cudze, obce dla niej życie. A teraz... Teraz nagle to, co było dalekie i obce, wtargnęło i w życie Leny.

*— Niby dlaczego? zapytała głośno samą siebie. Zrobiła jeszcze jedno okrążenie po po­koju. — A właśnie dlatego! — odpowiedziała patrząc w lustro. I roześmiała się. — Dlatego, dlatego! —-1 podjechała całkiem blisko do lustra.

Tam, w internacie, same sobie zabraniały prze­siadywać przed lustrem. Przeglądały się tylko tyle, ile to było konieczne. Zupełne minimum. Uczesać się, rzucić okiem, to wszystko. Wpatrywanie się w lusterko nie prowadzi do żadnych dobrych myśli — taka opinia panowała w ich sali. Zina kwitowała to posępnie i krótko: „Nam to po nic. Nie kobiety z nas i nie dziewczyny. Jesteśmy nikim”. Nie roztrząsały tego tematu — w przykre sprawy nie zwykły się wgłębiać. Lena, co prawda, miała na ten temat swoje własne, inne niż Zina, zdanie.

Początkowo mówiono jej, że jest śliczna. Lena odburkiwała coś i natychmiast się oddalała. Pew­nego razu, kiedy kierownik, Michaił Iwanowicz, też wypowiedział te puste słowa, odparowała mu: „Twarz to nie życie! Dajcie mi nogi! — I mruknęła tak, żeby wszyscy słyszeli: — Niedźwiedź!” Prze­zwisko to przylgnęło do staruszka na amen, cho­

ciaż Lena po półgodzinie przyjechała do niego, przepraszając za swoje aroganckie zachowanie. Kierownik machał rękami, potrząsał głową, wręcz usprawiedliwiał się, zakłopotany. „Ależ skąd, Le- noczko, to moja wina, wybacz mi”. Ale ona czuła się podle, mówiąc szczerze, wcale nie z powodu przykrości, jaką sprawiła staruszkowi, lecz z po­wodu tej nagiej prawdy tkwiącej w jej słowach. Rzeczywiście była ładna, trudno zaprzeczyć. No i co z tego? Byłoby jej dużo lżej bez tej urody —: jak już, to już. Więc Lena też unikała lusterka.

Teraz jednak podjechała do lustra. Zaczęła wpa­trywać się w swoje odbicie. Najpierw ze złością. Potem się uśmiechnęła. I wreszcie rozpłakała.

Ale nie były to łzy goryczy, przeciwnie, przy­nosiły dziwną ulgę. Lena otarła je i spojrzała na siebie już spokojnie. No tak, warkocze. Powiedz­my, złociste. No, oczy, powiedzmy, duże. To dlatego, że jest taka szczupła. Twarz ogólnie biorąc ładna, rysy regularne. I co jeszcze? Ręce? Cóż, całkiem zwyczajne. I co jeszcze? Nic.

Rozdrażniona odwróciła się od lustra i znów stwierdziła, że dom rodzinny źle na nią wpływa. Jakieś głupie łzy. Lustro. Nie, samotność źle na nią wpływa. Całkiem fatalnie.

Samotność? A Fiodor? Dlaczego tak się czer­wienił podczas ich rozmowy? A potem przez cały

dzień nie pojawił się przy gołębniku i nawet nie przechodził pod jej oknami. W domu się schował, czy co? Ale dlaczego w takim razie później szedł tędy z ojcem?

Lenę wciąż nurtowały te idiotyczne pytania. Wzięła książkę. Przeczytała kilka stron i uświa­domiła sobie, że czyta zupełnie mechanicznie — nie zapamiętała ani słowa. Włączyła telewizor. Był mecz piłki nożnej. Też mają czym się chwalić — umieją biegać i kopać piłkę. Wyłączyła telewizor i wzięła tranzystor. Rozległa się plątanina przeróż­nych głosów i języków. Rozbrzmiewała muzyka. „Słońce jak len, niebo jak sen” — wybił się chłopięcy głos. „W kółko to samo” ze znudze­niem pomyślała Lena i rzuciła odbiornik na łóżko. Nie, tutaj można kompletnie zwariować. Jeszcze trochę — i wpadnie w histerię. Musi wracać do szkoły, do internatu. Przecież to istny koszmar — siedzi sama jak palec, straci cały rok w szkole, i tylko dlatego, że miała — wielkie rzeczy — obustronne zapalenie płuc... No i co z tego? Czemu się tak o nią boją? Nawet jeśli...

Uderzyła w oparcie, aż ręka ją zabolała. Znowu! Znowu te głupoty! Rozmyślania o królestwie poza­grobowym. Raczej by się zastanowiła: no dobrze, pojedzie do internatu, do dziewcząt, a Fiodor?... Co z nim?

Lena prychnęła: „Fiodor!” A co on ma do rzeczy? Znalazła sobie nowy temat do rozmyślań!

I nagle znów podjechała do lustra.

No tak — powiedziała do siebie z pogardą — a więc, piękna Heleno, czyżbyś się, biedaczko... Czyżbyś się zakochała?

Ostro zawróciła, podjechała do telewizora i na­stawiła go na cały regulator. Potem włączyła radio. Zagrzmią! jazz. Złapała książkę, otworzyła ją na chybił trafił i zaczęła głośno, na całe gardło czytać:

p — „Księżyc nisko zawisł nad ziemią niby żółta czaszka trupa. Od czasu do czasu ciężka, bez­kształtna chmura wysuwała swe długie ramię i za­słaniała go. Lampy gazowe stawały się coraz rzadsze, a ulice z każdą* chwilą węższe i ciemniejsze. Raz dorożkarz zmylił drogę i musiał pół mili jechać z powrotem. Z konia biła para, gdy rozbryzgując kałuże, pędził bez wytchnienia. Szyby powozu okryte były szarą, zimną mgłą. Duszę trzeba leczyć zmysłami, a zmysły duszą! Jak te słowa bezustan­nie mu dzwonią w uszach. Dusza jego chora jest śmiertelnie. Zali zmysły istotnie zdołają ją uleczyć?” *

Wykrzykiwała tak, aż głos jej ochrypł, telewizor wrzeszczał tysiącami kibiców na stadionie, ryczał tranzystor i Lena odczuła ulgę.

. Nagle ujrzała przed sobą twarz mamuni. Jej oczy gwałtownie mrugały. Mignęła siwa skroń tatka — szybko przeszedł przez pokój, wyłączył telewizor i radio.

Co z tobą, dziecinko? — zapytał surowo i Lena poczuła lęk. Nigdy w życiu nikogo się nie bała, nie wiedziała, co to strach, a tu raptem się zlękła.

To tylko Oskar Wilde — wyjaśniła zakło­potana. — „Duszę trzeba leczyć zmysłami, a zmy­sły duszą”.

Mamunia, nie przestając mrugać, dotknęła jej czoła. Lena roześmiała się.

„Dusza jego chora jest śmiertelnie! — wy­krzyknęła. -mi Zali zmysły istotnie zdołają ją ule­czyć?”

Nie ma mowy, zwalniam się z pracy! -Ja zawołała mama.

^ Absurd — spokojnie orzekła Lena. — Prze­cież człowiek ma prawo do jakiegoś bzika. Do zwyczajnego bzika. Co w tym strasznego?

Mamunia poszła do kuchni, a ojciec został w pokoju.

Nieoczekiwanie uklęknął przed wózkiem Leny i

zaczął całować jej ręce. Wyrywała je, zupełnie zdezorientowana.

Co z tobą, córeczko — powtórzył ojciec, a w jego głosie brzmiała rozpaczliwa bezradność

co z tobą, dziecko?

Lena wyswobodziła nareszcie ręce i przytuliła głowę ojca.

11 Wybacz mi! — mówiła. — Przestraszyłeś się, tak?... No jasne... Jaka ja głupia!

Ojciec odsunął się od Leny, odszedł w kąt pokoju. Powiedział ze sztuczną beztroską: y. p* A my kupiliśmy ci sukienkę. Długą!

Lena klasnęła w dłonie.

A -— Tylko mi nie pokazujcie! Najpierw się myję! Do wanny! — zawołała.

Sama wprowadziła ten zwyczaj. Nikt jej tego nie uczył, tak sobie wymyśliła: przed włożeniem czegoś nowego najpierw kąpiel. A w domu panował jeszcze jeden zwyczaj —* kąpał ją ojciec.

Zaczęło się to bardzo dawno, we wczesnym dzieciństwie, kiedy się nie ma czego jeszcze krę­pować. Ojciec brał ją na ręce i zanosił do wanny. Potem podrosła i stała się cięższa, tak że mamunia nie mogła jej unieść, więc nadal do kąpieli nosił ją ojciec. Podwijał rękawy koszuli, wkładał maminy fartuch, żeby nie zachlapać spodni, zanurzał Lenę w wodzie, namydlał i. opłukiwał, niczym najbar­

dziej troskliwa matka. Lena nie wstydziła się ojca. Może dlatego, że kiedy ją rozbierano, bardziej dotkliwie niż zwykle odczuwała swoją chorobę. Kalectwo.

A teraz nagle ogarnęło ją skrępowanie. Po raz pierwszy.

Ojciec napuścił wody do wanny, przypasał far­tuch, zawinął rękawy i wszedł do pokoju, żeby zanieść Lenę. Tymczasem ona siedziała kompletnie ubrana i patrzyła spode łba na ojca. Zrozumiał wszystko.

Dobrze — powiedział — w takim razie mama.

Lena przymknęła oczy. Nie, w tym zwariowa­nym dniu najwyraźniej coś się z nią stało.

Poczekaj szepnęła — wszystko w porządku. To, co mogła, zdjęła sama, dalej pomógł jej

ojciec. Potem chwycił ją jak piórko, zaniósł do łazienki, ostrożnie zanurzył w ciepłej wodzie.

Przepraszam — odezwała się do ojca — rzeczywiście coś ze. mną dzisiaj nie bardzo...

; ^ Nie, dziecinko — uśmiechnął się ojciec — po prostu dorastasz.

Dorastam? — powtórzyła zdziwiona i wsty­dliwie skryła się pod wodą.

Oboje milczeli. Wesoło kapała woda z kranu. Ojciec zdjął z półki trzy malutkie kolorowe ka­

czuszki i wrzucił je do wanny. Te kaczuszki wrzu­cał zawsze, jak sięgała pamięcią.

- - l— Kaczuszki maleńkie — rzekł miękko ojciec — a nasza Lena rośnie.

Tato! — zaczęła Lena porywczo, a oczy jej napełniły się łzami. §4 Tato! — powtórzyła z pre­tensją w głosie. — No, odpowiedz mi. Po co ja dorastam? Spójrz na mnie. Czuję, że rosnę, że jakaś siła rozpiera mnie od wewnątrz. I piersi, i biodra, i ramiona. Ale po co? Po co mi to? Spójrz na nogi! Są do niczego. Po prostu kłody.

Przestań! — poprosił ojciec.

Poczekaj, tatku — rzekła ocierając łzy. — Wytrzymaj. Jeszcze chwilkę. Pomóż mi. Odpo­wiedz! Po co ja dorastam? Kobieta rodzi się po to, żeby sama urodzić dzieci! A ja?! Ja nigdy nie będę mogła zostać matką! Nie będę mogła kochać!

I nikt nie pokocha mnie, rozumiesz? Więc po co mi to wszystko? — Umilkła, spojrzała na ojca i ukryła twarz pod wodą.

Kiedy się wynurzyła, ojciec siedział ze spuszczo­ną głową.

Córeczko — powiedział, ujmując jej mokrą rękę. — W każdej sekundzie odchodzą z tego świata ludzie. I śmierć niekiedy staje się wyba­wieniem od cierpień. — Zamilkł na chwilę. — Gdybym był wierzący, powiedziałbym: pomódlmy

się. Ale powiem ci co innego: ufajmy. Ufajmy w siebie, we własne siły. W to, że jesteśmy ludźmi, i ty również jesteś człowiekiem, jeszcze młodym, ale dzielnym, rozsądnym i mądrym człowiekiem. Wszystkiego zdołasz dokonać, tylko pamiętaj zaw­sze: nie żyć to dużo prostsze niż żyć.

Lena patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

i, Tato — rzekła — ja ci ufam, ufam bez zastrzeżeń, ale przecież od tego nie będzie mi lżej.

Ojciec długo się nie odzywał. Siedział w mil­czeniu, kołysząc się na taborecie, wreszcie rzekł:

Byłoby podłością okłamywać cię^— Znów zamilkł, potwierdził: — Tak, lżej ci nie będzie.

Nie dodał już ani słowa, tylko zaczął ją myć —- energicznie i delikatnie zarazem, a ona jemu czy raczej sobie pomagała, czując w sercu dziwną lekkość.

Owiniętą w duże frotowe prześcieradło kąpie­lowe Lenę tatko przeniósł do pokoju, włożył jej nową sukienkę, pomógł zapleść warkocz. Mamu- nia szykowała kolację i cała ta celebra przebiegała bez jej udziału. Tak, właściwie to również należało do zwykłego rytuału.

Kiedy toaleta była skończona i Lena siedziała już w swoim fotelu, ojciec zawołał mamę. Tatko umiał wywołać efekt — łączył jednocześnie dwa

spojrzenia: mamunia pojawiała się w drzwiach w tym samym momencie, kiedy on przysuwał Lenę do lustra. Mamunia z okrzykami zachwytu patrzy- ła na córkę, a Lena — na siebie. Widziała przed sobą dorosłą dziewczynę w długiej liliowej sukience w jasne kwiaty, które tak pasowały do jej błękit­nych oczu, do złotego warkocza spływającego na pierś, do płonących, zarumienionych policzków.

. Fiodor spodziewał się, że tatulo zauważy po­rządek w pokoju, wyrazi swoje uznanie, ale on jak gdyby oślepł. Chodził z kąta w kąt dziwnie roz­dygotany — to zwalniał, to znów przyspieszał kroku. Nieporęcznie było teraz Fiodorowi nasta­wiać płytę „Fale Amuru”. „Dobra — zdecydo­wał — poczekamy na mamę”.

Tymczasem mama wciąż nie nadchodziła. Za­wsze wracała o czasie, nigdy nie zdarzało jej się tak spóźniać... Fiedia czuł się nieswojo sam na sam z ojcem. Milczeli, jakby nie mieli o czym roz­mawiać. Tatulo krążył po pokoju. Przysiadał na krzesłach — wszystkich po kolei — zrywał się, chodził, wydmuchiwał dym w lufcik, znów za­czynał się miotać. Wreszcie rzekł:

Może się trochę przejdę?

Fiedia wzruszył ramionami: co to, czy on trzyma

ojca pod strażą? A niech idzie. Ale zaraz uświa­domił sobie, że ledwie wyjdzie na ulicę, natych­miast pojawią się „przyjaciele z dzieciństwa” i zno­wu... Powiedział surowo:

Poczekaj.

Tato burknął coś, siadł przy stole, niedbałym ruchem odsunął wazon z kwiatami, ściągając przy tym obrus, zaczął przeglądać gazety. Znów coś mruknął pod nosem i odezwał się zaczepnie:

1 Nie masz racji!... Nie masz!

Fiodor nie zareagował. Teraz zrozumiał: potrze­buje wypić, dlatego się tak miota i denerwuje.

Drzwi się otworzyły.

Fiedia odetchnął z ulgą, podbiegł do adaptera, nastawił płytę. Rozległy się tony walca. Podskoczył do matki, odebrał od niej siatkę i zawołał:

No, dalej, zatańczcie!

Ale matka i ojciec stali naprzeciw siebie jak wryci. Jakby się po raz pierwszy widzieli. Ojcu ręce się trzęsą, niczym dwa kamienie ciążą zaciśnięte pięści, nie może ich rozewrzeć. Mama zmarszczyła brwi, przygarbiła się, jak staruszka. Bojaźliwie się uśmiecha.

No! — zachęcał wesoło Fiodor. — No, dalej!...

Płyta się skończyła, Fiodor ze złością machnął ręką.

Co z wami jest? Zapomnieliście, jak się tańczy? Przecież wiem, że umieliście.

Zapomnieliśmy, Fiedieńka — powiedziała matka podchodząc do stołu, i nagle zawołała: — A cóż to takiego?! Jaki tu porządek! Pięknie! Brawo, synku!

, .— To nie ja pokręcił głową. — To nasz tatulo...

Też coś •— parsknęła śmiechem matka. — Nie rozśmieszaj mnie. Nasz tatulo... — urwała nagle, rzuciła szybkie spojrzenie na ojca, westchnę­ła ciężko.

U--—No, co wasz tatulo? — ponuro zapytał ojciec. — Nie mógłby, tak? Nie zasługuje na zaufanie?

Ech, znów nie wypaliło, nie układało się jakoś.

Przestańcie już — przerwał Fiodor. Sia­dajmy do kolacji.

, Skoczył do kuchenki, zabrał się do smażenia jajecznicy, nastawił czajnik, rozłożył talerze, na- kroił Chleba. Tatulo i matka siedzieli bezczynnie przy stole, zakłopotani spoglądali na siebie i mil­czeli.

Wiesz, mamo — zaczął Fiodor z ożywie­niem — a ten stary gołąb, wiesz, ten z największym wolem, ma wyskubany ogon, pewnie gdzieś na dachu z kotem się spotkał. Tatulo, może na­

ostrzysz mi w pracy moją ręczną piłkę, przecież macie tam fachowców?

Ojciec bąknął coś w odpowiedzi, kiwnął głową i nagle matka odezwała się:

Widzisz, Giera, odwykliśmy żyć normalnie. Na sucho to już i gadać nie mamy o czym.

Podeszła do torby, wyjęła butelkę, a Fiodor z pasją rzucił nóż na podłogę.

Co z was za ludzie! Naprawdę nie możecie bez tego?!

Zatrzęsło nim z wściekłości. I to właśnie mama! Nie dalej jak wczoraj tak się skarżyła, wyjechać chciała, sił, mówiła, już nie ma, a dzisiaj sama stawia przed ojcem butelkę. Wszystko w oczach Fiedi przygasło: i sprzątnięty przez niego własno­ręcznie pokój, i cały dzisiejszy dzień, taki dziwny.

Jajecznica zaczęła się przypalać, Fiodor złapał patelnię, z rozmachem postawił ją na stole, od­wrócił się do wyjścia.

Ty dokąd, synku? -- zawołała matka.

Niech was diabli! powiedział zdławionym głosem. — Ciemnota! — I trzasnął drzwiami tak, że tynk się posypał.

Na ulicy panował gęsty, szary zmierzch. Cichy i gwiaździsty.

Fiodor, rozgorączkowany i zły, ruszył szybkim krokiem, po chwili jednak zwolnił.

Powrócił myślami do minionego dnia. I nie wspominał tego, co zaszło przed chwilą, lecz gołębie na jasnym niebie, zasłonę w obcym oknie i twarz Leny. Jej twarz znów pojawiła się przed nim, przesłaniając wszystko inne. Ogromne oczy i war­kocz wokół głowy. Skąd wzięła się jego pewność, że w tym pokoju ktoś musi być? I dlaczego tak dziwnie z nią rozmawiał?

Nie, wcale nie dlatego, że wstydził się za wczo­rajsze. Po prostu było w niej coś takiego... trud­no nawet wytłumaczyć. Patrzyła takim wzrokiem, przed którym nie sposób ani schować się, ani uciec. Może właśnie to go obezwładniło — ten jej nie­zwykły wzrok? Beztroskie dziewczęta tak nie pat­rzą. Fiodor podszedł do gołębnika i uniósł głowę. Zza zasłony przezierało ciepłe, różowe światło. Dobiegł go przytłumiony śmiech. Potem znowu, głośniejszy.

No proszę — pomyślał Fiodor — żyją sobie ludzie, spokój w rodzime, wszystko normalnie. Ojciec, matka i córka siedzą teraz na pewno przy stole, piją herbatę, żartują. A moi...” Nieoczekiwanie znów wezbrała w nim dość. Do licha! Czy to wreszcie się skończy?

Pięści same się zacisnęły, paznokcie wpiły się w dłonie. Trzeba walczyć! Trzeba z nimi wojować. 1 skoro matka nie jest jego sojusznikiem i sprzy­

mierzeńcem, sam potrafi walczyć, sam coś wy­myśli!

Fiodor spojrzał na przytulne okno z różowym światłem, odwrócił się i pobiegł. Wpadł do pokoju jak bomba, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi. Ojciec i matka drgnęli, przestraszeni. Butelka była prawie pełna. Fiedia skoczył do stołu, złapał ją i nim rodzice zdążyli się zorientować, wyrzucił przez otwarty lufcik. Rozległ się stłumiony brzęk.

Proszę bardzo! — rzekł Fiedia. — A teraz możecie mnie bić! Możecie zabić! No, jazda!

Przygotował się na najgorsze, na dziką awan­turę — czegoś podobnego tatulo nie wybaczy — ale matka i ojciec milczeli i wcale nie patrzyli na niego.

Fiodor rzucił okiem na kieliszki — były pełne. „A więc nawet nie wypili? I jajecznica nie tknięta”. Coś tu nie grało. Coś się nie zgadzało.

I raptem matka się rozpłakała. Ojciec usiadł przy niej i zaczął ją głaskać po ramionach.

Poplątało się to wszystko, poplątało — mó­wiła przez łzy. — I co teraz będzie, Giera? Co będzie z Fiedią?

Nie ma co się martwić zawczasu mruknął ojciec.

Co tu znowu się stało?! — wykrzyknął Fie­dia.

Matka pokręciła głową, przycisnęła do oczu chusteczkę.

Zrobili mi w magazynie kontrolę, okazało się, że mam niedobory w kasie.

To co ty, mamo, kradłaś? — z furią zapytał Fiodor.

Odjęła chusteczkę od twarzy, popatrzyła mu w oczy.

Jak. możesz tak myśleć?... Płakałam często, byłam zdenerwowana, no i nie potrafiłam się skupić... Na pewno się pomyliłam, a źli ludzie wykorzystali to.

Fiodor spojrzał na ojca.

Prosto w oczy.

A więc tak się sprawy mają.

Widzisz, tatulo, do czegoś ty doprowadził!

Wieczór był ciepły i cichy, a rankiem lało jak z cebra. Lena denerwowała się: Fiodor na pewno nie przyjdzie, nie będzie mruczeć swojej głupiej piosenki, nawet gołębi nie słychać — może to szum deszczu zagłusza ich gruchanie, a może przycichły z powodu niepogody.

Krople rozpryskiwały się o szybę, spływały w dół, łącząc się w strumyczki, po ulicy z rzadka

przebiegał przechodzień z parasolem i w płaszczu, i znów robiło się pusto.

Nowa sukienka na wieszaku cieszyła oko. Lena nie pozwoliła mamuni schować jej do szafy i teraz, ilekroć wzrok napotykał liliową plamę z kolo­rowymi smugami, na twarzy Leny pojawiał się uśmiech.

Gdyby dziewczęta mogły zobaczyć ją w tym stroju! Gdyby tak mogła pojawić się na wieczorku w nowej sukience!

Wieczorki organizowano u nich często. Wie­ra Iljiniczna twierdziła, że nawet częściej niż w zwy­kłych szkołach.

W sali zbierali się wszyscy mieszkańcy internatu, także nauczyciele i salowe. Na scenę nikt nie wychodził, zwykle świeciła pustką, co było natural­ne. Bo jak na przykład taka Lena dostałaby się na scenę? I nie tylko ona jedna. Siedzieli, leżeli, stali kręgiem i wolną przestrzeń pośrodku tego koła zachowywano raczej dla formy niż w określonym c'lu: nikt tam nie wychodził. Dyrektorka, kierow­nik czy ktoś z nauczycieli, najczęściej Wiera Ilji- niczna, nauczycielka literatury, mówili, nie wstając z krzeseł, parę słów wstępu, po czym pytali, kto miałby ochotę wystąpić.

Kilku chłopców grało na skrzypcach. Jedna

uzdolniona dziewczynka, która — podobnie jak Lena — poruszała się na wózku, umiała grać na pianinie. Podjeżdżała do pianina i grała różne melodyjki, rzecz jasna, prościutkie, ale oklaski­wano ją gorąco i wszyscy byli z niej dumni; miała na imię Żenią. Tak więc nie było zwyczaju zmuszać kogokolwiek, namawiać, nigdy też nie przygoto­wywano wcześniej żadnego programu. Wystąpić miał prawo każdy, kto chciał, i wieczory te nieraz przeciągały się do późnych godzin nocnych. Mó­wili wiersze i urywki prozy — deklamacja sta­nowiła najbardziej dostępną formę wyrazu, słucha­li nagrań — od big-beatu i pop-opery do Czaj­kowskiego i Beethovena. Było to naprawdę przy­jemne i zajmujące i wszyscy mieli ochotę na tańce. I oto pewnego razu, już dawno temu, dyrektorka, która świeżo przeszła tu z wydziału oświaty, na­stawiła płytę i zapowiedziała walca. Kilka dziew­cząt, które poruszały się w miarę sprawnie, zaczęło się kręcić w takt muzyki, ale jedna zaraz upadła, mocno rozbijając sobie nos, i tańce przerwano. Dyrektorka zlękła się nie na żarty, a nazajutrz, jak mówiono, naczelna lekarka udzieliła jej w pokoju nauczycielskim upomnienia. Od tego czasu tań­ce co prawda urządzano nadal, ale już inaczej. W krąg wstępowali nauczyciele albo zaproszeni goście, jeśli tacy byli, włączano muzykę, dorośli

tańczyli, a dziewczęta i chłopcy przyglądali się niemal pożerając ich wzrokiem, po czym bili brawo. Nauczyciele czuli się skrępowani, szczegól­nie Wiera Iljiniczna, ale sala głośno domagała się, żeby tańczono dalej, i w ten sposób, tańcami nauczycieli, kończyły się wszystkie wieczorki. Wła­ściwie były one główną atrakcją w życiu internatu.

Dziewczęta już zawczasu przygotowywały się do tych uroczystych spotkań, każdej marzyła się na tę okazję nowa sukienka — wieczorki były dla nich największą rozrywką i za każdym razem czymś w rodzaju egzaminu.

Lena zaskakiwała wszystkich. Wielu z nich cho­roba dotkliwie dawała się we znaki — źle radziły sobie z mówieniem, miały kłopoty z zapamięty­waniem, jak na przykład Zina, która zawzięcie uczyła się wierszy, choć przychodziło jej to z naj­większym trudem. Lena zaś cieszyła się znakomitą pamięcią. I właśnie ta niepospolita pamięć, między innymi, rekompensowała jej utratę władzy w no­gach, chorobę. Wystarczyło, że dwa razy prze­czytała jakikolwiek wiersz, i już umiała go na pamięć. Szkolna mama raz nawet zorganizowała „autorski” wieczór Leny. Lena nauczyła się mnós­twa wierszy Puszkina, oczywiście nie objętych szkolnym programem, i ogłosiła konkurs: kto odgadnie, czyje to wiersze. Deklamowała równą

godzinę, nikt nie rozpoznał ani jednego wiersza i na koniec Wiera Iljiniczna, ozdobiwszy głowę Leny wiankiem, z triumfem oznajmiła: przecież to był Puszkin!

Wszyscy aż jęknęli, zawstydzeni własną igno­rancją, i zmieszani zaczęli bić brawo — czy to nie znanemu Puszkinowi, czy to Lenie za jej niesły­chaną pamięć i niewiarygodną wręcz znajomość twórczości wie.szcza. Potem, kiedy brawa ucichły, Lena powiedziała jeszcze jeden wiersz, który prze­czytała całkiem niedawno. Urzekł ją czymś tajem­niczym, niedostępnym dla nich wszystkich. Wierze Iljinicznie nie pokazała go wcześniej, nauczyła się po kryjomu i teraz recytowała w głębokiej ciszy:

Kiedy zamykam w swych ramionach Kształtną i gibką twoją postać I nie oszczędzam słów wzruszonych,

By zachwytowi swemu sprostać.

Ciasno uściskiem mym spętana Ruchem uwalniasz się milczącym I odpowiadasz, ukochana,

Uśmiechem niedowierzającym,

W pamięci przechowując skrzętnie Smutne zmienności mej obmowy,

Już.bez udziału, obojętnie,

Znużona słuchasz mojej mowy...

Przeklinam chytre me knowania,

Zabiegi grzesznej mej młodości I schadzki nocne, i spotkania W ogrodów ciszy i ciemności.

Przeklinam pełne szeptów wargi,

Strof tajemniczych zaśpiew dźwięczny, Pieszczoty łatwowiernych dziewczyn,

I łzy ich, i niewczesne skargi.*

Lena zamilkła i zarumieniła się, posypały się bardziej gorące niż zwykle oklaski. Na twarzach wszystkich malował się jakiś dziwny wyraz — ni to radość, ni to smutek...

Lena wyobrażała sobie teraz, że oto siedzi wśród chłopców i dziewcząt w swojej wspaniałej długiej sukience i recytuje te wiersze... Często zresztą w wyobraźni widziała siebie w niezwykłych sytua­cjach. Długa liliowa sukienka — to najprostsze, co można sobie wyobrazić. Ale być na przykład lotnikiem i sterować samolotem ponaddźwięko- wym. Albo — śpiewaczką o wspaniałym głosie — operować nim we wszystkich możliwych rejestrach, stać na scenie Teatru Wielkiego, w lożach same „znakomitości”, widownia oniemiała z zachwytu. Lub też... zjeżdżać na nartach po stromym zboczu,

wszyscy się przewracają, nawet wysportowani męż­czyźni, a ona mknie przed siebie i tylko wiatr owiewa jej silne, piękne nogi.

Ach, te marzenia i gra wyobraźni. Jedynie z Ziną albo drugą swoją przyjaciółką, Walą, mogła o tym szeptać, i to w sekrecie przed innymi. W sekrecie, bo takie puste rozmowy o nierealnym dla nich życiu wprawiały inne dziewczęta w rozdrażnienie. Nieraz zresztą sama odczuwała coś podobnego. Jakże często oburzała się, kiedy ktoś zaczynał puszczać wodze fantazji, pleść Bóg wie co, a na dodatek jeszcze płakać... Pewnego razu Zina, która lubiła szperać w bibliotece, podjechała do Leny i tonem spiskowca zaczęła:

Posłuchaj. To angielski pisarz i uczony, Charles Percy Snow. — I wyrecytowała jednym tchem: — „Los każdego z nas jest tragiczny. Wszyscy jesteśmy samotni. Miłość, przywiązanie, twórcze porywy pozwalają nam chwilami zapo­mnieć o samotności, ale te chwile triumfu — to wyłącznie słoneczne oazy, stworzone przez nas samych, kres drogi naszej zaś niknie zawsze w po- mroce: każdy samotnie staje twarzą w twarz ze śmiercią”. Rozumiesz?!

Zina westchnęła, spojrzała na Lenę okrągłymi oczami i dodała:

Rozumiesz! Rozumiesz! Okazuje się, że wszys­

tko na świecie już wiadomo! Nawet o śmierci! A my usiłujemy dokonywać jakichś odkryć! Wy­myślamy sobie oazy, czytamy książki, rozmawia­my. A tak naprawdę — jesteśmy samotni.

Lena namiętnie z nią dyskutowała, nie zgadzała się, ale tę myśl Snowa wpisała do notesu. I nau­czyła się jej na pamięć.

W chwilach radosnego nastroju (nigdy — złego), kiedy Zina była w ferworze, roześmiana, Lena nachylała się do jej ucha i cytowała smutnego Charlesa'. Śmiały się obie. Jego pesymistyczne słowa nie wydawały się wtedy tak pesymistyczne, lecz nawet wręcz przeciwnie — zabawne. Przy­wiązanie, miłość! Dla nich przecież bez przywiąza­nia i miłości życie traciło wszelki sens.

Zdrowym łatwo się tak wymądrzać, ale to nie dla nas — poparła je Wala; tylko z nią podzieliły się tymi rozważaniami Snowa... Tak więc płacz był u nich zabroniony, nie wolno też było opowiadać o nierealnych marzeniach i różowych snach, podob­nie jak wpadać w rozpacz i przygnębienie...

Lena rozchyliła zasłony i zobaczyła twarz Fio­dora. Siedział w gołębniku i chociaż deszcz tam nie zacinał,.był przemoczony do nitki.

Lena uśmiechnęła się do niego i rozwarła na oścież okno.

Podczas deszczu gołębie nie latają? — spytała.

Nie—odpowiedział, dzwoniąc zębami z zimna.

To bez sensu — uśmiechnęła się Lena.

Co bez sensu?

Gołębie nie latają, a ty tutaj siedzisz.

Tak sobie siedzę — rzekł niepewnie.

W pierwszym odruchu chciała zaprosić Fiodora do siebie, po co ma tam wysiadywać. Ale zaraz ogarnął ją strach. Aż cofnęła się w głąb pokoju. Dotychczas widział ją tylko przez okno, a teraz zobaczyłby w całej okazałości. Spojrzenie jej padło na sukienkę. No jasne, to było to. Przecież tylko dlatego prosiła o tę sukienkę. Żeby Fiodor nie widział jej takiej...

Lena podjechała do okna.

Czy możesz « spytała Fiodora jj£ policzyć do trzystu?

A co potem? — zdziwił się.

Potem weź garść strużyn i przyjdź do mnie, przecież cały przemokłeś... Pierwsze piętro, pier­wsze drzwi na lewo.

I zasunęła zasłonę, żeby nie widzieć jego twarzy. Przez moment siedziała nieruchomo w fotelu, z bezwładnie zwieszonymi rękami. Potem podje­chała blisko do sukienki, zaczęła rozpinać bluzkę. Przebranie się nie było dla niej wcale prostą sprawą. W internacie pomagała jej ciocia Dusia, pomagały dziewczęta. W domu — tatko i ma-

munia. Zdjąć bluzkę — to głupstwo. Najtrudniej ściągnąć spódnicę, a potem włożyć sukienkę. W tym celu musiała się unieść na rękach — najpierw na jednej, potem na drugiej.

Lena denerwowała się i spieszyła. Fiodor liczył do trzystu w gołębniku, a ona odliczała tutaj, w po­koju.

W internacie urządzały sobie różne zabawy. Między innymi była i taka, całkiem na serio, że Lena samodzielnie przebierała się w sukienkę, do­liczając właśnie do trzystu. Ale to stanowiło jej rekord. I to w innej sytuacji. Wtedy nie musiała się spieszyć. I nie czekała jej randka.

Randka? Zaczęła się śmiać. Wciąż roześmiana podparła się na jednej ręce, żeby wyrównać sobie od dołu sukienkę. Wózek nagle przechylił się i Lena, niezdarnie usiłując zachować równowagę, runęła na podłogę.

W zasadzie powinna była się rozpłakać. A tym­czasem znów się roześmiała. Pomagając sobie rę­kami, podczołgała się do wózka. Śliczna sukienka wlokła się za nią zbierając kurz z podłogi. Lena uczepiona wózka zaczęła podciągać się na rękach. Zatrzeszczał materiał. Musiała zahaczyć o coś. Do­piero to ją zmartwiło.

Zmagania z fotelem trwały — wciąż usuwał się pod jej ciężarem, a nie miała się na czym oprzeć, nic

takiego w pobliżu nie stało. Wreszcie z największym wysiłkiem dźwignęła się i zdołała usiąść na wózku.

Fiodor dzwonił już po raz piąty. Pospiesznie obciągnęła sukienkę, poprawiła włosy. Pomknęła do drzwi. I znów się roześmiała. Randka!

Lena czuła, że ten śmiech był nienaturalny. Serce tłukło jej się w piersi, waliło niby potężny młot. Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi.

Fiodor przyglądał jej się z ciekawością. Spojrzał na nogi, na wózek. Potem wszedł, uprzejmie się przywitał, zdjął przemoczone buty.

Co ci się stało? — spytał przechodząc do pokoju. — Złamałaś nogę? Ja w zeszłym roku też przez całe lato w gipsie chodziłem. Złamałem rękę. Cała była obłożona szynami, wyglądała jak skrzy­dło samolotu — wiesz, całkiem jak w „antkach”.

Mówił jak najęty, chyba celowo, i zdawało się, że nie oczekuje odpowiedzi.

Nie — odezwała się, patrząc mu w oczy. — Ja me mam nóg.

Lenka naraz uspokoiła się. Poczuła znużenie i ten cały Fiodor przestał ją raptem obchodzić.

Jak to nie masz nóg? — spytał przestra­szony. — Masz nogi, przecież widzę.

Mam nogi, ale wcale ich nie mam — odparła Lena. Krew odpłynęła jej z twarzy, co nie uszło uwagi Fiodora. — Ja nie mogę chodzić.

Otworzył usta, chciał pewnie powiedzieć coś na pocieszenie, ale Lena, nie dopuszczając go do słowa, rzekła ostro:

Tylko wypraszam sobie wszelką litość!

Fiodor patrzył na nią speszony, jego zielone oczy

pociemniały.

Wiesz — wyznał nagle — a ja, idiota, tak wam wczoraj zazdrościłem.

I zazdrość dalej — odezwała się Lena. — Zazdrość! Myślisz może, że nie ma czego zazdro­ścić? Bo jestem tylko nikomu niepotrzebną in­walidką? Nieszczęsną kaleką? Wspomó-óżcie, daj­cie choć grosik!

Nie podnosiła głosu. Mówiła lodowatym tonem, dobitnie wymawiając słowa, aż Fiodor poczuł się nieswojo. Ściskając w ręku strużyny zapytał spo­kojnie:

Mam sobie pójść?

Lena urwała. Surowo spojrzała na Fiodora. Skinęła głową.

Idź.

Położył na stole strużyny, podszedł do drzwi, włożył buty i odwrócił się do Leny. Siedziała w fotelu z odchyloną głową i patrzyła w okno.

Fiodor delikatnie zamknął za sobą drzwi.

Nadal lało jak z cebra, deszcz smagał trawę, siekł po spienionych kałużach, ale Fiodor nie biegł, nie

chował się przed deszczem. Szedł spokojnie, jakby wcale nie zauważając ulewy, i powtarzał w kół­ko: „Coś takiego! Coś takiego...” Przed oczyma miał ciągle bezradną dziewczynę na wózku inwali­dzkim.

W głowie czuł zamęt. Ile czasu właściwie był u Leny? Minutę? Dwie? Raptem kilka zdań i oto wszystko skończone, już nigdy więcej nie przyjdzie do niej, nie porozmawia. Dobrze, przypuśćmy, że on tu zawinił. To jasne, że wstrząsnął nim ten wózek. I jej wyznanie, że nie może chodzić. Cał­kiem możliwe, że zbyt nachalnie się gapił, ale co w tym dziwnego? Przecież po raz pierwszy widział ją tak — od stóp do głów. Więc miał chyba prawo się przyjrzeć. Ale potem... O tej zazdrości powiedział ze szczerego serca. Miał na myśli siebie i swoje własne zmartwienia, które walą się na niego jedno za drugim, spadają jak robaczywe jabłka z jabłoni przy najlżejszym podmuchu wiatru. A ona?

Ona myśli wyłącznie o sobie. Tylko o sobie i swoim nieszczęściu. To nieszczęście przesłania jej cały świat... I w ogóle go nie zrozumiała. Od razu przyjęła pozycję obronną. I broniąc się, ata­kowała.

Fiodor wrócił do domu, w przemoczonym ubra­niu położył się na łóżku, ale zaraz wstał, przebrał się. Znów się położył. Za oknem było szaro i pusto,

zupełnie tak samo jak w jego duszy. Poszedł do gołębnika tylko po to, żeby ją zobaczyć, a teraz?... Jak ma teraz tam chodzić? Beztrosko puszczać gołębie wiedząc, że jest obserwowany?

Może miał wyrazić swoje uznanie? Powiedzieć: „Ach, jak tu cudownie u ciebie! I nie przejmuj się swoimi nogami! Są czy ich nie ma, to bez różnicy!” Ale wtedy straciłby szacunek dla samego siebie!

Fiodor wziął z półki pierwszą z brzegu książkę, Przebieg wzrokiem kilka linijek. Nie rozumiał, co czyta. Odrzucił ją.

No i proszę, przez cały czas nic tylko potępiał rodziców, że nie potrafią, nie chcą się nawzajem zrozumieć, że ojciec tak mamie zatruł żyde, aż wpędził ją w tarapaty... A on sam... Taki z niego mądrala? Wszedł i wyszedł. Nie okazał za grosz wyczucia.

Matka cierpi, przejmuje się, aż usycha ze zmar­twienia, a ojciec nic nie widzi. Może z nim jest tak samo. Lena cierpi, a on tego nie dostrzegł. Może nawet pomyślała, -że Fiodor ucieszył się z jej nieszczęścia. Że niby najpierw zazdrościł, a tu, okazało się, zazdrościć, dzięki Bogu, nie ma czego... Ale czy można tak w ogóle pomyśleć?

Fiodor zaczął przemierzać pokój i nagle, za­skoczony, stanął w miejscu: przecież zachowywał się teraz identycznie jak ojciec. Miotał się po

pokoju zupełnie tak, jak wczoraj tatulo, jak czło­wiek, którego coś dręczy. Z tatulem — jasna sprawa, ale on?

Z nim też wszystko jasne. Zachował się dzisiaj jak idiota. Jak przewrażliwiona panienka. „Mam sobie pójść?” „Idź!” A co, miała go może na siłę zatrzymywać: „Poczekaj, Fiedia, jeszcześmy nie porozmawiali, nie wyjaśnili niczego”.

Do diabła! Przecież to jego wina. Wyłącznie jego. Siedzi tam chora dziewczyna. Zlitowała się nad nim, zaprosiła pod swój dach, a on jej mówi: nie miałem ci czego zazdrościć, u ciebie też kiepsko, może jeszcze gorzej. Idiota z niego, i tyle.

Podszedł do okna, przytknął rozpalone czoło do szyby. Poczuł przyjemny chłód. „Trzeba pójść do niej — zdecydował. — Przecież to głupio, bez­nadziejnie głupio... Trzeba coś zrobić, przeprosić, wyjaśnić...

Fiodor chwycił płaszcz, zatrzasnął drzwi i zbiegł po schodach. Deszcz wściekle walił o ziemię, istne oberwanie chmury; tworzył ścianę, przez którą pobliskie domy ledwie były widoczne.

Na oślep ruszył ku domowi Leny i nagle o mało na coś nie wpadł. W ostatniej chwili zobaczył przed sobą jakiś dawny kształt, a kiedy go rozpoznał, oszołomiony zagapił się, zahaczył nogą o wybój na drodze i runął jak długi na ziemię.

Ty dokąd, wariatko? — wrzasnął leżąc na ziemi.

Do ciebie! —- krzyknęła — A ty?

Do ciebie w odparł, dźwignął się z kolan i podszedł do wózka.

Lena siedziała okryta płaszczem przeciwdeszczo­wym, zapewne ojca, długa sukienka przemokła od dołu aż do kolan, po twarzy ściekały krople deszczu, a ręce po łokcie miała zachlapane bło­tem — musiała przecież kręcić kółkami.

Co ty wyczyniasz? — krzyczał Fiodor. — Jak to zrobiłaś? Po schodach?!

Fiedia, jestem kompletną idiotką! Si zawo­łała w odpowiedzi Lena. — Wprost nieziemską idiotką!

Ł— Ja też jestem idiotą! — wrzasnął wesoło. — Jeszcze bardziej nieziemskim!

Chichotali, skręcali się niemal ze śmiechu, dzięki Bogu na ulicy nie było nawet psów, nie mówiąc już

o ludziach, którzy na ich widok mogliby się popukać palcem w czoło. I trudno byłoby się im dziwić. Mieliby dostateczny powód.

Wciąż ze śmiechem Fiodor nachylił się do Leny, owinął płaszczem jej nogi, śmiejąc się okrył też ręce, wziął rozpęd i potoczył wózek w kierun­ku domu. Oboje nie przestawali się śmiać. Przy­cichli dopiero przed klatką.

Aha! — odezwała się Lena. Na dół jakoś zjechałam. Dzięki poręczy. Ale z powrotem?

Daj klucz — zażądał rzeczowo Fiodor. Teraz już nie miał żadnych wątpliwości, jak się zacho­wywać, co robić. I w ogóle zrozumiał nareszcie samego siebie. Jakoś tak znienacka.

Wziął klucz, wszedł na górę, otworzył drzwi do mieszkania Leny. Wrócił na dół i rzekł tonem nie znoszącym sprzeciwu:

Złap mnie za szyję! Obiema rękami.

Ale przecież są brudne! — znów roześmiała się Lena.

Złap! — rozkazał Fiodor.

Lena objęła go za szyję i szepnęła mu do ucha:

Słucham i nie protestuję.

Nachyliła się tak, że musnęła włosami jego policzek, aż go zabawnie połaskotało.

Uśmiechnął się, chwycił ją na ręce.

Lena okazała się leciutka i Fiodor przez to poczuł się jakby silniejszy.

Wariatka — powtarzał wchodząc na górę. — Zwyczajna wariatka... Po schodach na wózku...' Na taką ulewę...

Wchodził stopień po stopniuj mruczał przy* cichłej Lenie te głupie słowa i czuł, że ogarnia go jakieś ciepło i tkliwość wobec Lenki, tej szalonej dziewczyny, a do serca napływa fala gorąca.

Wariatka — powtarzał — istna wariatka... Och ty, zwariowana dziewczyno...

Wniósł ją do pokoju i ułożył na tapczanie. Kiedy wyprostował się, zobaczył, że leży pobladła, z za­mkniętymi oczami.

Hej, wariatko! — zawołał cichutko.

Lena nie odezwała się słowem. Fiodor przestra­szony zawołał głośniej. Milczała. Poczuł się nie­pewnie.

Rozejrzał się, szukając wzrokiem może jakiejś pomocy, lekarstwa, sam nie wiedział czego, potem pochylił się nad twarzą Lenki, żeby sprawdzić oddech. Oddychała ledwie dosłyszalnie. Fiodor uspokoił się i nieco odsunął. Nagle odezwała się nie otwierając oczu:

Pocałuj mnie!

Co takiego? — zapytał speszony.

Głuptas — powiedziała, nadal nie otwie­rając oczu.

Po chwili milczenia ukląkł przy tapczanie i do­tknął wilgotnych, ciepłych warg.

Pachnie od ciebie strużkami — wyszeptała i otworzyła oczy.

A od ciebie deszczem — odparł i znów ją pocałował.

Objęła go za szyję, całowali się nieporadnie i żarliwie i z wolna zaczęli odpływać w mgłę, kiedy

nagle zroszone deszczem okna zalśniły słonecznym blaskiem i Lena oprzytomniała.

Wózek!

Wózek został na dole, przy wejściu, a drzwi do mieszkania były otwarte na oścież. Fiodor z ocią­ganiem wstał z podłogi i, uśmiechając się nie­mądrze, zszedł na dół.

Wniósł fotel, zamknął drzwi, wszedł do pokoju. Lena, odwrócona bokiem, siedziała na tapczanie, mokry płaszcz leżał na podłodze.

Lena! — szepnął Fiodor i znów zbliżył się do tapczanu.

Co się z nami dzieje? — spytała kręcąc głową, — Jakieś zaćmienie...

Jutro będzie zaćmienie — powiedział cicho Fiodor. — Zaćmienie słońca. |gg Mówił, a ona przytakiwała mu ruchem głowy po każdym zda­niu. — Przyjdę do ciebie. Będziemy oglądać za­ćmienie słońca.

Pocałował ją znów, nie odsunęła się, ale kiedy ponownie nachylił się do niej, zasłoniła twarz dłonią.

Dłoń miała ubrudzoną — obracała przecież kółka jadąc po błocie.

Fiodor chwycił jej zabrudzoną rękę i przytulił do swojegó policzka.

Oczy mu płonęły. Patrzył na Lenę uszczęśli­wionym wzrokiem, a ona, przed chwilą jeszcze pochmurna, odpowiedziała mu pogodnym, rado­snym uśmiechem.

Mamunia nic nie zauważyła. Mieszkanie było posprzątane, wózek wytarty, sukienka, starannie wyprasowana, wisiała na swoim miejscu — Fiodor, jak się okazało, miał złote ręce. Ale tatko! Czy przed nim cokolwiek się ukryje?

Natychmiast spostrzegł wióry na stole i zapytał, skąd się tu wzięły. Musiała opowiedzieć o pewnym znajomym. Ojciec nie skomentował tego słowem, ale kilka razy Lena chwytała na sobie jego nie­spokojny wzrok.

A w nią jakby diabeł wstąpił, jakiś duch prze­kory. To zaczynała wyśpiewywać na cały głos, co tylko wpadło jej do głowy, na przykład „Orlęta uczą się latać”, to włączała tranzystor i przy dźwiękach „Sentymentalnego walca” Czajkowskie­go wirowała w wózku po pokoju i, rzecz jasna, nieprzyzwoicie gubiła rytm, dysząc przy tym z wy­siłku i aż sobie łamiąc paznokcie, to znów zaczy­nała wąchać strużyny, otwierając szeroko oczy i śmiejąc się niemądrze.

Potem zawołała tatka i mamunię i zaczęła re­cytować im wiersz Puszkina, właśnie ów nie znany laikom wiersz, w którym teraz odkryła nowy sens. Żeby się nie zdradzić, deklamowała go, specjalnie się wygłupiając, wykrzykując i strojąc miny, jedno­cześnie wszakże ani przez moment nie spuszczała oka z rodziców.

Przeklinam chytre me knowania,

Zabiegi grzesznej mej młodości / schadzki nocne, i spotkania W ogrodów ciszy i ciemności.

Kiedy skończyła, mamunia nagrodziła ją bra­wami i wybiegła do kuchni, a ojciec westchnął i znów bacznie spojrzał na Lenę.

No dobrze — powiedział — zakochałaś się, rozumiem to. Poznaj go z nami.

Jutro — odparła Lena. — Nawiasem mó­wiąc, jutro jest zaćmienie.

Co takiego? — przestraszył się ojciec.

Zaćmienie słońca. I będziemy je razem obser­wować. Tato, a jak właściwie obserwuje się za­ćmienie słońca?

, Ojciec zmieszał się.

Przez specjalne astronomiczne przyrządy, tak mi się zdaje... Czyżby on był astronomem?

Oczywiście — odpowiedziała z powagą —

jest i astronomem, i filozofem, i gołębioznawcą, i w ogóle długo by wyliczać.

Ojciec szybko podszedł do okna, spojrzał na gołębnik, uderzył się w czoło.

-‘r- Źe też od razu na to nie wpadłem! — wykrzyknął. — To Fiedia! Syna Amerykanina.

Nie żaden Fiedia — rozzłościła się Lena — tylko Fiodor. A poza tym jakiego znów Ame­rykanina?

Tatko uśmiechnął się.

>■■:■>?* Jego ojciec ma na imię John — wyjaśnił — a zatem twój przyjaciel to Fiodor Johnowicz.

Jego ojcem może być nawet Marsjanin — zaśmiała się Lena. — Byleby tylko jutro nie padało.

I nazajutrz zaświtał cudowny ranek. Tak się złożyło, że była to właśnie sobota i rodzice nie szli do pracy. Lena poczuła obawę a nuż Fiodor przepłoszy się i ni& przyjdzie?

Nerwowo jeździła po pokoju wsłuchując się w każdy szelest za oknem: nigdy nic nie wiadomo, przecież Fiodor mógł dać jej znak z gołębnika. Ale on wcale się nie przepłoszył. Zadźwięczał dzwonek. Lena ruszyła gwałtownie do drzwi, jednak tatko ją ubiegł.

Fiodor stał w progu wystrojony — w białej koszuli z krótkim rękawem, w odprasowanych

spodniach. Nad górną wargą sypał mu się puszek, zapowiedź przyszłych wąsów, czarne włosy opa­dały grzywą na czoło i Fiodor co rusz odrzucał je do tyłu.

Dzień dobry — przywitał się swobodnie i przestąpił próg nie czekając na zaproszenie.

Tatko wprowadził go do pokoju, gdzie natych­miast pojawiła się mamunia, mrugała oczami, usiłując pewnie uporać się z jakimś nurtującym ją problemem; ojciec pokasływał zakłopotany.

W zasadzie my się znamy — wyrzekł wre­szcie. — Wiem nawet, że nazywasz się Fiodor.

A pan Piotr Siłycz.

j — No i poznaliście się — żartobliwie podsu­mowała Lena i zobaczyła, jak tatko uśmiecha się z ulgą. W gruncie rzeczy cóż to za wydarzenie? Przyszedł chłopak, jej przyjaciel, i tatko nie ma co pokasływać, a mamunia mrugać oczami. Wielkie rzeczy! Ojciec doszedł chyba do podobnego wnios­ku.

A jak będziecie obserwować zaćmienie? — spytał.

Fiodor uśmiechnął się, sięgnął do kieszeni, ostro­żnie wyjął coś zawiniętego w gazetę. Były to dwa kawałki szkła, zwykłe płaskie szkiełka okopcone nad świecą.

Przez nie — wyjaśnił zmieszany.

Boże, jakie to proste! — zdziwił się ojciec. — Spodziewałem się jakiegoś przyrządu... Żyjąc w świecie rzeczy skomplikowanych, całkiem zapo­minamy o najprostszych!

Fiodor zerknął na zegarek i tatko zawołał z oży­wieniem:

Wiesz, Lena prawie nie wychodzi na dwór. Może wywieziemy ją na podwórko i stamtąd będziecie obserwować wasze zaćmienie słońca.

Dlaczego nasze? — spytał Fiodor uśmiecha­jąc się speszony.

Ojciec wzruszył ramionami, z kolei on się zmie­szał, znów zakasłał, przeprosił, zaczął się krzątać, żeby pomóc Lenie.

Kiedy zostali sami, Fiodor głośno odetchnął. Wózek stał pod oknami, koło gołębnika, i tatko i mamunia wyglądali na nich co chwila, ale mimo wszystko byli sami.

Lena miała nogi okryte ciepłym pledem, ubrana była w wełniany sweterek, chociaż słońce świeciło jeszcze pełnym blaskiem.

Fiodor patrzył, jak na dworze rodzice opatulają Lenę, i kiedy odeszli, rzekł z wyrzutem:

A wczoraj w samej sukience pędziłaś po deszczu. Gdyby się dowiedzieli...

Do zaćmienia było jeszcze sporo czasu i Fiodor • wypuścił gołębie. Ptaki wzbiły się w niebo, Lena

zmrużyła oczy i z odchyloną głową obserwowała ich beztroski lot.

Jakie to cudowne, Fiedia — odezwała się.

Kocham te moje gołębie — odparł.

feift Nie o to mi chodzi. Tak w ogóle. Życie jest cudowne. Nawet jeśli nie ma się nóg.

Fiodor spojrzał na nią ostro. fcfi* Po ćo o tym mówisz?

A o czym mam mówić, Fiedieńka? — u- śmiechnęła się. I szepnęła: — Pocałuj mnie! No! Ja pilnuję! — Zerknęła na okno, a Fiodor pocałował ją gdzieś koło ucha i.rzekł łagodnie:

t Nie trzeba tak.

Dlaczego? — zdziwiła się

*— Lepiej tak jak wczoraj.

Wzięła go za rękę, wyczuła jej szorstkość. Po­wiedziała z uśmiechem:

Ach, Fiedia, to wszystko nieważne. Wczoraj odszedłeś, a ja, idiotka, rozmarzyłam się. A później pomyślałam: no dobrze, jeśli już się stało, niech będzie. Tak cudownie jest się całować, chociaż to smutne.

Dlaczego smutne? |g| uśmiechnął się Fiodor.

Dlatego, że nie ma sensu. To tylko dzisiejszy dzień. Los uśmiecha się do mnie. A potem... Spotkasz normalną dziewczynę i zapomnisz o wszystkim.

Fiodor milczał. Obserwował latające gołębie.

. -rr- Słyszysz mnie? — spytała ostrożnie.

Nie zastanawiałem się nad tym — odparł.

Więc się zastanów — poradziła.

Wcale nie mam ochoty — zaprotestował gwałtownie.

Lena surowo spojrzała na Fiodora. „Aha, twier­dzisz, że nie masz ochoty — pomyślała — ale i tak będziesz musiał. — Już zamierzała powiedzieć to na głoś, lecz się pohamowała. — Przecież on ma rację, że nie chce się nad tym zastanawiać. W koń­cu ja też wcale nie chcę”.

Gołębie krążyły wysoko w górze, potem jakby zamarły i błyskawicznie zniżyły lot. Coś się z nimi działo. Białymi cieniami przemknęły obok Leny i Fiodora, wleciały do gołębnika i trwożnie zaczęły gruchać.

Masz — podał jej Fiodor okopcone szkiełko.

Lena zmrużyła jedno oko, ale okazało się to niepotrzebne — szkiełko było wystarczająco duże.

Słońce wglądało przez nie niby wypolerowana do połysku miedzianoczerwona plamka, która znaj­duje się tuż, tuż. Jego ciepłe promienie grzały ręce, ale przez szkło wydawało się ono zimne.

Fiodor sprawdził godzinę.

Już za chwilę — powiedział — patrz teraz uważnie.

Z początku Lena niczego nie dostrzegała. Ale potem obrzeże słonecznej kuli straciło regularną linię, stało się jakby postrzępione. I powoli słońce zaczęło upodabniać się do księżyca.

Wiatr ucichł, mimo to Lenę nagle przeszył zimny dreszcz. Fiodor zdziwiony spojrzał na nią — dziewczynka dzwoniła zębami. Odłożył szkiełko, chwycił ją za rękę. Była lodowata, gi^r— Zmarzłaś? — spytał zaniepokojony. — Co ci jest? Powiedz!

Lena jednak nie odrywała oczu od szkiełka. Mierzchnące słońce dziwnie ją fascynowało.

Nic — odrzekła. — Patrz! Bo przegapisz! Ulicę gwałtownie spowijał mrok. W topolach

rozpaczliwie krakały wystraszone wrony. I nagle słońce znikło. Na jego miejscu w nieskalanym błękicie nieba tkwiła czarna plama. Gołębie zaczęły przeraźliwie gruchać i trzepotać skrzydłami. Lena wyszeptała:

Fiedia! Boję się!

Fiodor znów ujął jej rękę.

\ — Poczekaj — uspokajał — jeszcze chwila, zaraz się skończy.

Blisko minutę czarna plama przesłaniająca słoń­ce tkwiła na niebie, potem jej skraj zalśnił srebrem i w tym samym momencie, jakby na znak radości, powiał wiatr. Mrok się rozproszył. Słońce coraz

szybciej wyzwalało się od strasznego cienia, by wreszcie znów odzyskać swoją miedzianoczerwoną barwę. Lena odrzuciła szkiełko. Rozbiło się z brzę­kiem, a ona patrzyła prosto w słońce, aż oczy zaszły jej łzami od jaskrawych, rażących promieni.

Gołębie pogodnie gruchały, wrony w topolach umilkły i Lena poczuła, że się rozgrzewa.

Odwróciła się do Fiodora. Patrzył na nią z prze­strachem.

Co się z tobą działo? — spytał.

Nie wiem — wzruszyła ramionami.

Idiota ze mnie — powiedział ^ niepotrze­bnie ci to pokazałem.

Nie — zaprzeczyła Lena właśnie że po­trzebnie. — I odetchnęła z ulgą. —• Mimo wszystko dobrze jest żyć. Patrzeć na słońce. Ale żeby to po­jąć należy zobaczyć tę plamę,.. Rozumiesz mnie Fiedia?

Długo milczeli. Wiatr kołysał zeschniętą trawą, szumiał w zaroślach, szeleścił w liściach topoli.

Wszystkie nieszczęścia to zaćmienia słońca — znów odezwała się Lena — a życie to samo słońce.

Z klatki schodowej wyszedł tatko. Przysiadł obok nich. Poprosił, żeby Fiodor pokazał mu gołębia.

Fiodor szybko wdrapał się do gołębnika, po chwili wrócił, podając Lenie nastroszonego rudego

gołębia. Ten zerkał spod oka, przyglądał się nowej pani, pytająco popatrywał na Fiodora, otwierał dziób, ukazując szorstki różowy języczek, zabaw­nie drgała mu powieka.

Lena niby słuchała, jak Fiodor opowiada ojcu

o gołębiach, ale prawie nic nie słyszała. I Fiodor nie słyszał tego, co mówi. Cały czas patrzył na Lenę. A Lena patrzyła na niego.

Fiodor klął sam siebie na czym świat stoi, ^zywał od najgorszych:,mama wpadła w taką biedę, a on jak ostatni wariat do Lenki lata. Nieszczęście, prawdziwe nieszczęście nawiedziło ich dom i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale cały figiel w tym, że to nieszczęście zbiegło się z jego szczęściem, i owo szczęście, spotkania z Leną, ona sama, jej twarz, która nie znikała mu sprzed oczu, zdecydowanie odsunęły tamto do­mowe nieszczęście na plan dalszy.

Stale czyni sobie wyrzuty. Patrzy na Lenkę i nagle przypomina mu się mamina kasa, ale już po chwili wszystko ulatuje z pamięci i znów widzi jedynie Lenkę, tylkoi wyłącznie ją. O tatulu nawet myśleć przestał. Nie zawraca już sobie głowy winą ojca. Tak jest oczywiście najwygodniej, ale Fiodor, choć wie, że to świństwo, nic na to nie może

poradzić. O własnym domu przypomina sobie dopiero wtedy, gdy do niego wraca.

W piątek ojciec sam normalnie przyszedł z pracy do domu. Przemoczony do nitki, ale trzeźwy. I w sobotę od rana na krok się z domu nie ruszał. Matka również w sobotę musiała pójść do magazy­nu, gdzie właśnie dobiegała końca kontrola, a tatulo jak chmura gradowa siedział w pokoju.

Fiodor wchodzi — Boże święty, koniec świata! Ojciec na bosaka, ze szmatą w ręku. A tak szmatę wykręca, z taką zawziętością, że mało jej nie podrze. Minę zaś ma taką, że tylko marsza po­grzebowego zagrać. Szmatą o podłogę plaska, sprząta, aż podziw bierze. Patrzcie, państwo!

Fiedia tamtego dnia porządek w pokoju przy­pisał ojcu, chciał go przed mamą pochwalić. A ona tylko roześmiała się, nie uwierzyła. Dziwna rzecz: ojciec poczuł się dotknięty. Uraziła jego ambicję. Oczywiście, gdyby był pijany albo na kacu, o wszys­tkim by zapomniał, ale trzeźwy»#- zapamiętał. Miał jakiś inny vęybór? Wziął szmatę i sprząta. Fiodor wyraził mu swoje uznanie, sam niezado­wolony z siebie. Tatulo zmarszczył brwi, nachmu­rzył się jeszcze bardziej.

No co — odezwał się — to naprawdę jestem taki, za jakiego mnie macie? ¿s-1 dalej zawzięcie szoruje podłogę.

Fiodor dreptał w progu: do pokoju nie wejdzie, z powrotem do gołębnika iść głupio, przecież do­piero co rozstał się z Leną. Pewnie by się ucieszyła, ale co sobie pomyślą jej rodzice?

Odwrócił się ńa pięcie i poszedł do magazynu do mamy.

Magazyn produktów rolnych przypominał ra­czej fabrykę. Portiernia, szlaban. I szare budynki, jeden koło drugiego. Warczą maszyny, przekrzy­kują się ładowacze. Wszędzie ruch i harmider. Tylko jeden skład świeci pustką. Brama otwarta na oścież, na Fiodora zionie mroczna czeluść ma­gazynu, niby potworna paszcza, z głębi ciągnie chłodem, wilgocią, duszącym zapachem zgnilizny.

Fiodor wszedł do środka — pusto i ciemno. W ciemności widać biały stołek, na nim siedzi mama w czarnym fartuchu i czarnych butach, tylko twarz i ręce jaśnieją w mroku. Upiorny to widok: stołek, twarz i ręce na czarnym tle. Ręce są przytknięte do twarzy.

Fiodor podszedł do mamy, chciał się podkraść niepostrzeżenie, zaskoczyć, ale chwycił go żal: mama kołysała się na stołku, jakby ją ząb bolał.

Fiedia przykucnął przed nią, powiedział:

Po co się tak z góry dręczysz?

Mama odjęła ręce od twarzy, nie zdziwiła się na widok Fiodora.

Wcale nie z góry — rzekła przez łzy. — Wszystko, Fiedieńka, już obliczono, manko na siedemset rubli, w ciągu tygodnia trzeba zapłacić albo oddadzą sprawę do sądu.

No i dzięki Bogu! — odetchnął Fiodor.

Z czegoś taki zadowolony?

Że nareszcie wszystko wiadomo — odparł. -r- Siedemset rubli! Przecież je zbierzemy, jak trzeba, to pożyczymy. Chcesz, sprzedam gołębie?

Mama ujęła w dłonie jego głowę, z powagą spojrzała mu w oczy, znów rozpłakała się, przy­tuliła Fiedię do siebie, do czarnego fartucha pach­nącego stęchlizną, zaczęła lamentować:

I— Och, ty moja pociecho! Co ja bym beż ciebie zrobiła? Tylko sznurek na szyję, tylko sznurek!

Fiodor wyrwał się matce, z niechęcią potrząsnął głową.

-r Co ty wygadujesz! — Zamilkł. Przypomniał sobie ojca. Spójrz lepiej na tatula! Od trzech dni — prawdziwy kryształ, a dzisiaj podłogę zmy­wa w domu.

* Niemożliwe — matka zaśmiała się. — Nie żartujesz?

Jakie tam żarty! Macha szmatą po podłodze, aż bryzgi lecą.

Mama znów roześmiała się, a potem znów rozpłakała i Fiedia zaczął ją pocieszać, głaskać po

głowie, namawiać, żeby rzuciła to wszystko, cały ten magazyn. Też znalazła sobie robotę — ziele­niny pilnować!

Siedemset rubli, Fiedia! To nie fraszka. Sie­demset rubli — ileż to jabłek i brzoskwiń, i wino­gron! A ci z tej komisji, wiesz, jak krzywo pa­trzyli — że niby ukradłam, jasna sprawa. Szczę­ściem ujęli się-za mną dobrzy ludzie.

Fiodor potakiwał, słuchał, a w duchu wściekał się na siebie: matka opowiada mu o swoim nie­szczęściu, a on nic tylko cały czas w wyobraźni widzi Lenę. Jej oczy, jej włosy, usta. I mamine nieszczęście od razu gdzieś umyka, przestaje go obchodzić, choć udaje, że słucha w skupieniu.

Mamo — odezwał się raptem, nieoczekiwa­nie dla samego siebie — przestań się martwić. Wiesz, dzisiaj było zaćmienie słońca.

No i co z tego? — spytała matka bez cienia zainteresowania.

Słońce zniknęło i zapadła ciemność. To było niesamowite.

No i co z tego? — powtórzyła matka.

Całe twoje nieszczęście jest jak zaćmienie słońca — uśmiechnął się, wspominając słowa Le­ny. — Minie. A potem znów wyjrzy słońce. Ono przecież już wyjrzało. Tylko ty jeszcze tego nie widzisz.

Matka westchnęła, wyjęła chusteczkę i ocierając oczy wstała ze stołka. Zamykając magazyn na potężną kłódkę, spytała:

Skąd ty taki mądry się zrobiłeś? O zaćmieniu opowiadasz...

Fiedia roześmiał się.

Nauczyli mnie!

Kto taki, ciekawe?

Dobrzy ludzie.

A czy oni w ogóle istnieją — spytała matka w zadumie -^|ci dobrzy ludzie?

—■ Sama przecież mówiłaś — zdziwił się Fio­dor — dobrzy ludzie cię wybronili.

Matka pochyliła głowę, skinęła potakująco.

Źli ludzie wykorzystali, a dobrzy wybronili. To prawda. Tylko tak sobie myślę, czy ci dobrzy i źli to przypadkiem nie jedni i ci sami.

Fiodor nie bardzo zrozumiał jej słowa. Zresztą nie zastanawiał się specjalnie nad nimi. Znów pomyślał o Lenie, przypomniał sobie, jak skostnia­ła z zimna, niby sopel lodu, kiedy skryło się słońce.

W domu było czysto, wszędzie wysprzątane, ojciec siedział przy stole, ogolony tak, że skóra przybrała aż niebieskawy odcień, w białej koszuli, uczesany i schludny. Wypadało go pochwalić, okazać radość, ale jak tu się cieszyć, kiedy na­przeciwko ojca rozsiadł się przyjaciel z dzieciństwa,

siwy Iwan Stiepanowicz, a na stole białą nalepką świeci w oczy ćwiartka. Na razie jeszcze nie otwarta, ale co z tego. Fiodor i mama od razu sposępnieli, siwy to zauważył i rzekł wzdychając:

1 — Coś ty, Tonią, z Johnem zrobiła. Bitą go­dzinę namawiam go, żeby golnął sobie przy so­bocie, a ten odmawia. I w ogóle... jakiś taki uroczysty.

Niewesoła to u nas uroczystość, świętować nie ma czego. — Tatulo zwiesił głowę, po czym spojrzał na mamę. — No, jak tam, Toniu?

Mama znów uderzyła w płacz, powiedziała

o siedmiuset rublach. Iwan Stiepanowicz odkor- kował butelkę, nalał sobie do szklanki, wypił, odchrząknął i rzekł na pocieszenie ip- czy to do siebie, czy do nich wszystkich:

Raz na wozie, raz pod wozem.

Po czym wstał i wyszedł bez pożegnania, bez jednego słowa, zostawiając nie dopitą ćwiartkę, na co tatulo tylko wzruszył ramionami.

No — podniósł się, taki doprasowany i świe­ży — rozpatrzmy się, Toniu, we wszystkim i skończ już z tym zamartwianiem się, nie takie to znów pieniądze siedemset rubli, jakoś sobie poradzimy.

Podszedł do szafy, otworzył skrzypiące drzwi, wyjął swój wyjściowy garnitur, nowiutki, prawie nie noszony.

No i już setka jest! — stwierdził.

Mama przysiadła na brzeżku krzesła, Fiodor stał cicho za jej plecami, z promienną twarzą. Taki właśnie tatulo mu się podobał. O takim ojcu marzył. A niech go przezywają Johnem, Amery­kaninem czy choćby wujem Samem, on na to gwiżdże. Wódki nie tknął, chociaż przyjaciel z dzie­ciństwa namawiał go. A teraz zachowuje się tak stanowczo — rzeczowy w słowach, ruchy ma spokojne, a nie miota się jak opętany.

Proszę, adapter. No jak', Fiedia, wytrzymamy bez muzyki?

Wytrzymamy — roześmiał się Fiodor — mowa, że wytrzymamy.

No to dolicz jeszcze pół setki... Tak! Aha, Toniu, gdzie schowałaś moją strzelbę? Dobrze, że schowałaś, dawno już pora ją sprzedać, jaki tam ze mnie myśliwy. To będzie pewnie z półtorej setki.

Fiodor, pełen zachwytu dla ojca, wysunął się zza pleców matki, zdjął z wieszaka swoje nowe spod­nie, wyciągnął koszule, ortalionową kurtkę i do- rzucając je do ubrań ojca,, spytał: teimź iodoi i oł^riJeiltol-będ^ieSa Brr 912 asoułJ oMsa

Mama też /Wstała^afecfeęfewprzeglądać cswoje su­kienki, ale ojciec nagle znieruchomiał. Po chwili ujął mamę za ręce, posadziłrż po^potem na krze4

śle, ubrania Fiedi schował do szafy. Twarz miał surową.

Ja jestem winny rzekł tonem nie zno­szącym sprzeciwu — ja będę się rozliczał. A wy dajcie sobie spokój.

Mama znów się rozpłakała. Ojciec siadł przy niej, nieporadnie próbował ją pocieszyć.

No, Toniu, co znowu?

Giera! — zawołała mama. — Powiedz, cze­mu ty nie możesz być zawsze taki? Nie ranić mi serca tym wiecznym popijaniem. Własnego syna oszczędzić!

Ojciec zapalił. Ręce mu drżały, pewnie ze zde­nerwowania. Rzekł schrypniętym głosem:

. — Obiecuję wam! Przysięgam! Koniec z tym, raz na zawsze! — I roześmiał sięjM- Co, do licha, taki najgorszy jestem? Do kina będziemy chodzić, na spacery. Może i do teatru.

Nieoczekiwanie objął mamę, potem zerwał się, pochwycił ją na ręce, zawirował po pokoju, strąca­jąc na podłogę wazon z kwiatami, zadźwięczało szkło.

Fiodor śmiał się uszczęśliwiony ^ no i po wszystkim, szkło tłucze się na szczęście! Skończyło się zaćmienie, znów świeci słońce kiedy ostatnio tak u nich było? ł Nie, fFiodor nie pamięta, żeby kiedykolwiek tak byk>.

Dziwnie urządzone jest to życie. Jak wszystko mogło być normalnie, to źle się działo, a przytrafiła się bieda — to i tatulo jakby się opamiętał.

Mama śmiała się, zagłuszał ją lekko schrypnięty śmiech tatula, Fiodor też się uśmiechał patrząc na rodziców i nie od razu zauważył, że drzwi są otwarte, a w progu stoi trzech mężczyzn. „Przy­jaciele z dzieciństwa” — siwy Iwan Stiepanowicz, Płatonow i łysy Jegor.

Fiodor natychmiast przygasł: to jasne, przyszli po ojca, sami nieźle już podchmieleni — w pokoju od razu zaleciało alkoholem.

Matka i ojciec zauważyli gości później niż Fio­dor. Tatulo delikatnie postawił mamę na pod­łodze, a „przyjaciołom z dzieciństwa” oznajmił:

Szkoda waszej fatygi. Ja pasuję.

Ale przyjaciele, nie odzywając się na to słowem, weszli do pokoju i zasiedli przy stole.

No co — zwrócił się siwy do dwu pozosta­łych — rozpijemy? To grzech, żeby takie dobro się marnowało.

Przelał wódkę z butelki do szklanki, puścił w koło — każdy sobie łyknął. Tatulo i mama stali przy stole i zdziwieni patrzyli na nieproszonych gości, nic z tego nie rozumiejąc. Za to Fiodor zrozumiał: to diabły wcielone! Kusiciele przeklęci!

Już miał wygłosić do nich mowę, powiedzieć tym

facetom, żeby się stąd zabierali, żeby więcej nie przekraczali progu tego domu i dali im żyć w spo­koju — mamie, ojcu, Fiedi, żeby nie ingerowali w ich wewnętrzne sprawy, jak to piszą w gazetach. Już nawet otworzył usta, żeby wygarnąć im to wszystko, kiedy raptem Iwan Stiepanowicz przy­gładził siwe włosy i skinął na Płatonowa.

Dawaj, stary.

Płatonow sięgnął do kieszeni i wyciągnął plik pomiętych banknotów.

Równa setuchna — wychrypiał.

Cała skrzynka — westchnął Jegor.

Co za skrzynka? — spytała mama. c- No, tej, jak ją tam...

Dobra, daj spokój |jj- przerwał mu Iwan Stiepanowicz i przemówił uroczyście: — Giera, przyjmij od starych przyjaciół. I ty, Toniu. Bierz­cie, to z serca.

Wszyscy trzej uśmiechali się, chrząkali, z za­dowoleniem popatrywali na siebie i Fiodor poczuł, jak coś go dławi w gardle. Dopiero co chciał wygłosić do nich przemowę, wyrzucić z domu pijaczków zatraconych, a tu, proszę, co też umy­ślili. I teraz odchrząkują, zmieszani skubią brody.

Ojciec zaczął obejmować przyjaciół, poklepywać ich po plecach, aż dudniło, i oni go klepali, a mama znów płakała, chusteczka całkiem już jej przemo­

kła i teraz ocierała łzy wierzchem dłoni. Ocierała łzy i na przemian to płakała, to znów się śmiała. Wtem rozległo się stukanie do drzwi. Wszyscy ucichli, odwrócili się do wejścia, wciąż jeszcze z uśmiechami na twarzach.

I raptem w progu pojawił się — Fiodorowi aż dech zaparło — ojciec Leny, Piotr Siłycz... Skinął na powitanie, zakasłał zmieszany i rzekł:

:— Ja właśnie tutaj pieniądze przyniosłem.

Ale my pana nie znamy — powiedział tatulo. —r Znamy — wtrącił się Fiodor i zaczerwienił się po uszy.

Zobaczył w myślach twarz Leny: ogromne oczy

i złote włosy.

Przyjaciele z dzieciństwa spojrzeli na Fiodora, jakby dopiero teraz go dostrzegli. Tatulo, zasko­czony, też wlepił w niego wzrok, a mama przy­patrywała mu się z wyrazem zdziwienia na twarzy.

Lena sądziła z początku, że te pijaczyny robią zwykłą zrzutkę na alkohol. Podjechała do okna, ostrożnie rozchyliła zasłonę.

Jeżeli wsadzą Tonię naszego Johna, to do końca życia będziemy ją mieć na sumieniu — odezwał się jeden z nich, ten siwy. Stali przy gołębniku, szeleścili banknotami.

A pamiętasz, Wania, jak Tonią przyjechała tutaj? Jak się pobrali? Dziewczyna była niby ma­lowanie, a teraz...

Teraz to my wszyscy... — rzekł trzeci i po­klepał łysego po głowie.

Roześmiali się i Lena w końcu pojęła, o kim mowa. I wezbrało w niej oburzenie: a Fiodor cały czas milczał!

Milczał? Zreflektowała się nagle. Wspomniała tamten dzień, ulewę i tę ich głupią rozmowę. Ależ się wtedy obraziła, mój ty Boże! A chłopak mówił

o sobie. U niego taka beznadzieja, to myślał, że chociaż u niej wszystko w porządku... Więc to tak... Chodzi o jego matkę. Kim ona jest? Eks­pedientką?...

Było jej zresztą zupełnie obojętne, kim jest matka Fiodora. Proszę, nawet te pijaczki składają się, żeby jakoś pomóc, czy w takim razie ona może siedzieć spokojnie?

Lena odjechała od okna. Zawołała tatka. Wszedł do pokoju — okulary na czubku nosa, w rękach gazeta. Spojrzał na nią pytająco.

Tato! — wykrzyknęła. Fiodor jest w poważnych kłopotach i ani słowa nie powiedział, rozumiesz? Jego matka ma w pracy manko czy coś takiego... Potrzebują pieniędzy.

Ile? — spytał ojciec.

Nie wiem.

Tatko to naprawdę wspaniały człowiek. Wy­szedł, wrócił przebrany poprawiając krawat. Spy­tał, gdzie mieszkają. Lena wiedziała tylko, które to wejście. Pojawiła się mamunia, a dowiedziawszy się, o co chodzi, zaczęła mrugać powiekami, ski­nęła głową.

> — Oczywiście, nie ma o czym mówić! Trzeba pomóc. Ale co to właściwie za ludzie? My ich w ogóle nie znamy.

: Oj, mamuśku! -*■ Lena aż podniosła oczy. Wybawił ją ojciec, który zadał mamie tylko jedno pytanie:

Fiodora widziałaś?... — I wyszedł.

Mamunia dopchnęła wózek do tapczanu, usiadła

obok Leny. Były teraz same. Dziwna rzecz, Lena częściej przebywała z tatkiem niż z mamą. Dla niej istniała tylko kuchnia i kuchnia. Niby to oczywiste

trzeba przecież ugotować ale mimo wszyst­ko...

Lenuśku — zaczęła mamunia gładząc jej rękę — ty oczywiście zaraz naskoczysz na mnie

i tatko też nie przyznałby mi racji, ale posłuchaj... Może to niepotrzebne?

Co?

No, ta cała przyjaźń z tym chłopcem, z Fio­dorem.

Lena już miała ochotę jej przyciąć, powiedzieć coś do słuchu, ale opanowała się.

Spytała tylko:

Dlaczego?

Mamunia uśmiechnęła się.

On całkiem nie pasuje do ciebie, żyje w zu­pełnie innym świecie i na okrągło puszcza tylko te swoje gołębie...

Chcesz powiedzieć, że ja nie mogę puszczać gołębi? Przypuśćmy, że nie mogę. Ale co z tego?

Mamunia nie przestawała mrugać oczami, co jeszcze bardziej rozdrażniło Lenę.

Przecież masz przyjaciółki — mówiła ner­wowo. — Na przykład Zinoczka, dziewczęta z sali, a w końcu w internacie też są chłopcy...

Lena zrozumiała już wszystko i, dziwna rzecz, nie wywołało to w niej złości czy pretensji, ale wyłącznie litość dla mamuni. Bo przecież ona znów chce ją przed czymś uchronić, znów się« nad nią użala, robi wszystko, żeby zaoszczędzić jej w przy­szłości smutku, przykrości, bólu.

Lena wyciągnęła do mamuni ręce, a ta skwa­pliwie przysunęła się do niej. Lena przytuliła do siebie mamę i pogłaskała ją po głowie jak dziecko.

Nie obawiaj się — szepnęła. — Nie obawiaj się, ja wszystko wiem.

Co wiesz? — Mama raptem wyprostowała się.

I- źe czeka mnie rozczarowanie. Klęska. Bo­lesny zawód.

Ależ nie, nie! — wykrzyknęła nienaturalnym głosem mamunia. — Miałam na myśli zupełnie coś innego.

A co? — roześmiała się Lena.

Dobrze zgodziła się mama — skoro nalegasz, to ci powiem. On nie zrozumie, że jesteś chora. Nie zrozumie, że nie żyjecie na równych prawach.

Wystarczy, mamo — przerwała Lena, teraz już naprawdę rozgniewana. — To tylko inne słowa, a sens pozostaje ten sam.

Zadźwięczał dzwonek. Mamunia pobiegła do drzwi. Lena była pewna, że to wraca ojciec. Ale w przedpokoju rozległy się radosne okrzyki i jeszcze jeden kobiecy głos, tak dobrze znajomy.

Mama! — zawołała Lena mknąc ku drzwiom.

W progu ukazała się Wiera Iljiniczna z kwiatami

w jednej i tortem w drugiej ręce. Kwiaty i pudełko z tortem pofrunęły na tapczan, Lena zawisła na szyi nauczycielki piszcząc z radości. Wiera Iljini- czna usiadła naprzeciwko Leny, która przyglądała się jej, trajkocząc:

No, niech się napatrzę na ciebie! Jak wy­glądasz. Fryzura absolutnie szałowa, ze dwie go-

dżiny musiałaś przesiedzieć u fryzjera! Ale oczy podkrążone, znaczy kłopotów nie brak. No, jak tam dziewczęta?

Dziewczęta! Lenie dopiero teraz, w tej sekun­dzie, wraz z pojawieniem się szkolnej mamy, przy­szło na myśl, że kompletnie zapomniała o dziew­czętach. Początkowo wspominała, tęskniła, ale gdy tylko pojawił się Fiodor, wszystko zatarło się w pamięci, stało się dalekie. Nawet internat, t Mamo — zaskomlała Lena —ja chcę wrócić do domu, do internatu, do nich wszystkich! — Ale w jej oczach igrał radosny uśmiech i nie było w nich cienia tęsknoty. Wcale nie miała chęci wracać do internatu; przecież nie będzie tam ulewy, gołębi, Fiodora, pocałunków, zaćmienia słońca, zapachu świeżych strużyn, a także poczciwych pijaczków, spieszących z pomocą Toni.

Nieprawda—zaprzeczyła Wiera Iljiniczna. — Dawniej rzeczywiście często nie potrafiłam was rozszyfrować, ale teraz niełatwo mnie zwieść i po twoich oczach widzę, że masz sporo radosnych nowin.

Całą furę! —- wykrzyknęła Lena, a mamunia z westchnieniem skinęła na potwierdzenie jej słów. Wzięła z tapczanu kwiaty i pudełko z tortem.

Znikam — odezwała się smutno. — Znikam, żeby wstawić kwiaty do wazonu i zrobić herbatę,

ale przedtem chciałabym jeszcze, żebyś mi wy­jaśniła, Leno, jaka jest różnica między mamunią

i mamą?

W jej głosie wyczuwało się żal i Lena przyznała w duchu, że ten żal jest całkiem uzasadniony: nazywała mamę mamunią często z odcieniem ironii

i nawet nie zadawała sobie trudu, by tę ironię maskować.

Dotarło to do niej teraz, dopiero teraz, nie­spodziewanie i nad wyraz jasno, jak osadzała mamunię swoimi chłodnymi i trzeźwymi przemo­wami i jak mamunia bez końca mrugała oczami rozmawiając z nią. Zrozumiała nagle, jakie to wszystko podłe z jej strony, aż poczuła do siebie obrzydzenie. To wymądrzanie się! A tak zawsze szczyciła się tym, że nie korzysta, jak niektórzy, ze swojej choroby niby z przywileju. Tymczasem ten ton, jakim rozmawia z mamunią, ta niepotrzebna, głupia ironia, okazywane jej lekceważenie — to zwykła podłość, podłość, bo mama nie może jej odpowiedzieć tym samym, po prostu nie może — Lena jest jej córką, i to chorą córką.

Dobroć! Właśnie! To było jedyne, o czym myśla­ła teraz Lena. Odczuła potrzebę okazywania do­broci — zawsze, wszędzie, wobec wszystkich. I wo­bec mamuni również. Wobec mamy. Matki. Ko­biety, która ją urodziła. Urodziła w bólach — cóż

z tego, że właśnie taką, kaleką i bezradną. Przecież matce i tak wydawała się najpiękniejsza.

Minęła zaledwie chwila. Tylko przez chwilę Lena zastanawiała się, co odpowiedzieć mamie. Te wszystkie myśli o dobroci przemknęły jej przez głowę dosłownie w sekundę. To była sekunda jej życia. Jedna z wielu milionów sekund.

Nachyl się do mnie, mamuniu! — poprosiła Lena i w oczach jej zabłysły łzy.

Mama posłusznie nachyliła się i Lena przytuliła się do niej. Drugą ręką objęła Wierę Iljinicznę.

Po prostu i**- ja kocham was obie — wy­znała. — I rozumiem was. A wy rozumiecie mnie, wszystkie trzy rozumiemy się nawzajem. Przecież jesteśmy kobietami, prawda?

Co się z nią działo? Sama nie mogła zrozumieć.

Dawniej Lena nie znosiła podobnych sentymen­tów, teraz zaś pociągnęła nosem, podobnie jak mamunia i Wiera Iljiniczna, co prawda, niemal od razu roześmiała się, bo rzeczywiście wyglądało to zabawnie: pociągający nosami kobiecy tercet. W ślad za nią roześmiały się też one obie i Lena poczęła zarzucać szkolną mamę pytaniami: jakie były ostatnio wieczorki, jakie sensacje wydarzyły się w szkole, co u Żeni, tej, która tak ładnie gra na pianinie, jak tam ich klasa, a przede wszystkim — ich sala.

Co z Walą?

Wyszyła nową makatkę.

Dzielna z niej dziewczyna! Jak ciocia Dusia?

Drzemie i lamentuje!

A dyrektorka?

^ Zrobiła sto słoików kompotu truskawkowe­go. Będzie prawdziwa uczta na Nowy Rok.

:— A jak tam moja Zinula?

.¿ ^7 Normalnie.

Uczy się wierszy?

Tak.

Lena ze zdumieniem spojrzała na Wierę Ilji- nicznę: jej twarz nagle dziwnie stężała. Ale trwało to zaledwie moment. Teraz ona z kolei zaczęła rozpytywać. O zdrowie. O nowe książki, które Lena przeczytała.

O-och! jęknęła Lena. — Opowiedz mi, mamo, o Oskarze Wildzie! Przeczytałam „Portret Doriana Graya”. Są tam takie niesamowite myśli! „Duszę trzeba leczyć zmysłami, a zmysły duszą”.

Wiera Iljiniczna uśmiechnęła się.

-— „Przeklinam chytre me knowania, zabiegi grzesznej mej młodości” — tak to chyba brzmiało? Widzisz, Puszkin wcale nie jest gorszy.

A wiesz, że dzisiaj było zaćmienie słońca? — Szkolna mama znów zmieniła się na twarzy, ale tym razem uszło to uwagi Leny. Rozpierało ją

pragnienie, by opowiedzieć o Fiodorze. Zniżyła głos do szeptu. — Pokazywał mi je pewien chło­piec. Na imię ma Fiodor. Patrzyliśmy na słońce przez okopcone szkiełka. I wiesz — mocno ścisnęła rękę nauczycielki — nagle zrobiło mi się zimno. Po prostu zlodowaciałam.

Ty też? — zawołała z przestrachem Wiera Iljiniczna.

A co, i ty tak zmarzłaś? — Ale nauczycielka nie odpowiedziała i Lena ciągnęła dalej: — Teraz tato poszedł do Fiodora. Żeby pomóc jego mat­ce. Zdaje się, że sprzeniewierzyła państwowe pie­niądze.

Wiera Iljiniczna odsunęła się od Leny. Przez chwilę bacznie się jej przyglądała, potem ją przy­tuliła.

No co, piękna Heleno — szepnęła — za­kochałaś się?

Lena zamarła. Potem szybko skinęła głową — raz, drugi.

I wyznała gorąco:

Tak, tak, tak!

Wrócił ojciec, wszyscy usiedli do stołu, pili herbatę, jedli tort, a Lena cały czas czuła na sobie zdziwiony wzrok Wiery Iljiniczny. Proszę bardzo, niech sobie patrzy, ale dlaczego odwraca oczy, ledwie tylko Lena spojrzy na nią?

Nie, coś tu nie grało. Może ona też ją potępia, tak jak mamunia? Chociaż Wiera Iljiniczna cho­wała wzrok nie za każdym razem. Od czasu do „ czasu Lena napotykała jej brązowe błyszczące oczy i nie było w nich potępienia, przeciwnie —- uśmie­chały się do niej otwarcie i jasno. Coś innego kryło się w spojrzeniu nauczycielki.

Mama poszła ją odprowadzić. Lena została z ojcem. Pieniądze zaniósł i widać było po nim, że jest zadowolony, wciąż się uśmiechał. Mamunia nie wiedziała, że w pokoju słychać każde słowo mó­wione pod gołębnikiem, i jak na ironię właśnie tam zatrzymały się z Wierą Iljiniczną.

Wie pani -^¡¡odezwała się mama — chwilami odnoszę wrażenie, jak gdyby Lena była starsza ode mnie.

Ja również — odparła nauczycielka i dodała po chwili: —iMoże tak jest w istocie? Początkowo czułam się wśród nich zagubiona. To zupełnie coś innego niż normalna szkoła. Wśród zdrowych ludzi spotyka się czasami nieszczerość, fałsz, zakłamanie. A tutaj istnieje jakieś wyostrzone poczucie prawdy. Często nawet bolesnej, często trudnej do znie­sienia, ale za wszelką cenę prawdy. Bezwzględna uczciwość.

Oęh — westchnęła mama — są chwile, że aż mnie napawa lękiem ta uczciwość.

. — Lękać się nie ma powodu — odparła Wiera Djiniczna — po prostu trzeba pamiętać: wśród tych chorych dzieci kłamstwo jest absolutnie nie­dopuszczalne.

No, no, ale się rozfilozofowały — uśmiech­nęła się Lena. — Jakby tutaj nie mogły. Tato, zamknij okno.

Ojciec niespiesznie wstał, podszedł do okna. Zanim zdążył ja zamknąć, Lena usłyszała jeszcze, jak Wiera Iljiniczna rzekła:

Lena... Ona by mogła być Uljaną Gromową, Lubow Szewcową, rozumie pani? Wspaniałe moż­liwości! Bogate życie duchowe! — Nauczycielka; umilkła. I nagle wybuchnęła: — Gdzie tu jest spra­wiedliwość?! Dlaczego ci najlepsi są chorzy, a złym los sprzyja?!

Ojciec dokładnie zamknął okno i ze śmiechem odwrócił się do Leny.

To przesada — powiedział — zupełnie się z tym nie zgadzam.

W poniedziałek Fiodora wyrwało ze snu uczucie niepojętej trwogi.

Rodzice już wyszli — ojciec na budowę, matka do swojego magazynu, wesoła, bo szczęśliwie ze­brali całą potrzebną sumę.

Fiodor zbudził się, kiedy szykowali się do pracy, spoglądał zaspany na rozradowaną matkę i oży­wionego ojca, a sam czuł dziwny niepokój, aż go ściskało w dołku.

Kiedy rodzice wyszli i w mieszkaniu zapanowała cisza, dobiegły go przytłumione jękliwe dźwięki, jakby samochód ugrzązł w błocie i w żaden sposób nie mógł się wydostać.

Fiodor wstał, umył się i wyszedł na ulicę.

Lato zbliżało się ku końcowi i chociaż do prawdziwej jesieni było jeszcze daleko, zwiędłe liście topoli osypywały się już na wysuszoną ostrą trawę i zakurzoną drogę. Było bezwietrznie, na bladoniebieskim niebie słabo świeciło słońce, za­kurzone akacje, które oddzielały osiedle od gwar­nych ulic, poszarzały i przywiędły. A jednak czuło się tu inne powietrze — całkiem jak na wsi — przesycone zapachem trawy i gorzkawym aroma­tem floksów kwitnących w ogródkach.

. Ciszę ponownie, zakłócił jakiś łomot i Fiodora znów ogarnął niepokój: ten dźwięk dochodził nie z gwarnych miejskich ulic, lecz od strony poblis­kich baraków. Ruszył tam, minął jeden dom, drugi i zobaczył, że koło baraku, takiej samej jedno­piętrowej rudery, w jakiej mieszkali oni, stało rzędem kilka ciężarówek, a nienaturalnie ożywieni, podnieceni mieszkańcy nieśli do nich swój dobytek.

Nie opodal turkotał buldożer. Fiodor rozejrzał się uważniej i zobaczył mężczyzn z łatami i teodo­litami, i to nie dwóch — wiadomo, że oni zawsze pracują parami: technik i robotnik z łatą — lecz wielu mężczyzn pracujących dwójkami, bez po­śpiechu, ale metodycznie, pewnie i zdecydowanie.

Wśród ożywionej gromady mężczyzn ładujących rzeczy na ciężarówki mignęła łysina przyjaciela ojca, Jegora, i Fiodor, lawirując między skrzy­niami, stołami i kredensami, przecisnął się do niego.

ifcr Koniec z tym fe- zawołał Jegor, ocierając chusteczką spotniałą łysinę — przeprowadzamy się do nowego mieszkania.

Wszyscy? — zdziwił się Fiodor.

Tak się zbiegło! — odkrzyknął tamten. — Przecież dom idzie do rozbiórki. Wasz też pójdzie. Wszystko tu wyburzą. Pobudują wieżowce. I chyba hotel.

Fiodor skinął głową, odszedł na bok, porównu­jąc w myśli krzątających się, taszczących swoje tobołki ludzi do mrówek, którym zniszczono mro­wisko, i zrozumiał, skąd ten jego niepokój.

Zbliżył się do mężczyzny z teodolitem. Wąsaty młodzieniec machał to jedną ręką, to drugą i zapisywał coś w notesie. Spojrzał na Fiodora z wyższością.

Co tutaj będzie? — spytał Fiedia.

Plac — skwapliwie odpowiedział chłopak — fontanna, kwietnik z holenderskimi tulipanami. — Zmrużył oczy, zlustrował wzrokiem okoliczne do­my i dodał: — Zbudujemy na miejscu waszych ruder hotel, kino, uniwersam. Będzie obrazek jak z bajki! — Nagle się zdziwił. — Słuchaj, wszyscy się cieszą, a ty co?...

Fiodor odwrócił się i odszedł bez słowa. A więc nawet po jego twarzy poznać, że się martwi. Faktycznie, ten łysy Jegor, na przykład, całe życie tu przeżył, a cieszy się, że ich barak wyburzają: pewnie, w nowym mieszkaniu i łazienka, i od­dzielna kuchnia. Tylko że nikt nikogo znać nie będzie. Lokatorzy z jednej klatki, a nawet się sobie nie ukłonią, bo obcy. U Fiedi w klasie było dwóch takich chłopców. Mieszkali w jednej klatce, a dowiedzieli się o tym dopiero po roku — przez cały rok ani razu się nie spotkali: nic dziwnego — domisko na szesnaście pięter.

Fiodor szedł przez osiedle, patrzył na ciągniki transportujące koparki i buldożery, widział MAZ-y, które wydzielały duszące sine wyziewy, słyszał, jak ulica napełnia się głuchym łoskotem, i przenikał go coraz silniejszy niepokój.

Pobiegł do gołębnika. Gołębie zagruchały bez­trosko i radośnie na jego powitanie — dziś się nie

spóźnił, przyszedł na czas. Tylko że nie wziął dla nich jedzenia.

Ptaki przechylały na bok łebki, pytająco po­patrując na niego, ale on spoglądał na nie obo­jętnie.

Co teraz będzie? Z gołębiami? Z Lenką? Z nim, Fiodorem?

Zasłona lekko się poruszyła, rozchyliła na mo­ment i wyleciał spoza niej papierowy gołąb. Dał nurka w dół, zarył dzióbkiem w ziemię i w tej samej chwili wyleciał następny, a za nim jeszcze jeden, i jeszcze.

Fiodor z czułością pomyślał o Lenie: przez cały ranek pewnie robiła te gołębie, żeby teraz wypuścić swoje stadko.

Uśmiechał się, a Lena odsunąwszy zasłonę pusz­czała ku niemu papierowe ptaki i śmiała się w głos. Niektóre dolatywały do celu, a ich dzioby więzły w drucianej siatce. Fiodor wyjmował stamtąd papie­rowe ptaki i odsyłał je z powrotem w stronę okna Leny *

A wiesz — oznajmił z przygnębieniem — że niedługo to wszystko się skończy?

Wiem! — odparła Lena pogodnie i ta bez­troska, z jaką to powiedziała, niemile go dotknęła.

Całe nasze osiedle idzie do rozbiórki — wyjaśnił — już nazwozili tych wszystkich maszyn.

I co będzie? — przestraszyła się teraz Lena.

Czego nie będzie — ze smutkiem ją popra­wił. — Nie będzie mojego gołębnika, twojego do­mu, mojego domu, naszej ulicy i tych akacji.

I co będzie? — głucho powtórzyła Lena. I dodała: — Z nami?

Jej słowa uderzyły Fiodora jak grom. Więc stąd ten jego niepokój. Najpierw nie uświadomiony, zaledwie niejasne przeczucie, potem już wyraźny, ale jeszcze nienazwany. Aż zbiera się na płacz, tak żal ich osiedla, gołębnika, tych baraków, ale to jeszcze nie wszystko. Najważniejsze —to Lena. Co stanie się z nimi? Z nimi! Właśnie.

Otworzył klapę, gołębie wzbiły się w niebo to ginąc w bladych promieniach słońca, to znów rysując się śnieżnobiałymi i rudawymi punktami na błękicie nieba.

Byli teraz tylko we dwoje — Lena i Fiodor — mogli rozmawiać do woli, żartować, a tymczasem milczeli i nawet patrzyli w różne strony. Jakby żywili do siebie pretensję...

Chcę to zobaczyć — odezwała się wreszcie Leną i Fiodor posłusznie zszedł z gołębnika.

Znów niósł ją na rękach, znów łaskotały go jej włosy, ale tym razem nie pocałował Leny. Oboje milczeli.

Koła wózka grzęzły w gęstym kurzu, przechod-

nie obrzucali ich współczującymi spojrzeniami a oni milczeli, jak dwoje obcych sobie ludzi.

Nadal huczały wywrotki, nadal mieszkańcy Je- gorowego baraku ładowali meble, niby nic nie zmieniło się przez ten czas, a jednak coś się zmieniło.

Fiodor odnosił wrażenie, że Lena nie uwierzyła mu, ale teraz sama może się przekonać, widzi to na własne oczy.

Wrócili szybko, mniej więcej po półgodzinie. Rozstali się chłodno. Fiodor wdrapał się na górę i zamknął w gołębniku swoje ptaki.

Odchodząc, kilkakrotnie obejrzał się w nadziei, że zobaczy twarz Leny, ale okno było szczelnie zasłonięte.

Lena nie pojmowała, co się stało.

Przez cały ranek robiła papierowe gołębie, żeby rozbawić Fiodora swoim stadkiem, a kiedy oznaj­mił jej tę nowinę, coś się w niej załamało. Odrę­twiała, skamieniała, czuła się jak martwa. Co dalej?

Już wcześniej nie miała cienia wątpliwości, co z nimi będzie, już wcześniej, niezależnie od tego całego wyburzania, koparek i buldożerów. Sądziła, że jest przygotowana, jakby zabezpieczona przed najgorszym i gotowa znieść wszystko.

Ale to tylko złudzenie, że możemy być przy­gotowani na wszelkie ciosy. Człowiek nigdy nie jest na to przygotowany. Może wiedzieć, że są nie­uchronne, spodziewać się ich, domyślać, nawet się szykować, że lada moment nastąpią, ale przygo­towanym być nie może.

Myślała nieraz: to nadejdzie stopniowo. Nie skończy się tak od razu, jakiś czas będzie jeszcze trwało. W gruncie rzeczy nie miała najmniejszego pojęcia, w jaki sposób to nastąpi. Człowiek może jedynie snuć domysły, a decyduje nie on, lecz przypadek. Zresztą, kiedy człowiek jest szczęśliwy, jego przewidywania są tak abstrakcyjne, że w nie sam nie wierzy.

Lena nie zdawała sobie z tego sprawy, może jedynie coś podpowiadała jej intuicja. Ale w prze­ciwieństwie do Fiodora nie miała żadnych prze­czuć, ani cienia niepokoju.

Robiła papierowe gołębie, słuchała gruchania tych żywych, prawdziwych, czekała, kiedy pojawi się Fiodor, i uśmiechała się sama do siebie, wy­obrażając sobie, jak wypuści na niego od razu całe stado: ona też ma swoje gołębie... A potem nagle cały jej entuzjazm się rozwiał. Jakby rozpędzona stanęła raptem, natknąwszy się na mur nie do przebycia. I kiedy przyszedł, żeby znieść ją na dół, miała ochotę wyć, płakać, krzyczeć z rozpaczy, bo

dokładnie i jasno zrozumiała, jak mało czasu im już pozostało.

Ale milczała. I serce jej biło spokojnie, miarowo. „Gdyby teraz — pomyślała — Fiodor zechciał mnie pocałować, na pewno odwróciłabym się od niego”.

Wszystko napawało ją niechęcią.

Świat. Ona sama. I nawet Fiodor.

Przejechali przez osiedle, wrócili do domu. Lena nawet nie wyjrzała za Fiodorem. Szczelnie zasło­niła okno, zamknęła oczy, odchyliła głowę na oparcie fotela.

Czy można postępować tak okrutnie?

Wszystko zryć, zrujnować — ich domy, gołę­bnik, całe osiedle?! I wybudować bezsensowny hotel, wznieść fontanny i założyć klomby!

Próbowała to sobie wyobrazić: szemrze woda w zimnej, betonowej fontannie, martwa woda, któ­ra wydaje tylko płytki, pusty dźwięk, kiedy stru­mień rozbija się o beton. To, co żyje, potrafi czuć, cierpieć, a tylko martwa woda może spokojnie spływać i tryskać, bynajmniej nie troszcząc się, co było tutaj przedtem.

Martwa fontanna, martwa woda, jak w bajce, martwe tulipany kołyszą martwymi karminowymi kwiatami.

A gołębi nie ma — ich miejsce pod niebem zajął

drapacz chmur. Topoli też nie ma — tylko gęsta martwa trawa. I nie ma ich, Fiodora i Leny. I może nigdy nie było.

Może wszystkiego, co jest, po prostu nie było.

Więc po co teraz rozmyśla o tym, czego i tak nie będzie?

Lena krążyła na fotelu powtarzając sobie: „To wszystko absurd, czysty nonsens!” —r ale nic to nie pomagało. I nagle zatrzymała się. Czyżby te myśli nurtowały ją dlatego, że jest chora, pozbawiona władzy w nogach, inna niż wszyscy? Czyżby te dręczące absurdy wynikały z jej kalectwa, ułomno­ści, do której sama przed sobą woli się nie przyzna­wać, boi się, nie chce?...

Stwierdziła, że jej zachowanie przypomina ataki. Nienormalne ataki choroby. Usiłowała uporać się z tym wszystkim, doprowadzić swoje życie do względnego ładu. Ostry zapach strużyn, czytanie Wilde’a przy ogłuszających dźwiękach jazzu i wrzas­kliwym dopingu kibiców piłki nożnej w telewizji. Łzy, pocałunki, zaćmienie słońca, podczas którego niemal przestało jej bić serce. I dzisiaj — odrętwie­nie i uczucie martwoty...

Ale przecież dawniej nic podobnego jej się nie zdarzało. Nigdy!

W internacie panowała zawsze zdrowa atmo­sfera. Surowe, spartańskie zasady. Żelazne po­

stanowienie nie poddawać się chorobie dyktowało niepisane prawa, którym podporządkowywali się wszyscy. I właśnie ona, Lena, najsurowiej prze­strzegała tych praw...

Może to przez jej obecną swobodę? Właśnie jej swoboda, pełna wolność jest źródłem wszystkiego, bo żyje teraz sama, poza — jak to określa się na różnych zebraniach zdrowym kolektywem. Zdrowymip- oczywiście w sensie psychicznym.

Naturalnie, dziewczęta przeżywały załamania nerwowe. To jedna, to druga. Ale rzadko. I wtedy inne podtrzymywały je na duchu. Potkniesz się między ludźmi — nie ma strachu. Upaść ci nie dadzą.

Tymczasem ona została sama.

Zdana tylko na siebie. Sam na sam z Fiodorem, ze wszystkim, co między nimi zaszło. I teraz gryzie się, zadręcza, zmaga ze sobą.

Nagle się roześmiała. A Wiera Iljiniczna powie­działa, że Lena mogłaby być taką Uljaną Gro­mową czy Lubow Szewcową.

Absurd. Gruba przesada. Nie mogłaby.

Lena obróciła się na fotelu. Wyczerpana od­chyliła się na oparcie. Zamknęła oczy. I niespo­dziewanie zasnęła...

Czuła, że zapada się w czarną otchłań...

Nastały gorączkowe dni.

Trudno sobie wyobrazić, że w starym osiedlu jeszcze niedawno była wiejska cisza, ścieżki po­kryte kurzem, zapach traw i szum topoli. Poru­szono ogromne mrowisko i okazało się, że nikt nawet nie podejrzewał, jak tłoczno jest w tym mrowisku. Ludzie wciąż wyprowadzali się do no­wych domów gdzieś na przedmieściach, a zdawało się, że mieszkańców osiedla wcale nie ubywa. Wszyscy przenosili się z niebywałym, zdumiewa­jącym wręcz pośpiechem. Słowem, w osiedlu zro­biło się zamieszanie jak na tonącym okręcie.

Pewnego wieczoru przydział na nowe mieszkanie przyniósł również tatulo. Był nieźle podchmielony, ale ani mama, ani Fiodor nie zwrócili na to większej uwagi — tak oszołomiła ich nowina.

Fiodor ciągle żył nadzieją, że może ich to ominie, że nie wystarczy dla każdego i wszystko zostanie po staremu, ale nic z tego, przyszła kolej i na nich.

Mama i tatulo zaraz wybrali się obejrzeć nowe mieszkanie i Fiodor na ich życzenie musiał po­jechać razem z nimi.

i ; ^ Nie martw się tak — pocieszała go w auto­busie mama — sam mówiłeś, że chcesz sprzedać gołębie, no więc sprzedaj je temu emerytowanemu pułkownikowi, co o nie pytał.

Fiodor wzdychał, potakiwał, ale w głowie miał zamęt, a przy tym czuł, jak przytłacza go potworny ciężar. Lena, jej oschłość, pustka.

Fiodor nadal odwiedzał Lenę. I we dnie, kiedy byli tylko we dwoje, i wieczorem, w obecności rodziców. Lena rozmawiała z nim tak, jakby dopiero co' się poznali. Chłodno, na zupełnie obojętne tematy. A raz, kiedy zbliżył się do niej, cofnęła się tak gwałtownie, że uderzyła wózkiem

0 ścianę. I patrzyła na niego szklanym, pustym wzrokiem.

Nowe mieszkanie było na dziesiątym piętrze, daleko na przedmieściu, ale nie rozpościerał się stamtąd, jak oczekiwał tego Fiodor, widok zie­lonych przestrzeni, ponieważ ich blok otaczały szesnasto- i dwudziestopiętrowe olbrzymy. Można było patrzeć tylko w niebo lub na niosące echo, nagie dno kamiennej studni, jaką tworzyła zwarta zabudowa bloków.

Ale mama cieszyła się jak dziecko! Odkręcała

1 zakręcała krany, sprawdzała prysznic, oglądała kuchenkę elektryczną, wychylała się z loggi tak, że tatulo, przestraszony, chwytał ją za pasek.

Cudo! — wołała. — I patrz, żadnej budki z piwem!

Ojciec pomrukiwał, burczał pod nosem: „A co mi tam. Obejdzie sięi” — i też uśmiechał się

z zadowoleniem, przechadzał się z miną gospoda­rza po pokojach, wymierzał ściany i powtarzał:

Jeśli dają mieszkanie, to znaczy, że doceniają. Co? Może nieprawda?

Doceniają cię, doceniają — śmiała się matka

jeśli tylko chcesz, to wszystko potrafisz. — I dodała żartem: — Tylko rzadko się starasz!

Dwa pokoje, jasne i duże, kuchnia, łazienka, toaleta, centralne ogrzewanie! A tam co mieli? Tylko pomarzyć sobie mogli o tym wszystkim! I Fiodor, naturalnie, również się cieszył, tylko nie dorósł jeszcze, na szczęście, do wieku, kiedy przedmioty przesłaniają inne, o wiele ważniejsze sprawy.

Ich stare osiedle napełniały teraz nowe dźwięki. To wieczorem, to we dnie nagle zaczynało coś hurkotać i Fiodor otępiały szedł szukać źródła tych odgłosów.

Do dźwigu przymocowana była na linie me­talowa kula. Dźwig ją podnosił, lekko się obracał jakby biorąc zamach, a potem uderzał ogromną kulą w kolejny barak.

Z trzaskiem i łomotem rozpadały się ściany, obnażając smutne, opustoszałe pokoje, w których przez tyle lat mieszkali ludzie.

Fiodorowi robiło się przykro, kiedy w jakimś pokoju widział na ścianie zapomniany — a może

celowo pozostawiony — tani kolorowy obrazek w ramce, w innym nagie żelazne łóżko, albo gdy nagle jego oczom ukazywał się na moment skrawek ściany z oknem, a na parapecie kołysało listkami geranium w poczerniałej ze starości glinianej do­niczce.

Po nocach Fiodorowi śniły się wciąż te same koszmary: nagie kominy, okienne ramy, w których łomotały targane wiatrem lufciki. Słyszał uderzenia żelaznej kuli o ściany starych domów i z drżeniem myślał o tym, że przyjdzie też kolej na ich dom, że i on runie niczym duży stary koń, który pada na kolana.

Ale nie zobaczył tego.

Razem z rodzicami przewiózł rzeczy do nowego mieszkania, ojciec szybko zawrócił ciężarówką, a Fiodor z matką zostali, żeby rozpakować rzeczy, i kiedy wrócili tam o zmierzchu — właściwie nie wiadomo po co — było już po wszystkim. Z ich dawnego domu pozostała tylko sterta starych, przegniłych desek, kłaki waty i szczątki pokru­szonego tynku.

Koło domu kręcił się ojciec, który z ożywieniem oznajmił, że ich dom rozwalił żelaznym młotem własnoręcznie, że poprosił o pozwolenie dźwigo­wego, bo koniecznie chciał zrobić to sam, po prostu aż go ręce świerzbiły.

Mama rozpłakała się, ale tak raczej dla zasady, za to Fiodor poczuł silny skurcz w gardle i znów zdziwiło go zachowanie ojca: z czego tak się cieszy i dlaczego burzył swój własny dom?

W duszy Fiodora obudziła się jakaś ciepła miłość do starego mieszkania, miał uczucie, jakby uśmiercono żywą istotę.

Skierował się w stronę gołębnika.

Okno Leny było jasno oświetlone, jakby to wszystko, co działo się dokoła, w ogóle ich nie dotyczyło, jakby ten dom, wyższy i solidniejszy od sąsiednich baraków, pretendował do wieczności, do nieśmiertelności i dzięki temu mógł trwać w beztrosce.

Fiodor nie zaszedł do gołębi. Był tu za dnia, nakarmił je, wypuścił, żeby polatały, a sam bez­ustannie spoglądał na okna Leny. Spoza zasłony nie dochodził najlżejszy szmer. Wreszcie odszedł ze spuszczoną głową, potem pomagał ładować rzeczy do ciężarówki, odjechał... Samochód przejeżdżał pod oknami Leny, na pewno wszystko widziała. Ale nawet wtedy, w momencie gdy Fiodor opusz­czał ich osiedle, nie rozchyliła zasłony.

Teraz ostrożnie wszedł na drabinę prowadzącą do gołębnika. Na zasłonie widział cień Leny. Czytała książkę.

Fiodor usłyszał, jak wali mu serce. Z początku

chciał zawołać Lenę i nawet wydobył z siebie jakiś dźwięk, ale ścisnęło go w gardle, zakrztusił się, z trudem pohamował kaszel.

Cień poruszył się, jakby Lena nasłuchiwała dźwięków dobiegających z ulicy. Fiodor zamarł. Ze smutkiem pomyślał, że dziś stracił dom, że wkrótce straci gołębie... A teraz traci, traci, traci Lenę!

Fiedia przyszedł do swoich gołębi, Lena do­myśliła się tego.

Usłyszała zduszony głos, przypominający tłu­mione łkanie. Ale nie zareagowała. Wszystko oczy­wiście widziała. Jak ładował rzeczy i jak przejechał pod jej oknami na ciężarówce, nie odrywając od nich wzroku, lecz nie mógł jej widzieć — była przecież ukryta dobrze za zasłoną. Jak potem jego ojciec zaciekle rozwalał swój dom, tylko tłukły się szyby i sypał tynk.

Lena miała uczucie, jakby wszystko w jej duszy wyschło. Jak wysycha strumień w czasie upałów. I cała woda — cała jej dobroć, żądza życia, cała jej miłość gdzieś wyparowały. Stały się niewidoczne dla ludzkiego oka. Nawet jej twarz jakby wyschła, rysy się zaostrzyły.

Z niepojętą bezwzględnością cały ten dzień za­dręczała się. „Muszę z tym skończyć — naka-

zywała sobie. — Sama. Im wcześniej, tym lepiej, Tak będzie łatwiej”.

Kto ją tego nauczył? Matka? Ojciec? Życie w internacie?

Kalectwo — właśnie kalectwo nauczyło ją tej bezwzględności. Lena prowadziła ze swym kalec­twem jakiś bezpośredni, osobisty dialog. Wieczo­rem, kiedy wracali mam,unia i tatko, grała wyuczo­ną rolę, uśmiechała się, żartowała, a potem kryła się w niebieskawym świetle płynącym od telewizo­ra i mogła milczeć lub udawać skupienie, nie widząc wcale obrazu, nie słysząc dźwięku.

Skończyć!”* tjt powtarzała kategorycznie i li­czyła czas, jaki jej pozostał. A czasu by’3 niewiele. Ojciec powinien był wkrótce dostać przydział na nowe mieszkanie. I wtedy — koniec. Kropka. Odetchnie z ulgą.

Przecież Wiera Iljiniczna mówiła, że Lena przy­pomina te dwie odważne dziewczyny. Więc prze­zwycięży wszystko, szkoda słów.

Całe życie Lena uczyła się przemagać chorobę. Choroba to smutek. Nieszczęście. Więc niby dla­czego nie miałaby przezwyciężyć szczęścia? To chyba powinno być prostsze!... I kiedy w przed­pokoju zabrzęczał dzwonek, nie ruszyła się z miej­sca, przekonana, że to Fiodor.

Ale dzwonek dźwięczał natarczywie, aż się ury-

wal. „Fiodor na pewno tak by się nie dobijał” — pomyślała Lena i podjechała do drzwi.

W progu stała listonoszka, wyraźnie zniecierpli­wiona. Na widok Leny złagodniała i wymieniła jej nazwisko.

List polecony — rzekła pilne, do rąk własnych.

Lena nagryzmoliła podpis, podziękowała, za­mknęła drzwi i szczerze zaskoczona wróciła do pokoju. Rzeczywiście, na wierzchu było napisane drukowanymi literami: „Do rąk własnych”. Lena otworzyła kopertę.

Od razu rozpoznała charakter pisma Wali.

Nawet jeżeli jesteś bardzo chora — czytała Lena — to Cię nie usprawiedliwia. Wiemy, że Wiera Iljiniczna pojechała do Ciebie zaraz na­stępnego dnia, ale ty nie raczyłaś się zjawić. A Zina tak cię kochała. Zapamiętaj sobie dzień jej śmierci

sobota, wtedy gdy było zaćmienie słońca. Niech ten dzień będzie dla ciebie wiecznym wyrzutem sumienia”.

Lena głęboko nabrała powietrza, lecz oddech nagle jej zamarł, jakby powietrze nie docierało do płuc, w uszach słyszała ciche dzwonienie, które wzmagało się z każdą chwilą. Z nadludzkim wy­siłkiem zaczęła oddychać, list wypadł jej z rąk. Poczuła dreszcze, aż dygotała. Próbowała zmusić

się do płaczu, ale bez skutku. Miała wrażenie, że pogrąża się w jakiejś czarnej mazi bez dna i bez brzegów, gdzie może się tylko szamotać w miejscu

bo płynąć nie ma jak i nie ma dokąd.

Zina umarła! To niemożliwe. Nieprawda. Cze­mu? Jak? Dlaczego?

Przez całe życie tak bardzo cierpiała. Sparali­żowane lewa ręka i noga.

Zina powiedziała kiedyś: „On bez trudu poradzi sobie ze mną”. „On?” — spytała ze zdziwieniem Lena. „No tak — zaśmiała się Zina — ten krzywo- gęby paraliż. Troszkę się opuści albo troszkę podniesie — i prosto tutaj” -— pokazała na serce. Czyżby przeczuła?

A Wiera Iljiniczna! Jak mogła? Przecież o wszys­tkim świetnie wiedziała. Wiedziała, że Zina i Lena to przyjaciółki, papużki-nierozłączki. Przyjechała i ani się o tym zająknęła...

Dlaczego? Jak mogła postąpić tak okrutnie?

Lena próbowała przypomnieć sobie tę wizytę. Przecież rozmawiały... Tak, na pytania o Zinę odpowiadała półsłówkami. Potem zaczęła mówić

o zaćmieniu. Lena wyznała, że zlodowaciały jej ręce. Że miała dreszcze. I wtedy Wiera Iljiniczna spytała z pobladłą twarzą: „Ty też?”

A Lena puściła to mimo uszu. Widziała cały świat na różowo i nawet nie zastanowiła się, nie

spytała, co miały oznaczać słowa: „Ty też?” A kto jeszcze? Wiera Iljiniczna? Nie, to Zina.

Wreszcie Lena rozpłakała się. Wała napisała, że Zina umarła w sobotę, a Wiera Iljiniczna odwie­dziła ich tego samego dnia. Po co przyjechała? Przecież Ziny jeszcze nie pochowano! Powiedzieć?... Zabrać Lenę na pogrzeb?... I przemilczała to! Go za niegodziwość! Jak ona śmiała?!

Gorączkowo zaczęła się ubierać. Otworzyła drzwi i wyjechała wózkiem na schody. Czepiając się obiema rękami poręczy, hamując, zjechała na dół.

Jej wózek nie był przystosowany do poruszania się po ulicy, tylko do ograniczonych ruchów po pokoju. W przód, w tył. Można zataczać koła. Do jazdy po ulicy potrzebny jest zupełnie inny — z przekładniami i hamulcami. Ale nie myślała teraz

o tym. Drzwi klatki zatrzasnęły się za nią, Lena przemknęła koło akacji i skierowała się tam, skąd dochodził ożywiony uliczny gwar.

Niczego przed sobą nie widziała. Nie chciała widzieć.

Zobaczył ją i zapytał zdumiony: „Dokąd pę­dzisz'/’ Ale Ona minęła go bez słowa. Koniec. Fiodor nie ruszył się z miejsca.

Lena dotarła do ulicy i ruszyła pędem po

asfalcie. Powinna była jechać chodnikiem, ale tam był tłum ludzi. Ludzie przeszkadzali jej teraz. Po jezdni poruszała się o wiele szybciej. Kręciła kół­kami, patrzyła pilnie przed siebie i nie zastanawiała się nad tym, że musi pokonać kilka długich ki­lometrów.

Samochody, zwalniając, ostrożnie ją omijały, niektórzy kierowcy spoglądali na nią i Lena zorien­towała się, że popełniła błąd nie biorąc z domu pieniędzy: mogłaby zatrzymać furgonetkę i zała­dować się z wózkiem tam, gdzie przewozi się rzeczy.

Roześmiała się histerycznie.

Gdzie przewozi się rzeczy? Otóż to, właśnie tam, wyłącznie tam się nadaje. I z Ziną było tak samo.

I tak jest z Żenią. One wszystkie są rzeczami — prawie martwe przedmioty. Można je przewozić w skrzyniach furgonetek.

Ulica prowadziła teraz stromo w dół, ale Lena nie dostrzegła tego. Nie widząc nic wokół siebie, zawzięcie obracała kółkami coraz szybciej i szyb­ciej. Kilkakrotnie twarde kółka wózka boleśnie uderzyły ją w ręce, ale prawie tego nie poczuła i dopiero kiedy wózek pomknął w dół, rozpędzony już do ostateczności, oprzytomniała. Szprychy w kołach skrzypiały, od wiatru oczy zachodziły jej łzami i Lena nagle ujrzała, że w tym pędzie znosi ją

na lewą stronę, wprost pod koła samochodów jadących z naprzeciwka.

Chciało jej się śmiać.

Ścisnęła rękoma kolana, już nawet nie próbując kierować wózkiem, i patrzyła nieprzytomnie, jak błyskawicznie zbliża się do trolejbusu. Kierowca zauważył ją, oczy rozszerzyły mu się z przerażenia, ostro przyhamował, Lena dostrzegła niebieski bok trolejbusu, staranny, równy rządek nitów, odchy­liła się do tyłu i zamknęła oczy.

I nagle krzyknęła:

Nie potrzeba!...

Wózek zaturkotał, gwałtownie zwolnił, zawrócił, wjechał na chodnik i tutaj się zatrzymał.

Lena zobaczyła przed sobą udręczoną twarz Fiodora.

Pytał ją:

Co tam szepczesz? Co szepczesz?

A przecież ona wcale nie szeptała, tylko krzy­czała, krzyczała na cały głos: „Nie potrzeba! Zo­stawcie mnie!”

Fiodor nic więcej nie mówił, wpatrywał się tylko w jej twarz, patrzył tak chyba z minutę, potem zniknął za oparciem wózka i spytał:

Prosto?

Prosto — przytaknęła i dalej jedynie wskazy­wała drogę: — Na prawo... Na lewo... Prosto...

Wózek posłusznie toczył się do przodu i zwolnił dopiero przy cmentarzu. Zatrzymał się.

Po co? — usłyszała Lena głuchy głos Fiodora.

Muszę! — odparła.

Nie, nie musisz — zaprzeczył.

Puszczaj! — rozkazała Lena.

Nie puszczę!

Lena gwałtownie odwróciła się do niego. Oczy jej płonęły.

Nie masz prawa. Zina umarła!

I natychmiast odwróciła się z powrotem, cho­wając twarz w dłonie. Wózek cicho ruszył naprzód i Lena westchnęła: za ażurową kratą starego cmen­tarza donośnie zagrzmiała orkiestra dęta. 'Rozległ się marsz pogrzebowy.

Fiodor znów się zatrzymał.

Jeśli Zina zmarła niedawno, pomyślał, to została pochowana w pobliżu grobu, przy którym teraz gra orkiestra. A po co Lena ma oglądać pogrzeb? Trzeba odczekać.

Lena milczała, nie odwracała się i Fiodor de­likatnie pchał wózek wzdłuż ogrodzenia.

Jesień nadciągała nieubłaganie, ziemia koło ażu­rowej żelaznej kraty*usłana była kwiecistym, stroj­nym kobiercem żółtych i czerwonych liści.

Liście szeleściły, odurzająco pachniały, lekko przygrzewało słońce, a Fiodor aż wzdrygał się ńa myśl o tym, co by się stało, gdyby nie stłumił w sobie małostkowej urazy.

Wystarczyło, żeby się obraził i odwrócił na pięcie, kiedy Lena minęła go obojętnie tam, koło akacji, a po prostu już by jej nie było albo leżałaby w szpitalu. Fiodor nigdy by sobie tego nie wy­baczył, do samej śmierci.

Lena, jak sądził Fiodor, celowo nie zwróciła na niego uwagi, przecież mogła mu odpowiedzieć, i w pierwszym odruchu poczuł się urażony, ruszył przed siebie, ale zaraz przystanął. Zaniepokoił go wygląd Leny: musiało się coś wydarzyć, była czymś bardzo wzburzona.

Fiodor zawrócił i pobiegł za Leną. Niełatwo było ją dogonić, mknęła z ogromną szybkością, i to po jezdni, podczas gdy Fiodor biegł chodnikiem lawirując w tłumie przechodniów. Wreszcie do- pędził wózek, ale nie wyprzedzał Leny, trzymał się kilka kroków za nią, żeby go nie zauważyła.

Wpadł na jakiegoś mężczyznę w szarym deszczo­wcu, nadeptując mu na nogę, i to widocznie boleśnie, bo ten złapał Fiedię za rękę, zaczął mu prawić morały i niewiele brakowało, żeby z tego powodu zdarzyło się nieszczęście.

Fiodor zobaczył, że wózek nabiera rozpędu na

spadzistym odcinku ulicy, a potem, nie kierowany toczy się na lewą stronę jezdni, wprost pod ko­ła trolejbusu. Wyrwał rękę i pędem rzucił się za Leną.

Słyszał, jak zgrzytały za nim hamulce samo­chodów, ale nie bacząc na nic, pędził ile sił w nogach, z niesłychaną szybkością. Kątem oka widział, że ludzie przystawali, oglądając się za nim i za wózkiem, ale nikt nie ruszał się z miejsca —■ czy to z przerażenia, czy w oczekiwaniu, pokładając w nim całą nadzieję. Uchwycił wózek za oparcie

0 dwa metry od nitowanego boku trolejbusu i od­ciągnął na chodnik..

A wystarczył moment, sekunda...

Orkiestra dęta umilkła, Fiodor z wolna pod­jechał do bramy cmentarnej. Minęli ich ożywieni

1 rozbawieni muzycy z błyszczącymi trąbkami, po chwili zaś pogrążeni w milczeniu żałobnicy. Wy­chodząc z bramy, wszyscy kierowali wzrok na Lenę i Fiodora, przyglądając im się ciekawie. Niektórzy po kilku krokach odwracali się, żeby jeszcze raz spojrzeć. Nigdzie nie wpatrywano się w nich tak natarczywie, jak tutaj, u bramy cmentarza.

Fiodor wjechał z Leną w alejkę. W koronach drzew wesoło świergotały ptaki, słońce przedzie­rając się przez korony drzew oświetlało nagrobki niby reflektory w teatrze. Cmentarz wydawał się

Fiedi czymś abstrakcyjnym, nierealnym, jakby ist­niał tak dla kawału, żeby tylko postraszyć ludzi...

Grób Ziny odnaleźli szybko, był zaraz z brzegu. Nie uklepana ziemia na sąsiednich grobach miała różne odcienie — świeża, brunatna na tych naj­bliższych, dalej stawała się coraz bardziej sucha, a na grobie Ziny była już ubita i szara.

Fiodor widział, jak Lena sposępniała. Skuliła się w swoim wózku, zakryła rękami oczy, ramiona jej drżały, wstrząsane bezgłośnym łkaniem.

Jej słabość i bezradność obudziły w duszy Fio­dora współczucie i tkliwość i oba te uczucia znów, tak jak to raz już było, natchnęły go stanowczością i odwagą.

Fiodor przykucnął przed Leną i władczym ges­tem oderwał jej ręce od twarzy, iLeno! — zawołał cicho. Leno! Przypomnij sobie! Proszę cię! Pamiętasz, sama przecież mó­wiłaś! O zaćmieniu słońca. Wszystkie nasze nie­szczęścia to takie zaćmienia i one też muszą się zdarzać. Inaczej przestaniesz dostrzegać słońce!

Lena patrzyła na niego, zrazu nic nie rozumiejąc, potem wzrok jej oprzytomniał.

Wiesz, jakie słowa Zina wygrzebała kiedyś w książce? — odezwała się nadspodziewanie dźwię­cznym głosem. — Słuchaj — Lena głęboko nabrała tchu, jakby wyzwalała się od ciężaru, rzuciła jesz­

cze raz okiem na grób Ziny i wbiła przenikliwe spojrzenie w twarz Fiodora. — Słuchaj — po­wtórzyła. — „Los każdego z nas jest tragiczny. Wszyscy jesteśmy samotni. Miłość, przywiązanie, twórcze porywy pozwalają nam chwilami zapo­mnieć o samotności, ale te chwile triumfu —- to wyłącznie słoneczne oazy, stworzone przez nas samych, kres drogi naszej zaś niknie zawsze w po- mroce: każdy samotnie staje twarzą w twarz ze śmiercią”.

To z Biblii? — spyta! Fiodor.

To Charles Percy Snow — odparła Lena. — Słyszałeś o nim?

Fiodor skinął głową.

Taka była Zina rzekła Lena. — Samotnie twarzą w twarz ze śmiercią...

Dość — przerwał Fiodor i Lena nie za­protestowała.

Zawrócił wózek i potoczył go do wyjścia. Kiedy znaleźli się już poza masywną bramą, Fiodor odczuł ulgę. Przygnębienie i gorycz pozostały za nimi, a tu ulica tętniła życiem: minął ich ujadający kundel, trąbiąc przejechał trolejbus.

Tam, na cmentarzu, Fiodor poczuł władzę i prze­wagę nad Leną. Ale trwało to zaledwie moment. Potem zacytowała słowa jakiegoś tam Percy’ego. Czy Snowa. To pewnie Anglik... I teraz Fiedia

kroczy, znów głowiąc się, co ma powiedzieć. Jak zaprotestować przeciwko tym mądrym, lecz bez­dusznym słowom?

Jak to było? „Oazy, stworzone przez nas samych”.

Wiesz odezwał się — ten twój Charles przeczy sam sobie.

]Lena nic nie powiedziała.

. — Miłość, przywiązanie, i co tam jeszcze, trzeba tworzyć samemu. On tak twierdzi, prawda?

Lena nadal milczała. Fiodor wpadł we wście­kłość: zwariować z nią można! Oszaleć! Zdecy­dowanie odwrócił wózek przodem do siebie.

O tych oazach to dobrze powiedziane — rzekł Fiodor. — Tylko że człowiek to istota myśląca. Jeśli uświadamia sobie nieuchronność samotności, to znaczy, że jest w stanie przekształcić swoje życie w jedną nie kończącą się oazę!

A Ziny nie ma! — rozpłakała się Lena. — I mnie też nie będzie.

Wszystkich nas kiedyś nie będzie! Więc co, od razu mamy się kłaść i umierać?

Nie, Fiedia — rzekła Lena rr bogaty bied­nego nie zrozumie. Nasz internat to nie miejsce na oazy. — Zamyśliła się, spojrzała z ubolewaniem na Fiodora i dodała: — My nie mamy prawa tworzyć sobie oaz.

Kto znowu — krzyknął Fiodor kto wbił ci

do głowy taką bzdurę?! Przecież z góry kładziesz na sobie krzyżyk! A ty nie należysz do słabych, wiem

o tym! Mało to jest zdrowych ludzi o wiele bardziej nieszczęśliwych od was?! Więc jak, wszyscy mają dawać za wygraną?! I tylko czekać na śmierć?

Ludzie oglądali się za nimi, ale Fiodor nie widział nikogo prócz Leny, serce wzbierało w nim niezmierną czułością, aż zamierało z bólu, ze współczucia dla tej dziewczyny, i im bardziej była bezradna, tym mocniej czuł, jak bardzo ją kocha.

Dzisiaj jest po prostu zaćmienie słońca! r mówił zduszonym głosem. Powiedz sobie: to tylko zaćmienie, nic więcej. Patrz, ręce masz znowu lodowatej tak jak wtedy! Ocknijże się! Spójrz dokoła! Przypomnij sobie, do licha, Ostrowskiego: życie dane jest tylko jedno! Trzeba więc żyć! Żyć!

Fiedia poczuł, że jeszcze chwila, a nerwy go zawiodą i zwyczajnie się rozpłacze, więc ostro odwrócił wózek i szybko potoczył go naprzód. Płakał bezgłośnie, zagryzając wargi, żeby nie zdra­dzić się najmniejszym dźwiękiem, i pędził co sił, aż skrzypiały szprychy w kołach. Płakał z bezsilności, bo nie potrafił przekonać Leny, nie był w stanie zaradzić jej nieszczęściu i przeczuwał, że i dla niego nieodwracalnie nadchodzi bolesny smutek. Skąd to przeczucie?

Wiedział, skąd. .,. i >

Tam, w ich osiedlu, za zwartą ścianą starych krzewów akacji, grzmiały buldożery, jęczał żela­znym młotem dźwig. Wyburzano stare, żeby zbu­dować nowe.

Ale nowe nie zawsze sprawia radość. A tracić stare niełatwo. Szczególnie jeśli przyniosło ci miłość.

Zbliżali się do domu Leny, a z naprzeciwka, wymachując rękami, biegły ku nim trzy osoby: tatko, mamunia i Wiera Iljiniczna.

Lena przypomniała sobie list upadł na podło­gę. Rodzice nie zastali jej w domu, znaleźli list i czym prędzej zadzwonili do Wiery Iljiniczny, która jawiła się natychmiast. O wszystkim już wiedzieli, wszystko zdążyli wyjaśnić i teraz cała trójka miała oczy okrągłe z przerażenia.

Oto najbliżsi jej ludzie, a jacy są różni! Mamunia ledwie podbiegła, od razu krzyknęła do Fiodora:

Po co ją tam zawiozłeś?!

Tatko zareagował zupełnie inaczej. Powiedział tylko:

Dziękuję, że nie zostawiłeś Leny samej.

Fiedia milczał. Lena nie patrzyła teraz na niego.

Wiera Iljiniczna! Patrzyła tylko na Wierę Iljinicznę, przyglądała się jej badawczo, chciała zadać- to jedno jedyne pytanie i, dziwna rzecz, im dłużej

wpatrywała się w twarz nauczycielki, tym mniej miała ochotę je zadać.

Lena uczyła swoją wychowawczynię, jeszcze w szóstej klasie, żeby nie współczuć, żeby mówić prawdę, i oto teraz wychowawczyni sama sobie udzieliła lekcji — na ten sam temat. Bo w gruncie rzeczy, jeśli spojrzeć na sprawę trzeźwo, co Wiera Iljiniczna przez to osiągnęła? Lena i tak, wcześniej czy później, dowiedziałaby się o śmierci Ziny. Nauczycielka pewnie wyrzuca sobie swój błąd. Ale przecież jej błąd był podyktowany dobrocią. Za­brakło jej odwagi, zlitowała się, chciała odwlec bolesną chwilę. Oszczędzić Lenę.

Lena szeptała jej wtedy o Fiodorze. Na jej pytanie odpowiedziała: „Tak, tak, tak!” Blask słońca ją oślepiał, wszystko wydawało się takie piękne... Więc za co winić Wierę Iljinicznę? Za dobroć? Po co ją pytać?

Podeszli do drzwi wejściowych. Lena usłyszała głos Fiodora:

Do widzenia.

Zawróciła wózek — Fiedia stał w odległości dziesięciu kroków, czarnowłosy, w jasnej koszuli i wytartych dżinsach. W oczach miał zmęczenie. Ręce zwisały bezwładnie.

Lena drgnęła, jakby ktoś raptem strzelił jej z bata tuż nad uchem i zrozumiała: dzisiaj straciła

Zinę, a teraz... Uchwyciła się tej swojej obsesyjnej myśli jak ostatniej deski ratunku — jej marzyć o oazach nie wolno, nie ma do tego prawa — ale na próżno, wszystko na nic — ta myśl przeciekała przez palce, w dłoniach pozostawała pustka, a Fiodor, taki rzeczywisty, z krwi i kości, Fiodor cofnął się o krok.

Fiedia — odezwała się Lena bezdźwięcznie

Fiedia, co teraz będzie?

Przyjdę! — krzyknął na odchodne. — Nie przejmuj się, przyjdę na pewno.

Fiodor odwrócił się i pobiegł, a wózek Leny cicho zakręcił w stronę domu, silne ręce ojca chwyciły ją i popłynęła w powietrzu. Czuła zapach tytoniu i kłujący policzek ojca. Miała wrażenie, że jest zupełnie mała, mała dziewczynka w mocnych ojcowskich objęciach. Zebrało jej się na płacz i rozpłakała się, z ulgą, cichutko, tak jak płaczą dzieci, kiedy ból i krzywda już miną i łzy same płyną po policzkach, nie z rozpaczy.

Przez takie łzy przedziera się uśmiech, jakby •poza chmur wyłaniało się słońce. W czystych oczach ziemia wydaje się bardziej czarna, trawa bardziej zielona, a woda bardziej błękitna. I z ra­mion spada ci ciężar. Nie jesteś przecież sam. A skoro tak jest, to już o wiele łatwiej, niż zdawało się z początku

Weszli do pokoju, usiedli na tapczanie i Wiera Ujiniczna opuściła wzrok.

Niech cię pocałuję — rzekła nagle Lena i poczuła, jak drgnęła ręka tej, którą nazywała szkolną mamą.

Dziękuję — szepnęła nauczycielka, najwy­raźniej nie całkiem właściwie pojmując słowa Leny.

Chciałabym cię pocałować — powiedziała z kolei Lena do mamuni i mocno przytuliła ją do siebie, jakby chciała przekazać jej swoją siłę.

Mama pociągnęła nosem, cmoknęła Lenę, też nie zdołała jej zrozumieć.

Chciałabym cię pocałować — rzekła na ko­niec do tatka i z całej siły przytuliła się, jakby czerpiąc od niego wewnętrzną moc. A ojciec przy­tulił ją jeszcze mocniej i szepnął: „Przeprowadzimy się, to będzie długa podróż”. On jeden zrozumiał. Wszystko, co trzeba, zrozumiał.

Lena wyprostowała się.

Widzicie, jak się zmieniłam. Stałam się przy­lepą i płaksą. A zdawałoby się, że jestem dorosła. Bądź co bądź, dziewiąta klasa... — powiedziała uśmiechając się.

Umilkła, spojrzała na trójkę najbliższych jej dorosłych ludzi, surowo i chłodno, i odezwała się całkiem zwyczajnie, jakby mimochodem:

Jutro pierwszy września. Wyjeżdżam do in­ternatu.

Mamunia zamrugała oczami, a ojciec ze zro­zumieniem skinął głową.

Muszę tam jechać — twardo oznajmiła Lena i zerknęła na Wierę Iljinicznę.

Wtedy, w szóstej klasie, Wiera Iljiniczna po­ciągała ze wzruszenia nosem, teraz zaś siedzi spo­kojna, wyprostowana, mogłoby się nawet zdawać, że obojętna. Patrz) na Lenę chłodnym wzrokiem. I chyba najlepiej wie, co wpłynęło na taką jej decyzję.

Dziewczynki, która wydaje się doroślejsza od dorosłych.

Fiodor zjawił się trzeciego dnia.

W przeddzień był pierwszy września. Fiedia poszedł do nowej szkoły. Nieufnie przypatrywał się twarzom kolegów z klasy, chociaż nikt tu nie wiedział, że jego ojciec to John Iwanowicz, Ame­rykanin, „wuj Sam”, a zresztą tatulo zmienił się teraz nie do poznania, na razie trzymał się twardo, więc unikać kolegów Fiedia nie miał potrzeby, byłoby to nawet bez sensu. Przyglądał się im z zainteresowaniem, ale też z pewną rezerwą.

Po szkole mama kazała mu wiercić dziury w ścia­

nach — do kamiszy, na półki w kuchni. Myślał, że uwinie się migiem, ale przeliczył się, robota była ciężka, nawet widiowe wiertło z trudem wchodziło w beton, i skończył robotę dopiero późno w nocy, i to z pomocą tatula, a rano — znowu szkoła, potem odrabianie lekcji...

Zjawił się trzeciego dnia. Pod wieczór.

Najpierw wdrapał się do gołębnika, nakarmił ptaki i wypuścił je, żeby polatały. Spoglądał na okna Leny i czuł niepokój — było tam pusto, nawet zasłony zdjęte. Zawołał parę razy — cisza.

Fiodor zeskoczył na ziemię, wszedł na górę, zadzwonił do ich drzwi.

Dzwonek zadźwięczał jak gdyby głośniej niż zwykle. Wewnątrz panowała cisza. Naciskał guzik dzwonka raz po raz, ale nikt nie podchodził ani nie podjeżdżał do drzwi. Zadzwonił do sąsiadów, tam też nie odpowiadano.

Wrócił na dwór i po chwili namysłu wdrapał się po rynnie. Jakby go piorun raził, kiedy zajrzał przez szybę. Ogołocone ściany, podłoga ciemniej­sza po bokach, tam gdzie stały meble, wyblakła pośrodku. Pewnie dokładnie zamietli ją wyjeżdża­jąc, może nawet umyli. Połyskiwała blado, oświe­tlona ostatnimi promieniami zachodzącego słońca, słoneczne zajączki igrały na drobnych gwoździkach, które zostały w wy tapetowanych ścianach.

Fiodor nie przestawał wpatrywać się w pusty pokój, jak gdyby starając się zapamiętać każdy, najdrobniejszy nawet szczegół. Był tam zaledwie parę razy i wtedy pokój wyglądał inaczej. Przede wszystkim była tam zawsze Lena i cała reszta nie miała najmniejszego znaczenia — gdzie stoi szafa, gdzie tapczan, gdzie telewizor; istniała tylko Lena. Roztaczała jakby wokół siebie dziwny nastrój — ni to radości, ni smutku, jakiś blask, który przesłaniał wszystko inne, usuwała w cień szczegóły, stawały się one mało znaczące i nieistotne...

Fiodor spojrzał uważniej: w ciemnym kącie przy drzwiach leżał malutki gumowy bobasek. Naga różowa laleczka. Leżała bardzo niewygodnie — z twarzą wciśniętą w podłogę i uniesionymi rę­kami. Jakby rzuciła się na ziemię w rozpaczy.

Fiedia jeszcze raz objął wzrokiem pusty pokój i zsunął się na dół.

Oparł się plecami o rynnę i zaczął obserwować gołębie.

Słońce skryło się za akacje, ale niebo było jeszcze przejrzyste i jasne i gołębie koziołkowały w po­wietrzu, kąpiąc się w błękicie.

Fiodor całkiem zamknął się w sobie. W domu milczał. Nawet o niczym nie myślał. Miał zupełną pustkę w głowie.

Na lekcjach, kiedy wywoływano go, wstawał

zdezorientowany, nie wiedząc, na jaki temat ma mówić, i w klasie zaczynano już stroić sobie z niego żarty. Nadano mu nawet przezwisko Ponurak Burczejew. Ale i to nie docierało do Fiodora.

Jego ciało było jakby pozbawione czucia, a du­sza — uczuć. Po lekcjach co dzień wsiadał w auto­bus i jechał do starego osiedla. Karmił gołębie, obserwował ich lot i za każdym razem wspinał się po rynnie na pierwsze piętro tego domu.

Uczepiony rynny tkwił tak bez ruchu, patrząc szklanymi oczami na pusty pokój.

Ale pewnego razu Fiodor nie miał się już po czym wspiąć. Stara rynna leżała pośród zwałów gruzu, wiatr poświstywał w niej na tęskną, jedno­stajną nutę, okno, przez które niegdyś wyglądała Lena, sterczało z ruin martwym krzyżem ramy okiennej.

Hej, chłopcze — krzyknął do Fiedi operator koparki, który ładował gruz na wywrotkę — zabieraj ten swój gołębnik! Jutro robimy tu wykop.

Fiodor oniemiały patrzył na ruiny domu i nagle przypomniał sobie ów ranek, gdy mama zanosiła pieniądze do magazynu. Rodzice śmiali się, szeptali z ożywieniem, on zaś zbudził się wtedy z uczuciem trwogi.

To już koniec. Nawet gołębi nie będzie. Wy­puścił ptaki. Ale inaczej niż zwykle. Brał każdego

z osobna w dłonie, głaskał po łebku i wyrzucał w górę.

Ptaki biły skrzydłami, wyrywały się, żeby jak zawsze wylecieć całym stadem, ale on wypuszczał je pojedynczo, żegnając się z każdym.

Gdzieś w sąsiednim osiedlu mieszkał emeryto­wany pułkownik, gotowy kupić gołębie Fiedi, ale Fiodor nie myślał teraz o pułkowniku.

Ptaki szybowały w przejrzystym jesiennym nie­bie, a Fiodor powoli i skrupulatnie zbierał stru­żyny. Podczas słonecznych, gorących dni wyschły i teraz kłuły w ręce, szeleściły, wydzielając łagodny zapach drewna.

Skończyła się zmiana, operator szmatą wycierał ręce, uśmiechał się błyskając zębami.

Zapałek pan nie ma? — spyta! Fiodor.

Podpalasz sobie? — zaśmiał się mężczyzna.

Uważaj, jak ci matka skórę złoi! — Rzucił mu pudełko, machnął ręką, że niby to oddawać nie musi, ruszył do przystanku.

Fiodor usiadł przy gołębniku. Znów spojrzał w niebo. Zachłannie, po raz ostatni.

Gołębie krążyły rozpraszając się i znów łącząc w lekki, jasny obłoczek.

Zaczynało się zmierzchać. A o zmierzchu gołębie same wracają do gołębnika. Tym razem nie będą miały dokąd wrócić

Fiodor wdrapał się na górę. Zamknął daszek. Nie wiadomo po co zawiesił kłódkę. Wyjął zapałki.

Ręka z malutkim ogieńkiem drgnęła, błękitny dymek popłynął cienką strużką. Fiodor wyprosto­wał się, ogarnął spojrzeniem stare osiedle. Właści­wie przestało już istnieć. Kilka chylących się bara­ków sterczało jeszcze na krańcach czarnej rozległej przestrzeni. Tam kiedyś mieszkali ludzie. Tam była pokryta kurzem droga. Teraz został tylko gołę­bnik. I dwie topole.

Fiodor potarł drugą zapałkę, przytknął ją do kupki wiórów i zszedł na ziemię.

Płomień wystrzelił w górę metrowym jęzorem, zatrzeszczały ścianki i suche deski.

Fiodor podniósł głowę. Gołębie latały jakby nigdy nic.

Odwrócił się. I pognał pędem przed siebie.

Ludzi na przystanku było niewiele, wsiadł bez kolejki, nie widząc nic dookoła. Nakrzyczano na niego, wóz ruszył. Fiodor przeszedł na tył, stał w trolejbusie przyciskając czoło do szyby i patrzył, starał się patrzeć w dół, na szary, monotonnie płynący asfalt.

Ale nie wytrzymał. Mimo woli wzrok powędro­wał mu ku niebu. Gołębie niczego nie przeczuwając krążyły beztrosko. I nagle Fiodor rzucił się do drzwi. Zaczął w nie walić jak oszalały.

Panie kierowco — zawołał ktoś — proszę się zatrzymać, chłopiec przegapił przystanek!

Kierowca posłusznie przyhamował, drzwi otwo­rzyły się z sykiem. Fiodor wyskoczył, potknął się i walnął kolanem o ziemię. Przeszył go ostry ból i wtedy nagle się ocknął.

Przez te wszystkie dni pogrążony był we śnie, zasnął, kiedy zobaczył puste okna Leny. I teraz raptem się obudził.

Gołębie! Czy może je tak porzucić? Czy ma do tego prawo?! Jakiś mądry człowiek powiedział kiedyś: odpowiadamy za każdego, kogo wzięliśmy pod swoją opiekę. No właśnie. Więc on odpowiada za gołębie.

I nie tylko. Odpowiada też za Lenę.

Fiodor podbiegł do gołębnika, który stał już w płomieniach. Wszystko spowił gęsty mrok i w ciemnościach, wokół pląsających języków ognia, miotały się milczące cienie oszalałych gołębi.

Fiodor podniósł ręce. Jego postać rzucała na ziemię ogromny, kołyszący się i drgający cień, ujrzał go, gdy się odwrócił, i poczuł, jak wstępuje w niego siła — wydał się sobie wielki i mocny.

Rozłożył ręce, gołębie poznały go, trzepotały nad jego głową, siadały na ramiona, a on brał je po kolei, gruchające, przepłoszone, i chował pod kur­tkę, za pazuchę. Ale wszystkie się tam nie zmie­

ściły, dwa musiał wziąć w ręce. I tak, jak stał, z gołębiami, poszedł na posterunek milicji. Naj­bliższy, jaki był.

Zapytał o szkołę z internatem dla chorych dzieci, a surowi mężczyźni w milicyjnych mundurach słuchali go z uwagą i ze zrozumieniem, wyjaśniali, jak się tam dostać, co rusz spoglądając na gołębie, które — jak sądzili — ten poczciwy chłopak chce zawieźć chorym dzieciom.

Potem Fiodor jechał w koszu motocykla mili­cyjnego, wchodził przez skrzypiącą furtkę, skra­dał się, wstrzymując oddech, po wilgotnej, je­siennej alei.

W głębi rozległego ogrodu stało kilka budyn­ków, ale jasno było tylko w jednym, parterowym, z cegły — różowej w blasku rozgwieżdżonego nieba. Za oknami było gwarno, dobiegały stamtąd wybuchy śmiechu i Fiodor przez moment poczuł się tutaj intruzem. Mimo to zawołał. Najpierw niepewnie i cicho. Nikt go nie usłyszał.

Lena! — zawołał powtórnie już głośniej. — Lena! Lena! Lena!

Koło parapetu przemknął cień, z trzaskiem otworzył się lufcik, na zewnątrz wyjrzała głowa staruszki.

Kogo tu szukasz?

Lenyf — odparł Fiodor.

Babka schowała głowę i Fiedia usłyszał, jak powiedziała do kogoś:

To jakiś chłopiec z gołębiami!

Lena, naprędce przebrana przez ciocię Dusię, mknęła po korytarzu, potem po alejce usłanej liśćmi, a serce aż wyrywało jej się z piersi.

W mroku niewiele było widać i o mało nie najechała na Fiodora, zadyszana.

To ty?

Fiodor podał jej gołębia. Kiedy schowała go pod płaszcz, na piersi, gołąb zagruchał niczym gawo­rzące niemowlę.

Lenę przepełniło wzruszenie, niepokój i jeszcze jakieś nieokiełznane uczucie, które ją porywało, prostowało ramiona, rozpierało pierś, przepełniało płuca świeżym, źródlanym powietrzem.

Fiodor patrzył na nią w milczeniu, płonącym wzrokiem, a Lena powtórzyła bezmyślnie:

To ty? — I cofnęła się. — Po co?

Ale pytała tak wbrew sobie, wbrew własnym uczuciom.

Po co mnie odszukałeś? — mówiła pośpiesz­nie. — To nie ma sensu, rozumiesz? Wcześniej czy później wszystko się i tak skończy. Musimy prze­rwać to sami. Tak będzie łatwiej.

Gołębnika już nie ma — przerwał jej Fio­dor. — I twojego domu.

Lena drgnęła.

Wspomniała ich małe osiedle, swój dom, w któ­rym długo czuła się tak obco, gruchanie gołębi

i silny zapach strużyn.

Tak. Ona wiedziała, że to nie przetrwa. I wie­działa, że ich też już nie będzie — Fiodora i jej. Lena, ta mądra dziewczyna, wszystko najlepiej wiedziała i rozumiała. A teraz stał przed nią Fiodor

i nie chciał odejść, trzymał gołębie i stał, drżąc na całym ciele.

To bez sensu, Fiedia — rzekła, nadal wbrew temu, co podszeptywało jej serce. Powtórzyła: p Lepiej przerwijmy sami i od razu.

Wiem — twardo odezwał się Fiodor. — Ale przecież nie możemy. Rozumiesz, przyznaję d rację

i pewnie tak jest, kiedy ludzie stają się dorośli. Tylko że my nie jesteśmy jeszcze dorośli. I dopóki nie jesteśmy dorośli, nie wolno nam...

Umilkł w pół słowa, nie dokończył, ale Lena pojęła wszystko.

Dopóki nie jesteśmy dorośli, nie wolno nam poddawać się głosowi rozsądku. Nie wolno!”

Nie wolno! — powtórzyła na głos i Fiodor też zrozumiał, skinął na potwierdzenie głową.

Lena usłyszała za plecami kroki i głos cioci Dusi:

Dziecinko, gołąbeczko, a jak się przeziębisz? Stanęła między nimi, spoglądając to na Fiodora,

to na Lenę, i Fiodor podał cioci Dusi gołębia. Potem wyjął następnego. I jeszcze jednego.

, Powinny mieć klatkę — mruknął. — Ja tu przyjdę. Zrobię dla nich gołębnik.

Ciocia Dusia biadoląc chowała gołębie pod fartuch. Burczały niezadowolone, ale były uległe — gdzie miały się podziać? Salowa odeszła szurając nogami.

Znów zostali sami.

Przyjdę tu — spokojnie powtórzył Fiodor. — Zrobię gołębnik. I my... Dopóki nie jesteśmy dorośli.

Pochylił się ku Lenie, bez wahania ujął jej twarz w swoje dłonie.

Lena zamknęła oczy.

W pobliskim oknie z hałasem zatrzasnął się tufcik.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
W Australii i Oceanii zaobserwowano pierścieniowe zaćmienie Słońca, Rok 2012, Rok 2013
Całkowite zaćmienie słońca
Co znaczy - Zaćmienie Słonca i Ksieżyca, Astrologia i Astronomia, ► Astrologia
Zaćmienie Słońca - 20.03.2015 rok, Dokumenty i opracowania, Astronomia, Moje obserwacje, Zaćmienie S
Prezentacja Zaćmienie Słońca
Na czym polega zaćmienie słońca i księżyca , wpływ w przyrodzie
Zaćmienie Słońca
Kornel Filipowicz Zaćmienie słońca
zacmienie slonca na ziemi
Co oznaczają zaćmienia Słońca i Księżyca
prezentacja rola słońca w panu tadeuszu
Dziwny obiekt w okolicy Słońca uchwycony za pomocą koronagrafu SOHO, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt
DWIE MORGI SLONCA
Iść w stronę słońca
Metody akywne wykorzystania słońca
16 Dom Wschodzącego Słońca [The House Of Rising Sun]

więcej podobnych podstron