Kosinski Jerzy Gra

JERZY KOSIŃSKI




GRA


(Przełożyła Ewa Kulik-Bielińska)




Katherine v. F. z wyrazami miłości,

która nie ma sobie równej,

oraz pamięci Goddarda Liebersona

i Borysa Pregela



Ktoś, kto muzyki w samym sobie nie ma,

Kogo nie wzrusza slodycz zgodnych dźwięków,

To czlowiek zdolny do zdrad, spisków, gwałtu;

Jego wewnętrzne porywy są mroczne

Jak noc, bezdenne jak ciemność Erebu.

Takiemu nigdy nie ufaj. Sluchajmy!

Wilham Szekspir Kupiec wenecki

(tłum Stanisław Baranczak)



Bo kto raz musiał słuchać, będzie słuchał już zaw­sze, niezależnie od tego, czy by wiedział czy nie, że nie dane mu jest już słyszeć... Cisza raz zakłócona nie będzie już absolutna.

Samuel Beckett The Unnamable

(Nienazywalne, tłum Antoni Libera)




I


Kiedy Patrick Domostroy przekręcił kluczyk w sta­cyjce samochodu, silnik nie drgnął i na desce rozdzielczej nie zapaliło się żadne ze świateł. Próbował raz po raz, bez skutku, nie działał akumulator.

Wiedział, ze w jego okolicy znalezienie mechanika, któ­ry zgodziłby się naprawić samochód, zajmie co najmniej godzinę, a ponieważ nie chciał tracić czasu, odkręcił śru­by, wyjął akumulator i włożył go do starej brezentowej torby, którą przechowywał w bagażniku. Następnie prze­ciągnął ostrożnie torbę przez całą długość parkingu, a kie­dy znalazł się na jezdni, przywołał taksówkę.

Po kilku minutach był już w warsztatach napra­wczych National KnowHow, największej stacji obsługi samochodów w południowym Bronksie. Nad głównym wejściem widniał wielki napis: „Grunt to KnowHow!”

Trzymając w ręce brezentową torbę, Domostroy pod­szedł do kierownika, brzuchatego faceta w niebieskiej roboczej koszuli z przyszytymi do białego kombinezonu literami JIM.

- Naładuje mi pan akumulator? - zapytał.

- Czemu nie - odparł Jim. - Niech go pan tylko do­starczy.

- Proszę - powiedział Domostroy, kładąc na podło­dze torbę.

Jim spojrzał na torbę, potem znad okularów na Do-mostroya.

- Samochód - powiedział, akcentując wyraźnie każ­de słowo. - Niech pan dostarczy samochód.

- Nie mogę - odparł Domostroy. - Nie ruszy bez aku­mulatora.

- Nie może pan zapalić na kabel? - zapytał Jim.

- To nic nie da, akumulator wymaga pełnego łado­wania. Przed chwilą go wyjąłem, złapałem taksówkę i proszę...

Domostroy otworzył torbę szturchnięciem koniuszka buta. Jim przeniósł powoli wzrok na Domostroya.

- Gdzie jest samochód? - zapytał.

- Na parkingu w Old Glory.

- Przywiózł pan to - wskazał na akumulator - taksówką?

- A czym? Jest zbyt ciężki, żeby taszczyć go na pie­chotę.

Wyraz twarzy Jima zmienił się. Zdjął okulary i za­mknął kopniakiem torbę.

- Pete, chodź no tu na chwilę! - przywołał drugiego mechanika.

Pete, młody, szczupły mężczyzna, spojrzał w górę, zo­baczył Jima i Domostroya i odłożył narzędzia.

- Już idę - odkrzyknął.

Wskazując brezentową torbę, Jim zwrócił się do Pete'a:

- Zgadnij, co w niej jest? - zapytał pogodnym tonem konferansjera prowadzącego telewizyjny quiz.

Spojrzenie Pete'a przesunęło się z torby na klienta i znowu na torbę, a następnie na Jima.

- Nie wiem - odrzekł, wzruszając ramionami.

- Zgadnij - namawiał Jim, klepiąc go po plecach.

Pete przyjrzał się uważnie Domostroyowi, a następ­nie przeniósł wzrok na torbę.

- Brudna bielizna.

- Zimno - odparł Jim z triumfem.

- Kula do kręgli?

- Znowu zimno. Spróbuj jeszcze raz - nalegał Jim.

Pete namyślał się.

- Zdechły pies - zaryzykował.

- Zdechły - ciepło. Pies - zimno - oznajmił Jim, otwierając kopniakiem torbę. - To zdechły akumulator. A ten facet - dodał, wskazując Domostroya - przywiózł go tutaj. - Przerwał na chwilę dla osiągnięcia większego efektu, po czym dorzucił - taksówką!

- A gdzie samochód? - zapytał Pete.

- Ponieważ nie mógł przyjechać na wyładowanym akumulatorze - wtrącił Domostroy - akumulator musiał przyjechać sam.

- Taksówką?

- Taksówką. Żeby nie tracić czasu. Pete odszedł, krę­cąc w zdziwieniu głową.

Jim zaczął wypełniać formularz zlecenia.

- Naprawiam wozy od dwudziestu lat. Setki ludzi przyholowują samochody z wyładowanymi akumulatorami, ale pan jest pierwszym, który przyholował akumu­lator bez samochodu - przerwał. - Co pan robi?

- Jestem muzykiem.

- Ma pan akcent. Skąd pan jest?

- Z południowego Bronksu.

- A przedtem? Skąd ten akcent?

- Z Nowej Atlantydy. Ale w muzyce nie słychać akcentu.

Jim roześmiał się.

- W jakiej muzyce?

- Poważnej. Śmiertelnie poważnej.

- Skoro pana muzyka jest śmiertelnie poważna, to może dobrze by jej zrobiło, gdybyśmy ją też naładowali?

- Jim śmiał się, patrząc na formularz zlecenia. – Wie pan co, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek słyszał o Nowej Atlantydzie. Gdzie to jest?

- W Krainie Dźwięków. Francis Bacon napisał o niej książkę.



Podczas gdy ładowano akumulator, Domostroy prze­glądał korespondencję, którą wrzucił do torby z akumu­latorem. Włożył do kieszeni rachunki i zawiadomienia bankowe, po czym przerzucił stertę folderów reklamowych. Amerykański Klub Zwolenników Wazektomii py­tał w swoim liście dużymi drukowanymi literami: „Czy poddałeś się wazektomii?”, a dalej sugerował: „Daj przykład innym. Jeśli jesteś jednym z tysięcy mężczyzn, którzy poddali się tej operacji, wstąp do Amerykańskie­go Klubu Zwolenników Wazektomii i namów innych, by poszli Twoim śladem, włączając się w działania na rzecz kontroli przyrostu naturalnego”. Za kilkudolarową op­łatę klub oferował znaczek z prawdziwego srebra do klapy lub krawata, legitymację członkowską i nalepkę na zderzak samochodu.

Domostroy zamyślił się. Jeśli kiedykolwiek poddałby się wazektomii - chociaż nie mógł wyobrazić sobie cze­goś bardziej nieprawdopodobnego - jakie miałby pra­wo namawiać do tego innych? Co więcej, jeśli odczuwał­by potrzebę szukania tożsamości zewnętrznej - możli­wość w jego przypadku równie hipotetyczna jak podda­nie się wazektomii - i postanowiłby ją odnaleźć, defi­niując się jako amerykański popularyzator wazektomii, gdzie czułby się pewnie nosząc klubowy znaczek? Na przyjęciach? Kolacji z dziewczyną? W kościele? A co z legitymacją członkowską? Kiedy i gdzie byłaby mu potrzebna? Komu miałby ją pokazywać? Wyobraził so­bie scenę, w której zatrzymany przez patrol drogowy za przekroczenie prędkości okazuje policji, oprócz prawa jazdy, legitymację członkowską Amerykańskiego Klubu Zwolenników Wazektomii. „Panie władzo, chodzi o to, że muszę dotrzeć do tych wszystkich facetów, którzy nie robią nic, żeby zmniejszyć przyrost naturalny, i muszę się spieszyć, bo zostało nam niewiele czasu!”

W innym liście ilustrowana ulotka reklamowała cu­krowe majtki - w stu procentach jadalną bieliznę dam­ską. „Dostępne w smaku toffi, czereśni, bananów, poma­rańczy i limony. Rozmiar uniwersalny”. Domostroy zo­baczył siebie zjadającego takie majtki z pośladków Andrei. Dlaczego, zastanawiał się, podniecony przez Andreę, miałby tracić czas na zjadanie jej majtek? Czy jedzenie bielizny nie jest samo w sobie stratą czasu? I co robiłaby Andrea, podczas gdy on napychałby się jej bananowymi, czereśniowymi lub cytrynowymi majtka­mi? Patrzyła, jak przeżuwa? Pytała, czy mu smakują? Przez chwilę wyobraził sobie posiedzenie sądu w spra­wie o zatrucie jadalnymi majtkami oraz pytania, jakie postawiono by ich producentowi: Czy jadalne majtki bardziej zagrażają życiu niż, powiedzmy, cukierki? Czy wpływają na poprawę stosunków rodzinnych? Przyspie­szają zaloty? Pobudzają lub ostudzają zdrowy popęd seksualny? Czy studentom organizującym naloty majtkowe w miasteczkach studenckich należy zabronić zdzierania z koleżanek większej ilości majtek niż ta, którą mogą skonsumować? A w końcu, jaka jest rola producenta jako dyktatora smaku w przemyśle majtkowym?



Po naładowaniu akumulatora Domostroy pojechał taksówką z powrotem do Old Glory, niegdyś największej sali balowej i bankietowej w południowym Bronksie. Teraz sala stała pusta. Wzrost przestępczości i wojna gangów w okolicy wystraszyły większość przeważnie ży­dowskiej klienteli, która urządzała tu kiedyś huczne przyjęcia z okazji wesel i bar miewa. Właściciel sali, starzejący się kamienicznik z dzielnicy slumsów, za­mknął w końcu budę, wystawił ją na sprzedaż i wyje­chał na Florydę.

Dziesięć lat temu, kiedy był u szczytu sławy, Domo­stroy dał w Old Glory kilka darmowych koncertów na pomoc dla bezdomnych dzieci z południowego Bronksu. Właściciel lokalu nie zapomniał jego dobroczynności i przez ostatnie dwa lata pozwolił mu mieszkać w garde­robie na tyłach sali balowej.

W nadziei, że potencjalny nabywca zechce przejąć Old Glory taką, jaką była w latach swojej świetności, właściciel zostawił w niej całe oryginalne wyposażenie i umeblowanie. Przestronna kuchnia dostosowana była do wydawania dwustu kolacji, a niską scenę obok par­kietu okupował staromodny fortepian otoczony imponu­jącą procesją innych instrumentów muzycznych, roz­strojonych i wymagających naprawy: od harfy i wiolon­czeli począwszy po elektryczne gitary, akordeony oraz najnowsze osiągnięcie techniki: elektroniczną konsolę imitującą dźwięki kilku instrumentów.

Ciągle nie było kupca na salę. Do czasu jego pojawienia się, w rewanżu za dobroczynność właściciela, Domostroy zobowiązał się być strażnikiem i kustoszem Old Glory oraz tego wszystkiego, co zawierała wielka muszla.

Poprosił taksówkarza, żeby zatrzymał się koło jego samochodu, stojącego samotnie na ogromnej płycie par­kingu. Kiedy w półmroku wysiadał z taksówki, sala ba­lowa wydała mu się olbrzymim gwiezdnym statkiem spoczywającym na tymczasowym lądowisku. Już wcześniej ulegał podobnym złudzeniom. Siedząc w swoim pokoju, niczym na mostku kapitańskim, miał poczucie, że jest jedynym pasażerem pojazdu, który za chwilę wyruszy w swoją najnowszą podróż kosmiczną. W nocy odgłosy dalekiej strzelaniny gangów lub wycie syren samochodu policyjnego, karetki pogotowia czy wozu strażackiego były niczym wołające do niego znaki życia, a kiedy wsłuchiwał się w nie, czuł, że egzystuje zarówno obok tego życia jak i w nim.



Domostroy włożył akumulator i zapalił motor. Roz­koszował się cichą pracą silnika, siedzeniami z mięk­kiej skóry, zrywnością i przyspieszeniem wozu reagują­cego na najlżejsze naciśnięcie gazu. Zawsze lubił pro­wadzić, a ze wszystkich samochodów, jakie kiedykol­wiek posiadał, do tego czuł największą słabość. Był to stary, szacowny pojazd, największy kabriolet, jaki wy­produkowano w Detroit w szczytowym okresie potęgi przemysłu samochodowego. Kiedy, jakieś piętnaście lat temu, Domostroy kupował go w salonie wystawowym, widział w nim symbol swojego sukcesu i bogactwa.

W czasach gdy występował z koncertami, jego samo­chód, niczym małą paczuszkę, wysyłano za nim dokąd­kolwiek jechał: do Kalifornii, na Karaiby, nawet do Szwajcarii. Lecz dziś, kabriolet Domostroya był jedyną własnością, jaka mu pozostała z czasów świetlanej prze­szłości, a także jednym z ostatnich ogniw, które go z nią łączyły. Mimo to gdziekolwiek pracował, brał go ze sobą - swój jedyny przedmiot zbytku. Stara limuzyna była dla Patricka Domostroya tym, czym dla gwiazdy rocka jest prywatny, zrobiony na zamówienie samolot odrzutowy - latający salon kosmicznego wieku.

Drugim ogniwem łączącym go z przeszłością był jego talent muzyczny. Od dawna nie tworząc, przy znikomym dochodzie ze sprzedaży starych płyt, Domostroy utrzy­mywał się przez ostatnie dziesięć lat muzykując w ma­łych ustronnych nocnych knajpach. Grał na różnych instrumentach: fortepianie, akordeonie, klawikordzie, nawet na elektronicznym syntezatorze, tak popularnym wśród o połowę młodszych od niego instrumentalistów rocka i muzyki pop. Pracował jako sideman w zespole albo akompaniował innym wykonawcom: piosenka­rzom, tancerzom, żonglerom lub sztukmistrzom. Jeśli bardzo potrzebował gotówki, wynajmował się nawet na prywatne przyjęcia, tańce lub do salonów gry w bingo.



Przez ostatni rok pracował u Kreutzera. Przychodzi­ła tu zwykle ta sama klientela: pary pod sześćdziesiątkę, głównie z okolicy, choć niektórzy przyjeżdżali aż z Queens, Brooklynu czy nawet z New Jersey, skuszeni rekla­mami w prasie obiecującymi darmowy parking, orkiestrę, dwa drinki w cenie jednego, bar sałatkowy i nie­ograniczoną ilość domowego czosnkowego chleba, wszystko włączone w cenę kolacji. Bywali tam również szukający przygód przyjezdni komiwojażerowie w śred­nim wieku, sami lub z jaskrawo ubranymi partnerkami poderwanymi w pobliskim barze dla samotnych; młode pary z sąsiedztwa, które wpadały głównie na tańce; ośmio-, dwunasto- lub szesnastoosobowe grupy gości urządzające tu, zazwyczaj w gronie rodzinnym, urodzi­nowe i jubileuszowe przyjęcia. Przy barze przesiadywa­ło zwykle kilkunastu samotnych mężczyzn w różnym wieku, oglądali telewizję, słuchali muzyki z szafy grają­cej, od czasu do czasu grali na automatach i rzucali ukradkowe spojrzenia w kierunku trzech lub czterech cór nocy, którym, jeśli wyglądały przyzwoicie i nie posu­wały się za daleko, pozwalano siedzieć przy barze i po­lować na klienta w zamian za świadczenie usług szefowi lokalu i dzielenie się zarobkiem z wykidajłą.

Co wieczór, zanim zebrał się tłum, Domostroy zjadał kolację przy jednym z narożnych stolików, zwykle sam, niekiedy w towarzystwie któregoś z kelnerów lub szefa, potem szedł do męskiej toalety i przebierał się w smo­king, a następnie sprawdzał uważnie swój wygląd w lu­strze. Cieszyło go, że jego praca polega na akompaniowa­niu piosenkarzom i innym muzykom, nigdy zaś na graniu solo, ponieważ dzięki temu jego zerwanie z przeszłością wykonawcy solowego było wyraźne i całkowite, pozba­wione elementu sprzeniewierzenia się samemu sobie.

W związku z tym, że przestał komponować, mógł po­święcić się wyłącznie własnej egzystencji, a ponieważ stosunkowo łatwo potrafił przewidzieć, jak w nadcho­dzących latach będzie ona wyglądać - nie mógł tego, niestety, powiedzieć o swojej muzyce - jego życie stało się całkiem proste i wolne od udręki. Pielęgnował je trochę tak jak samochód: mała naprawa tu, trochę poły­sku tam, i cieszył się, kiedy toczyło się gładko.

Gdyby żył w epoce wiktoriańskiej czy w czasach pro­hibicji lub gdyby został w totalitarnej Europie Wschod­niej, w której spędził młodość, na pewno uznałby narzu­cenie jakichkolwiek zasad moralnych za arbitralne i zbyt ograniczające. I pewien był, że w świecie przy­szłości zdominowanym przez skomputeryzowaną tech­nologię i jednolite formy zachowań; w świecie o uszczu­plonych zasobach naturalnych i ludzkich, nie znajdzie nic, z czym chciałby się zmierzyć lub co mogłoby go zainteresować.

Uwolniony dzięki paraliżowi twórczemu od złudnego poczucia bezpieczeństwa, jakie dają nagromadzone bo­gactwo i miraż sukcesu, cieszył się, że w tym czasie i miejscu, w którym się właśnie znajdował, może żyć tak, jak mu się podoba, postępować zgodnie z własnym ko­deksem odpowiedzialności moralnej, z nikim nie kon­kurując, nie krzywdząc nikogo, nawet samego siebie; kierując się kodeksem, w którym wolny wybór był zaw­sze nie podlegającym dyskusji aksjomatem.

Był jednak samotny. Nie miał przyjaciół. Większość ludzi, z którymi się przyjaźnił, kiedy był u szczytu sławy, uważała, że sukces i niepowodzenie biegną równolegle do siebie, zatem ich drogi nie powinny się krzyżować. A ponieważ on sam kiedyś też tak uważał, nie mógł teraz obciążać ich wyjaśnieniami powodów swojej klęski, wzbudzając w nich poczucie winy za ich własny sukces czy niepewność co do ich talentu i miejsca w społeczeń­stwie. W ich oczach, wiedział o tym doskonale, jego obecny styl życia, zwłaszcza jego sposób zarabiania pieniędzy, oznaczał nie tylko klęskę, ale klęskę połączo­ną z czymś godnym pogardy, śmiesznym, groteskowym. Nie potrafiłby nigdy przekazać im prawdy, przekonać ich, że chociaż znalazł się na dnie z winy przypadku, to już z własnego wyboru wygodnie na nim siedział.

Często, długo po tym jak wszyscy od Kreutzera poszli do domu, wsiadał do samochodu i jechał Trzecią Aleją przez most na Manhattan. O świcie długie aleje otwiera­ły się przed nim niczym odarte z nut muzyczne pięcioli­nie. Parkował na opustoszałej ulicy, gdzie żaden dźwięk nie zakłócał ciszy, i siedząc w samochodzie wyobrażał sobie, że pewnego dnia studnia jego muzyki, teraz pusta i bezgłośna jak aleje tego wielkiego miasta, napełni się znowu. Wiedział, że dopóki to nie nastąpi, każdą chwilę będzie musiał przeżywać tak, by mieć pewność, że nie umyka mu jej znaczenie.

Tak więc nie tylko z powodu załamania się jego karie­ry, ale także z własnego wyboru, Domostroy zaczai styli­zować swoje życie tak, jakby zawsze żył jedynie w teraźniejszości. Na swoich znajomych wybierał ludzi, którym z racji wieku, wychowania lub smaku nie znane było jego nazwisko, i których nie obchodziło to, że kie­dyś zrobił coś, co przyniosło mu sławę. Ich sąd o nim, podobnie jak jego o nich, opierał się jedynie na wraże­niu, jakie wynosili z różnych przypadkowych spotkań, nigdy na wiedzy o jego przeszłości. Unikał towarzystwa tych, którzy znali jego karierę kompozytorską i którzy mogli próbować go przekonywać, że zanikająca popu­larność, ostatnia bezpłodność twórcza, nieumiejętność odniesienia trwałego sukcesu finansowego czy obecne zapomnienie nie usuną w cień jego dawnych osiągnięć. Stopniowo udało mu się przekształcić swój prywatny wszechświat w dobrze strzeżoną twierdzę i aż do tej pory nie dopuszczał do siebie nikogo, kto mógłby zakłó­cić spokój, jaki w niej odnalazł.



Po drodze do Andrei słuchał w samochodzie na mag­netofonie stereofonicznym swojej ulubionej taśmy. Jego nastrój często kształtowała muzyka, jak gdyby sprężają­ce i rozprężające się dookoła fale powietrza oddziały­wały na barwę jego uczuć. Domostroy postrzegał siebie nie tylko w kategorii „kim jestem”, lecz także w katego­rii „jak się czuję”. W nowej erze wideo często czuł się anachronizmem, istotą zmysłu słuchu, nie wzroku, re­agującą na świat raczej muszlą uszną niż siatkówką oka. Nieraz myślał o tym, że w miarę pogłębiania się nie­pewności człowieka wobec napierającej na niego ze­wsząd fizyczności świata, wzrasta również jego zależ­ność od konkretnej, dającej się zobaczyć i wymierzyć przestrzeni, a stąd i od sztuk wizualnych, które ją opisu­ją, począwszy od telewizji, skończywszy na fotografii.

Domostroya natomiast prowadził słuch, jego sztuką była muzyka, która wzbogacała jego świat duchowy, obalając granice czasu i przestrzeni, zastępując miriady odrębnych spotkań i kolizji ludzi i przedmiotów mi­stycznym zlaniem się w jedno dźwięku, miejsca, odle­głości, nastroju i doznania. Do swych duchowych ante­natów zaliczał poetów, pisarzy i muzyków, zwłaszcza tych, którzy podobnie jak para szekspirowskich kochan­ków, potrafili „słuchać oczyma”.

Dwugodzinna taśma, której teraz słuchał, składała się z około tuzina muzycznych utworów, czy też ich fragmen­tów, niekiedy zaledwie kilkuminutowych. Utwory te, wybierane latami, pomagały mu wprowadzić się w po­żądany stan emocjonalny.

Dzięki umiejętności ulegania nastrojowi odpowied­niej muzyki Domostroy stał się mistrzem w procesie samopobudzania się do refleksji. Potrafił wprowadzać się w różne stany psychiczne: wyczekiwania, spokoju, entuzjazmu, głodu seksualnego, a w okresie kiedy jesz­cze komponował, potrafił nawet obudzić w sobie potrze­bę tworzenia muzyki. W „Partyturach życia”, ostatnim opublikowanym wywiadzie, powiedział: „Komponowa­nie jest treścią mojej egzystencji. Cokolwiek innego robię, towarzyszy mi jedno pytanie: Czy mogę... czy chciałbym... czy powinienem... wykorzystać to w mojej następnej kompozycji? Kiedy słyszę moją muzykę, czuję się tak, jakby chodziło o całe moje życie, i jakby mogła je zepsuć jedna fałszywa nuta. Nie mam dzieci, rodziny, krewnych, nie posiadam żadnego biznesu czy majątku; moja muzyka jest moim jedynym osiągnięciem, moim jedynym duchowym bogactwem”.

Tylko raz na jakiś czas, wspominając swoją przeszłość artystyczną, Domostroy zastanawiał się, co stało się z treścią jego życia. Czy miał rację pewien krytyk muzy­czny z wpływowego pisma „Musical Commentary”, oskarżając go kiedyś o „wkomponowanie się w skrajną izolację”? Czy naprawdę jego muzyka jest tak przygnę­biająca i naga, że pewnego dnia, jak sugerował inny krytyk, pchnie jej twórcę do poderżnięcia sobie gardła?

Domostroy pamiętał, jak mniej więcej dziesięć lat wcześniej, wystąpił w telewizyjnym programie „Być na fali”. Drugim gościem programu był zagraniczny przy­wódca wojskowy, który przebywał na wygnaniu na Flo­rydzie. Chociaż do chwili wygnania Stany Zjednoczone popierały go w trwającej latami wojnie, jego kraj - i je­go sprawa - poniosły w końcu klęskę. Pod koniec audy­cji gospodarz programu oznajmił radośnie: „Panowie, została nam jeszcze minuta”. Po czym zwrócił się do przywódcy wojskowego: „Proszę nam powiedzieć, gene­rale, po tak wspaniałej karierze... co się stało”? Gdyby jemu zadano to pytanie, Domostroy wpadłby w panikę i nie wiedziałby, co odpowiedzieć. Nie zdradzając żad­nych emocji, przywódca wojskowy spojrzał na wysadza­ny brylantami zegarek, następnie na uśmiechniętego gospodarza programu i zaciekawioną publiczność. „Co się stało? - powtórzył pytanie. Najpierw zdradzili mnie sojusznicy. Potem przegrałem wojnę. Oto, co się stało”. Dla wojskowego przegrana wojna była wystarczającym, oczywistym wyjaśnieniem życiowej klęski. Ale jaka fał­szywa nuta mogła zniszczyć życie kompozytora i spra­wić, że w kwiecie wieku stracił wolę tworzenia?



Domostroy zaparkował wóz przed odnowioną szere­gową kamienicą z brązowego piaskowca. Wszedł na klatkę schodową i ruszył biegiem na górę. Kiedy dotarł do apartamentu na czwartym piętrze, brakowało mu tchu. Odczekał minutę, zęby wyrównać puls i oddech, i zapukał do drzwi. Otworzyła mu Andrea. Wpuściła go do środka, powiesiła jego kurtkę w szafie pełnej swoich sukien i płaszczy, po czym posadziła go na niskiej, ogro­mnej, przykrytej wielobarwną kapą sofie, z jednej stro­ny której stał stolik z radiem, z drugiej telewizor. Pokój był wygodny, choć skąpo umeblowany, a w tych kilku sprzętach, jakie się w nim znajdowały, Domostroy roz­poznał wspaniałe okazy antyków. Uzupełnienie wystro­ju stanowiło parę znakomitych reprodukcji malarstwa prerafaelitów oraz, na osobnym stoliku, duża kolekcja starodawnych flakoników do perfum.

Kuchnia i łazienka usytuowane w tym samym końcu pokoju zdawały się kraść sobie nawzajem przestrzeń. Domostroy patrzył, jak Andrea porusza się po starannie urządzonym mieszkaniu, przygotowując mu drinka. Ubrana była prosto, ale szykownie: w jedwabną bluzkę i suto marszczoną spódnicę z dobrej wełny.

Dzień wcześniej, kiedy po raz pierwszy zobaczył ją u Kreutzera, zwrócił uwagę na jej młodość, jej wspaniałą urodę: wyraziste oczy, pełne usta, miękkie falujące włosy, ładnie ukształtowana klatka piersiowa, długie nogi. Uświadomił sobie natychmiast, że obudziła w nim pra­gnienie, może nie tyle jej samej, przynajmniej jeszcze nie wtedy, ale kogoś, kto by podobnie wyglądał. Może, niczym dźwięk akordu z przeszłości, obudziła w nim po prostu tęsknotę za uczuciem pożądania kobiety.

- Nie wierzyłam, że przyjdziesz - powiedziała, poda­jąc mu drinka i siadając na krawędzi stołu przy sofie. - Wczorajszej nocy u Kreutzera, kiedy wręczałam ci tę kartkę, czułam się jak gipsiara.

- Gipsiara? - powtórzył niepewnie.

- No wiesz, dupa kapeli. Grupiska! - wyjaśniła ze śmiechem.

Trzymając w ręce szklankę z drinkiem, ześlizgnęła się na sofę i oparta o stół, z twarzą zwróconą do niego, wyciągnęła przed siebie nogi tak, że jej buty prawie dotykały jego uda.

- W Juilliard, gdzie studiuję dramat i muzykę, wielu studentów przepada za twoimi kawałkami. Mówią, że jesteś zawodowcem.

- Zawodowiec, który od lat nie wydał żadnej nowej płyty, a stare pogrzebał w dziale Alei Pamięci.

- Wcale nie! - zaprotestowała Andrea. - W zeszłym miesiącu Etiuda Klasyków podarowała bibliotece w Ju­illiard zbiór swoich najlepszych nagrań, w tym wszyst­kie twoje płyty.

- To ładnie ze strony Etiudy, że wciąż wydaje moje dzieła i pozbywa się ich, rozdając za darmo.

Andrea wstała i podeszła do półek z książkami i pły­tami. Powoli, jedna po drugiej, wyciągnęła wszystkie osiem płyt Domostroya i ułożyła je na adapterze. Na­stępnie włączyła aparat, zapowiadając konfidencjonal­nym tonem disc-jokeya:

- Dzisiejszy program, panie i panowie, poświęcony będzie dziełom zebranym Patricka Domostroya, wybit­nego kompozytora amerykańskiego, zdobywcy Państwo­wej Nagrody Muzycznej.

Siadając z powrotem na sofie, otarła się o niego i Domostroy poczuł zapach jej włosów.

Muzyka docierała do nich z dwóch wielkich głośników ustawionych na konsolach w przeciwległych kątach poko­ju. Jak zawsze kiedy słuchał swoich płyt, tak i teraz zasko­czony był tym, co stworzył; dźwiękami, które kiedyś słyszeć mógł tylko uchem wewnętrznym. I znów nie był pewny własnego odbioru: nigdy nie potrafił zdecydować, czyjego muzyka mu się podoba czy nie. Raczej się z nią identyfi­kował, znał każdą nutę, każdą frazę. Przypomniał sobie, jak długo - i gdzie - nad nią pracował. Pamiętał nawet swoją reakcję na każdy utwór, kiedy słuchał go po raz pierwszy w sali koncertowej, potem w radiu i od czasu do czasu w telewizji. Pamiętał również udrękę wyczekiwania na ukazanie się każdej płyty, niewypowiadaną nadzieję na jej sukces oraz męczarnie oczekiwania na recenzje.

- Nie cieszy cię, że jesteś kompozytorem? - zapytała, przyglądając mu się uważnie.

- Już nie komponuję - odparł.

- Czy dasz kiedyś znowu duży koncert?

- Na pewno nie - powiedział stanowczo.

- Dlaczego? ,

- Straciłem wielbicieli.

- Ale dlaczego? Kiedyś za tobą przepadali. i

- Oni: krytycy, publiczność, zmienili się. Ja nie. A może na odwrót.

- Wciąż jesteś gwiazdą płytową. Twoje płyty wzruszają więcej ludzi, niż mógłby to zrobić jakikolwiek koncert.

Poczuł na sobie jej proszący wzrok, tak miękki i zapraszający, jakby była dzieckiem. Kusiło go, żeby ją pocałować.

- Skoro wzruszają cię moje płyty... czy mogę?

- A chcesz? - zapytała Andrea. Oparła się na łokciu i zwróciła twarz do niego. Kiedy to robiła, jej piersi otarły się o jego rękę.

- Tylko jeśli ty tego chcesz.

- Dlaczego wydaje ci się, że nie chcę? - zapytała, przysuwając się bliżej z rozchylonymi ustami.



Patrząc na Andreę, Domostroy zastanawiał się, co robić. Przypomniał sobie, jak kiedyś w Oslo podczas jed­nego ze swoich europejskich tournee umówił się z pewną młodą reporterką na wywiad przy kolacji, po której poje­chali razem do hotelu. Dziewczyna zapytała go, czy za­miast jechać kawał drogi do domu, może spędzić resztę nocy w jego pokoju. Zaskoczyła go, bo chociaż mu się podobała, przez cały wieczór nic w jej zachowaniu nie wskazywało, żeby była nim zainteresowana. W jak najbar­dziej bezpośredni sposób oznajmił jej, że w swoim pokoju ma tylko jedno łóżko, na co ona powiedziała, że absolutnie jej to nie przeszkadza, ponieważ jako dziecko często sypia­ła w jednym łóżku z przyjaciółmi. Wobec tego dobrowol­nego wyznania, a także pamiętając o słynnej z otwartości seksualnej reputacji Skandynawów, Domostroy poczuł się na tyle pewnie, by powiedzieć młodej kobiecie, że cały czas przy kolacji wyobrażał sobie, jak kocha się z nią na różne sposoby, i dlatego cieszy się i jest szczęśliwy, że będzie mógł dzielić z nią łóżko i wszystkie swoje fantazje.

Kobieta była oburzona.

- Chyba mnie nie zrozumiałeś - powiedziała. - Pyta­łam jedynie, czy mogę dzielić z tobą łóżko, a nie upra­wiać z tobą seks. Dla mnie spanie z tobą w jednym łóżku jest jak wspólne pływanie. Kiedy pływasz, nie mówisz o tym. Nikt cię nie pyta, czy to lubisz, czy wolisz pływać na plecach, czy na brzuchu. Po prostu pływasz. Tak samo z kochaniem się. Dlaczego nie spróbujesz myśleć o tym w ten sposób!

Powiedziawszy to, zostawiła go samego wyraźnie rozeźlona. Jeśli chodzi o jej nauczkę, to nie zrobiła na Domostroyu najmniejszego wrażenia, gdyż w dzieciń­stwie mało brakowało, aby się utopił i od tamtego czasu zawsze bał się wody.



- Dlaczego myślisz, ze nie chcę, żebyś mnie dotknął? - powtórzyła Andrea. - Przecież przyszłam do Kreutzera po to, żeby cię posłuchać i wsunęłam ci kartkę, że bardzo mi się podobasz.

Znowu zmieniła pozycję. Teraz czuł jej oddech na karku, a biust dotykał jego klatki piersiowej. W jednej chwili mógł przykryć ją swoim ciałem, nie poruszył się jednak.

- Bywałaś z innymi muzykami?

Spojrzała na niego pytająco.

- Czy bywałam?

- To znaczy...

- Chcesz powiedzieć, czy sypiałam. Oczywiście. Nie zapominaj, że jestem studentką muzyki. A ty? Nie posu­wałeś dziewczyn, które wysiadują u Kreutzera?

Wyprostował się i odsunął od niej.

- Ty nie jesteś jedną z nich. Ty przyszłaś tam w określonym celu.

- Tak - zgodziła się. - Żeby cię poznać.

- Przecież znałaś już moją muzykę, czy to ci nie wystarczało? Muzyka nie stawia żądań. W przeciwień­stwie do kompozytorów.

- Nie obawiam się twoich żądań.

- Nie znasz mnie!

- Znam siebie.

- Czy przyszłabyś do mnie, gdybym był, powiedzmy stroicielem pianin, a nie tym, kim jestem?

- Stroiciele mnie nie interesują. Interesuje mnie Patrick Domostroy.

Przysunęła się bliżej. Jej ręka spoczęła na jego udzie, przyciągnęła go do siebie i delikatnie pocałowała w ko­niuszek ucha.

Kiedy nie odpowiedział, naparła na niego piersiami i pocałowała go w szyję. Zadrżał lekko i sięgnął po nią, posłuszny wzbierającej w nim fali podniecenia. Nagle Andrea przerwała i odsunęła się od niego. Podniecenie Domostroya zgasło.

- Nie będę udawać, że chodzi mi tylko o seks z tobą - powiedziała, szukając oczami jego oczu. - Jest pewna rzecz, którą ty, i tylko ty, możesz dla mnie zrobić.

Między nich wkradł się lekki dysonans.

- Co to takiego? - Bał się, że poprosi go o pieniądze.

- Chcę, żebyś przedstawił mnie Goddardowi!

- Goddardowi? Któremu Goddardowi?

- Temu Goddardowi. Temu jedynemu.

- Goddardowi, gwieździe rocka? - Nic z tego nie ro­zumiał. Nie widział żadnego związku między sobą a światem nagłówków prasowych, sukcesu, pieniędzy i muzyki popularnej, z którym kojarzyło się nazwisko Goddarda.

- Tak jest - odparła Andrea. - Chcę poznać Goddar­da. Osobiście. To wszystko, o co proszę.

Domostroy musiał się uśmiechnąć. Czy to żart? Czy też za atrakcyjną powierzchownością dziewczyny kryło się szaleństwo?

- To wszystko? - zapytał sarkastycznie.

- Tak, to wszystko. Dowiedz się, kim jest. A jeszcze lepiej: znajdź go. Chcę go poznać.

Przez chwilę czuł się rozczarowany. Jej dziewczęca pewność siebie irytowała go. To po to był jej potrzebny. Starszy mężczyzna pomagający młodej kobiecie w zre­alizowaniu jej młodzieńczych marzeń.

- Dlaczego, na Boga, wydaje ci się, że mogę odnaleźć Goddarda? - warknął.

- A dlaczegóż by nie? - spytała, patrząc na niego.

- Przecież ty też jesteś znany.

Zaczai tracić cierpliwość.

- Słuchaj, od pięciu, a może sześciu lat, Goddard jest największą gwiazdą płytową w kraju. Mimo to ciągle jest tylko głosem i nazwiskiem... nieprzeniknioną taje­mnicą. Nikt nigdy go nie widział, nikomu nie udało się zdobyć choćby okruchu informacji na jego temat. Niko­
mu! A przecież od dnia, kiedy ukazała się jego pierwsza duża płyta, wszyscy próbowali: każdy magazyn, gazeta, stacja telewizyjna i radiowa, każdy zawodowiec, a nawet każdy dyletant w biznesie znakomitości. Ale nikt nie wie dziś nic więcej o Goddardzie, niż w chwili kiedy zaczynał. I ty chcesz, żebym dowiedział się, kim jest?

- Roześmiał się. - Czy jesteś pewna, że wiesz, kim ja jestem?

- Oczywiście, że wiem! - odparła również poirytowa­na. - Wiem także, że mógłbyś go odnaleźć. Mógłbyś, ale tylko gdybyś tego bardzo chciał. Gdybyś uznał, że ci się to opłaca, potrafiłbyś wyśledzić Goddarda – podkreśliła z naciskiem. - Musisz jedynie tego chcieć. Czytałam du­żo na twój temat i wiele się dowiedziałam. Wiem, że dostałeś Państwową Nagrodę Muzyczną za Oktawy i że Amerykański Związek Kompozytorów oraz Brytyjska
Akademia Sztuki Filmowej i Telewizyjnej uznały twoją kompozycję do Przypadku za najlepszą muzykę filmową roku.

- Co jeszcze? - zapytał Domostroy, mile połechtany jej dziecinną wiarą w jego możliwości.

Szybkie wyliczenie jego dawnych sukcesów oraz deli­katne przemilczenie przerwanej obecnie kariery nie pozostały na nim bez wrażenia.

- To nie takie proste zadzwonić do ludzi, których znałem dawno temu i powiedzieć, że chciałbym ich teraz użyć! - powiedział miękko, starając się jej nie zniechęcić. - Czy nie wydaje ci się, że wszyscy reporte­rzy, disc-jockeye, felietoniści, komentatorzy i muzycy w tym kraju tak samo jak ty chcieliby dowiedzieć się, kim jest Goddard? Dlaczego uważasz, że wystarczy, gdy zadzwonię do kilku starych znajomych i powiem: „Tu Patrick Domostroy. Powiedzcie mi, kim jest Goddard”?



Nie jestem aż tak naiwna - uspokoiła go szybko Andrea - ale z pewnością są jacyś ludzie, którzy wiedzą naprawdę, kim jest Goddard, gdzie jest, jak wygląda, co je, z kim się pieprzy, co ćpa, pali czy wpuszcza sobie w żyłę, żeby mieć odjazd. Musi być ich całkiem sporo: jego rodzina, krewni, przyjaciele, kochankowie lub ko­chanki, grube ryby z firm płytowych, agenci podatkowi, pracownicy urzędów skarbowych, prawnicy, sekretarki, lekarze, pielęgniarki, technicy muzyczni. Bez względu na to, jak wielki, lub też przebiegły, sprytny czy bogaty jest Goddard, nie mógł sam tego wszystkiego dokonać! Czy nie rozumiesz, że muszą istnieć ludzie, którzy mu pomogli? I którzy z nim teraz pracują? Wszystko, co musisz zrobić, to odnaleźć jednego z nich. Tylko jed­nego!

- Nawet gdybym natknął się na któregoś z nich, to czy wyobrażasz sobie, że ktoś, kto do tej pory milczał jak zaklęty, przerwie swoje milczenie... dla mnie? - Potrząs­nął przecząco głową.

Andrea nie ustępowała.

- Znajdź jednego z nich, zanim powiesz „nie”! I na­mów go... albo ją - przerwała, czekając na jego reakcję, a kiedy się nie odezwał, ciągnęła dalej. - Jeśli powiesz, że spróbujesz go znaleźć, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc. Wszystko, Patricku. Wypłacę ci teraz gotówką tyle, ile zarobiłbyś przez pół roku u Kreutzera. Mam dość pieniędzy, żeby utrzymać nas oboje. Dostaję je od rodziny.

Perspektywa życia z Andrea, w dodatku przy stałym dopływie gotówki - jego samochód wymagał naprawy - była nieodparcie kusząca.

Wstał i przeszedł się po pokoju.

- Jak długo o tym wszystkim myślałaś? - zapytał.

- O tym, zęby się z tobą spotkać?

- Nie. O odnalezieniu Goddarda.

- Koło roku.

- Czy rozmawiałaś z kimś o tym?

- Nie.

- Dlaczego?

- Nie miałam dobrych kontaktów. Do niedawna ba­łam się do ciebie podejść, ponieważ wydawało mi się, że nie mogę zaoferować ci nic takiego, co by cię zaintere­sowało. - Przerwała, a na jej usta wypłynął przebiegły uśmiech. - Przeczytałam prawie cały ten chłam, jaki napisano na twój temat od momentu, gdy po raz pierw­szy wystąpiłeś publicznie, na długo przed moimi naro­dzinami. Po czyni, kiedy już miałam rzucić zbieranie wiadomości o tobie, natknęłam się na bardzo interesu­jący artykuł. Ukazał się wiele lat temu, ale opisywał
twoje prawdziwe upodobania i rozbudził we mnie na­dzieję, że może, mimo wszystko, nie pozostaniesz wobec mnie obojętny.

- Czy to był artykuł o mnie w „The New York Times Magazine”? - zapytał.

- Nie - roześmiała się szelmowsko. - To był artykuł w „Hetero”, „magazynie moralnie wyzwolonych”, choć nie nazwałabym go ulubionym pismem moralnej wię­kszości naszego społeczeństwa. Czytałeś go?

- Swego czasu mogłem go czytać - odparł. - Tak wiele głupstw opublikowano...

- Napisała go jakaś pani Ample Bodice – przerwała mu Andrea - jednoręka gwiazdka porno, która dorabia na boku artykulikami ze świata seksu. Opisała w nim weekend w Uczniu Czarnoksiężnika, prywatnym klubie dla „poszukiwaczy seksu” w Catskills, w którym natknęła się na Patricka Domostroya. Twierdziła, że byłeś tam w towarzystwie młodej dupeczki o wspaniałych kształ­tach, która zachowywała się jak twoja seksualna niewol­nica. Podczas weekendu, a także w trakcie różnych czyn­ności, mających rzekomo wyzwalać „wyobraźnię seksu­alną”, twoja mała towarzyszka sadomasochistycznych fantazji przebierała się w różne kostiumy: a to dziew­czynki w wieku dojrzewania, a to kurwy, a to uczennicy
college'u, przy czym każde z jej przebrań było doskonale dopracowane, aż do najmniejszego szczegółu ubioru i makijażu. I ani razu się nie powtórzyła.

Przerwała, czekając na jego reakcję. Przesunęła się i usiadła dokładnie naprzeciw niego, skrzyżowała łydki i szeroko rozłożyła uda, ostentacyjnie odsłaniając swoje ciało. Patrzyła na niego w milczeniu, jakby on tez był wystawiony na pokaz i nie mógł ukryć niczego przed jej badawczym wzrokiem.

- Przeszedłeś długą drogę od komponowania wiel­kiej muzyki i koncertowania w wypełnionej po brzegi sali Carnegie Hali do przemieszkiwania w Old Glory i zarabiania na życie jako klezmer u Kreutzera, w tej spelunce z grami zręcznościowymi, która próbuje uchodzić za klub nocny! Długą drogę! Nie chciałbyś tego zmienić?

- Tak się składa, że ta „długa droga” to moje życie i nie narzekam na nie - odparł Domostroy, próbując od­wrócić ostrze jej argumentu. - I nie potępiaj pochopnie spelunek z grami zręcznościowymi! - dorzucił lżejszym tonem. - Mimo wszystko Earle Henry, człowiek, który wynalazł mechaniczny bilard, wynalazł również szafę grającą. A gdzie byłby bez niej twój cenny Goddard?

Andrea nie zwracała uwagi na jego słowa.

- Wszystko, co mówię, sprowadza się do jednego: bądź tak pomysłowy pracując dla mnie, jak kiedyś byłeś w muzyce i, zdaje się, w seksie. Pomóż mi odnaleźć Goddarda. Nie będziesz żałował: ja też potrafię grać rolę seksualnej niewolnicy i przebierać się w perwer­
syjne kostiumy.

- Nie wątpię, że potrafisz... ale ja nie nadaję się do roli władcy - poderwał się nagle, żeby zabrać swoją kurtkę i wyjść z jej mieszkania.

Andrea podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu, drugą ręką rozpięła i zsunęła mu z ramion koszulę, zrzucając ją na podłogę. Następnie wyprosto­wała się jak struna i zajrzała mu w twarz, zmuszając go, by spojrzał jej w oczy. Czuła, że z nim wygrała.

- Pieniądze będą tylko połową twojej zapłaty. A to - dotknęła go udami i skinęła w kierunku łóżka – drugą połową. Przynajmniej nie będziesz już więcej tracił czasu na grę w spelunkach z mechanicznym bilardem.

- Ale będę go tracił na Goddarda! – zaprotestował Domostroy.

- Nie będziesz go tracił! - Roześmiała się i zrzuciła z nóg buty. Włożyła ręce za pasek, zdjęła spódnicę i raj­stopy, rozpięła bluzkę, pozwalając jej zsunąć się na ziemię. Kiedy położyła się na łóżku, kolejna płyta Domostroya spadła na krążek adapteru.

Czekając na jego ruch lub odpowiedź, zaczęła gładzić i okrążać opuszkami palców swoje piersi, po czym prze­sunąwszy powoli dłonie w kierunku brzucha i łona, pie­ściła i masowała uda. Stojąc naprzeciw niej uwięziony jej spojrzeniem, Domostroy zdawał sobie sprawę z włas­nej niezdarności i skrępowania: oto próbował ratować swoją godność, sprzedając mądrość i doświadczenie dojrzałego wieku za usługi seksualne młodej kobiety. Wolałby ją rozebrać. Tymczasem to ona obserwowała go teraz jakby przez szkło powiększające.

Zanim skończyła się jego ostatnia płyta, Domostroy włączył radio nastawione wcześniej na ulubioną stację Andrei.

Operacja rozbierania się jeszcze bardziej go zdepry­mowała i przez chwilę czuł, że opuszcza go podniecenie. Bojąc się, że Andrea to zauważy, udał, że musi usiąść, żeby ściągnąć spodnie. Pozostałe części ubrania zdej­mował w pozycji siedzącej zwrócony do niej plecami. Następnie, wciąż zasłaniając swoją sflaczałą męskość, przyczołgał się do niej i zaczai pieścić jej ramiona i ca­łować szyję. Schyliwszy głowę do jej piersi, całował, lizał i dotykał jej sutek wargami i językiem. Wróciło podniecenie.

Kiedy poczuł, że go pobudza i ponagla, miał ochotę ją powstrzymać. To on przejmował zawsze inicjatywę i próbował zdominować kobiety, które w gorączce aktu miłosnego uporczywie usiłowały doprowadzić go do or­gazmu, jak gdyby znajdowały w tym dowód jego podnie­cenia i swojej nad nim kontroli. Dla niego szczytowanie kładło ostateczny kres podnieceniu i hamowało, przy­najmniej na jakiś czas, strumień namiętności.

Andrea wyciągnęła rękę i zgasiła lampkę przy łóżku. W ciemności, otoczony wylewającą się z głośników mu­zyką, Domostroy pogrążył się w fantazjach na temat Andrei. Czuł ją każdą częścią swojego ciała, aż... Z tego transu niespodziewanie wytrąciło go coś, co wydawało mu się nierównym w tonie szeptem, prawie kaszlem. Wytężył słuch, by zidentyfikować dźwięk, który zdawał się dochodzić z dziury w suficie, czy też gdzieś wysoko ze ściany. Kiedy zorientował się, że hałas wybił go ze stanu koncentracji, podjął energiczny, świadomy wysiłek, by ją odzyskać i oddać się całkowicie uprawianiu miłości.

Andrea zaczęła pieścić go bardziej natarczywie, doty­kała, gładziła, gniotła i masowała jego ciało, i kiedy już miał się jej poddać, sprawić, by zaczęła krzyczeć, rzucać się i walczyć, jakby ją rozpoławiał i rozrywał, znowu usłyszał ten dźwięk, tym razem nie szept, ale niski głos z hiszpańskim akcentem.

- Hej, Jose, co powiedziałeś, stary? Powtórz jeszcze raz...

Po czym głos zanikł i wróciła muzyka. Przestraszony, rozpalony i mokry, z łomoczącym sercem Domostroy wy­ślizgnął się z dziewczyny.

- Kto to był? - zapytał, chwytając kapę i przykrywa­jąc nią siebie i Andreę.

- Co? Ach, to!

Wyskoczyła spod niego i zapaliła światło. Patrzył, jak odgarnia do tyłu włosy i studiuje zdziwiony wyraz jego twarzy.

- To... - powiedziała ze śmiechem, nadając temu sło­wu posmak tajemniczości. - Prawdopodobnie taksów­karze lub kierowcy ciężarówek. Co jakiś czas, zwykle
w środku nocy, dzięki jakiemuś cudowi elektroniczne­mu, mój odbiornik wyłapuje ich głosy, kiedy rozmawiają ze sobą przez CB radio.

Przerwały jej głosy kierowców. Rozmawiali o niczym, jakby mówili dla samej przyjemności mówienia i dlate­go, że znaleźli słuchacza.

- Naprawdę, mówię ci, stary...

- Daj spokój, Jose, wiesz, o co mi chodzi...

Po chwili ich głosy ponownie rozpłynęły się w muzyce.

- Drżysz - powiedziała Andrea. Roześmiała się zno­wu. - Przestraszyli cię, prawda?

- Chyba tak. To niesamowite. A poza tym jest tu zimno jak diabli. Mogę podkręcić ogrzewanie?

- Spróbuj, ale zawór się zaciął. Nie mogę doczekać się, żeby przysłali kogoś do naprawy.

Wstał z łóżka i podszedł do kaloryfera pod oknem. Zwrócony do niej plecami kucnął, odsunął metalową klapkę i spróbował odkręcić zawór. Bezskutecznie, za­kręcony był tak mocno, że choć próbował go kilkakrot­nie zaatakować, ani drgnął. Kiedy tak kucał na zimnej podłodze w strumieniu mroźnego powietrza spod okna, dostał dreszczy. Świadomy własnej niezdarności i zaże­nowany całą sytuacją, zebrał wszystkie swoje siły i na­parł oboma rękami na zawór. Poczuł, jak ustępuje, a następnie usłyszał, jak puszcza pod naciskiem jego ciężaru. Kiedy rzuciło go do przodu, strumień wrzącej pary wystrzelił z otworu, cudem omijając jego przedra­mię i udo. Odskoczył do tyłu, żeby przed nim uciec, przekoziołkował przez krzesło i jak długi rozciągnął się pod stołem. Ulatniająca się para zaczęła wypełniać pokój, zamazując jego kontury. Słyszał gdzieś obok śmiech Andrei, ale ledwo odróżnił jej nagi kształt, kiedy stanęła przed nim, niczym duch, w jarzącym się snopie światła z lampki przy łóżku. Potem w ogóle już jej nie widział. Wstał i po omacku, w wypełnionym białą parą pokoju, posuwał się w kierunku syczącego zaworu i znajdującego się nad nim okna. Przez chwilę nawoły­wali się z Andreą, po czym cali mokrzy, pokryci cienki­mi, ciepłymi strużkami wody, zderzyli się i natychmiast przywarli do siebie. W końcu Domostroy znalazł okno i otworzył je. Fala zimnego powietrza wtargnęła do środka, wpędzając ich z powrotem do łóżka. Dygocząc i śmiejąc się, tulili się do siebie pod kocem. Kilka minut potem, kiedy para z kaloryfera wydostała się na ze­wnątrz, powietrze w pokoju oziębiło się, a mgła ustąpi­ła. Z sufitu, ścian i mebli, niczym w ogrodzie po deszczu, kapała woda.

- Już po burzy - powiedziała Andreą. - Obwiążę ręcz­nikiem kaloryfer. - Po czym natychmiast dodała: - Jak myślisz, dlaczego poszłam z tobą do łóżka? Dlatego że jestem w tobie zakochana, czy dlatego że chcę się tobą posłużyć?

- Mam nadzieję, że dlatego, że jestem ci potrzebny - odparł Domostroy.

- Naprawdę? Chcesz powiedzieć, że nie masz nic przeciwko temu, żeby ktoś się tobą posłużył?

- Potrafię to znieść. Przynajmniej stoi za tym jasna motywacja.

- A w miłości?

- W miłości nie. Poza tym miłość nie pasuje do moje­ go stylu życia.



Usytuowany w południowym Bronksie, dwadzieścia minut jazdy samochodem z Manhattanu, lokal u Kreut­zera przyciągał w dawnych czasach całkiem elegancką klientelę, która przychodziła tu posłuchać kilku najle­pszych piosenkarzy w kraju. Domostroy pamiętał, jak dwadzieścia lat temu - było to mniej więcej w tym cza­sie, kiedy ukończył studia i jego pierwszy utwór, Zawody z kurem, wykonywany był przez ważniejsze amerykań­skie orkiestry - zabierał swoje dziewczyny na randkę do Kreutzera, na wieczór wspaniałej muzyki, eleganckiego tańca i dobrego włoskiego jedzenia serwowanego w słynnej Sali Borgii. W ówczesnych latach Kreutzer, podobnie jak wiele innych dobrych lokali, dyskrymino­wał czarnych. Nie mogąc legalnie zabronić Murzynom odwiedzania klubu, kierownik sadzał ich przy najgor­szych stolikach, z dala od sceny, i polecał kelnerom nie obsługiwać ich tak długo, aż albo z własnej woli opusz­czą lokal, albo zbyt głośnymi protestami wywołają awanturę. Wtedy kierownik wzywał policję, pozostającą niezmiennie w przyjacielskich stosunkach z kierownic­twem zakładu, a ta usuwała ich siłą.

Pewnego wieczoru, wystrojony we frak oraz futro z wigonii na jedwabnej podszewce, w towarzystwie wspa­niale ubranej dziewczyny, Domostroy przybył do Kreut­zera na długo przed występami. Ponaglającym tonem, swoim ciężkim wschodnioeuropejskim akcentem poprosił szefa sali, by przygotował dwa najlepsze stoliki w klubie dla tuzina znamienitych gości, jego przyjaciół z ONZ-u, których zaprosił na kolację. Zdopingowana hojnymi napiwkami obsługa klubu ruszyła do akcji, nakrywając dwa środkowe stoły najlepszym obrusem, kładąc na nim srebrną zastawę i wazony świeżych kwia­tów.

Sala wkrótce wypełniła się po brzegi. Ku wielkiemu zadowoleniu kierownictwa Kreutzera, przybyło również kilku zawiadomionych przez Domostroya fotoreporte­rów, którzy mieli sfotografować zagranicznych dygni­tarzy.

Kiedy już miał się rozpocząć program, zamieszanie przy wejściu obwieściło przybycie gości Domostroya. Szef sali z orszakiem kelnerów rzucił się do drzwi, by ich powitać i odprowadzić do stolików. Czekający na nich fotoreporterzy przygotowali do zdjęcia aparaty i flesze. Kiedy nowo przybyli posuwali się między rzę­dami stolików, żeby zająć swoje miejsca, kierownik, szef sali i kelnerzy odkryli ku swemu przerażeniu, że tak skwapliwie podejmowani przez nich dystyngowani go­ście są Murzynami i, sądząc po ich strojach i sposobie mówienia, Amerykanami... z Harlemu. Kiedy Murzyni obojga płci usiedli przy stolikach i unieśli w górę lamp­ki szampana, fotoreporterzy pstryknęli zdjęcia i następ­nego ranka fotografie murzyńskich gości usadowionych na honorowych miejscach u Kreutzera ukazały się w większości lokalnych dzienników. Gazety ironicznie zauważyły, że spośród wszystkich wielkich nowojorskich nocnych lokali, Kreutzer wciąż wiedzie prym w przycią­ganiu najelegantszej klienteli w mieście. To obaliło ba­rierę rasową u Kreutzera i odtąd lokal ten nie był już taki jak dawniej.

Zdarzyło się to ponad dwie dekady temu. Dziś u Kreutzera nie było nikogo, kto mógłby czy chciałby pa­miętać miejsce Domostroya w historii klubu. Tak jak zmienił się od tamtej pory wygląd i los Domostroya, tak zmienił się wygląd i fortuna Kreutzera. W miarę jak podupadał Bronks południowy, coraz mniej gości z Manhattanu chciało narażać swoje bezpieczeństwo, by tam przyjeżdżać, a bez nich klub nie mógł utrzymać luksusowego standardu. W końcu lokal zmienił właści­ciela i stał się zwykłą knajpą z rzędami gier zręcznościowych, szafą grającą i elektronicznymi grami wideo ustawionymi na tym, co było kiedyś eleganckim parkie­tem do tańca. Żeby przyciągnąć gości i odwrócić ich uwagę od fatalnego jedzenia, w Sali Oboe d'Amore wciąż oferowano nocną rozrywkę, ale teraz wśród wyko­nawców byli: podupadły śpiewak operowy, od czasu do czasu lokalna grupa muzyków rockowych, striptizerka, która nie mogła już sobie załatwić występów w przy­zwoitych klubach na Manhattanie i, cztery razy w tygo­dniu, Patrick Domostroy akompaniujący lub wspomaga­jący te występy na organach Barbarina, elektronicznym szpinecie z zaprogramowanymi selektorami dźwięku imitującymi brzmienie większości ważniejszych instru­mentów, w tym fortepianu, akordeonu, saksofonu, puzo­nu, gitary, fletu i trąbki, a także sekcji rytmicznej i chór­ku.



Kiedy Domostroy po raz pierwszy zobaczył, jak Andrea Gwynplaine wchodzi do Kreutzera, poczuł ukłucie bólu, świadom wrażenia, jakie na nim wywarła oraz potrzeby zwrócenia na siebie jej uwagi. Niczego jednak nie oczekiwał, i kiedy podeszła do niego, wręczyła mu list i pokornie poprosiła, by go przeczytał, jego zdziwie­nie tak niespodziewanym odwróceniem całej sytuacji graniczyło z niedowierzaniem.



Podniósł wzrok i zobaczył, że Andrea się w niego wpa­truje. Przysunęła się bliżej, ułożyła w stos poduszki i jaśki, oparła się o nie i przeczesała palcami jego włosy.

- Żaden z artykułów, które czytałam na twój temat, nie wyjaśniał, dlaczego nazwałeś swój pierwszy utwór „Zawody z kurem” - powiedziała. - Skąd ten tytuł?

- W średniowiecznych turniejach rycerskich – zaczął - kurem nazywano drewniany słup z umocowaną do niego u góry obrotową poprzeczką, służący do ćwiczeń z kopią. Na jednym końcu poprzeczki znajdował się drewniany malowany ptak, a na drugim worek z pia­
skiem. Jeździec musiał trafić malowanego ptaka kopią, a następnie spiąć konia i przecwałować pod poprze­czką, zanim ciężki worek z piaskiem obróci się i wysadzi
go z siodła. Uważałem, że kur jest trafną metaforą dla mojego utworu... jak również dla mojego życia.



Żaden z artykułów, które czytałam, nie wspominał o żonie, dzieciach czy rodzinie - powiedziała Andrea.

- Nie mam nikogo - odparł Domostroy.

- Dlaczego?

- Wcześnie straciłem rodziców. A potem muzyka za­brała mi czas i energię. Tworząc muzykę, miałem poczu­cie, ze należę do wszystkich, mówię wszystkimi języka­mi, przekazuję każdą emocję. Jako kompozytor byłem najbardziej wolnym z ludzi. Rodzina ograniczałaby mo­ją wolność.

- Jakiś sport, hobby?

- Nigdy nie miałem na nie czasu.

- Z wyjątkiem seksu, jak twierdzi „Hetero”.

- Nawet seks tylko od czasu do czasu.

- Co znaczy od czasu do czasu?

- Kiedy miałem partnerkę. Nie robię tego solo.

- Kim były twoje ulubione partnerki?

- Przyjaciółkami: artystkami, muzykami, pisarkami.

- A teraz?

- Od czasu do czasu osierocona grupiska albo wsta­wiona śpiewaczka jazzowa. To są jedyne kobiety, jakie teraz miewam.

Spojrzała na niego smutno.

- Wygląda na to, że miłość jest wszystkim, co teraz komponujesz. Nie przeszkadza ci, że nie dzielisz życia z kobietą, która do ciebie należy?

- Nie. Poza wszystkim... siebie też z kimś dzielę.

- Nie miałbyś nic przeciwko dzieleniu mnie z kimś innym?

- Z kim?

- Z moim kochankiem. Gwiazdorem rocka.

Roześmiała się.

- Żartowałam. Nie mam kochanka ... Czy ty w ogóle nie jesteś zaborczy?

- Jestem człowiekiem... nowego doświadczenia. Czło­wiekiem upływającego czasu.

- Zatem spędź ten czas ze mną. Szukając Goddarda.

- Dlaczego tak bardzo chcesz go odnaleźć?

- Obsesja. Chcę mieć również posiadłość w stylu Tudorów i zapełnić ją oryginałami prerafaelitów. Ale za­ nim to się stanie, chcę poznać Goddarda.

- Dlaczego akurat Goddarda?

- A dlaczego nie? Jest osobą publiczną, a ja jestem jego publicznością. Mam pełne prawo wiedzieć wszyst­ko, co się da, na jego temat.

- A on ma prawo ukrywać swoje nazwisko, twarz i życie.

- Nie przede mną. Ja nie oddzielam go od jego muzyki.

- Ale najwidoczniej on siebie oddziela.

- Tym gorzej dla niego - powiedziała i odchyliła się do tyłu, dając Domostroyowi jeszcze jedną okazję do podziwiania gładkości jej brzucha.



Powiedz mi, Patricku - powiedziała tydzień później - czy byłeś kiedykolwiek całkowicie swobodny z kobie­tą? - Leżała obok niego na łóżku w uwodzicielskiej po­zie. - To znaczy, czy czułeś się na tyle swobodny, by dzielić z nią wszystko, co w tobie żywe, perwersyjne czy po prostu całkowicie spontaniczne? By kochać się z nią o każdej porze, w każdym miejscu, raz czy dwa, wiele razy... lub też wcale? By zdać się na swój instynkt w odkrywaniu wszystkiego, co chciałbyś wiedzieć o niej i o sobie, wszystkiego, co chciałbyś w niej dotknąć, wziąć i posmakować?

- Z tobą jestem swobodny.

- To dlatego, że nie jesteś we mnie zakochany. Że będąc sobą, nie masz nic do stracenia.

- Z pewnością nie chciałabyś, żeby twój utrzymanek się w tobie zakochał - obrócił w żart jej uwagę. - „W miłości dzielenie pieniędzy potęguje uczucie, dawanie pieniędzy zabija je”, twierdzi Stendhal, i ma rację. Po­myśl, jak denerwujący mógłbym być, gdybym zaczął
nienawidzić twojej obsesji na temat Goddarda!

Umilkł i znów zaczął się do niej przysuwać, aż nakrył ją swoim ciałem.



Andrea traktowała wiedzę o sprawach seksu tak po­ważnie i pilnie jak swoje studia muzyczne i dramatycz­ne. Obawiała się ubocznych skutków pigułki antykonce­pcyjnej, jak również innych dostępnych na rynku środ­ków: spiralki, krążka, nawet galaretki plemnikobójczej, i była dumna, stosując zamiast nich kapturek antykon­cepcyjny, który zakładała bardzo ostrożnie, bez naj­mniejszego skrępowania, na oczach Domostroya.

Kupowała na bieżąco różne czasopisma i brukowce poświęcone szybko zmieniającym się modom i zwycza­jom seksualnym oraz odwiedzała regularnie niektóre bardziej wyszukane sklepy sprzedające seksualne re­kwizyty, kostiumy i nowości. Jej szafa była prawdziwą kopalnią seksualnych, a także, jak z pewnym zdziwie­niem zauważył Domostroy, biseksualnych akcesoriów.

Była, wiedział to teraz, wytrawną kochanką, bez końca odgadującą, wydobywającą i zaspokajającą jego potrze­by, jak gdyby przestudiowała nie tylko jego karierę, ale również upodobania seksualne. Lubiła doprowadzać go prawie do szczytu podniecenia, a następnie rozłączać się z nim pod pretekstem zmiany taśmy w magnetofonie stereo czy przyniesienia czegoś do picia.

Często zaskakiwała go, wracając potem do łóżka nie, jak z niego wyszła, naga, ale w różnych kostiumach. Raz przebrała się za piosenkarkę punkową. Była cała na czarno, w nabijanej stalowymi ćwiekami skórzanej ob­roży na szyi, obcisłej czerwonej kurtce i krótkiej skórza­nej spódnicy, długich do łokcia skórzanych rękawicz­kach i czerwonych wysokich do kolan butaah na szpilce, które ciasno opinały jej stopy i łydki. Innym razem wyszła z łazienki mocno uperfumowana, w kostiumie striptizerki, w platynowej peruce, ostrym makijażu i z grubą warstwą czerwonej szminki na ustach. Miała na sobie jedynie czarny koronkowy biustonosz, koron­kowe majtki, takiż pasek do pończoch, jedwabne rajsto­py oraz wysokie szpilki, zawiązane wokół kostek skórza­nymi paskami. Pewnej nocy zniknęła na chwilę i poja­wiła się z powrotem zupełnie bez żadnego makijażu, ubrana w najprostszą bawełnianą suknię i sandały. Każdy centymetr, każdy por, każda szczelina jej ciała były pachnące i czyste, a włosy układały się miękko i jedwabiście. Wraz ze zmianą stroju i wyglądu zmieniał się również jej sposób bycia. Raz zachowywała się tak agresywnie, jakby chciała wyczerpać wszystkie jego siły, to znowu całkowicie mu ulegała, pozwalając wyssać z siebie energię i używać swojego ciała na każdy spo­sób, który przyszedł mu do głowy. Jednakże w cokolwiek ubrała się czy jakkolwiek wyglądała, zawsze unosiła się wokół niej aura zmysłowości tak prawdziwej, tak wszechobecnej, że czuł, iż musi się jej poddać, tak jak poddałby się autorytetowi czy chorobie zakaźnej.

Z początku, widząc zabiegi, jakie czyni, by go podnie­cić, podejrzewał, że udaje, gra rolę, urządza seksualną maskaradę, w której on jest jednocześnie publicznością i uczestnikiem, podczas gdy ona pozostaje jedynie in­strumentem jego rozrywki i przyjemności. Ale później, podczas stosunku, kiedy słuchał jej przyspieszonego oddechu i patrzył, jak jej kształtne piersi unoszą się i opadają w rytm wzbierającego w niej podniecenia; kiedy czuł, jak coraz szybciej bije jej serce i słyszał, jak traci oddech i krzyczy wpadając w orgazm, uświadomił sobie, że lubi seks tak bardzo jak on i że wszystkie jej starania, by doprowadzić go do szczytu, dają jej tyle samo przyjemności i rozkoszy co jemu.

- Jeżeli pragnę jakiegoś mężczyzny, może być garbu­sem z Notre Dame - powiedziała Andrea. -Jego wygląd, wiek, zajęcie nie mają znaczenia. Liczy się tylko jego umysł, i nie obchodzi mnie, czy jest zdeprawowany. Muszę dotrzeć do niego i poznać go takim, jakim jest
naprawdę. Po drodze nie ma dla mnie chwytów niedo­zwolonych, a kiedy już osiągnę swój cel, czuję się wolna, bezpieczna, oddana bez reszty wszystkiemu, co sprawia przyjemność jemu i mnie. Taka już jestem i dlatego uwodziłam zawsze każdego mężczyznę, którego tylko
zapragnęłam. I zawsze go dostawałam. Zawsze. - Położy­ła policzek na jego ramieniu. - Z wyjątkiem jednego: Goddarda. Ale zdobycie go jest tylko kwestią czasu.

- Pamiętam faceta - powiedział Domostroy w zamyśle­niu - który przez lata, każdego dnia, obojętnie czy padał deszcz, czy świeciło słońce, ubrany w brudne łachmany stał na chodniku naprzeciw Camegie Hali i śpiewał znane arie operowe. Miał niezły i, Bóg mi świadkiem, mocny głos, słychać go było nawet przecznicę dalej, ale kiedy śpiewał, jego twarz przybierała z wysiłku purpurowy kolor i wy­krzywiał się, obnażając bezzębne dziąsła. Jego wygląd tak
odstraszał przechodzących obok ludzi, że nie zauważali jego głosu, biorąc go za psychicznie chorego. Przez wszyst­kie te lata, kiedy śpiewał, wzbudzał jedynie wstręt, nawet strach. W pewien sposób Goddard jest jego przeciwień­stwem: nie widzimy go, słyszymy tylko jego głos, i dlatego chcemy wiedzieć, kim jest.

- A może - zasugerowała Andrea - Goddard tak bar­dzo zbuntował się przeciw zależności rocka od reklamy wizualnej, od wyglądu, sposobu bycia i życia osobistego wielkich gwiazd, że postanowił całkowicie się z niej usunąć? Może uważa, że skrywając swoją twarz, ratuje
twarz rocka?

- Musi mieć bardzo ważny powód, żeby się ukrywać - stwierdził Domostroy. - To musi być coś dużo bardziej poważnego niż zwykły trick reklamowy. Przecież traci na nim mnóstwo forsy! - Urwał. - Kiedy kilka lat temu Bob Dylan wyruszył w trasę, sześć milionów ludzi chcia­ło kupić bilety na koncerty, a było jedynie sześćset sześćdziesiąt tysięcy miejsc. Rozumiesz chyba, że gdyby Goddard miał dać jutro jeden koncert na żywo, powie­dzmy w Nowym Jorku czy Los Angeles, czy w jakimś innym dużym mieście, bez względu na cenę biletu zwa­liłyby się na niego setki tysięcy fanów. Gdyby wyszedł z ukrycia, każda sieć telewizyjna zapłaciłaby mu milio­ny za jeden występ, a każde studio filmowe w Holly­wood zaoferowałoby mu trzy razy więcej za prawa do sfilmowania historii jego życia. - Zawahał się. - A więc dlaczego nie wychodzi? Może jest kaleką, tak szkaradną, tak przerażającą, że nie może się pokazać?

Andrea spojrzała na niego sceptycznie.

- Prawdopodobnie po prostu ma alergię na ludzi. Szkaradny czy nie - dodała – musi wpaść w nasze ręce. Nadal chcę go poznać.

Czekała na pieszczoty Domostroya, na to, by przyciąg­nął ją do siebie, a kiedy tego nie zrobił, wzięła jego dłoń, jakby była przedmiotem i wsunęła sobie w pochwę. Po­ruszała nią tak długo, aż zmoczyła swoim śluzem palce dłoni, wówczas wyjęła ją i powoli podniosła do jego ust, drugą ręką rozwierając mu wargi. Poczuł na języku jej wydzielinę i skosztował ją, zanim zmieszała się z jego śliną.

- Pewnego dnia, kiedy dowiem się, kim jest Goddard - mówiła w rozmarzeniu - stanę przed nim i zadziwię go prawdą o nim samym!

- A jeśli on zna już tę prawdę? - zapytał Domostroy.



Przyjął jej ofertę i wziął od niej pieniądze w wysoko­ści równej zapłacie za sześciomiesięczną harówkę u Kreutzera. Całą sumę wypłaciła mu od razu, w gotówce, w banknotach tak szeleszczących, że czuł, iż jest ich pierwszym użytkownikiem.

Nie wiedział jednak, z jakiej strony ugryźć orzech, który mu podrzuciła. Nawet kiedy był u szczytu popu­larności, kiedy komponował, nagrywał płyty i regular­nie dawał występy publiczne, pozostawał przede wszyst­kim twórcą, i jako taki był stosunkowo oderwany od rzeczywistości. Jego znajomości w przemyśle muzycz­nym ograniczały się głównie do personelu jego wydawcy

- Etiudy Klasyków. Od tamtej pory zmalało zaintereso­wanie płytami z muzyką klasyczną i zyski wydawnictwa spadły do poziomu, na którym Etiudy nie mogły pozwo­lić sobie na utrzymywanie własnych działów sprzedaży i dystrybucji. Przez ostatnie kilkanaście lat wszystkie płyty Etiudy rozprowadzane były przez Nokturnowe Nagrania, wielką firmę z Manhattanu wydającą głównie muzyką rockową. Z powodu tego ostatniego powiązania Domostroy poznał przy różnych okazjach kilka osób z kierownictwa Nokturn oraz kilku pracowników wy­dawnictwa, jednakże z żadnym z nich nie pozostawał w bliskich stosunkach.

Inne kontakty zawodowe Domostroya ograniczały się głównie do prawników, których zatrudniał przez lata, by doradzali mu przy zawieraniu kontraktów. Nigdy nie miał agenta, wolał polegać na samym sobie, i tylko od czasu do czasu konsultował się z prawnikami, zwykle wtedy gdy - co zdarzało się często - został wyszydzony i oczerniony w nieodpowiedzialnym, mijającym się z prawdą, nieprzy­chylnym mu artykule, a oni radzili, żeby podał do sądu gazetę, czasopismo czy wydawcę skandalizującej książki o jego życiu i twórczości. Będąc zdecydowanym zwolenni­ kiem nieskrępowanej wolności prasy i przez dziesiątki lat działaczem Amerykańskiego Związku Wolności Obywatel­skich, zawsze odrzucał ich sugestie.

Jeśli zaś chodzi o resztę muzycznego świata: kompo­zytorów, wykonawców, impresariów, menażerów oraz przedstawicieli środków masowego przekazu, to choć znał ich wszystkich w swoich najlepszych czasach -przez dwie kadencje pełnił funkcję prezesa związku muzyków i wykonawców, był członkiem zarządu Nowo­jorskiej Izby Solistów oraz udzielał się w Narodowej Akademii Sztuk i Nauk Nagraniowych, w Stowarzysze­niu Przemysłu Płytowego i w Narodowej Akademii Mu­zyki Popularnej - obecnie rzadko się z nimi stykał.

Jeśli miałby odszukać Goddarda takimi utartymi ka­nałami, musiałby spróbować zrozumieć całość przemy­słu muzycznego, a następnie zadecydować, która jego część, lub związane z tą częścią osoby, mogłyby mu pomóc w poszukiwaniach.

Ironią było to, że gdyby żył, jak kiedyś, w totalitarnym państwie, charakteryzującym się monopolem jednego przywódcy lub jednej partii, musiałby jedynie zaprzy­jaźnić się z osobą o uprzywilejowanej pozycji albo ją uwieść - lub też zasugerować sprytnie innym, że to zrobił - żeby zdobyć dostęp do potrzebnej mu informa­cji. Dużo łatwiej byłoby znaleźć guzik, który otwiera wszystkie drzwi w zamkniętym, jednopartyjnym, totali­tarnym reżimie niż znaleźć jedne zamknięte drzwi - te prowadzące do Goddarda - w otwartym, swobodnie konkurującym ze sobą społeczeństwie amerykańskim.

Ponadto, tak jak nigdy nie wdał się w publiczną dys­kusję z tymi, którzy go oczerniali, tak jak nie zwrócił się do sądu o obronę przed ohydnymi pomówieniami prasy brukowej, tak będąc człowiekiem wolnego zawodu, nig­dy nie miał zaufania do władz federalnych i stanowych, jak również do dużych firm i koncernów. Ich organiza­cja i zbiurokratyzowanie pozwalały tworzącym je jedno­stkom okazywać, jako dowód ich przynależności, tylko te fragmenty osobowości, które pokrywały się z osobowo­ściami ich kolegów, nigdy zaś te, które wskazywały, że dany osobnik jest prawdziwą indywidualnością.

I tak, zamiast poszukiwać pomocy w przemyśle muzy­cznym, Domostroy skłaniał się raczej do szukania jej u kogoś, kto, podobnie jak on, pracował samodzielnie i któremu korporacyjne czy kolektywne względy nie przeszkadzały w dostępie do świata muzycznego.

Takim człowiekiem był Sidney Nash. Nie miał jeszcze trzydziestki, prawie dziesięć lat pracował jako wolny strzelec, opisując z powodzeniem skomplikowany świat korporacyjnego przemysłu muzycznego w Ameryce. Je­go ostatnia praca na temat zawiłości muzycznego bizne­su, Muzyka dla ich ucha: Przemyśl plytowy w Ameryce, zdobyła nagrodę Pulitzera, a jego najważniejsza książ­ka, Sonata księżycowa: Muzyka, jednostka i zysk w społeczeństwie amerykańskim, uchodziła w kręgach dzienni­karskich za małą klasykę oraz model zdobywania wia­domości i zbierania dokumentacji. Swoim żmudnym ba­daniom i niezliczonym kontaktom zawdzięczał to, że nic we współczesnym przemyśle muzycznym nie stanowiło dla niego tajemnicy.

W końcowym okresie swojej kompozytorskiej kariery Domostroy znał Nasha całkiem dobrze, a nawet stał się obiektem adoracji młodego krytyka, i choć przez ostat­nie kilka lat się nie widywali, wiedział, że Nash, typowy nowojorczyk zajęty głównie sprawami bieżącymi, chęt­nie spotka się ze znajomym z przeszłości. Poza tym lepiej niż większość ludzi zrozumie przyczyny długiej nieobecności starego przyjaciela na zorientowanej na sukces scenie towarzyskiej Nowego Jorku.

Nash zaproponował Domostroyowi, żeby spotkali się tego samego wieczoru w Fuzz Box, popularnym, mod­nym klubie w Greenwich Yillage, w którym miał posłu­chać nowej grupy punkowej. Kiedy Domostroy dotarł na miejsce, cztery dzieciaki o jaskrawo pomalowanych włosach rzucały się po małej scence w szaleńczym fina­le. Siedzący samotnie przy stoliku Nash zauważył Domostroya i pomachał do niego. Mimo wysokich dochodów i rosnącej popularności wcale się nie zmienił. W rogowych okularach, workowatym garniturze z tweedu i poliestrowej niemnącej koszuli, w której się pocił, wciąż wyglądał jak rozpustny student.

Wstał i przywitał się ciepło z Domostroyem, niczym prymus, który po wielu latach spotyka ulubionego stare­go profesora. Pamiętając, że Domostroy lubił Cuba Li­brę, zamówił dla niego drinka i kolejne piwo dla siebie. Zrobił sobie skręta z trawki, którego trzymał pod sto­łem, kiedy się nim nie zaciągał.

Po wymianie pytań o zdrowie i powodzenie, Domo­stroy przeszedł od razu do sprawy.

- Chciałbym cię prosić o przysługę. Pracuję nad pewną sprawą z jedną osobą z przemysłu płytowego i ona chce, żebym dowiedział się wszystkiego co tylko się da o Goddardzie. Prawda jest taka, że nie mam najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać.

Mówił przepraszającym i zakłopotanym tonem. Nash posłał mu wybaczający uśmiech.

- Co chciałaby wiedzieć? - zapytał.

- Cokolwiek - wyrwało mu się niezręcznie. - Tak długo, jak będzie to coś więcej niż sprawy powszechnie znane.

- Oczywiście, że wie - powiedział Domostroy. - My­ślała tylko, że z moimi kontaktami... no wiesz... tacy ludzie jak ty... - urwał.

- Rozumiem. No cóż, mogę ci podać jedynie garść faktów - dodał, wzdychając. - Jak zapewne wiesz, od dnia, w którym radio WNEW po raz pierwszy nadało jego muzykę, Goddard sprzedał więcej płyt niż jakakol­wiek inna gwiazda muzyki pop. W sześć lat wydał sześć
longów, z których każdy przez wiele miesięcy utrzymywał się na szczycie list przebojów. Cztery z nich zdobyły platynę, sprzedając się każdy w nakładzie miliona eg­zemplarzy. Poza tym przynajmniej tuzin jego singli oka­zało się hitami, spośród nich sześć dostało złoto, przynosząc mu ponad milion dolarów każdy. - Upił łyk piwa. - Cóż mogę powiedzieć? Ten facet chce być tajemnicą.

- Nigdy go nie spotkałeś? - zapytał potulnie Domostroy.

- To niemożliwe - odparł Nash z rozbawieniem. On jest bardzo dobrze strzeżoną tajemnicą. Największy kon­cern rozrywkowy w kraju, American Musie Ltd stworzył Nokturnowe Nagrania nie tylko, by produkować i rozpro­wadzać płyty Goddarda, ale by strzec jego tajemnicy, chronić jego niewidzialności, nie wspominając już o ochronie inwestycji udziałowców w nim i w jego muzy­ce - przerwał. - Pamiętaj, nie mówimy o taniej reklamie. Mówimy o ogromnych pieniądzach. Dochód ze sprzedaży płyt w tym kraju równa się łącznym dochodom z filmu, telewizji i wszystkich dziedzin sportu zawodowego, a Goddard jest największą żyłą złota w tym biznesie! Najwięk­szą jak do tej pory! No i co, wiedziałeś o tym wszystkim?

- Wiedziałem - odparł Domostroy. - Czytałem o tym w artykule w „Timesie”.

- Brawo. Zatem musisz wiedzieć, że nic w rocku nie zapewnia takiego sukcesu jak duże dochody. Dlatego, jak długo płyty Goddarda sprzedają się tak dobrze, nikt nie zrobi wyłomu w reklamie Nokturnowych Nagrań i nie zaprosi Goddarda na kolację. To znaczy – poprawił się - można mu wysłać zaproszenie na adres wydawnic­twa, ale założę się, że nie przyjdzie!

Przywołał kelnerkę, zamówił kolejne piwo i następną Cuba Librę dla Domostroya.

- Co myślisz o jego muzyce? - zapytał Domostroy.

- Jest dobra, może najlepsza. Gwiazdorstwo zawsze zjadało talent, ale nie u niego. On po prostu staje się coraz lepszy. To prawda, że w jego muzyce słyszy się wpływy, ale jest spójny, zawsze czerpie z najlepszych. Wie, o co mu chodzi. Z tych wszystkich strzępów i zapożyczeń z elemen­tarnej muzyki łacińskiej i amerykańskiego folkloru stwo­rzył najlepsze brzmienie pop, jakie mieliśmy kiedykol­wiek. Nie mów mi, że ci się nie podoba!

- Nie bardzo - odparł Domostroy.

- Przepaść pokoleniowa - zażartował Nash. - A może zazdrość? Ile jest naprawdę spójnych dzieł sztuki?

- A co myślisz o tekstach jego piosenek? – zapytał Domostroy obronnie.

Nash zaczął robić następnego skręta.

- Jeśli o mnie chodzi, jego gust literacki dorównuje muzycznemu. Posłuchaj piosenki Z litego glazu. Jaka inna gwiazda muzyki pop śpiewałaby do słów Williama Butlera Yeatsa?


Z litego glazu

Gdzieś w pustej kotlinie

Miłość wytryska i przed siebie płynie1


Albo Świat się kończy? Wyobrażasz sobie kogoś innego układającego muzykę do wspaniałego wiersza Archibal-da MacLeisha?

Zaczął recytować z zapałem:


Świat kończy się, gdy jego symbol obumiera,

Epoka jest naprawdę epoką dopiero,

Kiedy któryś z poetów w swej zmysłowej dumie

Dla zgody duszy nowy znak wynaleźć umie,

Znak o sensie dla zwykłych ludzi nieuchwytnym,

A ich wyobrażenia, choć trwają niezmiennie,

Tracą znaczenie...2


To jest singiel, który sprzedał się w milionach egzem­plarzy! Ciężko to skapować, nie uważasz? - zapytał Nash.

- Może - odparł Domostroy - ale co powiesz o piosen­ce typu Trądzikowa Dama? Te wszystkie błyskotliwe gry słów wokół środków farmaceutycznych: Blondit, Nudit, Bicz wilgoci, Soczyste usta. Albo ta druga, Pornutopia to utopia, gdzie śpiewa: „prokreacja to kreacja, antykon­cepcja - oszustw lekcja, masturbacja - seksualna inicja­cja”. Nie uważasz, że to zupełnie kretyńskie?

- Ani mi się śni o tym pamiętać. Przez te dziecinne rymowanki w telewizji i w tych wszystkich szafach gra­jących wcale nie jest mi się łatwiej starzeć.

- Domostroy, bądź sprawiedliwy. Muzycznie, a także jeśli chodzi o teksty, Goddard jest kulminacją wszyst­kich swoich poprzedników w rock'n'rollu: EMsa Presleya, Johna Lennona, Boba Dylana, Eltona Johna, Bruce'a Springsteena, jak również tego, co najlepsze w mu­zyce funk, soul i reggae oraz, oczywiście, wpływów ta­kich mistrzów, jak Nat King Cole i Tony Bennet. W mu­zyce Goddarda możesz usłyszeć cały słownik Karlheinza Stockhausena i elektronicznych wynalazków, począ­wszy od Sound City Jo'anna i Pianomate poprzez organy
Hammonda, Mooga, Buchla aż do ARP, Putneya, Synthi i Gershwina. Cokolwiek byś wymienił, on na tym grał!

Domostroy słuchał uważnie. Po chwili powiedział:

Nash dopił piwo i zerknął na zegarek.

- Zrezygnowałbym, gdybym był na twoim miejscu - zakończył. - Wszyscy inni zrezygnowali. Goddard mó­wi o tym, kiedy śpiewa wersy z Ulissesa Joyce'a:


Jestem artysta

Który korzysta

Z niewidzialności3


l dlaczego nie miałby z niej korzystać? Jeśli ktoś tak dobry jak on chce być zagadką, uważam, że należy mu na to pozwolić. I myślę, że nikogo to już nie obchodzi.

- Obchodzi. Moją partnerkę - powiedział Domostroy. - Co mam jej powiedzieć?

W Nowojorskiej Bibliotece Publicznej Domostroy studiował jeden artykuł za drugim. Wszystkie powtarza­ły to, co już wiedział, nie przynosząc żadnych nowych wskazówek. Każdego roku płyty Goddarda utrzymywały się na pierwszych miejscach list bestsellerów i każdego tygodnia brzmienie jego muzyki zdobywało coraz wię­kszą popularność, aż wydawało się, że wypełnia bez reszty powietrze. Mimo to nikomu nie udało się odkryć, kim jest. Jego zagadka pozostała nie naruszona, mimo ogromnych wysiłków, żeby ją rozszyfrować. Pewien na­ukowiec z San Francisco zajmujący się liryką muzyczną twierdził, że Goddard jest jego byłym studentem z Berkeley, kierującym się credem Kartezjusza: „Laruatus prodeo - poruszam się w masce”, który pisywał eseje bardzo przypominające słowa najlepszej piosenki God­darda, „Namiętność duszy”. Naukowiec opowiadał, że kiedy próbował się z nim skontaktować, ten rozpłynął się bez śladu i żaden z jego przyjaciół nie potrafił podać jakiejkolwiek wiarygodnej informacji na jego temat. Disc-jockey z Manhattanu utrzymywał z podobną pew­nością, że Goddard jest rolnikiem i wraz z żoną i trójką dzieci mieszka na odległej farmie na północy stanu Nowy Jork. Zaś słynny angielski gwiazdor rockowy prze­konany był, że razem z Goddardem grywał w pewnym londyńskim jazz-klubie, zanim obaj odnieśli sukces.

Każdy z licznych psychiatrów wynajętych przez popołudniówki i czasopisma dla fanów sporządził inną cha­rakterystykę Goddarda. Jeden widział w nim patologicznie nieśmiałego młodzieńca z małego miasteczka, któ­ry zaszył się w prywatnym azylu, gdzie z pomocą reda­ktorów muzycznych pisał i nagrywał swoją muzykę. Inny przedstawiał go jako narkomana z przemysłowego mia­sta wymagającego periodycznej hospitalizacji. Trzeci powiedział, że zanim stał się niewidzialny, znany był światu pod innym nazwiskiem jako drugorzędny piosen­karz muzyki country i tylko dzięki konspiracji CIA, wspartej pomocą wynajętych zawodowych kompozyto­rów oraz wpływowych przyjaciół z wielkiego biznesu, jak również kochanki, która była znaną hollywoodzką agentką, udało mu się tak długo pozostać nie zdemasko­wanym.

Niechętnie Domostroy zdecydował się zajrzeć do Goddard Beat, popularnej dyskoteki na West Side, którą nazwano tak na cześć Goddarda i w której grano jego muzykę. Goddard Beat różnił się tym od innych dysko­tek, że zamiast zatrudniać do puszczania płyt disc-jockeyów, angażował wykonawców, często najciekawsze grupy rock'n'rollowe i muzyki pop, dla których występ w Goddard Beat równoznaczny był z przekroczeniem progu Mekki.

Domostroy nie cierpiał dyskotek i trzymał się od nich z daleka, nawet kiedy w okresie swojej popularności zapraszany był do nich przez przyjaciół. Powód był prosty: zmiksowana przez komputer, spotęgowana przez robota i tańczona przez ludzkie automaty muzyka disco nie była sztuką.

Kiedy Domostroy wszedł do Goddard Beat, członko­wie jednego z występujących tego wieczoru zespołów z łoskotem znosili ze sceny swój sprzęt elektroniczny, podczas gdy członkowie innej grupy ustawiali własny. Zanim Domostroy zdołał przecisnąć się przez spocony tłum do miejsca przy barze, nowa kapela grała już swój pierwszy kawałek i wszędzie wokół niego ciasno sple­cione ze sobą pary zaczęły kiwać się w rytm muzyki.

Kiedy w końcu dotarł do baru i zamówił Cuba Librę, barman, Latynos z imponującym wąsem, spojrzał na niego i zapytał:

- Co pan chciał?

- Cuba Libre! - powtórzył Domostroy głośniej.

- Jaka Kuba? - spytał barman ze złością.

- Cuba Libre - odpowiedział wolno, nie dając się sprowokować. - Jest pan barmanem, nieprawda? To rum z colą i plasterkiem limony!

- Wiem, co to jest Cuba Libre. Jestem Kubańczykiem! - warknął barman. - Ale „libre” znaczy „wolny” - ciągnął - a tak się składa, ze wiem, że Kuba nie jest wolna, señor, więc zamiast nazywać swój drink Cuba Libre, co jest kłamstwem, radziłbym, señor, żeby nazy­wał go pan Wielkim Kłamstwem! Rozumie pan?

- Rozumiem - powiedział Domostroy z kamienną twarzą. - W takim razie proszę mi nalać podwójne Wiel­kie Kłamstwo. Z dwoma plasterkami limony.

Siedząca obok niego dziewczyna parsknęła śmie­chem. Domostroy błyskawicznie odwrócił się do niej. Była, jak barman, Latynoską, miała wyraziste brązowe oczy, kruczoczarne włosy i zęby, które wydawały się aż nazbyt białe.

Czuł się niepewnie, kiedy śmiejąc się, patrzyła na niego, ale ani nie odwrócił wzroku, ani nie omieszkał zauważyć jej pełnych, wysoko osadzonych piersi i kształtnej figury.

- Nie wściekaj się, ojczulku! - Odezwała się do niego. - Następnym razem zamów Tequilę Sunrise.

- Nie jestem twoim ojczulkiem - odparł Domostroy.

- Ale mógłbyś nim być. - Odwróciła się do niego na stołku, gotowa podjąć rozmowę.

- Mógłbym być wieloma rzeczami - powiedział, za­stanawiając się, czy jest samotną podrywaczką, co by mu nie przeszkadzało, czy tez zawodową dziwką, na którą nie mógłby sobie pozwolić.

- Dlaczego?

- Masz za krótkie włosy - powiedziała z przekona­niem. - Nie pasują do twojej twarzy.

- Co powinienem z nimi zrobić? - zapytał z uśmie­chem.

- Zapuszczaj je przez miesiąc lub dwa, a potem idź do dobrego fryzjera.

- Gdzie?

Obrzuciła go kokieteryjnym spojrzeniem.

- Na przykład do mnie.

- Dlaczego do ciebie?

- Jestem fryzjerką. Mam pełne kwalifikacje do strzy­żenia.

Szybko sięgnęła do torebki, wyciągnęła z niej wizy­tówkę i wręczyła mu. Domostroy przeczytał na głos:

- „Angelina Jimenez, mistrz fryzjerski. Poprzednio w Hotelu Casa de Campo, La Romana w Republice Dominikańskiej”.

Adres był w centrum Manhattanu.

- Wszyscy nazywają mnie Angel - powiedziała.

Domostroy przedstawił się i przeprosił, że nie ma wizytówki.

- Strzygę ich - wyjaśniła Angel, wskazując z dumą zespół na scenie. - Strzygę większość znanych muzyków Nowej Fali. - Urwała, jakby spodziewała się zobaczyć
na jego twarzy zdziwienie, a kiedy go nie spostrzegła, dodała: - Jeśli zobaczysz wspaniałą fryzurę na okładce płyty z muzyką punkową, rockową, funk czy pop, możesz być stuprocentowo pewny, że to moje dzieło. Dzięki mnie każdy z nich jest oryginalny... i znam ich wszyst­kich osobiście!

- Jestem pod wrażeniem - powiedział, wyczuwając sposobną okazję. Przysunął bliżej stołek.

- Nie mów mi tylko, że ty też zajmujesz się strzyże­niem - powiedziała dziewczyna.

- Nie. Ja wydaję... wydawałem... płyty.

- Żartujesz. Jakie płyty?

- Z moją muzyką.

Obrzuciła go długim spojrzeniem.

- Czy powinnam cię znać? - zapytała po chwili z nutą przejęcia w głosie. - To znaczy, czy znam twoją muzykę?

- Wątpię. Kiedy ją pisałem, nie było cię jeszcze na świecie.

- Nie jesteś jeszcze aż tak stary - pocieszyła go, po czym dodała, całkiem poważnie. - Założę się, że masz ciągle większość swoich zębów.

- To prawda. Niektóre w koronkach, ale moje własne.

- „Twoje zęby są czyste, ale twój umysł jest zaplom­bowany” - wyrecytowała. - To z Johna Lennona. A jaka jest twoja muzyka?

- To nic takiego, co mógłbym tu zagrać - odpowie­dział czyniąc nieokreślony gest.

- Czy grałeś ją kiedykolwiek w sali?

- W sali?

- W sali Carnegie Hali. Grało tam mnóstwo gwiazd muzyki pop.

- Tak. Grałem kilka razy w Carnegie Hali - odpowie­dział.

- A w Garden? - dopytywała się dalej.

- Nie. Tam nie. Madison Sąuare Garden był za duży dla mojej muzyki.

- Czy mogłabym kupić twoje płyty w sklepie?

- Mogłabyś. Teraz wiele z nich jest okazami kolekcjo­nerskimi.

Zamówił drugą kolejkę drinków.

- Co teraz robisz?

Uśmiechnął się.

- Piję drinka. Zapuszczam włosy.

- Nie w tej chwili! Chodzi mi o to, co robisz w życiu. No wiesz.

- Jestem... - zawahał się - ...między jedną a drugą płytą.

- A więc obiecaj mi, że zanim nagrasz kolejną płytę, zadzwonisz do mnie. Ostrzygę cię i przygotuję do zdjęcia na okładkę. Wierz mi, wiele zależy od dobrego zdjęcia!

- Powiedz mi, Angel, strzygłaś kiedyś Goddarda? - zapytał, kiedy sączyli drinki.

- Chciałabym - błysnęła białymi zębami.

- Może strzygłaś go, nie wiedząc, że to on.

- Może. Skąd mogłabym wiedzieć?

- Mógłby nawet być jednym z tych facetów - powie­dział Domostroy, wskazując grającą kapelę.

- Co to, to nie - zaprotestowała. - Wszyscy ci faceci znają z płyt każdą nutę głosów swoich kolegów. Rozpo­znaliby Goddarda ot tak! - Strzeliła palcami.

- Nie są go ciekawi?

- Oczywiście, że są - odparła. - Przez lata próbowali go rozgryźć. Bez końca gadają o jego odjazdowych nu­merach, o jego dwutaktach, barrelhousie, śpiewie, transach i harmonice, o jego fizzlach i fuzzboxach, overdubbingu, i o czym byś tylko chciał, i wciąż nie mogą tego zrozumieć.

- Zrozumieć czego?

- Dlaczego uprawia taką podłą grę, dlaczego nigdy nie wiesz, w którą stronę pójdzie w swojej piosence... jak kulka w mechanicznym bilardzie!

- Co jest w nim takiego innego?

- Po pierwsze, jego riffy. Sposób, w jaki wydobywa pewne dźwięki, jak nikt inny prócz niego. Niektórzy punkowcy przysięgają, że Goddard występuje przed publicznością. Wiedziałeś o tym? Przysięgają, że aby zagrać tak ostro i tak dobrze, musi naładować się w kon­takcie z żywymi ludźmi.

- Sądzą, że ma własne studio?

- O, na pewno. Widzisz, własne studio nie jest taką wielką rzeczą w dzisiejszych czasach! Często przycho­dzę strzyc ludzi w domu. Jeden facet z grupy punk-rocka ma tu, na New York Avenue, studio w dwupoziomowym mieszkanku na ostatnim piętrze z oknami wychodzący­
mi na rzekę, a w nim cały sprzęt do nagrywania i wszyst­kie urządzenia elektroniczne, jakie tylko możesz sobie wyobrazić! I żaden z jego funkodelicznych kawałków nie dostał się nigdy do pierwszej czterdziestki na liście przebojów!

- Co mówią o ludziach, którzy pracują z Goddardem?

- Niektórzy mówią, że poprzez Nokturnowe Nagra­nia ma do swojej dyspozycji najlepszych ludzi w bizne­sie. Ale ja strzygę wiele głów - powiedziała z uśmie­chem - i sporo moich klientów uważa, że Goddard może nagrywać mnóstwo rzeczy samodzielnie. Jeśli ociemniały Stevie Wonder mógł sam jeden w swoim własnym studio, kupionym za własne pieniądze, zagrać, nagrać i wyprodukować taki album jak Muzyka mojego umyslu, dlaczego tak łebski facet jak Goddard nie mógłby zrobić tego samego? Dlaczego nie mógłby nagrywać na swoim
sprzęcie, no wiesz, na własnym syntezatorze, z własnymi sidemanami, bandboxami, taśmami, szpulkami i całym tym chłamem, diabli wiedzą, jak on się tam nazywa, tak samo jak Stevie Wonder?

- Czy znasz kogoś, kto twierdzi, że wie, kim jest God­dard? - rzucił Domostroy.

- Oczywiście! Każdy, kogo znam, twierdzi, że ma jakiś pomysł - odparła, wzruszając ramionami - ale między nami mówiąc, nie mają żadnego. Wiedzą tylko, że nie ma drugiego takiego jak on.

- Jak im się wydaje, skąd on jest? Czy jest czarny czy biały?

- Każdy zgaduje. Większość uważa, że nie jest czarny, ale naprawdę to nie wiadomo. Ja powinnam wiedzieć, czy jest hiszpańskojęzyczny, ale i tego nie wiem.

- Co masz na myśli?

- Nagrał kilka piosenek po hiszpańsku. Nie wiedzia­łeś o tym?

- Nie.

- O tak. To piosenki meksykańskie. Volver, volver, volver i El Rey. Stare pieśni ludowe. Wszyscy Latynosi je znają!

- A jak dobry jest jego hiszpański?

- Niezły, ale ma dziwny akcent. Niektórzy uważają, że jest Amerykaninem meksykańskiego pochodzenia, ale może być równie dobrze jak ja Amerykaninem z San Domingo! - wykrzyknęła z dumą. - Kiedyś strzygłam fa­ceta, który zna wszystkich w „Billboard”, „CashBox" i „Yariety", i powiedział, że Goddard jest... - szukała odpowiedniego słowa - żydowskim muzycznym jajogło­wym.

- To znaczy?

- Że jest wykształcony! - Dotknęła czoła wskazują­ cym palcem. - Kiedy posłuchasz go naprawdę uważnie, zrozumiesz, że chodził do dobrej szkoły muzycznej. Nie tak jak te dupki - Wskazała głową na scenę.

Dwaj młodzi ludzie z zespołu podeszli do nich i po­wiedzieli Angel, że zbierają się do wyjścia. Podniosła się, żeby pójść z nimi. Kiedy dziękowała Domostroyowi za drinki, ostatni raz przyjrzała się uważnie jego twarzy i rękom.

- Twoja skóra jest odrobinę za sucha. Powinieneś używać środków nawilżających. Czy wiesz, że najlepsza jest czysta galaretka z petroleum? - Uśmiechnęła się.

- Do rąk całkiem dobre są gliceryna i tlenek lub, jeśli chcesz być oryginalny, kup sobie kilka preparatów z kwasem stearynowym, glikolem propylenowym, ste­arynianem glicerynowym, olejkiem purcellin. – Widać było, że bawi ją demonstrowanie wiedzy zawodowej.

- Olejek purcellin jest naprawdę doskonały. Otrzymuje się go z gruczołów kaczek i gęsi. To dzięki niemu woda spływa kropelkami po ich upierzeniu!

Tymi słowami pożegnała go, by dołączyć do swoich przyjaciół.


* * *


Domostroy był teraz przekonany, że wszelkie próby wytropienia Goddarda przez środowiska muzyczne, krę­gi biznesu lub kanały rządowe skazane są na niepowo­dzenie. Nawet z pomocą Andrei nie miałby ani środków, ani energii, żeby rozpocząć tego typu śledztwo, co więcej, nie miał żadnego powodu, by wierzyć, że odnie­sie sukces tam, gdzie tak wielu poniosło klęskę.

Musi istnieć ścieżka, która do niego prowadzi. Ale gdzie jej szukać?

Domostroy zaczai słuchać muzyki Goddarda, godzina po godzinie, z zamkniętymi oczami. Kształt melodyczny jego utworów był zawsze oryginalny, tempo pulsowało podniecająco, głos piosenkarza był mocny i wibrujący, o dobrej dykcji i koloraturze, a słowa piosenek, to niespo­kojne, to czułe, rzadko ograbiały muzykę z jej dramaturgii.

Po pewnym czasie Domostroy zaczai podejrzewać, że Goddard zręcznie zmiksował dźwięki prawdziwych in­strumentów z syntezatorem, który przechowując elektro­nicznie zakodowane brzmienie kilku instrumentów po­zwolił mu, po naciśnięciu klawiszy, włączyć wieloinstrumentalny akompaniament czy nawet akompaniament ca­łej orkiestry. Zauważył, że tylko raz Goddard nagrał cudzą kompozycję - dwie piosenki w języku hiszpańskim, o których wspomniała Angel - i nawet wtedy przerobił ją rady­kalnie pod słynne brzmienie Goddarda. W przeszłości oba te utwory wykonywane były często przez latynoskich pio­senkarzy, a zatem skoro Goddard zadał sobie trud ich zaaranżowania, przetłumaczenia i nagrania, te proste, ludowe pieśni musiały być dla niego ważne. Na jego pozo­stałych płytach nie było jednak niczego, co wskazywałoby na wpływy latynoskie. Może usłyszał te melodie podczas swoich podróży w meksykańskich nocnych klubach lub na festiwalach muzyki latynoskiej i spodobały mu się na tyle, że poświęcił swój czas, talent i energię, by spopularyzo­wać je w Stanach? Kto wie? Mogło być tuzin innych równie prawdopodobnych powodów.


* * *


Kilka dni po spotkaniu z Nashem Domostroy poszedł odwiedzić Samuela Scalesa w biurach Mahler, Strauss, Haendel i Penderecki, ogromnej firmie prawniczej re­prezentującej interesy wielu klientów ze świata artysty­cznego, głównie muzyków. Parę lat temu Scales negocjo­wał kontrakt Domostroya z Etiudą Klasyków i w tym czasie obaj mężczyźni spotykali się często na gruncie towarzyskim. Firma Scalesa, mieszcząca się do niedaw­na w kamienicy na East Side, doskonale odzwierciedla­ła rozkwit przemysłu rozrywkowego w Ameryce, ponie­waż teraz zajmowała sześć pięter w gmachu Hammer-klaviera, jednym z najwyższych futurystycznych wie­żowców Manhattanu.

Domostroy dzielił poczekalnię z ciągle olśniewającą podstarzałą gwiazdą filmową i parą czarnych muzyków rockowych. Odprowadzany przez recepcjonistkę do biu­ra Scalesa mijał rzędy biurek i dziesiątki przegródek, z których dochodził hałas elektrycznych maszyn do pi­sania, teleksów, telefonów i fotokopiarek. Zdziwił go widok tak wielu sekretarek pracujących na najnowszym sprzęcie elektronicznym i kiedy pomyślał, po co tu przy­szedł, poczuł nagły wstyd i zażenowanie.

Scales uniósł się zza swojego wielkiego biurka z drzewa różanego, ustawionego pod zajmującym całą ścianę ok­nem, pięćdziesiąt pięter nad Madison Avenue. Mocno opalony, z zaczesanymi do tyłu srebrnymi włosami, z czo­łem i policzkami wygładzonymi operacją plastyczną, wy­glądał jak czterdziestoparoletni playboy z Beverly Hills. Gestem ręki zaprosił Domostroya do środka.

- No, no! Jestem zaskoczony, widząc cię w tak dobrej formie - zażartował - po tych wszystkich strasznych hi­storiach, jakie o tobie słyszałem.

- Jakich strasznych historiach? - zapytał Domostroy, zmuszając się do szerokiego uśmiechu.

- Cygańskie życie. Chałturzenie w najdziwniejszych miejscach. Trwonienie czasu. - Roześmiał się i gestem ręki wskazał, by zajęli miejsca. - Prawda czy nie?

- Prawda - odparł Domostroy siadając. - To właśnie trzyma mnie w dobrej formie.

Scales odsunął na bok papiery i nachylił się nad biurkiem.

- Co mogę dla ciebie zrobić, Domo? - zapytał. – Masz jakieś nowe arcydzieło? Może nowe Oktawy?

- Niezupełnie. Pracuję nad czymś z pewną osobą - powiedział, zebrawszy się na odwagę.

- Uważaj! Ciągle pamiętam nagonkę w prasie na te­mat twoich „tajnych” współpracowników i jak te enun­cjacje zaszkodziły twojej reputacji. Czy tym razem cho­dzi rzeczywiście o muzyczną współpracę? - zapytał za­ciekawiony.

- Tylko w pewnym sensie. I nie więcej niż w poprze­dnich przypadkach. Z tym, ze teraz potrzebuję rady. Nie zabiorę ci dużo czasu - dodał, przypominając sobie nieprzyzwoicie wysokie honoraria Scalesa z dawno mi­nionych czasów.

- Zamieniam się w słuch.

- No więc... moja partnerka i ja zastanawiamy się... jakie mamy szansę wytropienia Goddarda.

Scales uniósł brwi.

- Goddarda. T e g o Goddarda?

- Tak.

- Po co?

- Możesz mi wierzyć, mamy dobry powód – zapewnił Domostroy.

- Na przykład jaki? Morderstwo? Czy możesz udo­wodnić, że Goddard kogoś zabił? - zapytał lekko znie­cierpliwiony.

- Nie, ale...

- Bo jeśli nie, radzę ci, nie trać czasu. - Urwał i zamy­ślił się. - Właściwie, nawet jeśli mógłbyś coś takiego udowodnić, odnalezienie go nadal nie byłoby łatwe. Kiedyś prowadziłem dość znaną sprawę, w którą zamie­szany był więzień z Leavenworth. - Zamilkł na moment,
po czym zaczął opowiadać Domostroyowi jedną ze swo­ich ulubionych historyjek. - Ten człowiek od dwunaste­go roku życia przesiedział za różne przestępstwa, w tym za zamordowanie jednego współwięźnia i poważne zra­nienie innego, jakieś dwadzieścia pięć lat w pudle. Sie­dząc w więzieniu, niewidzialny dla świata, komponował muzykę i pisał słowa piosenek w stylu country, a następ­nie wysyłał je do niektórych luminarzy muzycznych. Ci byli przekonani, że odkryli geniusza i zaangażowali mnie, żebym pomógł załatwić mu ułaskawienie. W re­zultacie, w wieku trzydziestu siedmiu lat facet przyje­chał do Nasłwille i został przyjęty przez środowisko muzyków country and western, jakby był klonem Johnny'ego Casha.

Chociaż jego muzyka, w najlepszym wypadku prze­ciętna, miała łagodne brzmienie, teksty piosenek - przeciwnie. Wyrażały pogardę dla mas, które w jego mniemaniu były ciemne, cyniczne i zepsute. Facet uwa­żał, że jeśli chcesz być mężczyzną, musisz, dla zachowa­nia twarzy, zabić każdego, kto ci zagraża. Ale odkąd jego pojawienie się zamienione zostało w wydarzenie publi­czne z gatunku „biedak bogaczem”, wszyscy spodziewa­li się, że człowiek, dla którego przemoc była muzyką, będzie teraz tylko muzykiem, szlachetnym dzikusem, łagodnym więźniem klawiatury o talencie muzycznym zdolnym wyzwolić jego duszę. Nie trzeba dodawać, że mimo ziejących nienawiścią tekstów jego muzyka, jakby na zawołanie, zyskała na pierwszych stronach gazet najbardziej pochlebne recenzje, jakie kiedykolwiek na­pisano na temat stylu country, i tak, w piekielnie spe­ktakularny sposób, jak nikt dotąd, nasz geniusz rozpo­czął muzyczną karierę. Ale...

Scales rozparł się wygodnie w fotelu.

- Ale - ciągnął - niecałe dwa tygodnie później, sie­dząc w pewnej kawiarni, zapytał, czy może skorzystać z toalety. Barman, dwudziestodwuletni muzyk, świeżo żonaty łagodny facet, który pracował tam na pół etatu, poinformował go, że kawiarnia nie posiada publicznej toalety. Mówił prawdę, ale nasz szlachetny dzikus mu nie uwierzył i, prawdopodobnie, żeby nie stracić twarzy w oczach dwóch młodych kobiet, które mu towarzyszyły, zadźgał młodzieńca nożem za to, że go okłamał. Po czym zniknął. Udało mu się ukryć przed policją, napisać wiele nowych piosenek i, prawdopodobnie w porozu­mieniu z którymś z dawnych sponsorów, opublikować je pod innym nazwiskiem. Piosenki te śpiewane były przez kilku najlepszych gwiazdorów country and western, za­nim gazety dowiedziały się, kim jest ich autor. Z tego, co wiem, pisze nadal, pozostaje wciąż na wolności i znowu jest niewidzialny. Nikt nie ma pojęcia, jak teraz wyglą­da, czy zabił jeszcze kogoś i czy ktoś, a jeśli tak to kto, mu pomaga. A przecież powszechnie wiadomo, że facet jest mordercą! Jeśli on może się ukryć i pisać w ukryciu swoją muzykę, pomyśl, co przy poparciu Nokturnowych Nagrań może ujść na sucho Goddardowi! - Popatrzył smutno na Domostroya.

- A zatem uważasz, że poszukiwanie Goddarda jest całkowitą stratą czasu?

- Moim zdaniem, tak - odpowiedział Scales. - Przy­najmniej dotąd tym było dla, jak mi się wydaje, jakichś kilku tysięcy ludzi.

- To znaczy, że nie mam najmniejszej szansy, żeby go odnaleźć?

- Tak właśnie myślę.

- A Nokturnowe Nagrania? Oni muszą się z nim konta­ktować, prawda? Jak? Jak przekazuje im swoją muzykę?

- Prawdopodobnie pocztą. Od czasu ich pierwszej konferencji prasowej na temat Goddarda Nokturnowe Nagrania trzymają się tej samej wersji. Twierdzą, że nikt z firmy nigdy nie spotkał Goddarda osobiście i że nikt z nich nie wie, kim lub gdzie jest Goddard. Dlatego
Nokturnowe Nagrania, nawet gdyby chciały, nie mogą wyjawić jego tajemnicy.

- Wierzysz im?

- Czy mam jakiś dowód, że kłamią?

- A rząd? - nalegał Domostroy. - Ktoś w rządzie musi wiedzieć, kim jest Goddard.

- Daj spokój, Domo - żachnął się Scales. - Co to obchodzi rząd? Goddard jest piosenkarzem rockowym, a nie głową obcego państwa w przebraniu czy sowiec­kim lub amerykańskim superszpiegiem na wolności!

- Ale przecież Goddard dostaje pieniądze z Noktur­nowych Nagrań! A co z podatkami? Czy ludzi z rządu nie interesują jego podatki? Z pewnością interesowały ich moje w okresie, gdy komponowałem i nagrywałem. Rok w rok sprawdzali moje dochody - Domostroy był coraz bardziej sfrustrowany.

- Wiem - odpowiedział miękko Scales. - Prowadzi­łem wtedy twoje interesy. - Wyprostował się w fotelu. - O ile pamiętam - ciągnął z przesadnym spokojem - mniej więcej rok po tym, jak ukazał się pierwszy duży album Goddarda i zaczęły się pierwsze duże pieniądze,
komisja Kongresu zleciła urzędowi finansowemu prze­prowadzenie skrupulatnej kontroli wszystkich trans­akcji z Goddardem. I urząd finansowy nie znalazł w nich żadnych nieprawidłowości. Przeciwnie, jak wy­jawił Oscar Blaystone, prezes Nokturnowych Nagrań,
firma przesyłała honoraria Goddarda na numeryczne konto w szwajcarskim banku, ale dopiero po odciągnię­ciu wszystkich stanowych, miejskich i federalnych po­datków. Co znaczy, jak stwierdził publicznie pracownik urzędu finansowego, zachowując incognito, Goddard dobrowolnie zrezygnował z ogromnych ulg podatko­wych, z których, zgodnie z amerykańskim prawem po­datkowym, mógł skorzystać jako artysta pracujący na
własny rachunek. - Urwał. - Oznacza to również, że tak długo jak jego dochody są prawidłowo i maksymalnie opodatkowane, Goddardowi nie grożą żadne przepychanki z urzędnikami podatkowymi. Biorąc zaś pod uwagę nadzwyczajną dyskrecję, jaką Szwajcarzy gwarantują ludziom z rzeczywiście wysokimi kontami (a wyobrażasz sobie, jak wysokie musi być jego konto!), Goddard bez najmniejszego trudu może przelewać pie­niądze ze szwajcarskiego banku na konta na swoje nazwisko albo na nazwisko Johna Doe do banków na całym świecie, nie obawiając się zdemaskowania. Co jeszcze chciałbyś wiedzieć, Domo? - zapytał zerkając na kalendarz na biurku.

- Nic. Chyba powiedziałeś mi wszystko. - Wstał. Masz dla mnie jakąś radę? - zapytał, kiedy Scales odprowa­dzał go do drzwi.

- Pisz muzykę i staraj się nie trafić do gazet. Nie wychodzisz na tym dobrze - odparł Scales potrząsając głową. - Mówię serio. Swoją drogą, czy Etiuda nie jest ciągle twoim wydawcą?

- Tak. Nadal sprzedaje moje płyty.

- No cóż. Płyty Etiudy rozprowadzane są przez No­kturnowe Nagrania. A więc jeśli napiszesz trochę wię­cej muzyki, znajdziesz się w tej samej łodzi co Goddard! Czy jest lepszy sposób, żeby go odnaleźć?

- Ale jak się dowiem, że ten drugi w łodzi to God­dard?

- Nie dowiesz się. I w tym szkopuł - roześmiał się Scales, zamykając drzwi.



Słuchając muzyki Goddarda i rozmyślając o włas­nym losie, Domostroy przypomniał sobie lepsze czasy, kiedy jeździł z koncertami lub promocją najnowszego nagrania. W okresie gdy jego płyty sprzedawały się do­brze, a jego muzyka była u szczytu popularności, wystę­pował często w programach publicystycznych i muzycz­nych w radiu i telewizji w różnych częściach kraju. Ko­respondencja od jego fanów była wtedy tak obfita, ze Etiuda wysyłała mu jedynie wybrane listy, ponieważ nie był w stanie przeczytać wszystkich. Jedna z sekretarek w Etiudzie Klasyków sortowała pocztę i wysyłała mu ekspresem tylko listy od krytyków, poważnych słuchaczy oraz studentów muzyki. Korespondencję kwalifikującą się do natychmiastowego wyrzucenia do kosza, którą stanowiły głównie naiwne zapewnienia o uwielbieniu, kwitowała sama zwyczajową formułką.

Myśli Domostroya powróciły do rozmowy, jaką odbył kiedyś z pewnym przystojnym gwiazdorem hollywoodz­kim. Aktor powiedział mu, że większość listów, które otrzymuje od niezliczonych wielbicielek, jest tak szab­lonowa i banalna, że nawet kiedy dołączone do nich zdjęcia przedstawiają autorki jako piękne i zmysłowe kobiety, nigdy nie odczuwa chęci ich poznania.

- Typowy list od kobiety - powiedział - cały jest o tym; jak bardzo mnie kocha, jak bardzo chce się ze mną spotkać, jak bardzo będzie się upajać każdą chwilą ze mną, jak bardzo liczy na to, że pójdę z nią do łóżka! Cały jest o n i e j i o tym, czego ona chce. A co ze mną? Czy mam dupczyć amerykańskie kociaki tylko dlatego, że jestem gwiazdorem, którego pragną?

Gdyby tylko któraś z tych zepsutych pizd choć przez chwilę pomyślała o mnie - ciągnął - wiedziałaby, że je­dynym sposobem, żebym się z nią umówił, nie jest za­oferować się, bym ją przerżnął (sam mogę przelecieć, kogo mi się podoba), ale w jakiś inny sposób pokazać, że mnie rozumie. Czy widziała wszystkie moje filmy, w tym te wczesne, w których grałem ogony? Czy czytała wszyst­ko, co o mnie napisano? Czy domyśliła się, dlaczego w moich wywiadach powiedziałem to, co powiedziałem, i czy to była prawda? Dlaczego lubię niektóre z moich filmów, a innych nienawidzę? Dlaczego jestem dumny z niektórych ról, a z innych nie? Kiedy już zrobi to wszystko, niech przekona mnie, że wie, czego potrzebuję i że bardziej niż jakakolwiek inna kobieta, którą sam mógłbym poderwać, może mi to dać. Cudownie byłoby spotkać taką wielbicielkę! Ale jeśli taka istnieje, z pew­nością jeszcze do mnie nie napisała, i randkę z nią wciąż mam przed sobą. A ty, Domostroy? Czy miałeś kiedyś wielbicielkę, która cię zrozumiała?

- Może jedną - odparł wymijająco - ale jej nie rozu­miałem.


* * *


Wszystkie drogi, o jakich myślałem do tej pory, są złe - oznajmił Domostroy Andrei. - Są złe, ponieważ prowa­dzą w jedną stronę, od nas do Goddarda.

- Czy jest jakaś inna droga?

- Tak. Od niego do nas. Musimy zmusić go, by wyszedł z kryjówki, a wtedy go zdemaskujemy. Nie na odwrót.

- Prawdopodobnie Goddard ma niejedną kryjówkę - zauważyła. - Cały świat może być jego kryjówką.

- To prawda. Musimy zatem ułożyć dobre zaprosze­nie od ciebie do Goddarda, wysłać je do niego i mieć nadzieję, ze zaintrygujemy go tak bardzo, że wyjdzie z ukrycia, żeby cię odszukać.

- Czym takim mogłabym go zaintrygować?

- Tym, co napiszesz w liście. Musisz wzbudzić w nim tęsknotę do siebie, do kogoś, kto tak dobrze go rozumie. Jeśli ci się to uda, nim się spostrzeżesz, Goddard przyj­dzie po ciebie.

- Jak dobrze go rozumiem? - Skrzyżowała ręce na piersiach i wykrzyknęła: - Ty jesteś kompozytorem, Patricku, ty rozumiesz go lepiej, niż ja kiedykolwiek mo­głabym go zrozumieć! W jednym ze swoich dawnych wywiadów powiedziałeś, że muzyka jest „jedynym du­chowym osiągnięciem twojego życia”! W innym stwier­dziłeś, że „jest udręką, którą tylko kompozytorzy mogą u siebie rozpoznać”! Pomyśl o jego muzyce, Patricku! Jego muzyka jest jego duchowym adresem. Ona może powiedzieć nam, kim jest Goddard! - Przerwała podniecona, po czym ciągnęła dalej. - Na pewno potrafiłbyś odgadnąć, kto ukształtował go jako artystę. Czy był to jakiś kompozytor? Nauczyciel muzyki? Ktoś, kto przesą­dził o wyborze instrumentów lub aranżacji utworów? Jakiś inżynier lub dźwiękowiec albo jeden z tych no­wych magików od muzyki elektronicznej? Czy nie mo­żesz ustalić, kim jest, na podstawie jego muzyki?

Jej entuzjazm i tok rozumowania były zaraźliwe.

- Mogę spróbować - odparł Domostroy. - Jego melo­die i układ harmoniczny, rytm i formy muzyczne prawdopodobnie mówią o nim więcej niż jego charakter pisma, wykresy astrologiczne czy linie jego dłoni. Podo­bnie jak teksty piosenek. - Przerwał. - Na przykład jed­na z nich zatytułowana jest Fuga. Oczywiście, w muzyce, fuga oznacza kontrapunktowe imitacje, ale w psychia­trii oznacza stan ucieczki od rzeczywistości. Takie rze­czy mogą faktycznie powiedzieć nam więcej o Goddar-dzie, niż na przykład moglibyśmy wydedukować z jego wyglądu.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - Podniosła się na łóżku i nachyliła nad nim.

- To, że nie przyjdzie do ciebie jako Goddard. To, że może być kimkolwiek.

- A może już go spotkałam? A może Goddard to ten wysoki typek z mieszkania obok, który zawsze mówi mi „dzień dobry”?

- Na przykład kogo?

- Kto wie? To może być mężczyzna, kobieta, a nawet para. Ktokolwiek. Facet, który zaczepi cię na przyjęciu, domokrążca, nawet ten typek z mieszkania obok! Nie wiemy, kto pracuje dla Goddarda! Tak naprawdę, jeśli Goddard zainteresuje się tobą, jestem całkiem pewny, że będzie musiał przyjść do ciebie incognito, jako zwy­czajny człowiek, nie przyznając się do swojego sukcesu, bogactwa i sławy, czy do tego, że czytał twój list. Możesz kochać się z Goddardem, słuchać bicia jego serca lub historii jego życia i nigdy nie dowiedzieć się, że to on.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że po wysłaniu mojego magicznego listu muszę rzucać się w ramiona każdego prostaka, który mnie zaczepi, ponieważ może być Goddardem? - zapytała Andrea.

- Może będziesz musiała. A kiedy już to zrobisz, spró­buj dowiedzieć się, czy on jest tym, który czytał twój list.

- Ale ja nie chcę oddawać się zwykłemu prostakowi.

- W takim razie szansa poznania Goddarda może przelecieć ci koło nosa. A co, jeśli jedynym powodem jego niewidzialności i tajemniczości, a także jego sukce­su, jest to, że lubi być zwykłym prostakiem?

Zastanowiła się nad tym w milczeniu, po czym spytała:

- Dokąd wyślemy ten list?

- Do Nokturnowych Nagrań.

- Czy każdego dnia nie przychodzą do nich setki listów do Goddarda?

- Prawdopodobnie tak. Ale nie mamy innego adresu, pod który moglibyśmy napisać. Nokturnowe Nagrania przyznają, że poczta od wielbicieli dochodzi do tysiąca listów tygodniowo i że mają specjalny personel, który się nią zajmuje. Jestem pewny, że z tej masy przesyłają mu tyko niewielką część.

- Dlaczego więc mieliby przesłać mój list?

- Jeszcze nie wiem. Musi w nim być coś niezwykłego i przekonującego.

- Pamiętaj, Patrick, że ten list może nawet nie dojść do niewidzialnego chłopca. Może w tygodniu, w którym przyjdzie nasz list, będzie miał lepsze rzeczy do roboty
niż czytanie poczty od fanów. A co, jeśli będzie akurat w podróży? Albo... - urwała.

- Wyślemy kilka listów - powiedział Domostroy. - Je­den po drugim.


* * *


Domostroy bał się śmierci, nie choroby czy bólu lub poniżenia w związku z towarzyszącym umieraniu znie-dołężnieniem, ale samej śmierci: nagłego końca własne­go „ja”, kresu istnienia, ostatecznego, arbitralnego roz­płynięcia się całej konkretnej historii Patricka Domo-stroya.

Myśl o tym nachodziła go często, zarówno w dzień podczas krótkich chwil radości czy przyjemności - jak i w nocy, kiedy wyrwany z koszmarów sennych o umie­raniu leżał samotnie w ciemności świadomy własnego strachu przed śmiercią.

Wszyscy muszą kiedyś umrzeć i Domostroy wiedział, że dla większości ludzi ich przeszłość, życie, jakie prze­żyli, było jedyną rzeczywistością, której śmierć nie mog­ła im odebrać. Jednakże, chociaż śmierć może zakoń­czyć fizyczną egzystencję Patricka Domostroya, nie mo­że położyć kresu egzystencji jego muzyki, która jako forma abstrakcyjna trwać będzie w przyszłości. Jego muzyka była jak cień postępujący przed nim, i dopóki komponował, uważał się za istotę bez historii, za kogoś, kto tworzy środki, by przeżyć samego siebie.

W czasach gdy komponował, widział w swojej muzyce klucz, który otworzy przed nim drzwi do przyszłości. Miał wielu młodych wielbicieli i wierzył, że ci ludzie go przeżyją, stając się w ten sposób propagatorami i po­słańcami jego muzyki w latach, które nadejdą. Kiedy jego utwory były szeroko znane, a on sam sławny, dbał, by zamek i zawiasy tych drzwi były dobrze naoliwione. Odpisywał na stosy listów od młodych mężczyzn i ko­biet, którzy ze szczerym entuzjazmem wychwalali jego talent, kilku z nich w sposób niezwykle przenikliwy. Od czasu do czasu, dla zaspokojenia własnej próżności, czy nawet bardziej dla zadbania o swoją przyszłość, ośmie­lał ich i posuwał się tak daleko, że umawiał się na rozmowę z tym lub owym spośród swoich gorących wiel­bicieli.

Pamiętał zwłaszcza jedną dziewczynę, studentkę mu­zyki z jakiegoś uniwersytetu w Michigan. Napisała do niego, że jego muzyka tak wiele dla niej znaczy, że rozmowa z nim byłaby dla niej najważniejszą chwilą w życiu. Zapewniła go, że nie sprawi mu kłopotu i że jedyne, o co go poprosi, to autograf na egzemplarzach nut jego utworów i na płytach. Przyjedzie do Nowego Jorku w każdej chwili, kiedy będzie mu wygodnie się z nią spotkać. Wystarczy, że zadzwoni do niej na jej koszt i powie kiedy. Do listu dołączone było zdjęcie szczupłej, młodej, ładnej dziewczyny. Domostroy zadzwonił do niej i wyznaczył weekend, który zamierzał spędzić w Nowym Jorku. W rozmowie wydawała się czystą nie­winnością, rozpływała się w podziękowaniach, a ponie­waż okazało się, że nie zna miasta, umówili się na spotkanie w jej hotelu.

Kiedy przyszła, siedział przy stoliku w barze hotelo­wym. Rozpoznała go natychmiast. Wysoka i pełna wdzięku, z szeroko otwartymi niebieskimi oczami oraz owalną twarzą okoloną kasztanowymi włosami podeszła do stolika i przedstawiła się. Prosty ubiór nosiła z wdziękiem, ze swego rodzaju stylową niedbałością, widać było jednak, że jest nieśmiała. Kiedy miała mu podać rękę, była tak podniecona, że upuściła stos nut i płyt, które przyciskała do piersi. Rzucili się, by je pozbierać, zderzając się głowami pod stołem. Wtedy dziewczyna wyznała, że paraliżował ją lęk, iż wyda mu się niezdarą i tępakiem. Teraz zapewne ma o niej jak najgorszą opinię.

Domostroy starał się ją rozluźnić. Zamówił drinki i kiedy dziewczyna sączyła swój, czerwieniąc się ze wsty­du, powiedział żartobliwie, że to on powinien się czuć niepewnie, siedząc naprzeciw kogoś tak młodego i atrakcyjnego jak ona. Powoli zaczęła się otwierać. Mówiła o sobie i o swoich studiach, opowiedziała mu, jak kole­ga z uczelni, który był jego fanem, polecił jej po raz pierwszy jego muzykę, i dodała, że dzięki niej odkryła w sobie emocje, których nigdy wcześniej nie znała.

Kiedy mijały minuty, Domostroy próbował rozstrzyg­nąć, jakie są jego uczucia wobec młodej kobiety. Czy powinien przedłużyć ich wspólny wieczór i na koniec zabrać ją do łóżka, czy też zostawić ją i dołączyć do grupy przyjaciół, bawiących na przyjęciu urodzinowym młodej, ponoć bardzo seksownej, francuskiej wiolon­czelistki, która, jak sądzili, powinna mu się spodobać. Przyjęcie odbywało się w Sali Tęczowej, nocnym klubie na ostatnim piętrze Budynku RCA.

Domostroy miał skłonność do popadania w rozterkę nad błahymi sprawami: gdzie zjeść kolację, w co się ubrać, z kim się umówić na randkę, jak długo zostać na przyjęciu. Przyjaciele z kręgów literackich widzieli w jego chronicznym niezdecydowaniu syndrom „Doktor Jekyll - Mister Hyde”. Ci spośród jego przyjaciół, którzy wierzyli w astrologię, uważali go za typowego Bliźniaka, wiecznie rozdartego między parami sprzecznych impulsów.

Mógłby, oczywiście, zabrać swoją wielbicielkę z Mi­chigan do Sali Tęczowej, przedstawić przyjaciołom, a następnie odwieźć do hotelu; mógłby pójść tam sam, spotkać się z francuską wiolonczelistką, umówić z nią na randkę za dzień albo dwa, a następnie wrócić do hotelu i spędzić noc z gościem spoza Nowego Jorku.

Próbował ocenić sytuację w kategoriach odpowie­dzialności. Czy byłoby rzeczą uczciwą zabrać dziewczy­nę do łóżka, potraktować jak przedmiot, symbol młodo­ści i czystości, który może użyć do zaspokojenia własnej ambicji?

Z drugiej strony, rozmyślał, dziewczyna widziała w nim artystę uosabiającego dojrzałość, siłę twórczą i wiele barwnych, choć dziś już zapomnianych publicz­nych kontrowersji. Kreując dla swoich potrzeb obraz jego osoby, uczyniła go częścią samej siebie, ale ten wytwór jej wyobraźni zawładnął nią tak jak narkoma­nem narkotyk, od którego jest uzależniony. Czy poszuku­jąc go, nie okazała się jednak osobą, która jest w stanie sama zdecydować, że chce utrzymać go jako źródło swojej obsesji - stać się jego kochanką i wziąć go do łóżka, jakby był przedmiotem, rzeczą stworzoną tylko po to, by zaspokoić jej pragnienia?

Pomyślał, że dziewczyna musiała zauważyć jego ner­wowość, gdyż spojrzawszy na zegarek, stwierdziła, że zabrała mu już za dużo czasu. Podziękowała raz jeszcze za spotkanie, a następnie oznajmiła, że musi mu coś wyznać: może nie powinna tego mówić, powiedziała, ale powodem, dla którego tak bardzo pragnęła się z nim spotkać, jest to, że cierpi na ostrą białaczkę myelo-monoblastyczną, nieuleczalną chorobę atakującą szpik kostny, jak również wątrobę, śledzionę oraz węzły limfa-tyczne, i według lekarzy, oraz wszystkich książek, które czytała na ten temat, za rok nie będzie już żyła. Upew­niwszy się, że w ostatniej fazie swojej choroby przykuta będzie do szpitalnego łóżka, zdecydowała się pokonać swoją wrodzoną nieśmiałość i zrobić wszystko, co w jej mocy, póki jeszcze może się poruszać, by spotkać się z Patrickiem Domostroyem, osobą, która najbardziej wzbogaciła jej życie.

Przyjrzał się jej uważnie. W jej wyglądzie czy sposo­bie bycia nic nie zdradzało śladów choroby, przeciwnie, wydawało się, że tryska zdrowiem. Powiedział jej, że w obecnych czasach, i w jej wieku, równie dobrze może zostać wyleczona i żyć wiele lat, nawet przeżyć swoją rodzinę i przyjaciół. Albo tez kres jej życiu położyć może nie białaczka, ale, dajmy na to, wypadek samocho­dowy. Tylko przypadek może zmierzyć się z tym, co w naszym życiu nieuniknione; przypadek w ostatecz­nym rozrachunku dostarcza człowiekowi jedynego usprawiedliwienia, a przez to jedynego pocieszenia względem tego co irracjonalne.

Mówiąc to, przyglądał się dziewczynie, widział, jak miękka i nieskazitelna jest jej skóra, jak gęste i lśniące są jej włosy. Jej oddech wydawał się doskonale równy, i kiedy pod pretekstem usunięcia z kołnierza kawałka nitki, dotknął jej szyi i policzka, jej skóra była sucha i chłodna.

Miał wrażenie, że w ogóle nie jest chora, że wymyśliła chorobę, by usprawiedliwić swoją wizytę, jak również by wzbudzić w nim współczucie, a przez to i zainteresowa­nie swoją osobą, w nadziei, że zostanie z nią dłużej niż z jakąkolwiek inną wielbicielką, która nie miała mu nic do zaoferowania prócz młodości, niewinności i naiwne­go podziwu. Dlatego postanowił nie ułatwiać jej zadania, lecz wyplątać się natychmiast z tej sytuacji. Poprosił o rachunek i czekając na niego, szybko podpisał wszyst­kie nuty i albumy, które ze sobą przyniosła, następnie uprzejmie odprowadził ją do windy, pocałował delikat­nie w policzek i pożegnał się, życząc dobrej nocy.

Kilka minut potem szybkobieżna winda w Budynku RCA uniosła go do Sali Tęczowej, sześćdziesiąt pięć pięter nad rozświetlonymi ulicami Manhattanu.

Przez następne miesiące, w wirze codziennych zajęć: tworzenia muzyki w trakcie dnia, życia towarzyskiego wieczorami, podróży, występów, poszukiwań kobiet z wyobraźnią i mężczyzn z intelektem, zapomniał o swo­im gościu z Michigan. Kiedy pewnego dnia zadzwonił do niego adwokat z firmy w Ann Arbor, wymieniając jej nazwisko i sugerując, że Domostroy musiał ją bardzo dobrze znać, poważnie się zaniepokoił. Zapytał, co upo­ważnia go do takich wniosków. Po chwili milczenia prawnik przeprosił za swoją obcesowość i poinformo­wał Domostroya, że na skutek śmiertelnej choroby krwi dziewczyna właśnie zmarła i, ku zdziwieniu rodziny i przyjaciół, wszystko, co posiadała, zapisała Domostroyowi. Ironicznym i wzruszającym aspektem tej sprawy był fakt, że jedynym jej majątkiem przedstawiającym jakąkolwiek wartość była kolekcja nut muzyki Domostroya oraz albumy jego płyt, które kompozytor tak uprzejmie podpisał kilka miesięcy wcześniej, podczas jej wizyty w Nowym Jorku. Adwokat powiedział Domo-stroyowi, że dziewczyna wspomniała tę wizytę w testa­mencie jako najbardziej wzruszające doświadczenie krótkiego życia. Czy wiadomo mu, zapytał prawnik, że jego wielbicielka wydała większość swoich skromnych oszczędności na tę podróż?



Żaden dobry wykonawca nie może się obyć bez wiel­bicieli - powiedział Domostroy do Andrei. - Słuchając płyt Goddarda, odnoszę nieodparte wrażenie, że nasz przyjaciel nie tylko potrzebuje czasami prawdziwej publiczności, ale również przerwał... - od czasu do czasu ją ma... występując na żywo. To pozwala odrzucić hipo­tezę, że jest wariatem, pustelnikiem lub potworem.

Andrea spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Powiedziałeś, że występuje na żywo?

- Tak. Zasugerowała mi to dziewczyna, z którą roz­mawiałem w Goddard Beat i myślę, że mogła mieć ra­cję. Sposób, w jaki Goddard wymawia słowa i rozciąga pewne frazy w utworach z ostatniego albumu, jak rów­nież czysta energia jego gry przekonują mnie, że zanim
nagrał te piosenki, musiał je śpiewać publicznie.

- Czy zaryzykowałby występ na żywo tylko po to, by przetestować swoje piosenki?

- Nie swoje piosenki. Siebie. - Nachylił się nad nią. - Jak każdy popularny piosenkarz, Goddard wie, że śpiewanie w studio nagraniowym jest trochę jak śpie­wanie pod natryskiem. Zamiast słyszeć swój głos sły­szysz jego odbicie od ścianek kabiny. Podobnie wyko­nawcy z klubów nocnych wiedzą, że występ w zatłoczo­nym klubie nie jest tym, co występ w Carnegie Hali, centrum Kennedy'ego czy w Madison Sąuare Garden. Wielka publiczność zmusza piosenkarza do śpiewania na najwyższym pułapie jego możliwości, do takiego wy­konawstwa, w którym jego energia przewyższy zbiorową energię tłumów. Kiedy nagrywa w studiu, dobry piosen­karz próbuje naśladować własne występy na żywo, od­dać ich ducha, a nawet włączyć fragmenty z nagrania koncertowego.

- Ale gdzie Goddard mógł wystąpić na żywo tak, żeby jego głos nie został rozpoznany?

- Na dobrą sprawę w każdym dużym mieście - od­ parł Domostroy. - Połowa dzisiejszych młodych piosen­karzy robi wszystko, co może, żeby brzmieć jak Goddard,
i wielu z nich się to udaje. Ostatnią rzeczą na świecie, jakiej można się spodziewać, to zobaczyć Goddarda występującego na żywo. A poza tym nikt nie zna jego prawdziwego nazwiska ani wyglądu.

- Gdzie według ciebie mógłby występować?

- Może w jakimś miasteczku meksykańskim, blisko granicy ze Stanami.

- Dlaczego właśnie tam? - spytała zdumiona.

- Na południe od granicy prawdopodobnie nie zwróco­no by na Goddarda większej uwagi niż na jakiegokolwiek innego młodego Amerykanina z gitarą na plecach. W każ­dej kawiarence, na chodniku czy placu mógłby grać i śpie­wać, i sprawdzać, jakie wrażenie robi na żywej publiczno­ści, nie obawiając się, że zostanie zdemaskowany.

- Dlaczego nie miałby pojechać do Paryża czy Am­sterdamu, gdzie wszyscy równie dobrze znają i grają amerykańską muzykę? - zapytała Andrea.

- Podejrzewam, że istnieje pewien ważny, osobisty powód. Z siedmiu piosenek, jakie śpiewa na najnowszej płycie, dwie: Volver, volver, volver i El Rey, są adaptacja­ mi lub parafrazami meksykańskich pieśni ludowych, które Goddard, poza paroma hiszpańskimi linijkami,
śpiewa po angielsku. Któregoś dnia poszedłem do laty­noskiego sklepu na Broadwayu i kupiłem oryginały meksykańskie, a kiedy porównałem je z adaptacjami God­darda, odkryłem, że pewne hiszpańskie kwestie śpiewa­ne przez Goddarda, nie istnieją w oryginale. Goddard
napisał je... po hiszpańsku!

- Znam te piosenki. Wydają się bardziej sentymen­talne niż większość tego, co pisze. - Zaczęła nucić Volver, volver, volver.


Słyszę, jak miłość mnie woła.

Bliski jestem szaleństwa.

Kiedy smutek dookoła,

chcę kochać

i wrócić.


- O czym mówią wersy, które napisał po hiszpańsku? - zapytała.

- W El Rey następują od razu po wersach oryginal­nych:


Z pieniędzmi albo bez

Robię, co chcę...

I jestem królem


Mówi tam o tym, że jest samotny „jak Del Coronado”, nawiedzany przez duchy jak „bezużyteczny okręt wojen­ny na granicy, którą przekraczam, żeby ją zobaczyć”. W drugiej piosence mówi o tym, że „ukrywa się i śpiewa w El Rosarito, do którego ona wraca i wraca, i wraca, za każdym razem po raz ostatni”. Mówi też, że jest „zmęczo­ny spokojem i ciszą... ceną kochania” i że „kochanko­wie, którzy się rozstają, zabijają namiętność”.

Andrea zapaliła się.

- Są jeszcze jakieś inne wskazówki? - spytała.

- Myślę, że mogą być. W ostatnim kawałku instru­mentalnym na tym albumie Goddard zręcznie przeplata motywy z trzech pieśni Schuberta: Miasto, Nad morzem i Sobowtór. Powtarza raz po raz posępne akordy Sobow­tóra, by urwać je nagle i przejść w końcowej serii akor­dów w zręcznie przeplataną, choć wyraźnie odmienną harmonikę, o ewidentnym arabskim zabarwieniu, jak gdyby po całej monotonii ukrywania Goddard-„sobow-tór” nagle się odsłonił lub wyjawił swoje prawdziwe uczucie!

Domostroy umilkł i zamyślił się na chwilę.

- Arabskim? - spytała Andrea.

- Arabskim - potwierdził. - Tak rozpoznawalnym w muzyce jak arabeska w filigranie czy wymyślnym haf­cie.

- Mów dalej!

- Parę kilometrów od słynnego starego Hotelu Del Coronado i granicy między San Diego a Tijuaną jest baza okrętów Marynarki Stanów Zjednoczonych. Może z jakiegoś powodu Goddard się tam zatrzymał i chciał przekazać komuś, co czuje. Komuś, kogo kochał, jak mi
się wydaje. Może nie miał czasu stworzyć kompozycji, która dobrze oddałaby jego uczucia, i zamiast tego po­ spiesznie dołączył swoje tajemnicze przesłanie do po­ pularnych meksykańskich piosenek, które wzbogacił o arabski motyw i nowy tekst.

- Przesłanie dla kobiety?

- Czemu nie? A skoro śpiewał dla niej po hiszpań­sku, prawdopodobnie była Meksykanką. Mógł ją spotkać w Hotelu Del Coronado. Wielu Meksykanów zatrzymuje się tam w drodze do San Diego, po minięciu tych statków-widm na granicy. Zatem, kto wie? Może była zaręczona albo nawet zamężna. - Przerwał. - Jeśli tak, jedy­nym sposobem, w jaki mógł się z nią widywać bez wzbu­dzania podejrzeń jej rodziny lub innego mężczyzny w jej życiu, były występy w miejscach publicznych: ka­wiarniach lub restauracjach. W twoim liście - snuł da­lej swoje przypuszczenia - powinniśmy zapytać, czy to jego meksykańska miłość rozbudziła w nim zaintereso­wanie dwoma meksykańskimi pieśniami i zainspirowa­ła go tak, że zmienił tekst oryginału. Jeśli jesteśmy na złym tropie i Goddard wymyślił wszystkie te latynoskie
kawałki tylko dlatego, że był na El Festiyal Latino w Village Gate w Nowym Jorku, uzna ten pomysł za wytwór twojej fantazji. Jeśli nie, może okazać się, że chwyciliśmy byka za rogi.

- A propos byków - powiedziała Andrea wpadając w refleksyjny nastrój. - Czy wiesz, że mnóstwo Amery­kanów z południowej Kalifornii jeździ na corridę do Tijuany? - Nie czekając na jego odpowiedź, ciągnęła dalej. - Oglądałam walki byków w Hiszpanii i wyobraź sobie, nigdy nie widziałam w nich męskiego pojedynku odważnego matadora z okrutnym bykiem. Jakoś zawsze widziałam w byku, z jego wielkim dyndającym czarnym kutasem, esencję męskości, a w matadorze - samicę w zalotach: wycinającą piruety, wymyślnie wystrojoną panienkę, która udaje, że poluje, a w rzeczywistości sa­ma pragnie być pojmana, wabiąc i prowokując samca, uwodzicielsko pozwalając mu ocierać się o siebie przy każdym obrocie. Jej peleryna jest tak czerwona, jakby już przesiąknęła krwią z defloracji, jakby już przebił ją róg byka. I dopiero kiedy byk jest zbyt zmęczony lub kiedy znudziła mu się gonitwa i stoi na arenie na szero­ko rozstawionych nogach z nisko pochylonym łbem, ma­tador, niczym odtrącona kobieta pragnąca ukarać ko­chanka, którym teraz pogardza, podnosi szpadę i wbija ją w najbardziej wrażliwe miejsce: serce samca.



Od czasu do czasu Andrea opowiadała o swojej ro­dzinie. Mówiła, że jej babka, uparta stara kobieta, była tak dumna ze swoich pięknych gęstych włosów, iż latami nie zgadzała się ich obciąć. Ku rozpaczy reszty rodziny, która uważała, że nie wypada, aby stara kobieta nosiła długie włosy, zapuściła je aż do pasa. Wówczas Andrea, która była jeszcze wtedy bardzo młodą dziewczyną, postanowiła sama dać babce nauczkę. Późno w nocy, kiedy starsza pani pogrążona była w głębokim śnie, zakradła się do jej pokoju i przerzedziła jej włosy noży­czkami, pozostawiając wszystkie odcięte kosmyki roz rzucone na poduszkach. Babka Andrei wpadła w pani­kę, przekonana, że traci włosy z powodu ich długości i ciężaru. Usiłując uratować to, co zostało, szybko obcię­ła je tak krótko, że ledwo zakrywały kark.

Andrea opowiedziała również Domostroyowi o za­bawnym tricku, jaki stosowała na randkach w ostatnich klasach szkoły średniej. Pozwalała chłopcu zwabić się do jego pokoju, namiętnie pieścić i całować. Następnie, kiedy nie patrzył, schylała się i wyjmowała z torebki umoczoną w czerwonym winie podpaskę, podrzucała ją wysoko w powietrze, tak mocno, by uderzyła o sufit i przyczepiła się do niego. Chłopiec wpatrywał się prze­rażony w nasączony kawałek waty i spadające z niego na podłogę czerwone krople. Na jego twarzy malował się irracjonalny męski strach przed dotknięciem czego­kolwiek zbrukanego krwią z miesiączki. Wymamrota­wszy słowa przeprosin, odprowadzał ją nietkniętą do domu.

Słuchając tych i podobnych historii, Domostroy za­stanawiał się czasami, czy Andrea nie wytnie mu kiedyś jakiegoś kawału, i chociaż często zaskakiwała go swoją inteligencją, zdarzało się, że również go szokowała.

Pewnego dnia, późno w nocy, musiał opuścić pogrążo­ną we śnie Andreę, żeby pojechać do zabytkowego kościoła Męki Pańskiej na Long Island, gdzie wczesnym rankiem miał grać do mszy żałobnej. Jednakże jakieś dziesięć minut po wyjściu z mieszkania uświadomił so­bie, ku swemu przerażeniu, że zapomniał wziąć portfel. Wrócił, i skradając się na palcach, by nie obudzić Andrei, zauważył, że łóżko, które z nią dzielił, jest puste. Andrea wyszła z domu. Zastanawiał się, dokąd mogła pójść, sama, nad ranem, i dlaczego okłamała go prosząc, by po powrocie obudził ją na śniadanie.

W kościele trumna stała u szczytu nawy głównej i kiedy grał, nie mógł powstrzymać się od spoglądania w kierunku czarnej skrzyni i rozmyślania o znajdują­cym się w niej nieboszczyku - przypomnieniu dla żyją­cych, że są tylko następnym ogniwem w łańcuchu umar­łych. Ta myśl nie zasmuciła go jednak, przeciwnie, poczuł przypływ radości. Postawiony wobec śmierci szczęśliwy był, że tu jest, by przyjąć inne wyzwania losu.

Kiedy wrócił do mieszkania późnym rankiem, Andrea spała w łóżku, jakby ani na chwilę go nie opuszcza­ła. Zraniony jej zdradą obudził ją i zapytał, jak spędziła noc. Przeciągając się i ziewając, podała mu usta do pocałunku na dzień dobry i powiedziała, że nareszcie się dobrze wyspała. Ulegając ciepłu jej młodego, jędr­nego ciała, pozwolił się objąć i pocałować. Ponieważ nie miał ochoty na konfrontację, nie wspomniał słowem o swojej niespodziewanej nocnej wizycie.

Innym razem Andrea oświadczyła mu, że ma duszę w połowie męską, w połowie kobiecą. Od czasu do czasu lubi przebierać się za mężczyzn i z przyjaciółmi z zespo­łu punk-rockowego ruszać w trasę po manhattańskich barach i dyskotekach dla gejów na dolnej West Side.

Powiedziała mu, że męska seksualność fascynuje ją od czasu, gdy jako nastolatka zakochała się w chłopcu, który okazał się aktywnym biseksualistą. Towarzyszyła mu w jego sekretnych polowaniach na kochanków, cza­sami nawet w charakterze przynęty, na którą łowili dla niego partnerów. W zamian chłopak Andrei pozwalał jej patrzeć, jak kocha się z innym mężczyzną. I wtedy doznała olśnienia: widok ich dwóch budził w niej nie kobietę, ale mężczyznę. W takich chwilach pragnęła kochać się ze swoim chłopakiem i zaspokajać go tak, jak robiłby to mężczyzna, mężczyzna, w którym się kochał, a kiedy uprawiała z nim seks, wyobrażała sobie, że sa­ma ma członek, wierną replikę jego narządu.

Andrea chełpiła się, że jest wytrawną specjalistką w grze miłosnej. Często, w środku nocy, kiedy nie mogła zasnąć, wybierała z książki telefonicznej przypadkowe nazwisko mężczyzny, nakręcała numer i chrapliwym głosem przedstawiała się jako Ludmiła, Yanessa lub Karen. Mówiła, że właśnie się obudziła i, żeby móc ponownie zasnąć, potrzebuje „seksownej rozmowy”. Je­śli mężczyzna odkładał słuchawkę, nakręcała inny numer i powtarzała wszystko od początku. Prosiła nic nie podejrzewającego mężczyznę, żeby się przedstawił, wciągała go w długą rozmowę, i w coś więcej. Obserwu­jąc leżącego obok Domostroya, oceniała po jego re­akcjach wrażenie, jakie robiło każde wypowiadane przez nią słowo.

- Chciałabym, żebyś był ze mną swobodny, kochanie - szeptała do słuchawki - tak jak ja jestem teraz z tobą. Chcę, żebyś dotykał się tam, gdzie ja się dotykam. Mam zacząć pierwsza? Dobrze... Widzisz, mnie to podnieca. Podoba mi się twój głos... Sprawia, że czuję cię tak blisko. Pozwól, że poprowadzę twoje ręce... tam, gdzie chcesz, żeby cię dotykały... Tak, tu. Chcę, żebyś mnie tu dotknął. A teraz, dotknij siebie i wyobraź sobie, że two­je ręce są moimi rękami, dotknij jeszcze raz... i jeszcze...

Podniecony jej głosem, oddając się fantazjom na jej temat, telefoniczny kochanek szeptał do niej słowa, których Domostroy nie słyszał. Andrea szeptała i jęcza­ła do słuchawki, jej oddech stawał się chrapliwy i ury­wany, a w końcu kładła się na Domostroyu, z piersiami na jego klatce, z twarzą przy jego twarzy i słuchawką telefoniczną jako jedyną barierą między nimi.

Ciągnęła słowną szaradę, liżąc równocześnie uszy Domostroya, całując jego wargi, wkładając wolną rękę między jego a swoje ciało, ściskając go i drapiąc.

- Kochaj mnie szybciej, najdroższy, mocniej, głę­biej... teraz szybciej - dyszała w słuchawkę.

Nasłuchując odgłosów po drugiej stronie, odsuwała się gwałtownie od Domostroya i porzuciwszy go w środ­ku podniecenia; odkładała słuchawkę.

- Przed chwilą kolejny skurczybyk się na mnie spu­ścił! - wykrzykiwała z udawaną złością. – Wyobrażasz sobie, co za bezczelność! I to na pierwszej randce!

Pewnego ranka, kiedy właśnie miał jej zakomuniko­wać o swoim ostatnim odkryciu, Andrea zaskoczyła go, uprzedzając to, co chciał powiedzieć.

- Goddard jest jak pisarz, który używa pseudonimu - zaczęła, obracając się na łóżku i spoglądając na niego.

- Zwykle przybrane nazwisko nie ma nic wspólnego z prawdziwym nazwiskiem pisarza lub z jego życiem, ponieważ ma być artystyczną przykrywką, twórczyni ka­muflażem. Ale parę dni temu powiedziałeś, że wydaje ci się, że wiesz, dlaczego Goddard wybrał sobie to imię. No, dlaczego?

- Mam pewną wskazówkę - odparł Domostroy. – Kiedy słuchałem jego płyt, wyłowiłem dwa muzyczne tematy. Byłem pewien, że należą do innych kompozytorów, któ­rych płyty już wcześniej słyszałem. Są to subtelne parafra­zy muzyki, która wydaje mi się znana. Całymi dniami przesłuchiwałem setki płyt i taśm, starych i nowych, ame­rykańskich i zagranicznych, ale nie mogłem trafić na ory­ginał, głównie dlatego, że oba efemeryczne tematy przypo­
minają muzykę wielu dawnych i obecnych kompozytorów. W końcu udało mi się odnaleźć jeden motyw.

- Czyj?

- Liebersona, człowieka, którego kiedyś znałem - od­powiedział - i który umarł kilka lat temu. Lieberson był prezesem Columbia Records Masterworks, i to on wylansował paru naszych najlepszych współczesnych kom­pozytorów, zarówno muzyki klasycznej jak i popularnej.
Doprowadził też do wystawienia w Ameryce musicali South Pacific, My Fair Lady i West Side Story. Zdobył siedem nagród Grammy i przynajmniej tyle samo Zło­tych Płyt. Był również jednym z najlepiej wykształco­nych i najbardziej podziwianych ludzi w przemyśle mu­
zycznym.

- Zaczekaj - przerwała - mówisz o biznesmenie. Co on ma wspólnego z tematami w muzyce Goddarda?

Powoli nachylił się nad nią i wdychając cierpką woń jej ciała, otarł jeden policzek o wnętrze jej twardego i chłodnego uda, a drugi przycisnął do wygolonego, fa­lującego, pokrytego kropelkami potu wzgórka.

- Lieberson był także utalentowanym i doświadczo­nym kompozytorem - powiedział miękko. – Spędziłem trochę czasu słuchając ponownie wszystkich jego dzieł i byłem zdziwiony, że tak dużo napisał. Skomponował muzykę do Alicji w krainie czarów, balet, suitę na orkie­strę smyczkową, symfonię, muzykę do trzech chińskich poematów na różne głosy, suitę na dwadzieścia instru­mentów, utwór pod tytułem Skargi młodzieńca, inny zaty­tułowany Dziewięć melodii na fortepian, kwintet oraz wiele pieśni do tekstów Ezry Pounda, Jamesa Joyce'a i innych. Przeczytałem nawet jego powieść Troje do sy­pialni C. W filmowej adaptacji tej książki jedną z głów­nych ról zagrała Gloria Swanson.

- Przejdź do rzeczy - powiedziała, odsuwając się i więżąc go między łydkami, których krągłość nie była skażona najmniejszym wybrzuszeniem mięśnia, a gład­kości nie zakłócał pojedynczy włosek.

- Rzecz w tym, że Goddard sparafrazował całe partie jednego z utworów Liebersona.

- Też mi rewelacja - prychnęła. - Każdy parafrazuje. Na zajęciach z historii muzyki fortepianowej dowiedzia­łam się właśnie, że w Fantaisie Impromptu Chopin, który
tak masowo i bez skrępowania czerpał z polskiej muzyki ludowej, sparafrazował również impromptu Moschelesa, opublikowane przypadkowo razem z nokturnami z opusu 15. Chopina. Chopin tak się wstydził przyznać do zapoży­czenia z Moschelesa, że przez dwadzieścia lat nie zgadzał się na wydanie swojego dzieła. „Jak każdy inny artysta,
kompozytor przetwarza już istniejące formy, motywy, tech­niki w nową muzyczną całość” - pouczyła go. – Goddard sparafrazował jedynie ustęp muzyczny z utworu, który mógł usłyszeć gdziekolwiek - Była rozczarowana. - To za mało jak na znaczący związek.

- Zgadzam się, to za mało - odparł całując ją. Odkry­wał językiem owal i fałdy jej sromu, rozchylał je, wci­skał się do jej wnętrza i wycofywał.

Ciało Andrei przeszyły dreszcze, jej oddech stał się chrapliwy. Zamknęła oczy i rzucając głową na boki, skręcała się z rozkoszy.

Domostroy przerwał pieszczotę i powiedział miękko:

- Jest jeszcze jeden związek. Zgadnij, jak ma na imię Lieberson?

- Po co? - Odsunęła go od siebie i znieruchomiała.

- Zgadnij.

- Wiktor. Nie, zaczekaj, Hektor.

- Źle.

- Co imię Liebersona ma wspólnego z Goddardem?

- Mnóstwo - odparł Domostroy - ponieważ Lieber­son miał na imię Goddard.

Odrzuciła włosy z twarzy i usiadła.

- Co?

- Goddard Lieberson. - Spojrzał jej w oczy.

- Niewiarygodne. Czy może to być zbieg okoliczności?

- Zbieg okoliczności? Najpierw imię Liebersona, a potem jego muzyka! To nie przypadek, to związek.
Urwał. - Ale jaki? Kiedy Goddard Lieberson był u szczytu sławy, nasz Goddard prawdopodobnie był, jak ty, uczniem szkoły średniej.

Andrea siedziała zamyślona.

- Powiedziałeś, że Goddard sparafrazował tematy dwóch kompozytorów. Jednym jest Lieberson. Czy wiesz już, kim jest ten drugi?

- Jeszcze nie - odparł Domostroy.



Kilka dni później, jakby sprawdzając jego postępy, Andrea spytała:

- Znalazłeś ten drugi temat, który sparafrazował God­dard?

- Za nic nie mogłem zidentyfikować ani kompo­zytora, ani utworu. Było w nim coś jasnego i efeme­rycznego, trochę obcego i staromodnego, w stylu późnodziewiętnastowiecznych rosyjskich romantyków: Borodina, Bałakiriewa, Musorgskiego. Niemniej jednak mia­
łem dziwne uczucie, że przy jakiejś okazji słyszałem ten utwór w wykonaniu samego kompozytora, co znaczy, że musiał być nowszy. I nagle doznałem olśnienia. Goddard zaczerpnął ten motyw z Borysa Pregela, innego kompozytora, którego również znałem, podobnie jak Liebersona.

- Borys Pregel? Nigdy nie słyszałam ani o nim, ani o jego muzyce.

- To dlatego, że jesteś za młoda. Pregel urodził się w Rosji, zaczął grać, kiedy miał sześć lat, uczyła go matka, wspaniała pianistka i śpiewaczka. Później studiował muzykę w konserwatorium w Odessie, ale przerzucił się na inżynierię i uciekł na Zachód, do Francji. Stamtąd przyjechał do Stanów Zjednoczonych. Podobnie jak Lieberson, Pregel był znany nie ze swojej muzyki, ale w jego przypadku, głównie jako ekspert i wynalazca w dziedzinie energii atomowej. Był także niesamowicie sprawnym przedsiębiorcą, zajmował się uranem i inny­ mi radioaktywnymi materiałami. Za osiągnięcia i służ­bę dla ludzkości wybrano go na prezesa Nowojorskiej Akademii Nauk. Stał się obok de Gaulle'a, Eisenhowera
i papieża jednym z najczęściej odznaczanych ludzi na świecie.

- A jego muzyka?

- Była pierwszorzędna. W rosyjskiej tradycji roman­tycznej. Jego Suita Romantyczna, Fantazja D-dur i wie­le innych utworów wykonywanych było w Ameryce i Europie przez rzymską i mediolańską orkiestrę symfo­niczną pod dyrekcją d'Artegi. - Urwał. - To dziwne, jak wszystko powraca. Zapomniałem, że d'Artega, z zawodu dyrygent, był również aktorem. Zagrał Czajkowskiego w filmie Carnegie Hali.

- Widzę, że nieobce ci są różnego rodzaju smaczki z muzycznej kuchni - powiedziała, nie kryjąc podziwu.

- Trzymaj się mnie, to też je poznasz - odparł Domostroy. - Pieśni Borysa Pregela, podobnie jak Lieberso­na, były kompozycjami do dzieł znanych poetów.

Umilkł i zamyślił się.

- Jest jeden sekret, który chciałbym poznać: jak to się stało, że Goddard zaczerpnął motywy zarówno z Goddarda Liebersona jakiż Borysa Pregela? Nie mogę znaleźć związku.

- Może po prostu lubił ich muzykę – podpowiedziała Andrea.

- Mimo to, co za zbieg okoliczności! Nawet za ich życia muzyka Pregela i Liebersona nie była szeroko znana. Większość ludzi nie znała utworów nawet jedne­go z nich, a co dopiero obu. Zastanawiam się, czy rodzi­ na naszego Goddarda nie jest jakoś z nimi związana. Czy
Goddard mógł znać i Liebersona, i Pregela?

- Czemu nie? - wykrzyknęła podniecona. – Goddard może być młodym biznesmenem, rodzajem współczes­nego Liebersona czy Pregela! Czy to nie jest prawdopo­dobny związek?

- Wątpię. Po pierwsze, Lieberson i Pregel nie byli typowymi biznesmenami. Byli twórcami i intelektuali­stami, ludźmi o wszechstronnym wykształceniu i szero­kiej wiedzy, światowcami.

- Czy myślisz, że na swój sposób Goddard im dorów­nuje?

- Na pewno nie. Obaj byli utalentowanymi i wybitny­mi muzykami. Wbrew temu, co mówi Nash i inni kryty­cy, nasz Goddard nie rozumie fortepianu, jego muzyka jest elementarna, płaska, bez głębi. Jego podejście do rytmu, harmonii i melodii jest zsyntetyzowanym miszmaszem. Moim zdaniem również w śpiewie nie udało mu się niczego osiągnąć: jego głos jest tak banalny jak jego repertuar. Nie potrafi ściemniać barwy dźwięków, a jeśli chodzi o siłę głosu, całkowicie polega na wzmoc­nieniu elektronicznym.

- Przynajmniej nie nastawia się na czystą komercję - zauważyła Andrea. - Goddard pisze, żeby wzbogacić muzyczne doświadczenia słuchaczy. Dlatego go kochają.
Dlatego nie jest jeszcze jedną gwiazdką rocka. Jest innowatorem, jak Gershwin.

- Opinia publiczna ze swej natury jest nie wymagają­ca i naiwna - stwierdził Domostroy. - Łatwo ulega wpły­wom mass mediów, nie potrafi rozróżnić między tym, co autentyczne, a tym, co prawdopodobne, między orygi­nalnością a pozorem nowości. Goddard jest najwyżej umiarkowanie sprawnym piosenkarzem i zręcznym improwizatorem muzyki elektronicznej, to wszystko. Cho­pin powiedział kiedyś, że nie ma nic wstrętniejszego niż muzyka bez ukrytego znaczenia. Ale Goddard nie ma żadnego znaczenia do ukrycia. Zamiast tego sam ukrył się zręcznie w swojej muzyce! Jego niewidzialność cią­gle pozostaje jego największym atutem. - Spojrzał naAndreę i zauważył, że rozdrażniły ją jego słowa. Innowatorska czy nie - kontynuował łagodniejszym tonem - sama muzyka Goddarda nie powie nam, co łączy go z Liebersonem i Pregelem. Ale może powiedzą nam to dokumenty Columbia Records lub Nowojorskiej Akade­mii Nauk.



Andrea przeczytała list.

- Jest piękny - westchnęła - i taki wzruszający. Gdy­ bym była Goddardem, z pewnością chciałabym poznać kobietę, która go napisała.

Powoli przeczytała tekst raz jeszcze, bezgłośnie wy­mawiając każde słowo. Kiedy skończyła, spojrzała na Domostroya.

- Czy moje uczucia erotyczne muszą być tak szczegó­łowo opisane?

- To, co piszesz w tym liście o seksie, musi zadziałać jak pedał w fortepianie. Musi wywołać rezonans w jego fantazji na twój temat.

- Żałuję, że to nie ja go napisałam – zamruczała słodko. - Jest piękny.

- Ty go wyślesz - pocieszył ją Domostroy.

- Tak, ale moim jedynym wkładem będzie podpis.

- Nie będzie podpisu. I nie będzie adresu nadawcy.

- Dlaczego, skoro list mówi prawdę...

- Prawda nie potrzebuje podpisu - powiedział, od­bierając jej list. - Jeśli przekona go to, co piszesz, fakt, że nie wie, kim jesteś, jeszcze bardziej go zaintryguje. Będzie liczył dni do kolejnego listu od ciebie i miał nadzieję, że następnym razem znajdzie pod nim twój podpis, tak by pewnego dnia móc się z tobą spotkać.

- Czy jeden list może do tego doprowadzić?

- Wątpię. Ale kilka, powiedzmy trzy, tak. Dawno te­mu, w okresie mojego Sturm und Drangu - ciągnął - kiedy otrzymywałem wystarczająco dużo listów od wiel­bicieli, żeby wiedzieć, jak są do siebie podobne, dosta­łem jeden niezwykły. Jego autorka pisała, że zna mnie tylko z mojej twórczości, kilku koncertów oraz progra­mów w telewizji, ale przeprowadziła tak wnikliwą ana­lizę mojej muzyki i tak trafnie odgadła moje pragnienia i tęsknoty: ukryte pokłady mojego życia, o których niko­mu nie mówiłem, że byłem absolutnie oszołomiony.

Skoro nie znając mnie osobiście, odgadła tak wiele moich najintymniejszych uczuć, możesz sobie wyobra­zić, jak bardzo kusiło mnie, żeby spotkać się z nią twa­rzą w twarz, tak by emocjonalne czy profesjonalne uprzejmości nie zakłóciły naszej konfrontacji. Ale kiedy przeczytałem list do końca, uświadomiłem sobie z prze­rażeniem, że nie jest podpisany, a właściwie, że podpi­sała go jedynie muzyczną frazą z Chopina. Uznałem; że po prostu zapomniała podać swojego nazwiska i miałem głęboką nadzieję, że choć nie dostanie ode mnie odpo­wiedzi, jeszcze do mnie napisze.

Kilka tygodni później przyszedł drugi list. Tym razem z niezwykłą przenikliwością odgadła, nad czym pracuję, przewidziała, jaka będzie długość, nastrój oraz źródła inspiracji mojego nowego utworu, a wszystko, co napi­sała, było niewiarygodnie bliskie stanu faktycznego. I znowu list kończył się jedynie muzyczną frazą z Chopi­na, tym razem inną, i wiedziałem już, że nie było to przeoczenie, że zrobiła to specjalnie.

Nadeszły kolejne listy, wszystkie podpisane frazami z Chopina. Pisała w nich o mojej twórczości, ale rów­nież coraz więcej miejsca poświęcała opisowi swoich uczuć i pragnień, aż w pewnym momencie jej listy wy­raźnie zaczęły nawiązywać do jej seksualnych marzeń i fantazji. Opisywała obrazowo w szczegółach nasze sce­ny łóżkowe wraz z wypowiadanymi przez nas kwestiami: pisała, co i w jaki sposób jej mówię, co ona mi odpowia­da oraz jakie jest dokładne ułożenie naszych ciał w każ­dym momencie naszego stosunku. Z niesamowitą intuicją, zaskakująco trafnie odgadywała całą gamę moich seksualnych upodobań, począwszy od tych, do których przyznawałem się bez skrępowania, skończywszy na tych, których nigdy nie śmiałbym wyznać, a co dopiero próbować zaspokoić.

W większości przypadków była tak bliska całej prawdy o mnie, że zacząłem wierzyć, iż posiada zdolność perce­pcji pozazmysłowej. Co gorsza, obawiałem się, że moja tajemnicza korespondentka może być kimś, kogo znałem, lub przyjaciółką kogoś, kogo znam: dawną kochanką, przy­padkową partnerką, współpracowniczką, znajomą. A jed­nak, pewny byłem, że nigdy nie spotkałem kogoś tak przenikliwego czy tak owładniętego obsesją.

Zarówno w pracy twórczej jak i w fantazjach seksual­nych uzależniłem się całkowicie od jej listów, jakby tajemnicza korespondentka była siłą, która daje ener­gię mojemu życiu. Przez całe miesiące, ilekroć przycho­dził list, przekonany byłem, że tym razem odsłoni w nim swoją tożsamość i wreszcie będziemy mogli się spotkać, że będę mógł powiedzieć jej w końcu, co dla mnie znaczy. Ale ona nigdy tego nie zrobiła, i mniej więcej po roku listy przestały przychodzić. Najpierw czułem się tak, jakby nić mojego życia została nagle przerwana. Potem zacząłem pocieszać się różnymi teoriami: że była stara i chora, że umarła, że nawet jeśli żyje, to chociaż jest genialna, musi być neurotyczką, osobą psychicznie niezrównoważoną, prawdopodobnie schizofreniczką. W końcu, wyobrażając ją sobie jako fizycznie nieciekawą, brzydką, może nawet trochę odrażającą, zredukowałem ją do banalności, i po pewnym czasie wyparłem całkowicie z pamięci.

Kilka lat później brałem udział w Muzycznych Tygo­dniach w Crans-Montana, szwajcarskim kurorcie od­wiedzanym często przez artystów. Honorowym gościem festiwalu była pianistka, którą mimo że miała tylko dwadzieścia kilka lat, uważano za jedną z największych pianistek świata, i która z powodu niezwykłej urody by­ła szczególną ulubienicą publiczności i mass mediów. Widziałem i słyszałem ją kilkakrotnie i za każdym ra­zem byłem pod wrażeniem jej zmysłowego uroku.

Ostatniego wieczoru Muzycznych Tygodni posadzono mnie wraz z kilkoma innymi gośćmi u szczytu stołu, obok pianistki i jej męża, młodego biznesmena. Podczas posił­ku zauważyłem, że pianistka rzuca w moim kierunku ukradkowe spojrzenia, a w pewnym momencie wręcz przyłapałem jej wzrok na sobie. Onieśmielony jej pięk­nem, a także obecnością jej małżonka, wymieniłem z nią jedynie kilka uwag o tym, że artysta potrzebuje zarówno odosobnienia jak i kontaktu z publicznością, prawda, któ­ra dla nas obojga była rzeczą oczywistą, a którą pozostałe osoby przy stole uważały za sprzeczność.

W pewnym momencie odszedłem od stołu, żeby zejść na dół do toalety, i kiedy schodziłem po ciemnych scho­dach, usłyszałem, jak ktoś za mną woła mnie po imieniu. Tym kimś była pianistka.

- Chciałam pana przeprosić, panie Domostroy, za moje wpatrywanie się w pana podczas kolacji.

- Ależ to mi schlebiało - odparłem. - Od dawna pra­gnąłem panią poznać.

- Znał mnie pan jeszcze przed dzisiejszym wieczo­rem! - powiedziała podchodząc bliżej, aż jej twarz zna­lazła się w kręgu światła. Raz jeszcze podziwiać mogłem całą siłę jej piękna.

- Słuchałem pani gry, ale nie wydaje mi się, żebyśmy się kiedyś poznali.

- Nie poznaliśmy się osobiście - odparła i położyła rękę na moim ramieniu - ale wiele razy do pana pisa­łam. Nie podpisywałam listów, kończyłam je muzyczny­mi frazami.

Aż podskoczyłem. Moje serce waliło jak oszalałe.

- Z Życzenia Chopina - powiedziałem i zacząłem re­cytować słowa muzycznych fraz, które mi przesyłała.


Gdybym ja była słoneczkiem na niebie,

nie świeciłabym jak tylko dla ciebie.


Ani na wody, ani na lasy,

ale po wszystkie czasy

pod twym okienkiem i tylko dla ciebie,

gdybym w słoneczko mogła zmienić siebie.



Gdybym ja była ptaszkiem z tego gaju,

nie śpiewałabym w żadnym obcym kraju.


Ani na wody, ani na łasy,

ale po wszystkie czasy,

pod twym okienkiem i tylko dla ciebie.

Czemuż nie mogę w ptaszka zmienić siebie?


Ożywiony wspomnieniami jej listów, a także pod wpływem obrazów, które wywoływały teraz, kiedy stała przede mną, wziąłem ją w ramiona i przyciągnąłem do siebie, po czym splotłem ręce na jej plecach i zbliżyłem twarz do jej twarzy.

- Uwielbiałem twoje listy - powiedziałem. - Sprawi­ły, że nie przestawałem o tobie myśleć i że czekałem na ciebie bardziej niecierpliwie niż na kogokolwiek w ży­ciu. To było pięć lat temu. Pięć lat! Pomyśl, jakie mogły być te lata, gdybyśmy się wtedy spotkali.

Ujęła moje dłonie.

- Patrzyłam na twoje ręce podczas kolacji - powie­działa - i myślałam o czasach, kiedy oddałabym cały świat, żeby czuć je na swoim ciele. Tak bardzo byłam w tobie zakochana, w twojej muzyce, we wszystkim, co z tobą związane. Oglądałam cię w telewizji, czytałam o tobie w gazetach, chodziłam na każdy twój koncert. Jedyną rzeczą, jakiej pragnęłam, to żebyś się we mnie zakochał.

- Gdybyś tylko podała swoje nazwisko, twoje pra­gnienie zostałoby spełnione. Byłem zakochany w auto­rce tych listów. Nieustannie marzyłem o niej i o życiu, jakie moglibyśmy wieść. Za nowe życie z nią oddałbym wszystko. - Przyciągnąłem ją do siebie, zanurzyłem twarz w jej włosach, przywarłem do niej całym ciałem. Zachwiała się w moich ramionach. - Nadal ją kocham. Powiedz mi, co mam zrobić, żebyśmy mogli być razem?

Zawahała się, i nie patrząc na mnie, przypomniała mi, że ma męża.

- Kochasz go? - spytałem.

- Czy go kocham? Chyba nie, ale nie mogę powie­dzieć, że nic do niego nie czuję - odpowiedziała. -i mamy dziecko.

- Możemy być kochankami - nalegałem. Odwróciła ode mnie twarz.

- Napisałam ci kiedyś, że cię kocham. Nadal jestem w tobie zakochana, ale jeśli miałabym ukrywać swoją miłość, czułabym się tak, jakbym ją zbrukała, zmienia­jąc to, co naturalne, w coś wstydliwego.

- A więc nie ukrywajmy tego - zaproponowałem, przytrzymując ją silniej. - Nie chcę cię znowu stracić.

Wyswobodziła się z mojego uścisku.

- Mój mąż mnie kocha - stwierdziła. - Był bardzo szczodry. Bez jego pomocy nie byłabym tym, kim jestem. Nie mogę go zostawić.

Kiedy odwróciła się, żeby odejść, rzuciłem:

- Proszę, napisz znowu do mnie.

Odeszła, a następnego dnia oboje z mężem opuścili Crans-Montana.

Z początku owładnęło mną uczucie radości, że trzymałem w ramionach kobietę, którą kochałem. Dopiero później dotarła do mnie świadomość straty. Czekając, że do mnie napisze, coraz bardziej oddawałem się fanta­zjom na jej temat, zawsze wyobrażając ją sobie nagą, kochającą się ze mną podczas potajemnych schadzek po jej koncertach w wielkich anonimowych hotelach na West Side w Nowym Jorku, w hotelikach w Paryżu, Rzy­mie i Wiedniu, w motelach w Los Angeles, w prywat­nych pokojach tajnych pałaców seksu w Rio de Janeiro. Ale ona nie napisała i zacząłem spędzać całe godziny na lekturze jej starych listów. W takich chwilach niena­widziłem siebie, mojej muzyki, całej mojej egzystencji, ponieważ nie udało mi się jej posiąść jedyny raz, kiedy miałem po temu okazję. Widok telefonu napełniał mnie bólem, ale nie miałem odwagi do niej zadzwonić. Ni­czym zrozpaczony smarkacz zakochany w nauczycielce muzyki obmyślałem skomplikowane plany, żeby ją śle­dzić, zaaranżować przypadkowe spotkanie, ale zawsze w zażenowaniu porzucałem te niedojrzałe pomysły.

Kilka miesięcy temu dowiedziałem się, że jej mąż zginął w wypadku samochodowym.

- Naprawdę? - spytała Andrea, sięgając jakby nigdy nic po szczotkę do włosów. - Więc dlaczego się z nią nie skontaktowałeś ?

- Po co?

- Żeby z nią być. - Szczotkowała powoli włosy, po­zwalając im opadać na plecy i szyję. - Jesteś najlepszą częścią jej przeszłości.

- Ale ona nie jest najlepszą częścią mojej – odparł Domostroy rozmyślnie spokojnym tonem.

Wstał i przeciągnął się.

- Poza tym pisywała do mnie, kiedy byłem kom­pozytorem. Teraz komponuję jedynie listy, w dodatku cudze.

Odchrząknął, po czym sięgnął po Andreę i położył ją na łóżku. Przykrył jej piersi włosami i delikatnie wygła­dził je wokół sutek.



Jak długo po tym spotkaniu z pianistką przestałeś komponować? - zapytała następnego dnia Andrea bez­namiętnym tonem.

- Po mniej więcej roku - odparł Domostroy i dodał z uśmiechem: - Można powiedzieć, że wena twórcza wy­czerpała się, gdy przyszło poczucie opuszczenia.

- Czy nadal jesteś w niej zakochany?

- Nie w niej. W jej listach. Co przypomina mi, że twój pierwszy list do Goddarda został wczoraj wysłany. Wło­żyłem go do urzędowej koperty Białego Domu, jednej z kilku, które przechowywałem przez lata jako pamiąt­kę. Biały Dom używa wewnętrznych tłoczonych kopert, podobnych do tych, w jakie wkłada się zaproszenia ślubne. Żadna z nich nigdy nie była ostemplowana ani zaadresowana.

- Skąd je masz?

Popatrzył na nią, zanim odpowiedział.

- Kiedy występowałem w Waszyngtonie, jeden z mo­ich wielbicieli, doradca prezydenta, przesyłał mi w nich gratulacyjne liściki. Jeśli Goddard dostaje jakieś listy od wielbicieli, ten na pewno do niego dotrze.

- Pewnie pomyśli, że pracuję w Białym Domu.

- Może. Albo że jesteś żoną lub córką jakiejś grubej ryby i podobnie jak Goddard chcesz być niewidzialna. Będzie żałował, gdy porzucisz kiedyś swoją anonimo­wość, ale możesz być pewna, że będzie niecierpliwie wyglądał dalszych kopert z Białego Domu.

- A co w nich będzie?

- Kolejne spostrzeżenia na temat jego osobowości, jego muzyki, jego życia. Może kilka twoich zdjęć, żeby pokazać mu, jak jesteś piękna.

- Czy powinniśmy tak wcześnie pozwolić mu dowie­dzieć się, kim jestem? - zapytała i szybko udzieliła so­bie odpowiedzi. - Może należy zrobić je z pewnej odle­głości lub z odwróconą twarzą?

- Dobry pomysł.

- Skoro nie podpisuję listów, nie powinnam również pokazywać twarzy. Czyż twarz nie jest podpisem ciała?

Domostroy uśmiechnął się.

- Masz dużo dobrych zdjęć?

- Nie bardzo. - Zastanowiła się i dodała: - Słuchaj, a może byśmy sami zrobili kilka fotek! Takich seksow­nych. Dla niego mogę się nawet rozebrać.

- Kolejny dobry pomysł. Ale nie jestem pewny, czy nie będzie miał za złe, że pozujesz innemu mężczyźnie.

- Oczywiście, że tak. Dlatego nie pozwolimy mu się tego domyślić. Czy nie możemy ich zrobić tak, żeby wydawało mu się, że użyłam aparatu z samowyzwalaczem?

- Chyba możemy. Jak myślisz, jaki cel powinny mieć te zdjęcia?

- Powinny go podniecić. Powinien podniecić się na sam mój widok.

- Pomyślałaś o wszystkim - stwierdził z uznaniem.

- Ktoś musi to robić, Patrick, bo jeśli cały ten czas Goddard potrafił utrzymać swój sekret w tajemnicy przed światem, to znaczy, że musi być sprytny. A więc my musimy okazać się sprytniejsi, nieprawda? Myślę, że powinniśmy zadbać o to, żeby na moich listach i fotografiach nie było żadnych odcisków palców. Jeśli go zainteresuję, nie chciałabym, żeby mnie po nich odszu­kał. Nie chcemy chyba, żeby wyśledził mnie, zanim ja go odnajdę.

Przewróciła oczami i wybuchnęła śmiechem.

- Co cię tak rozśmieszyło?

- A co będzie, jeśli okaże się, że Goddard lubi chłop­ców?

- Wtedy - odparł Domostroy, szeroko się uśmiecha­jąc - od samego początku będziecie mieli ze sobą coś wspólnego.



Opalali się nago na dachu jej domu. Andrea spała wyciągnięta obok niego z głową na zwiniętym ręczniku.

Domostroy obserwował, jak pojedyncza kropla potu zbiera się na jej szyi, spływa na pierś, zatrzymuje się na sutku, biegnie w bok i nie natykając się na żadną zmar­szczkę, toczy się po gładkiej suchej powierzchni jej brzucha.

Popatrzył na siebie. Strumyki potu wylewały się z ma­łych wgłębień uformowanych między fałdami i zmarsz­czkami skóry. Nie mogąc dłużej znieść upału, wstał i włożył spodenki. W dole rozciągały się parujące ulice Manhattanu. W lekko falującym powietrzu unosił się zapach smoły, a na rzece Hudson lotniskowiec z samo­lotami z bronią nuklearną eskortowany przez flotyllę holowników i łódek spacerowych kierował się do Am-brose Light. Zwinięte skrzydła samolotów na przednim pokładzie odbijały promyki słońca niczym otwarty akor­deon.

- Okłamałeś mnie w sprawie kopert Białego Domu - doszedł go głos Andrei.

- Dlaczego? - spytał, nie odwracając głowy.

- Cała ta historia o kopercie w kopercie wydała mi się podejrzana - stwierdziła spokojnie. – Postanowiłam więc ją sprawdzić. Otóż w takich wypadkach nie używa­ją w Białym Domu podwójnych kopert. Skłamałeś, Do­mostroy. Dlaczego?

- Wydawało mi się, że to koperty mogą pomóc twojej sprawie, a nie prawda o tym, jak wszedłem w ich posia­danie.

- Prawda nie ma pomagać - odparowała. – Prawda po prostu jest.

- A więc ją po prostu zataiłem - stwierdził, obserwu­jąc lotniskowiec.

Powiedziawszy to, zamyślił się na chwilę: czy zataił również przed samym sobą prawdę o swoim życiu? Czy nie spędziłby swego życia lepiej, gdyby zamiast wstępo­wać na służbę do leżącej za nim młodej kobiety, zaciąg­nął się do wojska? Został członkiem załogi tego lotniskowca? Żeby pozostać wiernym samemu sobie, czy nie powinien się łatwo adaptować? Być tak zmiennym jak zmienne jest życie muzyki, w którym nie ma znaczenia, że Giwaździsty sztandar, znany aż do wojny 1812 roku pod tytułem Anakreonowi w niebie, był piosenką pijacką pewnej knajpy w Londynie? Albo że majestatyczny Po­lonez As-dur Chopina po raz pierwszy dotarł do maso­wego odbiorcy w Pieśni, którą zapamiętasz, ckliwym fil­mie o życiu kompozytora oraz w Cheek to Cheek, swingo-wej wersji chopinowskiego motywu?

- A może byś mi powiedział prawdę, Patrick? Jak wpadły ci w ręce te koperty? - nalegała Andrea.

- Dobrze, powiem ci - zgodził się Domostroy. – Jakieś dziesięć lat temu miałem zajęcia ze składni muzycznej w szkole dramatycznej w jednym z prestiżowych uni­wersytetów Nowej Anglii. Wśród moich studentów była jedna dziewczyna, którą, przyznam szczerze, bardzo lubiłem. Kiedy zgłosiła się, żeby zostać moją asystentką, natychmiast ją zatrudniłem.

- A więc tak wyglądają obiektywne kryteria zatrud­niania w Akademii - wtrąciła Andrea. - Założę się, że tak samo jest w Juilliard.

- Mieszkała na parterze dużego domu w pobliżu uni­wersytetu - ciągnął Domostroy. - Właściciel, emeryto­wany prawnik, zajmował ostatnie piętro. Był kiedyś wspólnikiem w znanej waszyngtońskiej firmie prawni­czej, a w młodych latach jednym z wysokich doradców
w Białym Domu.

- I trzymał na wierzchu firmowy papier listowy? - spytała uśmiechając się drwiąco.

- Nawet jeśli tak było, to miałem wtedy do roboty lepsze rzeczy niż wykradanie luksusowej papeterii na listy; które jakiegoś dnia mógłbym napisać (w dodatku jako kobieta!) do pewnego lubującego się w znikaniu gwiazdora rockowego.

- Lepsze rzeczy? Na przykład jakie?

- Komponowanie. Tamtego roku napisałem Concerto Baobab.

Andrea uśmiechnęła się lekceważąco.

- Który kilka lat później, o ile sobie przypominam, postanowiłeś poprawić, twierdząc, że nie jest wystarcza­jąco dobry. Pewnie kiedy pisałeś go po raz pierwszy, za bardzo byłeś pochłonięty innymi sprawami. Choćby tą młodą asystentką.

- Racja. Bez niej moja praca na uczelni byłaby po­tworną męczarnią. Starszy pan mieszkał samotnie i mi­mo podeszłego wieku sam przygotowywał sobie posiłki, oszczędzając na pensji dla kucharki.

Pewnego sobotniego ranka moja asystentka zadzwo­niła do mnie i zapytała, czy nie mógłbym zaraz jej odwiedzić. Powiedziała, że ma dla mnie niespodziankę, która może stać się dla mnie inspiracją muzyczną.

Gdy dotarłem na miejsce, zastałem ją w ogrodzie ubraną w prawie przezroczystą szyfonową suknię z dawnej epoki i staromodne buty na wysokim obcasie. Kiedy szła w moją stronę, poruszona podmuchem wia­tru suknia przylgnęła ściśle do jej kształtnego ciała. Niczym Dama z Shalott z obrazu Waterhouse'a w Tatę Gallery, ujęła mnie za rękę i poprowadziła do domu, gdzie zasłoniła mi oczy opaską i wprowadziła po scho­dach na górę.

Weszliśmy do pokoju. Z zapachu książek i starej skó­ry wywnioskowałem, że znajdujemy się w gabinecie sta­ruszka.

Dziewczyna zaprowadziła mnie do skórzanej sofy i lekkim pchnięciem posadziła mnie na niej. Złożywszy niespodziewanie na moich ustach wilgotny pocałunek, zerwała mi z głowy opaskę. Otworzyłem oczy i ujrzałem go siedzącego przy biurku, nie dalej jak trzy metry od nas. Podpierał głowę rękami i patrzył na nas oboje z wyrazem ślepej fascynacji.

- Staruszek?

- A któżby inny? Ale nie ruszał się. Był martwy.

- Jak długo nie żył? - zapytała chłodno Andrea.

- Kilka godzin. Tego ranka dziewczyna zauważyła, że nie zszedł po gazetę. Kiedy weszła na górę, znalazła go już zimnego przy biurku. Kierowana nagłym impulsem oparła jego głowę na rękach i zadzwoniła do mnie. No wiesz, miała słabość do niesamowitych rzeczy.

- A ja, głupia, myślałam, że zrobię na tobie wrażenie moim skórzanym kostiumem punka! - jęknęła Andrea. -Co było dalej?

- Nic specjalnego. Przeszukaliśmy jego rzeczy: szu­flady, segregatory, szafki. Jego obecność ewidentnie ją podniecała: Śmierć obserwująca Życie. Powiedziała, że gdybyśmy zaczęli się tam kochać, stworzylibyśmy ideal­ny temat dla Hieronima Boscha lub Salwadora Dali.

- Mam nadzieję, że staruszek miał się tylko przyglą­dać - przerwała mu Andrea. - Czy też twoja asystentka była gotowa na bardziej niesamowite doświadczenia?

Lotniskowiec zniknął z pola widzenia, a wszystkie małe łódki rozpierzchły się w różne strony.

- A papeteria? - spytała Andrea.

- Zabrałem paczuszkę kopert z jego biurka. Na pa­miątkę.

- Pamiątkę - mruknęła Andrea. - Ciekawe czego?



W dziwacznych i niespodziewanych momentach An­drea lubiła wyprowadzać Domostroya z równowagi.

- Kiedy mój dziadek poszedł na emeryturę - zakomuni­kowała mu pewnego razu - odmówił przyjmowania poży­wienia, a kiedy lekarze uratowali go od śmierci głodowej, zmęczony bezużyteczną egzystencją strzelił sobie w łeb, jak Hemingway. Dlaczego ty nie zrobiłeś tego samego?

- Ponieważ wciąż jestem użyteczny - odparł Domostroy. - Dla siebie. Dla ciebie. Jestem szczęśliwy, że żyję.

- To nie znaczy, że jesteś użyteczny - odparła śmiejąc się. - To tylko znaczy, że masz ego!

Od czasu do czasu Andrea przypominała mu, że kiedy dowie się, kim jest Goddard, Domostroy będzie musiał odejść. Mówiła to z idealnym spokojem, jakby stwier­dzała rzecz oczywistą: odnalezienie Goddarda stanowiło jedyny powód, dla którego byli razem. Niekiedy mó­wiła to natychmiast po tym, jak skończyli się kochać; po tym, jak pozwoliła mu rozpalić w sobie pożądanie, a na­stępnie zmieniwszy rolę, sama drażniła i podniecała go do granic wytrzymałości. Mówiła mu to, kiedy w jego wyczerpanym orgazmem ciele nie było już odrobiny napięcia, po tym jak błagał, by przestała doprowadzać go do szaleństwa, i gdy zmęczony seksem zasypiał, by zaspokojony i pogodny obudzić się u jej boku.

Jej słowa nieuchronnie wzbudzały w nim trwogę; trwogę, jaką często odczuwał, zanim ją spotkał; trwogę przed samotnymi powrotami co noc od Kreutzera do Old Glory: czarnej dziury jego kurczącego się kosmosu.



Domostroy wiedział, że jeśli listy i zdjęcia od Andrei wystarczająco zaintrygują Goddarda, gwiazdor w końcu znajdzie sposób, by do niej dotrzeć. Cała sztuka polegać miała na tym, by nie mógł jej zidentyfikować, zanim ona nie zidentyfikuje jego. Albowiem jeśli dowie się, kim jest, nie będzie miał powodu, żeby się odkryć, i wszyst­kie ich wysiłki, żeby go odnaleźć, pójdą na marne. Nawet jeśli Goddard znajdzie Andreę i zostanie jej kochankiem, nigdy - choćby leżał koło jej nagiego ciała - nie powinien rozpoznać jej na podstawie wyglądu. Żeby zidentyfikować ją jako kobietę z Białego Domu, Goddard musi zostać zmuszony do prowadzenia z nią długich rozmów w nadziei, że Andrea zdradzi się, po­wtarzając myśl, sformułowanie czy wątek z jakiegoś li­stu do niego. Domostroy liczył na to, że podczas długiej wymiany zdań Goddard zapomni się i odsłoni pierwszy, czyniąc aluzję do czegoś, o czym Andrea pisała w swo­ich listach.

Chcąc w tej rozgrywce zapewnić Andrei całkowitą przewagę, Domostroy postanowił fotografować ją w jed­nym z anonimowych pokoi w motelu, a nie w jej mieszka­niu, które Goddard prawdopodobnie natychmiast by roz­poznał. Postanowił również ją zmienić. Umył jej włosy w płukance koloryzującej i wysuszył tak, by nadać im nową gęstość i zmienić kształt głowy. Następnie, używa­jąc kosmetyków do ciała, nieznacznie skorygował wgłę­bienie wokół pępka, powiększył i pociemnił brodawki oraz zatuszował kilka widocznych pieprzyków na ple­cach i udzie. Ponieważ Andrea regularnie goliła włosy łonowe, kazał jej nałożyć powszechnie używaną przez transwestytów i hemafrodytów peruczkę, dzięki której jej srom wydawał się większy, bardziej podłużny i wyżej usytuowany.



Na wszystkich zdjęciach, jakie robił Andrei, sam musiał pozostać całkowicie niewidoczny. Nic w fotogra­fii, wyrazie twarzy czy pozie modelki nie mogło wskazy­wać na obecność mężczyzny w pokoju. Po przygotowa­niu jej do każdego zdjęcia, odchodził i ustawiał aparat tak, by na fotografii widoczne było jedynie ciało, ale nie twarz Andrei, oraz samotny, odbity w lustrze aparat.

Kiedy Andrea leżała naga na łóżku wśród porozrzu­canych poduszek i pościeli, Domostroy polewał olej­kiem jej ramiona, szyję, piersi, brzuch i uda, a następ­nie samego siebie. Siedząc obok lub okrakiem na niej, masował ją miarowymi ruchami dłoni, zaczynając od szczytu kręgosłupa i przesuwając się w dół, aż dotykał kciukami jej pośladków. Odwróciwszy ją na plecy, kiero­wał dłonie do jej sutek, a następnie naciskał je opusz­kami kciuków, rozciągając brodawki. Przesuwał dłonie niżej, rozsmarowując kciukami olejek na jej lędźwiach, pośladkach i wargach sromowych. Przerywał, by polać ją znowu olejkiem, po czym twardy, sztywny, napięty i natłuszczony, podnosił ją niespodziewanie i przytrzy­mując za śliskie łydki, dotykając klatką piersiową jej ud, wdzierał się w nią całą siłą i ciężarem swojego ciała. Poruszał się w niej gwałtownie w przód i w tył, a gdy tylko jej piersi zaczynały wznosić się i opadać, a ona wiła się, jęczała, krzyczała, rzucała się i wyginała pod nim, wychodził z niej nagle, porzucając ją w samym środku nie zaspokojonego pożądania. Podbiegał do apa­ratu i kierował obiektyw na jej zastygłe w wykrzywionej pozie ciało. Gdy z aparatu wychodziła nie wywołana odbitka, Domostroy studiował wyłaniające się kontury i kolory, które z każdą sekundą zyskiwały gęstość i kon­trast. Sprawdzał krytycznie ostrość każdego szczegółu ciała i skóry. Przesuwał aparat, ponownie ją masował, zmieniał pozycję jej ciała, ułożenie rąk na piersiach, brzuchu czy wzgórku łonowym i robił nowe zdjęcia, na których błyszczała tak, jakby pokryta była potem. I zno­wu do niej wracał. Dysząc, drżąc i szukając jego ust, Andrea napinała się pod nim, jej ręce ślizgając się wzdłuż jego pośladków, zaciskały się na członku, kieru­jąc go do jej wnętrza. Wówczas wchodził w nią, ale tylko do momentu, kiedy zaczynała drżeć i poruszać się pod nim. Wtedy znowu ją zostawiał i biegł do aparatu.

Robił jedno zdjęcie za drugim, podczas gdy Andrea porzucona w gorączce niespełnienia krzyczała, nazywa­jąc go pozbawionym serca okrutnikiem. Kiedy zaczyna­ła szaleć, Domostroy podchodził do niej i jedną ręką wymierzał jej policzek, a drugą znęcał się nad jej cia­łem, aż skamląc pozwalała mu wsunąć swą bezwładną rękę między uda i włożyć dłoń w krocze. Kiedy wracał do aparatu i przysuwał go bliżej, by sfotografować jej piersi, uda, srom i jej palec na nim, znowu zaczynała go wyzywać. Podchodził wtedy do niej i krzycząc, że to ona wymyśliła, by podniecić Goddarda, pokazując mu, jak bardzo sama umie się podniecić, bił ją po piersiach, brzuchu i pośladkach, niczym awanturujący się o ko­chanka zazdrosny małżonek. Odwracał ją twarzą w dół i trzymając w mocnym uścisku, dosiadał jej od tyłu, po czym wdzierał się w nią silnymi pchnięciami bioder, sprawiając jej coraz większy ból, podczas gdy ona rzu­cała się pod nim z twarzą wbitą w poduszkę, błagając, by ją puścił.

Fotografował ją również upozowaną i spokojną, sto­jącą lub siedzącą w wannie albo z suszarką w ręce i zakrywającymi twarz włosami. Następnie, żeby wspomóc swoją pamięć, fotografował ją dla siebie w każdym eta­pie jej ubierania się: w majtkach, wkładającą pończo­chy i buty, w nie zapiętej i zapiętej bluzce, wsuwającą spódnicę i zapinającą ją w pasie.



Z biegiem czasu uległ zmianie stosunek Domostroya do miejsca, jakie Andrea zajmowała w jego życiu. Nadal jej potrzebował, ale ten stan zaczynał go drażnić. Cho­ciaż spieszył się, żeby z nią być, nie chcąc stracić ani jednej chwili cielesnych igraszek, którymi obdzielała go tak usłużnie, kiedy ją lepiej poznał, coraz bardziej buntował się przeciwko swojemu uzależnieniu. Obawiał się, że w swoim stosunku do niej zaczyna upodabniać się do tych seksualnych nałogowców, którymi zawsze pogardzał, tych mężczyzn i kobiet, którzy tak całkowicie uzależnieni byli od zapewnienia sobie szczególnego rodzaju przyjemności seksualnej, że szukali jej w zaci­szu i bezpieczeństwie prywatnych seks-klubów, takich jak Uczeń Czarnoksiężnika.

Był też drugi powód buntu Domostroya. W nieustają­cym zainteresowaniu Goddardem-mężczyzną, w nie ma­jących końca spekulacjach na temat jego życia, pienię­dzy, kochanek, podróży, Andrea konsekwentnie sprowa­dzała najważniejszą rzecz z nim związaną -jego muzykę - do rangi sprawy o niewielkim znaczeniu. Był to po­gląd, który Domostroy uważał za obraźliwy i prostacki.



Pewnego dnia - powiedział, biorąc Andreę w ramio­na i przyciskając ją do siebie, aż dotknął jej ust wargami - pewnego dnia możesz leżeć tak jak teraz w ramionach kogoś innego, kogoś, kto może być Goddardem, a on zapyta cię o jakiś obraz, myśl czy skojarzenie, które znalazł w jednym z twoich listów, i dobrze by było, gdy­byś była na to przygotowana! - Ścisnął ją za ramiona, aż drgnęła z bólu. - Żeby łatwiej mu było cię odnaleźć, mam zamiar odwołać się do jednego z tematów, jakie właśnie studiujesz w Juilliard, na przykład życie i listy Chopina. Ale cały czas musisz się mieć na baczności. Nawet w gorączce namiętności musisz pamiętać do­kładnie, co takiego napisałem w listach do Goddarda, i umieć rozpoznawać najmniejsze niuanse, kiedy bę­dzie próbował dowiedzieć się, czy to ty napisałaś te listy. Uwolniła się z jego uścisku i rzuciła zjadliwie:

- Nie bądź głupi, Patrick. Kiedy Goddard znajdzie się ze mną w łóżku, nie będzie, jak ty, poddawał mnie przesłuchaniu. Będzie miał inne rzeczy w głowie...- Czy nie sądzisz, że Goddard będzie zły, że nie zna mojej twarzy, albo pomyśli, że jestem brzydka lub oszpecona?

- Być może, ale do tego czasu powinien być zakocha­ny w pozostałych częściach twojego ciała.

- Może jest już zakochany w kimś innym.

- Może. Ale jeśli tym kimś jest bliska przyjaciółka, która wie, że nasz przyjaciel jest Goddardem, wówczas oboje nie stanowią dla siebie nawzajem żadnej tajemni­cy. Jeśli jego wielkość jest dla niej czymś oczywistym, wówczas nie zaspokaja jego próżności, podczas gdy ty w swoich listach dajesz jej pożywkę. Będąc jego kochan­ką, kobieta ta może jedynie nasycić jego pożądanie, ale ty możesz obudzić jego miłość własną, dobosza prawdzi­wej miłości. Ona daje mu zrozumienie, ty dajesz mu poczucie, że ktoś go pragnie i podziwia. Wyobraź sobie, jak musi go kusić, żeby być z tobą!

- A mnie, żeby być z nim!

- Domyślam się. Wiem również, że kiedy Goddarddowie się, gdzie cię szukać, ty i ja będziemy musieli znaleźć nowe miejsce, żeby móc się widywać. Nie był­ bym bezpieczny u ciebie ani nawet w Old Glory. On, lub jego szpiedzy, mogliby nas obserwować. A ty chyba nie chciałabyś stracić Goddarda tylko po to, żeby zatrzymać Patricka Domostroya?

- Oczywiście, że nie! - potwierdziła skwapliwie, po czym dodała: - W jaki sposób Goddard dowie się, kim jestem?

- Na podstawie wskazówek, które umieszczę w li­stach do niego. Nie obawiaj się, pomogę mu cię odna­leźć.

- A jeśli mu się nie uda?


- Wyślę kolejne listy. Z nowymi wskazówkami. Andrea przeciągnęła się i ziewnęła

- Ciekawe, co nasz tajemniczy mężczyzna teraz robi?

- Być może zastanawia się, kim jesteś! - odparł Domostroy.



II



James Osten zatrzymał się przed sklepem jubiler­skim na Piątej Alei, obejrzał wystawę i wszedł do środka. Natychmiast zajął się nim młody sprzedawca.

- Witam pana - powiedział z wyraźnym włoskim akcentem, uśmiechając się z nie skrywanym zachwytem i wdzięcząc za ladą niczym baletnica. - Czy mogę panu w czymś pomóc?

- Tak - odparł Osten. - Pośrednio. - Wskazał złoty zegarek na wystawie i dodał: - Podoba mi się to cacko.

- Gratuluję gustu - powiedział sprzedawca, rozpły­wając się w uśmiechach i zdejmując zegarek z wystawy. - To najcieńszy zegarek, jaki kiedykolwiek zrobiono. I dodał z porozumiewawczym błyskiem w oku – mogą go nosić zarówno mężczyźni jak i kobiety.

Oglądając zegarek, Osten wyobraził go sobie na cie­mnym przegubie Donny.

- Ile kosztuje? - zapytał.

Wymieniając cenę, sprzedawca zdobył się na uprzej­my uśmiech.

- To naprawdę wieczny zegarek. Jego wartość nigdy nie spadnie. Dlatego jest świetnym zabezpieczeniem przed inflacją, nawet za cenę cadillaca!

- Nie mam zamiaru zabezpieczać się przed inflacją - powiedział Osten. - To prezent dla przyjaciółki.

- Wspaniały wybór - zamruczał sprzedawca. – Proszę spojrzeć, jest wodoszczelny.

- To dobrze. Moja przyjaciółka nie znosi wody.

Sprzedawca udał, ze nie usłyszał żartu.

- Pańskiej przyjaciółce z pewnością spodoba się interesujący czarny cyferblat.

- Jestem tego pewien. Moja przyjaciółka jest Mu­rzynką.

- Na pewno ucieszy ją ten prezent – powiedział sprzedawca afektowanym tonem.

Osten wyciągnął plik banknotów z kieszeni, odliczył dokładną należność za zegarek i położył schludny stosik na ladzie.

- Nie boi się pan nosić przy sobie takiej kupy pieniędzy? - zapytał sprzedawca. - Nie boi się pan, że ktoś pana okradnie?

- Nie, wcale - odparł Osten. - Nauczyłem się, jak być niewidzialnym! - Roześmiał się i dodał: - To mi coś przypomina. Chciałbym zastąpić cyferblat innym, bez nazwiska zegarmistrza.

- Bez nazwiska? - Sprzedawca był zaszokowany. - Ale wtedy nikt nie będzie wiedział, że to najbardziej ekskluzywny zegarek świata!

- Ekskluzywny czy nie, zegarek tylko odmierza czas. Jedynie muzyka pozwala usłyszeć jego przemija­nie. Moja przyjaciółka interesuje się muzyką, nie cza­sem.

Sprzedawca bez słowa wziął zegarek i zaniósł go na zaplecze. Po kilku minutach był już z powrotem.

- Proszę, oto on - powiedział, wręczając zegarek Ostenowi - taki jak pan sobie życzył. Całe szczęście, że chcąc zadowolić swoją murzyńską przyjaciółkę, nie ze­chciał pan go pogrubić - mruknął szyderczo, otwierając przed Ostenem stalowe drzwi. - Tego nie dałoby się
zrobić na poczekaniu!

Nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, Osten opuścił sklep.



Wybrał mały hotelik między dwoma teatrami burle­skowymi niedaleko Broadwayu. Obudził portiera, star­szego Murzyna w meksykańskim kapeluszu i lustrza­nych okularach, drzemiącego koło centralki telefonicz­nej, i poprosił o pokój z łazienką.

- Dla jednej czy dwóch osób? - zapytał portier, sen­nie przecierając oczy.

- Jestem sam - powiedział Osten.

- No pewnie. Wszyscy tak mówią - westchnął Murzyn sięgając po klucz. - Jak długo pan się zatrzyma?

- Jedną noc. Ale na wypadek, gdybym poderwał ko­goś z teatrzyku obok, zapłacę za dwie osoby. – Wręczył mężczyźnie kilka banknotów.

- Żadnego bagażu? - wymamrotał portier.

- Wszystko mam tutaj - odparł Osten, dotykając pal­cem czoła.

Przebywał w pokoju tylko tyle, ile zajęło mu skorzy­stanie z toalety. Następnie zszedł na dół do budki tele­fonicznej w holu. Dokładnie zasunął za sobą drzwi har­monijkowe i nakręcił numer Nokturnowych Nagrań.

- Nokturnowe Nagrania, wytwórnia Goddarda, dzień dobry! - powiedziała telefonistka głosem przypominają­cym nagranie z automatycznej sekretarki i równie nie­stosownym co reklamowy chwyt z nazwiskiem Goddar­da, który biorąc pod uwagę anonimowość piosenkarza, zawsze raził Ostena swoją osobliwą śmiesznością.

Zanim się odezwał, odkaszlnął. Nadwerężając w ten sposób mięśnie gardła, mógł obniżyć normalny rejestr swojego głosu i uzyskać chrapliwe, gardłowe brzmienie. Ten mały trik, tak często przez niego stosowany, stał się prawie odruchem. Poprosił o połączenie z prezesem fir­my, Oscarem Blaystone'em. Kiedy odezwała się sekre­tarka, poprosił do telefonu jej szefa.

- Kogo mam zaanonsować? - zapytała.

- Moje nazwisko River - odparł Osten. - Swanee River.

- Pan Swanee River? - powtórzyła podejrzliwie.

- Tak.

- Pan Blaystone jest w tej chwili bardzo zajęty. Ma konferencję. Nie mogę mu przeszkadzać. Obawiam się, że będzie pan musiał podać mi swój numer i...

- Niech pani zdobędzie się na odwagę - przerwał jej Osten - i powie mu tylko, że dzwoni Swanee River. Pan Blaystone oczekuje mojego telefonu. Jestem, że się tak wyrażę, jego łabędzim śpiewem! - zachichotał.

Wkrótce po drugiej stronie usłyszał kordialny, oficjal­ny głos Blaystone'a.

- Halo? Pan River? Swanee River? Oddzwonię do pana z mojego prywatnego aparatu. Gdzie pan jest?

- W gotującym się kotle.

- Gotującym się kotle?

- Tak. Na Manhattanie latem - powiedział Osten i podał Blaystone'owi numer telefonu, z którego dzwonił.

Minutę po tym, jak odłożył słuchawkę, zadzwonił Blaystone.

- Pańska depesza z nowym nazwiskiem przyszła dwa tygodnie temu - zaczął z wyrzutem. - Od tamtej pory czekałem, że się pan odezwie.

- Byłem zajęty - odparł Osten. - A poza tym rozma­wialiśmy ze sobą całkiem niedawno.

- Niedawno? To było sześć miesięcy temu! Musi pan pamiętać - ciągnął z przesadną emfazą - że nie mam żadnego sposobu, absolutnie żadnego, żeby skontakto­wać się z panem, kiedy jest mi pan potrzebny. A właśnie teraz potrzebuję pana. Jest mnóstwo dokumentów, które
Goddard musi podpisać, i to szybko. Tymczasem wszyst­ko, co mam, to pański głos w słuchawce, te rozmowy i różne pseudonimy, z których każdy odwołuje wszystkie poprzednie. Wie pan, o czym mówię?

- Tak. Powtarza pan to za każdy razem, kiedy dzwo­nię. Coś jeszcze?

- Tak! Na początek potrzebuję od pana nowego upo­ważnienia na transfer pańskich zagranicznych honora­riów za ostatni album. W niecały miesiąc ten longplay zarobił sumę równą pańskiej zaliczce. W Wielkiej Bry­tanii pobił pan rekord wszechczasów. Niech pan sobie wyobrazi! W samej tylko Wielkiej Brytani! W Ameryce Łacińskiej pańskie hiszpańskojęzyczne piosenki sprze­dają się...

- Proszę wysiać pieniądze na ten sam numer konta w Szwajcarii, który podałem panu ostatnim razem - przerwał mu Osten.

- W porządku. Ale potrzebuję podpisu Goddarda na nowych formularzach podatkowych. I proszę nie zmie­niać kształtu litery „G” w swoim podpisie, tak jak pan to zrobił ostatnim razem. Nie mamy potem jak się z panem skontaktować, żeby pan go potwierdził! To jedyny dowód tożsamości, jaki pan posiada, przynajmniej jeśli chodzi o nas i o urząd podatkowy. Następnie jest spra­wa Etiudy Klasyków. Przygotowałem tę odnowioną dwu­letnią umowę, na mocy której pan, to znaczy Goddard, zwraca Nokturnowi koszty dystrybucji i promocji Etiudy Klasyków, włączając w to opłaty agentów i całą resztę. Nowy kontrakt trzymany jest w całkowitej tajemni­cy, podobnie jak ten, który właśnie wygasa, i Etiuda nie ma prawa wiedzieć, czy choćby domyślać się, że to pan pozwala jej istnieć.

- I niech tak zostanie - powiedział Osten. – Etiuda nie jest jedyną firmą, którą utrzymuję przy życiu. Dzięki mnie funkcjonują również Nokturnowe Nagrania.

- Tak, oczywiście - zgodził się skwapliwie Blaystone - ale to nie jest tajemnicą. - Przerwał. - Pan oczywiście zdaje sobie sprawę, że bez pańskich subwencji Etiuda poszłaby na dno całe lata temu! A jeśli nadal będzie ją pan dofinansowywał tak jak dotąd, to i pan może pójść
jej śladem. Czy wie pan, ile kosztuje utrzymanie jej na powierzchni? Za te pieniądze mógłby pan nawet wskrzesić Beethovena!

- Nie będę musiał, jeśli utrzymam przy życiu Etiudę.

- Och, wiem, wiem - powiedział Blaystone i Osten usłyszał ciepły ton w jego głosie. - Ale śmiać mi się chce za każdym razem, kiedy myślę o tym biednym starym snobie, który kieruje Etiudą... I jak po wielkopańsku pozwala nam sprzedawać swoją wybraną listę klasy­ków! Gdyby tylko wiedział! Powinien zobaczyć tę górę zwrotów, jaka do nas przychodzi!

- Co pan zrobił z ostatnimi zwrotami?

- Zgodnie z pańską instrukcją rozdaliśmy wszystkie nie sprzedane longi, tysiące płyt, powinienem dodać, szkołom, szpitalom i bibliotekom muzycznym na całym świecie. Proszę się nie obawiać, mamy pełne rozliczenia za te dary i...

- W porządku - przerwał mu ponownie. - Co jeszcze?

- Może chciałby pan sprawdzić swoje honoraria i, jak już mówiłem, musi pan podpisać zeznania podatkowe. Potrzebujemy pana do akceptacji oświadczeń dla prasy, no i jest jeszcze cała korespondencja od fanów. Aha, w najnowszym pliku jest nawet list z Białego Domu.
Urzędowa koperta z napisem „prywatne” - zachichotał.

- Nieźle! Całkiem nieźle! Jak to jest, kiedy ma się fana na szczycie?

- Jak szybko mogę dostać to wszystko? - spytał Osten, nie mogąc doczekać się końca rozmowy.

- W każdej chwili.

- Kto to dostarczy?

- Wychodzę właśnie na lunch. Mogę podrzucić to osobiście. Proszę powiedzieć dokąd.

- Niech pan zatrzyma taksówkę na północno-wschodnim rogu Broadwayu i Czterdziestej Siódmej. Będzie tam na pana czekał facet w meksykańskim sombrero i lustrzanych okularach. Niech pan mu poda przesyłkę przez okno. W zwyczajnej szarej kopercie.

- Czy musi to być taksówka? Nie mogę wziąć samo­chodu firmy?

- Taksówka - powiedział twardo Osten. - Dobrze pa­nu zrobi, jeśli będzie pan przez chwilę w prawdziwym świecie.

- Mówiąc o prawdziwym świecie - wtrącił Blaystone.

- Kiedy możemy spodziewać się od pana następnego nagrania?

- Chodzi panu o prawdziwy świat czy o Nokturnowe Nagrania? Staje się pan chciwy.

- Może - odparł Blaystone - ale tacy są też pańscy wielbiciele. Czy może mi pan powiedzieć w przybliże­niu?

- Właśnie nad czymś pracuję. Dam panu znać, jak będzie gotowe.

- Mam nadzieję. Poza wszystkim jesteśmy pańską firmą płytową.

- Jeśli chodzi o płyty, to tak - zgodził się Osten. – A teraz niech się pan pospieszy i złapie taksówkę, żeby spotkać się z moim Zapatą!

- Już się robi! - rzucił żartobliwie Blaystone. – Coś jeszcze?

- Tak. Proszę postępować według ustalonych zasad. Niech pan nikomu nie mówi, dokąd zabiera pan te dokumenty. Proszę pamiętać: jedno odejście od naszego miłego małego pakciku, a nigdy więcej nie zobaczy pan mojej muzyki!

- Czy kiedykolwiek pana zawiodłem? - spytał poważ­nie Blaystone. - Proszę mi wierzyć, wiem, że interes Nokturnowych Nagrań kwitnie dzięki panu. Dlaczego miałbym to zepsuć? Z pewnością nie chcielibyśmy, żeby konkurencja dowiedziała się, kim pan jest, i zarzuciła
pana ofertami! - Roześmiał się. - Proszę powiedzieć pańskiemu Zappie, żeby oczekiwał podrzucenia kore­spondencji za dwadzieścia minut!

- Nie Zappa, Zapatą - poprawił go Osten. - To już wszystko?

- Chyba tak - odparł Blaystone. - Nie, chwilę. Jak się pan przedstawi, kiedy zadzwoni pan następnym razem?

- Co by pan powiedział na Zapatą? - spytał Osten i odwiesił słuchawkę.



Wychodząc z hotelu, Osten zatrzymał się w recepcji. Portier znowu drzemał. Obudził go i zapytał:

- Czy mogę pożyczyć, powiedzmy na godzinę, pański kapelusz i okulary?

Nie czekając na odpowiedź, położył na ladzie kilka banknotów.

- Po co? - wymamrotał portier wciąż na wpół śpiący. Zobaczył pieniądze i szybko oddał swój kapelusz i okulary.

- Na szybki numerek - odparł Osten. - Ta dupeczka o imieniu Teąuila Sunshine podnieca się tylko wtedy, gdy mam na sobie duży kapelusz, ciemne okulary i nic
więcej.

- Żartuje pan - powiedział portier zaintrygowany, ale Osten był już za drzwiami.



Taksówka ledwo zdążyła zatrzymać się przy krawęż­niku, kiedy Osten podszedł do niej od tyłu i zapukał w okno. Blaystone opuścił szybę i Osten z twarzą zasło­niętą rondem sombrera bez słowa wziął z jego rąk dużą szarą kopertę. Następnie zapukał dwukrotnie w dach samochodu. Blaystone podniósł szybę i taksówka odje­chała.



Osten rzucił kapelusz i okulary na kolana spokojnie śpiącego portiera i poszedł do swojego pokoju. Otworzył dużą kopertę i rozłożył na łóżku jej zawartość. Przejrzał informacje o honorariach, podpisał oświadczenia po­datkowe i upoważnienia przelewu pieniędzy, dokładnie przestiudował warunki kontraktu między Nokturnowy­mi Nagraniami i Etiudą Klasyków, w których Nokturno­we Nagrania podejmowały się, za określoną sumę pie­niędzy, dystrybucji płyt Etiudy przez następne dwa lata i zobowiązywały się sprzedać pewną minimalną ilość każdej z jej pozycji. Następnie powoli przeczytał umo­wę między Nokturnowymi Nagraniami a Goddardem, podpisał ją i włożył, wraz z innymi dokumentami, do kilku opatrzonych znaczkami kopert. Wyśle je potem wprost do Blaystone'a na adres specjalnej skrytki po­cztowej, którą Nokturnowe Nagrania założyły wyłącznie
na korespondencję od Goddarda.

Skończywszy z interesami, wyciągnął się na łóżku, podparł jednym łokciem i szybko przerzucił wybrane dla niego przez Nokturnowe Nagrania listy od wielbi­cieli. Była pewna prawidłowość w korespondencji od fanów. Przysyłane mu listy dzieliły się na stałe katego­rie: techniczne pytania od naukowców i krytyków muzy­cznych, na które ze strachu, że mogą go wyśledzić, nigdy nie odpowiadał, prośby o rozstrzygnięcie sporów wokół jego muzyki, powstałych na tle sprzecznych recenzji, na które też nie odpisywał, oraz trochę poważnych listów z wyrazami uznania od kilku lepiej wykształconych fa­nów, w których - mimo że czytał je dokładnie - nie znajdował nic interesującego. Dawno temu nauczył się, że niewiele jest na świecie mniej odkrywczych rzeczy niż mozolne próby przekazania przez wielbicieli muzyki własnych duchowych przeżyć.

Wśród listów była jedna koperta, której Nokturnowe Nagrania nie ośmieliły się otworzyć. Widniał na niej tłoczony niebieski napis: „Biały Dom, Waszyngton” a obok adresu: „Pan Goddard, c/o Nokturnowe Nagra­nia, Hemisphere Center, New York City”, dopisek na maszynie: „Prywatne - proszę nadać tylko poleconym”. Rozdarł kopertę z jednej strony i wyjął kilka gęsto zapi­sanych na maszynie kartek firmowego papieru Białego Domu. Kiedy popatrzył na nie pod światło, zauważył dobrze widoczne znaki wodne. Nim rozpoczął czytanie listu, zajrzał na koniec w poszukiwaniu podpisu, list jednak nie był podpisany.

Rozczarowany wrócił do początku i natychmiast wciągnęło go pierwsze zdanie. „Prawdopodobnie, Goddardzie, czytasz to gdzieś w zaciszu podrzędnego hote­lu”. Uśmiechnął się, przełknął ślinę i czytał dalej. „Za­pewne obawiasz się również, że jestem jeszcze jedną z tych przebiegłych kobiet, które zazdroszczą Ci spokoju wygnania i które zrobiłyby wszystko, żeby Cię wytropić i dzielić je z Tobą tak długo, jak długo byś na to pozwo­lił. Nie obawiaj się. Nie mam takich planów. Kocham Cię za bogactwo Twojej muzyki, a nie za ubóstwo Twej egzystencji. Nie jestem, i nigdy nie będę, jakąś dziewczyną, którą poderwałeś tylko dlatego, że lubi Twoją muzykę i nigdy nie zgadnie, kim jesteś. Jestem inna niż wszystkie kobiety, które miałeś lub kiedykolwiek mieć będziesz. I jeśli jesteś na tyle cierpliwy, żeby przeczytać ten list z taką samą uwagą, z jaką ja słucham Twojej muzyki, dowiesz się dlaczego”. Ogarnęło go dziwne, mrowiące uczucie paniki, że te słowa pochodzą od ko­goś, kto go zna lub niebawem pozna.

Skończył list. Następnie, na wpół przestraszony, że ominął jakieś ważne wyjaśnienie, przeczytał go raz jesz­cze. Jeden ustęp przy końcu zwrócił jego uwagę. „Cho­ciaż ten list przypomina Ci, że wybrana przez Ciebie potworna izolacja trzyma Cię z dala od pełniejszego życia, w którym mógłbyś być sobą z kimś takim jak ja, prawdopodobnie będziesz go nienawidzić, ponieważ za­graża bezpieczeństwu więzienia, w jakim zamknięty jest Goddard. Wiem, jak banalne i monotonne musi być Twoje prawdziwe życie, kiedy nie jesteś Goddardem, zwłaszcza gdy komponujesz muzykę, której nie chcesz lub nie masz odwagi uznać za swoją własną”.

Panika Ostena ustąpiła miejsca złości. Jej ostre sfor­mułowania: „ubóstwo egzystencji”, „banalne”, „mono­tonne”, spadły na jego serce niczym uderzenie bicza i czuł, ze jego cudowna tajemnica obraca się w więzie­nie, z którego nie ma wyjścia. Jakie prawo ma ta kobieta - zapewne jakaś sprytna sekretarka z Białego Domu - żeby mówić mu, kim jest? I jak śmie zakładać, że przez samo słuchanie jego muzyki może w ogóle dowiedzieć
się czegoś o nim?

Kiedy napuszczał wody do wanny, a następnie się w niej zanurzał, słuchał popularnej stacji muzycznej w ra­dio i w ciągu dwudziestu minut usłyszał dwa ze swoich singli. Podobał mu się anonimowy klimat hotelu z jego odrapanymi tapetami, popękanymi i pożółkłymi kafel­kami oraz zbyt mocno krochmalonymi ręcznikami o po­szarpanych brzegach. Czuł się bezpieczny. List z Białego Domu przypomniał mu jednak pewien hotel, zaledwie trzy ulice dalej, gdzie również czul się bezpiecznie w towarzystwie dziewczyny, którą poderwał tylko dlate­go, że lubiła jego muzykę.



Było to rok temu i wtedy, podobnie jak teraz, było gorąco i parno. Wielki Biały Trakt na Broadwayu roił się od niespokojnych sobotniowieczornych spacerowiczów. Osten zatrzymał się przed sklepem z płytami, jednym z największych w mieście, i patrzył w okno wystawowe, które wypełniały od lewego do prawego brzegu i od góry do dołu egzemplarze okładek ostatniego albumu Goddarda. Następnie wszedł do środka, gdzie tłum kupują­cych, głównie nastolatków, kłębił się przy ladzie, czeka­jąc na swoją kolej, by posłuchać jego muzyki przez stereofoniczne słuchawki. Na ścianie pod sufitem wypi­sane było wysokimi na pół metra, fluoryzującymi litera­mi imię GODDARD. Miał już wyjść, kiedy zauważył łagodną, świeżo wyglądającą dziewczynę, która słuchała jego płyty przy jednym z gramofonów. Nie jej młodzień­cze piękno, częściowo ukryte pod słuchawkami, ale pogodny, prawie nieziemski wyraz twarzy sprawił, że zapragnął ją poznać. Miała zamknięte oczy. Jej ciało kołysało się niezwykle delikatnie w rytm tego, czego słuchała.

Krążek adapteru zatrzymał się, a ona ocknęła się ze swojej medytacji. Kiedy właśnie miała ponownie puścić płytę, podszedł do niej sprzedawca i odsunął ją od gramofonu.

- Wystarczy - powiedział. - Daj innym szansę. Słu­chałaś jej już cztery razy. Kupujesz ją czy nie?

Dziewczyna spojrzała na niego rozanielona, jakby ktoś rzucił na nią urok.

- Chyba nie. Nie dzisiaj - wymamrotała. Osten podszedł do niej.

- Nie lubisz Goddarda? - spytał, wskazując płytę.

- Uwielbiam go - powiedziała, podnosząc wzrok na Ostena. - Mogłabym go słuchać całymi dniami.

- A więc dlaczego jej nie kupisz i nie posłuchasz go w domu? - zapytał sprzedawca.

- Nie mam forsy - odparła rozbrajająco, szykując się do wyjścia.

- Zaczekaj - powiedział Osten.

Wcisnął do ręki sprzedawcy pieniądze, wziął album z regału i wręczył go dziewczynie.

- To prezent - powiedział.

- Dziękuję, ale nawet mnie nie znasz.

- Tak jakbym cię znał - odparł Osten. - Oboje lubimy Goddarda.

Zaczął wychodzić ze sklepu. Dziewczyna z płytą w rę­ce szła koło niego.

- Jak ci na imię? - spytała. - Skąd jesteś?

- Nie stąd.

- Ja też. Przyjechałam tylko na jeden dzień.

- Kiedy musisz wyjechać?

- Ostatni autobus odchodzi o północy.

- Chciałabyś zjeść kolację? - próbował zachowywać się naturalnie. - Moglibyśmy kupić coś w delikatesach na rogu i zabrać do hotelu.

- Jak daleko stąd?

- Dwie przecznice.

- Może być - powiedziała z absolutnym brakiem zainteresowania.

Kupili kanapki i sałatkę ziemniaczaną i zjedli wszyst­ko, oglądając telewizję. Kiedy Osten otworzył piwo, dziewczyna sięgnęła do swojej torebki i wyjęła strzyka­wkę, igłę oraz małą paczuszkę białego proszku.

- Chcesz trochę? - spytała w drodze do łazienki.

- Nie, dziękuję. Powinnaś z tym uważać - dodał.

- Muszę uważać bez tego - odparła i cicho zachicho­tała.

Przez drzwi słyszał, jak kładzie przyrządy na umywal­ce i spuszcza wodę w toalecie. Po chwili wróciła i wy­ciągnęła się na łóżku. Usiadł koło niej i studiował jej jedwabiste włosy, ładny kontur szyi, zarys małych dziewczęcych piersi pod bluzką. Obserwowała go, kiedy na nią patrzył.

- Jesteś cudowny - powiedziała - taki cudowny. Na­wet twój głos jest cudowny. Co z nim się stało? - Spojrza­ła na niego, źrenice jej oczu były lśniące i rozszerzone.

- Kilka lat temu - powiedział - miałem małe zwa­pnienie w gardle. Zostało usunięte i w efekcie mój głos trochę pieje.

- Brzmi przyjemnie - odparła - tak długo, jak nie musisz śpiewać. - Roześmiała się miękko.

Wtedy zmienił taktykę. Swoim naturalnym głosem powiedział:

- Ale kiedy chcę, śpiewam. Własnym głosem. Widzisz, jestem Goddardem. To ja śpiewam wszystkie te piosen­ki. - Wskazał album na stole.

- Wierzę ci - odpowiedziała dziewczyna słodko. - Spotkałam już pięciu Goddardów. I każdemu z nich wie­rzyłam.

Jej policzki płonęły, patrzyła na niego szklanym wzro­kiem, a on patrzył na nią. Wtedy sięgnęła po niego.

Kochał się z nią, świadomy, że może ją zranić, a ona w swoim narkotycznym transie nawet tego nie poczuje. Jej bierność podniecała go jednak, czuł, że może z nią robić, co zechce. Dziewczyna odpowiadała na jego za­biegi, wczepiając się w niego jak dziecko. Zawiodły wszystkie wysiłki, by doprowadzić ją do orgazmu. Wyda­wała się jedynie mgliście świadoma faktu, że się kocha­ją. Potem oboje wykąpali się i ubrali. Po drodze do drzwi Osten odwrócił się, żeby zgasić światło, i usłyszał, jak dziewczyna pada z hukiem na podłogę. Myślał, że zemdlała. Oparł ją o ścianę i spryskał zimną wodą jej twarz i szyję. Ona jednak się nie poruszyła. Kiedy przy­sunął się bliżej i zajrzał jej w oczy, zobaczył, że patrzy na niego nieruchomym wzrokiem. Nie żyła.

Najpierw wydawało mu się rzeczą niedopuszczalną, żeby śmierć mogła wejść między nich w ten sposób, bez ostrzeżenia, przecinając życie dziewczyny, jakby nie miało najmniejszego sensu, jakby było prymitywnym syntezatorem nagle odłączonym od źródła energii! Jaki był sens życia, skoro mogło zostać tak szybko, tak arbi­tralnie i bezsensownie odebrane?

Po chwili wpadł w panikę. Przerażała go perspekty­wa zawiadomienia policji i znalezienia się na posterun­ku w towarzystwie złodziei, alfonsów i kurw. I tak, mó­wił sobie, nie ma szans wytłumaczyć śmierci dziewczy­ny. Nie miał pojęcia, skąd wzięła towar, ani ile go sobie wstrzyknęła. I co im powie, gdy zapytają, kim jest, z cze­go żyje, dlaczego zatrzymał się w tym właśnie hotelu, gdzie spotkał dziewczynę, czy odbyli stosunek? Jego sperma ciągle w niej tkwiła, policja może powiedzieć, że umarła podczas stosunku lub nawet, że to on ją zabił.

Zdrętwiał na myśl, co jego obecność tutaj, jego niejas­na rola w śmierci dziewczyny oznaczać będzie dla ojca. Wyobraził sobie jego przerażenie z powodu sensacyj­nych nagłówków w prasie oraz ich wpływu na image Etiudy Klasyków, rodzinnej firmy i jedynej najukochań­szej własności ojca. Co gorsza, wzdragał się na samą myśl o tym, że musiałby wytłumaczyć światu, kim napra­wdę jest James Norbert Osten. Jak odkrycie prawdziwe­go Goddarda i wywołana nim histeria mass mediów odbiłaby się na jego ojcu? Na nim? Na jego muzyce?

Ostrożnie wziął ręcznik i starł swoje odciski palców z powierzchni, których dotykał. Kiedy skończył, zaschło mu ze strachu w ustach, a serce waliło jak młot. Zosta­wił ciało dziewczyny oparte o ścianę, zgasił światło po drodze do wyjścia i zamknął drzwi na klucz. Z płytą Goddarda pod pachą zszedł po schodach do holu i wy­szedł wolnym krokiem na ulicę. Tam wrócił mu spokój. Znowu czuł się bezpieczny.

Jeśli list z Białego Domu obudził w nim wspomnie­nia umarłej dziewczyny, to dlatego, że teraz, podobnie jak wtedy, kusiło go, by cieszyć się kimś, kogo pociągałby zarówno on sam, jak i jego muzyka. Siedząc w wannie, rozmyślał o anonimowej autorce listu. Na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis, w którym ukończył studia magisterskie, a teraz zdobywał tytuł doktora, ktoś, kto pisał tak dobrze i analitycznie, mógłby być albo studen­tem anglistyki, albo psychologii. Czy kobieta, która to napisała, była młoda czy stara? Czy była żoną, córką, sekretarką czy kochanką kogoś ważnego? I czy chciała, czy też musiała ukrywać, kim jest? Dlaczego napisała swój list na papierze firmowym Białego Domu i wysłała go w urzędowej kopercie?

Z listu wynikało, że wiedziała, dlaczego wybrał pseu­donim „Goddard”. To go zaszokowało. Skąd mogła wie­dzieć? Obiecała również, że kiedy znów zdecyduje się do niego odezwać, „napisze więcej o tym i o innych pochodnych sprawach”. Jakie wskazówki znalazła w je­go meksykańskich piosenkach, o których jej list tylko niejasno napomykał? I dlaczego napisała do niego do­piero teraz, skoro oczywiste było, że interesowała się nim od dawna? A przede wszystkim, skoro spędziła tak wiele czasu analizując go, dlaczego nie poprosiła o spot­kanie?

Może miała znajomości wysoko w Białym Domu. Ale nawet jeśli tak było, nie robiło to na nim wrażenia. Polityka i władza same w sobie nigdy go nie pociągały, pierwsza była jak sztuka dmuchania szkła, druga jak akt rozbijania go. Jego ojciec, od którego przejął wiele wartości, widział w polityce główne źródło zła rasy ludz­kiej i dumnie utrzymywał, że ze wszystkich sztuk muzy­ka najmniej poddaje się wpływom polityki.

Osten spojrzał na kopertę z Białego Domu. Przyszło mu na myśl, że po angielsku envelope to nie tylko „koper­ta”, ale i „obwiednia”. W akustyce termin ten oznacza atak i rozkład: początek dźwięku, jego nasilenie i trwa­nie oraz jego zamieranie i koniec. Jest czymś innym od pogłosu i echa, jakie powszechnie wykorzystywano w nowych technikach muzycznych, w których zapano­wały syntezatory, zmieniając przestrzeń naturalnej obwiedni dźwięku. Jakże inteligentna była autorka tego listu, myślał z podziwem. Czy ta imponująca koperta z Białego Domu, jak również list w środku były subtel­nym wypowiedzeniem wojny obwiedni głosu Goddarda? Próbą rozzłoszczenia go i wytworzenia ech i odbić? Czy o to jej chodziło? A jeśli tak, co miała na tym zyskać?

Kiedy odłożył kopertę, uświadomił sobie, że widniała na niej znacząca informacja: stempel pochodził nie, jak się spodziewał, z Waszyngtonu, ale z Nowego Jorku, są­dząc po kodzie pocztowym gdzieś z West Side. Czy chcia­ła, żeby to zauważył?

Im więcej o niej myślał, tym bardziej niepokoiło go, że nie wie, kim jest. Gdyby wiedział, mógłby przynaj­mniej wyobrażać sobie, że ją tropi, znajduje i pokonuje w jej własnej grze. Powrócił obraz umarłej dziewczyny. Ona nigdy nie mogłaby napisać, czy nawet zrozumieć listu z Białego Domu, była o wiele za prosta.

Szybko wytarł się i ubrał. Wziął koperty, które miał wysłać do Nokturnowych Nagrań, schował do kieszeni list z Białego Domu, a resztę korespondencji wrzucił do zsypu w głębi korytarza. Opuszczając hotel, po raz czwarty tego dnia natknął się na śpiącego portiera.


* * *


Korzystając z tego, że przez pewien czas przebywać miał na wschodnim wybrzeżu, Osten postanowił odwie­dzić ojca. Zawiadomił go telefonicznie o prawdopodob­nej godzinie przyjazdu, wynajął samochód, jak zwykle wybierając dla zabawy model, którym jeszcze nie jeź­dził. Od czasu kiedy stał się Goddardem, wypożyczał prawie wszystko, co mu było potrzebne, prócz sprzętu muzycznego, ten zawsze kupował za gotówkę i przecho­wywał w jednym miejscu. Wypożyczanie stało się dla niego rodzajem sztuki, czymś, co go bawiło i w czym się doskonalił.

Ponieważ bał się, że zawieruszone papiery osobiste mogą go zdradzić, wszystkie interesy załatwiał z tanich pokoi hotelowych, a kiedy zatrzymywał się w Nowym Jorku, najczęściej wynajmował na krótko różne miesz­kania, starając się unikać gromadzenia przedmiotów, które naprowadziłyby innych na jego ślad. Wielkość Ameryki polegała kiedyś na tym, że jej mieszkańcy mogli kupować - często nierozważnie - wszystko, co ich kraj wyprodukował. Dziś, w dobie inflacji, najlepsze, co z tej wielkości zostało, to to, że raz kupione dobra są albo na sprzedaż, albo do wynajęcia.

Osten minął Goddard Beat, nazwaną jego imieniem dyskotekę na West Side. Był w niej tylko raz, ponad dwa lata temu, i pamiętał tę noc dokładnie. Ciekawiło go trochę, jak wygląda słynny Goddard Beat, ale jeszcze bardziej był ciekaw, jak on, Goddard, będzie się tam czuł, sam między obcymi, nie znany nikomu, a przecież znany wszystkim. W dyskotece bywali wówczas różni ludzie; studenci z uniwersytetów Columbia i Juilliard oraz wielu czarnych muzyków i ich fanów z pobliskiego Harlemu.

Osten wszedł niepewnie do rozbrzmiewającego mu­zyką lokalu. Tego wieczoru występowały tam dwa zespo­ły rockowe, które zmieniając się co godzina, grały naj­większe i najnowsze przeboje Goddarda. W trakcie przedzierania się przez zatłoczone sale Osten odwrócił się, by zobaczyć, jak zespół na scenie przechodzi do jego ostatniego dużego singla. Przy wykonywaniu tego ma­newru zderzył się niespodziewanie z tańczącą obok pa­rą, stracił równowagę i runął na mały boczny stolik, wywracając dwa kieliszki i butelkę szampana. W oba­wie przed zachlapaniem siedzący przy stoliku potężnie zbudowany Murzyn i smukła Murzynka poderwali się, przewracając krzesła.

- Ty gówniarzu, uważaj, jak chodzisz! - wrzasnął męż­czyzna, obracając ku sobie Ostena, gotów do walki. Na jego zamszowych spodniach widniały plamy z szampana.

- To nie jego wina - odezwała się dziewczyna, strzą­sając krople z aksamitnego kombinezonu i spokojnie wstawiając pustą butelkę do stojącego przy stoliku ku­bełka z lodem.

- Ach tak? - warknął rozwścieczony Murzyn; odpy­chając Ostena. - W takim razie, kto do jasnej cholery...

- Przestań, Paul - ucięła ostro dziewczyna, stając między nimi. - Nie widzisz, że zrobił to niechcący?

Kiedy inni goście nieświadomi przebiegu zajścia ob­rócili się do nich w nadziei na bójkę, Osten wyciągnął rękę do Murzyna.

- Przepraszam - powiedział. - Chętnie zapłacę za na­stępną butelkę.

Mężczyzna już miał uderzyć wyciągniętą dłoń, kiedy dziewczyna wtrąciła się ponownie. Uścisnęła szybko rękę Ostena, po czym usiadła, jakby nic się nie stało.

- Nie ma sprawy. Każdemu mogło się zdarzyć. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się uprzejmie.

Uwagę Ostena zwróciła niezwykła wyrazistość jej oczu.

- A teraz spływaj! - rzucił jej towarzysz. - Słyszysz?

- Przepraszam, bardzo przepraszam - wybąkał Osten, ale tym razem mężczyzna go zlekceważył. Kiedy nadszedł kelner ze świeżym obrusem, Osten dyskretnie wręczył mu zwitek dwudziestodolarowych banknotów.

- Proszę przynieść im drugą butelkę - powiedział i nie patrząc już w kierunku stolika, odwrócił się i od­szedł.

Wzburzony, poniżony i wściekły na siebie podszedł do sceny i przyglądał się, jak członkowie zespołu wystę­pują kolejno dla zgromadzonych wokół wielbicieli. Zły nastrój jednak go nie opuszczał i po kilku minutach uznał, że ma dosyć Goddard Beat. Właśnie miał wycho­dzić, kiedy ktoś dotknął jego ramienia. Była to ta sama Murzynka, w kombinezonie przylegającym do ciała ni­czym druga skóra.

- Dzięki za szampana - powiedziała, uśmiechając się niedostrzegalnie.

Osten wymamrotał, że cieszy go, że im smakował, wy­patrując za nią sylwetki jej towarzysza.

- Paula nie ma - oznajmiła dziewczyna. - Poszedł do domu ratować swoje cenne zamszowe spodnie.

- Przepraszam - rzekł wolno Osten zapatrzony w jej pełne piersi, częściowo widoczne w otwarciu zapinane­go na zamek błyskawiczny kombinezonu. Kiedy pod­niósł wzrok, zobaczył, że jest rozbawiona przyłapawszy go na tym spojrzeniu.

- Nie przepraszaj. Po to tutaj są. Kobiety też zagląda­ją. - Uśmiechała się teraz szeroko, pokazując dwa rzędy nieskazitelnie białych, równych zębów. - I chociaż nie­którzy cwaniacy myślą, że lubimy rzeczy duże i długie, faktycznie bierze nas co innego.

Jej tupet zbił go z tropu.

- Naprawdę? Co? - zapytał i przestraszył się natych­miast, że jest natrętny.

- Zgrabny tyłeczek - obrzuciła go uważnym spojrze­niem - i wysokie, szczupłe, długonogie ciało.

- Mówisz o sobie - zażartował Osten.

- Może - roześmiała się - ale i o tobie. – Przerwała i raz jeszcze zmierzyła go wzrokiem. - Co robisz, mały, kiedy nie przewracasz stolików? - zapytała żartobliwie, naśladując akcent nadzorcy z Południa.

- Dużo podróżuję. A ty?

- Ja? Tylko uprawiam sztukę, kochanie.

Teraz miał już pewność, że ma do czynienia z dziew­czyną lekkich obyczajów. Nigdy nie był z prostytutką i podniecił się bardzo, wyobrażając sobie, że rozsuwa do samego końca błyskawiczny zamek jej kombinezonu, a ona, w butach na wysokich obcasach, wychodzi z nie­go prosto w jego ramiona.

- Mam na imię Jimmy - powiedział, przychodząc do siebie, a następnie otwarcie wpatrując się w jej piersi zapytał: - Jesteś wolna?

- Wolna? - Roześmiała się. - Oczywiście, że jestem wolna. Nie wiesz, że nie ma już niewolnictwa?

- Chciałem powiedzieć... - wyjąkał - wolna, żeby pójść ze mną. - Zawahał się, po czym dorzucił: - Natu­ralnie za pieniądze.

- Pójść... z tobą... za pieniądze? - powtórzyła za nim, jakby rozwiązywała zagadkę. - Aha... Rozumiem - po­wiedziała, oddzielając wyrazy, po czym odchyliła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem. Przysunęła się do nie­go i otarła biodrami o jego biodra, kładąc mu dłoń na pośladkach.

- Mam na imię Donna - zamruczała. - Powiedz, ko­chany, Donnie, co dokładnie chciałbyś z nią robić.

- Zlizywać jej miód - zamruczał w odpowiedzi. - Przez całą resztę nocy.

- W jakiej jadłodajni?

- W hotelu. W jakimkolwiek hotelu. Nie jestem stąd.

- Nie lubię hoteli. A po północy również one nie lubią takich jak ja. - Spojrzała na niego przeciągle.
- Jak zarabiasz na życie, mały? - zapytała, znowu naśla­dując południowy akcent.

- Uczę się pisarstwa w Kalifornii. - Po czym w oba­wie, że słysząc to zostawi go, dodał: - Ale mam dość pieniędzy. - Sięgnął do kieszeni.

Chwyciła go za rękę.

- Wiem, że masz. Postawiłeś już dzisiaj wieczór Paulowi i mnie butelkę szampana.

Wzruszona jego szczerością patrzyła na niego przez chwilę z delikatnym uśmiechem na ustach.

- Co ty na to, żebyśmy poszli zabawić się do mnie?

- To znaczy dokąd? - zapytał przestraszony, że wy­mieni Harlem.

- Do Carnegie Hali - wyszeptała.

- Do Carnegie Hali? Do tego Carnegie Hali? - My­ślał, że żartuje.

- Owszem, do tego. Pieściła teraz jego uda.

- Pozwalają ci pracować przed Carnegie Hali? - za­pytał, obserwując ją bacznie.

- Wolę pracować w środku. Korzystam z pracownipewnego muzyka - wyjaśniła. - Nie wiedziałeś, mały, że mieszka ich tam ponad setka?

- Co to za muzyk? - zapytał niespokojny, że wciąga go w pułapkę.

- Pianistka z Juilliard.

- I gdzie ona teraz jest?

- Na randce z nieznajomym. Dlatego ty i ja możemy się tam zabawić. Nie bój się.

Przekonała go, że nic mu z jej strony nie grozi, i oboje, ramię w ramię, wyszli z Goddard Beat.

W taksówce, gdy jechali Broadwayem, próbował ją pocałować, ale Donna powstrzymała go:

- Później - szepnęła. - Mamy mnóstwo czasu, mój mały!

W Carnegie Hali poszedł za nią do bocznego wejścia. Kiedy wchodzili do windy, nocny portier przyglądał mu się uważnie.

Otworzyła drzwi pracowni, zapaliła światło, po czym szybko je przyciemniła. Większą część pokoju zajmował olbrzymi fortepian. Na resztę umeblowania składało się duże podwójne łóżko, przykryte nutami biurko, półka z książkami, radio-adapter oraz kilka przedmiotów sztu­ki afrykańskiej: maski plemienne, figurki-fetysze i to­rebki z koralików.

- Jakiego rodzaju muzykę uprawia twoja przyjaciół­ka? - zapytał Osten rozbawiony, że jego pierwsza przy­goda z prostytutką będzie się rozgrywać w Carnegie Hall; w skromnej pracowni studentki muzyki z Juil­liard.

- Zgadnij.

- Jest... Murzynką?

- Tak - skinęła głową.

- A więc... pianistka jazzowa?

- Jazzowa? Co też ci przyszło do głowy? - przekoma­rzała się Donna. - Nie... moja murzyńska przyjaciółka nie jest pianistką jazzową! Zgaduj jeszcze raz!

- Poddaję się - oznajmił z poważną miną Osten.

- A ty? Grasz na jakimś instrumencie oprócz tego? - zapytała, dotykając jego krocza.

- Trochę - powiedział i usiadł przy fortepianie. Wieko było otwarte i prawie bezwiednie ręce Ostena spoczęły na klawiaturze. Nie chciał zabawiać jej melo­dią rockową, którą pewnie znała, wziął więc kilka akor­dów, a następnie, żeby zrobić na niej wrażenie, nie­wprawnie zagrał krótki ustęp.

Stała przy nim i kiedy skończył, objął jej uda ramie­niem i posadził ją sobie na kolanach. Podniecony jej bliskością, zaczai całować jej szyję i przytulać policzek do jej barku.

- Kwartet Schuberta numer czternaście, zgadza się? - spytała Donna. - Znany również jako Śmierć i dziewczyna.

Zdumiony odsunął się powoli.

- Nie do wiary! Skąd wiesz? Wstała i poprawiła kombinezon.

- Chyba czarna magia - odparła, wskazując fetysze. Pomyślał, że mogła słyszeć, jak grała to studentka z Juilliard. Zaczął inny kawałek.

- Debussy, preludium do Popołudnia fauna - powie­działa i Osten przerwał. - Nieźle to zagrałeś, mały.

Wstał i zamknął fortepian. Był teraz zadowolony, że przez cały wieczór odzywał się jedynie zmienionym głosem; jej słuch muzyczny łatwo go mógł zdemaskować.

- Gdzie uczyłaś się muzyki?

Donna znowu przeszła na południowy akcent:

- Bo co? Głupia, mała czarnucha nie powinna znać tego, co grają biali?

- Mówiłaś, że jesteś...

- Powiedziałam, że pianistka, która tu mieszka, jest na randce z nieznajomym - odparła stanowczo Donna. Ty jesteś tym nieznajomym. A to jest miejsce, w którym ja uprawiam sztukę.

Usiadła przy fortepianie i zaczęła grać, po czym ur­wała tak nagle, jak zaczęła.

- Barkarola Chopina - wyrecytował niczym student muzyki przed nauczycielem. - Czuły nokturn o dwóch głównych frazach, jakby dwóch głosach rozmawiających ze sobą kochanków. Tonacja Cis-dur przywołuje obraz ich pieszczot, pocałunków, wreszcie samego zbliżenia. Delikatnie kołyszący rytm basu sugeruje, że scena miło­ści rozgrywa się w łódce... może w gondoli uśmiechnął się. - Powinnaś była zagrać to przynajmniej do siedemdziesiątego ósmego taktu, w którym oboje przeżywają orgazm...

Przyglądała mu się z nie ukrywanym zdziwieniem.

- Mały, skąd ty to wszystko wiesz?

- A skąd ty umiesz tak grać, laleczko? - zapytał, przedrzeźniając ją.

- Nauczyłam się tego w Juilliard.

- A ja w domu.

Podeszła do niego i przyciskając biust do jego piersi, poprowadziła go wolno w kierunku łóżka. Kiedy poczuł, że dotyka nogami krawędzi, spróbował pociągnąć ją w dół, lecz trafił na opór.

- Co robił w Goddard Beat chłopak znający Schuberta, Debussy'ego i Chopina? - spytała Donna.

- Szukał swojej barkaroli. A co robiła tam klasyczna pianistka?

- Była na spotkaniu z faunem. Paul, facet, z którym mnie widziałeś, jest agentem muzycznym, a ja jestem to preludium, które pewnego dnia zabierze na spotkanie z wydawcami muzycznymi i wprowadzi na okładki któ­rejś z firm fonograficznych.

- Nie trwoń już więcej popołudni dla swojego fauna. Mój ojciec jest właścicielem Etiudy Klasyków.



Muzyka była trampoliną początkowego zauroczenia Ostena Donną. Widział w niej swojego wybawcę; pierw­szego człowieka, z którym mógł być sobą bez poczucia oderwania się od drugiego „ja”, w którym jako Goddard istniał samotnie, ukryty przed oczyma innych.

Była również pierwszą Murzynką, jaką znał blisko. Wszystko, co się z nią wiązało, począwszy od kształtu i koloru ciała, poprzez dzieciństwo w średnio zamożnej rodzinie z południowego Bronksu, do spontanicznego uwielbienia muzyki, wydawało mu się egzotyczne.

Wkrótce po ich pierwszym spotkaniu zabrał ją na uroczyste przyjęcie do apartamentu swego ojca na Man­hattanie. Była to coroczna impreza, poświęcona tym razem trzydziestej rocznicy powstania Etiudy Klasyków.

Przyszło około osiemdziesięciu osób, wśród nich pra­cownicy Etiudy, wielu wydawanych przez nią kompozy­torów i wykonawców oraz dobrane grono krytyków mu­zycznych. Pojawienie się Donny, ubranej w suknię ze złocistej lamy z głębokim dekoltem i odsłaniającym no­gi rozcięciem, zaparło dech statecznemu, dystyngowa­nemu towarzystwu.

Ponieważ ta uroczystość była tak ważna dla jego ojca, Osten uczestniczył w niej co roku od czasów dzieciństwa i jako jedyne dziecko założyciela i dyrektora firmy zna­ny był większości obecnych. To właśnie na jednym z takich przyjęć, będąc nastolatkiem, spotkał po raz pierwszy Goddarda Liebersona i Borysa Pregela, dwóch ludzi, których poglądy na życie i sztukę miały oddziaływać na niego długo po ich śmierci.

Zwykle jednak większość gości była nudna, nawet podwójnie nudna, ponieważ starali się przestrzegać dobrych manier. Osten znajdował szczególną przyje­mność w przechadzaniu się wśród nich, trzymając pod rękę Donnę, jedyną Murzynkę na przyjęciu.

Kiedy przedstawiał ją ojcu, bawiła go oczywista kon­sternacja starszego pana na widok jej piersi obnażo­nych do sutek w głęboko wyciętej sukni. Następnie za­brał ją na obchód innych gości, odnotowując z przyje­mnością ich nieudane próby ukrycia szoku.

Kiedy przechadzali się wśród tłumu, Osten zauważył Patricka Domostroya, człowieka, którego spotkał kilka razy na przyjęciach ojca. Muzyka Domostroya, jak również jego koncerty cieszyły się kiedyś wielkim powodze­niem, ale kilka lat temu przestał komponować i teraz żył w zapomnieniu, tylko od czasu do czasu wypływając na powierzchnię.

W średnim wieku, chudy, pomarszczony i łysiejący, Domostroy poruszał się po pokoju jak wygłodniały sęp. Jego wymowa zdradzała obcy akcent i wszystko inne w tym mężczyźnie również wydawało się obce: gesty, szybkie spojrzenia i entuzjastyczne wypowiedzi, wymuszona ele­gancja stroju i przesadna łatwość bycia. Towarzyszyła mu dużo od niego młodsza niebieskooka pulchna blondynka. Kiedy Domostroy ujrzał Donnę, wpatrzył się w nią z tak intensywną ciekawością, że Osten odruchowo stanął przed nią, jakby chciał ją zasłonić przed jego wzrokiem.

Domostroy widział Jimmy'ego Ostena dwu- czy trzy­krotnie, zawsze w obecności Gerharda Ostena oraz jego gości lub współpracowników, i chociaż nigdy nie zamie­nili ze sobą więcej niż kilka słów, jego opinie na temat firmy ojca oraz muzyki w ogóle raziły Domostroya swoją naiwnością. Irytowało go również spojrzenie oraz ckli­wy, pozbawiony wigoru sposób bycia młodego Ostena. Chłopak był nudnym mięczakiem. Domostroy nazywał go w myślach Ciepłe Kluchy. Z pewnością starałby się go teraz ominąć, gdyby nie młoda kobieta, którą przy­prowadził. Murzynka była niezwykle piękna i posągowa, jej opanowanie, wdzięk i patrycjuszowska postawa ka­zały Domostroyowi zastanowić się, czy nie oceniał źle Jimmy'ego lub przynajmniej nie nadał mu niewłaściwe­go przezwiska.

Kiedy Osten i Donna przechodzili obok, Domostroy skorzystał z okazji, żeby się jej przedstawić. Osten nie­chętnie dokonał prezentacji, a kiedy Donna rozpoznała nazwisko kompozytora i podziękowała mu za przyje­mność, jaką dała jej jego muzyka, jeszcze bardziej poża­łował, że doszło do tego spotkania. Domostroy nie pró­bował ukryć wrażenia, jakie Donna na nim wywarła. Ignorując Ostena, zajrzał jej w oczy i powiedział:

Osten czuł, jak czerwienieje na twarzy.

- To idiotyczne - powiedział, zwracając się do Domostroya i zniżając głos w złości. - Czy masz zamiar mówić Donnie o negroidalnym rytmie naturalnym? - Z trudem
nad sobą panował. - Daj spokój, Donna, chodźmy.

Wziął ją za ramię, ale ona mu się oparła.

- Zaczekaj chwilę, Jimmy - powiedziała, uwalniając ramię z jego uścisku. - Pan Domostroy ma rację. Dla mnie rytm nie jest muzycznym ćwiczeniem ograniczonym prze­
działką taktową, ale impulsem: naturalną perkusją moje­ go ciała. Moi przodkowie byli afrykańskimi niewolnikami, którzy porozumiewali się między jednym a drugim okrę­
tem niewolników za pomocą bębnów atumpan lub ashanti. I choć mój ojciec był pianistą jazzowym, pierwszym instrumentem muzycznym, na którym nauczył mnie grać,
kiedy byłam jeszcze dzieckiem, była mbira, prymitywny chordofon kciukowy z prostymi metalowymi stroikami i rezonatorem z tykwy...

- ...znaleziony w Afryce Południowej przez Portugalczyków w szesnastym wieku - wtrącił Domostroy - i myl­nie nazwany przez nich kaffir. - Przerwał. - Czy nie jest pani przypadkiem córką Henry Lee Downesa? - spytał.

- Tak - odparła. - Jestem jego późnym dzieckiem. Mój ojciec umarł, kiedy miałam czternaście lat. Czy pan go znał?

- Słyszałem, jak grał - odparł Domostroy. - Był wiel­kim wirtuozem jazzowym. Potrafił wydobyć z fortepianu dźwięki dzwonu lub rogu.

Donna spojrzała na niego z rozbawieniem.

- To miło z pana strony, że pan to mówi, panie Domostroy - powiedziała - ale to, co jest dla pana prawdopodobnie jedynie historią Murzynów, dla mnie jest żywym rytmem... muzyką nieporównywalną z żadną inną.

Odwróciła się do Ostena i powiedziała żartobliwie:

- Kiedy pan Domostroy wsłuchuje się w swoją prze­szłość, założę się, że słyszy elżbietańskie madrygały.
Jestem pewna, że pierwszym instrumentem muzycz­nym, który zobaczył w domu jako dziecko, był fortepian Steinwaya.

- Rzeczywiście, tak było - zgodził się Domostroy. - Fortepian mojej matki. Była pianistką koncertową. - Ich spojrzenia spotkały się. - Pani inteligencja dorów­nuje pani urodzie, panno Downes - powiedział. – Czy jest pani tancerką?

- Wystarczy, Domostroy! - wtrącił się Osten.

- Nie jestem tancerką, panie Domostroy - powie­działa spokojnie Donna. - Chociaż lubię tańczyć. Wska­zała fortepian za nimi. - To jest teraz mój kaffir.

- A więc - powiedział Domostroy, rozmyślnie nie zwracając uwagi na Ostena - niech pani na nim zagra!

- Donna, chodźmy! - powiedział Osten. - On nie może ci rozkazywać - dodał, prawie warcząc.

- Tak długo, jak rozkazuje mi grać, nie mam nic przeciwko temu - oznajmiła Donna, podejmując wyzwa­nie Domostroya.

Podeszła do fortepianu i usiadła przy nim. Zapadła cisza. Goście otoczyli ją wkoło. Gerhard Osten, ramię w ramię z blondynką, którą pod jego opieką zostawił Domostroy, podszedł do syna.

- To nie jest dobry moment na tańce – powiedział cicho.

Blondynka nachyliła się i ściskając lekko ramię starszego pana, powiedziała:

- Ależ, panie Osten, to może być zabawne!

- Nie obawiaj się, ojcze - powiedział Osten. - Więk­szość obecnych nie będzie wiedziała, jak się tańczy!

Jego ojciec odchrząknął i uśmiechnął się nerwowo.

- Jimmy, chciałbym, żebyś poznał pannę Walę Staw­rowa - powiedział.

Osten wymienił z kobietą uścisk dłoni. Stojący obok ojca Ostena Domostroy wtrącił:

- Panna Stawrowa pochodzi z Rosji, kraju klasyków!

- Tak. Ale uwielbiam tańczyć rock'n'rola – oznajmiła piszczącym głosem Wala Stawrowa. - Czy ona jest pio­senkarką rockową? - spytała, wskazując Donnę.

Donna zaczęła grać i pokój wypełniły dźwięki Sche­rza cis-mol Chopina.

- Znakomita - stwierdził ojciec, obserwując grę Don­ny. - Naprawdę niewiarygodna. Kto to jest?

- Donna Downes, ojcze - powiedział ściszonym gło­sem Jimmy. - Przedstawiłem ci ją.

- Oczywiście. Skąd pochodzi?

- Z Nowego Jorku - wtrącił Domostroy.

- Gdzie nauczyła się tak grać? - dopytywał się Gerhard Osten.

- Donna jest studentką w Juilliard - wyjaśnił Jimmy tonem nieodwołalności, chcąc uciszyć rozmowę.

- Nigdy bym się nie spodziewał, że zagra Chopina! - kontynuował ojciec.

- Dlaczego? - spytał Domostroy, nachylając się do niego. - Zapomniałeś, Gerhardzie, że Chopin i Liszt byli ulubionymi kompozytorami murzyńskich pianistów w Nowym Orleanie i Sedalii pod koniec ubiegłego stu­lecia?

- Nie zapomniałem - poprawił go Gerhard Osten.

- Po prostu nic o tym nie wiedziałem. Interesujące. Co o niej myślisz?

- Myślę, że jest piękna - odparł Domostroy, nie spuszczając wzroku z pianistki.

- Chodzi mi o jej grę.

- Jak dotąd, całkiem dobra - odparł Domostroy – ale nie doszła jeszcze do trudnego fragmentu: przejścia z akordów do biegników palcowych. Kiedy Chopin napi­sał ten utwór, wiedział, że większość pianistów nie będzie potrafiła wykonać na czas tego przejścia, proponował więc improwizację.

Słuchali. Kiedy Donna doszła do trudnego pasażu scherza, jej lewa ręka przebiegła po mistrzowsku przez cztery oktawy, następnie łagodnie uniosła się, by na ułamek sekundy zawisnąć w powietrzu między jednym uderzeniem a drugim, po czym spadła, wykonując lawi­nę tryli, znowu się zawahała, a następnie przebiegła ponownie cztery oktawy, oddzielając każdy ton z metronomiczną dokładnością.

- Jest utalentowaną chopinistką - stwierdził Domostroy. - Nigdy nie odgadłbyś tego z jej wyglądu, prawda?



W samochodzie Ostena, kiedy wracali po przyjęciu do Carnegie Hali, Donna spytała:

- Podobała ci się moja gra?

- Nie jestem dobry w ocenie przyjaciół - powiedział. - Ale wszystkim bardzo się podobała. Mój ojciec...

- Twój ojciec powiedział mi, jak bardzo był zdziwio­ny, gdy zagrałam Chopina - dokończyła. - Słyszałeś go? Właściwie wszyscy mówili mi, jak ich to zdziwiło. Dawa­li mi do zrozumienia, że Murzynka i Chopin nie pasują do siebie! Tylko Patrick Domostroy powiedział, że za­
grałam ten utwór jak profesjonalistka, łącznie z niewiarygodnie trudnym kawałkiem w dowolnym tempie, któ­ry Chopin zakreślił w nutach literą „X”.

- Lepiej uważaj - powiedział Osten. - Domostroy wy­glądał tak, jakby chciał zakreślić „X” na tobie. - Przycis­nął pedał gazu i samochód przyspieszył. - Nie podobał mi się sposób, w jaki z tobą rozmawiał.

- Powiedział, że używałam lewego pedału dokładnie tak jak Chopin.

- To znaczy jak? - spytał Osten nieco zaniepokojony jej entuzjazmem.

- Na mój własny sposób! - roześmiała się. – Żeby zachęcić pianistów do wolnej interpretacji, Chopin nie zaznaczył użycia lewego pedału. Mówił, że palce, nie pedał, decydują o grze pianisty. Chopin był pierwszym pianistą, który zrozumiał wyraźnie odrębne właściwości
fizyczne każdego z palców. Domostroy powiedział też, że udało mi się nawet oddać Chopinowski żal.

- Żal?

- Duchową enigmę: ból i pasję przytłumione melan­cholią, emocjonalny znak firmowy Polaków, czy każdego innego narodu ciemiężonego przez dłuższy czas. Żal przenika wszystkie utwory Chopina. Domostroy powie­dział, że ponieważ jestem Murzynką, żal prawdopodobnie zabarwi również wszystkie moje wykonania. - Zawa­hała się. -Jakim człowiekiem jest Domostroy? Widzę, że ty go nie znosisz.

Osten wzruszył ramionami:

- Wydaje mi się, że jest trochę... jak Chopin.

- Chopin był wielkim kompozytorem i wirtuozem for­tepianu - przypomniała mu Donna. - Jego muzyka jest wszystkim, co się liczy.

- Powiedzmy, że Domostroy prowadzi podwójne ży­cie - powiedział Osten. - Mieszka sam w zamkniętej sali balowej w południowym Bronksie, nocami gra w ja­ kichś prowadzonych przez mafię nędznych spelunkach z grami mechanicznymi, a o drugiej, trzeciej nad ra­nem, kiedy wszyscy są w łóżkach, włóczy się po ulicach tym swoim starym gratem.

- Dlaczego? - przerwała mu Donna.

- Co dlaczego?

- Dlaczego to robi? Może ma jakiś powód?

- Ma obsesję, oto powód - powiedział Osten.

- Berlioz też miał obsesję. Inaczej nie napisałby swo­jej Symfonii Fantastyczną. Podobnie Liszt, Czajkowski i Wagner. Jak również mnóstwo innych utalentowanych ludzi.

- Domostroy ma fioła na punkcie seksu – wyjaśnił z pogardą Osten. - Kiedyś czytałem o nim artykuł w sta­rym numerze „New Yorku”. Nazwano go Jekyllem i Hy-dem muzycznej sceny. W nocy jeździ po mieście w prze­braniu, no wiesz, w sztucznych wąsach, bródce, kapelu­szu z dużym rondem, i odwiedza różne dziwne miejsca: podziemne lokale seksu grupowego, tajne stowarzysze­nia seksualne, seks-kluby. Kiedyś śledzili go godzinami detektywi z policji nowojorskiej, którzy po tym, jak za­trzymał się w piętnastu takich dziwnych spelunkach, wzięli go za handlarza narkotyków i przeszukali dokład­nie jego i jego samochód, ale nie znaleźli nic poza plikiem starych nut! Byli wściekli, że zmarnowali tyle czasu! Jest kimś w rodzaju podstarzałego satyra włóczą­cego się nieustannie po sabatach czarownic. - Przerwał, oczekując jej reakcji na to, co powiedział, ale ona uparcie milczała. - Nawet w swoich najlepszych latach Domostroya pociągali dziwni ludzie: zboczeńcy, psycho­paci, kurwy czy tranwestyci. Chyba ich nawet fotografo­wał, oczywiście w ramach hobby. Nie śmiem pomyśleć, za kim się teraz ugania i z kim się zadaje! Teraz, kiedy jest nikim. Żaden porządny bar czy klub nocny nie zatrudniłby go dzisiaj.

I znowu Danna nie zareagowała.

- Widziałaś Walę, rosyjskiego kociaka, którą przypro­wadził na przyjęcie? Oto, co lubi - powiedział ponuro.

- Twojemu ojcu najwyraźniej się spodobała - zauwa­żyła Donna.

- Mój ojciec w ogóle nie zna się na kobietach - powie­dział Osten. - Moja matka była jego pierwszą i jedyną miłością. Ożenił się z nią po zatańczeniu jednego tanga.
W dodatku nie umiał tańczyćl Od czasu jej śmierci kocha tylko muzykę. Dla mojego ojca każde nagranie etiudy jest jak meteor, zapalający się na muzycznym firmamencie
i znikający w przyszłości. Uważa siebie za wielkiego ku­stosza prawdziwej sztuki. I kto wie? Może nim jest.

Wyglądając przez okno, Donna powiedziała tak cicho, jakby mówiła do siebie:

- Musisz bardzo kochać swojego ojca, Jimmy.

Nie odrywając wzroku od drogi, Osten odparł:

- Kocham go więcej niż bardzo. Zrobiłbym wszystko, żeby był szczęśliwy.



Nadspodziewanie łatwo znosił długie przerwy mię­dzy wizytami w rodzinnym domu na Long Island. Teraz, kiedy opuszczał Nowy Jork w wynajętym samochodzie, uświadomił sobie, że upłynęły już dwa lata od ostatnich odwiedzin u ojca i dwa lata, jak spotkał Donnę. Niedaw­no dokończony odcinek autostrady skrócił trasę prawie o godzinę i Osten przyjechał do Wainscott dużo wcześ­niej, niż planował. Jechał prywatną drogą obsadzoną z obu stron brzozami, których czarne u podstawy pnie i upstrzona na biało kora przypominały marmurowe kolumny. Zatrzymał się przed domem, białym dworkiem z wysokimi oknami o dużej ilości małych szybek. Zapar­kował wynajęty samochód na podjeździe między dwoma
nowymi wozami. Zauważył ich tablice rejestracyjne: ETIUDA na samochodzie ojca i WALA na samochodzie swojej, od niecałych dwóch lat, macochy.

Główne drzwi wejściowe były otwarte, ale Osten za­wahał się i nacisnął dzwonek, zanim wszedł do środka. W holu wpadł na Bruna, wiedeńskiego służącego i szo­fera ojca, który pracował u Gerharda Ostena od śmierci matki Jimmy'ego, Leonore Osten.

- Herr Jimmy, jak się pan miewa? - wymruczał Bruno, wykrzywiając usta w uśmiechu, który odsłonił jego nierówne, poplamione tytoniem zęby.

Rzadkie chwile autentycznego ciepła Bruno rezerwo­wał dla Gerharda Ostena i jego młodej drugiej żony.

- Pański ojciec i Madame są na werandzie - zakoń­czył sztywno.

Osten odkaszlnął, żeby zmienić brzmienie głosu.

- Dziękuję ci, Bruno - powiedział. Przechodząc przez hol, w którym dominowała naturalnej wielkości marmurowa statua Bacha, uzbrajał się na stres, jaki zawsze odczuwał w obecności macochy. Nigdy nie mógł myśleć o Wali jak o swojej krewnej, i nie czuł się dobrze, przebywając w jej towarzystwie.

Weranda tonęła w słońcu i wydobywających się z mag­netofonu dźwiękach muzyki z Izraela w Egipcie Haendla. Ojciec i Wala siedzieli, czytając. Na widok Ostena, jakby na rozkaz, oboje odłożyli gazety. Wygładzając swoje proste białe włosy i chwytając się za plecy, ojciec wstał, żeby go powitać. Wala szybko zapięła szlafrok

- Dzień dobry, ojcze. Jak się masz, Wala? – odezwał się Osten, robiąc krok do przodu i obejmując ojca.

Wyraźnie skrępowany Gerhard Osten przesunął się w bok, by uwolnić się z uścisku, i niezgrabnie poklepał syna po ramieniu. Wala uniosła rękę, jakby podawała ją do pocałunku. Osten podszedł i uścisnął jej dłoń.

- Jak się masz, Jimmy? - spytał ojciec, siadając i wskazując mu miejsce obok.

Po zlustrowaniu połatanych dżinsów syna, niebie­skiej roboczej koszuli i wypłowiałej zamszowej kurtki Gerhard Osten powiedział do Wali:

- Wygląda jak kowboj, prawda?

Wala uśmiechnęła się.

- Ależ, kochanie, Jimmy jest kowbojem - powiedzia­ła swoim piskliwym głosem.

Chociaż przybyła do Stanów w wieku szesnastu lat, jakieś dziesięć lat przed tym, nim została panią Osten w tym czasie zdążyła gdzieś w Kolorado wyjść za mąż i rozejść się - Wala ani trochę nie straciła swojego rosyj­skiego akcentu. Była całkiem ładna, choć może nieco zbyt pulchna. Jej lekko powiększone źrenice obramowa­ne ciemnymi brwiami i gęstymi rzęsami nadawały jej bladym niebieskim oczom wyraz zamyślenia.

- No więc, powiedz nam, co cię do nas sprowadza? - zapytał ojciec, kiedy Bruno podał kawę.

- Po prostu chciałem was zobaczyć, to wszystko - od­parł Osten, podnosząc do ust filiżankę. - Donna prze­prasza, że nie mogła ze mną przyjechać, ale coś w ostatniej chwili zatrzymało ją w Juilliard. Przesyła wam pozdrowienia. - Kawa sparzyła mu usta, ale uśmiechnął się i wyciągnął w niedbałej pozie. - Wyglądasz świetnie, ojcze. Ty tez, Wala. - Zapadła niezręczna cisza. - Co nowego u was?

- Wszystko po staremu - odpowiedziała Wala, prostu­jąc się na krześle. - Gramy trochę w golfa...

- Będzie z niej znakomity zawodnik - wtrącił ojciec. - Powinieneś przyjść i zobaczyć, jak gra.

- Bardzo bym chciał - Osten spróbował zdobyć się na komplement. - Jestem pewien, że Wala jest urodzonym graczem w golfa.

- Nieprawda, wcale byś nie chciał - skontrowała go Wala. - Nie lubisz golfa. Jimmy nie lubi golfa - powie­działa do męża, po czym zwróciła się do Ostena: - Po­wiedziałeś kiedyś, że golf jest jak odwrócone wędkar­stwo: zamiast czekać, aż wypłynie ryba, czeka się, aż utonie piłka.

- Jimmy nie lubi wielu rzeczy - zauważył lodowato ojciec. - Po pierwsze, pracy. Po drugie, muzyki.

- Moje studia są moją pracą, ojcze - wyjaśnił Osten. - I lubię muzykę klasyczną.

- Nie, nie lubisz - stwierdził ojciec z niechęcią, po czym wyjaśnił Wali: - Jimmy nie jest uzdolniony muzycz­nie. Goddard Lieberson dzielił wszystkich muzyków na tych, którzy drapią instrument, i tych, którzy na nim grają. No cóż, nawet jako dziecko Jimmy nie potrafił grać na fortepianie. On tylko go drapał. To wszystko. – Następnie zwrócił się do syna i dodał: - Sam powiedziałeś, że od muzyki wolisz język, czy jakkolwiek się nazywa to, co studiowałeś w Kalifornii przez te wszystkie lata.

- Literaturę, ojcze - odpowiedział łagodnie Osten. Pamiętasz, co powiedział H. L. Mencken: „Obok muzyki proza jest najpiękniejszą ze sztuk pięknych”. Mój ojciec zapomina, że zarówno fortepian jak i maszyna do pisa­nia mają klawiaturę - powiedział do Wali, uśmiechając się lekko.

- Pamiętam wyraźnie, jak powiedziałeś, że muzyka jest zimna, że nic nie wyraża - upierał się ojciec.

- Cytowałem jedynie Strawińskiego.

- Nie rozumiejąc go. Strawiński w sposób oczywisty parafrazował Goethego, który uważał architekturę za muzykę zamrożoną w czasie, podczas gdy Strawiński widział w muzyce architekturę czasu.

- Któregoś dnia usłyszałem w radiu kilka nowych na­grań Etiudy, z serii Nowych Klasyków - Osten próbował zmienić temat. - Muszę powiedzieć, że były znakomite.

- Co to za nowa seria? - przerwała Wala, udając zainteresowanie.

- Utwory, które zostały napisane na jeden typ instru­mentu, a my nagrywamy je teraz na innym – wyjaśnił ojciec, powoli się uspokajając.

- Jak bliskie są oryginałowi? - spytał Osten.

Ojciec rozpogodził się na dobre.

- Nawet puryści zgadzają się, że harmonicznie i me­lodycznie są takie same. To najbardziej wyszukana transformacja muzyczna, w której wyniku muzyka, uwolniona często od umysłowego ograniczenia związa­nego z solowym instrumentem oryginału, staje się czyst­
sza niż przedtem.

- Czy to nie jest tak jak z tłumaczeniem? – wtrąciła Wala.

- Tak, dokładnie - potwierdził entuzjastycznie Gerhard Osten. - Wala ma rację - dodał, odwracając się do syna. Spojrzał na nią jak dumny nauczyciel popisujący się swoim uczniem. - To tak, Wala, jakby przetłumaczyć Puszkina na współczesny angielski. W takim przypadku
najważniejszą rzeczą jest zadbać o to, żeby Puszkin nie został naruszony. Naszą największą troską jest zacho­wać wielkie dzieła. Nowa seria jest naszym jedynym eksperymentem na przestrzeni trzydziestu lat, ale ten eksperyment okazał się jak dotąd niezwykle obiecujący.
Wydaje się, że dzięki niemu wielkie dzieła faktycznie
stają się jeszcze większymi.

- A więc Etiuda trzyma się dobrze? - spytał Osten, sącząc kawę.

- Nie mogłaby lepiej - odparł ojciec. – Nokturnowe Nagrania właśnie wznowiły z nami umowę o dystrybu­cji naszych płyt na całym świecie. Nokturn wie, co dobre. Utrzymujemy się na samym szczycie rynku muzy­ki klasycznej.

- Twój ojciec sam wynegocjował kontrakt - powie­działa Wala.

- No pewnie - potwierdził stary Osten. - W ostatnich kilku latach nasze obroty bardzo skoczyły w górę i ma­my najniższe zwroty w całym przemyśle muzycznym. - Przerwał. - Dlatego mogłem negocjować z Nokturnem z pozycji siły. Oscar Blaystone, prezes Nokturnu, ma reputację jednego z najtwardszych w biznesie. Ale obaj wiedzieliśmy, że musi przystać na moje warunki.

- Twój ojciec był tak podniecony tą umową - powie­działa Wala - że byłam o niego zazdrosna. Zmusiłam go, żeby mi udowodnił, że może się tak samo podniecić z mojego powodu. - Odwróciła się do nich z lalkowatym wyrazem twarzy i uśmiechnęła jak dziewczynka. -
I udowodnił mi - zamruczała - prawda, kochanie?

Gerhard Osten spojrzał na nią z uwielbieniem.

- Już dobrze, dobrze - powiedział tonem zadowolone­go z siebie mężczyzny. - Nie możesz być zazdrosna o Etiu­dę. Założyłem ją na długo przed twoimi narodzinami.

- Wiem - powiedziała, wydymając ładne usta. - Mu­zyka o wiele dłużej niż ja była twoją miłością!

- No, Wala, to nie fair - skarcił ją starszy pan. Przyjął postawę aktora na scenie i zaczął recytować ze swoim ciężkim niemieckim akcentem, silniejszym niż zwykle z powodu podekscytowania: - „Nie poddawaj się smut­kowi; Mimo swoich białych włosów wciąż możesz być kochankiem”. To Goethe - oznajmił. - „Żwawo swawoli w sypialni damy przy zmysłowym akompaniamencie lutni”. A to Szekspir - wykrzyknął dumny ze swojej pamięci, patrząc na Walę z tak absolutną miłością, że Osten musiał się odwrócić, żeby ukryć złość i zażeno­wanie.

Jak jego ojciec, założyciel Etiudy Klasyków i jeden z najwybitniejszych autorytetów muzycznych, mógł tak ślepo wielbić ten odmóżdżony kawałek ciała? Czy dlate­go, że był stary i wysuszony, a ona młoda, miękka i ener­giczna? Czy to z jej powodu tak podziwiał Goethego, który w wieku siedemdziesięciu dwóch lat oświadczył się siedemnastolatce? Kiedy Santayana stwierdził, że muzyka, mimo że jest najbardziej abstrakcyjną ze sztuk, służy wyrażaniu najgłębszych emocji, musiał mieć na myśli nie tylko samą sztukę; ale również zaangażowa­nych w nią mężczyzn.

Przyłapał na sobie surowe spojrzenie ojca i zastana­wiał się, czy starszy pan mógł odczytać jego myśli.

- Świetnie rozumiem, co czuje Wala – powiedział pogodnie. - Przechodzę dokładnie przez to samo z Don­ną. Dla niej również muzyka jest najważniejsza.

Wala pokręciła przecząco głową.

- Jeśli tak jest, to twoja wina, Jimmy - powiedziała.

- Posłuchaj mnie. Czarna czy biała, stara czy młoda, brzydka czy piękna, w głębi duszy każda kobieta chce jednej i tylko jednej rzeczy. - Zawiesiła dramatycznie głos i już miała wyjawić im, co to jest, kiedy wtrącił się stary Osten.

- Donna to zdumiewająca dziewczyna - powiedział.

- Nikomu nie przyszłoby do głowy, że tak wspaniale rozumie klasyków. Tak cudownie zagrała wtedy na mo­im przyjęciu. - Zamyślił się, po czym ciągnął dalej:

- Jeśli zdobędzie pierwsze, drugie czy trzecie miejsce na następnym Międzynarodowym Konkursie Chopino­wskim w Warszawie, z pewnością podpiszę z nią kon­trakt na nagrania dla Etiudy.

- Donna nie może się zdecydować, czy wziąć w nim udział - powiedział Jimmy. - Mówi, że interesuje ją muzyka, nie nagrody.

- Wkrótce zrozumie, że niestety, ale w dzisiejszym świecie w muzyce, jak we wszystkim innym, o tym, czy ktoś jest dobry, czy nie, decyduje sukces - powiedział smutno ojciec.

- Już zrozumiała - odparł Osten. - I z tego, co wiem, to właśnie ją przeraża.

- Tak seksowna dziewczyna jak ona na pewno nicze­go się nie boi - powiedziała Wala. - Spójrz na nią: wielki biust, talia osy, biodra uczennicy, nogi pająka... i te liliowozielone oczy! Założę się, że w każdej dyskotece twoja Donna jest afrykańską królową! - Przerwała. -Również jako pianistka jest naprawdę wyjątkowa. Oczy­ wiście, jak na Murzynkę!

- No cóż, jeśli Donna jest wyjątkowa, jak na Murzyn­kę - powiedział Osten, zdecydowany nie dać Wali po­znać po sobie, jak denerwują go jej uwagi - to i ty, Wala, jesteś wyjątkowa jak na Rosjankę, z twoim uwielbie­niem tańca dyskotekowego. Czy nie uważa się, że Rosja­
nie kochają jedynie muzykę klasyczną i balet?

Wala rzuciła mu wściekłe spojrzenie.

- Rosjanka czy nie - warknęła - kocham tylko jedną rzecz: Gerharda! - Złość jeszcze bardziej wydobyła jej obcy akcent.

- I to mi bardzo odpowiada - dorzucił ojciec z szero­kim uśmiechem, próbując rozładować napięcie. - Po­wiedz mi, Jimmy, czy to - wskazał na gardło Ostena - sprawia ci jeszcze kłopoty?

- Nie, nic mi już nie jest - odparł Osten.

- Czy ciągle chodzisz na kontrole?

- Tak. Lekarz mówi, że wszystko jest w porządku.

- Co jest Jimmy'emu? - spytała Wala.

- Już nic - wyjaśnił ojciec. - Kilka lat temu, tuż po tym, jak zapisał się na uniwersytet w Kalifornii, usunię­to mu guz z gardła. Ale od tamtej pory jego głos nie brzmi jak dawniej!

- Guz umiejscowiony był między krtanią a gardłem - wyjaśnił Osten, zwracając się do Wali. - Wraz z nosem i ustami, te części gardła decydują o barwie głosu.

Ojciec spojrzał na zegarek.

- Wala i ja jemy dzisiaj kolację w klubie. Przyłączysz się do nas?

- Dziękuję, ale nie mogę - odparł Osten. – Jestem umówiony z Donną.

Wstał. Pod uważnym wzrokiem ojca pocałował Walę w oba policzki, starając się nie dotknąć jej swoim cia­łem.

- Odprowadzę cię - powiedział ojciec, biorąc go za ramię.

Kiedy znaleźli się w holu, zapytał:

- Czy bank przysyła ci regularnie... pieniądze z fun­duszu depozycyjnego twojej matki?

- Tak, tyle co zawsze.

- I czy to... - zawahał się ojciec - ...ci wystarcza?

Byli już na zewnątrz.

- Daję sobie radę.

Ojciec otworzył przed Jimmym drzwiczki samochodu.

- Powinieneś wiedzieć, że wszystko, co zarabiam, idzie na utrzymanie moje i Wali. - Znowu się zawahał.

- Wiesz, ostatnio odnowiła nasze mieszkanie w Nowym Jorku i nie uwierzysz, ile mnie to kosztowało: nowe dywany, tapety, stereo i tak dalej. A w Etiudzie uderzyły w nas te wszystkie nowe tabele związkowe i podwyższo­ne honoraria.

Mówił szybko, jakby nie chciał pozostawić czasu na ewentualne pytania. Czekając, aż skończy, Osten uświa­domił sobie, jak bardzo niezdrowo wygląda jego ojciec. Pokryta siateczką żył skóra nabrała żółtej barwy, usta miały siny odcień, białka oczu były przekrwione. Osten zapragnął nagle objąć go i pocałować w czoło, przytulić się do niego, tak jak czynił to w dzieciństwie.

Jakby wyczuwając jego zamiary, ojciec cofnął się o krok.

- Wala jest dla mnie bardzo dobra - powiedział. - Bardzo słodka. Nikt inny nie mógłby zastąpić Leonore.

- Zniżył głos. - I dlatego powinieneś wiedzieć... - przerwał, wbijając oczy w ziemię, że kiedy... odejdę, zamie­rzam wszystko jej zostawić. Wszystko - powtórzył, pod­nosząc wzrok w nadziei na wyproszenie zrozumienia.

- Rozumiem - odparł Osten, przełykając gorycz, jaka w nim wezbrała. - Rozumiem.

Wsiadł do wozu i zapalił silnik.

- Uważaj na siebie, ojcze - rzucił przez szybę odjeż­ dżając.



W drodze powrotnej Osten przypomniał sobie roz­mowę telefoniczną z ojcem w dniu, kiedy starszy pan oznajmił mu, jak bardzo jest szczęśliwy, że Wala przyję­ła od niego pierścionek zaręczynowy i że planują po­brać się w ciągu miesiąca. Osten zareagował z wymuszo­nym entuzjazmem. Jestem pewien, stwierdził, że tak młoda osoba będzie wspaniałą żoną.

- Byłbyś zdziwiony, gdybym ci powiedział, jak cudow­nie jest nam ze sobą - powiedział ojciec, zniżając głos.

- Wierz mi, ci, którzy twierdzą, że w tych sprawach wiek odgrywa ważną rolę, powinni zobaczyć Walę i mnie... kiedy jesteśmy sami.

- Jestem pewny, że Wala jest słodka i pełna zrozu­mienia... - powiedział Osten.

- Nie mówię o słodyczy i zrozumieniu - przerwał mu ojciec. - Mówię o miłości, fizycznej miłości. Ja nawet sprawdziłem jej miłość do mnie - ciągnął jak chełpiący się swoimi osiągnięciami niedorostek.

- Sprawdziłeś miłość Wali?

- Tak jest - odparł ojciec. - I to chemicznie! - Prze­rwał, po czym oznajmił z dumą: - Znalazłem niebywale sprytne urządzenie. Majteczki Nastroju!

- Co to są Majteczki Nastroju?

- Majtki. Damskie majtki bikini.

- Co one robią?

- One nie robią, one sprawdzają - zachichotał ojciec.

- Sprawdzają stopień podniecenia. Oczywiście seksual­nego. Każda para ma wszyte z przodu, no wiesz gdzie, małe serduszko! - Znów zachichotał. - Serduszko jest zabarwione chemicznie, i kiedy jesteś... - zawahał się, szukając słów - ...w sytuacji intymnej z twoją damą i jej nastrój ulega zmianie, zmienia się również kolor serdu­szka! Niewielka skala obok niego pokazuje ci, jak bar­dzo ją podnieciłeś! Jeśli serduszko staje się niebieskie, oznacza to, że podnieciła się naprawdę, jeśli jest zielo­ne, jest jej po prostu przyjemnie, brązowy znaczy, że jest tylko umiarkowanie zainteresowana, a czarny, no cóż, oznacza, że pozostaje zimna na twoje zabiegi, mam na myśli fizycznie zimna. Rozumiesz?

- Tak, ojcze - powiedział Osten.

Wzruszyła go naiwność ojca, jego niezachwiana wiara w amerykańskie produkty, nawet tak jawnie absurdal­ne. Ale już po chwili skręcał się ze wstydu, wyobrazi­wszy sobie ojca w łóżku z Walą. Widział ich całujących się i obejmujących w ciemności, po czym zobaczył, jak ojciec zapala nagle światło, zgina się, białowłosy, po­marszczony i sflaczały nad ponętnym ciałem Wali, żeby zobaczyć kolor serduszka i odczytać skalę.

- No więc - ciągnął ojciec - do tej pory zużyliśmy przynajmniej tuzin tych majteczek i zgadnij, jakiego koloru było za każdym razem serduszko?

- Niebieskie - powiedział Osten.

- Dokładnie! Za każdym razem. - Jego ojciec wydobył z siebie piskliwy chichot. - Sprawdziłem ją, i to naukowo - zapewnił syna. - Żadne tam bzdury z „jabłkiem twoich oczu” Goethego i Eriki, z kochankami, którzy odnajdują prawdziwą miłość w listach do siebie. Tak długo jak Wala zabarwiać będzie swoje serduszko na niebiesko, nie będę miał powodu do smutku! - Nie posiadał się z radości.

- Powinieneś wypróbować Majteczki Nastroju na Donnie - wyszeptał. - To może być interesujące!...

- Strasznie się cieszę z twojego powodu, ojcze - prze­rwał mu Osten. -Iz powodu Wali. Już ją bardzo polubi­łem - dodał szybko, wiedząc, że zrobi tym ojcu przyje­mność.

- Ona też cię lubi - odparł ojciec. - Mówi, że im lepiej cię poznaje, tym bardziej lubi przedstawiać cię sobie jako Leńskiego, romantycznego poetę z Eugeniusza Oniegina.

- Podziękuj jej ode mnie - powiedział Osten – mimo że Leński ginie w pojedynku z ręki Oniegina, swojego najlepszego przyjaciela.

- Odwiedź nas wkrótce, synu! - pożegnał się wylew­nie ojciec i odwiesił słuchawkę.



Słuchając ojca tamtego dnia, Osten palił się ze wsty­du. Czyż mądrość i umiar nie są cnotami starości? Co się stało z człowiekiem, zastanawiał się Osten, któremu za­wdzięczano popularyzowanie najlepszej muzyki świata? Z człowiekiem uważanym za niedoścignionego arysto­kratę biznesu muzycznego, uhonorowanym niezliczony­mi dowodami uznania przez członków Amerykańskiej Akademii Sztuk i Nauk Nagraniowych oraz Stowarzy­szenia Przemysłu Płytowego? Z człowiekiem, którego najbliższymi przyjaciółmi byli kiedyś tacy ludzie, jak Goddard Lieberson i Borys Pregel? Na starość jego ojciec upodobnił się do kolegów Ostena ze szkoły śred­niej, którzy na pewnym etapie rozwoju nie interesowali się niczym oprócz seksu. Myśląc o Majteczkach Nastroju przypomniał sobie, jak jego szkolni koledzy rozmawiali o specjalnym typie kondomu, nazwanym Śmierć Dzie­wicy i reklamowanym jako „nieodparcie przyprawiają­ca kobietę o orgazm inwazja ekstazy”. Jak wszystkie inne kondomy, również i ten obiecywał dać mężczyźnie poczucie, jakby nic na sobie nie miał, a kobiecie dostar­czyć uniesień i podniet, jakich nigdy przedtem nie doświadczyła. Główne i nowe źródło podniecenia tkwiło jednak w sferze wizualnej. Śmierć Dziewicy produko­wana była w różnych nęcących kolorach: Błękit Pod­niebnych Skoków, Biel Narciarska, Czerwone Skarpety, Złoto Midasa, Zieleń Golfowa, Srebrzysty Rower i Czerń Nubijska, każdy z nich gwarantował, że kobieta będzie szalała z pożądania. Jak mieniące się kolorami sromy, które kurtyzany starożytnych cywilizacji malowały nie­gdyś, by podniecić swoich kochanków, tak jaskrawo owinięte penisy miały odwrócić ten proces w czasach współczesnych.

Ci naiwni młodzieńczy kochankowie, licząc, że Śmierć Dziewicy pomoże im w seksualnych podbojach, kupowali kondomy w takich ilościach, że lokalna droge­ria zaczęła sprzedawać je po obniżonej cenie. Wkrótce jednak nadszedł zmierzch ich popularności. Chociaż pomysł kolorowych kondomów podniecał chłopców, jedna przeszkoda uczyniła je prawie bezużytecznymi: większość dziewcząt, które godziły się iść na całość, nalegała na całkowitą ciemność - może dlatego, że czuły się skrępowane widokiem swoich chłopców walczących, by wyjąć z opakowania, rozłożyć i naciągnąć swoje wspaniałe narzędzia „inwazji przyjemności”.

Osten zastanawiał się, czy zachowanie jego ojca było efektem emocjonalnego odmłodzenia, czy jakiegoś ro­dzaju moralnej i fizycznej sklerozy. Czy to możliwe, za­pytywał siebie, że mężczyźni faktycznie nigdy nie doj­rzewają z wiekiem, a jedynie twardnieją w pewnych miejscach i miękną w innych?

Jednakże, przypomniał sobie Osten, starszy pan był nieuleczalnym idealistą i romantykiem. Przypomniały mu się sporadyczne dziecinne wybuchy entuzjazmu ojca w związku z różnymi paranaukowymi eksperymentami, zwłaszcza tymi, które twierdziły, że muzyka, oddziaływu-jąc na wyższe ośrodki mózgowe, jak również na współczulny system nerwowy człowieka, może pomóc trawiennym, krążeniowym i oddechowym funkcjom ciała ludzkiego. Kiedy tylko ojciec dowiadywał się, że zachorował któryś z jego przyjaciół czy znajomych, natychmiast wysyłał mu kolekcję nagrań klasyków Etiudy, z których każde, o czym był przekonany, wywołać miało w chorym specyficzny na­strój, pomagając mu zwalczyć chorobę szybciej i lepiej niż wszyscy doktorzy i ich lekarstwa razem wzięte.



Jadąc przypomniał sobie, że jego pierwszą reakcją na oświadczenie ojca o zamiarze poślubienia Wali było zadzwonić do Blaystone'a i kazać mu wycofać tajne wsparcie Goddarda dla Etiudy Klasyków, nawet jeśli miałoby to pociągnąć za sobą kosztowny proces o zerwa­nie kontraktu. Zagrożony utratą ukochanej firmy, Gerhard Osten mógłby przemyśleć raz jeszcze sprawę ślu­bu. A dokładniej, jako że Osten nie miał najmniejszych wątpliwości, komu naprawdę zależało na małżeństwie, może w tych okolicznościach sama Wala zerwałaby za­ręczyny. Co mogłaby chcieć od mężczyzny, który nie ma grosza przy duszy i nie może podarować jej nic prócz zaawansowanego wieku?

Ale, zastanawiał się Osten, czy wybaczyłby sobie kie­dykolwiek, gdyby ojciec w obliczu bankructwa dostał wylewu lub ataku serca i umarł? Zamiast tego postano­wił więc spróbować otrzeźwić ojca, przywołując obraz jego zmarłej żony i rozbudzając w nim dawne do niej przywiązanie. Postanowił również z zawstydzającą otwartością zwrócić mu uwagę na młodość Wali i jego zaawansowany wiek.

- Dlaczego twój ojciec miałby uważać się za starego? - zapytała Donna. - Tylko dlatego, że ty go za takiego uważasz? Nie ma nic złego w byciu starym. Dlaczego nie miałby zaznać szczęścia z Walą? Przypomnij sobie Lisz­ta i Wagnera: obaj żyli z kobietami tak młodymi, że mogły być ich córkami!



Dołączywszy do sznuru samochodów zmierzających w kierunku Nowego Jorku, Osten pogrążył się w rozmy­ślaniach o Donnie. Jakieś pięć czy sześć miesięcy po spotkaniu w Goddard Beat, kiedy ich związek stracił urok nowości, w jego duszę wkradła się dręcząca wąt­pliwość. Nękała go przez cały dzień od rana do nocy.

Żeby nadać sens obu swoim egzystencjom, musiał być pewny własnej inspiracji. Musiał odczuwać potrzebę pisania i wykonywania swojej muzyki, potrzebę tak silna, że wszystko inne albo do niej prowadziło, albo z niej wynikało. Wierzył, że gdyby choć przez moment czuł się muzycznie bezpłodny, byłby to jego koniec. Tymczasem Donna nie uruchomiła w nim potrzeby tworzenia.

Coraz rzadziej kusiło go, by wsiąść w samolot do Nowego Jorku, bo chociaż jego fizyczna fascynacja Don­ną nadal była silna, bolało go, gdy słyszał, jak wyraża swoją pogardę dla muzyki rockowej, szczególnie zaś dla muzyki Goddarda.

Powiedział jej na przykład, że gdyby był muzycznym wykonawcą, eksperymentowałby z pianinem elektrycz­nym, współczesną alternatywą fortepianu, które z po­mocą wibratorów, tłumików i wzmacniaczy potrafi stwo­rzyć szeroką gamę syntetycznych dźwięków o precyzyj­nej częstotliwości i intensywności. Przypomniał jej, że popularne gwiazdy i zespoły nagrywające płyty coraz częściej używają tego instrumentu, i dodał, że przynaj­mniej jeden wybitny producent fortepianów rozpoczął już produkcję elektronicznych pianin.

W swoich rozmowach z Donną musiał jednak uważać, żeby nie okazać się zbyt kompetentnym. Pamiętając, że w jej oczach jest studentem literatury, w najlepszym wypadku potencjalnym pisarzem o skromnych zaintere­sowaniach muzycznych narzuconych mu przez ojca, próbował jej wyperswadować surowy puryzm jedynie w sposób bardzo oględny. Bronił syntezatora nie jako kolejnego wyspecjalizowanego instrumentu muzyczne­go, ale twórczego wieloczynnościowego pulpitu mikser­skiego, i cytował Strawińskiego, który powiedział kie­dyś, że najbliższym doskonałości urządzeniem muzycz­nym jest stradivarius lub elektroniczny syntezator. Osten wierzył, że ten instrument stanie się dobrodziej­stwem dla kompozytorów i wykonawców; za jednym przyciśnięciem guzika będą mogli usłyszeć pełne aran­żacje utworów, jak również nie kończące się wariacje na jeden temat; będą mogli ścieśnić lub rozwinąć frazę, zwolnić ją lub przyspieszyć. Wszystko to wydawało mu się bezcennym wzbogaceniem muzycznej tradycji, jak również środkiem do wyzwolenia się z jej rygorów. - Ze wszystkimi tymi programatorami, ansamblerami głosu, specjalnymi efektami, skomputeryzowanym rytmem i sekwenzerami, syntezator nie jest niczym in­nym, jak skrzyżowaniem szafy grającej i mechanicznego bilardu - oświadczyła Donna podczas jednej z ich kłót­ni. - Przemienia kompozytora i wykonawcę w rodzaj twórczego automatu dokonującego prymitywnej mecha­nicznej selekcji.

- A czy fortepian do pewnego stopnia nie jest rów­nież mechanicznie prymitywnym instrumentem? - od­ważył się zapytać Osten. - Tak prymitywnym, że zastępu­jąc młoteczki łyżeczkami do herbaty, można zamienić go w klawesyn? I czy nieustanne wysiłki poprawienia płyty rezonansowej, strun, młoteczków i pracy klawiszy nie świadczą o jego niedoskonałości?

- Z pewnością nie - odparła Donna. - Fortepian jest potomkiem całej linii instrumentów strunowych, począ­wszy od antycznego psalterionu: tykwy z rozpiętymi na niej strunami, które szarpał grający, poprzez monokord Pitagorasa, klawikord, szpinet, klawesyn... – przerwała dla złapania oddechu i spojrzała na niego. - W przeci­wieństwie do wszystkich zmieniających się z tygodnia na tydzień muzycznych udziwnień syntezatora, klawia­tura fortepianu - wzięła akord - była w pełni rozwinięta już w piętnastym wieku i żaden inny instrument nigdy nie doścignął go w różnorodności i bogactwie tonów.

- Czytałem gdzieś - zaczął ostrożnie Osten – że w ostatnich muzycznych eksperymentach specjaliści od akustyki imitują, a może powinienem powiedzieć: po­wielają, dźwięki fortepianu, dostrajając serię oscylatorów audioczęstotliwości do dokładnej częstotliwości
i intensywności uderzanych strun. Kiedy zaproszono grupę muzyków i nie-muzyków, nikt z nich nie potrafił odróżnić nagrań dźwięków prawdziwego fortepianu od dźwięków syntetycznych wytworzonych przez oscylatory. Okazało się - ciągnął dalej - że prawdziwe i syntetyczne dźwięki są tak do siebie podobne, że muzycy nie słyszeli ich lepiej od nie-muzyków. Każda grupa zidentyfikowa­ła poprawnie tylko pięćdziesiąt procent dźwięków!

- To niczego nie dowodzi - odparowała Donna, pod­nosząc głos. - Każdy prawdziwy artysta wie, że syntety­cznym dźwiękom brakuje harmonicznego bogactwa i ciepła.

Po czym dodała:

- W każym razie, Jimmy, nie jesteś muzykiem, a więc mówisz o rzeczach, na których się nie znasz. Wierz mi, nie ma złych fortepianów, są tylko źli pianiści. Tworze­nie muzyki to dużo więcej niż syntetyzowanie wibrują­cej struny!

Osten poczuł rozdrażnienie i złość. Poza wszystkim, jako pianistka, Donna była tylko wykonawczynią, a w najlepszym razie utalentowaną odtwórczynią, która nie wiedziała nic o trudach komponowania: tworzenia oryginalnej, wibrującej muzyki. On zaś był zarówno wy­konawcą, jak i kompozytorem, i wartość jego muzyki, liczona tylko ilością sprzedanych płyt, była większa niż jakiegokolwiek klasycznego czy rockowego artysty przed nim. Co by powiedziała, wściekał się w myślach, gdyby jej to oznajmił? Nie mogąc się bronić, atakował ją.

- Być może muzyka polega na czymś więcej niż na wibracji dźwięku - powiedział - ale czy rzeczywiście dotyczy to również fortepianu? - Próbował przestać mó­wić, ale nie mógł się powstrzymać. - Mimo wszystko, w momencie gdy uderzasz klawisz, wyrzuca on młote­
czek, który już nie ma bezpośredniego połączenia z kla­wiszem, ale leci swobodnie jak miękka piłeczka wyrzu­cona w powietrze, poza zasięgiem pianisty. Czy nie tak? W związku z tym danej prędkości młoteczka odpowiada ten sam dźwięk, bez względu na to, czy klawisz został
naciśnięty palcem wielkiej pianistki koncertowej Don­ny Downes czy łapą małpy z zoo w Bronksie!

Widział, że ją rozwścieczył. Zamknęła z trzaskiem

wieko fortepianu i obróciła się na stołku, żeby spojrzeć mu w oczy.

- To największy stek bzdur, jaki kiedykolwiek słysza­łam - powiedziała. - Jak możesz mówić takie głupstwa? Sam trochę grasz na fortepianie, Jimmy. Czy nie widzisz, że wymaga to dużo więcej niż uderzania w klawisze i wprawiania w ruch młoteczków? A co z całą sztuką tempa i długości nuty, palcowania, pedalizacji, dynami­ki, frazowania i koloryzacji? - Nie dając mu szansy na odpowiedź, jęknęła: - Och, dajmy temu spokój. Po co o tym mówić?

I znowu naruszony został pokój między nimi. Czuł się nieswojo i pragnął jedynie samotności.



Czasami, kiedy leżał obok Donny, Osten miał wraże­nie obcości i wydawało mu się, że ona, wyczuwając to w nim, również podobnie się czuje. W takich chwilach wydawało mu się, że są nie tyle kochankami, co ludźmi zaledwie potrafiącymi dawać sobie przyjemność.

Po długich godzinach grania gam i wykonywania ćwi­czeń na wzmocnienie rąk i przegubów oraz zwiększenie rozpiętości palców, Donnę często ogarniał niepokój i podniecenie. Jej seksualne pragnienia przychodziły nagle, zrywami; gwałtowne, nieokiełznane, pędziły jak górski potok, pozostawiając go na brzegu. Jej oczy błysz­czały, policzki płonęły i, jak osoba umierająca z głodu, dla której seks jest aktem pożywiania się, mówiła mu, jak chce się kochać. W takich chwilach nie potrafił zaspokoić jej potrzeb. To, co dla niej było impulsem i improwizacją, dla niego nie było niczym innym, jak kalkulacją i powtórzeniem. Czuł się źle, stawał się coraz bardziej bierny i było mu przykro, że nie jest dla niej niczym więcej, jak tylko zwykłą fizyczną odskocznią, w najlepszym wypadku narzędziem odciągnięcia jej na chwilę od fortepianu, który był i zawsze będzie głów­nym instrumentem jej życiowych emocji.

Czasami przerywała ćwiczenia na fortepianie, by niespodziewanie zwalić się na niego, próbując go dosiąść, podniecić i sprawić, by dostał erekcji, a kiedy nie re­agował od razu, ściągała go w dół swego ciała i zmusza­ła, by pieścił ją ustami i językiem, aż wstrząsał nią orgazm i ostatnie z gwałtownych ponagleń zamierało na jej wargach. Było to tak, jakby w zamian za przywilej słuchania jej gry musiał zostać sługą jej seksualnych potrzeb.

Były jednak inne chwile, równie częste i przekonują­ce, kiedy Donna kochała się z nim tak żarliwie, tak bezinteresownie, że czuł się jedynym źródłem i obie­ktem jej namiętności; chwile, kiedy prosiła go, by po­zwolił jej zaspokoić swoje popędy i zachcianki. Ale nawet wtedy, ulegając jej usilnym prośbom, by używać jej ciała jak narzędzia własnej przyjemności, niejedno­krotnie wcale nie czuł się jej bliższy, jakby gdzieś po drodze zagubiła zdolność bycia źródłem jego podnie­cenia.

Pewnego wieczoru, kiedy czekał w pracowni na jej powrót z Juilliard, wziął z półki album fotografii i za­czął go przeglądać. Spośród wielu zdjęć Donny z rodzi­ną i z przyjaciółmi jedno bardzo go poruszyło. Przedsta­wiało Donnę w samych majtkach od kostiumu kąpielo­wego, wychodzącą z małego, najwyraźniej prywatnego basenu. Pomagał jej w tym młody, przystojny biały czło­wiek, którego mokre kąpielówki wybrzuszyły się z przo­du, opinając niezwykle długi i wielki penis. Widok tego mężczyzny, jak również pełnych, nagich piersi Donny uchwyconych przez aparat fotograficzny w momencie, gdy wznosiły się w górę z ruchem jej ciała, emanujący z fotografii nastrój seksualnego zapomnienia osoby ro­biącej zdjęcie - wszystko to uderzyło Ostena jako w naj­wyższym stopniu nieprzyzwoite. Było to ujęcie nadają­ce się do czasopisma pornograficznego, a nie do prywat­nego albumu. Obok nieco wyblakłego zdjęcia Donna przykleiła biały kwadrat papieru z wierszem W. H. Audena:


Nie będziesz mial przyjactól w klanie

Tych, którzy robią szmal w reklamie,

Przestawal z durniów sforą,

Co w Biblii widzą „piękno prozy”,

Lub sypiał z tymi, co (szczyt zgrozy)

Co chwilę prysznic biorą4


Kim był mężczyzna na zdjęciu i co czuł do Donny? Co ona do niego czuła? Jak dawno temu i przez kogo zro­biona została ta fotografia? Ogarnęło go przygnębienie. Był zazdrosny o miejsce tego mężczyzny w życiu Donny i odczuwał wobec niego rodzaj kompleksu niższości. Widok Donny nie skrywającej swojej radości z powodu bycia częścią tego seksualnego przedstawienia napawał go wstydem. Czy to możliwe, że była tak rozwiązła seksu­alnie jak Devon Wilson, ciesząca się złą sławą dziewczy­na Jimiego Hendrixa?

Po wielodniowych wahaniach Osten ośmielił się wreszcie zapytać Donnę o mężczyznę z fotografii. Po­wiedziała mu, że jest aktorem, z którym kiedyś chodziła. Udając nonszalancję Osten spytał, czy mógł go kiedyś widzieć w jakiejś sztuce lub w filmie. Ewidentnie zde­nerwowana odparła, że wątpi, ponieważ był drugorzęd­nym aktorem grającym małe role w drugorzędnych fil­mach. W końcu, kiedy Osten chciał dowiedzieć się, kto zrobił to zdjęcie, Donna odburknęła, że jedna z jej przyjaciółek, studentka z Juilliard w swoim basenie w Tuxedo Park. Niewiele mądrzejszy po tych odpowie­dziach zastanawiał się, co tak zdenerwowało Donnę: jego pytania o jej przeszłość czy wspomnienie mężczy­zny, który odgrywał w niej pewną rolę.



Część jego osoby buntowała się również przeciw estetycznym gustom Donny. Mimo że była wszechstron­ną pianistką, utalentowaną i świetnie dającą sobie radę z utworami wielu kompozytorów, Donna widziała siebie przede wszystkim jako interpretatorkę Chopina, kom­pozytora, który w jej oczach był tak śmiały jak Bach, a przy tym niezrównany w harmonice.

Osten nie mógł dzielić jej entuzjazmu. Po pierwsze, nawet dla niego było coś niestosownego w tym, że ta porywająca czarna dziewczyna zdecydowała realizować
się na polu muzyki klasycznej. Gdyby postanowiła grać w filmach czy na scenie, zamiast na fortepianie, mogła­by zostać gwiazdą w przeciągu jednej nocy tylko dzięki swej pięknej twarzy i figurze. Ale z profilu, pochylona nad klawiaturą, wyglądała nieco groteskowo, prawie wulgarnie: jej afrykańska głowa zdawała się trochę za mała, szyja zbyt wyciągnięta, biust za duży, tyłek za okrągły, nogi za długie. Zdawał sobie sprawę, że to tkwiący w nim mężczyzna - i w dodatku przedstawiciel białej rasy - odbiera ją w ten sposób. Wiedział, że byłby szczęśliwy, gdyby mógł taką piękność oglądać na scenie teatru burleskowego czy w łóżku, ale zawsze dziwiło go i trochę denerwowało, kiedy wyobrażał ją sobie wystro­joną za fortepianem na sali koncertowej, i spostrzegł, że nie potrafi panować nad swoją reakcją.

Następnym problemem była muzyka, którą grała. Osten nie lubił Chopina, uważał go za utalentowanego amatora, muzycznego poliglotę i kapryśne, zepsute cudowne dziecko, które nigdy nie rozwinęło się w klasycz­nego dojrzałego kompozytora. Ulotna, pedantyczna i krucha muzyka Chopina po prostu nie była uniwersał- i na, nie mogła inspirować mas, należała do aksamitnych komnat, elitarnych sal koncertowych, szkół muzycznych. Posiadała również efemeryczną, prawie ragtimową właściwość, która drażniła Ostena. To właśnie dzięki niej: » sto lat po swojej śmierci Chopin, pozbawiony korzeni Polak przeszczepiony do Francji, stał się tak popularny wśród czarnych pianistów ragtimowych w Nowym Orle­anie, którzy prawdopodobnie poznali go przez frankofilską koterię tego miasta.

Chcąc lepiej zrozumieć Donnę, Osten przeczytał kilka książek o Chopinie tylko po to, żeby zdenerwować się tym, czego dowiedział się o burzliwym życiu kompozyto­ra. Chociaż kilku biografów tłumaczyło, że przyczyną jego ciągłej seksualnej obsesji była gorączka gruźlicza, Osten nie mógł mu wybaczyć szalonych i otwarcie per­wersyjnych miłosnych eskapad. Szczególnie obrzydli­wej natury był w jego oczach związek Chopina z francu­ską powieściopisarką George Sand, ponieważ od począt­ku kompozytor musiał wiedzieć, że z temperamentu i skłonności była nie tyle biseksualistką, co po prostu lesbijką. Mimo to cały czas pozwalał, by używała go jako pionka w swoich sadomasochistycznych gierkach z mę­skimi i żeńskimi przyjaciółmi i kochankami, do których zaliczały się najbardziej perwersyjne umysły tamtego stulecia. Słuchając namiętnej, czasami szalonej, otwar­cie zmysłowej interpretacji ballad, nokturnów i scherz Chopina w wykonaniu Donny, Osten nie mógł powstrzy­mać się od wolnych skojarzeń między muzyką a nie­zdrowym trybem życia kompozytora czy między Donną a Chopinem.

Cieszyło go, że H. L. Mencken, najsurowszy z amery­kańskich krytyków, widział w Chopinie „kolejnego kom­pozytora, którego najlepiej słuchać po odwiedzeniu handlarza wódką. Jego muzyka, pisał Mencken, jest wspaniała w deszczowe zimowe popołudnia, kiedy w kominku pali się ogień, szklaneczka jest pełna, a dziewczyna nieco głupia”.

Donna jednak z pewnością nie była głupia. Osten ciągle pytał siebie, co tak ekscytującego znalazła w Cho­pinie inteligentna czarna dziewczyna ze średnio zamoż­nej rodziny. Czy jak jej ragtimowi przodkowie z Missou­ri i Luizjany spostrzegła w muzyce Chopina, lub w jego życiu, jakieś bogate ukryte znaczenie, które było dla niej sprawą zasadniczą, a które, przynajmniej do tej pory, zupełnie wymykało się jej białemu kochankowi?

Początkowo miał nadzieję, że Donna będzie tą, która wyrwie go ze sterylności, jaką sam sobie narzucił, i wciągnie w swoje życie i muzykę. Miał również nadzie­ję, ze pomoże mu zatrzeć wspomnienie o jedynej kobie­cie, jaką kiedyś naprawdę kochał - Leili Salem - która weszła w jego życie tak niespodziewanie jak kobieta z Białego Domu, choć w zupełnie inny sposób. Jak do tej pory Donna nie spełniła żadnego z tych oczekiwań.



Tego spokojnego dnia dwa i pół roku temu, kiedy opuścił: swoje małe ranczo i ruszył z pustyni Anza Borrego w kierunku San Diego, nie przeczuwał nadchodzą­cego dramatu. Nie miał żadnych konkretnych planów, chciał tylko spędzić jeden lub dwa dni w dobrym hotelu i odwiedzić kilka księgarń. W San Diego przez chwilę krążył bez celu, następnie przejechał przez most Coronado, spoglądając w dół na port i ciężkie sylwetki okrę­tów Floty Pacyfiku. Wkrótce znalazł się na podjeździe Hotelu Del Coronado, w którym nie był od pierwszego roku studiów.

Zaparkował swojego jeepa i ruszył na spacer wokół hotelu, podziwiając wiktoriański przepych architektury: piernikowe tarasy, balkony i werandy ułożone jedna na drugiej, dach z gontem i wieżyczkami, okazałą bramę.

Przeszedł przez wewnętrzny dziedziniec z ogrodem, zajrzał do Sali Królewskiej, w której odbywał się wielki bankiet dla dygnitarzy arabskich, następnie przeszedł wzdłuż Holu Historii, oglądając fotografie przedstawia­jące hotel w różnych fazach przeobrażeń na przestrzeni ostatniego wieku.

Pod arkadami zatrzymał się przy sklepie płytowym na świeżym powietrzu, żeby obejrzeć dużą wystawę nagrań Goddarda. Kiedy tam stał, zza jednego ze stoisk wyszła kobieta ze stosem płyt na rękach. Miała trzydzieści parę lat, była wysoka i szczupła, w ściśle przylegającej do ciała sukni. Od chwili, gdy ją zobaczył, nie mógł ode­rwać od niej oczu. Była uderzającej urody: falujące gęste pszenicznożółte włosy, wysokie czoło, wystające kości policzkowe, pięknie rzeźbiony nos. Nieświadomie postąpił kilka kroków do niej, a ona biorąc go za sprze­dawcę, oddała mu płyty.

- Czy mogłabym dopisać je do swojego rachunku hotelowego? - spytała z ledwo dosłyszalnym obcym akcentem.

- Oczywiście, madame - odparł, biorąc od niej płyty.

Przyłapał na sobie jej wzrok, miała jasnoszare pra­wie przeźroczyste oczy. Nie śmiał się poruszyć w oba­wie, że ją straci. Spojrzał na płyty, około dwudziestu sztuk, wszystkie z amerykańskim rockiem, w tym trzy egzemplarze ostatniego albumu Goddarda.

- Ma pani trzy takie same - powiedział.

- Wiem - odparła, ciągle na niego patrząc. - Czy to źle? - uśmiechnęła się sympatycznie.

- Ależ one są identyczne.

- Chyba jestem jego najlepszą promotorką - powie­działa, wskazując abstrakcyjny wizerunek piosenkarza na okładce albumu. - Kupuję jego płyty dla wszystkich moich przyjaciół.

- Szczęśliwcy - powiedział Osten z uśmiechem. - Tyl­ko Goddarda? Są inne gwiazdy rocka.

Zastanowiła się.

- Nie takie jak on. Usłyszałam go po raz pierwszy w bardzo dziwnych okolicznościach. Podczas wojny w Li­banie, w radiu wojsk pokojowych ONZ. Natychmiast mnie oczarował, chociaż nic o nim nie wiedziałam.

- Nikt nic o nim nie wie - powiedział Osten. – Ludzie mówią, że jest wariatem... albo inwalidą... albo...

- Ale, widzi pan, ja odkryłam go sama, nie wiedzia­łam nawet, że jest gwiazdą. Jego muzyka jakby rozplata­ła coś we mnie, wprowadziła ład w moje uczucia i nada­ła uczucie temu, co było tylko ładem. - Mówiąc, nie spuszczała z niego wzroku. - Nie mogłoby mnie mniej
obchodzić, kim jest i jak wygląda.

Wzięła jedną z płyt od Ostena i patrząc na pozbawio­ny twarzy wizerunek Goddarda, dodała:

- Jest oryginalny, ponieważ sprawia, że inni też czują się oryginalni. Takie poczucie jest największym darem, jaki może ofiarować artysta... i tylko wielki artysta je daje.

Odwróciła się do niego i znowu ich spojrzenia się spotkały.

- A pan, jaką muzykę pan lubi? - spytała.

- On jest także moim idolem - odparł po dłuższej chwili. - I podobnie jak pani, też sam go odkryłem. Usłyszałem jego pierwszą płytę w radiu w Nowym Jor­ku. Teraz znam wszystkie jego utwory. - Nadal patrzyli sobie w oczy. Żeby ją zatrzymać, postanowił zaryzyko­wać więcej. - Sam trochę grywam - dodał.

- Naprawdę? Co?

- Mogę zagrać wszystko, co gra Goddard! – roześmiał się.

- Czy również pan śpiewa?

- Trochę.

Już miał powiedzieć jej, że po operacji gardła ma uszkodzony głos na trwałe, sprzedać historię, którą opo­wiadał przez lata innym, postanowił jednak o tym nie wspominać.

Rozejrzała się wokół.

- Ma pan innych klientów. Nie chciałabym pana mo­nopolizować.

Uśmiechnął się szeroko.

- Nie pracuję tutaj. To ja monopolizuję panią.

- Och, przepraszam! Nie chciałam... - Sięgnęła po płyty, ale on roześmiał się łagodnie i cofnął do tyłu.

- Czy mogę przynajmniej ponieść je dla pani?

Uśmiechnęła się.

- To bardzo miło z pana strony. - Wyciągnęła rękę: Nazywam się Leila Salem.

Uścisnął jej wąską i chłodną dłoń, uświadamiając sobie, że dotyka jej po raz pierwszy.

- James Osten - przedstawił się. - Ma pani lekki akcent, skąd pani pochodzi?

- Urodziłam się w Libanie, moi rodzice są Syryjczy­kami - odparła.

- Z tymi jasnymi oczami i jasną cerą nigdy nie wziął­bym pani za Arabkę.

- Może nie. Ale z pewnością nie pomyliłby się pan co do mojego męża. On wygląda jak Arab.

Na twarzy Ostena odmalowało się zmieszanie. Poczuł się zdradzony. Już stracił ją na rzecz innego mężczyzny.

- Pani męża?

- Jest libańskim ambasadorem akredytowanym w Meksyku. Właśnie przyjechaliśmy z wizytą do San Diego - wyjaśniła.

Patrzyli na siebie w milczeniu. Zauważyła, że jego zmieszanie ustąpiło miejsca rezygnacji.

- A pan... czy jest pan żonaty, panie Osten? - spytała.

Potrząsnął przecząco głową.

- Czy jest pan zawodowym muzykiem? - pytała uprzejmie, jakby chciała oderwać go od jego myśli.

- Nie, nie ma we mnie nic z zawodowca - westchnął.

- Jestem studentem na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis.

- Studiuje pan muzykę?

- Literaturę. Muzyka jest tylko moim hobby.

- Ja studiowałam sztukę, najpierw w Libanie, potem w Madrycie. - Znowu przerwała. - Ahmed, mój mąż, jest ekonomistą. - Zauważyła, że spuścił wzrok. - O czym pan myśli? - spytała prawie konspiracyjnym szeptem.

Nie podnosząc głowy wymamrotał:

- O... - nie dokończył. - O pani. Chciałbym móc panią jeszcze zobaczyć.

Przysunęła się bliżej, aż jej biodro dotknęło płyt, które trzymał. Po chwili wahania powiedziała:

- Jutro mój mąż i ja zabieramy dzieci na dwa tygod­nie do Rosarito Beach, małego kurortu za Tijuaną. Potem wracamy do Meksyku. - Znowu się zawahała.

- W Rosarito mój mąż podda się kuracji w klinice zwa­nej Centrum Odmładzania.

- Słyszałem o niej. Tamtejsi lekarze przeprowadzali jakieś eksperymenty medyczne z geroyitalem na Uni­wersytecie Kalifornijskim: zastrzyki z embrionu i łoży­ska zwierzęcego, które ponoć mają odmładzające dzia­łanie.

Skinęła potakująco głową i spuściła wzrok.

- Kuracja geroyitalem przeprowadzana jest tylko w Meksyku. Jeszcze nie została dopuszczona w Stanach. - Widząc jej zmieszanie, Osten zmienił temat. – Byłem kiedyś w Rosarito Beach - powiedział. - To piękne miej­sce. Gdzie się państwo zatrzymają?

- W Szeherezadzie, małej willi z widokiem na morze.

- Ile lat mają pani dzieci?

- Syn ma jedenaście, a córka dziewięć. - Jej twarz rozjaśniła się. - Uwielbiają muzykę. Powinien pan zo­baczyć, jak tańczą do muzyki Goddarda.

- Będę w Tijuanie w następnym tygodniu - powie­dział bez namysłu Osten. - Chcę sprawdzić moją grę i mój głos - roześmiał się - przed ludźmi.

- To znaczy wystąpić publicznie? - zdziwiła się.

- Czemu nie?

- Ale dlaczego w Meksyku? Dlaczego w Tijuanie?

- No cóż, mówi się, że ponad dwadzieścia tysięcy osób odwiedza ją każdego dnia! Przy takiej liczbie ludzi kręcących się wkoło nie trzeba być Goddardem, żeby wstać i zaśpiewać.

Uśmiechnęła się.

- Gdzie będzie pan grał?

- Gdziekolwiek mnie zechcą. Na jakimś małym skwerku albo w kafejce - powiedział. - W jakimkolwiek miejscu, skąd ja lub publiczność będziemy mogli szybko dać nogę!

- Będzie pan śpiewał po hiszpańsku?

- Tylko po angielsku. Nie znam wystarczająco dobrze hiszpańskiego.

- Jaka szkoda! - wykrzyknęła. - Uwielbiam musica ranchera, autentyczne meksykańskie pieśni ludowe.

Osten zastanowił się.

- Naprawdę? Czy ma pani jakieś ulubione? Może je wypróbuję.

- Najbardziej teraz lubię Volver, volver, volver i El Rey - odpowiedziała bez wahania. - Może je pan znaleźć w każdym meksykańskim sklepie z płytami.

- Kupię je jeszcze dzisiaj - obiecał Osten. Kiedy zbliżali się do wyjścia, spojrzała na zegarek.

- Muszę już iść - powiedziała.

W kasie starszy szpakowaty mężczyzna podliczył jej zakupy i poprosił, by napisała swoje nazwisko i numer pokoju na paragonie.

Na zewnątrz sklepu do Leili Salem podeszło dwóch mężczyzn o oliwkowej karnacji, ubranych w eleganckie garnitury. Jeden z nich powiedział coś do niej po arabsku. Leila zwróciła się do Ostena, jakby go chciała przeprosić.

- Moi nie odstępujący mnie na krok obrońcy - wes­tchnęła. - Wątpliwy straszak dla wroga, pewna niedorze­czność dla przyjaciół. - Przerwała, po czym delikatnie dotknęła ramienia Ostena. - Mam nadzieję, że nie będzie miał pan nic przeciwko temu, jeśli będą mi towarzyszyć, kiedy przyjdę posłuchać pańskiego śpiewu?

Prawie bał się okazać swoją radość.

- Czy pani mąż też przyjdzie? - spytał.

- Wątpię - odpowiedziała rzeczowym tonem. - Ahmed nie czuje się dobrze. Musi odpoczywać i spróbować się zrelaksować. Ale moje dzieci przyjdą na pewno. Więc niech pan nie zapomni zadzwonić do Szeherezady i powiadomić mnie, gdzie mamy przyjść. - Wyjęła z to­rebki wizytówkę i wręczyła ją Ostenowi. - Oto nazwisko, jakie ma pan poprosić. Proszę nie zapomnieć!



Zdecydował się. Już wiedział, co zrobi, i chociaż na­wet nic nie robiąc, potrafił wyobrazić sobie rezultat swojego działania, jakby to była jakaś melodia, czuł, że musi zaryzykować i wprowadzić swój plan w życie.

Umysł, pomyślał, jest jak idealny instrument muzycz­ny: niewidzialny, przenośny, potrafiący syntetyzować wszystkie dźwięki, szkoda, że potrzebuje ciała w chara­kterze słuchacza, żeby wpływać na fizyczną rzeczywi­stość.


* * *


Po spotkaniu z Leilą Salem Osten pojechał do Tijuany i w największym sklepie płytowym kupił wszystkie dostępne wersje dwóch pieśni ludowych, które Leila powiedziała, że lubi: nagrania z Hiszpanii, Meksyku i innych hiszpańskojęzycznych krajów. Następnie ruszył w miasto, dołączając do nie kończącego się ciągu pie­szych: śniadych tubylców, rzucających się w oczy amery­kańskich turystów i niezliczonych mas brązowoskórych chłopów zwabionych z prowincji do tego nowoczesnego kwitnącego miasta obietnicą pracy na budowie. W poło­wie drogi między bogatym centrum sklepowym na Avenida de la Revolucion i miasteczkiem slumsów położo­nym niedaleko areny dla byków Osten znalazł to, czego szukał: restauracjo-kawiarnię ze stolikami na świeżym powietrzu na około sześćdziesiąt osób. Mieściła się w skromnym małym hotelu o nazwie La Apasionada.

Wszedł do środka i porozmawiał z właścicielem, ni­skim, pulchnym Meksykaninem w średnim wieku mó­wiącym płynnie po angielsku. Żeby sprawdzić swoją znajomość języka, Osten zwrócił się do niego łamanym hiszpańskim. Wyjaśnił, że pracuje dla firmy produkują­cej instrumenty muzyczne i chciałby przez dwa tygod­nie korzystać z tarasu kawiarni, wypróbowując przed publicznością nową konsolę elektroniczną, ostatni hit przemysłu rozrywkowego. Powiedział, że rozumie, iż granie i śpiewanie stanowić będą zakłócenie normalne­go rytmu Apasionady i dlatego gotów jest zapłacić za korzystanie z tarasu i za pokój w hotelu.

Wietrząc dobry interes, Meksykanin zastrzegł się, że rzadko wpuszcza piosenkarzy do swojego lokalu. Bardzo lubi dziewczęta, a stare przysłowie ostrzega: najlepsze dziewczyny przypadają toreadorom i śpiewakom. Za­chichotał i wymienił sumę, którą, choć na warunki miej­scowe była dość wygórowana, Osten uznał za całkiem przystępną. Szybko odliczył hotelarzowi depozyt: jedną trzecią całej sumy, i obiecał przyjechać za tydzień, żeby rozpocząć pracę.

Następnie wrócił do San Diego, zaparkował przed najlepiej zaopatrzonym sklepem z instrumentami mu­zycznymi i wszedł do środka. W drzwiach przywitała go azjatycka dziewczyna o sposobie bycia potulnej masaży-stki. Kiedy powiedział jej, że interesuje go muzyka elektroniczna, zaprowadziła go do biurka młodego sprzedawcy w okularach, który w swojej spranej, białej koszuli, ciemnym krawacie i miękkim bawełnianym garniturze z łatwością mógłby uchodzić za naukowca z pobliskiego Instytutu Salka.

Sprzedawca przedstawił się i Osten usiadł. Na biurku zobaczył kilkanaście broszur prezentujących najnowsze elektryczne konsole muzyczne.

Spojrzenie sprzedawcy pobiegło za jego wzrokiem. - Paganini. Najnowsza konsola elektroniczna - powie­dział. - Fenomenalna różnorodność brzmienia. Posiada własny FSSD, fabryczny system syntetyzowania dźwię­ku, który wytwarza niczym nie różniące się od rzeczy­wistych tony takich instrumentów jak: flet, klarnet, pu­zon, trąbka, róg, saksofon, harmonia, tuba, obój, skrzy­pce, fortepian, klawesyn, ukulele, banjo, wiolonczela, gitara, harfa, diapazon, bęben basowy, marimba, ksylo­fon, wibrafon, cymbały, szczotka. - Przerwał dla złapa­nia oddechu, po czym ciągnął dalej: - Paganini ma zako­dowane następujące efekty specjalne: łoskot uderzają­cych o siebie garnków i patelni, szmer suchych ziare­nek w szklanym słoju, hałas przyjęcia, odgłos odry­wanej gumowej taśmy, strzelanie i stukanie palcami. -Znowu przerwał. - Szczęk sztućców, szelest celofanu...

- Podobają mi się garnki i patelnie, i suche ziarenka w słoju - powiedział Osten.

Sprzedawca rozpromienił się.

- Sprytni Japończycy niczego w nim nie pominęli - powiedział, wręczając Ostenowi kilka broszurek infor­macyjnych. - Automatyczna sekcja rytmiczna w paganinim ma - żeby się upewnić, zajrzał do broszurki - trzy­dzieści sześć autentycznych autorytmów: marsz, swing,
rock, tango, rumba, bossa nova, walc, ballada, bolero, beguine, mambo, samba, jak również kilka mniej zna­nych rytmów Ameryki Łacińskiej...

- Ameryki Łacińskiej? - przerwał mu Osten.

- Tak. Mądry wybór, biorąc pod uwagę bliskość Me­ksyku i półkuli południowej. Wie pan, co jest najbar­dziej zadziwiające? Przy tysiącach możliwych kombina­cji praktycznie za każdym razem, kiedy pan gra na paganinim, wymyśla pan nowy instrument!

- Chciałbym móc wymyślić nowego siebie - powie­dział Osten.

- Na paganinim jest to prawie możliwe – powiedział sprzedawca, zaglądając do broszurki. - Poza tym zajmu­je on tak mało miejsca, że może pan wymyślić „nowego siebie” właściwie wszędzie, dokąd pan pójdzie. – Wziął jedną broszurkę od Ostena, napisał na niej cenę i podał
mu jak kartę w kasynie. - Nawet cena zajmuje mało miejsca - powiedział z uśmiechem. - Dlatego kupują go chętnie kluby nocne i podróżujący wykonawcy rockowi, jak również kompozytorzy i autorzy piosenek. Czy wie pan, że kilka tych urządzeń zainstalowano w sekcji klu­bowej w niektórych dużych odrzutowcach pasażer­skich? - Jego głos wznosił się coraz wyżej.

Osten spojrzał na zapisaną na karcie liczbę. Sprze­dawca zaczął się niepokoić.

- Jaką muzykę pan gra? - spytał.

- Różną. Dużo improwizuję.

- Zatem paganini jest dla pana najlepszy – zapewnił go sprzedawca. - Dzięki specjalnemu wejściu może pan wprowadzić do niego wszystko, co pan nagra, złapie na żywo albo zechce przenieść z innego elektronicznego urządzenia: radia, telewizora, adapteru, nawet swój śpiew....

- To musiałby być śpiew kogoś innego, nie mój - roześmiał się Osten.

- Niech pan nie będzie dla siebie taki surowy! Może pana głos brzmi nieco chrapliwie, ale co z tego? Obec­nie wielu piosenkarzy i muzyków używa mikrofonów modyfikujących. Paganini pozwala panu zmodyfikować każdy dźwięk zewnętrzny, w tym własny głos. Może prze­
szedłby pan do naszej salki muzycznej i wypróbował go sobie?

Wstał rozpromieniony i pod obojętnym spojrzeniem innego sprzedawcy poprowadził Ostena przez labirynt biurek do salki muzycznej.



Z paganinim załadowanym z tyłu jeepa Osten poje­chał do domu przełęczą między pasmem Cuyacama i Górami Wulkanicznymi. Zatrzymał się, żeby zatanko­wać benzynę w Julian, niegdyś centrum wydobywania złota, obecnie miasteczku, którego dwustu mieszkańców szczyciło się sadami jabłonek i gruszy oraz gęstymi dębowo-sosnowymi lasami.

Słońce zbliżało się ku zachodowi, kiedy przejechał przez bramę swojego rancza nazwanego Nową Atlanty­dą na cześć książki, która wywarła na nim olbrzymie wrażenie. W książce tej filozof Francis Bacon w 1624 roku opisał muzykę przyszłości tworzoną w:


Domach Dźwięku, w których próbujemy i demon­strujemy wszystkie Dźwięki... różnych nie znanych wam instrumentów muzycznych, niektóre z nich dają melodie piękniejsze od waszych; Używamy też Dzwo­nów i Dzwoneczków o tonach tak słodkich i delikat­nych... Mamy również Dziwne i Sztuczne Echa odbija­jące Glos, jakby nim Rzucały; i takie, które czynią go głośniejszym, niż byl, Wyrazistszym lub Głębszym; Niektóre oddają Głos całkowicie Zmieniony lub o innej Wyrazistości niźli w brzmieniu pierwotnym.


Usytuowana w Górach Laguna na wysokości tysiąca dwustu metrów Nowa Atlantyda zajmowała trzysta akrów. Rozciągał się z niej widok na całą dolinę. Prócz dwupiętrowego domu, który zajmował Osten, stał tam mały domek dozorcy, w którym mieszkali jego pomocni­cy: trzej Indianie z plemienia Szoszonów, bracia w śred­nim wieku, pracujący u Ostena, odkąd zakupił ranczo.

Indianie rzucili się, by pomóc mu wyładować paganiniego. Chociaż przez lata codziennie gapili się godzina­mi w telewizor, nadal właściwie nie mówili po angiel­sku. Porozumiewali się z Ostenem przy pomocy gestów i nieartykułowanych dźwięków.

Mężczyźni pomogli mu wnieść konsolę do domu, który cały, prócz sypialni, łazienki i kuchni, zamieniony został w świetnie wyposażone, dźwiękoszczelne studio nagranio­we. Tam, na parterze, paganini dołączył do imponującej kolekcji instrumentów muzycznych i sprzętu nagrywają­cego: elektrycznych organów, wzmacniaczy, syntezatorów, gitar, perkusji oraz urządzeń wytwarzających efekty spe­cjalne. Nad tym wszystkim górował gerschwin, dwudziestosześciokanałowa, szesnastościeżkowa konsola nagry­wająca, która dawała Ostenowi całkowitą swobodę w nu­merycznym skomputeryzowanym zapisie dźwięku i technikach playbackowych.

Kiedy Indianie poszli przygotować mu kolację, Osten wszedł do studia, by przesłuchać ulubione meksykań­skie piosenki Leili Salem.

Jak tylko je usłyszał, zrozumiał, że chce je zagrać, zaśpiewać i nagrać. Wiedział to wszystko od razu, ponie­waż tak właśnie pracował jego umysł, ale także dlatego, że już widział siebie - z Leilą - w Tijuanie.

Tu, w Domu Dźwięków, swoim twórczym sanktu­arium, czuł się bezpiecznie i pewnie. Sam zaprojektował każdy jego centymetr, wybrał każdy instrument. Nie było w nim żadnego przedmiotu, którego by nie znal tak dobrze, jak znał swoje ciało; żadna klawiatura, guzik, przełącznik, drut, kabel, wtyczka, oscylator, potencjo­metr, generator czy wzmacniacz nie były mu obce. To był jego tajny teatrzyk, w którym mógł zatrzeć granice między pamięcią a fantazją, dwoma źródłami swojej wyobraźni: jednym - w przeszłości, drugim - w przy­szłości. Tu, w całkowitej samotności, on - wiwisektor własnego talentu - mógł zainicjować i kontrolować cały proces twórczy, od stadium początkowego: własnych piosenek i głosu, po aranżację na wszelkie elektronicz­ne i nieelektroniczne instrumenty, jakich używał, by wyprodukować brzmienie Goddarda.



Czasami, niepewny, w jakim kierunku powinna pójść jego twórczość, zastanawiał się nad olbrzymim poten­cjałem, jaki dla muzyki współczesnej stanowiła dziedzi­na eksperymentów elektronicznych. Studiował muzykę tych kompozytorów, którzy podłączali się do neurologi­cznych wzmacniaczy, żeby przetworzyć sygnały mózgu na rezonanse współczulne w zespole instrumentów mu­zycznych. Chociaż był zaintrygowany technologiczną wirtuozerią ich utworów, raził go w nich zawsze brak inspiracji. Równie dobrze poznał, i równie głęboko go rozczarowały, eksperymenty z laserem i rzeźbieniem dźwięku oraz wszystkie współczesne próby stworzenia muzyki multimediów. W ostatecznym rachunku jako kompozytor i wykonawca wiedział, że musi polegać wy­łącznie na własnych pomysłach i emocjach, szukać w sobie dźwięków i słów, które je wyrażą, tak dla siebie, jak dla wszystkich tych ludzi, którym jego muzyka służyć może jako odbicie ich uczuć.

Zwracał też uwagę na ciszę. Podziwiał słowa Johna Cage'a: „Muzyką, którą wolę nawet od swojej własnej, czy od muzyki kogokolwiek innego, jest ta, którą słyszy­my, kiedy po prostu jesteśmy cicho”.

Często o świcie, kiedy Szoszoni jeszcze spali w swoim małym domku, Osten jechał do jednego z wyschniętych koryt rzecznych na pustyni Anza Borrego. Wysiadał z jeepa i wchodził na puste, kamieniste, porośnięte krzakami dno rzeki otwierające się przed nim niczym loch wypełniony gorącym powietrzem i piaskiem. W od­dali podnosząca się z ziemi mgiełka odsłaniała wysokie szczyty postrzępionych gór tworzących czerwonawą smugę na tle błękitnego nieba, a poniżej wzgórza Borre­go Badlands przypominające wyschnięte, pozbawione ciała kości.

Tu, gdzie żaden dźwięk nie zakłócał ciszy, stał, wyob­rażając sobie, że pewnego dnia studnia jego muzyki może stać się tak sucha i bezdźwięczna jak ta pustynia. Zanim to nastąpi, wiedział, że musi szukać w swoim życiu wewnętrznym śladów każdego źródła, które do tej pory mu się wymykało.



Osten kochał swoją anonimowość, ponieważ gwaran­towała mu wolność, i kochał swoją wolność, ponieważ pozwalała mu być anonimowym. Chociaż jego korzenie tkwiły w Nowym Jorku, tylko kiedy zamykał się w No­wej Atlantydzie, czuł się naprawdę u siebie - był jak pozbawiony powłoki cielesnej duch unoszący się w taje­mniczym kontinuum, opętany melodią mistyk, tak ode­rwany od świata naturalnego jak sama muzyka. Mógł komponować i pisać teksty piosenek, tak jak mu się podobało, i nagrywać je tak, jak chciał. Cieszył się za każdym razem, gdy numeryczna taśma-matka była goto­wa i mógł puścić ją ostatni raz w swoim studio przed wysłaniem do Blaystone'a. Takie taśmy zapewniały przy reprodukcji doskonałą jakość dźwięku, wolną od jakichkolwiek zniekształceń. Był zachwycony czystą barwą swego głosu, słowami swoich piosenek, dźwięka­mi instrumentów, jakie wylewały się z kwadrofonicz-nych głośników i skupiały na nim, siedzącym samotnie w fotelu klubowym na środku pokoju. Niczym rzemieślnik w swoim warsztacie słuchał tego, co stworzył, od czasu do czasu zatrzymując wzrok na antycznej maksy­mie, którą powiesił jako swoje motto na białej dźwiękoszczelnej ścianie: Ognum 'suai ii regreti - Każdy ma swo­je tajemnice.

Kiedy z taśmy-matki wyprodukowana została płyta i Nokturnowe Nagrania wypuściły ją na rynek, jego mu­zyka wracała bumerangiem do jego zwyczajnego życia, w którym jako Jimmy Osten słuchał jej jak wszyscy inni. Uświadamiał sobie wówczas wciąż na nowo, że tylko jego anonimowość nie pozwalała ogółowi zakłócić spo­koju i natchnienia, które zrodziły jego muzykę, i pielęg­nował swoją wolność, by tworzyć dalej i więcej.

Jego sytuacja miała jeszcze inną dobrą stronę. Jeśli z jakiegokolwiek powodu postanowiłby przestać nagry­wać, nikt nie spytałby się dlaczego, żadni reporterzy nie stanęliby w progu, nie chodziliby za nim krok w krok, żeby znaleźć powód jego twórczej bezpłodności, i nikt: członkowie jego rodziny, dawne i obecne kochanki, przyjaciele, znajomi, agent, menażer, kierownictwo fir­my płytowej, nie musieliby składać żadnych prawdzi­wych czy fałszywych wyjaśnień.

Chcąc odnieść sukces, gwiazdy rocka, bez względu na to, jak były utalentowane, potrzebowały widzialności, którą zapewniały im środki masowego przekazu, tak jak artyści w czasach renesansu potrzebowali wsparcia bo­gatych arystokratycznych mecenasów. Tymczasem Osten wiedział, że zawdzięcza sukces tylko samemu sobie i że odniósł go mimo niewidzialności, jaką sobie narzucił.

Najlepsze zaś było to, że sprzedaż płyt, które produ­kował w odosobnieniu, zapewniła przyszłość Etiudzie Klasyków. Dzięki Jimmy'emu, jego ojciec mógł wieść żywot szczęśliwego człowieka, przekonany, że udało mu się obdarować swoją adoptowaną ojczyznę nieśmiertel­ną spuścizną muzyki klasycznej - najlepszym przeja­wem duchowości człowieka. Nigdy nie dowie się, że to sukces syna w rocku, tej dziedzinie muzyki, którą gar­dził, sfinansował jego dar dla Ameryki.

Związki Jimmy'ego Ostena z publicznością kończyły się tam, gdzie się zaczynały - w Nowej Atlantydzie. Z chwilą gdy jego muzyka znalazła się na rynku, stawała się włas­nością publiczną; ludzie mogli reagować na nią zgodnie ze swoimi potrzebami i możliwościami. On sam nie był tu wyjątkiem, stawał się jeszcze jednym anonimowym słu­chaczem, i bez względu na to, gdzie jej słuchał - w samo­chodzie, sklepie muzycznym, na dyskotece czy w domu, samotnie czy w towarzystwie innych jego ocena nie była lepsza lub gorsza, bardziej wnikliwa lub bardziej warto­ściowa od oceny każdego innego słuchacza.

Odrzucenie przez niego publicznej tożsamości było zatem ostateczną afirmacją tożsamości prywatnej. Uwolniony od Goddarda, Osten mógł otworzyć się na nowe doświadczenia, uczciwie okazywać swoje uczucia, być sprawiedliwym w krytyce i z nieskończonych możli­wości życiowych budować swoje prawdziwe emocjonal­ne przeznaczenie.

Jeśli z powodu odczuwanego co jakiś czas osamotnie­nia wątpił niekiedy w mądrość wyboru swojej anonimo­wości, jego wątpliwość znikła, kiedy zamordowano Johna Lennona. Był wtedy w Nowym Jorku i poszedł stanąć z tysiącami pogrążonych w bólu żałobników przed budynkiem, w którym mieszkał Lennon.

Zrozumiał, że wstępując zbyt łatwo i zbyt często po­między swoich fanów: śpiewając dla nich, wymieniając z nimi uściski ręki, podpisując im płyty, Lennon nie­chcący podważył swoją odrębność od zwykłych ludzi leżącą u podstaw jego charyzmy.

Mając łatwą szansę znalezienia się blisko słynnego człowieka, zabójca - kiedyś wielbiciel muzyki Lennona - skorzystał z okazji, żeby go zabić, jakby czyniąc to, mógł uzurpować sobie tę właśnie wielkość, którą Len­non poświęcił zstępując do tłumów, próbując udowod­nić, że jest zwyczajnym człowiekiem.

Stojąc w tej żałobnej ciżbie, Osten był szczęśliwy, że nie jest Goddardem, lecz Jamesem Ostenem.



Nowa Atlantyda zawdzięczała swoją egzystencję zda­rzeniom, które miały miejsce w tym punkcie życia Oste-na, kiedy wiedział, kim chce być, ale nie mógł zdecydo­wać, jak to osiągnąć. Główną przyczyną jego niezde­cydowania był ojciec.

Gerhard Osten przybył do Stanów Zjednoczonych z Niemiec, uciekając przed hitlerowskimi prześladowa­niami. Z wykształcenia filozof klasyczny, specjalizował się we wczesnej myśli greckiej, począwszy od Pitagora­sa, a zwłaszcza w rozważaniach nad związkami matema­tyki i muzyki. Nie palił się jednak do pracy naukowej czy wykładania klasyki na amerykańskim uniwersyte­cie, nie pociągał go również pomysł zostania artystą. Wierzył, że jeśli człowiek jest na tyle oryginalny, by tworzyć sztukę, ryzykuje, że będzie postrzegany jako jednostka o skłonnościach totalitarnych, ponieważ sam akt narzucania obrazu świata innym wymaga ich apro­baty lub dezaprobaty, dzieli ludzi na przyjaciół i wro­gów, każąc im widzieć sztukę nie w kategoriach jej wartości, ale jako projekcję osobowości artysty. Jak żołnierz-bohater był produktem wojny, tak artysta był produktem swojej sztuki, i mógł powiedzieć za Aleksan­drem Pope'em:


Tak, jestem dumny; kogóż duma nie napoi,

Gdy boi się go ten, kto Boga się nie boi?5


Tak więc życie i sztuka w sposób nieunikniony zmie­szały się ze sobą w oczach odbiorców, i za każdy odnie­siony sukces artysta zapłacić musi szczęściem swoim i szczęściem tych, którzy są mu bliscy.

Prawdziwą miłością Gerharda Ostena była muzyka klasyczna, która dla niego - podobnie jak dla starożyt­nych Greków - była tak czysta i wyabstrahowana z życia codziennego jak matematyka. Coraz bardziej czuł, że tylko poprzez muzykę klasyczną on i inni jemu podobni mogą wznieść się ponad pamięć wszystkich okropnych wydarzeń z jego młodości i potwornej zagłady jego ro­dziny w czasach Holocaustu. Dlatego, z zachętą i finansową pomocą dwóch przyjaciół: Goddarda Liebersona i Borysa Pregela, którzy byli muzykami z powołania i bi­znesmenami z zawodu, założył Etiudę Klasyków. Od tamtej pory muzyka stała się jedyną ojczyzną Gerharda Ostena i, jak obywatele w Ptakach Arystofanesa, mógł żyć anonimowy i szczęśliwy w tym „kraju przyjemnego i szlachetnego próżniactwa, gdzie człowiek może leżeć, grać i zażywać spokoju”.

Ale pod szklaną płytą na biurku w swoim gabinecie Gerhard Osten trzymał list napisany przez żydowskiego więźnia obozu koncentracyjnego na krótko przed śmier­cią w komorze gazowej.


Jesteśmy w towarzystwie śmierci. Tatuują nowo przybyłych. Każdy dostaje swój numer. Od tej chwili , tracisz swoje, „ja” i zostajesz zmieniony w liczbę. Już nie jesteś tym, czym byleś przedtem, lecz nic niewar­tym chodzącym numerem.... Zbliżamy się do naszych nowych grobów... żelazna dyscyplina rządzi w obozie śmierci. Nasze umysly stępialy, mamy ponumerowane myśli: nie sposób przekazać tego nowego języka.


Według Gerharda Ostena tylko muzyka klasyczna ofe­rowała współczesnemu człowiekowi środki naprawy tej części samego siebie, którą zbrutalizował ów nowy język nienawiści i rozpaczy.

Chociaż Gerhard Osten rzadko rozmawiał o zdarze­niach z drugiej wojny światowej, Jimmy wiedział, że jego życie pod jarzmem nazistów było pasmem strachu, ucieczek i głodu. Zmuszony do poszukiwania ciągle nowych kryjówek, udawania, że nie jest Żydem, przebywa­nia wśród obcych, żył w nieustannej trwodze. Poczynił w tym czasie obszerne zapiski w kilku zeszytach, zapiski o swojej ówczesnej egzystencji, jak również o muzyce. Nie chcąc jednak zasmucać syna historią okropności swoich lat młodzieńczych, trzymał te zeszyty zawsze pod kluczem. Tylko raz udało się Jimmy'emu do nich zaj­rzeć, zrozumiał wówczas, że zapiski te były dla ojca sposobem na wzniesienie się ponad odrażające wyda­rzenia, jakie otaczały go na co dzień. To, co Jimmy przeczytał w zeszytach, zaważyło na zawsze na jego związku z ojcem. Wkraczając w wiek dojrzały, syn uczy­nił siebie opiekunem ojca.

Leonore Osten, matka Jimmy'ego, umarła, kiedy miał piętnaście lat. Pamiętał ją jako wątłą, elegancką kobie­tę. W młodości obiecująca pianistka, po wyjściu za mąż za Gerharda Ostena, który przekonał ją, że gigantyczne wysiłki potrzebne do osiągnięcia sukcesu artystycznego zniszczą ich szansę na założenie rodziny, zrezygnowała ze swoich marzeń o karierze. Przez ostatnie kilka lat życia była przykutą do łóżka kaleką, widywała Jim-my'ego tylko dwa razy do roku, kiedy przyjeżdżał na wakacje ze szkoły z internatem w Nowej Anglii.

Tak więc od czasów dorastania ojciec był jego jedyną rodziną i Jimmy wielbił w nim wszystko: jego nieśmia­łość, łagodny sposób bycia, wyrafinowanie, troskę o nie­naruszalność sfery prywatności, i w każdy możliwy spo­sób próbował go naśladować.

W każdy prócz jednego: Gerhard Osten nie znosił rocka. Widział w nim zwycięstwo obsesji nad rozumem, emocji nad logiką, chaosu nad kompozycją. Brutalność, z jaką rock'n'roll narzucał się publiczności masowej, świadczył według starego Ostena o jego totalitarnej na­turze.

Od momentu gdy po raz pierwszy w internacie Jimmy usłyszał rocka - nigdy nie słyszał go w domu, jako że ojciec nie tolerował u siebie tego rodzaju muzyki - zawładnęlo nim nieodparte pragnienie, by go tworzyć, by przemawiać w nim do innych silnym, bogatym, zniewa­lającym głosem; głosem, o którego posiadaniu i zade­monstrowaniu on, syn Gerharda Ostena, uznający samo­tność i ostrożność za zasadę swojego życia, nie mógł właściwie marzyć.

Z powodu coraz silniejszej potrzeby słuchania tego rodzaju muzyki, a także obawiając się, że swoją miłością do niej mógłby zranić ojca, postanowił studiować w Ka­lifornii, daleko od domu, a zarazem blisko San Franci­sco, w którym wybuchła i nadal kwitła kultura rocka.

Zapisał się na Uniwersytet Kalifornijski w Davis, gdzie wykładał kiedyś Karlheinz Stockhausen, mistrz muzyki elektronicznej. Osten był szczególnie pod wraże­niem jego Kontrapunktu nr l, utworu w jednej części na dziesięć instrumentów, w którym Stockhausen złączył sześć różnych barw dźwięków, zarówno instrumentów dętych jak i strunowych, w jedną barwę fortepianu. Osten był również zafascynowany eksperymentami Stockhausena z syntetyczną kompozycją dźwięku oraz z muzyką przypadkową, to jest komponowaną i wykony­waną w dużym stopniu z udziałem przypadku. W takiej muzyce - mającej na celu nierozłączne partnerstwo kompozytora i instrumentalisty - kompozytor wybierał tonację i tempo rzutem kostki lub z pomocą komputera, a wykonawca mógł zdecydować, w jakim porządku za­gra główne partie utworu.

Niemniej jednak największą miłością Jimmy'ego był rock. Kolekcjonował wszystkie płyty i taśmy z muzyką rockową, jakie tylko mógł znaleźć, a kiedy zabrakło mu już miejsca; przegrał je wszystkie na kasety. Mimo to jego pokój wciąż był za mały, by pomieścić kasety i sprzęt grający. W miarę jak rosły jego pasja i kolekcja, coraz bardziej obawiał się niespodziewanych odwie­dzin ojca, podczas których starszy pan z pewnością od­kryłby jego obsesję. Żeby temu zapobiec, za pieniądze, które dostawał ze spadku po matce, wynajął poddasze od starszej wdowy, mieszkającej niedaleko uniwersyte­tu, i przeniósł tam swoje taśmy i sprzęt stereo.

Przez dwa pierwsze lata studiów jeździł na koncerty i festiwale rockowe po całej Kalifornii, czytając jedno­cześnie wszystko, co napisano o historii rocka. Stał się chodzącą encyklopedią w tej dziedzinie. Znał każdą piosenkę każdej grupy rockowej od Jefferson Airplane po Rolling Stonesów, od Elvisa Presleya i Otisa Reddinga po Davida Bowie, mógł opisać każde muzyczne wyda­rzenie w Berkeley, Haight Ashbury czy Los Angeles z ostatnich dwudziestu lat aż po psychodeliczne glissandy i stroboskopowe pokazy światła. Obejrzał filmy Beat­lesów i film o Festiwalu Muzyki Pop w Monterey, pa­trzył, jak tysiące ludzi wstaje i tańczy do muzyki Janis Joplin i Jimiego Hendrixa, i za każdym razem, gdy wi­dział coś takiego, coraz lepiej rozumiał to, czego jego ojciec nigdy nie mógł zaakceptować: że rock jest czymś dużo więcej niż częścią przemysłu płytowego; że jest prawdziwie demokratyczny w swej naturze i że stanowi konieczną część szerokiej, popularnej kultury w wol­nym społeczeństwie; że jest sam w sobie sposobem na życie - tym, czym muzyka klasyczna nigdy nie była czy nie starała się zostać.

Po dwudziestu latach rock, nowy gatunek muzyki, osiągnął wiek dojrzałości. Publiczność rockowa nauczy­ła się traktować go jako poważną formę muzycznego wyrazu, coś, czego warto słuchać i do czego warto tań­czyć, a nowi piosenkarze i zespoły zareagowali na to, tworząc muzykę, która odeszła daleko od prymitywnego i głupawego rocka; muzykę tak dobrą w swoim gatunku jak muzyka klasyczna, którą tak bardzo kochał jego ojciec; muzykę subtelną, skomplikowaną i intelektual­nie wymagającą.

W związku ze swoimi zainteresowaniami muzyką ele­ktroniczną Osten ze szczególną uwagą studiował rock elektroniczny, zwłaszcza improwizacje gitarowe Jimie­go Hendrixa. Zauważył, że niektóre grupy, takie jak Velvet Underground, początkowo wykorzystywały tech­niki elektroniczne, by oddać psychiczny efekt doświad­czeń narkotycznych - jak na przykład w piosence Heroi­na lub by wyprodukować nowe, ciężkie, gęste brzmienie hard rocka - jak w Sister Ray. W piosence Co wyrosło z dziecka z albumu „Aoxomoxoa” grupa Grateful Dead przy użyciu elektroniki zmodyfikowała dźwięki instru­mentów klawiszowych i perkusji, zmieszała i zsymfoni-zowała naturalne i sztuczne tony. Zmodulowała również elektronicznie ludzki głos oraz zbudowała cały zespół wokalny, zapisując na taśmie głos jednego solisty, a na­stępnie nakładając go na siebie w odpowiednich interwałach. Słuchając innych muzyków rockowych wykorzy­stujących w swoich kompozycjach efekty elektroniczne: Franka Zappy i Mothers of Invention, Pink Floydów, Briana Eno z Roxy Musie, Ricka Wakemana z Yes i Keitha Emersona z Emerson, Lakę and Palmer, Osten zrozumiał ich oryginalne wykorzystanie techniki elektronicz­nej w wielościeżkowości, miksowaniu kilku oddzielnie nagranych wirtuozowskich wykonań solowych, często z adaptacją motywów z muzyki klasycznej. Studiował również takich artystów jak Tangerine Dream, niemiec­ką grupę muzyków klawiszowych, którzy używali synte­zatorów i innych instrumentów elektronicznych, żeby stworzyć niezwykle bogate, innowatorskie, awangardowe brzmienie.

Wytrwale i systematycznie Osten uczył się grać na instrumentach używanych przez gwiazdy rocka: gitarze akustycznej, harmonijce ustnej, organach elektrycz­nych. Wyobrażał sobie, że jeśli opanuje te instrumenty oraz syntezatory, które mogą wytwarzać swoje własne dźwięki, a także przekształcać inne głosy i instrumenty, i jeśli nauczy się technik wprowadzania kilku źródeł dźwięku w urządzenie nagrywające, tworząc w ten spo­sób muzyczny montaż, może rzeczywiście odniesie su­kces jako jednoosobowe zdarzenie muzyczne.

Po pewnym czasie, kiedy przeczytał dziesiątki muzycznych poradników o niezależnej produkcji płyt, jedy­nie logiczną rzeczą wydawało mu się przekształcenie wynajętego poddasza w studio do ćwiczeń. Śpiewał, grał i nagrywał w nim godzinami, mając nadzieję, że pewne­go dnia będzie mógł nawet wykonać swoje własne ma­tryce płytowe i stworzyć własną - Jimmy'ego Ostena - muzyczną tradycję. Wdowa nigdy mu nie przeszkadza­ła, ani też on jej. Była ofiarą dystrofii mięśniowej i spę­dzała większość czasu przed włączonym telewizorem w salonie swojego dużego domu.

Zawsze mgliście zdawał sobie sprawę z tego, że ma przyjemny głos, ale z chwilą gdy jego wrodzona skro­mność pozwoliła mu przyznać to nawet przed samym sobą, z lektur i słuchania innych wykonawców nauczył się, że zawodowy piosenkarz musi mieć dużo więcej niż miły głos, aby odnieść sukces. Musi wywrzeć silne wra­żenie na słuchaczach. Tylko dobre wyszkolenie pozwoli mu wyprodukować kontrolowane dźwięki o wyraźnym indywidualnym charakterze.

Zaczął chciwie studiować akustykę ludzkiego aparatu wokalnego i wypróbowywać wszystkie rady, jak rozwinąć głos. Dowiedział się, że większość piosenkarzy muzyki pop ani nie potrafi ściemnić barwy dźwięków, ani w pełni otworzyć gardła, muszą więc całkowicie polegać na wzmacniaczach elektronicznych. Żeby powiększyć skalę możliwości swojego głosu, cierpliwie ćwiczył jednoczesne mówienie i ziewanie, a dla ściemnienia jego barwy i do­dania mu nieco właściwości operowych, wykonywał ćwi­czenia na poszerzenie gardzieli i obniżenie pozycji krtani.

Pracował tak przez wiele miesięcy i w końcu przy­swoił sobie całą dostępną wiedzę, która mogła być przy­datna w jego sytuacji. Poznał dokładnie swój instynkt muzyczny, artykulację samogłosek i nieskończone wa­riacje w zapisywaniu dźwięku, jakie umożliwia elektro­niczna technologia. Kiedy skończył college, nie miał żadnych wątpliwości co do swojego talentu, był nawet gotowy gwarantować za niego swoim życiem.

Jedna rzecz ogromnie go niepokoiła - była nią ciem­na, pełna przemocy strona rocka. Obejrzał Gimme Shelter, film o słynnym koncercie Rolling Stonesów w Altamont w Kalifornii, i za każdym razem, kiedy oglądał go ponownie, z przerażeniem wpatrywał się; jak wynajęci przez promotorów do ochrony imprezy Aniołowie Pie­kieł zamienili jaw pokaz brutalności i terroru, w wyni­ku którego zabity został jeden młody Murzyn, a setki zostały ranne. Nie mógł ścierpieć tego, że dwójka jego idoli, Janis Joplin i Jimi Hendrix, zmarła z przedawko­wania u szczytu swojej popularności i możliwości twór­czych. Osten przeczytał, że po śmierci Hendrixa wszyst­kie jego notatniki, listy, prywatne taśmy oraz rzeczy osobiste zostały skradzione i wkrótce potem intymne fakty z jego życia wyciągnięte zostały na światło dzien­ne. Devon Wilson, dziewczyna Hendrixa, dla której na­pisał wiele ze swoich najlepszych piosenek, okazała się uzależnioną od heroiny narkomanką, znaną ze swojej rozwiązłości w kontaktach seksualnych z mężczyznami i kobietami. Zginęła później w nie wyjaśnionych okoli­cznościach, wypadając z okna ostatniego piętra Hotelu Chelsea w Nowym Jorku. Michael Jeffery, najbliższy współpracownik Hendrixa, zginął w tajemniczej eks­plozji samolotu pasażerskiego. Były też inne tragedie. Mama Cass z Mamas and Papas, Brian Jones, członek pierwszego składu Rolling Stonesów, Jim Morrison, so­lista The Doors, Keith Moon z The Who - wszyscy zmarli młodo, i we wszystkich przypadkach okoliczności ich śmierci były tajemnicze i przerażające. Czy rock był polityczną siłą wywrotową? Czy Platon miał rację, pi­sząc w Republice: Rewolucja w muzyce zagraża podsta­wom najważniejszych umów społecznych. Mimo że pa­sjonująca kultura rocka przesiąknięta była nadmiarem psychicznych urazów i w Altamont zagubiła nawet god­ność zbiorowego etosu, jaki zyskała w Woodstock. Rów­nież w Altamont kultura ta odsłoniła szaleństwo, które mogła inspirować. Narkotyki, kult gwiazd i oszalały, duszący brak prywatności stał się ciągle obecnym niebez­pieczeństwem świata rocka; niebezpieczeństwem, które wydawało się Ostenowi prawie nie do uniknięcia, kiedy zastanawiał się nad swoją własną karierą. Każdego dnia natykał się w gazetach na dziesiątki nagłówków pełnych absurdalnych, przesadnych i wrogich opinii oraz ohyd­nych insynuacji na temat gwiazdorów rocka, ich życia, kochanek i kochanków, rodzin, agentów, menażerów i kont bankowych. Każdy z tych nagłówków mógł komuś zniszczyć życie. Z chwilą gdy sława wykonawcy rocko­wego zmieniła go w osobę publiczną, zapisy w konstytu­cji, które zgodnie z pierwszą poprawką gwarantowały wolność prasy, pozwalały, by doniesienia na jego temat nie zasadzały się na prawdziwości faktów. Tak więc nawet fałszywe, zniesławiające i nieprawdziwe donie­sienia były konstytucyjnie chronione tak długo, jak dłu­go dziennikarz pisał je w dobrej wierze i jak długo twierdził, że szczerze wierzy w ich prawdziwość.

No i jak zniesławiona gwiazda rocka mogła udowod­nić komukolwiek, że dziennikarz, który ją zniesławił, nie wierzył w prawdziwość swojego artykułu? Jednakże pewnego dnia przebijając się przez trudny tekst Ulissesa Jamesa Joyce'a, który przeczytać miał na zajęcia z lite­ratury, Osten natknął się na krótką piosenkę, jaka przy­pomniała się Stephenowi Dedalusowi:


Jestem artysta

Który korzysta

z niewidzialności6


Gdybym tylko, pomyślał Osten, mógł znaleźć sposób, żeby pisać i śpiewać muzykę rockową tak, by była zna­na, podczas gdy ja sam pozostawałbym niewidzialnym dla swojej publiczności, a jeszcze lepiej: jej nie znanym! To byłoby idealne życie.

Wiedząc, co oznaczałoby dla ojca, gdyby wyznał mu, że zastanawia się nad karierą muzyka rockowego, Osten nie odkrywał nikomu swoich myśli, jednocześnie coraz bardziej się frustrując. Dodatkowo martwił go fakt, że Etiuda Klasyków powoli zmierzała w kierunku ban­kructwa. Wypędziwszy piosenkarzy estradowych ze stu­diów nagraniowych, rock przyniósł również upadek przemysłu muzyki klasycznej - tym ważniejszy powód, by nie móc przyznać się Gerhardowi Ostenowi do swo­ich pragnień. W końcu, prawie zrozpaczony, postanowił zasięgnąć rady u najbliższych przyjaciół ojca: Goddarda Liebersona i Borysa Pregela.

Obaj byli niezwykłymi ludźmi. Kiedy Jimmy spotkał ich po raz pierwszy, Lieberson był prezesem Columbia Records, a Pregel prezesem Nowojorskiej Akademii Na­uk. Ponadto obaj byli członkami zarządów i prezydiów przynajmniej tuzina ważnych korporacji, fundacji i in­stytucji. Razem posiadali ogromne wpływy. Nie istniało dosłownie nic w muzyce czy biznesie muzycznym, nic, co dotyczyło kompozytora współczesnego, wykonawcy lub talentu, czego Lieberson - który był w jednej osobie kompozytorem, autorem, wynalazcą technicznym i bi­znesmenem - by nie wiedział, a wszystko, co wiedział, nosiło znamiona wiedzy tak dogłębnej, jaką posiadać mogą tylko ci, którzy sami zostali obdarzeni talentem. Starszy od Liebersona Pregel był utalentowanym kom­pozytorem, pianistą, wynalazcą i biznesmenem. Miał największe udziały w przedsiębiorstwach wydobywają­cych uran w Afryce, Europie i Ameryce Północnej.

Obaj mężczyźni mieli wiele wspólnych cech: miłość do muzyki klasycznej, wrodzony talent komponowania i koncertowania, niezwykłą umiejętność robienia inte­resów i rzadką zdolność kierowania ludźmi. Obaj byli przystojni i czarujący, generalnie łatwo przystępni, ale jeśli trzeba, wystarczająco wyniośli. Obaj symbolizowali sukces finansowy. Obaj uważali Nowy Jork za swój dom, ale żeby wyrwać się z szaleńczego rytmu miasta, utrzymywali ciche ustronia, do których mogli uciec, żeby zregenerować siły: Lieberson na wzgórzach Nowego Meksyku, Pregel nad jeziorem w Szwajcarii. Obaj mężczyźni uważali Gerharda Ostena za najdroższego przyjaciela i mieli opiekuńczy stosunek do Jimmy'ego.

W przeciwieństwie do Liebersona i Pregela, którzy byli ludźmi światowymi, towarzyskimi, pewnymi siebie, równie swobodnymi w kameralnej rozmowie, jak i na podium przed tysiącem osób, ich przyjaciel, Gerhard Osten, nie znosił sytuacji publicznych. Prawie każdy mógł go onieśmielić, począwszy od jego własnej sekre­tarki, a skończywszy na listonoszu rutynowo proszącym go o podpis przy odbiorze listów poleconych. I podczas gdy, do pewnego stopnia, Lieberson i Pregel poświęcili swój talent kompozytorski i inne prywatne zaintereso­wania temu, co uważali za ważne sprawy publiczne, Gerhard Osten, który sam nigdy nie posiadał talentu muzycznego, był w najlepszym razie życzliwym promo­torem kilku utalentowanych kompozytorów, niezbyt do­brze czującym się w roli szefa skromnej firmy płytowej. W latach przyjaźni tych trzech mężczyzn przedsiębior­stwa kierowane przez Liebersona i Pregela rozrosły się i świetnie prosperowały, ale z czasem stało się jasne, że Etiuda Klasyków zmierza do ruiny. Lieberson i Pregel mieli udziały w Etiudzie i chcąc ratować firmę i przyja­ciela, zaoferowali mu długoterminowe pożyczki, jednak on w swojej dumie odmówił ich przyjęcia, twierdząc, że firma w końcu sama wyjdzie z kłopotów.

Właśnie w tym czasie Jimmy Osten zadzwonił do God-darda Liebersona z prośbą o radę.

Spotkali się w jego dyrektorskim gabinecie w CBS, gdzie Lieberson polecił podać im lunch, i kiedy jedli w milczeniu, Osten puścił swoje taśmy. Lieberson, który był wtedy u szczytu długiej wielkiej kariery, rozpoznał niewątpliwy talent. Natychmiast zorientował się, że Jimmy ma zdolność przekształcania tego, co nieuchwyt­ne, w artystyczną i komercyjną rzeczywistość, przestrzegł go więc z powagą i czułością przed konsekwen­cjami nagłego sukcesu. Opowiedział mu, jak sukces zmieni jego życie i życie jego ojca. Wtedy właśnie Jimmy Osten wpadł na pomysł Nowej Atlantydy.

Następnie odwiedził Borysa Pregela w jego biurze w Budynku RCA. Na półkach na jednej ze ścian stały rzędy fluoryzujących produktów, o których wiedział, że są rezultatem długich badań Pregela na polu radio­aktywności. W cichej prywatności mrocznego pokoju, Pregel siedział z zamkniętymi oczami, słuchając naj­pierw tego, co Osten miał mu do powiedzenia, a następ­nie jego muzyki.

Zapadł zmierzch. Na twarz starszego mężczyzny pa­dało słabe światło z fluoryzujących przedmiotów na pół­kach. Borys Pregel, kompozytor zmieniony w erze ato­mowej w naukowca, wydawał się teraz alchemikiem z dawnych wieków, który za chwilę przekuje swoje do­świadczenie w radę.

- Sukces wyobcowuje - powiedział w końcu cichym głosem, po czym dodał: - a wielki sukces wypędza. Bądź na to przygotowany.

W długiej ciszy, jaka nastąpiła po tych słowach, naro­dził się Goddard.



Apasionada nie była popularnym hotelem i nawet w upalne wieczory późnego lata restauracja i kawiarnia na świeżym powietrzu były tylko w połowie zapełnione. Właściciele nie zwracali prawie w ogóle uwagi na stoją­cą w rogu tarasu na niewielkim podniesieniu konsolę Paganini, a Osten ze swojego pokoju na drugim piętrze hotelu mógł obserwować taras i zdecydować, czy jest wystarczająco pełny, żeby zejść i rozpocząć swój występ.

Reklamowany na tablicy hotelu jako „Paganini Elec-tronico”, jego program składał się z około tuzina utwo­rów granych na konsoli rzekomo, by zaprezentować różnorodne możliwości instrumentu. Zaczynał od trady­cyjnych kawałków amerykańskich, głównie z rocka, muzyki country i pop, doskonale znanych publiczności z radia i telewizji. Ćwiczył je długo w Nowej Atlanty­dzie i wpisał ich różne wersje w system pamięci kompu­terowej paganiniego. Dzięki temu mógł za dotknięciem palca odtworzyć całą nagraną aranżację albo włączyć tylko sam akompaniament i śpiewać na żywo; mógł na­wet stworzyć nową improwizację na tej, którą wcześniej zapisał, i nagrać ją w trakcie występu. Ponadto, w każ­dym punkcie programu mógł dodać lub wymazać nagra­ny uprzednio śpiew, dźwięki innych instrumentów i re­akcję publiczności i połączyć je na tysiąc różnych spo­sobów. Konsola wydawała się być idealnym instrumen­tem do pierwszych publicznych występów. Osten wciąż nie miał zaufania do swojego głosu. Gdyby poczuł się niepewnie, mógł puścić playback, wyłączyć mikrofon i poruszać bezgłośnie wargami. Nikt z publiczności na­wet by tego nie zauważył.

Jak tylko na tarasie zgromadziło się dwadzieścia, trzydzieści osób, Osten zaczynał się przygotowywać. Chociaż był absolutnie przekonany, że nikt nigdy nie zidentyfikuje jego głosu jako głosu Goddarda, zawsze przejmował go dreszcz lęku. Za każdym razem, kiedy schodził na dół, żeby rozpocząć swój program, jego publiczność, choć nieliczna i nie wymagająca, stanowi­ła dla niego groźne wyzwanie: otwarcie, na żywo ocenia­ła jego występ, a Osten nigdy przedtem nie był tak oceniany.

Przez pierwsze dni w Hotelu Apasionada nie potrafił nie zwracać uwagi na reakcję publiczności. Jeśli goście wiercili się lub rozmawiali głośno podczas jego występu, jeśli kelnerzy podawali drinki lub pobrzękiwali monetami przy wydawaniu reszty, czy jeśli ktoś wstał i wyszedł nie spojrzawszy na niego, natychmiast się rozpraszał. W takich chwilach tracił, i tak wątłą, pew­ność siebie i przełączał paganiniego na odtwarzanie, dodając jedynie do wcześniej nagranej warstwy muzy­cznej niewielkie fragmenty improwizacji na żywo.

Z każdym występem odczuwał jednak większą swobodę i mniejszy lęk; czuł, że coraz bardziej skupia na sobie uwagę publiczności, a jej reakcja również staje się co­raz bardziej swobodna.

Codziennie kusiło go, by zadzwonić do Leili, ale czekał, licząc, że złapie ją w momencie, gdy będzie już nieco znużona morzem, plażą i dziećmi. Poza tym znał siebie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, ze musi zdo­być więcej biegłości, samokontroli i przeświadczenia, że ma coś do zaoferowania, zanim będzie mógł znieść myśl o jej obecności wśród publiki.

Co noc po występie spacerował zatłoczonymi ulicami Tijuany, a następnie skręcał w fetor i rozkład jednej z dzielnic biedoty, gdzie dzieci oblegały go, żebrząc o pieniądze, a kilkunastoletnie dziewczęta wpatrywały się w niego zapraszająco, dopóki nie spuścił wzroku; gdzie mężczyźni, kobiety i dzieci były tylko drobinami w grożącym wybuchem ludzkim wulkanie głodu i niedo­statku. Spacerując wśród nich, nie był już bogatym turystą, ale samotnym wędrowcem wypędzonym na chwilę ze swojej przeszłości. Myślał wówczas o Nowej Atlantydzie, prywatnej wyspie twórczości i wynalazczo­ści chroniącej go od ludzkiego nieszczęścia, i uświado­mił sobie ze smutkiem, że trzy wieki po Francisie Baco-nie i jego idyllicznym Domu Dźwięków dla wielu świat wciąż był chlewem i że cała muzyka świata, przeszła, obecna i przyszła, nawet na godzinę nie mogła dać schronienia najsłabszemu dziecku z tego jednego slum­su w Tijuanie.

Zastanawiał się, czy muzyka - a przynajmniej rock - może być pokarmem dla ich emocji; czy może sprawić, by ci ludzie poczuli się lepszymi, silniejszymi i większy­mi. A jeśli rock jest tylko pozorem, kolektywnym wrza­skiem rozpuszczonych dzieci bogatych przemysłowych narodów: „mostem nad niespokojną wodą" dla Paula Simona, „bezpiecznym rodzajem odurzenia” dla Jimie-go Hendrixa? A jeśli cała rockowa kultura nie jest niczym innym jak reklamą podtrzymywaną przez same firmy płytowe i gwiazdy rocka - „komunistyczną zgraję kierowaną przez kapitalistyczny zarząd
”, jak nazwał ich Ray Thomas? „Mam amerykańskie ideały - kocham pie­niądze”, wyznała Alice Cooper. „Głównym motorem mo-, ich działań, którego nie mogą zniszczyć, jest chciwość”, wtórował jej Frank Zappa. A Charlie Pride dodał: „Uważam, że muzyka jest jak kupowanie i sprzedawa­nie warzyw albo ubezpieczeń, albo czegokolwiek inne-, go”. Czy w rocku było coś więcej poza robieniem pienię­dzy - i mnóstwa hałasu - na podtrzymywanej narkotyka­mi grupowej histerii?

Pewnego ranka Osten obudził się o świcie i jak zwy­kle zjadł samotnie śniadanie na tarasie hotelu. Następnie wsiadł w swojego jeepa i ruszył ulicami miasta, które wypełniały się powoli samochodami i pieszymi, dotarł do autostrady i pomknął wzdłuż spieczonego słońcem wybrzeża Baja aż do zjazdu na Rosarito Beach. Gdy przyjechał na miejsce, miasteczko jeszcze spało.

Hotel Rosarito Beach był największy w okolicy. Kiedy . Osten zatrzymał się przed bramą, nocny strażnik zdmuchiwał z wypolerowanego daszku czapki krople porannej rosy. Zapytany o drogę do willi Szeherezada, ziewnął sze-, roko i w dalszym ciągu ziewając, opisał Ostenowi dojazd. . Zbliżywszy się do willi, Osten zobaczył jej marmuro­wy taras, bujny ogród na szczycie czerwonej skały oraz sylwetkę służącego, który zajęty był oczyszczaniem ol­brzymiego basenu. Kiedy podjechał pod dom, zauważył strzeżących willi trzech federales. Ich samochody i moto­cykle zaparkowane były dyskretnie w krzakach. Oni również go zobaczyli i kiedy nie zwalniając szybkości, przejechał przez bramę, a następnie pojechał dalej dro­gą, dwa z ich psów wyciągnęły się na smyczy i zaszcze­kały. Podczas gdy dwóch f ederales obserwowało go przez lornetki, trzeci mówił coś do walkie-talkie.

Osten zatrzymał się na samym końcu drogi, wysiadł z samochodu i przyglądał się willi. Zerwał się mały wietrzyk, wprawiając w trzepot libańską flagę na najwyż­szej wieżyczce domu. Dwaj mężczyźni niosąc tace prze­szli przez jeden z tarasów, a w narożnym pokoju ktoś otworzył okno.

Wypatrywał na próżno. Gdzieś wewnątrz tego budyn­ku o stiukowych ścianach była Leila, spała, budziła się lub brała kąpiel. Wyobraził ją sobie nagą, piękno natury w najbardziej skończonej formie.

Zastanawiał się również nad swoim położeniem. Mi­mo że Leila wydawała się niedostępna, poddała się jednak władzy jego muzyki. Nie mógł zaprzeczyć, że jego muzyka już posiadła to, co sam chciał posiąść.

Wrócił do Tijuany i postanowił dać sobie jeszcze dwa dni na doszlifowanie swojego programu. Potem zadzwo­ni do Leili i zaprosi ją, by przyjechała go posłuchać.



Wahał się, czy do niej zadzwonić w obawie, że cofnie swoją obietnicę, ale kiedy w końcu zebrał się na odwagę i zatelefonował, była zadowolona i rozentuzjazmowana, prawie wniebowzięta, i powiedziała, że spróbuje przyjść jeszcze tego wieczoru. Będzie sama, ale może innym ra­zem przyjedzie z dziećmi i mężem.

Spokojnie podał jej nazwę hotelu i wskazówki, jak do niego trafić, i dopiero po odłożeniu przez nią słuchawki uświadomił sobie w pełni, że za kilka godzin znowu ją zobaczy. Natychmiast ogarnęło go zwątpienie. A jeśli Leila uzna jego występ za nieudany lub nieoryginalny albo po prostu kiepski? A jeśli niektórzy Meksykanie spośród publiczności wyśmieją jego wersję dwóch me­ksykańskich piosenek? Nawet jeśli się jej podoba, jej sympatia do niego może nie przetrwać pokazu przecięt­nej sztuki albo żałosnego, może nawet wyśmianego, występu. Męczył go kolejny dylemat: jeśli za bardzo przypominać będzie Goddarda, Leila może go albo roz­poznać, albo wziąć za taniego naśladowcę, a jeśli nie będzie brzmiał tak dobrze jak Goddard, może nie zrobić na niej żadnego wrażenia.Musiał wziąć się w garść przed rozpoczęciem wystę­pu, ponieważ świadomość, że wśród słuchaczy będzie Leila, wywołała w nim nową falę wątpliwości: dlaczego, irytował się, czuje potrzebę uwiedzenia swoim wystę­pem kobiety, skoro do tej pory jego podstawową zasadą było wyłączenie ze swego życia owoców działań Goddarda? Czy to mężczyzna, czy artysta w nim potrzebował gwarancji sukcesu?

Biorąc pod uwagę pozycję Leili, nie mógł mieć na­dziei na trwały związek. A zatem czego oczekiwał? Cze­go od niej chciał? Szybkiego seksualnego zbliżenia, które kobietę, jaka zafascynowała go jak żadna inna, zredukuje jedynie do poziomu bezmyślnej grupiski? Długotrwałego związku seksualnego ubranego w maskę przyjaźni? Ale dlaczego piękna, młoda kobieta poślu­biona mężczyźnie na wysokim stanowisku ma chcieć zaprzyjaźnić się ze zwykłym amerykańskim studentem? Jak wytłumaczy to swojemu mężowi, rodzinie, przyja­ciołom? Chyba, zawahał się na myśl o tym, chyba że dojdzie do wniosku, że ten student może być Goddardem. Jednakże, jeśli tak się stanie i jeśli go o to zapyta, czy będzie gotowy przyznać się do swojej drugiej tożsa­mości? Do tej pory zawsze odkrywał siebie poprzez reakcje instynktowne i te reakcje najczęściej go zaska­kiwały. Teraz, po raz pierwszy, próbował wyłuskać z sie­bie moralną prawdę: czy był gotów w imię miłości do kobiety, która była żoną innego mężczyzny, zrezygnować z odseparowania swojego życia od swojej sztuki; odse­parowania, którego stworzenie było sztuką samą w so­bie, tak oryginalną i ekscytującą w swoim pomyśle i wy­konawstwie jak jego muzyka?



Taras był prawie pełny. Kiedy podszedł do konsoli i usłyszał aplauz publiczności, poczuł się zdezorientowa­ny. Nie wiedział nawet, gdzie ma szukać Leili. Dopiero gdy usiadł i zaczai włączać przyciski uruchamiające mikrofon i wzmacniacze, zobaczył ją siedzącą samotnie przy stoliku koło wyjścia. Jej obstawa musiała zostać na zewnątrz. Osten przyłapał na sobie jej wzrok i twarz oblał mu gorący rumieniec. Uśmiechnął się, a ona od­powiedziała mu uśmiechem i jak uczennica pomachała do niego ręką. Osten był spięty i zaschło mu w ustach, zajął się jednak przygotowywaniem instrumentu, sprawdzając tempo, głośność i balans, naciskając kla­wisz po klawiszu, aż skupił na sobie w pełni uwagę publiczności.

Wciąż spięty, ale opanowany, zapowiedział do mikro­fonu, najpierw po hiszpańsku, potem po angielsku, co będzie śpiewał, świadomie pomijając dwie meksykań­skie piosenki. Kiedy mówił, zauważył, że Leila pochyliła się do przodu, żeby go lepiej słyszeć, a jej uśmiechnięta twarz przybrała wyraz najwyższego skupienia.

Publiczność znowu nagrodziła go oklaskami. Osten wykorzystał ten moment, by włożyć do główki mikrofonu alternator częstotliwości, który sprawiał, że brzmienie jego głosu nie przypominało zbytnio Goddarda, po czym zaczął śpiewać. Akompaniował sobie, wykorzystując pe­łen zakres możliwości, jaki dawała konsola Paganini, jednocześnie starannie odchodząc od repertuaru God­darda.

Przyzwyczajeni do występów lokalnych amatorskich piosenkarzy i lichych zespołów muzycznych, nie przygo­towani na silny głos Ostena i bogate brzmienie, jakie utalentowany muzyk wydobyć może z nowoczesnych elektronicznych organów, Meksykanie oszaleli tego wie­czoru, słuchając tuzina znanych piosenek w jego nie­zwykłym wykonaniu. Klaskali, wrzeszczeli, gwizdali i uderzali w blaty stołów, stawali, siadali i znowu stawa­li, obejmując się i obłapiając, wiwatując na jego cześć, jakby był idolem rockowym. Ich reakcja uciszyła nawet grupę głośno rozmawiających amerykańskich turystów, którzy choć przekonani, że żaden dobry piosenkarz nie występowałby w takiej dziurze jak Apasionada, przez resztę występu przynajmniej siedzieli cicho.

Podczas aplauzu Osten włączył bank taśm paganiniego i ustawił go na nagranie dwóch meksykańskich piosenek, obawiając się, że może być zbyt zdenerwowany obecnością Leili, żeby je zaśpiewać. Kiedy publiczność skończyła go oklaskiwać, jego usta nie były już spierzch­nięte. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Zaczął grać i śpiewać pierwszą piosenkę, gotowy w każdej chwili wyłączyć mikrofon, włączyć taśmę i poruszać bezgłośnie wargami.

Kiedy tkliwa muzyka i smutne słowa Volver, volver, volver wypełniły salę, kelnerzy przestali podawać do stołów, a większość publiczności znieruchomiała na swoich miejscach. Wiele mężczyzn i kobiet nuciło znaną melodię razem z piosenkarzem. Osten zerknął na Leilę, spojrzenie, jakie mu posłała, było tak smutne i tkliwe jak nastrój piosenki. To go ośmieliło, i wkrótce pozbył się całej sztywności w postawie i napięcia w głosie. Śpiewał bez wysiłku, wydobywając z siebie czułe spe­ktrum słodkiego dźwięku i uczucia i posyłając je z miło­ścią do najdalszych rogów tarasu. Publiczność była za­chwycona, oczy Leili błyszczały od łez. Kiedy doszedł do refrenu, Meksykanie, którzy znali tekst piosenki tak dobrze jak alfabet, uświadomili sobie, że dopisał po hiszpańsku własne słowa, i nowa fala szaleńczego ap­lauzu poderwała salę.

Przerwał na krótko i nie spuszczając wzroku z twarzy Leili, zaczai śpiewać El Rey, piosenkę, która znana była publiczności na równi z poprzednią. I znowu Meksyka­nie nucili wraz z nim, wsłuchując się w zmienione przez niego słowa, a na koniec nagrodzili go ogłuszającymi brawami.

Kiedy publiczność wiwatowała na jego cześć, a kilku młodych ludzi zebrało się wokół niego, żeby obejrzeć konsolę, wstał i wyłączył instrument. Rozpalony i spo­cony ruszył przez rozentuzjazmowany tłum w stronę Leili.

Wyglądała ponętnie i dziewczęco w meksykańskiej

ludowej sukni z białej koronki. Zarumieniona, pode­kscytowana i przepełniona radością wyciągnęła do nie­go rękę, pochylając jednocześnie do przodu całe swoje ciało.

- Kiedy słuchałam, jak grasz i śpiewasz - powiedzia­ła - czułam w sobie taką spontaniczność!

Trzymał mocno jej dłoń, ochraniając ją jednocześnie przed tłumem, który na nich napierał, gratulując mu występu. Następnie pomógł jej wydostać się zza stolika i poprowadził ją do zamkniętej z powodu remontu, od­dzielonej kotarą części kawiarni. Przysunął dla niej krzesło, na którym usiadła, zwróciwszy się twarzą do niego, a sam oparł się o stojący obok zakurzony stół stolarski. Patrzyli na siebie w milczeniu, w ciszy pokoju słychać było tylko bicie ich serc. Czuł w sobie jej obe­cność tak pewnie, jakby już długi czas byli ze sobą.

- Cieszę się, że przyszłaś - powiedział w końcu.

- Ja też - odparła niskim z emocji głosem.

Pohamowując swoje podniecenie, przysunął się bli­żej. Wyczuła jego nastrój, zrozumiała intencje, ale nie uczyniła żadnego gestu. Znowu przybliżył się do niej. I znowu nie poruszyła się, śledząc oczami jego ruchy.

- Obstawa? - Jego głos był chrapliwy.

Ruchem głowy wskazała, że są w holu. Delikatnie ujął jej dłonie. Były zimne. Wstała. Zobaczył, że drżą jej usta. Objął jej ramiona i przyciągnął do siebie, aż dzieliło ich tylko wąziutkie pasmo powietrza.

- Kocham... Kocham twój głos - szepnęła, patrząc na jego usta.

- Kocham cię - wyznał Osten, chowając twarz w jej włosach. Czując, jak tężeje jej ciało, bojąc się, że wyrwie się z jego objęć, wymruczał, by zatrzymać ją w miejscu:
- Powiedz mi... co myślisz.

- O czym? - spytała. Jej ręce dotykały lekko jego karku, jakby wciąż bała się go objąć.

- O czymkolwiek.

Bliskość twarzy Ostena wywołała w niej dreszcze.

- Moje ulubione piosenki - zaczęła. - Dziękuję, że je dla mnie zaśpiewałeś. Wzruszyłeś mnie do łez.

Przesunął dłonie wzdłuż jej pleców i położył je powy­żej pośladków.

- To było takie... inspirujące - powiedziała, zanurza­jąc palce w jego włosach. - W najlepszej tradycji muzy­cznej. - Westchnęła, kiedy pocałował koniuszek jej ucha i przycisnął ją mocniej do siebie. Potarła twarz o jego policzek i objąwszy rękami plecy Ostena, przytuliła się do niego.

- Czyjej tradycji? - wyszeptał, ocierając się o jej bio­dra. Wepchnął kolano między jej nogi i posadził ją na swoim udzie. Jęknęła i odchyliła się do tyłu. Czule przy­
garnął ją z powrotem.

- W tradycji najlepszych - wyszeptała. - Jesteś wspa­niałym piosenkarzem. Tak dobrym jak każdy ze zna­nych.

Oddzielała swoje słowa pocałunkami, huśtając się w przód i w tył na jego udzie. Całowała jego czoło i policz­ki, ale ciągle unikała ust. Po chwili westchnęła i całym ciężarem ciała naparła na niego kością łonową, obraca­jąc się na boki, rozdarta między pragnienie czucia go głębiej i chęć przedłużenia rozkoszy.

- Mówiono mi wiele razy, że za bardzo go naśladuję - wyszeptał.

- To co? Jesteś silniejszy niż on. Wyprzedzasz trady­cję - powiedziała.

Doprowadzona do szczytu podniecenia, ujęła dłońmi jego głowę i przytuliła do siebie. Z zamkniętymi oczami, wstrząsana orgazmem szukała niecierpliwie zimnymi wargami jego ust. Kiedy poczuł jej język, wstrzymał od­dech. Był napięty do granic wytrzymałości. Po chwili jednak sztywność ustąpiła, a studnia jego emocji otworzy­ła się nagle jak źródło na pustyni, świeże i niespokojne.



Zanim spotkał Leilę, miał wiele romansów ze star­szymi kobietami. Ponieważ miały swoje własne życie i nie wtrącały się do jego życia, wolał je od młodych i wolnych, które mogły pójść za nim wszędzie. Większość tych starszych kobiet była gospodyniami domowymi z przedmieść Nowego Jorku, Środkowego Zachodu i Ka­lifornii. Niektóre z nich żyły w wygodnych układach małżeńskich, inne w separacji, inne jeszcze były roz­wódkami rozglądającymi się za kolejnym odpowiednim kandydatem na męża. Zawsze martwiło go w tych związ­kach to, że jego partnerki niezmiennie widziały w nim zwykłego schludnego młodzieńca - wcielenie typowego bohatera telewizyjnej opery mydlanej z lekkim dodat­kiem wylegującego się na plaży playboya albo też wize­runek dobrze zapowiadającego się astronauty. Dla tych z nich, które oczytane były w teoriach wyzwolenia ko­biet, romans z młodszym mężczyzną był zaledwie jedną z wielu świeżo dostępnych dla kobiet opcji, takich jak zaangażowanie w politykę na poziomie lokalnym czy nawet kandydowanie na jakiś urząd. Inne słuchały jedy­nie porad znanej autorki, która radziła im: jeśli macie wątpliwości, weźcie sobie kochanka albo zmieńcie wy­strój domu.

Młode, niezamężne dziewczyny sprawiały mu prawie taką samą trudność. Chociaż dawały większe gwarancje trwałego związku, większość z nich widziała w nim jedy­nie potencjalnego męża. Wszystkie zdawały się powta­rzać ten sam scenariusz: delikatne usidlenie Pana-Wła­ściwego Męża. Zaczynało się od wścibiania nosa w jego życie, co w ich opinii stanowiło konieczny warunek zarówno otwartości jak i bliskości. Chciały być pewne, że wciąż jest kawalerem, że nie mieszka z dziewczyną, że zamierza w niezbyt odległej przyszłości ustatkować się z jedną kobietą - w przeciwieństwie do, powiedzmy, przyłączenia się do grupy uprawiającej wolną miłość, że jego przyszłe możliwości finansowe - czy też, ponieważ ciągle był studentem, finansowe możliwości jego rodzi­ny - są dobre, że łatwo da się zrobić z niego domatora, a wkrótce potem ojca, że jego osobowość jest wystarczająco elastyczna, by wszystko dzielił z żoną, i że nigdy przedtem nie był - naprawdę i prawdziwie - zakochany.

Scenariusz komplikował się zawsze pod koniec pierwszego tygodnia związku. Po zaproszeniu dziewczy­ny na kolację szybko dostawał banalny, drukowany bile­cik z podziękowaniami z dopiskiem „mam nadzieję, że się wkrótce zobaczymy”, telefon oznaczający „co teraz?” lub zaproszenie na kolację do jej mieszkania. Po tym ostatnim zawsze następowała noc miłości, śniadanie w łóżku i sugestia, by odwiedzić w jeden z najbliższych weekendów jej przyjaciół na wsi albo wybrać się na plażę z innymi przyjaciółmi.

Jeśli chodzi o seks, scenariusz łagodnego usidlenia przechodził przez następujące fazy: egzotyczne drinki, którym towarzyszył swobodny język erotyczny, omawia­nie skrytych fantazji seksualnych, wspólne prysznice i długie kąpiele, niespodziewane obnażanie piersi i ło­na, propozycje, by razem czytać pisma porno i wypróbo­wać niektóre bardziej akrobatyczne pozycje w nich przedstawione, bankiety stymulacji oralnej.

Dawno temu nabrał odrazy do uniformizmu póz spo­łecznych i sztuczności manewrów seksualnych. Bez wy­jątku wszystkie te młode niezamężne kobiety dotykały klawiszy jego życia zbyt lekko, by kiedykolwiek mogły wzbudzić w nim uczucie.

Po tym jak nie udało mu się znaleźć żadnej trwałej pociechy w wąskich granicach, które wyznaczało mu jako kochankowi jego sekretne życie, Osten czerpał coraz większą radość z nieograniczonych możliwości oferowanych mu w królestwie muzyki. Doszedł do wnio­sku, że ze wszystkich sztuk pięknych muzyka najwier­niej naśladowała bieg ludzkiego życia, aż do punktu, w którym stała się mu nieodłączna; rytm i melodia wy­dawały się podtrzymywać człowieka niczym szkielet i pasować do niego jak jego własna skóra. Potężna jak religia, muzyka dawała życiu rytuał. Przekształcała lu­dzkie uczucia, oczyszczała emocje, porządkowała myśli.

Do chwili, gdy spotkał Leilę, muzyka była jego jedynąf namiętnością.


* * *


Co zaskakiwało go w Leili, to to, jak była naturalna, jak wolna od zahamowań. Nie było w niej ani śladu przebiegłości czy kokieterii lub pretensjonalności, tak naprawdę najbardziej pociągało go w niej otwarte przy­znanie się do tęsknoty za nim.

W przeciwieństwie do jego amerykańskich kochanek, namiętnej uczciwości Leili na temat jej miłości do niego dorównywało seksualne wahanie świadczące

O braku doświadczenia. Chociaż nigdy nie mogli pójść do jego pokoju i zamknąć za sobą drzwi, mieli okazje, żeby kochać się w zasłoniętej części kawiarni w Hotelu Apasionada, wyciągnięci na szezlongu czy oparci o pa­rapet okna, dobrze ukryci za kotarą. Ale nie robili tego po prostu dlatego, że Leila nie wiedziała jak. Ten rys
charakteru Leili wydał mu się tak ujmujący, że powie­dział jej o tym, ryzykując, iż wprawi ją w zakłopotanie. Rumieniąc się, wyjaśniła mu, że w tradycji arabskiej,
w której została wychowana, stosunki przedmałżeńskie karano tak surowo, że najczęściej w chwili ślubu zarów­no mężczyźni, jak i kobiety byli zupełnie niedoświadczeni seksualnie. Sama wyszła za mąż bardzo wcześnie i zawsze pozostała wierna Ahmedowi.

Uświadomiła również Ostenowi, że chociaż jej rodzice byli chrześcijanami, jako Arabkę i żonę Araba obowiązy­wał ją do śmierci ird, specyficzny kod honoru żeńskiego, który polegał na surowym przestrzeganiu zasad islamskie­go zachowania seksualnego. W przeciwieństwie do sharaf, kodu honoru męskiego, który był elastyczny, ponieważ zawierał wszystkie zachowania, ird był tak bezwarunkowy jak dziewictwo, i jedynym celem życia kobiety było zacho­wać go do śmierci. Kiedy kobieta straciła ird w efekcie cudzołóstwa, nigdy nie mogła go odzyskać. W konserwatywnych kołach, do których należała rodzina jej męża, utrata honoru przez kobietę musiała być ukarana. We­dług islamu przestrzeganie przez kobiety ird oddziały­wało na sharaf wszystkich mężczyzn w rodzinie, tak więc utrata honoru przez jedną kobietę dotykała kilku rodzin: rodzinę samej kobiety, rodzinę jej braci oraz rodzinę jej męża. W przypadku utraty ird, jedynym sposobem przy­wrócenia honoru rodziny wszystkim zainteresowanym by­ło ukaranie kobiety.

Obstawa Leili stała się więc prawie symbolem jej związku z Ostenem. Za każdym razem, kiedy wracała, by słuchać jego występu, towarzyszyli jej z nieruchomymi twarzami, stojąc w głębi restauracji lub za drzwiami do baru albo drepcząc cierpliwie za Leilą i Ostenem, kiedy zakochani wychodzili do hotelowego ogródka. Z powo­du obstawy nigdy nie mogła pójść z nim do jego pokoju czy pojechać jego samochodem. Zawsze musiała uda­wać - przed nimi i przed innymi w hotelu - że zaprzy­jaźniła się z młodym, grającym na paganinim Ameryka­ninem tylko dlatego, że podobały się jej jego kompo­zycje, a także ponieważ zainteresowała ją elektronicz­na instrumentalizacja, tak obca arabskiej tradycji. Po trzech, czterech wizytach model ich stosunków cieles­nych wyłonił się z bolesną jasnością. Ich pieszczoty ograniczały się do ostrożnej wymiany spojrzeń, poca­łunków kradzionych za ścianą lub zasłoną, nerwowych uścisków rąk pod stołem, nagłego otarcia się o udo lub ramię, z których najlżejsze wstrząsało ciałami obojga.

Żeby uśpić ewentualne podejrzenia ze strony męża, Leila zaprosiła go wraz z dziećmi na występ młodego Amerykanina. Przybycie do Apasionady całej rodziny, guwernantki i obstawy w trzech limuzynach eskortowa­nych przez federales w samochodach i na motocyklach wywołało znaczne poruszenie wśród bywalców hotelu. Osten obserwował zamieszanie z okna swojego pokoju. Wiedząc, że przybycie Arabów ściągnie kilku fotorepor­terów z prasy lokalnej, przed zejściem do kawiarni, która po raz pierwszy, odkąd zaczął dawać występy, wypełniona była po brzegi, założył ciemne okulary i du­ży kowbojski kapelusz.

Salemowie czekali, żeby go przywitać. Starszy od swojej żony o dwadzieścia lat i nieco od niej niższy, ambasador Ahmed Salem wyglądał jak Beduin z malowidła. Z czar­nym wąsem i brodą, oliwkową cerą i długim orlim nosem, stanowił całkowite przeciwieństwo żony. Jak tylko Leila przedstawiła sobie obu mężczyzn, Ahmed swoim ciepłym sposobem bycia oxfordzkiego dżentelmena stworzył za­skakująco swobodną atmosferę. Dzieci, które odziedziczy­ły po ojcu ciemne włosy i oliwkową cerę, grzecznie uścis­nęły Ostenowi rękę i zademonstrowały najlepsze brytyj­skie maniery. Zachowanie Leili było zdumiewające: nic w jej sposobie bycia nie zdradzało najlżejszej obawy czy zakłopotania. Mając piętnaście minut do rozpoczęcia wy­stępu, Osten zaprosił Salemów na drinka do baru hotelo­wego. Właściciel, na którym niecodzienni goście wywarli ogromne wrażenie, szybko zamknął bar dla innych bywal­ców. Osten zamówił drinki dla dorosłych, a dla dzieci Shirley Tempie. Usiedli. Dzieci cicho obserwowały rodzi­ców i Ostena.

Rozmowa skierowała się na muzykę. Ahmed, który znał od Leili przeszłość Ostena, zadał uprzejme pytanie Etiudę Klasyków, a następnie mówił krótko o swoim
zaniepokojeniu westernizacją arabskich gustów muzy­cznych, zwłaszcza wśród muthaqqafinów i warstwy lu­dzi oświeconych. Leila uśmiechnęła się i wyjaśniła, że
dla wyrobionego ucha arabskiego większość zachodniej muzyki ma prymitywne brzmienie, albowiem podczas gdy w muzyce Zachodu są tylko dwie tonacje: majorowa i minorowa, w muzyce arabskiej jest ich aż dziesięć, i wykształconemu arabskiemu tradycjonaliście wię­kszość harmoniki zachodniej może wydać się dysonan­
sem. Osten, który ze względu na Leilę kupił i przesłu­chał wiele arabskich płyt, ośmielił się zasugerować, że przyczyną tego jest monofoniczność większości muzyki arabskiej, w której melodię prowadzą jeden lub dwa glosy oddzielone oktawą, podczas gdy muzyka zachod­nia jest prawie w całości polifoniczna i składa się z se­kwencji akordowych i harmonizujących melodii.

Podczas rozmowy Osten zwrócił uwagę na sympatię i szacunek, jaki Leila i Ahmed sobie okazywali. Kilka razy Ahmed powiedział z dumą, że nie podejmuje żad­nych decyzji dotyczących swojej pracy czy innych spraw bez skonsultowania się z Leilą, a ona wyznała, że jej mąż zawsze był dla niej największym źródłem mądrości. Ahmed powiedział, że Leila jest zachwycona grą Oste-na, zwłaszcza jego umiejętnościami improwizacyjnymi. Czy pan wie, spytał Ahmed, że Arab ocenia pieśniarza po wirtuozerii jego improwizacji? To prawda, wtrąciła Leila, i oprócz Goddarda, którego improwizacje zbliżają się czasami do arabskiego ideału, tylko Osten spośród znanych jej ludzi Zachodu, wydaje się posiadać muzycz­ną wrażliwość równą najznakomitszym odpowiednikom w świecie arabskim.

Kiedy słuchał jej i obserwował ją w towarzystwie mę­ża i dzieci, ogarnęło go okropne poczucie winy. A jeśli te kilka chwil namiętności z nią zniszczyło nieodwracal­nie jej żrd? Jeśli muzyka, jaką miał grać, słowa, jakie miał śpiewać, zdradzą jego miłość do niej? Jeśli Leila słuchając go, nie zapanuje nad swoimi emocjami i nie­opatrznie odsłoni swoją miłość do niego?

Nadszedł czas rozpoczęcia występu. Kiedy po okla­skach publiczności usiadł przy paganinim, jego wzrok spoczął na Ahmedzie, który nachylał się nad Leilą i szeptał jej do ucha. Osten przestraszył się. A jeśli Ahmed wiedział, że jego żona była zakochana w innym mężczyźnie? A jeśli podejrzewał, że już złamała ird, a przez to pozbawiła go jego shamf, co dla każdego Araba oznaczać mogło jedynie ostateczną utratę sza­cunku do samego siebie?

Ahmed odwrócił się od Leili, pochwycił spojrzenie Ostena i pomachał do niego. Na twarzy miał uśmiech.

Czy to był uśmiech człowieka, który przeczuwa, że traci - lub już stracił - swój honor, i posłuszny odwiecznemu beduińskiemu prawu odwetu obmyśla zemstę?

Osten zaczai grać, a następnie śpiewać, i kiedy z każ­dym kolejnym utworem sala coraz głośniej go oklaski­wała, widział, jak dzieci Leili tracą sztywność i porusza­ją się radośnie w rytm jego muzyki. Ahmed w dalszym ciągu uśmiechał się zachęcająco, ale Leila wiedząc, że wraz z mężem i dziećmi obserwowana jest stale przez ludzi z obstawy, fedemles i gości przy sąsiednich stoli­kach, pozostała niewzruszona, tylko jej oczy śledziły każdy ruch Ostena.

Kiedy śpiewał pierwszą z dwóch meksykańskich piose­nek, widział, jak jej wargi poruszają się nieznacznie, wymawiając słowa, które dla niej napisał. Ahmed patrzył prosto przed siebie, uważnie słuchając. A jeśli znał te piosenki tak dobrze jak Leila i zorientował się, że Osten zmienił słowa? Jeśli -mimo że hiszpański Ahmeda daleki był od doskonałości - zrozumiał od razu ich znaczenie?

Jak poprzednio, tak i tym razem zerwała się burza oklasków. Żeby uciszyć publiczność, Osten zaintonował pierwsze frazy następnej meksykańskiej piosenki. Chcąc zrobić Leili niespodziankę, wplótł w swoją aranżację czu­ły arabski motyw, jaki odnalazł na jednej z płyt arabskich. Zagrał go najpierw na czymś, co brzmiało jak pojedynczy instrument, powtórzył go kilka razy bez wariacji zgodnie z muzyczną tradycją arabską, następnie kilkakrotnie go zaśpiewał i znowu pociągnął samotnym dźwiękiem instru­mentalnym. Obserwował uważnie reakcję Leili i zobaczył, że arabska melodia wytrąciła ją z równowagi, w nowym brzmieniu smutne słowa piosenki wydawały się jeszcze smutniejsze, i kiedy jej słuchała, widział, jak oczy, które zatopiła w jego oczach, wzbierają łzami. Widział również, że nie zdawała sobie sprawy z utkwionego w nią wzroku Ahmeda. Przenosząc gwałtownie spojrzenie z Leili na jej męża, Osten zobaczył w twarzy mężczyzny wyraz, który napełnił go trwogą.

Po występie wyszedł na zewnątrz, żeby porozmawiać z Salemami. Podziękował im za przyjście, a Leila po­dziękowała mu za grę i spuściła oczy. Dzieci wymieniły z nim uścisk dłoni. Kiedy Ahmed dziękował Ostenowi za zaproszenie, wyrażając nadzieję, że odwiedzi ich wkrót­ce w stolicy Meksyku, na jego twarz powrócił ciepły uśmiech. Osten zasugerował, że mogą spotkać się jesz­cze raz w Tijuanie lub Rosarito Beach, ale Ahmed na­dal z otwartym i serdecznym uśmiechem, odparł, że nie­stety, takie spotkanie nie będzie możliwe, ponieważ wraz z rodziną wyjeżdża następnego dnia do stolicy. Słysząc to Leila podniosła oczy i spojrzała w twarz mę­żowi. Chociaż z trudem hamowała swoje uczucia, nie odezwała się ani słowem. Osten poczuł przyspieszone bicie serca - jeszcze poprzedniego dnia Leila zapewnia­ła go, że cała rodzina zostaje w Szecherezadzie na kolej­ny tydzień.

Fala dziecinnego gniewu i młodzieńczej zazdrości wezbrała w Ostenie. W jednej chwili Ahmed zreduko­wał go do pozycji bezsilnego w obliczu swojej prywatnej tragedii obserwatora; widza, który nie może pójść za Leila, kobietą, którą kocha, i być blisko niej. Jeśli kiedy­kolwiek, pomyślał Osten, choćby jeden raz, gdziekol­wiek na świecie - czy to w pełnej turystów, biednej Tijuanie, w Meksyku czy nawet w rozdartym wojną Libanie - wystąpiłby publicznie jako Goddard, ściągnąłby tłumy, jakich nigdy nie potrafiłby sobie wyobrazić Ah­med Salem. Wtedy to on, Goddard, miałby eskortę poli­cji, orszak służących i chmarę pięknych kobiet - wśród nich Leilę!

Zaschło mu w ustach, ale uśmiechnął się. Głosem tak pewnym jak uścisk jego dłoni podziękował Ahmedowi za zaproszenie, mówiąc, że przynajmniej na razie jego stu­dia zatrzymają go w Kalifornii. Pocałował delikatnie w policzek córeczkę Leili, chłopca poklepał po ramie­niu, a następnie, jakby całe jego życie spłynęło do pal­ców prawej ręki, wyciągnął dłoń do Leili. Drżącymi ustami podziękowała mu za muzykę i towarzystwo. Obstawa otworzyła drzwiczki limuzyny i Salemowie wsiedli do środka, machając do niego, podczas gdy federales pospie­szyli do swoich samochodów i motocykli, by utorować im drogę. Pośród wycia syren, odprowadzane pełnymi po­dziwu spojrzeniami tłumu, limuzyny i motocykle ruszyły jeden za drugim. Po chwili gapie rozeszli się i Osten stal samotnie przy wejściu do Apasionady. Czuł się pusty, wyprany z emocji. Wiedział, że już nigdy nie zobaczy Leili Salem.



Przez ponad dwa lata od ich rozstania nie podjął żadnego wysiłku, by skontaktować się z Leilą w obawie, że zrujnuje jej życie. Również ona, chociaż miała jego adres - do ojca, na Etiudę Klasyków w Nowym Jorku - nie napisała do niego ani słowa. Niedługo potem spotkał Donnę, która przez jakiś czas oderwała go od myśli o Leili. Teraz, siedząc samotnie w wynajętym no­wojorskim mieszkaniu, zastanawiał się, gdzie była i czy słyszała ostatni album Goddarda, ten z meksykańskimi piosenkami. Czy zastanowiło ją, w jaki sposób Goddard zwrócił uwagę na te piosenki i dlaczego postanowił je nagrać? Czy jako cudzoziemka mieszkająca w Meksyku była na tyle zorientowana w sprawach dotyczących amerykańskiego przemysłu nagraniowego, by wiedzieć, że firma wydająca płyty Goddarda rozprowadzała rów­nież nagrania Etiudy Klasyków? Jeśli tak, czy mogła domyślić się, że dzięki koneksjom swojego ojca mógł podsunąć Goddardowi - jej ulubionemu wykonawcy -jej dwie ulubione piosenki, a ten włączył je potem do swojego kolejnego albumu?

Bolesna myśl, że może już nigdy nie spotka kogoś takiego jak ona, kazała mu zatelefonować do Nokturno­wych Nagrań. Wyszedł do budki i zadzwonił do Blaysto-ne'a, polecając mu uczulić sekretarki czytające pocztę do Goddarda na kolejny list z Białego Domu.

Nie zdążył dokończyć zdania, kiedy Blaystone poinformował go, że już dostali dwa takie listy i spytał, jak ma je dostarczyć. Starając się nie zdradzić swojego podniecenia, spokojnym tonem poprosił Blaystone'a, by natychmiast posłał całą pocztę firmową limuzyną na Czterdziestą Drugą Ulicę, gdzie przy wejściu do Biblio­teki Publicznej czekać będzie posłaniec. Przypomniał mu o zastosowaniu zwykłych środków ostrożności doty­czących utrzymania w tajemnicy faktu dostarczenia przesyłki. Następnie zadzwonił do Donny, uprzedził ją, że się spóźni, wsiadł do wynajętego samochodu i poje­chał do biblioteki.

Mądrze zrobiłeś porzucając fortepian - pisała ko­bieta z Białego Domu w swoim pierwszym liście. - Za­miast dokonywać zwykłych transpozycji z fortepianu na inne instrumenty, jak czynili to dawni mistrzowie ze skrzypcami i ludzkim głosem, komponujesz z całą orkie­strą w głowie. Tak jak Chopin zrewolucjonizował tech­nikę pianistyczną, ty zrewolucjonizowałeś użycie synte­zatora. Czy zrobiłeś to dlatego, by móc komponować, grać i rejestrować swoją muzykę bez niczyjej pomocy?”

Miała rację. Porzucił fortepian, instrument, na któ­rym nauczyła go grać matka, kiedy doszedł do wniosku, że go ogranicza. Miała również rację, jeśli chodzi o uży­wanie przez niego syntezatora. Zaniepokoiły go jednak słowa: „by móc komponować, grać i rejestrować swoją muzykę bez niczyjej pomocy”. Chociaż było powszech­nie wiadomo, że wielu sławnych muzyków rockowych w Stanach Zjednoczonych i Anglii nagrywa swoją muzy­kę na sprzęcie prywatnym - kilku z nich miało w domu kompletne studia dźwiękowe - żaden krytyk muzyczny nie zasugerował nigdy, że Goddard komponował, wyko­nywał i nagrywał swoje utwory samodzielnie. W więk­szości krytycy recenzujący muzykę Goddarda byli zgod­ni, że pracował z kilkoma starannie dobranymi wyko­nawcami, którzy za bardzo cenili sobie swoje zarobki, żeby ujawniać źródło ich pochodzenia. Jeden z recen­zentów twierdził, że dowiedział się od pewnej nie ujawnionej z nazwiska, ale wiarygodnej osoby, iż nagrywając swoje piosenki, Goddard siedzi w studio nagraniowym za lustrzaną szybą, dzięki której może widzieć muzyków, sam nie będąc widzianym.

Udając posłańca, Osten podbiegł do limuzyny No­kturnowych Nagrań i odebrał listy. Następnie wsiadł do samochodu, odjechał kilka przecznic dalej i zaparko­wał przy chodniku. Wyjął list z firmowej koperty Białe­go Domu i zaczął go szybko czytać.

Słuchałam kilkakrotnie Twojej ostatniej płyty - pi­sała kobieta - i wydaje mi się, że hiszpańsko]ęzyczne piosenki inspirowane są prawdziwymi wydarzeniami. Czy to możliwe, że śpiewałeś je najpierw na żywo, dla kogoś wśród publiczności, dla kobiety, którą kochałeś lub może jeszcze kochasz? Czy nie była to czasem kobie­ta zamężna? Przypuszczam, że mogłeś je śpiewać wła­ściwie wszędzie, nie będąc rozpoznany, chociaż podej­rzewam, że najprawdopodobniej było to w Tijuanie, a może w San Diego, gdzieś blisko Hotelu Del Corona-do? Czy któreś z tych miejsc odegrało jakąś rolę w Two­im życiu? I czy wpleciona w jeden z refrenów arabesąue jest snem z arabskich nocy, jakie spędziłeś ze swoją ukochaną?”

Spocony, przerwał czytanie. A jeśli - jego serce zabi­ło gwałtownie - jeśli to Leila jest kobietą, która napisa­ła te listy? Jednakże, gdyby Leila wiedxiała, że Jimmy Osten jest Goddardem, czyż nie uszanowałaby kamufla­żu swojego przyjaciela i w obawie, że jej listy mogą wpaść w niepowołane ręce, nie udawałaby raczej, że nie wie, kim jest? A może Leila powiedziała komuś o muzyce Jimmy'ego Ostena - komuś, komu ufała - i te­raz ten ktoś domyśla się, że on jest Goddardem i będzie rozbudzać jego wyobraźnię tak długo, aż się odsłoni?

Ale jeśli Leila kiedykolwiek podejrzewała, że on jest Goddardem - a nic w jej zachowaniu na to nie wskazy­wało - czy podzieliłaby się swoimi podejrzeniami z kimś innym bez uprzedniego napisania lub odezwania

się do niego? Z drugiej strony, jak ktoś inny - jakiś nieznajomy, który znał tylko muzykę Goddarda - mógł tak bardzo zbliżyć się do prawdy? Wrócił do czytania. Był przerażony, a jednocześnie kusiło go, by dowiedzieć się więcej.

Doszłam do wniosku, że zarówno Goddard Lieber-son, jak i Borys Pregel byli ważnymi postaciami w Two­im życiu - tak bardzo ważnymi, że od jednego wziąłeś imię, a obojgu składasz rodzaj hołdu, nawiązując nie­kiedy w swojej muzyce do ich utworów. Ponieważ obaj nie żyją, wydaje mi się, że nie warto, bym zastanawiała się nad tym, czy znali Twój sekret, a może nawet pomo­gli Ci w zaplanowaniu Twojej niewidzialności. Zapozna­łam się dokładnie z twórczością i osiągnięciami obu tych ludzi, a teraz dowiaduję się więcej, dużo więcej o ich życiu, ufając, że gdzieś w trakcie moich studiów natrafię na coś, co pomoże mi dowiedzieć się więcej o Tobie - na wypadek, gdybyśmy mieli się kiedyś o sie­bie otrzeć”.

To nie może być Leila, pomyślał, i poczuł się osaczo­ny. Przeczytał szybko drugi list. Jeszcze bardziej szcze­gółowo analizował jego muzykę: dwie pełne strony po­święcone były meksykańskim piosenkom i słowom, któ­re w nich zmienił, trzecia cytowała frazy z jego kompo­zycji, inspirowane twórczością Pregela i Liebersona. Analizy były prawie bezbłędne. Musiał je napisać ktoś, kto posiadał głęboką wiedzę muzyczną, rozległe wy­kształcenie w muzyce współczesnej i - co dużo ważniej­sze - nieprzeciętną intuicję.

Kobieta z Białego Domu fascynowała go i napawała przerażeniem. Jeśli kiedykolwiek miałby ją spotkać, zastanawiał się w myślach, w jaki sposób mógłby zabez­pieczyć się przed taką przenikliwością i uniknąć zde­maskowania?

Gdyby tylko wiedział, kim jest, mówił sobie, natych­miast by do niej zatelefonował, udając menażera lub współpracownika Goddarda. Wyciągnąłby od niej, co o nim wie, i podrzucił jej tysiąc fałszywych tropów. Nie, żeby mu zaraz uwierzyła, wiedział przecież z lektury kolumn plotkarskich, jak wiele osób podszywało się pod Goddarda lub twierdziło, że są jego muzycznymi współ­pracownikami, kochankami czy menażerami, a nawet dostawcami kokainy.



Trzy tygodnie później, kiedy opuściła go nadzieja, że tajemnicza kobieta jeszcze do niego napisze, Osten za­dzwonił do Blaystone'a w innej sprawie.

- Znowu poszukuje cię prezydent - oświadczył żar­tobliwie Blaystone. - Przyszedł kolejny list z Białego Domu.

Osten polecił dostarczyć przesyłkę sprawdzonym sy­stemem przez osobistego doręczyciela Blaystone'a, a kiedy list znalazł się w jego rękach, pobiegł do swoje­go apartamentu, żeby go przeczytać. Kiedy rozwijał starannie napisane na maszynie kartki, z listu wypadło kilka kolorowych zdjęć z polaroidu. Drżącymi rękami, jakby dotykał kogoś żywego, podnosił jedną po drugiej rozrzucone odbitki. Kobieta na zdjęciach leżała naga na wielkim łożu, a ułożenie jej ciała nie pozostawiało żad­nych wątpliwości, co robiła, kiedy ją sfotografowano. Na kilku zdjęciach zauważył odbity w lustrze polaroid z samowyzwalaczem. Szukając dobrego ujęcia twarzy, przerzucił chciwie fotografie po raz drugi i uświadomił sobie, że żadna z nich jej nie odsłania.

Zanim zaczął czytać list, przestudiował uważnie zdję­cia po raz trzeci. Wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć lat - dużo młodziej, niż sądził z lektury listów, a jej ciało było tak doskonałe, że zdawało się, iż posiada pełne prawo bycia nagim. Wydawało się pulsować i rumienić, było jędrne, ale nie twarde, błyszczące od potu, ale chłodne dzięki swemu nieskazitelnemu kształtowi, ku­szące zarówno w swojej czystości, jak i w swoim samo-zdeprawowaniu.

Czuł, że go podnieciła, a jego pożądanie zdawało się mieć źródło nie w nim czy w jego umyśle, ale niczym dźwięk wydawany przez instrument, którego barwy nie rozpoznawał - w leżących przed nim fotografiach. Obie­cał sobie, że ją odszuka i sprawi, by oddała mu się tak ochoczo, bezgranicznie i zapamiętale, jak oddała się pieszczocie swoich rąk przed obiektywem aparatu.

Ciekaw jej nazwiska i adresu, zajrzał na ostatnią stronę listu i ku swemu rozczarowaniu stwierdził, że jak poprzednie i ten jest nie podpisany. Zawiedziony i zły zaczął czytać go od początku.

Ciągle nie wiedząc nic o kobiecie z Białego Domu, czuł się przez nią opuszczony, podobnie jak kiedyś czuł się opuszczony przez Leilę Salem. Obie były jedynymi kobie­tami w jego życiu, które rozumiały i akceptowały go takim, jakim był - chociaż Leila znała tylko Jimmy'ego Ostena, zaś kobieta z Białego Domu tylko Goddarda - jednak, jak na ironię, nie mógł być blisko żadnej z nich.

Próbował często zbliżyć do siebie Donnę i włączyć ją w swoje życie i myśli, prawie jakby przygotowywał ją du­chowo do spotkania w nim Goddarda. Ale Donna uważała większość gwiazdorów płytowych rocka, z wyjątkiem kilku utalentowanych piosenkarzy z nocnych klubów, za kie­pskich pozerów, produkty techniki studyjnej i komercyj­nej reklamy. Może dlatego, że poznali się w Goddard Beat, najmodniejszym lokalu z tego typu muzyką, niezmiennie wybierała Goddarda - człowieka i kompozytora - na głów­ny przykład wykorzystywania rocka do robienia pieniędzy i tworzenia erzacu muzyki. Wszystko w Goddardzie, twier­dziła, było rozmyślnie mgliste, począwszy od głosu do instynktownej szczerości, od byle jakich tekstów piosenek do prostackiej intensywności rytmicznej.

Przede wszystkim w oczach Donny Goddard był hazardzistą, muzycznym graczem w kości, poszukującym znaczenia w nihilistycznej spontaniczności i uciekają­cym się do swobodnej makaronicznej improwizacji nie ze względu na swoją muzykę, ale ze względu na swoją publiczność, której nastrój był tak niepewny jak przypadkowy rzut kostką. Twierdziła również, że Goddard schlebia pospolitym gustom tłumu, zbijając kapitał za­równo na muzycznym efekciarstwie, jak i osobistym nie­istnieniu, a jeśli chodzi o jego beznadziejnie głupi po­mysł z niewidzialnością, to nie jest on dla niej ani bardziej interesujący, ani bardziej oryginalny niż na­trętna wszechobecność innych gwiazd rocka. Obie skrajności, kończyła, nie są niczym innym jak sprytnymi sztuczkami stosowanymi przez wielkie firmy płytowe do zbijania forsy na rynku muzycznym, nakłaniania i prze­konywania mas niewykształconych białych i upośledzo­nych czarnych do przyjęcia muzyki disco, punk i rocka jako jedynego środka wyrazu dla ich emocji, a także jako antidotum na ich duchowe zubożenie.

Jakże inne były spostrzeżenia Donny, pomyślał, od tych, które kobieta z Białego Domu przytoczyła w swoim ostatnim liście: „Wytrwale improwizując i rozwijając nowe wartości rytmiczne i melodyczne, stałeś się spad­kobiercą największych wirtuozów wykonawczych: Ba­cha, Liszta, Beethovena, którzy wiedzieli, że w muzyce improwizacja jest równoznaczna z poszukiwaniem zna­czenia. Przez wieki zasadniczo istniało w muzyce fizycz­ne - jak również symboliczne - rozdzielenie kompozyto­ra i wykonawcy, wykonawcy i publiczności. Ty będziesz zapamiętany jako pierwszy artysta, który naprawdę zniewolił i zachwycił publiczność dzięki połączeniu w sobie kompozytora i wykonawcy, a następnie usunię­ciu się w cień, by pozostawić słuchaczy zahipnotyzowa­nych czystym muzycznym doświadczeniem”.

Według Donny rock i disco nie wyprodukowały żad­nej muzyki, która mogłaby przetrwać. Zredukowały je­dynie muzykę popularną do jej najbardziej prymityw­nego i pospolitego wspólnego mianownika: nieznośnego rytmu, seksualnej pantomimy i idiotycznych słów w ro­dzaju „całuj, całuj, nie żałuj”. Całkowicie zgadzała się z Ralphem Ellisonem, dla którego komercyjna muzyka rock'n'rollowa była „brutalizacją pewnego nurtu współczesnej kościelnej muzyki murzyńskiej... ordynarnym przywłaszczeniem wypowiedzi kulturowej”. Uważała, że rozrastanie się przemysłu rockowego prowadziło nie­uchronnie do wyparcia z rynku muzyki lepszej - w przy­padku jazzu najlepszej - ponieważ zachłanne firmy pły­towe usuwały ze swoich katalogów muzykę klasyczną i większość wartościowej muzyki pop, żeby zdobyć wię­cej funduszy na rozwój przemysłu rockowego i disco.

- W efekcie, jakie są szansę czarnego instrumentali­sty na nagranie płyty? - pytała go ze złością. - Spójrz tylko, co stało się z serią CBS poświęconą muzyce czar­nych kompozytorów od osiemnastego wieku do dzisiaj. Po dziesięciu czy dwunastu płytach wstrzymano jej wydawanie, ot co! Czy Etiuda Klasyków nagrała kiedy­kolwiek czarnego kompozytora? Czy choćby czarnego instrumentalistę? No, Jimmy, nagrała?

Robiąc aluzję do faktu, że dystrybucję płyt Etiudy Klasyków prowadziły teraz Nokturnowe Nagrania - fir­ma, która w jej opinii była masowym producentem mu­zycznego chłamu - Donna dawała mu również do zrozu­mienia, że on i jego rodzina należeli do klasy kapitali­stów, tego najbardziej uprzywilejowanego jednego pro­centa ludności Stanów Zjednoczonych, który posiadał połowę obligacji wypuszczonych przez władze miejskie, trzecią część papierów wartościowych, wszystkie obliga­cje pożyczki komunalnej i ponad dziewięćdziesiąt pro­cent całego majątku trwałego kraju. To byli ludzie, którzy, w jej oczach, kontrolowali wszystkie aktywa kor­poracyjne i zasoby Ameryki, podczas gdy ona i jej rodzi­na wywodzili się z wyzyskiwanych mas, z samego dna gorszej połowy ludności, w której rękach znajdowało się zaledwie pięć procent prywatnego majątku kraju.

Znając jego ekstrawagancję w wydawaniu pieniędzy i wyrzucaniu ich na, zupełnie według niej niepotrzebne, częste podróże między Nowym Jorkiem a Kalifornią, Don­na uznała, że Osten jest rozpuszczonym dzieciakiem utrzy­mywanym w pełni przez bogatego ojca, i otwarcie krytykowała zarówno jego zależność finansową, jak i źródło for­tuny jego rodziny. Chociaż tak wiele ich łączyło, dawała do zrozumienia, że dzieli ich ekonomiczna przepaść, której nic - nawet muzyka - nie może zasypać.

Często wspominała Moje życie w niewoli, pamiętnik byłego niewolnika, Fredericka Douglasa, który napisał, że niewolnicy kochali pieśni spirituals, poprzedniczki bluesa tylko dlatego, że odzwierciedlały strach, rozpacz i ból, jakie ci pozbawieni korzeni ludzie nieustannie odczuwali. Rock, powiedziała Donna, stał się dla czar­nych wykonawców i czarnej publiczności tym, czym pieśni spirituals były niegdyś dla niewolników, pomógł im wyzwolić się z protestanckich zahamowań, ale rów­nież spotęgował ich niepokój, pozornie godząc to, co oni, potomkowie niewolników, wiedzieli, że jest nie do pogo­dzenia: porządek i bogactwo białego człowieka z chao­sem i nędzą czarnych. Chociaż teksty piosenek rocko­wych często przypominały pieśni spirituals i na pierw­szy rzut oka wydawały się tekstami miłosnymi, faktycz­nie były seksualnie wyjałowione, skomercjalizowane i duchowo tak ubogie i wyzute z miłości jak egzystencja czarnych w kulturze białego człowieka.



Słuchając Donny, Osten czuł, jak jedne po drugich jego najgłębsze przekonania ulegają wykrzywieniu. Jej słowa zmuszały go - nawet kiedy się kochali - do tłumie­nia w sobie i tak nikłej nadziei, że pewnego dnia dopu­ści ją do swojej tajemnicy. W chwilach najbardziej na­miętnych uniesień jedna myśl, niczym odosobniona fra­za muzyczna, nie dawała mu spokoju: jeśli Donna dowie się kiedyś prawdy o Goddardzie, będzie musiała całko­wicie go odrzucić, i żadna dawka fizycznej miłości, czu­łej lub gwałtownej, spontanicznej czy wyrachowanej, nie przywróci jej namiętności, jaką teraz do niego czuła.

Na razie uczucie, jakie do niego żywiła, było faktycz­nie kalekie, ponieważ nie znała - i nie mogła się domy­ślać - prawdy o jego życiu.



W swoim studio w Carnegie Hali Donna często pusz­czała płyty Domostroya, nierzadko wtedy gdy kochała się z Ostenem. Mówiła, że wprawiają ją w dobry nastrój, a niechęć Ostena do kompozytora tłumaczyła zwykłą męską zazdrością.

Nie chcąc podejmować dyskusji o Domostroyu-męż-czyźnie, Osten koncentrował się na jego twórczości, uważając przy tym, by nie zdradzić się ze swoją wiedzą muzyczną. Twierdził, że nie zaprzecza, iż muzyka Domo­stroya, uważana powszechnie za dziwną, nie daje się łatwo sklasyfikować i że niektóre z jego utworów można uznać za oryginalne. Następnie opowiedział Donnie plotki, jakie kursowały o Domostroyu w świecie wydaw­ców muzycznych.

Pewien nieznany muzyk z Los Angeles splagiatował dla żartu Oktawy, najsłynniejszy utwór Domostroya, który zo­stał uhonorowany Amerykańską Nagrodą Muzyczną, naj­wyższym odznaczeniem muzycznym w kraju. Chcąc skom­promitować Domostroya, plagiator rozesłał swoje dzieło pod zmyślonym nazwiskiem i nowym tytułem do wszyst­kich głównych wydawców w Stanach, w tym do Etiudy Klasyków, która dziesięć lat wcześniej opublikowała po raz pierwszy Oktawy. Zgodnie z jego oczekiwaniami wszyscy wydawcy, w tym Etiuda - odrzucili utwór, nazywa­jąc go chłodnym i epizodycznym, nie spełniającym wyma­gań muzycznie satysfakcjonującej całości. Ku poniżeniu i wściekłości Gerharda Ostena i rozbawieniu wszystkich w Tin Pan Alley redaktorzy Etiudy nie tylko, że nie rozpo­znali w nim Oktaw, ale odrzucili go od ręki jako nie nadający się do publikacji, stwierdzając jednocześnie w liście do plagiatora, że niektóre elementy jego utworu przypominają muzykę Patricka Domostroya. Czy ten żart, pytał Osten Donny, nie dowodzi, że Oktawy są tym, co Wagner nazwał „bezduszną muzyką pióra” - od samego początku przeciętną, jeśli nie poślednią kompozycją, wy­daną i nagrodzoną raczej dzięki pewnym niezbyt czystym układom towarzyskim Domostroya niż wartościom arty- stycznym samego utworu? A co z zarzutami prasy, że pod pretekstem redakcji i korekty różnych wersji swo­ich muzycznych manuskryptów Domostroy zatrudniał potajemnie dziesiątki młodych muzyków, będących czę­sto również jego seksualnymi partnerami po to, by faktycznie pisali dla niego całe partie?

Donna gwałtownie zaprotestowała. Dla niej, mówiła, ten żart dowodził jedynie, że nawet dziesięć lat po pierw­szym wydaniu Oktawy ciągle wyprzedzały swój czas, były zbyt oryginalne, by doczekać się obiektywnej oceny. Przy­pomniała Ostenowi artykuł w magazynie „Time” sugeru­jący, że ten żart obmyślił sam Domostroy, chcąc udowod­nić nim powyższą tezę. Obecnie, mówiła, każdy smarkacz interesujący się muzycznym biznesem wie, że zarzuty korzystania przez Domostroya z muzycznych pomocników były wymysłem polującego za sensacją lewicowego nowo­jorskiego brukowca, szczerze nienawidzącego kompozyto­ra za to, że był otwarcie, zdecydowanie, czynnie i niewzru­szenie po przeciwnej stronie politycznej barykady. We­dług Donny te wendetty kompromitowały sam przemysł muzyczny, który pozwalał na to, by poważny, wysoce idiosynkratyczny kompozytor tylko dlatego, że jest również moralnym ekscentrykiem, mógł być publicznie zlinczowa­ny przez bandę muzycznych płatnych morderców zazdro­szczących mu popularności i sukcesu.


* * *


Jimmy cierpiał, widząc zainteresowanie Donny Do-mostroyem. Od kiedy spotkała go na przyjęciu u Gerhar-da Ostena, nie kryła swojej fascynacji jego muzyką, w której pociągała ją zarówno tematyczna inwencja, jak i techniczna innowacja. Osten obwiniał się teraz, że umożliwił jej poznanie tego człowieka. Zręcznie kom­plementując grę Donny, Domostroy zapewnił sobie stałe miejsce w jej psychice. Osten zmartwił się, kiedy Donna oświadczyła mu, że jest pod wrażeniem inteligencji

i bezpośredniości tego kompozytora i że chciałaby za­prosić go na drinka i posłuchać jeszcze raz jego uwag. Czyż zachwycając się muzyką Domostroya do tego sto­pnia, że nie zwracała uwagi na nikczemny charakter tego człowieka, nie pomniejszała nieświadomie roli, jaką w jej życiu odgrywał Jimmy Osten? Z tego co wie­działa, Osten był mężczyzną pozbawionym talentu twór­czego, hołdującym obcym jej gustom muzycznym, i -czego już nie wiedziała - autorem znienawidzonej przez nią muzyki. Mimo to nadal dzieliła z nim swoje ciało, może jedynie z powodu braku jakiejkolwiek innej zna­czącej więzi.



Po każdym emocjonalnym starciu z Donną, każdym nowym ochłodzeniu stosunków Osten wracał do listów z Białego Domu. Czytał je w kółko, jeden po drugim, ale za każdym razem ich lektura pozostawiała go jeszcze bardziej zaintrygowanym i niepewnym.

W dniu, w którym nadszedł piąty i ostatni list, Osten pogrążony był właśnie w jednym z tych dziwnych na­strojów głębokiej niepewności.

Zapewne przekonałam Cię już, że nie tylko szanuję Twoje podwójne życie, ale uważam je również za abso­lutnie niezbędne dla Twojej twórczości. Masz rację, że skryłeś się przed tymi wszystkimi, którzy, gdyby wiedzie­li, kim jesteś, chcieliby zmienić tak warunki Twojego życia, jak i formę Twojej sztuki. Prawdopodobnie doty­czy to prawie każdego.

Ostatnio spędziłam trochę czasu na studiowaniu li­stów Chopina i dowiedziałam się z nich, że Chopin uwa­żał, iż jego twórczość emanuje z samej duszy, nie podda­jąc się wpływom świata zewnętrznego. Oto, co napisał do jednego ze swoich najbliższych przyjaciół: «To nie moja wina, jeśli jestem jak grzyb, który na pozór wydaje się jadalny, ale który zatruwa cię, kiedy biorąc go za coś innego, zetniesz go i spróbujesz. Wiem, że nikt nigdy nie miał ze mnie żadnego pożytku, a i ja sam niewielki».

Innym razem, w innym liście porównuje się do «sta-rego mnicha, który zgasił ogień w swojej duszy». A na krótko przed śmiercią napisał: «Jesteśmy dziełem jakie­goś słynnego mistrza, jakiegoś w swoim rodzaju Stradi-yariusa, którego już tu nie ma, by nas naprawić. W nie­zdarnych rękach nie możemy wydobyć z siebie nowych dźwięków i dusimy w środku wszystkie te rzeczy, któ­rych nikt nigdy z nas nie wydobędzie - a wszystko dlate­go, że nie ma komu nas naprawić».

Czy tak o sobie myślisz? Jeśli tak, nie czyń tego wię­cej. Pozwól mi zapewnić się, że kocham Goddarda za jego muzykę - innymi słowy, kocham Twoją duszę i jeśli kiedyś przypadkowo się spotkamy, wiem, że bezbłędnie, bez pomocy jednej nuty odkryję w Tobie duszę i będę Cię kochać za nią, nawet jeśli okażesz się innym trują­cym grzybem, starym mnichem czy człowiekiem z zepsu­tym mechanizmem, którego nie ma kto naprawić.

Jestem pewna, że powinieneś zostać tym, kim jesteś, i szanuję Cię za to. Mam nadzieję, że i Ciebie kusi, by dowiedzieć się, kim jestem. Jestem studentką dramatu i muzyki, i chociaż byłabym szczęśliwa, gdybym mogła Cię poznać, żeby przekonać Cię o szczerości moich uczuć do Ciebie, zdecydowałam, przez wzgląd na Twoją muzykę - przez wzgląd na Goddarda - że ten list będzie moim ostatnim. Życzę Ci jak najlepiej. Do widzenia, Goddardzie. Do widzenia, moja miłości”.

A więc nie była urzędniczką w Białym Domu, ale o ile mógł zaufać stemplowi na znaczku - studentką dramatu i muzyki z Nowego Jorku, która posłużywszy się prawdo­podobnie znajomościami w Capitol Hill, zdobyła firmową papeterię, żeby zwrócić uwagę na swoje listy. Ale dlacze­go, zastanawiał się Osten, posłała mu pięć intrygujących, intymnych listów, a także te zmysłowe zdjęcia, skoro nie miała zamiaru się przed nim odsłonić?

Oglądał zdjęcia raz po raz, wypatrując śladów, które mogłyby go do niej doprowadzić. Wodził oczami po wspaniałych, harmonijnych, prawie surowych liniach

jej ciała, na próżno szukając najmniejszej wskazówki do jej tożsamości. W końcu uświadomił sobie, że coś w jed­nym ze zdjęć wywołuje w nim dziwne uczucie, jakby gdzieś - na długo przed otrzymaniem pierwszego listu od niej - już je widział. Przyglądając się uważnie foto­grafii i pozwalając na swobodny przepływ skojarzeń, odkrył w końcu, że to poczucie deja vu wynikało z kom­pozycji zdjęcia. Gdzieś - ale nie pamiętał gdzie -w przeszłości widział zdjęcie kobiety; kobiety, której twarzy nie mógł sobie przypomnieć, zrobione pod tym samym dziwnym kątem. Wiedział, że nie było to zdjęcie Donny ani żadnej z kobiet, z którymi spotykał się w Ka­lifornii, ani też zuchwałej meksykańskiej kelnerki z Ho­telu Apasionada, która przynosiła mu śniadanie i pró­bując go uwieść, pokazywała zdjęcia, do których pozo­wała nago. Oczywiście, istniała możliwość, że kobieta z Białego Domu sama ustawiła aparat i ułożyła się w ta­ki sposób, że zdjęcie wydawało się skomponowane, było to jednak mało prawdopodobne. Osten znał się na tyle na fotografice i robieniu zdjęć, żeby wiedzieć, iż przy tego typu ujęciu aparat musi być tak blisko podłogi, że nawet doświadczona modelka nie może wiedzieć, bez zajrzenia w matówkę, jaką część jej ciała obejmie obie­ktyw. A może odbity w lustrze polaroid na trójnogu był zamierzonym fortelem? A może znający się na rzeczy fotograf ustawił aparat tak, by maksymalnie wyekspono­wać piękne łydki, uda i pośladki dziewczyny, po czym czmychnął z pola widzenia obiektywu? Czy to ten foto­graf, a nie Goddard, był mężczyzną, przed którym dziew­czyna przybierała tak intymne pozy?

Chociaż Osten wciąż nie mógł przypomnieć sobie tego drugiego zdjęcia ani osoby, którą przedstawiało, miał dziwne wrażenie, że był to ktoś znajomy.

Im bardziej przekonany był, że widział gdzieś podo­bną fotografię, tym bardziej nie potrafił odszukać jej w swojej pamięci. Nagle, kiedy już miał zamiar porzucić umysłowe poszukiwania, jego pamięć zaczęła pracować i w przebłysku olśnienia zobaczył zdjęcie, które przypo­minało to, jakie trzymał w ręce. Była to fotografia Wali Stawrowej.

Co więcej, było to ulubione zdjęcie jego ojca. Podczas jednej z rzadkich wizyt w ich mieszkaniu Jimmy zoba­czył je na nocnym stoliku Gerharda Ostena, w miejscu, w którym kiedyś stał portret matki Jimmy'ego, Leonore.

Na fotografii, zrobionej w okresie, kiedy jeszcze nie znała swojego obecnego męża, Wala ubrana w czarny obcisły trykot z długim rękawem leżała wyciągnięta zmysłowo na staromodnym szezlongu, usiłując przybrać pozę gwiazdy filmu niemego czy sowieckiej primabale­riny. Chcąc zwrócić uwagę na jej łydki i uda oraz uwy­puklić piękno ich kształtów, fotograf zrobił zdjęcie pod niezwykle niskim kątem oraz tak je skomponował i przyciął, żeby jeszcze bardziej zaakcentować pożąda­ny efekt.

Żabia perspektywa, z jakiej zrobione zostało zdjęcie Wali, jego kompozycja i przycięcie były takie same jak na zdjęciu, które trzymał przed sobą. Czy to możliwe, zastanawiał się Osten, żeby oba zdjęcia zrobił ten sam człowiek? Prawdopodobieństwo było niewielkie, ale Osten nie miał nic do stracenia, żeby pójść tym tropem. Zapyta Walę o nazwisko fotografa, odnajdzie go i w jakiś sposób dowie się, kim jest naga modelka bez twarzy.

Żeby nie wzbudzać podejrzeń Wali, Osten postanowił nie dzwonić do niej w sprawie zdjęcia, lecz zaczekać na bardziej sprzyjający moment. Tymczasem miał do zba­dania inny dobry ślad. Jeśli jego korespondentka z Bia­łego Domu była, tak jak pisała, studentką muzyki i dra­matu, jej różne muzyczne aluzje, znajomość muzyki Liebersona i Pregela, a szczególnie dygresje na temat życia Chopina łatwo zaprowadzą go na zajęcia z historii muzyki, na jakie ostatnio uczęszczała. Skoro wszystkie jej listy wysłane zostały z Nowego Jorku, wydawało się rzeczą logiczną sprawdzić najpierw w Juilliard i zacząć od przepytania Donny, która nie tylko że tam studiowala, ale również od czasu do czasu chodziła jako wolny słuchacz na interesujące ją zajęcia z muzyki w innych nowojorskich uczelniach.

Osten poprosił Donnę, żeby dowiedziała się, czy w Juilliard wykładano muzykę Goddarda Liebersona i Borysa Pregela. Obaj mężczyźni, wyjaśnił, byli bliskimi przy­jaciółmi jego rodziny i chciałby móc powiedzieć ojcu, że ich muzyka nie została zapomniana. Po przejrzeniu najświeższych katalogów uniwersyteckich i zadzwonie­niu w kilka miejsc Donna powiedziała Ostenowi, że z tego co wie, Lieberson i Pregel nie są włączeni do żadnego programu studiów w Nowym Jorku, ale ich muzyka może być przedmiotem specjalistycznych semi­nariów magisterskich. Zapytał ją wówczas, czy wie coś o zajęciach, na których na tyle wnikliwie studiuje się biografię Chopina, by omawiać również jego listy. Oj­ciec, wyjaśnił, uwielbia roztrząsać wszystkie aspekty życia tego kompozytora, a Osten czuł się zawsze jak zupełne zero, kiedy poruszano ten temat. Ojciec kilka­krotnie powoływał się szczególnie na jeden list, w któ­rym Chopin porównuje siebie do grzyba. Czy Donna nie wie przypadkiem, gdzie mógłby dowiedzieć się o takich rzeczach?

Rozbawiona powiedziała mu, że tak się składa, iż właśnie kilka tygodni temu jeden z wykładowców prze­czytał im ten list podczas zajęć z historii fortepianu.

Z trudem kryjąc podniecenie, zapytał ją wtedy, czy mógłby od czasu do czasu chodzić z nią na zajęcia, żeby podkuć się trochę i zaimponować ojcu. Zdziwiona i ucie­szona jego niespodziewanym zainteresowaniem światem, którego do tej pory unikał, Donna zgodziła się zabrać go ze sobą na najbliższe zajęcia z historii fortepianu.



Następnego dnia, w nadziei, że wydobędzie od Wali nazwisko i adres człowieka, który zrobił jej prowokacyj­ne zdjęcie, Osten wstąpił do apartamentu ojca na Man­hattanie pod pretekstem, że musi sprawdzić coś w bibliotece Gerharda Ostena do pracy semestralnej, którą właśnie pisze. Wybrał moment, kiedy wiedział, że ojciec będzie w swoim biurze w Etiudzie Klasyków.

Pokojówka poszła go zaanonsować i wróciwszy po chwili, wprowadziła go do siłowni, w której były różne urządzenia odchudzające i wzmacniające mięśnie jak również dwie małe łaźnie parowe. Ten pokój był pre­zentem urodzinowym dla Wali od ojca Ostena. Ubrana jedynie w szyfonowy szlafrok, spod którego prześwity­wał zarys piersi i ciemny trójkąt łonowy, Wala pedało­wała powoli na stacjonarnym rowerze, podczas gdy zestaw przyrządów pomiarowych rejestrował prędkość pedałowania, ciśnienie krwi, puls, przebieg oraz ilość spalonych kalorii.

Zakłopotany jej negliżem, który obudził w nim wspo­mnienie Majteczek Nastroju, powiedział, że zaczeka w bibliotece. Skierował się do wyjścia, ale rozbawiona i mile połechtana jego skrępowaniem Wala poprosiła, żeby dotrzymał jej towarzystwa, zanim osiągnie wyma­gany przebieg. Wściekły na siebie, że niepokoi go jej fizyczna obecność, usiadł na ławie i zdobył się na wysi­łek prowadzenia niezobowiązująco przyjacielskiej roz­mowy.

Wala straciła na wadze. Zauważył, jak wąska i wcięta stała się jej kibić, jak gładka była jej lekko opalona skóra. Zapuściła włosy i teraz obfite fale loków spadały jej na ramiona i piersi. Ciemne brwi i rzęsy nawet bez makijażu podkreślały błękit jej oczu i delikatny róż warg.

Po zdawkowych pytaniach o jego studia Wala podjęła wątek swoich osiągnięć w jeździe figurowej na lodzie. Oznajmiła mu, że ma niewątpliwy talent. Za każdym razem, kiedy ślizga się na lodowisku w Rockefeller Center, zbierają się tłumy i ludzie robią jej zdjęcia. Otrzy­mała kilka ofert zagrania w filmie od producentów, którzy ją tam widzieli. Ale, westchnęła omdlewająco, całe to okazywane jej zainteresowanie rozzłościło jedy­nie Gerharda i rozpaliło w nim zazdrość i podejrzli-

wość. Zsuwając z siebie szlafrok i wchodząc do łaźni parowej, poprosiła Ostena, żeby nie powtarzał tego, co mu powiedziała. Obiecał, że tego nie zrobi, i kiedy kilka minut później wyszła naga z łaźni i zupełnie świadomie, był o tym przekonany, podeszła do szafy, żeby wyjąć świeży szlafrok, odwrócił uprzejmie głowę. Powiedziała mu, żeby zaczekał, aż weźmie prysznic, a kiedy zamk­nęła drzwi do łazienki, Osten poszedł do pokoju ojca, usiadł na brzegu łóżka i wziął ze stolika nocnego zdję­cie, które było celem jego wizyty.

Jak tylko na nie spojrzał, wiedział, że się nie myli: podobieństwo między pozą Wali a pozą kobiety z Białe­go Domu było uderzające.

- Co o tym myślisz? - spytała Wala.

Odwrócił się i zobaczył ją stojącą przed nim w przeźroczystym peniuarze.

- Myślę, że jest piękne - odpowiedział, patrząc na fotografię.

- Nie mówię o zdjęciu, głuptasie, ale o tym - wskaza­ła peniuar. - Twój ojciec kupił go dla mnie podczas naszej podróży poślubnej w Paryżu.

- Uroczy, Wału - zapewnił ją. - Wyglądasz w nim jak.... Olga z Eugeniusza Oniegina.

- Olga! To niezbyt miłe, Jimmy! - skarciła go Wala, po czym zacytowała Puszkinowski opis Olgi.


W tej Wandykowskiej, tej rumianej

Pulchnej Madonnie, tują masz:

Ten glupi księżyc malowany

Na głupim niebie to jej twarz.7


Osten poczuł, że oblewa go rumieniec.

- Nie to miałem na myśli, Wału - powiedział. - Chcia­łem powiedzieć... jak Madonna, to wszystko! Ale po­wiedz mi, kto zrobił to zdjęcie? Jest wspaniałe!

- Tak naprawdę, nic cię to nie obchodzi. Po prostu zawstydziłeś się jak mały chłopiec.

Udając, że chce odświeżyć sobie w pamięci okolicz­ności, w jakich zrobione zostało zdjęcie, usiadła koło niego i nachyliwszy się, by spojrzeć mu przez ramię na fotografię, przycisnęła swoje piersi do jego pleców i do­tknęła włosami jego policzka.

Zapytał ponownie obojętnym tonem o autora zdjęcia, a Wala, przekomarzając się z nim, spytała chrapliwym szeptem, dlaczego go to ciekawi. Nawet zazdrosny z natury Gerhard Osten nigdy jej o to nie pytał. Czyżby Jimmy, droczyła się dalej, był zazdrosny o jej fotografa?

W obawie, że nalegając zbyt obcesowo nigdy nie wyciągnie z niej prawdy, nie ponowił pytania, ale uśmiechnął się dobrodusznie i odłożył zdjęcie na nocny stolik. Czując, że Osten chce wstać i wyjść, Wala wyciąg­nęła rękę i opierając się o niego, sięgnęła po fotografię. Przyglądała się jej przez chwilę w zamyśleniu, po czym wyjaśniła, że tak wyglądała zaraz po przybyciu do Ame­ryki ze Związku Radzieckiego. Chociaż jej fryzura może wydawać się nowojorczykom prowincjonalna, powie­działa jakby na usprawiedliwienie, tuż przed wyjazdem czesała ją najlepsza fryzjerka w Leningradzie.

Osten milczał, przypatrując się z uznaniem fotografii, aż w końcu Wala wyznała kokieteryjnie, że mężczyzna, który ją zrobił, był w niej zakochany. Ich miłość, zapew­niła Ostena, skończyła się na długo przed tym, jak spotkała Gerharda, ale nadal są dobrymi przyjaciółmi. Przysunęła się bliżej, napierając na jego plecy i uda. Osten wiedział, że jeśli ją teraz zrazi, nigdy nie powie mu, kim był ten mężczyzna. Czekając, aż zacznie mówić, wdychając jej perfumy i czując narastające w niej pod­niecenie, był świadom, że jej bliskość zaczyna na niego działać. Odwrócił się do niej, objął ją jedną ręką i deli­katnie przysunął do siebie, aż jej głowa spoczęła na jego ramieniu, a włosy połaskotały go w policzek. Na twarzy i szyi Wali pojawiły się wypieki, Osten usłyszał jej przyspieszony oddech. Wciąż trzymała między nimi zdjęcie, i dopiero, kiedy odłożyła je na nocny stolik, wzięła w dłonie twarz Ostena i zbliżyła ją do swojej. Rozchyliła usta i zajrzała mu w oczy, i wtedy zobaczył, jak były piękne i niewinne. Jeśli kiedykolwiek czuł do niej nie­chęć, pomyślał, to na pewno nie w tej chwili.

Kiedy już miał ulec podnieceniu, przyszedł mu na myśl ojciec, którego zabarwione starczym fioletem war­gi całowały ją zaledwie kilka godzin wcześniej, a usiane brązowymi plamami ręce trzymały w objęciach tak sa­mo jak teraz on. Wstrząsnął nim dreszcz obrzydzenia. Delikatnie wyswobodził się z jej uścisku i wstał z łóżka. Wala również wstała bez słowa i otuliła się szczelniej peniuarem.

Nie rozumiejąc, dlaczego ją zostawił, poszła za nim do biblioteki i patrzyła, jak zdejmuje z półek kilka ksią­żek, przegląda je, po czym odkłada po kolei na swoje miejsce. Żeby go zatrzymać, spytała, czy nadal chce wiedzieć, kto zrobił jej zdjęcie, i nie czekając na odpo­wiedź, tak jak to było w jej zwyczaju, powiedziała, że zrobił je Patrick Domostroy, jej stary przyjaciel, który przedstawił ją Gerhardowi Ostenowi tego samego wie­czoru, kiedy poznała Jimmy'ego i Donnę.



Teraz dopiero Osten był naprawdę zdziwiony. Czy Domostroy miał coś wspólnego z listami z Białego Do­mu? Czy to on zrobił zdjęcia nagiej kobiety?

Kiedy przyglądał się fotografiom przez szkło powię­kszające i przy pomocy specjalnego wykrywacza szukał na nich odcisków palców, odkrył ze zdumieniem, że jedyne odciski palców, jakie się na nich znajdowały, należały do niego. Czy brak odcisków palców był dzie­łem przypadku, zapytywał sam siebie, czy też autorka listów tak bardzo chciała zachować w tajemnicy swoją tożsamość, że wytarła je z odbitek?

Następnie zaniósł polaroidy do laboratorium fotogra­ficznego i kazał powiększyć na poczekaniu każde zdjęcię do rozmiarów otwartej gazety. Powiększenia jeszcze bardziej wydobyły tajemnicze, porywające piękno natu­ralnych proporcji ciała dziewczyny i im dłużej się jej przypatrywał, tym bardziej zachwycała go szokująca czystość jej seksualnego zatracenia. Długie, gęste włosy, które na wszystkich zdjęciach skrywały jej twarz, na wielu były misternie ułożone, tak by zasłonić linię ra­mion. Myśl, że dziewczyna z fotografii może na zawsze pozostać bez twarzy i nazwiska, doprowadzała go do szału i zaczął metodycznie, wręcz obsesyjnie studiować jej szyję, piersi, linię brzucha, kształt ud, w nadziei, że odkryje znamię, skazę, coś, co pewnego dnia będzie mógł porównać z ciałem z krwi i kości.

Zauważył niezwykłe rozmiary brodawek jej piersi. Tylko raz wcześniej widział takie sutki: u byłej kochan­ki, mężatki, która w tym czasie była w szóstym miesiącu ciąży. Jednakże nic w kształcie ciała nagiej piękności z Białego Domu nie wskazywało na ciążę.

Podczas niespodziewanej wizyty w mieszkaniu ojca Ostenowi udało się zostać na chwilę samemu w sypialni i sfotografować szybko zdjęcie Wali. Następnego dnia wywołał je, powiększył i porównał z odbitką zdjęcia, które przypominało. Mimo że Wala była ubrana, a ko­bieta z Białego Domu naga, i mimo że obie zostały sfo­tografowane w zupełnie różnym otoczeniu, kiedy poło­żył oba zdjęcia koło siebie, podobieństwo w kącie usta­wienia aparatu i pozie obu modelek nie ulegało naj­mniejszej wątpliwości. Jednakże, choć wydawało się mało prawdopodobne, aby dwaj fotograficy ujęli swoje modelki pod dokładnie tym samym dziwacznym, prawie perwersyjnym kątem, Osten uznał, że nie było to wyklu­czone.

Kiedy roztrząsał w myślach te problemy, do jego doty­chczasowych zmartwień dołączyło nowe. Donna oznaj­miła mu, że zbiera się na odwagę, by skontaktować się z Patrickiem Domostroyem. Chciała prosić go, żeby po­słuchał jej gry i przeanalizował jej technikę. To, stwierdziła, pomoże jej podjąć decyzję, czy ma wziąć udział w konkursie pianistycznym w Warszawie. Międzynaro­dowy Konkurs Chopinowski odbywa się jedynie raz na cztery lata, jeśli zatem nie spróbuje w tym roku, powie­działa, może już nie mieć drugiej szansy.

Osten był przekonany, że Domostroy wykorzysta taką okazję, by zaciągnąć ją do łóżka, ponieważ na przyjęciu, na którym się spotkali, nie ukrywał, że Donna mu się podoba. Pomyślał również, że Donna może niechcący dostarczyć Domostroyowi informacji, które pozwolą usta­lić tożsamość Goddarda. Musiał jednak przyznać, że nie miał dobrego powodu, by odradzać jej kontaktów z Domo-stroyem. Zresztą, jeśli nie odgadła o nim więcej, niż się przyznawała, czy mogłaby powiedzieć Domostroyowi coś, co by go zdradziło? Na tyle, na ile znał samego siebie, wiedział, że nie ma zwyczaju mówić przez sen.

W międzyczasie wybrał się do Leitmotiy, Inc., najle­piej zaopatrzonego sklepu w Nowym Jorku ze sprzętem ratunkowym i detektywistycznym do śledzenia, obsta­wiania i podsłuchu, w którym zaopatrywali się zamożni prywatni detektywi, jak również troszczący się o swoje bezpieczeństwo bogaci Amerykanie, Latynosi i Arabo­wie. Kupił uruchamiany głosem miniaturowy magneto­fon, który mógł nagrywać non stop przez dwanaście godzin oraz paraboliczny mikrofon, wychwytujący, zgłaśniający i nagrywający dźwięki z odległości pół ki­lometra.



W nadziei, że odszuka kobietę z Białego Domu, za­nim ona odnajdzie jego, Osten stał się częstym gościem w Juilliard. Przyglądał się uważnie studentkom uczęsz­czającym na zajęcia z historii fortepianu, na których omawiano listy Chopina.

Posługując się zdjęciami z Białego Domu jako kryte­rium porównawczym, szybko wyeliminował wszystkie te, których kształty wyraźnie różniły się od figury kobie­ty na zdjęciach, i w końcu zawęził liczbę kandydatek do sześciu osób. Od tego momantu zdjęcia nie były już pomocne. Mówiły mu jedynie, że autorka listów z Białe­go Domu była biała. Wszystko inne: wzrost, waga, wy­miary, znaki szczególne zamazywał sposób upozowania, gra świateł i cieni na jej ciele oraz kąt ustawienia kamery, który albo skracał, albo wydłużał długość jej kończyn. Niemniej jednak, po dłuższej obserwacji, przy­najmniej trzy z sześciu kandydatek wydały mu się sto­sunkowo bliskie w typie fizycznym do obiektu jego po­szukiwań. Jedynym sposobem, aby upewnić się, że jed­na z nich była kobietą, której szukał, było poznać ją w sytuacji intymnej: poznać nie tylko jej ciało, które może przypominać tuzin innych, ale również jej umysło-wość, wiedzę muzyczną, gust, myśli i skojarzenia. Nawet wtedy proces identyfikacji nie będzie łatwy, ponieważ wszystkie jego domysły miały co najmniej słabą podsta­wę. A jeśli podobieństwo między obiema fotografiami jest przypadkowe? A jeśli okaże się, że kobieta, którą wybierze do przepytywania, nie ma żadnego związku z Białym Domem czy kimkolwiek, kto się za tym kryje?

Po chwili uświadomił sobie największy ze wszystkich problem: jeśli jedna ze studentek z Juilliard była tą, która do niego pisała, to czy rozpytując zbyt otwarcie o sprawy, jakie poruszała w swoich listach, nie wpadnie w pułapkę, którą na niego przygotowywała ona lub ktoś za jej plecami? Czy nie da jej do zrozumienia, że jest Goddardem, zanim upewni się, że ona jest autorką listów z Białego Domu? Czy był przygotowany na takie ryzyko, i to w dodatku w Juilliard, prawdziwej kuźni plotek świata muzycznego? Poza tym, jeśli umówi się z którąś z tych kobiet na rozmowę, jak wytłumaczy Don­nie, gdyby się o tym dowiedziała, swoje nagłe zaintere­sowanie jej uniwersyteckimi koleżankami? Czy był go­tów zaryzykować utratę Donny dla odnalezienia autorki listów z Białego Domu?

Fakt, że Patrick Domostroy mógł zrobić zdjęcia tej kobiety, stwarzał dodatkową komplikację. Nawet jeśli to on je zrobił, nie musiał wiedzieć, do jakiego celu zostały wykorzystane. A zapytany, dlaczego miałby wyjawić mu tożsamość modelki? Z drugiej strony, jeśli Domostroy je zrobił i znał cel, do jakiego miały zostać użyte, wówczas albo kobieta była narzędziem w jego rękach, albo on w jej, i każda próba wypytania go o to przez Ostena automatycznie wzbudziłaby w nim podejrzenie. Gdyby poszedł do Domostroya i zaczai pytać go o rzeczy, które mógł znać z listów jedynie Goddard, czy nie przyznałby się, że sam jest Goddardem? Czy był przygotowany, by podjąć takie ryzyko z Patrickiem Domostroyem, moral­nym bankrutem, i narazić się na szantaż?



Podczas swoich wizyt w Juilliard na zajęciach z hi­storii fortepianu Osten stwierdził, że jedna z jego trzech kandydatek jest szczególnie interesująca. Nazywała się Andrea Gwynplaine. Była koleżanką Donny ze studiów, wystarczyła więc delikatna sugestia, by pewnego dnia Donna przedstawiła go jej w szkolnej kafeterii, w której lubił przesiadywać, studiując powierzchowność swoich kandydatek na nagą piękność z Białego Domu.

Z początku Andrea wydała się Ostenowi nieco wyższa i może nieco szczuplejsza od kobiety z Białego Domu, z drugiej strony wiedział, że dziwny kąt, pod jakim zrobiono zdjęcie, zniekształcił figurę tajemniczej nie­znajomej. Miał wrażenie, że rozpoznaje u Andrei lekko kanciastą linię ud nagiej modelki, chociaż naturalnie falujące włosy dziewczyny różniły się od włosów nagiej piękności ze zdjęcia. Im bardziej wydawało mu się, że może zidentyfikować kobietę, której szukał, tym bar­dziej ekscytowała go perspektywa poznania umysłowo-ści Andrei, albowiem jeśli była autorką listów do God-darda, jej umysł był dla niego nieskończenie bardziej ekscytujący niż jej ciało.

Jakże różniła się od Donny, myślał. Donna była posą­gowa, jej cielesność ostentacyjna; Andrea była kobieca i stylowo dojrzała. Ciemny kolor skóry Donny, jakby nie przepuszczający światła, wydawał się z niej wychodzić i w niej zatrzymywać, zaś ciało Andrei, promieniujące jak światło, które na nie padało, pieściło oczy Ostena łagodnym blaskiem. W sposobie bycia Donna była zde­cydowana, pewna siebie; Andrea była po prostu żywa. Uroda Donny zmuszała do zwrócenia na nią uwagi, Andrea tylko ją przyciągała. A w końcu nikła szansa, że Andrea może być kobietą z Białego Domu, napełniła Ostena tęsknotą za nią. Już nie pragnął Donny.

Wyobrażał sobie, że przyszedł do autorki listu jako do kobiety, którą zawsze chciał mieć; kobiety, którą prawie znalazł - i stracił - w Leili. Czy to możliwe, że odnajdzie jaw Andrei?

Musiał upomnieć się, że ma działać ostrożnie. Jeśli Andrea była jego nagą pięknością bez twarzy, pod żad­nym pozorem nie może zdradzić się przed nią, kim jest, skoro bowiem napisała listy, które otrzymał, z pewno­ścią spodziewała się, że w każdej chwili podejdzie do niej Goddard, i każde nagłe zainteresowanie nią może wzbudzić jej czujność.

Mimo to chciał ją poznać. Ciągnęło go do niej nie tylko dlatego, że mogła napisać te niezwykłe listy, ale także ponieważ sama w sobie była kusząca. Wszelako jedna uporczywa myśl odstręczała go od niej: myśl o Patricku Domostroyu.

Jeśli Domostroy zrobił zdjęcia kobiecie z Białego Do­mu, i jeśli tą kobietą była Andrea, wówczas Osten mu­siał liczyć się z możliwością, że człowiek, którego inten­sywnie nie znosił, był przyjacielem tej pięknej kobiety, może nawet jej kochankiem, w każdym razie osobą po­zostającą z nią w na tyle intymnych stosunkach, by zro­bić jej wysoce kompromitujące zdjęcia w stanie seksu­alnego szaleństwa. Sam Osten pragnął tak bardzo intym­nego związku z Andrea, że aby nawiązać z nią więź emocjonalną, uznał, że musi podjąć ryzyko i rozstrzyg­nąć, czy była, czy nie była autorką listów, a jeśli tak, czy Domostroy był tym człowiekiem, który ją sfotografował.





III


Po wysłaniu listów wszystko zależało od Goddarda. Ufając instynktowi Domostroya oraz jego zapew­nieniom, że listy zawierają wystarczająco dużo wskazó­wek, by doprowadzić do niej Goddarda, Andrea miała nadzieję, że Goddard nie będzie tracił czasu, i żeby zrobić dla niego miejsce, Domostroy, tak jak to wcześ­niej uzgodnili, opuścił jej mieszkanie i przeniósł się z powrotem do swojego pokoju w Old Glory.

Przywitały go zatęchła woń starej skóry oraz warstwy kurzu i cały pierwszy dzień spędził na sprzątaniu swo­jego lokum, sprawdzaniu wszystkich bezpieczników i alarmów oraz nastawianiu dziesiątków elektronicz­nych urządzeń, których dźwięki o wysokiej częstotliwo­ści odstraszały szczury, trzymając te nieprzyjacielskie gryzonie w bezpiecznej odległości. Drugiego wieczoru ściągnął pokrowiec z fortepianu w sali balowej i impro­wizując aranżacje hiszpańskich piosenek Goddarda grał tak długo, aż opadła go senność. Myślał, że z dala od komfortu mieszkania Andrei będzie się czuł pusty i opuszczony, ale ku swemu zdziwieniu w miarę upływu dni ogarniał go coraz lepszy nastrój, jakby wróciwszy do stanu samotności, mógł nagle wyruszyć w kolejną po­dróż, na jaką tylko miałby ochotę.

Tymczasem Andrea czekała na pojawienie się God­darda lub kogoś, kto by go reprezentował. Obserwowała zachowanie wszystkich dookoła i dzwoniła o dziwnych porach do Domostroya, prosząc o spotkanie w hotelo­wych holach, kawiarniach czy muzeach dla przedyskutowania swoich odkryć i podejrzeń. Stosowała przy tym zawsze nadzwyczajne środki ostrożności, aby upewnić się, że nie jest śledzona.

Domostroy nie wiedział, czy spotyka się z nim, ponie­waż nudzi się bez towarzystwa kochanka, czy dlatego że nie chce wypuścić go z rąk. Chociaż cieszył się, że znowu jest niezależny, mieszkając samotnie, słuchając dobrej muzyki, dużo czytając i cztery razy w tygodniu grywając u Kreutzera, a tymczasem rozglądając się za innymi zajęciami, przyrzekł Andrei, że kiedy tylko będzie go potrzebować, stawi się, żeby jej pomóc. Andrea obieca­ła, że w zamian za to od czasu do czasu spędzi z nim noc.

Wkrótce po tym, jak się od niej wyprowadził, spotkali się w salach muzycznych Muzeum Metropolitalnego. Kiedy przechadzali się między gablotami wystawowymi, Domostroy poczuł, że znowu jej pragnie. W luźnej bluz­ce, obcisłych dżinsach i sandałach na wysokim obcasie wyglądała jak uosobienie uwodzicielskiej studentki. Rozdarty między pożądaniem i pogardą dla swojej se­ksualnej zależności zrozumiał, że ciągle nie jest od niej wolny.

- Jak ci się żyje w Old Glory? - spytała Andrea.

- Dobrze, ale tęsknię za tobą - odparł apatycznie. Nie zareagowała na jego słowa i zatrzymała się przed kolekcją antycznych lir.

- To coś dla ciebie. - Wskazała instrumenty o dziw­nych kształtach i przeczytała na głos podpis: - „Kissar, lira afrykańska. W Afryce Środkowej pudło liry robiono z dyni, łupiny orzecha kokosowego lub, jak w tym przy­padku, czaszki ludzkiej. Niekiedy jej ramiona były roga­mi gazeli”.

Domostroy cofnął się na widok trupiej główki kissaru. Góra czaszki była ścięta i obciągnięta skórą, wokół czubka dla dekoracji przyszyto kępki ludzkich włosów, a dla rezonansu spód czaszki wyłożono ściśle przylega­jącą cienką wysuszoną skórą.

Andrea podążyła za jego wzrokiem.

- Sądząc po kolorze włosów, właściciel czaszki był białym. Tym gorzej dla niego - zauważyła spokojnie.

- Swoją drogą, mówiąc o białych ludziach i afrykań­skich gazelach, dowiedziałam się, że masz kolejną wiel­bicielkę w Juilliard. Donnę Downes, czarną pianistkę.
Nigdy mi o niej nie wspominałeś.

- Widziałem ją tylko raz, przelotnie, na przyjęciu Etiudy Klasyków - odparł Domostroy. Pamiętał ją do­brze i zawsze żałował, że pozwolił, aby czas i wydarze­
nia zneutralizowały jego pamięć o niej. Żałował, że nie posłuchał swojego pierwotnego impulsu i nie nawiązał z nią romansu. - Skąd wiesz, że jest moją wielbicielką? - zapytał.

- Donna siedziała ze mną wczoraj w kafeterii i... uwaga, uwaga!... Trzymała w swojej małej czarnej rącz­ce twoje płyty wydane przez Etiudę Klasyków!

- Jej ręka może być mała i czarna - powiedział Do­mostroy - ale z pewnością jest wielka, kiedy gra na fortepianie.

- Ale nie tak wielka jak jej cyce - zauważyła Andrea. - W każdym razie zapytałam naszą kokosową damę, co o tobie myśli.

- Mam nadzieję, że nie powiedziałaś jej, że się znamy - warknął. - Nie zapominaj o naszym planie. Dopóki nie otrzymamy wiadomości od Goddarda, nikt, ale to nikt,
nie może wiedzieć...

- Oczywiście, że jej nie powiedziałam – przerwała mu Andrea. - Ale nie ma nic złego w prowadzeniu roz­mowy o twojej muzyce. Zna ją wielu studentów w Juil­liard.

- I co panna Downes miała do powiedzenia na temat mojej muzyki?

- Nie miała okazji, żeby coś powiedzieć, ponieważ przyszedł po nią jej chłopak, Jimmy Osten, i zamilkła.

- Ach, tak - powiedział Domostroy - mały Jimmy Osten!

- Niezbyt dobrze. Jego ojciec był przez lata moim wydawcą. Kiedy go odwiedzałem, co jakiś czas natyka­łem się na Jimmy'ego. Był tak cichy i zamknięty w sobie jako dziecko, że nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Teraz wyrósł, ale nadal nikt go nie zauważa.

- Z wyjątkiem jednej osoby. Donny.

- A czego się spodziewasz? Zamierza zostać piani­stką koncertową i potrzebuje wydawcy muzycznego. Pa­miętaj, że ojciec Jimmy'ego, miły stary cap, jest właści­cielem Etiudy. Ale jego dzieciak wydaje się być zimny jak ryba... zupełnie pozbawiony uczuć.

Jego słowa zaniepokoiły Andreę.

- Skąd wiesz, że nie ma uczuć? Czy Donna powiedzia­ła ci to na przyjęciu?

- Nie musiała - odparł Domostroy. - Tego wieczoru, kiedy poznałem Donnę, mieliśmy z Jimmym małą kłót­nię na temat muzyki i chociaż wściekł się na mnie, czy też na nią, za to, że się ze mną zgodziła, nie potrafił zebrać się, żeby to powiedzieć. Biedny poskromiony
kogucik! - Roześmiał się. - A może kukułka?

- To nie fair naśmiewać się z niego dlatego, że ma defekt głosu.

- Kogo obchodzi jego głos? Mówię o nim. – Zacytował Wordswortha:


Kukułko, czy cię ptakiem zwać,

Czy też wędrownym głosem?


Pieszczochu wiosny, witaj mi!

Nie jesteś dla mnie ptakiem,

Ale zagadką, głosem mdłym

Lub niewidzialnym znakiem!


- Zadziwia mnie twoja trywialność. Poza tym Jimmy na pewno nie jest niewidzialny! Jest zdecydowanie przystojny - powiedziała Andrea. - Piękny uśmiech. De­likatne oczy. Jedwabiste blond włosy. I wydaje się być sentymentalny. - Urwała, a po chwili dodała przymil­nym tonem: - Ale pozwól mi opowiedzieć ci historyjkę o Donnie, twojej murzyńskiej wyznawczyni.

Kilka lat temu kręcił się po Juilliard facet o imieniu Marcello. Był biały, zbudowany jak deskowicz, wysoki, smukły, uprzejmy, zawsze uśmiechnięty i nigdy nie wy­konał ruchu, żeby umówić się z kimś na randkę. Ale sterczał dalej z tym ogromnym, i wierz mi, bardzo wido­cznym instrumentem w swoich dżinsach, jakby stał na warcie, jakby czekał na kogoś, kogo jeszcze nie spotkał, i nie mogłyśmy odgadnąć, kto to może być.

Niektórym dziewczynom, między innymi i mnie, po­dobały się jego uroda i maniery. Fantazjowałyśmy na temat jego niewinności, mając nadzieję, że wciąż czeka na swoją wymarzoną ukochaną, która delikatnie zaprowadzi go do łóżka. Ale on zachowywał dystans. W końcu, kiedy wszystkie zrezygnowałyśmy z niego, znalazł swoją pra­wdziwą miłość. Była nią Donna Downes! Prawdziwy poli­czek w nasze białe twarze. Donna miała stypendium za bardzo dobre wyniki w nauce i była laureatką prawie każdej nagrody pianistycznej, jaką można było zdobyć, w tym Nagrody Elisabeth Weinreich-Levinkopf. Zanim się zorientowałyśmy, Donna i Marcello zaczęli ze sobą cho­dzić. Nasza zazdrość w końcu wygasła i pochłonęły nas nasze studia, kochankowie i dojazdy na uniwersytet.

I wtedy zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Jeden z moich przyjaciół powiedział mi, że jest przekonany, iż nasz Marcello to w rzeczywistości gwiazdor porno znany pod pseudonimem Dick Longo i występujący w setkach porno filmideł, wideo-special i filmach hard porno, które można zobaczyć w kinach peep show w centrum miasta.

Następnego dnia mój przyjaciel zabrał mnie do jed­nego z wideo seks-klubów na Times Sąuare, gdzie w in­tymnej atmosferze kabiny obejrzeliśmy wszystkie ster­czące atrybuty Dicka Longo w Grze organu, jednej z jego bardziej nieprzyzwoitych seksualnych eskapad. Nie by­ło żadnej wątpliwości: Dickiem Longo był Marcello.

Natychmiast kupiłam kopię filmu i następnego dnia zaprosiłam wszystkie dziewczyny, którym kiedyś się tak podobał, na pokaz mojego nabytku. Wyobraź sobie ich radość, kiedy zobaczyły w całej okazałości jego wspa­niale rozwinięte części ciała. - Przerwała.

- A co z Donną Downes? - spytał Domostroy. - My­ślisz, że przez cały czas wiedziała, kim jest?

Andrea wzruszyła ramionami.

- Jedyne, co wiem, to to, że Donna też przyszła na film i razem z nami oglądała wyrafinowane sztuczki nagiego Dicka i jego bardzo sterczącego długiego kuta­sa. Podczas seansu zerkaliśmy co jakiś czas na nią, kiedy patrzyła na ekran. No cóż, muszę przyznać, że atramentowa wiedźma żadnym drgnieniem twarzy nie zdradziła swojego zaskoczenia tym, co zobaczyła, i nikt z nas nie śmiał zapytać, czy wiedziała już wcześniej, że
pieprzył ją najbardziej znany w kraju gwiazdor porno. W każdym razie zaraz potem nasza Czarna Orchidea zaczęła ostentacyjnie pokazywać się z Marcellem i cho­dziła z nim jeszcze przez kilka miesięcy. Oczywiście, żeby zrobić nam na złość - dodała, uśmiechając się
złośliwie.

- A może dlatego, że była w nim zakochana - zasuge­rował Domostroy.

- Zakochana? W gwiazdorze filmów porno? – Andrea roześmiała się. - To niemożliwe. Nie, jeśli lubi senty­mentalnych chłopców w typie Jimmy'ego Ostena. Jimmy nie może różnić się bardziej od Dicka Longo!

- Nie bądź taka pewna - powiedział Domostroy. - Pornografia i sentymentalizm idą ręka w rękę. Obie kłamią na temat seksu. Ale opowiedz mi więcej o Jimmym i Donnie.

- Niewiele jest do opowiedzenia - stwierdziła An­drea. -Jak na mieszaną barkarolę wydaje się, że jest im ze sobą dobrze. Ale wszyscy zastanawiamy się, czy Kró­lowa Bantu nie tęskni za Dickiem z dawnych dni. - Uśmiechnęła się nieprzyjemnie.

- To nie fair wyśmiewać się z Jimmy'ego tylko dlate­go, że nie może mierzyć się z Panem Longo - przedrzeź­niał Andreę Domostroy.

- Nie wiadomo, czy nie może - roześmiała się Andrea. - Może Jimmy ma wokoło mnóstwo kobiet. Wiem, że często przebywa poza Nowym Jorkiem. Zdaje się, że nie znosi swojej młodej bolszewickiej macochy, i chyba z wzajemnością. Właśnie dopiero co wrócił do miasta.

- Powiedz mi... czy Donna wydaje się być szczęśliwa z Jimmym? - zapytał Domostroy.

- Nie umiem powiedzieć. W tej chwili nasza biedna siostrzyczka denerwuje się, czy ma wziąć udział w Kon­kursie Chopinowskim, czy nie. Widać, że ją to kusi. Wszyscy wiemy, co znaczyła wygrana w Moskwie dla innej absolwentki Juilliard, van Cilburn!

Obraz Donny Daves w sukni wieczorowej, kłaniającej się odświętnie ubranej europejskiej publiczności ożywił fantazję Domostroya. Tak bardzo chciałby z nią być w Warszawie, mieście, w którym studiował, jak nauczyciel z uczennicą, kochanek z kochanką, uspokajać ją w drodze do sali koncertowej, przysłuchiwać się jej grze w pokoju ćwiczeń ostatni raz przed wyjściem na scenę, sprawdzić, czy jej ulubiony fortepian jest odpowiednio ustawiony na scenie, słuchać ze wstrzymanym oddechem jej występu, a następnie wziąć ją w ramiona chwilę po jej triumfie.

- Podoba ci się, prawda? - spytała Andrea.

- Donna Downes?

- Tak, Donna Downes. - W głosie Andrei nie było niechęci.

- Podoba mi się jej uroda. Pokaż mi mężczyznę, któremu się nie podoba! - odparł, udając, że już wyrzu­cił Donnę ze swoich myśli.

Andrea przyglądała mu się bezczelnie.

- Myślisz, że Donna byłaby posłuszną uczennicą w jednym z twoich seks-klubów?

- Z tego, co zauważyłem, Donna Downes na pewno nie należy do posłusznych - odparł. - Zapytaj Jimmy'ego.

- Pytam ciebie - powtórzyła, a kiedy nie odpowie­dział, ciągnęła dalej: - A jeśli nikczemna rozpustnica miałaby się tobie oddać? - Równo akcentowała słowa.

- Zresztą, Donna już jest niewolnicą... muzyki białego człowieka. Jako niegdysiejszy mistrz tego gatunku, czy nie jesteś jej potencjalnym władcą? - Przerwała i spoj­
rzała mu twardo w oczy. - Pomyśl, jaką sensację wzbu­dziłaby w Polsce twoja czarna niewolnica, grając Polo­neza As-dur podczas konkursu pianistycznego! - Odcze­kała chwilę dla większego efektu. - Dlaczego do niej nie zadzwonisz, Mistrzu? - zapytała głosem napalonego seksownego kociaka.

- Chętnie - odparł Domostroy, wpadając w żartobli­wy ton. - Ale jeśli to zrobię, czy mogę liczyć, że będziesz trzymać z dala Jimmy'ego?

- To nie będzie zbyt trudne - odparła figlarnie. – Po sposobie, w jaki złoty neofita patrzył na mnie w kafete­rii, nie byłabym wcale zdziwiona, gdyby umówił się ze mną na randkę.

- Jeśli się z nim spotkasz - powiedział Domostroy - uważaj na to, co będziesz mówić! Pamiętaj, kim jest, i nie zapominaj, że Nokturnowe Nagrania, które wydają Goddarda, są również dystrybutorem Etiudy Klasyków, firmy jego ojca. Świat muzyczny jest jak małe miasteczko, wszyscy ci ludzie są towarzysko powiązani, a niektórzy z nich mogą nawet znać Goddarda.

- Nadal nie powiedziałeś, czy zamierzasz zadzwonić do Donny.

- Czy to ma jakieś znaczenie?

Machnęła ręką.

- Może mieć. Co byś powiedział na to, gdybym sama się nią zainteresowała?

- No, no. Nie podejrzewałem cię o ciągoty do kobiet.

- Nie mam żadnych przesądów seksualnych - oznaj­miła złowieszczo. - Ale lepiej, żeby nie wchodziła mi w drogę.

- Nie wchodziła ci w drogę? - zaniepokoił się Domostroy. - Jeśli podobasz się Jimmy'emu, Donna nie jest przeszkodą. A jeśli nie...

- Kto mówił o Jimmym? Słuchaj, widzę, że ona ci się podoba, i nie chcę, żeby ta czarna pizda kręciła się koło ciebie. Czy wyrażam się jasno? - zapytała. - Dopóki nie dowiem się, kim jest Goddard, nie możemy tracić ze sobą kontaktu, nieprawda, partnerze? - Szyderczy uśmieszek igrał na jej ustach. - Chociaż wróciłeś do Old Glory, chcę wiedzieć, że jesteś w zasięgu mojej ręki.

- Jako partner na jedną noc?

- A jak myślisz?

- Myślę - powiedział, udając, że bierze jej słowa za dalszy ciąg żartów - że na miejscu Donny nie zaintere­sowałbym się tobą.

Andrea wyczuła jego nastrój.

- Ale nią nie jesteś. Nie dość, że ta biedaczka jest Murzynką, to jeszcze nie czuje się pewnie jako artystka. I tak nasza brunatna dama jest seksualnym odmieńcem, i to w dodatku napalonym. Zrobi wszystko, żeby być kochaną. Czuć się potrzebną. Stać się równą... choćby tylko w oczach kochanki. - Drażniła się z nim. – Jako kobieta wiem więcej o tej flirciarze, niż ty się kiedykol­wiek dowiesz. Założę się, o co chcesz, że w każdej chwili
mogę mieć tę czarną perłę w swoim łóżku.

- Za to ja jako mężczyzna wiem więcej niż ty o Goddardzie - odparł, hamując złość. - i nawet jeśli jest zawoalowanym arabskim szejkiem, wątpię, żeby spodo­bała mu się prymitywna amerykańska lesbijka.



To, co Andrea powiedziała o Donnie, przywołało w Domostroyu wspomnienie kobiety, którą znał kilka lat wcześniej i której jeszcze nie zapomniał. Był u szczytu kompozytorskiej i pianistycznej sławy, i prawdopodob­nie dlatego, że jego nazwisko i podobizna pojawiały się stale w środkach masowego przekazu, wytwórnia filmo­wa poprosiła go, by zagrał rolę rosyjskiego kompozytora w epickim filmie hollywoodzkim. Uznawszy, że takie doświadczenie może ożywić jego wyobraźnię i przydać się jego sztuce, Domostroy wyraził zgodę.

Niektóre fragmenty filmu kręcono w plenerze w Hi­szpanii. W tym samym czasie, gdy Domostroy i inni akto­rzy przybyli do Sewilli, w Hotelu Alfonsa XII, relikcie wspaniałej przeszłości hiszpańskiej architektury, rozpo­czynał się festiwal muzyki współczesnej. Miało w nim wziąć udział kilku znanych artystów i kompozytorów i Domostroy z żalem uświadomił sobie, że jego plan zdjęciowy - od ósmej rano do późnego popołudnia lub wieczora - nie pozwoli mu obejrzeć występów wielu wybitnych solistów i zespołów.

Pewnego dnia, kiedy pod uważnym okiem fryzjera, dublera, charakteryzatora i kostiumologa przygotowy­wał się w garderobie do kolejnego ujęcia, zobaczył na zewnątrz młodą kobietę. Rozpoznał w niej pracownicę działu rekwizytów i kostiumów i zauważył, że zajęta by­ła lekturą programu festiwalu muzycznego.

Widział ją kilka razy wcześniej. Była ładna: miała jasną cerę i delikatne rysy. Robiła wrażenie osoby nie­śmiałej, zauważył, że boi się przyłapać na sobie jego wzrok. Ta jej płochliwość peszyła go, a kobieta biorąc jego rezerwę za niechęć, starała się go unikać. Ale jemu podobała się jej powierzchowność, szczególnie sposób, w jaki się ubierała. Każdego dnia nosiła inną suknię, a każda suknia wydawała się zmieniać jej wygląd do tego stopnia, że prawie zmieniała jej osobowość.

Później, kiedy zobaczył ją posilającą się samotnie w kafeterii, usiadł naprzeciwko i zapytał, które imprezy festiwalu zamierza obejrzeć. Ucieszona jego zaintereso­waniem, odpowiedziała mu na pytanie, po czym wyzna­ła, że najbardziej fascynuje ją w festiwalu nie tyle mu­zyka, co obecność tak wielu kompozytorów. Dla niej, osoby nieśmiałej, komponowanie jawi się jako coś tak odległego od rzeczywistego życia, że zawsze ciekawiło ją, czy kompozytorzy też są nieśmiali. Zastanawiała się, czy zazdroszczą wykonawcom, aranżerom i innym agresywnym harpiom, korzystającym z owoców ich pracy, którzy często są bardziej uznani i wyżej opłacani niż sami twórcy. Właśnie przeczytała artykuł francuskiego psychologa, który twierdzi, że muzycy, z natury swojej pochłonięci muzyką i w niej zatraceni, o wiele bardziej niż inni ludzie zdolni są do emocjonalnego i duchowego zespolenia ze swoimi seksualnymi partnerami. Zawsze chciała wiedzieć, jakie wydarzenia i stany umysłowe inspirują artystę do skomponowania utworu.

Mimo swojego zainteresowania, czy obsesji, tajemni­cą tworzenia muzyki, nigdy nie poznała ani nie spotkała na gruncie towarzyskim żadnego kompozytora. Miała nadzieję, ze festiwal w Sewilli, na który przyjeżdżało tak wielu kompozytorów, może być dla niej okazją do spot­kania przynajmniej jednego z nich.

- Już pani jednego spotkała - powiedział, starając się ją rozluźnić. - Mnie. Chyba że sądzi pani, że zrobię karierę filmową! - zażartował.

Spojrzała na niego.

- Oczywiście wiem, że jest pan kompozytorem, panie Domostroy, i znam pańską muzykę. Tylko że poznałam pana w takich zwyczajnych okolicznościach!

- Zwyczajnych?

- No tak W naszym spotkaniu nie ma nic tajemniczego.

Zdumiała go jej otwartość.

- Chce pani powiedzieć, że nie ma dla pani nic tajemniczego w naszym spotkaniu, ponieważ spotkała mnie już pani wcześniej? Ponieważ widziała mnie pani na planie filmowym?

- Och, nie. Wcale nie - zaprotestowała, oblewając się rumieńcem. - To dlatego, że już pan wiedział, kim je­stem, co robię i - zawahała się - nawet jak wyglądam... w tak zwyczajnych okolicznościach.

- Nadal jest pani dla mnie tajemnicą - powiedział. - Nic o pani nie wiem. Ale bardzo mi się pani podoba. Niech mi pani powie, czy naprawdę wygląda pani ina­czej w innych okolicznościach?

Zawahała się przez chwilę.

- Tak - odparła zawstydzona. - Lubię ubrania. Lubię się przebierać... lubię się trochę zmieniać.

Próbując potwierdzić to, co tylko podejrzewał, zapy­tał, czy to z powodu zainteresowania ubraniami i ko­stiumami - widocznego w sposobie, w jaki ubierała się na co dzień - wybrała pracę w dziale kostiumów wy­twórni filmowej. W odpowiedzi wzdrygnęła się i zaczer­wieniła po szyję. Domostroy zapytał więc szybko, czy przymierzała różne historyczne kostiumy. Rozejrzała się wokół, jakby w obawie, że ktoś mógł go usłyszeć. Następnie, z płonącymi policzkami, ciężko oddychając, wstała, szykując się do wyjścia. Domostroy zatrzymał ją, kładąc delikatnie dłoń na jej ramieniu. Powiedział, że ją lubi i że nie miał zamiaru jej obrazić lub zdenerwo­wać. Zadał jej te pytania, ponieważ odkąd zobaczył ją po raz pierwszy, ilekroć ją sobie wyobrażał - może dlatego, że był kompozytorem? - widział ją w przebraniu, w róż­nych kostiumach. Kiedy kobieta się uspokoiła, spytała, w jakiego rodzaju kostiumach wyobrażał ją sobie. Do­mostroy odparł, że zależało to od jego fantazji - czasami widział ją jako skrzypaczkę, czasami jako pielęgniarkę, striptizerkę lub osobę wchodzącą w towarzystwo.

Powiedział jej, że jeśli chce, przedstawi ją kilku kompozytorom na festiwalu, przy każdej prezentacji może mieć inną perukę, suknię i makijaż. To pozwoli przeobrażać się jej w różne kobiety, z nową aurą taje­mniczości i świeżym źródłem emocjonalnej fascynacji dla każdego kompozytora, którego pozna.

Każda metamorfoza będzie również, podobnie jak komponowanie muzyki, aktem tworzenia nowej perso­ny, komicznej opery szczerości. Pomoże jej w poszuki­waniu własnego ja oraz w odkrywaniu samej siebie. Nawet jeśli nie zajmie trwałego miejsca w wyobraźni któregoś z twórców, odczuje, że na wszystkich z nich wywarła chwilowy wpływ, a przy okazji wzbogaci rów­nież rzeczywistość Domostroya. Przyznał szczerze, że chociaż dopiero teraz to wymyślił, perspektywa wpro­wadzenia tego projektu w życie podniecała go i miał nadzieję, że dziewczyna weźmie w nim udział. Wyznał, że ma już pomysł na utrwalenie go w muzyce, chyba nazwie swój utwór Oktawy. Będzie to seria metamorfoz pojedynczej melodii rozbitej i przeplatanej częstymi pauzami, głosami solo oraz ciszą.

Jego słowa pochlebiły jej, nie wydawała się być ani trochę zmieszana jego planem. Przyznała, że często nosi w domu kostiumy i peruki, ale nie ma dość odwagi, by wychodzić w nich na randki. Dla niej, osoby tak nie­śmiałej, może to być coś najbliższego aktorstwu, graniu co dzień - lub nawet co noc - nowej, ekscytującej roli. Wie, że niektórzy mężczyźni z działu rekwizytów i ko­stiumów - fryzjerzy i charakteryzatorzy - co jakiś czas pożyczają sobie peruki i ubrania, i nawet wychodzą na miasto przebrani za kobiety. Opowiadali jej o swoich eskapadach i nieraz zazdrościła im odwagi.

Pierwszego dnia festiwalu Domostroy zaprosił kobie­tę do kawiarni często odwiedzanej przez lokalnych mu­zyków. Tego wieczoru było tam również wielu zaproszo­nych na festiwal artystów, kilku z nich rozpoznało Domostroya i pomachało do niego lub podeszło, żeby z nim porozmawiać. Niektórzy wyrażali się z entuzjazmem o jego kompozycjach, które włączyli do swojego reper­tuaru, i nie uszło uwagi Domostroya, że ich hołdy zrobi­ły na kobiecie duże wrażenie.

Następnego dnia oznajmiła mu, że jeśli nadal ma ochotę przeprowadzić swój plan, gotowa jest wziąć w nim udział. Wybrała trzy kostiumy i kilka akcesoriów: peruki, płaszcze, chustki, buty, torebki i biżuterię.

Domostroy odparł, że jest tym zachwycony, i jeszcze tej samej nocy przejrzał listę uczestników festiwalu, wybierając trzech kompozytorów, których poznał kiedyś przy różnych okazjach. Natychmiast do nich zadzwonił i umówił się z każdym z nich o innym czasie.

Pierwszy był Amerykaninem, znanym głównie z utworów muzyki poważnej, ale również z autorstwa lekkich piosenek. Miał pięćdziesiąt kilka lat i większość swoje­go życia spędził w Minneapołis, gdzie niedawno zmarła mu żona. Spotkali się w barze hotelowym. Mężczyz­na wydawał się zadowolony ze spotkania z Domostroyem. Kiedy zamówili drinki i zaczęli rozmawiać, Domostroy zauważył, że do baru weszła dziewczyna z rekwizytorni.

Gdyby nie opisała mu szczegółowo, jak będzie ubra­na, nigdy by jej nie rozpoznał. Kręcona blond peruka pasowała jak ulał, świetny makijaż dyskretnie zmieniał kontur ust i oczu, wypożyczona czarna jedwabna suknia szykownie podkreślała dziewczęcą talię, a wypchany stanik zaokrąglił i powiększył kształty jej małych jędr­nych piersi. Elegancki wizerunek uzupełniały długie rękawiczki, torebka z aligatora i buty na wysokim obca­sie. Utrzymując się w swojej roli, rozejrzała się wokół, jakby kogoś szukała, z wyrazem lekkiego rozczarowania w twarzy odwróciła się do wyjścia, po czym udając nagłe zdziwienie na widok dwóch mężczyzn przy stoliku, podeszła do nich i odezwała się do Domostroya z zadzi­wiającym opanowaniem i pewnością siebie. Przypo­mniała mu, że mieli kiedyś przyjemność poznać się na koncercie dobroczynnym w Londynie. Zaskoczony ła­twością, z jaką odgrywała swoją rolę, Domostroy wy­mruczał słowa przeprosin, ubolewając, że nie rozpoznał jej wcześniej, po czym podając zmyślone nazwisko, przedstawił ją Amerykaninowi, a następnie zaprosił, by napiła się z nimi drinka. Uprzejmie przyjęła zaprosze­nie i wkrótce udowodniła, że jest tak dobra w sztuce konwersacji, jak w przebieraniu. Dzięki lekturze mate­riałów, jakie dostarczył jej Domostroy, rozprawiała o muzyce - dziedzinie, która jak wyznała, fascynuje ją ponad wszystko - z dużą wiedzą i wprawą.

W odpowiednim momencie Domostroy przeprosił to­warzystwo i opuścił lokal. Następnego dnia, kiedy zapy­tał dziewczynę, czy udało się jej zrobić wrażenie na kompozytorze, odpowiedziała wymijająco, przyznając jedynie, że poprosił ją o kolejne spotkanie.

Jeszcze bardziej zaintrygowany Domostroy przeprowa­dził następne prezentacje. Pierwszą z sowieckim kompo­zytorem, który zostawiwszy w Kijowie żonę i troje dzieci, samotnie objeżdżał Europę Zachodnią. Dla tego mężczy­zny dziewczyna przeobraziła się w elokwentną rudowłosą studentkę, spędzającą w Hiszpanii wakacje. I znowu opo­wiadała przekonująco o swojej pasji - historii form muzy­cznych - by po godzinie całkowicie podbić Rosjanina. Domostroy wykręcił się umówionym wcześniej spotka­niem i szybko zostawił ich samym sobie.

Ostatni kandydat Domostroya był świeżo rozwiedzio­nym Niemcem w średnim wieku, znakomitym kompozy­torem muzyki kameralnej i autorem obszernego stu­dium o fizyce oraz rozwoju całej rodziny instrumentów strunowych. Dla niego dziewczyna przeobraziła się w recenzentkę muzyczną, która przyjechała na festiwal ze Środkowego Zachodu: schludną, ponętną brunetkę o obfitym biuście, noszącą jedwabne bluzki i tweedowe kostiumy. Niemiecki kompozytor okazał się być najła­twiejszą z jej zdobyczy.

Wkrótce wszyscy trzej kompozytorzy uganiali się za nią i Domostroy był zdumiony zręcznością, z jaką konty­nuowała wszystkie trzy znajomości i kostiumową misty­fikację. Kilku innych kompozytorów złożyło Domostroyowi wyrazy uznania z powodu urody trzech kobiet, które widywali w jego towarzystwie, jeden z mężczyzn przyszedł na plan filmowy, żeby je odszukać, i był roz­czarowany, że żadnej nie znalazł. Tymczasem, wieczora­mi, po drodze na tę czy inną romantyczną randkę, kobieta z rekwizytorni często wpadała do pokoju Domo­stroya, by sprawdził jej ubiór i makijaż lub przećwiczył z nią odpowiedni dialog. Niechętnie jednak opowiadała mu o swoich miłosnych postępach. Mówiła tylko, że wszyscy wydają się być intensywnie nią zainteresowani i że cieszy ją sukces, jaki odnoszą jej przebrania.

W miarę rozwoju jej przygód Domostroy zastanawiał się, na ile prawdziwa była z każdym z mężczyzn. Czy powiedziała któremuś z nich o swojej grze w przebiera­nie? Czy przyznała się na przykład do noszenia peruki? Zdając sobie sprawę z ciekawości Domostroya, i jak­by się z nim drocząc, kobieta zaczęła napomykać, że była w łóżku ze wszystkimi trzema mężczyznami. W ta­kich chwilach już samo jej zachowanie było rodzajem przebrania i to peszyło Domostroya. Z absolutnym opa­nowaniem, bez cienia wrodzonej nieśmiałości, patrzyła mu w oczy i obserwowała każdy najmniejszy ruch, jakby spodziewała się znaleźć jakiś fałsz w jego głosie, wyglą­dzie i zachowaniu.

Pod jej uważnym spojrzeniem wyznał w końcu, że bardzo chciał dowiedzieć się czegoś więcej o niej i jej trzech mężczyznach. Kiedy zaczęła swoją opowieść, nie była już tajemnicza. Głosem pozbawionym emocji opi­sała szczegółowo, jak pozwala każdemu z nich kochać się ze sobą, nie zezwalając przy tym w pełni się roze­brać. Powiedziała również, że podczas tych jednoczes­nych romansów czuje, że z każdym z mężczyzn jest cał­kowicie inną kobietą, oni zaś trzej wydają się jej jednym i tym samym. Z Amerykaninem, wyznała, była pomysło­wa i wymagająca, zwykle żeby doprowadzić go do orga­zmu, kochała się z nim w pozycji na jeźdźca; z Rosjani­nem była uległa i posłuszna, zachowywała się niczym w transie i pozwalała mu podniecać się, ocierając się o jej ciało; z Niemcem była świeża i niewinna, i drażni­ła się z nim, aż błagał ją, by pozwoliła mu zerwać z siebie ubranie. Często przechodziła od jednego ko­chanka do drugiego, od razu w tym samym hotelu, w tra­kcie tego samego popołudnia lub wieczora. Ponieważ seks, jak muzyka, jest zmysłowy i bezpośredni, miała wrażenie, że jest kompozytorem, a oni jedynie wyko­nawcami jej seksualnej muzyki.

Kiedy festiwal dobiegł końca, większość uczestniczą­cych w nim artystów, w tym Amerykanin i Rosjanin, opuściła szybko Sewillę. Jednakże Niemiec postanowił zostać trochę dłużej i Domostroy zastanawiał się, czy zrobił to z własnej woli, czy na prośbę kobiety.

Po tygodniu Niemiec również wyjechał i Domostroy nie mógł doczekać się, kiedy kobieta porzuci swoje ostatnie przebranie. Ale ona tego nie zrobiła. Pewnej nocy przyszła do jego pokoju tak dobrze przebrana, że chociaż bardzo chciał ją spotkać, mógłby przejść obok niej na ulicy i w ogóle jej nie rozpoznać.

- Dla kogo włożyłaś ten kostium? - zapytał.

Podeszła do niego.

- Dla ciebie - powiedziała. - Przecież masz skompo­nować swoje Oldawy.

Kilka lat potem spotkał ją znowu, i to wtedy jej naz­wisko pojawiło się obok jego w artykule opublikowa­nym w pewnym brukowcu, w którym opisano weekend, jaki z nią spędził w seks-klubie dla spragnionych przy­gód par.



Dlaczego do niej nie zadzwonisz?” Słowa Andrei rozbrzmiewały cały dzień w głowie Domostroya. Kiedy wrócił tej nocy do domu, napisał kartkę do Donny Downes i wysłał pod jej adresem w Juilliard, z pyta­niem, czy może się z nią zobaczyć. Ale kiedy minęło kilka dni, a ona nie odpowiedziała, uznał, że postanowi­ła się z nim nie spotykać, i raz jeszcze wrócił do zwy­kłych zajęć. Często jednak o niej myślał.

Donna była młoda, piękna, utalentowana. A teraz wiedział również, że pociąga ją jego sztuka. Świetnie pamiętał, co powiedziała Andrea: Donna miała ze sobą jedną z jego płyt. Jeśli uznała jego muzykę za interesu­jącą, to już zbliżył się do niej jako artysta. Ale on jej pożądał i to, czego teraz pragnął, to zbliżyć się do niej jak mężczyzna do kobiety.



Co jakiś czas, żeby uzupełnić swoje dochody i prze­rwać rutynę samotnej egzystencji, Domostroy imał się dziwnych zajęć. Bywanie w świecie jakoś go ładowało. Powielał na ksero swoją krótką biografię z Kto jest kim w Ameryce i Kto jest kim w świecie i wysyłał ją z krótką informacją, że jest gotów przyjąć specjalne zlecenia. Swoje listy kierował wyłącznie do kierowników nocnych klubów, hoteli, sal tanecznych oraz agentów małych teatrzyków, którzy albo nic nie wiedzieli o jego upadku w ostatnich dziesięciu latach, albo prawdopodobnie nic ich to nie obchodziło.

Przez jednego z kubańskich kelnerów od Kreutzera Domostroy nawiązał również kontakt z niektórymi członkami Bojowców Wolnej Kuby, luźno zorganizowa­nej grupy zamieszkałych w Ameryce kubańskich patrio­tów, do której należeli różni emigranci, od zamożnych biznesmenów począwszy, a skończywszy na podstarza­łych weteranach inwazji w Zatoce Świń. W większości ciężko pracujący, obdarzeni bystrym umysłem i niesa­mowitym drygiem do handlu Kubańczycy ci z dumą nazywali siebie „Żydami Ameryki Łacińskiej”, podbu­dowując to roszczenie nawykiem energicznej pracy. Chociaż często zapraszali Domostroya, by grał na ich weselach i małych przyjęciach, był zdziwiony, kiedy je­den z nich zadzwonił i zaproponował mu niezwykłą su­mę pieniędzy za granie na ich dorocznym uroczystym przyjęciu, które wydane być miało w Harmony, jednym z najnowszych i najbardziej eleganckich hoteli na Man­hattanie.

Umówionego wieczoru ubrany w smoking Domostroy przybył do hotelu, zostawiając swój samochód, dość osobliwie wyglądający w długim rzędzie podwójnie za­parkowanych limuzyn z szoferami, pod opieką portie­rów w liberii. Następnie ruszył przestronnym marmuro­wym holem, nieco onieśmielony tłumem kręcących się tam mężczyzn w drogich ubraniach i ostentacyjnie ob­wieszonych biżuterią kobiet.

Po zgłoszeniu się do kierownika hotelu człowiek z ochrony zaprowadził go szybko do apartamentu na jednym z najwyższych pięter. Musiał okazać w drzwiach dokument tożsamości i po przeszukaniu przez dwóch dobrze zbudowanych Kubańczyków w smokingach wpu­szczony został do okazałego apartamentu, w którym Bo­jowcy Wolnej Kuby zebrali się na wieczór zabawy. Je­den wspaniały salon prowadził do następnego, a ponie­waż drzwi między nimi zostawiono otwarte, Domostroy mógł swobodnie przechodzić z sali do sali, chociaż kie­dy to robił, zorientował się, że we wszystkich pomiesz­czeniach w regularnych odstępach rozstawieni zostali ochroniarze.

W środku największej sali Domostroy zobaczył wyso­kie na metr ogrodzenie z białego włókna szklanego oka­lające przestrzeń o średnicy około sześciu metrów, we­wnątrz którego leżała gąbkowata gumowa mata. W po­bliżu w drewnianej skrzyni stała przenośna waga, a w rogach pokoju leżały sterty pustych tekturowych pudeł. W najdalszym kącie sali stała konsola paganini, którą, jak się domyślał, przyniesiono tu dla niego. Grał na niej tylko raz, poprzedniego roku, na wystawie Tar­gów Muzycznych, i zadziwiły go jej wszechstronne mo­żliwości i wierność w naśladowaniu dźwięków.

Przybywało coraz więcej Bojowców Wolnej Kuby, mężczyzn w smokingach, kobiet w ekstrawaganckich sukniach wieczorowych. Wielu z nich niosło szerokie walizeczki z wikliny lub wypolerowanego drewna, opa­trzone zamkami szyfrowymi. Domostroy obserwował, jak każdy z mężczyzn ostrożnie otwiera walizeczkę, któ­rą przyniósł ze sobą, i przenosi jej zawartość do jednego z większych pudeł leżących w rogach pokoju. Zawartość za każdym razem była taka sama: koguty do walki, jedyni poważni bojowcy tego wieczoru. Ich pióra mieni­ły się czerwienią, pomarańczem, czernią, żółcią i be­żem, a wokół szyi, nóg i dziobów - związanych, by zapo­biec wzajemnemu poranieniu - falowały opalizujące krezy.

Pomocnicy doglądali ptaków, ostrożnie przyczepiając ostrogi i obrączki identyfikacyjne do nóg każdego kogu­ta. Stojący obok Domostroya mężczyzna poinformował go, że ostrogi są różne, w zależności od tego, do jakiego rodzaju walki hodowano i przygotowywano ptaka. Nie­które sporządzono z nóg zdechłych kogutów, zaostrzo­nych jak brzytwa i zahartowanych jak stal. Te przezna­czone były do wbicia i rozcięcia ciała przeciwnika. Inne zrobione były z metalu, spośród nich „oszczepy” przy­pominały wyglądem bagnety, podczas gdy w zakrzywio­nych jak sierp „pałaszach" zaostrzona była tylko jedna krawędź.

Przy stoliku blisko areny trenerzy starannie ułożyli posegregowane przybory do walki kogutów, tampony do czyszczenia i opatrywania ran, nawoskowane nylonowe sznurki, obrączki na nogi, skórzane futerały na ostrogi, moleskinowe taśmy, dodatkowe maty gumowe, gąbki, plastikowe worki na zdechłe koguty, jak również zapas zastrzyków z dekstrozy do pobudzania rannych ptaków, a także antybiotyki przeciw zakażeniu.

Kelnerzy w białych marynarkach krążyli z tacami trunków. Domostroy poczęstował się Cuba Librę i ob­serwując przygotowania do walk, przypomniał sobie, że słyszał kiedyś, iż wrzask przyjmujących zakłady graczy, krzyk sędziów i wycie zagrzewających ptaki kibiców czyniły walkę kogutów hałaśliwym sportem. Powód, dla którego został tego wieczoru zatrudniony, stał się dla niego jasny: przy pomocy paganiniego - który mógł brzmieć jak cała orkiestra - zagłuszyć miał odgłosy wal­ki kogutów i dać do zrozumienia gościom na górnych i dolnych piętrach, że patrioci kubańscy tańczą, wzno­szą okrzyki i śpiewają do muzyki kubańskiego zespołu.

Kiedy ptaki zostały przygotowane do walki, ich wła­ściciele rozpoczęli dyskusję za i przeciw używaniu osz­czepów i pałaszy. Dwaj mężczyźni obok Domostroya roz­prawiali o niezwykłym instynkcie koguta do toczenia walki z innymi kogutami, zawsze i wszędzie, bez naj-miejszego powodu. Ten instynkt był tak głęboki, trwały i przemożny, że żadna istota ludzka, bez względu na to, jak byłaby barbarzyńska, czy jak silny kierowałby nią motyw walki, nie potrafi tego zrozumieć. Jeden z męż­czyzn opisał incydent, który wydarzył się na farmie koguciej u jego kuzyna na Florydzie. Podczas gwałtow­nej burzy gradowej porywiste wiatry zniszczyły wiele kurników i klatek, uwalniając z nich ptaki. Kiedy ucich­ła burza, większość ptaków nie żyła. Uwolnione ze swo­ich więzień, pozabijały się na miejscu.

Domostroy przechadzał się po sali, słuchając, jak kobiety gawędzą ze sobą o biżuterii i modzie, gimnasty­ce i kosmetykach odmładzających, a mężczyźni rozpra­wiają z przejęciem o kogutach.

Większość mężczyzn była w średnim wieku, kilku już posiwiało lub straciło włosy, wszyscy byli przeważnie średniego wzrostu, nieco szerocy w biodrach, o twar­dych, męskich rysach i energicznej, żywej gestykulacji. Kobiety, niższe od mężczyzn, o podkreślonych obcisłymi sukniami pulchnych krągłych kształtach, były ruchliwe i miękkie, miały wyszukane fryzury, ciężki makijaż i ukarminowane jasnymi odcieniami czerwieni usta. Podniecenie mężczyzn zbliżającą się walką kogutów wkrótce udzieliło się większości kobiet, zwłaszcza kiedy zaczęły się pierwsze zakłady. Kilkanaście młodszych pań przypatrywało się paganiniemu, wyczekując chwili, kiedy skończą się walki i mężczyźni skierują swoją uwa­gę na kobiety, muzykę i tańce.

Mężczyzna, który miał być sędzią, wysunął się do przodu i wywołał dwóch pierwszych zawodników. Dwaj mężczyźni w założonych na smokingi fartuchach, trzy­mając w rękach koguty, weszli na ogrodzoną włóknem szklanym arenę. Koguty podrygiwały, gotując się do walki. Salę wypełniło podniecenie, i w tym momencie sędzia dał sygnał Domostroyowi, że nadszedł czas na muzykę.

Kiedy Domostroy wziął pierwszy akord, mężczyźni oddali sędziemu swoje koguty. Ten obejrzał ostrogi na ich nogach, zważył ptaki, po czym ogłosił, że nadają się do walki i zgodnie z przepisami są odpowiednio dobra­ne. Ze swojego stanowiska za konsolą Domostroy zoba­czył wtedy, jak koguty wyrywają się, by się podziobać, podczas gdy goście, krzycząc, wrzeszcząc i stawiając ostatnie zakłady, gromadzą się wokół areny. Mężczyźni postawili koguty w odległości kilkudziesięciu centyme­trów od siebie na wyłożonej gąbkowatą matą podłodze i opuścili biegiem arenę. W mgnieniu oka ze sztywno uniesionymi ogonamir i nastroszonymi wśeiekłe piórami krążąc i piorunując się wzrokiem, ptaki ruszyły na sie­bie i już po chwili starły się w walce. Zadając brutalne
ciosy dziobami i ostrogami, wprawiały w szaleńczy ruch swoje skrzydła i przez moment unosiły się w powietrzu z nogami wyprostowanymi jak u atakujących orłów. Schodząc w dół, odbijały się od podłogi i zatapiały ostrogi w ciele przeciwnika, aż krew zaczęła sączyć się po skrzydłach na ich szyi i torsie. Kłuły się, zadawały sobie ciosy, wbijały ostrogi, mocowały się ze sobą, próbując przygwoździć przeciwnika do podłogi, podlatywa­ły w górę, opadały w dół i na wpół oślepione krwią i powyrywanymi piórami, chwiejąc się, znów ścierały się z sobą. Z ich ciał zwisały rozharatane strzępy mięśni. W końcu jeden z ptaków nagle padł, ledwie drgając w kałuży własnej krwi, a jego przeciwnik, w ostatnim przypływie wściekłości podbiegł do niego i jednym bez­błędnie wymierzonym uderzeniem dzioba zadał wyciąg­niętemu na ziemi wrogowi śmiertelny cios. Po skończo­
nej walce goście odbierali wygrane z zakładów, a wła­ściciel zwycięskiego ptaka triumfalnie wziął go na ręce i zaniósł do opatrzenia ran. Pomocnicy wrzucili mar­twego koguta do worka na śmieci, a hodowcy przedstawili nową parę do następnej walki.

Żeby zagłuszyć nieustającą wrzawę wokół areny, poproszono Domostroya, żeby grał głośniej. Nastawił więc j głośność na maksimum i zaczai improwizować. Wkrótce z sześciu stereofonicznych głośników konsoli wydobywał się dźwięk nieodróżnialny od brzmienia zespołu rockowego. Przy pomocy zaprogramowanych selekto­rów tonu oraz autorytmów: rocka łacińskiego, patchangi, merengui, bossa novy, Domostroy odgrywał Kubańczykom po kolei każdą romantyczną pieśń, jaką sobie przypomniał, nadając jej zabarwienie muzyki łacińskiej w różnej wersji instrumentalnej, łącznie z fletem i celestą. Chociaż hałas wokół areny nie ustawał, a rundy walki, zakładów i sprzątania ciągnęły się dalej, grupa kubańskich kobiet zaczęła zbierać się wokół Domostroya i tańczyć ze sobą, oklaskując wykonawcę za naj­lepsze kawałki.

Właśnie był w połowie wolnego rytmu tanecznego, kiedy para silnych dłoni zasłoniła mu oczy, owionął go zapach delikatnych perfum i kobiecy głos zaszeptał mu groźnie do ucha:

- Zgadnij, kto to?

Nacisnął pedał, który automatycznie utrzymywał za­programowany rytm, i powiedział:

- Nie wiem! - Ale kiedy to mówił, wiedział, że jest coś znajomego w tym głosie, chociaż nie mógł przywołać obrazu kobiety, do której należał.

- Spróbuj – powiedziała nieznajoma, i to wystarczyło.

Ogarnęła go fala podniecenia.

- Donna Downes? - zapytał.

- Tak, to ja! - odparła, śmiejąc się beztrosko i odsłaniając mu oczy.

Powiedziała, żeby nie przerywał gry, i kiedy odwrócił się do tyłu, zobaczył ją w całej okazałości: z włosami wysoko upiętymi na czubku głowy i udekorowanymi świeżymi kwiatami, nagą szyją i obnażonymi ramiona­mi, ubraną w długą obcisłą fioletową suknię, która do połowy ud ściśle przylegała do ciała, a następnie opada­ła luźno na kolana i kostki. Zanim zdążył zastanowić się, co jej powiedzieć, na arenie kolejna walka zbliżyła się do punktu kulminacyjnego i salę przeszył ryk podniece­nia. Domostroy odruchowo zwiększył głośność i przyspieszył tempo utworu, kiedy nieoczekiwanie Donna usiadła obok i zaczęła grać razem z nim. Pod dźwiękami improwizowanej przez nich na cztery ręce muzyki sala drżała w posadach.

Wkrótce ogłoszono przerwę i wszyscy zostali zapro­szeni na kolację do bufetu w sąsiedniej sali. Na arenie mężczyźni zmienili gumowe przykrycie podłogi i zwią­zali plastikowe worki z krwawymi truchłami kogutów. Wciąż nie wiedząc, co powiedzieć Donnie, onieśmielony jej obecnością, Domostroy zaofiarował się, że odprowa­dzi ją do sali, w której serwowano kolację.

Tam przywołał ich skinieniem dłoni szpakowaty Kubańczyk. Donna szepnęła Domostroyowi, że to jest męż­czyzna, z którym umówiona była tego wieczoru, po czym z pełną swobodą przedstawiła Domostroya swojemu to­warzyszowi oraz innym przyjaciołom jako człowieka, którego muzyka znana jej jest od lat. W harmidrze przy­jęcia słowo muzyka musiało zostać zgubione, ponie­waż wszyscy wydawali się uważać, że Donnę i Domo­stroya łączy wieloletnia przyjaźń.

Kubańczyk był emerytowanym wdowcem, mieszkał niedaleko rodziców Donny. Przez nich poznał Donnę, niedługo po swoim przyjeździe do Ameryki, ale, dodał szybko, dopiero niedawno ośmielił się zaprosić ją na wieczór. Wyznał, że walka kogutów jest jego wielką pasją, z tego też powodu mieszkał w Południowym Bronksie, rejonie, w którym walki kogutów są tak popu­larne, że lokalny deputowany do stanowej izby repre­zentantów, chcąc zyskać poparcie wyborców z Ameryki Łacińskiej, próbował kilka razy - niestety bez skutku - wprowadzić do prawodawstwa stanu Nowy Jork usta­wę legalizującą ten sport.

Rozmowę przerwała zapowiedź mającej się zaraz roz­począć drugiej rundy walk. Domostroy przeprosił towa­rzystwo i wrócił do swojego stanowiska przy paganinim. Dużo później, kiedy Donna wraz z przyjaciółmi opusz­czała lokal, podeszła do niego, żeby się pożegnać. Powiedziała mu, że dostała jego kartkę i zamierzała do niego zadzwonić, że zastanawia się, czy nie wziąć udzia­łu w zbliżającym się Konkursie Chopinowskim w Polsce i chciałaby porozmawiać z nim o tym, jak również o Warszawie, gdzie, jak pamięta z tego, co czytała, stu­diował za młodu w Akademii Muzycznej. Chociaż po­wiedziała to ciepło i z sympatią, Domostroy miał wraże­nie, że chce być tylko uprzejma i prawdopodobnie wca­le do niego nie zadzwoni. Poza tym dlaczego miałaby odpowiedzieć na jego pożądanie?


* * *


Kilka dni później przed pójściem do domu pił drinka w barze u Kreutzera, kiedy zjawiła się tam Donna. W spranych dżinsach i sweterku, który podkreślał jej figurę, z włosami opadającymi luźno na ramiona, wyglą­dała dziewczęco i swobodnie.

Przenieśli się do stolika w rogu pustej sali i przez kilka chwil Domostroy milczał, onieśmielony jej obecnością. Kiedy powiedziała mu, że często po ich pierwszym spotka­niu na przyjęciu Etiudy Klasyków kusiło ją, żeby do niego zadzwonić, ośmielił się i na tyle rozluźnił, by wyznać, że też często o niej myślał. Powiedział, że zdziwił się, zoba­czywszy ją na walkach kogutów, i zapytał, czy regularnie bywa na tak dziwacznych imprezach. Odpowiedziała, że biorąc pod uwagę życie, do jakiego się urodziła, niewiele rzeczy uderza ją jako dziwaczne lub niezwykłe. Stwierdzi­ła, że u koguta pasja zabijania stanowi całe jego życie, jest więc rzeczą naturalną, że arena walk stała się miejscem jego śmierci. Dziwaczne dla niej jest to, powiedziała, że istnieje tak wielu czarnych, urodzonych w niezliczonych gettach Ameryki, których pasja życia nigdy nie może znaleźć ujścia, przynajmniej nie w piekle Harlemu czy Południowego Bronksu.

Kiedy nie odpowiedział, zaczęła opowiadać o swoim życiu, jakby chciała objaśnić mu siebie. Wyznała, że obecnie - z przerwami - jest z Jimmym Ostenem, po czym spytała, dlaczego napisał do niej kartkę i czego od niej chce. Odparł, że pragnie z nią porozmawiać, ponie­waż odnosi wrażenie, że jego muzyka nie jest jej obca, że poprzez nią może dojść do punktu, w którym już nie będzie się czuł obcy wobec swojej muzyki czy wobec samego siebie.

- Co takiego chcesz się o mnie dowiedzieć? – spytała i wyczuł, że spodziewa się, iż zapyta ją o jej muzykowa­nie, studia lub plany pianistyczne, ale z jakiegoś niewiadomego mu powodu, i nie ze złej woli, powiedział jej od razu prawdę.

- Opowiedz mi o twoim życiu z tym aktorem.

Zaskoczona jego słowami, wypatrywała u niego oznak wrogości, a kiedy ich nie znalazła, w jej twarzy odmalo­wały się żałość i obrzydzenie.

- Kto ci o nim powiedział? - zapytała markotnie, ale natychmiast się zreflektowała. - Przepraszam... to prze­cież nie ma znaczenia, prawda? Dlaczego pytasz?

- Chcę cię poznać, Donno - powiedział cicho - a po­nieważ mogę nie mieć innej okazji, wydaje mi się, że to ważne zapytać o kogoś, kogo kiedyś kochałaś.

Szukała w jego twarzy oznak, że może mu zaufać. Po chwili wzięła się w garść i rozpoczęła opowieść o swojej przeszłości. Mówiła spokojnym tonem, patrząc mu pro­sto w oczy i sprawdzając jego reakcję.

- Pamiętaj, Patrick, że nie potrafię wyjaśnić tego, co ci teraz opowiem - zaczęła, przykrywając jego dłoń swo­ją dłonią. Kiedy mówiła, nieświadomie gładziła jego
skórę opuszkami palców. - Niedawno, przerzucając kil­ka czasopism w bibliotece w Juilliard natknęłam się na artykuł naukowy o seksualności kobiet. Napisano w nim, że kiedy kobieta podnieci się seksualnie, czy to poprzez kontakt fizyczny, czy poprzez swoją wyobraźnię, zwiększa się u niej przepływ krwi oraz szybkość pulso­wania w pochwie. Jednakże naukowcy odkryli, że pod­ czas orgazmu, mimo że zwiększa się pulsowanie pochwowe, przepływ krwi ulega zmniejszeniu, i chociaż ta informacja uzyskana została przy użyciu skomplikowa­nych technik naukowych, medycyna nie jest w stanie wyjaśnić tego zjawiska.

Dotknęła jego ręki, jakby oczekiwała, że jej odpowie, i popatrzyła na niego. Ale on nie odpowiedział. Patrzył na jej dłoń na swojej dłoni i myśl, że wkrótce Donna pójdzie sobie do domu, napełniła go niepokojem.

- Jeśli tak proste fizyczne zjawisko jest wciąż tajemni­cą dla nauki - ciągnęła dalej - myślę, że nigdy nie dowiem się, co takiego było w Marcellu, że go pokochałam.

Domostroy czuł, że niezrozumiały świat jej przeszło­ści wznosi się między nimi jak bariera. Zielone oczy Donny patrzyły na niego bez wyrazu i spotkawszy jej wzrok, zastanawiał się, czy ta bariera kiedykolwiek ru­nie pod naporem fali jego uczucia.

Powiedziała, że po raz pierwszy zakochała się w wieku dwunastu lat. Oboje z chłopcem wymykali się w nocy z domu i spotykali w spalonym budynku w Harlemie niedaleko mieszkania jej rodziców. Chłopiec miał szesnaście lat, był biały i zawsze zachowywał się tak, jakby był przestraszony, prawdopodobnie dlatego, że wszystko wokół niego było czarne: noc, nastrój, spalony budynek, dziewczyna, którą obejmował. Kilka razy spot­kali się tam, całowali i pieścili, aż po niecałym tygodniu chłopak zdeflorował ją swoją ręką. Pewnej nocy rodzice chłopca wysłali za nim policję. Znaleziono ich razem, czulących się do siebie w ruinach, a ponieważ policjan­ci byli biali, jej chłopak nie czuł się już samotnie w ciemnościach. Wrzucili Donnę niczym zbłąkanego psa do policyjnej budy, zabrali ją na komisariat i oskar­żyli o nagabywanie mężczyzn w celu prostytucji. Za­mknięto ją na noc w areszcie z dwiema innymi kobieta­mi - murzyńskimi prostytutkami, które traktowały ją z taką czułością, jakby była ich córką - a następnie od­dano pod opiekę ojca, który kazał jej obiecać, że nigdy więcej nie spotka się z tym białym chłopcem.

Incydent nauczył ją, że choć nie była winna nagaby­wania partnerów w celach seksualnych, w każdej chwili' mogła być aresztowana. Zanim jej rodzina przeniosła się z Harlemu do bardziej zamożnego Południowego Bronksu, Donna rozwinęła się duchowo, jej seksualność nie była już niezręcznie łechtaczkowa, pozbyła się wsty­du, oporu i strachu, i czuła się wręcz dotknięta, kiedy chłopcy próbowali zaspokoić ją ręką. W swoim życiu erotycznym była nad wiek dojrzała seksualnie. Świado­mość tego nie przeszkadzała jej. Podobało się jej, że seks może dostarczyć jej takich doznań, jak niektórym z jej szkolnych kolegów koka i hasz, i już wtedy, mając zaledwie kilkanaście lat, postanowiła, że zawsze będzie tą, od której wychodzi inicjatywa: będzie nagabywać tylko tych partnerów, którzy będą warci doświadczenia.

Szła przez życie, starając się trzymać tej decyzji, kiedy pewnego dnia, lata później, spostrzegła przed biblioteką w Juilliard przystojnego mężczyznę. Wyglą­dał, jakby na kogoś czekał, i jeszcze nim zobaczyła jego twarz, nie mogła nie zauważyć tego, co uwypuklały jego obcisłe dżinsy. Jednakże nieprzeciętna męskość, czy to w długości trwania erekcji, czy w rozmiarach członka, nie pociągała jej zbytnio, zainteresowała się nim dopie­ro, gdy na nią spojrzał, miał bowiem chłopięcą twarz, o nieśmiałym i niewinnym wyrazie.

Jak tylko ją zobaczył, zaczął się w nią intensywnie wpatrywać. Jego zamiary były dla niej tak oczywiste, a spojrzenie tak komiczne, że parsknęła śmiechem. Wtedy odezwał się do niej i zapytał, dlaczego się z niego śmieje. Wydawał się urażony. Natychmiast go przepro­siła. Ich romans rozpoczął się od śmiechu i przeprosin.

Marcello opowiedział jej, że po stracie rodziców we wczesnym dzieciństwie wychowywali go po kolei różni krewni. Imał się wielu dorywczych zajęć, ostatnio w fir­mie taśm wideo. Chociaż jego formalna edukacja zakoń­czyła się na szkole średniej, miał pewną wiedzę i oczy­tanie, i chociaż nie był zbyt muzykalny, wydawał się

instynktownie czuć dobrą muzykę. Cierpliwie słuchał wielogodzinnych ćwiczeń Donny na fortepianie i w cza­sie trwania ich związku uczynił wysiłek, by dowiedzieć się czegoś więcej o muzyce. Wszelako, przy jego wielu sympatycznych cechach, Donna ceniła Marcella przede wszystkim jako kochanka.

Tak jak co pewien czas zaskakiwało ją, gdy znajdowała fortepian, który odsłaniał, dzięki swojej konstrukcji i stro­jowi, nowe piękno lub ukryty sens w dziele jakiegoś kom­pozytora, lub gdy odkrywała salę, która z powodu swojej specyficznej akustyki zmieniała jej percepcję tonu oraz czystość muzycznego dźwięku, tak dziwiło ją spotkanie w Marcellu istoty, która - po raz pierwszy w jej życiu - wywoływała w niej w pełni seksualną reakcję.

- Dopóki nie spotkałam Marcella, większość męż­czyzn, na których się natykałam, była właściwie taka sama - powiedziała, patrząc uważnie na Domostroya.

- Zwykle mężczyzna, z którym się umawiałam, nieważne czarny czy biały, nie myślał, że może być we mnie coś więcej niż to, co mógł zobaczyć. Ale kiedy przekonał się, że jednak jest, to żeby pokazać mi, że nie szuka łatwej zdobyczy, zapraszał mnie do klubów, dyskotek, restaura­cji, wszędzie, byle nie do domu. Po jakimś czasie, jeśli mi się spodobał, kończyliśmy często u niego lub u mnie.

Spróbowała się uśmiechnąć, ale jej uśmiech rozpły­nął się, a na twarzy pojawiło się zmęczenie.

- Kiedy w końcu zostawaliśmy sami, kiedy mogliśmy wyjść z naszych ubrań i ról, jakie nam narzucono, męż­czyzna zwykle zaczynał mnie lizać z tą pokorną, lekko
skruszoną miną szczeniaka gotowego zrobić wszystko, żeby mnie zadowolić. Widzisz, dla niego sprawienie mi przyjemności było formą przejęcia nade mną władzy, przeobrażenia mnie w niewolnicę mojej własnej maci­cy. Dopiero gdy upewniłam go, że jest mi dobrze, zaczynał kochać się ze mną, jakbym była nienasyconą, raso­wo dwulicową olbrzymką, nigdy nie ryzykując czegoś nowego, nie zaskakując mnie czymś, co chciałby, żebym dla niego zrobiła, zawsze obawiając się użyć mnie tylko dla zaspokojenia swojej przyjemności. I za każdym ra­zem, kiedy widziałam jego niepewny wzrok, czułam się tak, jakbym ukryta przed nim w ciemnościach obserwo­wała spektakl odgrywany przez nieznajomego.

Przerwała, a kiedy znów zaczęła mówić, jej głos wy­dawał się apatycznie jednostajny.

- Przez cały ten czas czułam, że musi być coś we mnie, w tym, co zrobię lub powiem, jakaś niewidzialna partytura, którą napisałam dla nich, żeby ją odegrali, i która czyni każdego z tych mężczyzn tak biernym, tak służalczym. Mimo to, choć miałam ich dosyć i czułam do siebie wstręt, niczego nie zrobiłam, albo nie potrafiłam nic z tym zrobić. Wiesz, Patrick, w sprawach seksu czę­sto łatwiej jest zdusić w sobie to, co się czuje, niż poszukiwać tego, czego się pragnie. Byłam w takim właśnie nastroju, kiedy spotkałam Marcella...

Marcello zrozumiał ją bardzo dobrze, ciągnęła. Przez pierwsze tygodnie znajomości, czy byli ze sobą sami, czy w miejscu publicznym, bez przerwy ją zaskakiwał, cią­gle narzucał jej swoją wolę, dotykając jej ciała, wącha­jąc jej włosy, rozgrzewając jej szyję swoim oddechem, ocierając się o jej piersi, uda czy pośladki, dotykając ręką czy kolanem jej krocza, cały czas komunikując jej ciału, że kryje niezliczone tajemne tęsknoty, aż w końcu zaczęła oczekiwać, że każda zwyczajna chwila zostanie zamieniona przez niego w stan seksualnego napięcia, akt szaleństwa, wyzuty z wszystkiego prócz doznania rozkoszy. Gotowa była wtedy po prostu pójść za nim, bez względu na to, dokąd chciałby ją zaprowadzić.

Jednym z miejsc, do którego często z nią chodził, był bar w centrum miasta o nazwie Dead Heat. Usytuowany w Soho, w piwnicy starego składu towarowego, Dead Heat wydawał się jedną wielką salą z kamienną podło­gą i nie otynkowanymi czarnymi ścianami. Pośrodku stał okrągły bar, obok znajdowała się sekcja stolików i krzeseł oraz mały parkiet taneczny, a wszystko to oświetlało kilka zwisających w maleńkich metalowych klatkach niewielkich czerwonych lamp, które kołysząc się, rzucały pełzające koła na sufit i ściany. Na tyłach sali, zwykle umykające uwagi nowo przybyłych, znajdo­wały się dwa korytarze. Prowadziły do najważniejszej części Dead Heat, zwanej Jam Session, składającej się z tuzina katakumbowatych salek, krypt, przegródek i nisz o podłogach i ścianach z surowego czarnego ka­mienia, oświetlonych małymi gołymi czerwonymi lub niebieskimi żarówkami i oddzielonych od siebie w kil­ku przypadkach pozbawionymi drzwi toaletami. Całe ich umeblowanie sprowadzało się do kilku drewnia­nych stołków, zbitych z desek łóżek i starych metalo­wych wanien. Większe salki w Jam Session mogły po­mieścić piętnaście do dwudziestu osób, krypty około dziesięciu, a przegródki i nisze najwyżej pięć lub sześć.

Otwierane po północy - i tylko w weekendy - posę­pne, niegościnne wnętrze przyciągało ludzi, którzy scho­dzili się tu, by używać jego ponurych, barbarzyńskich pomieszczeń do swoich ponurych, barbarzyńskich rytu­ałów. Dead Heat było miejscem spotkań dla ludzi, któ­rzy przebierali się w skóry lub gumę; dla kobiet, które nosiły jaskrawy makijaż i wysokie szpilki i którym towa­rzyszyli anemicznie wyglądający kochankowie w baweł­nianych bluzach i krótkich spodenkach; dla mężczyzn w wyciętych podkoszulkach i szortach, którzy lubili de­monstrować swoje umięśnione ciała, a także kruche piękno swoich skąpo, o ile w ogóle, ubranych żeńskich lub męskich kochanków; dla ludzi, którzy szukali part­nerów tak dzikich i chwilowych jak miłość, za jaką tęsknili, i którzy jedyną prawdziwą podnietę seksualną czerpali z przebywania wśród nieprzerwanego strumie­nia obcych. W Dead Heat piękni mieszali się ze szpetny­mi, starzy z młodymi, nadzy z ubranymi.

Donna siadywała z Marcellem przy barze lub przy stoliku z boku albo krążyła z nim po korytarzach, trochę rozmawiając, trochę obserwując innych gości. Kiedy

Marcello zauważał parę - mężczyznę i kobietę, dwie kobiety lub dwóch mężczyzn - wychodzącą z głównej sali i kierującą się w stronę Jam Session, ruszał za nią razem z Donną i innymi. Para szła do jednej z pustych sal w korytarzu i tam zaczynała się pieścić. Natychmiast inni mężczyźni i kobiety, tyle ile zdołała pomieścić sal­ka, wciskali się do środka i tłoczyli wokół pary kochan­ków, obserwując ich w milczeniu, niczym wielki dra­pieżnik, przed którym kochankowie nie mogliby uciec, nawet gdyby chcieli.

Kiedy Marcello po raz pierwszy zabrał Donnę do Dead Heat, była zaskoczona, widząc, jak wiele z obe­cnych tam osób - zwłaszcza mężczyzn - go zna. Podcho­dzili do niego i ściskali mu dłoń lub machali z drugiego końca sali, czy też wskazywali na niego, szepcząc między sobą lub do swoich partnerek, jakby był jakąś znakomi­tością. Kiedy zapytała go, co zrobił, żeby zdobyć taką popularność, odpowiedział, że należy do stałych bywal­ców lokalu, a goście Dead Heat są po prostu przyja­cielscy.

Pewnego wieczoru, kiedy siedzieli przy barze po jed­nym lub dwóch drinkach, Marcello powoli wstał z krzes­ła, wziął Donnę za rękę i poprowadził w głąb jednego z ciemnych korytarzy. Podążając za nim posłusznie, czu­ła za swoimi plecami obecność tłumu, ponure szepczące cielska, sunący las cichych damskich i męskich tułowi, podnieconą, ochoczą procesję eskortującą ją do najod­leglejszych zakątków doświadczenia.

Popychając ją delikatnie przed sobą, Marcello skie­rował się do dużej sali w końcu korytarza. Uniósł ją za pośladki, jakby podnosił beczułkę, i posadził na stole pod szczytową ścianą. Donna zamknęła oczy. Marcello zdjął z niej przez głowę suknię, ściągnął majtki, a kiedy opadły na podłogę, rozwarł jej uda. Ocierając się o nią podbrzuszem, masował rękami jej piersi, a ona, wciąż z zamkniętymi oczami, połączyła się z nim w długim pocałunku. Czuła obecność tłumu w sali, zrazu niezdecydowanego i posępnego, prawie bezgłośnego, jak zbierająca się piana, a następnie poruszającego się, zbliżającego, zacieśniającego krąg wokół stołu. Gdy uniosła powieki, zobaczyła ich wszystkich wpatrujących się w nią z ciemności. Marcello wślizgnął się w nią bez ostrzeżenia. Objęła go rękami za szyję i krzyknęła z bólu i rozkoszy. Tłum też wydal z siebie dźwięk: pojedyncze długie westchnienie. Podczas gdy Marcello poruszał się w niej gwałtownie i natarczywie, otwierając ją niczym świeżą ranę, wszystkie twarze z tłumu zbliżyły się, jak zwierający szyk wartownicy, aż zaczęły napierać na nich oboje. Zatopiona w doznaniach, jakie obudził w niej Marcello, Donna prawie nie czuła dotyku niezliczonej ilości rąk na swoim ciele; rąk, które wydawało się, że nie należą do żadnego konkretnego ciała, to znowu, że nale­żą do każdego z obecnych, i które dotykały jej stóp, głaskały łydki, uda i piersi, gładziły plecy, pieściły wło­sy, szyję i policzki. Pogrążona w pojedynczym doznaniu, złączona w jedno z ciałem poruszającego się w niej mężczyzny, miała wrażenie, że odpływa, zatracając się w wewnętrznym, nieskończenie przyjemnym wirze, w świecącej blaskiem własnego ciepła masie, czując, że opuszcza ten rój pozbawionych życia postaci, które kła­dąc swe dłonie na jej ciele, mogły jedynie przyglądać się jej z daleka; z klatki, której nie dane im było opu­ścić.

Donna spojrzała na Domostroya, próbując wysondo­wać, co o niej myśli.

- Potem, kiedy to się skończyło - ciągnęła - i oboje z Marcellem wróciliśmy do baru, byłam wciąż podnie­cona. Całe moje ciało naelektryzowane było seksem. Wpadałam z jednego orgazmu w drugi. Przychodziły jak pulsowanie serca, tak długo, jak mnie dotykał, tak długo jak chciałam, żeby trwały. - Przerwała. - I nie przeszka­dzało mi, że wokół byli ludzie. Czułam, że jest coś smutnego w tych mężczyznach i kobietach krążących samotnie w tę i z powrotem po Dead Heat; w tych parach, które trzymały się za ręce, ale nie mogły czuć siebie nawzajem, i w tych wszystkich kobietach ubra­nych jak mężczyźni, i w tych wszystkich mężczyznach, którzy może powinni byli urodzić się kobietami. Czasa­mi chciało mi się z nich śmiać. Takie żałosne kreatury, myślałam, takie duchowe zera, tacy seksualni oszuści. Ale kiedy spoglądałam na nich znowu, czułam, że mo­głabym nad każdym z nich płakać, tyle samotności, roz­paczy, potępienia jest w oglądaniu miłości, której same­mu nie można lub nie ma się śmiałości zaznać.

Kiedy następnym razem Marcello zabrał Donnę do Dead Heat, znowu zaprowadził ją do Jam Session i zno­wu w zamglonej oddali podążały za nimi ciche kroki nieznajomych. Tym razem Marcello skręcił i wszedł do jednej z największych krypt - wilgotnej, prostokątnej, pozbawionej krzeseł - i obróciwszy Donnę tyłem do sie­bie, wciągnął ją za sobą do środka. Opierając się pleca­mi o ścianę, przyciągnął do siebie nie stawiającą oporu Donnę, aż jej plecy i pośladki przywarły ściśle do jego klatki i bioder. Wówczas, zwrócona twarzą do nieubła­ganie napierającej na nich z korytarza ludzkiej masy, poczuła z tyłu dotyk Marcella, jego ręce pod spódnicą pieściły ją delikatnie, podczas gdy w zimnym półmroku tłum wpatrywał się w nią w niemym zachwycie. Wresz­cie Marcello wbił się w nią od tyłu, a ona poddała się doznaniu czucia go w sobie, przeszycia jego męskością. Naparła na niego, przechylając się w dół i w tył, by poczuć go głębiej. Marcello rozpiął jej bluzkę i rozwią­zał kopertową spódnicę, która opadła przed nią sztyw­no, niczym fartuch lub tarcza. Kiedy zaczęła poruszać się w rytm jego ruchów, tłum zawył. Stopieni w jedną całość, jej ciało sczepione konwulsyjnie z jego ciałem, poruszali się w przód i w tył, ociągając się chwilami, podczas gdy tłum wdzierał się niezdarnie w czarną cze­luść krypty, aż zagroził, że wypełni sobą każdy jej centy­metr. Jak monstrualny krocionóg, mężczyźni i kobiety dysząc, pocąc się i wydzielając ostry zapach, obmacywali ją po omacku rękami, dotykali jej włosów, piersi, brzucha, ud. Nie mogła ich powstrzymać i musiały jej przyjść z pomocą ręce Marcella, które szorstko odsunę­ły natrętów, jednego po drugim, zatrzaskując do niej drzwi; drzwi, które przed chwilą tak chętnie przed nimi otworzył.

Donna spojrzała na Domostroya i ciągnęła dalej swo­ją opowieść, jakby nie chciała dać mu czasu na komen­tarz. W następnych tygodniach, mówiła, często pytała Marcella, dlaczego chce wracać do Dead Heat i kochać się z nią na oczach obcych ludzi.

- Marcello powiedział mi, że nie jest taki jak większość ludzi, którzy potrzebują prywatności dla swojej seksual­nej uczty. Powiedział, że może podniecić się jedynie, kiedy kocha się ze mną w obecności nieznajomych. Dla niego prawdziwa przyjemność seksu płynęła z przekroczenia dystansu seksualnego między kochankami nie w domu, gdzie nic i nikt ich nie rozprasza, ale w miejscach rypu Dead Heat, gdzie ich intymność, czy nawet samo jej odegranie, są stale zagrożone, testowane, wystawiane na pokaz, poddawane osądowi, nieomal szturmowane.

Dead Heat było dla niego jak kościół dający schronie­nie ekstazie i rytuałowi, zbiorowemu i osobistemu zara­zem. Kochanie się ze mną w tym miejscu, mówił, to jak chodzenie po linie bez asekuracji. Już sama perspekty­wa pójścia tam podniecała go. Zastanawiał się zawsze, na jakiego rodzaju seks natkniemy się danego wieczoru: czy będzie wielu „eunuchów”, samotnych, potulnych mężczyzn, którzy na jego polecenie klękali przede mną i całowali moje stopy, czy „kanibali”, tych opętanych żądzą seksualnej dominacji zboczeńców z Jam Session, których powstrzymywała jego obecność, ale którzy w każdej chwili gotowi byli mnie porwać i zanim Mar­cello mógłby mnie odnaleźć, dobrać się do mnie, jeden po drugim, na wszystkie możliwe sposoby, jak robili to często z innymi opuszczonymi w labiryncie krypt Dead Heat mężczyznami i kobietami.

Jeśli byłam tak długo z Marcellem, to dlatego że będąc z nim, zaczęłam postrzegać siebie jako osobę bardziej żywą niż kiedykolwiek przedtem, a jego już nie jako mojego kochanka, ale jednego z tych, którzy patrzy­li na mnie z ciemności.

Lecz - ciągnęła Donna - Marcello przysięgał, że mnie kocha. Mówił, że jeśli ja też go kocham, nie powinnam wstydzić się tego, co robiliśmy w Dead Heat. Mówił, że chociaż kochał się tam ze mną na oczach innych, powin­nam wiedzieć, że oni mogli jedynie na nas patrzeć. Jego ciało było między nimi a mną, a jeśli chodzi o to, że mnie dotykali, to czyż kiedy leżę na plaży, nie dotyka mnie również piasek? Ci ludzie, mówił, są ludzkim piaskiem. Powiedział mi, że jestem jedyną kobietą w je­go życiu, z którą uprawia seks, że ze mną czuje się bardziej swobodny i zaspokojony niż kiedykolwiek z ja­kąkolwiek kobietą.

Donna przyznała, że nigdy nie wiedziała, co porabiał w dzień. Kiedy była w Juilliard lub ćwiczyła u siebie, jego zajęcia w firmie wideo trzymały go z dala od domu, a kiedy kilka razy próbowała zadzwonić do niego pod numer, jaki jej podał, nikt nie podnosił słuchawki. W końcu postanowili, że wprowadzi się do niej, i kiedy to zrobił, była zdumiona, że przyniósł ze sobą tak nie­wiele rzeczy: jeden garnitur, kilka koszul, dwie pary spodni, dwie pary butów i przybory toaletowe. Zastana­wiała się, czy to wszystko, co posiada. Potem zauważyła, że nie ma karty kredytowej ani prawa jazdy, ani nawet notatnika telefonicznego i nigdy nikt do niego nie dzwo­ni ani nie pisze listów. Kiedy go o to spytała, powiedział, że jest free-lancerem i powodzi mu się na tyle dobrze, że może być wolny od tak ziemskich spraw, jak kalenda­rzyk ze spotkaniami i miesięczne rachunki. Nalega, by mu płacono gotówką, i sam płaci gotówką za wszystko, co kupuje.

Był niezmordowanym kochankiem i sposób, w jaki uprawiał miłość, zdawał się Donnie tak wytrwały, jego orgazmy tak częste, jego sperma tak obfita, że nigdy nie wątpiła, iż jest jej wierny. Co więcej, nigdy nie znalazła na nim najmniejszego śladu perfum, szminki czy pudru innych niż jej własne.

Aż pewnego dnia, powiedziała Donna, Andrea Gwynplaine, koleżanka ze studiów w Juilliard, zaprosiła ją i kilka innych studentek do mieszkania Chicka Mercu-rio, chłopaka Andrei, na Grę organu, wideopornosa, który miał być parodią broadwayowskiego musicalu. Kiedy zaczął się film, na ekranie pojawił się Marcello - zapowiedziany w czołówce jako Dick Longo - nagi, przed lustrem w teatralnej garderobie, onanizował jed­ną ręką siebie, a drugą groteskowo otyłą platynową blondynę.

Szok był tak nagły, tak niespodziewany, że przez chwi­lę nie mogła uwierzyć własnym oczom. Ale patrzyła dalej, jak Dick Longo przelatuje sznur porno gwiazdek, demonstrując swój ą-najwyraźniej przysłowiową umie­jętność produkowania świeżego orgazmu za każdym splotem idiotycznej fabuły filmu. Kiedy w zaciemnio­nym pokoju Andrea, jej chłopak i inne studentki ko­mentowali wyciem gorętsze momenty filmu i pozwalali sobie na prymitywne dowcipy z intymnych części ciała gwiazdek porno, Donna powoli uświadomiła sobie, że to ona, a nie Dick Longo, jest główną atrakcją tego seansu.

Po zapaleniu świateł żadna z obecnych w pokoju osób nie dała Donnie do zrozumienia, że rozpoznała w Dicku Longo jej chłopaka, Marcella. Dla ich większej uciechy Andrea zaczęła rozdawać kserokopie wywiadu Dicka Longo dla czasopisma pornograficznego. W wy­wiadzie tym, bogato ilustrowanym zdjęciami z jego fil­mu, gwiazdor przyznawał, że od jakichś trzech, czterech lat kręci co roku setki pornosów, i chełpił się, że nie było w tym czasie jednego roboczego dnia, w którym nie miałby - na zawołanie, przed kamerą - przynajmniej kilku orgazmów. Pod rzucanymi ukradkiem w jej stronę spojrzeniami koleżanek Donna czuła się tak, jakby stała przed nimi naga, jakby były nieznajomymi z Dead Heat, którym właśnie udało się ją zgwałcić.

Przerwała swoją opowieść i spojrzała na Domo-stroya, oczekując jakiejś reakcji, ale on siedział bez ruchu, zdruzgotany i bezbronny. Zastanawiał się, czy prawdą było to, co powiedziała mu Andrea, że Donna dalej mieszkała z Marcellem długo po tym, jak odkryła, że jest Dickiem Longo. Jeśli to prawda, jaka piekielna potrzeba w niej, myślał Domostroy, kazała jej się tak ukarać? Jaka była gra prywatnego organu Donny?

Jakby odgadując jego myśli, Donna podjęła swoją opowieść. Powiedziała, że po seansie poszła do domu, by czekać tam na powrót Marcella. Wiedziała dokład­nie, co zrobi, kiedy wejdzie, czysty i świeżo ogolony, jak zawsze gotowy do miłości. Chwyci nóż kuchenny, naj­dłuższy, jaki ma, i w przypływie szału z powodu urażo­nej dumy, zażenowania wobec przyjaciół, wstydu i zło­ści, że była dla niego jeszcze jedną szeroko otwartą cipą, niczym w narkotycznym transie, będzie go kłuć, rąbać i ciąć tak długo, jak długo jego ciało będzie się ruszać, wić i podrygiwać, aż krew zaleje mu płuca i gardło, i zatopi ostatni bulgot jego życia.

Kiedy jednak wreszcie wrócił do domu, świeży i wy­kąpany, pachnący wodą kolońską i dumny ze swojej nowej fryzury, i chciał pocałować ją, dokładnie tak jak to sobie wyobrażała, jedyne, na co mogła się zdobyć, to zapytać go, tak po prostu, dlaczego przez cały czas ich bycia razem nigdy jej nie powiedział, że każdego dnia, kiedy ją zostawiał, szedł pierdolić wszystkie te białe, czarne i żółte pizdy, od tyłu i przodu, jedną po drugiej, jedną obok drugiej, jedną na drugiej, na zawołanie, przed kamerą, po to, by dostać gotówkę za każdą ere­kcję, za każdy orgazm, i to wtedy, gdy rzekomo był w niej zakochany?

Odpowiedział jedynie, że tak jak jej mówił od począt­ku, kocha tylko ją. Powiedział, że pieprzenie tych wszystkich niezliczonych pizd jest jego pracą, że kiedy jest z nimi, jego kutas nie różni się niczym od ręki masażysty, i że tylko z nią jest w pełni sobą, tylko z nią może pokonać ten seksualny dystans, który zanim ją spotkał, pozostawał rozwarty niczym przepaść między nim a martwym żarem jego życia.

Donna ani na niego nie krzyczała, ani go nie wyrzuci­ła, ani z nim nie zerwała, aż upłynęło kilka miesięcy. Zobaczyła z nagłą jasnością, że podczas tych miesięcy, które spędzili razem, to ona oddała się w pełni przyje­mności zrzucenia z siebie na chwilę ciężaru świadomo­ści seksualnej, wyzbycia się poczucia odpowiedzialno­ści. To ona używała Marcella, aby doświadczać poprzez niego samej siebie. Teraz, dzięki temu, czego nauczył ją ich związek, stała się całością. Marcello, powiedziała, był jedynie widzem w procesie jej samopoznania, jesz­cze jedną lubieżną łapą sięgającą z ciemnych zakątków Dead Heat, żeby jej dotknąć.



Domostroy zawsze uważał, że aby dobrze kompono­wać, dobry kompozytor musi pisać tak, by zadowolić siebie, nie innych. Ponieważ u szczytu swojej kariery nie zgodził się ugiąć przed krytykami i pisać tak, jak oni chcieli, krytycy napadali na niego brutalnie za każdym razem, gdy stworzył oryginalne dzieło. Przez to opuściła go publiczność, zawsze niestała w swoich upodoba­niach, szczególnie zaś w erze dyskotek i telewizji. Po złośliwej ogólnokrajowej nagonce prowadzonej prze­ciwko niemu i jego twórczości przez jedną szczególnie mu wrogą muzyczną koterię, bez twórczej zachęty ze strony kolegów, krytyków czy publiczności, zarzucił w końcu zupełnie pisanie, obawiając się, że jego doro­bek kompozytorski nie będzie już mógł być sprawiedli­wie oceniony.

Wiedział, że pragnie Donny, ponieważ przez godzinę, podczas której opowiadała mu o swoim życiu, odsłoniła przed nim prawdy o nim samym; prawdy, których istnie­nia nigdy nie podejrzewał. Kiedy jej słuchał, uświadomil sobie, że jeśli nie zostanie przez nią ponownie napełniony, jego umysł i jego życie będą od tej chwili całkowicie arbitralne. Przeczuwał, że mogłoby mu się udać usidlić ją subtelnymi, okrężnymi taktykami, ale byłoby to czymś tchórzliwym, trochę jak pisanie muzyki po to, by zadowolić krytyków, lub udowodnić sobie, że wciąż może ich rozdrażnić. Innym wyjściem było wy­znać jej wszystko wprost, bez psychologicznych sztuczek czy intelektualnych filtrów, prosto z bebechów swego jestestwa, z wiru swojej psychiki, tak jak kiedyś tworzył muzykę. Jeśli ją zniechęci i straci, podobnie jak kiedyś zniechęcił i stracił swoich krytyków i publiczność, przy­najmniej nie okłamie ani jej, ani siebie. Jego ojciec mawiał: „Kiedy pada deszcz, bale gniją, za to korzenie rosną głębiej”. W swoich stosunkach z Donną Domostroy chciał wypuścić zdrowe korzenie.

W końcu zostawił to jej decyzji. Podziękował, że dała mu tak dużo z siebie, i oznajmił rzeczowym tonem, że chętnie omówi z nią sprawę Konkursu Chopinowskiego, że może coś z jego bogatego doświadczenia będzie mog­ła wykorzystać w przygotowaniu się do występu. Donna zapytała, czy tam, gdzie mieszka, jest fortepian, a on odpowiedział, że tak - fortepian koncertowy - i że może go używać, kiedy chce, sama czy z nim w charakterze publiczności. Umówili się, że odwiedzi go za tydzień w Old Glory, podczas jednego z wolnych dni Domostroya.

Kiedy nadszedł umówiony dzień, Domostroy nie mógł sobie znaleźć miejsca. Przemierzył kilka razy w tę i z powrotem Old Glory, wycierając kurz, sprawdzając w kuchni alkohol i lód, przesuwając krzesła i stoły. Na wypadek, gdyby chciała zostać na noc, zmienił pościel i poduszki na łóżku, i wyłożył świeże ręczniki w ła­zience.

Kilka godzin przed wizytą Donny Domostroy przed­sięwziął dodatkowe środki ostrożności, by zapewnić jej bezpieczeństwo w okolicy. Pojechał na pobliskie boisko baseballu i odszukał przywódcę lokalnego gangu, zna­nego pod przezwiskiem Wolnourodzonych. Mieszkając samotnie w Old Glory, Domostroy regularnie płacił im za ochronę, bo choć wiedział, że właściciel Old Glory wysyła co miesiąc z Miami pieniądze swoim starym przyjaciołom z policji w Południowym Bronksie po to, żeby mieli oko na nie sprzedaną salę balową, wiedział również z własnego doświadczenia, że gang Wolnouro­dzonych - nazywany przez lokalną ludność Urodzonymi By Palić - sprawował po zmierzchu faktyczną władzę w okolicy. Tym razem, nie chcąc ryzykować, Domostroy uiścił swój comiesięczny haracz kilka dni przed ter­minem.

Nie żeby taki kontrakt dawał stuprocentową pew­ność. Kilka razy, kiedy wracał do domu późno w nocy, czuł na sobie wzrok postaci czających się w załomach muru lub za karłowatymi krzakami. Doskonale zdawał sobie sprawę, że stanowi dla nich łatwy cel, i nigdy nie był pewien, czy postacie te należały do bandy Wolnouro­dzonych, czy też były intruzami korzystającymi z nie­obecności gangu.

Usłyszał odgłos wjeżdżającego przez bramę samocho­du, ale dziś nie miał wątpliwości, kto może szturmować zwodzony most jego fortecy. Donna przybyła punktual­nie, i kiedy stał, wyglądając przez okno i obserwując kłęby kurzu wznoszone przez jej prujący po pustyni parkingu mały biały sportowy wóz, przypomniał sobie, że Południowy Bronks to rodzinne strony Donny i że prawdopodobnie porusza się po labiryncie jego arterii, alej i ulic lepiej niż on.

Witając się z nim, była całkowicie swobodna. Kiedy uścisnął jej chłodną, pewną dłoń, nachyliła się na mo­ment do przodu i pocałowała go lekko w policzek. Dotyk jej warg na jego skórze i nieznaczny napór piersi na jego klatkę wywołał w nim dreszcz ekstazy trwający nie dłużej niż pocałunek, ale wystarczająco długo, by wytrą­cić go z trudem utrzymywanej równowagi. Chcąc ukryć swoje podniecenie i niepokój, Domostroy zaprowadził Donnę do baru, opowiadając po drodze, jak to kiedyś każdego wieczoru siadywało w nim dwustu gości. Opro­wadzając ją po ogromnej sali balowej, ostrożnie omijał wąski korytarz, zabudowany z obu stron pomieszcze­niami magazynowymi, który wiódł do jego skromnych kwater mieszkalnych.

Ale ona przyjechała tu ze swoimi nutami po to, żeby mu zagrać, i szybko ich uwaga skupiła się na stojącym na podeście w sali balowej fortepianie. Domostroy pod­niósł wieko i zapytał Donnę, czy biorąc pod uwagę opła­kany stan większości instrumentów wie, jak nastroić i sprawdzić harmonię i czystość wszystkich dźwięków fortepianu. Donna przyznała, że zawsze musiała polegać na pomocy zawodowego stroiciela.

Domostroy ostrzegł ją, że fortepian koncertowy nie jest nie pościelonym łóżkiem, które zasłać może byle jaka pokojówka, i że jeśli zdecyduje się pojechać do Warszawy, dobrze by było, gdyby potrafiła nastroić każ­dy fortepian, na jakim przyjdzie jej grać, szczególnie ten, który wyznaczą jej do konkursu, tak by osiągnąć równe brzmienie i głośność na całej klawiaturze. Może to zrobić, używając lewego pedału i kamertonu, i po­winna umieć zrobić to samodzielnie, jeśli będzie musia­ła, lub z pomocą stroiciela.

Stroiciele, podobnie jak krytycy muzyczni, słyną z uporu, objaśnił ją Domostroy. Mogą upierać się, że skoro oni nie mówią jej, jak ma grać na fortepianie, ona nie powinna mówić im, jak go stroić, musi jednak twar­do obstawać przy swoim. Powiedział jej również, że kiedy tonacja, głośność i barwa fortepianu zostaną usta­wione zgodnie z jej życzeniem, powinna stanąć z dala od instrumentu i raz jeszcze posłuchać jego dźwięku. Wielu pianistów uważa, że stołek wykonawcy jest jedy­nym dobrym miejscem do słuchania, ale Domostroy uważa, że są w błędzie. Bez względu na to, gdzie będzie grać w przyszłości - w najlepszych salach koncertowych świata czy w mniej doskonałych akustycznie audyto­riach - zawsze powinna ustawić się nie dalej niż sto osiemdziesiąt metrów od fortepianu lub w czternastym rzędzie sali koncertowej i poprosić swojego stroiciela, by dla niej zagrał. Tylko wtedy przekona się, jak słyszy jej fortepian publiczność, i jeśli jego brzmienie nie jest dobre, upierał się Domostroy, powinna kazać stroić go tak długo, aż jego dźwięk ją zadowoli.

Taki test jest absolutnie konieczny, powiedział, po­nieważ fizyczne cechy sali koncertowej: wielkość i kształt sceny, nachylenie ścian i dachu, jak również typ powierzchni materiału, z jakich są zrobione, poważ­nie wpływają na odbijanie i rozpraszanie dźwięku.

Przygotowując się do jej wizyty, Domostroy specjal­nie nie nastroił fortepianu i teraz cieszyło go, gdy Don­na bezbłędnie rozpoznała, czego mu brakuje, po czym pod jego dyktando, dokonała koniecznych poprawek. Stojąc blisko niego, nachylała się, by zajrzeć do wnętrza fortepianu, i patrzyła, jak Domostroy z pomocą kamer-tonu sprawdza pozycję każdego młoteczka oraz stan filcu, którym były pokryte. Widok i bliskość jej ciała podnieciły go. Zaschło mu w ustach, jakby gorączka pożądania wysuszyła całą ślinę. Żeby oderwać od niej swoje myśli, rozpoczął drobiazgowy pokaz strojenia.

Jedna rzecz, na jaką chciałby zwrócić jej uwagę, zanim zacznie grać, powiedział, to to, że kiedy po raz pierwszy usłyszał ją u Gerharda Ostena, zauważył, że choć używa pedałów w sposób oryginalny, czasami brakuje jej pewno­ści. Jego własny pogląd na rolę pedałów w muzyce Chopi­na, stwierdził, może okazać się dla niej pomocny.

Milczała, i Domostroy rozwinął temat. Przypomniał jej, że chociaż Chopin nigdy nie zaznaczał użycia lewego pedału, bardziej niż większość kompozytorów świadomy był, jak ważne są wszystkie pedały w koloryzacji dźwięku kompozycji klawiszowych. Używane subtelnie i twórczo, pozwalają pianiście osiągnąć bogate i zróżni­cowane efekty orkiestralne. Ale, ostrzegł Domostroy, pianistom, którzy ich źle lub za często używają, chcąc pokryć słabości swojego warsztatu, udaje się jedynie zwrócić uwagę na swoje braki, gdyż nieprawidłowe użycie pedałów przedłuża i podkreśla, a nie ukrywa, najmniejsze zachwianie równowagi w technice.

Poprosił ją następnie, by zagrała kilka utworów, które najpełniej demonstrują twórcze użycie pedałów u Cho­pina, zaczynając od Ballady f-moll.

Zamknął oczy i słuchał chwilę, jak grała, po czym przerwał jej i poprosił, by powtórzyła raz po raz takty 169 do 174, wymagające szczególnie subtelnej pedaliza-cji. Chopin zaczynał każdy z początkowych trzech ta­któw lekkim naciśnięciem pedału, po którym następo­wały nie wzmocnione pedałem szybkie pochody dźwięków w lewej ręce, a w prawej seria dźwięków le­gato. Domostroy powiedział Donnie, by nie używała pedału przy łagodnych tonach prawej ręki, a kiedy przy­znała, że zawsze czuje się niepewnie, próbując grać je legato bez pedału, wyjaśnił, że źródłem jej trudności jest niedostateczne opanowanie zasad palcowania. Za­miast rozmyć to przejście, zasugerował, powinna puścić pedał, jak zaznaczono w takcie 169, a następnie przy trzeciej grupie szesnastek nacisnąć go nieznacznie na ułamek synkopowanej sekundy. Dzięki temu zagra gład­ko melodię prawej ręki, zachowując jednocześnie cało­ściowy efekt suchego brzmienia.

Następnie polecił jej zagrać serię wybranych utwo­rów: początek Nokturnu F-dur, żeby sprawdzić, czy spo­sób, w jaki używa pedału, tłumi melodię prawej ręki; Nokturn E-dur, który demonstrował unikatowy Chopi­nowski kontrast między dźwiękiem zagranym z użyciem i bez użycia pedału; Preludium a-moll, które z wyjąt­kiem jednego krótkiego ustępu pod sam koniec utworu całe było bez pedału; oraz Preludium b-moll, w którym Chopin pierwotnie zaznaczył pedał w każdej drugiej grupie metrycznej taktów 2 i 3 - granych lewą ręką - po czym go wykreślił, pozostawiając wszystkie trzy otwierające takty w swojej autoryzowanej edycji pod jednym szokująco długim pedałem.

Skończyła i siedziała, patrząc na niego niczym stu­dentka oczekująca nerwowo na werdykt swojego na­uczyciela.

Starając się jej nie urazić, powiedział, że wyczuwa w jej grze dwie przeciwstawne siły: chęć uwolnienia się od nut i dynamiki Chopina, tak by móc improwizować - impuls, który prawdopodobnie odziedziczyła po ojcu jazzmanie - oraz potrzebę trzymania się wiernie i sztywno każdego znaku w gęstym zapisie nutowym Chopina, która z pewnością bierze się z klasycznego wykształcenia, jakie otrzymała w Juilliard. Przy wystar­czającej liczbie ćwiczeń oraz jej oczywistym talencie, ciągnął Domostroy, nie ma powodu, dla którego nie mogłaby się nauczyć połączyć te ciągoty i zagrać naj­trudniejsze fragmenty Chopina nie tylko z precyzją, ale z całą pomysłowością i energią urodzonej jazzmanki. Ażeby to osiągnąć, czuł, że powinna skoncentrować się na rozwinięciu większej giętkości i siły w plecach, ra­mionach, rękach, a także nadgarstkach i palcach. Za­ofiarował się również, że pokaże jej specjalne ćwiczenia na poprawienie ruchliwości stawów, i powiedział jej szczerze, że musi więcej pracować, nie tylko próbując i szlifując Chopina, ale grając więcej ćwiczeń i gam, żeby udoskonalić swoją technikę. Polecił jej pewne ćwiczenia Cramera i Clementiego, dwóch ludzi, którzy wywarli wpływ na technikę Chopina oraz na jego rozu­mienie fortepianu, jak również prace Czernego i Hum-mla oraz wersje Chopinowskich Etiud Leopolda Go-dowskiego, szczególnie jego dwadzieścia cztery studia na lewą rękę, które zawierają wersję cis-moll tak zwa­nej Etiudy Rewolucyjnej.

Donna słuchała go uważnie, i jeśli była zdziwiona lub dotknięta którąś z krytycznych uwag zawartych w jego poradach, udało się jej tego nie okazać. Spytała go natomiast, co sądzi o jej szansach na wygranie Konkursu Chopinowskiego w Warszawie. Odpowiedział z rów­ną bezpośredniością, że jeśli nie poprawi swojej techni­ki i nie zwiększy siły uderzenia, jej szansę w jego opinii są nikłe, ale, dodał, czuje, że może osiągnąć wiele w kil­ka tygodni, o ile naprawdę będzie nad tym pracować.

Donna wstała i wyszli razem na zewnątrz. Było ciepło i słonecznie. Obeszli powoli Old Glory, przeszli przez parking i szli spacerowym krokiem, aż dotarli do wyso­kiej siatki ogrodzenia. Za nią, jak okiem sięgnąć, ciągnę­ło się martwe getto wypalonych czynszowych kamienic, czarne ruiny znaczone bliznami wyłamanych okien i za­bitych deskami drzwi, rozpadające się stare werandy i podwórka zawalone wysokimi stertami kamieni i zwę­glonych śmieci. Szli ścieżką przecinającą ogrodzenie, ich kroki wystraszyły szczura, który wyskoczył z wyso­kiej trawy i popędził w kierunku ruin.

Domostroy od czasu do czasu spoglądał na Donnę. Do tej pory zawsze widział ją w sztucznym świetle, ale tutaj, w jasnych promieniach słońca, jej skóra lśniła. Pod de­likatną linią brwi długie owalne łuki powiek błyszczały jakby oświetlone od środka, a ocienione gęstymi rzęsami oczy były zielone jak liście. Patrzył na jej doskonale wyrzeźbione policzki oraz delikatną grę światła na war­gach, tak pełnych i gładkich, że wydawało się, iż pękną. Jej piękno przytłaczało go, prawie dusiło; było królew­skie, a jednocześnie naturalne, tak czyste jak jej dusza.

Z dachu pustego budynku doszedł ich przenikliwy gwizd. Kiedy Domostroy spojrzał w tamtą stronę, zoba­czył machających do niego trzech członków gangu Wolnourodzonych i pomachał im w odpowiedzi.

- Niedaleko stąd chodziłam do szkoły - oznajmiła Donna, kiedy odwrócili się, by ruszyć w drogę powrotną. Wskazała ręką na ruiny. - Te czarne dziury zawsze tutaj były. Często wałęsałam się po nich, sama lub z innymi dziećmi. Bawiliśmy się w chowanego, toczyliśmy walki, ścigaliśmy koty i szczury. Czasami musiałam uciekać przed chuliganerią, która przychodziła tu polować na spódniczki. Wczołgiwałam się do śmierdzących rowów, takich jak te, i czekałam na mojego chłopaka.

Poza świergotem wróbli, które szukały pożywienia na ziemi i w krzakach, panowała absolutna cisza.

- Pewnego dnia usłyszałam, jak mój ojciec śpiewa starego bluesa. - Zaintonowała:


Chodź ze mną...

Znalazłem tą nową kryjówkę!

Tak się cieszę,

Że znalazłem tę nową kryjówkę!


Powiedziałam sobie wtedy, że nigdy nie wrócę do tych czarnych dziur, i postanowiłam sama poszukać „tej no­wej kryjówki”. Wiedziałam, że będzie nią muzyka. Od tamtej chwili skończyło się moje życie w niewoli.

Zamyśliła się na chwilę, po czym jej twarz opromienił uśmiech.

- Wiesz, kiedy próbuję myśleć o sobie jak o poważ­nym muzyku, przypomina mi się zawsze wiersz Paula Laurence'a Dunbara, wydrukowany na makatce, która wisiała w kuchni mojej matki:


Nie piszcz panna, daj se spokój;

Rzuć te nuty w kąt:

Ćwicz i ćwicz, aż osiwiejesz,i

Nie dasz rady - skąd!


Nic ci z gardła nie wyleci

Z takim fest zadęciem,

Jak Malindzie, kiedy śpiewa,

Aż się kuchnia trzęsie...8


Kiedy skończyła recytować, wyczuł w niej rozterkę. Wiedział, że jest mu wdzięczna za ten dzień i że prawdopodobnie czuje, iż powinna to okazać, zostając z nim nieco dłużej, może nawet pozwalając mu na niedwuzna­czną propozycję. Ale nie uczynił jej. Choć pragnął Don­ny i świadomość, że zaraz odejdzie, wywoływała w nim poczucie osamotnienia, nie próbował jej zatrzymać. Nie chciał, żeby została jego kochanką z powodu wdzięczno­ści, jaką do niego czuła, więcej nawet, nie chciał dzielić jej z Jimmym Ostenem, innym mężczyzną w jej życiu. Ku - jak sobie wyobrażał - jej zdziwieniu, zaprowadził ją zdecydowanie do samochodu i otworzył przed nią drzwiczki.

Wsiadła i położyła mu rękę na ramieniu.

- Patrick, kiedy cię znów zobaczę? - zapytała nieco zbita z tropu.

- Kiedy tylko zechcesz - odparł szorstko. - Po prostu przyjedź.

- Ale nie chcę ci przeszkadzać. Masz swoją pracę.

- Nie, nie mam. Przyjeżdżaj, kiedy chcesz.

- Trzymam cię za słowo - powiedziała, zapalając sil­nik. - Czy trzy razy w tygodniu nie będzie za dużo?

Domostroy był zachwycony, ale nie chciał jej tego okazać.

- „Będziemy rozliczeni ze wszystkich dozwolonych przyjemności, których zaniedbaliśmy doświadczyć” - zacytował Aggadę i zachichotał, by rozładować napię­cie. - Na początek wystarczy. Kiedy zaczynamy?

- Może jutro - zaproponowała.

Czuł, że chce mu dać do zrozumienia, iż cieszy się z jego oferty pomocy.

- Przypomnij mnie Jimmy'emu - powiedział.

- Przypomnę. Chociaż wątpię, żeby o tobie zapo­mniał! - Odjechała. Lekki wietrzyk rozwiewał jej włosy.

Miotany sprzecznymi uczuciami Domostroy ruszył w kierunku sali balowej. Kiedy obejrzał się za siebie, już jej nie było. Parking był pusty. Nawet Wolnourodze-ni opuścili swoje posterunki.



Donna nie ukrywała przed Ostenem swojej wizyty u Domostroya. Opowiedziała mu nawet o planach pracy z kompozytorem, którego uwagi i porady mogą pomóc jej przygotować się do konkursu w Warszawie. Osten nie mógł zakwestionować jej prawa czy potrzeby szuka­nia pomocy artystycznej, nie podobało mu się jednak, że wybrała do tego celu Domostroya. Znał jego złą reputację, a teraz nabierał coraz większych podejrzeń, że to on był mężczyzną, który zrobił zdjęcia kobiecie z Białego Domu i pomógł jej w napisaniu listów do Goddarda. W końcu, zaniepokojony zainteresowaniem Domostroya Donną, postanowił poznać motywy kompo­zytora i pewnego wieczoru, kiedy wiedział, że Donna jest u Domostroya, wynajął samochód i pojechał do Old Glory.

Ilekroć przejeżdżał wcześniej przez Południowy Bronks, zawsze był w drodze dokądś indziej, ale teraz, szukając tam konkretnego adresu, uświadomił sobie po raz pierwszy, jak bardzo Południowy Bronks przypomi­na slumsy Tijuany. Z tym wyjątkiem, że w Tijuanie mie­szkańcy slumsów żyli przynajmniej nadzieją, być może złudną, że ich miasto pewnego dnia wyrośnie na metro­polię, a ich życie stanie się tak nowe i gładkie jak po­wstające wokół nich budynki i autostrady. W Połu­dniowym Bronksie nie było ani nowych budynków i au­tostrad, ani takiej nadziei.

Odnalazł Old Glory i okrążył ją raz, zwalniając na widok samochodu Donny zaparkowanego przy wejściu do sali balowej, obok starego kabrioletu, należącego z pewnością do Domostroya. Wiedział, że Donna spędzi tu cały wieczór, postanowił więc uzbroić się w cierpli­wość i zaczekać na zapadnięcie zmroku.

Kręcił się przez chwilę po wyludnionej okolicy, słu­chając w radiu najnowszych rock-bluesów, aż na niebie ukazał się księżyc, oświetlając srebrzystą poświatą czar­ne mury sali balowej.

Zaparkował przed ogrodzeniem z drucianej siatki i wszedł w rosnącą tuż obok wysoką trawę z parabolicz­nym mikrofonem w jednej ręce i zapaloną latarką w drugiej. Ustawił mikrofon na statywie, skierował ta­lerz w stronę światła wylewającego się z okien ogro­mnej sali balowej. Włączył mikrofon i wcisnął klawisz, uruchamiając eliminujący wszystkie szumy zewnętrzne tantalowy filtr powietrzny. Następnie połączył mikrofon z małym magnetofonem kasetowym, a kiedy usłyszał w słuchawkach pierwsze dźwięki z Old Glory - muzykę Chopina graną przez Donnę lub Domostroya na forte­pianie - kucnął, opierając się jednym ramieniem o ogrodzenie.

Poza zarejestrowanym na magnetofonie dźwiękiem for­tepianu wokół niego panowała absolutna cisza. Za jego plecami rozciągały się milcząco rzędy wypalonych budyn­ków. Przed nim ogromna szara tafla parkingu lśniła niesa­mowicie, a Old Glory ze swoimi łukami, kolumnami, rzeź­bionymi powierzchniami, balkonami i spadzistymi dacha­mi wznosiła się niczym zjawa zamku.

Usiadł na ziemi i wyczekująco przysunął się w stronę budynku. I właśnie wtedy, zupełnie niespodziewanie coś ciężkiego uderzyło go w tył głowy, a kiedy upadł twarzą w mokrą trawę i mgła zasnuła jasność jego myśli, usłyszał nad sobą ostre głosy. Ledwo uświadamiając sobie, że został zaatakowany od tyłu, pogrążył się w ciemności.

Obudził się niepewny, gdzie jest i jak długo był nie­przytomny. Czuł się tak, jakby jego głowę ściskało imad­ło. Siedział koło fortepianu w starym obitym skórą fote­lu, a kiedy spojrzał w górę i zobaczył Donnę pochyloną nad nim z wyrazem troski na twarzy, doszedł do wnio­sku, że jest w jej studio w Carnegie Hali. Odwróciwszy głowę, zobaczył Patricka Domostroya trzymającego paraboliczny mikrofon i magnetofon, a obok niego trzech krępych młodych Latynosów w żółtych czapkach z nadrukiem „WOLNOURODZONY”.

- Nic ci nie jest, Jimmy? - spytała Donna, klepiąc go delikatnie po ramieniu.

Dotknął ręką głowy i wyczuł pod palcami guz, następ­nie spojrzał na dłoń, żeby zobaczyć, czy nie ma na niej krwi. Nie było.

- Nie, nic mi nie jest - powiedział, instynktownie zmieniając głos.

- Myślałem, że jesteś studentem literatury, a nie szpiegiem - powiedział Domostroy, podchodząc do Ostena.

Wolnourodzeni uśmiechnęli się szeroko.

Osten spuścił oczy. Czuł się jak dzieciak przyłapany na kradzieży w sklepie z cukierkami i myśl, że musi wydawać się śmieszny Donnie i Domostroyowi, napełni­ła go wstydem.

- Guzik mnie obchodzi, co myślisz – powiedział Osten. -1 niech ci się nie wydaje, że nie wiem, co się tu dzieje!

- Co to ma znaczyć? - zapytała, odskakując od niego Donna.

- To co mówię - odparł Osten, chwytając okazję, by grać rolę oszukanego kochanka. - Że jesteś oszustką i kłamcą! Co, może nie?

Twarz Donny oblał rumieniec.

- Nie wiesz, co mówisz! - wyjąkała. - Jak możesz być tak niesprawiedliwy w stosunku do mnie... i do siebie? Jestem tu, żeby grać na fortepianie. Czy nie wiesz, ile to
dla mnie znaczy? Nie masz prawa... nie masz prawa - odwróciła się, by ukryć łzy.

- Skombinowałeś sobie niezłą zabawkę do szpiclowania - odezwał się jeden z Wolnourodzonych i koły­sząc ramionami, podszedł do Ostena.

- Lepiej będzie, jak oddasz to CIA, stary – szydził drugi.

- Tutaj się marnuje. To nie Salwador. Jeszcze nie! - wtrącił trzeci.

- Tylko bez nerwów! - uspokajał gang Domostroy.

- On nie pracuje dla CIA. Szpieguje ją - wskazał na Donnę. - To jego dziewczyna.

Członkowie gangu parsknęli śmiechem. Donna spoj­rzała z wyrzutem na Domostroya.

- Patrick, proszę.

- On ma rację, Donna - wtrącił się Osten, chcąc zwieść Domostroya. - Ma rację - powtórzył powoli, wsta­jąc z fotela. Rozprostował ramiona, skrzywił się z bólu i spojrzał jej prosto w oczy. - Chciałem dowiedzieć się, co zaszło między tobą a twoim nauczycielem muzyki.

- Spojrzał na Domostroya i trzej Wolnourodzeni wy­szczerzyli zęby w uśmiechu.

- Masz tupet, człowieku - odezwał się jeden z nich.

- Nie wiesz o tym, że wdarłeś się tu bez wizy? Mrugnął do swoich kumpli. - To kraj Urodzonych By Palić, to jest zagranica, stary. To terytorium dawno temu odłączyło
się od Wuja Sama i jeśli będziesz tutaj węszył, może spotkać cię krzywda. Kiedy przyłapiemy cię tu następ­nym razem, chłoptasiu, drogo za to zapłacisz!

- Następnym razem będę wiedział, co z wami zrobić! - warknął Osten.

W tym momencie Donna odzyskała równowagę. Nie była już smutna, była tylko zła.

- Nie będzie żadnego następnego razu, Jimmy - oznajmiła spokojnym tonem. - Myślę, że powinieneś teraz stąd wyjść. - Jej głos drżał z emocji, kiedy dodała:

- Nie chcę cię więcej widzieć.

- Zaczekaj, Donna - wtrącił Domostroy. - Nie bądź dla niego tak surowa. - Położył mikrofon i magnetofon na krześle, które zwolnił Osten. - On tylko chciał cię chronić. Pewnie niepokoił się, że jesteś tu... sama... - urwał.

- To nie znaczy, że może mnie śledzić i szpiegować - powiedziała Donna, zerkając na Ostena, po czym szyb­ko odwróciła od niego wzrok i zwróciła twarz do Domo­stroya i pozostałych. - Nie miał prawa, nie miał do tego żadnego prawa. Nikt nie ma takiego prawa. - Wydawało
się, że opuszcza ją stanowczość. Jej głos brzmiał tak, jakby miała się rozpłakać, opanowała się jednak szybko i odsunąwszy krzesło, które stało na jej drodze, podeszła do fortepianu i usiadła przy nim. - Wracajmy do pracy, Patrick - powiedziała spokojnie, biorąc akord na klawiaturze.

Osten pozbierał swoje rzeczy.

- Przepraszam, Donna - powiedział. Po chwili dodał: - Może pewnego dnia zrozumiesz, jak się czuję.

Jeden z Wolnourodzonych parsknął śmiechem. Inny, naśladując skrzeczący głos Ostena, zagroził:

- Może pewnego dnia damy ci taki wycisk, chłopie, że się zesrasz rzadkim gównem.

Ostena ogarnęła fala gniewu i poniżenia. Odwrócił się do Domostroya.

- Powiedz swojej Legii Cudzoziemskiej, żeby się po­całowała w dupę. - Następnie, wciąż wściekły, zwrócił się do Donny: - A ty, Donna, zasługujesz na lepszego kochanka niż grajek z podłej nocnej knajpy!

- Wynoś się wreszcie - odparła zwrócona do niego plecami Donna.

Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi, ale jeden z Wolnourodzonych zagrodził mu drogę i wyciąg­nął długi nóż sprężynowy.

- Pozwólcie mu odejść - powiedział Domostroy, z trudem tłumiąc wściekłość. - Niech sobie zabierze swo­je szpiegowskie zabawki i pójdzie podsłuchiwać kogo innego.

Kiedy Osten wyszedł, Domostroy uścisnął dłonie trzech młodych mężczyzn.

- Dziękuję wam, że mieliście dom na oku - powie­dział. - Odwaliliście kawał dobrej roboty.

- Nie ma sprawy - powiedział najwyższy z nich i po­prawił czapkę na głowie.

Wyszli z sali balowej, śmiejąc się i rozmawiając ze sobą. W progu najwyższy z bandy odwrócił się i obrzucił Donnę długim spojrzeniem.

Na zewnątrz na świeżym powietrzu Osten zdał sobie sprawę z bólu. Promieniował z czaszki i rozchodził się w dół do lewego ramienia, ograniczając ruchy ręki. W samochodzie stwierdził, że ktoś ukradł mu marynar­kę i portfel, w którym oprócz ponad tysiąca dolarów miał legitymację uniwersytecką i kalifornijskie prawo jazdy.

Rzucił mikrofon i magnetofon na tylne siedzenie i ruszył w kierunku Manhattanu. Jechał wolno, w obawie, że przy swoim pechu, a także z powodu rozsadzającego głowę bólu może spowodować wypadek.

Analizując swoje uczucia, Osten odkrył, że najbar­dziej martwi go nie strata Donny, ale niepowodzenie jego planu. Wiedział, że Donna dotrzyma obietnicy i więcej się z nim nie spotka, choć nie przypuszczał, żeby była kochanką Domostroya. Sfrustrowany odkry­ciem, że nie ma nad nią kontroli, odczuwał również ulgę, że tak niespodziewanie się od niej uwolnił, albo­wiem stres, jaki towarzyszył mu w tym związku, zdążył zniszczyć miłość, którą kiedyś darzył Donnę. I chociaż na razie nie udało mu się ustalić, co Domostroy miał wspólnego z fotografiami nagiej piękności z Białego Do­mu - o ile w ogóle miał coś z nimi wspólnego - przynaj­mniej był wolny, by zainteresować się bliżej Andreą, prawdopodobnym obiektem tych fotografii i potencjal­ną autorką listów, na temat której do tej pory mógł tylko fantazjować. Nawet jeśli okaże się, że Andreą nie jest kobietą z Białego Domu, i tak warta jest tego, by nawią­zać z nią romans.

W swoim wynajętym mieszkaniu popił dwie aspiryny butelką piwa i przyłożył na głowę kompres z zawiniętych w ręcznik kostek lodu. Następnie przypiął pinezkami do ścian powiększone zdjęcia nagiej kobiety, w której miał nadzieję rozpoznać Andreę, i studiował je przez około godzinę. Senny i odrętwiały, obiecał sobie, że zaraz z rana zadzwoni do Andrei, i natychmiast usnął.

Kiedy się obudził, guz na głowie urósł, ale ból zelżał. Nim zadzwonił do Andrei, zawahał się, czy powinien opowiedzieć jej o zdarzeniach poprzedniej nocy. W końcu uznał, że skoro Andrea może dowiedzieć się wszystkiego od Donny, lepiej będzie, jeśli sam powie jej prawdę.

Andrea wydawała się być zdziwiona jego telefonem. Starając się nie zdradzić, jak bardzo zależy mu na spotkaniu, zaproponował lekkim tonem, by zjedli wspólnie kolację. Andrea zadała z pozoru niewinne py­tanie, czy zamierza przyprowadzić ze sobą Donnę. Odpowiedział, że miał na myśli kolację tylko z udziałem ich dwojga, gdyż właśnie rozstał się z Donną, i to w nie­zbyt przyjemnych okolicznościach. Kiedy opisał jej całe zajście z Donną i Domostroyem, przedstawiając siebie jako Bogu ducha winnego naiwniaka wydanego na pa­stwę łajdaków, chichot uznania w słuchawce zachęcił go do podkoloryzowania historii i razem z Andrea śmiał się ze swojej przygody.

Pod koniec rozmowy umówili się na wieczór.



Nie wchodź w zażyłość ze śpiewaczką, by jej zamiary cię nie usidliły”9. To Eklezjastyk, Mądrość Syracha - wyrecytowała przez telefon Andrea. - Jadłam wczoraj wieczór kolację z Jimmym - ciągnęła. - Jak to się stało, że twoje wynajęte opryszki pobiły Jimmy'ego na oczach Donny „Brązowy Cukier”? Czy dlatego, że ją posuwasz i chciałeś jej zaimponować?

- „Zaprawdę kobiety są muzyką życia”. To Ryszard Wagner! - odparował Domostroy. - A poza tym, nie po­dobają mi się twoje rasistowskie uwagi na temat Donny.

- Doprawdy? Coś podobnego! - syknęła. - Pozwól, że ci wyjaśnię, kto z nas jest rasistą. Jak myślisz, dlaczego podoba ci się Donna Downes? Z powodu jej wspaniałe­ go talentu i edukacji w Juilliard? Gówno! Uganiasz się za swoją śniadą kusicielką, Panie Białokutasiński Hipokryto, nie dlatego, że jej muzyka spowodowała wzwód twojego białego chuja, i nie dlatego, że odaliska z Harlemu jest twoją bratnią duszą, ale ponieważ widzisz w niej czarną striptizerkę i ponieważ tobie, i każdemu innemu białemu szowiniście, czarna skóra kojarzy się z niewolnictwem, a czarna pizda z kurewstwem. Wma­wiasz sobie, że pragniesz Donny z powodu jej muzyki, talentu i tym podobnych gówien, a naprawdę chcesz po prostu zerżnąć pizdę czekoladowej kurewki-niewolnicy. Jak każdego innego białego władcę, który ugania się za czarną dziwką z getta, podnieca cię jedynie jej talent dogodzenia ci w łóżku! W głębi duszy sam o tym wiesz! I twoja Czarna Carmen również jest tego świadoma!

- Studiujesz dramat czy operę mydlaną? - zapytał.

- Nie zapominaj, że studiowałam również ciebie.

- Zatem powinnaś wiedzieć, że spotkałem Donnę Downes za pośrednictwem małego Jimmy'ego Ostena... jej innego „białego władcy”, jak to raczyłaś nazwać. A może Jimmy był w niej naprawdę zakochany?

- Wątpię, żeby był w niej kiedykolwiek zakochany - stwierdziła Andrea. - Mówi, że od trzech miesięcy miał na mnie oko... jeszcze zanim przedstawiła nas sobie Donna.

- Mam nadzieję, że to nie ty kupiłaś mu te jego szpiegowskie zabawki i wysłałaś go, żeby nas śledził?

- Nie musiałam. Prawdopodobnie ma dość jej ciągłe­go puszczania się na prawo i lewo, poza jego plecami.

- Przerwała. - A swoją drogą, jako kochanek, Jimmy ma nad tobą przewagę. - Urwała, jakby chciała go rozdrażnić.

- Jest młody - zauważył Domostroy.

- Wiek nie ma znaczenia. Ale wrażliwość tak. Nie kryjąc jej, Jimmy wyzwala w kobiecie instynkt karmie­nia, najżyźniejszy grunt dla wymiany seksualnej.

- Emocjonalne oddziały macierzyństwa nie są moją specjalnością - rzucił szorstko Domostroy.

- No i dobrze - przycięła mu Andrea. - Tu bije cię Jimmy.

- Nie współzawodniczę z Jimmym Ostenem ani, jeśli o to chodzi, z nikim innym - powiedział, próbując zmie­nić temat. - Twoje macierzyńskie instynkty mogą znaleźć ujście w zaspokajaniu jego chłopięcych tęsknot, ale jestem przekonany, że odbywa się to ze szkodą dla naszego planu. Co będzie, jeśli pojawi się Goddard i zastanie małego Jimmy'ego ssącego twoją matczyną pierś?

- Przestań nazywać go „małym"! Chyba że chcesz, żebym zapytała Donnę, jak wypadasz w porównaniu z Dickiem Longo?

- Jeśli to zrobisz, ja...

- Co ty? - prowokowała go Andrea.

- Zadzwonię do Jimmy'ego i opowiem mu o tobie i o mnie.

- Nie uwierzy ci.

- Ale może uwierzy zdjęciom, które ci zrobiłem. Mam u siebie ich kopie.

- No to co? Są bez twarzy!

- Niektóre nie. Byłaś zbyt pochłonięta zabawianiem się z samą sobą, żeby wiedzieć, jak cię sfotografowałem!

- Jeśli to zrobisz, ja...

- No, co ty?... - Teraz on ją drażnił. Po czym uświado­miwszy sobie nagle, że to ich donikąd nie zaprowadzi, rzucił pojednawczo: - Dajmy temu spokój, Andrea. Przysięgam, że nie spałem z Donną. I nie mam nic wspólnego z gangiem, który pobił Jimmy'ego Ostena
podczas jego dziecinnej misji szpiegowskiej. Mam na­dzieję, że on o tym wie.

- Bardzo go interesujesz - odparła pogodnie. - W każdym razie - dodała udobruchana - masz rację, Jimmy nie może zostać w moim mieszkaniu. Jeśli poja­wiłby się Goddard, na pewno by mu się to nie spodoba­ło. A poza tym Jimmy przyzwyczajony jest do tych ogro­
mnych przestrzeni w Kalifornii.

- W Kalifornii? Dlaczego w Kalifornii? - spytał Domostroy.

- Studiuje literaturę i pisarstwo na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis. Jest na studiach podyplomowych. Chłopiec czy nie, Jimmy jest typem intelektualisty. Zatem skoro twoja cenna Donna rzuciła go i zosta­wiła samemu sobie, mogę przez chwilę pokręcić się koło niego, czy nawet pokręcić z nim.

- Proszę bardzo - powiedział, udając, że nic go to nie obchodzi. - Co więcej, bądź dla niego dobra. Zresztą, to co dobre dla Ostenów, jest dobre dla Etiudy, a co dobre dla Etiudy, dobre i dla mnie. Nie zapominaj, że ciągle jestem w ich chciwych rękach. - Roześmiał się. - Tylko
bądź czujna. I daj mi znać, jeśli zdarzy się coś niezwykłego.

- Na przykład co? - zapytała Andrea.

- Na przykład pojawienie się Goddarda. Z pewno­ścią jest grubszą rybą do złapania niż Jimmy. - Zachi­chotał. - Straciłem mnóstwo czasu na kuszenie go moi­mi błyskotliwymi listami i twoimi świńskimi zdjęciami. Nie chciałbym, żeby wszystkie moje wysiłki poszły na
marne tylko dlatego, że kiedy w końcu się pojawi, zasta­nie cię w łóżku - jęknął z udawanym żalem - z małym Jimmym Ostenem!

- Nie zapominaj - powiedziała Andrea - że zapłaci­łam ci za twoje wysiłki. Więc jeśli zechcę, mogę je zmarnować.

Niezbyt rozbawiona, odwiesiła słuchawkę.



Czy poznałeś kiedyś Andreę Gwynplaine? - spytała Donna Domostroya po jednej z sesji ćwiczeń w Old Glory.

Przez chwilę Domostroya kusiło, by wyznać jej praw­dę. Dlaczego miał okłamywać Donnę, jedyną kobietę, którą mógł tak łatwo pokochać. Dlaczego miał pozwolić, aby jego tajne, zdradzieckie porozumienie z Andrea zagroziło otwartej i zasługującej na wzajemne zaufanie znajomości z Donną? Do jakiego stopnia wiązał go pakt z Andrea?

- Andrea Gwynplaine? - powtórzył. - To nazwisko nic mi nie mówi. Kim ona jest?

- Nie wspominałam ci o niej? Jest studentką drama­tu w Juilliard, chodzi także na zajęcia na wydziale muzycznym. Myślę, że wywarła na Jimmym duże wrażenie. Zainteresował się nią, odkąd zaczai przychodzić ze mną do Juilliard na wykłady.

- Kiedy to było?

- Jakiś miesiąc temu.

- Miesiąc temu? Jesteś pewna, że nie spotkał jej wcześniej? - Wymsknęło mu się, zanim zdołał się po­wstrzymać.

- Oczywiście, że jestem pewna. To było zaraz po tym, jak Jimmy poprosił mnie, żebym dowiedziała się, czy w Juilliard wykłada się muzykę Goddarda Liebersona, którego nazwisko było mi znane z powodu jego związ­ków z CBS, oraz innego kompozytora, którego nazwiska
nie pamiętam... - Zawahała się. - Wiem, Borysa Pregela, współczesnego Liebersonowi. Znasz ich utwory?

- Tak. Znałem ich nawet osobiście. - Serce Domostroya waliło z podniecenia. - Ale opowiedz o Andrei i Jimmym - poprosił w obawie, że Donna zgubi tok swo­ich myśli.

- No więc Jimmy chciał wiedzieć, czy gdzieś w No­wym Jorku są jakieś zajęcia z twórczości Liebersona i Pregela. Sprawdziłam wszystkie katalogi uniwersytec­kie, ale nigdzie ich nie ma, przynajmniej w tym seme­strze.

- Naprawdę? - powiedział Domostroy, próbując za­chęcić Donnę do dalszych zwierzeń. - Nie wiedziałem, że Jimmy jest taki muzykalny.

- O tak. Mnie też to zdziwiło. Poprosił także, żebym dowiedziała się, czy jakaś szkoła muzyczna w Nowym Jorku prowadzi zajęcia z życia Chopina. Domyślam się, że zrobił to ze względu na mnie.

- I znalazłaś mu coś? - spytał Domostroy.

- Tak. Historię Muzyki Fortepianowej w Juilliard. Zabrałam Jimmy'ego na kilka kolejnych wykładów.

Domostroy był zdezorientowany. Po pierwsze, według Andrei, Jimmy Osten studiował na Uniwersytecie Kali­fornijskim w Davis. Karlheinz Stockhausen wykładał tam kiedyś gościnnie i wywarł znaczny wpływ na środo­wisko akademickie. Jeden z jego studentów stał się później twórczym światłem ELMUS-u, grupy, która z po­mocą elektronicznych instrumentów cyfrowych stworzy­ła muzykę o niezwykle wysokim poziomie energii, zwła­szcza w perkusji. Niektóre z melodii i aranżacji God-darda, przypomniał sobie Domostroy, zdradzały zaska­kujące podobieństwo do muzyki ELMUS-u. A teraz Osten, który chodził do szkoły właśnie tam, gdzie wziął początek ELMUS, kręcił się koło Andrei, dziewczyny, która była przynętą dla Goddarda, i zadawał pytania o Pregela, Liebersona oraz listy Chopina! Jedynym po­wodem, dla którego Osten chciałby dowiedzieć się cze­goś o Liebersonie i Pregelu, było to, że widział listy do Goddarda. Teraz Domostroy nie miał żadnych wątpliwo­ści: między Ostenem i Goddardem istniał bezpośredni związek. Inaczej skąd Osten mógł dokładnie wiedzieć, co było w listach? Czy znał Goddarda osobiście? Czy istniało jakieś powiązanie między Goddardem i Etiudą Klasyków? Czy był jakiś sposób, żeby Jimmy Osten z upoważnienia ojca lub kogoś w Nokturnowych Nagra­niach - przeczytał korespondencję do Goddarda, zanim dostarczono ją adresatowi? A może Goddard nigdy nie dostał listów, pomyślał Domostroy. Może Jimmy Osten przechwycił je i na własną rękę wszczął poszukiwanie kobiety z Białego Domu?

Nowa myśl zaczęła go niepokoić. Dlaczego Osten, który zainteresował się Andreą zaledwie miesiąc temu, twierdzi teraz, że zauważył ją przed trzema miesiącami? Czy Andreą naprawdę nie widzi zbieżności w czasie między ich spotkaniem a wysłaniem przez Domostroya pierwszego z listów z Białego Domu? I dlaczego tak bez­krytycznie daje wiarę twierdzeniom Jimmy'ego i jeszcze je powtarza? Czy istnieje jakaś konspiracja między An­dreą i Jimmym Ostenem? Z drugiej strony, skąd Osten mógł podejrzewać - o ile podejrzewał - że Andreą jest kobietą z Białego Domu? Czy Osten mógł być emisariuszem Goddarda? A jeśli tak, kto był tak sprytny, by wysłać go, żeby szpiegował Domostroya, udając, że szpieguje Donnę? Przecież, o ile Andrea nie wypaplała wszystkiego, Osten nie mógł łączyć jego, Domostroya, z listami z Białego Domu. Na koniec, choć wydawało się to do tej pory nieprawdopodobne, może to Osten był Goddardem?

- O czym tak rozmyślasz? - spytała Donna, wyrywając go z zadumy.

- Och, o niczym specjalnym - ociągał się z odpowie­dzią. - Tyle że jeszcze od czasów mojej dawnej zażyłości z Etiudą zawsze myślałem o Jimmym Ostenie jak o ta­kim niewinnym dzieciaku. - Przerwał. - A swoją drogą, co stało się z jego głosem?

- Kilka lat temu usunięto mu guza z gardła – odparła Donna. - Jego ojciec mówił mi, że to była poważna operacja. Zostawiła blizny na krtani Jimmy'ego i na zawsze zmieniła jego głos.

- W każdym razie - ciągnął Domostroy - nie myśla­łem, że Jimmy jest zdolny do szpiegowania ludzi. – Po chwili z udaną obojętnością w głosie zapytał: - Czy wspominał kiedyś Goddarda?

- Goddarda Liebersona?

- Nie, Goddarda, gwiazdora rocka.

- Bardzo rzadko. Jeśli go lubi, nie przyznawał się do tego. Chociaż spotkaliśmy się w Goddard Beat, wiedział, co myślę o rocku.

Przyszło mu teraz do głowy, że Osten mógł pisać God-dardowi muzykę i teksty piosenek. Jakkolwiek było, korzy­stanie z „murzynów" nie ograniczało się do literatury.

- Biorąc pod uwagę rodzinę, z jakiej pochodzi, czy słyszałaś, żeby kiedykolwiek napisał muzykę lub grał na jakimś instrumencie?

- Jimmy'ego interesuje pisanie literatury, nie muzy­ki. Muzycznie jest bardzo naiwny - stwierdziła Donna. - A jeśli chodzi o jego grę na fortepianie... no cóż, na­uczyła go trochę matka, to wszystko.

Jej ton upewnił go, że powiedziała mu prawdę i że nie jest związana z tym, co zaczął postrzegać jako kon­spirację Ostena. Zapytał więc:

- Czy myślisz, że to Andrea Gwynplaine namówiła Jimmy'ego, żeby nas szpiegował?

- Możliwe - odparła w zadumie. - Nie byłabym tym zdziwiona. Ona uwielbia intrygi.

Domostroy udał, że się nad tym zastanawia.

- Jakiego rodzaju osobą jest Andrea Gwynplaine? - zapytał.

- Jest piękna - odpowiedziała Donna. - Inteligentna. Pochodzi ze starej rodziny mormońskiej z Tuxedo Park. Kiedyś jej rodzina była bardzo bogata, ale Andrea mó­wiła, że już nie jest. Prawdopodobnie dlatego studiuje dramat. Chce zostać producentką na Broadwayu, żeby
pewnego dnia móc samej zarobić miliony i wprowadzić swoją rodzinę i siebie z powrotem tam, gdzie według niej należą: na szczyty społeczne.

- Niezła ambicja - powiedział Domostroy. - Czy jest utalentowana?

- Powiedzmy, że jest przebiegła - powiedziała Don­na, uśmiechając się - a w dramacie to oznacza talent.

- Przebiegła? W jaki sposób?

- W podły. - Zawahała się. - Nie wiem, czy powinnam ci mówić.

- Nie mów mi, jeśli to tajemnica. - Widział, że w tym momencie jest rozdarta między dwie strony swojej natury.

- To nie jest tajemnica. Już ci opowiadałam, co ona i jej przyjaciele zrobili mi, kiedy zaprosili mnie na projekcję pornosa z Marcellem. Był też inny incydent, jeszcze gorszy, za którym stała Andrea.

- Co to było?

- No więc, przy całym tym gadaniu o swojej wspania­łej starej mormońskiej rodzinie Andrea gustuje w tym, co chore i perwersyjne. Zwłaszcza z tego, co wiem, w sprawach seksu. Chodziła kiedyś z Chickiem Mercurio, liderem grupy Atavists, którego wkrótce po tym, jak dostał się na okładkę magazynu „Rock Stars”, areszto­wano za narkotyki. Wtedy okropne historie z jego życia zaczęły ukazywać się w prasie i nikt nie zapraszał go już na koncerty. Był skończony. Czytając te wszystkie histo­rie o Chicku, uświadomiłyśmy sobie, że chociaż Andrea nigdy nie została w nich wspomniana, nasza słodka debiutantka z Tuxedo Park, kiedy z nim chodziła, wmie­szana była w bardzo dziwne sprawy. I nie mam na myśli brania prochów, picia piwa z trawką, malowania pazno­kci na czarno, noszenia gumowych pasków do pończoch i skórzanych kurtek. Mam na myśli seks z łańcuchami i biczami. - Znowu zawahała się. - Wydaje się, że An­drea lubi zadawać ból i poniżać ludzi.

- Nie ma w tym nic złego - wtrącił Domostroy – tak długo jak lubią to jej partnerzy i nikomu nie dzieje się krzywda.

- Jednak niektórym się stała - powiedziała Donna. - Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy chodziła z Chickiem Mercurio, Andrea zaczęła umawiać się z Thomasem, młodym, przystojnym bankowcem inwes­tycyjnym, pochodzącym z dobrej rodziny w Nowej An­glii, noszącym trzyczęściowe garnitury w drobne paski, typowym facetem z Wall Street. A więc, drogi Thomas oprowadzał Andreę po wszystkim, co najlepsze: najle­pszych teatrach, najlepszych restauracjach, najlepszych przyjęciach, ale ona narzekała do przyjaciół, że potwornie ją nudzi i że jest tak bez wyobraźni w łóżku jak wszędzie indziej. Pewnego dnia Thomas zaprosił ją wraz z kilkorgiem swoich przyjaciół na drinki do swojego eleganckiego
dwupoziomowego apartamentu na Park Avenue i Andrea, zamiast skorzystać z łazienki dla gości, poszła do jego prywatnej łazienki na piętrze. Tam, w szufladzie, grzebiąc w jego rzeczach, natknęła się na kilkanaście magazynów porno otwartych na stronach z ogłoszeniami ofert seksualnych. Thomas zakreślił kilkanaście ogłoszeń od kobiet dominujących seksualnie, które szczegółowo zachwalały swoje seksualne umiejętności i zawodowe usługi, i na marginesach dopisał swoim pedantycznym pismem za­kodowane komentarze! Kiedy podejmował swoich gości w salonie, Andrea myszkowała po jego sypialni, aż zna­lazła worek do golfa pełen rekwizytów, które zadowoli­łyby markiza de Sade i Sacher-Masoch. To odkrycie podnieciło Andreę, ponieważ, jak wyznała przyjacio­łom, kochając się z nią drogi Thomas zawsze, że tak powiem, sztywno trzymał się dogmatów wiary, pozwala­jąc sobie jedynie na pozycję misjonarską. Czując się wyprowadzona w pole, Andrea postanowiła dać mu po­ważną nauczkę i opracowała w tym celu staranny plan. Poprosiła Chicka, żeby ją sfotografował, nagą, w peruce i wysokich butach, z włosami rozpuszczonymi na piersi i skórzaną maską na oczach. Następnie opublikowała to zdjęcie w kilku czasopismach porno, które kupował Thomas, z typowym podpisem: „Władczyni Walkiria: Ga­leria fantazji, fetyszy i innych przyjemności. Tylko dla osób o wyrafinowanym smaku”. Do tekstu dołączyła nu­mer skrytki pocztowej. Powtarzała ogłoszenie przez kil­ka tygodni i cierpliwie czekała, aż wreszcie wśród wielu odpowiedzi, jakie dostała od zainteresowanych klien­tów, znalazła jedną - długą i szczerą! - od Thomasa, błagającego ją o spotkanie. Żart mógłby się na tym skończyć, ale list Thomasa był dość obrazowy. Zawierał opis jego fantazji i raczej niezwykłych czynności seksu­alnych, których jakoby potrzebował dla osiągnięcia or­gazmu i zaspokojenia, i obiecywał, że hojnie za nie za­płaci.

Andrea postanowiła doprowadzić do tego, by rzeczy­wiście jej zapłacił. Odpisała mu jako Walkiria, że zanim będzie mógł się z nią spotkać w miejscu ustronnym, musi najpierw przejść test uległości, którego dla swoje­go zawodowego bezpieczeństwa, jak i przyjemności klienta, żąda od wszystkich potencjalnych kochanków. W charakterze przynęty załączyła zdjęcie z polaroidu, ucięte tak, by nie było widać twarzy, na którym pozowa­ła w typowym dla seksualnych władczyń ciasno przylegającym do ciała kostiumie ze skóry. Poleciła mu ubrać się w smoking i przyjść o północy w następną sobotę do Till Eulenspiegeł, podejrzanego hotelu w centrum No­wego Jorku. Tam, na półpiętrze znajdzie jej ulubioną Galerię: pustą niszę za ciężką zieloną kotarą. Ma stanąć w niej twarzą do ściany i czekać na jej przybycie. Popro­siła, żeby odpisał i obiecał, że zastosuje się do jej pole­ceń. Thomas w odpowiedzi zapewnił ją, że to zrobi.

W następnych dniach Andrea umawiała się jak zwy­kle z Thomasem, ani razu nie dając po sobie poznać, czego się o nim dowiedziała.

Następnej soboty o północy przybyła do Till Eulen­spiegeł z Chickiem Mercurio i grupką jej punkowych przyjaciół. Wszyscy udali się bezszelestnie na półpiętro i stanęli przed zieloną kotarą. Kiedy Mercurio przygoto­wywał swój aparat fotograficzny, Andrea, ubrana w ekstrawagancki kostium ze skóry, założyła na twarz skórzaną maskę i weszła do niszy, zasuwając za sobą kotarę. W środku był jej drogi Thomas, w stroju wieczo­rowym, pachnący lekko wodą kolońską, ze schludnie zaczesanymi włosami i odwróconą do ściany twarzą, oczekujący spotkania ze swoją nową Panią.

Andrea, ta cholerna suka, opowiedziała wszystkim dokładnie, co zdarzyło się potem. Górując nad nim jak Amazonka w swoich wysokich butach na szpilce, objęła go brutalnie od tyłu i wczepiła swoje dłonie w rękawi­czkach w jego klatkę piersiową. Szepcząc wulgarne, ale zmysłowe epitety z lekkim niemieckim akcentem, gryzła go w kark, całowała koniuszki jego uszu i przyciskała do niego swoje opięte skórą ciało. Po chwili Thomas jęczał z podniecenia i błagał ją, żeby pozwoliła mu się odwró­cić. Ale ona kazała mu stać twarzą do ściany. Powoli rozpięła mu pasek i pieszcząc go wewnątrz spodni dłoń­mi w rękawiczkach, pozwoliła, by spodnie i slipy opadły mu do kostek. Bawiła się nim, aż zaczął skomleć i bła­gać, żeby go wzięła, w jaki tylko chce sposób. Kiedy podnieciła go tak, że stało się to bardzo widoczne, cicho odsunęła kotarę i wyszła z niszy, prezentując biednego Thomasa swoim drogim przyjaciołom.

Dopiero gdy usłyszał piski i parsknięcia śmiechu swojej żywej widowni, biedny Thomas odwrócił się i zo­baczył, że jest wystawiony na pokaz i fotografowany, ale wtedy było już za późno, żeby zrobić cokolwiek poza schyleniem się i wciągnięciem spodni. Kiedy to zrobił, uświadomił sobie, że wśród śmiejących się najgłośniej jest Andrea, jego wyniosła dziewczyna, ubrana w ciasno przylegający do ciała kostium, który znał tak dobrze ze zdjęć, jakie mu przysłała.

Domostroya ogarnęło uczucie mdłości. Żałował, że w ogóle spotkał Andreę, że pozwolił jej sobą kierować. Jaki był głupi, że przystąpił do jej planu i poddał się jej seksualnej manipulacji. Dla niej zrobił wszystko, co mógł, by rozpalić ciekawość Goddarda piękną kobietą, która pisała tak intrygujące i inteligentne listy; rozpalić jego ciekawość na tyle, by podjął wyzwanie, poszedł jej tropem i... wpadł w pułapkę. Nie miał pojęcia, że An­drea przeprowadziła już raz samodzielnie podobny plan, nawet łącznie ze zdjęciem bez twarzy, dla czysto sadystycznej przyjemności. Co, zastanawiał się, trzyma teraz w zanadrzu dla niego? I jakie miejsce w jej intry­dze zajmuje Jimmy Osten, jej najnowszy niewolnik?

Wzdrygnął się. Biorąc pod uwagę to, czego dowiedział się teraz o Andrei, najlepszą rzeczą było zapomnieć o całej sprawie. Miał swoje własne życie i w gruncie rzeczy mało go interesowało, kim jest Goddard.



Kiedy Domostroy był z Donną, uważał, by nie zrobić lub nie powiedzieć czegoś, co mogło odsłonić jego uczu­cia dla niej i wytrącić ją z równowagi. Wiedział, że Donna musi skoncentrować się całkowicie na przygoto­waniach do Konkursu Chopinowskiego. Kilka razy pod­czas sesji pianistycznych wpadała w panikę na myśl, że w Warszawie rywalizować będzie z najlepszymi młody­mi chopinistami na świecie, i groziła, że wycofa się z konkursu, ale za każdym razem Domostroy uspokajał ją i przekonywał, że choćby tylko dla samego doświad­czenia musi pojechać do Warszawy i wystąpić tam z ca­łą wirtuozerią, na jaką potrafi się zdobyć.

Kiedy zbliżała się data wyjazdu, Donna przychodziła grać do Domostroya każdego ranka, i Domostroy zawsze zachowywał się tak, jakby był jej nauczycielem, dbają­cym jedynie o szlifowanie talentu swojej studentki i rozwijanie w niej pewności w demonstrowaniu go in­nym. Jak tylko znajdywał w jej wzroku najmniejszą oznakę, że pożąda go jako mężczyzny, robił wszystko, żeby nie zdradzić, jak bardzo jej pragnie.

Po jakimś czasie zauważył, że jego udawana obojęt­ność wywołuje w niej niepokój, i widział, że oczekuje zmiany jego uczuć. Było to szczególnie widoczne w dniach po niespodziewanym wtargnięciu do Old Glo-ry Jimmy'ego Ostena. Pewnego dnia, niedługo po tym zdarzeniu, Donna dała Domostroyowi swoje dwie foto­grafie. Na jednej z nich napisała: „Drogi Patricku. Wiedz, że zawsze jestem z tobą”, na odwrocie drugiej skreśliła słowa, których raz użył w stosunku do niej: „Odkąd cię spotkałam, myślę o tym, że piękno jest tobą, a nie że ty jesteś piękny”.

Pod jego kierunkiem grała coraz lepiej, wypełniając starą salę balową magicznymi dźwiękami. Niekiedy jej niezrównana wirtuozeria i pewność uderzenia przywo­dziła Domostroyowi na myśl uwagę Schumanna: „Dobry wykonawca rozumie muzykę bez nut, a nuty bez muzyki. Ucho nie powinno potrzebować oka, oko nie powinno potrzebować ucha”. Im dłużej jej słuchał, tym bardziej nabierał przekonania, że Donna może świetnie wypaść w Warszawie i przy szczęśliwym doborze utworów w etapie końcowym może nawet zająć drugie, trzecie lub czwarte miejsce.

Jeśli wątpił w jej szansę na zdobycie pierwszej na­grody, to głównie dlatego, że podejrzewał większość jurorów o uprzedzenie; o to, że będą się obawiali, iż przyznając pierwsze miejsce Murzynce, zostaną cicho oskarżeni przez publiczność i innych uczestników kon­kursu o kierowanie się chęcią naprawienia krzywd sy­stemu społecznej niesprawiedliwości sprzed wielu stu­leci, a nie obiektywną oceną muzycznego talentu.

Ale wątpił również, by jakikolwiek inny młody piani­sta dorównał energii i brawurze, z jaką Donna wykony­wała utwory Chopina. Kiedy siedział i patrzył, jak gra, miał dziwne wrażenie, że przez te kilka tygodni Donna nieświadomie walczyła z ograniczeniami, jakie historia narzuciła jej rasie, i teraz gotowa była je zrzucić, sama, siłą swojej sztuki. Czy może być, zastanawiał się Domostroy, inny uczestnik konkursu w Warszawie, którego ambicja dorównywałaby takiemu poczuciu celu lub ta­kiej rozpaczliwej potrzebie, żeby go osiągnąć?

Od czasu, kiedy Donna pracowała pod jego kierun­kiem, jej technika palcowa znacznie się poprawiła. Nie­kiedy jej palce zdawały się unosić nad klawiaturą jak delikatne wodorosty łagodnie poruszane falami przy­pływu, czasami spadały na klawisze tak zgrzytliwie jak koral morski. Zauważył, że grając Etiudę a-moll Chopi­na stosuje właściwie technikę samego kompozytora: przekłada palec środkowy nad czwartym i piątym, szczególnie kiedy kciuk znajdował się gdzie indziej i palec środkowy mógł brać czarne klawisze. Pod uważ­nym okiem Domostroya starała się również unikać nie­potrzebnych ruchów ręki: płynnymi, przetrzymanymi frazami grała teraz tyle nut, ile tylko mogła, bez odrywa­nia ręki, a kiedy to było konieczne, unosiła ją z maksy­malną swobodą i zawsze pilnowała, by jej uniesienie zbiegło się dokładnie z przerwą we frazie. Był zaskoczo­ny jej intuicją muzyczną i swobodą, z jaką, niczym pia­nistka ragtimowa, potrafiła w miarę potrzeb zmieniać standardową technikę palcowania. Podziwiał jej precy­zję, kiedy dla zrównoważenia ciężkiej kanciastości charakterystycznej dla mazurków sztywnej epoki muzy­cznej stosowała najpełniej wszystkie egzotyczne akcenty dostępne dzięki łańcuchom postępujących dominant septymowych. I był pod wrażeniem tego, jak swobodnie operuje zmniejszoną kwartą, akcentowanym basem, niespodziewanymi akordami i ciągle powtarzanym jed-notaktowym motywem.

Chcąc pokazać jej, że szybkość nie jest jedynym środ­kiem osiągnięcia tempa, a tempo nigdy nie powinno być mierzone samym stoperem, Domostroy kazał jej słuchać różnych nagrań ostatniego fragmentu Sonaty b-moll, jednego z najtrudniejszych ustępów u Chopina. Chociaż zarówno Rachmaninowowi, jak i Władimirowi Horowi-tzowi zagranie tego fragmentu zajęło dokładnie minutę i dziesięć sekund, Donna zgodziła się z Domostroyem, że wersja Rachmaninowa wydaje się szybsza i bardziej dynamiczna. Na zakończenie lekcji Domostroy powie­dział jej, że o ile, jak zauważył Beethoven, tempo stano­wi o istocie wykonania, o tyle murzyńska tradycja syn-kopowanej wartości rytmicznej, boogie i bluesa piani­stów z Harlemu, Duke'a Ellingtona, Luckey Roberta, Fatsa Wallera i dużo później jej ojca, Henry'ego Lee Downesa, pokazuje jej, że w końcu to jej interpretacja dynamiki Chopina, jej frazowanie i pedalizacja, stworzą razem wrażenie tempa. Kiedy to mówił, uświadomił sobie ku swemu zdziwieniu, że tak jak muzyczny geniusz Chopina pozwolił temu kompozytorowi wyprzedzić czas, w którym tworzył, tak muzyczny talent Donny cofnął ją instynktownie w przeszłość, aż dorównała geniuszowi Polaka.



Domostroy budził się każdego ranka w strachu, że nie usłyszy pierwszego odgłosu jej samochodu, uświada­miał sobie porę dnia tylko w relacji do czasu, jaki spędzał tęskniąc za tym, by znowu z nią być. Tak długo, jak przebywała u niego, ona i jej muzyka wypełniały go całkowicie, i za każdym razem, kiedy zamykała wieko fortepianu, żeby zostawić go na noc, cierpiał katusze na samą myśl, że może nie zechce go już zobaczyć. Starając się nie zdradzić swoich uczuć, każdego popołudnia od­prowadzał ją przez zakurzoną salę balową do drzwi, a następnie do jej samochodu, uważając, by nawet nie otrzeć się o jej ciało.

W przerwie między wyjazdem Donny z Old Glory a swoją wieczorną wyprawą do Kreutzera Domostroy snuł się bez celu, owładnięty tępym zmęczeniem, rodzajem wewnętrznego bezruchu, w którym cała nadzieja, że jego życie może się odmienić, zdawała się go opuszczać. Samotny, chodził po parkingu w tę i z powrotem, studiu­jąc cementowe płyty, jakby były kostkami domina, albo wracał do swojego pokoju, a kiedy iskrzący się zmierzch spowijał parking, przylegające do niego pole oraz zwę­glone budynki za nim, stawał przy oknie, wpatrując się w zapadającą noc.

Nawet kiedy pracował, nie opuszczała go pamięć o Donnie, i godziny, które spędzał u Kreutzera, były ni­czym długi tunel w czasie prowadzący go do, lub jak mu się często wydawało, dzielący go od, kolejnej porannej wizyty Donny. Żył w ciągłym strachu, że pojawi się ktoś, kto mu ją odbierze, chociaż wiedział - i powtarzał to sobie co noc setki razy - że w żadnym wypadku nie może prosić Donny, by dzieliła z nim swoje życie. Czego mo­głaby chcieć od niego? Sam jego wiek nie dawał żadnej perspektywy odwrócenia, czy choćby opóźnienia, oczy­wistego rezultatu jego życia.

A mimo to jej pragnął. Pragnął jej, ponieważ była młoda i ponieważ on nie był młody; chciał, by go potrze­bowała i by dzięki jej pożądaniu - nawet gdyby miało trwać ułamek chwili - mógł zobaczyć siebie raz jeszcze jako mężczyznę, który wart jest miłości. Jego tęsknota była również tęsknotą seksualną, gdyż tylko posiadłszy ją fizy­cznie, mógł mieć nadzieję, że odzyska - nawet ryzykując poniżenie i odrzucenie - poczucie, że znów jest sobą.

Co noc po pracy wjeżdżał przez most na Manhattan i włóczył się jak bezdomny kot, od jednego nocnego baru do drugiego, od jednego seks-klubu do następnego, wyczulony na każdy dźwięk, zabijając godzinę po godzinie czas, który oddzielał go od Donny.

Rankiem, skrywając swoją tęsknotę do niej za konwe­ncjonalnym uśmiechem, witał ją zwykłym uściskiem ręki i przyjacielskim pocałunkiem, a następnie przechodził od razu do utworów, nad którymi mieli tego dnia pracować. Ani razu nie pozwolił, by jego ton zdradził, ile męczarni kosztuje go utrzymanie chłodnej obojętności.



Kiedy zbliżał się czas wyjazdu do Warszawy, Donnę ogarniał coraz większy niepokój. Już za kilka dni ucze­stniczyć miała w konkursie w obcym kraju, przed obcą publicznością i gronem jurorów, których chłodna, obie­ktywna ocena jej występu zaważy na jej całym przyszłym życiu.

Jej cieplarniana egzystencja w Juilliard, gdzie zaw­sze miała silne poczucie swojej wartości, była teraz zagrożona. W prawdziwym świecie może równie dobrze ponieść klęskę, nawet okryć się hańbą, i wydawało się jej, że ani rodzina, ani przyjaciele - których przede wszystkim nie miała zbyt wielu - nie potrafią pojąć jej rozterki, a tym bardziej służyć pocieszeniem lub radą. Wiedziała, że może dać jej to Domostroy, ale on, jakby chciał ją zranić, właśnie kiedy potrzebowała jego opinii o sobie i o swoich szansach w Warszawie, postanowił utrzymywać w stosunkach z nią chłodny dystans.

Pochłonięta tymi myślami usiadła któregoś ranka przy fortepianie i przygotowując się do mozolnego wy­siłku, rozpięła górę bluzki i poluzowała pasek spódnicy. Nie patrząc na niego, zaczęła grać wspaniałego Polone­za As-dur, pamiętając o powstrzymaniu zbędnej wylew­ności w otwierającej frazie, a następnie eksplodując energią w kolejnych czterech trylach z taką siłą i pasją, że dźwięki, które wydawały się promieniować spod jej palców, wysyłały drżenia i wibracje w najdalsze kąty przestronnej sali balowej.

Urwała w połowie utworu, zastanawiała się chwilę, po czym zaczęła grać etiudę tercjową. Domostroy przy­glądał się jej lewej ręce i przypomniał sobie wykład, jaki wygłosił podczas jednej z ich pierwszych lekcji. Powiedział jej wtedy, że ponieważ główne linie melody­czne w większości utworów tworzonych na fortepian zapisane są w rejestrach wysokich - a więc dla prawej ręki - wielu pianistów, nawet wybitnie uzdolnionych, niechcący traktuje lewą rękę jako ważną tylko wtedy, gdy prowadzi melodię; mają tendencję do łagodzenia uderzenia lewej ręki przy graniu nut długich, podczas gdy jednocześnie prawą ręką grają nuty dwa lub trzy razy szybciej. Wykonując teraz ten fragment, Donna udowodniła, że wzięła sobie jego lekcję do serca.

Urwała i przeszła gładko do Życzenia, pogodnego, subtelnego mazurka, którego słowa: „Gdybym ja była słoneczkiem na niebie, nie świeciłabym jak tylko dla ciebie...”, często cicho nucił w jej obecności.

I znowu urwała w połowie utworu, by przerzucić się tym razem na Walca F-dur, który z powodu kociego skradania się w pierwszych trzech taktach głównego motywu ósemkowego przezwany został „Walcem kota”.

Raz jeszcze przerwała, po czym zamknęła wieko. Bez słowa splotła ramiona i złożyła na nich głowę, kryjąc przed nim twarz. Słyszała odgłos obcasów Domostroya, niosący się echem po parkiecie podłogi, kiedy wstał i podszedł do fortepianu.

Powstrzymał odruch, by usiąść koło niej, odmawiając sobie luksusu wdychania zapachu jej ciała. Stał, opiera­jąc się o fortepian.

- Dlaczego kot przestał tańczyć walca? - zapytał.

- Nie mam nastroju do gry - odparła.

- Dlaczego?

- Po co? - wyszeptała zrezygnowanym tonem, wciąż chowając przed nim twarz.

- Po co? Żeby dobrze grać - odparł łagodnie.

- Dla kogo? - Mówiła do swoich ramion, nie unosząc głowy.

- Dla innych. Dla tych, którzy jak ja chcą ciebie słu­chać. Żeby dać im przyjemność, żebyśmy mogli czuć coś, czego bez ciebie nigdy byśmy nie mogli doświadczyć.

Wyprostowała się i kiedy spojrzała na niego, zoba­czył, że ma w oczach łzy.

- Nie obchodzą mnie inni. Oni nie mogą żyć za mnie czy mieć moich myśli. - Jej wargi drżały, a łzy spływały po policzkach i spadały na bluzkę. - Dlaczego, Patrick,
dlaczego? - spytała zduszonym głosem.

Przysunął się na tyle blisko, by stać tuż koło niej. W jasnym snopie światła padającego na nią z lufcika nad głową wyglądała jak posąg z płynnego brązu.

- Dlaczego... co?

- Kiedyś zależało ci na mnie - powiedziała cienkim głosem - a teraz już nie. Dlaczego?

Poklepał ją delikatnie po ramieniu, tak samo niezo­bowiązująco jak całował ją w policzek.

- Zależy mi na tobie... bardziej niż na kimkolwiek... czy czymkolwiek innym - powiedział powoli, nadal kontrolując swoje uczucia.

Uniosła głowę i odwróciła się do niego. Jej oczy, pełne światła i łez, wydawały się czystą zielenią. Zagryz­ła wargę i powiedziała prawie szeptem:

- Zależy ci, tak. Ale kiedy przyszłam tu po raz pierw­szy, myślałam... że mnie kochasz.

- Nadal cię kocham - powiedział, zdejmując rękę z jej ramienia.

Odwrócił się, odszedł od niej kilka kroków i zatrzy­mał się w cieniu, nie chcąc, by odczytała z jego twarzy emocje.

- Kocham cię, Donna. Bardziej z każdą chwilą, w któ­rej z tobą jestem.

- A więc... dlaczego nie... dlaczego nigdy... – szukała słów - ...nie poprosiłeś mnie, żebym z tobą została? Mu­sisz wiedzieć, co do ciebie czuję! - wybuchnęła.

Podszedł do fortepianu i stanął twarzą do niej.

- Jeśli tego nie zrobiłem, Donna - powiedział – to dlatego, że bałem się, że pewnego dnia, kiedy będziesz silna i pewna siebie, możesz obejrzeć się wstecz i pomy­śleć, że wykorzystałem chwilę, kiedy byłaś przestraszo­na i słaba, i zależna od mojej pomocy. - Zawahał się, po czym zdobył się na szczere wyznanie. - Tak długo jak nie jesteśmy kochankami, wiesz, że kocham cię za coś wię­cej niż tylko twoje piękno.

Wstała, rozejrzała się wokół i cicho, spokojnie, odpięła klamrę z włosów i pozwoliła, by gęsta, lśniąca masa opad­ła jej na ramiona. Następnie, zwrócona do niego plecami, niespiesznie, jakby wykonywała długi i łagodny muzyczny utwór, rozpięła bluzkę, rozsunęła zamek w spódnicy, zdję­ła ją i położyła na krześle przy fortepianie. Zdjęła buty, a następnie majtki i odwróciła się do Domostroya.

Myślał, że podejdzie do niego, ale ona tego nie zrobiła. Snop światła spływał strumieniem na jej nagie ramiona, piersi i uda, zrzuciła ubrania z krzesła, usiadła przy forte­pianie, podniosła wieko i zaczęła grać. Melancholijne, przejmująco liryczne dźwięki Scherza b-moll narastały coraz bardziej, aż olbrzymia sala balowa wypełniła się żalem, słowiańskim nastrojem beznadziejnej skargi.

Patrząc na nią i słuchając jej gry, Domostroy wie­dział, że to, na co czekał, w końcu nastąpi. Wybór chwili zależał teraz tylko od niego, czuł jednak, że stara się ją opóźnić w obawie, by nie okazać się impotentem lub jednym z tych mężczyzn, o których mu opowiadała -biernym, nie wymagającym kochankiem, nastawionym jedynie na zaspokojenie jej potrzeb. Tymczasem pozwa­lał swemu spojrzeniu błądzić po jej ciele, patrzył na jej szczupłe dłonie i giętkie przeguby, na jej palce, nagle z łatwością obejmujące pełne decymy, wyciągające się, by przywołać tercję na klawiaturze, tak silne, szybkie i ruchliwe, że wydawały się poruszać niezależnie od jej ramion, jakby ożywione tym samym duchem, który po­zwalał jej oddychać.

Domostroy wiedział, że aby przezwyciężyć intrower-tyzm i osiągnąć przejrzystość konieczną do wyprodukowania harmonicznego dźwięku, wykonawca musi czuć się absolutnie swobodnie, musi dopasować własny rytm fizyczny do strumienia muzyki. Najmniejszy stres krę­puje ruch rąk, przegubów oraz ramion wykonawcy i od­bija się na grze, pogarszając jakość dźwięku, harmonii, rytmu i melodii. Teraz, słuchając Donny, zauważył, że im dłużej grała, tym bardziej traciła swobodę i pewność siebie.

Z trudem hamując swoje impulsy seksualne, zmusił się, by skoncentrować się w pełni na grze Donny. Za­uważył, że cała jej postawa i zachowanie: zgarbione plecy, napięte mięśnie szyi, sztywne ruchy nóg, bezgłoś­ne westchnienia, nawet sposób, w jaki unosiła dłonie z kolan na klawisze, zdradzają niepokój, poczucie klęski i niepowodzenia, kapitulację. W kilka minut muzyce Donny, tak jak jej samej, zabrakło tchu. Wydawało się, że z jej gry uszła energia; dźwięk, który wcześniej wypły­wał z jej wnętrza, stracił swoją lekkość i zdawał się pochodzić jedynie z rozłożonych nad klawiaturą nut, tak odseparowanych od pianistki, jak pianistka od in­strumentu, na którym grała.

Gdyby miała teraz udać się do Warszawy, pomyślał, jej wewnętrzne podenerwowanie zniweczy każdą szan­sę na zdobycie pierwszego miejsca czy zajęcie wysokiej pozycji w konkursie. Wiedział, że żadne przygotowania, żadne fizyczne czy umysłowe ćwiczenia nie usuną tak głęboko zakorzenionego niepokoju ani nie uwolnią jej z tremy na tyle długo, by mogła wygrać.

Ruszył w jej kierunku, jak pianista, który za chwilę położy dłonie na klawiaturze, przepełniony oczekiwa­niem i tęsknotą za tym, co zamierzał zrobić, a jedno­cześnie sparaliżowany strachem, że sfałszuje i popsuje pierwszy takt, z którego popłynąć musi cały utwór. Musi teraz spróbować zrobić to, co każdy pianista stara się zrobić na początku koncertu: dać się ponieść impulsowi, który nie wychodzi już z jego palców, przegubów, rąk czy ramion, ale z samej głębi jego wnętrza, z jego duszy.

Zatrzymał się tylko kilka centymetrów za nią, ale ona grała dalej, jakby nieświadoma jego bliskości. I chociaż stal tak blisko niej, że czuł ciepło i zapach jej ciała, miał wrażenie, że stoi w oddaleniu od samego siebie i że dotknięcie jej może przywrócić go rzeczywistości, której przez tak długi czas obawiał się samotnie stawić czoło.

Wyciągnął ręce, dotknął jej karku i nacisnął delikat­nie koniuszkami palców. Przeszył ją dreszcz, lecz nie przestała grać. Jej skóra była napięta, ale kiedy nacis­nął mocniej, opór ciała ustąpił i Domostroy zastanawiał się, czy to początkowe wrażenie napięcia spowodowane było jej wewnętrznym oporem, czy też wynikało ze sła­bości jego dotyku, z nieumiejętności oceny, jakiej siły palców, rąk i ramion powinien użyć, żeby móc ją pie­ścić. Przesunął dłonie wzdłuż jej łopatek. Jej ramiona i tors poruszyły się lekko w odpowiedzi. Podczas gdy Donna kontynuowała grę na fortepianie, Domostroy czuł, jak z każdym gestem wzrasta jego poufałość, a ru­chy rąk nabierają coraz większej pewności, aż opuściło go napięcie i znikło onieśmielenie, i wiedział, że jedyną przeszkodę w pełnej swobodzie kontaktu z nią stanowi jego ubranie. Teraz, kiedy jego samoświadomość nie była już niewyraźną plamą, mógł oddawać się przyje­mności pieszczenia jej szyi, ramion i kręgosłupa opusz­kami palców jednej ręki, podczas gdy drugą ściągał z siebie koszulę i spodnie.

Nagi, otarł się piersiami i brzuchem o jej plecy, a ona zadrżała i odchyliła się do tyłu, witając napór jego ciała. Jej palce ześlizgnęły się z klawiatury. Przestała grać i nie wiedząc, co zrobić z dłońmi, odwróciła się do niego twarzą. Wziął ją za ramiona i ścisnął mocno, jakby w obawie, że upadnie na podłogę. Czuł, jak wzbiera w nim wszechogarniające pożądanie i miłosna udręka. Jedyne, co miało dla niego teraz znaczenie, to napełnić ją sobą i połączyć się z nią w jedno.

Delikatnie odwrócił ją twarzą do fortepianu. Donna położyła dłonie na klawiaturze i zaczęła grać Czary, słodką, smutną pieśń Chopina. Dziesięciotaktowa fraza stroficznej melodii przypomniała mu słowa, które śpie­wał w dzieciństwie, przysłuchując się przygotowaniom matki do jej własnego Koncertu Chopinowskiego w Warszawie:


Gdy z nią śpiewam, czuję trwogę;

Gdy odejdzie, żal bez miary.

Chcę być wesół i nie mogę

Ani wątpić, że to czary!10


Nachyliwszy się nad jej ramionami, uważając, by nie napierać na nią zbyt mocno, pozwolił koniuszkowi swo­jego sztywnego, sterczącego członka dotknąć jej pleców w kolejnym dowodzie bliskości, i ocierając się policz­kiem o jej włosy, całował jej szyję, brodę, ucho.

Następnie zgiął się nad nią i dotykając łokciami jej ramion, oddał się delikatnej pieszczocie jej piersi. Opu­szki jego palców prześlizgiwały się po jej sutkach, pozo­stawiając je sterczące i naprężone, muskały brodawki, wędrowały pod piersi, a następnie wzdłuż krawędzi żeber do pępka, po czym wracały i znowu ruszały w dół. Jego palce ociągając się gładziły skórę z obu stron jej brzucha, zsuwały się między jej uda i sięgały krocza. Jego dotyk stał się teraz mocniejszy, wnętrze jednej z dłoni spoczęło na jej łonie, a palce znowu ruszyły w dół, naciskając, otwierając i penetrując jej ciało.

Z klatką Domostroya napierającą na jej plecy, z jego twarzą przy swojej twarzy, jego dłońmi między swoimi udami, Donna grała dalej, kołysząc się pod jego dotykiem, bliska omdlenia i poddania się swemu pożądaniu.

Kiedy zdawało się, że jej tułów nie może już utrzymać ramion, a ręce, jakby oddzielone niewidzialnym akor­deonem, którego nie mogła ani otworzyć, ani zamknąć, odmawiają jej posłuszeństwa, zaczęła grać ich ulubiona, pełną wyrazu, dwustrofową pieśń Chopina, skompo­nowaną do wiersza Adama Mickiewicza, Precz z moich oczu. Często śpiewała ją dla Domostroya, akompaniując sobie na fortepianie:


Na każdym miejscu i o każdej dobie,

Gdziem z tobą plakat, gdziem się z tobą bawił

Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie,

bom wszędzie cząstkę duszy mej zostawił.


Nie pozwalając jej przerwać gry, Domostroy usiadł obok niej na stołku. Uniósł ją delikatnie do góry, prze­sunął się na jej miejsce i powoli opuścił ją sobie na uda, wchodząc w nią i wypełniając swoim pragnieniem. Pod­trzymywał jej uległe ciało swoim tułowiem, kołysząc się z nią rytmicznie, poruszał się w przód i w tył, przyciskał ją do siebie, aż zaczęła drżeć, trząść się i jęczeć z rozko­szy. Jej palce straciły płynność ruchów, dłonie opadły z klawiatury, jakby nie mogły już poruszać się samo­dzielnie.

Znowu ją podniósł i odsuwając stołek, położył na podłodze, podkładając jej pod głowę ubrania. W pustej scenerii sali balowej przylgnęła do niego, jednocześnie czuła i hojna, brutalna i egoistyczna.



Jechali na lotnisko jego samochodem. Dwie olbrzy­mie walizki Donny - jedna z samymi sukniami wieczo­rowymi na występy konkursowe i oficjalne przyjęcia w Warszawie - zajmowały większość tylnego siedzenia. Donna siedziała obok Domostroya, który prowadził wóz jedną ręką, a drugą obejmował jej plecy i od czasu do czasu gładził jej włosy lub dotykał szyi. Donna bez słowa zdjęła jego rękę ze swoich ramion, włożyła między uda i ścisnęła obydwiema nogami. Przysunęła się do niego, jej klatka piersiowa falowała przyspieszonym odde­chem. Włożyła dłoń głębiej, rozgrzewając ją ciepłem swego ciała. Przylgnąwszy do niego, oparła mu głowę na ramieniu, podniosła oczy do jego twarzy, a z jej spierz­chniętych, rozchylonych ust wyrwał się niski jęk.

Chociaż prosiła go, by pojechał z nią do Warszawy, i mimo że mógł opłacić podróż pieniędzmi, jakie zostały mu z zapłaty Andrei, uznał, że Donna powinna być w Warszawie sama, wolna od jego cenzorskiego oka i ucha, jedynie z publicznością, którą musi podbić.

Jej matka i cztery młodsze siostry miały na nią czekać w sali odlotów. Powiedziano jej, że będą tam również dziennikarze, którzy przeprowadzą z nią wywiad. Do-mostroy przekonał ją, że powinna sama ich powitać. Na lotnisku zaparkował wóz przy chodniku, wysiadł i otwo­rzył drzwiczki Donnie, oddał walizki bagażowemu, po czym odwrócił się od niej, a kiedy w jej stronę ruszyli krewni oraz błyskający fleszami reporterzy, wślizgnął się do samochodu. Poszukujące wizualnych nowości i efektownych twarzy środki masowego przekazu znala­zły w Donnie Downes świetny temat, poprzez który rela­cjonować mogły przebieg cieszącego się dużym rozgło­sem Konkursu Chopinowskiego.

Kiedy Domostroy zaparkował samochód i wszedł do holu lotniska, Donna otoczona była zwartą ścianą kame­rzystów i reporterów, którzy odsunęli w kąt jej rodzinę. Te wszystkie plecy i łokcie prawie zupełnie mu ją zasła­niały, a kiedy na moment udawało mu się ją zobaczyć, wyglądała na wzruszoną i rozpromienioną i odpowiada­ła na nie kończące się pytania z opanowaniem i spokoj­ną pewnością siebie. Widział, jak rozgląda się wokół, szukając go w tłumie, ale za każdym razem krył się przed jej wzrokiem, przekonany, że ta chwila należy tylko do niej.

Wywiad skończył się, kiedy zgraja dziennikarzy znik-nęła, żeby zająć się relacją z przylotu samolotu, który przywiózł ciała żołnierzy amerykańskich zabitych gdzieś w Ameryce Łacińskiej.

W towarzystwie rodziny i kilku przyjaciół z Juilliard Donna ruszyła wolno w stronę wejścia dla pasażerów, wciąż rozglądając się za Domostroyem. On zaś szedł z tyłu, ukryty za grupą tłustych biurokratów z Europy Wschodniej, maszerujących blokiem w kierunku bram­ki. Straciwszy nadzieję, że Domostroy zdąży zobaczyć się z nią przed odlotem, pożegnała się ze wszystkimi i nie­chętnie ruszyła w stronę kontroli bagażu. Wówczas wy­sunął się do przodu i pomachał do niej. Wyraz twarzy Donny zmienił się jak u dziecka uradowanego niespo­dziewanym prezentem. Podbiegła do niego i rzuciła mu się w objęcia, i podczas gdy jej matka patrzyła na nich w zakłopotanym zdziwieniu, z lekką dezaprobatą, a jej małe siostry chichotały, wlepiając w nich szeroko otwarte oczy, Donna obsypywała go namiętnymi pocałunkami po szyi, oczach, ustach. Domostroy, nie zwraca­jąc już uwagi na obecność jej rodziny i innych gapiów, przytulił ją do siebie i przywarł wargami do jej ust.

Musiała już iść. Wyzwoliła się z jego objęć i patrząc tylko na niego, pomachała rodzinie, przeszła przez bramkę i ruszyła długim pasażem w stronę wejścia do samolotu. Patrzył za nią, aż jej wysoka sylwetka znikła w głębi korytarza. Posłał jej krewnym skromny uśmiech i ukłon, po czym odwrócił się i skierował do wyjścia. Po kilku krokach zagrodziła mu drogę niska kobieta w oku­larach, sportowych butach na grubej podeszwie i w ka­peluszu o szerokim rondzie ozdobionym słomkowymi kwiatkami. Jej blade, wodniste oczy powiększały grube szkła okularów.

- Przepraszam pana. Czy ta piękna młoda dama, którą pan całował, jest kimś sławnym?

- Jeszcze nie, proszę pani - odpowiedział cierpliwie Domostroy - ale kiedy wróci, będzie.

- Tak myślałam! - wykrzyknęła triumfalnie kobieta, odsłaniając w uśmiechu sztuczne zęby. - Tak myślałam - powtórzyła. - Zawsze rozpoznaję sławnych ludzi!




IV


Andrea zgodziła się spotkać ponownie z Ostenem wieczorem na kolacji. Po południu poszedł zreali­zować czek do swojego banku, a kiedy tam był, skiero­wał się do sejfu, w którym przechowywał listy z Białego Domu, by raz jeszcze przestudiować je pod kątem myśli i sformułowań, które mogłyby mu pomóc w zidentyfiko­waniu autorki. Rozmyślił się jednak po drodze, docho­dząc do wniosku, że lepiej zrobi, jeśli zabierze na rand­kę automatyczny mini-magnetofon sensoryczny.

Spotkał się z Andrea w Stage Fright, przytulnej re­stauracji niedaleko Centrum Lincolna, słynącej z do­brej kuchni i przyjemnej obsługi, składającej się w ca­łości z chwilowo bezrobotnych aktorów i aktorek. W at­łasowej bluzce i dopasowanej jedwabnej spódnicy, któ­ra podkreślała jej figurę, z włosami opadającymi falami na ramiona, Andrea wyglądała oszałamiająco. Raz jesz­cze pomyślał, że jest dużo wyższa i bardziej proporcjo­nalnie zbudowana niż naga piękność z fotografii.

Rozmawiali o odlocie Donny do Warszawy, który obo­je widzieli w telewizji. Następnie, jakby chcąc zatrzeć w nim pamięć o Donnie, Andrea opowiedziała Jim-my'emu o romansie jego byłej dziewczyny z gwiazdo­rem pornosów, Dickiem Longo, i choć odkrycie tożsamo­ści bogato wyposażonego przez naturę mężczyzny ze zdjęcia w albumie Donny wywołało w Jimmym ukłucie zazdrości, cała historia serdecznie go ubawiła.

Kierowany nagłym pragnieniem zbliżenia się do An-drei, Osten wyznał jej, że kiedy zobaczył ją po raz pierwszy w kafeterii w Juilliard, paliła go ciekawość, czy spotyka się z kimś na stałe. Powiedział, że teraz kiedy zna ją trochę lepiej, zastanawia się, czy był w jej życiu ktoś tak ważny, jak dla niego do niedawna była Donna.

Andrea spochmurniała na chwilę, po czym odparła, że nie ma chłopaka. Większość czasu zajmują jej studia, a wiele weekendów spędza ze swoimi rodzicami w Tuxedo Park, miejscu, gdzie się wychowała i z którym związane są jej najprzyjemniejsze wspomnienia. Może pewnego dnia, zaproponowała, pojechaliby tam razem i popływali w basenie pod jednymi z najstarszych dę­bów i cedrów w całym stanie.

Im bardziej swobodna stawała się ich rozmowa, tym szczęśliwszy był Osten, że nie czytał ponownie listów z Białego Domu i nie studiował zawartych w nich słów i sformułowań. Dzięki temu mógł słuchać Andrei bez ukrytego motywu, oddając się przyjemności obcowania z jej jasno artykułowanymi ideami i miłym brzmieniem głosu, tak innymi od sposobu mówienia Donny, który ze względu na jej pochodzenie wydawał mu się nieco zmanierowny.

- Dlaczego nie zapytałeś o mnie Donny? – spytała rzeczowo Andrea. - Jestem pewna, że opowiedziałaby ci niektóre stare plotki szkolne - dodała po chwili.

- Mimo że bardzo mi się podobałaś - odparł – nie zaryzykowałbym wtedy wzbudzenia jej zazdrości.

Popatrzyli na siebie w milczeniu.

- Jednakże po naszej krótkiej rozmowie w kafeterii często o tobie myślałem - ciągnął Osten. Kiedy to po­wiedział, jego pamięć ożywiło wspomnienie i spuści­wszy oczy, dodał cicho: - Miałem cię... przed oczami... nawet wtedy, kiedy nie powinienem.

- To znaczy? - spytała cicho.

- Kiedy kochałem się z Donną - powiedział, patrząc jej znowu w oczy. - Zamykałem powieki i czułem, że jestem z tobą. Nie mogłem się opanować. Byłaś tam... jak zapowiedź.

- Zapowiedź... czego? - spytała ujęta jego szczerością.

- Miłości - powiedział, i dopiero po usłyszeniu włas­nych słów uświadomił sobie, jak proste i bezpośrednie było jego pragnienie. - Z tobą - dodał, wyciągając rękę i kładąc ją delikatnie na jej dłoniach. Poczuł, jak się odsuwa. - Pierwszy raz cię dotykam - powiedział mięk­ko, prawie przepraszająco.

- Lubię cię, Jimmy Ostenie - powiedziała, wolno wa­żąc każdą sylabę. - Bardzo cię lubię. Lubiłam cię nawet wtedy, kiedy byłeś z Donną. Byłam trochę o nią zazdros­na. Czułam... i miałam nadzieję.... że między wami nie było prawdziwego uczucia. Że byliście razem, ale nie ze sobą. Byliście tak od siebie oddaleni jak czarne od białego. Cieszę się, że to się skończyło. Cieszę się ze względu na ciebie i, dlaczego miałabym kłamać, rów­nież ze względu na mnie, na nas.

Wkrótce nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia na temat tego, co do siebie czuli. Wówczas Osten popro­sił Andreę, żeby opowiedziała mu o swoim życiu. Słu­chał w zachwycie jej opowieści o lekcjach latania, pod­niebnych rajdach, pisaniu recenzji muzycznych dla „So-ho Sounds”, awangardowego magazynu muzyki rocko­wej, a przede wszystkim o jej nadziejach na zostanie producentem sztuk i musicali na Broadwayu.

Minął wieczór. Odwożąc Andreę do domu, zauważył, że w samochodzie odsunęła się od niego najdalej jak tylko można. Uznał to za sygnał, że nie jest jeszcze gotowa na dalsze między nimi zbliżenie, chociaż podczas kolacji okazał jej wszystkie dowody swojego pożądania.

Szanował i nawet podziwiał jej rezerwę. Kiedy przy­jechali pod jej dom, wysiadł z samochodu, żeby odpro­wadzić ją do drzwi i wychodząc naprzeciw jej życze­niom, nie zgasił silnika.

- Nie wejdziesz? - Jej głos znów zabrzmiał sucho.

- Czy nie jest za późno... oczywiście dla ciebie? - wy­jąkał, nagle zbity z tropu.

- Ależ nie - odparła. - Nie mam jutro żadnych zajęć. Poza tym źle sypiam! „Makbet zamordował sen” - zacy­towała.

Andrea stała przy drzwiach frontowych, czekając, aż Osten zaparkuje wóz po drugiej stronie ulicy. W samo­chodzie jego wzrok padł na torbę z magnetofonem. Za­wahał się. Instynkt podpowiadał mu, żeby dał temu spokój. Nigdy od czasów Leily nie miał tak wielkiej ochoty, żeby być z kobietą, i wzdragał się przed trakto­waniem Andrei niczym potencjalnej wspólniczki kogoś tak perwersyjnego jak Patrick Domostroy. Co więcej, Andrea nie powiedziała mu niczego, co przypominałoby w jakimkolwiek stopniu myśli czy wyrażenia z listów z Białego Domu.

Już miał zatrzasnąć drzwiczki, kiedy pomyślał, że jeśli istnieje choćby cień szansy, że Andrea jest autorką listów, musi się tego dowiedzieć. Szybko i dyskretnie wyciągnął magnetofon z torby i wsunął do wewnętrznej kieszeni marynarki, po czym dołączył do Andrei.

Wchodząc po schodach, intensywnie świadom jej bli­skości, poczuł żal, że nie może być z nią szczery i po prostu powiedzieć jej, kim jest i dlaczego musi ukrywać swoją tożsamość.

Podobał mu się panujący w jej apartamencie porzą­dek: świetnie dobrane antyki, schludnie ułożone zeszy­ty, zdjęcia rodzinne w srebrnych ramach, odkurzone półki z książkami i płytami. Andrea wyciągnęła srebrne puzderko, w którym znajdowała się foliowa torebka z marihuaną, paczka bibułek i mały przyrząd do skręca­nia papierosów. Kiedy pokazywała mu swoją kolekcję starych flakoników do perfum, Osten podszedł i stanął za nią, po czym zrobiwszy krok do przodu, objął ją tak, że ich ciała się dotykały. Odwrócił ją do siebie. Objęła go delikatnie, patrząc mu przez chwilę w oczy, a następ­nie poszła otworzyć butelkę wina. Cały czas rozmawiała z nim przez ramię, mówiła, że chociaż potrzebuje więcej snu niż większość ludzi, ma ogromne trudności z zasy­pianiem. Zapytała go, czy chciałby puścić płytę, i dodała żartem, że ma kilka albumów Domostroya na wypadek, gdyby chciał odświeżyć sobie o nim pamięć. Osten schy­lił się, żeby przejrzeć jej kolekcję, i za stosem płyt ukrył szybko mini-magnetofon. Mechanizm zegarowy włączy go automatycznie następnego ranka.

Przejrzał płyty, zauważając z przyjemnością pełną ko­lekcję Goddarda. Kusiło go, by puścić jedną z nich, ale porzucił ten pomysł i zamiast tego włączył radio.

Andrea przyniosła skręty i wino, wyciągnęła popiel­niczkę oraz srebrną lufkę i usiadła obok niego na łóżku, opierając się o poduszki i podciągając pod siebie nogi. Zaczęli palić, dym powoli wypełniał pokój.

- Skoro o wilku mowa, poznałaś kiedyś Patricka Do­mostroya? - zapytał Osten, przyglądając się jej uważnie.

- Nie - odparła - ale wiem o nim coś niecoś. – Była tak swobodna, że czuł, iż mówi prawdę. Napiła się łyk wina i podała mu skręta. - Moi rodzice poznali go kilka lat temu w Tuxedo Park. Spotykał się z pisarką, która koło nich mieszkała. Czy to interesujący mężczyzna? - spytała, spoglądając na niego. Po chwili roześmiała się. - Nie żebym spodziewała się, że jesteś obiektywny na jego temat!

- Nie jestem. - Również się roześmiał. - Nawet moje­mu ojcu, który nigdy nie mówi nic złego o ludziach, nie podoba się jego styl życia.

- A jego muzyka?

- Mój ojciec nazywa ją zbyt fizjologiczną - powie­dział Osten. - Zbyt rudymentarną i przemyślaną. Winę za te jej cechy przypisuje opętaniu Domostroya seksem.

Andrea wydawała się szczerze zainteresowana.

- Jakiego rodzaju seksem?

- Nie wiem dokładnie - odparł Osten - ale pamię­tam, jak kilka lat temu, chyba kończyłem właśnie szkołę średnią, Domostroy zaszokował wszystkich gości na przyjęciu mojego ojca świńską historyjką o Chopinie.

- Ciekawe, czy opowiedział ją Donnie – powiedziała śmiejąc się Andrea.- - Nie podobałaby się jej. Ona ubóstwia Chopina.

- O czym była ta historia?

- Wszyscy wiedzą, że Chopin lubił seks... no wiesz, George Sand i tak dalej. Ale ponieważ miał gruźlicę, wielu współczesnych mu wielbicieli twierdziło, że nie mógł na to nic poradzić. Umieścili go na piedestale i w jego chorobie znajdowali usprawiedliwienie dla je­go grzeszków. Według słów Domostroya, żeby zachować dobre imię Chopina lub też to, co z niego zostało, jego wielbiciele nie publikowali całej masy listów, pamiętni­ków i innych pisemnych relacji. Ale bardziej obiektyw­ni współcześni Chopina opisali związki kompozytora i te dokumenty przechowały się w archiwach i bibliote­kach. Przeczytało je wielu krytyków i historyków, w tym sam Domostroy.

- Dlaczego Domostroy studiował te materiały? - spy­tała Andrea.

- Myślę, że teraz, kiedy nie może już komponować, chciał napisać o tym książkę, i może udowodnić swoją tezę, która zdaje się, brzmi, że pieprzenie się jest jedyną ucieczką od własnego chaosu, izolacji i nieśmiałości. A geniuszowi pomaga w sztuce! Sam czytałem parę
książek o Chopinie i dowiedziałem się o nim kilku dziwnych rzeczy. Chopin miał coś wspólnego z niejakim Markizem de Cuistine i z jego raczej podejrzanym krę­giem przyjaciół.

- Czy Cuistine był tak świński jak ten drugi markiz?

- Markiz de Sade? Trudno powiedzieć. De Sade wy­myślał większość swoich seksualnych zabaw, ale Cuisti­ne nie musiał: on i jego przyjaciele, między nimi Cho­pin, odgrywali je sami.

To Cuistine przekształcił swoją okazałą willę w arenę perwersyjnych zabaw, w których Chopin często był piece de resistance, chociaż nie opierał się zbyt mocno.

Domostroy zupełnie serio utrzymywał, że wybujały seks przedłużył, czy nawet zaktywizował, artystyczne życie Chopina. Ustrzegł go przed zaściankowością i rutyniarstwem. Sprawił, że stał się mniej zamknięty w so­bie. Według słów Domostroya, z powodu choroby Cho­pin miał tak wysoką temperaturę ciała, że był w stanie ciągłej gorączki seksualnej. Aktywność seksualna jesz­cze bardziej podwyższała temperaturę, zabijając przy tym kilka prątków gruźlicy, przez co wzmacniała się odporność organizmu na pozostałe prątki! Ponoć po orgii Chopin faktycznie czuł się lepiej i dlatego mógł tworzyć i grać muzykę, no i oczywiście dalej się pierdo­lić! Ohydne, prawda?

- Pierdolenie? Czy chorowanie na gruźlicę? - spytała wesoło Andrea. - Widać, że lubisz te wszystkie literac­kie plotki. Musisz być dobry w swojej dziedzinie.

Skończyli drugiego skręta i, jakby ich ruchy zostały ułożone przez choreografa, przysunęli się do siebie. Osten wsunął rękę pod jej włosy i objął ją za szyję. Andrea otoczyła jego plecy ramionami. Położył ją deli­katnie koło siebie i oparłszy się na jednym łokciu, zajrzał jej w twarz. Marihuana sprawiła, że oczy Andrei błyszczały, wyglądała tak, jakby śniła na jawie. Powróci­ła jego wcześniejsza tęsknota za nią, a kiedy wspomnie­nie o tym, jak przyglądał się jej namiętnie z daleka, ustąpiło miejsca myślom o chwili obecnej, odsunął czule z jej twarzy i szyi kosmyki włosów i pochylił się nad nią. Całował jej czoło, policzki, szyję i ramiona, ale jeszcze nie usta, dając jej szansę, by pocałowała go pierwsza, inicjując łańcuch zdarzeń, które raz rozpoczę­te, nie będą mogły być zatrzymane.

Całowała go w usta najpierw powoli, potem coraz gwałtowniej, wsuwała i wycofywała język, dotykając je­go języka, rozgniatała mu ustami wargi i przytrzymując rękami tył jego głowy, przyciskała go do siebie, aż wsu­nęła pod niego udo. Był teraz w niej zatopiony, jedną rękę trzymał na jej piersi, drugą pieścił jej uda, podno­sił spódnicę, wdzierał się palcami w ciepło i wilgotność jej łona.

Nie przerywając pocałunków, nie przestając się dotykać, wyginając i splatając swoje ciała, zaczęli ściągać z siebie ubrania. Andrea wyślizgnęła się z bluzki, po­zwoliła zdjąć z siebie spódnicę i majtki, i nagimi stopa­mi zsunęła mu do kostek spodnie i slipy, tak by jednym ruchem nóg mógł się z nich wyswobodzić.

Leżała teraz naga, otwarta na jego przyjęcie. Kiedy obrzucił spojrzeniem całą długość jej ciała, narkotyk za­czął działać i obraz nagiej piękności bez twarzy z listów z Białego Domu stanął między nim a Andrea jak prze­zroczysta zasłona. Zanim ją wziął, uświadomił sobie mgliście, że choć obie kobiety były do siebie podobne, zdjęcia nie zawierały żadnego dowodu na to, że Andrea była - lub nie była - kobietą z Białego Domu. Jednak to, co miało dla niego teraz znaczenie, to związek, jaki miał zaraz zainicjować, wdzierając się w jej ciało.

Osten obudził się koło południa. Andrea ciągle spa­ła. Wstał z łóżka i poszedł szybko do łazienki, uważając, żeby jej nie obudzić. Odczuwał mdłości i miał potworny ból głowy. Blask światła w łazience spotęgował dudnie­nie w skroniach. Marihuana nie zrobiła mu dobrze, może dlatego, że nie był przyzwyczajony do palenia jej w tak dużej ilości, albo że była silniejsza niż towar, który palił czasami w Kalifornii.

Ubrał się po cichu i przygotował do wyjścia. Andrea spała odwrócona do niego plecami. Nie będzie jej bu­dził. Kucnął przed półkami i sięgnął ręką za płyty. Nie usunął jednak magnetofonu, zgodnie ze swoim pierwot­nym zamiarem, lecz ponownie go nastawił.

Mimo bólu głowy przepełniała go radość. Chociaż tylko mgliście przypominał sobie, co zaszło podczas nocy z Andrea, wiedział, że kochając się z nią był szczęśliwy i nieskrępowany. Pamiętał, że mówiła mu, jak czuje się przy nim swobodna i wyzbyta hamulców, a potem, kiedy marihuana uniosła ich na szalone, na­miętne wyżyny, wiedział, że posunął się z nią dalej, niż kiedykolwiek odważył się to zrobić z inną kobietą.

Pojechał do swojego mieszkania i przygotował ką­piel. Siedząc w wannie, przypomniał sobie z pewnym wysiłkiem, że Andrea mówiła coś o swojej fascynacji okultyzmem. Przypomniał sobie również coś o automa­tycznym pisaniu. Kiedy w obłoku kadzidła, przy blasku jednej świeczki, siedzieli upojeni marihuaną i seksem, Andrea namówiła go, żeby napisał coś z zamkniętymi oczami. Prawie w transie, naćpany i bezwolny napisał... co? Nie mógł sobie przypomnieć. Swoje imię? Wers z Makbeta? Pamiętał, jak Andrea mówiła, że jego chara­kter pisma powie jej o nim więcej, niż on sam mógłby jej kiedykolwiek powiedzieć.

Andrea wydawała mu się tak naturalna jak Leila i świetnie się czuł w jej towarzystwie. Była pełna cu­downych sprzeczności: poważna studentka dramatu, in­teligentna i oczytana w sprawach dotyczących muzyki, a jednocześnie czarująco naiwna ze swoją wiarą w ma­gię i astrologię.

Puszczała mu swoje ulubione płyty, głównie Chicka Mercurio. To go rozbawiło. Przypomniał sobie, że kie­dy nadano w radiu pierwszą piosenkę Goddarda, a je­go płyta znalazła się w sprzedaży, jej niezwykła popu­larność szybko przebiła nagrania Chicka Mercurio i Atavists, najpopularniejszej wówczas grupy punk-rocka, strącając ich z pierwszej pozycji na wszystkich listach przebojów. Kilka tygodni potem Osten przeczy­tał w gazetach, że Chick Mercurio oszalał. Policja nowojorska zatrzymała go z taką dawką heroiny w or­ganizmie, która wystarczyłaby dla plutonu narkoma­nów. Został umieszczony w szpitalu, a opowieści o je­go ekscesach seksualnych przez kilka tygodni nie schodziły ze szpalt prasy brukowej. W rezultacie, Chick Mercurio i jego grupa zniknęli tak szybko, jak się pojawili.

Stało się to jakieś sześć lat temu, a skoro Andrea ciągle słuchała Atavists, najwidoczniej nie starała się specjalnie nadążyć za zmieniającymi się gustami Ameryki. Przynajmniej, pocieszał się, słuchała również God-darda, coś, czego Donna nigdy nie robiła.

I chociaż Andrea była przede wszystkim studentką dramatu, a muzyka stanowiła jedynie uboczną sferę jej zainteresowań, jej opinie na temat formy muzycznej wywarły na Ostenie tak samo wielkie wrażenie jak jej piękno fizyczne. Powiedziała, że jest zdecydowanym zwolennikiem innowacji muzycznej i czuje, że zachod­nia muzyka instrumentalna cierpi na ubóstwo tonacji. Uważała, że tylko nowe urządzenia elektryczne i ele­ktryczne brzmienie potrafią doprowadzić do faktycznej rytmicznej i melodycznej wolności, może nawet do po­nownego odkrycia nowych wartości intonacji.

Chciał do niej zadzwonić, ale powiedziała, że przez dzień lub dwa będzie zajęta. Tymczasem, ilekroć myślał o magnetofonie, ogarniał go coraz większy wstyd i nie­pokój. Obiecał sobie, że usunie go, jak tylko nadarzy się sposobność. Andrea była równie dumna jak Donna i je­śli dowiedziałaby się, że ją szpiegował, zaprzepaściłby wszelkie szansę na to, żeby jeszcze kiedyś z nią być.

Osten wpatrywał się usilnie w powiększenia zdjęć nagości z Białego Domu, próbując zdecydować, czy kształt i struktura jej ciała pokrywają się z ciągle stoją­cym mu przed oczami obrazem Andrei: nagiej, inspiru­jącej, niestrudzonej w uprawianiu miłości; obrazem, który nie chciał, aby zbladł w jego pamięci.

Czuł, że znowu chce z nią być. Było coś bardzo uspo­kajającego w tym, jak łatwo go zaakceptowała. Nie wści-biała nosa w jego przeszłość, nie podawała w wątpli­wość jego społecznych i estetycznych wartości, nie mia­ła mu za złe pochodzenia jego rodziny, tak jak czyniła to Donna. I w przeciwieństwie do Donny, której talent i energia twórcza skupiały się tak bardzo na fortepianie, że wykluczały właściwie wszystko inne, Andrea miała wiele różnorodnych zainteresowań, a także mnóstwo wdzięków i dokonań. Pokazała Ostenowi swoje wiersze, i wydały mu się one tak głębokie, jak zabawne były jej seksualne limeryki. Jej karykatury, rysunki, szkice i projekty były dobrze pomyślane i bezbłędnie wykona­ne, a próby pisania sztuk i scenariuszy, jak mu powie­działa, uznano w Juilliard za obiecujące. Chociaż do­piero poznawał Andreę, odkrył już uderzające różnice między nią a Donną. Donna była z usposobienia ponura i obsesyjna, Andrea - niefrasobliwa i beztroska. Donna była szalenie poważna, nie miała czasu na żarty czy zabawy i nigdy nie pozwoliłaby sobie na takie uczone przesądy jak astrologia lub czytanie z ręki. Żartobliwa z natury Andrea uwielbiała te rzeczy i nie musiała ukrywać swojego zainteresowania paranaukowymi dziedzinami, miała bowiem poza tym wiele poważnych zainteresowań. Osten uśmiechnął się, przypominając sobie jej niezachwiane przekonanie, że może wniknąć w jego podświadomość, studiując dokładnie jego chara­kter pisma. Dla Donny namiętność seksualna była tak intensywną i niepohamowaną siłą, że nie potrafiła jej kontrolować czy dzielić z partnerem; ulegała jej od środka na długo przed tym, jak jej partner zdolny był ją posiąść. Tymczasem piękna, jak również namiętna An­drea wnosiła do seksu i powściągliwość, i pewność; była szczęśliwa, pozwalając, by partner doprowadził ją do poddania się fizycznej przyjemności.

W jednej chwili Osten wyobraził sobie, jak kilka miesięcy, a może tygodni później zabiera Andreę na wycieczkę do Kalifornii. Pokazuje jej piękno Pustyni Anza Borrego z jej oazami wachlarzowatych palm, ur­wistych kanionów i stromych wąwozów. Identyfikuje dla niej dziwny, odległy krzyk kojota. Następnie wiezie ją przez Julian do rancza na pobliskim wzgórzu. Powoli, udając, że nie jest pewny drogi, prowadzi samochód podjazdem w górę i przejeżdża przez bramę. Zatrzymu­je się przed głównym budynkiem, wysiadają z wozu i jakby nigdy wcześniej tam nie był, otwiera przed nią drzwi... do Nowej Atlantydy i całej swojej przeszłości.

Obudził go telefon. Dzwoniła Andrea.

- Proszę, pomóż mi - powiedziała łamiącym się gło­sem. - Mam kłopoty.

- Gdzie jesteś? - zapytał Osten. Czuł zamęt w głowie i był zupełnie zdezorientowany. Spojrzenie na zegarek uświadomiło mu, że jest późny wieczór. Spał cały dzień.

- W Old Glory. No wiesz, w mieszkaniu Domostroya... tam, gdzie kiedyś byłeś...

Aż podskoczył. Zaledwie wczoraj powiedziała mu, że go nie zna.

- Co tam robisz? - spytał.

- Wyjaśnię ci na miejscu. Proszę, Jimmy, musisz tu zaraz przyjechać... Pamiętasz drogę? Jedź...

- Trafię - przerwał jej. - Nie bój się. Już jadę.

W samochodzie jego umysł pracował na przyspieszo­nych obrotach. Jeśli Andrea znała Domostroya, mogła faktycznie być tą kobietą, która pisała do niego, Goddar-da, te wszystkie zdumiewające listy. Chciał, żeby nią była, ponieważ oznaczało to, że będzie mógł wreszcie kochać kogoś pięknego, inteligentnego, wykształconego i wyrafinowanego. Czyż nie wyznała mu już miłości? Ze swoją fascynacją dramatem i muzyką była doskonałą partnerką, by dzielić z nim jego twórczą tajemnicę. My­śli Ostena powędrowały do Domostroya. Jaki był jego udział w całej tej sprawie? Czy był tylko jej fotografem, czy też odgrywał inną rolę w rym, co mogło stanowić zmowę obliczoną na zdemaskowanie Goddarda? Ale czyja to była zmowa?

Brama do Old Glory była otwarta. Przy drzwiach wejściowych, które też były otwarte, stały dwa samocho­dy. Osten zaparkował koło staroświeckiego kabrioletu Domostroya i wbiegł do budynku. W sali balowej paliły się wszystkie światła, na podwyższeniu błyszczał forte­pian. Pulpity muzyków oraz większość mebli pokrywały zakurzone prześcieradła, przez co miejsce to robiło wrażenie opuszczonej sceny teatralnej. Kiedy Osten wszedł do środka, usłyszał za sobą gwałtowne poruszenie. Odwrócił się i zobaczył Patricka Domostroya, bla­dego i rozczochranego. Za nim, trzymając w obcisłych gumowych rękawiczkach rewolwer wymierzony lufą w plecy Domostroya, stał ciemnowłosy mężczyzna w rozpiętej koszuli i workowatych spodniach. Mimo ol­brzymich ciemnych okularów twarz mężczyzny wydała się Ostenowi dziwnie znajoma. Koło nich, w swetrze i w dżinsach stała Andrea, również w gumowych ręka­wiczkach i z rewolwerem w ręce, który bez żadnych wątpliwości wycelowany był w Ostena.

- Jak się masz, Jimmy? - spytał Domostroy pobladły­mi wargami.

- Zamknij się - warknęła Andrea. - Zdejmuj kurtkę... powoli - poleciła Ostenowi - i rzuć na podłogę.

- Co to ma znaczyć? - spytał Osten, nadal niepewny, czy nie żartują.

- Rób to, co mówi - polecił nieznajomy, trzymając nadal lufę rewolweru przy plecach Domostroya. Kiedy Osten zawahał się, mężczyzna ryknął: - Rób to! Natych­miast! - Jego głos poniósł się echem po sali. Kiedy wrzasnął, Osten rozpoznał go, ponieważ widział niedaw­no tę samą twarz na okładce jednej z płyt u Andrei.

- Jesteś Chick Mercurio, prawda? - powiedział, zdej­mując kurtkę i rzucając ją pod stopy Andrei. – Czego chcesz? - zwrócił się do dziewczyny. Czuł mróz w pier­siach na myśl, że ją traci.

Nie spuszczając go z muszki, schyliła się i lewą ręką obmacała kieszenie kurtki. Następnie sięgnęła do otwartej teczki na podłodze i wyjęła z niej magnetofon, który zostawił w jej mieszkaniu.

- Niespodzianka, niespodzianka! - krzyknęła, uno­sząc go do góry. - Nie będziemy już tego potrzebować, prawda?

Uderzyła nim o stół, sięgnęła znowu do teczki i wyję­ła brulion. Rzuciła brulion Ostenowi, a on go złapał.

- W okładce jest długopis - powiedziała, a kiedy go znalazł, ciągnęła dalej: - Siadaj i pisz, co ci powiem.

Zaskoczony pogardliwym tonem, jaki usłyszał w jej gło­sie, Osten poczuł się urażony.

- A jeśli tego nie zrobię? - zapytał. - Zabijesz mnie?

- Nie kuś jej - wtrącił się Mercurio. - Rób, co mówi. Kiedy Osten nadal się nie ruszał, Andrea chwyciła rewolwer dwoma rękami, rozstawiła szeroko stopy i wy­celowała w jego krocze.

- Pisz! - ryknął Mercurio.

- Pisz, Jimmy - powtórzyła Andrea cichym głosem - albo strzelę ci w brzuch.

- Co chcesz, żebym napisał? - spytał Osten, biorąc długopis i siadając przy najbliższym stoliku. Szukał w myślach powodu, który mógł zetknąć ze sobą Andreę i Mercurią.

- „Droga Andreo” - zaczęła dyktować. - „Byłem u ciebie koło czwartej, ale nie zastałem nikogo w domu, zostawiam więc ten list pod drzwiami. Patrick Domostroy prosił, żebym dziś wieczór do niego przyjechał. Mówi, że jeśli się nie pojawię... - zaczekała, żeby mógł to
napisać - opowie, kim jestem, a do tego nie mogę dopu­ścić. - Ponownie przerwała i po chwili ciągnęła dalej:

Odkąd wytropił mnie swoimi sprytnymi listami z Bia­łego Domu, które wysyłał do mnie na adres Nokturno­wych Nagrań, szantażował mnie i żądał pieniędzy, a ja mu zawsze płaciłem. Teraz chce więcej, i jeśli mu nie dam, grozi, że mnie ujawni. Nie mogę odmówić mu spotkania, ale ten człowiek jest szalony i czułbym się bezpieczniej, gdyby ktoś był przy mnie, kiedy się z nim spotkam”. - Andrea znowu przerwała. W ciszy sali balo­wej słychać było tylko skrobanie długopisu po papierze.

- „Dlatego” - Andrea dyktowała dalej - „mam na­dzieję, że Ty i Chick możecie przyjechać do mieszkania Domostroya w Old Glory w Południowym Bronksie. Bę­dę tam koło jedenastej wieczór. To pilne. Całuję Cię, Goddard”. - Kiedy Osten skończył pisać i zaczai odkła­dać długopis, Andrea powiedziała:

- To nie wszystko! - Zastanowiła się chwilę, po czym dodała: - „PS. Proszę, schowaj dobrze dokumenty, które Ci dałem. Nie ufam Domostroyowi!”

Osten skończył i spojrzał na nią.

- To wszystko? - zapytał.

- Nie! - warknęła w odpowiedzi. - Rzuć mi brulion.

Rzucił go obok niej na podłogę, a ona podniosła go i włożyła do teczki, z której wyjęła kilka kartek o roz­miarach papieru urzędowego, pokrytych gęstym maszy­nopisem. Mierząc rewolerem w głowę Ostena, podeszła do niego rozkładając przed nim złożone kartki, po czym szybko się cofnęła. Poczuł zapach jej perfum. Przypo­mniał sobie, jak czuł je ostatni raz na jej ciele. Wydawa­ło się to tak dawno temu.

- Podpisz je, oryginał i każdą kopię, jako James Nor­bert Osten i Goddard - rozkazała. - W każdym miejscu, gdzie jest krzyżyk. i żadnych sztuczek z podpisami!

Osten podpisał dokumenty, upuścił je na podłogę i kopnął w stronę Andrei, która podniosła je, przestudio­wała podpisy i z triumfalnym uśmiechem na ustach włożyła z powrotem do teczki.

- Czy mogę wiedzieć, co przed chwilą podpisałem? - spytał ze złością Osten.

- Swoją ostatnią wolę i testament datowane trzy mie­siące temu - powiedział Chick Mercurio. – Sporządzone przez fachowego prawnika i ostemplowane w notariacie.

- Dziękuję, Jimmy - powiedziała Andrea. - Widzę, że podpisałeś je tak jak trzeba i w dobrej wierze.

Osten patrzył na nią oszołomiony z pustką w twarzy.

- To znaczy? - spytał pogardliwie.

- Ty idioto! Nie pamiętasz, jak podpisałeś się u mnie, kiedy powiedziałam ci te bzdury o automatycznym pi­saniu?

- Byłem zaćpany - powiedział Osten.

- Mam nadzieję - prychnął Mercurio. - Ten towar był dużo silniejszy od zwykłej trawy. Musiał ściąć cię z nóg!

- I ściął - roześmiała się pogardliwie Andrea. – Był jak we śnie. Nie wiedział nawet, gdzie jest! Dwukrotnie nazwał mnie „Leilą” i robił wszystko, co mu kazałam, łącznie z odśpiewaniem głosem Goddarda Volver, volver, volver\

Osten zauważył na sobie zaciekawiony wzrok Domo-stroya.

- Jestem zdumiony - odezwał się Domostroy – jak świetnie zmieniasz swój głos, Jimmy. Nigdy bym nie odgadł, że jesteś Goddardem.

- Kiedy śpiewam, używam mikrofonu modyfikujące­go, a na co dzień udaję chrypkę - powiedział Osten swoim normalnym głosem i widząc zdziwioną minę Domostroya, dodał: - Chociaż, szczerze mówiąc, wątpię, żeby słuchając nawet normalnego brzmienia mojego
głosu, znalazł się ktoś, komu przyszedłby na myśl Goddard!

- Fascynujące - powiedział Domostroy. I pomyśleć, że sam zasugerowałem Andrei, że Jimmy Osten nie jest niczym innym, jak tylko „kukułką... wędrownym gło­sem... niewidzialnym znakiem... zagadką!” Teraz czuję się jak kretyn! - Roześmiał się.

- Nie powinieneś - odparł Osten. - Właśnie chciałem nazwać moją następną płytę Andrea!

- Dosyć tego - powiedział Chick Mercurio, trącając Domostroya rewolwerem. - Andrea, popilnuj tego tutaj, podczas gdy nasz muzyk Żelazna Maska uda się ze mną do kuchni na pogawędkę.

Kiedy Andrea wycelowała w Domostroya, Mercurio podszedł do Ostena.

- Chodź - powiedział, wskazując drzwi lufą rewolwe­ru. - Na lewo i tymi tam drzwiami! Ruszaj się! - wrzas­nął, szturchając go brutalnie bronią.

- Chick, musisz to robić? - spytała Andrea.

- Tak, muszę! - krzyknął do niej, popychając Ostena do kuchni.

- Co twój przyjaciel zamierza zrobić? - spytał Domo­stroy z udawaną wesołością. - Zjeść Jimmy'ego żyw­cem? Czy najpierw go upiec?

- Odkąd to tak bardzo interesujesz się Jimmym? Nigdy się nie bałeś, że zje go Donna. Swoją drogą, jak się ma nasza Beżowa Pizda?

- Przecież wiesz, że jest w Warszawie – powiedział Domostroy, nagle zaniepokojony o jej bezpieczeństwo.- I nic o nas nie wie, możesz mi wierzyć, Andrea – dodał błagalnym tonem.

Szturchnęła go lufą rewolweru.

- Mam nadzieję... ze względu na nią! Stłumił złość.

- Powiedz mi, jak dowiedziałaś się, że Osten jest Goddardem?

- Podejrzewałam go od chwili, kiedy przyszedł z Don­ną na zajęcia z historii fortepianu, na których omawia­liśmy listy Chopina. Pamiętasz, zacytowaliśmy jeden z nich w ostatnim liście do Goddarda. Jego nagłe poja­wienie się wzbudziło moją czujność, zwłaszcza kiedy
zobaczyłam, jak przypatruje się wszystkim w grupie i zaczyna koncentrować na mnie. Najwidoczniej podej­rzewał, że mogę być dziewczyną ze zdjęć. Wtedy Chick
i ja zaczęliśmy przygotowywać testament, który miał podpisać Jimmy, tak na wszelki wypadek. Następnie Jimmy powiedział mi, że po raz pierwszy zauważył mnie trzy miesiące wcześniej. Kłamał: kiedy Donna nas sobie przedstawiła, powiedziała, że Jimmy jest w Nowym Jor­ku od jakiegoś miesiąca. Tej nocy, kiedy przyszedł do mojego mieszkania, wyczułam coś w jego kieszeni, a kiedy zasnął, sprawdziłam jego kurtkę i nic w niej nie
było. Zrozumiałam, że schował coś w moim pokoju. Po­tem znalazłam magnetofon. Dlaczego Jimmy Osten chciałby mnie, biedactwo, szpiegować? Tej nocy, naćpany moim specjalnym gatunkiem marihuany, zastanawiał się na głos, czy moje cycki i sutki mogą się powiększyć, gdybym z jego pomocą zaszła w ciążę, i rozwodził się długo na temat mojej ogolonej pizdy. A w końcu swoim prawdziwym głosem zaśpiewał tę meksykańską piosenkę! I tym się zdradził! Wiedziałam, że nadszedł czas, żeby sprawdzić jego podpis i charakter pisma w przygo­towaniu do dzisiejszego wieczoru! - Urwała, by dodać po chwili: - To było to, czego zawsze pragnęłam!

- I dzięki mnie twój „Godot w końcu przychodzi i jesteśmy uratowani” - zacytował w nadziei, że ją udo­brucha.

- Nie „wszyscy”. Tylko ja i Chick.

- Powiedz mi - ciągnął Domostroy - czy ty i twój przyjaciel zamierzacie zabić mnie i Jimmy'ego, i za­aranżować to tak, jakbyśmy dwaj nawzajem się pozabi­jali? Czy też, w zgodzie z moją rzekomo nieposkromioną naturą zaklinacza węży, popełnię samobójstwo po zabi­ciu Ostena?

- Zobaczysz - powiedziała Andrea. - Nie na darmo studiuję dramat!

- A teraz specjalizujesz się w przestępstwie. To okrutna Końcówka!

- „Okrucieństwo to idea zrealizowana w praktyce”. To Artaud - roześmiała się. - W praktyce zatem, kiedy ty i Jimmy opuścicie scenę, ja dzięki ostatniej woli i testa­mentowi Goddarda stanę się jedynym legalnym spadko­biercą jego całego majątku, w tym oczywiście przyszłych
tantiem za jego muzykę. Ile milionów, mówiłeś, wart jest nasz niewidzialny chłopiec? Piętnaście? Siedem­naście?

- W ogóle o tym nie mówiłem - powiedział Domo­stroy. - Musiałaś dostać tę informację z innego źródła. Powiedz mi, dlaczego wybrałaś do tego mnie? - spytał, niezupełnie pewny, czy chce znać odpowiedź.

Spojrzała na niego z wyrazem pogardy i litości.

- Myślisz pewnie, że wybrałam ciebie, ponieważ wie­le widziałeś, byłeś w wielu miejscach i spotkałeś wielu ludzi, ale mylisz się. Nie byłeś nawet pierwszym. Przed
tobą zatrudniłam po kolei trzech innych ludzi z branży muzycznej, każdy z nich był lepiej poinformowany i uta­lentowany niż ty, i lepszy w łóżku, ale żadnemu nie udało się odnaleźć Goddarda. Więc wybrałam ciebie, Domostroyu, ponieważ, mimo tej swojej muzyki i doświadczenia, byłeś zawsze nieudacznikiem i wiedzia­łam, że mogę cię dostać tanio. Co więcej, jesteś tak samolubnym, wyrachowanym, obscenicznym skurwysy­nem, że przeczuwałam, że będziesz wystarczająco podły, żeby wytropić Goddarda!

W tym momencie przeszywający krzyk bólu odbił się echem po sali balowej. Dreszcz wstrząsnął Domostroyem. Andrea bez słowa przystawiła mu lufę rewol­weru do pleców i popchnęła go w stronę kuchni. Rów­nież bez słowa posłuchał jej rozkazu.

W kuchni zobaczyli Jimmy'ego Ostena stojącego z głową częściowo schowaną w zamrażarce, otwartymi ustami i wysuniętym do pełnej długości językiem, przy­klejonym do zamarzniętej metalowej ścianki. Z jego piersi wydobywał się przerażający jęk. Za nim stał Chick Mercurio, kołysząc rewolwerem i śmiejąc się na widok zdziwionego wyrazu twarzy Andrei.

- Chick! Co robisz? - krzyknęła.

- Wystarczy, że tylko mocniej szarpnę – powiedział Mercurio - i zobaczymy w całej okazałości najbardziej ukryty w Ameryce język! - Wyciągnął rękę do Ostena i już miał oderwać go od zamrażarki, kiedy drzwi za Andreą otworzyły się niespodziewanie i dwaj członkowie gangu Wolnourodzonych wbiegli do środka z pisto­letami w rękach, mierząc z bliskiej odległości w Andreę i Mercuria.

- Rzućcie broń! - krzyknął jeden z nich i w tej sekun­dzie Mercurio odwrócił się w stronę, z której dochodził głos i strzelił na oślep. Krew trysnęła z brzucha Wolnourodzonego. Padając na podłogę, oddał strzał w stronę Mer­curia, trafiając go w gardło ze śmiertelną dokładnością.

Prawie jednocześnie Andrea wypaliła w drugiego Wolnourodzonego, urywając mu policzek. Sekundę przed zwaleniem się na podłogę chłopak nacisnął pal­cem spust pistoletu, posyłając kulkę, która przedziura­wiła klatkę piersiową dziewczyny. Mercuriem wstrząsały śmiertelne drgawki, z ust lała się strumieniem krew. Andrea leżała nieruchomo na plecach, oczy zachodziły jej mgłą, sącząca się z rany krew tworzyła na swetrze rozszerzającą się plamę. Po chwili wszyscy zamarli i ucichli.

Zbyt wstrząśnięty, żeby móc się ruszyć, Domostroy stał otępiały, patrząc, jak cieknąca z ciał krew zbiera się w kałużę. Wszyscy nie żyli. Klęska uknutej przez niego i Andreę intrygi przyszła tak nagle, tak szybko, tak gwał­townie, że pozostawiła go ogłupiałego; oszukanego i zdradzonego, była niczym przesadnie irracjonalne czy naiwnie wymyślone zakończenie w skądinąd wyśmieni­cie skonstruowanej opowieści przygodowej. Po chwili jednak ogarnął go strach: gdyby Andrea żyła, mógłby być sądzony jako jej wspólnik w sprawie o wymuszenie majątku Goddarda. Zastanawiał się, czy jakakolwiek ława przysięgłych na świecie uznałaby go za niewinne­go. Wyobraził sobie ukazujące się dzień po dniu sensa­cyjne nagłówki w gazetach i nie kończące się doniesie­nia prasy i telewizji o wszystkich sensacyjnych aspe­ktach umowy, jaką zawarł z Andrea, by zdemaskować Goddarda. Wrzawa wokół jego rzekomych tajnych współpracowników muzycznych była niczym w porów­naniu z tym, co mogłyby zrobić media z odrażająco krwawym dramatem. Pomyślał też o Donnie, niewin­nym świadku, wciągniętym do całej tej sprawy tylko dlatego, że odpowiedziała na jego miłość. Równie do­brze sędzia mógłby go skazać na lata więzienia, kładąc tym samym kres życiu, jakie pędził do tej pory.

Domostroy zmusił się, żeby zrobić kilka kroków i schylić nad Andrea. Kciukami zamknął jej powieki. Dotknął jej szyi. Była ciepła, jakby nie chciała poddać się nicości. Pomyślał o chwilach, kiedy się kochali, kie­dy wypełniała przestrzeń i czas wokół niego wibrują­cym pięknem, a jej ciało - teraz skazane na zagładę - było dla niego źródłem radosnych niespodzianek za każdym razem, gdy pozwalała mu się dotknąć. Zastanawiał się, czy gdyby leżało to w jego mocy, chciałby przywrócić ją do życia? Wyruszyć z nią na przeżycie jeszcze jednej przygody?

Surowy głos wewnętrzny przypomniał mu, że to próż­ne pytanie. Była martwa. Fluoryzujące oświetlenie ku­chenne dodało jej rozpuszczonym włosom lśniącego blasku; jej usta rozchylone ostatnim oddechem były blade, a twarz biała. Odwrócił się do Chicka Mercurio. Wierny pozie, jaką przyjął w życiu, nawet w śmierci zasłaniał oczy ciemnymi okularami. Jego palce wciąż trzymały rewolwer. Nie opodal dwaj twardziele leżeli w groteskowym bezruchu.

Zdławiony jęk Ostena przywrócił Domostroyowi peł­ną świadomość. Powstrzymując nudności i przełykając kwaśną żółć, która nagle podeszła mu do gardła, Domo-stroy znalazł wyłącznik od zamrażarki, przekręcił go i zaczął moczyć ręczniki w gorącej wodzie i przykładać je do języka Ostena, stopniowo uwalniając delikatną tkankę od metalowej powierzchni.

Drżąc, Osten odwrócił się i spojrzał na cztery ciała. Jego twarz była tak blada jak twarze trupów. Następnie, bez słowa, ominął kałużę krwi i wyszedł z kuchni.

Domostroy podążył za nim.

W swoim pokoju pomógł Ostenowi, którego ciałem nadal wstrząsały dreszcze, przyłożyć do języka i popa­rzonych warg środek antyseptyczny.

- Muszę zadzwonić na policję - powiedział, próbując bez powodzenia opanować własne drżenie. - Lepiej bę­dzie, jeśli się stąd wyniesiesz... i to szybko.

- Czy nie będziesz potrzebował mnie na świadka? - wymamrotał Osten, z trudem poruszając opuchniętym językiem i pokaleczonymi wargami.

- Jeden wystarczy - odparł Domostroy.

- Co powiesz policji?

- Powiem, że mój stary znajomy Chick Mercurio od­wiedził mnie ze swoją dziewczyną, Andreą Gwynplaine. I że niespodziewanie przybyło również kilku moich przyjaciół z gangu Wolnourodzonych, którzy, ponieważ mieszkam sam, strzegą mojego bezpieczeństwa. Obie strony myślały, że ci drudzy są intruzami, i zanim zdoła­łem interweniować, wpadli w panikę, wyciągnęli broń i otworzyli ogień. Resztę policja może zobaczyć sama. To wszystko.

- Czy policji nie zdziwi, że wszyscy twoi przyjaciele mieli broń?

- Możliwe. Ale wie również, że mnóstwo ludzi w Południowym Bronksie nosi ją przy sobie.

- Myślę, że to się trzyma kupy - powiedził Osten. - Zanim pójdę, możesz mi odpowiedzieć na jedno pyta­nie? - spojrzał Domostroyowi prosto w oczy.

- Co chcesz wiedzieć? - spytał Domostroy.

- Czy miałeś w tym swój udział? Czy pomogłeś Andrei i Mercurio odnaleźć Goddarda?

- Tylko Andrei. Jedyne, co mi powiedziała, to że chce cię poznać.

- A listy?

- Napisałem je.

- Wszystkie?

- Tak. Wszystkie. Poza cytatami z listów Chopina. - Uśmiechnął się.

Osten obrzucił go długim spojrzeniem.

- Zatem... - zawahał się na chwilę. Widać było, że jest wzruszony. - Rozumiesz mnie i moją muzykę lepiej niż ktokolwiek.

- Może są też inni, którzy rozumieją cię równie do­brze! Pomyśl tylko, ile tracisz, nie czytając tych wszyst­kich listów od swoich wielbicieli! Swoją drogą, co po­zwoliło ci domyślić się, że mam z tym coś wspólnego? Wszystkie tropy w listach prowadziły do Andrei. Nie
było nic, i nikogo, poza samą Andreą, co mogłoby napro­wadzić cię na mnie.

- O tak, było. Jedna rzecz. Zdjęcia.

- Zdjęcia? Ależ one wszystkie przedstawiały Andreę. Nie było w nich najmniejszego śladu mojej osoby!

- Był jeden. Niezwykły kąt, pod jakim zrobiłeś jedno ze zdjęć.

- Jaki kąt?

- Kiedyś pod tym samym kątem zrobiłeś zdjęcie Wali Stawrowej: nisko, blisko podłogi, żeby, jak rozumiem, uchwycić jej uda. Zobaczyłem to zdjęcie w sypialni mo­jego ojca. Myślałem nawet, że powtórzyłeś ten dziwny kąt rozmyślnie, żeby naprowadzić mnie na siebie, gdy­
bym nie znalazł Andrei!

- Nie - powiedział Domostroy. - Nie byłem nawet świadomy, że ten kąt jest dziwny! Ale Wala! Co za niezwykły przypadek!

- Tak samo niezwykły jak każdy inny - odparł Osten.

Podniósł rozbity magnetofon i ostrożnie włożył go do teczki Andrei.

- Jesteś pewny, że nie będziesz potrzebował mojej pomocy w rozmowie z policją? - zapytał.

- Jestem pewny. Musisz przecież chronić imię Goddarda.

Osten spojrzał na niego.

- Nie zdradzisz nikomu tego, co wiesz o mnie? - za­pytał cicho.

- Po co? To, co wiem o tobie, nie przysporzy mnie czy mojej muzyce popularności - odparł Domostroy.

- Dziękuję. Mój ojciec mówi, że obroty Etiudy pod­niosły się znacznie w ostatnich miesiącach. I mimo tej starej, wyssanej z palca afery wokół ciebie twoje płyty są nadal dumą listy Współczesnych Klasyków!

- To miło - powiedział Domostroy. - Szkoda, że już nie komponuję. Dokąd się teraz wybierasz?

Osten podniósł kurtkę i teczkę.

- Do Nowej Atlantydy. Domu Dźwięków.

- Francisa Bacona? Kiedyś też tam mieszkałem! - roześmiał się Domostroy.

- A ty? Co będziesz robił? Domostroy wstał i zapiął marynarkę.

- Zostanę tu... i zaczekam na Donnę.

- Mam nadzieję, że wygra konkurs w Warszawie - po­wiedział Osten. - Przekaż jej, że życzę jej szczęścia.

Wyszedł z sali balowej. Dopiero gdy Domostroy usły­szał silnik jego samochodu i upewnił się, że Osten bez­piecznie odjechał, podniósł słuchawkę telefonu i za­dzwonił na policję.

W Old Glory nie było telewizora. Chcąc zobaczyć Donnę w nocnym programie, w którym zapowiedziano jej udział, Domostroy pojechał do Kreutzera. Tego wie­czoru miał wolne. Żeby uniknąć reporterów, którzy ści­gali go całymi dniami, próbując wyciągnąć z niego in­formacje o morderstwach, założył ciemne okulary i ka­pelusz, przykleił wąsy. Chociaż przycichła już pierwsza wrzawa wokół zastrzelenia Chicka Mercurio, Andrei Gwynplaine i dwóch członków gangu Wolnourodzonych - KRWAWA RZEŹ W OLD GLORY pisano w jednym z wczesnych nagłówków - policja nadal prowadziła śle­dztwo i nazwisko Domostroya, a niekiedy również jego zdjęcie, ciągle pojawiały się w prasie.

Kiedy myślał o Goddardzie - teraz, gdy wiedział, kim jest - wyobrażał go sobie jako człowieka całkiem osa­motnionego w swoim codziennym życiu, mimo że jako muzyk był w kontakcie z milionami ludzi. Prawdopo­dobnie, tak jak Domostroy, miał tylko paru znajomych i jeszcze mniej prawdziwych przyjaciół. Ukryty przed swoją publicznością Jimmy Osten mógł przynajmniej robić, co mu się podoba, ze swoim życiem i trzymać swoją sztukę w szafie grającej. Tymczasem Domostroy, z powodu swojej wcześniejszej sławy wykonawcy i kom­pozytora, nie mógł nigdy oddzielić swojego życia od sztuki, a ponieważ już nie komponował, jego życie stało się jego jedyną sztuką - bezcelową jak droga stalowej kulki w mechanicznym bilardzie. Dla Goddarda publi­czny sukces jego muzyki bez wątpienia zawsze będzie źródłem przyjemności i samopotwierdzenia, dla Domo­stroya, odartego z woli komponowania, źródło przyjemności i samopotwierdzenia zawęziło się do okazjonal­nego aktu zbliżenia seksualnego, które w swej oryginal­ności stanowiło dla niego teraz takie samo wyzwanie jak kiedyś tworzenie muzyki.

Z bolesnym skurczem Domostroy przypomniał sobie okres w swojej własnej karierze, kiedy przez całą dobę uganiali się za nim dziennikarze, kierownicy firm muzy­cznych, producenci telewizyjni i filmowi, wielbiciele. Co by było, gdyby tak jak Goddard zdecydował się wtedy, lub jeszcze wcześniej, uciec od rozgłosu i wieść życie w odosobnieniu lub w przebraniu? Czy zrobiłby to, żeby ocalić swoją muzykę lub ulegając swoim wro­gom i oszczercom ocalić siebie od złej sławy skandalu publicznego? Takie spekulacje wydawały się jednak bezcelowe. Yeats dobrze wiedział, że wyobrażenie arty­sty o swoim życiu było, z samej swej natury, nieodłączne od jego sztuki:


Kasztanie, od korzeni po bujną koronę,

Czy jesteś liściem, kwieciem, czy też pniem?

Cialo w muzycznym rytmie, oczu migotanie:

Skąd wiadomo, gdzie tancerz, a gdzie jego taniec?11


Zaczai rozmyślać nad tym, jakie byłoby jego życie, gdyby był Goddardem. Czy wycofałby się do bezpieczeń­stwa odosobnionej posiadłości nad morzem, czy do za­cisza w odległym kraju? Czy też perwersyjnie wybrałby mieszkanie w Old Glory? Czy z nudy lub potrzeby twór­czej rzucałby niekiedy wyzwanie losowi, występując publicznie może w tych samych spelunkach gier mecha­nicznych, w których zmuszony był teraz grać?

Im dłużej wyobrażał sobie siebie jako Goddarda, tym bardziej przekonywał się, że gdyby rzeczywiście był tajemniczą gwiazdą, żyłby tak samo jak zawsze, posłusz­ny temu, co było w nim naturalne. Albowiem życie, wbrew predyspozycji duchowej, która dała mu początek, było jak strumień biegnący w górę wzgórza, skazany na to, by w pewnym momencie zalać własne źródło.

Dla Karlheinza Stockhausena, którego elektroniczne kompozycje wywarły tak wyraźny wpływ na Goddarda, muzyczne wydarzenie nie miało określonego początku czy nieuniknionego końca; nie było ani konsekwencją czegoś, co je poprzedzało, ani skutkiem czegoś, co nastą­piło po nim; było wiecznością, osiągalną w każdym mo­mencie, a nie na końcu czasu.

Bez względu na to, czy to się komuś podobało, czy nie, czyż wydarzenia życia również nie były takie, zastana­wiał się Domostroy.

Choć zawieszony nad barem telewizor był włączony, nie wydobywał się z niego żaden dźwięk. Program „Być na fali” właśnie się rozpoczął, ale Donna miała wystąpić w nim później.

Na stołku obok Domostroya usiadła Lucretia, dziwka, którą widywał często u Kreutzera i która z nie znanych mu powodów nigdy w żaden sposób nie zachęcała go do skorzystania ze swoich usług. Lucretia była przystojną Murzynką przed trzydziestką, ubierała się w stonowanym stylu studentek college'u ze Wschodniego Wybrzeża. Ze względu na jej dyskretne zachowanie i właściwy wygląd kierownictwo Kreutzera pozwalało jej przesiadywać w lo­kalu. Mimo przebrania Domostroya Lucretia rozpoznała go natychmiast. Położyła mu dłoń na ramieniu i stwierdzi­wszy, że tego wieczoru jest jej gościem, zamówiła dla niego Cuba Librę, a dla siebie koktajl z szampana. Wypiła kilka łyków i przysunęła się do niego.

- Przykro mi z powodu tego potwornego wypadku w twoim domu - powiedziała. - To straszne, że twoi przy­jaciele tak się nawzajem pozabijali! Szkoda tego Chicka Mercurio... to był taki fajny facet!

Domostroy spuścił głowę w udawanym smutku.

- Czytałam w gazetach o Donnie Downes, tej czarnej pianistce - podjęła konfidencjonalnym tonem. - Mówi­ła, że jej dużo pomogłeś. Powiedziała, że byłeś jej duchowym przewodnikiem i że bez ciebie na pewno nie zdobyłaby tej wielkiej nagrody w Warszawie. - Urwała. - To bardzo ładnie z twojej strony... że pomogłeś czarnej dziewczynie zrobić karierę w świecie.

- Donna Downes ciężko na to zapracowała – uciął nieco szorstko Domostroy. - Możesz mi wierzyć, nikomu nic nie zawdzięcza.

Lucretia rzuciła mu sceptyczne spojrzenie.

- Czy było między wami coś, o czym nie chcesz mówić?

- Nic między nami nie było - odparł Domostroy za­niepokojony.

Twarz Lucretii przybrała konspiracyjny wyraz.

- Jesteś żonaty?

- Nie.

- Jakieś dzieci?

- Żadnych.

- Czy twoi krewni jeszcze żyją?

- Nie. Wszyscy umarli.

Zastanowiła się chwilę.

- Jak to umarli? Znaczy się... umarli na jakąś chorobę?

- Niektórzy zginęli podczas wojny, inni umarli ze starości - wyjaśnił Domostroy. - Dlaczego pytasz?

- Nieważne - odparła stanowczo. - Ile masz lat?

Podał jej swój wiek. Lucretia obrzuciła go taksują­cym spojrzeniem.

- Jak na swój wiek masz za dużo zmarszczek! - stwier­dziła. -I wyglądasz na zmęczonego. Jak się czujesz?

- Nie narzekam - odparł rozbawiony.

- To dlatego, że nie palisz i za mało jesz, no i za bardzo dbasz o swoje ciało. - Zawahała się. - Posłuchaj, mam coś, co może cię zainteresować.

- Co takiego? - zapytał zaskoczony nutką determina­cji w jej głosie.

- Myślę o tym, żeby zafundować sobie dziecko - za­częła. - Jestem w odpowiednim wieku.

Rzuciła mu przeciągłe spojrzenie. Domostroy się nie odezwał.

- Chcę, zęby moje dziecko miało wszystko co najlepsze - dodała. - Stać mnie na to. Pracowałam na ulicy, odkąd skończyłam dwanaście lat, i dużo uskładałam. Naprawdę
dużo - powtórzyła. - Wszystko jest bezpiecznie schowane - zapewniła go tonem lekkiego ostrzeżenia.

Domostroy przyglądał się jej z zaciekawieniem.

- Mogłabym wyjść za mąż - ciągnęła - ale facet z pewnością chciałby wiedzieć, co robiłam przed ślu­bem. Nie myśl, że wstydzę się swojego zawodu. Po prostu nie chcę awantur. Chcę tylko ojca dla mojego dziecka. To wszystko. Ojca... nie męża.

- Rozumiem - powiedział Domostroy, skinąwszy głową.

Dopiła resztę drinka.

- Więc, jeśli ty i ja pojechalibyśmy na wycieczkę... - przerwała, żeby sprawdzić, czy nie mówi za szybko.Domostroy posłał jej uspokajający uśmiech. - Tylko we dwoje. Na wycieczkę do któregoś z tych krajów, jakie pokazują w telewizji. Do Hongkongu czy Brazylii? Może nawet dookoła świata. W osiemdziesiąt dni! - dodała ze śmiechem. Po chwili spoważniała i ciągnęła dalej: - Mam wystarczająco dużo pieniędzy dla nas obojga. Bę­dziemy mogli pozwolić sobie na wszystko. Podróż stat­kiem, samolotem, pociągiem, pierwszą klasą, wymyślne jedzenie, najlepsze hotele, kluby nocne... co tylko chcesz. I jestem zdrowa. Jestem czysta. Żadnej opryszczki, żadnego trypra. Żadnych kobiecych infekcji. Dobrze dbam o swoje ciało. Poza tym wiem, że jestem dobra w łóżku: to jedyna rzecz, jakiej można się dobrze na­uczyć w moim zawodzie. Żaden klient nigdy nie narze­kał. - Przerwała.

Barman podał jej kolejnego drinka. Lucretia upiła łyk.

- Zrobienie mi dziecka nie będzie rzeczą nieprzyje­mną. Jeśli mi nie wierzysz, mogę wcześniej pokazać ci pieniądze.

- Widywałem cię tutaj - powiedział Domostroy. - Wiem, że nie jesteś oszustką.

- Rozumiesz, o co mi chodzi, prawda? - spytała.

- Chcesz, żebym był z tobą tak długo, aż zajdziesz w ciążę.

- Chcę, żebyś został ze mną, aż dzieciak się u r o d z i, drogi panie - stwierdziła stanowczo. - Całe dziewięć miesięcy. A potem chcę urodzić moje dziecko w najle­pszej klinice w jednym z tych krajów, Szwajcarii czy Szwecji, gdzie traktują tak samo wszystkie niemowlęta,
czarne i białe. Niemowlę, białe czy czarne, potrzebuje od samego początku dużo miłości.

Patrzyła na niego twardym wzrokiem.

- A co potem? - zapytał Domostroy. - Co robimy po­tem?

- Wracamy tutaj - powiedziała, jakby przeżyła już to doświadczenie - i oboje idziemy swoimi drogami. Dziecko zostaje ze mną.

- Czy... po powrocie mam widywać ciebie i dziecko?

Westchnęła.

- Nie. Od tej chwili dziecko jest moje. Jeśli chodzi o ciebie, nigdy nie byłeś jego ojcem. Taka jest umowa. Co ty na to?

Odczekał chwilę.

- Dlaczego ja? - spytał.

- Masz w sobie muzykę. Przeczytałam w gazecie, że byłeś kompozytorem, byłeś sławny, zarabiałeś kupę for­sy, występowałeś w telewizji, nawet w filmach! Chcę, żeby moje dziecko było takie samo... żeby o własnych siłach zrobiło karierę, żeby od nikogo nie zależało. Ale ja nie jestem pianistką. Nie mogę przekazać mu talentu. - Urwała. - Poza tym założę się, że będziesz dobry dla czarnej dziewczyny. Przecież pomogłeś tej Donnie Downes! - Znowu zamilkła. - Pisali też w gazetach, że dużo podróżowałeś i znasz ważnych ludzi. Wiesz, gdzie należy pojechać i co warto zobaczyć. Możesz załatwić najle­pszych lekarzy i najlepszą klinikę. A jeśli zabierzesz mnie tam jako swoją damę, od razu będą nas szanować: mnie i moje dziecko. Ja znam tylko - zatoczyła rękami koło - południowy Bronks. Nie byłam nawet w Atlantic City! - Dopiła swojego drinka. - Możemy wyjechać w każdej chwili, kiedy zechcesz. Musisz tylko powie­dzieć mi, jakie ubrania i walizki powinnam kupić. Oczy­wiście dla nas obojga...

- Będę z tobą szczery, Lucretia - powiedział wzruszo­ny jej otwartością. - Chętnie bym z tobą pojechał, ale nie mogę. Zresztą nie byłbym dla ciebie wystarczająco dobrym towarzystwem. Zasługujesz na najlepsze.

Widział, że ją zranił, choć próbowała ukryć swoje uczu­cia, przyjmując obojętną pozę i nakładając na usta świeżą warstwę szminki. Zapłaciła za drinki, odliczyła napiwek dla barmana i powoli odwróciła się do Domostroya.

- Czy to z mojego powodu?

- Nie - odpowiedział z niezachwianym przekona­niem. - Wierz mi, że nie.

Patrzyła na niego długo i twardo. W końcu, usatysfa­kcjonowana, spytała:

- Chodzi o inną kobietę?

Skinął głową. Uśmiech wygładził jej rysy.

- O tę dziewczynę... Donnę Downes?

Skinął powtórnie.

- Tak myślałam.

Wstała i podeszła do szafy grającej. Czytała chwilę listę utworów, po czym wrzuciła monetę i nacisnęła guzik. Kiedy wychodziła z baru, salę wypełniły łagodne dźwięki bluesa Championa Jacka Dupree:


Obudziłem się rano, odeszła moja ukochana,

Obudziłem się rano, odeszła moja ukochana,

Zostawiła mi list:

Kiedyś jeszcze tu wrócę”.


Wzrok Domostroya powędrował do zawieszonego nad barem telewizora, wciąż ściszonego z powodu szafy grającej. Patrzył, jak gospodarz programu wita się z publicz­nością, a następnie wskazuje na kurtynę w głębi sceny. Zgromadzeni w studiu goście zaczęli klaskać i na scenę weszła Donna. Wszystko rozgrywało się jak w niemym kinie. Kiedy tak przyglądał się jej z daleka, jakby się nigdy nie znali, kolejny raz uświadomił sobie jej niezrównane piękno. W długiej czarnej sukni, z włosami spiętymi w ko­ronę, mogła być gwiazdą na planie hollywoodzkiego filmu. Patrzył, jak siada do rozmowy z prowadzącym program, uprzejmym, przystojnym Kalifornijczykiem, również mu-zykiem-amatorem, znanym z tego, że od czasu do czasu zabawia publiczność grą na fortepianie. Chociaż z odbior­nika nie dochodził żaden dźwięk, Domostroy domyślał się, że Donna opowiada o swoim zwycięstwie w Warszawie i planach na przyszłość.

Jeszcze przed jej powrotem oglądał w telewizji frag­menty konkursu, w tym migawki z oszałamiającego zwy­cięstwa Donny, czytał też niezliczone relacje prasowe. Jej występ kontrastował z chłodną grą innych uczestni­ków oraz z przenikającą salę koncertową atmosferą sztywności. Od pierwszego pojawienia się na scenie Donna była całkowicie naturalna i swobodna, bardziej uduchowiona i miękka niż pozostali pianiści, ale rów­nież bardziej dojrzała i pewna artystycznie, a spod jej palców płynęła muzyka tak soczysta, tak porywająca i pełna emocji jak ona sama.

Od samego początku panowała nad fortepianem, a także - dzięki zdumiewającej dynamice muzycznego tempa, głębokiej znajomości i opanowaniu zapisu nuto­wego oraz rzadkiej zdolności płomiennego i bezpośred­niego przekazywania słuchaczom swoich uczuć - nad publicznością i sędziami.

Patrzył na nią i słuchał, jak gra Etiudę cis-moll, zwa­ną Siódmą, jeden z najwspanialszych, najbardziej no­stalgicznych utworów Chopina, ale również najdłuższe, najbardziej skomplikowane, może najtrudniejsze canta-bile dla lewej ręki, jakie kiedykolwiek napisano. W jej wykonaniu dwa melodyczne tematy etiudy, dwa głosy - impulsywny męski i sentymentalny kobiecy były zna­komicie słyszalne, równie niechętne zlania się w jedno, jak i rozdzielenia, namiętne w swych odległych tona­cjach, przytłumione w cichym interludium, po czym z klasyczną precyzją dochodzące do kulminacji w fanta­stycznym finale dominującego tematu. Słuchając, przy­pomniał sobie, jak zagrała tę etiudę dla niego, a on zacytował jej radę Chopina: „Celem nie jest zagrać wszystko w równym tonie. Właściwością rozwiniętej te­chniki jest umiejętność połączenia różnych odcieni.”

W Warszawie Donna nie zapomniała lekcji z Old Glory. Widział, jak była opanowana, kiedy komputer wy­świetlił oceny jurorów i ogłosił jej bezapelacyjne zwy­cięstwo, z jaką gracją i godnością przyjmowała nagrodę. Podziwiał takt i mądrość jej krótkiego wystąpienia i był głęboko wzruszony, gdy nawiązała w nim do żalu. Po­wiedziała, że czuje, iż tę właśnie cechę dzieli, poprzez muzykę Chopina, z wszystkimi ludźmi w Polsce. Obej­rzał w telewizji i przeczytał w prasie relację z przyjęcia, jakie wydano na jej cześć w Żelazowej Woli, miejscu urodzenia kompozytora, oraz z koncertu pod gołym nie­bem, jaki dała w Stoczni Gdańskiej, kolebce „Solidar­ności”, gdzie tysiące robotników i robotnic zgotowało jej takie przyjęcie, jakby to ktoś spośród nich zdobył tę prestiżową nagrodę.

Potem witał ją na lotnisku, wśród nieopisanej wrza­wy, jaką środki masowego przekazu podniosły wokół jej przyjazdu, i w końcu zmęczony, lecz podniecony od­wiózł ją prosto do Budynku RCA na nagranie programu, który teraz oglądał.

Prowadzący program uczynił gest zaproszenia: Don­na podniosła się i odprowadzana przez kamery przeszła na środek sceny, by usiąść przy fortepianie. Kiedy grała, kamery rejestrowały ją pod różnymi kątami: były zdję­cia jej rąk na klawiaturze, zbliżenia twarzy, plany ogól­ne całej postaci i zbliżenia stóp na pedałach.

Oglądając na ekranie telewizora jej spokojne, wystu­diowane ruchy i doskonałą postawę, myślał o drugiej stronie Donny. Pamiętał ją jako swoją kochankę, która po zakończeniu ćwiczeń na fortepianie biegła do niego zarumieniona z jękiem na ustach. Pamiętał, jak zdejmo­wała z siebie ubranie, pomagała mu się rozebrać, zrzu­cała poduszki i kapę z łóżka, a następnie pociągała go w dół, przypadała do jego krocza, zaciskała na nim dłonie i usta, wijąc się, napinając i prężąc swoje ciało, aż kładł ją na łóżku jak dziecko targane gorączką, i po­naglany jej zaciśniętymi zębami, młócącymi powietrze nogami, drżeniem rąk, nagłymi krzykami, zmierzwiony­mi włosami, błagalnym wyrazem oczu, miotającym się ciałem, wbijał się w nią z całą siłą, na jaką było go stać. Jego uczucia wlewały się w nią z samego środka czegoś, co wydawało się już nie być nim, lecz jakimś archaicz­nym „ja”, „ja” bez imienia, o którym wiedział, że istnie­je, ale którego nie potrafił zidentyfikować. Pamiętał ją, jak w czymś na kształt zmysłowego transu owijała się wokół niego, przywierając do jego ramion i ud, jakby centymetr przestrzeni między nimi miał stworzyć prze­paść nie do przeskoczenia. Jej usta i język szukały jego ust, krzyczała i wyła przy jego każdym ruchu. Wstrząsa­na orgazmem odsuwała się na chwilę i zlana potem natychmiast wracała, płacząc i prosząc o jeszcze. Obej­mowała go tylko po to, by się zaraz uwolnić, odpychała go prawie brutalnie, po czym przygryzając język i zamy­kając oczy, okładała go zaciśniętymi pięściami po twa­rzy i piersiach, aż broniąc się przed jej atakiem, przy-gważdżał ją, przytrzymując za ręce, kolanami przyciska­jąc jej ramiona. Uspokajała się na chwilę, a następnie błagając, chwytała go za pośladki, wczołgiwała się pod jego nogi i wciskała głowę między jego uda. Kiedy do­chodziła do szczytu, wstrząsana orgazmem, z wyciem i krzykiem wyprężała się pod nim i dysząc ciężko, ze spieczonymi wargami, nie pozwalała mu wycofać się z siebie. Przywierała do niego drżącym ciałem i nie chcąc się uspokoić, ponaglała go, by poruszał się w niej i na niej, domagając się przywrócenia napięcia, jakie czuła, że z niej odpływa, przedłużenia gasnącego już spazmu rozkoszy.

Na ekranie telewizora krótki występ Donny dobiegał końca. Pianistka ukłoniła się z wdziękiem publiczności i wróciła do rozmowy z gospodarzem. Była jego ostat­nim gościem, pod koniec programu oboje wstali i poma­chali publiczności, ich niemy obraz szybko przesłoniła reklama piwa. Domostroy dopił swoją Cuba Librę, ustą­pił miejsca stojącemu obok klientowi i odszedł od baru.

Przy stole bilardowym dwóch wytrawnych graczy w bilard kłóciło się o strategię. W budce telefonicznej pi­jana kobieta w średnim wieku wrzeszczała nieskładnie w słuchawkę. Kiedy zauważyła na sobie zaciekawiony wzrok Domostroya, z wściekłością zamknęła kopnia­kiem drzwi. Koło stołu bilardowego trzej młodzi ludzie apatycznie toczyli gwiezdne wojny na ekranie elektroni­cznej gry komputerowej, a na parkiecie koło baru Mu­rzyn i Murzynka w starszym wieku stepowali niepewnie do płynącego z szafy grającej rocka.

Było późno, prawie za późno, żeby robić cokolwiek poza pójściem do łóżka, ale Domostroy nie był śpiący. Teraz, po powrocie do studia w Carnegie Hali, zmęczo­na występem w telewizji Donna na pewno domyśliła się, że tej nocy Domostroy już do niej nie przyjdzie, że będzie spać sama.

Raz jeszcze pomyślał o kartce, jaką Donna posłała mu z Warszawy: „Kocham Cię, o ile jeszcze się tego nie domyśliłeś. Jeśli nawet przed sobą niechętnie się do tego przyznaję, to dlatego, że nie jestem pewna, jakie miejsce zajmuję w Twoim życiu”.

Decyzja niewidywania się z Donną przygniatała go jak ciężki płaszcz. Okropne wydarzenia w Old Glory splamiły jego reputację, gazety przypomniały jego prze­szłość, czyniąc aluzje do nieprzyzwoitych upodobań. Nawet jego muzyka raz jeszcze znalazła się pod obstrzałem, opisywano ją jako wtórną i chorą, z tendencją do nieprzyjemnego dysonansu. Nie ulegało wątpliwości, że jego obecność nie przysporzy korzyści publicznemu wi­zerunkowi Donny. Postanowił zatem zostawić ją samą. Musiała być sama, żeby kroczyć od jednego sukcesu do następnego, co z pewnością będzie robić, a on, świadek klęski, która pewnego dnia może stać się jej udziałem - tak jak może stać się udziałem każdego artysty - musi zostać sam w swoim azylu.

Nie miał co robić, dokąd pójść. Zawsze mógł wybrać się na przejażdżkę samochodem. Słyszał o klubie arty­stów w Soho, gdzie grupa zwana „Lepsza droga do miło­ści” spotykała się nocami, ale właśnie zaczął padać deszcz i perspektywa jazdy do centrum z włączonymi wycieraczkami, których jednostajne ruchy przywodziły mu na myśl metronom, napełniała go przerażeniem.

Podszedł do mechanicznego bilardu, popularnego modelu automatu grającego zwanego Mata Hari. Po ostatniej grze świeciły wciąż napisy: GRA DLA JEDNEJ DO CZTERECH OSÓB i GRA SKOŃCZONA. Rozświetlo­na szklana plansza przedstawiała skąpo odzianą kobie­tę leżącą na sofie w uwodzicielskiej pozie i z triumfem wręczającą dokument starszemu dżentelmenowi. Pod obrazkiem widniał podpis: „Tajna mapa, baronie!” Wzrok Domostroya zatrzymał się na wizerunku kobiety, młodej i szczupłej, o rozkosznie gładkich, zmysłowych zaokrągleniach ciała.

Wrzucił monetę do otworu. Tam, gdzie sekundę wcześ­niej był napis: GRA SKOŃCZONA, wyświetlił się napis: POCZĄTEK GRY. Przycisnął guzik i pierwsza kulka wy­skoczyła do rynienki. Przez chwilę Patrick Domostroy nie mógł się jednak zdecydować, czy chce grać czy nie.


1 tłum. Stanisław Barańczak

2 tłum. Stanisław Barańczak

3 tłum. Stanisław Barańczak


4 tłum. Stanisław Barańczak


5 tłum. Stanisław Barańczak


6 tłum. Maciej Słomczyński


7 tłum. Adam Ważyk


8 tłum. Stanisław Barańczak


9 Biblia Tysiąclecia, Mdr Syr 9.4.


10 Czary, słowa Stefan Witwicki


11 tłum. Stanisław Barańczak


72




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
KOSIŃSKI JERZY GRA
Kosinsky, Jerzy Desde el jardin
Kosinski Jerzy Malowany ptak
Jerzy Kosiński Gra
Jerzy Kosiński Wystarczy być
Being There Jerzy Kosinski
Ana Ferens, Halina Poświatowska, Jerzy Nikodem Kosiński Informacje
JERZY JARZĘBSKI GRA W GOMBROWICZA
Jerzy Kosiński Malowany ptak
JERZY JARZĘBSKI GRA W GOMBROWICZA
Jerzy Engel Prosta Gra
higiena dla studentów 2011 dr I Kosinska
Mechanika grA zadania
Wybaczanie Rodzicom, SATORI GRA, Wybaczanie
Tusk gra Polska, Film, dokument, publcystyka, Dokumenty dotyczące spraw bieżących
Gra uproszczona z zastosowaniem nauczonych i doskonalonych umiejętności, AWF Wro, koszykówka
gra Rozkaz specjalny, Prywatne, Przedszkole, Powstanie Warszawskie
plikus[1].pl Super gra online

więcej podobnych podstron