JERZY KOSIŃSKI
GRA
(Przełożyła Ewa Kulik-Bielińska)
Katherine v. F. z wyrazami miłości,
która nie ma sobie równej,
oraz pamięci Goddarda Liebersona
i Borysa Pregela
Ktoś, kto muzyki w samym sobie nie ma,
Kogo nie wzrusza slodycz zgodnych dźwięków,
To czlowiek zdolny do zdrad, spisków, gwałtu;
Jego wewnętrzne porywy są mroczne
Jak noc, bezdenne jak ciemność Erebu.
Takiemu nigdy nie ufaj. Sluchajmy!
Wilham Szekspir Kupiec wenecki
(tłum Stanisław Baranczak)
Bo kto raz musiał słuchać, będzie słuchał już zawsze, niezależnie od tego, czy by wiedział czy nie, że nie dane mu jest już słyszeć... Cisza raz zakłócona nie będzie już absolutna.
Samuel Beckett The Unnamable
(Nienazywalne, tłum Antoni Libera)
I
Kiedy Patrick Domostroy przekręcił kluczyk w stacyjce samochodu, silnik nie drgnął i na desce rozdzielczej nie zapaliło się żadne ze świateł. Próbował raz po raz, bez skutku, nie działał akumulator.
Wiedział, ze w jego okolicy znalezienie mechanika, który zgodziłby się naprawić samochód, zajmie co najmniej godzinę, a ponieważ nie chciał tracić czasu, odkręcił śruby, wyjął akumulator i włożył go do starej brezentowej torby, którą przechowywał w bagażniku. Następnie przeciągnął ostrożnie torbę przez całą długość parkingu, a kiedy znalazł się na jezdni, przywołał taksówkę.
Po kilku minutach był już w warsztatach naprawczych National KnowHow, największej stacji obsługi samochodów w południowym Bronksie. Nad głównym wejściem widniał wielki napis: „Grunt to KnowHow!”
Trzymając w ręce brezentową torbę, Domostroy podszedł do kierownika, brzuchatego faceta w niebieskiej roboczej koszuli z przyszytymi do białego kombinezonu literami JIM.
- Naładuje mi pan akumulator? - zapytał.
- Czemu nie - odparł Jim. - Niech go pan tylko dostarczy.
- Proszę - powiedział Domostroy, kładąc na podłodze torbę.
Jim spojrzał na torbę, potem znad okularów na Do-mostroya.
- Samochód - powiedział, akcentując wyraźnie każde słowo. - Niech pan dostarczy samochód.
- Nie mogę - odparł Domostroy. - Nie ruszy bez akumulatora.
- Nie może pan zapalić na kabel? - zapytał Jim.
- To nic nie da, akumulator wymaga pełnego ładowania. Przed chwilą go wyjąłem, złapałem taksówkę i proszę...
Domostroy otworzył torbę szturchnięciem koniuszka buta. Jim przeniósł powoli wzrok na Domostroya.
- Gdzie jest samochód? - zapytał.
- Na parkingu w Old Glory.
- Przywiózł pan to - wskazał na akumulator - taksówką?
- A czym? Jest zbyt ciężki, żeby taszczyć go na piechotę.
Wyraz twarzy Jima zmienił się. Zdjął okulary i zamknął kopniakiem torbę.
- Pete, chodź no tu na chwilę! - przywołał drugiego mechanika.
Pete, młody, szczupły mężczyzna, spojrzał w górę, zobaczył Jima i Domostroya i odłożył narzędzia.
- Już idę - odkrzyknął.
Wskazując brezentową torbę, Jim zwrócił się do Pete'a:
- Zgadnij, co w niej jest? - zapytał pogodnym tonem konferansjera prowadzącego telewizyjny quiz.
Spojrzenie Pete'a przesunęło się z torby na klienta i znowu na torbę, a następnie na Jima.
- Nie wiem - odrzekł, wzruszając ramionami.
- Zgadnij - namawiał Jim, klepiąc go po plecach.
Pete przyjrzał się uważnie Domostroyowi, a następnie przeniósł wzrok na torbę.
- Brudna bielizna.
- Zimno - odparł Jim z triumfem.
- Kula do kręgli?
- Znowu zimno. Spróbuj jeszcze raz - nalegał Jim.
Pete namyślał się.
- Zdechły pies - zaryzykował.
- Zdechły - ciepło. Pies - zimno - oznajmił Jim, otwierając kopniakiem torbę. - To zdechły akumulator. A ten facet - dodał, wskazując Domostroya - przywiózł go tutaj. - Przerwał na chwilę dla osiągnięcia większego efektu, po czym dorzucił - taksówką!
- A gdzie samochód? - zapytał Pete.
- Ponieważ nie mógł przyjechać na wyładowanym akumulatorze - wtrącił Domostroy - akumulator musiał przyjechać sam.
- Taksówką?
- Taksówką. Żeby nie tracić czasu. Pete odszedł, kręcąc w zdziwieniu głową.
Jim zaczął wypełniać formularz zlecenia.
- Naprawiam wozy od dwudziestu lat. Setki ludzi przyholowują samochody z wyładowanymi akumulatorami, ale pan jest pierwszym, który przyholował akumulator bez samochodu - przerwał. - Co pan robi?
- Jestem muzykiem.
- Ma pan akcent. Skąd pan jest?
- Z południowego Bronksu.
- A przedtem? Skąd ten akcent?
- Z Nowej Atlantydy. Ale w muzyce nie słychać akcentu.
Jim roześmiał się.
- W jakiej muzyce?
- Poważnej. Śmiertelnie poważnej.
- Skoro pana muzyka jest śmiertelnie poważna, to może dobrze by jej zrobiło, gdybyśmy ją też naładowali?
- Jim śmiał się, patrząc na formularz zlecenia. – Wie pan co, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek słyszał o Nowej Atlantydzie. Gdzie to jest?
- W Krainie Dźwięków. Francis Bacon napisał o niej książkę.
Podczas gdy ładowano akumulator, Domostroy przeglądał korespondencję, którą wrzucił do torby z akumulatorem. Włożył do kieszeni rachunki i zawiadomienia bankowe, po czym przerzucił stertę folderów reklamowych. Amerykański Klub Zwolenników Wazektomii pytał w swoim liście dużymi drukowanymi literami: „Czy poddałeś się wazektomii?”, a dalej sugerował: „Daj przykład innym. Jeśli jesteś jednym z tysięcy mężczyzn, którzy poddali się tej operacji, wstąp do Amerykańskiego Klubu Zwolenników Wazektomii i namów innych, by poszli Twoim śladem, włączając się w działania na rzecz kontroli przyrostu naturalnego”. Za kilkudolarową opłatę klub oferował znaczek z prawdziwego srebra do klapy lub krawata, legitymację członkowską i nalepkę na zderzak samochodu.
Domostroy zamyślił się. Jeśli kiedykolwiek poddałby się wazektomii - chociaż nie mógł wyobrazić sobie czegoś bardziej nieprawdopodobnego - jakie miałby prawo namawiać do tego innych? Co więcej, jeśli odczuwałby potrzebę szukania tożsamości zewnętrznej - możliwość w jego przypadku równie hipotetyczna jak poddanie się wazektomii - i postanowiłby ją odnaleźć, definiując się jako amerykański popularyzator wazektomii, gdzie czułby się pewnie nosząc klubowy znaczek? Na przyjęciach? Kolacji z dziewczyną? W kościele? A co z legitymacją członkowską? Kiedy i gdzie byłaby mu potrzebna? Komu miałby ją pokazywać? Wyobraził sobie scenę, w której zatrzymany przez patrol drogowy za przekroczenie prędkości okazuje policji, oprócz prawa jazdy, legitymację członkowską Amerykańskiego Klubu Zwolenników Wazektomii. „Panie władzo, chodzi o to, że muszę dotrzeć do tych wszystkich facetów, którzy nie robią nic, żeby zmniejszyć przyrost naturalny, i muszę się spieszyć, bo zostało nam niewiele czasu!”
W innym liście ilustrowana ulotka reklamowała cukrowe majtki - w stu procentach jadalną bieliznę damską. „Dostępne w smaku toffi, czereśni, bananów, pomarańczy i limony. Rozmiar uniwersalny”. Domostroy zobaczył siebie zjadającego takie majtki z pośladków Andrei. Dlaczego, zastanawiał się, podniecony przez Andreę, miałby tracić czas na zjadanie jej majtek? Czy jedzenie bielizny nie jest samo w sobie stratą czasu? I co robiłaby Andrea, podczas gdy on napychałby się jej bananowymi, czereśniowymi lub cytrynowymi majtkami? Patrzyła, jak przeżuwa? Pytała, czy mu smakują? Przez chwilę wyobraził sobie posiedzenie sądu w sprawie o zatrucie jadalnymi majtkami oraz pytania, jakie postawiono by ich producentowi: Czy jadalne majtki bardziej zagrażają życiu niż, powiedzmy, cukierki? Czy wpływają na poprawę stosunków rodzinnych? Przyspieszają zaloty? Pobudzają lub ostudzają zdrowy popęd seksualny? Czy studentom organizującym naloty majtkowe w miasteczkach studenckich należy zabronić zdzierania z koleżanek większej ilości majtek niż ta, którą mogą skonsumować? A w końcu, jaka jest rola producenta jako dyktatora smaku w przemyśle majtkowym?
Po naładowaniu akumulatora Domostroy pojechał taksówką z powrotem do Old Glory, niegdyś największej sali balowej i bankietowej w południowym Bronksie. Teraz sala stała pusta. Wzrost przestępczości i wojna gangów w okolicy wystraszyły większość przeważnie żydowskiej klienteli, która urządzała tu kiedyś huczne przyjęcia z okazji wesel i bar miewa. Właściciel sali, starzejący się kamienicznik z dzielnicy slumsów, zamknął w końcu budę, wystawił ją na sprzedaż i wyjechał na Florydę.
Dziesięć lat temu, kiedy był u szczytu sławy, Domostroy dał w Old Glory kilka darmowych koncertów na pomoc dla bezdomnych dzieci z południowego Bronksu. Właściciel lokalu nie zapomniał jego dobroczynności i przez ostatnie dwa lata pozwolił mu mieszkać w garderobie na tyłach sali balowej.
W nadziei, że potencjalny nabywca zechce przejąć Old Glory taką, jaką była w latach swojej świetności, właściciel zostawił w niej całe oryginalne wyposażenie i umeblowanie. Przestronna kuchnia dostosowana była do wydawania dwustu kolacji, a niską scenę obok parkietu okupował staromodny fortepian otoczony imponującą procesją innych instrumentów muzycznych, rozstrojonych i wymagających naprawy: od harfy i wiolonczeli począwszy po elektryczne gitary, akordeony oraz najnowsze osiągnięcie techniki: elektroniczną konsolę imitującą dźwięki kilku instrumentów.
Ciągle nie było kupca na salę. Do czasu jego pojawienia się, w rewanżu za dobroczynność właściciela, Domostroy zobowiązał się być strażnikiem i kustoszem Old Glory oraz tego wszystkiego, co zawierała wielka muszla.
Poprosił taksówkarza, żeby zatrzymał się koło jego samochodu, stojącego samotnie na ogromnej płycie parkingu. Kiedy w półmroku wysiadał z taksówki, sala balowa wydała mu się olbrzymim gwiezdnym statkiem spoczywającym na tymczasowym lądowisku. Już wcześniej ulegał podobnym złudzeniom. Siedząc w swoim pokoju, niczym na mostku kapitańskim, miał poczucie, że jest jedynym pasażerem pojazdu, który za chwilę wyruszy w swoją najnowszą podróż kosmiczną. W nocy odgłosy dalekiej strzelaniny gangów lub wycie syren samochodu policyjnego, karetki pogotowia czy wozu strażackiego były niczym wołające do niego znaki życia, a kiedy wsłuchiwał się w nie, czuł, że egzystuje zarówno obok tego życia jak i w nim.
Domostroy włożył akumulator i zapalił motor. Rozkoszował się cichą pracą silnika, siedzeniami z miękkiej skóry, zrywnością i przyspieszeniem wozu reagującego na najlżejsze naciśnięcie gazu. Zawsze lubił prowadzić, a ze wszystkich samochodów, jakie kiedykolwiek posiadał, do tego czuł największą słabość. Był to stary, szacowny pojazd, największy kabriolet, jaki wyprodukowano w Detroit w szczytowym okresie potęgi przemysłu samochodowego. Kiedy, jakieś piętnaście lat temu, Domostroy kupował go w salonie wystawowym, widział w nim symbol swojego sukcesu i bogactwa.
W czasach gdy występował z koncertami, jego samochód, niczym małą paczuszkę, wysyłano za nim dokądkolwiek jechał: do Kalifornii, na Karaiby, nawet do Szwajcarii. Lecz dziś, kabriolet Domostroya był jedyną własnością, jaka mu pozostała z czasów świetlanej przeszłości, a także jednym z ostatnich ogniw, które go z nią łączyły. Mimo to gdziekolwiek pracował, brał go ze sobą - swój jedyny przedmiot zbytku. Stara limuzyna była dla Patricka Domostroya tym, czym dla gwiazdy rocka jest prywatny, zrobiony na zamówienie samolot odrzutowy - latający salon kosmicznego wieku.
Drugim ogniwem łączącym go z przeszłością był jego talent muzyczny. Od dawna nie tworząc, przy znikomym dochodzie ze sprzedaży starych płyt, Domostroy utrzymywał się przez ostatnie dziesięć lat muzykując w małych ustronnych nocnych knajpach. Grał na różnych instrumentach: fortepianie, akordeonie, klawikordzie, nawet na elektronicznym syntezatorze, tak popularnym wśród o połowę młodszych od niego instrumentalistów rocka i muzyki pop. Pracował jako sideman w zespole albo akompaniował innym wykonawcom: piosenkarzom, tancerzom, żonglerom lub sztukmistrzom. Jeśli bardzo potrzebował gotówki, wynajmował się nawet na prywatne przyjęcia, tańce lub do salonów gry w bingo.
Przez ostatni rok pracował u Kreutzera. Przychodziła tu zwykle ta sama klientela: pary pod sześćdziesiątkę, głównie z okolicy, choć niektórzy przyjeżdżali aż z Queens, Brooklynu czy nawet z New Jersey, skuszeni reklamami w prasie obiecującymi darmowy parking, orkiestrę, dwa drinki w cenie jednego, bar sałatkowy i nieograniczoną ilość domowego czosnkowego chleba, wszystko włączone w cenę kolacji. Bywali tam również szukający przygód przyjezdni komiwojażerowie w średnim wieku, sami lub z jaskrawo ubranymi partnerkami poderwanymi w pobliskim barze dla samotnych; młode pary z sąsiedztwa, które wpadały głównie na tańce; ośmio-, dwunasto- lub szesnastoosobowe grupy gości urządzające tu, zazwyczaj w gronie rodzinnym, urodzinowe i jubileuszowe przyjęcia. Przy barze przesiadywało zwykle kilkunastu samotnych mężczyzn w różnym wieku, oglądali telewizję, słuchali muzyki z szafy grającej, od czasu do czasu grali na automatach i rzucali ukradkowe spojrzenia w kierunku trzech lub czterech cór nocy, którym, jeśli wyglądały przyzwoicie i nie posuwały się za daleko, pozwalano siedzieć przy barze i polować na klienta w zamian za świadczenie usług szefowi lokalu i dzielenie się zarobkiem z wykidajłą.
Co wieczór, zanim zebrał się tłum, Domostroy zjadał kolację przy jednym z narożnych stolików, zwykle sam, niekiedy w towarzystwie któregoś z kelnerów lub szefa, potem szedł do męskiej toalety i przebierał się w smoking, a następnie sprawdzał uważnie swój wygląd w lustrze. Cieszyło go, że jego praca polega na akompaniowaniu piosenkarzom i innym muzykom, nigdy zaś na graniu solo, ponieważ dzięki temu jego zerwanie z przeszłością wykonawcy solowego było wyraźne i całkowite, pozbawione elementu sprzeniewierzenia się samemu sobie.
W związku z tym, że przestał komponować, mógł poświęcić się wyłącznie własnej egzystencji, a ponieważ stosunkowo łatwo potrafił przewidzieć, jak w nadchodzących latach będzie ona wyglądać - nie mógł tego, niestety, powiedzieć o swojej muzyce - jego życie stało się całkiem proste i wolne od udręki. Pielęgnował je trochę tak jak samochód: mała naprawa tu, trochę połysku tam, i cieszył się, kiedy toczyło się gładko.
Gdyby żył w epoce wiktoriańskiej czy w czasach prohibicji lub gdyby został w totalitarnej Europie Wschodniej, w której spędził młodość, na pewno uznałby narzucenie jakichkolwiek zasad moralnych za arbitralne i zbyt ograniczające. I pewien był, że w świecie przyszłości zdominowanym przez skomputeryzowaną technologię i jednolite formy zachowań; w świecie o uszczuplonych zasobach naturalnych i ludzkich, nie znajdzie nic, z czym chciałby się zmierzyć lub co mogłoby go zainteresować.
Uwolniony dzięki paraliżowi twórczemu od złudnego poczucia bezpieczeństwa, jakie dają nagromadzone bogactwo i miraż sukcesu, cieszył się, że w tym czasie i miejscu, w którym się właśnie znajdował, może żyć tak, jak mu się podoba, postępować zgodnie z własnym kodeksem odpowiedzialności moralnej, z nikim nie konkurując, nie krzywdząc nikogo, nawet samego siebie; kierując się kodeksem, w którym wolny wybór był zawsze nie podlegającym dyskusji aksjomatem.
Był jednak samotny. Nie miał przyjaciół. Większość ludzi, z którymi się przyjaźnił, kiedy był u szczytu sławy, uważała, że sukces i niepowodzenie biegną równolegle do siebie, zatem ich drogi nie powinny się krzyżować. A ponieważ on sam kiedyś też tak uważał, nie mógł teraz obciążać ich wyjaśnieniami powodów swojej klęski, wzbudzając w nich poczucie winy za ich własny sukces czy niepewność co do ich talentu i miejsca w społeczeństwie. W ich oczach, wiedział o tym doskonale, jego obecny styl życia, zwłaszcza jego sposób zarabiania pieniędzy, oznaczał nie tylko klęskę, ale klęskę połączoną z czymś godnym pogardy, śmiesznym, groteskowym. Nie potrafiłby nigdy przekazać im prawdy, przekonać ich, że chociaż znalazł się na dnie z winy przypadku, to już z własnego wyboru wygodnie na nim siedział.
Często, długo po tym jak wszyscy od Kreutzera poszli do domu, wsiadał do samochodu i jechał Trzecią Aleją przez most na Manhattan. O świcie długie aleje otwierały się przed nim niczym odarte z nut muzyczne pięciolinie. Parkował na opustoszałej ulicy, gdzie żaden dźwięk nie zakłócał ciszy, i siedząc w samochodzie wyobrażał sobie, że pewnego dnia studnia jego muzyki, teraz pusta i bezgłośna jak aleje tego wielkiego miasta, napełni się znowu. Wiedział, że dopóki to nie nastąpi, każdą chwilę będzie musiał przeżywać tak, by mieć pewność, że nie umyka mu jej znaczenie.
Tak więc nie tylko z powodu załamania się jego kariery, ale także z własnego wyboru, Domostroy zaczai stylizować swoje życie tak, jakby zawsze żył jedynie w teraźniejszości. Na swoich znajomych wybierał ludzi, którym z racji wieku, wychowania lub smaku nie znane było jego nazwisko, i których nie obchodziło to, że kiedyś zrobił coś, co przyniosło mu sławę. Ich sąd o nim, podobnie jak jego o nich, opierał się jedynie na wrażeniu, jakie wynosili z różnych przypadkowych spotkań, nigdy na wiedzy o jego przeszłości. Unikał towarzystwa tych, którzy znali jego karierę kompozytorską i którzy mogli próbować go przekonywać, że zanikająca popularność, ostatnia bezpłodność twórcza, nieumiejętność odniesienia trwałego sukcesu finansowego czy obecne zapomnienie nie usuną w cień jego dawnych osiągnięć. Stopniowo udało mu się przekształcić swój prywatny wszechświat w dobrze strzeżoną twierdzę i aż do tej pory nie dopuszczał do siebie nikogo, kto mógłby zakłócić spokój, jaki w niej odnalazł.
Po drodze do Andrei słuchał w samochodzie na magnetofonie stereofonicznym swojej ulubionej taśmy. Jego nastrój często kształtowała muzyka, jak gdyby sprężające i rozprężające się dookoła fale powietrza oddziaływały na barwę jego uczuć. Domostroy postrzegał siebie nie tylko w kategorii „kim jestem”, lecz także w kategorii „jak się czuję”. W nowej erze wideo często czuł się anachronizmem, istotą zmysłu słuchu, nie wzroku, reagującą na świat raczej muszlą uszną niż siatkówką oka. Nieraz myślał o tym, że w miarę pogłębiania się niepewności człowieka wobec napierającej na niego zewsząd fizyczności świata, wzrasta również jego zależność od konkretnej, dającej się zobaczyć i wymierzyć przestrzeni, a stąd i od sztuk wizualnych, które ją opisują, począwszy od telewizji, skończywszy na fotografii.
Domostroya natomiast prowadził słuch, jego sztuką była muzyka, która wzbogacała jego świat duchowy, obalając granice czasu i przestrzeni, zastępując miriady odrębnych spotkań i kolizji ludzi i przedmiotów mistycznym zlaniem się w jedno dźwięku, miejsca, odległości, nastroju i doznania. Do swych duchowych antenatów zaliczał poetów, pisarzy i muzyków, zwłaszcza tych, którzy podobnie jak para szekspirowskich kochanków, potrafili „słuchać oczyma”.
Dwugodzinna taśma, której teraz słuchał, składała się z około tuzina muzycznych utworów, czy też ich fragmentów, niekiedy zaledwie kilkuminutowych. Utwory te, wybierane latami, pomagały mu wprowadzić się w pożądany stan emocjonalny.
Dzięki umiejętności ulegania nastrojowi odpowiedniej muzyki Domostroy stał się mistrzem w procesie samopobudzania się do refleksji. Potrafił wprowadzać się w różne stany psychiczne: wyczekiwania, spokoju, entuzjazmu, głodu seksualnego, a w okresie kiedy jeszcze komponował, potrafił nawet obudzić w sobie potrzebę tworzenia muzyki. W „Partyturach życia”, ostatnim opublikowanym wywiadzie, powiedział: „Komponowanie jest treścią mojej egzystencji. Cokolwiek innego robię, towarzyszy mi jedno pytanie: Czy mogę... czy chciałbym... czy powinienem... wykorzystać to w mojej następnej kompozycji? Kiedy słyszę moją muzykę, czuję się tak, jakby chodziło o całe moje życie, i jakby mogła je zepsuć jedna fałszywa nuta. Nie mam dzieci, rodziny, krewnych, nie posiadam żadnego biznesu czy majątku; moja muzyka jest moim jedynym osiągnięciem, moim jedynym duchowym bogactwem”.
Tylko raz na jakiś czas, wspominając swoją przeszłość artystyczną, Domostroy zastanawiał się, co stało się z treścią jego życia. Czy miał rację pewien krytyk muzyczny z wpływowego pisma „Musical Commentary”, oskarżając go kiedyś o „wkomponowanie się w skrajną izolację”? Czy naprawdę jego muzyka jest tak przygnębiająca i naga, że pewnego dnia, jak sugerował inny krytyk, pchnie jej twórcę do poderżnięcia sobie gardła?
Domostroy pamiętał, jak mniej więcej dziesięć lat wcześniej, wystąpił w telewizyjnym programie „Być na fali”. Drugim gościem programu był zagraniczny przywódca wojskowy, który przebywał na wygnaniu na Florydzie. Chociaż do chwili wygnania Stany Zjednoczone popierały go w trwającej latami wojnie, jego kraj - i jego sprawa - poniosły w końcu klęskę. Pod koniec audycji gospodarz programu oznajmił radośnie: „Panowie, została nam jeszcze minuta”. Po czym zwrócił się do przywódcy wojskowego: „Proszę nam powiedzieć, generale, po tak wspaniałej karierze... co się stało”? Gdyby jemu zadano to pytanie, Domostroy wpadłby w panikę i nie wiedziałby, co odpowiedzieć. Nie zdradzając żadnych emocji, przywódca wojskowy spojrzał na wysadzany brylantami zegarek, następnie na uśmiechniętego gospodarza programu i zaciekawioną publiczność. „Co się stało? - powtórzył pytanie. Najpierw zdradzili mnie sojusznicy. Potem przegrałem wojnę. Oto, co się stało”. Dla wojskowego przegrana wojna była wystarczającym, oczywistym wyjaśnieniem życiowej klęski. Ale jaka fałszywa nuta mogła zniszczyć życie kompozytora i sprawić, że w kwiecie wieku stracił wolę tworzenia?
Domostroy zaparkował wóz przed odnowioną szeregową kamienicą z brązowego piaskowca. Wszedł na klatkę schodową i ruszył biegiem na górę. Kiedy dotarł do apartamentu na czwartym piętrze, brakowało mu tchu. Odczekał minutę, zęby wyrównać puls i oddech, i zapukał do drzwi. Otworzyła mu Andrea. Wpuściła go do środka, powiesiła jego kurtkę w szafie pełnej swoich sukien i płaszczy, po czym posadziła go na niskiej, ogromnej, przykrytej wielobarwną kapą sofie, z jednej strony której stał stolik z radiem, z drugiej telewizor. Pokój był wygodny, choć skąpo umeblowany, a w tych kilku sprzętach, jakie się w nim znajdowały, Domostroy rozpoznał wspaniałe okazy antyków. Uzupełnienie wystroju stanowiło parę znakomitych reprodukcji malarstwa prerafaelitów oraz, na osobnym stoliku, duża kolekcja starodawnych flakoników do perfum.
Kuchnia i łazienka usytuowane w tym samym końcu pokoju zdawały się kraść sobie nawzajem przestrzeń. Domostroy patrzył, jak Andrea porusza się po starannie urządzonym mieszkaniu, przygotowując mu drinka. Ubrana była prosto, ale szykownie: w jedwabną bluzkę i suto marszczoną spódnicę z dobrej wełny.
Dzień wcześniej, kiedy po raz pierwszy zobaczył ją u Kreutzera, zwrócił uwagę na jej młodość, jej wspaniałą urodę: wyraziste oczy, pełne usta, miękkie falujące włosy, ładnie ukształtowana klatka piersiowa, długie nogi. Uświadomił sobie natychmiast, że obudziła w nim pragnienie, może nie tyle jej samej, przynajmniej jeszcze nie wtedy, ale kogoś, kto by podobnie wyglądał. Może, niczym dźwięk akordu z przeszłości, obudziła w nim po prostu tęsknotę za uczuciem pożądania kobiety.
- Nie wierzyłam, że przyjdziesz - powiedziała, podając mu drinka i siadając na krawędzi stołu przy sofie. - Wczorajszej nocy u Kreutzera, kiedy wręczałam ci tę kartkę, czułam się jak gipsiara.
- Gipsiara? - powtórzył niepewnie.
- No wiesz, dupa kapeli. Grupiska! - wyjaśniła ze śmiechem.
Trzymając w ręce szklankę z drinkiem, ześlizgnęła się na sofę i oparta o stół, z twarzą zwróconą do niego, wyciągnęła przed siebie nogi tak, że jej buty prawie dotykały jego uda.
- W Juilliard, gdzie studiuję dramat i muzykę, wielu studentów przepada za twoimi kawałkami. Mówią, że jesteś zawodowcem.
- Zawodowiec, który od lat nie wydał żadnej nowej płyty, a stare pogrzebał w dziale Alei Pamięci.
- Wcale nie! - zaprotestowała Andrea. - W zeszłym miesiącu Etiuda Klasyków podarowała bibliotece w Juilliard zbiór swoich najlepszych nagrań, w tym wszystkie twoje płyty.
- To ładnie ze strony Etiudy, że wciąż wydaje moje dzieła i pozbywa się ich, rozdając za darmo.
Andrea wstała i podeszła do półek z książkami i płytami. Powoli, jedna po drugiej, wyciągnęła wszystkie osiem płyt Domostroya i ułożyła je na adapterze. Następnie włączyła aparat, zapowiadając konfidencjonalnym tonem disc-jokeya:
- Dzisiejszy program, panie i panowie, poświęcony będzie dziełom zebranym Patricka Domostroya, wybitnego kompozytora amerykańskiego, zdobywcy Państwowej Nagrody Muzycznej.
Siadając z powrotem na sofie, otarła się o niego i Domostroy poczuł zapach jej włosów.
Muzyka docierała do nich z dwóch wielkich głośników ustawionych na konsolach w przeciwległych kątach pokoju. Jak zawsze kiedy słuchał swoich płyt, tak i teraz zaskoczony był tym, co stworzył; dźwiękami, które kiedyś słyszeć mógł tylko uchem wewnętrznym. I znów nie był pewny własnego odbioru: nigdy nie potrafił zdecydować, czyjego muzyka mu się podoba czy nie. Raczej się z nią identyfikował, znał każdą nutę, każdą frazę. Przypomniał sobie, jak długo - i gdzie - nad nią pracował. Pamiętał nawet swoją reakcję na każdy utwór, kiedy słuchał go po raz pierwszy w sali koncertowej, potem w radiu i od czasu do czasu w telewizji. Pamiętał również udrękę wyczekiwania na ukazanie się każdej płyty, niewypowiadaną nadzieję na jej sukces oraz męczarnie oczekiwania na recenzje.
- Nie cieszy cię, że jesteś kompozytorem? - zapytała, przyglądając mu się uważnie.
- Już nie komponuję - odparł.
- Czy dasz kiedyś znowu duży koncert?
- Na pewno nie - powiedział stanowczo.
- Dlaczego? ,
- Straciłem wielbicieli.
- Ale dlaczego? Kiedyś za tobą przepadali. i
- Oni: krytycy, publiczność, zmienili się. Ja nie. A może na odwrót.
- Wciąż jesteś gwiazdą płytową. Twoje płyty wzruszają więcej ludzi, niż mógłby to zrobić jakikolwiek koncert.
Poczuł na sobie jej proszący wzrok, tak miękki i zapraszający, jakby była dzieckiem. Kusiło go, żeby ją pocałować.
- Skoro wzruszają cię moje płyty... czy mogę?
- A chcesz? - zapytała Andrea. Oparła się na łokciu i zwróciła twarz do niego. Kiedy to robiła, jej piersi otarły się o jego rękę.
- Tylko jeśli ty tego chcesz.
- Dlaczego wydaje ci się, że nie chcę? - zapytała, przysuwając się bliżej z rozchylonymi ustami.
Patrząc na Andreę, Domostroy zastanawiał się, co robić. Przypomniał sobie, jak kiedyś w Oslo podczas jednego ze swoich europejskich tournee umówił się z pewną młodą reporterką na wywiad przy kolacji, po której pojechali razem do hotelu. Dziewczyna zapytała go, czy zamiast jechać kawał drogi do domu, może spędzić resztę nocy w jego pokoju. Zaskoczyła go, bo chociaż mu się podobała, przez cały wieczór nic w jej zachowaniu nie wskazywało, żeby była nim zainteresowana. W jak najbardziej bezpośredni sposób oznajmił jej, że w swoim pokoju ma tylko jedno łóżko, na co ona powiedziała, że absolutnie jej to nie przeszkadza, ponieważ jako dziecko często sypiała w jednym łóżku z przyjaciółmi. Wobec tego dobrowolnego wyznania, a także pamiętając o słynnej z otwartości seksualnej reputacji Skandynawów, Domostroy poczuł się na tyle pewnie, by powiedzieć młodej kobiecie, że cały czas przy kolacji wyobrażał sobie, jak kocha się z nią na różne sposoby, i dlatego cieszy się i jest szczęśliwy, że będzie mógł dzielić z nią łóżko i wszystkie swoje fantazje.
Kobieta była oburzona.
- Chyba mnie nie zrozumiałeś - powiedziała. - Pytałam jedynie, czy mogę dzielić z tobą łóżko, a nie uprawiać z tobą seks. Dla mnie spanie z tobą w jednym łóżku jest jak wspólne pływanie. Kiedy pływasz, nie mówisz o tym. Nikt cię nie pyta, czy to lubisz, czy wolisz pływać na plecach, czy na brzuchu. Po prostu pływasz. Tak samo z kochaniem się. Dlaczego nie spróbujesz myśleć o tym w ten sposób!
Powiedziawszy to, zostawiła go samego wyraźnie rozeźlona. Jeśli chodzi o jej nauczkę, to nie zrobiła na Domostroyu najmniejszego wrażenia, gdyż w dzieciństwie mało brakowało, aby się utopił i od tamtego czasu zawsze bał się wody.
- Dlaczego myślisz, ze nie chcę, żebyś mnie dotknął? - powtórzyła Andrea. - Przecież przyszłam do Kreutzera po to, żeby cię posłuchać i wsunęłam ci kartkę, że bardzo mi się podobasz.
Znowu zmieniła pozycję. Teraz czuł jej oddech na karku, a biust dotykał jego klatki piersiowej. W jednej chwili mógł przykryć ją swoim ciałem, nie poruszył się jednak.
- Bywałaś z innymi muzykami?
Spojrzała na niego pytająco.
- Czy bywałam?
- To znaczy...
- Chcesz powiedzieć, czy sypiałam. Oczywiście. Nie zapominaj, że jestem studentką muzyki. A ty? Nie posuwałeś dziewczyn, które wysiadują u Kreutzera?
Wyprostował się i odsunął od niej.
- Ty nie jesteś jedną z nich. Ty przyszłaś tam w określonym celu.
- Tak - zgodziła się. - Żeby cię poznać.
- Przecież znałaś już moją muzykę, czy to ci nie wystarczało? Muzyka nie stawia żądań. W przeciwieństwie do kompozytorów.
- Nie obawiam się twoich żądań.
- Nie znasz mnie!
- Znam siebie.
- Czy przyszłabyś do mnie, gdybym był, powiedzmy stroicielem pianin, a nie tym, kim jestem?
- Stroiciele mnie nie interesują. Interesuje mnie Patrick Domostroy.
Przysunęła się bliżej. Jej ręka spoczęła na jego udzie, przyciągnęła go do siebie i delikatnie pocałowała w koniuszek ucha.
Kiedy nie odpowiedział, naparła na niego piersiami i pocałowała go w szyję. Zadrżał lekko i sięgnął po nią, posłuszny wzbierającej w nim fali podniecenia. Nagle Andrea przerwała i odsunęła się od niego. Podniecenie Domostroya zgasło.
- Nie będę udawać, że chodzi mi tylko o seks z tobą - powiedziała, szukając oczami jego oczu. - Jest pewna rzecz, którą ty, i tylko ty, możesz dla mnie zrobić.
Między nich wkradł się lekki dysonans.
- Co to takiego? - Bał się, że poprosi go o pieniądze.
- Chcę, żebyś przedstawił mnie Goddardowi!
- Goddardowi? Któremu Goddardowi?
- Temu Goddardowi. Temu jedynemu.
- Goddardowi, gwieździe rocka? - Nic z tego nie rozumiał. Nie widział żadnego związku między sobą a światem nagłówków prasowych, sukcesu, pieniędzy i muzyki popularnej, z którym kojarzyło się nazwisko Goddarda.
- Tak jest - odparła Andrea. - Chcę poznać Goddarda. Osobiście. To wszystko, o co proszę.
Domostroy musiał się uśmiechnąć. Czy to żart? Czy też za atrakcyjną powierzchownością dziewczyny kryło się szaleństwo?
- To wszystko? - zapytał sarkastycznie.
- Tak, to wszystko. Dowiedz się, kim jest. A jeszcze lepiej: znajdź go. Chcę go poznać.
Przez chwilę czuł się rozczarowany. Jej dziewczęca pewność siebie irytowała go. To po to był jej potrzebny. Starszy mężczyzna pomagający młodej kobiecie w zrealizowaniu jej młodzieńczych marzeń.
- Dlaczego, na Boga, wydaje ci się, że mogę odnaleźć Goddarda? - warknął.
- A dlaczegóż by nie? - spytała, patrząc na niego.
- Przecież ty też jesteś znany.
Zaczai tracić cierpliwość.
-
Słuchaj, od pięciu, a może sześciu lat, Goddard jest największą
gwiazdą płytową w kraju. Mimo to ciągle jest tylko głosem i
nazwiskiem... nieprzeniknioną tajemnicą. Nikt nigdy go nie
widział, nikomu nie udało się zdobyć choćby okruchu informacji
na jego temat. Niko
mu!
A przecież od dnia, kiedy ukazała się jego pierwsza duża płyta,
wszyscy próbowali: każdy magazyn, gazeta, stacja telewizyjna i
radiowa, każdy zawodowiec, a nawet każdy dyletant w biznesie
znakomitości. Ale nikt nie wie dziś nic więcej o Goddardzie, niż
w chwili kiedy zaczynał. I ty chcesz, żebym dowiedział się, kim
jest?
- Roześmiał się. - Czy jesteś pewna, że wiesz, kim ja jestem?
-
Oczywiście, że wiem! - odparła również poirytowana. - Wiem
także, że mógłbyś go odnaleźć. Mógłbyś, ale tylko gdybyś
tego bardzo chciał. Gdybyś uznał, że ci się to opłaca,
potrafiłbyś wyśledzić Goddarda – podkreśliła z naciskiem. -
Musisz jedynie tego chcieć. Czytałam dużo na twój temat i
wiele się dowiedziałam. Wiem, że dostałeś Państwową Nagrodę
Muzyczną za Oktawy i że Amerykański Związek Kompozytorów oraz
Brytyjska
Akademia
Sztuki Filmowej i Telewizyjnej uznały twoją kompozycję do
Przypadku za najlepszą muzykę filmową roku.
- Co jeszcze? - zapytał Domostroy, mile połechtany jej dziecinną wiarą w jego możliwości.
Również to, że przez jakieś dwadzieścia lat byłeś sławny na całym świecie i znałeś każdą grubą rybę ze środowiska muzycznego i artystycznego. Widziałam twoje fotografie z piosenkarzami muzyki pop, ludźmi biznesu, gwiazdami i prezenterami telewizyjnymi, projektantami mody. Czytałam rezolucję, jaką uczcili cię kompozytorzy, tekściarze i wykonawcy z MUSE International, kiedy twoja druga kadencja prezesowania temu stowarzyszeniu dobiegła końca. Napisali w niej, że twoje działania cechowała wyobraźnia, opiekuńczość oraz poczucie odpowiedzialności w stosunku do muzyków na całym świecie i że efekty twojej pracy widoczne będą przez wiele następnych lat. A więc skoro wtedy tyle dla nich zrobiłeś, nie uważasz, że teraz oni mogą wyświadczyć ci przysługę? Jedyne, co musisz zrobić, to zadzwonić, zadać kilka pytań i podążyć tropem, który zaprowadzi cię do Goddarda. Czy tego nie rozumiesz?
Szybkie wyliczenie jego dawnych sukcesów oraz delikatne przemilczenie przerwanej obecnie kariery nie pozostały na nim bez wrażenia.
- To nie takie proste zadzwonić do ludzi, których znałem dawno temu i powiedzieć, że chciałbym ich teraz użyć! - powiedział miękko, starając się jej nie zniechęcić. - Czy nie wydaje ci się, że wszyscy reporterzy, disc-jockeye, felietoniści, komentatorzy i muzycy w tym kraju tak samo jak ty chcieliby dowiedzieć się, kim jest Goddard? Dlaczego uważasz, że wystarczy, gdy zadzwonię do kilku starych znajomych i powiem: „Tu Patrick Domostroy. Powiedzcie mi, kim jest Goddard”?
Nie jestem aż tak naiwna - uspokoiła go szybko Andrea - ale z pewnością są jacyś ludzie, którzy wiedzą naprawdę, kim jest Goddard, gdzie jest, jak wygląda, co je, z kim się pieprzy, co ćpa, pali czy wpuszcza sobie w żyłę, żeby mieć odjazd. Musi być ich całkiem sporo: jego rodzina, krewni, przyjaciele, kochankowie lub kochanki, grube ryby z firm płytowych, agenci podatkowi, pracownicy urzędów skarbowych, prawnicy, sekretarki, lekarze, pielęgniarki, technicy muzyczni. Bez względu na to, jak wielki, lub też przebiegły, sprytny czy bogaty jest Goddard, nie mógł sam tego wszystkiego dokonać! Czy nie rozumiesz, że muszą istnieć ludzie, którzy mu pomogli? I którzy z nim teraz pracują? Wszystko, co musisz zrobić, to odnaleźć jednego z nich. Tylko jednego!
- Nawet gdybym natknął się na któregoś z nich, to czy wyobrażasz sobie, że ktoś, kto do tej pory milczał jak zaklęty, przerwie swoje milczenie... dla mnie? - Potrząsnął przecząco głową.
Andrea nie ustępowała.
- Znajdź jednego z nich, zanim powiesz „nie”! I namów go... albo ją - przerwała, czekając na jego reakcję, a kiedy się nie odezwał, ciągnęła dalej. - Jeśli powiesz, że spróbujesz go znaleźć, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc. Wszystko, Patricku. Wypłacę ci teraz gotówką tyle, ile zarobiłbyś przez pół roku u Kreutzera. Mam dość pieniędzy, żeby utrzymać nas oboje. Dostaję je od rodziny.
Perspektywa życia z Andrea, w dodatku przy stałym dopływie gotówki - jego samochód wymagał naprawy - była nieodparcie kusząca.
Wstał i przeszedł się po pokoju.
- Jak długo o tym wszystkim myślałaś? - zapytał.
- O tym, zęby się z tobą spotkać?
- Nie. O odnalezieniu Goddarda.
- Koło roku.
- Czy rozmawiałaś z kimś o tym?
- Nie.
- Dlaczego?
-
Nie miałam dobrych kontaktów. Do niedawna bałam się do
ciebie podejść, ponieważ wydawało mi się, że nie mogę
zaoferować ci nic takiego, co by cię zainteresowało. -
Przerwała, a na jej usta wypłynął przebiegły uśmiech. -
Przeczytałam prawie cały ten chłam, jaki napisano na twój temat
od momentu, gdy po raz pierwszy wystąpiłeś publicznie, na
długo przed moimi narodzinami. Po czyni, kiedy już miałam
rzucić zbieranie wiadomości o tobie, natknęłam się na bardzo
interesujący artykuł. Ukazał się wiele lat temu, ale
opisywał
twoje
prawdziwe upodobania i rozbudził we mnie nadzieję, że może,
mimo wszystko, nie pozostaniesz wobec mnie obojętny.
- Czy to był artykuł o mnie w „The New York Times Magazine”? - zapytał.
- Nie - roześmiała się szelmowsko. - To był artykuł w „Hetero”, „magazynie moralnie wyzwolonych”, choć nie nazwałabym go ulubionym pismem moralnej większości naszego społeczeństwa. Czytałeś go?
- Swego czasu mogłem go czytać - odparł. - Tak wiele głupstw opublikowano...
-
Napisała go jakaś pani Ample Bodice – przerwała mu Andrea -
jednoręka gwiazdka porno, która dorabia na boku artykulikami ze
świata seksu. Opisała w nim weekend w Uczniu Czarnoksiężnika,
prywatnym klubie dla „poszukiwaczy seksu” w Catskills, w którym
natknęła się na Patricka Domostroya. Twierdziła, że byłeś tam
w towarzystwie młodej dupeczki o wspaniałych kształtach,
która zachowywała się jak twoja seksualna niewolnica. Podczas
weekendu, a także w trakcie różnych czynności, mających
rzekomo wyzwalać „wyobraźnię seksualną”, twoja mała
towarzyszka sadomasochistycznych fantazji przebierała się w różne
kostiumy: a to dziewczynki w wieku dojrzewania, a to kurwy, a to
uczennicy
college'u,
przy czym każde z jej przebrań było doskonale dopracowane, aż do
najmniejszego szczegółu ubioru i makijażu. I ani razu się nie
powtórzyła.
Przerwała, czekając na jego reakcję. Przesunęła się i usiadła dokładnie naprzeciw niego, skrzyżowała łydki i szeroko rozłożyła uda, ostentacyjnie odsłaniając swoje ciało. Patrzyła na niego w milczeniu, jakby on tez był wystawiony na pokaz i nie mógł ukryć niczego przed jej badawczym wzrokiem.
- Przeszedłeś długą drogę od komponowania wielkiej muzyki i koncertowania w wypełnionej po brzegi sali Carnegie Hali do przemieszkiwania w Old Glory i zarabiania na życie jako klezmer u Kreutzera, w tej spelunce z grami zręcznościowymi, która próbuje uchodzić za klub nocny! Długą drogę! Nie chciałbyś tego zmienić?
- Tak się składa, że ta „długa droga” to moje życie i nie narzekam na nie - odparł Domostroy, próbując odwrócić ostrze jej argumentu. - I nie potępiaj pochopnie spelunek z grami zręcznościowymi! - dorzucił lżejszym tonem. - Mimo wszystko Earle Henry, człowiek, który wynalazł mechaniczny bilard, wynalazł również szafę grającą. A gdzie byłby bez niej twój cenny Goddard?
Andrea nie zwracała uwagi na jego słowa.
-
Wszystko, co mówię, sprowadza się do jednego: bądź tak pomysłowy
pracując dla mnie, jak kiedyś byłeś w muzyce i, zdaje się, w
seksie. Pomóż mi odnaleźć Goddarda. Nie będziesz żałował: ja
też potrafię grać rolę seksualnej niewolnicy i przebierać się w
perwer
syjne
kostiumy.
- Nie wątpię, że potrafisz... ale ja nie nadaję się do roli władcy - poderwał się nagle, żeby zabrać swoją kurtkę i wyjść z jej mieszkania.
Andrea podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu, drugą ręką rozpięła i zsunęła mu z ramion koszulę, zrzucając ją na podłogę. Następnie wyprostowała się jak struna i zajrzała mu w twarz, zmuszając go, by spojrzał jej w oczy. Czuła, że z nim wygrała.
- Pieniądze będą tylko połową twojej zapłaty. A to - dotknęła go udami i skinęła w kierunku łóżka – drugą połową. Przynajmniej nie będziesz już więcej tracił czasu na grę w spelunkach z mechanicznym bilardem.
- Ale będę go tracił na Goddarda! – zaprotestował Domostroy.
- Nie będziesz go tracił! - Roześmiała się i zrzuciła z nóg buty. Włożyła ręce za pasek, zdjęła spódnicę i rajstopy, rozpięła bluzkę, pozwalając jej zsunąć się na ziemię. Kiedy położyła się na łóżku, kolejna płyta Domostroya spadła na krążek adapteru.
Czekając na jego ruch lub odpowiedź, zaczęła gładzić i okrążać opuszkami palców swoje piersi, po czym przesunąwszy powoli dłonie w kierunku brzucha i łona, pieściła i masowała uda. Stojąc naprzeciw niej uwięziony jej spojrzeniem, Domostroy zdawał sobie sprawę z własnej niezdarności i skrępowania: oto próbował ratować swoją godność, sprzedając mądrość i doświadczenie dojrzałego wieku za usługi seksualne młodej kobiety. Wolałby ją rozebrać. Tymczasem to ona obserwowała go teraz jakby przez szkło powiększające.
Zanim skończyła się jego ostatnia płyta, Domostroy włączył radio nastawione wcześniej na ulubioną stację Andrei.
Operacja rozbierania się jeszcze bardziej go zdeprymowała i przez chwilę czuł, że opuszcza go podniecenie. Bojąc się, że Andrea to zauważy, udał, że musi usiąść, żeby ściągnąć spodnie. Pozostałe części ubrania zdejmował w pozycji siedzącej zwrócony do niej plecami. Następnie, wciąż zasłaniając swoją sflaczałą męskość, przyczołgał się do niej i zaczai pieścić jej ramiona i całować szyję. Schyliwszy głowę do jej piersi, całował, lizał i dotykał jej sutek wargami i językiem. Wróciło podniecenie.
Kiedy poczuł, że go pobudza i ponagla, miał ochotę ją powstrzymać. To on przejmował zawsze inicjatywę i próbował zdominować kobiety, które w gorączce aktu miłosnego uporczywie usiłowały doprowadzić go do orgazmu, jak gdyby znajdowały w tym dowód jego podniecenia i swojej nad nim kontroli. Dla niego szczytowanie kładło ostateczny kres podnieceniu i hamowało, przynajmniej na jakiś czas, strumień namiętności.
Andrea wyciągnęła rękę i zgasiła lampkę przy łóżku. W ciemności, otoczony wylewającą się z głośników muzyką, Domostroy pogrążył się w fantazjach na temat Andrei. Czuł ją każdą częścią swojego ciała, aż... Z tego transu niespodziewanie wytrąciło go coś, co wydawało mu się nierównym w tonie szeptem, prawie kaszlem. Wytężył słuch, by zidentyfikować dźwięk, który zdawał się dochodzić z dziury w suficie, czy też gdzieś wysoko ze ściany. Kiedy zorientował się, że hałas wybił go ze stanu koncentracji, podjął energiczny, świadomy wysiłek, by ją odzyskać i oddać się całkowicie uprawianiu miłości.
Andrea zaczęła pieścić go bardziej natarczywie, dotykała, gładziła, gniotła i masowała jego ciało, i kiedy już miał się jej poddać, sprawić, by zaczęła krzyczeć, rzucać się i walczyć, jakby ją rozpoławiał i rozrywał, znowu usłyszał ten dźwięk, tym razem nie szept, ale niski głos z hiszpańskim akcentem.
- Hej, Jose, co powiedziałeś, stary? Powtórz jeszcze raz...
Po czym głos zanikł i wróciła muzyka. Przestraszony, rozpalony i mokry, z łomoczącym sercem Domostroy wyślizgnął się z dziewczyny.
- Kto to był? - zapytał, chwytając kapę i przykrywając nią siebie i Andreę.
- Co? Ach, to!
Wyskoczyła spod niego i zapaliła światło. Patrzył, jak odgarnia do tyłu włosy i studiuje zdziwiony wyraz jego twarzy.
-
To... - powiedziała ze śmiechem, nadając temu słowu posmak
tajemniczości. - Prawdopodobnie taksówkarze lub kierowcy
ciężarówek. Co jakiś czas, zwykle
w
środku nocy, dzięki jakiemuś cudowi elektronicznemu, mój
odbiornik wyłapuje ich głosy, kiedy rozmawiają ze sobą przez CB
radio.
Przerwały jej głosy kierowców. Rozmawiali o niczym, jakby mówili dla samej przyjemności mówienia i dlatego, że znaleźli słuchacza.
- Naprawdę, mówię ci, stary...
- Daj spokój, Jose, wiesz, o co mi chodzi...
Po chwili ich głosy ponownie rozpłynęły się w muzyce.
- Drżysz - powiedziała Andrea. Roześmiała się znowu. - Przestraszyli cię, prawda?
- Chyba tak. To niesamowite. A poza tym jest tu zimno jak diabli. Mogę podkręcić ogrzewanie?
- Spróbuj, ale zawór się zaciął. Nie mogę doczekać się, żeby przysłali kogoś do naprawy.
Wstał z łóżka i podszedł do kaloryfera pod oknem. Zwrócony do niej plecami kucnął, odsunął metalową klapkę i spróbował odkręcić zawór. Bezskutecznie, zakręcony był tak mocno, że choć próbował go kilkakrotnie zaatakować, ani drgnął. Kiedy tak kucał na zimnej podłodze w strumieniu mroźnego powietrza spod okna, dostał dreszczy. Świadomy własnej niezdarności i zażenowany całą sytuacją, zebrał wszystkie swoje siły i naparł oboma rękami na zawór. Poczuł, jak ustępuje, a następnie usłyszał, jak puszcza pod naciskiem jego ciężaru. Kiedy rzuciło go do przodu, strumień wrzącej pary wystrzelił z otworu, cudem omijając jego przedramię i udo. Odskoczył do tyłu, żeby przed nim uciec, przekoziołkował przez krzesło i jak długi rozciągnął się pod stołem. Ulatniająca się para zaczęła wypełniać pokój, zamazując jego kontury. Słyszał gdzieś obok śmiech Andrei, ale ledwo odróżnił jej nagi kształt, kiedy stanęła przed nim, niczym duch, w jarzącym się snopie światła z lampki przy łóżku. Potem w ogóle już jej nie widział. Wstał i po omacku, w wypełnionym białą parą pokoju, posuwał się w kierunku syczącego zaworu i znajdującego się nad nim okna. Przez chwilę nawoływali się z Andreą, po czym cali mokrzy, pokryci cienkimi, ciepłymi strużkami wody, zderzyli się i natychmiast przywarli do siebie. W końcu Domostroy znalazł okno i otworzył je. Fala zimnego powietrza wtargnęła do środka, wpędzając ich z powrotem do łóżka. Dygocząc i śmiejąc się, tulili się do siebie pod kocem. Kilka minut potem, kiedy para z kaloryfera wydostała się na zewnątrz, powietrze w pokoju oziębiło się, a mgła ustąpiła. Z sufitu, ścian i mebli, niczym w ogrodzie po deszczu, kapała woda.
- Już po burzy - powiedziała Andreą. - Obwiążę ręcznikiem kaloryfer. - Po czym natychmiast dodała: - Jak myślisz, dlaczego poszłam z tobą do łóżka? Dlatego że jestem w tobie zakochana, czy dlatego że chcę się tobą posłużyć?
- Mam nadzieję, że dlatego, że jestem ci potrzebny - odparł Domostroy.
- Naprawdę? Chcesz powiedzieć, że nie masz nic przeciwko temu, żeby ktoś się tobą posłużył?
- Potrafię to znieść. Przynajmniej stoi za tym jasna motywacja.
- A w miłości?
- W miłości nie. Poza tym miłość nie pasuje do moje go stylu życia.
Usytuowany w południowym Bronksie, dwadzieścia minut jazdy samochodem z Manhattanu, lokal u Kreutzera przyciągał w dawnych czasach całkiem elegancką klientelę, która przychodziła tu posłuchać kilku najlepszych piosenkarzy w kraju. Domostroy pamiętał, jak dwadzieścia lat temu - było to mniej więcej w tym czasie, kiedy ukończył studia i jego pierwszy utwór, Zawody z kurem, wykonywany był przez ważniejsze amerykańskie orkiestry - zabierał swoje dziewczyny na randkę do Kreutzera, na wieczór wspaniałej muzyki, eleganckiego tańca i dobrego włoskiego jedzenia serwowanego w słynnej Sali Borgii. W ówczesnych latach Kreutzer, podobnie jak wiele innych dobrych lokali, dyskryminował czarnych. Nie mogąc legalnie zabronić Murzynom odwiedzania klubu, kierownik sadzał ich przy najgorszych stolikach, z dala od sceny, i polecał kelnerom nie obsługiwać ich tak długo, aż albo z własnej woli opuszczą lokal, albo zbyt głośnymi protestami wywołają awanturę. Wtedy kierownik wzywał policję, pozostającą niezmiennie w przyjacielskich stosunkach z kierownictwem zakładu, a ta usuwała ich siłą.
Pewnego wieczoru, wystrojony we frak oraz futro z wigonii na jedwabnej podszewce, w towarzystwie wspaniale ubranej dziewczyny, Domostroy przybył do Kreutzera na długo przed występami. Ponaglającym tonem, swoim ciężkim wschodnioeuropejskim akcentem poprosił szefa sali, by przygotował dwa najlepsze stoliki w klubie dla tuzina znamienitych gości, jego przyjaciół z ONZ-u, których zaprosił na kolację. Zdopingowana hojnymi napiwkami obsługa klubu ruszyła do akcji, nakrywając dwa środkowe stoły najlepszym obrusem, kładąc na nim srebrną zastawę i wazony świeżych kwiatów.
Sala wkrótce wypełniła się po brzegi. Ku wielkiemu zadowoleniu kierownictwa Kreutzera, przybyło również kilku zawiadomionych przez Domostroya fotoreporterów, którzy mieli sfotografować zagranicznych dygnitarzy.
Kiedy już miał się rozpocząć program, zamieszanie przy wejściu obwieściło przybycie gości Domostroya. Szef sali z orszakiem kelnerów rzucił się do drzwi, by ich powitać i odprowadzić do stolików. Czekający na nich fotoreporterzy przygotowali do zdjęcia aparaty i flesze. Kiedy nowo przybyli posuwali się między rzędami stolików, żeby zająć swoje miejsca, kierownik, szef sali i kelnerzy odkryli ku swemu przerażeniu, że tak skwapliwie podejmowani przez nich dystyngowani goście są Murzynami i, sądząc po ich strojach i sposobie mówienia, Amerykanami... z Harlemu. Kiedy Murzyni obojga płci usiedli przy stolikach i unieśli w górę lampki szampana, fotoreporterzy pstryknęli zdjęcia i następnego ranka fotografie murzyńskich gości usadowionych na honorowych miejscach u Kreutzera ukazały się w większości lokalnych dzienników. Gazety ironicznie zauważyły, że spośród wszystkich wielkich nowojorskich nocnych lokali, Kreutzer wciąż wiedzie prym w przyciąganiu najelegantszej klienteli w mieście. To obaliło barierę rasową u Kreutzera i odtąd lokal ten nie był już taki jak dawniej.
Zdarzyło się to ponad dwie dekady temu. Dziś u Kreutzera nie było nikogo, kto mógłby czy chciałby pamiętać miejsce Domostroya w historii klubu. Tak jak zmienił się od tamtej pory wygląd i los Domostroya, tak zmienił się wygląd i fortuna Kreutzera. W miarę jak podupadał Bronks południowy, coraz mniej gości z Manhattanu chciało narażać swoje bezpieczeństwo, by tam przyjeżdżać, a bez nich klub nie mógł utrzymać luksusowego standardu. W końcu lokal zmienił właściciela i stał się zwykłą knajpą z rzędami gier zręcznościowych, szafą grającą i elektronicznymi grami wideo ustawionymi na tym, co było kiedyś eleganckim parkietem do tańca. Żeby przyciągnąć gości i odwrócić ich uwagę od fatalnego jedzenia, w Sali Oboe d'Amore wciąż oferowano nocną rozrywkę, ale teraz wśród wykonawców byli: podupadły śpiewak operowy, od czasu do czasu lokalna grupa muzyków rockowych, striptizerka, która nie mogła już sobie załatwić występów w przyzwoitych klubach na Manhattanie i, cztery razy w tygodniu, Patrick Domostroy akompaniujący lub wspomagający te występy na organach Barbarina, elektronicznym szpinecie z zaprogramowanymi selektorami dźwięku imitującymi brzmienie większości ważniejszych instrumentów, w tym fortepianu, akordeonu, saksofonu, puzonu, gitary, fletu i trąbki, a także sekcji rytmicznej i chórku.
Kiedy Domostroy po raz pierwszy zobaczył, jak Andrea Gwynplaine wchodzi do Kreutzera, poczuł ukłucie bólu, świadom wrażenia, jakie na nim wywarła oraz potrzeby zwrócenia na siebie jej uwagi. Niczego jednak nie oczekiwał, i kiedy podeszła do niego, wręczyła mu list i pokornie poprosiła, by go przeczytał, jego zdziwienie tak niespodziewanym odwróceniem całej sytuacji graniczyło z niedowierzaniem.
Podniósł wzrok i zobaczył, że Andrea się w niego wpatruje. Przysunęła się bliżej, ułożyła w stos poduszki i jaśki, oparła się o nie i przeczesała palcami jego włosy.
- Żaden z artykułów, które czytałam na twój temat, nie wyjaśniał, dlaczego nazwałeś swój pierwszy utwór „Zawody z kurem” - powiedziała. - Skąd ten tytuł?
-
W średniowiecznych turniejach rycerskich – zaczął - kurem
nazywano drewniany słup z umocowaną do niego u góry obrotową
poprzeczką, służący do ćwiczeń z kopią. Na jednym końcu
poprzeczki znajdował się drewniany malowany ptak, a na drugim worek
z pia
skiem.
Jeździec musiał trafić malowanego ptaka kopią, a następnie spiąć
konia i przecwałować pod poprzeczką, zanim ciężki worek z
piaskiem obróci się i wysadzi
go
z siodła. Uważałem, że kur jest trafną metaforą dla mojego
utworu... jak również dla mojego życia.
Żaden z artykułów, które czytałam, nie wspominał o żonie, dzieciach czy rodzinie - powiedziała Andrea.
- Nie mam nikogo - odparł Domostroy.
- Dlaczego?
- Wcześnie straciłem rodziców. A potem muzyka zabrała mi czas i energię. Tworząc muzykę, miałem poczucie, ze należę do wszystkich, mówię wszystkimi językami, przekazuję każdą emocję. Jako kompozytor byłem najbardziej wolnym z ludzi. Rodzina ograniczałaby moją wolność.
- Jakiś sport, hobby?
- Nigdy nie miałem na nie czasu.
- Z wyjątkiem seksu, jak twierdzi „Hetero”.
- Nawet seks tylko od czasu do czasu.
- Co znaczy od czasu do czasu?
- Kiedy miałem partnerkę. Nie robię tego solo.
- Kim były twoje ulubione partnerki?
- Przyjaciółkami: artystkami, muzykami, pisarkami.
- A teraz?
- Od czasu do czasu osierocona grupiska albo wstawiona śpiewaczka jazzowa. To są jedyne kobiety, jakie teraz miewam.
Spojrzała na niego smutno.
- Wygląda na to, że miłość jest wszystkim, co teraz komponujesz. Nie przeszkadza ci, że nie dzielisz życia z kobietą, która do ciebie należy?
- Nie. Poza wszystkim... siebie też z kimś dzielę.
- Nie miałbyś nic przeciwko dzieleniu mnie z kimś innym?
- Z kim?
- Z moim kochankiem. Gwiazdorem rocka.
On zaspokaja twoje potrzeby. Ty zaspokajasz moje.
Roześmiała się.
- Żartowałam. Nie mam kochanka ... Czy ty w ogóle nie jesteś zaborczy?
- Jestem człowiekiem... nowego doświadczenia. Człowiekiem upływającego czasu.
- Zatem spędź ten czas ze mną. Szukając Goddarda.
- Dlaczego tak bardzo chcesz go odnaleźć?
- Obsesja. Chcę mieć również posiadłość w stylu Tudorów i zapełnić ją oryginałami prerafaelitów. Ale za nim to się stanie, chcę poznać Goddarda.
- Dlaczego akurat Goddarda?
- A dlaczego nie? Jest osobą publiczną, a ja jestem jego publicznością. Mam pełne prawo wiedzieć wszystko, co się da, na jego temat.
- A on ma prawo ukrywać swoje nazwisko, twarz i życie.
- Nie przede mną. Ja nie oddzielam go od jego muzyki.
- Ale najwidoczniej on siebie oddziela.
- Tym gorzej dla niego - powiedziała i odchyliła się do tyłu, dając Domostroyowi jeszcze jedną okazję do podziwiania gładkości jej brzucha.
Powiedz mi, Patricku - powiedziała tydzień później - czy byłeś kiedykolwiek całkowicie swobodny z kobietą? - Leżała obok niego na łóżku w uwodzicielskiej pozie. - To znaczy, czy czułeś się na tyle swobodny, by dzielić z nią wszystko, co w tobie żywe, perwersyjne czy po prostu całkowicie spontaniczne? By kochać się z nią o każdej porze, w każdym miejscu, raz czy dwa, wiele razy... lub też wcale? By zdać się na swój instynkt w odkrywaniu wszystkiego, co chciałbyś wiedzieć o niej i o sobie, wszystkiego, co chciałbyś w niej dotknąć, wziąć i posmakować?
- Z tobą jestem swobodny.
- To dlatego, że nie jesteś we mnie zakochany. Że będąc sobą, nie masz nic do stracenia.
-
Z pewnością nie chciałabyś, żeby twój utrzymanek się w tobie
zakochał - obrócił w żart jej uwagę. - „W miłości dzielenie
pieniędzy potęguje uczucie, dawanie pieniędzy zabija je”,
twierdzi Stendhal, i ma rację. Pomyśl, jak denerwujący
mógłbym być, gdybym zaczął
nienawidzić
twojej obsesji na temat Goddarda!
Umilkł i znów zaczął się do niej przysuwać, aż nakrył ją swoim ciałem.
Andrea traktowała wiedzę o sprawach seksu tak poważnie i pilnie jak swoje studia muzyczne i dramatyczne. Obawiała się ubocznych skutków pigułki antykoncepcyjnej, jak również innych dostępnych na rynku środków: spiralki, krążka, nawet galaretki plemnikobójczej, i była dumna, stosując zamiast nich kapturek antykoncepcyjny, który zakładała bardzo ostrożnie, bez najmniejszego skrępowania, na oczach Domostroya.
Kupowała na bieżąco różne czasopisma i brukowce poświęcone szybko zmieniającym się modom i zwyczajom seksualnym oraz odwiedzała regularnie niektóre bardziej wyszukane sklepy sprzedające seksualne rekwizyty, kostiumy i nowości. Jej szafa była prawdziwą kopalnią seksualnych, a także, jak z pewnym zdziwieniem zauważył Domostroy, biseksualnych akcesoriów.
Była, wiedział to teraz, wytrawną kochanką, bez końca odgadującą, wydobywającą i zaspokajającą jego potrzeby, jak gdyby przestudiowała nie tylko jego karierę, ale również upodobania seksualne. Lubiła doprowadzać go prawie do szczytu podniecenia, a następnie rozłączać się z nim pod pretekstem zmiany taśmy w magnetofonie stereo czy przyniesienia czegoś do picia.
Często zaskakiwała go, wracając potem do łóżka nie, jak z niego wyszła, naga, ale w różnych kostiumach. Raz przebrała się za piosenkarkę punkową. Była cała na czarno, w nabijanej stalowymi ćwiekami skórzanej obroży na szyi, obcisłej czerwonej kurtce i krótkiej skórzanej spódnicy, długich do łokcia skórzanych rękawiczkach i czerwonych wysokich do kolan butaah na szpilce, które ciasno opinały jej stopy i łydki. Innym razem wyszła z łazienki mocno uperfumowana, w kostiumie striptizerki, w platynowej peruce, ostrym makijażu i z grubą warstwą czerwonej szminki na ustach. Miała na sobie jedynie czarny koronkowy biustonosz, koronkowe majtki, takiż pasek do pończoch, jedwabne rajstopy oraz wysokie szpilki, zawiązane wokół kostek skórzanymi paskami. Pewnej nocy zniknęła na chwilę i pojawiła się z powrotem zupełnie bez żadnego makijażu, ubrana w najprostszą bawełnianą suknię i sandały. Każdy centymetr, każdy por, każda szczelina jej ciała były pachnące i czyste, a włosy układały się miękko i jedwabiście. Wraz ze zmianą stroju i wyglądu zmieniał się również jej sposób bycia. Raz zachowywała się tak agresywnie, jakby chciała wyczerpać wszystkie jego siły, to znowu całkowicie mu ulegała, pozwalając wyssać z siebie energię i używać swojego ciała na każdy sposób, który przyszedł mu do głowy. Jednakże w cokolwiek ubrała się czy jakkolwiek wyglądała, zawsze unosiła się wokół niej aura zmysłowości tak prawdziwej, tak wszechobecnej, że czuł, iż musi się jej poddać, tak jak poddałby się autorytetowi czy chorobie zakaźnej.
Z początku, widząc zabiegi, jakie czyni, by go podniecić, podejrzewał, że udaje, gra rolę, urządza seksualną maskaradę, w której on jest jednocześnie publicznością i uczestnikiem, podczas gdy ona pozostaje jedynie instrumentem jego rozrywki i przyjemności. Ale później, podczas stosunku, kiedy słuchał jej przyspieszonego oddechu i patrzył, jak jej kształtne piersi unoszą się i opadają w rytm wzbierającego w niej podniecenia; kiedy czuł, jak coraz szybciej bije jej serce i słyszał, jak traci oddech i krzyczy wpadając w orgazm, uświadomił sobie, że lubi seks tak bardzo jak on i że wszystkie jej starania, by doprowadzić go do szczytu, dają jej tyle samo przyjemności i rozkoszy co jemu.
-
Jeżeli pragnę jakiegoś mężczyzny, może być garbusem z
Notre Dame - powiedziała Andrea. -Jego wygląd, wiek, zajęcie nie
mają znaczenia. Liczy się tylko jego umysł, i nie obchodzi mnie,
czy jest zdeprawowany. Muszę dotrzeć do niego i poznać go takim,
jakim jest
naprawdę.
Po drodze nie ma dla mnie chwytów niedozwolonych, a kiedy już
osiągnę swój cel, czuję się wolna, bezpieczna, oddana bez reszty
wszystkiemu, co sprawia przyjemność jemu i mnie. Taka już jestem i
dlatego uwodziłam zawsze każdego mężczyznę, którego
tylko
zapragnęłam.
I zawsze go dostawałam. Zawsze. - Położyła policzek na jego
ramieniu. - Z wyjątkiem jednego: Goddarda. Ale zdobycie go jest
tylko kwestią czasu.
-
Pamiętam faceta - powiedział Domostroy w zamyśleniu - który
przez lata, każdego dnia, obojętnie czy padał deszcz, czy świeciło
słońce, ubrany w brudne łachmany stał na chodniku naprzeciw
Camegie Hali i śpiewał znane arie operowe. Miał niezły i, Bóg mi
świadkiem, mocny głos, słychać go było nawet przecznicę dalej,
ale kiedy śpiewał, jego twarz przybierała z wysiłku purpurowy
kolor i wykrzywiał się, obnażając bezzębne dziąsła. Jego
wygląd tak
odstraszał
przechodzących obok ludzi, że nie zauważali jego głosu, biorąc
go za psychicznie chorego. Przez wszystkie te lata, kiedy
śpiewał, wzbudzał jedynie wstręt, nawet strach. W pewien sposób
Goddard jest jego przeciwieństwem: nie widzimy go, słyszymy
tylko jego głos, i dlatego chcemy wiedzieć, kim jest.
-
A może - zasugerowała Andrea - Goddard tak bardzo zbuntował
się przeciw zależności rocka od reklamy wizualnej, od wyglądu,
sposobu bycia i życia osobistego wielkich gwiazd, że postanowił
całkowicie się z niej usunąć? Może uważa, że skrywając swoją
twarz, ratuje
twarz
rocka?
- Musi mieć bardzo ważny powód, żeby się ukrywać - stwierdził Domostroy. - To musi być coś dużo bardziej poważnego niż zwykły trick reklamowy. Przecież traci na nim mnóstwo forsy! - Urwał. - Kiedy kilka lat temu Bob Dylan wyruszył w trasę, sześć milionów ludzi chciało kupić bilety na koncerty, a było jedynie sześćset sześćdziesiąt tysięcy miejsc. Rozumiesz chyba, że gdyby Goddard miał dać jutro jeden koncert na żywo, powiedzmy w Nowym Jorku czy Los Angeles, czy w jakimś innym dużym mieście, bez względu na cenę biletu zwaliłyby się na niego setki tysięcy fanów. Gdyby wyszedł z ukrycia, każda sieć telewizyjna zapłaciłaby mu miliony za jeden występ, a każde studio filmowe w Hollywood zaoferowałoby mu trzy razy więcej za prawa do sfilmowania historii jego życia. - Zawahał się. - A więc dlaczego nie wychodzi? Może jest kaleką, tak szkaradną, tak przerażającą, że nie może się pokazać?
Andrea spojrzała na niego sceptycznie.
- Prawdopodobnie po prostu ma alergię na ludzi. Szkaradny czy nie - dodała – musi wpaść w nasze ręce. Nadal chcę go poznać.
Czekała na pieszczoty Domostroya, na to, by przyciągnął ją do siebie, a kiedy tego nie zrobił, wzięła jego dłoń, jakby była przedmiotem i wsunęła sobie w pochwę. Poruszała nią tak długo, aż zmoczyła swoim śluzem palce dłoni, wówczas wyjęła ją i powoli podniosła do jego ust, drugą ręką rozwierając mu wargi. Poczuł na języku jej wydzielinę i skosztował ją, zanim zmieszała się z jego śliną.
- Pewnego dnia, kiedy dowiem się, kim jest Goddard - mówiła w rozmarzeniu - stanę przed nim i zadziwię go prawdą o nim samym!
- A jeśli on zna już tę prawdę? - zapytał Domostroy.
Przyjął jej ofertę i wziął od niej pieniądze w wysokości równej zapłacie za sześciomiesięczną harówkę u Kreutzera. Całą sumę wypłaciła mu od razu, w gotówce, w banknotach tak szeleszczących, że czuł, iż jest ich pierwszym użytkownikiem.
Nie wiedział jednak, z jakiej strony ugryźć orzech, który mu podrzuciła. Nawet kiedy był u szczytu popularności, kiedy komponował, nagrywał płyty i regularnie dawał występy publiczne, pozostawał przede wszystkim twórcą, i jako taki był stosunkowo oderwany od rzeczywistości. Jego znajomości w przemyśle muzycznym ograniczały się głównie do personelu jego wydawcy
- Etiudy Klasyków. Od tamtej pory zmalało zainteresowanie płytami z muzyką klasyczną i zyski wydawnictwa spadły do poziomu, na którym Etiudy nie mogły pozwolić sobie na utrzymywanie własnych działów sprzedaży i dystrybucji. Przez ostatnie kilkanaście lat wszystkie płyty Etiudy rozprowadzane były przez Nokturnowe Nagrania, wielką firmę z Manhattanu wydającą głównie muzyką rockową. Z powodu tego ostatniego powiązania Domostroy poznał przy różnych okazjach kilka osób z kierownictwa Nokturn oraz kilku pracowników wydawnictwa, jednakże z żadnym z nich nie pozostawał w bliskich stosunkach.
Inne kontakty zawodowe Domostroya ograniczały się głównie do prawników, których zatrudniał przez lata, by doradzali mu przy zawieraniu kontraktów. Nigdy nie miał agenta, wolał polegać na samym sobie, i tylko od czasu do czasu konsultował się z prawnikami, zwykle wtedy gdy - co zdarzało się często - został wyszydzony i oczerniony w nieodpowiedzialnym, mijającym się z prawdą, nieprzychylnym mu artykule, a oni radzili, żeby podał do sądu gazetę, czasopismo czy wydawcę skandalizującej książki o jego życiu i twórczości. Będąc zdecydowanym zwolenni kiem nieskrępowanej wolności prasy i przez dziesiątki lat działaczem Amerykańskiego Związku Wolności Obywatelskich, zawsze odrzucał ich sugestie.
Jeśli zaś chodzi o resztę muzycznego świata: kompozytorów, wykonawców, impresariów, menażerów oraz przedstawicieli środków masowego przekazu, to choć znał ich wszystkich w swoich najlepszych czasach -przez dwie kadencje pełnił funkcję prezesa związku muzyków i wykonawców, był członkiem zarządu Nowojorskiej Izby Solistów oraz udzielał się w Narodowej Akademii Sztuk i Nauk Nagraniowych, w Stowarzyszeniu Przemysłu Płytowego i w Narodowej Akademii Muzyki Popularnej - obecnie rzadko się z nimi stykał.
Jeśli miałby odszukać Goddarda takimi utartymi kanałami, musiałby spróbować zrozumieć całość przemysłu muzycznego, a następnie zadecydować, która jego część, lub związane z tą częścią osoby, mogłyby mu pomóc w poszukiwaniach.
Ironią było to, że gdyby żył, jak kiedyś, w totalitarnym państwie, charakteryzującym się monopolem jednego przywódcy lub jednej partii, musiałby jedynie zaprzyjaźnić się z osobą o uprzywilejowanej pozycji albo ją uwieść - lub też zasugerować sprytnie innym, że to zrobił - żeby zdobyć dostęp do potrzebnej mu informacji. Dużo łatwiej byłoby znaleźć guzik, który otwiera wszystkie drzwi w zamkniętym, jednopartyjnym, totalitarnym reżimie niż znaleźć jedne zamknięte drzwi - te prowadzące do Goddarda - w otwartym, swobodnie konkurującym ze sobą społeczeństwie amerykańskim.
Ponadto, tak jak nigdy nie wdał się w publiczną dyskusję z tymi, którzy go oczerniali, tak jak nie zwrócił się do sądu o obronę przed ohydnymi pomówieniami prasy brukowej, tak będąc człowiekiem wolnego zawodu, nigdy nie miał zaufania do władz federalnych i stanowych, jak również do dużych firm i koncernów. Ich organizacja i zbiurokratyzowanie pozwalały tworzącym je jednostkom okazywać, jako dowód ich przynależności, tylko te fragmenty osobowości, które pokrywały się z osobowościami ich kolegów, nigdy zaś te, które wskazywały, że dany osobnik jest prawdziwą indywidualnością.
I tak, zamiast poszukiwać pomocy w przemyśle muzycznym, Domostroy skłaniał się raczej do szukania jej u kogoś, kto, podobnie jak on, pracował samodzielnie i któremu korporacyjne czy kolektywne względy nie przeszkadzały w dostępie do świata muzycznego.
Takim człowiekiem był Sidney Nash. Nie miał jeszcze trzydziestki, prawie dziesięć lat pracował jako wolny strzelec, opisując z powodzeniem skomplikowany świat korporacyjnego przemysłu muzycznego w Ameryce. Jego ostatnia praca na temat zawiłości muzycznego biznesu, Muzyka dla ich ucha: Przemyśl plytowy w Ameryce, zdobyła nagrodę Pulitzera, a jego najważniejsza książka, Sonata księżycowa: Muzyka, jednostka i zysk w społeczeństwie amerykańskim, uchodziła w kręgach dziennikarskich za małą klasykę oraz model zdobywania wiadomości i zbierania dokumentacji. Swoim żmudnym badaniom i niezliczonym kontaktom zawdzięczał to, że nic we współczesnym przemyśle muzycznym nie stanowiło dla niego tajemnicy.
W końcowym okresie swojej kompozytorskiej kariery Domostroy znał Nasha całkiem dobrze, a nawet stał się obiektem adoracji młodego krytyka, i choć przez ostatnie kilka lat się nie widywali, wiedział, że Nash, typowy nowojorczyk zajęty głównie sprawami bieżącymi, chętnie spotka się ze znajomym z przeszłości. Poza tym lepiej niż większość ludzi zrozumie przyczyny długiej nieobecności starego przyjaciela na zorientowanej na sukces scenie towarzyskiej Nowego Jorku.
Nash zaproponował Domostroyowi, żeby spotkali się tego samego wieczoru w Fuzz Box, popularnym, modnym klubie w Greenwich Yillage, w którym miał posłuchać nowej grupy punkowej. Kiedy Domostroy dotarł na miejsce, cztery dzieciaki o jaskrawo pomalowanych włosach rzucały się po małej scence w szaleńczym finale. Siedzący samotnie przy stoliku Nash zauważył Domostroya i pomachał do niego. Mimo wysokich dochodów i rosnącej popularności wcale się nie zmienił. W rogowych okularach, workowatym garniturze z tweedu i poliestrowej niemnącej koszuli, w której się pocił, wciąż wyglądał jak rozpustny student.
Wstał i przywitał się ciepło z Domostroyem, niczym prymus, który po wielu latach spotyka ulubionego starego profesora. Pamiętając, że Domostroy lubił Cuba Librę, zamówił dla niego drinka i kolejne piwo dla siebie. Zrobił sobie skręta z trawki, którego trzymał pod stołem, kiedy się nim nie zaciągał.
Po wymianie pytań o zdrowie i powodzenie, Domostroy przeszedł od razu do sprawy.
- Chciałbym cię prosić o przysługę. Pracuję nad pewną sprawą z jedną osobą z przemysłu płytowego i ona chce, żebym dowiedział się wszystkiego co tylko się da o Goddardzie. Prawda jest taka, że nie mam najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać.
Mówił przepraszającym i zakłopotanym tonem. Nash posłał mu wybaczający uśmiech.
- Co chciałaby wiedzieć? - zapytał.
- Cokolwiek - wyrwało mu się niezręcznie. - Tak długo, jak będzie to coś więcej niż sprawy powszechnie znane.
Powszechnie znana - odparł Nash, rozkładając ręce -jest jego muzyka, i nic więcej. Czy twoja przyjaciółka nie wie, że jeśli chodzi o Goddarda, więcej znaczy mniej? Nie słyszała, że to jest człowiek, którego nie ma?
- Oczywiście, że wie - powiedział Domostroy. - Myślała tylko, że z moimi kontaktami... no wiesz... tacy ludzie jak ty... - urwał.
-
Rozumiem. No cóż, mogę ci podać jedynie garść faktów - dodał,
wzdychając. - Jak zapewne wiesz, od dnia, w którym radio WNEW po
raz pierwszy nadało jego muzykę, Goddard sprzedał więcej płyt
niż jakakolwiek inna gwiazda muzyki pop. W sześć lat wydał
sześć
longów,
z których każdy przez wiele miesięcy utrzymywał się na szczycie
list przebojów. Cztery z nich zdobyły platynę, sprzedając się
każdy w nakładzie miliona egzemplarzy. Poza tym przynajmniej
tuzin jego singli okazało się hitami, spośród nich sześć
dostało złoto, przynosząc mu ponad milion dolarów każdy. - Upił
łyk piwa. - Cóż mogę powiedzieć? Ten facet chce być tajemnicą.
- Nigdy go nie spotkałeś? - zapytał potulnie Domostroy.
- To niemożliwe - odparł Nash z rozbawieniem. On jest bardzo dobrze strzeżoną tajemnicą. Największy koncern rozrywkowy w kraju, American Musie Ltd stworzył Nokturnowe Nagrania nie tylko, by produkować i rozprowadzać płyty Goddarda, ale by strzec jego tajemnicy, chronić jego niewidzialności, nie wspominając już o ochronie inwestycji udziałowców w nim i w jego muzyce - przerwał. - Pamiętaj, nie mówimy o taniej reklamie. Mówimy o ogromnych pieniądzach. Dochód ze sprzedaży płyt w tym kraju równa się łącznym dochodom z filmu, telewizji i wszystkich dziedzin sportu zawodowego, a Goddard jest największą żyłą złota w tym biznesie! Największą jak do tej pory! No i co, wiedziałeś o tym wszystkim?
- Wiedziałem - odparł Domostroy. - Czytałem o tym w artykule w „Timesie”.
- Brawo. Zatem musisz wiedzieć, że nic w rocku nie zapewnia takiego sukcesu jak duże dochody. Dlatego, jak długo płyty Goddarda sprzedają się tak dobrze, nikt nie zrobi wyłomu w reklamie Nokturnowych Nagrań i nie zaprosi Goddarda na kolację. To znaczy – poprawił się - można mu wysłać zaproszenie na adres wydawnictwa, ale założę się, że nie przyjdzie!
Przywołał kelnerkę, zamówił kolejne piwo i następną Cuba Librę dla Domostroya.
- Co myślisz o jego muzyce? - zapytał Domostroy.
- Jest dobra, może najlepsza. Gwiazdorstwo zawsze zjadało talent, ale nie u niego. On po prostu staje się coraz lepszy. To prawda, że w jego muzyce słyszy się wpływy, ale jest spójny, zawsze czerpie z najlepszych. Wie, o co mu chodzi. Z tych wszystkich strzępów i zapożyczeń z elementarnej muzyki łacińskiej i amerykańskiego folkloru stworzył najlepsze brzmienie pop, jakie mieliśmy kiedykolwiek. Nie mów mi, że ci się nie podoba!
- Nie bardzo - odparł Domostroy.
- Przepaść pokoleniowa - zażartował Nash. - A może zazdrość? Ile jest naprawdę spójnych dzieł sztuki?
- A co myślisz o tekstach jego piosenek? – zapytał Domostroy obronnie.
Nash zaczął robić następnego skręta.
- Jeśli o mnie chodzi, jego gust literacki dorównuje muzycznemu. Posłuchaj piosenki Z litego glazu. Jaka inna gwiazda muzyki pop śpiewałaby do słów Williama Butlera Yeatsa?
Z litego glazu
Gdzieś w pustej kotlinie
Miłość wytryska i przed siebie płynie1
Albo Świat się kończy? Wyobrażasz sobie kogoś innego układającego muzykę do wspaniałego wiersza Archibal-da MacLeisha?
Zaczął recytować z zapałem:
Świat kończy się, gdy jego symbol obumiera,
Epoka jest naprawdę epoką dopiero,
Kiedy któryś z poetów w swej zmysłowej dumie
Dla zgody duszy nowy znak wynaleźć umie,
Znak o sensie dla zwykłych ludzi nieuchwytnym,
A ich wyobrażenia, choć trwają niezmiennie,
Tracą znaczenie...2
To jest singiel, który sprzedał się w milionach egzemplarzy! Ciężko to skapować, nie uważasz? - zapytał Nash.
- Może - odparł Domostroy - ale co powiesz o piosence typu Trądzikowa Dama? Te wszystkie błyskotliwe gry słów wokół środków farmaceutycznych: Blondit, Nudit, Bicz wilgoci, Soczyste usta. Albo ta druga, Pornutopia to utopia, gdzie śpiewa: „prokreacja to kreacja, antykoncepcja - oszustw lekcja, masturbacja - seksualna inicjacja”. Nie uważasz, że to zupełnie kretyńskie?
Jeśli to jest kretyńskie, to kretyńska jest też kultura, która reklamuje codziennie te głupoty - odparł Nash. - Goddard oczywiście wyśmiewa się z tego! Co więcej, te właśnie teksty rozumieją jego młodzi fani. Tobie mogą się one nie podobać, ale to z powodu twojego wieku. Pamiętaj o tym...
- Ani mi się śni o tym pamiętać. Przez te dziecinne rymowanki w telewizji i w tych wszystkich szafach grających wcale nie jest mi się łatwiej starzeć.
-
Domostroy, bądź sprawiedliwy. Muzycznie, a także jeśli chodzi o
teksty, Goddard jest kulminacją wszystkich swoich poprzedników
w rock'n'rollu: EMsa Presleya, Johna Lennona, Boba Dylana, Eltona
Johna, Bruce'a Springsteena, jak również tego, co najlepsze w
muzyce funk, soul i reggae oraz, oczywiście, wpływów takich
mistrzów, jak Nat King Cole i Tony Bennet. W muzyce Goddarda
możesz usłyszeć cały słownik Karlheinza Stockhausena i
elektronicznych wynalazków, począwszy od Sound City Jo'anna i
Pianomate poprzez organy
Hammonda,
Mooga, Buchla aż do ARP, Putneya, Synthi i Gershwina. Cokolwiek byś
wymienił, on na tym grał!
Domostroy słuchał uważnie. Po chwili powiedział:
Ciągle
nie mogę uwierzyć, że w tym wolnym, zwariowanym na punkcie
środków masowego przekazu społeczeństwie nikt nie potrafi
ustalić tożsamości naszej
najbardziej
popularnej gwiazdy muzycznej!
Każdemu wolno próbować go odnaleźć – powiedział Nash - i wierz mi, prawie każdy próbował. Pamiętasz, jak wszystkie czasopisma dla fanów oferowały nagrody temu, kto potrafi podać nazwisko Goddarda lub przedstawić jego wiarygodne zdjęcie? Jak zgłosiły się setki facetów, z których każdy utrzymywał, że jest Goddardem, a niektórzy nawet śpiewali tak jak on? Jak po tym, gdy prawdziwy Goddard się nie zjawił, by odebrać swoją pierwszą nagrodę Grammy, pierwszą z trzech, które zdobył do tej pory, zaczęły poszukiwać go wszystkie dzienniki i agencje? A także każdy Dick Trący, każdy disc-jockey, każdy pies policyjny i szpicel ze Stowarzyszenia Amerykańskiego Przemysłu Płytowego, każdy sfrustrowany krytyk muzyczny, autor tekstów i kolekcjoner plotek oraz wszyscy inni z Tin Pan Alley, centralnej koterii tekściarzy, wykonawców i firm płytowych! I z jakim efektem? Żadnym. Poczęstowali nas zwykłą zgadywanką i wróżeniem z fu-sów: że nie pokazuje się, ponieważ jest kaleką, że jego twarz została zdeformowana w wypadku samochodowym, że cierpi na chorobę świętego Wita, że został ostrzeżony, by nie wychodził z ukrycia, bo dostanie kulkę zamiast kwiatów i pocałunków od jednego ze swoich fanów lub zazdrosnych rywali. Inni, którzy opowiadali, że się z nim pieprzyli lub rzekomo pomagali mu pisać muzykę, słowa albo jedno i drugie, mówią, że ma fioła na punkcie ćpania, że jest nałogowym palaczem heroiny, który nie chce się leczyć, lub, posłuchaj tylko, że jest zdrutowanogłowym szajbusem z wszczepionymi w mózg drutami, które wywołują halucynogenne wstrząsy i pozwalają mu, i jego zdrutowanogłowym kochankom, podróżować godzinami na elektroseksie! Inni znowu uważają, że jego niewidzialność jest jedynie sprytną reklamą firmy płytowej, najlepszą, jaką dotąd wymyślono. Podtrzymuje zainteresowanie publiczności i chroni gwiazdę od szaleńców, ponieważ tak długo, jak nikt nie wie, kim jest Goddard, nikt nie może do niego strzelić. Piosenkarz, który traci głowę dla swojej publiczności, będzie publicznie stracony. Pamiętasz Johna Lennona?
Nash dopił piwo i zerknął na zegarek.
- Zrezygnowałbym, gdybym był na twoim miejscu - zakończył. - Wszyscy inni zrezygnowali. Goddard mówi o tym, kiedy śpiewa wersy z Ulissesa Joyce'a:
Jestem artysta
Który korzysta
Z niewidzialności3
l dlaczego nie miałby z niej korzystać? Jeśli ktoś tak dobry jak on chce być zagadką, uważam, że należy mu na to pozwolić. I myślę, że nikogo to już nie obchodzi.
- Obchodzi. Moją partnerkę - powiedział Domostroy. - Co mam jej powiedzieć?
Powiedz jej, żeby lepiej zainteresowała się mną. Jestem zdrowy na umyśle, mam wygląd gwiazdy rockowej i, co ważniejsze, nie ukrywam się!
W Nowojorskiej Bibliotece Publicznej Domostroy studiował jeden artykuł za drugim. Wszystkie powtarzały to, co już wiedział, nie przynosząc żadnych nowych wskazówek. Każdego roku płyty Goddarda utrzymywały się na pierwszych miejscach list bestsellerów i każdego tygodnia brzmienie jego muzyki zdobywało coraz większą popularność, aż wydawało się, że wypełnia bez reszty powietrze. Mimo to nikomu nie udało się odkryć, kim jest. Jego zagadka pozostała nie naruszona, mimo ogromnych wysiłków, żeby ją rozszyfrować. Pewien naukowiec z San Francisco zajmujący się liryką muzyczną twierdził, że Goddard jest jego byłym studentem z Berkeley, kierującym się credem Kartezjusza: „Laruatus prodeo - poruszam się w masce”, który pisywał eseje bardzo przypominające słowa najlepszej piosenki Goddarda, „Namiętność duszy”. Naukowiec opowiadał, że kiedy próbował się z nim skontaktować, ten rozpłynął się bez śladu i żaden z jego przyjaciół nie potrafił podać jakiejkolwiek wiarygodnej informacji na jego temat. Disc-jockey z Manhattanu utrzymywał z podobną pewnością, że Goddard jest rolnikiem i wraz z żoną i trójką dzieci mieszka na odległej farmie na północy stanu Nowy Jork. Zaś słynny angielski gwiazdor rockowy przekonany był, że razem z Goddardem grywał w pewnym londyńskim jazz-klubie, zanim obaj odnieśli sukces.
Każdy z licznych psychiatrów wynajętych przez popołudniówki i czasopisma dla fanów sporządził inną charakterystykę Goddarda. Jeden widział w nim patologicznie nieśmiałego młodzieńca z małego miasteczka, który zaszył się w prywatnym azylu, gdzie z pomocą redaktorów muzycznych pisał i nagrywał swoją muzykę. Inny przedstawiał go jako narkomana z przemysłowego miasta wymagającego periodycznej hospitalizacji. Trzeci powiedział, że zanim stał się niewidzialny, znany był światu pod innym nazwiskiem jako drugorzędny piosenkarz muzyki country i tylko dzięki konspiracji CIA, wspartej pomocą wynajętych zawodowych kompozytorów oraz wpływowych przyjaciół z wielkiego biznesu, jak również kochanki, która była znaną hollywoodzką agentką, udało mu się tak długo pozostać nie zdemaskowanym.
Niechętnie Domostroy zdecydował się zajrzeć do Goddard Beat, popularnej dyskoteki na West Side, którą nazwano tak na cześć Goddarda i w której grano jego muzykę. Goddard Beat różnił się tym od innych dyskotek, że zamiast zatrudniać do puszczania płyt disc-jockeyów, angażował wykonawców, często najciekawsze grupy rock'n'rollowe i muzyki pop, dla których występ w Goddard Beat równoznaczny był z przekroczeniem progu Mekki.
Domostroy nie cierpiał dyskotek i trzymał się od nich z daleka, nawet kiedy w okresie swojej popularności zapraszany był do nich przez przyjaciół. Powód był prosty: zmiksowana przez komputer, spotęgowana przez robota i tańczona przez ludzkie automaty muzyka disco nie była sztuką.
Kiedy Domostroy wszedł do Goddard Beat, członkowie jednego z występujących tego wieczoru zespołów z łoskotem znosili ze sceny swój sprzęt elektroniczny, podczas gdy członkowie innej grupy ustawiali własny. Zanim Domostroy zdołał przecisnąć się przez spocony tłum do miejsca przy barze, nowa kapela grała już swój pierwszy kawałek i wszędzie wokół niego ciasno splecione ze sobą pary zaczęły kiwać się w rytm muzyki.
Kiedy w końcu dotarł do baru i zamówił Cuba Librę, barman, Latynos z imponującym wąsem, spojrzał na niego i zapytał:
- Co pan chciał?
- Cuba Libre! - powtórzył Domostroy głośniej.
- Jaka Kuba? - spytał barman ze złością.
- Cuba Libre - odpowiedział wolno, nie dając się sprowokować. - Jest pan barmanem, nieprawda? To rum z colą i plasterkiem limony!
- Wiem, co to jest Cuba Libre. Jestem Kubańczykiem! - warknął barman. - Ale „libre” znaczy „wolny” - ciągnął - a tak się składa, ze wiem, że Kuba nie jest wolna, señor, więc zamiast nazywać swój drink Cuba Libre, co jest kłamstwem, radziłbym, señor, żeby nazywał go pan Wielkim Kłamstwem! Rozumie pan?
- Rozumiem - powiedział Domostroy z kamienną twarzą. - W takim razie proszę mi nalać podwójne Wielkie Kłamstwo. Z dwoma plasterkami limony.
Siedząca obok niego dziewczyna parsknęła śmiechem. Domostroy błyskawicznie odwrócił się do niej. Była, jak barman, Latynoską, miała wyraziste brązowe oczy, kruczoczarne włosy i zęby, które wydawały się aż nazbyt białe.
Czuł się niepewnie, kiedy śmiejąc się, patrzyła na niego, ale ani nie odwrócił wzroku, ani nie omieszkał zauważyć jej pełnych, wysoko osadzonych piersi i kształtnej figury.
- Nie wściekaj się, ojczulku! - Odezwała się do niego. - Następnym razem zamów Tequilę Sunrise.
- Nie jestem twoim ojczulkiem - odparł Domostroy.
- Ale mógłbyś nim być. - Odwróciła się do niego na stołku, gotowa podjąć rozmowę.
- Mógłbym być wieloma rzeczami - powiedział, zastanawiając się, czy jest samotną podrywaczką, co by mu nie przeszkadzało, czy tez zawodową dziwką, na którą nie mógłby sobie pozwolić.
Mógłbyś się także lepiej ostrzyc - dodała, przyglądając mu się.
- Dlaczego?
- Masz za krótkie włosy - powiedziała z przekonaniem. - Nie pasują do twojej twarzy.
- Co powinienem z nimi zrobić? - zapytał z uśmiechem.
- Zapuszczaj je przez miesiąc lub dwa, a potem idź do dobrego fryzjera.
- Gdzie?
Obrzuciła go kokieteryjnym spojrzeniem.
- Na przykład do mnie.
- Dlaczego do ciebie?
- Jestem fryzjerką. Mam pełne kwalifikacje do strzyżenia.
Szybko sięgnęła do torebki, wyciągnęła z niej wizytówkę i wręczyła mu. Domostroy przeczytał na głos:
- „Angelina Jimenez, mistrz fryzjerski. Poprzednio w Hotelu Casa de Campo, La Romana w Republice Dominikańskiej”.
Adres był w centrum Manhattanu.
- Wszyscy nazywają mnie Angel - powiedziała.
Domostroy przedstawił się i przeprosił, że nie ma wizytówki.
-
Strzygę ich - wyjaśniła Angel, wskazując z dumą zespół na
scenie. - Strzygę większość znanych muzyków Nowej Fali. -
Urwała, jakby spodziewała się zobaczyć
na
jego twarzy zdziwienie, a kiedy go nie spostrzegła, dodała: - Jeśli
zobaczysz wspaniałą fryzurę na okładce płyty z muzyką punkową,
rockową, funk czy pop, możesz być stuprocentowo pewny, że to moje
dzieło. Dzięki mnie każdy z nich jest oryginalny... i znam ich
wszystkich osobiście!
- Jestem pod wrażeniem - powiedział, wyczuwając sposobną okazję. Przysunął bliżej stołek.
- Nie mów mi tylko, że ty też zajmujesz się strzyżeniem - powiedziała dziewczyna.
- Nie. Ja wydaję... wydawałem... płyty.
- Żartujesz. Jakie płyty?
- Z moją muzyką.
Obrzuciła go długim spojrzeniem.
- Czy powinnam cię znać? - zapytała po chwili z nutą przejęcia w głosie. - To znaczy, czy znam twoją muzykę?
- Wątpię. Kiedy ją pisałem, nie było cię jeszcze na świecie.
- Nie jesteś jeszcze aż tak stary - pocieszyła go, po czym dodała, całkiem poważnie. - Założę się, że masz ciągle większość swoich zębów.
- To prawda. Niektóre w koronkach, ale moje własne.
- „Twoje zęby są czyste, ale twój umysł jest zaplombowany” - wyrecytowała. - To z Johna Lennona. A jaka jest twoja muzyka?
- To nic takiego, co mógłbym tu zagrać - odpowiedział czyniąc nieokreślony gest.
- Czy grałeś ją kiedykolwiek w sali?
- W sali?
- W sali Carnegie Hali. Grało tam mnóstwo gwiazd muzyki pop.
- Tak. Grałem kilka razy w Carnegie Hali - odpowiedział.
- A w Garden? - dopytywała się dalej.
- Nie. Tam nie. Madison Sąuare Garden był za duży dla mojej muzyki.
- Czy mogłabym kupić twoje płyty w sklepie?
- Mogłabyś. Teraz wiele z nich jest okazami kolekcjonerskimi.
Zamówił drugą kolejkę drinków.
- Co teraz robisz?
Uśmiechnął się.
- Piję drinka. Zapuszczam włosy.
- Nie w tej chwili! Chodzi mi o to, co robisz w życiu. No wiesz.
- Jestem... - zawahał się - ...między jedną a drugą płytą.
- A więc obiecaj mi, że zanim nagrasz kolejną płytę, zadzwonisz do mnie. Ostrzygę cię i przygotuję do zdjęcia na okładkę. Wierz mi, wiele zależy od dobrego zdjęcia!
- Powiedz mi, Angel, strzygłaś kiedyś Goddarda? - zapytał, kiedy sączyli drinki.
- Chciałabym - błysnęła białymi zębami.
- Może strzygłaś go, nie wiedząc, że to on.
- Może. Skąd mogłabym wiedzieć?
- Mógłby nawet być jednym z tych facetów - powiedział Domostroy, wskazując grającą kapelę.
- Co to, to nie - zaprotestowała. - Wszyscy ci faceci znają z płyt każdą nutę głosów swoich kolegów. Rozpoznaliby Goddarda ot tak! - Strzeliła palcami.
- Nie są go ciekawi?
- Oczywiście, że są - odparła. - Przez lata próbowali go rozgryźć. Bez końca gadają o jego odjazdowych numerach, o jego dwutaktach, barrelhousie, śpiewie, transach i harmonice, o jego fizzlach i fuzzboxach, overdubbingu, i o czym byś tylko chciał, i wciąż nie mogą tego zrozumieć.
- Zrozumieć czego?
- Dlaczego uprawia taką podłą grę, dlaczego nigdy nie wiesz, w którą stronę pójdzie w swojej piosence... jak kulka w mechanicznym bilardzie!
- Co jest w nim takiego innego?
- Po pierwsze, jego riffy. Sposób, w jaki wydobywa pewne dźwięki, jak nikt inny prócz niego. Niektórzy punkowcy przysięgają, że Goddard występuje przed publicznością. Wiedziałeś o tym? Przysięgają, że aby zagrać tak ostro i tak dobrze, musi naładować się w kontakcie z żywymi ludźmi.
- Sądzą, że ma własne studio?
-
O, na pewno. Widzisz, własne studio nie jest taką wielką rzeczą w
dzisiejszych czasach! Często przychodzę strzyc ludzi w domu.
Jeden facet z grupy punk-rocka ma tu, na New York Avenue, studio w
dwupoziomowym mieszkanku na ostatnim piętrze z oknami wychodzący
mi
na rzekę, a w nim cały sprzęt do nagrywania i wszystkie
urządzenia elektroniczne, jakie tylko możesz sobie wyobrazić! I
żaden z jego funkodelicznych kawałków nie dostał się nigdy do
pierwszej czterdziestki na liście przebojów!
- Co mówią o ludziach, którzy pracują z Goddardem?
-
Niektórzy mówią, że poprzez Nokturnowe Nagrania ma do swojej
dyspozycji najlepszych ludzi w biznesie. Ale ja strzygę wiele
głów - powiedziała z uśmiechem - i sporo moich klientów
uważa, że Goddard może nagrywać mnóstwo rzeczy samodzielnie.
Jeśli ociemniały Stevie Wonder mógł sam jeden w swoim własnym
studio, kupionym za własne pieniądze, zagrać, nagrać i
wyprodukować taki album jak Muzyka mojego umyslu, dlaczego tak
łebski facet jak Goddard nie mógłby zrobić tego samego? Dlaczego
nie mógłby nagrywać na swoim
sprzęcie,
no wiesz, na własnym syntezatorze, z własnymi sidemanami,
bandboxami, taśmami, szpulkami i całym tym chłamem, diabli wiedzą,
jak on się tam nazywa, tak samo jak Stevie Wonder?
- Czy znasz kogoś, kto twierdzi, że wie, kim jest Goddard? - rzucił Domostroy.
- Oczywiście! Każdy, kogo znam, twierdzi, że ma jakiś pomysł - odparła, wzruszając ramionami - ale między nami mówiąc, nie mają żadnego. Wiedzą tylko, że nie ma drugiego takiego jak on.
- Jak im się wydaje, skąd on jest? Czy jest czarny czy biały?
- Każdy zgaduje. Większość uważa, że nie jest czarny, ale naprawdę to nie wiadomo. Ja powinnam wiedzieć, czy jest hiszpańskojęzyczny, ale i tego nie wiem.
- Co masz na myśli?
- Nagrał kilka piosenek po hiszpańsku. Nie wiedziałeś o tym?
- Nie.
- O tak. To piosenki meksykańskie. Volver, volver, volver i El Rey. Stare pieśni ludowe. Wszyscy Latynosi je znają!
- A jak dobry jest jego hiszpański?
- Niezły, ale ma dziwny akcent. Niektórzy uważają, że jest Amerykaninem meksykańskiego pochodzenia, ale może być równie dobrze jak ja Amerykaninem z San Domingo! - wykrzyknęła z dumą. - Kiedyś strzygłam faceta, który zna wszystkich w „Billboard”, „CashBox" i „Yariety", i powiedział, że Goddard jest... - szukała odpowiedniego słowa - żydowskim muzycznym jajogłowym.
- To znaczy?
- Że jest wykształcony! - Dotknęła czoła wskazują cym palcem. - Kiedy posłuchasz go naprawdę uważnie, zrozumiesz, że chodził do dobrej szkoły muzycznej. Nie tak jak te dupki - Wskazała głową na scenę.
Dwaj młodzi ludzie z zespołu podeszli do nich i powiedzieli Angel, że zbierają się do wyjścia. Podniosła się, żeby pójść z nimi. Kiedy dziękowała Domostroyowi za drinki, ostatni raz przyjrzała się uważnie jego twarzy i rękom.
- Twoja skóra jest odrobinę za sucha. Powinieneś używać środków nawilżających. Czy wiesz, że najlepsza jest czysta galaretka z petroleum? - Uśmiechnęła się.
- Do rąk całkiem dobre są gliceryna i tlenek lub, jeśli chcesz być oryginalny, kup sobie kilka preparatów z kwasem stearynowym, glikolem propylenowym, stearynianem glicerynowym, olejkiem purcellin. – Widać było, że bawi ją demonstrowanie wiedzy zawodowej.
- Olejek purcellin jest naprawdę doskonały. Otrzymuje się go z gruczołów kaczek i gęsi. To dzięki niemu woda spływa kropelkami po ich upierzeniu!
Tymi słowami pożegnała go, by dołączyć do swoich przyjaciół.
* * *
Domostroy był teraz przekonany, że wszelkie próby wytropienia Goddarda przez środowiska muzyczne, kręgi biznesu lub kanały rządowe skazane są na niepowodzenie. Nawet z pomocą Andrei nie miałby ani środków, ani energii, żeby rozpocząć tego typu śledztwo, co więcej, nie miał żadnego powodu, by wierzyć, że odniesie sukces tam, gdzie tak wielu poniosło klęskę.
Musi istnieć ścieżka, która do niego prowadzi. Ale gdzie jej szukać?
Domostroy zaczai słuchać muzyki Goddarda, godzina po godzinie, z zamkniętymi oczami. Kształt melodyczny jego utworów był zawsze oryginalny, tempo pulsowało podniecająco, głos piosenkarza był mocny i wibrujący, o dobrej dykcji i koloraturze, a słowa piosenek, to niespokojne, to czułe, rzadko ograbiały muzykę z jej dramaturgii.
Po pewnym czasie Domostroy zaczai podejrzewać, że Goddard zręcznie zmiksował dźwięki prawdziwych instrumentów z syntezatorem, który przechowując elektronicznie zakodowane brzmienie kilku instrumentów pozwolił mu, po naciśnięciu klawiszy, włączyć wieloinstrumentalny akompaniament czy nawet akompaniament całej orkiestry. Zauważył, że tylko raz Goddard nagrał cudzą kompozycję - dwie piosenki w języku hiszpańskim, o których wspomniała Angel - i nawet wtedy przerobił ją radykalnie pod słynne brzmienie Goddarda. W przeszłości oba te utwory wykonywane były często przez latynoskich piosenkarzy, a zatem skoro Goddard zadał sobie trud ich zaaranżowania, przetłumaczenia i nagrania, te proste, ludowe pieśni musiały być dla niego ważne. Na jego pozostałych płytach nie było jednak niczego, co wskazywałoby na wpływy latynoskie. Może usłyszał te melodie podczas swoich podróży w meksykańskich nocnych klubach lub na festiwalach muzyki latynoskiej i spodobały mu się na tyle, że poświęcił swój czas, talent i energię, by spopularyzować je w Stanach? Kto wie? Mogło być tuzin innych równie prawdopodobnych powodów.
* * *
Kilka dni po spotkaniu z Nashem Domostroy poszedł odwiedzić Samuela Scalesa w biurach Mahler, Strauss, Haendel i Penderecki, ogromnej firmie prawniczej reprezentującej interesy wielu klientów ze świata artystycznego, głównie muzyków. Parę lat temu Scales negocjował kontrakt Domostroya z Etiudą Klasyków i w tym czasie obaj mężczyźni spotykali się często na gruncie towarzyskim. Firma Scalesa, mieszcząca się do niedawna w kamienicy na East Side, doskonale odzwierciedlała rozkwit przemysłu rozrywkowego w Ameryce, ponieważ teraz zajmowała sześć pięter w gmachu Hammer-klaviera, jednym z najwyższych futurystycznych wieżowców Manhattanu.
Domostroy dzielił poczekalnię z ciągle olśniewającą podstarzałą gwiazdą filmową i parą czarnych muzyków rockowych. Odprowadzany przez recepcjonistkę do biura Scalesa mijał rzędy biurek i dziesiątki przegródek, z których dochodził hałas elektrycznych maszyn do pisania, teleksów, telefonów i fotokopiarek. Zdziwił go widok tak wielu sekretarek pracujących na najnowszym sprzęcie elektronicznym i kiedy pomyślał, po co tu przyszedł, poczuł nagły wstyd i zażenowanie.
Scales uniósł się zza swojego wielkiego biurka z drzewa różanego, ustawionego pod zajmującym całą ścianę oknem, pięćdziesiąt pięter nad Madison Avenue. Mocno opalony, z zaczesanymi do tyłu srebrnymi włosami, z czołem i policzkami wygładzonymi operacją plastyczną, wyglądał jak czterdziestoparoletni playboy z Beverly Hills. Gestem ręki zaprosił Domostroya do środka.
- No, no! Jestem zaskoczony, widząc cię w tak dobrej formie - zażartował - po tych wszystkich strasznych historiach, jakie o tobie słyszałem.
- Jakich strasznych historiach? - zapytał Domostroy, zmuszając się do szerokiego uśmiechu.
- Cygańskie życie. Chałturzenie w najdziwniejszych miejscach. Trwonienie czasu. - Roześmiał się i gestem ręki wskazał, by zajęli miejsca. - Prawda czy nie?
- Prawda - odparł Domostroy siadając. - To właśnie trzyma mnie w dobrej formie.
Scales odsunął na bok papiery i nachylił się nad biurkiem.
- Co mogę dla ciebie zrobić, Domo? - zapytał. – Masz jakieś nowe arcydzieło? Może nowe Oktawy?
- Niezupełnie. Pracuję nad czymś z pewną osobą - powiedział, zebrawszy się na odwagę.
- Uważaj! Ciągle pamiętam nagonkę w prasie na temat twoich „tajnych” współpracowników i jak te enuncjacje zaszkodziły twojej reputacji. Czy tym razem chodzi rzeczywiście o muzyczną współpracę? - zapytał zaciekawiony.
- Tylko w pewnym sensie. I nie więcej niż w poprzednich przypadkach. Z tym, ze teraz potrzebuję rady. Nie zabiorę ci dużo czasu - dodał, przypominając sobie nieprzyzwoicie wysokie honoraria Scalesa z dawno minionych czasów.
- Zamieniam się w słuch.
- No więc... moja partnerka i ja zastanawiamy się... jakie mamy szansę wytropienia Goddarda.
Scales uniósł brwi.
- Goddarda. T e g o Goddarda?
- Tak.
- Po co?
- Możesz mi wierzyć, mamy dobry powód – zapewnił Domostroy.
- Na przykład jaki? Morderstwo? Czy możesz udowodnić, że Goddard kogoś zabił? - zapytał lekko zniecierpliwiony.
- Nie, ale...
-
Bo jeśli nie, radzę ci, nie trać czasu. - Urwał i zamyślił
się. - Właściwie, nawet jeśli mógłbyś coś takiego udowodnić,
odnalezienie go nadal nie byłoby łatwe. Kiedyś prowadziłem dość
znaną sprawę, w którą zamieszany był więzień z
Leavenworth. - Zamilkł na moment,
po
czym zaczął opowiadać Domostroyowi jedną ze swoich
ulubionych historyjek. - Ten człowiek od dwunastego roku życia
przesiedział za różne przestępstwa, w tym za zamordowanie jednego
współwięźnia i poważne zranienie innego, jakieś
dwadzieścia pięć lat w pudle. Siedząc w więzieniu,
niewidzialny dla świata, komponował muzykę i pisał słowa
piosenek w stylu country, a następnie wysyłał je do
niektórych luminarzy muzycznych. Ci byli przekonani, że odkryli
geniusza i zaangażowali mnie, żebym pomógł załatwić mu
ułaskawienie. W rezultacie, w wieku trzydziestu siedmiu lat
facet przyjechał do Nasłwille i został przyjęty przez
środowisko muzyków country and western, jakby był klonem
Johnny'ego Casha.
Chociaż jego muzyka, w najlepszym wypadku przeciętna, miała łagodne brzmienie, teksty piosenek - przeciwnie. Wyrażały pogardę dla mas, które w jego mniemaniu były ciemne, cyniczne i zepsute. Facet uważał, że jeśli chcesz być mężczyzną, musisz, dla zachowania twarzy, zabić każdego, kto ci zagraża. Ale odkąd jego pojawienie się zamienione zostało w wydarzenie publiczne z gatunku „biedak bogaczem”, wszyscy spodziewali się, że człowiek, dla którego przemoc była muzyką, będzie teraz tylko muzykiem, szlachetnym dzikusem, łagodnym więźniem klawiatury o talencie muzycznym zdolnym wyzwolić jego duszę. Nie trzeba dodawać, że mimo ziejących nienawiścią tekstów jego muzyka, jakby na zawołanie, zyskała na pierwszych stronach gazet najbardziej pochlebne recenzje, jakie kiedykolwiek napisano na temat stylu country, i tak, w piekielnie spektakularny sposób, jak nikt dotąd, nasz geniusz rozpoczął muzyczną karierę. Ale...
Scales rozparł się wygodnie w fotelu.
- Ale - ciągnął - niecałe dwa tygodnie później, siedząc w pewnej kawiarni, zapytał, czy może skorzystać z toalety. Barman, dwudziestodwuletni muzyk, świeżo żonaty łagodny facet, który pracował tam na pół etatu, poinformował go, że kawiarnia nie posiada publicznej toalety. Mówił prawdę, ale nasz szlachetny dzikus mu nie uwierzył i, prawdopodobnie, żeby nie stracić twarzy w oczach dwóch młodych kobiet, które mu towarzyszyły, zadźgał młodzieńca nożem za to, że go okłamał. Po czym zniknął. Udało mu się ukryć przed policją, napisać wiele nowych piosenek i, prawdopodobnie w porozumieniu z którymś z dawnych sponsorów, opublikować je pod innym nazwiskiem. Piosenki te śpiewane były przez kilku najlepszych gwiazdorów country and western, zanim gazety dowiedziały się, kim jest ich autor. Z tego, co wiem, pisze nadal, pozostaje wciąż na wolności i znowu jest niewidzialny. Nikt nie ma pojęcia, jak teraz wygląda, czy zabił jeszcze kogoś i czy ktoś, a jeśli tak to kto, mu pomaga. A przecież powszechnie wiadomo, że facet jest mordercą! Jeśli on może się ukryć i pisać w ukryciu swoją muzykę, pomyśl, co przy poparciu Nokturnowych Nagrań może ujść na sucho Goddardowi! - Popatrzył smutno na Domostroya.
- A zatem uważasz, że poszukiwanie Goddarda jest całkowitą stratą czasu?
- Moim zdaniem, tak - odpowiedział Scales. - Przynajmniej dotąd tym było dla, jak mi się wydaje, jakichś kilku tysięcy ludzi.
- To znaczy, że nie mam najmniejszej szansy, żeby go odnaleźć?
- Tak właśnie myślę.
- A Nokturnowe Nagrania? Oni muszą się z nim kontaktować, prawda? Jak? Jak przekazuje im swoją muzykę?
-
Prawdopodobnie pocztą. Od czasu ich pierwszej konferencji prasowej
na temat Goddarda Nokturnowe Nagrania trzymają się tej samej
wersji. Twierdzą, że nikt z firmy nigdy nie spotkał Goddarda
osobiście i że nikt z nich nie wie, kim lub gdzie jest Goddard.
Dlatego
Nokturnowe
Nagrania, nawet gdyby chciały, nie mogą wyjawić jego tajemnicy.
- Wierzysz im?
- Czy mam jakiś dowód, że kłamią?
- A rząd? - nalegał Domostroy. - Ktoś w rządzie musi wiedzieć, kim jest Goddard.
- Daj spokój, Domo - żachnął się Scales. - Co to obchodzi rząd? Goddard jest piosenkarzem rockowym, a nie głową obcego państwa w przebraniu czy sowieckim lub amerykańskim superszpiegiem na wolności!
- Ale przecież Goddard dostaje pieniądze z Nokturnowych Nagrań! A co z podatkami? Czy ludzi z rządu nie interesują jego podatki? Z pewnością interesowały ich moje w okresie, gdy komponowałem i nagrywałem. Rok w rok sprawdzali moje dochody - Domostroy był coraz bardziej sfrustrowany.
-
Wiem - odpowiedział miękko Scales. - Prowadziłem wtedy twoje
interesy. - Wyprostował się w fotelu. - O ile pamiętam - ciągnął
z przesadnym spokojem - mniej więcej rok po tym, jak ukazał się
pierwszy duży album Goddarda i zaczęły się pierwsze duże
pieniądze,
komisja
Kongresu zleciła urzędowi finansowemu przeprowadzenie
skrupulatnej kontroli wszystkich transakcji z Goddardem. I
urząd finansowy nie znalazł w nich żadnych nieprawidłowości.
Przeciwnie, jak wyjawił Oscar Blaystone, prezes Nokturnowych
Nagrań,
firma
przesyłała honoraria Goddarda na numeryczne konto w szwajcarskim
banku, ale dopiero po odciągnięciu wszystkich stanowych,
miejskich i federalnych podatków. Co znaczy, jak stwierdził
publicznie pracownik urzędu finansowego, zachowując incognito,
Goddard dobrowolnie zrezygnował z ogromnych ulg podatkowych, z
których, zgodnie z amerykańskim prawem podatkowym, mógł
skorzystać jako artysta pracujący na
własny
rachunek. - Urwał. - Oznacza to również, że tak długo jak jego
dochody są prawidłowo i maksymalnie opodatkowane, Goddardowi nie
grożą żadne przepychanki z urzędnikami podatkowymi. Biorąc zaś
pod uwagę nadzwyczajną dyskrecję, jaką Szwajcarzy gwarantują
ludziom z rzeczywiście wysokimi kontami (a wyobrażasz sobie, jak
wysokie musi być jego konto!), Goddard bez najmniejszego trudu może
przelewać pieniądze ze szwajcarskiego banku na konta na swoje
nazwisko albo na nazwisko Johna Doe do banków na całym świecie,
nie obawiając się zdemaskowania. Co jeszcze chciałbyś wiedzieć,
Domo? - zapytał zerkając na kalendarz na biurku.
- Nic. Chyba powiedziałeś mi wszystko. - Wstał. Masz dla mnie jakąś radę? - zapytał, kiedy Scales odprowadzał go do drzwi.
- Pisz muzykę i staraj się nie trafić do gazet. Nie wychodzisz na tym dobrze - odparł Scales potrząsając głową. - Mówię serio. Swoją drogą, czy Etiuda nie jest ciągle twoim wydawcą?
- Tak. Nadal sprzedaje moje płyty.
- No cóż. Płyty Etiudy rozprowadzane są przez Nokturnowe Nagrania. A więc jeśli napiszesz trochę więcej muzyki, znajdziesz się w tej samej łodzi co Goddard! Czy jest lepszy sposób, żeby go odnaleźć?
- Ale jak się dowiem, że ten drugi w łodzi to Goddard?
- Nie dowiesz się. I w tym szkopuł - roześmiał się Scales, zamykając drzwi.
Słuchając muzyki Goddarda i rozmyślając o własnym losie, Domostroy przypomniał sobie lepsze czasy, kiedy jeździł z koncertami lub promocją najnowszego nagrania. W okresie gdy jego płyty sprzedawały się dobrze, a jego muzyka była u szczytu popularności, występował często w programach publicystycznych i muzycznych w radiu i telewizji w różnych częściach kraju. Korespondencja od jego fanów była wtedy tak obfita, ze Etiuda wysyłała mu jedynie wybrane listy, ponieważ nie był w stanie przeczytać wszystkich. Jedna z sekretarek w Etiudzie Klasyków sortowała pocztę i wysyłała mu ekspresem tylko listy od krytyków, poważnych słuchaczy oraz studentów muzyki. Korespondencję kwalifikującą się do natychmiastowego wyrzucenia do kosza, którą stanowiły głównie naiwne zapewnienia o uwielbieniu, kwitowała sama zwyczajową formułką.
Myśli Domostroya powróciły do rozmowy, jaką odbył kiedyś z pewnym przystojnym gwiazdorem hollywoodzkim. Aktor powiedział mu, że większość listów, które otrzymuje od niezliczonych wielbicielek, jest tak szablonowa i banalna, że nawet kiedy dołączone do nich zdjęcia przedstawiają autorki jako piękne i zmysłowe kobiety, nigdy nie odczuwa chęci ich poznania.
- Typowy list od kobiety - powiedział - cały jest o tym; jak bardzo mnie kocha, jak bardzo chce się ze mną spotkać, jak bardzo będzie się upajać każdą chwilą ze mną, jak bardzo liczy na to, że pójdę z nią do łóżka! Cały jest o n i e j i o tym, czego ona chce. A co ze mną? Czy mam dupczyć amerykańskie kociaki tylko dlatego, że jestem gwiazdorem, którego pragną?
Gdyby tylko któraś z tych zepsutych pizd choć przez chwilę pomyślała o mnie - ciągnął - wiedziałaby, że jedynym sposobem, żebym się z nią umówił, nie jest zaoferować się, bym ją przerżnął (sam mogę przelecieć, kogo mi się podoba), ale w jakiś inny sposób pokazać, że mnie rozumie. Czy widziała wszystkie moje filmy, w tym te wczesne, w których grałem ogony? Czy czytała wszystko, co o mnie napisano? Czy domyśliła się, dlaczego w moich wywiadach powiedziałem to, co powiedziałem, i czy to była prawda? Dlaczego lubię niektóre z moich filmów, a innych nienawidzę? Dlaczego jestem dumny z niektórych ról, a z innych nie? Kiedy już zrobi to wszystko, niech przekona mnie, że wie, czego potrzebuję i że bardziej niż jakakolwiek inna kobieta, którą sam mógłbym poderwać, może mi to dać. Cudownie byłoby spotkać taką wielbicielkę! Ale jeśli taka istnieje, z pewnością jeszcze do mnie nie napisała, i randkę z nią wciąż mam przed sobą. A ty, Domostroy? Czy miałeś kiedyś wielbicielkę, która cię zrozumiała?
- Może jedną - odparł wymijająco - ale jej nie rozumiałem.
* * *
Wszystkie drogi, o jakich myślałem do tej pory, są złe - oznajmił Domostroy Andrei. - Są złe, ponieważ prowadzą w jedną stronę, od nas do Goddarda.
- Czy jest jakaś inna droga?
- Tak. Od niego do nas. Musimy zmusić go, by wyszedł z kryjówki, a wtedy go zdemaskujemy. Nie na odwrót.
- Prawdopodobnie Goddard ma niejedną kryjówkę - zauważyła. - Cały świat może być jego kryjówką.
- To prawda. Musimy zatem ułożyć dobre zaproszenie od ciebie do Goddarda, wysłać je do niego i mieć nadzieję, ze zaintrygujemy go tak bardzo, że wyjdzie z ukrycia, żeby cię odszukać.
- Czym takim mogłabym go zaintrygować?
- Tym, co napiszesz w liście. Musisz wzbudzić w nim tęsknotę do siebie, do kogoś, kto tak dobrze go rozumie. Jeśli ci się to uda, nim się spostrzeżesz, Goddard przyjdzie po ciebie.
- Jak dobrze go rozumiem? - Skrzyżowała ręce na piersiach i wykrzyknęła: - Ty jesteś kompozytorem, Patricku, ty rozumiesz go lepiej, niż ja kiedykolwiek mogłabym go zrozumieć! W jednym ze swoich dawnych wywiadów powiedziałeś, że muzyka jest „jedynym duchowym osiągnięciem twojego życia”! W innym stwierdziłeś, że „jest udręką, którą tylko kompozytorzy mogą u siebie rozpoznać”! Pomyśl o jego muzyce, Patricku! Jego muzyka jest jego duchowym adresem. Ona może powiedzieć nam, kim jest Goddard! - Przerwała podniecona, po czym ciągnęła dalej. - Na pewno potrafiłbyś odgadnąć, kto ukształtował go jako artystę. Czy był to jakiś kompozytor? Nauczyciel muzyki? Ktoś, kto przesądził o wyborze instrumentów lub aranżacji utworów? Jakiś inżynier lub dźwiękowiec albo jeden z tych nowych magików od muzyki elektronicznej? Czy nie możesz ustalić, kim jest, na podstawie jego muzyki?
Jej entuzjazm i tok rozumowania były zaraźliwe.
- Mogę spróbować - odparł Domostroy. - Jego melodie i układ harmoniczny, rytm i formy muzyczne prawdopodobnie mówią o nim więcej niż jego charakter pisma, wykresy astrologiczne czy linie jego dłoni. Podobnie jak teksty piosenek. - Przerwał. - Na przykład jedna z nich zatytułowana jest Fuga. Oczywiście, w muzyce, fuga oznacza kontrapunktowe imitacje, ale w psychiatrii oznacza stan ucieczki od rzeczywistości. Takie rzeczy mogą faktycznie powiedzieć nam więcej o Goddar-dzie, niż na przykład moglibyśmy wydedukować z jego wyglądu.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Podniosła się na łóżku i nachyliła nad nim.
- To, że nie przyjdzie do ciebie jako Goddard. To, że może być kimkolwiek.
- A może już go spotkałam? A może Goddard to ten wysoki typek z mieszkania obok, który zawsze mówi mi „dzień dobry”?
Jeśli
nim jest, to na pewno się nie przyzna, nawet tobie. Skoro przez
cały ten czas pozostawał w stanie fugi i utajnienia, nie
spodziewasz się chyba, że wejdzie, uściśnie ci dłoń i
przedstawi się jako Goddard? Poza tym jestem przekonany, że jego
głos na co dzień brzmi
całkiem
inaczej niż ten z płyt, podobnie jak w przypadku wielu
piosenkarzy muzyki pop. Mnóstwo pracy włożono w ukrywanie
Goddarda i zrobiono na tym mnóstwo pieniędzy. On czy też stojący
za nim ludzie nie oddadzą ich tak łatwo tylko z powodu sprytnego
listu od zakocha nej wielbicielki. Nawet jeśli spodoba mu się
twój list i będzie go kusiło, żeby poznać cię osobiście, on
lub jego wspólnicy przyślą zapewne kogoś, żeby cię sprawdzić,
żeby przekonać się, że nie próbujesz zastawić na niego
pułapki.
- Na przykład kogo?
- Kto wie? To może być mężczyzna, kobieta, a nawet para. Ktokolwiek. Facet, który zaczepi cię na przyjęciu, domokrążca, nawet ten typek z mieszkania obok! Nie wiemy, kto pracuje dla Goddarda! Tak naprawdę, jeśli Goddard zainteresuje się tobą, jestem całkiem pewny, że będzie musiał przyjść do ciebie incognito, jako zwyczajny człowiek, nie przyznając się do swojego sukcesu, bogactwa i sławy, czy do tego, że czytał twój list. Możesz kochać się z Goddardem, słuchać bicia jego serca lub historii jego życia i nigdy nie dowiedzieć się, że to on.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że po wysłaniu mojego magicznego listu muszę rzucać się w ramiona każdego prostaka, który mnie zaczepi, ponieważ może być Goddardem? - zapytała Andrea.
- Może będziesz musiała. A kiedy już to zrobisz, spróbuj dowiedzieć się, czy on jest tym, który czytał twój list.
- Ale ja nie chcę oddawać się zwykłemu prostakowi.
- W takim razie szansa poznania Goddarda może przelecieć ci koło nosa. A co, jeśli jedynym powodem jego niewidzialności i tajemniczości, a także jego sukcesu, jest to, że lubi być zwykłym prostakiem?
Zastanowiła się nad tym w milczeniu, po czym spytała:
- Dokąd wyślemy ten list?
- Do Nokturnowych Nagrań.
- Czy każdego dnia nie przychodzą do nich setki listów do Goddarda?
- Prawdopodobnie tak. Ale nie mamy innego adresu, pod który moglibyśmy napisać. Nokturnowe Nagrania przyznają, że poczta od wielbicieli dochodzi do tysiąca listów tygodniowo i że mają specjalny personel, który się nią zajmuje. Jestem pewny, że z tej masy przesyłają mu tyko niewielką część.
- Dlaczego więc mieliby przesłać mój list?
- Jeszcze nie wiem. Musi w nim być coś niezwykłego i przekonującego.
-
Pamiętaj, Patrick, że ten list może nawet nie dojść do
niewidzialnego chłopca. Może w tygodniu, w którym przyjdzie nasz
list, będzie miał lepsze rzeczy do roboty
niż
czytanie poczty od fanów. A co, jeśli będzie akurat w podróży?
Albo... - urwała.
Jeśli przeczyta list i się nim nie zainteresuje?
To też - przyznała.
- Wyślemy kilka listów - powiedział Domostroy. - Jeden po drugim.
* * *
Domostroy bał się śmierci, nie choroby czy bólu lub poniżenia w związku z towarzyszącym umieraniu znie-dołężnieniem, ale samej śmierci: nagłego końca własnego „ja”, kresu istnienia, ostatecznego, arbitralnego rozpłynięcia się całej konkretnej historii Patricka Domo-stroya.
Myśl o tym nachodziła go często, zarówno w dzień podczas krótkich chwil radości czy przyjemności - jak i w nocy, kiedy wyrwany z koszmarów sennych o umieraniu leżał samotnie w ciemności świadomy własnego strachu przed śmiercią.
Wszyscy muszą kiedyś umrzeć i Domostroy wiedział, że dla większości ludzi ich przeszłość, życie, jakie przeżyli, było jedyną rzeczywistością, której śmierć nie mogła im odebrać. Jednakże, chociaż śmierć może zakończyć fizyczną egzystencję Patricka Domostroya, nie może położyć kresu egzystencji jego muzyki, która jako forma abstrakcyjna trwać będzie w przyszłości. Jego muzyka była jak cień postępujący przed nim, i dopóki komponował, uważał się za istotę bez historii, za kogoś, kto tworzy środki, by przeżyć samego siebie.
W czasach gdy komponował, widział w swojej muzyce klucz, który otworzy przed nim drzwi do przyszłości. Miał wielu młodych wielbicieli i wierzył, że ci ludzie go przeżyją, stając się w ten sposób propagatorami i posłańcami jego muzyki w latach, które nadejdą. Kiedy jego utwory były szeroko znane, a on sam sławny, dbał, by zamek i zawiasy tych drzwi były dobrze naoliwione. Odpisywał na stosy listów od młodych mężczyzn i kobiet, którzy ze szczerym entuzjazmem wychwalali jego talent, kilku z nich w sposób niezwykle przenikliwy. Od czasu do czasu, dla zaspokojenia własnej próżności, czy nawet bardziej dla zadbania o swoją przyszłość, ośmielał ich i posuwał się tak daleko, że umawiał się na rozmowę z tym lub owym spośród swoich gorących wielbicieli.
Pamiętał zwłaszcza jedną dziewczynę, studentkę muzyki z jakiegoś uniwersytetu w Michigan. Napisała do niego, że jego muzyka tak wiele dla niej znaczy, że rozmowa z nim byłaby dla niej najważniejszą chwilą w życiu. Zapewniła go, że nie sprawi mu kłopotu i że jedyne, o co go poprosi, to autograf na egzemplarzach nut jego utworów i na płytach. Przyjedzie do Nowego Jorku w każdej chwili, kiedy będzie mu wygodnie się z nią spotkać. Wystarczy, że zadzwoni do niej na jej koszt i powie kiedy. Do listu dołączone było zdjęcie szczupłej, młodej, ładnej dziewczyny. Domostroy zadzwonił do niej i wyznaczył weekend, który zamierzał spędzić w Nowym Jorku. W rozmowie wydawała się czystą niewinnością, rozpływała się w podziękowaniach, a ponieważ okazało się, że nie zna miasta, umówili się na spotkanie w jej hotelu.
Kiedy przyszła, siedział przy stoliku w barze hotelowym. Rozpoznała go natychmiast. Wysoka i pełna wdzięku, z szeroko otwartymi niebieskimi oczami oraz owalną twarzą okoloną kasztanowymi włosami podeszła do stolika i przedstawiła się. Prosty ubiór nosiła z wdziękiem, ze swego rodzaju stylową niedbałością, widać było jednak, że jest nieśmiała. Kiedy miała mu podać rękę, była tak podniecona, że upuściła stos nut i płyt, które przyciskała do piersi. Rzucili się, by je pozbierać, zderzając się głowami pod stołem. Wtedy dziewczyna wyznała, że paraliżował ją lęk, iż wyda mu się niezdarą i tępakiem. Teraz zapewne ma o niej jak najgorszą opinię.
Domostroy starał się ją rozluźnić. Zamówił drinki i kiedy dziewczyna sączyła swój, czerwieniąc się ze wstydu, powiedział żartobliwie, że to on powinien się czuć niepewnie, siedząc naprzeciw kogoś tak młodego i atrakcyjnego jak ona. Powoli zaczęła się otwierać. Mówiła o sobie i o swoich studiach, opowiedziała mu, jak kolega z uczelni, który był jego fanem, polecił jej po raz pierwszy jego muzykę, i dodała, że dzięki niej odkryła w sobie emocje, których nigdy wcześniej nie znała.
Kiedy mijały minuty, Domostroy próbował rozstrzygnąć, jakie są jego uczucia wobec młodej kobiety. Czy powinien przedłużyć ich wspólny wieczór i na koniec zabrać ją do łóżka, czy też zostawić ją i dołączyć do grupy przyjaciół, bawiących na przyjęciu urodzinowym młodej, ponoć bardzo seksownej, francuskiej wiolonczelistki, która, jak sądzili, powinna mu się spodobać. Przyjęcie odbywało się w Sali Tęczowej, nocnym klubie na ostatnim piętrze Budynku RCA.
Domostroy miał skłonność do popadania w rozterkę nad błahymi sprawami: gdzie zjeść kolację, w co się ubrać, z kim się umówić na randkę, jak długo zostać na przyjęciu. Przyjaciele z kręgów literackich widzieli w jego chronicznym niezdecydowaniu syndrom „Doktor Jekyll - Mister Hyde”. Ci spośród jego przyjaciół, którzy wierzyli w astrologię, uważali go za typowego Bliźniaka, wiecznie rozdartego między parami sprzecznych impulsów.
Mógłby, oczywiście, zabrać swoją wielbicielkę z Michigan do Sali Tęczowej, przedstawić przyjaciołom, a następnie odwieźć do hotelu; mógłby pójść tam sam, spotkać się z francuską wiolonczelistką, umówić z nią na randkę za dzień albo dwa, a następnie wrócić do hotelu i spędzić noc z gościem spoza Nowego Jorku.
Próbował ocenić sytuację w kategoriach odpowiedzialności. Czy byłoby rzeczą uczciwą zabrać dziewczynę do łóżka, potraktować jak przedmiot, symbol młodości i czystości, który może użyć do zaspokojenia własnej ambicji?
Z drugiej strony, rozmyślał, dziewczyna widziała w nim artystę uosabiającego dojrzałość, siłę twórczą i wiele barwnych, choć dziś już zapomnianych publicznych kontrowersji. Kreując dla swoich potrzeb obraz jego osoby, uczyniła go częścią samej siebie, ale ten wytwór jej wyobraźni zawładnął nią tak jak narkomanem narkotyk, od którego jest uzależniony. Czy poszukując go, nie okazała się jednak osobą, która jest w stanie sama zdecydować, że chce utrzymać go jako źródło swojej obsesji - stać się jego kochanką i wziąć go do łóżka, jakby był przedmiotem, rzeczą stworzoną tylko po to, by zaspokoić jej pragnienia?
Pomyślał, że dziewczyna musiała zauważyć jego nerwowość, gdyż spojrzawszy na zegarek, stwierdziła, że zabrała mu już za dużo czasu. Podziękowała raz jeszcze za spotkanie, a następnie oznajmiła, że musi mu coś wyznać: może nie powinna tego mówić, powiedziała, ale powodem, dla którego tak bardzo pragnęła się z nim spotkać, jest to, że cierpi na ostrą białaczkę myelo-monoblastyczną, nieuleczalną chorobę atakującą szpik kostny, jak również wątrobę, śledzionę oraz węzły limfa-tyczne, i według lekarzy, oraz wszystkich książek, które czytała na ten temat, za rok nie będzie już żyła. Upewniwszy się, że w ostatniej fazie swojej choroby przykuta będzie do szpitalnego łóżka, zdecydowała się pokonać swoją wrodzoną nieśmiałość i zrobić wszystko, co w jej mocy, póki jeszcze może się poruszać, by spotkać się z Patrickiem Domostroyem, osobą, która najbardziej wzbogaciła jej życie.
Przyjrzał się jej uważnie. W jej wyglądzie czy sposobie bycia nic nie zdradzało śladów choroby, przeciwnie, wydawało się, że tryska zdrowiem. Powiedział jej, że w obecnych czasach, i w jej wieku, równie dobrze może zostać wyleczona i żyć wiele lat, nawet przeżyć swoją rodzinę i przyjaciół. Albo tez kres jej życiu położyć może nie białaczka, ale, dajmy na to, wypadek samochodowy. Tylko przypadek może zmierzyć się z tym, co w naszym życiu nieuniknione; przypadek w ostatecznym rozrachunku dostarcza człowiekowi jedynego usprawiedliwienia, a przez to jedynego pocieszenia względem tego co irracjonalne.
Mówiąc to, przyglądał się dziewczynie, widział, jak miękka i nieskazitelna jest jej skóra, jak gęste i lśniące są jej włosy. Jej oddech wydawał się doskonale równy, i kiedy pod pretekstem usunięcia z kołnierza kawałka nitki, dotknął jej szyi i policzka, jej skóra była sucha i chłodna.
Miał wrażenie, że w ogóle nie jest chora, że wymyśliła chorobę, by usprawiedliwić swoją wizytę, jak również by wzbudzić w nim współczucie, a przez to i zainteresowanie swoją osobą, w nadziei, że zostanie z nią dłużej niż z jakąkolwiek inną wielbicielką, która nie miała mu nic do zaoferowania prócz młodości, niewinności i naiwnego podziwu. Dlatego postanowił nie ułatwiać jej zadania, lecz wyplątać się natychmiast z tej sytuacji. Poprosił o rachunek i czekając na niego, szybko podpisał wszystkie nuty i albumy, które ze sobą przyniosła, następnie uprzejmie odprowadził ją do windy, pocałował delikatnie w policzek i pożegnał się, życząc dobrej nocy.
Kilka minut potem szybkobieżna winda w Budynku RCA uniosła go do Sali Tęczowej, sześćdziesiąt pięć pięter nad rozświetlonymi ulicami Manhattanu.
Przez następne miesiące, w wirze codziennych zajęć: tworzenia muzyki w trakcie dnia, życia towarzyskiego wieczorami, podróży, występów, poszukiwań kobiet z wyobraźnią i mężczyzn z intelektem, zapomniał o swoim gościu z Michigan. Kiedy pewnego dnia zadzwonił do niego adwokat z firmy w Ann Arbor, wymieniając jej nazwisko i sugerując, że Domostroy musiał ją bardzo dobrze znać, poważnie się zaniepokoił. Zapytał, co upoważnia go do takich wniosków. Po chwili milczenia prawnik przeprosił za swoją obcesowość i poinformował Domostroya, że na skutek śmiertelnej choroby krwi dziewczyna właśnie zmarła i, ku zdziwieniu rodziny i przyjaciół, wszystko, co posiadała, zapisała Domostroyowi. Ironicznym i wzruszającym aspektem tej sprawy był fakt, że jedynym jej majątkiem przedstawiającym jakąkolwiek wartość była kolekcja nut muzyki Domostroya oraz albumy jego płyt, które kompozytor tak uprzejmie podpisał kilka miesięcy wcześniej, podczas jej wizyty w Nowym Jorku. Adwokat powiedział Domo-stroyowi, że dziewczyna wspomniała tę wizytę w testamencie jako najbardziej wzruszające doświadczenie krótkiego życia. Czy wiadomo mu, zapytał prawnik, że jego wielbicielka wydała większość swoich skromnych oszczędności na tę podróż?
Żaden dobry wykonawca nie może się obyć bez wielbicieli - powiedział Domostroy do Andrei. - Słuchając płyt Goddarda, odnoszę nieodparte wrażenie, że nasz przyjaciel nie tylko potrzebuje czasami prawdziwej publiczności, ale również przerwał... - od czasu do czasu ją ma... występując na żywo. To pozwala odrzucić hipotezę, że jest wariatem, pustelnikiem lub potworem.
Andrea spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Powiedziałeś, że występuje na żywo?
-
Tak. Zasugerowała mi to dziewczyna, z którą rozmawiałem w
Goddard Beat i myślę, że mogła mieć rację. Sposób, w jaki
Goddard wymawia słowa i rozciąga pewne frazy w utworach z
ostatniego albumu, jak również czysta energia jego gry
przekonują mnie, że zanim
nagrał
te piosenki, musiał je śpiewać publicznie.
- Czy zaryzykowałby występ na żywo tylko po to, by przetestować swoje piosenki?
- Nie swoje piosenki. Siebie. - Nachylił się nad nią. - Jak każdy popularny piosenkarz, Goddard wie, że śpiewanie w studio nagraniowym jest trochę jak śpiewanie pod natryskiem. Zamiast słyszeć swój głos słyszysz jego odbicie od ścianek kabiny. Podobnie wykonawcy z klubów nocnych wiedzą, że występ w zatłoczonym klubie nie jest tym, co występ w Carnegie Hali, centrum Kennedy'ego czy w Madison Sąuare Garden. Wielka publiczność zmusza piosenkarza do śpiewania na najwyższym pułapie jego możliwości, do takiego wykonawstwa, w którym jego energia przewyższy zbiorową energię tłumów. Kiedy nagrywa w studiu, dobry piosenkarz próbuje naśladować własne występy na żywo, oddać ich ducha, a nawet włączyć fragmenty z nagrania koncertowego.
- Ale gdzie Goddard mógł wystąpić na żywo tak, żeby jego głos nie został rozpoznany?
-
Na dobrą sprawę w każdym dużym mieście - od parł
Domostroy. - Połowa dzisiejszych młodych piosenkarzy robi
wszystko, co może, żeby brzmieć jak Goddard,
i
wielu z nich się to udaje. Ostatnią rzeczą na świecie, jakiej
można się spodziewać, to zobaczyć Goddarda występującego na
żywo. A poza tym nikt nie zna jego prawdziwego nazwiska ani wyglądu.
- Gdzie według ciebie mógłby występować?
- Może w jakimś miasteczku meksykańskim, blisko granicy ze Stanami.
- Dlaczego właśnie tam? - spytała zdumiona.
- Na południe od granicy prawdopodobnie nie zwrócono by na Goddarda większej uwagi niż na jakiegokolwiek innego młodego Amerykanina z gitarą na plecach. W każdej kawiarence, na chodniku czy placu mógłby grać i śpiewać, i sprawdzać, jakie wrażenie robi na żywej publiczności, nie obawiając się, że zostanie zdemaskowany.
- Dlaczego nie miałby pojechać do Paryża czy Amsterdamu, gdzie wszyscy równie dobrze znają i grają amerykańską muzykę? - zapytała Andrea.
-
Podejrzewam, że istnieje pewien ważny, osobisty powód. Z siedmiu
piosenek, jakie śpiewa na najnowszej płycie, dwie: Volver, volver,
volver i El Rey, są adaptacja mi lub parafrazami meksykańskich
pieśni ludowych, które Goddard, poza paroma hiszpańskimi
linijkami,
śpiewa
po angielsku. Któregoś dnia poszedłem do latynoskiego sklepu
na Broadwayu i kupiłem oryginały meksykańskie, a kiedy porównałem
je z adaptacjami Goddarda, odkryłem, że pewne hiszpańskie
kwestie śpiewane przez Goddarda, nie istnieją w oryginale.
Goddard
napisał
je... po hiszpańsku!
- Znam te piosenki. Wydają się bardziej sentymentalne niż większość tego, co pisze. - Zaczęła nucić Volver, volver, volver.
Słyszę, jak miłość mnie woła.
Bliski jestem szaleństwa.
Kiedy smutek dookoła,
chcę kochać
i wrócić.
- O czym mówią wersy, które napisał po hiszpańsku? - zapytała.
- W El Rey następują od razu po wersach oryginalnych:
Z pieniędzmi albo bez
Robię, co chcę...
I jestem królem
Mówi tam o tym, że jest samotny „jak Del Coronado”, nawiedzany przez duchy jak „bezużyteczny okręt wojenny na granicy, którą przekraczam, żeby ją zobaczyć”. W drugiej piosence mówi o tym, że „ukrywa się i śpiewa w El Rosarito, do którego ona wraca i wraca, i wraca, za każdym razem po raz ostatni”. Mówi też, że jest „zmęczony spokojem i ciszą... ceną kochania” i że „kochankowie, którzy się rozstają, zabijają namiętność”.
Andrea zapaliła się.
- Są jeszcze jakieś inne wskazówki? - spytała.
- Myślę, że mogą być. W ostatnim kawałku instrumentalnym na tym albumie Goddard zręcznie przeplata motywy z trzech pieśni Schuberta: Miasto, Nad morzem i Sobowtór. Powtarza raz po raz posępne akordy Sobowtóra, by urwać je nagle i przejść w końcowej serii akordów w zręcznie przeplataną, choć wyraźnie odmienną harmonikę, o ewidentnym arabskim zabarwieniu, jak gdyby po całej monotonii ukrywania Goddard-„sobow-tór” nagle się odsłonił lub wyjawił swoje prawdziwe uczucie!
Domostroy umilkł i zamyślił się na chwilę.
- Arabskim? - spytała Andrea.
- Arabskim - potwierdził. - Tak rozpoznawalnym w muzyce jak arabeska w filigranie czy wymyślnym hafcie.
- Mów dalej!
-
Parę kilometrów od słynnego starego Hotelu Del Coronado i granicy
między San Diego a Tijuaną jest baza okrętów Marynarki Stanów
Zjednoczonych. Może z jakiegoś powodu Goddard się tam zatrzymał i
chciał przekazać komuś, co czuje. Komuś, kogo kochał, jak mi
się
wydaje. Może nie miał czasu stworzyć kompozycji, która dobrze
oddałaby jego uczucia, i zamiast tego po spiesznie dołączył
swoje tajemnicze przesłanie do po pularnych meksykańskich
piosenek, które wzbogacił o arabski motyw i nowy tekst.
- Przesłanie dla kobiety?
-
Czemu nie? A skoro śpiewał dla niej po hiszpańsku,
prawdopodobnie była Meksykanką. Mógł ją spotkać w Hotelu Del
Coronado. Wielu Meksykanów zatrzymuje się tam w drodze do San
Diego, po minięciu tych statków-widm na granicy. Zatem, kto wie?
Może była zaręczona albo nawet zamężna. - Przerwał. - Jeśli
tak, jedynym sposobem, w jaki mógł się z nią widywać bez
wzbudzania podejrzeń jej rodziny lub innego mężczyzny w jej
życiu, były występy w miejscach publicznych: kawiarniach lub
restauracjach. W twoim liście - snuł dalej swoje
przypuszczenia - powinniśmy zapytać, czy to jego meksykańska
miłość rozbudziła w nim zainteresowanie dwoma meksykańskimi
pieśniami i zainspirowała go tak, że zmienił tekst
oryginału. Jeśli jesteśmy na złym tropie i Goddard wymyślił
wszystkie te latynoskie
kawałki
tylko dlatego, że był na El Festiyal Latino w Village Gate w Nowym
Jorku, uzna ten pomysł za wytwór twojej fantazji. Jeśli nie, może
okazać się, że chwyciliśmy byka za rogi.
- A propos byków - powiedziała Andrea wpadając w refleksyjny nastrój. - Czy wiesz, że mnóstwo Amerykanów z południowej Kalifornii jeździ na corridę do Tijuany? - Nie czekając na jego odpowiedź, ciągnęła dalej. - Oglądałam walki byków w Hiszpanii i wyobraź sobie, nigdy nie widziałam w nich męskiego pojedynku odważnego matadora z okrutnym bykiem. Jakoś zawsze widziałam w byku, z jego wielkim dyndającym czarnym kutasem, esencję męskości, a w matadorze - samicę w zalotach: wycinającą piruety, wymyślnie wystrojoną panienkę, która udaje, że poluje, a w rzeczywistości sama pragnie być pojmana, wabiąc i prowokując samca, uwodzicielsko pozwalając mu ocierać się o siebie przy każdym obrocie. Jej peleryna jest tak czerwona, jakby już przesiąknęła krwią z defloracji, jakby już przebił ją róg byka. I dopiero kiedy byk jest zbyt zmęczony lub kiedy znudziła mu się gonitwa i stoi na arenie na szeroko rozstawionych nogach z nisko pochylonym łbem, matador, niczym odtrącona kobieta pragnąca ukarać kochanka, którym teraz pogardza, podnosi szpadę i wbija ją w najbardziej wrażliwe miejsce: serce samca.
Od czasu do czasu Andrea opowiadała o swojej rodzinie. Mówiła, że jej babka, uparta stara kobieta, była tak dumna ze swoich pięknych gęstych włosów, iż latami nie zgadzała się ich obciąć. Ku rozpaczy reszty rodziny, która uważała, że nie wypada, aby stara kobieta nosiła długie włosy, zapuściła je aż do pasa. Wówczas Andrea, która była jeszcze wtedy bardzo młodą dziewczyną, postanowiła sama dać babce nauczkę. Późno w nocy, kiedy starsza pani pogrążona była w głębokim śnie, zakradła się do jej pokoju i przerzedziła jej włosy nożyczkami, pozostawiając wszystkie odcięte kosmyki roz rzucone na poduszkach. Babka Andrei wpadła w panikę, przekonana, że traci włosy z powodu ich długości i ciężaru. Usiłując uratować to, co zostało, szybko obcięła je tak krótko, że ledwo zakrywały kark.
Andrea opowiedziała również Domostroyowi o zabawnym tricku, jaki stosowała na randkach w ostatnich klasach szkoły średniej. Pozwalała chłopcu zwabić się do jego pokoju, namiętnie pieścić i całować. Następnie, kiedy nie patrzył, schylała się i wyjmowała z torebki umoczoną w czerwonym winie podpaskę, podrzucała ją wysoko w powietrze, tak mocno, by uderzyła o sufit i przyczepiła się do niego. Chłopiec wpatrywał się przerażony w nasączony kawałek waty i spadające z niego na podłogę czerwone krople. Na jego twarzy malował się irracjonalny męski strach przed dotknięciem czegokolwiek zbrukanego krwią z miesiączki. Wymamrotawszy słowa przeprosin, odprowadzał ją nietkniętą do domu.
Słuchając tych i podobnych historii, Domostroy zastanawiał się czasami, czy Andrea nie wytnie mu kiedyś jakiegoś kawału, i chociaż często zaskakiwała go swoją inteligencją, zdarzało się, że również go szokowała.
Pewnego dnia, późno w nocy, musiał opuścić pogrążoną we śnie Andreę, żeby pojechać do zabytkowego kościoła Męki Pańskiej na Long Island, gdzie wczesnym rankiem miał grać do mszy żałobnej. Jednakże jakieś dziesięć minut po wyjściu z mieszkania uświadomił sobie, ku swemu przerażeniu, że zapomniał wziąć portfel. Wrócił, i skradając się na palcach, by nie obudzić Andrei, zauważył, że łóżko, które z nią dzielił, jest puste. Andrea wyszła z domu. Zastanawiał się, dokąd mogła pójść, sama, nad ranem, i dlaczego okłamała go prosząc, by po powrocie obudził ją na śniadanie.
W kościele trumna stała u szczytu nawy głównej i kiedy grał, nie mógł powstrzymać się od spoglądania w kierunku czarnej skrzyni i rozmyślania o znajdującym się w niej nieboszczyku - przypomnieniu dla żyjących, że są tylko następnym ogniwem w łańcuchu umarłych. Ta myśl nie zasmuciła go jednak, przeciwnie, poczuł przypływ radości. Postawiony wobec śmierci szczęśliwy był, że tu jest, by przyjąć inne wyzwania losu.
Kiedy wrócił do mieszkania późnym rankiem, Andrea spała w łóżku, jakby ani na chwilę go nie opuszczała. Zraniony jej zdradą obudził ją i zapytał, jak spędziła noc. Przeciągając się i ziewając, podała mu usta do pocałunku na dzień dobry i powiedziała, że nareszcie się dobrze wyspała. Ulegając ciepłu jej młodego, jędrnego ciała, pozwolił się objąć i pocałować. Ponieważ nie miał ochoty na konfrontację, nie wspomniał słowem o swojej niespodziewanej nocnej wizycie.
Innym razem Andrea oświadczyła mu, że ma duszę w połowie męską, w połowie kobiecą. Od czasu do czasu lubi przebierać się za mężczyzn i z przyjaciółmi z zespołu punk-rockowego ruszać w trasę po manhattańskich barach i dyskotekach dla gejów na dolnej West Side.
Powiedziała mu, że męska seksualność fascynuje ją od czasu, gdy jako nastolatka zakochała się w chłopcu, który okazał się aktywnym biseksualistą. Towarzyszyła mu w jego sekretnych polowaniach na kochanków, czasami nawet w charakterze przynęty, na którą łowili dla niego partnerów. W zamian chłopak Andrei pozwalał jej patrzeć, jak kocha się z innym mężczyzną. I wtedy doznała olśnienia: widok ich dwóch budził w niej nie kobietę, ale mężczyznę. W takich chwilach pragnęła kochać się ze swoim chłopakiem i zaspokajać go tak, jak robiłby to mężczyzna, mężczyzna, w którym się kochał, a kiedy uprawiała z nim seks, wyobrażała sobie, że sama ma członek, wierną replikę jego narządu.
Andrea chełpiła się, że jest wytrawną specjalistką w grze miłosnej. Często, w środku nocy, kiedy nie mogła zasnąć, wybierała z książki telefonicznej przypadkowe nazwisko mężczyzny, nakręcała numer i chrapliwym głosem przedstawiała się jako Ludmiła, Yanessa lub Karen. Mówiła, że właśnie się obudziła i, żeby móc ponownie zasnąć, potrzebuje „seksownej rozmowy”. Jeśli mężczyzna odkładał słuchawkę, nakręcała inny numer i powtarzała wszystko od początku. Prosiła nic nie podejrzewającego mężczyznę, żeby się przedstawił, wciągała go w długą rozmowę, i w coś więcej. Obserwując leżącego obok Domostroya, oceniała po jego reakcjach wrażenie, jakie robiło każde wypowiadane przez nią słowo.
- Chciałabym, żebyś był ze mną swobodny, kochanie - szeptała do słuchawki - tak jak ja jestem teraz z tobą. Chcę, żebyś dotykał się tam, gdzie ja się dotykam. Mam zacząć pierwsza? Dobrze... Widzisz, mnie to podnieca. Podoba mi się twój głos... Sprawia, że czuję cię tak blisko. Pozwól, że poprowadzę twoje ręce... tam, gdzie chcesz, żeby cię dotykały... Tak, tu. Chcę, żebyś mnie tu dotknął. A teraz, dotknij siebie i wyobraź sobie, że twoje ręce są moimi rękami, dotknij jeszcze raz... i jeszcze...
Podniecony jej głosem, oddając się fantazjom na jej temat, telefoniczny kochanek szeptał do niej słowa, których Domostroy nie słyszał. Andrea szeptała i jęczała do słuchawki, jej oddech stawał się chrapliwy i urywany, a w końcu kładła się na Domostroyu, z piersiami na jego klatce, z twarzą przy jego twarzy i słuchawką telefoniczną jako jedyną barierą między nimi.
Ciągnęła słowną szaradę, liżąc równocześnie uszy Domostroya, całując jego wargi, wkładając wolną rękę między jego a swoje ciało, ściskając go i drapiąc.
- Kochaj mnie szybciej, najdroższy, mocniej, głębiej... teraz szybciej - dyszała w słuchawkę.
Nasłuchując odgłosów po drugiej stronie, odsuwała się gwałtownie od Domostroya i porzuciwszy go w środku podniecenia; odkładała słuchawkę.
- Przed chwilą kolejny skurczybyk się na mnie spuścił! - wykrzykiwała z udawaną złością. – Wyobrażasz sobie, co za bezczelność! I to na pierwszej randce!
Pewnego ranka, kiedy właśnie miał jej zakomunikować o swoim ostatnim odkryciu, Andrea zaskoczyła go, uprzedzając to, co chciał powiedzieć.
- Goddard jest jak pisarz, który używa pseudonimu - zaczęła, obracając się na łóżku i spoglądając na niego.
- Zwykle przybrane nazwisko nie ma nic wspólnego z prawdziwym nazwiskiem pisarza lub z jego życiem, ponieważ ma być artystyczną przykrywką, twórczyni kamuflażem. Ale parę dni temu powiedziałeś, że wydaje ci się, że wiesz, dlaczego Goddard wybrał sobie to imię. No, dlaczego?
-
Mam pewną wskazówkę - odparł Domostroy. – Kiedy słuchałem
jego płyt, wyłowiłem dwa muzyczne tematy. Byłem pewien, że
należą do innych kompozytorów, których płyty już wcześniej
słyszałem. Są to subtelne parafrazy muzyki, która wydaje mi
się znana. Całymi dniami przesłuchiwałem setki płyt i taśm,
starych i nowych, amerykańskich i zagranicznych, ale nie mogłem
trafić na oryginał, głównie dlatego, że oba efemeryczne
tematy przypo
minają
muzykę wielu dawnych i obecnych kompozytorów. W końcu udało mi
się odnaleźć jeden motyw.
- Czyj?
-
Liebersona, człowieka, którego kiedyś znałem - odpowiedział
- i który umarł kilka lat temu. Lieberson był prezesem Columbia
Records Masterworks, i to on wylansował paru naszych najlepszych
współczesnych kompozytorów, zarówno muzyki klasycznej jak i
popularnej.
Doprowadził
też do wystawienia w Ameryce musicali South Pacific, My Fair Lady i
West Side Story. Zdobył siedem nagród Grammy i przynajmniej tyle
samo Złotych Płyt. Był również jednym z najlepiej
wykształconych i najbardziej podziwianych ludzi w przemyśle
mu
zycznym.
- Zaczekaj - przerwała - mówisz o biznesmenie. Co on ma wspólnego z tematami w muzyce Goddarda?
Powoli nachylił się nad nią i wdychając cierpką woń jej ciała, otarł jeden policzek o wnętrze jej twardego i chłodnego uda, a drugi przycisnął do wygolonego, falującego, pokrytego kropelkami potu wzgórka.
- Lieberson był także utalentowanym i doświadczonym kompozytorem - powiedział miękko. – Spędziłem trochę czasu słuchając ponownie wszystkich jego dzieł i byłem zdziwiony, że tak dużo napisał. Skomponował muzykę do Alicji w krainie czarów, balet, suitę na orkiestrę smyczkową, symfonię, muzykę do trzech chińskich poematów na różne głosy, suitę na dwadzieścia instrumentów, utwór pod tytułem Skargi młodzieńca, inny zatytułowany Dziewięć melodii na fortepian, kwintet oraz wiele pieśni do tekstów Ezry Pounda, Jamesa Joyce'a i innych. Przeczytałem nawet jego powieść Troje do sypialni C. W filmowej adaptacji tej książki jedną z głównych ról zagrała Gloria Swanson.
- Przejdź do rzeczy - powiedziała, odsuwając się i więżąc go między łydkami, których krągłość nie była skażona najmniejszym wybrzuszeniem mięśnia, a gładkości nie zakłócał pojedynczy włosek.
- Rzecz w tym, że Goddard sparafrazował całe partie jednego z utworów Liebersona.
-
Też mi rewelacja - prychnęła. - Każdy parafrazuje. Na zajęciach
z historii muzyki fortepianowej dowiedziałam się właśnie, że
w Fantaisie Impromptu Chopin, który
tak
masowo i bez skrępowania czerpał z polskiej muzyki ludowej,
sparafrazował również impromptu Moschelesa, opublikowane
przypadkowo razem z nokturnami z opusu 15. Chopina. Chopin tak się
wstydził przyznać do zapożyczenia z Moschelesa, że przez
dwadzieścia lat nie zgadzał się na wydanie swojego dzieła. „Jak
każdy inny artysta,
kompozytor
przetwarza już istniejące formy, motywy, techniki w nową
muzyczną całość” - pouczyła go. – Goddard sparafrazował
jedynie ustęp muzyczny z utworu, który mógł usłyszeć
gdziekolwiek - Była rozczarowana. - To za mało jak na znaczący
związek.
- Zgadzam się, to za mało - odparł całując ją. Odkrywał językiem owal i fałdy jej sromu, rozchylał je, wciskał się do jej wnętrza i wycofywał.
Ciało Andrei przeszyły dreszcze, jej oddech stał się chrapliwy. Zamknęła oczy i rzucając głową na boki, skręcała się z rozkoszy.
Domostroy przerwał pieszczotę i powiedział miękko:
- Jest jeszcze jeden związek. Zgadnij, jak ma na imię Lieberson?
- Po co? - Odsunęła go od siebie i znieruchomiała.
- Zgadnij.
- Wiktor. Nie, zaczekaj, Hektor.
- Źle.
- Co imię Liebersona ma wspólnego z Goddardem?
- Mnóstwo - odparł Domostroy - ponieważ Lieberson miał na imię Goddard.
Odrzuciła włosy z twarzy i usiadła.
- Co?
- Goddard Lieberson. - Spojrzał jej w oczy.
- Niewiarygodne. Czy może to być zbieg okoliczności?
-
Zbieg okoliczności? Najpierw imię Liebersona, a potem jego muzyka!
To nie przypadek, to związek.
Urwał.
- Ale jaki? Kiedy Goddard Lieberson był u szczytu sławy, nasz
Goddard prawdopodobnie był, jak ty, uczniem szkoły średniej.
Andrea siedziała zamyślona.
- Powiedziałeś, że Goddard sparafrazował tematy dwóch kompozytorów. Jednym jest Lieberson. Czy wiesz już, kim jest ten drugi?
- Jeszcze nie - odparł Domostroy.
Kilka dni później, jakby sprawdzając jego postępy, Andrea spytała:
- Znalazłeś ten drugi temat, który sparafrazował Goddard?
-
Za nic nie mogłem zidentyfikować ani kompozytora, ani utworu.
Było w nim coś jasnego i efemerycznego, trochę obcego i
staromodnego, w stylu późnodziewiętnastowiecznych rosyjskich
romantyków: Borodina, Bałakiriewa, Musorgskiego. Niemniej jednak
mia
łem
dziwne uczucie, że przy jakiejś okazji słyszałem ten utwór w
wykonaniu samego kompozytora, co znaczy, że musiał być nowszy. I
nagle doznałem olśnienia. Goddard zaczerpnął ten motyw z Borysa
Pregela, innego kompozytora, którego również znałem, podobnie jak
Liebersona.
- Borys Pregel? Nigdy nie słyszałam ani o nim, ani o jego muzyce.
-
To dlatego, że jesteś za młoda. Pregel urodził się w Rosji,
zaczął grać, kiedy miał sześć lat, uczyła go matka, wspaniała
pianistka i śpiewaczka. Później studiował muzykę w
konserwatorium w Odessie, ale przerzucił się na inżynierię i
uciekł na Zachód, do Francji. Stamtąd przyjechał do Stanów
Zjednoczonych. Podobnie jak Lieberson, Pregel był znany nie ze
swojej muzyki, ale w jego przypadku, głównie jako ekspert i
wynalazca w dziedzinie energii atomowej. Był także niesamowicie
sprawnym przedsiębiorcą, zajmował się uranem i inny mi
radioaktywnymi materiałami. Za osiągnięcia i służbę dla
ludzkości wybrano go na prezesa Nowojorskiej Akademii Nauk. Stał
się obok de Gaulle'a, Eisenhowera
i
papieża jednym z najczęściej odznaczanych ludzi na świecie.
- A jego muzyka?
- Była pierwszorzędna. W rosyjskiej tradycji romantycznej. Jego Suita Romantyczna, Fantazja D-dur i wiele innych utworów wykonywanych było w Ameryce i Europie przez rzymską i mediolańską orkiestrę symfoniczną pod dyrekcją d'Artegi. - Urwał. - To dziwne, jak wszystko powraca. Zapomniałem, że d'Artega, z zawodu dyrygent, był również aktorem. Zagrał Czajkowskiego w filmie Carnegie Hali.
- Widzę, że nieobce ci są różnego rodzaju smaczki z muzycznej kuchni - powiedziała, nie kryjąc podziwu.
- Trzymaj się mnie, to też je poznasz - odparł Domostroy. - Pieśni Borysa Pregela, podobnie jak Liebersona, były kompozycjami do dzieł znanych poetów.
Umilkł i zamyślił się.
- Jest jeden sekret, który chciałbym poznać: jak to się stało, że Goddard zaczerpnął motywy zarówno z Goddarda Liebersona jakiż Borysa Pregela? Nie mogę znaleźć związku.
- Może po prostu lubił ich muzykę – podpowiedziała Andrea.
-
Mimo to, co za zbieg okoliczności! Nawet za ich życia muzyka
Pregela i Liebersona nie była szeroko znana. Większość ludzi nie
znała utworów nawet jednego z nich, a co dopiero obu.
Zastanawiam się, czy rodzi na naszego Goddarda nie jest jakoś
z nimi związana. Czy
Goddard
mógł znać i Liebersona, i Pregela?
- Czemu nie? - wykrzyknęła podniecona. – Goddard może być młodym biznesmenem, rodzajem współczesnego Liebersona czy Pregela! Czy to nie jest prawdopodobny związek?
- Wątpię. Po pierwsze, Lieberson i Pregel nie byli typowymi biznesmenami. Byli twórcami i intelektualistami, ludźmi o wszechstronnym wykształceniu i szerokiej wiedzy, światowcami.
- Czy myślisz, że na swój sposób Goddard im dorównuje?
- Na pewno nie. Obaj byli utalentowanymi i wybitnymi muzykami. Wbrew temu, co mówi Nash i inni krytycy, nasz Goddard nie rozumie fortepianu, jego muzyka jest elementarna, płaska, bez głębi. Jego podejście do rytmu, harmonii i melodii jest zsyntetyzowanym miszmaszem. Moim zdaniem również w śpiewie nie udało mu się niczego osiągnąć: jego głos jest tak banalny jak jego repertuar. Nie potrafi ściemniać barwy dźwięków, a jeśli chodzi o siłę głosu, całkowicie polega na wzmocnieniu elektronicznym.
-
Przynajmniej nie nastawia się na czystą komercję - zauważyła
Andrea. - Goddard pisze, żeby wzbogacić muzyczne doświadczenia
słuchaczy. Dlatego go kochają.
Dlatego
nie jest jeszcze jedną gwiazdką rocka. Jest innowatorem, jak
Gershwin.
- Opinia publiczna ze swej natury jest nie wymagająca i naiwna - stwierdził Domostroy. - Łatwo ulega wpływom mass mediów, nie potrafi rozróżnić między tym, co autentyczne, a tym, co prawdopodobne, między oryginalnością a pozorem nowości. Goddard jest najwyżej umiarkowanie sprawnym piosenkarzem i zręcznym improwizatorem muzyki elektronicznej, to wszystko. Chopin powiedział kiedyś, że nie ma nic wstrętniejszego niż muzyka bez ukrytego znaczenia. Ale Goddard nie ma żadnego znaczenia do ukrycia. Zamiast tego sam ukrył się zręcznie w swojej muzyce! Jego niewidzialność ciągle pozostaje jego największym atutem. - Spojrzał naAndreę i zauważył, że rozdrażniły ją jego słowa. Innowatorska czy nie - kontynuował łagodniejszym tonem - sama muzyka Goddarda nie powie nam, co łączy go z Liebersonem i Pregelem. Ale może powiedzą nam to dokumenty Columbia Records lub Nowojorskiej Akademii Nauk.
Andrea przeczytała list.
- Jest piękny - westchnęła - i taki wzruszający. Gdy bym była Goddardem, z pewnością chciałabym poznać kobietę, która go napisała.
Powoli przeczytała tekst raz jeszcze, bezgłośnie wymawiając każde słowo. Kiedy skończyła, spojrzała na Domostroya.
- Czy moje uczucia erotyczne muszą być tak szczegółowo opisane?
- To, co piszesz w tym liście o seksie, musi zadziałać jak pedał w fortepianie. Musi wywołać rezonans w jego fantazji na twój temat.
- Żałuję, że to nie ja go napisałam – zamruczała słodko. - Jest piękny.
- Ty go wyślesz - pocieszył ją Domostroy.
- Tak, ale moim jedynym wkładem będzie podpis.
- Nie będzie podpisu. I nie będzie adresu nadawcy.
- Dlaczego, skoro list mówi prawdę...
- Prawda nie potrzebuje podpisu - powiedział, odbierając jej list. - Jeśli przekona go to, co piszesz, fakt, że nie wie, kim jesteś, jeszcze bardziej go zaintryguje. Będzie liczył dni do kolejnego listu od ciebie i miał nadzieję, że następnym razem znajdzie pod nim twój podpis, tak by pewnego dnia móc się z tobą spotkać.
- Czy jeden list może do tego doprowadzić?
- Wątpię. Ale kilka, powiedzmy trzy, tak. Dawno temu, w okresie mojego Sturm und Drangu - ciągnął - kiedy otrzymywałem wystarczająco dużo listów od wielbicieli, żeby wiedzieć, jak są do siebie podobne, dostałem jeden niezwykły. Jego autorka pisała, że zna mnie tylko z mojej twórczości, kilku koncertów oraz programów w telewizji, ale przeprowadziła tak wnikliwą analizę mojej muzyki i tak trafnie odgadła moje pragnienia i tęsknoty: ukryte pokłady mojego życia, o których nikomu nie mówiłem, że byłem absolutnie oszołomiony.
Skoro nie znając mnie osobiście, odgadła tak wiele moich najintymniejszych uczuć, możesz sobie wyobrazić, jak bardzo kusiło mnie, żeby spotkać się z nią twarzą w twarz, tak by emocjonalne czy profesjonalne uprzejmości nie zakłóciły naszej konfrontacji. Ale kiedy przeczytałem list do końca, uświadomiłem sobie z przerażeniem, że nie jest podpisany, a właściwie, że podpisała go jedynie muzyczną frazą z Chopina. Uznałem; że po prostu zapomniała podać swojego nazwiska i miałem głęboką nadzieję, że choć nie dostanie ode mnie odpowiedzi, jeszcze do mnie napisze.
Kilka tygodni później przyszedł drugi list. Tym razem z niezwykłą przenikliwością odgadła, nad czym pracuję, przewidziała, jaka będzie długość, nastrój oraz źródła inspiracji mojego nowego utworu, a wszystko, co napisała, było niewiarygodnie bliskie stanu faktycznego. I znowu list kończył się jedynie muzyczną frazą z Chopina, tym razem inną, i wiedziałem już, że nie było to przeoczenie, że zrobiła to specjalnie.
Nadeszły kolejne listy, wszystkie podpisane frazami z Chopina. Pisała w nich o mojej twórczości, ale również coraz więcej miejsca poświęcała opisowi swoich uczuć i pragnień, aż w pewnym momencie jej listy wyraźnie zaczęły nawiązywać do jej seksualnych marzeń i fantazji. Opisywała obrazowo w szczegółach nasze sceny łóżkowe wraz z wypowiadanymi przez nas kwestiami: pisała, co i w jaki sposób jej mówię, co ona mi odpowiada oraz jakie jest dokładne ułożenie naszych ciał w każdym momencie naszego stosunku. Z niesamowitą intuicją, zaskakująco trafnie odgadywała całą gamę moich seksualnych upodobań, począwszy od tych, do których przyznawałem się bez skrępowania, skończywszy na tych, których nigdy nie śmiałbym wyznać, a co dopiero próbować zaspokoić.
W większości przypadków była tak bliska całej prawdy o mnie, że zacząłem wierzyć, iż posiada zdolność percepcji pozazmysłowej. Co gorsza, obawiałem się, że moja tajemnicza korespondentka może być kimś, kogo znałem, lub przyjaciółką kogoś, kogo znam: dawną kochanką, przypadkową partnerką, współpracowniczką, znajomą. A jednak, pewny byłem, że nigdy nie spotkałem kogoś tak przenikliwego czy tak owładniętego obsesją.
Zarówno w pracy twórczej jak i w fantazjach seksualnych uzależniłem się całkowicie od jej listów, jakby tajemnicza korespondentka była siłą, która daje energię mojemu życiu. Przez całe miesiące, ilekroć przychodził list, przekonany byłem, że tym razem odsłoni w nim swoją tożsamość i wreszcie będziemy mogli się spotkać, że będę mógł powiedzieć jej w końcu, co dla mnie znaczy. Ale ona nigdy tego nie zrobiła, i mniej więcej po roku listy przestały przychodzić. Najpierw czułem się tak, jakby nić mojego życia została nagle przerwana. Potem zacząłem pocieszać się różnymi teoriami: że była stara i chora, że umarła, że nawet jeśli żyje, to chociaż jest genialna, musi być neurotyczką, osobą psychicznie niezrównoważoną, prawdopodobnie schizofreniczką. W końcu, wyobrażając ją sobie jako fizycznie nieciekawą, brzydką, może nawet trochę odrażającą, zredukowałem ją do banalności, i po pewnym czasie wyparłem całkowicie z pamięci.
Kilka lat później brałem udział w Muzycznych Tygodniach w Crans-Montana, szwajcarskim kurorcie odwiedzanym często przez artystów. Honorowym gościem festiwalu była pianistka, którą mimo że miała tylko dwadzieścia kilka lat, uważano za jedną z największych pianistek świata, i która z powodu niezwykłej urody była szczególną ulubienicą publiczności i mass mediów. Widziałem i słyszałem ją kilkakrotnie i za każdym razem byłem pod wrażeniem jej zmysłowego uroku.
Ostatniego wieczoru Muzycznych Tygodni posadzono mnie wraz z kilkoma innymi gośćmi u szczytu stołu, obok pianistki i jej męża, młodego biznesmena. Podczas posiłku zauważyłem, że pianistka rzuca w moim kierunku ukradkowe spojrzenia, a w pewnym momencie wręcz przyłapałem jej wzrok na sobie. Onieśmielony jej pięknem, a także obecnością jej małżonka, wymieniłem z nią jedynie kilka uwag o tym, że artysta potrzebuje zarówno odosobnienia jak i kontaktu z publicznością, prawda, która dla nas obojga była rzeczą oczywistą, a którą pozostałe osoby przy stole uważały za sprzeczność.
W pewnym momencie odszedłem od stołu, żeby zejść na dół do toalety, i kiedy schodziłem po ciemnych schodach, usłyszałem, jak ktoś za mną woła mnie po imieniu. Tym kimś była pianistka.
- Chciałam pana przeprosić, panie Domostroy, za moje wpatrywanie się w pana podczas kolacji.
- Ależ to mi schlebiało - odparłem. - Od dawna pragnąłem panią poznać.
- Znał mnie pan jeszcze przed dzisiejszym wieczorem! - powiedziała podchodząc bliżej, aż jej twarz znalazła się w kręgu światła. Raz jeszcze podziwiać mogłem całą siłę jej piękna.
- Słuchałem pani gry, ale nie wydaje mi się, żebyśmy się kiedyś poznali.
- Nie poznaliśmy się osobiście - odparła i położyła rękę na moim ramieniu - ale wiele razy do pana pisałam. Nie podpisywałam listów, kończyłam je muzycznymi frazami.
Aż podskoczyłem. Moje serce waliło jak oszalałe.
- Z Życzenia Chopina - powiedziałem i zacząłem recytować słowa muzycznych fraz, które mi przesyłała.
Gdybym ja była słoneczkiem na niebie,
nie świeciłabym jak tylko dla ciebie.
Ani na wody, ani na lasy,
ale po wszystkie czasy
pod twym okienkiem i tylko dla ciebie,
gdybym w słoneczko mogła zmienić siebie.
Gdybym ja była ptaszkiem z tego gaju,
nie śpiewałabym w żadnym obcym kraju.
Ani na wody, ani na łasy,
ale po wszystkie czasy,
pod twym okienkiem i tylko dla ciebie.
Czemuż nie mogę w ptaszka zmienić siebie?
Ożywiony wspomnieniami jej listów, a także pod wpływem obrazów, które wywoływały teraz, kiedy stała przede mną, wziąłem ją w ramiona i przyciągnąłem do siebie, po czym splotłem ręce na jej plecach i zbliżyłem twarz do jej twarzy.
- Uwielbiałem twoje listy - powiedziałem. - Sprawiły, że nie przestawałem o tobie myśleć i że czekałem na ciebie bardziej niecierpliwie niż na kogokolwiek w życiu. To było pięć lat temu. Pięć lat! Pomyśl, jakie mogły być te lata, gdybyśmy się wtedy spotkali.
Ujęła moje dłonie.
- Patrzyłam na twoje ręce podczas kolacji - powiedziała - i myślałam o czasach, kiedy oddałabym cały świat, żeby czuć je na swoim ciele. Tak bardzo byłam w tobie zakochana, w twojej muzyce, we wszystkim, co z tobą związane. Oglądałam cię w telewizji, czytałam o tobie w gazetach, chodziłam na każdy twój koncert. Jedyną rzeczą, jakiej pragnęłam, to żebyś się we mnie zakochał.
- Gdybyś tylko podała swoje nazwisko, twoje pragnienie zostałoby spełnione. Byłem zakochany w autorce tych listów. Nieustannie marzyłem o niej i o życiu, jakie moglibyśmy wieść. Za nowe życie z nią oddałbym wszystko. - Przyciągnąłem ją do siebie, zanurzyłem twarz w jej włosach, przywarłem do niej całym ciałem. Zachwiała się w moich ramionach. - Nadal ją kocham. Powiedz mi, co mam zrobić, żebyśmy mogli być razem?
Zawahała się, i nie patrząc na mnie, przypomniała mi, że ma męża.
- Kochasz go? - spytałem.
- Czy go kocham? Chyba nie, ale nie mogę powiedzieć, że nic do niego nie czuję - odpowiedziała. -i mamy dziecko.
- Możemy być kochankami - nalegałem. Odwróciła ode mnie twarz.
- Napisałam ci kiedyś, że cię kocham. Nadal jestem w tobie zakochana, ale jeśli miałabym ukrywać swoją miłość, czułabym się tak, jakbym ją zbrukała, zmieniając to, co naturalne, w coś wstydliwego.
- A więc nie ukrywajmy tego - zaproponowałem, przytrzymując ją silniej. - Nie chcę cię znowu stracić.
Wyswobodziła się z mojego uścisku.
- Mój mąż mnie kocha - stwierdziła. - Był bardzo szczodry. Bez jego pomocy nie byłabym tym, kim jestem. Nie mogę go zostawić.
Kiedy odwróciła się, żeby odejść, rzuciłem:
- Proszę, napisz znowu do mnie.
Odeszła, a następnego dnia oboje z mężem opuścili Crans-Montana.
Z początku owładnęło mną uczucie radości, że trzymałem w ramionach kobietę, którą kochałem. Dopiero później dotarła do mnie świadomość straty. Czekając, że do mnie napisze, coraz bardziej oddawałem się fantazjom na jej temat, zawsze wyobrażając ją sobie nagą, kochającą się ze mną podczas potajemnych schadzek po jej koncertach w wielkich anonimowych hotelach na West Side w Nowym Jorku, w hotelikach w Paryżu, Rzymie i Wiedniu, w motelach w Los Angeles, w prywatnych pokojach tajnych pałaców seksu w Rio de Janeiro. Ale ona nie napisała i zacząłem spędzać całe godziny na lekturze jej starych listów. W takich chwilach nienawidziłem siebie, mojej muzyki, całej mojej egzystencji, ponieważ nie udało mi się jej posiąść jedyny raz, kiedy miałem po temu okazję. Widok telefonu napełniał mnie bólem, ale nie miałem odwagi do niej zadzwonić. Niczym zrozpaczony smarkacz zakochany w nauczycielce muzyki obmyślałem skomplikowane plany, żeby ją śledzić, zaaranżować przypadkowe spotkanie, ale zawsze w zażenowaniu porzucałem te niedojrzałe pomysły.
Kilka miesięcy temu dowiedziałem się, że jej mąż zginął w wypadku samochodowym.
- Naprawdę? - spytała Andrea, sięgając jakby nigdy nic po szczotkę do włosów. - Więc dlaczego się z nią nie skontaktowałeś ?
- Po co?
- Żeby z nią być. - Szczotkowała powoli włosy, pozwalając im opadać na plecy i szyję. - Jesteś najlepszą częścią jej przeszłości.
- Ale ona nie jest najlepszą częścią mojej – odparł Domostroy rozmyślnie spokojnym tonem.
Wstał i przeciągnął się.
- Poza tym pisywała do mnie, kiedy byłem kompozytorem. Teraz komponuję jedynie listy, w dodatku cudze.
Odchrząknął, po czym sięgnął po Andreę i położył ją na łóżku. Przykrył jej piersi włosami i delikatnie wygładził je wokół sutek.
Jak długo po tym spotkaniu z pianistką przestałeś komponować? - zapytała następnego dnia Andrea beznamiętnym tonem.
- Po mniej więcej roku - odparł Domostroy i dodał z uśmiechem: - Można powiedzieć, że wena twórcza wyczerpała się, gdy przyszło poczucie opuszczenia.
- Czy nadal jesteś w niej zakochany?
- Nie w niej. W jej listach. Co przypomina mi, że twój pierwszy list do Goddarda został wczoraj wysłany. Włożyłem go do urzędowej koperty Białego Domu, jednej z kilku, które przechowywałem przez lata jako pamiątkę. Biały Dom używa wewnętrznych tłoczonych kopert, podobnych do tych, w jakie wkłada się zaproszenia ślubne. Żadna z nich nigdy nie była ostemplowana ani zaadresowana.
- Skąd je masz?
Popatrzył na nią, zanim odpowiedział.
- Kiedy występowałem w Waszyngtonie, jeden z moich wielbicieli, doradca prezydenta, przesyłał mi w nich gratulacyjne liściki. Jeśli Goddard dostaje jakieś listy od wielbicieli, ten na pewno do niego dotrze.
- Pewnie pomyśli, że pracuję w Białym Domu.
- Może. Albo że jesteś żoną lub córką jakiejś grubej ryby i podobnie jak Goddard chcesz być niewidzialna. Będzie żałował, gdy porzucisz kiedyś swoją anonimowość, ale możesz być pewna, że będzie niecierpliwie wyglądał dalszych kopert z Białego Domu.
- A co w nich będzie?
- Kolejne spostrzeżenia na temat jego osobowości, jego muzyki, jego życia. Może kilka twoich zdjęć, żeby pokazać mu, jak jesteś piękna.
- Czy powinniśmy tak wcześnie pozwolić mu dowiedzieć się, kim jestem? - zapytała i szybko udzieliła sobie odpowiedzi. - Może należy zrobić je z pewnej odległości lub z odwróconą twarzą?
- Dobry pomysł.
- Skoro nie podpisuję listów, nie powinnam również pokazywać twarzy. Czyż twarz nie jest podpisem ciała?
Domostroy uśmiechnął się.
- Masz dużo dobrych zdjęć?
- Nie bardzo. - Zastanowiła się i dodała: - Słuchaj, a może byśmy sami zrobili kilka fotek! Takich seksownych. Dla niego mogę się nawet rozebrać.
- Kolejny dobry pomysł. Ale nie jestem pewny, czy nie będzie miał za złe, że pozujesz innemu mężczyźnie.
- Oczywiście, że tak. Dlatego nie pozwolimy mu się tego domyślić. Czy nie możemy ich zrobić tak, żeby wydawało mu się, że użyłam aparatu z samowyzwalaczem?
- Chyba możemy. Jak myślisz, jaki cel powinny mieć te zdjęcia?
- Powinny go podniecić. Powinien podniecić się na sam mój widok.
- Pomyślałaś o wszystkim - stwierdził z uznaniem.
- Ktoś musi to robić, Patrick, bo jeśli cały ten czas Goddard potrafił utrzymać swój sekret w tajemnicy przed światem, to znaczy, że musi być sprytny. A więc my musimy okazać się sprytniejsi, nieprawda? Myślę, że powinniśmy zadbać o to, żeby na moich listach i fotografiach nie było żadnych odcisków palców. Jeśli go zainteresuję, nie chciałabym, żeby mnie po nich odszukał. Nie chcemy chyba, żeby wyśledził mnie, zanim ja go odnajdę.
Przewróciła oczami i wybuchnęła śmiechem.
- Co cię tak rozśmieszyło?
- A co będzie, jeśli okaże się, że Goddard lubi chłopców?
- Wtedy - odparł Domostroy, szeroko się uśmiechając - od samego początku będziecie mieli ze sobą coś wspólnego.
Opalali się nago na dachu jej domu. Andrea spała wyciągnięta obok niego z głową na zwiniętym ręczniku.
Domostroy obserwował, jak pojedyncza kropla potu zbiera się na jej szyi, spływa na pierś, zatrzymuje się na sutku, biegnie w bok i nie natykając się na żadną zmarszczkę, toczy się po gładkiej suchej powierzchni jej brzucha.
Popatrzył na siebie. Strumyki potu wylewały się z małych wgłębień uformowanych między fałdami i zmarszczkami skóry. Nie mogąc dłużej znieść upału, wstał i włożył spodenki. W dole rozciągały się parujące ulice Manhattanu. W lekko falującym powietrzu unosił się zapach smoły, a na rzece Hudson lotniskowiec z samolotami z bronią nuklearną eskortowany przez flotyllę holowników i łódek spacerowych kierował się do Am-brose Light. Zwinięte skrzydła samolotów na przednim pokładzie odbijały promyki słońca niczym otwarty akordeon.
- Okłamałeś mnie w sprawie kopert Białego Domu - doszedł go głos Andrei.
- Dlaczego? - spytał, nie odwracając głowy.
- Cała ta historia o kopercie w kopercie wydała mi się podejrzana - stwierdziła spokojnie. – Postanowiłam więc ją sprawdzić. Otóż w takich wypadkach nie używają w Białym Domu podwójnych kopert. Skłamałeś, Domostroy. Dlaczego?
- Wydawało mi się, że to koperty mogą pomóc twojej sprawie, a nie prawda o tym, jak wszedłem w ich posiadanie.
- Prawda nie ma pomagać - odparowała. – Prawda po prostu jest.
- A więc ją po prostu zataiłem - stwierdził, obserwując lotniskowiec.
Powiedziawszy to, zamyślił się na chwilę: czy zataił również przed samym sobą prawdę o swoim życiu? Czy nie spędziłby swego życia lepiej, gdyby zamiast wstępować na służbę do leżącej za nim młodej kobiety, zaciągnął się do wojska? Został członkiem załogi tego lotniskowca? Żeby pozostać wiernym samemu sobie, czy nie powinien się łatwo adaptować? Być tak zmiennym jak zmienne jest życie muzyki, w którym nie ma znaczenia, że Giwaździsty sztandar, znany aż do wojny 1812 roku pod tytułem Anakreonowi w niebie, był piosenką pijacką pewnej knajpy w Londynie? Albo że majestatyczny Polonez As-dur Chopina po raz pierwszy dotarł do masowego odbiorcy w Pieśni, którą zapamiętasz, ckliwym filmie o życiu kompozytora oraz w Cheek to Cheek, swingo-wej wersji chopinowskiego motywu?
- A może byś mi powiedział prawdę, Patrick? Jak wpadły ci w ręce te koperty? - nalegała Andrea.
- Dobrze, powiem ci - zgodził się Domostroy. – Jakieś dziesięć lat temu miałem zajęcia ze składni muzycznej w szkole dramatycznej w jednym z prestiżowych uniwersytetów Nowej Anglii. Wśród moich studentów była jedna dziewczyna, którą, przyznam szczerze, bardzo lubiłem. Kiedy zgłosiła się, żeby zostać moją asystentką, natychmiast ją zatrudniłem.
- A więc tak wyglądają obiektywne kryteria zatrudniania w Akademii - wtrąciła Andrea. - Założę się, że tak samo jest w Juilliard.
-
Mieszkała na parterze dużego domu w pobliżu uniwersytetu -
ciągnął Domostroy. - Właściciel, emerytowany prawnik,
zajmował ostatnie piętro. Był kiedyś wspólnikiem w znanej
waszyngtońskiej firmie prawniczej, a w młodych latach jednym z
wysokich doradców
w
Białym Domu.
- I trzymał na wierzchu firmowy papier listowy? - spytała uśmiechając się drwiąco.
- Nawet jeśli tak było, to miałem wtedy do roboty lepsze rzeczy niż wykradanie luksusowej papeterii na listy; które jakiegoś dnia mógłbym napisać (w dodatku jako kobieta!) do pewnego lubującego się w znikaniu gwiazdora rockowego.
- Lepsze rzeczy? Na przykład jakie?
- Komponowanie. Tamtego roku napisałem Concerto Baobab.
Andrea uśmiechnęła się lekceważąco.
- Który kilka lat później, o ile sobie przypominam, postanowiłeś poprawić, twierdząc, że nie jest wystarczająco dobry. Pewnie kiedy pisałeś go po raz pierwszy, za bardzo byłeś pochłonięty innymi sprawami. Choćby tą młodą asystentką.
- Racja. Bez niej moja praca na uczelni byłaby potworną męczarnią. Starszy pan mieszkał samotnie i mimo podeszłego wieku sam przygotowywał sobie posiłki, oszczędzając na pensji dla kucharki.
Pewnego sobotniego ranka moja asystentka zadzwoniła do mnie i zapytała, czy nie mógłbym zaraz jej odwiedzić. Powiedziała, że ma dla mnie niespodziankę, która może stać się dla mnie inspiracją muzyczną.
Gdy dotarłem na miejsce, zastałem ją w ogrodzie ubraną w prawie przezroczystą szyfonową suknię z dawnej epoki i staromodne buty na wysokim obcasie. Kiedy szła w moją stronę, poruszona podmuchem wiatru suknia przylgnęła ściśle do jej kształtnego ciała. Niczym Dama z Shalott z obrazu Waterhouse'a w Tatę Gallery, ujęła mnie za rękę i poprowadziła do domu, gdzie zasłoniła mi oczy opaską i wprowadziła po schodach na górę.
Weszliśmy do pokoju. Z zapachu książek i starej skóry wywnioskowałem, że znajdujemy się w gabinecie staruszka.
Dziewczyna zaprowadziła mnie do skórzanej sofy i lekkim pchnięciem posadziła mnie na niej. Złożywszy niespodziewanie na moich ustach wilgotny pocałunek, zerwała mi z głowy opaskę. Otworzyłem oczy i ujrzałem go siedzącego przy biurku, nie dalej jak trzy metry od nas. Podpierał głowę rękami i patrzył na nas oboje z wyrazem ślepej fascynacji.
- Staruszek?
- A któżby inny? Ale nie ruszał się. Był martwy.
- Jak długo nie żył? - zapytała chłodno Andrea.
- Kilka godzin. Tego ranka dziewczyna zauważyła, że nie zszedł po gazetę. Kiedy weszła na górę, znalazła go już zimnego przy biurku. Kierowana nagłym impulsem oparła jego głowę na rękach i zadzwoniła do mnie. No wiesz, miała słabość do niesamowitych rzeczy.
- A ja, głupia, myślałam, że zrobię na tobie wrażenie moim skórzanym kostiumem punka! - jęknęła Andrea. -Co było dalej?
- Nic specjalnego. Przeszukaliśmy jego rzeczy: szuflady, segregatory, szafki. Jego obecność ewidentnie ją podniecała: Śmierć obserwująca Życie. Powiedziała, że gdybyśmy zaczęli się tam kochać, stworzylibyśmy idealny temat dla Hieronima Boscha lub Salwadora Dali.
- Mam nadzieję, że staruszek miał się tylko przyglądać - przerwała mu Andrea. - Czy też twoja asystentka była gotowa na bardziej niesamowite doświadczenia?
Lotniskowiec zniknął z pola widzenia, a wszystkie małe łódki rozpierzchły się w różne strony.
- A papeteria? - spytała Andrea.
- Zabrałem paczuszkę kopert z jego biurka. Na pamiątkę.
- Pamiątkę - mruknęła Andrea. - Ciekawe czego?
W dziwacznych i niespodziewanych momentach Andrea lubiła wyprowadzać Domostroya z równowagi.
- Kiedy mój dziadek poszedł na emeryturę - zakomunikowała mu pewnego razu - odmówił przyjmowania pożywienia, a kiedy lekarze uratowali go od śmierci głodowej, zmęczony bezużyteczną egzystencją strzelił sobie w łeb, jak Hemingway. Dlaczego ty nie zrobiłeś tego samego?
- Ponieważ wciąż jestem użyteczny - odparł Domostroy. - Dla siebie. Dla ciebie. Jestem szczęśliwy, że żyję.
- To nie znaczy, że jesteś użyteczny - odparła śmiejąc się. - To tylko znaczy, że masz ego!
Od czasu do czasu Andrea przypominała mu, że kiedy dowie się, kim jest Goddard, Domostroy będzie musiał odejść. Mówiła to z idealnym spokojem, jakby stwierdzała rzecz oczywistą: odnalezienie Goddarda stanowiło jedyny powód, dla którego byli razem. Niekiedy mówiła to natychmiast po tym, jak skończyli się kochać; po tym, jak pozwoliła mu rozpalić w sobie pożądanie, a następnie zmieniwszy rolę, sama drażniła i podniecała go do granic wytrzymałości. Mówiła mu to, kiedy w jego wyczerpanym orgazmem ciele nie było już odrobiny napięcia, po tym jak błagał, by przestała doprowadzać go do szaleństwa, i gdy zmęczony seksem zasypiał, by zaspokojony i pogodny obudzić się u jej boku.
Jej słowa nieuchronnie wzbudzały w nim trwogę; trwogę, jaką często odczuwał, zanim ją spotkał; trwogę przed samotnymi powrotami co noc od Kreutzera do Old Glory: czarnej dziury jego kurczącego się kosmosu.
Domostroy wiedział, że jeśli listy i zdjęcia od Andrei wystarczająco zaintrygują Goddarda, gwiazdor w końcu znajdzie sposób, by do niej dotrzeć. Cała sztuka polegać miała na tym, by nie mógł jej zidentyfikować, zanim ona nie zidentyfikuje jego. Albowiem jeśli dowie się, kim jest, nie będzie miał powodu, żeby się odkryć, i wszystkie ich wysiłki, żeby go odnaleźć, pójdą na marne. Nawet jeśli Goddard znajdzie Andreę i zostanie jej kochankiem, nigdy - choćby leżał koło jej nagiego ciała - nie powinien rozpoznać jej na podstawie wyglądu. Żeby zidentyfikować ją jako kobietę z Białego Domu, Goddard musi zostać zmuszony do prowadzenia z nią długich rozmów w nadziei, że Andrea zdradzi się, powtarzając myśl, sformułowanie czy wątek z jakiegoś listu do niego. Domostroy liczył na to, że podczas długiej wymiany zdań Goddard zapomni się i odsłoni pierwszy, czyniąc aluzję do czegoś, o czym Andrea pisała w swoich listach.
Chcąc w tej rozgrywce zapewnić Andrei całkowitą przewagę, Domostroy postanowił fotografować ją w jednym z anonimowych pokoi w motelu, a nie w jej mieszkaniu, które Goddard prawdopodobnie natychmiast by rozpoznał. Postanowił również ją zmienić. Umył jej włosy w płukance koloryzującej i wysuszył tak, by nadać im nową gęstość i zmienić kształt głowy. Następnie, używając kosmetyków do ciała, nieznacznie skorygował wgłębienie wokół pępka, powiększył i pociemnił brodawki oraz zatuszował kilka widocznych pieprzyków na plecach i udzie. Ponieważ Andrea regularnie goliła włosy łonowe, kazał jej nałożyć powszechnie używaną przez transwestytów i hemafrodytów peruczkę, dzięki której jej srom wydawał się większy, bardziej podłużny i wyżej usytuowany.
Na wszystkich zdjęciach, jakie robił Andrei, sam musiał pozostać całkowicie niewidoczny. Nic w fotografii, wyrazie twarzy czy pozie modelki nie mogło wskazywać na obecność mężczyzny w pokoju. Po przygotowaniu jej do każdego zdjęcia, odchodził i ustawiał aparat tak, by na fotografii widoczne było jedynie ciało, ale nie twarz Andrei, oraz samotny, odbity w lustrze aparat.
Kiedy Andrea leżała naga na łóżku wśród porozrzucanych poduszek i pościeli, Domostroy polewał olejkiem jej ramiona, szyję, piersi, brzuch i uda, a następnie samego siebie. Siedząc obok lub okrakiem na niej, masował ją miarowymi ruchami dłoni, zaczynając od szczytu kręgosłupa i przesuwając się w dół, aż dotykał kciukami jej pośladków. Odwróciwszy ją na plecy, kierował dłonie do jej sutek, a następnie naciskał je opuszkami kciuków, rozciągając brodawki. Przesuwał dłonie niżej, rozsmarowując kciukami olejek na jej lędźwiach, pośladkach i wargach sromowych. Przerywał, by polać ją znowu olejkiem, po czym twardy, sztywny, napięty i natłuszczony, podnosił ją niespodziewanie i przytrzymując za śliskie łydki, dotykając klatką piersiową jej ud, wdzierał się w nią całą siłą i ciężarem swojego ciała. Poruszał się w niej gwałtownie w przód i w tył, a gdy tylko jej piersi zaczynały wznosić się i opadać, a ona wiła się, jęczała, krzyczała, rzucała się i wyginała pod nim, wychodził z niej nagle, porzucając ją w samym środku nie zaspokojonego pożądania. Podbiegał do aparatu i kierował obiektyw na jej zastygłe w wykrzywionej pozie ciało. Gdy z aparatu wychodziła nie wywołana odbitka, Domostroy studiował wyłaniające się kontury i kolory, które z każdą sekundą zyskiwały gęstość i kontrast. Sprawdzał krytycznie ostrość każdego szczegółu ciała i skóry. Przesuwał aparat, ponownie ją masował, zmieniał pozycję jej ciała, ułożenie rąk na piersiach, brzuchu czy wzgórku łonowym i robił nowe zdjęcia, na których błyszczała tak, jakby pokryta była potem. I znowu do niej wracał. Dysząc, drżąc i szukając jego ust, Andrea napinała się pod nim, jej ręce ślizgając się wzdłuż jego pośladków, zaciskały się na członku, kierując go do jej wnętrza. Wówczas wchodził w nią, ale tylko do momentu, kiedy zaczynała drżeć i poruszać się pod nim. Wtedy znowu ją zostawiał i biegł do aparatu.
Robił jedno zdjęcie za drugim, podczas gdy Andrea porzucona w gorączce niespełnienia krzyczała, nazywając go pozbawionym serca okrutnikiem. Kiedy zaczynała szaleć, Domostroy podchodził do niej i jedną ręką wymierzał jej policzek, a drugą znęcał się nad jej ciałem, aż skamląc pozwalała mu wsunąć swą bezwładną rękę między uda i włożyć dłoń w krocze. Kiedy wracał do aparatu i przysuwał go bliżej, by sfotografować jej piersi, uda, srom i jej palec na nim, znowu zaczynała go wyzywać. Podchodził wtedy do niej i krzycząc, że to ona wymyśliła, by podniecić Goddarda, pokazując mu, jak bardzo sama umie się podniecić, bił ją po piersiach, brzuchu i pośladkach, niczym awanturujący się o kochanka zazdrosny małżonek. Odwracał ją twarzą w dół i trzymając w mocnym uścisku, dosiadał jej od tyłu, po czym wdzierał się w nią silnymi pchnięciami bioder, sprawiając jej coraz większy ból, podczas gdy ona rzucała się pod nim z twarzą wbitą w poduszkę, błagając, by ją puścił.
Fotografował ją również upozowaną i spokojną, stojącą lub siedzącą w wannie albo z suszarką w ręce i zakrywającymi twarz włosami. Następnie, żeby wspomóc swoją pamięć, fotografował ją dla siebie w każdym etapie jej ubierania się: w majtkach, wkładającą pończochy i buty, w nie zapiętej i zapiętej bluzce, wsuwającą spódnicę i zapinającą ją w pasie.
Z biegiem czasu uległ zmianie stosunek Domostroya do miejsca, jakie Andrea zajmowała w jego życiu. Nadal jej potrzebował, ale ten stan zaczynał go drażnić. Chociaż spieszył się, żeby z nią być, nie chcąc stracić ani jednej chwili cielesnych igraszek, którymi obdzielała go tak usłużnie, kiedy ją lepiej poznał, coraz bardziej buntował się przeciwko swojemu uzależnieniu. Obawiał się, że w swoim stosunku do niej zaczyna upodabniać się do tych seksualnych nałogowców, którymi zawsze pogardzał, tych mężczyzn i kobiet, którzy tak całkowicie uzależnieni byli od zapewnienia sobie szczególnego rodzaju przyjemności seksualnej, że szukali jej w zaciszu i bezpieczeństwie prywatnych seks-klubów, takich jak Uczeń Czarnoksiężnika.
Był też drugi powód buntu Domostroya. W nieustającym zainteresowaniu Goddardem-mężczyzną, w nie mających końca spekulacjach na temat jego życia, pieniędzy, kochanek, podróży, Andrea konsekwentnie sprowadzała najważniejszą rzecz z nim związaną -jego muzykę - do rangi sprawy o niewielkim znaczeniu. Był to pogląd, który Domostroy uważał za obraźliwy i prostacki.
Pewnego dnia - powiedział, biorąc Andreę w ramiona i przyciskając ją do siebie, aż dotknął jej ust wargami - pewnego dnia możesz leżeć tak jak teraz w ramionach kogoś innego, kogoś, kto może być Goddardem, a on zapyta cię o jakiś obraz, myśl czy skojarzenie, które znalazł w jednym z twoich listów, i dobrze by było, gdybyś była na to przygotowana! - Ścisnął ją za ramiona, aż drgnęła z bólu. - Żeby łatwiej mu było cię odnaleźć, mam zamiar odwołać się do jednego z tematów, jakie właśnie studiujesz w Juilliard, na przykład życie i listy Chopina. Ale cały czas musisz się mieć na baczności. Nawet w gorączce namiętności musisz pamiętać dokładnie, co takiego napisałem w listach do Goddarda, i umieć rozpoznawać najmniejsze niuanse, kiedy będzie próbował dowiedzieć się, czy to ty napisałaś te listy. Uwolniła się z jego uścisku i rzuciła zjadliwie:
- Nie bądź głupi, Patrick. Kiedy Goddard znajdzie się ze mną w łóżku, nie będzie, jak ty, poddawał mnie przesłuchaniu. Będzie miał inne rzeczy w głowie...- Czy nie sądzisz, że Goddard będzie zły, że nie zna mojej twarzy, albo pomyśli, że jestem brzydka lub oszpecona?
- Być może, ale do tego czasu powinien być zakochany w pozostałych częściach twojego ciała.
- Może jest już zakochany w kimś innym.
- Może. Ale jeśli tym kimś jest bliska przyjaciółka, która wie, że nasz przyjaciel jest Goddardem, wówczas oboje nie stanowią dla siebie nawzajem żadnej tajemnicy. Jeśli jego wielkość jest dla niej czymś oczywistym, wówczas nie zaspokaja jego próżności, podczas gdy ty w swoich listach dajesz jej pożywkę. Będąc jego kochanką, kobieta ta może jedynie nasycić jego pożądanie, ale ty możesz obudzić jego miłość własną, dobosza prawdziwej miłości. Ona daje mu zrozumienie, ty dajesz mu poczucie, że ktoś go pragnie i podziwia. Wyobraź sobie, jak musi go kusić, żeby być z tobą!
- A mnie, żeby być z nim!
- Domyślam się. Wiem również, że kiedy Goddarddowie się, gdzie cię szukać, ty i ja będziemy musieli znaleźć nowe miejsce, żeby móc się widywać. Nie był bym bezpieczny u ciebie ani nawet w Old Glory. On, lub jego szpiedzy, mogliby nas obserwować. A ty chyba nie chciałabyś stracić Goddarda tylko po to, żeby zatrzymać Patricka Domostroya?
- Oczywiście, że nie! - potwierdziła skwapliwie, po czym dodała: - W jaki sposób Goddard dowie się, kim jestem?
- Na podstawie wskazówek, które umieszczę w listach do niego. Nie obawiaj się, pomogę mu cię odnaleźć.
- A jeśli mu się nie uda?
- Wyślę kolejne listy. Z nowymi wskazówkami. Andrea przeciągnęła się i ziewnęła
- Ciekawe, co nasz tajemniczy mężczyzna teraz robi?
- Być może zastanawia się, kim jesteś! - odparł Domostroy.
II
James Osten zatrzymał się przed sklepem jubilerskim na Piątej Alei, obejrzał wystawę i wszedł do środka. Natychmiast zajął się nim młody sprzedawca.
- Witam pana - powiedział z wyraźnym włoskim akcentem, uśmiechając się z nie skrywanym zachwytem i wdzięcząc za ladą niczym baletnica. - Czy mogę panu w czymś pomóc?
- Tak - odparł Osten. - Pośrednio. - Wskazał złoty zegarek na wystawie i dodał: - Podoba mi się to cacko.
- Gratuluję gustu - powiedział sprzedawca, rozpływając się w uśmiechach i zdejmując zegarek z wystawy. - To najcieńszy zegarek, jaki kiedykolwiek zrobiono. I dodał z porozumiewawczym błyskiem w oku – mogą go nosić zarówno mężczyźni jak i kobiety.
Oglądając zegarek, Osten wyobraził go sobie na ciemnym przegubie Donny.
- Ile kosztuje? - zapytał.
Wymieniając cenę, sprzedawca zdobył się na uprzejmy uśmiech.
- To naprawdę wieczny zegarek. Jego wartość nigdy nie spadnie. Dlatego jest świetnym zabezpieczeniem przed inflacją, nawet za cenę cadillaca!
- Nie mam zamiaru zabezpieczać się przed inflacją - powiedział Osten. - To prezent dla przyjaciółki.
- Wspaniały wybór - zamruczał sprzedawca. – Proszę spojrzeć, jest wodoszczelny.
- To dobrze. Moja przyjaciółka nie znosi wody.
Sprzedawca udał, ze nie usłyszał żartu.
- Pańskiej przyjaciółce z pewnością spodoba się interesujący czarny cyferblat.
- Jestem tego pewien. Moja przyjaciółka jest Murzynką.
- Na pewno ucieszy ją ten prezent – powiedział sprzedawca afektowanym tonem.
Osten wyciągnął plik banknotów z kieszeni, odliczył dokładną należność za zegarek i położył schludny stosik na ladzie.
- Nie boi się pan nosić przy sobie takiej kupy pieniędzy? - zapytał sprzedawca. - Nie boi się pan, że ktoś pana okradnie?
- Nie, wcale - odparł Osten. - Nauczyłem się, jak być niewidzialnym! - Roześmiał się i dodał: - To mi coś przypomina. Chciałbym zastąpić cyferblat innym, bez nazwiska zegarmistrza.
- Bez nazwiska? - Sprzedawca był zaszokowany. - Ale wtedy nikt nie będzie wiedział, że to najbardziej ekskluzywny zegarek świata!
- Ekskluzywny czy nie, zegarek tylko odmierza czas. Jedynie muzyka pozwala usłyszeć jego przemijanie. Moja przyjaciółka interesuje się muzyką, nie czasem.
Sprzedawca bez słowa wziął zegarek i zaniósł go na zaplecze. Po kilku minutach był już z powrotem.
-
Proszę, oto on - powiedział, wręczając zegarek Ostenowi - taki
jak pan sobie życzył. Całe szczęście, że chcąc zadowolić
swoją murzyńską przyjaciółkę, nie zechciał pan go
pogrubić - mruknął szyderczo, otwierając przed Ostenem stalowe
drzwi. - Tego nie dałoby się
zrobić
na poczekaniu!
Nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, Osten opuścił sklep.
Wybrał mały hotelik między dwoma teatrami burleskowymi niedaleko Broadwayu. Obudził portiera, starszego Murzyna w meksykańskim kapeluszu i lustrzanych okularach, drzemiącego koło centralki telefonicznej, i poprosił o pokój z łazienką.
- Dla jednej czy dwóch osób? - zapytał portier, sennie przecierając oczy.
- Jestem sam - powiedział Osten.
- No pewnie. Wszyscy tak mówią - westchnął Murzyn sięgając po klucz. - Jak długo pan się zatrzyma?
- Jedną noc. Ale na wypadek, gdybym poderwał kogoś z teatrzyku obok, zapłacę za dwie osoby. – Wręczył mężczyźnie kilka banknotów.
- Żadnego bagażu? - wymamrotał portier.
- Wszystko mam tutaj - odparł Osten, dotykając palcem czoła.
Przebywał w pokoju tylko tyle, ile zajęło mu skorzystanie z toalety. Następnie zszedł na dół do budki telefonicznej w holu. Dokładnie zasunął za sobą drzwi harmonijkowe i nakręcił numer Nokturnowych Nagrań.
- Nokturnowe Nagrania, wytwórnia Goddarda, dzień dobry! - powiedziała telefonistka głosem przypominającym nagranie z automatycznej sekretarki i równie niestosownym co reklamowy chwyt z nazwiskiem Goddarda, który biorąc pod uwagę anonimowość piosenkarza, zawsze raził Ostena swoją osobliwą śmiesznością.
Zanim się odezwał, odkaszlnął. Nadwerężając w ten sposób mięśnie gardła, mógł obniżyć normalny rejestr swojego głosu i uzyskać chrapliwe, gardłowe brzmienie. Ten mały trik, tak często przez niego stosowany, stał się prawie odruchem. Poprosił o połączenie z prezesem firmy, Oscarem Blaystone'em. Kiedy odezwała się sekretarka, poprosił do telefonu jej szefa.
- Kogo mam zaanonsować? - zapytała.
- Moje nazwisko River - odparł Osten. - Swanee River.
- Pan Swanee River? - powtórzyła podejrzliwie.
- Tak.
- Pan Blaystone jest w tej chwili bardzo zajęty. Ma konferencję. Nie mogę mu przeszkadzać. Obawiam się, że będzie pan musiał podać mi swój numer i...
- Niech pani zdobędzie się na odwagę - przerwał jej Osten - i powie mu tylko, że dzwoni Swanee River. Pan Blaystone oczekuje mojego telefonu. Jestem, że się tak wyrażę, jego łabędzim śpiewem! - zachichotał.
Wkrótce po drugiej stronie usłyszał kordialny, oficjalny głos Blaystone'a.
- Halo? Pan River? Swanee River? Oddzwonię do pana z mojego prywatnego aparatu. Gdzie pan jest?
- W gotującym się kotle.
- Gotującym się kotle?
- Tak. Na Manhattanie latem - powiedział Osten i podał Blaystone'owi numer telefonu, z którego dzwonił.
Minutę po tym, jak odłożył słuchawkę, zadzwonił Blaystone.
- Pańska depesza z nowym nazwiskiem przyszła dwa tygodnie temu - zaczął z wyrzutem. - Od tamtej pory czekałem, że się pan odezwie.
- Byłem zajęty - odparł Osten. - A poza tym rozmawialiśmy ze sobą całkiem niedawno.
-
Niedawno? To było sześć miesięcy temu! Musi pan pamiętać -
ciągnął z przesadną emfazą - że nie mam żadnego sposobu,
absolutnie żadnego, żeby skontaktować się z panem, kiedy
jest mi pan potrzebny. A właśnie teraz potrzebuję pana. Jest
mnóstwo dokumentów, które
Goddard
musi podpisać, i to szybko. Tymczasem wszystko, co mam, to
pański głos w słuchawce, te rozmowy i różne pseudonimy, z
których każdy odwołuje wszystkie poprzednie. Wie pan, o czym
mówię?
- Tak. Powtarza pan to za każdy razem, kiedy dzwonię. Coś jeszcze?
- Tak! Na początek potrzebuję od pana nowego upoważnienia na transfer pańskich zagranicznych honorariów za ostatni album. W niecały miesiąc ten longplay zarobił sumę równą pańskiej zaliczce. W Wielkiej Brytanii pobił pan rekord wszechczasów. Niech pan sobie wyobrazi! W samej tylko Wielkiej Brytani! W Ameryce Łacińskiej pańskie hiszpańskojęzyczne piosenki sprzedają się...
- Proszę wysiać pieniądze na ten sam numer konta w Szwajcarii, który podałem panu ostatnim razem - przerwał mu Osten.
- W porządku. Ale potrzebuję podpisu Goddarda na nowych formularzach podatkowych. I proszę nie zmieniać kształtu litery „G” w swoim podpisie, tak jak pan to zrobił ostatnim razem. Nie mamy potem jak się z panem skontaktować, żeby pan go potwierdził! To jedyny dowód tożsamości, jaki pan posiada, przynajmniej jeśli chodzi o nas i o urząd podatkowy. Następnie jest sprawa Etiudy Klasyków. Przygotowałem tę odnowioną dwuletnią umowę, na mocy której pan, to znaczy Goddard, zwraca Nokturnowi koszty dystrybucji i promocji Etiudy Klasyków, włączając w to opłaty agentów i całą resztę. Nowy kontrakt trzymany jest w całkowitej tajemnicy, podobnie jak ten, który właśnie wygasa, i Etiuda nie ma prawa wiedzieć, czy choćby domyślać się, że to pan pozwala jej istnieć.
- I niech tak zostanie - powiedział Osten. – Etiuda nie jest jedyną firmą, którą utrzymuję przy życiu. Dzięki mnie funkcjonują również Nokturnowe Nagrania.
-
Tak, oczywiście - zgodził się skwapliwie Blaystone - ale to nie
jest tajemnicą. - Przerwał. - Pan oczywiście zdaje sobie sprawę,
że bez pańskich subwencji Etiuda poszłaby na dno całe lata temu!
A jeśli nadal będzie ją pan dofinansowywał tak jak dotąd, to i
pan może pójść
jej
śladem. Czy wie pan, ile kosztuje utrzymanie jej na powierzchni?
Za te pieniądze mógłby pan nawet wskrzesić Beethovena!
- Nie będę musiał, jeśli utrzymam przy życiu Etiudę.
- Och, wiem, wiem - powiedział Blaystone i Osten usłyszał ciepły ton w jego głosie. - Ale śmiać mi się chce za każdym razem, kiedy myślę o tym biednym starym snobie, który kieruje Etiudą... I jak po wielkopańsku pozwala nam sprzedawać swoją wybraną listę klasyków! Gdyby tylko wiedział! Powinien zobaczyć tę górę zwrotów, jaka do nas przychodzi!
- Co pan zrobił z ostatnimi zwrotami?
- Zgodnie z pańską instrukcją rozdaliśmy wszystkie nie sprzedane longi, tysiące płyt, powinienem dodać, szkołom, szpitalom i bibliotekom muzycznym na całym świecie. Proszę się nie obawiać, mamy pełne rozliczenia za te dary i...
- W porządku - przerwał mu ponownie. - Co jeszcze?
-
Może chciałby pan sprawdzić swoje honoraria i, jak już mówiłem,
musi pan podpisać zeznania podatkowe. Potrzebujemy pana do
akceptacji oświadczeń dla prasy, no i jest jeszcze cała
korespondencja od fanów. Aha, w najnowszym pliku jest nawet list z
Białego Domu.
Urzędowa
koperta z napisem „prywatne” - zachichotał.
- Nieźle! Całkiem nieźle! Jak to jest, kiedy ma się fana na szczycie?
- Jak szybko mogę dostać to wszystko? - spytał Osten, nie mogąc doczekać się końca rozmowy.
- W każdej chwili.
- Kto to dostarczy?
- Wychodzę właśnie na lunch. Mogę podrzucić to osobiście. Proszę powiedzieć dokąd.
- Niech pan zatrzyma taksówkę na północno-wschodnim rogu Broadwayu i Czterdziestej Siódmej. Będzie tam na pana czekał facet w meksykańskim sombrero i lustrzanych okularach. Niech pan mu poda przesyłkę przez okno. W zwyczajnej szarej kopercie.
- Czy musi to być taksówka? Nie mogę wziąć samochodu firmy?
- Taksówka - powiedział twardo Osten. - Dobrze panu zrobi, jeśli będzie pan przez chwilę w prawdziwym świecie.
- Mówiąc o prawdziwym świecie - wtrącił Blaystone.
- Kiedy możemy spodziewać się od pana następnego nagrania?
- Chodzi panu o prawdziwy świat czy o Nokturnowe Nagrania? Staje się pan chciwy.
- Może - odparł Blaystone - ale tacy są też pańscy wielbiciele. Czy może mi pan powiedzieć w przybliżeniu?
- Właśnie nad czymś pracuję. Dam panu znać, jak będzie gotowe.
- Mam nadzieję. Poza wszystkim jesteśmy pańską firmą płytową.
- Jeśli chodzi o płyty, to tak - zgodził się Osten. – A teraz niech się pan pospieszy i złapie taksówkę, żeby spotkać się z moim Zapatą!
- Już się robi! - rzucił żartobliwie Blaystone. – Coś jeszcze?
- Tak. Proszę postępować według ustalonych zasad. Niech pan nikomu nie mówi, dokąd zabiera pan te dokumenty. Proszę pamiętać: jedno odejście od naszego miłego małego pakciku, a nigdy więcej nie zobaczy pan mojej muzyki!
-
Czy kiedykolwiek pana zawiodłem? - spytał poważnie Blaystone.
- Proszę mi wierzyć, wiem, że interes Nokturnowych Nagrań kwitnie
dzięki panu. Dlaczego miałbym to zepsuć? Z pewnością nie
chcielibyśmy, żeby konkurencja dowiedziała się, kim pan jest, i
zarzuciła
pana
ofertami! - Roześmiał się. - Proszę powiedzieć pańskiemu
Zappie, żeby oczekiwał podrzucenia korespondencji za
dwadzieścia minut!
- Nie Zappa, Zapatą - poprawił go Osten. - To już wszystko?
- Chyba tak - odparł Blaystone. - Nie, chwilę. Jak się pan przedstawi, kiedy zadzwoni pan następnym razem?
- Co by pan powiedział na Zapatą? - spytał Osten i odwiesił słuchawkę.
Wychodząc z hotelu, Osten zatrzymał się w recepcji. Portier znowu drzemał. Obudził go i zapytał:
- Czy mogę pożyczyć, powiedzmy na godzinę, pański kapelusz i okulary?
Nie czekając na odpowiedź, położył na ladzie kilka banknotów.
- Po co? - wymamrotał portier wciąż na wpół śpiący. Zobaczył pieniądze i szybko oddał swój kapelusz i okulary.
-
Na szybki numerek - odparł Osten. - Ta dupeczka o imieniu Teąuila
Sunshine podnieca się tylko wtedy, gdy mam na sobie duży kapelusz,
ciemne okulary i nic
więcej.
- Żartuje pan - powiedział portier zaintrygowany, ale Osten był już za drzwiami.
Taksówka ledwo zdążyła zatrzymać się przy krawężniku, kiedy Osten podszedł do niej od tyłu i zapukał w okno. Blaystone opuścił szybę i Osten z twarzą zasłoniętą rondem sombrera bez słowa wziął z jego rąk dużą szarą kopertę. Następnie zapukał dwukrotnie w dach samochodu. Blaystone podniósł szybę i taksówka odjechała.
Osten
rzucił kapelusz i okulary na kolana spokojnie śpiącego portiera i
poszedł do swojego pokoju. Otworzył dużą kopertę i rozłożył
na łóżku jej zawartość. Przejrzał informacje o honorariach,
podpisał oświadczenia podatkowe i upoważnienia przelewu
pieniędzy, dokładnie przestiudował warunki kontraktu między
Nokturnowymi Nagraniami i Etiudą Klasyków, w których
Nokturnowe Nagrania podejmowały się, za określoną sumę
pieniędzy, dystrybucji płyt Etiudy przez następne dwa lata
i zobowiązywały się sprzedać pewną minimalną ilość każdej z
jej pozycji. Następnie powoli przeczytał umowę między
Nokturnowymi Nagraniami a Goddardem, podpisał ją i włożył, wraz
z innymi dokumentami, do kilku opatrzonych znaczkami kopert. Wyśle
je potem wprost do Blaystone'a na adres specjalnej skrytki
pocztowej, którą Nokturnowe Nagrania założyły wyłącznie
na
korespondencję od Goddarda.
Skończywszy z interesami, wyciągnął się na łóżku, podparł jednym łokciem i szybko przerzucił wybrane dla niego przez Nokturnowe Nagrania listy od wielbicieli. Była pewna prawidłowość w korespondencji od fanów. Przysyłane mu listy dzieliły się na stałe kategorie: techniczne pytania od naukowców i krytyków muzycznych, na które ze strachu, że mogą go wyśledzić, nigdy nie odpowiadał, prośby o rozstrzygnięcie sporów wokół jego muzyki, powstałych na tle sprzecznych recenzji, na które też nie odpisywał, oraz trochę poważnych listów z wyrazami uznania od kilku lepiej wykształconych fanów, w których - mimo że czytał je dokładnie - nie znajdował nic interesującego. Dawno temu nauczył się, że niewiele jest na świecie mniej odkrywczych rzeczy niż mozolne próby przekazania przez wielbicieli muzyki własnych duchowych przeżyć.
Wśród listów była jedna koperta, której Nokturnowe Nagrania nie ośmieliły się otworzyć. Widniał na niej tłoczony niebieski napis: „Biały Dom, Waszyngton” a obok adresu: „Pan Goddard, c/o Nokturnowe Nagrania, Hemisphere Center, New York City”, dopisek na maszynie: „Prywatne - proszę nadać tylko poleconym”. Rozdarł kopertę z jednej strony i wyjął kilka gęsto zapisanych na maszynie kartek firmowego papieru Białego Domu. Kiedy popatrzył na nie pod światło, zauważył dobrze widoczne znaki wodne. Nim rozpoczął czytanie listu, zajrzał na koniec w poszukiwaniu podpisu, list jednak nie był podpisany.
Rozczarowany wrócił do początku i natychmiast wciągnęło go pierwsze zdanie. „Prawdopodobnie, Goddardzie, czytasz to gdzieś w zaciszu podrzędnego hotelu”. Uśmiechnął się, przełknął ślinę i czytał dalej. „Zapewne obawiasz się również, że jestem jeszcze jedną z tych przebiegłych kobiet, które zazdroszczą Ci spokoju wygnania i które zrobiłyby wszystko, żeby Cię wytropić i dzielić je z Tobą tak długo, jak długo byś na to pozwolił. Nie obawiaj się. Nie mam takich planów. Kocham Cię za bogactwo Twojej muzyki, a nie za ubóstwo Twej egzystencji. Nie jestem, i nigdy nie będę, jakąś dziewczyną, którą poderwałeś tylko dlatego, że lubi Twoją muzykę i nigdy nie zgadnie, kim jesteś. Jestem inna niż wszystkie kobiety, które miałeś lub kiedykolwiek mieć będziesz. I jeśli jesteś na tyle cierpliwy, żeby przeczytać ten list z taką samą uwagą, z jaką ja słucham Twojej muzyki, dowiesz się dlaczego”. Ogarnęło go dziwne, mrowiące uczucie paniki, że te słowa pochodzą od kogoś, kto go zna lub niebawem pozna.
Skończył list. Następnie, na wpół przestraszony, że ominął jakieś ważne wyjaśnienie, przeczytał go raz jeszcze. Jeden ustęp przy końcu zwrócił jego uwagę. „Chociaż ten list przypomina Ci, że wybrana przez Ciebie potworna izolacja trzyma Cię z dala od pełniejszego życia, w którym mógłbyś być sobą z kimś takim jak ja, prawdopodobnie będziesz go nienawidzić, ponieważ zagraża bezpieczeństwu więzienia, w jakim zamknięty jest Goddard. Wiem, jak banalne i monotonne musi być Twoje prawdziwe życie, kiedy nie jesteś Goddardem, zwłaszcza gdy komponujesz muzykę, której nie chcesz lub nie masz odwagi uznać za swoją własną”.
Panika
Ostena ustąpiła miejsca złości. Jej ostre sformułowania:
„ubóstwo egzystencji”, „banalne”, „monotonne”,
spadły na jego serce niczym uderzenie bicza i czuł, ze jego cudowna
tajemnica obraca się w więzienie, z którego nie ma wyjścia.
Jakie prawo ma ta kobieta - zapewne jakaś sprytna sekretarka z
Białego Domu - żeby mówić mu, kim jest? I jak śmie zakładać,
że przez samo słuchanie jego muzyki może w ogóle dowiedzieć
się
czegoś o nim?
Kiedy napuszczał wody do wanny, a następnie się w niej zanurzał, słuchał popularnej stacji muzycznej w radio i w ciągu dwudziestu minut usłyszał dwa ze swoich singli. Podobał mu się anonimowy klimat hotelu z jego odrapanymi tapetami, popękanymi i pożółkłymi kafelkami oraz zbyt mocno krochmalonymi ręcznikami o poszarpanych brzegach. Czuł się bezpieczny. List z Białego Domu przypomniał mu jednak pewien hotel, zaledwie trzy ulice dalej, gdzie również czul się bezpiecznie w towarzystwie dziewczyny, którą poderwał tylko dlatego, że lubiła jego muzykę.
Było to rok temu i wtedy, podobnie jak teraz, było gorąco i parno. Wielki Biały Trakt na Broadwayu roił się od niespokojnych sobotniowieczornych spacerowiczów. Osten zatrzymał się przed sklepem z płytami, jednym z największych w mieście, i patrzył w okno wystawowe, które wypełniały od lewego do prawego brzegu i od góry do dołu egzemplarze okładek ostatniego albumu Goddarda. Następnie wszedł do środka, gdzie tłum kupujących, głównie nastolatków, kłębił się przy ladzie, czekając na swoją kolej, by posłuchać jego muzyki przez stereofoniczne słuchawki. Na ścianie pod sufitem wypisane było wysokimi na pół metra, fluoryzującymi literami imię GODDARD. Miał już wyjść, kiedy zauważył łagodną, świeżo wyglądającą dziewczynę, która słuchała jego płyty przy jednym z gramofonów. Nie jej młodzieńcze piękno, częściowo ukryte pod słuchawkami, ale pogodny, prawie nieziemski wyraz twarzy sprawił, że zapragnął ją poznać. Miała zamknięte oczy. Jej ciało kołysało się niezwykle delikatnie w rytm tego, czego słuchała.
Krążek adapteru zatrzymał się, a ona ocknęła się ze swojej medytacji. Kiedy właśnie miała ponownie puścić płytę, podszedł do niej sprzedawca i odsunął ją od gramofonu.
- Wystarczy - powiedział. - Daj innym szansę. Słuchałaś jej już cztery razy. Kupujesz ją czy nie?
Dziewczyna spojrzała na niego rozanielona, jakby ktoś rzucił na nią urok.
- Chyba nie. Nie dzisiaj - wymamrotała. Osten podszedł do niej.
- Nie lubisz Goddarda? - spytał, wskazując płytę.
- Uwielbiam go - powiedziała, podnosząc wzrok na Ostena. - Mogłabym go słuchać całymi dniami.
- A więc dlaczego jej nie kupisz i nie posłuchasz go w domu? - zapytał sprzedawca.
- Nie mam forsy - odparła rozbrajająco, szykując się do wyjścia.
- Zaczekaj - powiedział Osten.
Wcisnął do ręki sprzedawcy pieniądze, wziął album z regału i wręczył go dziewczynie.
- To prezent - powiedział.
- Dziękuję, ale nawet mnie nie znasz.
- Tak jakbym cię znał - odparł Osten. - Oboje lubimy Goddarda.
Zaczął wychodzić ze sklepu. Dziewczyna z płytą w ręce szła koło niego.
- Jak ci na imię? - spytała. - Skąd jesteś?
- Nie stąd.
- Ja też. Przyjechałam tylko na jeden dzień.
- Kiedy musisz wyjechać?
- Ostatni autobus odchodzi o północy.
- Chciałabyś zjeść kolację? - próbował zachowywać się naturalnie. - Moglibyśmy kupić coś w delikatesach na rogu i zabrać do hotelu.
- Jak daleko stąd?
- Dwie przecznice.
- Może być - powiedziała z absolutnym brakiem zainteresowania.
Kupili kanapki i sałatkę ziemniaczaną i zjedli wszystko, oglądając telewizję. Kiedy Osten otworzył piwo, dziewczyna sięgnęła do swojej torebki i wyjęła strzykawkę, igłę oraz małą paczuszkę białego proszku.
- Chcesz trochę? - spytała w drodze do łazienki.
- Nie, dziękuję. Powinnaś z tym uważać - dodał.
- Muszę uważać bez tego - odparła i cicho zachichotała.
Przez drzwi słyszał, jak kładzie przyrządy na umywalce i spuszcza wodę w toalecie. Po chwili wróciła i wyciągnęła się na łóżku. Usiadł koło niej i studiował jej jedwabiste włosy, ładny kontur szyi, zarys małych dziewczęcych piersi pod bluzką. Obserwowała go, kiedy na nią patrzył.
- Jesteś cudowny - powiedziała - taki cudowny. Nawet twój głos jest cudowny. Co z nim się stało? - Spojrzała na niego, źrenice jej oczu były lśniące i rozszerzone.
- Kilka lat temu - powiedział - miałem małe zwapnienie w gardle. Zostało usunięte i w efekcie mój głos trochę pieje.
- Brzmi przyjemnie - odparła - tak długo, jak nie musisz śpiewać. - Roześmiała się miękko.
Wtedy zmienił taktykę. Swoim naturalnym głosem powiedział:
- Ale kiedy chcę, śpiewam. Własnym głosem. Widzisz, jestem Goddardem. To ja śpiewam wszystkie te piosenki. - Wskazał album na stole.
- Wierzę ci - odpowiedziała dziewczyna słodko. - Spotkałam już pięciu Goddardów. I każdemu z nich wierzyłam.
Jej policzki płonęły, patrzyła na niego szklanym wzrokiem, a on patrzył na nią. Wtedy sięgnęła po niego.
Kochał się z nią, świadomy, że może ją zranić, a ona w swoim narkotycznym transie nawet tego nie poczuje. Jej bierność podniecała go jednak, czuł, że może z nią robić, co zechce. Dziewczyna odpowiadała na jego zabiegi, wczepiając się w niego jak dziecko. Zawiodły wszystkie wysiłki, by doprowadzić ją do orgazmu. Wydawała się jedynie mgliście świadoma faktu, że się kochają. Potem oboje wykąpali się i ubrali. Po drodze do drzwi Osten odwrócił się, żeby zgasić światło, i usłyszał, jak dziewczyna pada z hukiem na podłogę. Myślał, że zemdlała. Oparł ją o ścianę i spryskał zimną wodą jej twarz i szyję. Ona jednak się nie poruszyła. Kiedy przysunął się bliżej i zajrzał jej w oczy, zobaczył, że patrzy na niego nieruchomym wzrokiem. Nie żyła.
Najpierw wydawało mu się rzeczą niedopuszczalną, żeby śmierć mogła wejść między nich w ten sposób, bez ostrzeżenia, przecinając życie dziewczyny, jakby nie miało najmniejszego sensu, jakby było prymitywnym syntezatorem nagle odłączonym od źródła energii! Jaki był sens życia, skoro mogło zostać tak szybko, tak arbitralnie i bezsensownie odebrane?
Po chwili wpadł w panikę. Przerażała go perspektywa zawiadomienia policji i znalezienia się na posterunku w towarzystwie złodziei, alfonsów i kurw. I tak, mówił sobie, nie ma szans wytłumaczyć śmierci dziewczyny. Nie miał pojęcia, skąd wzięła towar, ani ile go sobie wstrzyknęła. I co im powie, gdy zapytają, kim jest, z czego żyje, dlaczego zatrzymał się w tym właśnie hotelu, gdzie spotkał dziewczynę, czy odbyli stosunek? Jego sperma ciągle w niej tkwiła, policja może powiedzieć, że umarła podczas stosunku lub nawet, że to on ją zabił.
Zdrętwiał na myśl, co jego obecność tutaj, jego niejasna rola w śmierci dziewczyny oznaczać będzie dla ojca. Wyobraził sobie jego przerażenie z powodu sensacyjnych nagłówków w prasie oraz ich wpływu na image Etiudy Klasyków, rodzinnej firmy i jedynej najukochańszej własności ojca. Co gorsza, wzdragał się na samą myśl o tym, że musiałby wytłumaczyć światu, kim naprawdę jest James Norbert Osten. Jak odkrycie prawdziwego Goddarda i wywołana nim histeria mass mediów odbiłaby się na jego ojcu? Na nim? Na jego muzyce?
Ostrożnie wziął ręcznik i starł swoje odciski palców z powierzchni, których dotykał. Kiedy skończył, zaschło mu ze strachu w ustach, a serce waliło jak młot. Zostawił ciało dziewczyny oparte o ścianę, zgasił światło po drodze do wyjścia i zamknął drzwi na klucz. Z płytą Goddarda pod pachą zszedł po schodach do holu i wyszedł wolnym krokiem na ulicę. Tam wrócił mu spokój. Znowu czuł się bezpieczny.
Jeśli list z Białego Domu obudził w nim wspomnienia umarłej dziewczyny, to dlatego, że teraz, podobnie jak wtedy, kusiło go, by cieszyć się kimś, kogo pociągałby zarówno on sam, jak i jego muzyka. Siedząc w wannie, rozmyślał o anonimowej autorce listu. Na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis, w którym ukończył studia magisterskie, a teraz zdobywał tytuł doktora, ktoś, kto pisał tak dobrze i analitycznie, mógłby być albo studentem anglistyki, albo psychologii. Czy kobieta, która to napisała, była młoda czy stara? Czy była żoną, córką, sekretarką czy kochanką kogoś ważnego? I czy chciała, czy też musiała ukrywać, kim jest? Dlaczego napisała swój list na papierze firmowym Białego Domu i wysłała go w urzędowej kopercie?
Z listu wynikało, że wiedziała, dlaczego wybrał pseudonim „Goddard”. To go zaszokowało. Skąd mogła wiedzieć? Obiecała również, że kiedy znów zdecyduje się do niego odezwać, „napisze więcej o tym i o innych pochodnych sprawach”. Jakie wskazówki znalazła w jego meksykańskich piosenkach, o których jej list tylko niejasno napomykał? I dlaczego napisała do niego dopiero teraz, skoro oczywiste było, że interesowała się nim od dawna? A przede wszystkim, skoro spędziła tak wiele czasu analizując go, dlaczego nie poprosiła o spotkanie?
Może miała znajomości wysoko w Białym Domu. Ale nawet jeśli tak było, nie robiło to na nim wrażenia. Polityka i władza same w sobie nigdy go nie pociągały, pierwsza była jak sztuka dmuchania szkła, druga jak akt rozbijania go. Jego ojciec, od którego przejął wiele wartości, widział w polityce główne źródło zła rasy ludzkiej i dumnie utrzymywał, że ze wszystkich sztuk muzyka najmniej poddaje się wpływom polityki.
Osten spojrzał na kopertę z Białego Domu. Przyszło mu na myśl, że po angielsku envelope to nie tylko „koperta”, ale i „obwiednia”. W akustyce termin ten oznacza atak i rozkład: początek dźwięku, jego nasilenie i trwanie oraz jego zamieranie i koniec. Jest czymś innym od pogłosu i echa, jakie powszechnie wykorzystywano w nowych technikach muzycznych, w których zapanowały syntezatory, zmieniając przestrzeń naturalnej obwiedni dźwięku. Jakże inteligentna była autorka tego listu, myślał z podziwem. Czy ta imponująca koperta z Białego Domu, jak również list w środku były subtelnym wypowiedzeniem wojny obwiedni głosu Goddarda? Próbą rozzłoszczenia go i wytworzenia ech i odbić? Czy o to jej chodziło? A jeśli tak, co miała na tym zyskać?
Kiedy odłożył kopertę, uświadomił sobie, że widniała na niej znacząca informacja: stempel pochodził nie, jak się spodziewał, z Waszyngtonu, ale z Nowego Jorku, sądząc po kodzie pocztowym gdzieś z West Side. Czy chciała, żeby to zauważył?
Im więcej o niej myślał, tym bardziej niepokoiło go, że nie wie, kim jest. Gdyby wiedział, mógłby przynajmniej wyobrażać sobie, że ją tropi, znajduje i pokonuje w jej własnej grze. Powrócił obraz umarłej dziewczyny. Ona nigdy nie mogłaby napisać, czy nawet zrozumieć listu z Białego Domu, była o wiele za prosta.
Szybko wytarł się i ubrał. Wziął koperty, które miał wysłać do Nokturnowych Nagrań, schował do kieszeni list z Białego Domu, a resztę korespondencji wrzucił do zsypu w głębi korytarza. Opuszczając hotel, po raz czwarty tego dnia natknął się na śpiącego portiera.
* * *
Korzystając z tego, że przez pewien czas przebywać miał na wschodnim wybrzeżu, Osten postanowił odwiedzić ojca. Zawiadomił go telefonicznie o prawdopodobnej godzinie przyjazdu, wynajął samochód, jak zwykle wybierając dla zabawy model, którym jeszcze nie jeździł. Od czasu kiedy stał się Goddardem, wypożyczał prawie wszystko, co mu było potrzebne, prócz sprzętu muzycznego, ten zawsze kupował za gotówkę i przechowywał w jednym miejscu. Wypożyczanie stało się dla niego rodzajem sztuki, czymś, co go bawiło i w czym się doskonalił.
Ponieważ bał się, że zawieruszone papiery osobiste mogą go zdradzić, wszystkie interesy załatwiał z tanich pokoi hotelowych, a kiedy zatrzymywał się w Nowym Jorku, najczęściej wynajmował na krótko różne mieszkania, starając się unikać gromadzenia przedmiotów, które naprowadziłyby innych na jego ślad. Wielkość Ameryki polegała kiedyś na tym, że jej mieszkańcy mogli kupować - często nierozważnie - wszystko, co ich kraj wyprodukował. Dziś, w dobie inflacji, najlepsze, co z tej wielkości zostało, to to, że raz kupione dobra są albo na sprzedaż, albo do wynajęcia.
Osten minął Goddard Beat, nazwaną jego imieniem dyskotekę na West Side. Był w niej tylko raz, ponad dwa lata temu, i pamiętał tę noc dokładnie. Ciekawiło go trochę, jak wygląda słynny Goddard Beat, ale jeszcze bardziej był ciekaw, jak on, Goddard, będzie się tam czuł, sam między obcymi, nie znany nikomu, a przecież znany wszystkim. W dyskotece bywali wówczas różni ludzie; studenci z uniwersytetów Columbia i Juilliard oraz wielu czarnych muzyków i ich fanów z pobliskiego Harlemu.
Osten wszedł niepewnie do rozbrzmiewającego muzyką lokalu. Tego wieczoru występowały tam dwa zespoły rockowe, które zmieniając się co godzina, grały największe i najnowsze przeboje Goddarda. W trakcie przedzierania się przez zatłoczone sale Osten odwrócił się, by zobaczyć, jak zespół na scenie przechodzi do jego ostatniego dużego singla. Przy wykonywaniu tego manewru zderzył się niespodziewanie z tańczącą obok parą, stracił równowagę i runął na mały boczny stolik, wywracając dwa kieliszki i butelkę szampana. W obawie przed zachlapaniem siedzący przy stoliku potężnie zbudowany Murzyn i smukła Murzynka poderwali się, przewracając krzesła.
- Ty gówniarzu, uważaj, jak chodzisz! - wrzasnął mężczyzna, obracając ku sobie Ostena, gotów do walki. Na jego zamszowych spodniach widniały plamy z szampana.
- To nie jego wina - odezwała się dziewczyna, strząsając krople z aksamitnego kombinezonu i spokojnie wstawiając pustą butelkę do stojącego przy stoliku kubełka z lodem.
- Ach tak? - warknął rozwścieczony Murzyn; odpychając Ostena. - W takim razie, kto do jasnej cholery...
- Przestań, Paul - ucięła ostro dziewczyna, stając między nimi. - Nie widzisz, że zrobił to niechcący?
Kiedy inni goście nieświadomi przebiegu zajścia obrócili się do nich w nadziei na bójkę, Osten wyciągnął rękę do Murzyna.
- Przepraszam - powiedział. - Chętnie zapłacę za następną butelkę.
Mężczyzna już miał uderzyć wyciągniętą dłoń, kiedy dziewczyna wtrąciła się ponownie. Uścisnęła szybko rękę Ostena, po czym usiadła, jakby nic się nie stało.
- Nie ma sprawy. Każdemu mogło się zdarzyć. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się uprzejmie.
Uwagę Ostena zwróciła niezwykła wyrazistość jej oczu.
- A teraz spływaj! - rzucił jej towarzysz. - Słyszysz?
- Przepraszam, bardzo przepraszam - wybąkał Osten, ale tym razem mężczyzna go zlekceważył. Kiedy nadszedł kelner ze świeżym obrusem, Osten dyskretnie wręczył mu zwitek dwudziestodolarowych banknotów.
- Proszę przynieść im drugą butelkę - powiedział i nie patrząc już w kierunku stolika, odwrócił się i odszedł.
Wzburzony, poniżony i wściekły na siebie podszedł do sceny i przyglądał się, jak członkowie zespołu występują kolejno dla zgromadzonych wokół wielbicieli. Zły nastrój jednak go nie opuszczał i po kilku minutach uznał, że ma dosyć Goddard Beat. Właśnie miał wychodzić, kiedy ktoś dotknął jego ramienia. Była to ta sama Murzynka, w kombinezonie przylegającym do ciała niczym druga skóra.
- Dzięki za szampana - powiedziała, uśmiechając się niedostrzegalnie.
Osten wymamrotał, że cieszy go, że im smakował, wypatrując za nią sylwetki jej towarzysza.
- Paula nie ma - oznajmiła dziewczyna. - Poszedł do domu ratować swoje cenne zamszowe spodnie.
- Przepraszam - rzekł wolno Osten zapatrzony w jej pełne piersi, częściowo widoczne w otwarciu zapinanego na zamek błyskawiczny kombinezonu. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że jest rozbawiona przyłapawszy go na tym spojrzeniu.
- Nie przepraszaj. Po to tutaj są. Kobiety też zaglądają. - Uśmiechała się teraz szeroko, pokazując dwa rzędy nieskazitelnie białych, równych zębów. - I chociaż niektórzy cwaniacy myślą, że lubimy rzeczy duże i długie, faktycznie bierze nas co innego.
Jej tupet zbił go z tropu.
- Naprawdę? Co? - zapytał i przestraszył się natychmiast, że jest natrętny.
- Zgrabny tyłeczek - obrzuciła go uważnym spojrzeniem - i wysokie, szczupłe, długonogie ciało.
- Mówisz o sobie - zażartował Osten.
- Może - roześmiała się - ale i o tobie. – Przerwała i raz jeszcze zmierzyła go wzrokiem. - Co robisz, mały, kiedy nie przewracasz stolików? - zapytała żartobliwie, naśladując akcent nadzorcy z Południa.
- Dużo podróżuję. A ty?
- Ja? Tylko uprawiam sztukę, kochanie.
Teraz miał już pewność, że ma do czynienia z dziewczyną lekkich obyczajów. Nigdy nie był z prostytutką i podniecił się bardzo, wyobrażając sobie, że rozsuwa do samego końca błyskawiczny zamek jej kombinezonu, a ona, w butach na wysokich obcasach, wychodzi z niego prosto w jego ramiona.
- Mam na imię Jimmy - powiedział, przychodząc do siebie, a następnie otwarcie wpatrując się w jej piersi zapytał: - Jesteś wolna?
- Wolna? - Roześmiała się. - Oczywiście, że jestem wolna. Nie wiesz, że nie ma już niewolnictwa?
- Chciałem powiedzieć... - wyjąkał - wolna, żeby pójść ze mną. - Zawahał się, po czym dorzucił: - Naturalnie za pieniądze.
- Pójść... z tobą... za pieniądze? - powtórzyła za nim, jakby rozwiązywała zagadkę. - Aha... Rozumiem - powiedziała, oddzielając wyrazy, po czym odchyliła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem. Przysunęła się do niego i otarła biodrami o jego biodra, kładąc mu dłoń na pośladkach.
- Mam na imię Donna - zamruczała. - Powiedz, kochany, Donnie, co dokładnie chciałbyś z nią robić.
- Zlizywać jej miód - zamruczał w odpowiedzi. - Przez całą resztę nocy.
- W jakiej jadłodajni?
- W hotelu. W jakimkolwiek hotelu. Nie jestem stąd.
-
Nie lubię hoteli. A po północy również one nie lubią takich jak
ja. - Spojrzała na niego przeciągle.
-
Jak zarabiasz na życie, mały? - zapytała, znowu naśladując
południowy akcent.
- Uczę się pisarstwa w Kalifornii. - Po czym w obawie, że słysząc to zostawi go, dodał: - Ale mam dość pieniędzy. - Sięgnął do kieszeni.
Chwyciła go za rękę.
- Wiem, że masz. Postawiłeś już dzisiaj wieczór Paulowi i mnie butelkę szampana.
Wzruszona jego szczerością patrzyła na niego przez chwilę z delikatnym uśmiechem na ustach.
- Co ty na to, żebyśmy poszli zabawić się do mnie?
- To znaczy dokąd? - zapytał przestraszony, że wymieni Harlem.
- Do Carnegie Hali - wyszeptała.
- Do Carnegie Hali? Do tego Carnegie Hali? - Myślał, że żartuje.
- Owszem, do tego. Pieściła teraz jego uda.
- Pozwalają ci pracować przed Carnegie Hali? - zapytał, obserwując ją bacznie.
- Wolę pracować w środku. Korzystam z pracownipewnego muzyka - wyjaśniła. - Nie wiedziałeś, mały, że mieszka ich tam ponad setka?
- Co to za muzyk? - zapytał niespokojny, że wciąga go w pułapkę.
- Pianistka z Juilliard.
- I gdzie ona teraz jest?
- Na randce z nieznajomym. Dlatego ty i ja możemy się tam zabawić. Nie bój się.
Przekonała go, że nic mu z jej strony nie grozi, i oboje, ramię w ramię, wyszli z Goddard Beat.
W taksówce, gdy jechali Broadwayem, próbował ją pocałować, ale Donna powstrzymała go:
- Później - szepnęła. - Mamy mnóstwo czasu, mój mały!
W Carnegie Hali poszedł za nią do bocznego wejścia. Kiedy wchodzili do windy, nocny portier przyglądał mu się uważnie.
Otworzyła drzwi pracowni, zapaliła światło, po czym szybko je przyciemniła. Większą część pokoju zajmował olbrzymi fortepian. Na resztę umeblowania składało się duże podwójne łóżko, przykryte nutami biurko, półka z książkami, radio-adapter oraz kilka przedmiotów sztuki afrykańskiej: maski plemienne, figurki-fetysze i torebki z koralików.
- Jakiego rodzaju muzykę uprawia twoja przyjaciółka? - zapytał Osten rozbawiony, że jego pierwsza przygoda z prostytutką będzie się rozgrywać w Carnegie Hall; w skromnej pracowni studentki muzyki z Juilliard.
- Zgadnij.
- Jest... Murzynką?
- Tak - skinęła głową.
- A więc... pianistka jazzowa?
- Jazzowa? Co też ci przyszło do głowy? - przekomarzała się Donna. - Nie... moja murzyńska przyjaciółka nie jest pianistką jazzową! Zgaduj jeszcze raz!
- Poddaję się - oznajmił z poważną miną Osten.
- A ty? Grasz na jakimś instrumencie oprócz tego? - zapytała, dotykając jego krocza.
- Trochę - powiedział i usiadł przy fortepianie. Wieko było otwarte i prawie bezwiednie ręce Ostena spoczęły na klawiaturze. Nie chciał zabawiać jej melodią rockową, którą pewnie znała, wziął więc kilka akordów, a następnie, żeby zrobić na niej wrażenie, niewprawnie zagrał krótki ustęp.
Stała przy nim i kiedy skończył, objął jej uda ramieniem i posadził ją sobie na kolanach. Podniecony jej bliskością, zaczai całować jej szyję i przytulać policzek do jej barku.
- Kwartet Schuberta numer czternaście, zgadza się? - spytała Donna. - Znany również jako Śmierć i dziewczyna.
Zdumiony odsunął się powoli.
- Nie do wiary! Skąd wiesz? Wstała i poprawiła kombinezon.
- Chyba czarna magia - odparła, wskazując fetysze. Pomyślał, że mogła słyszeć, jak grała to studentka z Juilliard. Zaczął inny kawałek.
- Debussy, preludium do Popołudnia fauna - powiedziała i Osten przerwał. - Nieźle to zagrałeś, mały.
Wstał i zamknął fortepian. Był teraz zadowolony, że przez cały wieczór odzywał się jedynie zmienionym głosem; jej słuch muzyczny łatwo go mógł zdemaskować.
- Gdzie uczyłaś się muzyki?
Donna znowu przeszła na południowy akcent:
- Bo co? Głupia, mała czarnucha nie powinna znać tego, co grają biali?
- Mówiłaś, że jesteś...
- Powiedziałam, że pianistka, która tu mieszka, jest na randce z nieznajomym - odparła stanowczo Donna. Ty jesteś tym nieznajomym. A to jest miejsce, w którym ja uprawiam sztukę.
Usiadła przy fortepianie i zaczęła grać, po czym urwała tak nagle, jak zaczęła.
- Barkarola Chopina - wyrecytował niczym student muzyki przed nauczycielem. - Czuły nokturn o dwóch głównych frazach, jakby dwóch głosach rozmawiających ze sobą kochanków. Tonacja Cis-dur przywołuje obraz ich pieszczot, pocałunków, wreszcie samego zbliżenia. Delikatnie kołyszący rytm basu sugeruje, że scena miłości rozgrywa się w łódce... może w gondoli uśmiechnął się. - Powinnaś była zagrać to przynajmniej do siedemdziesiątego ósmego taktu, w którym oboje przeżywają orgazm...
Przyglądała mu się z nie ukrywanym zdziwieniem.
- Mały, skąd ty to wszystko wiesz?
- A skąd ty umiesz tak grać, laleczko? - zapytał, przedrzeźniając ją.
- Nauczyłam się tego w Juilliard.
- A ja w domu.
Podeszła do niego i przyciskając biust do jego piersi, poprowadziła go wolno w kierunku łóżka. Kiedy poczuł, że dotyka nogami krawędzi, spróbował pociągnąć ją w dół, lecz trafił na opór.
- Co robił w Goddard Beat chłopak znający Schuberta, Debussy'ego i Chopina? - spytała Donna.
- Szukał swojej barkaroli. A co robiła tam klasyczna pianistka?
- Była na spotkaniu z faunem. Paul, facet, z którym mnie widziałeś, jest agentem muzycznym, a ja jestem to preludium, które pewnego dnia zabierze na spotkanie z wydawcami muzycznymi i wprowadzi na okładki którejś z firm fonograficznych.
- Nie trwoń już więcej popołudni dla swojego fauna. Mój ojciec jest właścicielem Etiudy Klasyków.
Muzyka była trampoliną początkowego zauroczenia Ostena Donną. Widział w niej swojego wybawcę; pierwszego człowieka, z którym mógł być sobą bez poczucia oderwania się od drugiego „ja”, w którym jako Goddard istniał samotnie, ukryty przed oczyma innych.
Była również pierwszą Murzynką, jaką znał blisko. Wszystko, co się z nią wiązało, począwszy od kształtu i koloru ciała, poprzez dzieciństwo w średnio zamożnej rodzinie z południowego Bronksu, do spontanicznego uwielbienia muzyki, wydawało mu się egzotyczne.
Wkrótce po ich pierwszym spotkaniu zabrał ją na uroczyste przyjęcie do apartamentu swego ojca na Manhattanie. Była to coroczna impreza, poświęcona tym razem trzydziestej rocznicy powstania Etiudy Klasyków.
Przyszło około osiemdziesięciu osób, wśród nich pracownicy Etiudy, wielu wydawanych przez nią kompozytorów i wykonawców oraz dobrane grono krytyków muzycznych. Pojawienie się Donny, ubranej w suknię ze złocistej lamy z głębokim dekoltem i odsłaniającym nogi rozcięciem, zaparło dech statecznemu, dystyngowanemu towarzystwu.
Ponieważ ta uroczystość była tak ważna dla jego ojca, Osten uczestniczył w niej co roku od czasów dzieciństwa i jako jedyne dziecko założyciela i dyrektora firmy znany był większości obecnych. To właśnie na jednym z takich przyjęć, będąc nastolatkiem, spotkał po raz pierwszy Goddarda Liebersona i Borysa Pregela, dwóch ludzi, których poglądy na życie i sztukę miały oddziaływać na niego długo po ich śmierci.
Zwykle jednak większość gości była nudna, nawet podwójnie nudna, ponieważ starali się przestrzegać dobrych manier. Osten znajdował szczególną przyjemność w przechadzaniu się wśród nich, trzymając pod rękę Donnę, jedyną Murzynkę na przyjęciu.
Kiedy przedstawiał ją ojcu, bawiła go oczywista konsternacja starszego pana na widok jej piersi obnażonych do sutek w głęboko wyciętej sukni. Następnie zabrał ją na obchód innych gości, odnotowując z przyjemnością ich nieudane próby ukrycia szoku.
Kiedy przechadzali się wśród tłumu, Osten zauważył Patricka Domostroya, człowieka, którego spotkał kilka razy na przyjęciach ojca. Muzyka Domostroya, jak również jego koncerty cieszyły się kiedyś wielkim powodzeniem, ale kilka lat temu przestał komponować i teraz żył w zapomnieniu, tylko od czasu do czasu wypływając na powierzchnię.
W średnim wieku, chudy, pomarszczony i łysiejący, Domostroy poruszał się po pokoju jak wygłodniały sęp. Jego wymowa zdradzała obcy akcent i wszystko inne w tym mężczyźnie również wydawało się obce: gesty, szybkie spojrzenia i entuzjastyczne wypowiedzi, wymuszona elegancja stroju i przesadna łatwość bycia. Towarzyszyła mu dużo od niego młodsza niebieskooka pulchna blondynka. Kiedy Domostroy ujrzał Donnę, wpatrzył się w nią z tak intensywną ciekawością, że Osten odruchowo stanął przed nią, jakby chciał ją zasłonić przed jego wzrokiem.
Domostroy widział Jimmy'ego Ostena dwu- czy trzykrotnie, zawsze w obecności Gerharda Ostena oraz jego gości lub współpracowników, i chociaż nigdy nie zamienili ze sobą więcej niż kilka słów, jego opinie na temat firmy ojca oraz muzyki w ogóle raziły Domostroya swoją naiwnością. Irytowało go również spojrzenie oraz ckliwy, pozbawiony wigoru sposób bycia młodego Ostena. Chłopak był nudnym mięczakiem. Domostroy nazywał go w myślach Ciepłe Kluchy. Z pewnością starałby się go teraz ominąć, gdyby nie młoda kobieta, którą przyprowadził. Murzynka była niezwykle piękna i posągowa, jej opanowanie, wdzięk i patrycjuszowska postawa kazały Domostroyowi zastanowić się, czy nie oceniał źle Jimmy'ego lub przynajmniej nie nadał mu niewłaściwego przezwiska.
Kiedy Osten i Donna przechodzili obok, Domostroy skorzystał z okazji, żeby się jej przedstawić. Osten niechętnie dokonał prezentacji, a kiedy Donna rozpoznała nazwisko kompozytora i podziękowała mu za przyjemność, jaką dała jej jego muzyka, jeszcze bardziej pożałował, że doszło do tego spotkania. Domostroy nie próbował ukryć wrażenia, jakie Donna na nim wywarła. Ignorując Ostena, zajrzał jej w oczy i powiedział:
Gdybym wiedział, że lubi pani moją muzykę, skomponowałbym dwa razy tyle.
Wciąż może pan to zrobić - odparła kokieteryjnie.
Pochlebia mi pani i zadziwia. Nie przyszłoby mi do głowy, że lubi pani moją muzykę.
Bo jestem Murzynką? - spytała Donna.
Tak... A ja białym - odparł Domostroy, otwarcie się w nią wpatrując. - To sprawa różnej intensywności rytmicznej.
Osten czuł, jak czerwienieje na twarzy.
- To
idiotyczne - powiedział, zwracając się do Domostroya i zniżając
głos w złości. - Czy masz zamiar mówić Donnie o negroidalnym
rytmie naturalnym? - Z trudem
nad
sobą panował. - Daj spokój, Donna, chodźmy.
Wziął ją za ramię, ale ona mu się oparła.
-
Zaczekaj chwilę, Jimmy - powiedziała, uwalniając ramię z jego
uścisku. - Pan Domostroy ma rację. Dla mnie rytm nie jest muzycznym
ćwiczeniem ograniczonym prze
działką
taktową, ale impulsem: naturalną perkusją moje go ciała. Moi
przodkowie byli afrykańskimi niewolnikami, którzy porozumiewali się
między jednym a drugim okrę
tem
niewolników za pomocą bębnów atumpan lub ashanti. I choć mój
ojciec był pianistą jazzowym, pierwszym instrumentem muzycznym, na
którym nauczył mnie grać,
kiedy
byłam jeszcze dzieckiem, była mbira, prymitywny chordofon kciukowy
z prostymi metalowymi stroikami i rezonatorem z tykwy...
- ...znaleziony w Afryce Południowej przez Portugalczyków w szesnastym wieku - wtrącił Domostroy - i mylnie nazwany przez nich kaffir. - Przerwał. - Czy nie jest pani przypadkiem córką Henry Lee Downesa? - spytał.
- Tak - odparła. - Jestem jego późnym dzieckiem. Mój ojciec umarł, kiedy miałam czternaście lat. Czy pan go znał?
- Słyszałem, jak grał - odparł Domostroy. - Był wielkim wirtuozem jazzowym. Potrafił wydobyć z fortepianu dźwięki dzwonu lub rogu.
Donna spojrzała na niego z rozbawieniem.
- To miło z pana strony, że pan to mówi, panie Domostroy - powiedziała - ale to, co jest dla pana prawdopodobnie jedynie historią Murzynów, dla mnie jest żywym rytmem... muzyką nieporównywalną z żadną inną.
Odwróciła się do Ostena i powiedziała żartobliwie:
-
Kiedy
pan Domostroy wsłuchuje się w swoją przeszłość, założę
się, że słyszy elżbietańskie madrygały.
Jestem
pewna, że pierwszym instrumentem muzycznym, który zobaczył w
domu jako dziecko, był fortepian Steinwaya.
- Rzeczywiście, tak było - zgodził się Domostroy. - Fortepian mojej matki. Była pianistką koncertową. - Ich spojrzenia spotkały się. - Pani inteligencja dorównuje pani urodzie, panno Downes - powiedział. – Czy jest pani tancerką?
- Wystarczy, Domostroy! - wtrącił się Osten.
- Nie jestem tancerką, panie Domostroy - powiedziała spokojnie Donna. - Chociaż lubię tańczyć. Wskazała fortepian za nimi. - To jest teraz mój kaffir.
- A więc - powiedział Domostroy, rozmyślnie nie zwracając uwagi na Ostena - niech pani na nim zagra!
- Donna, chodźmy! - powiedział Osten. - On nie może ci rozkazywać - dodał, prawie warcząc.
- Tak długo, jak rozkazuje mi grać, nie mam nic przeciwko temu - oznajmiła Donna, podejmując wyzwanie Domostroya.
Podeszła do fortepianu i usiadła przy nim. Zapadła cisza. Goście otoczyli ją wkoło. Gerhard Osten, ramię w ramię z blondynką, którą pod jego opieką zostawił Domostroy, podszedł do syna.
- To nie jest dobry moment na tańce – powiedział cicho.
Blondynka nachyliła się i ściskając lekko ramię starszego pana, powiedziała:
- Ależ, panie Osten, to może być zabawne!
- Nie obawiaj się, ojcze - powiedział Osten. - Większość obecnych nie będzie wiedziała, jak się tańczy!
Jego ojciec odchrząknął i uśmiechnął się nerwowo.
- Jimmy, chciałbym, żebyś poznał pannę Walę Stawrowa - powiedział.
Osten wymienił z kobietą uścisk dłoni. Stojący obok ojca Ostena Domostroy wtrącił:
- Panna Stawrowa pochodzi z Rosji, kraju klasyków!
- Tak. Ale uwielbiam tańczyć rock'n'rola – oznajmiła piszczącym głosem Wala Stawrowa. - Czy ona jest piosenkarką rockową? - spytała, wskazując Donnę.
Donna zaczęła grać i pokój wypełniły dźwięki Scherza cis-mol Chopina.
- Znakomita - stwierdził ojciec, obserwując grę Donny. - Naprawdę niewiarygodna. Kto to jest?
- Donna Downes, ojcze - powiedział ściszonym głosem Jimmy. - Przedstawiłem ci ją.
- Oczywiście. Skąd pochodzi?
- Z Nowego Jorku - wtrącił Domostroy.
- Gdzie nauczyła się tak grać? - dopytywał się Gerhard Osten.
- Donna jest studentką w Juilliard - wyjaśnił Jimmy tonem nieodwołalności, chcąc uciszyć rozmowę.
- Nigdy bym się nie spodziewał, że zagra Chopina! - kontynuował ojciec.
- Dlaczego? - spytał Domostroy, nachylając się do niego. - Zapomniałeś, Gerhardzie, że Chopin i Liszt byli ulubionymi kompozytorami murzyńskich pianistów w Nowym Orleanie i Sedalii pod koniec ubiegłego stulecia?
- Nie zapomniałem - poprawił go Gerhard Osten.
- Po prostu nic o tym nie wiedziałem. Interesujące. Co o niej myślisz?
- Myślę, że jest piękna - odparł Domostroy, nie spuszczając wzroku z pianistki.
- Chodzi mi o jej grę.
- Jak dotąd, całkiem dobra - odparł Domostroy – ale nie doszła jeszcze do trudnego fragmentu: przejścia z akordów do biegników palcowych. Kiedy Chopin napisał ten utwór, wiedział, że większość pianistów nie będzie potrafiła wykonać na czas tego przejścia, proponował więc improwizację.
Słuchali. Kiedy Donna doszła do trudnego pasażu scherza, jej lewa ręka przebiegła po mistrzowsku przez cztery oktawy, następnie łagodnie uniosła się, by na ułamek sekundy zawisnąć w powietrzu między jednym uderzeniem a drugim, po czym spadła, wykonując lawinę tryli, znowu się zawahała, a następnie przebiegła ponownie cztery oktawy, oddzielając każdy ton z metronomiczną dokładnością.
- Jest utalentowaną chopinistką - stwierdził Domostroy. - Nigdy nie odgadłbyś tego z jej wyglądu, prawda?
W samochodzie Ostena, kiedy wracali po przyjęciu do Carnegie Hali, Donna spytała:
- Podobała ci się moja gra?
- Nie jestem dobry w ocenie przyjaciół - powiedział. - Ale wszystkim bardzo się podobała. Mój ojciec...
-
Twój ojciec powiedział mi, jak bardzo był zdziwiony, gdy
zagrałam Chopina - dokończyła. - Słyszałeś go? Właściwie
wszyscy mówili mi, jak ich to zdziwiło. Dawali mi do
zrozumienia, że Murzynka i Chopin nie pasują do siebie! Tylko
Patrick Domostroy powiedział, że za
grałam
ten utwór jak profesjonalistka, łącznie z niewiarygodnie trudnym
kawałkiem w dowolnym tempie, który Chopin zakreślił w nutach
literą „X”.
- Lepiej uważaj - powiedział Osten. - Domostroy wyglądał tak, jakby chciał zakreślić „X” na tobie. - Przycisnął pedał gazu i samochód przyspieszył. - Nie podobał mi się sposób, w jaki z tobą rozmawiał.
- Powiedział, że używałam lewego pedału dokładnie tak jak Chopin.
- To znaczy jak? - spytał Osten nieco zaniepokojony jej entuzjazmem.
-
Na mój własny sposób! - roześmiała się. – Żeby zachęcić
pianistów do wolnej interpretacji, Chopin nie zaznaczył użycia
lewego pedału. Mówił, że palce, nie pedał, decydują o grze
pianisty. Chopin był pierwszym pianistą, który zrozumiał wyraźnie
odrębne właściwości
fizyczne
każdego z palców. Domostroy powiedział też, że udało mi się
nawet oddać Chopinowski żal.
- Żal?
- Duchową enigmę: ból i pasję przytłumione melancholią, emocjonalny znak firmowy Polaków, czy każdego innego narodu ciemiężonego przez dłuższy czas. Żal przenika wszystkie utwory Chopina. Domostroy powiedział, że ponieważ jestem Murzynką, żal prawdopodobnie zabarwi również wszystkie moje wykonania. - Zawahała się. -Jakim człowiekiem jest Domostroy? Widzę, że ty go nie znosisz.
Osten wzruszył ramionami:
- Wydaje mi się, że jest trochę... jak Chopin.
- Chopin był wielkim kompozytorem i wirtuozem fortepianu - przypomniała mu Donna. - Jego muzyka jest wszystkim, co się liczy.
- Powiedzmy, że Domostroy prowadzi podwójne życie - powiedział Osten. - Mieszka sam w zamkniętej sali balowej w południowym Bronksie, nocami gra w ja kichś prowadzonych przez mafię nędznych spelunkach z grami mechanicznymi, a o drugiej, trzeciej nad ranem, kiedy wszyscy są w łóżkach, włóczy się po ulicach tym swoim starym gratem.
- Dlaczego? - przerwała mu Donna.
- Co dlaczego?
- Dlaczego to robi? Może ma jakiś powód?
- Ma obsesję, oto powód - powiedział Osten.
- Berlioz też miał obsesję. Inaczej nie napisałby swojej Symfonii Fantastyczną. Podobnie Liszt, Czajkowski i Wagner. Jak również mnóstwo innych utalentowanych ludzi.
- Domostroy ma fioła na punkcie seksu – wyjaśnił z pogardą Osten. - Kiedyś czytałem o nim artykuł w starym numerze „New Yorku”. Nazwano go Jekyllem i Hy-dem muzycznej sceny. W nocy jeździ po mieście w przebraniu, no wiesz, w sztucznych wąsach, bródce, kapeluszu z dużym rondem, i odwiedza różne dziwne miejsca: podziemne lokale seksu grupowego, tajne stowarzyszenia seksualne, seks-kluby. Kiedyś śledzili go godzinami detektywi z policji nowojorskiej, którzy po tym, jak zatrzymał się w piętnastu takich dziwnych spelunkach, wzięli go za handlarza narkotyków i przeszukali dokładnie jego i jego samochód, ale nie znaleźli nic poza plikiem starych nut! Byli wściekli, że zmarnowali tyle czasu! Jest kimś w rodzaju podstarzałego satyra włóczącego się nieustannie po sabatach czarownic. - Przerwał, oczekując jej reakcji na to, co powiedział, ale ona uparcie milczała. - Nawet w swoich najlepszych latach Domostroya pociągali dziwni ludzie: zboczeńcy, psychopaci, kurwy czy tranwestyci. Chyba ich nawet fotografował, oczywiście w ramach hobby. Nie śmiem pomyśleć, za kim się teraz ugania i z kim się zadaje! Teraz, kiedy jest nikim. Żaden porządny bar czy klub nocny nie zatrudniłby go dzisiaj.
I znowu Danna nie zareagowała.
- Widziałaś Walę, rosyjskiego kociaka, którą przyprowadził na przyjęcie? Oto, co lubi - powiedział ponuro.
- Twojemu ojcu najwyraźniej się spodobała - zauważyła Donna.
-
Mój ojciec w ogóle nie zna się na kobietach - powiedział
Osten. - Moja matka była jego pierwszą i jedyną miłością.
Ożenił się z nią po zatańczeniu jednego tanga.
W
dodatku nie umiał tańczyćl Od czasu jej śmierci kocha tylko
muzykę. Dla mojego ojca każde nagranie etiudy jest jak meteor,
zapalający się na muzycznym firmamencie
i
znikający w przyszłości. Uważa siebie za wielkiego kustosza
prawdziwej sztuki. I kto wie? Może nim jest.
Wyglądając przez okno, Donna powiedziała tak cicho, jakby mówiła do siebie:
- Musisz bardzo kochać swojego ojca, Jimmy.
Nie odrywając wzroku od drogi, Osten odparł:
- Kocham go więcej niż bardzo. Zrobiłbym wszystko, żeby był szczęśliwy.
Nadspodziewanie
łatwo znosił długie przerwy między wizytami w rodzinnym domu
na Long Island. Teraz, kiedy opuszczał Nowy Jork w wynajętym
samochodzie, uświadomił sobie, że upłynęły już dwa lata od
ostatnich odwiedzin u ojca i dwa lata, jak spotkał Donnę. Niedawno
dokończony odcinek autostrady skrócił trasę prawie o godzinę i
Osten przyjechał do Wainscott dużo wcześniej, niż planował.
Jechał prywatną drogą obsadzoną z obu stron brzozami, których
czarne u podstawy pnie i upstrzona na biało kora przypominały
marmurowe kolumny. Zatrzymał się przed domem, białym dworkiem z
wysokimi oknami o dużej ilości małych szybek. Zaparkował
wynajęty samochód na podjeździe między dwoma
nowymi
wozami. Zauważył ich tablice rejestracyjne: ETIUDA na samochodzie
ojca i WALA na samochodzie swojej, od niecałych dwóch lat, macochy.
Główne drzwi wejściowe były otwarte, ale Osten zawahał się i nacisnął dzwonek, zanim wszedł do środka. W holu wpadł na Bruna, wiedeńskiego służącego i szofera ojca, który pracował u Gerharda Ostena od śmierci matki Jimmy'ego, Leonore Osten.
- Herr Jimmy, jak się pan miewa? - wymruczał Bruno, wykrzywiając usta w uśmiechu, który odsłonił jego nierówne, poplamione tytoniem zęby.
Rzadkie chwile autentycznego ciepła Bruno rezerwował dla Gerharda Ostena i jego młodej drugiej żony.
- Pański ojciec i Madame są na werandzie - zakończył sztywno.
Osten odkaszlnął, żeby zmienić brzmienie głosu.
- Dziękuję ci, Bruno - powiedział. Przechodząc przez hol, w którym dominowała naturalnej wielkości marmurowa statua Bacha, uzbrajał się na stres, jaki zawsze odczuwał w obecności macochy. Nigdy nie mógł myśleć o Wali jak o swojej krewnej, i nie czuł się dobrze, przebywając w jej towarzystwie.
Weranda tonęła w słońcu i wydobywających się z magnetofonu dźwiękach muzyki z Izraela w Egipcie Haendla. Ojciec i Wala siedzieli, czytając. Na widok Ostena, jakby na rozkaz, oboje odłożyli gazety. Wygładzając swoje proste białe włosy i chwytając się za plecy, ojciec wstał, żeby go powitać. Wala szybko zapięła szlafrok
- Dzień dobry, ojcze. Jak się masz, Wala? – odezwał się Osten, robiąc krok do przodu i obejmując ojca.
Wyraźnie skrępowany Gerhard Osten przesunął się w bok, by uwolnić się z uścisku, i niezgrabnie poklepał syna po ramieniu. Wala uniosła rękę, jakby podawała ją do pocałunku. Osten podszedł i uścisnął jej dłoń.
- Jak się masz, Jimmy? - spytał ojciec, siadając i wskazując mu miejsce obok.
Po zlustrowaniu połatanych dżinsów syna, niebieskiej roboczej koszuli i wypłowiałej zamszowej kurtki Gerhard Osten powiedział do Wali:
- Wygląda jak kowboj, prawda?
Wala uśmiechnęła się.
- Ależ, kochanie, Jimmy jest kowbojem - powiedziała swoim piskliwym głosem.
Chociaż przybyła do Stanów w wieku szesnastu lat, jakieś dziesięć lat przed tym, nim została panią Osten w tym czasie zdążyła gdzieś w Kolorado wyjść za mąż i rozejść się - Wala ani trochę nie straciła swojego rosyjskiego akcentu. Była całkiem ładna, choć może nieco zbyt pulchna. Jej lekko powiększone źrenice obramowane ciemnymi brwiami i gęstymi rzęsami nadawały jej bladym niebieskim oczom wyraz zamyślenia.
- No więc, powiedz nam, co cię do nas sprowadza? - zapytał ojciec, kiedy Bruno podał kawę.
- Po prostu chciałem was zobaczyć, to wszystko - odparł Osten, podnosząc do ust filiżankę. - Donna przeprasza, że nie mogła ze mną przyjechać, ale coś w ostatniej chwili zatrzymało ją w Juilliard. Przesyła wam pozdrowienia. - Kawa sparzyła mu usta, ale uśmiechnął się i wyciągnął w niedbałej pozie. - Wyglądasz świetnie, ojcze. Ty tez, Wala. - Zapadła niezręczna cisza. - Co nowego u was?
- Wszystko po staremu - odpowiedziała Wala, prostując się na krześle. - Gramy trochę w golfa...
- Będzie z niej znakomity zawodnik - wtrącił ojciec. - Powinieneś przyjść i zobaczyć, jak gra.
- Bardzo bym chciał - Osten spróbował zdobyć się na komplement. - Jestem pewien, że Wala jest urodzonym graczem w golfa.
- Nieprawda, wcale byś nie chciał - skontrowała go Wala. - Nie lubisz golfa. Jimmy nie lubi golfa - powiedziała do męża, po czym zwróciła się do Ostena: - Powiedziałeś kiedyś, że golf jest jak odwrócone wędkarstwo: zamiast czekać, aż wypłynie ryba, czeka się, aż utonie piłka.
- Jimmy nie lubi wielu rzeczy - zauważył lodowato ojciec. - Po pierwsze, pracy. Po drugie, muzyki.
- Moje studia są moją pracą, ojcze - wyjaśnił Osten. - I lubię muzykę klasyczną.
- Nie, nie lubisz - stwierdził ojciec z niechęcią, po czym wyjaśnił Wali: - Jimmy nie jest uzdolniony muzycznie. Goddard Lieberson dzielił wszystkich muzyków na tych, którzy drapią instrument, i tych, którzy na nim grają. No cóż, nawet jako dziecko Jimmy nie potrafił grać na fortepianie. On tylko go drapał. To wszystko. – Następnie zwrócił się do syna i dodał: - Sam powiedziałeś, że od muzyki wolisz język, czy jakkolwiek się nazywa to, co studiowałeś w Kalifornii przez te wszystkie lata.
- Literaturę, ojcze - odpowiedział łagodnie Osten. Pamiętasz, co powiedział H. L. Mencken: „Obok muzyki proza jest najpiękniejszą ze sztuk pięknych”. Mój ojciec zapomina, że zarówno fortepian jak i maszyna do pisania mają klawiaturę - powiedział do Wali, uśmiechając się lekko.
- Pamiętam wyraźnie, jak powiedziałeś, że muzyka jest zimna, że nic nie wyraża - upierał się ojciec.
- Cytowałem jedynie Strawińskiego.
- Nie rozumiejąc go. Strawiński w sposób oczywisty parafrazował Goethego, który uważał architekturę za muzykę zamrożoną w czasie, podczas gdy Strawiński widział w muzyce architekturę czasu.
- Któregoś dnia usłyszałem w radiu kilka nowych nagrań Etiudy, z serii Nowych Klasyków - Osten próbował zmienić temat. - Muszę powiedzieć, że były znakomite.
- Co to za nowa seria? - przerwała Wala, udając zainteresowanie.
- Utwory, które zostały napisane na jeden typ instrumentu, a my nagrywamy je teraz na innym – wyjaśnił ojciec, powoli się uspokajając.
- Jak bliskie są oryginałowi? - spytał Osten.
Ojciec rozpogodził się na dobre.
-
Nawet puryści zgadzają się, że harmonicznie i melodycznie są
takie same. To najbardziej wyszukana transformacja muzyczna, w
której wyniku muzyka, uwolniona często od umysłowego
ograniczenia związanego z solowym instrumentem oryginału,
staje się czyst
sza
niż przedtem.
- Czy to nie jest tak jak z tłumaczeniem? – wtrąciła Wala.
-
Tak, dokładnie - potwierdził entuzjastycznie Gerhard Osten. - Wala
ma rację - dodał, odwracając się do syna. Spojrzał na nią jak
dumny nauczyciel popisujący się swoim uczniem. - To tak, Wala,
jakby przetłumaczyć Puszkina na współczesny angielski. W takim
przypadku
najważniejszą
rzeczą jest zadbać o to, żeby Puszkin nie został naruszony. Naszą
największą troską jest zachować wielkie dzieła. Nowa seria
jest naszym jedynym eksperymentem na przestrzeni trzydziestu lat, ale
ten eksperyment okazał się jak dotąd niezwykle obiecujący.
Wydaje
się, że dzięki niemu wielkie dzieła faktycznie
stają
się jeszcze większymi.
- A więc Etiuda trzyma się dobrze? - spytał Osten, sącząc kawę.
- Nie mogłaby lepiej - odparł ojciec. – Nokturnowe Nagrania właśnie wznowiły z nami umowę o dystrybucji naszych płyt na całym świecie. Nokturn wie, co dobre. Utrzymujemy się na samym szczycie rynku muzyki klasycznej.
- Twój ojciec sam wynegocjował kontrakt - powiedziała Wala.
- No pewnie - potwierdził stary Osten. - W ostatnich kilku latach nasze obroty bardzo skoczyły w górę i mamy najniższe zwroty w całym przemyśle muzycznym. - Przerwał. - Dlatego mogłem negocjować z Nokturnem z pozycji siły. Oscar Blaystone, prezes Nokturnu, ma reputację jednego z najtwardszych w biznesie. Ale obaj wiedzieliśmy, że musi przystać na moje warunki.
-
Twój ojciec był tak podniecony tą umową - powiedziała Wala
- że byłam o niego zazdrosna. Zmusiłam go, żeby mi udowodnił, że
może się tak samo podniecić z mojego powodu. - Odwróciła się do
nich z lalkowatym wyrazem twarzy i uśmiechnęła jak dziewczynka.
-
I
udowodnił mi - zamruczała - prawda, kochanie?
Gerhard Osten spojrzał na nią z uwielbieniem.
- Już dobrze, dobrze - powiedział tonem zadowolonego z siebie mężczyzny. - Nie możesz być zazdrosna o Etiudę. Założyłem ją na długo przed twoimi narodzinami.
- Wiem - powiedziała, wydymając ładne usta. - Muzyka o wiele dłużej niż ja była twoją miłością!
- No, Wala, to nie fair - skarcił ją starszy pan. Przyjął postawę aktora na scenie i zaczął recytować ze swoim ciężkim niemieckim akcentem, silniejszym niż zwykle z powodu podekscytowania: - „Nie poddawaj się smutkowi; Mimo swoich białych włosów wciąż możesz być kochankiem”. To Goethe - oznajmił. - „Żwawo swawoli w sypialni damy przy zmysłowym akompaniamencie lutni”. A to Szekspir - wykrzyknął dumny ze swojej pamięci, patrząc na Walę z tak absolutną miłością, że Osten musiał się odwrócić, żeby ukryć złość i zażenowanie.
Jak jego ojciec, założyciel Etiudy Klasyków i jeden z najwybitniejszych autorytetów muzycznych, mógł tak ślepo wielbić ten odmóżdżony kawałek ciała? Czy dlatego, że był stary i wysuszony, a ona młoda, miękka i energiczna? Czy to z jej powodu tak podziwiał Goethego, który w wieku siedemdziesięciu dwóch lat oświadczył się siedemnastolatce? Kiedy Santayana stwierdził, że muzyka, mimo że jest najbardziej abstrakcyjną ze sztuk, służy wyrażaniu najgłębszych emocji, musiał mieć na myśli nie tylko samą sztukę; ale również zaangażowanych w nią mężczyzn.
Przyłapał na sobie surowe spojrzenie ojca i zastanawiał się, czy starszy pan mógł odczytać jego myśli.
- Świetnie rozumiem, co czuje Wala – powiedział pogodnie. - Przechodzę dokładnie przez to samo z Donną. Dla niej również muzyka jest najważniejsza.
Wala pokręciła przecząco głową.
- Jeśli tak jest, to twoja wina, Jimmy - powiedziała.
- Posłuchaj mnie. Czarna czy biała, stara czy młoda, brzydka czy piękna, w głębi duszy każda kobieta chce jednej i tylko jednej rzeczy. - Zawiesiła dramatycznie głos i już miała wyjawić im, co to jest, kiedy wtrącił się stary Osten.
- Donna to zdumiewająca dziewczyna - powiedział.
- Nikomu nie przyszłoby do głowy, że tak wspaniale rozumie klasyków. Tak cudownie zagrała wtedy na moim przyjęciu. - Zamyślił się, po czym ciągnął dalej:
- Jeśli zdobędzie pierwsze, drugie czy trzecie miejsce na następnym Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim w Warszawie, z pewnością podpiszę z nią kontrakt na nagrania dla Etiudy.
- Donna nie może się zdecydować, czy wziąć w nim udział - powiedział Jimmy. - Mówi, że interesuje ją muzyka, nie nagrody.
- Wkrótce zrozumie, że niestety, ale w dzisiejszym świecie w muzyce, jak we wszystkim innym, o tym, czy ktoś jest dobry, czy nie, decyduje sukces - powiedział smutno ojciec.
- Już zrozumiała - odparł Osten. - I z tego, co wiem, to właśnie ją przeraża.
- Tak seksowna dziewczyna jak ona na pewno niczego się nie boi - powiedziała Wala. - Spójrz na nią: wielki biust, talia osy, biodra uczennicy, nogi pająka... i te liliowozielone oczy! Założę się, że w każdej dyskotece twoja Donna jest afrykańską królową! - Przerwała. -Również jako pianistka jest naprawdę wyjątkowa. Oczy wiście, jak na Murzynkę!
-
No cóż, jeśli Donna jest wyjątkowa, jak na Murzynkę -
powiedział Osten, zdecydowany nie dać Wali poznać po sobie,
jak denerwują go jej uwagi - to i ty, Wala, jesteś wyjątkowa jak
na Rosjankę, z twoim uwielbieniem tańca dyskotekowego. Czy nie
uważa się, że Rosja
nie
kochają jedynie muzykę klasyczną i balet?
Wala rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
- Rosjanka czy nie - warknęła - kocham tylko jedną rzecz: Gerharda! - Złość jeszcze bardziej wydobyła jej obcy akcent.
- I to mi bardzo odpowiada - dorzucił ojciec z szerokim uśmiechem, próbując rozładować napięcie. - Powiedz mi, Jimmy, czy to - wskazał na gardło Ostena - sprawia ci jeszcze kłopoty?
- Nie, nic mi już nie jest - odparł Osten.
- Czy ciągle chodzisz na kontrole?
- Tak. Lekarz mówi, że wszystko jest w porządku.
- Co jest Jimmy'emu? - spytała Wala.
- Już nic - wyjaśnił ojciec. - Kilka lat temu, tuż po tym, jak zapisał się na uniwersytet w Kalifornii, usunięto mu guz z gardła. Ale od tamtej pory jego głos nie brzmi jak dawniej!
- Guz umiejscowiony był między krtanią a gardłem - wyjaśnił Osten, zwracając się do Wali. - Wraz z nosem i ustami, te części gardła decydują o barwie głosu.
Ojciec spojrzał na zegarek.
- Wala i ja jemy dzisiaj kolację w klubie. Przyłączysz się do nas?
- Dziękuję, ale nie mogę - odparł Osten. – Jestem umówiony z Donną.
Wstał. Pod uważnym wzrokiem ojca pocałował Walę w oba policzki, starając się nie dotknąć jej swoim ciałem.
- Odprowadzę cię - powiedział ojciec, biorąc go za ramię.
Kiedy znaleźli się w holu, zapytał:
- Czy bank przysyła ci regularnie... pieniądze z funduszu depozycyjnego twojej matki?
- Tak, tyle co zawsze.
- I czy to... - zawahał się ojciec - ...ci wystarcza?
Byli już na zewnątrz.
- Daję sobie radę.
Ojciec otworzył przed Jimmym drzwiczki samochodu.
- Powinieneś wiedzieć, że wszystko, co zarabiam, idzie na utrzymanie moje i Wali. - Znowu się zawahał.
- Wiesz, ostatnio odnowiła nasze mieszkanie w Nowym Jorku i nie uwierzysz, ile mnie to kosztowało: nowe dywany, tapety, stereo i tak dalej. A w Etiudzie uderzyły w nas te wszystkie nowe tabele związkowe i podwyższone honoraria.
Mówił szybko, jakby nie chciał pozostawić czasu na ewentualne pytania. Czekając, aż skończy, Osten uświadomił sobie, jak bardzo niezdrowo wygląda jego ojciec. Pokryta siateczką żył skóra nabrała żółtej barwy, usta miały siny odcień, białka oczu były przekrwione. Osten zapragnął nagle objąć go i pocałować w czoło, przytulić się do niego, tak jak czynił to w dzieciństwie.
Jakby wyczuwając jego zamiary, ojciec cofnął się o krok.
- Wala jest dla mnie bardzo dobra - powiedział. - Bardzo słodka. Nikt inny nie mógłby zastąpić Leonore.
- Zniżył głos. - I dlatego powinieneś wiedzieć... - przerwał, wbijając oczy w ziemię, że kiedy... odejdę, zamierzam wszystko jej zostawić. Wszystko - powtórzył, podnosząc wzrok w nadziei na wyproszenie zrozumienia.
- Rozumiem - odparł Osten, przełykając gorycz, jaka w nim wezbrała. - Rozumiem.
Wsiadł do wozu i zapalił silnik.
- Uważaj na siebie, ojcze - rzucił przez szybę odjeż dżając.
W drodze powrotnej Osten przypomniał sobie rozmowę telefoniczną z ojcem w dniu, kiedy starszy pan oznajmił mu, jak bardzo jest szczęśliwy, że Wala przyjęła od niego pierścionek zaręczynowy i że planują pobrać się w ciągu miesiąca. Osten zareagował z wymuszonym entuzjazmem. Jestem pewien, stwierdził, że tak młoda osoba będzie wspaniałą żoną.
- Byłbyś zdziwiony, gdybym ci powiedział, jak cudownie jest nam ze sobą - powiedział ojciec, zniżając głos.
- Wierz mi, ci, którzy twierdzą, że w tych sprawach wiek odgrywa ważną rolę, powinni zobaczyć Walę i mnie... kiedy jesteśmy sami.
- Jestem pewny, że Wala jest słodka i pełna zrozumienia... - powiedział Osten.
- Nie mówię o słodyczy i zrozumieniu - przerwał mu ojciec. - Mówię o miłości, fizycznej miłości. Ja nawet sprawdziłem jej miłość do mnie - ciągnął jak chełpiący się swoimi osiągnięciami niedorostek.
- Sprawdziłeś miłość Wali?
- Tak jest - odparł ojciec. - I to chemicznie! - Przerwał, po czym oznajmił z dumą: - Znalazłem niebywale sprytne urządzenie. Majteczki Nastroju!
- Co to są Majteczki Nastroju?
- Majtki. Damskie majtki bikini.
- Co one robią?
- One nie robią, one sprawdzają - zachichotał ojciec.
- Sprawdzają stopień podniecenia. Oczywiście seksualnego. Każda para ma wszyte z przodu, no wiesz gdzie, małe serduszko! - Znów zachichotał. - Serduszko jest zabarwione chemicznie, i kiedy jesteś... - zawahał się, szukając słów - ...w sytuacji intymnej z twoją damą i jej nastrój ulega zmianie, zmienia się również kolor serduszka! Niewielka skala obok niego pokazuje ci, jak bardzo ją podnieciłeś! Jeśli serduszko staje się niebieskie, oznacza to, że podnieciła się naprawdę, jeśli jest zielone, jest jej po prostu przyjemnie, brązowy znaczy, że jest tylko umiarkowanie zainteresowana, a czarny, no cóż, oznacza, że pozostaje zimna na twoje zabiegi, mam na myśli fizycznie zimna. Rozumiesz?
- Tak, ojcze - powiedział Osten.
Wzruszyła go naiwność ojca, jego niezachwiana wiara w amerykańskie produkty, nawet tak jawnie absurdalne. Ale już po chwili skręcał się ze wstydu, wyobraziwszy sobie ojca w łóżku z Walą. Widział ich całujących się i obejmujących w ciemności, po czym zobaczył, jak ojciec zapala nagle światło, zgina się, białowłosy, pomarszczony i sflaczały nad ponętnym ciałem Wali, żeby zobaczyć kolor serduszka i odczytać skalę.
- No więc - ciągnął ojciec - do tej pory zużyliśmy przynajmniej tuzin tych majteczek i zgadnij, jakiego koloru było za każdym razem serduszko?
- Niebieskie - powiedział Osten.
- Dokładnie! Za każdym razem. - Jego ojciec wydobył z siebie piskliwy chichot. - Sprawdziłem ją, i to naukowo - zapewnił syna. - Żadne tam bzdury z „jabłkiem twoich oczu” Goethego i Eriki, z kochankami, którzy odnajdują prawdziwą miłość w listach do siebie. Tak długo jak Wala zabarwiać będzie swoje serduszko na niebiesko, nie będę miał powodu do smutku! - Nie posiadał się z radości.
- Powinieneś wypróbować Majteczki Nastroju na Donnie - wyszeptał. - To może być interesujące!...
- Strasznie się cieszę z twojego powodu, ojcze - przerwał mu Osten. -Iz powodu Wali. Już ją bardzo polubiłem - dodał szybko, wiedząc, że zrobi tym ojcu przyjemność.
- Ona też cię lubi - odparł ojciec. - Mówi, że im lepiej cię poznaje, tym bardziej lubi przedstawiać cię sobie jako Leńskiego, romantycznego poetę z Eugeniusza Oniegina.
- Podziękuj jej ode mnie - powiedział Osten – mimo że Leński ginie w pojedynku z ręki Oniegina, swojego najlepszego przyjaciela.
- Odwiedź nas wkrótce, synu! - pożegnał się wylewnie ojciec i odwiesił słuchawkę.
Słuchając ojca tamtego dnia, Osten palił się ze wstydu. Czyż mądrość i umiar nie są cnotami starości? Co się stało z człowiekiem, zastanawiał się Osten, któremu zawdzięczano popularyzowanie najlepszej muzyki świata? Z człowiekiem uważanym za niedoścignionego arystokratę biznesu muzycznego, uhonorowanym niezliczonymi dowodami uznania przez członków Amerykańskiej Akademii Sztuk i Nauk Nagraniowych oraz Stowarzyszenia Przemysłu Płytowego? Z człowiekiem, którego najbliższymi przyjaciółmi byli kiedyś tacy ludzie, jak Goddard Lieberson i Borys Pregel? Na starość jego ojciec upodobnił się do kolegów Ostena ze szkoły średniej, którzy na pewnym etapie rozwoju nie interesowali się niczym oprócz seksu. Myśląc o Majteczkach Nastroju przypomniał sobie, jak jego szkolni koledzy rozmawiali o specjalnym typie kondomu, nazwanym Śmierć Dziewicy i reklamowanym jako „nieodparcie przyprawiająca kobietę o orgazm inwazja ekstazy”. Jak wszystkie inne kondomy, również i ten obiecywał dać mężczyźnie poczucie, jakby nic na sobie nie miał, a kobiecie dostarczyć uniesień i podniet, jakich nigdy przedtem nie doświadczyła. Główne i nowe źródło podniecenia tkwiło jednak w sferze wizualnej. Śmierć Dziewicy produkowana była w różnych nęcących kolorach: Błękit Podniebnych Skoków, Biel Narciarska, Czerwone Skarpety, Złoto Midasa, Zieleń Golfowa, Srebrzysty Rower i Czerń Nubijska, każdy z nich gwarantował, że kobieta będzie szalała z pożądania. Jak mieniące się kolorami sromy, które kurtyzany starożytnych cywilizacji malowały niegdyś, by podniecić swoich kochanków, tak jaskrawo owinięte penisy miały odwrócić ten proces w czasach współczesnych.
Ci naiwni młodzieńczy kochankowie, licząc, że Śmierć Dziewicy pomoże im w seksualnych podbojach, kupowali kondomy w takich ilościach, że lokalna drogeria zaczęła sprzedawać je po obniżonej cenie. Wkrótce jednak nadszedł zmierzch ich popularności. Chociaż pomysł kolorowych kondomów podniecał chłopców, jedna przeszkoda uczyniła je prawie bezużytecznymi: większość dziewcząt, które godziły się iść na całość, nalegała na całkowitą ciemność - może dlatego, że czuły się skrępowane widokiem swoich chłopców walczących, by wyjąć z opakowania, rozłożyć i naciągnąć swoje wspaniałe narzędzia „inwazji przyjemności”.
Osten zastanawiał się, czy zachowanie jego ojca było efektem emocjonalnego odmłodzenia, czy jakiegoś rodzaju moralnej i fizycznej sklerozy. Czy to możliwe, zapytywał siebie, że mężczyźni faktycznie nigdy nie dojrzewają z wiekiem, a jedynie twardnieją w pewnych miejscach i miękną w innych?
Jednakże, przypomniał sobie Osten, starszy pan był nieuleczalnym idealistą i romantykiem. Przypomniały mu się sporadyczne dziecinne wybuchy entuzjazmu ojca w związku z różnymi paranaukowymi eksperymentami, zwłaszcza tymi, które twierdziły, że muzyka, oddziaływu-jąc na wyższe ośrodki mózgowe, jak również na współczulny system nerwowy człowieka, może pomóc trawiennym, krążeniowym i oddechowym funkcjom ciała ludzkiego. Kiedy tylko ojciec dowiadywał się, że zachorował któryś z jego przyjaciół czy znajomych, natychmiast wysyłał mu kolekcję nagrań klasyków Etiudy, z których każde, o czym był przekonany, wywołać miało w chorym specyficzny nastrój, pomagając mu zwalczyć chorobę szybciej i lepiej niż wszyscy doktorzy i ich lekarstwa razem wzięte.
Jadąc przypomniał sobie, że jego pierwszą reakcją na oświadczenie ojca o zamiarze poślubienia Wali było zadzwonić do Blaystone'a i kazać mu wycofać tajne wsparcie Goddarda dla Etiudy Klasyków, nawet jeśli miałoby to pociągnąć za sobą kosztowny proces o zerwanie kontraktu. Zagrożony utratą ukochanej firmy, Gerhard Osten mógłby przemyśleć raz jeszcze sprawę ślubu. A dokładniej, jako że Osten nie miał najmniejszych wątpliwości, komu naprawdę zależało na małżeństwie, może w tych okolicznościach sama Wala zerwałaby zaręczyny. Co mogłaby chcieć od mężczyzny, który nie ma grosza przy duszy i nie może podarować jej nic prócz zaawansowanego wieku?
Ale, zastanawiał się Osten, czy wybaczyłby sobie kiedykolwiek, gdyby ojciec w obliczu bankructwa dostał wylewu lub ataku serca i umarł? Zamiast tego postanowił więc spróbować otrzeźwić ojca, przywołując obraz jego zmarłej żony i rozbudzając w nim dawne do niej przywiązanie. Postanowił również z zawstydzającą otwartością zwrócić mu uwagę na młodość Wali i jego zaawansowany wiek.
- Dlaczego twój ojciec miałby uważać się za starego? - zapytała Donna. - Tylko dlatego, że ty go za takiego uważasz? Nie ma nic złego w byciu starym. Dlaczego nie miałby zaznać szczęścia z Walą? Przypomnij sobie Liszta i Wagnera: obaj żyli z kobietami tak młodymi, że mogły być ich córkami!
Dołączywszy do sznuru samochodów zmierzających w kierunku Nowego Jorku, Osten pogrążył się w rozmyślaniach o Donnie. Jakieś pięć czy sześć miesięcy po spotkaniu w Goddard Beat, kiedy ich związek stracił urok nowości, w jego duszę wkradła się dręcząca wątpliwość. Nękała go przez cały dzień od rana do nocy.
Żeby nadać sens obu swoim egzystencjom, musiał być pewny własnej inspiracji. Musiał odczuwać potrzebę pisania i wykonywania swojej muzyki, potrzebę tak silna, że wszystko inne albo do niej prowadziło, albo z niej wynikało. Wierzył, że gdyby choć przez moment czuł się muzycznie bezpłodny, byłby to jego koniec. Tymczasem Donna nie uruchomiła w nim potrzeby tworzenia.
Coraz rzadziej kusiło go, by wsiąść w samolot do Nowego Jorku, bo chociaż jego fizyczna fascynacja Donną nadal była silna, bolało go, gdy słyszał, jak wyraża swoją pogardę dla muzyki rockowej, szczególnie zaś dla muzyki Goddarda.
Powiedział jej na przykład, że gdyby był muzycznym wykonawcą, eksperymentowałby z pianinem elektrycznym, współczesną alternatywą fortepianu, które z pomocą wibratorów, tłumików i wzmacniaczy potrafi stworzyć szeroką gamę syntetycznych dźwięków o precyzyjnej częstotliwości i intensywności. Przypomniał jej, że popularne gwiazdy i zespoły nagrywające płyty coraz częściej używają tego instrumentu, i dodał, że przynajmniej jeden wybitny producent fortepianów rozpoczął już produkcję elektronicznych pianin.
W swoich rozmowach z Donną musiał jednak uważać, żeby nie okazać się zbyt kompetentnym. Pamiętając, że w jej oczach jest studentem literatury, w najlepszym wypadku potencjalnym pisarzem o skromnych zainteresowaniach muzycznych narzuconych mu przez ojca, próbował jej wyperswadować surowy puryzm jedynie w sposób bardzo oględny. Bronił syntezatora nie jako kolejnego wyspecjalizowanego instrumentu muzycznego, ale twórczego wieloczynnościowego pulpitu mikserskiego, i cytował Strawińskiego, który powiedział kiedyś, że najbliższym doskonałości urządzeniem muzycznym jest stradivarius lub elektroniczny syntezator. Osten wierzył, że ten instrument stanie się dobrodziejstwem dla kompozytorów i wykonawców; za jednym przyciśnięciem guzika będą mogli usłyszeć pełne aranżacje utworów, jak również nie kończące się wariacje na jeden temat; będą mogli ścieśnić lub rozwinąć frazę, zwolnić ją lub przyspieszyć. Wszystko to wydawało mu się bezcennym wzbogaceniem muzycznej tradycji, jak również środkiem do wyzwolenia się z jej rygorów. - Ze wszystkimi tymi programatorami, ansamblerami głosu, specjalnymi efektami, skomputeryzowanym rytmem i sekwenzerami, syntezator nie jest niczym innym, jak skrzyżowaniem szafy grającej i mechanicznego bilardu - oświadczyła Donna podczas jednej z ich kłótni. - Przemienia kompozytora i wykonawcę w rodzaj twórczego automatu dokonującego prymitywnej mechanicznej selekcji.
- A czy fortepian do pewnego stopnia nie jest również mechanicznie prymitywnym instrumentem? - odważył się zapytać Osten. - Tak prymitywnym, że zastępując młoteczki łyżeczkami do herbaty, można zamienić go w klawesyn? I czy nieustanne wysiłki poprawienia płyty rezonansowej, strun, młoteczków i pracy klawiszy nie świadczą o jego niedoskonałości?
- Z pewnością nie - odparła Donna. - Fortepian jest potomkiem całej linii instrumentów strunowych, począwszy od antycznego psalterionu: tykwy z rozpiętymi na niej strunami, które szarpał grający, poprzez monokord Pitagorasa, klawikord, szpinet, klawesyn... – przerwała dla złapania oddechu i spojrzała na niego. - W przeciwieństwie do wszystkich zmieniających się z tygodnia na tydzień muzycznych udziwnień syntezatora, klawiatura fortepianu - wzięła akord - była w pełni rozwinięta już w piętnastym wieku i żaden inny instrument nigdy nie doścignął go w różnorodności i bogactwie tonów.
-
Czytałem gdzieś - zaczął ostrożnie Osten – że w ostatnich
muzycznych eksperymentach specjaliści od akustyki imitują, a może
powinienem powiedzieć: powielają, dźwięki fortepianu,
dostrajając serię oscylatorów audioczęstotliwości do dokładnej
częstotliwości
i
intensywności uderzanych strun. Kiedy zaproszono grupę muzyków i
nie-muzyków, nikt z nich nie potrafił odróżnić nagrań dźwięków
prawdziwego fortepianu od dźwięków syntetycznych wytworzonych
przez oscylatory. Okazało się - ciągnął dalej - że prawdziwe i
syntetyczne dźwięki są tak do siebie podobne, że muzycy nie
słyszeli ich lepiej od nie-muzyków. Każda grupa zidentyfikowała
poprawnie tylko pięćdziesiąt procent dźwięków!
- To niczego nie dowodzi - odparowała Donna, podnosząc głos. - Każdy prawdziwy artysta wie, że syntetycznym dźwiękom brakuje harmonicznego bogactwa i ciepła.
Po czym dodała:
- W każym razie, Jimmy, nie jesteś muzykiem, a więc mówisz o rzeczach, na których się nie znasz. Wierz mi, nie ma złych fortepianów, są tylko źli pianiści. Tworzenie muzyki to dużo więcej niż syntetyzowanie wibrującej struny!
Osten poczuł rozdrażnienie i złość. Poza wszystkim, jako pianistka, Donna była tylko wykonawczynią, a w najlepszym razie utalentowaną odtwórczynią, która nie wiedziała nic o trudach komponowania: tworzenia oryginalnej, wibrującej muzyki. On zaś był zarówno wykonawcą, jak i kompozytorem, i wartość jego muzyki, liczona tylko ilością sprzedanych płyt, była większa niż jakiegokolwiek klasycznego czy rockowego artysty przed nim. Co by powiedziała, wściekał się w myślach, gdyby jej to oznajmił? Nie mogąc się bronić, atakował ją.
-
Być może muzyka polega na czymś więcej niż na wibracji dźwięku
- powiedział - ale czy rzeczywiście dotyczy to również
fortepianu? - Próbował przestać mówić, ale nie mógł się
powstrzymać. - Mimo wszystko, w momencie gdy uderzasz klawisz,
wyrzuca on młote
czek,
który już nie ma bezpośredniego połączenia z klawiszem, ale
leci swobodnie jak miękka piłeczka wyrzucona w powietrze, poza
zasięgiem pianisty. Czy nie tak? W związku z tym danej prędkości
młoteczka odpowiada ten sam dźwięk, bez względu na to, czy
klawisz został
naciśnięty
palcem wielkiej pianistki koncertowej Donny Downes czy łapą
małpy z zoo w Bronksie!
Widział, że ją rozwścieczył. Zamknęła z trzaskiem
wieko fortepianu i obróciła się na stołku, żeby spojrzeć mu w oczy.
- To największy stek bzdur, jaki kiedykolwiek słyszałam - powiedziała. - Jak możesz mówić takie głupstwa? Sam trochę grasz na fortepianie, Jimmy. Czy nie widzisz, że wymaga to dużo więcej niż uderzania w klawisze i wprawiania w ruch młoteczków? A co z całą sztuką tempa i długości nuty, palcowania, pedalizacji, dynamiki, frazowania i koloryzacji? - Nie dając mu szansy na odpowiedź, jęknęła: - Och, dajmy temu spokój. Po co o tym mówić?
I znowu naruszony został pokój między nimi. Czuł się nieswojo i pragnął jedynie samotności.
Czasami, kiedy leżał obok Donny, Osten miał wrażenie obcości i wydawało mu się, że ona, wyczuwając to w nim, również podobnie się czuje. W takich chwilach wydawało mu się, że są nie tyle kochankami, co ludźmi zaledwie potrafiącymi dawać sobie przyjemność.
Po długich godzinach grania gam i wykonywania ćwiczeń na wzmocnienie rąk i przegubów oraz zwiększenie rozpiętości palców, Donnę często ogarniał niepokój i podniecenie. Jej seksualne pragnienia przychodziły nagle, zrywami; gwałtowne, nieokiełznane, pędziły jak górski potok, pozostawiając go na brzegu. Jej oczy błyszczały, policzki płonęły i, jak osoba umierająca z głodu, dla której seks jest aktem pożywiania się, mówiła mu, jak chce się kochać. W takich chwilach nie potrafił zaspokoić jej potrzeb. To, co dla niej było impulsem i improwizacją, dla niego nie było niczym innym, jak kalkulacją i powtórzeniem. Czuł się źle, stawał się coraz bardziej bierny i było mu przykro, że nie jest dla niej niczym więcej, jak tylko zwykłą fizyczną odskocznią, w najlepszym wypadku narzędziem odciągnięcia jej na chwilę od fortepianu, który był i zawsze będzie głównym instrumentem jej życiowych emocji.
Czasami przerywała ćwiczenia na fortepianie, by niespodziewanie zwalić się na niego, próbując go dosiąść, podniecić i sprawić, by dostał erekcji, a kiedy nie reagował od razu, ściągała go w dół swego ciała i zmuszała, by pieścił ją ustami i językiem, aż wstrząsał nią orgazm i ostatnie z gwałtownych ponagleń zamierało na jej wargach. Było to tak, jakby w zamian za przywilej słuchania jej gry musiał zostać sługą jej seksualnych potrzeb.
Były jednak inne chwile, równie częste i przekonujące, kiedy Donna kochała się z nim tak żarliwie, tak bezinteresownie, że czuł się jedynym źródłem i obiektem jej namiętności; chwile, kiedy prosiła go, by pozwolił jej zaspokoić swoje popędy i zachcianki. Ale nawet wtedy, ulegając jej usilnym prośbom, by używać jej ciała jak narzędzia własnej przyjemności, niejednokrotnie wcale nie czuł się jej bliższy, jakby gdzieś po drodze zagubiła zdolność bycia źródłem jego podniecenia.
Pewnego wieczoru, kiedy czekał w pracowni na jej powrót z Juilliard, wziął z półki album fotografii i zaczął go przeglądać. Spośród wielu zdjęć Donny z rodziną i z przyjaciółmi jedno bardzo go poruszyło. Przedstawiało Donnę w samych majtkach od kostiumu kąpielowego, wychodzącą z małego, najwyraźniej prywatnego basenu. Pomagał jej w tym młody, przystojny biały człowiek, którego mokre kąpielówki wybrzuszyły się z przodu, opinając niezwykle długi i wielki penis. Widok tego mężczyzny, jak również pełnych, nagich piersi Donny uchwyconych przez aparat fotograficzny w momencie, gdy wznosiły się w górę z ruchem jej ciała, emanujący z fotografii nastrój seksualnego zapomnienia osoby robiącej zdjęcie - wszystko to uderzyło Ostena jako w najwyższym stopniu nieprzyzwoite. Było to ujęcie nadające się do czasopisma pornograficznego, a nie do prywatnego albumu. Obok nieco wyblakłego zdjęcia Donna przykleiła biały kwadrat papieru z wierszem W. H. Audena:
Nie będziesz mial przyjactól w klanie
Tych, którzy robią szmal w reklamie,
Przestawal z durniów sforą,
Co w Biblii widzą „piękno prozy”,
Lub sypiał z tymi, co (szczyt zgrozy)
Co chwilę prysznic biorą4
Kim był mężczyzna na zdjęciu i co czuł do Donny? Co ona do niego czuła? Jak dawno temu i przez kogo zrobiona została ta fotografia? Ogarnęło go przygnębienie. Był zazdrosny o miejsce tego mężczyzny w życiu Donny i odczuwał wobec niego rodzaj kompleksu niższości. Widok Donny nie skrywającej swojej radości z powodu bycia częścią tego seksualnego przedstawienia napawał go wstydem. Czy to możliwe, że była tak rozwiązła seksualnie jak Devon Wilson, ciesząca się złą sławą dziewczyna Jimiego Hendrixa?
Po wielodniowych wahaniach Osten ośmielił się wreszcie zapytać Donnę o mężczyznę z fotografii. Powiedziała mu, że jest aktorem, z którym kiedyś chodziła. Udając nonszalancję Osten spytał, czy mógł go kiedyś widzieć w jakiejś sztuce lub w filmie. Ewidentnie zdenerwowana odparła, że wątpi, ponieważ był drugorzędnym aktorem grającym małe role w drugorzędnych filmach. W końcu, kiedy Osten chciał dowiedzieć się, kto zrobił to zdjęcie, Donna odburknęła, że jedna z jej przyjaciółek, studentka z Juilliard w swoim basenie w Tuxedo Park. Niewiele mądrzejszy po tych odpowiedziach zastanawiał się, co tak zdenerwowało Donnę: jego pytania o jej przeszłość czy wspomnienie mężczyzny, który odgrywał w niej pewną rolę.
Część jego osoby buntowała się również przeciw estetycznym gustom Donny. Mimo że była wszechstronną pianistką, utalentowaną i świetnie dającą sobie radę z utworami wielu kompozytorów, Donna widziała siebie przede wszystkim jako interpretatorkę Chopina, kompozytora, który w jej oczach był tak śmiały jak Bach, a przy tym niezrównany w harmonice.
Osten
nie mógł dzielić jej entuzjazmu. Po pierwsze, nawet dla niego było
coś niestosownego w tym, że ta porywająca czarna dziewczyna
zdecydowała realizować
się
na polu muzyki klasycznej. Gdyby postanowiła grać w filmach czy na
scenie, zamiast na fortepianie, mogłaby zostać gwiazdą w
przeciągu jednej nocy tylko dzięki swej pięknej twarzy i figurze.
Ale z profilu, pochylona nad klawiaturą, wyglądała nieco
groteskowo, prawie wulgarnie: jej afrykańska głowa zdawała się
trochę za mała, szyja zbyt wyciągnięta, biust za duży, tyłek za
okrągły, nogi za długie. Zdawał sobie sprawę, że to tkwiący w
nim mężczyzna - i w dodatku przedstawiciel białej rasy - odbiera
ją w ten sposób. Wiedział, że byłby szczęśliwy, gdyby mógł
taką piękność oglądać na scenie teatru burleskowego czy w
łóżku, ale zawsze dziwiło go i trochę denerwowało, kiedy
wyobrażał ją sobie wystrojoną za fortepianem na sali
koncertowej, i spostrzegł, że nie potrafi panować nad swoją
reakcją.
Następnym problemem była muzyka, którą grała. Osten nie lubił Chopina, uważał go za utalentowanego amatora, muzycznego poliglotę i kapryśne, zepsute cudowne dziecko, które nigdy nie rozwinęło się w klasycznego dojrzałego kompozytora. Ulotna, pedantyczna i krucha muzyka Chopina po prostu nie była uniwersał- i na, nie mogła inspirować mas, należała do aksamitnych komnat, elitarnych sal koncertowych, szkół muzycznych. Posiadała również efemeryczną, prawie ragtimową właściwość, która drażniła Ostena. To właśnie dzięki niej: » sto lat po swojej śmierci Chopin, pozbawiony korzeni Polak przeszczepiony do Francji, stał się tak popularny wśród czarnych pianistów ragtimowych w Nowym Orleanie, którzy prawdopodobnie poznali go przez frankofilską koterię tego miasta.
Chcąc lepiej zrozumieć Donnę, Osten przeczytał kilka książek o Chopinie tylko po to, żeby zdenerwować się tym, czego dowiedział się o burzliwym życiu kompozytora. Chociaż kilku biografów tłumaczyło, że przyczyną jego ciągłej seksualnej obsesji była gorączka gruźlicza, Osten nie mógł mu wybaczyć szalonych i otwarcie perwersyjnych miłosnych eskapad. Szczególnie obrzydliwej natury był w jego oczach związek Chopina z francuską powieściopisarką George Sand, ponieważ od początku kompozytor musiał wiedzieć, że z temperamentu i skłonności była nie tyle biseksualistką, co po prostu lesbijką. Mimo to cały czas pozwalał, by używała go jako pionka w swoich sadomasochistycznych gierkach z męskimi i żeńskimi przyjaciółmi i kochankami, do których zaliczały się najbardziej perwersyjne umysły tamtego stulecia. Słuchając namiętnej, czasami szalonej, otwarcie zmysłowej interpretacji ballad, nokturnów i scherz Chopina w wykonaniu Donny, Osten nie mógł powstrzymać się od wolnych skojarzeń między muzyką a niezdrowym trybem życia kompozytora czy między Donną a Chopinem.
Cieszyło go, że H. L. Mencken, najsurowszy z amerykańskich krytyków, widział w Chopinie „kolejnego kompozytora, którego najlepiej słuchać po odwiedzeniu handlarza wódką. Jego muzyka, pisał Mencken, jest wspaniała w deszczowe zimowe popołudnia, kiedy w kominku pali się ogień, szklaneczka jest pełna, a dziewczyna nieco głupia”.
Donna jednak z pewnością nie była głupia. Osten ciągle pytał siebie, co tak ekscytującego znalazła w Chopinie inteligentna czarna dziewczyna ze średnio zamożnej rodziny. Czy jak jej ragtimowi przodkowie z Missouri i Luizjany spostrzegła w muzyce Chopina, lub w jego życiu, jakieś bogate ukryte znaczenie, które było dla niej sprawą zasadniczą, a które, przynajmniej do tej pory, zupełnie wymykało się jej białemu kochankowi?
Początkowo miał nadzieję, że Donna będzie tą, która wyrwie go ze sterylności, jaką sam sobie narzucił, i wciągnie w swoje życie i muzykę. Miał również nadzieję, ze pomoże mu zatrzeć wspomnienie o jedynej kobiecie, jaką kiedyś naprawdę kochał - Leili Salem - która weszła w jego życie tak niespodziewanie jak kobieta z Białego Domu, choć w zupełnie inny sposób. Jak do tej pory Donna nie spełniła żadnego z tych oczekiwań.
Tego spokojnego dnia dwa i pół roku temu, kiedy opuścił: swoje małe ranczo i ruszył z pustyni Anza Borrego w kierunku San Diego, nie przeczuwał nadchodzącego dramatu. Nie miał żadnych konkretnych planów, chciał tylko spędzić jeden lub dwa dni w dobrym hotelu i odwiedzić kilka księgarń. W San Diego przez chwilę krążył bez celu, następnie przejechał przez most Coronado, spoglądając w dół na port i ciężkie sylwetki okrętów Floty Pacyfiku. Wkrótce znalazł się na podjeździe Hotelu Del Coronado, w którym nie był od pierwszego roku studiów.
Zaparkował swojego jeepa i ruszył na spacer wokół hotelu, podziwiając wiktoriański przepych architektury: piernikowe tarasy, balkony i werandy ułożone jedna na drugiej, dach z gontem i wieżyczkami, okazałą bramę.
Przeszedł przez wewnętrzny dziedziniec z ogrodem, zajrzał do Sali Królewskiej, w której odbywał się wielki bankiet dla dygnitarzy arabskich, następnie przeszedł wzdłuż Holu Historii, oglądając fotografie przedstawiające hotel w różnych fazach przeobrażeń na przestrzeni ostatniego wieku.
Pod arkadami zatrzymał się przy sklepie płytowym na świeżym powietrzu, żeby obejrzeć dużą wystawę nagrań Goddarda. Kiedy tam stał, zza jednego ze stoisk wyszła kobieta ze stosem płyt na rękach. Miała trzydzieści parę lat, była wysoka i szczupła, w ściśle przylegającej do ciała sukni. Od chwili, gdy ją zobaczył, nie mógł oderwać od niej oczu. Była uderzającej urody: falujące gęste pszenicznożółte włosy, wysokie czoło, wystające kości policzkowe, pięknie rzeźbiony nos. Nieświadomie postąpił kilka kroków do niej, a ona biorąc go za sprzedawcę, oddała mu płyty.
- Czy mogłabym dopisać je do swojego rachunku hotelowego? - spytała z ledwo dosłyszalnym obcym akcentem.
- Oczywiście, madame - odparł, biorąc od niej płyty.
Przyłapał na sobie jej wzrok, miała jasnoszare prawie przeźroczyste oczy. Nie śmiał się poruszyć w obawie, że ją straci. Spojrzał na płyty, około dwudziestu sztuk, wszystkie z amerykańskim rockiem, w tym trzy egzemplarze ostatniego albumu Goddarda.
- Ma pani trzy takie same - powiedział.
- Wiem - odparła, ciągle na niego patrząc. - Czy to źle? - uśmiechnęła się sympatycznie.
- Ależ one są identyczne.
- Chyba jestem jego najlepszą promotorką - powiedziała, wskazując abstrakcyjny wizerunek piosenkarza na okładce albumu. - Kupuję jego płyty dla wszystkich moich przyjaciół.
- Szczęśliwcy - powiedział Osten z uśmiechem. - Tylko Goddarda? Są inne gwiazdy rocka.
Zastanowiła się.
- Nie takie jak on. Usłyszałam go po raz pierwszy w bardzo dziwnych okolicznościach. Podczas wojny w Libanie, w radiu wojsk pokojowych ONZ. Natychmiast mnie oczarował, chociaż nic o nim nie wiedziałam.
- Nikt nic o nim nie wie - powiedział Osten. – Ludzie mówią, że jest wariatem... albo inwalidą... albo...
-
Ale, widzi pan, ja odkryłam go sama, nie wiedziałam nawet, że
jest gwiazdą. Jego muzyka jakby rozplatała coś we mnie,
wprowadziła ład w moje uczucia i nadała uczucie temu, co było
tylko ładem. - Mówiąc, nie spuszczała z niego wzroku. - Nie
mogłoby mnie mniej
obchodzić,
kim jest i jak wygląda.
Wzięła jedną z płyt od Ostena i patrząc na pozbawiony twarzy wizerunek Goddarda, dodała:
- Jest oryginalny, ponieważ sprawia, że inni też czują się oryginalni. Takie poczucie jest największym darem, jaki może ofiarować artysta... i tylko wielki artysta je daje.
Odwróciła się do niego i znowu ich spojrzenia się spotkały.
- A pan, jaką muzykę pan lubi? - spytała.
- On jest także moim idolem - odparł po dłuższej chwili. - I podobnie jak pani, też sam go odkryłem. Usłyszałem jego pierwszą płytę w radiu w Nowym Jorku. Teraz znam wszystkie jego utwory. - Nadal patrzyli sobie w oczy. Żeby ją zatrzymać, postanowił zaryzykować więcej. - Sam trochę grywam - dodał.
- Naprawdę? Co?
- Mogę zagrać wszystko, co gra Goddard! – roześmiał się.
- Czy również pan śpiewa?
- Trochę.
Już miał powiedzieć jej, że po operacji gardła ma uszkodzony głos na trwałe, sprzedać historię, którą opowiadał przez lata innym, postanowił jednak o tym nie wspominać.
Rozejrzała się wokół.
- Ma pan innych klientów. Nie chciałabym pana monopolizować.
Uśmiechnął się szeroko.
- Nie pracuję tutaj. To ja monopolizuję panią.
- Och, przepraszam! Nie chciałam... - Sięgnęła po płyty, ale on roześmiał się łagodnie i cofnął do tyłu.
- Czy mogę przynajmniej ponieść je dla pani?
Uśmiechnęła się.
- To bardzo miło z pana strony. - Wyciągnęła rękę: Nazywam się Leila Salem.
Uścisnął jej wąską i chłodną dłoń, uświadamiając sobie, że dotyka jej po raz pierwszy.
- James Osten - przedstawił się. - Ma pani lekki akcent, skąd pani pochodzi?
- Urodziłam się w Libanie, moi rodzice są Syryjczykami - odparła.
- Z tymi jasnymi oczami i jasną cerą nigdy nie wziąłbym pani za Arabkę.
- Może nie. Ale z pewnością nie pomyliłby się pan co do mojego męża. On wygląda jak Arab.
Na twarzy Ostena odmalowało się zmieszanie. Poczuł się zdradzony. Już stracił ją na rzecz innego mężczyzny.
- Pani męża?
- Jest libańskim ambasadorem akredytowanym w Meksyku. Właśnie przyjechaliśmy z wizytą do San Diego - wyjaśniła.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Zauważyła, że jego zmieszanie ustąpiło miejsca rezygnacji.
- A pan... czy jest pan żonaty, panie Osten? - spytała.
Potrząsnął przecząco głową.
- Czy jest pan zawodowym muzykiem? - pytała uprzejmie, jakby chciała oderwać go od jego myśli.
- Nie, nie ma we mnie nic z zawodowca - westchnął.
- Jestem studentem na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis.
- Studiuje pan muzykę?
- Literaturę. Muzyka jest tylko moim hobby.
- Ja studiowałam sztukę, najpierw w Libanie, potem w Madrycie. - Znowu przerwała. - Ahmed, mój mąż, jest ekonomistą. - Zauważyła, że spuścił wzrok. - O czym pan myśli? - spytała prawie konspiracyjnym szeptem.
Nie podnosząc głowy wymamrotał:
- O... - nie dokończył. - O pani. Chciałbym móc panią jeszcze zobaczyć.
Przysunęła się bliżej, aż jej biodro dotknęło płyt, które trzymał. Po chwili wahania powiedziała:
- Jutro mój mąż i ja zabieramy dzieci na dwa tygodnie do Rosarito Beach, małego kurortu za Tijuaną. Potem wracamy do Meksyku. - Znowu się zawahała.
- W Rosarito mój mąż podda się kuracji w klinice zwanej Centrum Odmładzania.
- Słyszałem o niej. Tamtejsi lekarze przeprowadzali jakieś eksperymenty medyczne z geroyitalem na Uniwersytecie Kalifornijskim: zastrzyki z embrionu i łożyska zwierzęcego, które ponoć mają odmładzające działanie.
Skinęła potakująco głową i spuściła wzrok.
- Kuracja geroyitalem przeprowadzana jest tylko w Meksyku. Jeszcze nie została dopuszczona w Stanach. - Widząc jej zmieszanie, Osten zmienił temat. – Byłem kiedyś w Rosarito Beach - powiedział. - To piękne miejsce. Gdzie się państwo zatrzymają?
- W Szeherezadzie, małej willi z widokiem na morze.
- Ile lat mają pani dzieci?
- Syn ma jedenaście, a córka dziewięć. - Jej twarz rozjaśniła się. - Uwielbiają muzykę. Powinien pan zobaczyć, jak tańczą do muzyki Goddarda.
- Będę w Tijuanie w następnym tygodniu - powiedział bez namysłu Osten. - Chcę sprawdzić moją grę i mój głos - roześmiał się - przed ludźmi.
- To znaczy wystąpić publicznie? - zdziwiła się.
- Czemu nie?
- Ale dlaczego w Meksyku? Dlaczego w Tijuanie?
- No cóż, mówi się, że ponad dwadzieścia tysięcy osób odwiedza ją każdego dnia! Przy takiej liczbie ludzi kręcących się wkoło nie trzeba być Goddardem, żeby wstać i zaśpiewać.
Uśmiechnęła się.
- Gdzie będzie pan grał?
- Gdziekolwiek mnie zechcą. Na jakimś małym skwerku albo w kafejce - powiedział. - W jakimkolwiek miejscu, skąd ja lub publiczność będziemy mogli szybko dać nogę!
- Będzie pan śpiewał po hiszpańsku?
- Tylko po angielsku. Nie znam wystarczająco dobrze hiszpańskiego.
- Jaka szkoda! - wykrzyknęła. - Uwielbiam musica ranchera, autentyczne meksykańskie pieśni ludowe.
Osten zastanowił się.
- Naprawdę? Czy ma pani jakieś ulubione? Może je wypróbuję.
- Najbardziej teraz lubię Volver, volver, volver i El Rey - odpowiedziała bez wahania. - Może je pan znaleźć w każdym meksykańskim sklepie z płytami.
- Kupię je jeszcze dzisiaj - obiecał Osten. Kiedy zbliżali się do wyjścia, spojrzała na zegarek.
- Muszę już iść - powiedziała.
W kasie starszy szpakowaty mężczyzna podliczył jej zakupy i poprosił, by napisała swoje nazwisko i numer pokoju na paragonie.
Na zewnątrz sklepu do Leili Salem podeszło dwóch mężczyzn o oliwkowej karnacji, ubranych w eleganckie garnitury. Jeden z nich powiedział coś do niej po arabsku. Leila zwróciła się do Ostena, jakby go chciała przeprosić.
- Moi nie odstępujący mnie na krok obrońcy - westchnęła. - Wątpliwy straszak dla wroga, pewna niedorzeczność dla przyjaciół. - Przerwała, po czym delikatnie dotknęła ramienia Ostena. - Mam nadzieję, że nie będzie miał pan nic przeciwko temu, jeśli będą mi towarzyszyć, kiedy przyjdę posłuchać pańskiego śpiewu?
Prawie bał się okazać swoją radość.
- Czy pani mąż też przyjdzie? - spytał.
- Wątpię - odpowiedziała rzeczowym tonem. - Ahmed nie czuje się dobrze. Musi odpoczywać i spróbować się zrelaksować. Ale moje dzieci przyjdą na pewno. Więc niech pan nie zapomni zadzwonić do Szeherezady i powiadomić mnie, gdzie mamy przyjść. - Wyjęła z torebki wizytówkę i wręczyła ją Ostenowi. - Oto nazwisko, jakie ma pan poprosić. Proszę nie zapomnieć!
Zdecydował się. Już wiedział, co zrobi, i chociaż nawet nic nie robiąc, potrafił wyobrazić sobie rezultat swojego działania, jakby to była jakaś melodia, czuł, że musi zaryzykować i wprowadzić swój plan w życie.
Umysł, pomyślał, jest jak idealny instrument muzyczny: niewidzialny, przenośny, potrafiący syntetyzować wszystkie dźwięki, szkoda, że potrzebuje ciała w charakterze słuchacza, żeby wpływać na fizyczną rzeczywistość.
* * *
Po spotkaniu z Leilą Salem Osten pojechał do Tijuany i w największym sklepie płytowym kupił wszystkie dostępne wersje dwóch pieśni ludowych, które Leila powiedziała, że lubi: nagrania z Hiszpanii, Meksyku i innych hiszpańskojęzycznych krajów. Następnie ruszył w miasto, dołączając do nie kończącego się ciągu pieszych: śniadych tubylców, rzucających się w oczy amerykańskich turystów i niezliczonych mas brązowoskórych chłopów zwabionych z prowincji do tego nowoczesnego kwitnącego miasta obietnicą pracy na budowie. W połowie drogi między bogatym centrum sklepowym na Avenida de la Revolucion i miasteczkiem slumsów położonym niedaleko areny dla byków Osten znalazł to, czego szukał: restauracjo-kawiarnię ze stolikami na świeżym powietrzu na około sześćdziesiąt osób. Mieściła się w skromnym małym hotelu o nazwie La Apasionada.
Wszedł do środka i porozmawiał z właścicielem, niskim, pulchnym Meksykaninem w średnim wieku mówiącym płynnie po angielsku. Żeby sprawdzić swoją znajomość języka, Osten zwrócił się do niego łamanym hiszpańskim. Wyjaśnił, że pracuje dla firmy produkującej instrumenty muzyczne i chciałby przez dwa tygodnie korzystać z tarasu kawiarni, wypróbowując przed publicznością nową konsolę elektroniczną, ostatni hit przemysłu rozrywkowego. Powiedział, że rozumie, iż granie i śpiewanie stanowić będą zakłócenie normalnego rytmu Apasionady i dlatego gotów jest zapłacić za korzystanie z tarasu i za pokój w hotelu.
Wietrząc dobry interes, Meksykanin zastrzegł się, że rzadko wpuszcza piosenkarzy do swojego lokalu. Bardzo lubi dziewczęta, a stare przysłowie ostrzega: najlepsze dziewczyny przypadają toreadorom i śpiewakom. Zachichotał i wymienił sumę, którą, choć na warunki miejscowe była dość wygórowana, Osten uznał za całkiem przystępną. Szybko odliczył hotelarzowi depozyt: jedną trzecią całej sumy, i obiecał przyjechać za tydzień, żeby rozpocząć pracę.
Następnie wrócił do San Diego, zaparkował przed najlepiej zaopatrzonym sklepem z instrumentami muzycznymi i wszedł do środka. W drzwiach przywitała go azjatycka dziewczyna o sposobie bycia potulnej masaży-stki. Kiedy powiedział jej, że interesuje go muzyka elektroniczna, zaprowadziła go do biurka młodego sprzedawcy w okularach, który w swojej spranej, białej koszuli, ciemnym krawacie i miękkim bawełnianym garniturze z łatwością mógłby uchodzić za naukowca z pobliskiego Instytutu Salka.
Sprzedawca przedstawił się i Osten usiadł. Na biurku zobaczył kilkanaście broszur prezentujących najnowsze elektryczne konsole muzyczne.
Spojrzenie sprzedawcy pobiegło za jego wzrokiem. - Paganini. Najnowsza konsola elektroniczna - powiedział. - Fenomenalna różnorodność brzmienia. Posiada własny FSSD, fabryczny system syntetyzowania dźwięku, który wytwarza niczym nie różniące się od rzeczywistych tony takich instrumentów jak: flet, klarnet, puzon, trąbka, róg, saksofon, harmonia, tuba, obój, skrzypce, fortepian, klawesyn, ukulele, banjo, wiolonczela, gitara, harfa, diapazon, bęben basowy, marimba, ksylofon, wibrafon, cymbały, szczotka. - Przerwał dla złapania oddechu, po czym ciągnął dalej: - Paganini ma zakodowane następujące efekty specjalne: łoskot uderzających o siebie garnków i patelni, szmer suchych ziarenek w szklanym słoju, hałas przyjęcia, odgłos odrywanej gumowej taśmy, strzelanie i stukanie palcami. -Znowu przerwał. - Szczęk sztućców, szelest celofanu...
- Podobają mi się garnki i patelnie, i suche ziarenka w słoju - powiedział Osten.
Sprzedawca rozpromienił się.
-
Sprytni Japończycy niczego w nim nie pominęli - powiedział,
wręczając Ostenowi kilka broszurek informacyjnych. -
Automatyczna sekcja rytmiczna w paganinim ma - żeby się upewnić,
zajrzał do broszurki - trzydzieści sześć autentycznych
autorytmów: marsz, swing,
rock,
tango, rumba, bossa nova, walc, ballada, bolero, beguine, mambo,
samba, jak również kilka mniej znanych rytmów Ameryki
Łacińskiej...
- Ameryki Łacińskiej? - przerwał mu Osten.
- Tak. Mądry wybór, biorąc pod uwagę bliskość Meksyku i półkuli południowej. Wie pan, co jest najbardziej zadziwiające? Przy tysiącach możliwych kombinacji praktycznie za każdym razem, kiedy pan gra na paganinim, wymyśla pan nowy instrument!
- Chciałbym móc wymyślić nowego siebie - powiedział Osten.
-
Na paganinim jest to prawie możliwe – powiedział sprzedawca,
zaglądając do broszurki. - Poza tym zajmuje on tak mało
miejsca, że może pan wymyślić „nowego siebie” właściwie
wszędzie, dokąd pan pójdzie. – Wziął jedną broszurkę od
Ostena, napisał na niej cenę i podał
mu
jak kartę w kasynie. - Nawet cena zajmuje mało miejsca - powiedział
z uśmiechem. - Dlatego kupują go chętnie kluby nocne i podróżujący
wykonawcy rockowi, jak również kompozytorzy i autorzy piosenek. Czy
wie pan, że kilka tych urządzeń zainstalowano w sekcji klubowej
w niektórych dużych odrzutowcach pasażerskich? - Jego głos
wznosił się coraz wyżej.
Osten spojrzał na zapisaną na karcie liczbę. Sprzedawca zaczął się niepokoić.
- Jaką muzykę pan gra? - spytał.
- Różną. Dużo improwizuję.
- Zatem paganini jest dla pana najlepszy – zapewnił go sprzedawca. - Dzięki specjalnemu wejściu może pan wprowadzić do niego wszystko, co pan nagra, złapie na żywo albo zechce przenieść z innego elektronicznego urządzenia: radia, telewizora, adapteru, nawet swój śpiew....
- To musiałby być śpiew kogoś innego, nie mój - roześmiał się Osten.
-
Niech pan nie będzie dla siebie taki surowy! Może pana głos brzmi
nieco chrapliwie, ale co z tego? Obecnie wielu piosenkarzy i
muzyków używa mikrofonów modyfikujących. Paganini pozwala panu
zmodyfikować każdy dźwięk zewnętrzny, w tym własny głos. Może
prze
szedłby
pan do naszej salki muzycznej i wypróbował go sobie?
Wstał rozpromieniony i pod obojętnym spojrzeniem innego sprzedawcy poprowadził Ostena przez labirynt biurek do salki muzycznej.
Z paganinim załadowanym z tyłu jeepa Osten pojechał do domu przełęczą między pasmem Cuyacama i Górami Wulkanicznymi. Zatrzymał się, żeby zatankować benzynę w Julian, niegdyś centrum wydobywania złota, obecnie miasteczku, którego dwustu mieszkańców szczyciło się sadami jabłonek i gruszy oraz gęstymi dębowo-sosnowymi lasami.
Słońce zbliżało się ku zachodowi, kiedy przejechał przez bramę swojego rancza nazwanego Nową Atlantydą na cześć książki, która wywarła na nim olbrzymie wrażenie. W książce tej filozof Francis Bacon w 1624 roku opisał muzykę przyszłości tworzoną w:
Domach Dźwięku, w których próbujemy i demonstrujemy wszystkie Dźwięki... różnych nie znanych wam instrumentów muzycznych, niektóre z nich dają melodie piękniejsze od waszych; Używamy też Dzwonów i Dzwoneczków o tonach tak słodkich i delikatnych... Mamy również Dziwne i Sztuczne Echa odbijające Glos, jakby nim Rzucały; i takie, które czynią go głośniejszym, niż byl, Wyrazistszym lub Głębszym; Niektóre oddają Głos całkowicie Zmieniony lub o innej Wyrazistości niźli w brzmieniu pierwotnym.
Usytuowana w Górach Laguna na wysokości tysiąca dwustu metrów Nowa Atlantyda zajmowała trzysta akrów. Rozciągał się z niej widok na całą dolinę. Prócz dwupiętrowego domu, który zajmował Osten, stał tam mały domek dozorcy, w którym mieszkali jego pomocnicy: trzej Indianie z plemienia Szoszonów, bracia w średnim wieku, pracujący u Ostena, odkąd zakupił ranczo.
Indianie rzucili się, by pomóc mu wyładować paganiniego. Chociaż przez lata codziennie gapili się godzinami w telewizor, nadal właściwie nie mówili po angielsku. Porozumiewali się z Ostenem przy pomocy gestów i nieartykułowanych dźwięków.
Mężczyźni pomogli mu wnieść konsolę do domu, który cały, prócz sypialni, łazienki i kuchni, zamieniony został w świetnie wyposażone, dźwiękoszczelne studio nagraniowe. Tam, na parterze, paganini dołączył do imponującej kolekcji instrumentów muzycznych i sprzętu nagrywającego: elektrycznych organów, wzmacniaczy, syntezatorów, gitar, perkusji oraz urządzeń wytwarzających efekty specjalne. Nad tym wszystkim górował gerschwin, dwudziestosześciokanałowa, szesnastościeżkowa konsola nagrywająca, która dawała Ostenowi całkowitą swobodę w numerycznym skomputeryzowanym zapisie dźwięku i technikach playbackowych.
Kiedy Indianie poszli przygotować mu kolację, Osten wszedł do studia, by przesłuchać ulubione meksykańskie piosenki Leili Salem.
Jak tylko je usłyszał, zrozumiał, że chce je zagrać, zaśpiewać i nagrać. Wiedział to wszystko od razu, ponieważ tak właśnie pracował jego umysł, ale także dlatego, że już widział siebie - z Leilą - w Tijuanie.
Tu, w Domu Dźwięków, swoim twórczym sanktuarium, czuł się bezpiecznie i pewnie. Sam zaprojektował każdy jego centymetr, wybrał każdy instrument. Nie było w nim żadnego przedmiotu, którego by nie znal tak dobrze, jak znał swoje ciało; żadna klawiatura, guzik, przełącznik, drut, kabel, wtyczka, oscylator, potencjometr, generator czy wzmacniacz nie były mu obce. To był jego tajny teatrzyk, w którym mógł zatrzeć granice między pamięcią a fantazją, dwoma źródłami swojej wyobraźni: jednym - w przeszłości, drugim - w przyszłości. Tu, w całkowitej samotności, on - wiwisektor własnego talentu - mógł zainicjować i kontrolować cały proces twórczy, od stadium początkowego: własnych piosenek i głosu, po aranżację na wszelkie elektroniczne i nieelektroniczne instrumenty, jakich używał, by wyprodukować brzmienie Goddarda.
Czasami, niepewny, w jakim kierunku powinna pójść jego twórczość, zastanawiał się nad olbrzymim potencjałem, jaki dla muzyki współczesnej stanowiła dziedzina eksperymentów elektronicznych. Studiował muzykę tych kompozytorów, którzy podłączali się do neurologicznych wzmacniaczy, żeby przetworzyć sygnały mózgu na rezonanse współczulne w zespole instrumentów muzycznych. Chociaż był zaintrygowany technologiczną wirtuozerią ich utworów, raził go w nich zawsze brak inspiracji. Równie dobrze poznał, i równie głęboko go rozczarowały, eksperymenty z laserem i rzeźbieniem dźwięku oraz wszystkie współczesne próby stworzenia muzyki multimediów. W ostatecznym rachunku jako kompozytor i wykonawca wiedział, że musi polegać wyłącznie na własnych pomysłach i emocjach, szukać w sobie dźwięków i słów, które je wyrażą, tak dla siebie, jak dla wszystkich tych ludzi, którym jego muzyka służyć może jako odbicie ich uczuć.
Zwracał też uwagę na ciszę. Podziwiał słowa Johna Cage'a: „Muzyką, którą wolę nawet od swojej własnej, czy od muzyki kogokolwiek innego, jest ta, którą słyszymy, kiedy po prostu jesteśmy cicho”.
Często o świcie, kiedy Szoszoni jeszcze spali w swoim małym domku, Osten jechał do jednego z wyschniętych koryt rzecznych na pustyni Anza Borrego. Wysiadał z jeepa i wchodził na puste, kamieniste, porośnięte krzakami dno rzeki otwierające się przed nim niczym loch wypełniony gorącym powietrzem i piaskiem. W oddali podnosząca się z ziemi mgiełka odsłaniała wysokie szczyty postrzępionych gór tworzących czerwonawą smugę na tle błękitnego nieba, a poniżej wzgórza Borrego Badlands przypominające wyschnięte, pozbawione ciała kości.
Tu, gdzie żaden dźwięk nie zakłócał ciszy, stał, wyobrażając sobie, że pewnego dnia studnia jego muzyki może stać się tak sucha i bezdźwięczna jak ta pustynia. Zanim to nastąpi, wiedział, że musi szukać w swoim życiu wewnętrznym śladów każdego źródła, które do tej pory mu się wymykało.
Osten kochał swoją anonimowość, ponieważ gwarantowała mu wolność, i kochał swoją wolność, ponieważ pozwalała mu być anonimowym. Chociaż jego korzenie tkwiły w Nowym Jorku, tylko kiedy zamykał się w Nowej Atlantydzie, czuł się naprawdę u siebie - był jak pozbawiony powłoki cielesnej duch unoszący się w tajemniczym kontinuum, opętany melodią mistyk, tak oderwany od świata naturalnego jak sama muzyka. Mógł komponować i pisać teksty piosenek, tak jak mu się podobało, i nagrywać je tak, jak chciał. Cieszył się za każdym razem, gdy numeryczna taśma-matka była gotowa i mógł puścić ją ostatni raz w swoim studio przed wysłaniem do Blaystone'a. Takie taśmy zapewniały przy reprodukcji doskonałą jakość dźwięku, wolną od jakichkolwiek zniekształceń. Był zachwycony czystą barwą swego głosu, słowami swoich piosenek, dźwiękami instrumentów, jakie wylewały się z kwadrofonicz-nych głośników i skupiały na nim, siedzącym samotnie w fotelu klubowym na środku pokoju. Niczym rzemieślnik w swoim warsztacie słuchał tego, co stworzył, od czasu do czasu zatrzymując wzrok na antycznej maksymie, którą powiesił jako swoje motto na białej dźwiękoszczelnej ścianie: Ognum 'suai ii regreti - Każdy ma swoje tajemnice.
Kiedy z taśmy-matki wyprodukowana została płyta i Nokturnowe Nagrania wypuściły ją na rynek, jego muzyka wracała bumerangiem do jego zwyczajnego życia, w którym jako Jimmy Osten słuchał jej jak wszyscy inni. Uświadamiał sobie wówczas wciąż na nowo, że tylko jego anonimowość nie pozwalała ogółowi zakłócić spokoju i natchnienia, które zrodziły jego muzykę, i pielęgnował swoją wolność, by tworzyć dalej i więcej.
Jego sytuacja miała jeszcze inną dobrą stronę. Jeśli z jakiegokolwiek powodu postanowiłby przestać nagrywać, nikt nie spytałby się dlaczego, żadni reporterzy nie stanęliby w progu, nie chodziliby za nim krok w krok, żeby znaleźć powód jego twórczej bezpłodności, i nikt: członkowie jego rodziny, dawne i obecne kochanki, przyjaciele, znajomi, agent, menażer, kierownictwo firmy płytowej, nie musieliby składać żadnych prawdziwych czy fałszywych wyjaśnień.
Chcąc odnieść sukces, gwiazdy rocka, bez względu na to, jak były utalentowane, potrzebowały widzialności, którą zapewniały im środki masowego przekazu, tak jak artyści w czasach renesansu potrzebowali wsparcia bogatych arystokratycznych mecenasów. Tymczasem Osten wiedział, że zawdzięcza sukces tylko samemu sobie i że odniósł go mimo niewidzialności, jaką sobie narzucił.
Najlepsze zaś było to, że sprzedaż płyt, które produkował w odosobnieniu, zapewniła przyszłość Etiudzie Klasyków. Dzięki Jimmy'emu, jego ojciec mógł wieść żywot szczęśliwego człowieka, przekonany, że udało mu się obdarować swoją adoptowaną ojczyznę nieśmiertelną spuścizną muzyki klasycznej - najlepszym przejawem duchowości człowieka. Nigdy nie dowie się, że to sukces syna w rocku, tej dziedzinie muzyki, którą gardził, sfinansował jego dar dla Ameryki.
Związki Jimmy'ego Ostena z publicznością kończyły się tam, gdzie się zaczynały - w Nowej Atlantydzie. Z chwilą gdy jego muzyka znalazła się na rynku, stawała się własnością publiczną; ludzie mogli reagować na nią zgodnie ze swoimi potrzebami i możliwościami. On sam nie był tu wyjątkiem, stawał się jeszcze jednym anonimowym słuchaczem, i bez względu na to, gdzie jej słuchał - w samochodzie, sklepie muzycznym, na dyskotece czy w domu, samotnie czy w towarzystwie innych jego ocena nie była lepsza lub gorsza, bardziej wnikliwa lub bardziej wartościowa od oceny każdego innego słuchacza.
Odrzucenie przez niego publicznej tożsamości było zatem ostateczną afirmacją tożsamości prywatnej. Uwolniony od Goddarda, Osten mógł otworzyć się na nowe doświadczenia, uczciwie okazywać swoje uczucia, być sprawiedliwym w krytyce i z nieskończonych możliwości życiowych budować swoje prawdziwe emocjonalne przeznaczenie.
Jeśli z powodu odczuwanego co jakiś czas osamotnienia wątpił niekiedy w mądrość wyboru swojej anonimowości, jego wątpliwość znikła, kiedy zamordowano Johna Lennona. Był wtedy w Nowym Jorku i poszedł stanąć z tysiącami pogrążonych w bólu żałobników przed budynkiem, w którym mieszkał Lennon.
Zrozumiał, że wstępując zbyt łatwo i zbyt często pomiędzy swoich fanów: śpiewając dla nich, wymieniając z nimi uściski ręki, podpisując im płyty, Lennon niechcący podważył swoją odrębność od zwykłych ludzi leżącą u podstaw jego charyzmy.
Mając łatwą szansę znalezienia się blisko słynnego człowieka, zabójca - kiedyś wielbiciel muzyki Lennona - skorzystał z okazji, żeby go zabić, jakby czyniąc to, mógł uzurpować sobie tę właśnie wielkość, którą Lennon poświęcił zstępując do tłumów, próbując udowodnić, że jest zwyczajnym człowiekiem.
Stojąc w tej żałobnej ciżbie, Osten był szczęśliwy, że nie jest Goddardem, lecz Jamesem Ostenem.
Nowa Atlantyda zawdzięczała swoją egzystencję zdarzeniom, które miały miejsce w tym punkcie życia Oste-na, kiedy wiedział, kim chce być, ale nie mógł zdecydować, jak to osiągnąć. Główną przyczyną jego niezdecydowania był ojciec.
Gerhard Osten przybył do Stanów Zjednoczonych z Niemiec, uciekając przed hitlerowskimi prześladowaniami. Z wykształcenia filozof klasyczny, specjalizował się we wczesnej myśli greckiej, począwszy od Pitagorasa, a zwłaszcza w rozważaniach nad związkami matematyki i muzyki. Nie palił się jednak do pracy naukowej czy wykładania klasyki na amerykańskim uniwersytecie, nie pociągał go również pomysł zostania artystą. Wierzył, że jeśli człowiek jest na tyle oryginalny, by tworzyć sztukę, ryzykuje, że będzie postrzegany jako jednostka o skłonnościach totalitarnych, ponieważ sam akt narzucania obrazu świata innym wymaga ich aprobaty lub dezaprobaty, dzieli ludzi na przyjaciół i wrogów, każąc im widzieć sztukę nie w kategoriach jej wartości, ale jako projekcję osobowości artysty. Jak żołnierz-bohater był produktem wojny, tak artysta był produktem swojej sztuki, i mógł powiedzieć za Aleksandrem Pope'em:
Tak, jestem dumny; kogóż duma nie napoi,
Gdy boi się go ten, kto Boga się nie boi?5
Tak więc życie i sztuka w sposób nieunikniony zmieszały się ze sobą w oczach odbiorców, i za każdy odniesiony sukces artysta zapłacić musi szczęściem swoim i szczęściem tych, którzy są mu bliscy.
Prawdziwą miłością Gerharda Ostena była muzyka klasyczna, która dla niego - podobnie jak dla starożytnych Greków - była tak czysta i wyabstrahowana z życia codziennego jak matematyka. Coraz bardziej czuł, że tylko poprzez muzykę klasyczną on i inni jemu podobni mogą wznieść się ponad pamięć wszystkich okropnych wydarzeń z jego młodości i potwornej zagłady jego rodziny w czasach Holocaustu. Dlatego, z zachętą i finansową pomocą dwóch przyjaciół: Goddarda Liebersona i Borysa Pregela, którzy byli muzykami z powołania i biznesmenami z zawodu, założył Etiudę Klasyków. Od tamtej pory muzyka stała się jedyną ojczyzną Gerharda Ostena i, jak obywatele w Ptakach Arystofanesa, mógł żyć anonimowy i szczęśliwy w tym „kraju przyjemnego i szlachetnego próżniactwa, gdzie człowiek może leżeć, grać i zażywać spokoju”.
Ale pod szklaną płytą na biurku w swoim gabinecie Gerhard Osten trzymał list napisany przez żydowskiego więźnia obozu koncentracyjnego na krótko przed śmiercią w komorze gazowej.
Jesteśmy w towarzystwie śmierci. Tatuują nowo przybyłych. Każdy dostaje swój numer. Od tej chwili , tracisz swoje, „ja” i zostajesz zmieniony w liczbę. Już nie jesteś tym, czym byleś przedtem, lecz nic niewartym chodzącym numerem.... Zbliżamy się do naszych nowych grobów... żelazna dyscyplina rządzi w obozie śmierci. Nasze umysly stępialy, mamy ponumerowane myśli: nie sposób przekazać tego nowego języka.
Według Gerharda Ostena tylko muzyka klasyczna oferowała współczesnemu człowiekowi środki naprawy tej części samego siebie, którą zbrutalizował ów nowy język nienawiści i rozpaczy.
Chociaż Gerhard Osten rzadko rozmawiał o zdarzeniach z drugiej wojny światowej, Jimmy wiedział, że jego życie pod jarzmem nazistów było pasmem strachu, ucieczek i głodu. Zmuszony do poszukiwania ciągle nowych kryjówek, udawania, że nie jest Żydem, przebywania wśród obcych, żył w nieustannej trwodze. Poczynił w tym czasie obszerne zapiski w kilku zeszytach, zapiski o swojej ówczesnej egzystencji, jak również o muzyce. Nie chcąc jednak zasmucać syna historią okropności swoich lat młodzieńczych, trzymał te zeszyty zawsze pod kluczem. Tylko raz udało się Jimmy'emu do nich zajrzeć, zrozumiał wówczas, że zapiski te były dla ojca sposobem na wzniesienie się ponad odrażające wydarzenia, jakie otaczały go na co dzień. To, co Jimmy przeczytał w zeszytach, zaważyło na zawsze na jego związku z ojcem. Wkraczając w wiek dojrzały, syn uczynił siebie opiekunem ojca.
Leonore Osten, matka Jimmy'ego, umarła, kiedy miał piętnaście lat. Pamiętał ją jako wątłą, elegancką kobietę. W młodości obiecująca pianistka, po wyjściu za mąż za Gerharda Ostena, który przekonał ją, że gigantyczne wysiłki potrzebne do osiągnięcia sukcesu artystycznego zniszczą ich szansę na założenie rodziny, zrezygnowała ze swoich marzeń o karierze. Przez ostatnie kilka lat życia była przykutą do łóżka kaleką, widywała Jim-my'ego tylko dwa razy do roku, kiedy przyjeżdżał na wakacje ze szkoły z internatem w Nowej Anglii.
Tak więc od czasów dorastania ojciec był jego jedyną rodziną i Jimmy wielbił w nim wszystko: jego nieśmiałość, łagodny sposób bycia, wyrafinowanie, troskę o nienaruszalność sfery prywatności, i w każdy możliwy sposób próbował go naśladować.
W każdy prócz jednego: Gerhard Osten nie znosił rocka. Widział w nim zwycięstwo obsesji nad rozumem, emocji nad logiką, chaosu nad kompozycją. Brutalność, z jaką rock'n'roll narzucał się publiczności masowej, świadczył według starego Ostena o jego totalitarnej naturze.
Od momentu gdy po raz pierwszy w internacie Jimmy usłyszał rocka - nigdy nie słyszał go w domu, jako że ojciec nie tolerował u siebie tego rodzaju muzyki - zawładnęlo nim nieodparte pragnienie, by go tworzyć, by przemawiać w nim do innych silnym, bogatym, zniewalającym głosem; głosem, o którego posiadaniu i zademonstrowaniu on, syn Gerharda Ostena, uznający samotność i ostrożność za zasadę swojego życia, nie mógł właściwie marzyć.
Z powodu coraz silniejszej potrzeby słuchania tego rodzaju muzyki, a także obawiając się, że swoją miłością do niej mógłby zranić ojca, postanowił studiować w Kalifornii, daleko od domu, a zarazem blisko San Francisco, w którym wybuchła i nadal kwitła kultura rocka.
Zapisał się na Uniwersytet Kalifornijski w Davis, gdzie wykładał kiedyś Karlheinz Stockhausen, mistrz muzyki elektronicznej. Osten był szczególnie pod wrażeniem jego Kontrapunktu nr l, utworu w jednej części na dziesięć instrumentów, w którym Stockhausen złączył sześć różnych barw dźwięków, zarówno instrumentów dętych jak i strunowych, w jedną barwę fortepianu. Osten był również zafascynowany eksperymentami Stockhausena z syntetyczną kompozycją dźwięku oraz z muzyką przypadkową, to jest komponowaną i wykonywaną w dużym stopniu z udziałem przypadku. W takiej muzyce - mającej na celu nierozłączne partnerstwo kompozytora i instrumentalisty - kompozytor wybierał tonację i tempo rzutem kostki lub z pomocą komputera, a wykonawca mógł zdecydować, w jakim porządku zagra główne partie utworu.
Niemniej jednak największą miłością Jimmy'ego był rock. Kolekcjonował wszystkie płyty i taśmy z muzyką rockową, jakie tylko mógł znaleźć, a kiedy zabrakło mu już miejsca; przegrał je wszystkie na kasety. Mimo to jego pokój wciąż był za mały, by pomieścić kasety i sprzęt grający. W miarę jak rosły jego pasja i kolekcja, coraz bardziej obawiał się niespodziewanych odwiedzin ojca, podczas których starszy pan z pewnością odkryłby jego obsesję. Żeby temu zapobiec, za pieniądze, które dostawał ze spadku po matce, wynajął poddasze od starszej wdowy, mieszkającej niedaleko uniwersytetu, i przeniósł tam swoje taśmy i sprzęt stereo.
Przez dwa pierwsze lata studiów jeździł na koncerty i festiwale rockowe po całej Kalifornii, czytając jednocześnie wszystko, co napisano o historii rocka. Stał się chodzącą encyklopedią w tej dziedzinie. Znał każdą piosenkę każdej grupy rockowej od Jefferson Airplane po Rolling Stonesów, od Elvisa Presleya i Otisa Reddinga po Davida Bowie, mógł opisać każde muzyczne wydarzenie w Berkeley, Haight Ashbury czy Los Angeles z ostatnich dwudziestu lat aż po psychodeliczne glissandy i stroboskopowe pokazy światła. Obejrzał filmy Beatlesów i film o Festiwalu Muzyki Pop w Monterey, patrzył, jak tysiące ludzi wstaje i tańczy do muzyki Janis Joplin i Jimiego Hendrixa, i za każdym razem, gdy widział coś takiego, coraz lepiej rozumiał to, czego jego ojciec nigdy nie mógł zaakceptować: że rock jest czymś dużo więcej niż częścią przemysłu płytowego; że jest prawdziwie demokratyczny w swej naturze i że stanowi konieczną część szerokiej, popularnej kultury w wolnym społeczeństwie; że jest sam w sobie sposobem na życie - tym, czym muzyka klasyczna nigdy nie była czy nie starała się zostać.
Po dwudziestu latach rock, nowy gatunek muzyki, osiągnął wiek dojrzałości. Publiczność rockowa nauczyła się traktować go jako poważną formę muzycznego wyrazu, coś, czego warto słuchać i do czego warto tańczyć, a nowi piosenkarze i zespoły zareagowali na to, tworząc muzykę, która odeszła daleko od prymitywnego i głupawego rocka; muzykę tak dobrą w swoim gatunku jak muzyka klasyczna, którą tak bardzo kochał jego ojciec; muzykę subtelną, skomplikowaną i intelektualnie wymagającą.
W związku ze swoimi zainteresowaniami muzyką elektroniczną Osten ze szczególną uwagą studiował rock elektroniczny, zwłaszcza improwizacje gitarowe Jimiego Hendrixa. Zauważył, że niektóre grupy, takie jak Velvet Underground, początkowo wykorzystywały techniki elektroniczne, by oddać psychiczny efekt doświadczeń narkotycznych - jak na przykład w piosence Heroina lub by wyprodukować nowe, ciężkie, gęste brzmienie hard rocka - jak w Sister Ray. W piosence Co wyrosło z dziecka z albumu „Aoxomoxoa” grupa Grateful Dead przy użyciu elektroniki zmodyfikowała dźwięki instrumentów klawiszowych i perkusji, zmieszała i zsymfoni-zowała naturalne i sztuczne tony. Zmodulowała również elektronicznie ludzki głos oraz zbudowała cały zespół wokalny, zapisując na taśmie głos jednego solisty, a następnie nakładając go na siebie w odpowiednich interwałach. Słuchając innych muzyków rockowych wykorzystujących w swoich kompozycjach efekty elektroniczne: Franka Zappy i Mothers of Invention, Pink Floydów, Briana Eno z Roxy Musie, Ricka Wakemana z Yes i Keitha Emersona z Emerson, Lakę and Palmer, Osten zrozumiał ich oryginalne wykorzystanie techniki elektronicznej w wielościeżkowości, miksowaniu kilku oddzielnie nagranych wirtuozowskich wykonań solowych, często z adaptacją motywów z muzyki klasycznej. Studiował również takich artystów jak Tangerine Dream, niemiecką grupę muzyków klawiszowych, którzy używali syntezatorów i innych instrumentów elektronicznych, żeby stworzyć niezwykle bogate, innowatorskie, awangardowe brzmienie.
Wytrwale i systematycznie Osten uczył się grać na instrumentach używanych przez gwiazdy rocka: gitarze akustycznej, harmonijce ustnej, organach elektrycznych. Wyobrażał sobie, że jeśli opanuje te instrumenty oraz syntezatory, które mogą wytwarzać swoje własne dźwięki, a także przekształcać inne głosy i instrumenty, i jeśli nauczy się technik wprowadzania kilku źródeł dźwięku w urządzenie nagrywające, tworząc w ten sposób muzyczny montaż, może rzeczywiście odniesie sukces jako jednoosobowe zdarzenie muzyczne.
Po pewnym czasie, kiedy przeczytał dziesiątki muzycznych poradników o niezależnej produkcji płyt, jedynie logiczną rzeczą wydawało mu się przekształcenie wynajętego poddasza w studio do ćwiczeń. Śpiewał, grał i nagrywał w nim godzinami, mając nadzieję, że pewnego dnia będzie mógł nawet wykonać swoje własne matryce płytowe i stworzyć własną - Jimmy'ego Ostena - muzyczną tradycję. Wdowa nigdy mu nie przeszkadzała, ani też on jej. Była ofiarą dystrofii mięśniowej i spędzała większość czasu przed włączonym telewizorem w salonie swojego dużego domu.
Zawsze mgliście zdawał sobie sprawę z tego, że ma przyjemny głos, ale z chwilą gdy jego wrodzona skromność pozwoliła mu przyznać to nawet przed samym sobą, z lektur i słuchania innych wykonawców nauczył się, że zawodowy piosenkarz musi mieć dużo więcej niż miły głos, aby odnieść sukces. Musi wywrzeć silne wrażenie na słuchaczach. Tylko dobre wyszkolenie pozwoli mu wyprodukować kontrolowane dźwięki o wyraźnym indywidualnym charakterze.
Zaczął chciwie studiować akustykę ludzkiego aparatu wokalnego i wypróbowywać wszystkie rady, jak rozwinąć głos. Dowiedział się, że większość piosenkarzy muzyki pop ani nie potrafi ściemnić barwy dźwięków, ani w pełni otworzyć gardła, muszą więc całkowicie polegać na wzmacniaczach elektronicznych. Żeby powiększyć skalę możliwości swojego głosu, cierpliwie ćwiczył jednoczesne mówienie i ziewanie, a dla ściemnienia jego barwy i dodania mu nieco właściwości operowych, wykonywał ćwiczenia na poszerzenie gardzieli i obniżenie pozycji krtani.
Pracował tak przez wiele miesięcy i w końcu przyswoił sobie całą dostępną wiedzę, która mogła być przydatna w jego sytuacji. Poznał dokładnie swój instynkt muzyczny, artykulację samogłosek i nieskończone wariacje w zapisywaniu dźwięku, jakie umożliwia elektroniczna technologia. Kiedy skończył college, nie miał żadnych wątpliwości co do swojego talentu, był nawet gotowy gwarantować za niego swoim życiem.
Jedna rzecz ogromnie go niepokoiła - była nią ciemna, pełna przemocy strona rocka. Obejrzał Gimme Shelter, film o słynnym koncercie Rolling Stonesów w Altamont w Kalifornii, i za każdym razem, kiedy oglądał go ponownie, z przerażeniem wpatrywał się; jak wynajęci przez promotorów do ochrony imprezy Aniołowie Piekieł zamienili jaw pokaz brutalności i terroru, w wyniku którego zabity został jeden młody Murzyn, a setki zostały ranne. Nie mógł ścierpieć tego, że dwójka jego idoli, Janis Joplin i Jimi Hendrix, zmarła z przedawkowania u szczytu swojej popularności i możliwości twórczych. Osten przeczytał, że po śmierci Hendrixa wszystkie jego notatniki, listy, prywatne taśmy oraz rzeczy osobiste zostały skradzione i wkrótce potem intymne fakty z jego życia wyciągnięte zostały na światło dzienne. Devon Wilson, dziewczyna Hendrixa, dla której napisał wiele ze swoich najlepszych piosenek, okazała się uzależnioną od heroiny narkomanką, znaną ze swojej rozwiązłości w kontaktach seksualnych z mężczyznami i kobietami. Zginęła później w nie wyjaśnionych okolicznościach, wypadając z okna ostatniego piętra Hotelu Chelsea w Nowym Jorku. Michael Jeffery, najbliższy współpracownik Hendrixa, zginął w tajemniczej eksplozji samolotu pasażerskiego. Były też inne tragedie. Mama Cass z Mamas and Papas, Brian Jones, członek pierwszego składu Rolling Stonesów, Jim Morrison, solista The Doors, Keith Moon z The Who - wszyscy zmarli młodo, i we wszystkich przypadkach okoliczności ich śmierci były tajemnicze i przerażające. Czy rock był polityczną siłą wywrotową? Czy Platon miał rację, pisząc w Republice: Rewolucja w muzyce zagraża podstawom najważniejszych umów społecznych. Mimo że pasjonująca kultura rocka przesiąknięta była nadmiarem psychicznych urazów i w Altamont zagubiła nawet godność zbiorowego etosu, jaki zyskała w Woodstock. Również w Altamont kultura ta odsłoniła szaleństwo, które mogła inspirować. Narkotyki, kult gwiazd i oszalały, duszący brak prywatności stał się ciągle obecnym niebezpieczeństwem świata rocka; niebezpieczeństwem, które wydawało się Ostenowi prawie nie do uniknięcia, kiedy zastanawiał się nad swoją własną karierą. Każdego dnia natykał się w gazetach na dziesiątki nagłówków pełnych absurdalnych, przesadnych i wrogich opinii oraz ohydnych insynuacji na temat gwiazdorów rocka, ich życia, kochanek i kochanków, rodzin, agentów, menażerów i kont bankowych. Każdy z tych nagłówków mógł komuś zniszczyć życie. Z chwilą gdy sława wykonawcy rockowego zmieniła go w osobę publiczną, zapisy w konstytucji, które zgodnie z pierwszą poprawką gwarantowały wolność prasy, pozwalały, by doniesienia na jego temat nie zasadzały się na prawdziwości faktów. Tak więc nawet fałszywe, zniesławiające i nieprawdziwe doniesienia były konstytucyjnie chronione tak długo, jak długo dziennikarz pisał je w dobrej wierze i jak długo twierdził, że szczerze wierzy w ich prawdziwość.
No i jak zniesławiona gwiazda rocka mogła udowodnić komukolwiek, że dziennikarz, który ją zniesławił, nie wierzył w prawdziwość swojego artykułu? Jednakże pewnego dnia przebijając się przez trudny tekst Ulissesa Jamesa Joyce'a, który przeczytać miał na zajęcia z literatury, Osten natknął się na krótką piosenkę, jaka przypomniała się Stephenowi Dedalusowi:
Jestem artysta
Który korzysta
z niewidzialności6
Gdybym tylko, pomyślał Osten, mógł znaleźć sposób, żeby pisać i śpiewać muzykę rockową tak, by była znana, podczas gdy ja sam pozostawałbym niewidzialnym dla swojej publiczności, a jeszcze lepiej: jej nie znanym! To byłoby idealne życie.
Wiedząc, co oznaczałoby dla ojca, gdyby wyznał mu, że zastanawia się nad karierą muzyka rockowego, Osten nie odkrywał nikomu swoich myśli, jednocześnie coraz bardziej się frustrując. Dodatkowo martwił go fakt, że Etiuda Klasyków powoli zmierzała w kierunku bankructwa. Wypędziwszy piosenkarzy estradowych ze studiów nagraniowych, rock przyniósł również upadek przemysłu muzyki klasycznej - tym ważniejszy powód, by nie móc przyznać się Gerhardowi Ostenowi do swoich pragnień. W końcu, prawie zrozpaczony, postanowił zasięgnąć rady u najbliższych przyjaciół ojca: Goddarda Liebersona i Borysa Pregela.
Obaj byli niezwykłymi ludźmi. Kiedy Jimmy spotkał ich po raz pierwszy, Lieberson był prezesem Columbia Records, a Pregel prezesem Nowojorskiej Akademii Nauk. Ponadto obaj byli członkami zarządów i prezydiów przynajmniej tuzina ważnych korporacji, fundacji i instytucji. Razem posiadali ogromne wpływy. Nie istniało dosłownie nic w muzyce czy biznesie muzycznym, nic, co dotyczyło kompozytora współczesnego, wykonawcy lub talentu, czego Lieberson - który był w jednej osobie kompozytorem, autorem, wynalazcą technicznym i biznesmenem - by nie wiedział, a wszystko, co wiedział, nosiło znamiona wiedzy tak dogłębnej, jaką posiadać mogą tylko ci, którzy sami zostali obdarzeni talentem. Starszy od Liebersona Pregel był utalentowanym kompozytorem, pianistą, wynalazcą i biznesmenem. Miał największe udziały w przedsiębiorstwach wydobywających uran w Afryce, Europie i Ameryce Północnej.
Obaj mężczyźni mieli wiele wspólnych cech: miłość do muzyki klasycznej, wrodzony talent komponowania i koncertowania, niezwykłą umiejętność robienia interesów i rzadką zdolność kierowania ludźmi. Obaj byli przystojni i czarujący, generalnie łatwo przystępni, ale jeśli trzeba, wystarczająco wyniośli. Obaj symbolizowali sukces finansowy. Obaj uważali Nowy Jork za swój dom, ale żeby wyrwać się z szaleńczego rytmu miasta, utrzymywali ciche ustronia, do których mogli uciec, żeby zregenerować siły: Lieberson na wzgórzach Nowego Meksyku, Pregel nad jeziorem w Szwajcarii. Obaj mężczyźni uważali Gerharda Ostena za najdroższego przyjaciela i mieli opiekuńczy stosunek do Jimmy'ego.
W przeciwieństwie do Liebersona i Pregela, którzy byli ludźmi światowymi, towarzyskimi, pewnymi siebie, równie swobodnymi w kameralnej rozmowie, jak i na podium przed tysiącem osób, ich przyjaciel, Gerhard Osten, nie znosił sytuacji publicznych. Prawie każdy mógł go onieśmielić, począwszy od jego własnej sekretarki, a skończywszy na listonoszu rutynowo proszącym go o podpis przy odbiorze listów poleconych. I podczas gdy, do pewnego stopnia, Lieberson i Pregel poświęcili swój talent kompozytorski i inne prywatne zainteresowania temu, co uważali za ważne sprawy publiczne, Gerhard Osten, który sam nigdy nie posiadał talentu muzycznego, był w najlepszym razie życzliwym promotorem kilku utalentowanych kompozytorów, niezbyt dobrze czującym się w roli szefa skromnej firmy płytowej. W latach przyjaźni tych trzech mężczyzn przedsiębiorstwa kierowane przez Liebersona i Pregela rozrosły się i świetnie prosperowały, ale z czasem stało się jasne, że Etiuda Klasyków zmierza do ruiny. Lieberson i Pregel mieli udziały w Etiudzie i chcąc ratować firmę i przyjaciela, zaoferowali mu długoterminowe pożyczki, jednak on w swojej dumie odmówił ich przyjęcia, twierdząc, że firma w końcu sama wyjdzie z kłopotów.
Właśnie w tym czasie Jimmy Osten zadzwonił do God-darda Liebersona z prośbą o radę.
Spotkali się w jego dyrektorskim gabinecie w CBS, gdzie Lieberson polecił podać im lunch, i kiedy jedli w milczeniu, Osten puścił swoje taśmy. Lieberson, który był wtedy u szczytu długiej wielkiej kariery, rozpoznał niewątpliwy talent. Natychmiast zorientował się, że Jimmy ma zdolność przekształcania tego, co nieuchwytne, w artystyczną i komercyjną rzeczywistość, przestrzegł go więc z powagą i czułością przed konsekwencjami nagłego sukcesu. Opowiedział mu, jak sukces zmieni jego życie i życie jego ojca. Wtedy właśnie Jimmy Osten wpadł na pomysł Nowej Atlantydy.
Następnie odwiedził Borysa Pregela w jego biurze w Budynku RCA. Na półkach na jednej ze ścian stały rzędy fluoryzujących produktów, o których wiedział, że są rezultatem długich badań Pregela na polu radioaktywności. W cichej prywatności mrocznego pokoju, Pregel siedział z zamkniętymi oczami, słuchając najpierw tego, co Osten miał mu do powiedzenia, a następnie jego muzyki.
Zapadł zmierzch. Na twarz starszego mężczyzny padało słabe światło z fluoryzujących przedmiotów na półkach. Borys Pregel, kompozytor zmieniony w erze atomowej w naukowca, wydawał się teraz alchemikiem z dawnych wieków, który za chwilę przekuje swoje doświadczenie w radę.
- Sukces wyobcowuje - powiedział w końcu cichym głosem, po czym dodał: - a wielki sukces wypędza. Bądź na to przygotowany.
W długiej ciszy, jaka nastąpiła po tych słowach, narodził się Goddard.
Apasionada nie była popularnym hotelem i nawet w upalne wieczory późnego lata restauracja i kawiarnia na świeżym powietrzu były tylko w połowie zapełnione. Właściciele nie zwracali prawie w ogóle uwagi na stojącą w rogu tarasu na niewielkim podniesieniu konsolę Paganini, a Osten ze swojego pokoju na drugim piętrze hotelu mógł obserwować taras i zdecydować, czy jest wystarczająco pełny, żeby zejść i rozpocząć swój występ.
Reklamowany na tablicy hotelu jako „Paganini Elec-tronico”, jego program składał się z około tuzina utworów granych na konsoli rzekomo, by zaprezentować różnorodne możliwości instrumentu. Zaczynał od tradycyjnych kawałków amerykańskich, głównie z rocka, muzyki country i pop, doskonale znanych publiczności z radia i telewizji. Ćwiczył je długo w Nowej Atlantydzie i wpisał ich różne wersje w system pamięci komputerowej paganiniego. Dzięki temu mógł za dotknięciem palca odtworzyć całą nagraną aranżację albo włączyć tylko sam akompaniament i śpiewać na żywo; mógł nawet stworzyć nową improwizację na tej, którą wcześniej zapisał, i nagrać ją w trakcie występu. Ponadto, w każdym punkcie programu mógł dodać lub wymazać nagrany uprzednio śpiew, dźwięki innych instrumentów i reakcję publiczności i połączyć je na tysiąc różnych sposobów. Konsola wydawała się być idealnym instrumentem do pierwszych publicznych występów. Osten wciąż nie miał zaufania do swojego głosu. Gdyby poczuł się niepewnie, mógł puścić playback, wyłączyć mikrofon i poruszać bezgłośnie wargami. Nikt z publiczności nawet by tego nie zauważył.
Jak tylko na tarasie zgromadziło się dwadzieścia, trzydzieści osób, Osten zaczynał się przygotowywać. Chociaż był absolutnie przekonany, że nikt nigdy nie zidentyfikuje jego głosu jako głosu Goddarda, zawsze przejmował go dreszcz lęku. Za każdym razem, kiedy schodził na dół, żeby rozpocząć swój program, jego publiczność, choć nieliczna i nie wymagająca, stanowiła dla niego groźne wyzwanie: otwarcie, na żywo oceniała jego występ, a Osten nigdy przedtem nie był tak oceniany.
Przez pierwsze dni w Hotelu Apasionada nie potrafił nie zwracać uwagi na reakcję publiczności. Jeśli goście wiercili się lub rozmawiali głośno podczas jego występu, jeśli kelnerzy podawali drinki lub pobrzękiwali monetami przy wydawaniu reszty, czy jeśli ktoś wstał i wyszedł nie spojrzawszy na niego, natychmiast się rozpraszał. W takich chwilach tracił, i tak wątłą, pewność siebie i przełączał paganiniego na odtwarzanie, dodając jedynie do wcześniej nagranej warstwy muzycznej niewielkie fragmenty improwizacji na żywo.
Z każdym występem odczuwał jednak większą swobodę i mniejszy lęk; czuł, że coraz bardziej skupia na sobie uwagę publiczności, a jej reakcja również staje się coraz bardziej swobodna.
Codziennie kusiło go, by zadzwonić do Leili, ale czekał, licząc, że złapie ją w momencie, gdy będzie już nieco znużona morzem, plażą i dziećmi. Poza tym znał siebie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, ze musi zdobyć więcej biegłości, samokontroli i przeświadczenia, że ma coś do zaoferowania, zanim będzie mógł znieść myśl o jej obecności wśród publiki.
Co noc po występie spacerował zatłoczonymi ulicami Tijuany, a następnie skręcał w fetor i rozkład jednej z dzielnic biedoty, gdzie dzieci oblegały go, żebrząc o pieniądze, a kilkunastoletnie dziewczęta wpatrywały się w niego zapraszająco, dopóki nie spuścił wzroku; gdzie mężczyźni, kobiety i dzieci były tylko drobinami w grożącym wybuchem ludzkim wulkanie głodu i niedostatku. Spacerując wśród nich, nie był już bogatym turystą, ale samotnym wędrowcem wypędzonym na chwilę ze swojej przeszłości. Myślał wówczas o Nowej Atlantydzie, prywatnej wyspie twórczości i wynalazczości chroniącej go od ludzkiego nieszczęścia, i uświadomił sobie ze smutkiem, że trzy wieki po Francisie Baco-nie i jego idyllicznym Domu Dźwięków dla wielu świat wciąż był chlewem i że cała muzyka świata, przeszła, obecna i przyszła, nawet na godzinę nie mogła dać schronienia najsłabszemu dziecku z tego jednego slumsu w Tijuanie.
Zastanawiał
się, czy muzyka - a przynajmniej rock - może być pokarmem dla ich
emocji; czy może sprawić, by ci ludzie poczuli się lepszymi,
silniejszymi i większymi. A jeśli rock jest tylko pozorem,
kolektywnym wrzaskiem rozpuszczonych dzieci bogatych
przemysłowych narodów: „mostem nad niespokojną wodą" dla
Paula Simona, „bezpiecznym rodzajem odurzenia” dla Jimie-go
Hendrixa? A jeśli cała rockowa kultura nie jest niczym innym jak
reklamą podtrzymywaną przez same firmy płytowe i gwiazdy rocka -
„komunistyczną zgraję kierowaną przez kapitalistyczny zarząd
”,
jak nazwał ich Ray Thomas? „Mam amerykańskie ideały - kocham
pieniądze”, wyznała Alice Cooper. „Głównym motorem mo-,
ich działań, którego nie mogą zniszczyć, jest chciwość”,
wtórował jej Frank Zappa. A Charlie Pride dodał: „Uważam, że
muzyka jest jak kupowanie i sprzedawanie warzyw albo
ubezpieczeń, albo czegokolwiek inne-, go”. Czy w rocku było coś
więcej poza robieniem pieniędzy - i mnóstwa hałasu - na
podtrzymywanej narkotykami grupowej histerii?
Pewnego ranka Osten obudził się o świcie i jak zwykle zjadł samotnie śniadanie na tarasie hotelu. Następnie wsiadł w swojego jeepa i ruszył ulicami miasta, które wypełniały się powoli samochodami i pieszymi, dotarł do autostrady i pomknął wzdłuż spieczonego słońcem wybrzeża Baja aż do zjazdu na Rosarito Beach. Gdy przyjechał na miejsce, miasteczko jeszcze spało.
Hotel Rosarito Beach był największy w okolicy. Kiedy . Osten zatrzymał się przed bramą, nocny strażnik zdmuchiwał z wypolerowanego daszku czapki krople porannej rosy. Zapytany o drogę do willi Szeherezada, ziewnął sze-, roko i w dalszym ciągu ziewając, opisał Ostenowi dojazd. . Zbliżywszy się do willi, Osten zobaczył jej marmurowy taras, bujny ogród na szczycie czerwonej skały oraz sylwetkę służącego, który zajęty był oczyszczaniem olbrzymiego basenu. Kiedy podjechał pod dom, zauważył strzeżących willi trzech federales. Ich samochody i motocykle zaparkowane były dyskretnie w krzakach. Oni również go zobaczyli i kiedy nie zwalniając szybkości, przejechał przez bramę, a następnie pojechał dalej drogą, dwa z ich psów wyciągnęły się na smyczy i zaszczekały. Podczas gdy dwóch f ederales obserwowało go przez lornetki, trzeci mówił coś do walkie-talkie.
Osten zatrzymał się na samym końcu drogi, wysiadł z samochodu i przyglądał się willi. Zerwał się mały wietrzyk, wprawiając w trzepot libańską flagę na najwyższej wieżyczce domu. Dwaj mężczyźni niosąc tace przeszli przez jeden z tarasów, a w narożnym pokoju ktoś otworzył okno.
Wypatrywał na próżno. Gdzieś wewnątrz tego budynku o stiukowych ścianach była Leila, spała, budziła się lub brała kąpiel. Wyobraził ją sobie nagą, piękno natury w najbardziej skończonej formie.
Zastanawiał się również nad swoim położeniem. Mimo że Leila wydawała się niedostępna, poddała się jednak władzy jego muzyki. Nie mógł zaprzeczyć, że jego muzyka już posiadła to, co sam chciał posiąść.
Wrócił do Tijuany i postanowił dać sobie jeszcze dwa dni na doszlifowanie swojego programu. Potem zadzwoni do Leili i zaprosi ją, by przyjechała go posłuchać.
Wahał się, czy do niej zadzwonić w obawie, że cofnie swoją obietnicę, ale kiedy w końcu zebrał się na odwagę i zatelefonował, była zadowolona i rozentuzjazmowana, prawie wniebowzięta, i powiedziała, że spróbuje przyjść jeszcze tego wieczoru. Będzie sama, ale może innym razem przyjedzie z dziećmi i mężem.
Spokojnie podał jej nazwę hotelu i wskazówki, jak do niego trafić, i dopiero po odłożeniu przez nią słuchawki uświadomił sobie w pełni, że za kilka godzin znowu ją zobaczy. Natychmiast ogarnęło go zwątpienie. A jeśli Leila uzna jego występ za nieudany lub nieoryginalny albo po prostu kiepski? A jeśli niektórzy Meksykanie spośród publiczności wyśmieją jego wersję dwóch meksykańskich piosenek? Nawet jeśli się jej podoba, jej sympatia do niego może nie przetrwać pokazu przeciętnej sztuki albo żałosnego, może nawet wyśmianego, występu. Męczył go kolejny dylemat: jeśli za bardzo przypominać będzie Goddarda, Leila może go albo rozpoznać, albo wziąć za taniego naśladowcę, a jeśli nie będzie brzmiał tak dobrze jak Goddard, może nie zrobić na niej żadnego wrażenia.Musiał wziąć się w garść przed rozpoczęciem występu, ponieważ świadomość, że wśród słuchaczy będzie Leila, wywołała w nim nową falę wątpliwości: dlaczego, irytował się, czuje potrzebę uwiedzenia swoim występem kobiety, skoro do tej pory jego podstawową zasadą było wyłączenie ze swego życia owoców działań Goddarda? Czy to mężczyzna, czy artysta w nim potrzebował gwarancji sukcesu?
Biorąc pod uwagę pozycję Leili, nie mógł mieć nadziei na trwały związek. A zatem czego oczekiwał? Czego od niej chciał? Szybkiego seksualnego zbliżenia, które kobietę, jaka zafascynowała go jak żadna inna, zredukuje jedynie do poziomu bezmyślnej grupiski? Długotrwałego związku seksualnego ubranego w maskę przyjaźni? Ale dlaczego piękna, młoda kobieta poślubiona mężczyźnie na wysokim stanowisku ma chcieć zaprzyjaźnić się ze zwykłym amerykańskim studentem? Jak wytłumaczy to swojemu mężowi, rodzinie, przyjaciołom? Chyba, zawahał się na myśl o tym, chyba że dojdzie do wniosku, że ten student może być Goddardem. Jednakże, jeśli tak się stanie i jeśli go o to zapyta, czy będzie gotowy przyznać się do swojej drugiej tożsamości? Do tej pory zawsze odkrywał siebie poprzez reakcje instynktowne i te reakcje najczęściej go zaskakiwały. Teraz, po raz pierwszy, próbował wyłuskać z siebie moralną prawdę: czy był gotów w imię miłości do kobiety, która była żoną innego mężczyzny, zrezygnować z odseparowania swojego życia od swojej sztuki; odseparowania, którego stworzenie było sztuką samą w sobie, tak oryginalną i ekscytującą w swoim pomyśle i wykonawstwie jak jego muzyka?
Taras był prawie pełny. Kiedy podszedł do konsoli i usłyszał aplauz publiczności, poczuł się zdezorientowany. Nie wiedział nawet, gdzie ma szukać Leili. Dopiero gdy usiadł i zaczai włączać przyciski uruchamiające mikrofon i wzmacniacze, zobaczył ją siedzącą samotnie przy stoliku koło wyjścia. Jej obstawa musiała zostać na zewnątrz. Osten przyłapał na sobie jej wzrok i twarz oblał mu gorący rumieniec. Uśmiechnął się, a ona odpowiedziała mu uśmiechem i jak uczennica pomachała do niego ręką. Osten był spięty i zaschło mu w ustach, zajął się jednak przygotowywaniem instrumentu, sprawdzając tempo, głośność i balans, naciskając klawisz po klawiszu, aż skupił na sobie w pełni uwagę publiczności.
Wciąż spięty, ale opanowany, zapowiedział do mikrofonu, najpierw po hiszpańsku, potem po angielsku, co będzie śpiewał, świadomie pomijając dwie meksykańskie piosenki. Kiedy mówił, zauważył, że Leila pochyliła się do przodu, żeby go lepiej słyszeć, a jej uśmiechnięta twarz przybrała wyraz najwyższego skupienia.
Publiczność znowu nagrodziła go oklaskami. Osten wykorzystał ten moment, by włożyć do główki mikrofonu alternator częstotliwości, który sprawiał, że brzmienie jego głosu nie przypominało zbytnio Goddarda, po czym zaczął śpiewać. Akompaniował sobie, wykorzystując pełen zakres możliwości, jaki dawała konsola Paganini, jednocześnie starannie odchodząc od repertuaru Goddarda.
Przyzwyczajeni do występów lokalnych amatorskich piosenkarzy i lichych zespołów muzycznych, nie przygotowani na silny głos Ostena i bogate brzmienie, jakie utalentowany muzyk wydobyć może z nowoczesnych elektronicznych organów, Meksykanie oszaleli tego wieczoru, słuchając tuzina znanych piosenek w jego niezwykłym wykonaniu. Klaskali, wrzeszczeli, gwizdali i uderzali w blaty stołów, stawali, siadali i znowu stawali, obejmując się i obłapiając, wiwatując na jego cześć, jakby był idolem rockowym. Ich reakcja uciszyła nawet grupę głośno rozmawiających amerykańskich turystów, którzy choć przekonani, że żaden dobry piosenkarz nie występowałby w takiej dziurze jak Apasionada, przez resztę występu przynajmniej siedzieli cicho.
Podczas aplauzu Osten włączył bank taśm paganiniego i ustawił go na nagranie dwóch meksykańskich piosenek, obawiając się, że może być zbyt zdenerwowany obecnością Leili, żeby je zaśpiewać. Kiedy publiczność skończyła go oklaskiwać, jego usta nie były już spierzchnięte. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Zaczął grać i śpiewać pierwszą piosenkę, gotowy w każdej chwili wyłączyć mikrofon, włączyć taśmę i poruszać bezgłośnie wargami.
Kiedy tkliwa muzyka i smutne słowa Volver, volver, volver wypełniły salę, kelnerzy przestali podawać do stołów, a większość publiczności znieruchomiała na swoich miejscach. Wiele mężczyzn i kobiet nuciło znaną melodię razem z piosenkarzem. Osten zerknął na Leilę, spojrzenie, jakie mu posłała, było tak smutne i tkliwe jak nastrój piosenki. To go ośmieliło, i wkrótce pozbył się całej sztywności w postawie i napięcia w głosie. Śpiewał bez wysiłku, wydobywając z siebie czułe spektrum słodkiego dźwięku i uczucia i posyłając je z miłością do najdalszych rogów tarasu. Publiczność była zachwycona, oczy Leili błyszczały od łez. Kiedy doszedł do refrenu, Meksykanie, którzy znali tekst piosenki tak dobrze jak alfabet, uświadomili sobie, że dopisał po hiszpańsku własne słowa, i nowa fala szaleńczego aplauzu poderwała salę.
Przerwał na krótko i nie spuszczając wzroku z twarzy Leili, zaczai śpiewać El Rey, piosenkę, która znana była publiczności na równi z poprzednią. I znowu Meksykanie nucili wraz z nim, wsłuchując się w zmienione przez niego słowa, a na koniec nagrodzili go ogłuszającymi brawami.
Kiedy publiczność wiwatowała na jego cześć, a kilku młodych ludzi zebrało się wokół niego, żeby obejrzeć konsolę, wstał i wyłączył instrument. Rozpalony i spocony ruszył przez rozentuzjazmowany tłum w stronę Leili.
Wyglądała ponętnie i dziewczęco w meksykańskiej
ludowej sukni z białej koronki. Zarumieniona, podekscytowana i przepełniona radością wyciągnęła do niego rękę, pochylając jednocześnie do przodu całe swoje ciało.
- Kiedy słuchałam, jak grasz i śpiewasz - powiedziała - czułam w sobie taką spontaniczność!
Trzymał mocno jej dłoń, ochraniając ją jednocześnie przed tłumem, który na nich napierał, gratulując mu występu. Następnie pomógł jej wydostać się zza stolika i poprowadził ją do zamkniętej z powodu remontu, oddzielonej kotarą części kawiarni. Przysunął dla niej krzesło, na którym usiadła, zwróciwszy się twarzą do niego, a sam oparł się o stojący obok zakurzony stół stolarski. Patrzyli na siebie w milczeniu, w ciszy pokoju słychać było tylko bicie ich serc. Czuł w sobie jej obecność tak pewnie, jakby już długi czas byli ze sobą.
- Cieszę się, że przyszłaś - powiedział w końcu.
- Ja też - odparła niskim z emocji głosem.
Pohamowując swoje podniecenie, przysunął się bliżej. Wyczuła jego nastrój, zrozumiała intencje, ale nie uczyniła żadnego gestu. Znowu przybliżył się do niej. I znowu nie poruszyła się, śledząc oczami jego ruchy.
- Obstawa? - Jego głos był chrapliwy.
Ruchem głowy wskazała, że są w holu. Delikatnie ujął jej dłonie. Były zimne. Wstała. Zobaczył, że drżą jej usta. Objął jej ramiona i przyciągnął do siebie, aż dzieliło ich tylko wąziutkie pasmo powietrza.
- Kocham... Kocham twój głos - szepnęła, patrząc na jego usta.
-
Kocham cię - wyznał Osten, chowając twarz w jej włosach. Czując,
jak tężeje jej ciało, bojąc się, że wyrwie się z jego objęć,
wymruczał, by zatrzymać ją w miejscu:
-
Powiedz mi... co myślisz.
- O czym? - spytała. Jej ręce dotykały lekko jego karku, jakby wciąż bała się go objąć.
- O czymkolwiek.
Bliskość twarzy Ostena wywołała w niej dreszcze.
- Moje ulubione piosenki - zaczęła. - Dziękuję, że je dla mnie zaśpiewałeś. Wzruszyłeś mnie do łez.
Przesunął dłonie wzdłuż jej pleców i położył je powyżej pośladków.
- To było takie... inspirujące - powiedziała, zanurzając palce w jego włosach. - W najlepszej tradycji muzycznej. - Westchnęła, kiedy pocałował koniuszek jej ucha i przycisnął ją mocniej do siebie. Potarła twarz o jego policzek i objąwszy rękami plecy Ostena, przytuliła się do niego.
-
Czyjej tradycji? - wyszeptał, ocierając się o jej biodra.
Wepchnął kolano między jej nogi i posadził ją na swoim udzie.
Jęknęła i odchyliła się do tyłu. Czule przy
garnął
ją z powrotem.
- W tradycji najlepszych - wyszeptała. - Jesteś wspaniałym piosenkarzem. Tak dobrym jak każdy ze znanych.
Oddzielała swoje słowa pocałunkami, huśtając się w przód i w tył na jego udzie. Całowała jego czoło i policzki, ale ciągle unikała ust. Po chwili westchnęła i całym ciężarem ciała naparła na niego kością łonową, obracając się na boki, rozdarta między pragnienie czucia go głębiej i chęć przedłużenia rozkoszy.
- Mówiono mi wiele razy, że za bardzo go naśladuję - wyszeptał.
- To co? Jesteś silniejszy niż on. Wyprzedzasz tradycję - powiedziała.
Doprowadzona do szczytu podniecenia, ujęła dłońmi jego głowę i przytuliła do siebie. Z zamkniętymi oczami, wstrząsana orgazmem szukała niecierpliwie zimnymi wargami jego ust. Kiedy poczuł jej język, wstrzymał oddech. Był napięty do granic wytrzymałości. Po chwili jednak sztywność ustąpiła, a studnia jego emocji otworzyła się nagle jak źródło na pustyni, świeże i niespokojne.
Zanim spotkał Leilę, miał wiele romansów ze starszymi kobietami. Ponieważ miały swoje własne życie i nie wtrącały się do jego życia, wolał je od młodych i wolnych, które mogły pójść za nim wszędzie. Większość tych starszych kobiet była gospodyniami domowymi z przedmieść Nowego Jorku, Środkowego Zachodu i Kalifornii. Niektóre z nich żyły w wygodnych układach małżeńskich, inne w separacji, inne jeszcze były rozwódkami rozglądającymi się za kolejnym odpowiednim kandydatem na męża. Zawsze martwiło go w tych związkach to, że jego partnerki niezmiennie widziały w nim zwykłego schludnego młodzieńca - wcielenie typowego bohatera telewizyjnej opery mydlanej z lekkim dodatkiem wylegującego się na plaży playboya albo też wizerunek dobrze zapowiadającego się astronauty. Dla tych z nich, które oczytane były w teoriach wyzwolenia kobiet, romans z młodszym mężczyzną był zaledwie jedną z wielu świeżo dostępnych dla kobiet opcji, takich jak zaangażowanie w politykę na poziomie lokalnym czy nawet kandydowanie na jakiś urząd. Inne słuchały jedynie porad znanej autorki, która radziła im: jeśli macie wątpliwości, weźcie sobie kochanka albo zmieńcie wystrój domu.
Młode, niezamężne dziewczyny sprawiały mu prawie taką samą trudność. Chociaż dawały większe gwarancje trwałego związku, większość z nich widziała w nim jedynie potencjalnego męża. Wszystkie zdawały się powtarzać ten sam scenariusz: delikatne usidlenie Pana-Właściwego Męża. Zaczynało się od wścibiania nosa w jego życie, co w ich opinii stanowiło konieczny warunek zarówno otwartości jak i bliskości. Chciały być pewne, że wciąż jest kawalerem, że nie mieszka z dziewczyną, że zamierza w niezbyt odległej przyszłości ustatkować się z jedną kobietą - w przeciwieństwie do, powiedzmy, przyłączenia się do grupy uprawiającej wolną miłość, że jego przyszłe możliwości finansowe - czy też, ponieważ ciągle był studentem, finansowe możliwości jego rodziny - są dobre, że łatwo da się zrobić z niego domatora, a wkrótce potem ojca, że jego osobowość jest wystarczająco elastyczna, by wszystko dzielił z żoną, i że nigdy przedtem nie był - naprawdę i prawdziwie - zakochany.
Scenariusz komplikował się zawsze pod koniec pierwszego tygodnia związku. Po zaproszeniu dziewczyny na kolację szybko dostawał banalny, drukowany bilecik z podziękowaniami z dopiskiem „mam nadzieję, że się wkrótce zobaczymy”, telefon oznaczający „co teraz?” lub zaproszenie na kolację do jej mieszkania. Po tym ostatnim zawsze następowała noc miłości, śniadanie w łóżku i sugestia, by odwiedzić w jeden z najbliższych weekendów jej przyjaciół na wsi albo wybrać się na plażę z innymi przyjaciółmi.
Jeśli chodzi o seks, scenariusz łagodnego usidlenia przechodził przez następujące fazy: egzotyczne drinki, którym towarzyszył swobodny język erotyczny, omawianie skrytych fantazji seksualnych, wspólne prysznice i długie kąpiele, niespodziewane obnażanie piersi i łona, propozycje, by razem czytać pisma porno i wypróbować niektóre bardziej akrobatyczne pozycje w nich przedstawione, bankiety stymulacji oralnej.
Dawno temu nabrał odrazy do uniformizmu póz społecznych i sztuczności manewrów seksualnych. Bez wyjątku wszystkie te młode niezamężne kobiety dotykały klawiszy jego życia zbyt lekko, by kiedykolwiek mogły wzbudzić w nim uczucie.
Po tym jak nie udało mu się znaleźć żadnej trwałej pociechy w wąskich granicach, które wyznaczało mu jako kochankowi jego sekretne życie, Osten czerpał coraz większą radość z nieograniczonych możliwości oferowanych mu w królestwie muzyki. Doszedł do wniosku, że ze wszystkich sztuk pięknych muzyka najwierniej naśladowała bieg ludzkiego życia, aż do punktu, w którym stała się mu nieodłączna; rytm i melodia wydawały się podtrzymywać człowieka niczym szkielet i pasować do niego jak jego własna skóra. Potężna jak religia, muzyka dawała życiu rytuał. Przekształcała ludzkie uczucia, oczyszczała emocje, porządkowała myśli.
Do chwili, gdy spotkał Leilę, muzyka była jego jedynąf namiętnością.
* * *
Co zaskakiwało go w Leili, to to, jak była naturalna, jak wolna od zahamowań. Nie było w niej ani śladu przebiegłości czy kokieterii lub pretensjonalności, tak naprawdę najbardziej pociągało go w niej otwarte przyznanie się do tęsknoty za nim.
W przeciwieństwie do jego amerykańskich kochanek, namiętnej uczciwości Leili na temat jej miłości do niego dorównywało seksualne wahanie świadczące
O
braku doświadczenia. Chociaż nigdy nie mogli pójść do jego
pokoju i zamknąć za sobą drzwi, mieli okazje, żeby kochać się w
zasłoniętej części kawiarni w Hotelu Apasionada, wyciągnięci na
szezlongu czy oparci o parapet okna, dobrze ukryci za kotarą.
Ale nie robili tego po prostu dlatego, że Leila nie wiedziała jak.
Ten rys
charakteru
Leili wydał mu się tak ujmujący, że powiedział jej o tym,
ryzykując, iż wprawi ją w zakłopotanie. Rumieniąc się,
wyjaśniła mu, że w tradycji arabskiej,
w
której została wychowana, stosunki przedmałżeńskie karano tak
surowo, że najczęściej w chwili ślubu zarówno mężczyźni,
jak i kobiety byli zupełnie niedoświadczeni seksualnie. Sama wyszła
za mąż bardzo wcześnie
i zawsze
pozostała wierna Ahmedowi.
Uświadomiła również Ostenowi, że chociaż jej rodzice byli chrześcijanami, jako Arabkę i żonę Araba obowiązywał ją do śmierci ird, specyficzny kod honoru żeńskiego, który polegał na surowym przestrzeganiu zasad islamskiego zachowania seksualnego. W przeciwieństwie do sharaf, kodu honoru męskiego, który był elastyczny, ponieważ zawierał wszystkie zachowania, ird był tak bezwarunkowy jak dziewictwo, i jedynym celem życia kobiety było zachować go do śmierci. Kiedy kobieta straciła ird w efekcie cudzołóstwa, nigdy nie mogła go odzyskać. W konserwatywnych kołach, do których należała rodzina jej męża, utrata honoru przez kobietę musiała być ukarana. Według islamu przestrzeganie przez kobiety ird oddziaływało na sharaf wszystkich mężczyzn w rodzinie, tak więc utrata honoru przez jedną kobietę dotykała kilku rodzin: rodzinę samej kobiety, rodzinę jej braci oraz rodzinę jej męża. W przypadku utraty ird, jedynym sposobem przywrócenia honoru rodziny wszystkim zainteresowanym było ukaranie kobiety.
Obstawa Leili stała się więc prawie symbolem jej związku z Ostenem. Za każdym razem, kiedy wracała, by słuchać jego występu, towarzyszyli jej z nieruchomymi twarzami, stojąc w głębi restauracji lub za drzwiami do baru albo drepcząc cierpliwie za Leilą i Ostenem, kiedy zakochani wychodzili do hotelowego ogródka. Z powodu obstawy nigdy nie mogła pójść z nim do jego pokoju czy pojechać jego samochodem. Zawsze musiała udawać - przed nimi i przed innymi w hotelu - że zaprzyjaźniła się z młodym, grającym na paganinim Amerykaninem tylko dlatego, że podobały się jej jego kompozycje, a także ponieważ zainteresowała ją elektroniczna instrumentalizacja, tak obca arabskiej tradycji. Po trzech, czterech wizytach model ich stosunków cielesnych wyłonił się z bolesną jasnością. Ich pieszczoty ograniczały się do ostrożnej wymiany spojrzeń, pocałunków kradzionych za ścianą lub zasłoną, nerwowych uścisków rąk pod stołem, nagłego otarcia się o udo lub ramię, z których najlżejsze wstrząsało ciałami obojga.
Żeby uśpić ewentualne podejrzenia ze strony męża, Leila zaprosiła go wraz z dziećmi na występ młodego Amerykanina. Przybycie do Apasionady całej rodziny, guwernantki i obstawy w trzech limuzynach eskortowanych przez federales w samochodach i na motocyklach wywołało znaczne poruszenie wśród bywalców hotelu. Osten obserwował zamieszanie z okna swojego pokoju. Wiedząc, że przybycie Arabów ściągnie kilku fotoreporterów z prasy lokalnej, przed zejściem do kawiarni, która po raz pierwszy, odkąd zaczął dawać występy, wypełniona była po brzegi, założył ciemne okulary i duży kowbojski kapelusz.
Salemowie czekali, żeby go przywitać. Starszy od swojej żony o dwadzieścia lat i nieco od niej niższy, ambasador Ahmed Salem wyglądał jak Beduin z malowidła. Z czarnym wąsem i brodą, oliwkową cerą i długim orlim nosem, stanowił całkowite przeciwieństwo żony. Jak tylko Leila przedstawiła sobie obu mężczyzn, Ahmed swoim ciepłym sposobem bycia oxfordzkiego dżentelmena stworzył zaskakująco swobodną atmosferę. Dzieci, które odziedziczyły po ojcu ciemne włosy i oliwkową cerę, grzecznie uścisnęły Ostenowi rękę i zademonstrowały najlepsze brytyjskie maniery. Zachowanie Leili było zdumiewające: nic w jej sposobie bycia nie zdradzało najlżejszej obawy czy zakłopotania. Mając piętnaście minut do rozpoczęcia występu, Osten zaprosił Salemów na drinka do baru hotelowego. Właściciel, na którym niecodzienni goście wywarli ogromne wrażenie, szybko zamknął bar dla innych bywalców. Osten zamówił drinki dla dorosłych, a dla dzieci Shirley Tempie. Usiedli. Dzieci cicho obserwowały rodziców i Ostena.
Rozmowa
skierowała się na muzykę. Ahmed, który znał od Leili przeszłość
Ostena, zadał uprzejme pytanie Etiudę Klasyków, a następnie mówił
krótko o swoim
zaniepokojeniu
westernizacją arabskich gustów muzycznych, zwłaszcza wśród
muthaqqafinów i warstwy ludzi oświeconych. Leila uśmiechnęła
się i wyjaśniła, że
dla
wyrobionego ucha arabskiego większość zachodniej muzyki ma
prymitywne brzmienie, albowiem podczas gdy w muzyce Zachodu są tylko
dwie tonacje: majorowa i minorowa, w muzyce arabskiej jest ich aż
dziesięć, i wykształconemu arabskiemu tradycjonaliście
większość harmoniki zachodniej może wydać się
dysonan
sem.
Osten, który ze względu na Leilę kupił i przesłuchał wiele
arabskich płyt, ośmielił się zasugerować, że przyczyną tego
jest monofoniczność większości muzyki arabskiej, w której
melodię prowadzą jeden lub dwa glosy oddzielone oktawą, podczas
gdy muzyka zachodnia jest prawie w całości polifoniczna i
składa się z sekwencji akordowych i harmonizujących melodii.
Podczas rozmowy Osten zwrócił uwagę na sympatię i szacunek, jaki Leila i Ahmed sobie okazywali. Kilka razy Ahmed powiedział z dumą, że nie podejmuje żadnych decyzji dotyczących swojej pracy czy innych spraw bez skonsultowania się z Leilą, a ona wyznała, że jej mąż zawsze był dla niej największym źródłem mądrości. Ahmed powiedział, że Leila jest zachwycona grą Oste-na, zwłaszcza jego umiejętnościami improwizacyjnymi. Czy pan wie, spytał Ahmed, że Arab ocenia pieśniarza po wirtuozerii jego improwizacji? To prawda, wtrąciła Leila, i oprócz Goddarda, którego improwizacje zbliżają się czasami do arabskiego ideału, tylko Osten spośród znanych jej ludzi Zachodu, wydaje się posiadać muzyczną wrażliwość równą najznakomitszym odpowiednikom w świecie arabskim.
Kiedy słuchał jej i obserwował ją w towarzystwie męża i dzieci, ogarnęło go okropne poczucie winy. A jeśli te kilka chwil namiętności z nią zniszczyło nieodwracalnie jej żrd? Jeśli muzyka, jaką miał grać, słowa, jakie miał śpiewać, zdradzą jego miłość do niej? Jeśli Leila słuchając go, nie zapanuje nad swoimi emocjami i nieopatrznie odsłoni swoją miłość do niego?
Nadszedł czas rozpoczęcia występu. Kiedy po oklaskach publiczności usiadł przy paganinim, jego wzrok spoczął na Ahmedzie, który nachylał się nad Leilą i szeptał jej do ucha. Osten przestraszył się. A jeśli Ahmed wiedział, że jego żona była zakochana w innym mężczyźnie? A jeśli podejrzewał, że już złamała ird, a przez to pozbawiła go jego shamf, co dla każdego Araba oznaczać mogło jedynie ostateczną utratę szacunku do samego siebie?
Ahmed odwrócił się od Leili, pochwycił spojrzenie Ostena i pomachał do niego. Na twarzy miał uśmiech.
Czy to był uśmiech człowieka, który przeczuwa, że traci - lub już stracił - swój honor, i posłuszny odwiecznemu beduińskiemu prawu odwetu obmyśla zemstę?
Osten zaczai grać, a następnie śpiewać, i kiedy z każdym kolejnym utworem sala coraz głośniej go oklaskiwała, widział, jak dzieci Leili tracą sztywność i poruszają się radośnie w rytm jego muzyki. Ahmed w dalszym ciągu uśmiechał się zachęcająco, ale Leila wiedząc, że wraz z mężem i dziećmi obserwowana jest stale przez ludzi z obstawy, fedemles i gości przy sąsiednich stolikach, pozostała niewzruszona, tylko jej oczy śledziły każdy ruch Ostena.
Kiedy śpiewał pierwszą z dwóch meksykańskich piosenek, widział, jak jej wargi poruszają się nieznacznie, wymawiając słowa, które dla niej napisał. Ahmed patrzył prosto przed siebie, uważnie słuchając. A jeśli znał te piosenki tak dobrze jak Leila i zorientował się, że Osten zmienił słowa? Jeśli -mimo że hiszpański Ahmeda daleki był od doskonałości - zrozumiał od razu ich znaczenie?
Jak poprzednio, tak i tym razem zerwała się burza oklasków. Żeby uciszyć publiczność, Osten zaintonował pierwsze frazy następnej meksykańskiej piosenki. Chcąc zrobić Leili niespodziankę, wplótł w swoją aranżację czuły arabski motyw, jaki odnalazł na jednej z płyt arabskich. Zagrał go najpierw na czymś, co brzmiało jak pojedynczy instrument, powtórzył go kilka razy bez wariacji zgodnie z muzyczną tradycją arabską, następnie kilkakrotnie go zaśpiewał i znowu pociągnął samotnym dźwiękiem instrumentalnym. Obserwował uważnie reakcję Leili i zobaczył, że arabska melodia wytrąciła ją z równowagi, w nowym brzmieniu smutne słowa piosenki wydawały się jeszcze smutniejsze, i kiedy jej słuchała, widział, jak oczy, które zatopiła w jego oczach, wzbierają łzami. Widział również, że nie zdawała sobie sprawy z utkwionego w nią wzroku Ahmeda. Przenosząc gwałtownie spojrzenie z Leili na jej męża, Osten zobaczył w twarzy mężczyzny wyraz, który napełnił go trwogą.
Po występie wyszedł na zewnątrz, żeby porozmawiać z Salemami. Podziękował im za przyjście, a Leila podziękowała mu za grę i spuściła oczy. Dzieci wymieniły z nim uścisk dłoni. Kiedy Ahmed dziękował Ostenowi za zaproszenie, wyrażając nadzieję, że odwiedzi ich wkrótce w stolicy Meksyku, na jego twarz powrócił ciepły uśmiech. Osten zasugerował, że mogą spotkać się jeszcze raz w Tijuanie lub Rosarito Beach, ale Ahmed nadal z otwartym i serdecznym uśmiechem, odparł, że niestety, takie spotkanie nie będzie możliwe, ponieważ wraz z rodziną wyjeżdża następnego dnia do stolicy. Słysząc to Leila podniosła oczy i spojrzała w twarz mężowi. Chociaż z trudem hamowała swoje uczucia, nie odezwała się ani słowem. Osten poczuł przyspieszone bicie serca - jeszcze poprzedniego dnia Leila zapewniała go, że cała rodzina zostaje w Szecherezadzie na kolejny tydzień.
Fala dziecinnego gniewu i młodzieńczej zazdrości wezbrała w Ostenie. W jednej chwili Ahmed zredukował go do pozycji bezsilnego w obliczu swojej prywatnej tragedii obserwatora; widza, który nie może pójść za Leila, kobietą, którą kocha, i być blisko niej. Jeśli kiedykolwiek, pomyślał Osten, choćby jeden raz, gdziekolwiek na świecie - czy to w pełnej turystów, biednej Tijuanie, w Meksyku czy nawet w rozdartym wojną Libanie - wystąpiłby publicznie jako Goddard, ściągnąłby tłumy, jakich nigdy nie potrafiłby sobie wyobrazić Ahmed Salem. Wtedy to on, Goddard, miałby eskortę policji, orszak służących i chmarę pięknych kobiet - wśród nich Leilę!
Zaschło mu w ustach, ale uśmiechnął się. Głosem tak pewnym jak uścisk jego dłoni podziękował Ahmedowi za zaproszenie, mówiąc, że przynajmniej na razie jego studia zatrzymają go w Kalifornii. Pocałował delikatnie w policzek córeczkę Leili, chłopca poklepał po ramieniu, a następnie, jakby całe jego życie spłynęło do palców prawej ręki, wyciągnął dłoń do Leili. Drżącymi ustami podziękowała mu za muzykę i towarzystwo. Obstawa otworzyła drzwiczki limuzyny i Salemowie wsiedli do środka, machając do niego, podczas gdy federales pospieszyli do swoich samochodów i motocykli, by utorować im drogę. Pośród wycia syren, odprowadzane pełnymi podziwu spojrzeniami tłumu, limuzyny i motocykle ruszyły jeden za drugim. Po chwili gapie rozeszli się i Osten stal samotnie przy wejściu do Apasionady. Czuł się pusty, wyprany z emocji. Wiedział, że już nigdy nie zobaczy Leili Salem.
Przez ponad dwa lata od ich rozstania nie podjął żadnego wysiłku, by skontaktować się z Leilą w obawie, że zrujnuje jej życie. Również ona, chociaż miała jego adres - do ojca, na Etiudę Klasyków w Nowym Jorku - nie napisała do niego ani słowa. Niedługo potem spotkał Donnę, która przez jakiś czas oderwała go od myśli o Leili. Teraz, siedząc samotnie w wynajętym nowojorskim mieszkaniu, zastanawiał się, gdzie była i czy słyszała ostatni album Goddarda, ten z meksykańskimi piosenkami. Czy zastanowiło ją, w jaki sposób Goddard zwrócił uwagę na te piosenki i dlaczego postanowił je nagrać? Czy jako cudzoziemka mieszkająca w Meksyku była na tyle zorientowana w sprawach dotyczących amerykańskiego przemysłu nagraniowego, by wiedzieć, że firma wydająca płyty Goddarda rozprowadzała również nagrania Etiudy Klasyków? Jeśli tak, czy mogła domyślić się, że dzięki koneksjom swojego ojca mógł podsunąć Goddardowi - jej ulubionemu wykonawcy -jej dwie ulubione piosenki, a ten włączył je potem do swojego kolejnego albumu?
Bolesna myśl, że może już nigdy nie spotka kogoś takiego jak ona, kazała mu zatelefonować do Nokturnowych Nagrań. Wyszedł do budki i zadzwonił do Blaysto-ne'a, polecając mu uczulić sekretarki czytające pocztę do Goddarda na kolejny list z Białego Domu.
Nie zdążył dokończyć zdania, kiedy Blaystone poinformował go, że już dostali dwa takie listy i spytał, jak ma je dostarczyć. Starając się nie zdradzić swojego podniecenia, spokojnym tonem poprosił Blaystone'a, by natychmiast posłał całą pocztę firmową limuzyną na Czterdziestą Drugą Ulicę, gdzie przy wejściu do Biblioteki Publicznej czekać będzie posłaniec. Przypomniał mu o zastosowaniu zwykłych środków ostrożności dotyczących utrzymania w tajemnicy faktu dostarczenia przesyłki. Następnie zadzwonił do Donny, uprzedził ją, że się spóźni, wsiadł do wynajętego samochodu i pojechał do biblioteki.
„Mądrze zrobiłeś porzucając fortepian - pisała kobieta z Białego Domu w swoim pierwszym liście. - Zamiast dokonywać zwykłych transpozycji z fortepianu na inne instrumenty, jak czynili to dawni mistrzowie ze skrzypcami i ludzkim głosem, komponujesz z całą orkiestrą w głowie. Tak jak Chopin zrewolucjonizował technikę pianistyczną, ty zrewolucjonizowałeś użycie syntezatora. Czy zrobiłeś to dlatego, by móc komponować, grać i rejestrować swoją muzykę bez niczyjej pomocy?”
Miała rację. Porzucił fortepian, instrument, na którym nauczyła go grać matka, kiedy doszedł do wniosku, że go ogranicza. Miała również rację, jeśli chodzi o używanie przez niego syntezatora. Zaniepokoiły go jednak słowa: „by móc komponować, grać i rejestrować swoją muzykę bez niczyjej pomocy”. Chociaż było powszechnie wiadomo, że wielu sławnych muzyków rockowych w Stanach Zjednoczonych i Anglii nagrywa swoją muzykę na sprzęcie prywatnym - kilku z nich miało w domu kompletne studia dźwiękowe - żaden krytyk muzyczny nie zasugerował nigdy, że Goddard komponował, wykonywał i nagrywał swoje utwory samodzielnie. W większości krytycy recenzujący muzykę Goddarda byli zgodni, że pracował z kilkoma starannie dobranymi wykonawcami, którzy za bardzo cenili sobie swoje zarobki, żeby ujawniać źródło ich pochodzenia. Jeden z recenzentów twierdził, że dowiedział się od pewnej nie ujawnionej z nazwiska, ale wiarygodnej osoby, iż nagrywając swoje piosenki, Goddard siedzi w studio nagraniowym za lustrzaną szybą, dzięki której może widzieć muzyków, sam nie będąc widzianym.
Udając posłańca, Osten podbiegł do limuzyny Nokturnowych Nagrań i odebrał listy. Następnie wsiadł do samochodu, odjechał kilka przecznic dalej i zaparkował przy chodniku. Wyjął list z firmowej koperty Białego Domu i zaczął go szybko czytać.
„Słuchałam kilkakrotnie Twojej ostatniej płyty - pisała kobieta - i wydaje mi się, że hiszpańsko]ęzyczne piosenki inspirowane są prawdziwymi wydarzeniami. Czy to możliwe, że śpiewałeś je najpierw na żywo, dla kogoś wśród publiczności, dla kobiety, którą kochałeś lub może jeszcze kochasz? Czy nie była to czasem kobieta zamężna? Przypuszczam, że mogłeś je śpiewać właściwie wszędzie, nie będąc rozpoznany, chociaż podejrzewam, że najprawdopodobniej było to w Tijuanie, a może w San Diego, gdzieś blisko Hotelu Del Corona-do? Czy któreś z tych miejsc odegrało jakąś rolę w Twoim życiu? I czy wpleciona w jeden z refrenów arabesąue jest snem z arabskich nocy, jakie spędziłeś ze swoją ukochaną?”
Spocony, przerwał czytanie. A jeśli - jego serce zabiło gwałtownie - jeśli to Leila jest kobietą, która napisała te listy? Jednakże, gdyby Leila wiedxiała, że Jimmy Osten jest Goddardem, czyż nie uszanowałaby kamuflażu swojego przyjaciela i w obawie, że jej listy mogą wpaść w niepowołane ręce, nie udawałaby raczej, że nie wie, kim jest? A może Leila powiedziała komuś o muzyce Jimmy'ego Ostena - komuś, komu ufała - i teraz ten ktoś domyśla się, że on jest Goddardem i będzie rozbudzać jego wyobraźnię tak długo, aż się odsłoni?
Ale jeśli Leila kiedykolwiek podejrzewała, że on jest Goddardem - a nic w jej zachowaniu na to nie wskazywało - czy podzieliłaby się swoimi podejrzeniami z kimś innym bez uprzedniego napisania lub odezwania
się do niego? Z drugiej strony, jak ktoś inny - jakiś nieznajomy, który znał tylko muzykę Goddarda - mógł tak bardzo zbliżyć się do prawdy? Wrócił do czytania. Był przerażony, a jednocześnie kusiło go, by dowiedzieć się więcej.
„Doszłam do wniosku, że zarówno Goddard Lieber-son, jak i Borys Pregel byli ważnymi postaciami w Twoim życiu - tak bardzo ważnymi, że od jednego wziąłeś imię, a obojgu składasz rodzaj hołdu, nawiązując niekiedy w swojej muzyce do ich utworów. Ponieważ obaj nie żyją, wydaje mi się, że nie warto, bym zastanawiała się nad tym, czy znali Twój sekret, a może nawet pomogli Ci w zaplanowaniu Twojej niewidzialności. Zapoznałam się dokładnie z twórczością i osiągnięciami obu tych ludzi, a teraz dowiaduję się więcej, dużo więcej o ich życiu, ufając, że gdzieś w trakcie moich studiów natrafię na coś, co pomoże mi dowiedzieć się więcej o Tobie - na wypadek, gdybyśmy mieli się kiedyś o siebie otrzeć”.
To nie może być Leila, pomyślał, i poczuł się osaczony. Przeczytał szybko drugi list. Jeszcze bardziej szczegółowo analizował jego muzykę: dwie pełne strony poświęcone były meksykańskim piosenkom i słowom, które w nich zmienił, trzecia cytowała frazy z jego kompozycji, inspirowane twórczością Pregela i Liebersona. Analizy były prawie bezbłędne. Musiał je napisać ktoś, kto posiadał głęboką wiedzę muzyczną, rozległe wykształcenie w muzyce współczesnej i - co dużo ważniejsze - nieprzeciętną intuicję.
Kobieta z Białego Domu fascynowała go i napawała przerażeniem. Jeśli kiedykolwiek miałby ją spotkać, zastanawiał się w myślach, w jaki sposób mógłby zabezpieczyć się przed taką przenikliwością i uniknąć zdemaskowania?
Gdyby tylko wiedział, kim jest, mówił sobie, natychmiast by do niej zatelefonował, udając menażera lub współpracownika Goddarda. Wyciągnąłby od niej, co o nim wie, i podrzucił jej tysiąc fałszywych tropów. Nie, żeby mu zaraz uwierzyła, wiedział przecież z lektury kolumn plotkarskich, jak wiele osób podszywało się pod Goddarda lub twierdziło, że są jego muzycznymi współpracownikami, kochankami czy menażerami, a nawet dostawcami kokainy.
Trzy tygodnie później, kiedy opuściła go nadzieja, że tajemnicza kobieta jeszcze do niego napisze, Osten zadzwonił do Blaystone'a w innej sprawie.
- Znowu poszukuje cię prezydent - oświadczył żartobliwie Blaystone. - Przyszedł kolejny list z Białego Domu.
Osten polecił dostarczyć przesyłkę sprawdzonym systemem przez osobistego doręczyciela Blaystone'a, a kiedy list znalazł się w jego rękach, pobiegł do swojego apartamentu, żeby go przeczytać. Kiedy rozwijał starannie napisane na maszynie kartki, z listu wypadło kilka kolorowych zdjęć z polaroidu. Drżącymi rękami, jakby dotykał kogoś żywego, podnosił jedną po drugiej rozrzucone odbitki. Kobieta na zdjęciach leżała naga na wielkim łożu, a ułożenie jej ciała nie pozostawiało żadnych wątpliwości, co robiła, kiedy ją sfotografowano. Na kilku zdjęciach zauważył odbity w lustrze polaroid z samowyzwalaczem. Szukając dobrego ujęcia twarzy, przerzucił chciwie fotografie po raz drugi i uświadomił sobie, że żadna z nich jej nie odsłania.
Zanim zaczął czytać list, przestudiował uważnie zdjęcia po raz trzeci. Wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć lat - dużo młodziej, niż sądził z lektury listów, a jej ciało było tak doskonałe, że zdawało się, iż posiada pełne prawo bycia nagim. Wydawało się pulsować i rumienić, było jędrne, ale nie twarde, błyszczące od potu, ale chłodne dzięki swemu nieskazitelnemu kształtowi, kuszące zarówno w swojej czystości, jak i w swoim samo-zdeprawowaniu.
Czuł, że go podnieciła, a jego pożądanie zdawało się mieć źródło nie w nim czy w jego umyśle, ale niczym dźwięk wydawany przez instrument, którego barwy nie rozpoznawał - w leżących przed nim fotografiach. Obiecał sobie, że ją odszuka i sprawi, by oddała mu się tak ochoczo, bezgranicznie i zapamiętale, jak oddała się pieszczocie swoich rąk przed obiektywem aparatu.
Ciekaw jej nazwiska i adresu, zajrzał na ostatnią stronę listu i ku swemu rozczarowaniu stwierdził, że jak poprzednie i ten jest nie podpisany. Zawiedziony i zły zaczął czytać go od początku.
Ciągle nie wiedząc nic o kobiecie z Białego Domu, czuł się przez nią opuszczony, podobnie jak kiedyś czuł się opuszczony przez Leilę Salem. Obie były jedynymi kobietami w jego życiu, które rozumiały i akceptowały go takim, jakim był - chociaż Leila znała tylko Jimmy'ego Ostena, zaś kobieta z Białego Domu tylko Goddarda - jednak, jak na ironię, nie mógł być blisko żadnej z nich.
Próbował często zbliżyć do siebie Donnę i włączyć ją w swoje życie i myśli, prawie jakby przygotowywał ją duchowo do spotkania w nim Goddarda. Ale Donna uważała większość gwiazdorów płytowych rocka, z wyjątkiem kilku utalentowanych piosenkarzy z nocnych klubów, za kiepskich pozerów, produkty techniki studyjnej i komercyjnej reklamy. Może dlatego, że poznali się w Goddard Beat, najmodniejszym lokalu z tego typu muzyką, niezmiennie wybierała Goddarda - człowieka i kompozytora - na główny przykład wykorzystywania rocka do robienia pieniędzy i tworzenia erzacu muzyki. Wszystko w Goddardzie, twierdziła, było rozmyślnie mgliste, począwszy od głosu do instynktownej szczerości, od byle jakich tekstów piosenek do prostackiej intensywności rytmicznej.
Przede wszystkim w oczach Donny Goddard był hazardzistą, muzycznym graczem w kości, poszukującym znaczenia w nihilistycznej spontaniczności i uciekającym się do swobodnej makaronicznej improwizacji nie ze względu na swoją muzykę, ale ze względu na swoją publiczność, której nastrój był tak niepewny jak przypadkowy rzut kostką. Twierdziła również, że Goddard schlebia pospolitym gustom tłumu, zbijając kapitał zarówno na muzycznym efekciarstwie, jak i osobistym nieistnieniu, a jeśli chodzi o jego beznadziejnie głupi pomysł z niewidzialnością, to nie jest on dla niej ani bardziej interesujący, ani bardziej oryginalny niż natrętna wszechobecność innych gwiazd rocka. Obie skrajności, kończyła, nie są niczym innym jak sprytnymi sztuczkami stosowanymi przez wielkie firmy płytowe do zbijania forsy na rynku muzycznym, nakłaniania i przekonywania mas niewykształconych białych i upośledzonych czarnych do przyjęcia muzyki disco, punk i rocka jako jedynego środka wyrazu dla ich emocji, a także jako antidotum na ich duchowe zubożenie.
Jakże inne były spostrzeżenia Donny, pomyślał, od tych, które kobieta z Białego Domu przytoczyła w swoim ostatnim liście: „Wytrwale improwizując i rozwijając nowe wartości rytmiczne i melodyczne, stałeś się spadkobiercą największych wirtuozów wykonawczych: Bacha, Liszta, Beethovena, którzy wiedzieli, że w muzyce improwizacja jest równoznaczna z poszukiwaniem znaczenia. Przez wieki zasadniczo istniało w muzyce fizyczne - jak również symboliczne - rozdzielenie kompozytora i wykonawcy, wykonawcy i publiczności. Ty będziesz zapamiętany jako pierwszy artysta, który naprawdę zniewolił i zachwycił publiczność dzięki połączeniu w sobie kompozytora i wykonawcy, a następnie usunięciu się w cień, by pozostawić słuchaczy zahipnotyzowanych czystym muzycznym doświadczeniem”.
Według Donny rock i disco nie wyprodukowały żadnej muzyki, która mogłaby przetrwać. Zredukowały jedynie muzykę popularną do jej najbardziej prymitywnego i pospolitego wspólnego mianownika: nieznośnego rytmu, seksualnej pantomimy i idiotycznych słów w rodzaju „całuj, całuj, nie żałuj”. Całkowicie zgadzała się z Ralphem Ellisonem, dla którego komercyjna muzyka rock'n'rollowa była „brutalizacją pewnego nurtu współczesnej kościelnej muzyki murzyńskiej... ordynarnym przywłaszczeniem wypowiedzi kulturowej”. Uważała, że rozrastanie się przemysłu rockowego prowadziło nieuchronnie do wyparcia z rynku muzyki lepszej - w przypadku jazzu najlepszej - ponieważ zachłanne firmy płytowe usuwały ze swoich katalogów muzykę klasyczną i większość wartościowej muzyki pop, żeby zdobyć więcej funduszy na rozwój przemysłu rockowego i disco.
- W efekcie, jakie są szansę czarnego instrumentalisty na nagranie płyty? - pytała go ze złością. - Spójrz tylko, co stało się z serią CBS poświęconą muzyce czarnych kompozytorów od osiemnastego wieku do dzisiaj. Po dziesięciu czy dwunastu płytach wstrzymano jej wydawanie, ot co! Czy Etiuda Klasyków nagrała kiedykolwiek czarnego kompozytora? Czy choćby czarnego instrumentalistę? No, Jimmy, nagrała?
Robiąc aluzję do faktu, że dystrybucję płyt Etiudy Klasyków prowadziły teraz Nokturnowe Nagrania - firma, która w jej opinii była masowym producentem muzycznego chłamu - Donna dawała mu również do zrozumienia, że on i jego rodzina należeli do klasy kapitalistów, tego najbardziej uprzywilejowanego jednego procenta ludności Stanów Zjednoczonych, który posiadał połowę obligacji wypuszczonych przez władze miejskie, trzecią część papierów wartościowych, wszystkie obligacje pożyczki komunalnej i ponad dziewięćdziesiąt procent całego majątku trwałego kraju. To byli ludzie, którzy, w jej oczach, kontrolowali wszystkie aktywa korporacyjne i zasoby Ameryki, podczas gdy ona i jej rodzina wywodzili się z wyzyskiwanych mas, z samego dna gorszej połowy ludności, w której rękach znajdowało się zaledwie pięć procent prywatnego majątku kraju.
Znając jego ekstrawagancję w wydawaniu pieniędzy i wyrzucaniu ich na, zupełnie według niej niepotrzebne, częste podróże między Nowym Jorkiem a Kalifornią, Donna uznała, że Osten jest rozpuszczonym dzieciakiem utrzymywanym w pełni przez bogatego ojca, i otwarcie krytykowała zarówno jego zależność finansową, jak i źródło fortuny jego rodziny. Chociaż tak wiele ich łączyło, dawała do zrozumienia, że dzieli ich ekonomiczna przepaść, której nic - nawet muzyka - nie może zasypać.
Często wspominała Moje życie w niewoli, pamiętnik byłego niewolnika, Fredericka Douglasa, który napisał, że niewolnicy kochali pieśni spirituals, poprzedniczki bluesa tylko dlatego, że odzwierciedlały strach, rozpacz i ból, jakie ci pozbawieni korzeni ludzie nieustannie odczuwali. Rock, powiedziała Donna, stał się dla czarnych wykonawców i czarnej publiczności tym, czym pieśni spirituals były niegdyś dla niewolników, pomógł im wyzwolić się z protestanckich zahamowań, ale również spotęgował ich niepokój, pozornie godząc to, co oni, potomkowie niewolników, wiedzieli, że jest nie do pogodzenia: porządek i bogactwo białego człowieka z chaosem i nędzą czarnych. Chociaż teksty piosenek rockowych często przypominały pieśni spirituals i na pierwszy rzut oka wydawały się tekstami miłosnymi, faktycznie były seksualnie wyjałowione, skomercjalizowane i duchowo tak ubogie i wyzute z miłości jak egzystencja czarnych w kulturze białego człowieka.
Słuchając Donny, Osten czuł, jak jedne po drugich jego najgłębsze przekonania ulegają wykrzywieniu. Jej słowa zmuszały go - nawet kiedy się kochali - do tłumienia w sobie i tak nikłej nadziei, że pewnego dnia dopuści ją do swojej tajemnicy. W chwilach najbardziej namiętnych uniesień jedna myśl, niczym odosobniona fraza muzyczna, nie dawała mu spokoju: jeśli Donna dowie się kiedyś prawdy o Goddardzie, będzie musiała całkowicie go odrzucić, i żadna dawka fizycznej miłości, czułej lub gwałtownej, spontanicznej czy wyrachowanej, nie przywróci jej namiętności, jaką teraz do niego czuła.
Na razie uczucie, jakie do niego żywiła, było faktycznie kalekie, ponieważ nie znała - i nie mogła się domyślać - prawdy o jego życiu.
W swoim studio w Carnegie Hali Donna często puszczała płyty Domostroya, nierzadko wtedy gdy kochała się z Ostenem. Mówiła, że wprawiają ją w dobry nastrój, a niechęć Ostena do kompozytora tłumaczyła zwykłą męską zazdrością.
Nie chcąc podejmować dyskusji o Domostroyu-męż-czyźnie, Osten koncentrował się na jego twórczości, uważając przy tym, by nie zdradzić się ze swoją wiedzą muzyczną. Twierdził, że nie zaprzecza, iż muzyka Domostroya, uważana powszechnie za dziwną, nie daje się łatwo sklasyfikować i że niektóre z jego utworów można uznać za oryginalne. Następnie opowiedział Donnie plotki, jakie kursowały o Domostroyu w świecie wydawców muzycznych.
Pewien nieznany muzyk z Los Angeles splagiatował dla żartu Oktawy, najsłynniejszy utwór Domostroya, który został uhonorowany Amerykańską Nagrodą Muzyczną, najwyższym odznaczeniem muzycznym w kraju. Chcąc skompromitować Domostroya, plagiator rozesłał swoje dzieło pod zmyślonym nazwiskiem i nowym tytułem do wszystkich głównych wydawców w Stanach, w tym do Etiudy Klasyków, która dziesięć lat wcześniej opublikowała po raz pierwszy Oktawy. Zgodnie z jego oczekiwaniami wszyscy wydawcy, w tym Etiuda - odrzucili utwór, nazywając go chłodnym i epizodycznym, nie spełniającym wymagań muzycznie satysfakcjonującej całości. Ku poniżeniu i wściekłości Gerharda Ostena i rozbawieniu wszystkich w Tin Pan Alley redaktorzy Etiudy nie tylko, że nie rozpoznali w nim Oktaw, ale odrzucili go od ręki jako nie nadający się do publikacji, stwierdzając jednocześnie w liście do plagiatora, że niektóre elementy jego utworu przypominają muzykę Patricka Domostroya. Czy ten żart, pytał Osten Donny, nie dowodzi, że Oktawy są tym, co Wagner nazwał „bezduszną muzyką pióra” - od samego początku przeciętną, jeśli nie poślednią kompozycją, wydaną i nagrodzoną raczej dzięki pewnym niezbyt czystym układom towarzyskim Domostroya niż wartościom arty- stycznym samego utworu? A co z zarzutami prasy, że pod pretekstem redakcji i korekty różnych wersji swoich muzycznych manuskryptów Domostroy zatrudniał potajemnie dziesiątki młodych muzyków, będących często również jego seksualnymi partnerami po to, by faktycznie pisali dla niego całe partie?
Donna gwałtownie zaprotestowała. Dla niej, mówiła, ten żart dowodził jedynie, że nawet dziesięć lat po pierwszym wydaniu Oktawy ciągle wyprzedzały swój czas, były zbyt oryginalne, by doczekać się obiektywnej oceny. Przypomniała Ostenowi artykuł w magazynie „Time” sugerujący, że ten żart obmyślił sam Domostroy, chcąc udowodnić nim powyższą tezę. Obecnie, mówiła, każdy smarkacz interesujący się muzycznym biznesem wie, że zarzuty korzystania przez Domostroya z muzycznych pomocników były wymysłem polującego za sensacją lewicowego nowojorskiego brukowca, szczerze nienawidzącego kompozytora za to, że był otwarcie, zdecydowanie, czynnie i niewzruszenie po przeciwnej stronie politycznej barykady. Według Donny te wendetty kompromitowały sam przemysł muzyczny, który pozwalał na to, by poważny, wysoce idiosynkratyczny kompozytor tylko dlatego, że jest również moralnym ekscentrykiem, mógł być publicznie zlinczowany przez bandę muzycznych płatnych morderców zazdroszczących mu popularności i sukcesu.
* * *
Jimmy cierpiał, widząc zainteresowanie Donny Do-mostroyem. Od kiedy spotkała go na przyjęciu u Gerhar-da Ostena, nie kryła swojej fascynacji jego muzyką, w której pociągała ją zarówno tematyczna inwencja, jak i techniczna innowacja. Osten obwiniał się teraz, że umożliwił jej poznanie tego człowieka. Zręcznie komplementując grę Donny, Domostroy zapewnił sobie stałe miejsce w jej psychice. Osten zmartwił się, kiedy Donna oświadczyła mu, że jest pod wrażeniem inteligencji
i bezpośredniości tego kompozytora i że chciałaby zaprosić go na drinka i posłuchać jeszcze raz jego uwag. Czyż zachwycając się muzyką Domostroya do tego stopnia, że nie zwracała uwagi na nikczemny charakter tego człowieka, nie pomniejszała nieświadomie roli, jaką w jej życiu odgrywał Jimmy Osten? Z tego co wiedziała, Osten był mężczyzną pozbawionym talentu twórczego, hołdującym obcym jej gustom muzycznym, i -czego już nie wiedziała - autorem znienawidzonej przez nią muzyki. Mimo to nadal dzieliła z nim swoje ciało, może jedynie z powodu braku jakiejkolwiek innej znaczącej więzi.
Po każdym emocjonalnym starciu z Donną, każdym nowym ochłodzeniu stosunków Osten wracał do listów z Białego Domu. Czytał je w kółko, jeden po drugim, ale za każdym razem ich lektura pozostawiała go jeszcze bardziej zaintrygowanym i niepewnym.
W dniu, w którym nadszedł piąty i ostatni list, Osten pogrążony był właśnie w jednym z tych dziwnych nastrojów głębokiej niepewności.
„Zapewne przekonałam Cię już, że nie tylko szanuję Twoje podwójne życie, ale uważam je również za absolutnie niezbędne dla Twojej twórczości. Masz rację, że skryłeś się przed tymi wszystkimi, którzy, gdyby wiedzieli, kim jesteś, chcieliby zmienić tak warunki Twojego życia, jak i formę Twojej sztuki. Prawdopodobnie dotyczy to prawie każdego.
Ostatnio spędziłam trochę czasu na studiowaniu listów Chopina i dowiedziałam się z nich, że Chopin uważał, iż jego twórczość emanuje z samej duszy, nie poddając się wpływom świata zewnętrznego. Oto, co napisał do jednego ze swoich najbliższych przyjaciół: «To nie moja wina, jeśli jestem jak grzyb, który na pozór wydaje się jadalny, ale który zatruwa cię, kiedy biorąc go za coś innego, zetniesz go i spróbujesz. Wiem, że nikt nigdy nie miał ze mnie żadnego pożytku, a i ja sam niewielki».
Innym razem, w innym liście porównuje się do «sta-rego mnicha, który zgasił ogień w swojej duszy». A na krótko przed śmiercią napisał: «Jesteśmy dziełem jakiegoś słynnego mistrza, jakiegoś w swoim rodzaju Stradi-yariusa, którego już tu nie ma, by nas naprawić. W niezdarnych rękach nie możemy wydobyć z siebie nowych dźwięków i dusimy w środku wszystkie te rzeczy, których nikt nigdy z nas nie wydobędzie - a wszystko dlatego, że nie ma komu nas naprawić».
Czy tak o sobie myślisz? Jeśli tak, nie czyń tego więcej. Pozwól mi zapewnić się, że kocham Goddarda za jego muzykę - innymi słowy, kocham Twoją duszę i jeśli kiedyś przypadkowo się spotkamy, wiem, że bezbłędnie, bez pomocy jednej nuty odkryję w Tobie duszę i będę Cię kochać za nią, nawet jeśli okażesz się innym trującym grzybem, starym mnichem czy człowiekiem z zepsutym mechanizmem, którego nie ma kto naprawić.
Jestem pewna, że powinieneś zostać tym, kim jesteś, i szanuję Cię za to. Mam nadzieję, że i Ciebie kusi, by dowiedzieć się, kim jestem. Jestem studentką dramatu i muzyki, i chociaż byłabym szczęśliwa, gdybym mogła Cię poznać, żeby przekonać Cię o szczerości moich uczuć do Ciebie, zdecydowałam, przez wzgląd na Twoją muzykę - przez wzgląd na Goddarda - że ten list będzie moim ostatnim. Życzę Ci jak najlepiej. Do widzenia, Goddardzie. Do widzenia, moja miłości”.
A więc nie była urzędniczką w Białym Domu, ale o ile mógł zaufać stemplowi na znaczku - studentką dramatu i muzyki z Nowego Jorku, która posłużywszy się prawdopodobnie znajomościami w Capitol Hill, zdobyła firmową papeterię, żeby zwrócić uwagę na swoje listy. Ale dlaczego, zastanawiał się Osten, posłała mu pięć intrygujących, intymnych listów, a także te zmysłowe zdjęcia, skoro nie miała zamiaru się przed nim odsłonić?
Oglądał zdjęcia raz po raz, wypatrując śladów, które mogłyby go do niej doprowadzić. Wodził oczami po wspaniałych, harmonijnych, prawie surowych liniach
jej ciała, na próżno szukając najmniejszej wskazówki do jej tożsamości. W końcu uświadomił sobie, że coś w jednym ze zdjęć wywołuje w nim dziwne uczucie, jakby gdzieś - na długo przed otrzymaniem pierwszego listu od niej - już je widział. Przyglądając się uważnie fotografii i pozwalając na swobodny przepływ skojarzeń, odkrył w końcu, że to poczucie deja vu wynikało z kompozycji zdjęcia. Gdzieś - ale nie pamiętał gdzie -w przeszłości widział zdjęcie kobiety; kobiety, której twarzy nie mógł sobie przypomnieć, zrobione pod tym samym dziwnym kątem. Wiedział, że nie było to zdjęcie Donny ani żadnej z kobiet, z którymi spotykał się w Kalifornii, ani też zuchwałej meksykańskiej kelnerki z Hotelu Apasionada, która przynosiła mu śniadanie i próbując go uwieść, pokazywała zdjęcia, do których pozowała nago. Oczywiście, istniała możliwość, że kobieta z Białego Domu sama ustawiła aparat i ułożyła się w taki sposób, że zdjęcie wydawało się skomponowane, było to jednak mało prawdopodobne. Osten znał się na tyle na fotografice i robieniu zdjęć, żeby wiedzieć, iż przy tego typu ujęciu aparat musi być tak blisko podłogi, że nawet doświadczona modelka nie może wiedzieć, bez zajrzenia w matówkę, jaką część jej ciała obejmie obiektyw. A może odbity w lustrze polaroid na trójnogu był zamierzonym fortelem? A może znający się na rzeczy fotograf ustawił aparat tak, by maksymalnie wyeksponować piękne łydki, uda i pośladki dziewczyny, po czym czmychnął z pola widzenia obiektywu? Czy to ten fotograf, a nie Goddard, był mężczyzną, przed którym dziewczyna przybierała tak intymne pozy?
Chociaż Osten wciąż nie mógł przypomnieć sobie tego drugiego zdjęcia ani osoby, którą przedstawiało, miał dziwne wrażenie, że był to ktoś znajomy.
Im bardziej przekonany był, że widział gdzieś podobną fotografię, tym bardziej nie potrafił odszukać jej w swojej pamięci. Nagle, kiedy już miał zamiar porzucić umysłowe poszukiwania, jego pamięć zaczęła pracować i w przebłysku olśnienia zobaczył zdjęcie, które przypominało to, jakie trzymał w ręce. Była to fotografia Wali Stawrowej.
Co więcej, było to ulubione zdjęcie jego ojca. Podczas jednej z rzadkich wizyt w ich mieszkaniu Jimmy zobaczył je na nocnym stoliku Gerharda Ostena, w miejscu, w którym kiedyś stał portret matki Jimmy'ego, Leonore.
Na fotografii, zrobionej w okresie, kiedy jeszcze nie znała swojego obecnego męża, Wala ubrana w czarny obcisły trykot z długim rękawem leżała wyciągnięta zmysłowo na staromodnym szezlongu, usiłując przybrać pozę gwiazdy filmu niemego czy sowieckiej primabaleriny. Chcąc zwrócić uwagę na jej łydki i uda oraz uwypuklić piękno ich kształtów, fotograf zrobił zdjęcie pod niezwykle niskim kątem oraz tak je skomponował i przyciął, żeby jeszcze bardziej zaakcentować pożądany efekt.
Żabia perspektywa, z jakiej zrobione zostało zdjęcie Wali, jego kompozycja i przycięcie były takie same jak na zdjęciu, które trzymał przed sobą. Czy to możliwe, zastanawiał się Osten, żeby oba zdjęcia zrobił ten sam człowiek? Prawdopodobieństwo było niewielkie, ale Osten nie miał nic do stracenia, żeby pójść tym tropem. Zapyta Walę o nazwisko fotografa, odnajdzie go i w jakiś sposób dowie się, kim jest naga modelka bez twarzy.
Żeby nie wzbudzać podejrzeń Wali, Osten postanowił nie dzwonić do niej w sprawie zdjęcia, lecz zaczekać na bardziej sprzyjający moment. Tymczasem miał do zbadania inny dobry ślad. Jeśli jego korespondentka z Białego Domu była, tak jak pisała, studentką muzyki i dramatu, jej różne muzyczne aluzje, znajomość muzyki Liebersona i Pregela, a szczególnie dygresje na temat życia Chopina łatwo zaprowadzą go na zajęcia z historii muzyki, na jakie ostatnio uczęszczała. Skoro wszystkie jej listy wysłane zostały z Nowego Jorku, wydawało się rzeczą logiczną sprawdzić najpierw w Juilliard i zacząć od przepytania Donny, która nie tylko że tam studiowala, ale również od czasu do czasu chodziła jako wolny słuchacz na interesujące ją zajęcia z muzyki w innych nowojorskich uczelniach.
Osten poprosił Donnę, żeby dowiedziała się, czy w Juilliard wykładano muzykę Goddarda Liebersona i Borysa Pregela. Obaj mężczyźni, wyjaśnił, byli bliskimi przyjaciółmi jego rodziny i chciałby móc powiedzieć ojcu, że ich muzyka nie została zapomniana. Po przejrzeniu najświeższych katalogów uniwersyteckich i zadzwonieniu w kilka miejsc Donna powiedziała Ostenowi, że z tego co wie, Lieberson i Pregel nie są włączeni do żadnego programu studiów w Nowym Jorku, ale ich muzyka może być przedmiotem specjalistycznych seminariów magisterskich. Zapytał ją wówczas, czy wie coś o zajęciach, na których na tyle wnikliwie studiuje się biografię Chopina, by omawiać również jego listy. Ojciec, wyjaśnił, uwielbia roztrząsać wszystkie aspekty życia tego kompozytora, a Osten czuł się zawsze jak zupełne zero, kiedy poruszano ten temat. Ojciec kilkakrotnie powoływał się szczególnie na jeden list, w którym Chopin porównuje siebie do grzyba. Czy Donna nie wie przypadkiem, gdzie mógłby dowiedzieć się o takich rzeczach?
Rozbawiona powiedziała mu, że tak się składa, iż właśnie kilka tygodni temu jeden z wykładowców przeczytał im ten list podczas zajęć z historii fortepianu.
Z trudem kryjąc podniecenie, zapytał ją wtedy, czy mógłby od czasu do czasu chodzić z nią na zajęcia, żeby podkuć się trochę i zaimponować ojcu. Zdziwiona i ucieszona jego niespodziewanym zainteresowaniem światem, którego do tej pory unikał, Donna zgodziła się zabrać go ze sobą na najbliższe zajęcia z historii fortepianu.
Następnego dnia, w nadziei, że wydobędzie od Wali nazwisko i adres człowieka, który zrobił jej prowokacyjne zdjęcie, Osten wstąpił do apartamentu ojca na Manhattanie pod pretekstem, że musi sprawdzić coś w bibliotece Gerharda Ostena do pracy semestralnej, którą właśnie pisze. Wybrał moment, kiedy wiedział, że ojciec będzie w swoim biurze w Etiudzie Klasyków.
Pokojówka poszła go zaanonsować i wróciwszy po chwili, wprowadziła go do siłowni, w której były różne urządzenia odchudzające i wzmacniające mięśnie jak również dwie małe łaźnie parowe. Ten pokój był prezentem urodzinowym dla Wali od ojca Ostena. Ubrana jedynie w szyfonowy szlafrok, spod którego prześwitywał zarys piersi i ciemny trójkąt łonowy, Wala pedałowała powoli na stacjonarnym rowerze, podczas gdy zestaw przyrządów pomiarowych rejestrował prędkość pedałowania, ciśnienie krwi, puls, przebieg oraz ilość spalonych kalorii.
Zakłopotany jej negliżem, który obudził w nim wspomnienie Majteczek Nastroju, powiedział, że zaczeka w bibliotece. Skierował się do wyjścia, ale rozbawiona i mile połechtana jego skrępowaniem Wala poprosiła, żeby dotrzymał jej towarzystwa, zanim osiągnie wymagany przebieg. Wściekły na siebie, że niepokoi go jej fizyczna obecność, usiadł na ławie i zdobył się na wysiłek prowadzenia niezobowiązująco przyjacielskiej rozmowy.
Wala straciła na wadze. Zauważył, jak wąska i wcięta stała się jej kibić, jak gładka była jej lekko opalona skóra. Zapuściła włosy i teraz obfite fale loków spadały jej na ramiona i piersi. Ciemne brwi i rzęsy nawet bez makijażu podkreślały błękit jej oczu i delikatny róż warg.
Po zdawkowych pytaniach o jego studia Wala podjęła wątek swoich osiągnięć w jeździe figurowej na lodzie. Oznajmiła mu, że ma niewątpliwy talent. Za każdym razem, kiedy ślizga się na lodowisku w Rockefeller Center, zbierają się tłumy i ludzie robią jej zdjęcia. Otrzymała kilka ofert zagrania w filmie od producentów, którzy ją tam widzieli. Ale, westchnęła omdlewająco, całe to okazywane jej zainteresowanie rozzłościło jedynie Gerharda i rozpaliło w nim zazdrość i podejrzli-
wość. Zsuwając z siebie szlafrok i wchodząc do łaźni parowej, poprosiła Ostena, żeby nie powtarzał tego, co mu powiedziała. Obiecał, że tego nie zrobi, i kiedy kilka minut później wyszła naga z łaźni i zupełnie świadomie, był o tym przekonany, podeszła do szafy, żeby wyjąć świeży szlafrok, odwrócił uprzejmie głowę. Powiedziała mu, żeby zaczekał, aż weźmie prysznic, a kiedy zamknęła drzwi do łazienki, Osten poszedł do pokoju ojca, usiadł na brzegu łóżka i wziął ze stolika nocnego zdjęcie, które było celem jego wizyty.
Jak tylko na nie spojrzał, wiedział, że się nie myli: podobieństwo między pozą Wali a pozą kobiety z Białego Domu było uderzające.
- Co o tym myślisz? - spytała Wala.
Odwrócił się i zobaczył ją stojącą przed nim w przeźroczystym peniuarze.
- Myślę, że jest piękne - odpowiedział, patrząc na fotografię.
- Nie mówię o zdjęciu, głuptasie, ale o tym - wskazała peniuar. - Twój ojciec kupił go dla mnie podczas naszej podróży poślubnej w Paryżu.
- Uroczy, Wału - zapewnił ją. - Wyglądasz w nim jak.... Olga z Eugeniusza Oniegina.
- Olga! To niezbyt miłe, Jimmy! - skarciła go Wala, po czym zacytowała Puszkinowski opis Olgi.
W tej Wandykowskiej, tej rumianej
Pulchnej Madonnie, tują masz:
Ten glupi księżyc malowany
Na głupim niebie to jej twarz.7
Osten poczuł, że oblewa go rumieniec.
- Nie to miałem na myśli, Wału - powiedział. - Chciałem powiedzieć... jak Madonna, to wszystko! Ale powiedz mi, kto zrobił to zdjęcie? Jest wspaniałe!
- Tak naprawdę, nic cię to nie obchodzi. Po prostu zawstydziłeś się jak mały chłopiec.
Udając, że chce odświeżyć sobie w pamięci okoliczności, w jakich zrobione zostało zdjęcie, usiadła koło niego i nachyliwszy się, by spojrzeć mu przez ramię na fotografię, przycisnęła swoje piersi do jego pleców i dotknęła włosami jego policzka.
Zapytał ponownie obojętnym tonem o autora zdjęcia, a Wala, przekomarzając się z nim, spytała chrapliwym szeptem, dlaczego go to ciekawi. Nawet zazdrosny z natury Gerhard Osten nigdy jej o to nie pytał. Czyżby Jimmy, droczyła się dalej, był zazdrosny o jej fotografa?
W obawie, że nalegając zbyt obcesowo nigdy nie wyciągnie z niej prawdy, nie ponowił pytania, ale uśmiechnął się dobrodusznie i odłożył zdjęcie na nocny stolik. Czując, że Osten chce wstać i wyjść, Wala wyciągnęła rękę i opierając się o niego, sięgnęła po fotografię. Przyglądała się jej przez chwilę w zamyśleniu, po czym wyjaśniła, że tak wyglądała zaraz po przybyciu do Ameryki ze Związku Radzieckiego. Chociaż jej fryzura może wydawać się nowojorczykom prowincjonalna, powiedziała jakby na usprawiedliwienie, tuż przed wyjazdem czesała ją najlepsza fryzjerka w Leningradzie.
Osten milczał, przypatrując się z uznaniem fotografii, aż w końcu Wala wyznała kokieteryjnie, że mężczyzna, który ją zrobił, był w niej zakochany. Ich miłość, zapewniła Ostena, skończyła się na długo przed tym, jak spotkała Gerharda, ale nadal są dobrymi przyjaciółmi. Przysunęła się bliżej, napierając na jego plecy i uda. Osten wiedział, że jeśli ją teraz zrazi, nigdy nie powie mu, kim był ten mężczyzna. Czekając, aż zacznie mówić, wdychając jej perfumy i czując narastające w niej podniecenie, był świadom, że jej bliskość zaczyna na niego działać. Odwrócił się do niej, objął ją jedną ręką i delikatnie przysunął do siebie, aż jej głowa spoczęła na jego ramieniu, a włosy połaskotały go w policzek. Na twarzy i szyi Wali pojawiły się wypieki, Osten usłyszał jej przyspieszony oddech. Wciąż trzymała między nimi zdjęcie, i dopiero, kiedy odłożyła je na nocny stolik, wzięła w dłonie twarz Ostena i zbliżyła ją do swojej. Rozchyliła usta i zajrzała mu w oczy, i wtedy zobaczył, jak były piękne i niewinne. Jeśli kiedykolwiek czuł do niej niechęć, pomyślał, to na pewno nie w tej chwili.
Kiedy już miał ulec podnieceniu, przyszedł mu na myśl ojciec, którego zabarwione starczym fioletem wargi całowały ją zaledwie kilka godzin wcześniej, a usiane brązowymi plamami ręce trzymały w objęciach tak samo jak teraz on. Wstrząsnął nim dreszcz obrzydzenia. Delikatnie wyswobodził się z jej uścisku i wstał z łóżka. Wala również wstała bez słowa i otuliła się szczelniej peniuarem.
Nie rozumiejąc, dlaczego ją zostawił, poszła za nim do biblioteki i patrzyła, jak zdejmuje z półek kilka książek, przegląda je, po czym odkłada po kolei na swoje miejsce. Żeby go zatrzymać, spytała, czy nadal chce wiedzieć, kto zrobił jej zdjęcie, i nie czekając na odpowiedź, tak jak to było w jej zwyczaju, powiedziała, że zrobił je Patrick Domostroy, jej stary przyjaciel, który przedstawił ją Gerhardowi Ostenowi tego samego wieczoru, kiedy poznała Jimmy'ego i Donnę.
Teraz dopiero Osten był naprawdę zdziwiony. Czy Domostroy miał coś wspólnego z listami z Białego Domu? Czy to on zrobił zdjęcia nagiej kobiety?
Kiedy przyglądał się fotografiom przez szkło powiększające i przy pomocy specjalnego wykrywacza szukał na nich odcisków palców, odkrył ze zdumieniem, że jedyne odciski palców, jakie się na nich znajdowały, należały do niego. Czy brak odcisków palców był dziełem przypadku, zapytywał sam siebie, czy też autorka listów tak bardzo chciała zachować w tajemnicy swoją tożsamość, że wytarła je z odbitek?
Następnie zaniósł polaroidy do laboratorium fotograficznego i kazał powiększyć na poczekaniu każde zdjęcię do rozmiarów otwartej gazety. Powiększenia jeszcze bardziej wydobyły tajemnicze, porywające piękno naturalnych proporcji ciała dziewczyny i im dłużej się jej przypatrywał, tym bardziej zachwycała go szokująca czystość jej seksualnego zatracenia. Długie, gęste włosy, które na wszystkich zdjęciach skrywały jej twarz, na wielu były misternie ułożone, tak by zasłonić linię ramion. Myśl, że dziewczyna z fotografii może na zawsze pozostać bez twarzy i nazwiska, doprowadzała go do szału i zaczął metodycznie, wręcz obsesyjnie studiować jej szyję, piersi, linię brzucha, kształt ud, w nadziei, że odkryje znamię, skazę, coś, co pewnego dnia będzie mógł porównać z ciałem z krwi i kości.
Zauważył niezwykłe rozmiary brodawek jej piersi. Tylko raz wcześniej widział takie sutki: u byłej kochanki, mężatki, która w tym czasie była w szóstym miesiącu ciąży. Jednakże nic w kształcie ciała nagiej piękności z Białego Domu nie wskazywało na ciążę.
Podczas niespodziewanej wizyty w mieszkaniu ojca Ostenowi udało się zostać na chwilę samemu w sypialni i sfotografować szybko zdjęcie Wali. Następnego dnia wywołał je, powiększył i porównał z odbitką zdjęcia, które przypominało. Mimo że Wala była ubrana, a kobieta z Białego Domu naga, i mimo że obie zostały sfotografowane w zupełnie różnym otoczeniu, kiedy położył oba zdjęcia koło siebie, podobieństwo w kącie ustawienia aparatu i pozie obu modelek nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Jednakże, choć wydawało się mało prawdopodobne, aby dwaj fotograficy ujęli swoje modelki pod dokładnie tym samym dziwacznym, prawie perwersyjnym kątem, Osten uznał, że nie było to wykluczone.
Kiedy roztrząsał w myślach te problemy, do jego dotychczasowych zmartwień dołączyło nowe. Donna oznajmiła mu, że zbiera się na odwagę, by skontaktować się z Patrickiem Domostroyem. Chciała prosić go, żeby posłuchał jej gry i przeanalizował jej technikę. To, stwierdziła, pomoże jej podjąć decyzję, czy ma wziąć udział w konkursie pianistycznym w Warszawie. Międzynarodowy Konkurs Chopinowski odbywa się jedynie raz na cztery lata, jeśli zatem nie spróbuje w tym roku, powiedziała, może już nie mieć drugiej szansy.
Osten był przekonany, że Domostroy wykorzysta taką okazję, by zaciągnąć ją do łóżka, ponieważ na przyjęciu, na którym się spotkali, nie ukrywał, że Donna mu się podoba. Pomyślał również, że Donna może niechcący dostarczyć Domostroyowi informacji, które pozwolą ustalić tożsamość Goddarda. Musiał jednak przyznać, że nie miał dobrego powodu, by odradzać jej kontaktów z Domo-stroyem. Zresztą, jeśli nie odgadła o nim więcej, niż się przyznawała, czy mogłaby powiedzieć Domostroyowi coś, co by go zdradziło? Na tyle, na ile znał samego siebie, wiedział, że nie ma zwyczaju mówić przez sen.
W międzyczasie wybrał się do Leitmotiy, Inc., najlepiej zaopatrzonego sklepu w Nowym Jorku ze sprzętem ratunkowym i detektywistycznym do śledzenia, obstawiania i podsłuchu, w którym zaopatrywali się zamożni prywatni detektywi, jak również troszczący się o swoje bezpieczeństwo bogaci Amerykanie, Latynosi i Arabowie. Kupił uruchamiany głosem miniaturowy magnetofon, który mógł nagrywać non stop przez dwanaście godzin oraz paraboliczny mikrofon, wychwytujący, zgłaśniający i nagrywający dźwięki z odległości pół kilometra.
W nadziei, że odszuka kobietę z Białego Domu, zanim ona odnajdzie jego, Osten stał się częstym gościem w Juilliard. Przyglądał się uważnie studentkom uczęszczającym na zajęcia z historii fortepianu, na których omawiano listy Chopina.
Posługując się zdjęciami z Białego Domu jako kryterium porównawczym, szybko wyeliminował wszystkie te, których kształty wyraźnie różniły się od figury kobiety na zdjęciach, i w końcu zawęził liczbę kandydatek do sześciu osób. Od tego momantu zdjęcia nie były już pomocne. Mówiły mu jedynie, że autorka listów z Białego Domu była biała. Wszystko inne: wzrost, waga, wymiary, znaki szczególne zamazywał sposób upozowania, gra świateł i cieni na jej ciele oraz kąt ustawienia kamery, który albo skracał, albo wydłużał długość jej kończyn. Niemniej jednak, po dłuższej obserwacji, przynajmniej trzy z sześciu kandydatek wydały mu się stosunkowo bliskie w typie fizycznym do obiektu jego poszukiwań. Jedynym sposobem, aby upewnić się, że jedna z nich była kobietą, której szukał, było poznać ją w sytuacji intymnej: poznać nie tylko jej ciało, które może przypominać tuzin innych, ale również jej umysło-wość, wiedzę muzyczną, gust, myśli i skojarzenia. Nawet wtedy proces identyfikacji nie będzie łatwy, ponieważ wszystkie jego domysły miały co najmniej słabą podstawę. A jeśli podobieństwo między obiema fotografiami jest przypadkowe? A jeśli okaże się, że kobieta, którą wybierze do przepytywania, nie ma żadnego związku z Białym Domem czy kimkolwiek, kto się za tym kryje?
Po chwili uświadomił sobie największy ze wszystkich problem: jeśli jedna ze studentek z Juilliard była tą, która do niego pisała, to czy rozpytując zbyt otwarcie o sprawy, jakie poruszała w swoich listach, nie wpadnie w pułapkę, którą na niego przygotowywała ona lub ktoś za jej plecami? Czy nie da jej do zrozumienia, że jest Goddardem, zanim upewni się, że ona jest autorką listów z Białego Domu? Czy był przygotowany na takie ryzyko, i to w dodatku w Juilliard, prawdziwej kuźni plotek świata muzycznego? Poza tym, jeśli umówi się z którąś z tych kobiet na rozmowę, jak wytłumaczy Donnie, gdyby się o tym dowiedziała, swoje nagłe zainteresowanie jej uniwersyteckimi koleżankami? Czy był gotów zaryzykować utratę Donny dla odnalezienia autorki listów z Białego Domu?
Fakt, że Patrick Domostroy mógł zrobić zdjęcia tej kobiety, stwarzał dodatkową komplikację. Nawet jeśli to on je zrobił, nie musiał wiedzieć, do jakiego celu zostały wykorzystane. A zapytany, dlaczego miałby wyjawić mu tożsamość modelki? Z drugiej strony, jeśli Domostroy je zrobił i znał cel, do jakiego miały zostać użyte, wówczas albo kobieta była narzędziem w jego rękach, albo on w jej, i każda próba wypytania go o to przez Ostena automatycznie wzbudziłaby w nim podejrzenie. Gdyby poszedł do Domostroya i zaczai pytać go o rzeczy, które mógł znać z listów jedynie Goddard, czy nie przyznałby się, że sam jest Goddardem? Czy był przygotowany, by podjąć takie ryzyko z Patrickiem Domostroyem, moralnym bankrutem, i narazić się na szantaż?
Podczas swoich wizyt w Juilliard na zajęciach z historii fortepianu Osten stwierdził, że jedna z jego trzech kandydatek jest szczególnie interesująca. Nazywała się Andrea Gwynplaine. Była koleżanką Donny ze studiów, wystarczyła więc delikatna sugestia, by pewnego dnia Donna przedstawiła go jej w szkolnej kafeterii, w której lubił przesiadywać, studiując powierzchowność swoich kandydatek na nagą piękność z Białego Domu.
Z początku Andrea wydała się Ostenowi nieco wyższa i może nieco szczuplejsza od kobiety z Białego Domu, z drugiej strony wiedział, że dziwny kąt, pod jakim zrobiono zdjęcie, zniekształcił figurę tajemniczej nieznajomej. Miał wrażenie, że rozpoznaje u Andrei lekko kanciastą linię ud nagiej modelki, chociaż naturalnie falujące włosy dziewczyny różniły się od włosów nagiej piękności ze zdjęcia. Im bardziej wydawało mu się, że może zidentyfikować kobietę, której szukał, tym bardziej ekscytowała go perspektywa poznania umysłowo-ści Andrei, albowiem jeśli była autorką listów do God-darda, jej umysł był dla niego nieskończenie bardziej ekscytujący niż jej ciało.
Jakże różniła się od Donny, myślał. Donna była posągowa, jej cielesność ostentacyjna; Andrea była kobieca i stylowo dojrzała. Ciemny kolor skóry Donny, jakby nie przepuszczający światła, wydawał się z niej wychodzić i w niej zatrzymywać, zaś ciało Andrei, promieniujące jak światło, które na nie padało, pieściło oczy Ostena łagodnym blaskiem. W sposobie bycia Donna była zdecydowana, pewna siebie; Andrea była po prostu żywa. Uroda Donny zmuszała do zwrócenia na nią uwagi, Andrea tylko ją przyciągała. A w końcu nikła szansa, że Andrea może być kobietą z Białego Domu, napełniła Ostena tęsknotą za nią. Już nie pragnął Donny.
Wyobrażał sobie, że przyszedł do autorki listu jako do kobiety, którą zawsze chciał mieć; kobiety, którą prawie znalazł - i stracił - w Leili. Czy to możliwe, że odnajdzie jaw Andrei?
Musiał upomnieć się, że ma działać ostrożnie. Jeśli Andrea była jego nagą pięknością bez twarzy, pod żadnym pozorem nie może zdradzić się przed nią, kim jest, skoro bowiem napisała listy, które otrzymał, z pewnością spodziewała się, że w każdej chwili podejdzie do niej Goddard, i każde nagłe zainteresowanie nią może wzbudzić jej czujność.
Mimo to chciał ją poznać. Ciągnęło go do niej nie tylko dlatego, że mogła napisać te niezwykłe listy, ale także ponieważ sama w sobie była kusząca. Wszelako jedna uporczywa myśl odstręczała go od niej: myśl o Patricku Domostroyu.
Jeśli Domostroy zrobił zdjęcia kobiecie z Białego Domu, i jeśli tą kobietą była Andrea, wówczas Osten musiał liczyć się z możliwością, że człowiek, którego intensywnie nie znosił, był przyjacielem tej pięknej kobiety, może nawet jej kochankiem, w każdym razie osobą pozostającą z nią w na tyle intymnych stosunkach, by zrobić jej wysoce kompromitujące zdjęcia w stanie seksualnego szaleństwa. Sam Osten pragnął tak bardzo intymnego związku z Andrea, że aby nawiązać z nią więź emocjonalną, uznał, że musi podjąć ryzyko i rozstrzygnąć, czy była, czy nie była autorką listów, a jeśli tak, czy Domostroy był tym człowiekiem, który ją sfotografował.
III
Po wysłaniu listów wszystko zależało od Goddarda. Ufając instynktowi Domostroya oraz jego zapewnieniom, że listy zawierają wystarczająco dużo wskazówek, by doprowadzić do niej Goddarda, Andrea miała nadzieję, że Goddard nie będzie tracił czasu, i żeby zrobić dla niego miejsce, Domostroy, tak jak to wcześniej uzgodnili, opuścił jej mieszkanie i przeniósł się z powrotem do swojego pokoju w Old Glory.
Przywitały go zatęchła woń starej skóry oraz warstwy kurzu i cały pierwszy dzień spędził na sprzątaniu swojego lokum, sprawdzaniu wszystkich bezpieczników i alarmów oraz nastawianiu dziesiątków elektronicznych urządzeń, których dźwięki o wysokiej częstotliwości odstraszały szczury, trzymając te nieprzyjacielskie gryzonie w bezpiecznej odległości. Drugiego wieczoru ściągnął pokrowiec z fortepianu w sali balowej i improwizując aranżacje hiszpańskich piosenek Goddarda grał tak długo, aż opadła go senność. Myślał, że z dala od komfortu mieszkania Andrei będzie się czuł pusty i opuszczony, ale ku swemu zdziwieniu w miarę upływu dni ogarniał go coraz lepszy nastrój, jakby wróciwszy do stanu samotności, mógł nagle wyruszyć w kolejną podróż, na jaką tylko miałby ochotę.
Tymczasem Andrea czekała na pojawienie się Goddarda lub kogoś, kto by go reprezentował. Obserwowała zachowanie wszystkich dookoła i dzwoniła o dziwnych porach do Domostroya, prosząc o spotkanie w hotelowych holach, kawiarniach czy muzeach dla przedyskutowania swoich odkryć i podejrzeń. Stosowała przy tym zawsze nadzwyczajne środki ostrożności, aby upewnić się, że nie jest śledzona.
Domostroy nie wiedział, czy spotyka się z nim, ponieważ nudzi się bez towarzystwa kochanka, czy dlatego że nie chce wypuścić go z rąk. Chociaż cieszył się, że znowu jest niezależny, mieszkając samotnie, słuchając dobrej muzyki, dużo czytając i cztery razy w tygodniu grywając u Kreutzera, a tymczasem rozglądając się za innymi zajęciami, przyrzekł Andrei, że kiedy tylko będzie go potrzebować, stawi się, żeby jej pomóc. Andrea obiecała, że w zamian za to od czasu do czasu spędzi z nim noc.
Wkrótce po tym, jak się od niej wyprowadził, spotkali się w salach muzycznych Muzeum Metropolitalnego. Kiedy przechadzali się między gablotami wystawowymi, Domostroy poczuł, że znowu jej pragnie. W luźnej bluzce, obcisłych dżinsach i sandałach na wysokim obcasie wyglądała jak uosobienie uwodzicielskiej studentki. Rozdarty między pożądaniem i pogardą dla swojej seksualnej zależności zrozumiał, że ciągle nie jest od niej wolny.
- Jak ci się żyje w Old Glory? - spytała Andrea.
- Dobrze, ale tęsknię za tobą - odparł apatycznie. Nie zareagowała na jego słowa i zatrzymała się przed kolekcją antycznych lir.
- To coś dla ciebie. - Wskazała instrumenty o dziwnych kształtach i przeczytała na głos podpis: - „Kissar, lira afrykańska. W Afryce Środkowej pudło liry robiono z dyni, łupiny orzecha kokosowego lub, jak w tym przypadku, czaszki ludzkiej. Niekiedy jej ramiona były rogami gazeli”.
Domostroy cofnął się na widok trupiej główki kissaru. Góra czaszki była ścięta i obciągnięta skórą, wokół czubka dla dekoracji przyszyto kępki ludzkich włosów, a dla rezonansu spód czaszki wyłożono ściśle przylegającą cienką wysuszoną skórą.
Andrea podążyła za jego wzrokiem.
- Sądząc po kolorze włosów, właściciel czaszki był białym. Tym gorzej dla niego - zauważyła spokojnie.
-
Swoją drogą, mówiąc o białych ludziach i afrykańskich
gazelach, dowiedziałam się, że masz kolejną wielbicielkę w
Juilliard. Donnę Downes, czarną pianistkę.
Nigdy
mi o niej nie wspominałeś.
-
Widziałem ją tylko raz, przelotnie, na przyjęciu Etiudy Klasyków
- odparł Domostroy. Pamiętał ją dobrze i zawsze żałował,
że pozwolił, aby czas i wydarze
nia
zneutralizowały jego pamięć o niej. Żałował, że nie posłuchał
swojego pierwotnego impulsu i nie nawiązał z nią romansu. - Skąd
wiesz, że jest moją wielbicielką? - zapytał.
- Donna siedziała ze mną wczoraj w kafeterii i... uwaga, uwaga!... Trzymała w swojej małej czarnej rączce twoje płyty wydane przez Etiudę Klasyków!
- Jej ręka może być mała i czarna - powiedział Domostroy - ale z pewnością jest wielka, kiedy gra na fortepianie.
- Ale nie tak wielka jak jej cyce - zauważyła Andrea. - W każdym razie zapytałam naszą kokosową damę, co o tobie myśli.
-
Mam nadzieję, że nie powiedziałaś jej, że się znamy
-
warknął. - Nie zapominaj o naszym planie. Dopóki nie otrzymamy
wiadomości od Goddarda, nikt, ale to nikt,
nie
może wiedzieć...
- Oczywiście, że jej nie powiedziałam – przerwała mu Andrea. - Ale nie ma nic złego w prowadzeniu rozmowy o twojej muzyce. Zna ją wielu studentów w Juilliard.
- I co panna Downes miała do powiedzenia na temat mojej muzyki?
- Nie miała okazji, żeby coś powiedzieć, ponieważ przyszedł po nią jej chłopak, Jimmy Osten, i zamilkła.
- Ach, tak - powiedział Domostroy - mały Jimmy Osten!
Znasz go? - spytała Andrea.
- Niezbyt dobrze. Jego ojciec był przez lata moim wydawcą. Kiedy go odwiedzałem, co jakiś czas natykałem się na Jimmy'ego. Był tak cichy i zamknięty w sobie jako dziecko, że nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Teraz wyrósł, ale nadal nikt go nie zauważa.
- Z wyjątkiem jednej osoby. Donny.
- A czego się spodziewasz? Zamierza zostać pianistką koncertową i potrzebuje wydawcy muzycznego. Pamiętaj, że ojciec Jimmy'ego, miły stary cap, jest właścicielem Etiudy. Ale jego dzieciak wydaje się być zimny jak ryba... zupełnie pozbawiony uczuć.
Jego słowa zaniepokoiły Andreę.
- Skąd wiesz, że nie ma uczuć? Czy Donna powiedziała ci to na przyjęciu?
-
Nie musiała - odparł Domostroy. - Tego wieczoru, kiedy poznałem
Donnę, mieliśmy z Jimmym małą kłótnię na temat muzyki i
chociaż wściekł się na mnie, czy też na nią, za to, że się ze
mną zgodziła, nie potrafił zebrać się, żeby to powiedzieć.
Biedny poskromiony
kogucik!
- Roześmiał się. - A może kukułka?
- To nie fair naśmiewać się z niego dlatego, że ma defekt głosu.
- Kogo obchodzi jego głos? Mówię o nim. – Zacytował Wordswortha:
Kukułko, czy cię ptakiem zwać,
Czy też wędrownym głosem?
Pieszczochu wiosny, witaj mi!
Nie jesteś dla mnie ptakiem,
Ale zagadką, głosem mdłym
Lub niewidzialnym znakiem!
- Zadziwia mnie twoja trywialność. Poza tym Jimmy na pewno nie jest niewidzialny! Jest zdecydowanie przystojny - powiedziała Andrea. - Piękny uśmiech. Delikatne oczy. Jedwabiste blond włosy. I wydaje się być sentymentalny. - Urwała, a po chwili dodała przymilnym tonem: - Ale pozwól mi opowiedzieć ci historyjkę o Donnie, twojej murzyńskiej wyznawczyni.
Kilka lat temu kręcił się po Juilliard facet o imieniu Marcello. Był biały, zbudowany jak deskowicz, wysoki, smukły, uprzejmy, zawsze uśmiechnięty i nigdy nie wykonał ruchu, żeby umówić się z kimś na randkę. Ale sterczał dalej z tym ogromnym, i wierz mi, bardzo widocznym instrumentem w swoich dżinsach, jakby stał na warcie, jakby czekał na kogoś, kogo jeszcze nie spotkał, i nie mogłyśmy odgadnąć, kto to może być.
Niektórym dziewczynom, między innymi i mnie, podobały się jego uroda i maniery. Fantazjowałyśmy na temat jego niewinności, mając nadzieję, że wciąż czeka na swoją wymarzoną ukochaną, która delikatnie zaprowadzi go do łóżka. Ale on zachowywał dystans. W końcu, kiedy wszystkie zrezygnowałyśmy z niego, znalazł swoją prawdziwą miłość. Była nią Donna Downes! Prawdziwy policzek w nasze białe twarze. Donna miała stypendium za bardzo dobre wyniki w nauce i była laureatką prawie każdej nagrody pianistycznej, jaką można było zdobyć, w tym Nagrody Elisabeth Weinreich-Levinkopf. Zanim się zorientowałyśmy, Donna i Marcello zaczęli ze sobą chodzić. Nasza zazdrość w końcu wygasła i pochłonęły nas nasze studia, kochankowie i dojazdy na uniwersytet.
I wtedy zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Jeden z moich przyjaciół powiedział mi, że jest przekonany, iż nasz Marcello to w rzeczywistości gwiazdor porno znany pod pseudonimem Dick Longo i występujący w setkach porno filmideł, wideo-special i filmach hard porno, które można zobaczyć w kinach peep show w centrum miasta.
Następnego dnia mój przyjaciel zabrał mnie do jednego z wideo seks-klubów na Times Sąuare, gdzie w intymnej atmosferze kabiny obejrzeliśmy wszystkie sterczące atrybuty Dicka Longo w Grze organu, jednej z jego bardziej nieprzyzwoitych seksualnych eskapad. Nie było żadnej wątpliwości: Dickiem Longo był Marcello.
Natychmiast kupiłam kopię filmu i następnego dnia zaprosiłam wszystkie dziewczyny, którym kiedyś się tak podobał, na pokaz mojego nabytku. Wyobraź sobie ich radość, kiedy zobaczyły w całej okazałości jego wspaniale rozwinięte części ciała. - Przerwała.
- A co z Donną Downes? - spytał Domostroy. - Myślisz, że przez cały czas wiedziała, kim jest?
Andrea wzruszyła ramionami.
-
Jedyne,
co wiem, to to, że Donna też przyszła na film
i razem z nami oglądała wyrafinowane sztuczki nagiego
Dicka i jego bardzo sterczącego długiego kutasa.
Podczas seansu zerkaliśmy co jakiś czas na nią, kiedy
patrzyła na ekran. No cóż, muszę przyznać, że atramentowa
wiedźma żadnym drgnieniem twarzy nie zdradziła
swojego zaskoczenia tym, co zobaczyła, i nikt z
nas nie śmiał zapytać, czy wiedziała już wcześniej, że
pieprzył
ją najbardziej znany w kraju gwiazdor porno. W
każdym razie zaraz potem nasza Czarna Orchidea zaczęła
ostentacyjnie pokazywać się z Marcellem i chodziła
z nim jeszcze przez kilka miesięcy. Oczywiście, żeby
zrobić nam na złość - dodała, uśmiechając się
złośliwie.
- A może dlatego, że była w nim zakochana - zasugerował Domostroy.
- Zakochana? W gwiazdorze filmów porno? – Andrea roześmiała się. - To niemożliwe. Nie, jeśli lubi sentymentalnych chłopców w typie Jimmy'ego Ostena. Jimmy nie może różnić się bardziej od Dicka Longo!
- Nie bądź taka pewna - powiedział Domostroy. - Pornografia i sentymentalizm idą ręka w rękę. Obie kłamią na temat seksu. Ale opowiedz mi więcej o Jimmym i Donnie.
- Niewiele jest do opowiedzenia - stwierdziła Andrea. -Jak na mieszaną barkarolę wydaje się, że jest im ze sobą dobrze. Ale wszyscy zastanawiamy się, czy Królowa Bantu nie tęskni za Dickiem z dawnych dni. - Uśmiechnęła się nieprzyjemnie.
- To nie fair wyśmiewać się z Jimmy'ego tylko dlatego, że nie może mierzyć się z Panem Longo - przedrzeźniał Andreę Domostroy.
- Nie wiadomo, czy nie może - roześmiała się Andrea. - Może Jimmy ma wokoło mnóstwo kobiet. Wiem, że często przebywa poza Nowym Jorkiem. Zdaje się, że nie znosi swojej młodej bolszewickiej macochy, i chyba z wzajemnością. Właśnie dopiero co wrócił do miasta.
- Powiedz mi... czy Donna wydaje się być szczęśliwa z Jimmym? - zapytał Domostroy.
- Nie umiem powiedzieć. W tej chwili nasza biedna siostrzyczka denerwuje się, czy ma wziąć udział w Konkursie Chopinowskim, czy nie. Widać, że ją to kusi. Wszyscy wiemy, co znaczyła wygrana w Moskwie dla innej absolwentki Juilliard, van Cilburn!
Obraz Donny Daves w sukni wieczorowej, kłaniającej się odświętnie ubranej europejskiej publiczności ożywił fantazję Domostroya. Tak bardzo chciałby z nią być w Warszawie, mieście, w którym studiował, jak nauczyciel z uczennicą, kochanek z kochanką, uspokajać ją w drodze do sali koncertowej, przysłuchiwać się jej grze w pokoju ćwiczeń ostatni raz przed wyjściem na scenę, sprawdzić, czy jej ulubiony fortepian jest odpowiednio ustawiony na scenie, słuchać ze wstrzymanym oddechem jej występu, a następnie wziąć ją w ramiona chwilę po jej triumfie.
- Podoba ci się, prawda? - spytała Andrea.
- Donna Downes?
- Tak, Donna Downes. - W głosie Andrei nie było niechęci.
- Podoba mi się jej uroda. Pokaż mi mężczyznę, któremu się nie podoba! - odparł, udając, że już wyrzucił Donnę ze swoich myśli.
Andrea przyglądała mu się bezczelnie.
- Myślisz, że Donna byłaby posłuszną uczennicą w jednym z twoich seks-klubów?
- Z tego, co zauważyłem, Donna Downes na pewno nie należy do posłusznych - odparł. - Zapytaj Jimmy'ego.
- Pytam ciebie - powtórzyła, a kiedy nie odpowiedział, ciągnęła dalej: - A jeśli nikczemna rozpustnica miałaby się tobie oddać? - Równo akcentowała słowa.
-
Zresztą,
Donna już jest niewolnicą... muzyki białego człowieka.
Jako niegdysiejszy mistrz tego gatunku, czy nie
jesteś jej potencjalnym władcą? - Przerwała i spoj
rzała
mu twardo w oczy. - Pomyśl, jaką sensację wzbudziłaby w
Polsce twoja czarna niewolnica, grając Poloneza
As-dur podczas konkursu pianistycznego! - Odczekała
chwilę dla większego efektu. - Dlaczego do niej nie zadzwonisz,
Mistrzu? - zapytała głosem napalonego seksownego
kociaka.
- Chętnie - odparł Domostroy, wpadając w żartobliwy ton. - Ale jeśli to zrobię, czy mogę liczyć, że będziesz trzymać z dala Jimmy'ego?
- To nie będzie zbyt trudne - odparła figlarnie. – Po sposobie, w jaki złoty neofita patrzył na mnie w kafeterii, nie byłabym wcale zdziwiona, gdyby umówił się ze mną na randkę.
- Jeśli się z nim spotkasz - powiedział Domostroy - uważaj na to, co będziesz mówić! Pamiętaj, kim jest, i nie zapominaj, że Nokturnowe Nagrania, które wydają Goddarda, są również dystrybutorem Etiudy Klasyków, firmy jego ojca. Świat muzyczny jest jak małe miasteczko, wszyscy ci ludzie są towarzysko powiązani, a niektórzy z nich mogą nawet znać Goddarda.
- Nadal nie powiedziałeś, czy zamierzasz zadzwonić do Donny.
- Czy to ma jakieś znaczenie?
Machnęła ręką.
- Może mieć. Co byś powiedział na to, gdybym sama się nią zainteresowała?
- No, no. Nie podejrzewałem cię o ciągoty do kobiet.
- Nie mam żadnych przesądów seksualnych - oznajmiła złowieszczo. - Ale lepiej, żeby nie wchodziła mi w drogę.
- Nie wchodziła ci w drogę? - zaniepokoił się Domostroy. - Jeśli podobasz się Jimmy'emu, Donna nie jest przeszkodą. A jeśli nie...
- Kto mówił o Jimmym? Słuchaj, widzę, że ona ci się podoba, i nie chcę, żeby ta czarna pizda kręciła się koło ciebie. Czy wyrażam się jasno? - zapytała. - Dopóki nie dowiem się, kim jest Goddard, nie możemy tracić ze sobą kontaktu, nieprawda, partnerze? - Szyderczy uśmieszek igrał na jej ustach. - Chociaż wróciłeś do Old Glory, chcę wiedzieć, że jesteś w zasięgu mojej ręki.
- Jako partner na jedną noc?
- A jak myślisz?
- Myślę - powiedział, udając, że bierze jej słowa za dalszy ciąg żartów - że na miejscu Donny nie zainteresowałbym się tobą.
Andrea wyczuła jego nastrój.
-
Ale
nią nie jesteś. Nie dość, że ta biedaczka jest Murzynką,
to jeszcze nie czuje się pewnie jako artystka. I
tak nasza brunatna dama jest seksualnym odmieńcem, i
to w dodatku napalonym. Zrobi wszystko, żeby być kochaną.
Czuć się potrzebną. Stać się równą... choćby tylko w oczach
kochanki. - Drażniła się z nim. – Jako kobieta
wiem więcej o tej flirciarze, niż ty się kiedykolwiek
dowiesz. Założę się, o co chcesz, że w każdej chwili
mogę
mieć tę czarną perłę w swoim łóżku.
- Za to ja jako mężczyzna wiem więcej niż ty o Goddardzie - odparł, hamując złość. - i nawet jeśli jest zawoalowanym arabskim szejkiem, wątpię, żeby spodobała mu się prymitywna amerykańska lesbijka.
To, co Andrea powiedziała o Donnie, przywołało w Domostroyu wspomnienie kobiety, którą znał kilka lat wcześniej i której jeszcze nie zapomniał. Był u szczytu kompozytorskiej i pianistycznej sławy, i prawdopodobnie dlatego, że jego nazwisko i podobizna pojawiały się stale w środkach masowego przekazu, wytwórnia filmowa poprosiła go, by zagrał rolę rosyjskiego kompozytora w epickim filmie hollywoodzkim. Uznawszy, że takie doświadczenie może ożywić jego wyobraźnię i przydać się jego sztuce, Domostroy wyraził zgodę.
Niektóre fragmenty filmu kręcono w plenerze w Hiszpanii. W tym samym czasie, gdy Domostroy i inni aktorzy przybyli do Sewilli, w Hotelu Alfonsa XII, relikcie wspaniałej przeszłości hiszpańskiej architektury, rozpoczynał się festiwal muzyki współczesnej. Miało w nim wziąć udział kilku znanych artystów i kompozytorów i Domostroy z żalem uświadomił sobie, że jego plan zdjęciowy - od ósmej rano do późnego popołudnia lub wieczora - nie pozwoli mu obejrzeć występów wielu wybitnych solistów i zespołów.
Pewnego dnia, kiedy pod uważnym okiem fryzjera, dublera, charakteryzatora i kostiumologa przygotowywał się w garderobie do kolejnego ujęcia, zobaczył na zewnątrz młodą kobietę. Rozpoznał w niej pracownicę działu rekwizytów i kostiumów i zauważył, że zajęta była lekturą programu festiwalu muzycznego.
Widział ją kilka razy wcześniej. Była ładna: miała jasną cerę i delikatne rysy. Robiła wrażenie osoby nieśmiałej, zauważył, że boi się przyłapać na sobie jego wzrok. Ta jej płochliwość peszyła go, a kobieta biorąc jego rezerwę za niechęć, starała się go unikać. Ale jemu podobała się jej powierzchowność, szczególnie sposób, w jaki się ubierała. Każdego dnia nosiła inną suknię, a każda suknia wydawała się zmieniać jej wygląd do tego stopnia, że prawie zmieniała jej osobowość.
Później, kiedy zobaczył ją posilającą się samotnie w kafeterii, usiadł naprzeciwko i zapytał, które imprezy festiwalu zamierza obejrzeć. Ucieszona jego zainteresowaniem, odpowiedziała mu na pytanie, po czym wyznała, że najbardziej fascynuje ją w festiwalu nie tyle muzyka, co obecność tak wielu kompozytorów. Dla niej, osoby nieśmiałej, komponowanie jawi się jako coś tak odległego od rzeczywistego życia, że zawsze ciekawiło ją, czy kompozytorzy też są nieśmiali. Zastanawiała się, czy zazdroszczą wykonawcom, aranżerom i innym agresywnym harpiom, korzystającym z owoców ich pracy, którzy często są bardziej uznani i wyżej opłacani niż sami twórcy. Właśnie przeczytała artykuł francuskiego psychologa, który twierdzi, że muzycy, z natury swojej pochłonięci muzyką i w niej zatraceni, o wiele bardziej niż inni ludzie zdolni są do emocjonalnego i duchowego zespolenia ze swoimi seksualnymi partnerami. Zawsze chciała wiedzieć, jakie wydarzenia i stany umysłowe inspirują artystę do skomponowania utworu.
Mimo swojego zainteresowania, czy obsesji, tajemnicą tworzenia muzyki, nigdy nie poznała ani nie spotkała na gruncie towarzyskim żadnego kompozytora. Miała nadzieję, ze festiwal w Sewilli, na który przyjeżdżało tak wielu kompozytorów, może być dla niej okazją do spotkania przynajmniej jednego z nich.
- Już pani jednego spotkała - powiedział, starając się ją rozluźnić. - Mnie. Chyba że sądzi pani, że zrobię karierę filmową! - zażartował.
Spojrzała na niego.
- Oczywiście wiem, że jest pan kompozytorem, panie Domostroy, i znam pańską muzykę. Tylko że poznałam pana w takich zwyczajnych okolicznościach!
- Zwyczajnych?
- No tak W naszym spotkaniu nie ma nic tajemniczego.
Zdumiała go jej otwartość.
- Chce pani powiedzieć, że nie ma dla pani nic tajemniczego w naszym spotkaniu, ponieważ spotkała mnie już pani wcześniej? Ponieważ widziała mnie pani na planie filmowym?
- Och, nie. Wcale nie - zaprotestowała, oblewając się rumieńcem. - To dlatego, że już pan wiedział, kim jestem, co robię i - zawahała się - nawet jak wyglądam... w tak zwyczajnych okolicznościach.
- Nadal jest pani dla mnie tajemnicą - powiedział. - Nic o pani nie wiem. Ale bardzo mi się pani podoba. Niech mi pani powie, czy naprawdę wygląda pani inaczej w innych okolicznościach?
Zawahała się przez chwilę.
- Tak - odparła zawstydzona. - Lubię ubrania. Lubię się przebierać... lubię się trochę zmieniać.
Próbując potwierdzić to, co tylko podejrzewał, zapytał, czy to z powodu zainteresowania ubraniami i kostiumami - widocznego w sposobie, w jaki ubierała się na co dzień - wybrała pracę w dziale kostiumów wytwórni filmowej. W odpowiedzi wzdrygnęła się i zaczerwieniła po szyję. Domostroy zapytał więc szybko, czy przymierzała różne historyczne kostiumy. Rozejrzała się wokół, jakby w obawie, że ktoś mógł go usłyszeć. Następnie, z płonącymi policzkami, ciężko oddychając, wstała, szykując się do wyjścia. Domostroy zatrzymał ją, kładąc delikatnie dłoń na jej ramieniu. Powiedział, że ją lubi i że nie miał zamiaru jej obrazić lub zdenerwować. Zadał jej te pytania, ponieważ odkąd zobaczył ją po raz pierwszy, ilekroć ją sobie wyobrażał - może dlatego, że był kompozytorem? - widział ją w przebraniu, w różnych kostiumach. Kiedy kobieta się uspokoiła, spytała, w jakiego rodzaju kostiumach wyobrażał ją sobie. Domostroy odparł, że zależało to od jego fantazji - czasami widział ją jako skrzypaczkę, czasami jako pielęgniarkę, striptizerkę lub osobę wchodzącą w towarzystwo.
Powiedział jej, że jeśli chce, przedstawi ją kilku kompozytorom na festiwalu, przy każdej prezentacji może mieć inną perukę, suknię i makijaż. To pozwoli przeobrażać się jej w różne kobiety, z nową aurą tajemniczości i świeżym źródłem emocjonalnej fascynacji dla każdego kompozytora, którego pozna.
Każda metamorfoza będzie również, podobnie jak komponowanie muzyki, aktem tworzenia nowej persony, komicznej opery szczerości. Pomoże jej w poszukiwaniu własnego ja oraz w odkrywaniu samej siebie. Nawet jeśli nie zajmie trwałego miejsca w wyobraźni któregoś z twórców, odczuje, że na wszystkich z nich wywarła chwilowy wpływ, a przy okazji wzbogaci również rzeczywistość Domostroya. Przyznał szczerze, że chociaż dopiero teraz to wymyślił, perspektywa wprowadzenia tego projektu w życie podniecała go i miał nadzieję, że dziewczyna weźmie w nim udział. Wyznał, że ma już pomysł na utrwalenie go w muzyce, chyba nazwie swój utwór Oktawy. Będzie to seria metamorfoz pojedynczej melodii rozbitej i przeplatanej częstymi pauzami, głosami solo oraz ciszą.
Jego słowa pochlebiły jej, nie wydawała się być ani trochę zmieszana jego planem. Przyznała, że często nosi w domu kostiumy i peruki, ale nie ma dość odwagi, by wychodzić w nich na randki. Dla niej, osoby tak nieśmiałej, może to być coś najbliższego aktorstwu, graniu co dzień - lub nawet co noc - nowej, ekscytującej roli. Wie, że niektórzy mężczyźni z działu rekwizytów i kostiumów - fryzjerzy i charakteryzatorzy - co jakiś czas pożyczają sobie peruki i ubrania, i nawet wychodzą na miasto przebrani za kobiety. Opowiadali jej o swoich eskapadach i nieraz zazdrościła im odwagi.
Pierwszego dnia festiwalu Domostroy zaprosił kobietę do kawiarni często odwiedzanej przez lokalnych muzyków. Tego wieczoru było tam również wielu zaproszonych na festiwal artystów, kilku z nich rozpoznało Domostroya i pomachało do niego lub podeszło, żeby z nim porozmawiać. Niektórzy wyrażali się z entuzjazmem o jego kompozycjach, które włączyli do swojego repertuaru, i nie uszło uwagi Domostroya, że ich hołdy zrobiły na kobiecie duże wrażenie.
Następnego dnia oznajmiła mu, że jeśli nadal ma ochotę przeprowadzić swój plan, gotowa jest wziąć w nim udział. Wybrała trzy kostiumy i kilka akcesoriów: peruki, płaszcze, chustki, buty, torebki i biżuterię.
Domostroy odparł, że jest tym zachwycony, i jeszcze tej samej nocy przejrzał listę uczestników festiwalu, wybierając trzech kompozytorów, których poznał kiedyś przy różnych okazjach. Natychmiast do nich zadzwonił i umówił się z każdym z nich o innym czasie.
Pierwszy był Amerykaninem, znanym głównie z utworów muzyki poważnej, ale również z autorstwa lekkich piosenek. Miał pięćdziesiąt kilka lat i większość swojego życia spędził w Minneapołis, gdzie niedawno zmarła mu żona. Spotkali się w barze hotelowym. Mężczyzna wydawał się zadowolony ze spotkania z Domostroyem. Kiedy zamówili drinki i zaczęli rozmawiać, Domostroy zauważył, że do baru weszła dziewczyna z rekwizytorni.
Gdyby nie opisała mu szczegółowo, jak będzie ubrana, nigdy by jej nie rozpoznał. Kręcona blond peruka pasowała jak ulał, świetny makijaż dyskretnie zmieniał kontur ust i oczu, wypożyczona czarna jedwabna suknia szykownie podkreślała dziewczęcą talię, a wypchany stanik zaokrąglił i powiększył kształty jej małych jędrnych piersi. Elegancki wizerunek uzupełniały długie rękawiczki, torebka z aligatora i buty na wysokim obcasie. Utrzymując się w swojej roli, rozejrzała się wokół, jakby kogoś szukała, z wyrazem lekkiego rozczarowania w twarzy odwróciła się do wyjścia, po czym udając nagłe zdziwienie na widok dwóch mężczyzn przy stoliku, podeszła do nich i odezwała się do Domostroya z zadziwiającym opanowaniem i pewnością siebie. Przypomniała mu, że mieli kiedyś przyjemność poznać się na koncercie dobroczynnym w Londynie. Zaskoczony łatwością, z jaką odgrywała swoją rolę, Domostroy wymruczał słowa przeprosin, ubolewając, że nie rozpoznał jej wcześniej, po czym podając zmyślone nazwisko, przedstawił ją Amerykaninowi, a następnie zaprosił, by napiła się z nimi drinka. Uprzejmie przyjęła zaproszenie i wkrótce udowodniła, że jest tak dobra w sztuce konwersacji, jak w przebieraniu. Dzięki lekturze materiałów, jakie dostarczył jej Domostroy, rozprawiała o muzyce - dziedzinie, która jak wyznała, fascynuje ją ponad wszystko - z dużą wiedzą i wprawą.
W odpowiednim momencie Domostroy przeprosił towarzystwo i opuścił lokal. Następnego dnia, kiedy zapytał dziewczynę, czy udało się jej zrobić wrażenie na kompozytorze, odpowiedziała wymijająco, przyznając jedynie, że poprosił ją o kolejne spotkanie.
Jeszcze bardziej zaintrygowany Domostroy przeprowadził następne prezentacje. Pierwszą z sowieckim kompozytorem, który zostawiwszy w Kijowie żonę i troje dzieci, samotnie objeżdżał Europę Zachodnią. Dla tego mężczyzny dziewczyna przeobraziła się w elokwentną rudowłosą studentkę, spędzającą w Hiszpanii wakacje. I znowu opowiadała przekonująco o swojej pasji - historii form muzycznych - by po godzinie całkowicie podbić Rosjanina. Domostroy wykręcił się umówionym wcześniej spotkaniem i szybko zostawił ich samym sobie.
Ostatni kandydat Domostroya był świeżo rozwiedzionym Niemcem w średnim wieku, znakomitym kompozytorem muzyki kameralnej i autorem obszernego studium o fizyce oraz rozwoju całej rodziny instrumentów strunowych. Dla niego dziewczyna przeobraziła się w recenzentkę muzyczną, która przyjechała na festiwal ze Środkowego Zachodu: schludną, ponętną brunetkę o obfitym biuście, noszącą jedwabne bluzki i tweedowe kostiumy. Niemiecki kompozytor okazał się być najłatwiejszą z jej zdobyczy.
Wkrótce wszyscy trzej kompozytorzy uganiali się za nią i Domostroy był zdumiony zręcznością, z jaką kontynuowała wszystkie trzy znajomości i kostiumową mistyfikację. Kilku innych kompozytorów złożyło Domostroyowi wyrazy uznania z powodu urody trzech kobiet, które widywali w jego towarzystwie, jeden z mężczyzn przyszedł na plan filmowy, żeby je odszukać, i był rozczarowany, że żadnej nie znalazł. Tymczasem, wieczorami, po drodze na tę czy inną romantyczną randkę, kobieta z rekwizytorni często wpadała do pokoju Domostroya, by sprawdził jej ubiór i makijaż lub przećwiczył z nią odpowiedni dialog. Niechętnie jednak opowiadała mu o swoich miłosnych postępach. Mówiła tylko, że wszyscy wydają się być intensywnie nią zainteresowani i że cieszy ją sukces, jaki odnoszą jej przebrania.
W miarę rozwoju jej przygód Domostroy zastanawiał się, na ile prawdziwa była z każdym z mężczyzn. Czy powiedziała któremuś z nich o swojej grze w przebieranie? Czy przyznała się na przykład do noszenia peruki? Zdając sobie sprawę z ciekawości Domostroya, i jakby się z nim drocząc, kobieta zaczęła napomykać, że była w łóżku ze wszystkimi trzema mężczyznami. W takich chwilach już samo jej zachowanie było rodzajem przebrania i to peszyło Domostroya. Z absolutnym opanowaniem, bez cienia wrodzonej nieśmiałości, patrzyła mu w oczy i obserwowała każdy najmniejszy ruch, jakby spodziewała się znaleźć jakiś fałsz w jego głosie, wyglądzie i zachowaniu.
Pod jej uważnym spojrzeniem wyznał w końcu, że bardzo chciał dowiedzieć się czegoś więcej o niej i jej trzech mężczyznach. Kiedy zaczęła swoją opowieść, nie była już tajemnicza. Głosem pozbawionym emocji opisała szczegółowo, jak pozwala każdemu z nich kochać się ze sobą, nie zezwalając przy tym w pełni się rozebrać. Powiedziała również, że podczas tych jednoczesnych romansów czuje, że z każdym z mężczyzn jest całkowicie inną kobietą, oni zaś trzej wydają się jej jednym i tym samym. Z Amerykaninem, wyznała, była pomysłowa i wymagająca, zwykle żeby doprowadzić go do orgazmu, kochała się z nim w pozycji na jeźdźca; z Rosjaninem była uległa i posłuszna, zachowywała się niczym w transie i pozwalała mu podniecać się, ocierając się o jej ciało; z Niemcem była świeża i niewinna, i drażniła się z nim, aż błagał ją, by pozwoliła mu zerwać z siebie ubranie. Często przechodziła od jednego kochanka do drugiego, od razu w tym samym hotelu, w trakcie tego samego popołudnia lub wieczora. Ponieważ seks, jak muzyka, jest zmysłowy i bezpośredni, miała wrażenie, że jest kompozytorem, a oni jedynie wykonawcami jej seksualnej muzyki.
Kiedy festiwal dobiegł końca, większość uczestniczących w nim artystów, w tym Amerykanin i Rosjanin, opuściła szybko Sewillę. Jednakże Niemiec postanowił zostać trochę dłużej i Domostroy zastanawiał się, czy zrobił to z własnej woli, czy na prośbę kobiety.
Po tygodniu Niemiec również wyjechał i Domostroy nie mógł doczekać się, kiedy kobieta porzuci swoje ostatnie przebranie. Ale ona tego nie zrobiła. Pewnej nocy przyszła do jego pokoju tak dobrze przebrana, że chociaż bardzo chciał ją spotkać, mógłby przejść obok niej na ulicy i w ogóle jej nie rozpoznać.
- Dla kogo włożyłaś ten kostium? - zapytał.
Podeszła do niego.
- Dla ciebie - powiedziała. - Przecież masz skomponować swoje Oldawy.
Kilka lat potem spotkał ją znowu, i to wtedy jej nazwisko pojawiło się obok jego w artykule opublikowanym w pewnym brukowcu, w którym opisano weekend, jaki z nią spędził w seks-klubie dla spragnionych przygód par.
„Dlaczego do niej nie zadzwonisz?” Słowa Andrei rozbrzmiewały cały dzień w głowie Domostroya. Kiedy wrócił tej nocy do domu, napisał kartkę do Donny Downes i wysłał pod jej adresem w Juilliard, z pytaniem, czy może się z nią zobaczyć. Ale kiedy minęło kilka dni, a ona nie odpowiedziała, uznał, że postanowiła się z nim nie spotykać, i raz jeszcze wrócił do zwykłych zajęć. Często jednak o niej myślał.
Donna była młoda, piękna, utalentowana. A teraz wiedział również, że pociąga ją jego sztuka. Świetnie pamiętał, co powiedziała Andrea: Donna miała ze sobą jedną z jego płyt. Jeśli uznała jego muzykę za interesującą, to już zbliżył się do niej jako artysta. Ale on jej pożądał i to, czego teraz pragnął, to zbliżyć się do niej jak mężczyzna do kobiety.
Co jakiś czas, żeby uzupełnić swoje dochody i przerwać rutynę samotnej egzystencji, Domostroy imał się dziwnych zajęć. Bywanie w świecie jakoś go ładowało. Powielał na ksero swoją krótką biografię z Kto jest kim w Ameryce i Kto jest kim w świecie i wysyłał ją z krótką informacją, że jest gotów przyjąć specjalne zlecenia. Swoje listy kierował wyłącznie do kierowników nocnych klubów, hoteli, sal tanecznych oraz agentów małych teatrzyków, którzy albo nic nie wiedzieli o jego upadku w ostatnich dziesięciu latach, albo prawdopodobnie nic ich to nie obchodziło.
Przez jednego z kubańskich kelnerów od Kreutzera Domostroy nawiązał również kontakt z niektórymi członkami Bojowców Wolnej Kuby, luźno zorganizowanej grupy zamieszkałych w Ameryce kubańskich patriotów, do której należeli różni emigranci, od zamożnych biznesmenów począwszy, a skończywszy na podstarzałych weteranach inwazji w Zatoce Świń. W większości ciężko pracujący, obdarzeni bystrym umysłem i niesamowitym drygiem do handlu Kubańczycy ci z dumą nazywali siebie „Żydami Ameryki Łacińskiej”, podbudowując to roszczenie nawykiem energicznej pracy. Chociaż często zapraszali Domostroya, by grał na ich weselach i małych przyjęciach, był zdziwiony, kiedy jeden z nich zadzwonił i zaproponował mu niezwykłą sumę pieniędzy za granie na ich dorocznym uroczystym przyjęciu, które wydane być miało w Harmony, jednym z najnowszych i najbardziej eleganckich hoteli na Manhattanie.
Umówionego wieczoru ubrany w smoking Domostroy przybył do hotelu, zostawiając swój samochód, dość osobliwie wyglądający w długim rzędzie podwójnie zaparkowanych limuzyn z szoferami, pod opieką portierów w liberii. Następnie ruszył przestronnym marmurowym holem, nieco onieśmielony tłumem kręcących się tam mężczyzn w drogich ubraniach i ostentacyjnie obwieszonych biżuterią kobiet.
Po zgłoszeniu się do kierownika hotelu człowiek z ochrony zaprowadził go szybko do apartamentu na jednym z najwyższych pięter. Musiał okazać w drzwiach dokument tożsamości i po przeszukaniu przez dwóch dobrze zbudowanych Kubańczyków w smokingach wpuszczony został do okazałego apartamentu, w którym Bojowcy Wolnej Kuby zebrali się na wieczór zabawy. Jeden wspaniały salon prowadził do następnego, a ponieważ drzwi między nimi zostawiono otwarte, Domostroy mógł swobodnie przechodzić z sali do sali, chociaż kiedy to robił, zorientował się, że we wszystkich pomieszczeniach w regularnych odstępach rozstawieni zostali ochroniarze.
W środku największej sali Domostroy zobaczył wysokie na metr ogrodzenie z białego włókna szklanego okalające przestrzeń o średnicy około sześciu metrów, wewnątrz którego leżała gąbkowata gumowa mata. W pobliżu w drewnianej skrzyni stała przenośna waga, a w rogach pokoju leżały sterty pustych tekturowych pudeł. W najdalszym kącie sali stała konsola paganini, którą, jak się domyślał, przyniesiono tu dla niego. Grał na niej tylko raz, poprzedniego roku, na wystawie Targów Muzycznych, i zadziwiły go jej wszechstronne możliwości i wierność w naśladowaniu dźwięków.
Przybywało coraz więcej Bojowców Wolnej Kuby, mężczyzn w smokingach, kobiet w ekstrawaganckich sukniach wieczorowych. Wielu z nich niosło szerokie walizeczki z wikliny lub wypolerowanego drewna, opatrzone zamkami szyfrowymi. Domostroy obserwował, jak każdy z mężczyzn ostrożnie otwiera walizeczkę, którą przyniósł ze sobą, i przenosi jej zawartość do jednego z większych pudeł leżących w rogach pokoju. Zawartość za każdym razem była taka sama: koguty do walki, jedyni poważni bojowcy tego wieczoru. Ich pióra mieniły się czerwienią, pomarańczem, czernią, żółcią i beżem, a wokół szyi, nóg i dziobów - związanych, by zapobiec wzajemnemu poranieniu - falowały opalizujące krezy.
Pomocnicy doglądali ptaków, ostrożnie przyczepiając ostrogi i obrączki identyfikacyjne do nóg każdego koguta. Stojący obok Domostroya mężczyzna poinformował go, że ostrogi są różne, w zależności od tego, do jakiego rodzaju walki hodowano i przygotowywano ptaka. Niektóre sporządzono z nóg zdechłych kogutów, zaostrzonych jak brzytwa i zahartowanych jak stal. Te przeznaczone były do wbicia i rozcięcia ciała przeciwnika. Inne zrobione były z metalu, spośród nich „oszczepy” przypominały wyglądem bagnety, podczas gdy w zakrzywionych jak sierp „pałaszach" zaostrzona była tylko jedna krawędź.
Przy stoliku blisko areny trenerzy starannie ułożyli posegregowane przybory do walki kogutów, tampony do czyszczenia i opatrywania ran, nawoskowane nylonowe sznurki, obrączki na nogi, skórzane futerały na ostrogi, moleskinowe taśmy, dodatkowe maty gumowe, gąbki, plastikowe worki na zdechłe koguty, jak również zapas zastrzyków z dekstrozy do pobudzania rannych ptaków, a także antybiotyki przeciw zakażeniu.
Kelnerzy w białych marynarkach krążyli z tacami trunków. Domostroy poczęstował się Cuba Librę i obserwując przygotowania do walk, przypomniał sobie, że słyszał kiedyś, iż wrzask przyjmujących zakłady graczy, krzyk sędziów i wycie zagrzewających ptaki kibiców czyniły walkę kogutów hałaśliwym sportem. Powód, dla którego został tego wieczoru zatrudniony, stał się dla niego jasny: przy pomocy paganiniego - który mógł brzmieć jak cała orkiestra - zagłuszyć miał odgłosy walki kogutów i dać do zrozumienia gościom na górnych i dolnych piętrach, że patrioci kubańscy tańczą, wznoszą okrzyki i śpiewają do muzyki kubańskiego zespołu.
Kiedy ptaki zostały przygotowane do walki, ich właściciele rozpoczęli dyskusję za i przeciw używaniu oszczepów i pałaszy. Dwaj mężczyźni obok Domostroya rozprawiali o niezwykłym instynkcie koguta do toczenia walki z innymi kogutami, zawsze i wszędzie, bez naj-miejszego powodu. Ten instynkt był tak głęboki, trwały i przemożny, że żadna istota ludzka, bez względu na to, jak byłaby barbarzyńska, czy jak silny kierowałby nią motyw walki, nie potrafi tego zrozumieć. Jeden z mężczyzn opisał incydent, który wydarzył się na farmie koguciej u jego kuzyna na Florydzie. Podczas gwałtownej burzy gradowej porywiste wiatry zniszczyły wiele kurników i klatek, uwalniając z nich ptaki. Kiedy ucichła burza, większość ptaków nie żyła. Uwolnione ze swoich więzień, pozabijały się na miejscu.
Domostroy przechadzał się po sali, słuchając, jak kobiety gawędzą ze sobą o biżuterii i modzie, gimnastyce i kosmetykach odmładzających, a mężczyźni rozprawiają z przejęciem o kogutach.
Większość mężczyzn była w średnim wieku, kilku już posiwiało lub straciło włosy, wszyscy byli przeważnie średniego wzrostu, nieco szerocy w biodrach, o twardych, męskich rysach i energicznej, żywej gestykulacji. Kobiety, niższe od mężczyzn, o podkreślonych obcisłymi sukniami pulchnych krągłych kształtach, były ruchliwe i miękkie, miały wyszukane fryzury, ciężki makijaż i ukarminowane jasnymi odcieniami czerwieni usta. Podniecenie mężczyzn zbliżającą się walką kogutów wkrótce udzieliło się większości kobiet, zwłaszcza kiedy zaczęły się pierwsze zakłady. Kilkanaście młodszych pań przypatrywało się paganiniemu, wyczekując chwili, kiedy skończą się walki i mężczyźni skierują swoją uwagę na kobiety, muzykę i tańce.
Mężczyzna, który miał być sędzią, wysunął się do przodu i wywołał dwóch pierwszych zawodników. Dwaj mężczyźni w założonych na smokingi fartuchach, trzymając w rękach koguty, weszli na ogrodzoną włóknem szklanym arenę. Koguty podrygiwały, gotując się do walki. Salę wypełniło podniecenie, i w tym momencie sędzia dał sygnał Domostroyowi, że nadszedł czas na muzykę.
Kiedy
Domostroy wziął pierwszy akord, mężczyźni oddali
sędziemu swoje koguty. Ten obejrzał ostrogi na ich nogach, zważył
ptaki, po czym ogłosił, że nadają się do
walki i zgodnie z przepisami są odpowiednio dobrane.
Ze swojego stanowiska za konsolą Domostroy zobaczył
wtedy, jak koguty wyrywają się, by się podziobać, podczas
gdy goście, krzycząc, wrzeszcząc i stawiając ostatnie
zakłady, gromadzą się wokół areny. Mężczyźni postawili koguty
w odległości kilkudziesięciu centymetrów
od siebie na wyłożonej gąbkowatą matą podłodze i
opuścili biegiem arenę. W mgnieniu oka ze sztywno uniesionymi
ogonamir i nastroszonymi wśeiekłe piórami krążąc
i piorunując się wzrokiem, ptaki ruszyły na siebie
i już po chwili starły się w walce. Zadając brutalne
ciosy
dziobami i ostrogami, wprawiały w szaleńczy ruch swoje
skrzydła i przez moment unosiły się w powietrzu z
nogami wyprostowanymi jak u atakujących orłów. Schodząc
w dół, odbijały się od podłogi i zatapiały ostrogi
w ciele przeciwnika, aż krew zaczęła sączyć się po
skrzydłach na ich szyi i torsie. Kłuły się, zadawały sobie
ciosy, wbijały ostrogi, mocowały się ze sobą, próbując
przygwoździć przeciwnika do podłogi, podlatywały
w górę, opadały w dół i na wpół oślepione krwią i
powyrywanymi piórami, chwiejąc się, znów ścierały się
z sobą. Z ich ciał zwisały rozharatane strzępy mięśni. W
końcu jeden z ptaków nagle padł, ledwie drgając w
kałuży własnej krwi, a jego przeciwnik, w ostatnim przypływie
wściekłości podbiegł do niego i jednym bezbłędnie
wymierzonym uderzeniem dzioba zadał wyciągniętemu
na ziemi wrogowi śmiertelny cios. Po skończo
nej
walce goście odbierali wygrane z zakładów, a właściciel
zwycięskiego ptaka triumfalnie wziął go na ręce i
zaniósł do opatrzenia ran. Pomocnicy wrzucili martwego
koguta do worka na śmieci, a hodowcy przedstawili
nową parę do następnej walki.
Żeby
zagłuszyć nieustającą wrzawę wokół areny, poproszono
Domostroya, żeby grał głośniej. Nastawił więc j głośność
na maksimum i zaczai improwizować. Wkrótce z
sześciu stereofonicznych głośników konsoli wydobywał się dźwięk
nieodróżnialny od brzmienia zespołu rockowego.
Przy pomocy zaprogramowanych selektorów tonu oraz autorytmów:
rocka łacińskiego, patchangi,
merengui, bossa novy, Domostroy odgrywał Kubańczykom
po kolei każdą romantyczną pieśń, jaką sobie przypomniał,
nadając jej zabarwienie muzyki łacińskiej w
różnej wersji instrumentalnej, łącznie z fletem i celestą.
Chociaż hałas wokół areny nie ustawał, a rundy walki, zakładów
i sprzątania ciągnęły się dalej, grupa kubańskich kobiet
zaczęła
zbierać się wokół Domostroya
i tańczyć ze sobą, oklaskując wykonawcę za najlepsze
kawałki.
Właśnie był w połowie wolnego rytmu tanecznego, kiedy para silnych dłoni zasłoniła mu oczy, owionął go zapach delikatnych perfum i kobiecy głos zaszeptał mu groźnie do ucha:
- Zgadnij, kto to?
Nacisnął pedał, który automatycznie utrzymywał zaprogramowany rytm, i powiedział:
- Nie wiem! - Ale kiedy to mówił, wiedział, że jest coś znajomego w tym głosie, chociaż nie mógł przywołać obrazu kobiety, do której należał.
- Spróbuj – powiedziała nieznajoma, i to wystarczyło.
Ogarnęła go fala podniecenia.
- Donna Downes? - zapytał.
- Tak, to ja! - odparła, śmiejąc się beztrosko i odsłaniając mu oczy.
Powiedziała, żeby nie przerywał gry, i kiedy odwrócił się do tyłu, zobaczył ją w całej okazałości: z włosami wysoko upiętymi na czubku głowy i udekorowanymi świeżymi kwiatami, nagą szyją i obnażonymi ramionami, ubraną w długą obcisłą fioletową suknię, która do połowy ud ściśle przylegała do ciała, a następnie opadała luźno na kolana i kostki. Zanim zdążył zastanowić się, co jej powiedzieć, na arenie kolejna walka zbliżyła się do punktu kulminacyjnego i salę przeszył ryk podniecenia. Domostroy odruchowo zwiększył głośność i przyspieszył tempo utworu, kiedy nieoczekiwanie Donna usiadła obok i zaczęła grać razem z nim. Pod dźwiękami improwizowanej przez nich na cztery ręce muzyki sala drżała w posadach.
Wkrótce ogłoszono przerwę i wszyscy zostali zaproszeni na kolację do bufetu w sąsiedniej sali. Na arenie mężczyźni zmienili gumowe przykrycie podłogi i związali plastikowe worki z krwawymi truchłami kogutów. Wciąż nie wiedząc, co powiedzieć Donnie, onieśmielony jej obecnością, Domostroy zaofiarował się, że odprowadzi ją do sali, w której serwowano kolację.
Tam przywołał ich skinieniem dłoni szpakowaty Kubańczyk. Donna szepnęła Domostroyowi, że to jest mężczyzna, z którym umówiona była tego wieczoru, po czym z pełną swobodą przedstawiła Domostroya swojemu towarzyszowi oraz innym przyjaciołom jako człowieka, którego muzyka znana jej jest od lat. W harmidrze przyjęcia słowo muzyka musiało zostać zgubione, ponieważ wszyscy wydawali się uważać, że Donnę i Domostroya łączy wieloletnia przyjaźń.
Kubańczyk był emerytowanym wdowcem, mieszkał niedaleko rodziców Donny. Przez nich poznał Donnę, niedługo po swoim przyjeździe do Ameryki, ale, dodał szybko, dopiero niedawno ośmielił się zaprosić ją na wieczór. Wyznał, że walka kogutów jest jego wielką pasją, z tego też powodu mieszkał w Południowym Bronksie, rejonie, w którym walki kogutów są tak popularne, że lokalny deputowany do stanowej izby reprezentantów, chcąc zyskać poparcie wyborców z Ameryki Łacińskiej, próbował kilka razy - niestety bez skutku - wprowadzić do prawodawstwa stanu Nowy Jork ustawę legalizującą ten sport.
Rozmowę przerwała zapowiedź mającej się zaraz rozpocząć drugiej rundy walk. Domostroy przeprosił towarzystwo i wrócił do swojego stanowiska przy paganinim. Dużo później, kiedy Donna wraz z przyjaciółmi opuszczała lokal, podeszła do niego, żeby się pożegnać. Powiedziała mu, że dostała jego kartkę i zamierzała do niego zadzwonić, że zastanawia się, czy nie wziąć udziału w zbliżającym się Konkursie Chopinowskim w Polsce i chciałaby porozmawiać z nim o tym, jak również o Warszawie, gdzie, jak pamięta z tego, co czytała, studiował za młodu w Akademii Muzycznej. Chociaż powiedziała to ciepło i z sympatią, Domostroy miał wrażenie, że chce być tylko uprzejma i prawdopodobnie wcale do niego nie zadzwoni. Poza tym dlaczego miałaby odpowiedzieć na jego pożądanie?
* * *
Kilka dni później przed pójściem do domu pił drinka w barze u Kreutzera, kiedy zjawiła się tam Donna. W spranych dżinsach i sweterku, który podkreślał jej figurę, z włosami opadającymi luźno na ramiona, wyglądała dziewczęco i swobodnie.
Przenieśli się do stolika w rogu pustej sali i przez kilka chwil Domostroy milczał, onieśmielony jej obecnością. Kiedy powiedziała mu, że często po ich pierwszym spotkaniu na przyjęciu Etiudy Klasyków kusiło ją, żeby do niego zadzwonić, ośmielił się i na tyle rozluźnił, by wyznać, że też często o niej myślał. Powiedział, że zdziwił się, zobaczywszy ją na walkach kogutów, i zapytał, czy regularnie bywa na tak dziwacznych imprezach. Odpowiedziała, że biorąc pod uwagę życie, do jakiego się urodziła, niewiele rzeczy uderza ją jako dziwaczne lub niezwykłe. Stwierdziła, że u koguta pasja zabijania stanowi całe jego życie, jest więc rzeczą naturalną, że arena walk stała się miejscem jego śmierci. Dziwaczne dla niej jest to, powiedziała, że istnieje tak wielu czarnych, urodzonych w niezliczonych gettach Ameryki, których pasja życia nigdy nie może znaleźć ujścia, przynajmniej nie w piekle Harlemu czy Południowego Bronksu.
Kiedy nie odpowiedział, zaczęła opowiadać o swoim życiu, jakby chciała objaśnić mu siebie. Wyznała, że obecnie - z przerwami - jest z Jimmym Ostenem, po czym spytała, dlaczego napisał do niej kartkę i czego od niej chce. Odparł, że pragnie z nią porozmawiać, ponieważ odnosi wrażenie, że jego muzyka nie jest jej obca, że poprzez nią może dojść do punktu, w którym już nie będzie się czuł obcy wobec swojej muzyki czy wobec samego siebie.
- Co takiego chcesz się o mnie dowiedzieć? – spytała i wyczuł, że spodziewa się, iż zapyta ją o jej muzykowanie, studia lub plany pianistyczne, ale z jakiegoś niewiadomego mu powodu, i nie ze złej woli, powiedział jej od razu prawdę.
- Opowiedz mi o twoim życiu z tym aktorem.
Zaskoczona jego słowami, wypatrywała u niego oznak wrogości, a kiedy ich nie znalazła, w jej twarzy odmalowały się żałość i obrzydzenie.
- Kto ci o nim powiedział? - zapytała markotnie, ale natychmiast się zreflektowała. - Przepraszam... to przecież nie ma znaczenia, prawda? Dlaczego pytasz?
- Chcę cię poznać, Donno - powiedział cicho - a ponieważ mogę nie mieć innej okazji, wydaje mi się, że to ważne zapytać o kogoś, kogo kiedyś kochałaś.
Szukała w jego twarzy oznak, że może mu zaufać. Po chwili wzięła się w garść i rozpoczęła opowieść o swojej przeszłości. Mówiła spokojnym tonem, patrząc mu prosto w oczy i sprawdzając jego reakcję.
-
Pamiętaj,
Patrick, że nie potrafię wyjaśnić tego, co ci
teraz opowiem - zaczęła, przykrywając jego dłoń swoją
dłonią. Kiedy mówiła, nieświadomie gładziła jego
skórę
opuszkami palców. - Niedawno, przerzucając kilka
czasopism w bibliotece w Juilliard natknęłam się na artykuł
naukowy o seksualności kobiet. Napisano w
nim, że kiedy kobieta podnieci się seksualnie, czy to poprzez
kontakt fizyczny, czy poprzez swoją wyobraźnię, zwiększa
się u niej przepływ krwi oraz szybkość pulsowania w pochwie.
Jednakże naukowcy odkryli, że pod czas
orgazmu, mimo że zwiększa się pulsowanie pochwowe,
przepływ krwi ulega zmniejszeniu, i chociaż ta informacja uzyskana
została przy użyciu skomplikowanych
technik naukowych, medycyna nie jest w stanie wyjaśnić
tego zjawiska.
Dotknęła jego ręki, jakby oczekiwała, że jej odpowie, i popatrzyła na niego. Ale on nie odpowiedział. Patrzył na jej dłoń na swojej dłoni i myśl, że wkrótce Donna pójdzie sobie do domu, napełniła go niepokojem.
- Jeśli tak proste fizyczne zjawisko jest wciąż tajemnicą dla nauki - ciągnęła dalej - myślę, że nigdy nie dowiem się, co takiego było w Marcellu, że go pokochałam.
Domostroy czuł, że niezrozumiały świat jej przeszłości wznosi się między nimi jak bariera. Zielone oczy Donny patrzyły na niego bez wyrazu i spotkawszy jej wzrok, zastanawiał się, czy ta bariera kiedykolwiek runie pod naporem fali jego uczucia.
Powiedziała, że po raz pierwszy zakochała się w wieku dwunastu lat. Oboje z chłopcem wymykali się w nocy z domu i spotykali w spalonym budynku w Harlemie niedaleko mieszkania jej rodziców. Chłopiec miał szesnaście lat, był biały i zawsze zachowywał się tak, jakby był przestraszony, prawdopodobnie dlatego, że wszystko wokół niego było czarne: noc, nastrój, spalony budynek, dziewczyna, którą obejmował. Kilka razy spotkali się tam, całowali i pieścili, aż po niecałym tygodniu chłopak zdeflorował ją swoją ręką. Pewnej nocy rodzice chłopca wysłali za nim policję. Znaleziono ich razem, czulących się do siebie w ruinach, a ponieważ policjanci byli biali, jej chłopak nie czuł się już samotnie w ciemnościach. Wrzucili Donnę niczym zbłąkanego psa do policyjnej budy, zabrali ją na komisariat i oskarżyli o nagabywanie mężczyzn w celu prostytucji. Zamknięto ją na noc w areszcie z dwiema innymi kobietami - murzyńskimi prostytutkami, które traktowały ją z taką czułością, jakby była ich córką - a następnie oddano pod opiekę ojca, który kazał jej obiecać, że nigdy więcej nie spotka się z tym białym chłopcem.
Incydent nauczył ją, że choć nie była winna nagabywania partnerów w celach seksualnych, w każdej chwili' mogła być aresztowana. Zanim jej rodzina przeniosła się z Harlemu do bardziej zamożnego Południowego Bronksu, Donna rozwinęła się duchowo, jej seksualność nie była już niezręcznie łechtaczkowa, pozbyła się wstydu, oporu i strachu, i czuła się wręcz dotknięta, kiedy chłopcy próbowali zaspokoić ją ręką. W swoim życiu erotycznym była nad wiek dojrzała seksualnie. Świadomość tego nie przeszkadzała jej. Podobało się jej, że seks może dostarczyć jej takich doznań, jak niektórym z jej szkolnych kolegów koka i hasz, i już wtedy, mając zaledwie kilkanaście lat, postanowiła, że zawsze będzie tą, od której wychodzi inicjatywa: będzie nagabywać tylko tych partnerów, którzy będą warci doświadczenia.
Szła przez życie, starając się trzymać tej decyzji, kiedy pewnego dnia, lata później, spostrzegła przed biblioteką w Juilliard przystojnego mężczyznę. Wyglądał, jakby na kogoś czekał, i jeszcze nim zobaczyła jego twarz, nie mogła nie zauważyć tego, co uwypuklały jego obcisłe dżinsy. Jednakże nieprzeciętna męskość, czy to w długości trwania erekcji, czy w rozmiarach członka, nie pociągała jej zbytnio, zainteresowała się nim dopiero, gdy na nią spojrzał, miał bowiem chłopięcą twarz, o nieśmiałym i niewinnym wyrazie.
Jak tylko ją zobaczył, zaczął się w nią intensywnie wpatrywać. Jego zamiary były dla niej tak oczywiste, a spojrzenie tak komiczne, że parsknęła śmiechem. Wtedy odezwał się do niej i zapytał, dlaczego się z niego śmieje. Wydawał się urażony. Natychmiast go przeprosiła. Ich romans rozpoczął się od śmiechu i przeprosin.
Marcello opowiedział jej, że po stracie rodziców we wczesnym dzieciństwie wychowywali go po kolei różni krewni. Imał się wielu dorywczych zajęć, ostatnio w firmie taśm wideo. Chociaż jego formalna edukacja zakończyła się na szkole średniej, miał pewną wiedzę i oczytanie, i chociaż nie był zbyt muzykalny, wydawał się
instynktownie czuć dobrą muzykę. Cierpliwie słuchał wielogodzinnych ćwiczeń Donny na fortepianie i w czasie trwania ich związku uczynił wysiłek, by dowiedzieć się czegoś więcej o muzyce. Wszelako, przy jego wielu sympatycznych cechach, Donna ceniła Marcella przede wszystkim jako kochanka.
Tak jak co pewien czas zaskakiwało ją, gdy znajdowała fortepian, który odsłaniał, dzięki swojej konstrukcji i strojowi, nowe piękno lub ukryty sens w dziele jakiegoś kompozytora, lub gdy odkrywała salę, która z powodu swojej specyficznej akustyki zmieniała jej percepcję tonu oraz czystość muzycznego dźwięku, tak dziwiło ją spotkanie w Marcellu istoty, która - po raz pierwszy w jej życiu - wywoływała w niej w pełni seksualną reakcję.
- Dopóki nie spotkałam Marcella, większość mężczyzn, na których się natykałam, była właściwie taka sama - powiedziała, patrząc uważnie na Domostroya.
- Zwykle mężczyzna, z którym się umawiałam, nieważne czarny czy biały, nie myślał, że może być we mnie coś więcej niż to, co mógł zobaczyć. Ale kiedy przekonał się, że jednak jest, to żeby pokazać mi, że nie szuka łatwej zdobyczy, zapraszał mnie do klubów, dyskotek, restauracji, wszędzie, byle nie do domu. Po jakimś czasie, jeśli mi się spodobał, kończyliśmy często u niego lub u mnie.
Spróbowała się uśmiechnąć, ale jej uśmiech rozpłynął się, a na twarzy pojawiło się zmęczenie.
-
Kiedy w końcu zostawaliśmy sami, kiedy mogliśmy wyjść z naszych
ubrań i ról, jakie nam narzucono, mężczyzna zwykle zaczynał
mnie lizać z tą pokorną, lekko
skruszoną
miną szczeniaka gotowego zrobić wszystko, żeby mnie zadowolić.
Widzisz, dla niego sprawienie mi przyjemności było formą przejęcia
nade mną władzy, przeobrażenia mnie w niewolnicę mojej własnej
macicy. Dopiero gdy upewniłam go, że jest mi dobrze, zaczynał
kochać się ze mną, jakbym była nienasyconą, rasowo
dwulicową olbrzymką, nigdy nie ryzykując czegoś nowego, nie
zaskakując mnie czymś, co chciałby, żebym dla niego zrobiła,
zawsze obawiając się użyć mnie tylko dla zaspokojenia swojej
przyjemności. I za każdym razem, kiedy widziałam jego
niepewny wzrok, czułam się tak, jakbym ukryta przed nim w
ciemnościach obserwowała spektakl odgrywany przez
nieznajomego.
Przerwała, a kiedy znów zaczęła mówić, jej głos wydawał się apatycznie jednostajny.
- Przez cały ten czas czułam, że musi być coś we mnie, w tym, co zrobię lub powiem, jakaś niewidzialna partytura, którą napisałam dla nich, żeby ją odegrali, i która czyni każdego z tych mężczyzn tak biernym, tak służalczym. Mimo to, choć miałam ich dosyć i czułam do siebie wstręt, niczego nie zrobiłam, albo nie potrafiłam nic z tym zrobić. Wiesz, Patrick, w sprawach seksu często łatwiej jest zdusić w sobie to, co się czuje, niż poszukiwać tego, czego się pragnie. Byłam w takim właśnie nastroju, kiedy spotkałam Marcella...
Marcello zrozumiał ją bardzo dobrze, ciągnęła. Przez pierwsze tygodnie znajomości, czy byli ze sobą sami, czy w miejscu publicznym, bez przerwy ją zaskakiwał, ciągle narzucał jej swoją wolę, dotykając jej ciała, wąchając jej włosy, rozgrzewając jej szyję swoim oddechem, ocierając się o jej piersi, uda czy pośladki, dotykając ręką czy kolanem jej krocza, cały czas komunikując jej ciału, że kryje niezliczone tajemne tęsknoty, aż w końcu zaczęła oczekiwać, że każda zwyczajna chwila zostanie zamieniona przez niego w stan seksualnego napięcia, akt szaleństwa, wyzuty z wszystkiego prócz doznania rozkoszy. Gotowa była wtedy po prostu pójść za nim, bez względu na to, dokąd chciałby ją zaprowadzić.
Jednym z miejsc, do którego często z nią chodził, był bar w centrum miasta o nazwie Dead Heat. Usytuowany w Soho, w piwnicy starego składu towarowego, Dead Heat wydawał się jedną wielką salą z kamienną podłogą i nie otynkowanymi czarnymi ścianami. Pośrodku stał okrągły bar, obok znajdowała się sekcja stolików i krzeseł oraz mały parkiet taneczny, a wszystko to oświetlało kilka zwisających w maleńkich metalowych klatkach niewielkich czerwonych lamp, które kołysząc się, rzucały pełzające koła na sufit i ściany. Na tyłach sali, zwykle umykające uwagi nowo przybyłych, znajdowały się dwa korytarze. Prowadziły do najważniejszej części Dead Heat, zwanej Jam Session, składającej się z tuzina katakumbowatych salek, krypt, przegródek i nisz o podłogach i ścianach z surowego czarnego kamienia, oświetlonych małymi gołymi czerwonymi lub niebieskimi żarówkami i oddzielonych od siebie w kilku przypadkach pozbawionymi drzwi toaletami. Całe ich umeblowanie sprowadzało się do kilku drewnianych stołków, zbitych z desek łóżek i starych metalowych wanien. Większe salki w Jam Session mogły pomieścić piętnaście do dwudziestu osób, krypty około dziesięciu, a przegródki i nisze najwyżej pięć lub sześć.
Otwierane po północy - i tylko w weekendy - posępne, niegościnne wnętrze przyciągało ludzi, którzy schodzili się tu, by używać jego ponurych, barbarzyńskich pomieszczeń do swoich ponurych, barbarzyńskich rytuałów. Dead Heat było miejscem spotkań dla ludzi, którzy przebierali się w skóry lub gumę; dla kobiet, które nosiły jaskrawy makijaż i wysokie szpilki i którym towarzyszyli anemicznie wyglądający kochankowie w bawełnianych bluzach i krótkich spodenkach; dla mężczyzn w wyciętych podkoszulkach i szortach, którzy lubili demonstrować swoje umięśnione ciała, a także kruche piękno swoich skąpo, o ile w ogóle, ubranych żeńskich lub męskich kochanków; dla ludzi, którzy szukali partnerów tak dzikich i chwilowych jak miłość, za jaką tęsknili, i którzy jedyną prawdziwą podnietę seksualną czerpali z przebywania wśród nieprzerwanego strumienia obcych. W Dead Heat piękni mieszali się ze szpetnymi, starzy z młodymi, nadzy z ubranymi.
Donna siadywała z Marcellem przy barze lub przy stoliku z boku albo krążyła z nim po korytarzach, trochę rozmawiając, trochę obserwując innych gości. Kiedy
Marcello zauważał parę - mężczyznę i kobietę, dwie kobiety lub dwóch mężczyzn - wychodzącą z głównej sali i kierującą się w stronę Jam Session, ruszał za nią razem z Donną i innymi. Para szła do jednej z pustych sal w korytarzu i tam zaczynała się pieścić. Natychmiast inni mężczyźni i kobiety, tyle ile zdołała pomieścić salka, wciskali się do środka i tłoczyli wokół pary kochanków, obserwując ich w milczeniu, niczym wielki drapieżnik, przed którym kochankowie nie mogliby uciec, nawet gdyby chcieli.
Kiedy Marcello po raz pierwszy zabrał Donnę do Dead Heat, była zaskoczona, widząc, jak wiele z obecnych tam osób - zwłaszcza mężczyzn - go zna. Podchodzili do niego i ściskali mu dłoń lub machali z drugiego końca sali, czy też wskazywali na niego, szepcząc między sobą lub do swoich partnerek, jakby był jakąś znakomitością. Kiedy zapytała go, co zrobił, żeby zdobyć taką popularność, odpowiedział, że należy do stałych bywalców lokalu, a goście Dead Heat są po prostu przyjacielscy.
Pewnego wieczoru, kiedy siedzieli przy barze po jednym lub dwóch drinkach, Marcello powoli wstał z krzesła, wziął Donnę za rękę i poprowadził w głąb jednego z ciemnych korytarzy. Podążając za nim posłusznie, czuła za swoimi plecami obecność tłumu, ponure szepczące cielska, sunący las cichych damskich i męskich tułowi, podnieconą, ochoczą procesję eskortującą ją do najodleglejszych zakątków doświadczenia.
Popychając ją delikatnie przed sobą, Marcello skierował się do dużej sali w końcu korytarza. Uniósł ją za pośladki, jakby podnosił beczułkę, i posadził na stole pod szczytową ścianą. Donna zamknęła oczy. Marcello zdjął z niej przez głowę suknię, ściągnął majtki, a kiedy opadły na podłogę, rozwarł jej uda. Ocierając się o nią podbrzuszem, masował rękami jej piersi, a ona, wciąż z zamkniętymi oczami, połączyła się z nim w długim pocałunku. Czuła obecność tłumu w sali, zrazu niezdecydowanego i posępnego, prawie bezgłośnego, jak zbierająca się piana, a następnie poruszającego się, zbliżającego, zacieśniającego krąg wokół stołu. Gdy uniosła powieki, zobaczyła ich wszystkich wpatrujących się w nią z ciemności. Marcello wślizgnął się w nią bez ostrzeżenia. Objęła go rękami za szyję i krzyknęła z bólu i rozkoszy. Tłum też wydal z siebie dźwięk: pojedyncze długie westchnienie. Podczas gdy Marcello poruszał się w niej gwałtownie i natarczywie, otwierając ją niczym świeżą ranę, wszystkie twarze z tłumu zbliżyły się, jak zwierający szyk wartownicy, aż zaczęły napierać na nich oboje. Zatopiona w doznaniach, jakie obudził w niej Marcello, Donna prawie nie czuła dotyku niezliczonej ilości rąk na swoim ciele; rąk, które wydawało się, że nie należą do żadnego konkretnego ciała, to znowu, że należą do każdego z obecnych, i które dotykały jej stóp, głaskały łydki, uda i piersi, gładziły plecy, pieściły włosy, szyję i policzki. Pogrążona w pojedynczym doznaniu, złączona w jedno z ciałem poruszającego się w niej mężczyzny, miała wrażenie, że odpływa, zatracając się w wewnętrznym, nieskończenie przyjemnym wirze, w świecącej blaskiem własnego ciepła masie, czując, że opuszcza ten rój pozbawionych życia postaci, które kładąc swe dłonie na jej ciele, mogły jedynie przyglądać się jej z daleka; z klatki, której nie dane im było opuścić.
Donna spojrzała na Domostroya, próbując wysondować, co o niej myśli.
- Potem, kiedy to się skończyło - ciągnęła - i oboje z Marcellem wróciliśmy do baru, byłam wciąż podniecona. Całe moje ciało naelektryzowane było seksem. Wpadałam z jednego orgazmu w drugi. Przychodziły jak pulsowanie serca, tak długo, jak mnie dotykał, tak długo jak chciałam, żeby trwały. - Przerwała. - I nie przeszkadzało mi, że wokół byli ludzie. Czułam, że jest coś smutnego w tych mężczyznach i kobietach krążących samotnie w tę i z powrotem po Dead Heat; w tych parach, które trzymały się za ręce, ale nie mogły czuć siebie nawzajem, i w tych wszystkich kobietach ubranych jak mężczyźni, i w tych wszystkich mężczyznach, którzy może powinni byli urodzić się kobietami. Czasami chciało mi się z nich śmiać. Takie żałosne kreatury, myślałam, takie duchowe zera, tacy seksualni oszuści. Ale kiedy spoglądałam na nich znowu, czułam, że mogłabym nad każdym z nich płakać, tyle samotności, rozpaczy, potępienia jest w oglądaniu miłości, której samemu nie można lub nie ma się śmiałości zaznać.
Kiedy następnym razem Marcello zabrał Donnę do Dead Heat, znowu zaprowadził ją do Jam Session i znowu w zamglonej oddali podążały za nimi ciche kroki nieznajomych. Tym razem Marcello skręcił i wszedł do jednej z największych krypt - wilgotnej, prostokątnej, pozbawionej krzeseł - i obróciwszy Donnę tyłem do siebie, wciągnął ją za sobą do środka. Opierając się plecami o ścianę, przyciągnął do siebie nie stawiającą oporu Donnę, aż jej plecy i pośladki przywarły ściśle do jego klatki i bioder. Wówczas, zwrócona twarzą do nieubłaganie napierającej na nich z korytarza ludzkiej masy, poczuła z tyłu dotyk Marcella, jego ręce pod spódnicą pieściły ją delikatnie, podczas gdy w zimnym półmroku tłum wpatrywał się w nią w niemym zachwycie. Wreszcie Marcello wbił się w nią od tyłu, a ona poddała się doznaniu czucia go w sobie, przeszycia jego męskością. Naparła na niego, przechylając się w dół i w tył, by poczuć go głębiej. Marcello rozpiął jej bluzkę i rozwiązał kopertową spódnicę, która opadła przed nią sztywno, niczym fartuch lub tarcza. Kiedy zaczęła poruszać się w rytm jego ruchów, tłum zawył. Stopieni w jedną całość, jej ciało sczepione konwulsyjnie z jego ciałem, poruszali się w przód i w tył, ociągając się chwilami, podczas gdy tłum wdzierał się niezdarnie w czarną czeluść krypty, aż zagroził, że wypełni sobą każdy jej centymetr. Jak monstrualny krocionóg, mężczyźni i kobiety dysząc, pocąc się i wydzielając ostry zapach, obmacywali ją po omacku rękami, dotykali jej włosów, piersi, brzucha, ud. Nie mogła ich powstrzymać i musiały jej przyjść z pomocą ręce Marcella, które szorstko odsunęły natrętów, jednego po drugim, zatrzaskując do niej drzwi; drzwi, które przed chwilą tak chętnie przed nimi otworzył.
Donna spojrzała na Domostroya i ciągnęła dalej swoją opowieść, jakby nie chciała dać mu czasu na komentarz. W następnych tygodniach, mówiła, często pytała Marcella, dlaczego chce wracać do Dead Heat i kochać się z nią na oczach obcych ludzi.
- Marcello powiedział mi, że nie jest taki jak większość ludzi, którzy potrzebują prywatności dla swojej seksualnej uczty. Powiedział, że może podniecić się jedynie, kiedy kocha się ze mną w obecności nieznajomych. Dla niego prawdziwa przyjemność seksu płynęła z przekroczenia dystansu seksualnego między kochankami nie w domu, gdzie nic i nikt ich nie rozprasza, ale w miejscach rypu Dead Heat, gdzie ich intymność, czy nawet samo jej odegranie, są stale zagrożone, testowane, wystawiane na pokaz, poddawane osądowi, nieomal szturmowane.
Dead Heat było dla niego jak kościół dający schronienie ekstazie i rytuałowi, zbiorowemu i osobistemu zarazem. Kochanie się ze mną w tym miejscu, mówił, to jak chodzenie po linie bez asekuracji. Już sama perspektywa pójścia tam podniecała go. Zastanawiał się zawsze, na jakiego rodzaju seks natkniemy się danego wieczoru: czy będzie wielu „eunuchów”, samotnych, potulnych mężczyzn, którzy na jego polecenie klękali przede mną i całowali moje stopy, czy „kanibali”, tych opętanych żądzą seksualnej dominacji zboczeńców z Jam Session, których powstrzymywała jego obecność, ale którzy w każdej chwili gotowi byli mnie porwać i zanim Marcello mógłby mnie odnaleźć, dobrać się do mnie, jeden po drugim, na wszystkie możliwe sposoby, jak robili to często z innymi opuszczonymi w labiryncie krypt Dead Heat mężczyznami i kobietami.
Jeśli byłam tak długo z Marcellem, to dlatego że będąc z nim, zaczęłam postrzegać siebie jako osobę bardziej żywą niż kiedykolwiek przedtem, a jego już nie jako mojego kochanka, ale jednego z tych, którzy patrzyli na mnie z ciemności.
Lecz - ciągnęła Donna - Marcello przysięgał, że mnie kocha. Mówił, że jeśli ja też go kocham, nie powinnam wstydzić się tego, co robiliśmy w Dead Heat. Mówił, że chociaż kochał się tam ze mną na oczach innych, powinnam wiedzieć, że oni mogli jedynie na nas patrzeć. Jego ciało było między nimi a mną, a jeśli chodzi o to, że mnie dotykali, to czyż kiedy leżę na plaży, nie dotyka mnie również piasek? Ci ludzie, mówił, są ludzkim piaskiem. Powiedział mi, że jestem jedyną kobietą w jego życiu, z którą uprawia seks, że ze mną czuje się bardziej swobodny i zaspokojony niż kiedykolwiek z jakąkolwiek kobietą.
Donna przyznała, że nigdy nie wiedziała, co porabiał w dzień. Kiedy była w Juilliard lub ćwiczyła u siebie, jego zajęcia w firmie wideo trzymały go z dala od domu, a kiedy kilka razy próbowała zadzwonić do niego pod numer, jaki jej podał, nikt nie podnosił słuchawki. W końcu postanowili, że wprowadzi się do niej, i kiedy to zrobił, była zdumiona, że przyniósł ze sobą tak niewiele rzeczy: jeden garnitur, kilka koszul, dwie pary spodni, dwie pary butów i przybory toaletowe. Zastanawiała się, czy to wszystko, co posiada. Potem zauważyła, że nie ma karty kredytowej ani prawa jazdy, ani nawet notatnika telefonicznego i nigdy nikt do niego nie dzwoni ani nie pisze listów. Kiedy go o to spytała, powiedział, że jest free-lancerem i powodzi mu się na tyle dobrze, że może być wolny od tak ziemskich spraw, jak kalendarzyk ze spotkaniami i miesięczne rachunki. Nalega, by mu płacono gotówką, i sam płaci gotówką za wszystko, co kupuje.
Był niezmordowanym kochankiem i sposób, w jaki uprawiał miłość, zdawał się Donnie tak wytrwały, jego orgazmy tak częste, jego sperma tak obfita, że nigdy nie wątpiła, iż jest jej wierny. Co więcej, nigdy nie znalazła na nim najmniejszego śladu perfum, szminki czy pudru innych niż jej własne.
Aż pewnego dnia, powiedziała Donna, Andrea Gwynplaine, koleżanka ze studiów w Juilliard, zaprosiła ją i kilka innych studentek do mieszkania Chicka Mercu-rio, chłopaka Andrei, na Grę organu, wideopornosa, który miał być parodią broadwayowskiego musicalu. Kiedy zaczął się film, na ekranie pojawił się Marcello - zapowiedziany w czołówce jako Dick Longo - nagi, przed lustrem w teatralnej garderobie, onanizował jedną ręką siebie, a drugą groteskowo otyłą platynową blondynę.
Szok był tak nagły, tak niespodziewany, że przez chwilę nie mogła uwierzyć własnym oczom. Ale patrzyła dalej, jak Dick Longo przelatuje sznur porno gwiazdek, demonstrując swój ą-najwyraźniej przysłowiową umiejętność produkowania świeżego orgazmu za każdym splotem idiotycznej fabuły filmu. Kiedy w zaciemnionym pokoju Andrea, jej chłopak i inne studentki komentowali wyciem gorętsze momenty filmu i pozwalali sobie na prymitywne dowcipy z intymnych części ciała gwiazdek porno, Donna powoli uświadomiła sobie, że to ona, a nie Dick Longo, jest główną atrakcją tego seansu.
Po zapaleniu świateł żadna z obecnych w pokoju osób nie dała Donnie do zrozumienia, że rozpoznała w Dicku Longo jej chłopaka, Marcella. Dla ich większej uciechy Andrea zaczęła rozdawać kserokopie wywiadu Dicka Longo dla czasopisma pornograficznego. W wywiadzie tym, bogato ilustrowanym zdjęciami z jego filmu, gwiazdor przyznawał, że od jakichś trzech, czterech lat kręci co roku setki pornosów, i chełpił się, że nie było w tym czasie jednego roboczego dnia, w którym nie miałby - na zawołanie, przed kamerą - przynajmniej kilku orgazmów. Pod rzucanymi ukradkiem w jej stronę spojrzeniami koleżanek Donna czuła się tak, jakby stała przed nimi naga, jakby były nieznajomymi z Dead Heat, którym właśnie udało się ją zgwałcić.
Przerwała swoją opowieść i spojrzała na Domo-stroya, oczekując jakiejś reakcji, ale on siedział bez ruchu, zdruzgotany i bezbronny. Zastanawiał się, czy prawdą było to, co powiedziała mu Andrea, że Donna dalej mieszkała z Marcellem długo po tym, jak odkryła, że jest Dickiem Longo. Jeśli to prawda, jaka piekielna potrzeba w niej, myślał Domostroy, kazała jej się tak ukarać? Jaka była gra prywatnego organu Donny?
Jakby odgadując jego myśli, Donna podjęła swoją opowieść. Powiedziała, że po seansie poszła do domu, by czekać tam na powrót Marcella. Wiedziała dokładnie, co zrobi, kiedy wejdzie, czysty i świeżo ogolony, jak zawsze gotowy do miłości. Chwyci nóż kuchenny, najdłuższy, jaki ma, i w przypływie szału z powodu urażonej dumy, zażenowania wobec przyjaciół, wstydu i złości, że była dla niego jeszcze jedną szeroko otwartą cipą, niczym w narkotycznym transie, będzie go kłuć, rąbać i ciąć tak długo, jak długo jego ciało będzie się ruszać, wić i podrygiwać, aż krew zaleje mu płuca i gardło, i zatopi ostatni bulgot jego życia.
Kiedy jednak wreszcie wrócił do domu, świeży i wykąpany, pachnący wodą kolońską i dumny ze swojej nowej fryzury, i chciał pocałować ją, dokładnie tak jak to sobie wyobrażała, jedyne, na co mogła się zdobyć, to zapytać go, tak po prostu, dlaczego przez cały czas ich bycia razem nigdy jej nie powiedział, że każdego dnia, kiedy ją zostawiał, szedł pierdolić wszystkie te białe, czarne i żółte pizdy, od tyłu i przodu, jedną po drugiej, jedną obok drugiej, jedną na drugiej, na zawołanie, przed kamerą, po to, by dostać gotówkę za każdą erekcję, za każdy orgazm, i to wtedy, gdy rzekomo był w niej zakochany?
Odpowiedział jedynie, że tak jak jej mówił od początku, kocha tylko ją. Powiedział, że pieprzenie tych wszystkich niezliczonych pizd jest jego pracą, że kiedy jest z nimi, jego kutas nie różni się niczym od ręki masażysty, i że tylko z nią jest w pełni sobą, tylko z nią może pokonać ten seksualny dystans, który zanim ją spotkał, pozostawał rozwarty niczym przepaść między nim a martwym żarem jego życia.
Donna ani na niego nie krzyczała, ani go nie wyrzuciła, ani z nim nie zerwała, aż upłynęło kilka miesięcy. Zobaczyła z nagłą jasnością, że podczas tych miesięcy, które spędzili razem, to ona oddała się w pełni przyjemności zrzucenia z siebie na chwilę ciężaru świadomości seksualnej, wyzbycia się poczucia odpowiedzialności. To ona używała Marcella, aby doświadczać poprzez niego samej siebie. Teraz, dzięki temu, czego nauczył ją ich związek, stała się całością. Marcello, powiedziała, był jedynie widzem w procesie jej samopoznania, jeszcze jedną lubieżną łapą sięgającą z ciemnych zakątków Dead Heat, żeby jej dotknąć.
Domostroy zawsze uważał, że aby dobrze komponować, dobry kompozytor musi pisać tak, by zadowolić siebie, nie innych. Ponieważ u szczytu swojej kariery nie zgodził się ugiąć przed krytykami i pisać tak, jak oni chcieli, krytycy napadali na niego brutalnie za każdym razem, gdy stworzył oryginalne dzieło. Przez to opuściła go publiczność, zawsze niestała w swoich upodobaniach, szczególnie zaś w erze dyskotek i telewizji. Po złośliwej ogólnokrajowej nagonce prowadzonej przeciwko niemu i jego twórczości przez jedną szczególnie mu wrogą muzyczną koterię, bez twórczej zachęty ze strony kolegów, krytyków czy publiczności, zarzucił w końcu zupełnie pisanie, obawiając się, że jego dorobek kompozytorski nie będzie już mógł być sprawiedliwie oceniony.
Wiedział, że pragnie Donny, ponieważ przez godzinę, podczas której opowiadała mu o swoim życiu, odsłoniła przed nim prawdy o nim samym; prawdy, których istnienia nigdy nie podejrzewał. Kiedy jej słuchał, uświadomil sobie, że jeśli nie zostanie przez nią ponownie napełniony, jego umysł i jego życie będą od tej chwili całkowicie arbitralne. Przeczuwał, że mogłoby mu się udać usidlić ją subtelnymi, okrężnymi taktykami, ale byłoby to czymś tchórzliwym, trochę jak pisanie muzyki po to, by zadowolić krytyków, lub udowodnić sobie, że wciąż może ich rozdrażnić. Innym wyjściem było wyznać jej wszystko wprost, bez psychologicznych sztuczek czy intelektualnych filtrów, prosto z bebechów swego jestestwa, z wiru swojej psychiki, tak jak kiedyś tworzył muzykę. Jeśli ją zniechęci i straci, podobnie jak kiedyś zniechęcił i stracił swoich krytyków i publiczność, przynajmniej nie okłamie ani jej, ani siebie. Jego ojciec mawiał: „Kiedy pada deszcz, bale gniją, za to korzenie rosną głębiej”. W swoich stosunkach z Donną Domostroy chciał wypuścić zdrowe korzenie.
W końcu zostawił to jej decyzji. Podziękował, że dała mu tak dużo z siebie, i oznajmił rzeczowym tonem, że chętnie omówi z nią sprawę Konkursu Chopinowskiego, że może coś z jego bogatego doświadczenia będzie mogła wykorzystać w przygotowaniu się do występu. Donna zapytała, czy tam, gdzie mieszka, jest fortepian, a on odpowiedział, że tak - fortepian koncertowy - i że może go używać, kiedy chce, sama czy z nim w charakterze publiczności. Umówili się, że odwiedzi go za tydzień w Old Glory, podczas jednego z wolnych dni Domostroya.
Kiedy nadszedł umówiony dzień, Domostroy nie mógł sobie znaleźć miejsca. Przemierzył kilka razy w tę i z powrotem Old Glory, wycierając kurz, sprawdzając w kuchni alkohol i lód, przesuwając krzesła i stoły. Na wypadek, gdyby chciała zostać na noc, zmienił pościel i poduszki na łóżku, i wyłożył świeże ręczniki w łazience.
Kilka godzin przed wizytą Donny Domostroy przedsięwziął dodatkowe środki ostrożności, by zapewnić jej bezpieczeństwo w okolicy. Pojechał na pobliskie boisko baseballu i odszukał przywódcę lokalnego gangu, znanego pod przezwiskiem Wolnourodzonych. Mieszkając samotnie w Old Glory, Domostroy regularnie płacił im za ochronę, bo choć wiedział, że właściciel Old Glory wysyła co miesiąc z Miami pieniądze swoim starym przyjaciołom z policji w Południowym Bronksie po to, żeby mieli oko na nie sprzedaną salę balową, wiedział również z własnego doświadczenia, że gang Wolnourodzonych - nazywany przez lokalną ludność Urodzonymi By Palić - sprawował po zmierzchu faktyczną władzę w okolicy. Tym razem, nie chcąc ryzykować, Domostroy uiścił swój comiesięczny haracz kilka dni przed terminem.
Nie żeby taki kontrakt dawał stuprocentową pewność. Kilka razy, kiedy wracał do domu późno w nocy, czuł na sobie wzrok postaci czających się w załomach muru lub za karłowatymi krzakami. Doskonale zdawał sobie sprawę, że stanowi dla nich łatwy cel, i nigdy nie był pewien, czy postacie te należały do bandy Wolnourodzonych, czy też były intruzami korzystającymi z nieobecności gangu.
Usłyszał odgłos wjeżdżającego przez bramę samochodu, ale dziś nie miał wątpliwości, kto może szturmować zwodzony most jego fortecy. Donna przybyła punktualnie, i kiedy stał, wyglądając przez okno i obserwując kłęby kurzu wznoszone przez jej prujący po pustyni parkingu mały biały sportowy wóz, przypomniał sobie, że Południowy Bronks to rodzinne strony Donny i że prawdopodobnie porusza się po labiryncie jego arterii, alej i ulic lepiej niż on.
Witając się z nim, była całkowicie swobodna. Kiedy uścisnął jej chłodną, pewną dłoń, nachyliła się na moment do przodu i pocałowała go lekko w policzek. Dotyk jej warg na jego skórze i nieznaczny napór piersi na jego klatkę wywołał w nim dreszcz ekstazy trwający nie dłużej niż pocałunek, ale wystarczająco długo, by wytrącić go z trudem utrzymywanej równowagi. Chcąc ukryć swoje podniecenie i niepokój, Domostroy zaprowadził Donnę do baru, opowiadając po drodze, jak to kiedyś każdego wieczoru siadywało w nim dwustu gości. Oprowadzając ją po ogromnej sali balowej, ostrożnie omijał wąski korytarz, zabudowany z obu stron pomieszczeniami magazynowymi, który wiódł do jego skromnych kwater mieszkalnych.
Ale ona przyjechała tu ze swoimi nutami po to, żeby mu zagrać, i szybko ich uwaga skupiła się na stojącym na podeście w sali balowej fortepianie. Domostroy podniósł wieko i zapytał Donnę, czy biorąc pod uwagę opłakany stan większości instrumentów wie, jak nastroić i sprawdzić harmonię i czystość wszystkich dźwięków fortepianu. Donna przyznała, że zawsze musiała polegać na pomocy zawodowego stroiciela.
Domostroy ostrzegł ją, że fortepian koncertowy nie jest nie pościelonym łóżkiem, które zasłać może byle jaka pokojówka, i że jeśli zdecyduje się pojechać do Warszawy, dobrze by było, gdyby potrafiła nastroić każdy fortepian, na jakim przyjdzie jej grać, szczególnie ten, który wyznaczą jej do konkursu, tak by osiągnąć równe brzmienie i głośność na całej klawiaturze. Może to zrobić, używając lewego pedału i kamertonu, i powinna umieć zrobić to samodzielnie, jeśli będzie musiała, lub z pomocą stroiciela.
Stroiciele, podobnie jak krytycy muzyczni, słyną z uporu, objaśnił ją Domostroy. Mogą upierać się, że skoro oni nie mówią jej, jak ma grać na fortepianie, ona nie powinna mówić im, jak go stroić, musi jednak twardo obstawać przy swoim. Powiedział jej również, że kiedy tonacja, głośność i barwa fortepianu zostaną ustawione zgodnie z jej życzeniem, powinna stanąć z dala od instrumentu i raz jeszcze posłuchać jego dźwięku. Wielu pianistów uważa, że stołek wykonawcy jest jedynym dobrym miejscem do słuchania, ale Domostroy uważa, że są w błędzie. Bez względu na to, gdzie będzie grać w przyszłości - w najlepszych salach koncertowych świata czy w mniej doskonałych akustycznie audytoriach - zawsze powinna ustawić się nie dalej niż sto osiemdziesiąt metrów od fortepianu lub w czternastym rzędzie sali koncertowej i poprosić swojego stroiciela, by dla niej zagrał. Tylko wtedy przekona się, jak słyszy jej fortepian publiczność, i jeśli jego brzmienie nie jest dobre, upierał się Domostroy, powinna kazać stroić go tak długo, aż jego dźwięk ją zadowoli.
Taki test jest absolutnie konieczny, powiedział, ponieważ fizyczne cechy sali koncertowej: wielkość i kształt sceny, nachylenie ścian i dachu, jak również typ powierzchni materiału, z jakich są zrobione, poważnie wpływają na odbijanie i rozpraszanie dźwięku.
Przygotowując się do jej wizyty, Domostroy specjalnie nie nastroił fortepianu i teraz cieszyło go, gdy Donna bezbłędnie rozpoznała, czego mu brakuje, po czym pod jego dyktando, dokonała koniecznych poprawek. Stojąc blisko niego, nachylała się, by zajrzeć do wnętrza fortepianu, i patrzyła, jak Domostroy z pomocą kamer-tonu sprawdza pozycję każdego młoteczka oraz stan filcu, którym były pokryte. Widok i bliskość jej ciała podnieciły go. Zaschło mu w ustach, jakby gorączka pożądania wysuszyła całą ślinę. Żeby oderwać od niej swoje myśli, rozpoczął drobiazgowy pokaz strojenia.
Jedna rzecz, na jaką chciałby zwrócić jej uwagę, zanim zacznie grać, powiedział, to to, że kiedy po raz pierwszy usłyszał ją u Gerharda Ostena, zauważył, że choć używa pedałów w sposób oryginalny, czasami brakuje jej pewności. Jego własny pogląd na rolę pedałów w muzyce Chopina, stwierdził, może okazać się dla niej pomocny.
Milczała, i Domostroy rozwinął temat. Przypomniał jej, że chociaż Chopin nigdy nie zaznaczał użycia lewego pedału, bardziej niż większość kompozytorów świadomy był, jak ważne są wszystkie pedały w koloryzacji dźwięku kompozycji klawiszowych. Używane subtelnie i twórczo, pozwalają pianiście osiągnąć bogate i zróżnicowane efekty orkiestralne. Ale, ostrzegł Domostroy, pianistom, którzy ich źle lub za często używają, chcąc pokryć słabości swojego warsztatu, udaje się jedynie zwrócić uwagę na swoje braki, gdyż nieprawidłowe użycie pedałów przedłuża i podkreśla, a nie ukrywa, najmniejsze zachwianie równowagi w technice.
Poprosił ją następnie, by zagrała kilka utworów, które najpełniej demonstrują twórcze użycie pedałów u Chopina, zaczynając od Ballady f-moll.
Zamknął oczy i słuchał chwilę, jak grała, po czym przerwał jej i poprosił, by powtórzyła raz po raz takty 169 do 174, wymagające szczególnie subtelnej pedaliza-cji. Chopin zaczynał każdy z początkowych trzech taktów lekkim naciśnięciem pedału, po którym następowały nie wzmocnione pedałem szybkie pochody dźwięków w lewej ręce, a w prawej seria dźwięków legato. Domostroy powiedział Donnie, by nie używała pedału przy łagodnych tonach prawej ręki, a kiedy przyznała, że zawsze czuje się niepewnie, próbując grać je legato bez pedału, wyjaśnił, że źródłem jej trudności jest niedostateczne opanowanie zasad palcowania. Zamiast rozmyć to przejście, zasugerował, powinna puścić pedał, jak zaznaczono w takcie 169, a następnie przy trzeciej grupie szesnastek nacisnąć go nieznacznie na ułamek synkopowanej sekundy. Dzięki temu zagra gładko melodię prawej ręki, zachowując jednocześnie całościowy efekt suchego brzmienia.
Następnie polecił jej zagrać serię wybranych utworów: początek Nokturnu F-dur, żeby sprawdzić, czy sposób, w jaki używa pedału, tłumi melodię prawej ręki; Nokturn E-dur, który demonstrował unikatowy Chopinowski kontrast między dźwiękiem zagranym z użyciem i bez użycia pedału; Preludium a-moll, które z wyjątkiem jednego krótkiego ustępu pod sam koniec utworu całe było bez pedału; oraz Preludium b-moll, w którym Chopin pierwotnie zaznaczył pedał w każdej drugiej grupie metrycznej taktów 2 i 3 - granych lewą ręką - po czym go wykreślił, pozostawiając wszystkie trzy otwierające takty w swojej autoryzowanej edycji pod jednym szokująco długim pedałem.
Skończyła i siedziała, patrząc na niego niczym studentka oczekująca nerwowo na werdykt swojego nauczyciela.
Starając się jej nie urazić, powiedział, że wyczuwa w jej grze dwie przeciwstawne siły: chęć uwolnienia się od nut i dynamiki Chopina, tak by móc improwizować - impuls, który prawdopodobnie odziedziczyła po ojcu jazzmanie - oraz potrzebę trzymania się wiernie i sztywno każdego znaku w gęstym zapisie nutowym Chopina, która z pewnością bierze się z klasycznego wykształcenia, jakie otrzymała w Juilliard. Przy wystarczającej liczbie ćwiczeń oraz jej oczywistym talencie, ciągnął Domostroy, nie ma powodu, dla którego nie mogłaby się nauczyć połączyć te ciągoty i zagrać najtrudniejsze fragmenty Chopina nie tylko z precyzją, ale z całą pomysłowością i energią urodzonej jazzmanki. Ażeby to osiągnąć, czuł, że powinna skoncentrować się na rozwinięciu większej giętkości i siły w plecach, ramionach, rękach, a także nadgarstkach i palcach. Zaofiarował się również, że pokaże jej specjalne ćwiczenia na poprawienie ruchliwości stawów, i powiedział jej szczerze, że musi więcej pracować, nie tylko próbując i szlifując Chopina, ale grając więcej ćwiczeń i gam, żeby udoskonalić swoją technikę. Polecił jej pewne ćwiczenia Cramera i Clementiego, dwóch ludzi, którzy wywarli wpływ na technikę Chopina oraz na jego rozumienie fortepianu, jak również prace Czernego i Hum-mla oraz wersje Chopinowskich Etiud Leopolda Go-dowskiego, szczególnie jego dwadzieścia cztery studia na lewą rękę, które zawierają wersję cis-moll tak zwanej Etiudy Rewolucyjnej.
Donna słuchała go uważnie, i jeśli była zdziwiona lub dotknięta którąś z krytycznych uwag zawartych w jego poradach, udało się jej tego nie okazać. Spytała go natomiast, co sądzi o jej szansach na wygranie Konkursu Chopinowskiego w Warszawie. Odpowiedział z równą bezpośredniością, że jeśli nie poprawi swojej techniki i nie zwiększy siły uderzenia, jej szansę w jego opinii są nikłe, ale, dodał, czuje, że może osiągnąć wiele w kilka tygodni, o ile naprawdę będzie nad tym pracować.
Donna wstała i wyszli razem na zewnątrz. Było ciepło i słonecznie. Obeszli powoli Old Glory, przeszli przez parking i szli spacerowym krokiem, aż dotarli do wysokiej siatki ogrodzenia. Za nią, jak okiem sięgnąć, ciągnęło się martwe getto wypalonych czynszowych kamienic, czarne ruiny znaczone bliznami wyłamanych okien i zabitych deskami drzwi, rozpadające się stare werandy i podwórka zawalone wysokimi stertami kamieni i zwęglonych śmieci. Szli ścieżką przecinającą ogrodzenie, ich kroki wystraszyły szczura, który wyskoczył z wysokiej trawy i popędził w kierunku ruin.
Domostroy od czasu do czasu spoglądał na Donnę. Do tej pory zawsze widział ją w sztucznym świetle, ale tutaj, w jasnych promieniach słońca, jej skóra lśniła. Pod delikatną linią brwi długie owalne łuki powiek błyszczały jakby oświetlone od środka, a ocienione gęstymi rzęsami oczy były zielone jak liście. Patrzył na jej doskonale wyrzeźbione policzki oraz delikatną grę światła na wargach, tak pełnych i gładkich, że wydawało się, iż pękną. Jej piękno przytłaczało go, prawie dusiło; było królewskie, a jednocześnie naturalne, tak czyste jak jej dusza.
Z dachu pustego budynku doszedł ich przenikliwy gwizd. Kiedy Domostroy spojrzał w tamtą stronę, zobaczył machających do niego trzech członków gangu Wolnourodzonych i pomachał im w odpowiedzi.
- Niedaleko stąd chodziłam do szkoły - oznajmiła Donna, kiedy odwrócili się, by ruszyć w drogę powrotną. Wskazała ręką na ruiny. - Te czarne dziury zawsze tutaj były. Często wałęsałam się po nich, sama lub z innymi dziećmi. Bawiliśmy się w chowanego, toczyliśmy walki, ścigaliśmy koty i szczury. Czasami musiałam uciekać przed chuliganerią, która przychodziła tu polować na spódniczki. Wczołgiwałam się do śmierdzących rowów, takich jak te, i czekałam na mojego chłopaka.
Poza świergotem wróbli, które szukały pożywienia na ziemi i w krzakach, panowała absolutna cisza.
- Pewnego dnia usłyszałam, jak mój ojciec śpiewa starego bluesa. - Zaintonowała:
Chodź ze mną...
Znalazłem tą nową kryjówkę!
Tak się cieszę,
Że znalazłem tę nową kryjówkę!
Powiedziałam sobie wtedy, że nigdy nie wrócę do tych czarnych dziur, i postanowiłam sama poszukać „tej nowej kryjówki”. Wiedziałam, że będzie nią muzyka. Od tamtej chwili skończyło się moje życie w niewoli.
Zamyśliła się na chwilę, po czym jej twarz opromienił uśmiech.
- Wiesz, kiedy próbuję myśleć o sobie jak o poważnym muzyku, przypomina mi się zawsze wiersz Paula Laurence'a Dunbara, wydrukowany na makatce, która wisiała w kuchni mojej matki:
Nie piszcz panna, daj se spokój;
Rzuć te nuty w kąt:
Ćwicz i ćwicz, aż osiwiejesz,i
Nie dasz rady - skąd!
Nic ci z gardła nie wyleci
Z takim fest zadęciem,
Jak Malindzie, kiedy śpiewa,
Aż się kuchnia trzęsie...8
Kiedy skończyła recytować, wyczuł w niej rozterkę. Wiedział, że jest mu wdzięczna za ten dzień i że prawdopodobnie czuje, iż powinna to okazać, zostając z nim nieco dłużej, może nawet pozwalając mu na niedwuznaczną propozycję. Ale nie uczynił jej. Choć pragnął Donny i świadomość, że zaraz odejdzie, wywoływała w nim poczucie osamotnienia, nie próbował jej zatrzymać. Nie chciał, żeby została jego kochanką z powodu wdzięczności, jaką do niego czuła, więcej nawet, nie chciał dzielić jej z Jimmym Ostenem, innym mężczyzną w jej życiu. Ku - jak sobie wyobrażał - jej zdziwieniu, zaprowadził ją zdecydowanie do samochodu i otworzył przed nią drzwiczki.
Wsiadła i położyła mu rękę na ramieniu.
- Patrick, kiedy cię znów zobaczę? - zapytała nieco zbita z tropu.
- Kiedy tylko zechcesz - odparł szorstko. - Po prostu przyjedź.
- Ale nie chcę ci przeszkadzać. Masz swoją pracę.
- Nie, nie mam. Przyjeżdżaj, kiedy chcesz.
- Trzymam cię za słowo - powiedziała, zapalając silnik. - Czy trzy razy w tygodniu nie będzie za dużo?
Domostroy był zachwycony, ale nie chciał jej tego okazać.
- „Będziemy rozliczeni ze wszystkich dozwolonych przyjemności, których zaniedbaliśmy doświadczyć” - zacytował Aggadę i zachichotał, by rozładować napięcie. - Na początek wystarczy. Kiedy zaczynamy?
- Może jutro - zaproponowała.
Czuł, że chce mu dać do zrozumienia, iż cieszy się z jego oferty pomocy.
- Przypomnij mnie Jimmy'emu - powiedział.
- Przypomnę. Chociaż wątpię, żeby o tobie zapomniał! - Odjechała. Lekki wietrzyk rozwiewał jej włosy.
Miotany sprzecznymi uczuciami Domostroy ruszył w kierunku sali balowej. Kiedy obejrzał się za siebie, już jej nie było. Parking był pusty. Nawet Wolnourodze-ni opuścili swoje posterunki.
Donna nie ukrywała przed Ostenem swojej wizyty u Domostroya. Opowiedziała mu nawet o planach pracy z kompozytorem, którego uwagi i porady mogą pomóc jej przygotować się do konkursu w Warszawie. Osten nie mógł zakwestionować jej prawa czy potrzeby szukania pomocy artystycznej, nie podobało mu się jednak, że wybrała do tego celu Domostroya. Znał jego złą reputację, a teraz nabierał coraz większych podejrzeń, że to on był mężczyzną, który zrobił zdjęcia kobiecie z Białego Domu i pomógł jej w napisaniu listów do Goddarda. W końcu, zaniepokojony zainteresowaniem Domostroya Donną, postanowił poznać motywy kompozytora i pewnego wieczoru, kiedy wiedział, że Donna jest u Domostroya, wynajął samochód i pojechał do Old Glory.
Ilekroć przejeżdżał wcześniej przez Południowy Bronks, zawsze był w drodze dokądś indziej, ale teraz, szukając tam konkretnego adresu, uświadomił sobie po raz pierwszy, jak bardzo Południowy Bronks przypomina slumsy Tijuany. Z tym wyjątkiem, że w Tijuanie mieszkańcy slumsów żyli przynajmniej nadzieją, być może złudną, że ich miasto pewnego dnia wyrośnie na metropolię, a ich życie stanie się tak nowe i gładkie jak powstające wokół nich budynki i autostrady. W Południowym Bronksie nie było ani nowych budynków i autostrad, ani takiej nadziei.
Odnalazł Old Glory i okrążył ją raz, zwalniając na widok samochodu Donny zaparkowanego przy wejściu do sali balowej, obok starego kabrioletu, należącego z pewnością do Domostroya. Wiedział, że Donna spędzi tu cały wieczór, postanowił więc uzbroić się w cierpliwość i zaczekać na zapadnięcie zmroku.
Kręcił się przez chwilę po wyludnionej okolicy, słuchając w radiu najnowszych rock-bluesów, aż na niebie ukazał się księżyc, oświetlając srebrzystą poświatą czarne mury sali balowej.
Zaparkował przed ogrodzeniem z drucianej siatki i wszedł w rosnącą tuż obok wysoką trawę z parabolicznym mikrofonem w jednej ręce i zapaloną latarką w drugiej. Ustawił mikrofon na statywie, skierował talerz w stronę światła wylewającego się z okien ogromnej sali balowej. Włączył mikrofon i wcisnął klawisz, uruchamiając eliminujący wszystkie szumy zewnętrzne tantalowy filtr powietrzny. Następnie połączył mikrofon z małym magnetofonem kasetowym, a kiedy usłyszał w słuchawkach pierwsze dźwięki z Old Glory - muzykę Chopina graną przez Donnę lub Domostroya na fortepianie - kucnął, opierając się jednym ramieniem o ogrodzenie.
Poza zarejestrowanym na magnetofonie dźwiękiem fortepianu wokół niego panowała absolutna cisza. Za jego plecami rozciągały się milcząco rzędy wypalonych budynków. Przed nim ogromna szara tafla parkingu lśniła niesamowicie, a Old Glory ze swoimi łukami, kolumnami, rzeźbionymi powierzchniami, balkonami i spadzistymi dachami wznosiła się niczym zjawa zamku.
Usiadł na ziemi i wyczekująco przysunął się w stronę budynku. I właśnie wtedy, zupełnie niespodziewanie coś ciężkiego uderzyło go w tył głowy, a kiedy upadł twarzą w mokrą trawę i mgła zasnuła jasność jego myśli, usłyszał nad sobą ostre głosy. Ledwo uświadamiając sobie, że został zaatakowany od tyłu, pogrążył się w ciemności.
Obudził się niepewny, gdzie jest i jak długo był nieprzytomny. Czuł się tak, jakby jego głowę ściskało imadło. Siedział koło fortepianu w starym obitym skórą fotelu, a kiedy spojrzał w górę i zobaczył Donnę pochyloną nad nim z wyrazem troski na twarzy, doszedł do wniosku, że jest w jej studio w Carnegie Hali. Odwróciwszy głowę, zobaczył Patricka Domostroya trzymającego paraboliczny mikrofon i magnetofon, a obok niego trzech krępych młodych Latynosów w żółtych czapkach z nadrukiem „WOLNOURODZONY”.
- Nic ci nie jest, Jimmy? - spytała Donna, klepiąc go delikatnie po ramieniu.
Dotknął ręką głowy i wyczuł pod palcami guz, następnie spojrzał na dłoń, żeby zobaczyć, czy nie ma na niej krwi. Nie było.
- Nie, nic mi nie jest - powiedział, instynktownie zmieniając głos.
- Myślałem, że jesteś studentem literatury, a nie szpiegiem - powiedział Domostroy, podchodząc do Ostena.
Wolnourodzeni uśmiechnęli się szeroko.
Osten spuścił oczy. Czuł się jak dzieciak przyłapany na kradzieży w sklepie z cukierkami i myśl, że musi wydawać się śmieszny Donnie i Domostroyowi, napełniła go wstydem.
- Guzik mnie obchodzi, co myślisz – powiedział Osten. -1 niech ci się nie wydaje, że nie wiem, co się tu dzieje!
- Co to ma znaczyć? - zapytała, odskakując od niego Donna.
- To co mówię - odparł Osten, chwytając okazję, by grać rolę oszukanego kochanka. - Że jesteś oszustką i kłamcą! Co, może nie?
Twarz Donny oblał rumieniec.
-
Nie wiesz, co mówisz! - wyjąkała. - Jak możesz być tak
niesprawiedliwy w stosunku do mnie... i do siebie? Jestem tu, żeby
grać na fortepianie. Czy nie wiesz, ile to
dla
mnie znaczy? Nie masz prawa... nie masz prawa
-
odwróciła się, by ukryć łzy.
- Skombinowałeś sobie niezłą zabawkę do szpiclowania - odezwał się jeden z Wolnourodzonych i kołysząc ramionami, podszedł do Ostena.
- Lepiej będzie, jak oddasz to CIA, stary – szydził drugi.
- Tutaj się marnuje. To nie Salwador. Jeszcze nie! - wtrącił trzeci.
- Tylko bez nerwów! - uspokajał gang Domostroy.
- On nie pracuje dla CIA. Szpieguje ją - wskazał na Donnę. - To jego dziewczyna.
Członkowie gangu parsknęli śmiechem. Donna spojrzała z wyrzutem na Domostroya.
- Patrick, proszę.
- On ma rację, Donna - wtrącił się Osten, chcąc zwieść Domostroya. - Ma rację - powtórzył powoli, wstając z fotela. Rozprostował ramiona, skrzywił się z bólu i spojrzał jej prosto w oczy. - Chciałem dowiedzieć się, co zaszło między tobą a twoim nauczycielem muzyki.
- Spojrzał na Domostroya i trzej Wolnourodzeni wyszczerzyli zęby w uśmiechu.
- Masz tupet, człowieku - odezwał się jeden z nich.
-
Nie wiesz o tym, że wdarłeś się tu bez wizy? Mrugnął do swoich
kumpli. - To kraj Urodzonych By Palić, to jest zagranica, stary. To
terytorium dawno temu odłączyło
się
od Wuja Sama i jeśli będziesz tutaj węszył, może spotkać cię
krzywda. Kiedy przyłapiemy cię tu następnym razem,
chłoptasiu, drogo za to zapłacisz!
- Następnym razem będę wiedział, co z wami zrobić! - warknął Osten.
W tym momencie Donna odzyskała równowagę. Nie była już smutna, była tylko zła.
- Nie będzie żadnego następnego razu, Jimmy - oznajmiła spokojnym tonem. - Myślę, że powinieneś teraz stąd wyjść. - Jej głos drżał z emocji, kiedy dodała:
- Nie chcę cię więcej widzieć.
- Zaczekaj, Donna - wtrącił Domostroy. - Nie bądź dla niego tak surowa. - Położył mikrofon i magnetofon na krześle, które zwolnił Osten. - On tylko chciał cię chronić. Pewnie niepokoił się, że jesteś tu... sama... - urwał.
-
To nie znaczy, że może mnie śledzić i szpiegować - powiedziała
Donna, zerkając na Ostena, po czym szybko odwróciła od niego
wzrok i zwróciła twarz do Domostroya i pozostałych. - Nie
miał prawa, nie miał do tego żadnego prawa. Nikt nie ma takiego
prawa. - Wydawało
się,
że opuszcza ją stanowczość. Jej głos brzmiał tak, jakby miała
się rozpłakać, opanowała się jednak szybko i odsunąwszy
krzesło, które stało na jej drodze, podeszła do fortepianu i
usiadła przy nim. - Wracajmy do pracy, Patrick - powiedziała
spokojnie, biorąc akord na klawiaturze.
Osten pozbierał swoje rzeczy.
- Przepraszam, Donna - powiedział. Po chwili dodał: - Może pewnego dnia zrozumiesz, jak się czuję.
Jeden z Wolnourodzonych parsknął śmiechem. Inny, naśladując skrzeczący głos Ostena, zagroził:
- Może pewnego dnia damy ci taki wycisk, chłopie, że się zesrasz rzadkim gównem.
Ostena ogarnęła fala gniewu i poniżenia. Odwrócił się do Domostroya.
- Powiedz swojej Legii Cudzoziemskiej, żeby się pocałowała w dupę. - Następnie, wciąż wściekły, zwrócił się do Donny: - A ty, Donna, zasługujesz na lepszego kochanka niż grajek z podłej nocnej knajpy!
- Wynoś się wreszcie - odparła zwrócona do niego plecami Donna.
Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi, ale jeden z Wolnourodzonych zagrodził mu drogę i wyciągnął długi nóż sprężynowy.
- Pozwólcie mu odejść - powiedział Domostroy, z trudem tłumiąc wściekłość. - Niech sobie zabierze swoje szpiegowskie zabawki i pójdzie podsłuchiwać kogo innego.
Kiedy Osten wyszedł, Domostroy uścisnął dłonie trzech młodych mężczyzn.
- Dziękuję wam, że mieliście dom na oku - powiedział. - Odwaliliście kawał dobrej roboty.
- Nie ma sprawy - powiedział najwyższy z nich i poprawił czapkę na głowie.
Wyszli z sali balowej, śmiejąc się i rozmawiając ze sobą. W progu najwyższy z bandy odwrócił się i obrzucił Donnę długim spojrzeniem.
Na zewnątrz na świeżym powietrzu Osten zdał sobie sprawę z bólu. Promieniował z czaszki i rozchodził się w dół do lewego ramienia, ograniczając ruchy ręki. W samochodzie stwierdził, że ktoś ukradł mu marynarkę i portfel, w którym oprócz ponad tysiąca dolarów miał legitymację uniwersytecką i kalifornijskie prawo jazdy.
Rzucił mikrofon i magnetofon na tylne siedzenie i ruszył w kierunku Manhattanu. Jechał wolno, w obawie, że przy swoim pechu, a także z powodu rozsadzającego głowę bólu może spowodować wypadek.
Analizując swoje uczucia, Osten odkrył, że najbardziej martwi go nie strata Donny, ale niepowodzenie jego planu. Wiedział, że Donna dotrzyma obietnicy i więcej się z nim nie spotka, choć nie przypuszczał, żeby była kochanką Domostroya. Sfrustrowany odkryciem, że nie ma nad nią kontroli, odczuwał również ulgę, że tak niespodziewanie się od niej uwolnił, albowiem stres, jaki towarzyszył mu w tym związku, zdążył zniszczyć miłość, którą kiedyś darzył Donnę. I chociaż na razie nie udało mu się ustalić, co Domostroy miał wspólnego z fotografiami nagiej piękności z Białego Domu - o ile w ogóle miał coś z nimi wspólnego - przynajmniej był wolny, by zainteresować się bliżej Andreą, prawdopodobnym obiektem tych fotografii i potencjalną autorką listów, na temat której do tej pory mógł tylko fantazjować. Nawet jeśli okaże się, że Andreą nie jest kobietą z Białego Domu, i tak warta jest tego, by nawiązać z nią romans.
W swoim wynajętym mieszkaniu popił dwie aspiryny butelką piwa i przyłożył na głowę kompres z zawiniętych w ręcznik kostek lodu. Następnie przypiął pinezkami do ścian powiększone zdjęcia nagiej kobiety, w której miał nadzieję rozpoznać Andreę, i studiował je przez około godzinę. Senny i odrętwiały, obiecał sobie, że zaraz z rana zadzwoni do Andrei, i natychmiast usnął.
Kiedy się obudził, guz na głowie urósł, ale ból zelżał. Nim zadzwonił do Andrei, zawahał się, czy powinien opowiedzieć jej o zdarzeniach poprzedniej nocy. W końcu uznał, że skoro Andrea może dowiedzieć się wszystkiego od Donny, lepiej będzie, jeśli sam powie jej prawdę.
Andrea wydawała się być zdziwiona jego telefonem. Starając się nie zdradzić, jak bardzo zależy mu na spotkaniu, zaproponował lekkim tonem, by zjedli wspólnie kolację. Andrea zadała z pozoru niewinne pytanie, czy zamierza przyprowadzić ze sobą Donnę. Odpowiedział, że miał na myśli kolację tylko z udziałem ich dwojga, gdyż właśnie rozstał się z Donną, i to w niezbyt przyjemnych okolicznościach. Kiedy opisał jej całe zajście z Donną i Domostroyem, przedstawiając siebie jako Bogu ducha winnego naiwniaka wydanego na pastwę łajdaków, chichot uznania w słuchawce zachęcił go do podkoloryzowania historii i razem z Andrea śmiał się ze swojej przygody.
Pod koniec rozmowy umówili się na wieczór.
„Nie wchodź w zażyłość ze śpiewaczką, by jej zamiary cię nie usidliły”9. To Eklezjastyk, Mądrość Syracha - wyrecytowała przez telefon Andrea. - Jadłam wczoraj wieczór kolację z Jimmym - ciągnęła. - Jak to się stało, że twoje wynajęte opryszki pobiły Jimmy'ego na oczach Donny „Brązowy Cukier”? Czy dlatego, że ją posuwasz i chciałeś jej zaimponować?
- „Zaprawdę kobiety są muzyką życia”. To Ryszard Wagner! - odparował Domostroy. - A poza tym, nie podobają mi się twoje rasistowskie uwagi na temat Donny.
- Doprawdy? Coś podobnego! - syknęła. - Pozwól, że ci wyjaśnię, kto z nas jest rasistą. Jak myślisz, dlaczego podoba ci się Donna Downes? Z powodu jej wspaniałe go talentu i edukacji w Juilliard? Gówno! Uganiasz się za swoją śniadą kusicielką, Panie Białokutasiński Hipokryto, nie dlatego, że jej muzyka spowodowała wzwód twojego białego chuja, i nie dlatego, że odaliska z Harlemu jest twoją bratnią duszą, ale ponieważ widzisz w niej czarną striptizerkę i ponieważ tobie, i każdemu innemu białemu szowiniście, czarna skóra kojarzy się z niewolnictwem, a czarna pizda z kurewstwem. Wmawiasz sobie, że pragniesz Donny z powodu jej muzyki, talentu i tym podobnych gówien, a naprawdę chcesz po prostu zerżnąć pizdę czekoladowej kurewki-niewolnicy. Jak każdego innego białego władcę, który ugania się za czarną dziwką z getta, podnieca cię jedynie jej talent dogodzenia ci w łóżku! W głębi duszy sam o tym wiesz! I twoja Czarna Carmen również jest tego świadoma!
- Studiujesz dramat czy operę mydlaną? - zapytał.
- Nie zapominaj, że studiowałam również ciebie.
- Zatem powinnaś wiedzieć, że spotkałem Donnę Downes za pośrednictwem małego Jimmy'ego Ostena... jej innego „białego władcy”, jak to raczyłaś nazwać. A może Jimmy był w niej naprawdę zakochany?
- Wątpię, żeby był w niej kiedykolwiek zakochany - stwierdziła Andrea. - Mówi, że od trzech miesięcy miał na mnie oko... jeszcze zanim przedstawiła nas sobie Donna.
- Mam nadzieję, że to nie ty kupiłaś mu te jego szpiegowskie zabawki i wysłałaś go, żeby nas śledził?
- Nie musiałam. Prawdopodobnie ma dość jej ciągłego puszczania się na prawo i lewo, poza jego plecami.
- Przerwała. - A swoją drogą, jako kochanek, Jimmy ma nad tobą przewagę. - Urwała, jakby chciała go rozdrażnić.
- Jest młody - zauważył Domostroy.
- Wiek nie ma znaczenia. Ale wrażliwość tak. Nie kryjąc jej, Jimmy wyzwala w kobiecie instynkt karmienia, najżyźniejszy grunt dla wymiany seksualnej.
- Emocjonalne oddziały macierzyństwa nie są moją specjalnością - rzucił szorstko Domostroy.
- No i dobrze - przycięła mu Andrea. - Tu bije cię Jimmy.
- Nie współzawodniczę z Jimmym Ostenem ani, jeśli o to chodzi, z nikim innym - powiedział, próbując zmienić temat. - Twoje macierzyńskie instynkty mogą znaleźć ujście w zaspokajaniu jego chłopięcych tęsknot, ale jestem przekonany, że odbywa się to ze szkodą dla naszego planu. Co będzie, jeśli pojawi się Goddard i zastanie małego Jimmy'ego ssącego twoją matczyną pierś?
- Przestań nazywać go „małym"! Chyba że chcesz, żebym zapytała Donnę, jak wypadasz w porównaniu z Dickiem Longo?
- Jeśli to zrobisz, ja...
- Co ty? - prowokowała go Andrea.
- Zadzwonię do Jimmy'ego i opowiem mu o tobie i o mnie.
- Nie uwierzy ci.
- Ale może uwierzy zdjęciom, które ci zrobiłem. Mam u siebie ich kopie.
- No to co? Są bez twarzy!
- Niektóre nie. Byłaś zbyt pochłonięta zabawianiem się z samą sobą, żeby wiedzieć, jak cię sfotografowałem!
- Jeśli to zrobisz, ja...
-
No, co ty?... - Teraz on ją drażnił. Po czym uświadomiwszy
sobie nagle, że to ich donikąd nie zaprowadzi, rzucił pojednawczo:
- Dajmy temu spokój, Andrea. Przysięgam, że nie spałem z Donną.
I nie mam nic wspólnego z gangiem, który pobił Jimmy'ego
Ostena
podczas
jego dziecinnej misji szpiegowskiej. Mam nadzieję, że on o tym
wie.
-
Bardzo go interesujesz - odparła pogodnie. - W każdym razie -
dodała udobruchana - masz rację, Jimmy nie może zostać w moim
mieszkaniu. Jeśli pojawiłby się Goddard, na pewno by mu się
to nie spodobało. A poza tym Jimmy przyzwyczajony jest do tych
ogro
mnych
przestrzeni w Kalifornii.
- W Kalifornii? Dlaczego w Kalifornii? - spytał Domostroy.
- Studiuje literaturę i pisarstwo na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis. Jest na studiach podyplomowych. Chłopiec czy nie, Jimmy jest typem intelektualisty. Zatem skoro twoja cenna Donna rzuciła go i zostawiła samemu sobie, mogę przez chwilę pokręcić się koło niego, czy nawet pokręcić z nim.
-
Proszę bardzo - powiedział, udając, że nic go to nie obchodzi. -
Co więcej, bądź dla niego dobra. Zresztą, to co dobre dla
Ostenów, jest dobre dla Etiudy, a co dobre dla Etiudy, dobre i dla
mnie. Nie zapominaj, że ciągle jestem w ich chciwych rękach. -
Roześmiał się. - Tylko
bądź
czujna. I daj mi znać, jeśli zdarzy się coś niezwykłego.
- Na przykład co? - zapytała Andrea.
-
Na przykład pojawienie się Goddarda. Z pewnością jest
grubszą rybą do złapania niż Jimmy. - Zachichotał. -
Straciłem mnóstwo czasu na kuszenie go moimi błyskotliwymi
listami i twoimi świńskimi zdjęciami. Nie chciałbym, żeby
wszystkie moje wysiłki poszły na
marne
tylko dlatego, że kiedy w końcu się pojawi, zastanie cię w
łóżku - jęknął z udawanym żalem - z małym Jimmym Ostenem!
- Nie zapominaj - powiedziała Andrea - że zapłaciłam ci za twoje wysiłki. Więc jeśli zechcę, mogę je zmarnować.
Niezbyt rozbawiona, odwiesiła słuchawkę.
Czy poznałeś kiedyś Andreę Gwynplaine? - spytała Donna Domostroya po jednej z sesji ćwiczeń w Old Glory.
Przez chwilę Domostroya kusiło, by wyznać jej prawdę. Dlaczego miał okłamywać Donnę, jedyną kobietę, którą mógł tak łatwo pokochać. Dlaczego miał pozwolić, aby jego tajne, zdradzieckie porozumienie z Andrea zagroziło otwartej i zasługującej na wzajemne zaufanie znajomości z Donną? Do jakiego stopnia wiązał go pakt z Andrea?
- Andrea Gwynplaine? - powtórzył. - To nazwisko nic mi nie mówi. Kim ona jest?
- Nie wspominałam ci o niej? Jest studentką dramatu w Juilliard, chodzi także na zajęcia na wydziale muzycznym. Myślę, że wywarła na Jimmym duże wrażenie. Zainteresował się nią, odkąd zaczai przychodzić ze mną do Juilliard na wykłady.
- Kiedy to było?
- Jakiś miesiąc temu.
- Miesiąc temu? Jesteś pewna, że nie spotkał jej wcześniej? - Wymsknęło mu się, zanim zdołał się powstrzymać.
-
Oczywiście, że jestem pewna. To było zaraz po tym, jak Jimmy
poprosił mnie, żebym dowiedziała się, czy w Juilliard wykłada
się muzykę Goddarda Liebersona, którego nazwisko było mi znane z
powodu jego związków z CBS, oraz innego kompozytora, którego
nazwiska
nie
pamiętam... - Zawahała się. - Wiem, Borysa Pregela, współczesnego
Liebersonowi. Znasz ich utwory?
- Tak. Znałem ich nawet osobiście. - Serce Domostroya waliło z podniecenia. - Ale opowiedz o Andrei i Jimmym - poprosił w obawie, że Donna zgubi tok swoich myśli.
- No więc Jimmy chciał wiedzieć, czy gdzieś w Nowym Jorku są jakieś zajęcia z twórczości Liebersona i Pregela. Sprawdziłam wszystkie katalogi uniwersyteckie, ale nigdzie ich nie ma, przynajmniej w tym semestrze.
- Naprawdę? - powiedział Domostroy, próbując zachęcić Donnę do dalszych zwierzeń. - Nie wiedziałem, że Jimmy jest taki muzykalny.
- O tak. Mnie też to zdziwiło. Poprosił także, żebym dowiedziała się, czy jakaś szkoła muzyczna w Nowym Jorku prowadzi zajęcia z życia Chopina. Domyślam się, że zrobił to ze względu na mnie.
- I znalazłaś mu coś? - spytał Domostroy.
- Tak. Historię Muzyki Fortepianowej w Juilliard. Zabrałam Jimmy'ego na kilka kolejnych wykładów.
Domostroy był zdezorientowany. Po pierwsze, według Andrei, Jimmy Osten studiował na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis. Karlheinz Stockhausen wykładał tam kiedyś gościnnie i wywarł znaczny wpływ na środowisko akademickie. Jeden z jego studentów stał się później twórczym światłem ELMUS-u, grupy, która z pomocą elektronicznych instrumentów cyfrowych stworzyła muzykę o niezwykle wysokim poziomie energii, zwłaszcza w perkusji. Niektóre z melodii i aranżacji God-darda, przypomniał sobie Domostroy, zdradzały zaskakujące podobieństwo do muzyki ELMUS-u. A teraz Osten, który chodził do szkoły właśnie tam, gdzie wziął początek ELMUS, kręcił się koło Andrei, dziewczyny, która była przynętą dla Goddarda, i zadawał pytania o Pregela, Liebersona oraz listy Chopina! Jedynym powodem, dla którego Osten chciałby dowiedzieć się czegoś o Liebersonie i Pregelu, było to, że widział listy do Goddarda. Teraz Domostroy nie miał żadnych wątpliwości: między Ostenem i Goddardem istniał bezpośredni związek. Inaczej skąd Osten mógł dokładnie wiedzieć, co było w listach? Czy znał Goddarda osobiście? Czy istniało jakieś powiązanie między Goddardem i Etiudą Klasyków? Czy był jakiś sposób, żeby Jimmy Osten z upoważnienia ojca lub kogoś w Nokturnowych Nagraniach - przeczytał korespondencję do Goddarda, zanim dostarczono ją adresatowi? A może Goddard nigdy nie dostał listów, pomyślał Domostroy. Może Jimmy Osten przechwycił je i na własną rękę wszczął poszukiwanie kobiety z Białego Domu?
Nowa myśl zaczęła go niepokoić. Dlaczego Osten, który zainteresował się Andreą zaledwie miesiąc temu, twierdzi teraz, że zauważył ją przed trzema miesiącami? Czy Andreą naprawdę nie widzi zbieżności w czasie między ich spotkaniem a wysłaniem przez Domostroya pierwszego z listów z Białego Domu? I dlaczego tak bezkrytycznie daje wiarę twierdzeniom Jimmy'ego i jeszcze je powtarza? Czy istnieje jakaś konspiracja między Andreą i Jimmym Ostenem? Z drugiej strony, skąd Osten mógł podejrzewać - o ile podejrzewał - że Andreą jest kobietą z Białego Domu? Czy Osten mógł być emisariuszem Goddarda? A jeśli tak, kto był tak sprytny, by wysłać go, żeby szpiegował Domostroya, udając, że szpieguje Donnę? Przecież, o ile Andrea nie wypaplała wszystkiego, Osten nie mógł łączyć jego, Domostroya, z listami z Białego Domu. Na koniec, choć wydawało się to do tej pory nieprawdopodobne, może to Osten był Goddardem?
- O czym tak rozmyślasz? - spytała Donna, wyrywając go z zadumy.
- Och, o niczym specjalnym - ociągał się z odpowiedzią. - Tyle że jeszcze od czasów mojej dawnej zażyłości z Etiudą zawsze myślałem o Jimmym Ostenie jak o takim niewinnym dzieciaku. - Przerwał. - A swoją drogą, co stało się z jego głosem?
- Kilka lat temu usunięto mu guza z gardła – odparła Donna. - Jego ojciec mówił mi, że to była poważna operacja. Zostawiła blizny na krtani Jimmy'ego i na zawsze zmieniła jego głos.
- W każdym razie - ciągnął Domostroy - nie myślałem, że Jimmy jest zdolny do szpiegowania ludzi. – Po chwili z udaną obojętnością w głosie zapytał: - Czy wspominał kiedyś Goddarda?
- Goddarda Liebersona?
- Nie, Goddarda, gwiazdora rocka.
- Bardzo rzadko. Jeśli go lubi, nie przyznawał się do tego. Chociaż spotkaliśmy się w Goddard Beat, wiedział, co myślę o rocku.
Przyszło mu teraz do głowy, że Osten mógł pisać God-dardowi muzykę i teksty piosenek. Jakkolwiek było, korzystanie z „murzynów" nie ograniczało się do literatury.
- Biorąc pod uwagę rodzinę, z jakiej pochodzi, czy słyszałaś, żeby kiedykolwiek napisał muzykę lub grał na jakimś instrumencie?
- Jimmy'ego interesuje pisanie literatury, nie muzyki. Muzycznie jest bardzo naiwny - stwierdziła Donna. - A jeśli chodzi o jego grę na fortepianie... no cóż, nauczyła go trochę matka, to wszystko.
Jej ton upewnił go, że powiedziała mu prawdę i że nie jest związana z tym, co zaczął postrzegać jako konspirację Ostena. Zapytał więc:
- Czy myślisz, że to Andrea Gwynplaine namówiła Jimmy'ego, żeby nas szpiegował?
- Możliwe - odparła w zadumie. - Nie byłabym tym zdziwiona. Ona uwielbia intrygi.
Domostroy udał, że się nad tym zastanawia.
- Jakiego rodzaju osobą jest Andrea Gwynplaine? - zapytał.
-
Jest piękna - odpowiedziała Donna. - Inteligentna. Pochodzi ze
starej rodziny mormońskiej z Tuxedo Park. Kiedyś jej rodzina była
bardzo bogata, ale Andrea mówiła, że już nie jest.
Prawdopodobnie dlatego studiuje dramat. Chce zostać producentką na
Broadwayu, żeby
pewnego
dnia móc samej zarobić miliony i wprowadzić swoją rodzinę i
siebie z powrotem tam, gdzie według niej należą: na szczyty
społeczne.
- Niezła ambicja - powiedział Domostroy. - Czy jest utalentowana?
- Powiedzmy, że jest przebiegła - powiedziała Donna, uśmiechając się - a w dramacie to oznacza talent.
- Przebiegła? W jaki sposób?
- W podły. - Zawahała się. - Nie wiem, czy powinnam ci mówić.
- Nie mów mi, jeśli to tajemnica. - Widział, że w tym momencie jest rozdarta między dwie strony swojej natury.
- To nie jest tajemnica. Już ci opowiadałam, co ona i jej przyjaciele zrobili mi, kiedy zaprosili mnie na projekcję pornosa z Marcellem. Był też inny incydent, jeszcze gorszy, za którym stała Andrea.
- Co to było?
- No więc, przy całym tym gadaniu o swojej wspaniałej starej mormońskiej rodzinie Andrea gustuje w tym, co chore i perwersyjne. Zwłaszcza z tego, co wiem, w sprawach seksu. Chodziła kiedyś z Chickiem Mercurio, liderem grupy Atavists, którego wkrótce po tym, jak dostał się na okładkę magazynu „Rock Stars”, aresztowano za narkotyki. Wtedy okropne historie z jego życia zaczęły ukazywać się w prasie i nikt nie zapraszał go już na koncerty. Był skończony. Czytając te wszystkie historie o Chicku, uświadomiłyśmy sobie, że chociaż Andrea nigdy nie została w nich wspomniana, nasza słodka debiutantka z Tuxedo Park, kiedy z nim chodziła, wmieszana była w bardzo dziwne sprawy. I nie mam na myśli brania prochów, picia piwa z trawką, malowania paznokci na czarno, noszenia gumowych pasków do pończoch i skórzanych kurtek. Mam na myśli seks z łańcuchami i biczami. - Znowu zawahała się. - Wydaje się, że Andrea lubi zadawać ból i poniżać ludzi.
- Nie ma w tym nic złego - wtrącił Domostroy – tak długo jak lubią to jej partnerzy i nikomu nie dzieje się krzywda.
-
Jednak niektórym się stała - powiedziała Donna. - Mniej więcej w
tym samym czasie, kiedy chodziła z Chickiem Mercurio, Andrea zaczęła
umawiać się z Thomasem, młodym, przystojnym bankowcem
inwestycyjnym, pochodzącym z dobrej rodziny w Nowej Anglii,
noszącym trzyczęściowe garnitury w drobne paski, typowym facetem z
Wall Street. A więc, drogi Thomas oprowadzał Andreę po wszystkim,
co najlepsze: najlepszych teatrach, najlepszych restauracjach,
najlepszych przyjęciach, ale ona narzekała do przyjaciół, że
potwornie ją nudzi i że jest tak bez wyobraźni w łóżku jak
wszędzie indziej. Pewnego dnia Thomas zaprosił ją wraz z
kilkorgiem swoich przyjaciół na drinki do swojego
eleganckiego
dwupoziomowego
apartamentu na Park Avenue i Andrea, zamiast skorzystać z łazienki
dla gości, poszła do jego prywatnej łazienki na piętrze. Tam, w
szufladzie, grzebiąc w jego rzeczach, natknęła się na kilkanaście
magazynów porno otwartych na stronach z ogłoszeniami ofert
seksualnych. Thomas zakreślił kilkanaście ogłoszeń od kobiet
dominujących seksualnie, które szczegółowo zachwalały swoje
seksualne umiejętności i zawodowe usługi, i na marginesach dopisał
swoim pedantycznym pismem zakodowane komentarze! Kiedy
podejmował swoich gości w salonie, Andrea myszkowała po jego
sypialni, aż znalazła worek do golfa pełen rekwizytów, które
zadowoliłyby markiza de Sade i Sacher-Masoch. To odkrycie
podnieciło Andreę, ponieważ, jak wyznała przyjaciołom,
kochając się z nią drogi Thomas zawsze, że tak powiem, sztywno
trzymał się dogmatów wiary, pozwalając sobie jedynie na
pozycję misjonarską. Czując się wyprowadzona w pole, Andrea
postanowiła dać mu poważną nauczkę i opracowała w tym celu
staranny plan. Poprosiła Chicka, żeby ją sfotografował, nagą, w
peruce i wysokich butach, z włosami rozpuszczonymi na piersi i
skórzaną maską na oczach. Następnie opublikowała to zdjęcie w
kilku czasopismach porno, które kupował Thomas, z typowym podpisem:
„Władczyni Walkiria: Galeria fantazji, fetyszy i innych
przyjemności. Tylko dla osób o wyrafinowanym smaku”. Do tekstu
dołączyła numer skrytki pocztowej. Powtarzała ogłoszenie
przez kilka tygodni i cierpliwie czekała, aż wreszcie wśród
wielu odpowiedzi, jakie dostała od zainteresowanych klientów,
znalazła jedną - długą i szczerą! - od Thomasa, błagającego ją
o spotkanie. Żart mógłby się na tym skończyć, ale list Thomasa
był dość obrazowy. Zawierał opis jego fantazji i raczej
niezwykłych czynności seksualnych, których jakoby potrzebował
dla osiągnięcia orgazmu i zaspokojenia, i obiecywał, że
hojnie za nie zapłaci.
Andrea postanowiła doprowadzić do tego, by rzeczywiście jej zapłacił. Odpisała mu jako Walkiria, że zanim będzie mógł się z nią spotkać w miejscu ustronnym, musi najpierw przejść test uległości, którego dla swojego zawodowego bezpieczeństwa, jak i przyjemności klienta, żąda od wszystkich potencjalnych kochanków. W charakterze przynęty załączyła zdjęcie z polaroidu, ucięte tak, by nie było widać twarzy, na którym pozowała w typowym dla seksualnych władczyń ciasno przylegającym do ciała kostiumie ze skóry. Poleciła mu ubrać się w smoking i przyjść o północy w następną sobotę do Till Eulenspiegeł, podejrzanego hotelu w centrum Nowego Jorku. Tam, na półpiętrze znajdzie jej ulubioną Galerię: pustą niszę za ciężką zieloną kotarą. Ma stanąć w niej twarzą do ściany i czekać na jej przybycie. Poprosiła, żeby odpisał i obiecał, że zastosuje się do jej poleceń. Thomas w odpowiedzi zapewnił ją, że to zrobi.
W następnych dniach Andrea umawiała się jak zwykle z Thomasem, ani razu nie dając po sobie poznać, czego się o nim dowiedziała.
Następnej soboty o północy przybyła do Till Eulenspiegeł z Chickiem Mercurio i grupką jej punkowych przyjaciół. Wszyscy udali się bezszelestnie na półpiętro i stanęli przed zieloną kotarą. Kiedy Mercurio przygotowywał swój aparat fotograficzny, Andrea, ubrana w ekstrawagancki kostium ze skóry, założyła na twarz skórzaną maskę i weszła do niszy, zasuwając za sobą kotarę. W środku był jej drogi Thomas, w stroju wieczorowym, pachnący lekko wodą kolońską, ze schludnie zaczesanymi włosami i odwróconą do ściany twarzą, oczekujący spotkania ze swoją nową Panią.
Andrea, ta cholerna suka, opowiedziała wszystkim dokładnie, co zdarzyło się potem. Górując nad nim jak Amazonka w swoich wysokich butach na szpilce, objęła go brutalnie od tyłu i wczepiła swoje dłonie w rękawiczkach w jego klatkę piersiową. Szepcząc wulgarne, ale zmysłowe epitety z lekkim niemieckim akcentem, gryzła go w kark, całowała koniuszki jego uszu i przyciskała do niego swoje opięte skórą ciało. Po chwili Thomas jęczał z podniecenia i błagał ją, żeby pozwoliła mu się odwrócić. Ale ona kazała mu stać twarzą do ściany. Powoli rozpięła mu pasek i pieszcząc go wewnątrz spodni dłońmi w rękawiczkach, pozwoliła, by spodnie i slipy opadły mu do kostek. Bawiła się nim, aż zaczął skomleć i błagać, żeby go wzięła, w jaki tylko chce sposób. Kiedy podnieciła go tak, że stało się to bardzo widoczne, cicho odsunęła kotarę i wyszła z niszy, prezentując biednego Thomasa swoim drogim przyjaciołom.
Dopiero gdy usłyszał piski i parsknięcia śmiechu swojej żywej widowni, biedny Thomas odwrócił się i zobaczył, że jest wystawiony na pokaz i fotografowany, ale wtedy było już za późno, żeby zrobić cokolwiek poza schyleniem się i wciągnięciem spodni. Kiedy to zrobił, uświadomił sobie, że wśród śmiejących się najgłośniej jest Andrea, jego wyniosła dziewczyna, ubrana w ciasno przylegający do ciała kostium, który znał tak dobrze ze zdjęć, jakie mu przysłała.
Domostroya ogarnęło uczucie mdłości. Żałował, że w ogóle spotkał Andreę, że pozwolił jej sobą kierować. Jaki był głupi, że przystąpił do jej planu i poddał się jej seksualnej manipulacji. Dla niej zrobił wszystko, co mógł, by rozpalić ciekawość Goddarda piękną kobietą, która pisała tak intrygujące i inteligentne listy; rozpalić jego ciekawość na tyle, by podjął wyzwanie, poszedł jej tropem i... wpadł w pułapkę. Nie miał pojęcia, że Andrea przeprowadziła już raz samodzielnie podobny plan, nawet łącznie ze zdjęciem bez twarzy, dla czysto sadystycznej przyjemności. Co, zastanawiał się, trzyma teraz w zanadrzu dla niego? I jakie miejsce w jej intrydze zajmuje Jimmy Osten, jej najnowszy niewolnik?
Wzdrygnął się. Biorąc pod uwagę to, czego dowiedział się teraz o Andrei, najlepszą rzeczą było zapomnieć o całej sprawie. Miał swoje własne życie i w gruncie rzeczy mało go interesowało, kim jest Goddard.
Kiedy Domostroy był z Donną, uważał, by nie zrobić lub nie powiedzieć czegoś, co mogło odsłonić jego uczucia dla niej i wytrącić ją z równowagi. Wiedział, że Donna musi skoncentrować się całkowicie na przygotowaniach do Konkursu Chopinowskiego. Kilka razy podczas sesji pianistycznych wpadała w panikę na myśl, że w Warszawie rywalizować będzie z najlepszymi młodymi chopinistami na świecie, i groziła, że wycofa się z konkursu, ale za każdym razem Domostroy uspokajał ją i przekonywał, że choćby tylko dla samego doświadczenia musi pojechać do Warszawy i wystąpić tam z całą wirtuozerią, na jaką potrafi się zdobyć.
Kiedy zbliżała się data wyjazdu, Donna przychodziła grać do Domostroya każdego ranka, i Domostroy zawsze zachowywał się tak, jakby był jej nauczycielem, dbającym jedynie o szlifowanie talentu swojej studentki i rozwijanie w niej pewności w demonstrowaniu go innym. Jak tylko znajdywał w jej wzroku najmniejszą oznakę, że pożąda go jako mężczyzny, robił wszystko, żeby nie zdradzić, jak bardzo jej pragnie.
Po jakimś czasie zauważył, że jego udawana obojętność wywołuje w niej niepokój, i widział, że oczekuje zmiany jego uczuć. Było to szczególnie widoczne w dniach po niespodziewanym wtargnięciu do Old Glo-ry Jimmy'ego Ostena. Pewnego dnia, niedługo po tym zdarzeniu, Donna dała Domostroyowi swoje dwie fotografie. Na jednej z nich napisała: „Drogi Patricku. Wiedz, że zawsze jestem z tobą”, na odwrocie drugiej skreśliła słowa, których raz użył w stosunku do niej: „Odkąd cię spotkałam, myślę o tym, że piękno jest tobą, a nie że ty jesteś piękny”.
Pod jego kierunkiem grała coraz lepiej, wypełniając starą salę balową magicznymi dźwiękami. Niekiedy jej niezrównana wirtuozeria i pewność uderzenia przywodziła Domostroyowi na myśl uwagę Schumanna: „Dobry wykonawca rozumie muzykę bez nut, a nuty bez muzyki. Ucho nie powinno potrzebować oka, oko nie powinno potrzebować ucha”. Im dłużej jej słuchał, tym bardziej nabierał przekonania, że Donna może świetnie wypaść w Warszawie i przy szczęśliwym doborze utworów w etapie końcowym może nawet zająć drugie, trzecie lub czwarte miejsce.
Jeśli wątpił w jej szansę na zdobycie pierwszej nagrody, to głównie dlatego, że podejrzewał większość jurorów o uprzedzenie; o to, że będą się obawiali, iż przyznając pierwsze miejsce Murzynce, zostaną cicho oskarżeni przez publiczność i innych uczestników konkursu o kierowanie się chęcią naprawienia krzywd systemu społecznej niesprawiedliwości sprzed wielu stuleci, a nie obiektywną oceną muzycznego talentu.
Ale wątpił również, by jakikolwiek inny młody pianista dorównał energii i brawurze, z jaką Donna wykonywała utwory Chopina. Kiedy siedział i patrzył, jak gra, miał dziwne wrażenie, że przez te kilka tygodni Donna nieświadomie walczyła z ograniczeniami, jakie historia narzuciła jej rasie, i teraz gotowa była je zrzucić, sama, siłą swojej sztuki. Czy może być, zastanawiał się Domostroy, inny uczestnik konkursu w Warszawie, którego ambicja dorównywałaby takiemu poczuciu celu lub takiej rozpaczliwej potrzebie, żeby go osiągnąć?
Od czasu, kiedy Donna pracowała pod jego kierunkiem, jej technika palcowa znacznie się poprawiła. Niekiedy jej palce zdawały się unosić nad klawiaturą jak delikatne wodorosty łagodnie poruszane falami przypływu, czasami spadały na klawisze tak zgrzytliwie jak koral morski. Zauważył, że grając Etiudę a-moll Chopina stosuje właściwie technikę samego kompozytora: przekłada palec środkowy nad czwartym i piątym, szczególnie kiedy kciuk znajdował się gdzie indziej i palec środkowy mógł brać czarne klawisze. Pod uważnym okiem Domostroya starała się również unikać niepotrzebnych ruchów ręki: płynnymi, przetrzymanymi frazami grała teraz tyle nut, ile tylko mogła, bez odrywania ręki, a kiedy to było konieczne, unosiła ją z maksymalną swobodą i zawsze pilnowała, by jej uniesienie zbiegło się dokładnie z przerwą we frazie. Był zaskoczony jej intuicją muzyczną i swobodą, z jaką, niczym pianistka ragtimowa, potrafiła w miarę potrzeb zmieniać standardową technikę palcowania. Podziwiał jej precyzję, kiedy dla zrównoważenia ciężkiej kanciastości charakterystycznej dla mazurków sztywnej epoki muzycznej stosowała najpełniej wszystkie egzotyczne akcenty dostępne dzięki łańcuchom postępujących dominant septymowych. I był pod wrażeniem tego, jak swobodnie operuje zmniejszoną kwartą, akcentowanym basem, niespodziewanymi akordami i ciągle powtarzanym jed-notaktowym motywem.
Chcąc pokazać jej, że szybkość nie jest jedynym środkiem osiągnięcia tempa, a tempo nigdy nie powinno być mierzone samym stoperem, Domostroy kazał jej słuchać różnych nagrań ostatniego fragmentu Sonaty b-moll, jednego z najtrudniejszych ustępów u Chopina. Chociaż zarówno Rachmaninowowi, jak i Władimirowi Horowi-tzowi zagranie tego fragmentu zajęło dokładnie minutę i dziesięć sekund, Donna zgodziła się z Domostroyem, że wersja Rachmaninowa wydaje się szybsza i bardziej dynamiczna. Na zakończenie lekcji Domostroy powiedział jej, że o ile, jak zauważył Beethoven, tempo stanowi o istocie wykonania, o tyle murzyńska tradycja syn-kopowanej wartości rytmicznej, boogie i bluesa pianistów z Harlemu, Duke'a Ellingtona, Luckey Roberta, Fatsa Wallera i dużo później jej ojca, Henry'ego Lee Downesa, pokazuje jej, że w końcu to jej interpretacja dynamiki Chopina, jej frazowanie i pedalizacja, stworzą razem wrażenie tempa. Kiedy to mówił, uświadomił sobie ku swemu zdziwieniu, że tak jak muzyczny geniusz Chopina pozwolił temu kompozytorowi wyprzedzić czas, w którym tworzył, tak muzyczny talent Donny cofnął ją instynktownie w przeszłość, aż dorównała geniuszowi Polaka.
Domostroy budził się każdego ranka w strachu, że nie usłyszy pierwszego odgłosu jej samochodu, uświadamiał sobie porę dnia tylko w relacji do czasu, jaki spędzał tęskniąc za tym, by znowu z nią być. Tak długo, jak przebywała u niego, ona i jej muzyka wypełniały go całkowicie, i za każdym razem, kiedy zamykała wieko fortepianu, żeby zostawić go na noc, cierpiał katusze na samą myśl, że może nie zechce go już zobaczyć. Starając się nie zdradzić swoich uczuć, każdego popołudnia odprowadzał ją przez zakurzoną salę balową do drzwi, a następnie do jej samochodu, uważając, by nawet nie otrzeć się o jej ciało.
W przerwie między wyjazdem Donny z Old Glory a swoją wieczorną wyprawą do Kreutzera Domostroy snuł się bez celu, owładnięty tępym zmęczeniem, rodzajem wewnętrznego bezruchu, w którym cała nadzieja, że jego życie może się odmienić, zdawała się go opuszczać. Samotny, chodził po parkingu w tę i z powrotem, studiując cementowe płyty, jakby były kostkami domina, albo wracał do swojego pokoju, a kiedy iskrzący się zmierzch spowijał parking, przylegające do niego pole oraz zwęglone budynki za nim, stawał przy oknie, wpatrując się w zapadającą noc.
Nawet kiedy pracował, nie opuszczała go pamięć o Donnie, i godziny, które spędzał u Kreutzera, były niczym długi tunel w czasie prowadzący go do, lub jak mu się często wydawało, dzielący go od, kolejnej porannej wizyty Donny. Żył w ciągłym strachu, że pojawi się ktoś, kto mu ją odbierze, chociaż wiedział - i powtarzał to sobie co noc setki razy - że w żadnym wypadku nie może prosić Donny, by dzieliła z nim swoje życie. Czego mogłaby chcieć od niego? Sam jego wiek nie dawał żadnej perspektywy odwrócenia, czy choćby opóźnienia, oczywistego rezultatu jego życia.
A mimo to jej pragnął. Pragnął jej, ponieważ była młoda i ponieważ on nie był młody; chciał, by go potrzebowała i by dzięki jej pożądaniu - nawet gdyby miało trwać ułamek chwili - mógł zobaczyć siebie raz jeszcze jako mężczyznę, który wart jest miłości. Jego tęsknota była również tęsknotą seksualną, gdyż tylko posiadłszy ją fizycznie, mógł mieć nadzieję, że odzyska - nawet ryzykując poniżenie i odrzucenie - poczucie, że znów jest sobą.
Co noc po pracy wjeżdżał przez most na Manhattan i włóczył się jak bezdomny kot, od jednego nocnego baru do drugiego, od jednego seks-klubu do następnego, wyczulony na każdy dźwięk, zabijając godzinę po godzinie czas, który oddzielał go od Donny.
Rankiem, skrywając swoją tęsknotę do niej za konwencjonalnym uśmiechem, witał ją zwykłym uściskiem ręki i przyjacielskim pocałunkiem, a następnie przechodził od razu do utworów, nad którymi mieli tego dnia pracować. Ani razu nie pozwolił, by jego ton zdradził, ile męczarni kosztuje go utrzymanie chłodnej obojętności.
Kiedy zbliżał się czas wyjazdu do Warszawy, Donnę ogarniał coraz większy niepokój. Już za kilka dni uczestniczyć miała w konkursie w obcym kraju, przed obcą publicznością i gronem jurorów, których chłodna, obiektywna ocena jej występu zaważy na jej całym przyszłym życiu.
Jej cieplarniana egzystencja w Juilliard, gdzie zawsze miała silne poczucie swojej wartości, była teraz zagrożona. W prawdziwym świecie może równie dobrze ponieść klęskę, nawet okryć się hańbą, i wydawało się jej, że ani rodzina, ani przyjaciele - których przede wszystkim nie miała zbyt wielu - nie potrafią pojąć jej rozterki, a tym bardziej służyć pocieszeniem lub radą. Wiedziała, że może dać jej to Domostroy, ale on, jakby chciał ją zranić, właśnie kiedy potrzebowała jego opinii o sobie i o swoich szansach w Warszawie, postanowił utrzymywać w stosunkach z nią chłodny dystans.
Pochłonięta tymi myślami usiadła któregoś ranka przy fortepianie i przygotowując się do mozolnego wysiłku, rozpięła górę bluzki i poluzowała pasek spódnicy. Nie patrząc na niego, zaczęła grać wspaniałego Poloneza As-dur, pamiętając o powstrzymaniu zbędnej wylewności w otwierającej frazie, a następnie eksplodując energią w kolejnych czterech trylach z taką siłą i pasją, że dźwięki, które wydawały się promieniować spod jej palców, wysyłały drżenia i wibracje w najdalsze kąty przestronnej sali balowej.
Urwała w połowie utworu, zastanawiała się chwilę, po czym zaczęła grać etiudę tercjową. Domostroy przyglądał się jej lewej ręce i przypomniał sobie wykład, jaki wygłosił podczas jednej z ich pierwszych lekcji. Powiedział jej wtedy, że ponieważ główne linie melodyczne w większości utworów tworzonych na fortepian zapisane są w rejestrach wysokich - a więc dla prawej ręki - wielu pianistów, nawet wybitnie uzdolnionych, niechcący traktuje lewą rękę jako ważną tylko wtedy, gdy prowadzi melodię; mają tendencję do łagodzenia uderzenia lewej ręki przy graniu nut długich, podczas gdy jednocześnie prawą ręką grają nuty dwa lub trzy razy szybciej. Wykonując teraz ten fragment, Donna udowodniła, że wzięła sobie jego lekcję do serca.
Urwała i przeszła gładko do Życzenia, pogodnego, subtelnego mazurka, którego słowa: „Gdybym ja była słoneczkiem na niebie, nie świeciłabym jak tylko dla ciebie...”, często cicho nucił w jej obecności.
I znowu urwała w połowie utworu, by przerzucić się tym razem na Walca F-dur, który z powodu kociego skradania się w pierwszych trzech taktach głównego motywu ósemkowego przezwany został „Walcem kota”.
Raz jeszcze przerwała, po czym zamknęła wieko. Bez słowa splotła ramiona i złożyła na nich głowę, kryjąc przed nim twarz. Słyszała odgłos obcasów Domostroya, niosący się echem po parkiecie podłogi, kiedy wstał i podszedł do fortepianu.
Powstrzymał odruch, by usiąść koło niej, odmawiając sobie luksusu wdychania zapachu jej ciała. Stał, opierając się o fortepian.
- Dlaczego kot przestał tańczyć walca? - zapytał.
- Nie mam nastroju do gry - odparła.
- Dlaczego?
- Po co? - wyszeptała zrezygnowanym tonem, wciąż chowając przed nim twarz.
- Po co? Żeby dobrze grać - odparł łagodnie.
- Dla kogo? - Mówiła do swoich ramion, nie unosząc głowy.
- Dla innych. Dla tych, którzy jak ja chcą ciebie słuchać. Żeby dać im przyjemność, żebyśmy mogli czuć coś, czego bez ciebie nigdy byśmy nie mogli doświadczyć.
Wyprostowała się i kiedy spojrzała na niego, zobaczył, że ma w oczach łzy.
-
Nie obchodzą mnie inni. Oni nie mogą żyć za mnie czy mieć moich
myśli. - Jej wargi drżały, a łzy spływały po policzkach i
spadały na bluzkę. - Dlaczego, Patrick,
dlaczego?
- spytała zduszonym głosem.
Przysunął się na tyle blisko, by stać tuż koło niej. W jasnym snopie światła padającego na nią z lufcika nad głową wyglądała jak posąg z płynnego brązu.
- Dlaczego... co?
- Kiedyś zależało ci na mnie - powiedziała cienkim głosem - a teraz już nie. Dlaczego?
Poklepał ją delikatnie po ramieniu, tak samo niezobowiązująco jak całował ją w policzek.
- Zależy mi na tobie... bardziej niż na kimkolwiek... czy czymkolwiek innym - powiedział powoli, nadal kontrolując swoje uczucia.
Uniosła głowę i odwróciła się do niego. Jej oczy, pełne światła i łez, wydawały się czystą zielenią. Zagryzła wargę i powiedziała prawie szeptem:
- Zależy ci, tak. Ale kiedy przyszłam tu po raz pierwszy, myślałam... że mnie kochasz.
- Nadal cię kocham - powiedział, zdejmując rękę z jej ramienia.
Odwrócił się, odszedł od niej kilka kroków i zatrzymał się w cieniu, nie chcąc, by odczytała z jego twarzy emocje.
- Kocham cię, Donna. Bardziej z każdą chwilą, w której z tobą jestem.
- A więc... dlaczego nie... dlaczego nigdy... – szukała słów - ...nie poprosiłeś mnie, żebym z tobą została? Musisz wiedzieć, co do ciebie czuję! - wybuchnęła.
Podszedł do fortepianu i stanął twarzą do niej.
- Jeśli tego nie zrobiłem, Donna - powiedział – to dlatego, że bałem się, że pewnego dnia, kiedy będziesz silna i pewna siebie, możesz obejrzeć się wstecz i pomyśleć, że wykorzystałem chwilę, kiedy byłaś przestraszona i słaba, i zależna od mojej pomocy. - Zawahał się, po czym zdobył się na szczere wyznanie. - Tak długo jak nie jesteśmy kochankami, wiesz, że kocham cię za coś więcej niż tylko twoje piękno.
Wstała, rozejrzała się wokół i cicho, spokojnie, odpięła klamrę z włosów i pozwoliła, by gęsta, lśniąca masa opadła jej na ramiona. Następnie, zwrócona do niego plecami, niespiesznie, jakby wykonywała długi i łagodny muzyczny utwór, rozpięła bluzkę, rozsunęła zamek w spódnicy, zdjęła ją i położyła na krześle przy fortepianie. Zdjęła buty, a następnie majtki i odwróciła się do Domostroya.
Myślał, że podejdzie do niego, ale ona tego nie zrobiła. Snop światła spływał strumieniem na jej nagie ramiona, piersi i uda, zrzuciła ubrania z krzesła, usiadła przy fortepianie, podniosła wieko i zaczęła grać. Melancholijne, przejmująco liryczne dźwięki Scherza b-moll narastały coraz bardziej, aż olbrzymia sala balowa wypełniła się żalem, słowiańskim nastrojem beznadziejnej skargi.
Patrząc na nią i słuchając jej gry, Domostroy wiedział, że to, na co czekał, w końcu nastąpi. Wybór chwili zależał teraz tylko od niego, czuł jednak, że stara się ją opóźnić w obawie, by nie okazać się impotentem lub jednym z tych mężczyzn, o których mu opowiadała -biernym, nie wymagającym kochankiem, nastawionym jedynie na zaspokojenie jej potrzeb. Tymczasem pozwalał swemu spojrzeniu błądzić po jej ciele, patrzył na jej szczupłe dłonie i giętkie przeguby, na jej palce, nagle z łatwością obejmujące pełne decymy, wyciągające się, by przywołać tercję na klawiaturze, tak silne, szybkie i ruchliwe, że wydawały się poruszać niezależnie od jej ramion, jakby ożywione tym samym duchem, który pozwalał jej oddychać.
Domostroy wiedział, że aby przezwyciężyć intrower-tyzm i osiągnąć przejrzystość konieczną do wyprodukowania harmonicznego dźwięku, wykonawca musi czuć się absolutnie swobodnie, musi dopasować własny rytm fizyczny do strumienia muzyki. Najmniejszy stres krępuje ruch rąk, przegubów oraz ramion wykonawcy i odbija się na grze, pogarszając jakość dźwięku, harmonii, rytmu i melodii. Teraz, słuchając Donny, zauważył, że im dłużej grała, tym bardziej traciła swobodę i pewność siebie.
Z trudem hamując swoje impulsy seksualne, zmusił się, by skoncentrować się w pełni na grze Donny. Zauważył, że cała jej postawa i zachowanie: zgarbione plecy, napięte mięśnie szyi, sztywne ruchy nóg, bezgłośne westchnienia, nawet sposób, w jaki unosiła dłonie z kolan na klawisze, zdradzają niepokój, poczucie klęski i niepowodzenia, kapitulację. W kilka minut muzyce Donny, tak jak jej samej, zabrakło tchu. Wydawało się, że z jej gry uszła energia; dźwięk, który wcześniej wypływał z jej wnętrza, stracił swoją lekkość i zdawał się pochodzić jedynie z rozłożonych nad klawiaturą nut, tak odseparowanych od pianistki, jak pianistka od instrumentu, na którym grała.
Gdyby miała teraz udać się do Warszawy, pomyślał, jej wewnętrzne podenerwowanie zniweczy każdą szansę na zdobycie pierwszego miejsca czy zajęcie wysokiej pozycji w konkursie. Wiedział, że żadne przygotowania, żadne fizyczne czy umysłowe ćwiczenia nie usuną tak głęboko zakorzenionego niepokoju ani nie uwolnią jej z tremy na tyle długo, by mogła wygrać.
Ruszył w jej kierunku, jak pianista, który za chwilę położy dłonie na klawiaturze, przepełniony oczekiwaniem i tęsknotą za tym, co zamierzał zrobić, a jednocześnie sparaliżowany strachem, że sfałszuje i popsuje pierwszy takt, z którego popłynąć musi cały utwór. Musi teraz spróbować zrobić to, co każdy pianista stara się zrobić na początku koncertu: dać się ponieść impulsowi, który nie wychodzi już z jego palców, przegubów, rąk czy ramion, ale z samej głębi jego wnętrza, z jego duszy.
Zatrzymał się tylko kilka centymetrów za nią, ale ona grała dalej, jakby nieświadoma jego bliskości. I chociaż stal tak blisko niej, że czuł ciepło i zapach jej ciała, miał wrażenie, że stoi w oddaleniu od samego siebie i że dotknięcie jej może przywrócić go rzeczywistości, której przez tak długi czas obawiał się samotnie stawić czoło.
Wyciągnął ręce, dotknął jej karku i nacisnął delikatnie koniuszkami palców. Przeszył ją dreszcz, lecz nie przestała grać. Jej skóra była napięta, ale kiedy nacisnął mocniej, opór ciała ustąpił i Domostroy zastanawiał się, czy to początkowe wrażenie napięcia spowodowane było jej wewnętrznym oporem, czy też wynikało ze słabości jego dotyku, z nieumiejętności oceny, jakiej siły palców, rąk i ramion powinien użyć, żeby móc ją pieścić. Przesunął dłonie wzdłuż jej łopatek. Jej ramiona i tors poruszyły się lekko w odpowiedzi. Podczas gdy Donna kontynuowała grę na fortepianie, Domostroy czuł, jak z każdym gestem wzrasta jego poufałość, a ruchy rąk nabierają coraz większej pewności, aż opuściło go napięcie i znikło onieśmielenie, i wiedział, że jedyną przeszkodę w pełnej swobodzie kontaktu z nią stanowi jego ubranie. Teraz, kiedy jego samoświadomość nie była już niewyraźną plamą, mógł oddawać się przyjemności pieszczenia jej szyi, ramion i kręgosłupa opuszkami palców jednej ręki, podczas gdy drugą ściągał z siebie koszulę i spodnie.
Nagi, otarł się piersiami i brzuchem o jej plecy, a ona zadrżała i odchyliła się do tyłu, witając napór jego ciała. Jej palce ześlizgnęły się z klawiatury. Przestała grać i nie wiedząc, co zrobić z dłońmi, odwróciła się do niego twarzą. Wziął ją za ramiona i ścisnął mocno, jakby w obawie, że upadnie na podłogę. Czuł, jak wzbiera w nim wszechogarniające pożądanie i miłosna udręka. Jedyne, co miało dla niego teraz znaczenie, to napełnić ją sobą i połączyć się z nią w jedno.
Delikatnie odwrócił ją twarzą do fortepianu. Donna położyła dłonie na klawiaturze i zaczęła grać Czary, słodką, smutną pieśń Chopina. Dziesięciotaktowa fraza stroficznej melodii przypomniała mu słowa, które śpiewał w dzieciństwie, przysłuchując się przygotowaniom matki do jej własnego Koncertu Chopinowskiego w Warszawie:
Gdy z nią śpiewam, czuję trwogę;
Gdy odejdzie, żal bez miary.
Chcę być wesół i nie mogę
Ani wątpić, że to czary!10
Nachyliwszy się nad jej ramionami, uważając, by nie napierać na nią zbyt mocno, pozwolił koniuszkowi swojego sztywnego, sterczącego członka dotknąć jej pleców w kolejnym dowodzie bliskości, i ocierając się policzkiem o jej włosy, całował jej szyję, brodę, ucho.
Następnie zgiął się nad nią i dotykając łokciami jej ramion, oddał się delikatnej pieszczocie jej piersi. Opuszki jego palców prześlizgiwały się po jej sutkach, pozostawiając je sterczące i naprężone, muskały brodawki, wędrowały pod piersi, a następnie wzdłuż krawędzi żeber do pępka, po czym wracały i znowu ruszały w dół. Jego palce ociągając się gładziły skórę z obu stron jej brzucha, zsuwały się między jej uda i sięgały krocza. Jego dotyk stał się teraz mocniejszy, wnętrze jednej z dłoni spoczęło na jej łonie, a palce znowu ruszyły w dół, naciskając, otwierając i penetrując jej ciało.
Z klatką Domostroya napierającą na jej plecy, z jego twarzą przy swojej twarzy, jego dłońmi między swoimi udami, Donna grała dalej, kołysząc się pod jego dotykiem, bliska omdlenia i poddania się swemu pożądaniu.
Kiedy zdawało się, że jej tułów nie może już utrzymać ramion, a ręce, jakby oddzielone niewidzialnym akordeonem, którego nie mogła ani otworzyć, ani zamknąć, odmawiają jej posłuszeństwa, zaczęła grać ich ulubiona, pełną wyrazu, dwustrofową pieśń Chopina, skomponowaną do wiersza Adama Mickiewicza, Precz z moich oczu. Często śpiewała ją dla Domostroya, akompaniując sobie na fortepianie:
Na każdym miejscu i o każdej dobie,
Gdziem z tobą plakat, gdziem się z tobą bawił
Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie,
bom wszędzie cząstkę duszy mej zostawił.
Nie pozwalając jej przerwać gry, Domostroy usiadł obok niej na stołku. Uniósł ją delikatnie do góry, przesunął się na jej miejsce i powoli opuścił ją sobie na uda, wchodząc w nią i wypełniając swoim pragnieniem. Podtrzymywał jej uległe ciało swoim tułowiem, kołysząc się z nią rytmicznie, poruszał się w przód i w tył, przyciskał ją do siebie, aż zaczęła drżeć, trząść się i jęczeć z rozkoszy. Jej palce straciły płynność ruchów, dłonie opadły z klawiatury, jakby nie mogły już poruszać się samodzielnie.
Znowu ją podniósł i odsuwając stołek, położył na podłodze, podkładając jej pod głowę ubrania. W pustej scenerii sali balowej przylgnęła do niego, jednocześnie czuła i hojna, brutalna i egoistyczna.
Jechali na lotnisko jego samochodem. Dwie olbrzymie walizki Donny - jedna z samymi sukniami wieczorowymi na występy konkursowe i oficjalne przyjęcia w Warszawie - zajmowały większość tylnego siedzenia. Donna siedziała obok Domostroya, który prowadził wóz jedną ręką, a drugą obejmował jej plecy i od czasu do czasu gładził jej włosy lub dotykał szyi. Donna bez słowa zdjęła jego rękę ze swoich ramion, włożyła między uda i ścisnęła obydwiema nogami. Przysunęła się do niego, jej klatka piersiowa falowała przyspieszonym oddechem. Włożyła dłoń głębiej, rozgrzewając ją ciepłem swego ciała. Przylgnąwszy do niego, oparła mu głowę na ramieniu, podniosła oczy do jego twarzy, a z jej spierzchniętych, rozchylonych ust wyrwał się niski jęk.
Chociaż prosiła go, by pojechał z nią do Warszawy, i mimo że mógł opłacić podróż pieniędzmi, jakie zostały mu z zapłaty Andrei, uznał, że Donna powinna być w Warszawie sama, wolna od jego cenzorskiego oka i ucha, jedynie z publicznością, którą musi podbić.
Jej matka i cztery młodsze siostry miały na nią czekać w sali odlotów. Powiedziano jej, że będą tam również dziennikarze, którzy przeprowadzą z nią wywiad. Do-mostroy przekonał ją, że powinna sama ich powitać. Na lotnisku zaparkował wóz przy chodniku, wysiadł i otworzył drzwiczki Donnie, oddał walizki bagażowemu, po czym odwrócił się od niej, a kiedy w jej stronę ruszyli krewni oraz błyskający fleszami reporterzy, wślizgnął się do samochodu. Poszukujące wizualnych nowości i efektownych twarzy środki masowego przekazu znalazły w Donnie Downes świetny temat, poprzez który relacjonować mogły przebieg cieszącego się dużym rozgłosem Konkursu Chopinowskiego.
Kiedy Domostroy zaparkował samochód i wszedł do holu lotniska, Donna otoczona była zwartą ścianą kamerzystów i reporterów, którzy odsunęli w kąt jej rodzinę. Te wszystkie plecy i łokcie prawie zupełnie mu ją zasłaniały, a kiedy na moment udawało mu się ją zobaczyć, wyglądała na wzruszoną i rozpromienioną i odpowiadała na nie kończące się pytania z opanowaniem i spokojną pewnością siebie. Widział, jak rozgląda się wokół, szukając go w tłumie, ale za każdym razem krył się przed jej wzrokiem, przekonany, że ta chwila należy tylko do niej.
Wywiad skończył się, kiedy zgraja dziennikarzy znik-nęła, żeby zająć się relacją z przylotu samolotu, który przywiózł ciała żołnierzy amerykańskich zabitych gdzieś w Ameryce Łacińskiej.
W towarzystwie rodziny i kilku przyjaciół z Juilliard Donna ruszyła wolno w stronę wejścia dla pasażerów, wciąż rozglądając się za Domostroyem. On zaś szedł z tyłu, ukryty za grupą tłustych biurokratów z Europy Wschodniej, maszerujących blokiem w kierunku bramki. Straciwszy nadzieję, że Domostroy zdąży zobaczyć się z nią przed odlotem, pożegnała się ze wszystkimi i niechętnie ruszyła w stronę kontroli bagażu. Wówczas wysunął się do przodu i pomachał do niej. Wyraz twarzy Donny zmienił się jak u dziecka uradowanego niespodziewanym prezentem. Podbiegła do niego i rzuciła mu się w objęcia, i podczas gdy jej matka patrzyła na nich w zakłopotanym zdziwieniu, z lekką dezaprobatą, a jej małe siostry chichotały, wlepiając w nich szeroko otwarte oczy, Donna obsypywała go namiętnymi pocałunkami po szyi, oczach, ustach. Domostroy, nie zwracając już uwagi na obecność jej rodziny i innych gapiów, przytulił ją do siebie i przywarł wargami do jej ust.
Musiała już iść. Wyzwoliła się z jego objęć i patrząc tylko na niego, pomachała rodzinie, przeszła przez bramkę i ruszyła długim pasażem w stronę wejścia do samolotu. Patrzył za nią, aż jej wysoka sylwetka znikła w głębi korytarza. Posłał jej krewnym skromny uśmiech i ukłon, po czym odwrócił się i skierował do wyjścia. Po kilku krokach zagrodziła mu drogę niska kobieta w okularach, sportowych butach na grubej podeszwie i w kapeluszu o szerokim rondzie ozdobionym słomkowymi kwiatkami. Jej blade, wodniste oczy powiększały grube szkła okularów.
- Przepraszam pana. Czy ta piękna młoda dama, którą pan całował, jest kimś sławnym?
- Jeszcze nie, proszę pani - odpowiedział cierpliwie Domostroy - ale kiedy wróci, będzie.
- Tak myślałam! - wykrzyknęła triumfalnie kobieta, odsłaniając w uśmiechu sztuczne zęby. - Tak myślałam - powtórzyła. - Zawsze rozpoznaję sławnych ludzi!
IV
Andrea zgodziła się spotkać ponownie z Ostenem wieczorem na kolacji. Po południu poszedł zrealizować czek do swojego banku, a kiedy tam był, skierował się do sejfu, w którym przechowywał listy z Białego Domu, by raz jeszcze przestudiować je pod kątem myśli i sformułowań, które mogłyby mu pomóc w zidentyfikowaniu autorki. Rozmyślił się jednak po drodze, dochodząc do wniosku, że lepiej zrobi, jeśli zabierze na randkę automatyczny mini-magnetofon sensoryczny.
Spotkał się z Andrea w Stage Fright, przytulnej restauracji niedaleko Centrum Lincolna, słynącej z dobrej kuchni i przyjemnej obsługi, składającej się w całości z chwilowo bezrobotnych aktorów i aktorek. W atłasowej bluzce i dopasowanej jedwabnej spódnicy, która podkreślała jej figurę, z włosami opadającymi falami na ramiona, Andrea wyglądała oszałamiająco. Raz jeszcze pomyślał, że jest dużo wyższa i bardziej proporcjonalnie zbudowana niż naga piękność z fotografii.
Rozmawiali o odlocie Donny do Warszawy, który oboje widzieli w telewizji. Następnie, jakby chcąc zatrzeć w nim pamięć o Donnie, Andrea opowiedziała Jim-my'emu o romansie jego byłej dziewczyny z gwiazdorem pornosów, Dickiem Longo, i choć odkrycie tożsamości bogato wyposażonego przez naturę mężczyzny ze zdjęcia w albumie Donny wywołało w Jimmym ukłucie zazdrości, cała historia serdecznie go ubawiła.
Kierowany nagłym pragnieniem zbliżenia się do An-drei, Osten wyznał jej, że kiedy zobaczył ją po raz pierwszy w kafeterii w Juilliard, paliła go ciekawość, czy spotyka się z kimś na stałe. Powiedział, że teraz kiedy zna ją trochę lepiej, zastanawia się, czy był w jej życiu ktoś tak ważny, jak dla niego do niedawna była Donna.
Andrea spochmurniała na chwilę, po czym odparła, że nie ma chłopaka. Większość czasu zajmują jej studia, a wiele weekendów spędza ze swoimi rodzicami w Tuxedo Park, miejscu, gdzie się wychowała i z którym związane są jej najprzyjemniejsze wspomnienia. Może pewnego dnia, zaproponowała, pojechaliby tam razem i popływali w basenie pod jednymi z najstarszych dębów i cedrów w całym stanie.
Im bardziej swobodna stawała się ich rozmowa, tym szczęśliwszy był Osten, że nie czytał ponownie listów z Białego Domu i nie studiował zawartych w nich słów i sformułowań. Dzięki temu mógł słuchać Andrei bez ukrytego motywu, oddając się przyjemności obcowania z jej jasno artykułowanymi ideami i miłym brzmieniem głosu, tak innymi od sposobu mówienia Donny, który ze względu na jej pochodzenie wydawał mu się nieco zmanierowny.
- Dlaczego nie zapytałeś o mnie Donny? – spytała rzeczowo Andrea. - Jestem pewna, że opowiedziałaby ci niektóre stare plotki szkolne - dodała po chwili.
- Mimo że bardzo mi się podobałaś - odparł – nie zaryzykowałbym wtedy wzbudzenia jej zazdrości.
Popatrzyli na siebie w milczeniu.
- Jednakże po naszej krótkiej rozmowie w kafeterii często o tobie myślałem - ciągnął Osten. Kiedy to powiedział, jego pamięć ożywiło wspomnienie i spuściwszy oczy, dodał cicho: - Miałem cię... przed oczami... nawet wtedy, kiedy nie powinienem.
- To znaczy? - spytała cicho.
- Kiedy kochałem się z Donną - powiedział, patrząc jej znowu w oczy. - Zamykałem powieki i czułem, że jestem z tobą. Nie mogłem się opanować. Byłaś tam... jak zapowiedź.
- Zapowiedź... czego? - spytała ujęta jego szczerością.
- Miłości - powiedział, i dopiero po usłyszeniu własnych słów uświadomił sobie, jak proste i bezpośrednie było jego pragnienie. - Z tobą - dodał, wyciągając rękę i kładąc ją delikatnie na jej dłoniach. Poczuł, jak się odsuwa. - Pierwszy raz cię dotykam - powiedział miękko, prawie przepraszająco.
- Lubię cię, Jimmy Ostenie - powiedziała, wolno ważąc każdą sylabę. - Bardzo cię lubię. Lubiłam cię nawet wtedy, kiedy byłeś z Donną. Byłam trochę o nią zazdrosna. Czułam... i miałam nadzieję.... że między wami nie było prawdziwego uczucia. Że byliście razem, ale nie ze sobą. Byliście tak od siebie oddaleni jak czarne od białego. Cieszę się, że to się skończyło. Cieszę się ze względu na ciebie i, dlaczego miałabym kłamać, również ze względu na mnie, na nas.
Wkrótce nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia na temat tego, co do siebie czuli. Wówczas Osten poprosił Andreę, żeby opowiedziała mu o swoim życiu. Słuchał w zachwycie jej opowieści o lekcjach latania, podniebnych rajdach, pisaniu recenzji muzycznych dla „So-ho Sounds”, awangardowego magazynu muzyki rockowej, a przede wszystkim o jej nadziejach na zostanie producentem sztuk i musicali na Broadwayu.
Minął wieczór. Odwożąc Andreę do domu, zauważył, że w samochodzie odsunęła się od niego najdalej jak tylko można. Uznał to za sygnał, że nie jest jeszcze gotowa na dalsze między nimi zbliżenie, chociaż podczas kolacji okazał jej wszystkie dowody swojego pożądania.
Szanował i nawet podziwiał jej rezerwę. Kiedy przyjechali pod jej dom, wysiadł z samochodu, żeby odprowadzić ją do drzwi i wychodząc naprzeciw jej życzeniom, nie zgasił silnika.
- Nie wejdziesz? - Jej głos znów zabrzmiał sucho.
- Czy nie jest za późno... oczywiście dla ciebie? - wyjąkał, nagle zbity z tropu.
- Ależ nie - odparła. - Nie mam jutro żadnych zajęć. Poza tym źle sypiam! „Makbet zamordował sen” - zacytowała.
Andrea stała przy drzwiach frontowych, czekając, aż Osten zaparkuje wóz po drugiej stronie ulicy. W samochodzie jego wzrok padł na torbę z magnetofonem. Zawahał się. Instynkt podpowiadał mu, żeby dał temu spokój. Nigdy od czasów Leily nie miał tak wielkiej ochoty, żeby być z kobietą, i wzdragał się przed traktowaniem Andrei niczym potencjalnej wspólniczki kogoś tak perwersyjnego jak Patrick Domostroy. Co więcej, Andrea nie powiedziała mu niczego, co przypominałoby w jakimkolwiek stopniu myśli czy wyrażenia z listów z Białego Domu.
Już miał zatrzasnąć drzwiczki, kiedy pomyślał, że jeśli istnieje choćby cień szansy, że Andrea jest autorką listów, musi się tego dowiedzieć. Szybko i dyskretnie wyciągnął magnetofon z torby i wsunął do wewnętrznej kieszeni marynarki, po czym dołączył do Andrei.
Wchodząc po schodach, intensywnie świadom jej bliskości, poczuł żal, że nie może być z nią szczery i po prostu powiedzieć jej, kim jest i dlaczego musi ukrywać swoją tożsamość.
Podobał mu się panujący w jej apartamencie porządek: świetnie dobrane antyki, schludnie ułożone zeszyty, zdjęcia rodzinne w srebrnych ramach, odkurzone półki z książkami i płytami. Andrea wyciągnęła srebrne puzderko, w którym znajdowała się foliowa torebka z marihuaną, paczka bibułek i mały przyrząd do skręcania papierosów. Kiedy pokazywała mu swoją kolekcję starych flakoników do perfum, Osten podszedł i stanął za nią, po czym zrobiwszy krok do przodu, objął ją tak, że ich ciała się dotykały. Odwrócił ją do siebie. Objęła go delikatnie, patrząc mu przez chwilę w oczy, a następnie poszła otworzyć butelkę wina. Cały czas rozmawiała z nim przez ramię, mówiła, że chociaż potrzebuje więcej snu niż większość ludzi, ma ogromne trudności z zasypianiem. Zapytała go, czy chciałby puścić płytę, i dodała żartem, że ma kilka albumów Domostroya na wypadek, gdyby chciał odświeżyć sobie o nim pamięć. Osten schylił się, żeby przejrzeć jej kolekcję, i za stosem płyt ukrył szybko mini-magnetofon. Mechanizm zegarowy włączy go automatycznie następnego ranka.
Przejrzał płyty, zauważając z przyjemnością pełną kolekcję Goddarda. Kusiło go, by puścić jedną z nich, ale porzucił ten pomysł i zamiast tego włączył radio.
Andrea przyniosła skręty i wino, wyciągnęła popielniczkę oraz srebrną lufkę i usiadła obok niego na łóżku, opierając się o poduszki i podciągając pod siebie nogi. Zaczęli palić, dym powoli wypełniał pokój.
- Skoro o wilku mowa, poznałaś kiedyś Patricka Domostroya? - zapytał Osten, przyglądając się jej uważnie.
- Nie - odparła - ale wiem o nim coś niecoś. – Była tak swobodna, że czuł, iż mówi prawdę. Napiła się łyk wina i podała mu skręta. - Moi rodzice poznali go kilka lat temu w Tuxedo Park. Spotykał się z pisarką, która koło nich mieszkała. Czy to interesujący mężczyzna? - spytała, spoglądając na niego. Po chwili roześmiała się. - Nie żebym spodziewała się, że jesteś obiektywny na jego temat!
- Nie jestem. - Również się roześmiał. - Nawet mojemu ojcu, który nigdy nie mówi nic złego o ludziach, nie podoba się jego styl życia.
- A jego muzyka?
- Mój ojciec nazywa ją zbyt fizjologiczną - powiedział Osten. - Zbyt rudymentarną i przemyślaną. Winę za te jej cechy przypisuje opętaniu Domostroya seksem.
Andrea wydawała się szczerze zainteresowana.
- Jakiego rodzaju seksem?
- Nie wiem dokładnie - odparł Osten - ale pamiętam, jak kilka lat temu, chyba kończyłem właśnie szkołę średnią, Domostroy zaszokował wszystkich gości na przyjęciu mojego ojca świńską historyjką o Chopinie.
- Ciekawe, czy opowiedział ją Donnie – powiedziała śmiejąc się Andrea.- - Nie podobałaby się jej. Ona ubóstwia Chopina.
- O czym była ta historia?
- Wszyscy wiedzą, że Chopin lubił seks... no wiesz, George Sand i tak dalej. Ale ponieważ miał gruźlicę, wielu współczesnych mu wielbicieli twierdziło, że nie mógł na to nic poradzić. Umieścili go na piedestale i w jego chorobie znajdowali usprawiedliwienie dla jego grzeszków. Według słów Domostroya, żeby zachować dobre imię Chopina lub też to, co z niego zostało, jego wielbiciele nie publikowali całej masy listów, pamiętników i innych pisemnych relacji. Ale bardziej obiektywni współcześni Chopina opisali związki kompozytora i te dokumenty przechowały się w archiwach i bibliotekach. Przeczytało je wielu krytyków i historyków, w tym sam Domostroy.
- Dlaczego Domostroy studiował te materiały? - spytała Andrea.
-
Myślę, że teraz, kiedy nie może już komponować, chciał napisać
o tym książkę, i może udowodnić swoją tezę, która zdaje się,
brzmi, że pieprzenie się jest jedyną ucieczką od własnego
chaosu, izolacji i nieśmiałości. A geniuszowi pomaga w sztuce! Sam
czytałem parę
książek
o Chopinie i dowiedziałem się o nim kilku dziwnych rzeczy. Chopin
miał coś wspólnego z niejakim Markizem de Cuistine i z jego raczej
podejrzanym kręgiem przyjaciół.
- Czy Cuistine był tak świński jak ten drugi markiz?
- Markiz de Sade? Trudno powiedzieć. De Sade wymyślał większość swoich seksualnych zabaw, ale Cuistine nie musiał: on i jego przyjaciele, między nimi Chopin, odgrywali je sami.
To Cuistine przekształcił swoją okazałą willę w arenę perwersyjnych zabaw, w których Chopin często był piece de resistance, chociaż nie opierał się zbyt mocno.
Domostroy zupełnie serio utrzymywał, że wybujały seks przedłużył, czy nawet zaktywizował, artystyczne życie Chopina. Ustrzegł go przed zaściankowością i rutyniarstwem. Sprawił, że stał się mniej zamknięty w sobie. Według słów Domostroya, z powodu choroby Chopin miał tak wysoką temperaturę ciała, że był w stanie ciągłej gorączki seksualnej. Aktywność seksualna jeszcze bardziej podwyższała temperaturę, zabijając przy tym kilka prątków gruźlicy, przez co wzmacniała się odporność organizmu na pozostałe prątki! Ponoć po orgii Chopin faktycznie czuł się lepiej i dlatego mógł tworzyć i grać muzykę, no i oczywiście dalej się pierdolić! Ohydne, prawda?
- Pierdolenie? Czy chorowanie na gruźlicę? - spytała wesoło Andrea. - Widać, że lubisz te wszystkie literackie plotki. Musisz być dobry w swojej dziedzinie.
Skończyli drugiego skręta i, jakby ich ruchy zostały ułożone przez choreografa, przysunęli się do siebie. Osten wsunął rękę pod jej włosy i objął ją za szyję. Andrea otoczyła jego plecy ramionami. Położył ją delikatnie koło siebie i oparłszy się na jednym łokciu, zajrzał jej w twarz. Marihuana sprawiła, że oczy Andrei błyszczały, wyglądała tak, jakby śniła na jawie. Powróciła jego wcześniejsza tęsknota za nią, a kiedy wspomnienie o tym, jak przyglądał się jej namiętnie z daleka, ustąpiło miejsca myślom o chwili obecnej, odsunął czule z jej twarzy i szyi kosmyki włosów i pochylił się nad nią. Całował jej czoło, policzki, szyję i ramiona, ale jeszcze nie usta, dając jej szansę, by pocałowała go pierwsza, inicjując łańcuch zdarzeń, które raz rozpoczęte, nie będą mogły być zatrzymane.
Całowała go w usta najpierw powoli, potem coraz gwałtowniej, wsuwała i wycofywała język, dotykając jego języka, rozgniatała mu ustami wargi i przytrzymując rękami tył jego głowy, przyciskała go do siebie, aż wsunęła pod niego udo. Był teraz w niej zatopiony, jedną rękę trzymał na jej piersi, drugą pieścił jej uda, podnosił spódnicę, wdzierał się palcami w ciepło i wilgotność jej łona.
Nie przerywając pocałunków, nie przestając się dotykać, wyginając i splatając swoje ciała, zaczęli ściągać z siebie ubrania. Andrea wyślizgnęła się z bluzki, pozwoliła zdjąć z siebie spódnicę i majtki, i nagimi stopami zsunęła mu do kostek spodnie i slipy, tak by jednym ruchem nóg mógł się z nich wyswobodzić.
Leżała teraz naga, otwarta na jego przyjęcie. Kiedy obrzucił spojrzeniem całą długość jej ciała, narkotyk zaczął działać i obraz nagiej piękności bez twarzy z listów z Białego Domu stanął między nim a Andrea jak przezroczysta zasłona. Zanim ją wziął, uświadomił sobie mgliście, że choć obie kobiety były do siebie podobne, zdjęcia nie zawierały żadnego dowodu na to, że Andrea była - lub nie była - kobietą z Białego Domu. Jednak to, co miało dla niego teraz znaczenie, to związek, jaki miał zaraz zainicjować, wdzierając się w jej ciało.
Osten obudził się koło południa. Andrea ciągle spała. Wstał z łóżka i poszedł szybko do łazienki, uważając, żeby jej nie obudzić. Odczuwał mdłości i miał potworny ból głowy. Blask światła w łazience spotęgował dudnienie w skroniach. Marihuana nie zrobiła mu dobrze, może dlatego, że nie był przyzwyczajony do palenia jej w tak dużej ilości, albo że była silniejsza niż towar, który palił czasami w Kalifornii.
Ubrał się po cichu i przygotował do wyjścia. Andrea spała odwrócona do niego plecami. Nie będzie jej budził. Kucnął przed półkami i sięgnął ręką za płyty. Nie usunął jednak magnetofonu, zgodnie ze swoim pierwotnym zamiarem, lecz ponownie go nastawił.
Mimo bólu głowy przepełniała go radość. Chociaż tylko mgliście przypominał sobie, co zaszło podczas nocy z Andrea, wiedział, że kochając się z nią był szczęśliwy i nieskrępowany. Pamiętał, że mówiła mu, jak czuje się przy nim swobodna i wyzbyta hamulców, a potem, kiedy marihuana uniosła ich na szalone, namiętne wyżyny, wiedział, że posunął się z nią dalej, niż kiedykolwiek odważył się to zrobić z inną kobietą.
Pojechał do swojego mieszkania i przygotował kąpiel. Siedząc w wannie, przypomniał sobie z pewnym wysiłkiem, że Andrea mówiła coś o swojej fascynacji okultyzmem. Przypomniał sobie również coś o automatycznym pisaniu. Kiedy w obłoku kadzidła, przy blasku jednej świeczki, siedzieli upojeni marihuaną i seksem, Andrea namówiła go, żeby napisał coś z zamkniętymi oczami. Prawie w transie, naćpany i bezwolny napisał... co? Nie mógł sobie przypomnieć. Swoje imię? Wers z Makbeta? Pamiętał, jak Andrea mówiła, że jego charakter pisma powie jej o nim więcej, niż on sam mógłby jej kiedykolwiek powiedzieć.
Andrea wydawała mu się tak naturalna jak Leila i świetnie się czuł w jej towarzystwie. Była pełna cudownych sprzeczności: poważna studentka dramatu, inteligentna i oczytana w sprawach dotyczących muzyki, a jednocześnie czarująco naiwna ze swoją wiarą w magię i astrologię.
Puszczała mu swoje ulubione płyty, głównie Chicka Mercurio. To go rozbawiło. Przypomniał sobie, że kiedy nadano w radiu pierwszą piosenkę Goddarda, a jego płyta znalazła się w sprzedaży, jej niezwykła popularność szybko przebiła nagrania Chicka Mercurio i Atavists, najpopularniejszej wówczas grupy punk-rocka, strącając ich z pierwszej pozycji na wszystkich listach przebojów. Kilka tygodni potem Osten przeczytał w gazetach, że Chick Mercurio oszalał. Policja nowojorska zatrzymała go z taką dawką heroiny w organizmie, która wystarczyłaby dla plutonu narkomanów. Został umieszczony w szpitalu, a opowieści o jego ekscesach seksualnych przez kilka tygodni nie schodziły ze szpalt prasy brukowej. W rezultacie, Chick Mercurio i jego grupa zniknęli tak szybko, jak się pojawili.
Stało się to jakieś sześć lat temu, a skoro Andrea ciągle słuchała Atavists, najwidoczniej nie starała się specjalnie nadążyć za zmieniającymi się gustami Ameryki. Przynajmniej, pocieszał się, słuchała również God-darda, coś, czego Donna nigdy nie robiła.
I chociaż Andrea była przede wszystkim studentką dramatu, a muzyka stanowiła jedynie uboczną sferę jej zainteresowań, jej opinie na temat formy muzycznej wywarły na Ostenie tak samo wielkie wrażenie jak jej piękno fizyczne. Powiedziała, że jest zdecydowanym zwolennikiem innowacji muzycznej i czuje, że zachodnia muzyka instrumentalna cierpi na ubóstwo tonacji. Uważała, że tylko nowe urządzenia elektryczne i elektryczne brzmienie potrafią doprowadzić do faktycznej rytmicznej i melodycznej wolności, może nawet do ponownego odkrycia nowych wartości intonacji.
Chciał do niej zadzwonić, ale powiedziała, że przez dzień lub dwa będzie zajęta. Tymczasem, ilekroć myślał o magnetofonie, ogarniał go coraz większy wstyd i niepokój. Obiecał sobie, że usunie go, jak tylko nadarzy się sposobność. Andrea była równie dumna jak Donna i jeśli dowiedziałaby się, że ją szpiegował, zaprzepaściłby wszelkie szansę na to, żeby jeszcze kiedyś z nią być.
Osten wpatrywał się usilnie w powiększenia zdjęć nagości z Białego Domu, próbując zdecydować, czy kształt i struktura jej ciała pokrywają się z ciągle stojącym mu przed oczami obrazem Andrei: nagiej, inspirującej, niestrudzonej w uprawianiu miłości; obrazem, który nie chciał, aby zbladł w jego pamięci.
Czuł, że znowu chce z nią być. Było coś bardzo uspokajającego w tym, jak łatwo go zaakceptowała. Nie wści-biała nosa w jego przeszłość, nie podawała w wątpliwość jego społecznych i estetycznych wartości, nie miała mu za złe pochodzenia jego rodziny, tak jak czyniła to Donna. I w przeciwieństwie do Donny, której talent i energia twórcza skupiały się tak bardzo na fortepianie, że wykluczały właściwie wszystko inne, Andrea miała wiele różnorodnych zainteresowań, a także mnóstwo wdzięków i dokonań. Pokazała Ostenowi swoje wiersze, i wydały mu się one tak głębokie, jak zabawne były jej seksualne limeryki. Jej karykatury, rysunki, szkice i projekty były dobrze pomyślane i bezbłędnie wykonane, a próby pisania sztuk i scenariuszy, jak mu powiedziała, uznano w Juilliard za obiecujące. Chociaż dopiero poznawał Andreę, odkrył już uderzające różnice między nią a Donną. Donna była z usposobienia ponura i obsesyjna, Andrea - niefrasobliwa i beztroska. Donna była szalenie poważna, nie miała czasu na żarty czy zabawy i nigdy nie pozwoliłaby sobie na takie uczone przesądy jak astrologia lub czytanie z ręki. Żartobliwa z natury Andrea uwielbiała te rzeczy i nie musiała ukrywać swojego zainteresowania paranaukowymi dziedzinami, miała bowiem poza tym wiele poważnych zainteresowań. Osten uśmiechnął się, przypominając sobie jej niezachwiane przekonanie, że może wniknąć w jego podświadomość, studiując dokładnie jego charakter pisma. Dla Donny namiętność seksualna była tak intensywną i niepohamowaną siłą, że nie potrafiła jej kontrolować czy dzielić z partnerem; ulegała jej od środka na długo przed tym, jak jej partner zdolny był ją posiąść. Tymczasem piękna, jak również namiętna Andrea wnosiła do seksu i powściągliwość, i pewność; była szczęśliwa, pozwalając, by partner doprowadził ją do poddania się fizycznej przyjemności.
W jednej chwili Osten wyobraził sobie, jak kilka miesięcy, a może tygodni później zabiera Andreę na wycieczkę do Kalifornii. Pokazuje jej piękno Pustyni Anza Borrego z jej oazami wachlarzowatych palm, urwistych kanionów i stromych wąwozów. Identyfikuje dla niej dziwny, odległy krzyk kojota. Następnie wiezie ją przez Julian do rancza na pobliskim wzgórzu. Powoli, udając, że nie jest pewny drogi, prowadzi samochód podjazdem w górę i przejeżdża przez bramę. Zatrzymuje się przed głównym budynkiem, wysiadają z wozu i jakby nigdy wcześniej tam nie był, otwiera przed nią drzwi... do Nowej Atlantydy i całej swojej przeszłości.
Obudził go telefon. Dzwoniła Andrea.
- Proszę, pomóż mi - powiedziała łamiącym się głosem. - Mam kłopoty.
- Gdzie jesteś? - zapytał Osten. Czuł zamęt w głowie i był zupełnie zdezorientowany. Spojrzenie na zegarek uświadomiło mu, że jest późny wieczór. Spał cały dzień.
- W Old Glory. No wiesz, w mieszkaniu Domostroya... tam, gdzie kiedyś byłeś...
Aż podskoczył. Zaledwie wczoraj powiedziała mu, że go nie zna.
- Co tam robisz? - spytał.
- Wyjaśnię ci na miejscu. Proszę, Jimmy, musisz tu zaraz przyjechać... Pamiętasz drogę? Jedź...
- Trafię - przerwał jej. - Nie bój się. Już jadę.
W samochodzie jego umysł pracował na przyspieszonych obrotach. Jeśli Andrea znała Domostroya, mogła faktycznie być tą kobietą, która pisała do niego, Goddar-da, te wszystkie zdumiewające listy. Chciał, żeby nią była, ponieważ oznaczało to, że będzie mógł wreszcie kochać kogoś pięknego, inteligentnego, wykształconego i wyrafinowanego. Czyż nie wyznała mu już miłości? Ze swoją fascynacją dramatem i muzyką była doskonałą partnerką, by dzielić z nim jego twórczą tajemnicę. Myśli Ostena powędrowały do Domostroya. Jaki był jego udział w całej tej sprawie? Czy był tylko jej fotografem, czy też odgrywał inną rolę w rym, co mogło stanowić zmowę obliczoną na zdemaskowanie Goddarda? Ale czyja to była zmowa?
Brama do Old Glory była otwarta. Przy drzwiach wejściowych, które też były otwarte, stały dwa samochody. Osten zaparkował koło staroświeckiego kabrioletu Domostroya i wbiegł do budynku. W sali balowej paliły się wszystkie światła, na podwyższeniu błyszczał fortepian. Pulpity muzyków oraz większość mebli pokrywały zakurzone prześcieradła, przez co miejsce to robiło wrażenie opuszczonej sceny teatralnej. Kiedy Osten wszedł do środka, usłyszał za sobą gwałtowne poruszenie. Odwrócił się i zobaczył Patricka Domostroya, bladego i rozczochranego. Za nim, trzymając w obcisłych gumowych rękawiczkach rewolwer wymierzony lufą w plecy Domostroya, stał ciemnowłosy mężczyzna w rozpiętej koszuli i workowatych spodniach. Mimo olbrzymich ciemnych okularów twarz mężczyzny wydała się Ostenowi dziwnie znajoma. Koło nich, w swetrze i w dżinsach stała Andrea, również w gumowych rękawiczkach i z rewolwerem w ręce, który bez żadnych wątpliwości wycelowany był w Ostena.
- Jak się masz, Jimmy? - spytał Domostroy pobladłymi wargami.
- Zamknij się - warknęła Andrea. - Zdejmuj kurtkę... powoli - poleciła Ostenowi - i rzuć na podłogę.
- Co to ma znaczyć? - spytał Osten, nadal niepewny, czy nie żartują.
- Rób to, co mówi - polecił nieznajomy, trzymając nadal lufę rewolweru przy plecach Domostroya. Kiedy Osten zawahał się, mężczyzna ryknął: - Rób to! Natychmiast! - Jego głos poniósł się echem po sali. Kiedy wrzasnął, Osten rozpoznał go, ponieważ widział niedawno tę samą twarz na okładce jednej z płyt u Andrei.
- Jesteś Chick Mercurio, prawda? - powiedział, zdejmując kurtkę i rzucając ją pod stopy Andrei. – Czego chcesz? - zwrócił się do dziewczyny. Czuł mróz w piersiach na myśl, że ją traci.
Nie spuszczając go z muszki, schyliła się i lewą ręką obmacała kieszenie kurtki. Następnie sięgnęła do otwartej teczki na podłodze i wyjęła z niej magnetofon, który zostawił w jej mieszkaniu.
- Niespodzianka, niespodzianka! - krzyknęła, unosząc go do góry. - Nie będziemy już tego potrzebować, prawda?
Uderzyła nim o stół, sięgnęła znowu do teczki i wyjęła brulion. Rzuciła brulion Ostenowi, a on go złapał.
- W okładce jest długopis - powiedziała, a kiedy go znalazł, ciągnęła dalej: - Siadaj i pisz, co ci powiem.
Zaskoczony pogardliwym tonem, jaki usłyszał w jej głosie, Osten poczuł się urażony.
- A jeśli tego nie zrobię? - zapytał. - Zabijesz mnie?
- Nie kuś jej - wtrącił się Mercurio. - Rób, co mówi. Kiedy Osten nadal się nie ruszał, Andrea chwyciła rewolwer dwoma rękami, rozstawiła szeroko stopy i wycelowała w jego krocze.
- Pisz! - ryknął Mercurio.
- Pisz, Jimmy - powtórzyła Andrea cichym głosem - albo strzelę ci w brzuch.
- Co chcesz, żebym napisał? - spytał Osten, biorąc długopis i siadając przy najbliższym stoliku. Szukał w myślach powodu, który mógł zetknąć ze sobą Andreę i Mercurią.
-
„Droga Andreo” - zaczęła dyktować. - „Byłem u ciebie koło
czwartej, ale nie zastałem nikogo w domu, zostawiam więc ten list
pod drzwiami. Patrick Domostroy prosił, żebym dziś wieczór do
niego przyjechał. Mówi, że jeśli się nie pojawię... -
zaczekała, żeby mógł to
napisać
- opowie, kim jestem, a do tego nie mogę dopuścić. - Ponownie
przerwała i po chwili ciągnęła dalej:
„Odkąd wytropił mnie swoimi sprytnymi listami z Białego Domu, które wysyłał do mnie na adres Nokturnowych Nagrań, szantażował mnie i żądał pieniędzy, a ja mu zawsze płaciłem. Teraz chce więcej, i jeśli mu nie dam, grozi, że mnie ujawni. Nie mogę odmówić mu spotkania, ale ten człowiek jest szalony i czułbym się bezpieczniej, gdyby ktoś był przy mnie, kiedy się z nim spotkam”. - Andrea znowu przerwała. W ciszy sali balowej słychać było tylko skrobanie długopisu po papierze.
- „Dlatego” - Andrea dyktowała dalej - „mam nadzieję, że Ty i Chick możecie przyjechać do mieszkania Domostroya w Old Glory w Południowym Bronksie. Będę tam koło jedenastej wieczór. To pilne. Całuję Cię, Goddard”. - Kiedy Osten skończył pisać i zaczai odkładać długopis, Andrea powiedziała:
- To nie wszystko! - Zastanowiła się chwilę, po czym dodała: - „PS. Proszę, schowaj dobrze dokumenty, które Ci dałem. Nie ufam Domostroyowi!”
Osten skończył i spojrzał na nią.
- To wszystko? - zapytał.
- Nie! - warknęła w odpowiedzi. - Rzuć mi brulion.
Rzucił go obok niej na podłogę, a ona podniosła go i włożyła do teczki, z której wyjęła kilka kartek o rozmiarach papieru urzędowego, pokrytych gęstym maszynopisem. Mierząc rewolerem w głowę Ostena, podeszła do niego rozkładając przed nim złożone kartki, po czym szybko się cofnęła. Poczuł zapach jej perfum. Przypomniał sobie, jak czuł je ostatni raz na jej ciele. Wydawało się to tak dawno temu.
- Podpisz je, oryginał i każdą kopię, jako James Norbert Osten i Goddard - rozkazała. - W każdym miejscu, gdzie jest krzyżyk. i żadnych sztuczek z podpisami!
Osten podpisał dokumenty, upuścił je na podłogę i kopnął w stronę Andrei, która podniosła je, przestudiowała podpisy i z triumfalnym uśmiechem na ustach włożyła z powrotem do teczki.
- Czy mogę wiedzieć, co przed chwilą podpisałem? - spytał ze złością Osten.
- Swoją ostatnią wolę i testament datowane trzy miesiące temu - powiedział Chick Mercurio. – Sporządzone przez fachowego prawnika i ostemplowane w notariacie.
- Dziękuję, Jimmy - powiedziała Andrea. - Widzę, że podpisałeś je tak jak trzeba i w dobrej wierze.
Osten patrzył na nią oszołomiony z pustką w twarzy.
- To znaczy? - spytał pogardliwie.
- Ty idioto! Nie pamiętasz, jak podpisałeś się u mnie, kiedy powiedziałam ci te bzdury o automatycznym pisaniu?
- Byłem zaćpany - powiedział Osten.
- Mam nadzieję - prychnął Mercurio. - Ten towar był dużo silniejszy od zwykłej trawy. Musiał ściąć cię z nóg!
- I ściął - roześmiała się pogardliwie Andrea. – Był jak we śnie. Nie wiedział nawet, gdzie jest! Dwukrotnie nazwał mnie „Leilą” i robił wszystko, co mu kazałam, łącznie z odśpiewaniem głosem Goddarda Volver, volver, volver\
Osten zauważył na sobie zaciekawiony wzrok Domo-stroya.
- Jestem zdumiony - odezwał się Domostroy – jak świetnie zmieniasz swój głos, Jimmy. Nigdy bym nie odgadł, że jesteś Goddardem.
-
Kiedy śpiewam, używam mikrofonu modyfikującego, a na co dzień
udaję chrypkę - powiedział Osten swoim normalnym głosem i widząc
zdziwioną minę Domostroya, dodał: - Chociaż, szczerze mówiąc,
wątpię, żeby słuchając nawet normalnego brzmienia mojego
głosu,
znalazł się ktoś, komu przyszedłby na myśl Goddard!
- Fascynujące - powiedział Domostroy. I pomyśleć, że sam zasugerowałem Andrei, że Jimmy Osten nie jest niczym innym, jak tylko „kukułką... wędrownym głosem... niewidzialnym znakiem... zagadką!” Teraz czuję się jak kretyn! - Roześmiał się.
- Nie powinieneś - odparł Osten. - Właśnie chciałem nazwać moją następną płytę Andrea!
- Dosyć tego - powiedział Chick Mercurio, trącając Domostroya rewolwerem. - Andrea, popilnuj tego tutaj, podczas gdy nasz muzyk Żelazna Maska uda się ze mną do kuchni na pogawędkę.
Kiedy Andrea wycelowała w Domostroya, Mercurio podszedł do Ostena.
- Chodź - powiedział, wskazując drzwi lufą rewolweru. - Na lewo i tymi tam drzwiami! Ruszaj się! - wrzasnął, szturchając go brutalnie bronią.
- Chick, musisz to robić? - spytała Andrea.
- Tak, muszę! - krzyknął do niej, popychając Ostena do kuchni.
- Co twój przyjaciel zamierza zrobić? - spytał Domostroy z udawaną wesołością. - Zjeść Jimmy'ego żywcem? Czy najpierw go upiec?
- Odkąd to tak bardzo interesujesz się Jimmym? Nigdy się nie bałeś, że zje go Donna. Swoją drogą, jak się ma nasza Beżowa Pizda?
- Przecież wiesz, że jest w Warszawie – powiedział Domostroy, nagle zaniepokojony o jej bezpieczeństwo.- I nic o nas nie wie, możesz mi wierzyć, Andrea – dodał błagalnym tonem.
Szturchnęła go lufą rewolweru.
- Mam nadzieję... ze względu na nią! Stłumił złość.
- Powiedz mi, jak dowiedziałaś się, że Osten jest Goddardem?
-
Podejrzewałam go od chwili, kiedy przyszedł z Donną na
zajęcia z historii fortepianu, na których omawialiśmy listy
Chopina. Pamiętasz, zacytowaliśmy jeden z nich w ostatnim liście
do Goddarda. Jego nagłe pojawienie się wzbudziło moją
czujność, zwłaszcza kiedy
zobaczyłam,
jak przypatruje się wszystkim w grupie i zaczyna koncentrować na
mnie. Najwidoczniej podejrzewał, że mogę być dziewczyną ze
zdjęć. Wtedy Chick
i
ja zaczęliśmy przygotowywać testament, który miał podpisać
Jimmy, tak na wszelki wypadek. Następnie Jimmy powiedział mi, że
po raz pierwszy zauważył mnie trzy miesiące wcześniej. Kłamał:
kiedy Donna nas sobie przedstawiła, powiedziała, że Jimmy jest w
Nowym Jorku od jakiegoś miesiąca. Tej nocy, kiedy przyszedł
do mojego mieszkania, wyczułam coś w jego kieszeni, a kiedy zasnął,
sprawdziłam jego kurtkę i nic w niej nie
było.
Zrozumiałam, że schował coś w moim pokoju. Potem znalazłam
magnetofon. Dlaczego Jimmy Osten chciałby mnie, biedactwo,
szpiegować? Tej nocy, naćpany moim specjalnym gatunkiem marihuany,
zastanawiał się na głos, czy moje cycki i sutki mogą się
powiększyć, gdybym z jego pomocą zaszła w ciążę, i rozwodził
się długo na temat mojej ogolonej pizdy. A w końcu swoim
prawdziwym głosem zaśpiewał tę meksykańską piosenkę! I tym się
zdradził! Wiedziałam, że nadszedł czas, żeby sprawdzić jego
podpis i charakter pisma w przygotowaniu do dzisiejszego
wieczoru! - Urwała, by dodać po chwili: - To było to, czego zawsze
pragnęłam!
- I dzięki mnie twój „Godot w końcu przychodzi i jesteśmy uratowani” - zacytował w nadziei, że ją udobrucha.
- Nie „wszyscy”. Tylko ja i Chick.
- Powiedz mi - ciągnął Domostroy - czy ty i twój przyjaciel zamierzacie zabić mnie i Jimmy'ego, i zaaranżować to tak, jakbyśmy dwaj nawzajem się pozabijali? Czy też, w zgodzie z moją rzekomo nieposkromioną naturą zaklinacza węży, popełnię samobójstwo po zabiciu Ostena?
- Zobaczysz - powiedziała Andrea. - Nie na darmo studiuję dramat!
- A teraz specjalizujesz się w przestępstwie. To okrutna Końcówka!
-
„Okrucieństwo to idea zrealizowana w praktyce”. To Artaud -
roześmiała się. - W praktyce zatem, kiedy ty i Jimmy opuścicie
scenę, ja dzięki ostatniej woli i testamentowi Goddarda stanę
się jedynym legalnym spadkobiercą jego całego majątku, w tym
oczywiście przyszłych
tantiem
za jego muzykę. Ile milionów, mówiłeś, wart jest nasz
niewidzialny chłopiec? Piętnaście? Siedemnaście?
- W ogóle o tym nie mówiłem - powiedział Domostroy. - Musiałaś dostać tę informację z innego źródła. Powiedz mi, dlaczego wybrałaś do tego mnie? - spytał, niezupełnie pewny, czy chce znać odpowiedź.
Spojrzała na niego z wyrazem pogardy i litości.
- Myślisz
pewnie, że wybrałam ciebie, ponieważ wiele widziałeś, byłeś
w wielu miejscach i spotkałeś wielu ludzi, ale mylisz się. Nie
byłeś nawet pierwszym. Przed
tobą
zatrudniłam po kolei trzech innych ludzi z branży muzycznej, każdy
z nich był lepiej poinformowany i utalentowany niż ty, i
lepszy w łóżku, ale żadnemu nie udało się odnaleźć Goddarda.
Więc wybrałam ciebie, Domostroyu, ponieważ, mimo tej swojej muzyki
i doświadczenia, byłeś zawsze nieudacznikiem i wiedziałam,
że mogę cię dostać tanio. Co więcej, jesteś tak samolubnym,
wyrachowanym, obscenicznym skurwysynem, że przeczuwałam, że
będziesz wystarczająco podły, żeby wytropić Goddarda!
W tym momencie przeszywający krzyk bólu odbił się echem po sali balowej. Dreszcz wstrząsnął Domostroyem. Andrea bez słowa przystawiła mu lufę rewolweru do pleców i popchnęła go w stronę kuchni. Również bez słowa posłuchał jej rozkazu.
W kuchni zobaczyli Jimmy'ego Ostena stojącego z głową częściowo schowaną w zamrażarce, otwartymi ustami i wysuniętym do pełnej długości językiem, przyklejonym do zamarzniętej metalowej ścianki. Z jego piersi wydobywał się przerażający jęk. Za nim stał Chick Mercurio, kołysząc rewolwerem i śmiejąc się na widok zdziwionego wyrazu twarzy Andrei.
- Chick! Co robisz? - krzyknęła.
- Wystarczy, że tylko mocniej szarpnę – powiedział Mercurio - i zobaczymy w całej okazałości najbardziej ukryty w Ameryce język! - Wyciągnął rękę do Ostena i już miał oderwać go od zamrażarki, kiedy drzwi za Andreą otworzyły się niespodziewanie i dwaj członkowie gangu Wolnourodzonych wbiegli do środka z pistoletami w rękach, mierząc z bliskiej odległości w Andreę i Mercuria.
- Rzućcie broń! - krzyknął jeden z nich i w tej sekundzie Mercurio odwrócił się w stronę, z której dochodził głos i strzelił na oślep. Krew trysnęła z brzucha Wolnourodzonego. Padając na podłogę, oddał strzał w stronę Mercuria, trafiając go w gardło ze śmiertelną dokładnością.
Prawie jednocześnie Andrea wypaliła w drugiego Wolnourodzonego, urywając mu policzek. Sekundę przed zwaleniem się na podłogę chłopak nacisnął palcem spust pistoletu, posyłając kulkę, która przedziurawiła klatkę piersiową dziewczyny. Mercuriem wstrząsały śmiertelne drgawki, z ust lała się strumieniem krew. Andrea leżała nieruchomo na plecach, oczy zachodziły jej mgłą, sącząca się z rany krew tworzyła na swetrze rozszerzającą się plamę. Po chwili wszyscy zamarli i ucichli.
Zbyt wstrząśnięty, żeby móc się ruszyć, Domostroy stał otępiały, patrząc, jak cieknąca z ciał krew zbiera się w kałużę. Wszyscy nie żyli. Klęska uknutej przez niego i Andreę intrygi przyszła tak nagle, tak szybko, tak gwałtownie, że pozostawiła go ogłupiałego; oszukanego i zdradzonego, była niczym przesadnie irracjonalne czy naiwnie wymyślone zakończenie w skądinąd wyśmienicie skonstruowanej opowieści przygodowej. Po chwili jednak ogarnął go strach: gdyby Andrea żyła, mógłby być sądzony jako jej wspólnik w sprawie o wymuszenie majątku Goddarda. Zastanawiał się, czy jakakolwiek ława przysięgłych na świecie uznałaby go za niewinnego. Wyobraził sobie ukazujące się dzień po dniu sensacyjne nagłówki w gazetach i nie kończące się doniesienia prasy i telewizji o wszystkich sensacyjnych aspektach umowy, jaką zawarł z Andrea, by zdemaskować Goddarda. Wrzawa wokół jego rzekomych tajnych współpracowników muzycznych była niczym w porównaniu z tym, co mogłyby zrobić media z odrażająco krwawym dramatem. Pomyślał też o Donnie, niewinnym świadku, wciągniętym do całej tej sprawy tylko dlatego, że odpowiedziała na jego miłość. Równie dobrze sędzia mógłby go skazać na lata więzienia, kładąc tym samym kres życiu, jakie pędził do tej pory.
Domostroy zmusił się, żeby zrobić kilka kroków i schylić nad Andrea. Kciukami zamknął jej powieki. Dotknął jej szyi. Była ciepła, jakby nie chciała poddać się nicości. Pomyślał o chwilach, kiedy się kochali, kiedy wypełniała przestrzeń i czas wokół niego wibrującym pięknem, a jej ciało - teraz skazane na zagładę - było dla niego źródłem radosnych niespodzianek za każdym razem, gdy pozwalała mu się dotknąć. Zastanawiał się, czy gdyby leżało to w jego mocy, chciałby przywrócić ją do życia? Wyruszyć z nią na przeżycie jeszcze jednej przygody?
Surowy głos wewnętrzny przypomniał mu, że to próżne pytanie. Była martwa. Fluoryzujące oświetlenie kuchenne dodało jej rozpuszczonym włosom lśniącego blasku; jej usta rozchylone ostatnim oddechem były blade, a twarz biała. Odwrócił się do Chicka Mercurio. Wierny pozie, jaką przyjął w życiu, nawet w śmierci zasłaniał oczy ciemnymi okularami. Jego palce wciąż trzymały rewolwer. Nie opodal dwaj twardziele leżeli w groteskowym bezruchu.
Zdławiony jęk Ostena przywrócił Domostroyowi pełną świadomość. Powstrzymując nudności i przełykając kwaśną żółć, która nagle podeszła mu do gardła, Domo-stroy znalazł wyłącznik od zamrażarki, przekręcił go i zaczął moczyć ręczniki w gorącej wodzie i przykładać je do języka Ostena, stopniowo uwalniając delikatną tkankę od metalowej powierzchni.
Drżąc, Osten odwrócił się i spojrzał na cztery ciała. Jego twarz była tak blada jak twarze trupów. Następnie, bez słowa, ominął kałużę krwi i wyszedł z kuchni.
Domostroy podążył za nim.
W swoim pokoju pomógł Ostenowi, którego ciałem nadal wstrząsały dreszcze, przyłożyć do języka i poparzonych warg środek antyseptyczny.
- Muszę zadzwonić na policję - powiedział, próbując bez powodzenia opanować własne drżenie. - Lepiej będzie, jeśli się stąd wyniesiesz... i to szybko.
- Czy nie będziesz potrzebował mnie na świadka? - wymamrotał Osten, z trudem poruszając opuchniętym językiem i pokaleczonymi wargami.
- Jeden wystarczy - odparł Domostroy.
- Co powiesz policji?
- Powiem, że mój stary znajomy Chick Mercurio odwiedził mnie ze swoją dziewczyną, Andreą Gwynplaine. I że niespodziewanie przybyło również kilku moich przyjaciół z gangu Wolnourodzonych, którzy, ponieważ mieszkam sam, strzegą mojego bezpieczeństwa. Obie strony myślały, że ci drudzy są intruzami, i zanim zdołałem interweniować, wpadli w panikę, wyciągnęli broń i otworzyli ogień. Resztę policja może zobaczyć sama. To wszystko.
- Czy policji nie zdziwi, że wszyscy twoi przyjaciele mieli broń?
- Możliwe. Ale wie również, że mnóstwo ludzi w Południowym Bronksie nosi ją przy sobie.
- Myślę, że to się trzyma kupy - powiedził Osten. - Zanim pójdę, możesz mi odpowiedzieć na jedno pytanie? - spojrzał Domostroyowi prosto w oczy.
- Co chcesz wiedzieć? - spytał Domostroy.
- Czy miałeś w tym swój udział? Czy pomogłeś Andrei i Mercurio odnaleźć Goddarda?
- Tylko Andrei. Jedyne, co mi powiedziała, to że chce cię poznać.
- A listy?
- Napisałem je.
- Wszystkie?
- Tak. Wszystkie. Poza cytatami z listów Chopina. - Uśmiechnął się.
Osten obrzucił go długim spojrzeniem.
- Zatem... - zawahał się na chwilę. Widać było, że jest wzruszony. - Rozumiesz mnie i moją muzykę lepiej niż ktokolwiek.
-
Może są też inni, którzy rozumieją cię równie dobrze!
Pomyśl tylko, ile tracisz, nie czytając tych wszystkich listów
od swoich wielbicieli! Swoją drogą, co pozwoliło ci domyślić
się, że mam z tym coś wspólnego? Wszystkie tropy w listach
prowadziły do Andrei. Nie
było
nic, i nikogo, poza samą Andreą, co mogłoby naprowadzić cię
na mnie.
- O tak, było. Jedna rzecz. Zdjęcia.
- Zdjęcia? Ależ one wszystkie przedstawiały Andreę. Nie było w nich najmniejszego śladu mojej osoby!
- Był jeden. Niezwykły kąt, pod jakim zrobiłeś jedno ze zdjęć.
- Jaki kąt?
-
Kiedyś pod tym samym kątem zrobiłeś zdjęcie Wali Stawrowej:
nisko, blisko podłogi, żeby, jak rozumiem, uchwycić jej uda.
Zobaczyłem to zdjęcie w sypialni mojego ojca. Myślałem
nawet, że powtórzyłeś ten dziwny kąt rozmyślnie, żeby
naprowadzić mnie na siebie, gdy
bym
nie znalazł Andrei!
- Nie - powiedział Domostroy. - Nie byłem nawet świadomy, że ten kąt jest dziwny! Ale Wala! Co za niezwykły przypadek!
- Tak samo niezwykły jak każdy inny - odparł Osten.
Podniósł rozbity magnetofon i ostrożnie włożył go do teczki Andrei.
- Jesteś pewny, że nie będziesz potrzebował mojej pomocy w rozmowie z policją? - zapytał.
- Jestem pewny. Musisz przecież chronić imię Goddarda.
Osten spojrzał na niego.
- Nie zdradzisz nikomu tego, co wiesz o mnie? - zapytał cicho.
- Po co? To, co wiem o tobie, nie przysporzy mnie czy mojej muzyce popularności - odparł Domostroy.
- Dziękuję. Mój ojciec mówi, że obroty Etiudy podniosły się znacznie w ostatnich miesiącach. I mimo tej starej, wyssanej z palca afery wokół ciebie twoje płyty są nadal dumą listy Współczesnych Klasyków!
- To miło - powiedział Domostroy. - Szkoda, że już nie komponuję. Dokąd się teraz wybierasz?
Osten podniósł kurtkę i teczkę.
- Do Nowej Atlantydy. Domu Dźwięków.
- Francisa Bacona? Kiedyś też tam mieszkałem! - roześmiał się Domostroy.
- A ty? Co będziesz robił? Domostroy wstał i zapiął marynarkę.
- Zostanę tu... i zaczekam na Donnę.
- Mam nadzieję, że wygra konkurs w Warszawie - powiedział Osten. - Przekaż jej, że życzę jej szczęścia.
Wyszedł z sali balowej. Dopiero gdy Domostroy usłyszał silnik jego samochodu i upewnił się, że Osten bezpiecznie odjechał, podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił na policję.
W Old Glory nie było telewizora. Chcąc zobaczyć Donnę w nocnym programie, w którym zapowiedziano jej udział, Domostroy pojechał do Kreutzera. Tego wieczoru miał wolne. Żeby uniknąć reporterów, którzy ścigali go całymi dniami, próbując wyciągnąć z niego informacje o morderstwach, założył ciemne okulary i kapelusz, przykleił wąsy. Chociaż przycichła już pierwsza wrzawa wokół zastrzelenia Chicka Mercurio, Andrei Gwynplaine i dwóch członków gangu Wolnourodzonych - KRWAWA RZEŹ W OLD GLORY pisano w jednym z wczesnych nagłówków - policja nadal prowadziła śledztwo i nazwisko Domostroya, a niekiedy również jego zdjęcie, ciągle pojawiały się w prasie.
Kiedy myślał o Goddardzie - teraz, gdy wiedział, kim jest - wyobrażał go sobie jako człowieka całkiem osamotnionego w swoim codziennym życiu, mimo że jako muzyk był w kontakcie z milionami ludzi. Prawdopodobnie, tak jak Domostroy, miał tylko paru znajomych i jeszcze mniej prawdziwych przyjaciół. Ukryty przed swoją publicznością Jimmy Osten mógł przynajmniej robić, co mu się podoba, ze swoim życiem i trzymać swoją sztukę w szafie grającej. Tymczasem Domostroy, z powodu swojej wcześniejszej sławy wykonawcy i kompozytora, nie mógł nigdy oddzielić swojego życia od sztuki, a ponieważ już nie komponował, jego życie stało się jego jedyną sztuką - bezcelową jak droga stalowej kulki w mechanicznym bilardzie. Dla Goddarda publiczny sukces jego muzyki bez wątpienia zawsze będzie źródłem przyjemności i samopotwierdzenia, dla Domostroya, odartego z woli komponowania, źródło przyjemności i samopotwierdzenia zawęziło się do okazjonalnego aktu zbliżenia seksualnego, które w swej oryginalności stanowiło dla niego teraz takie samo wyzwanie jak kiedyś tworzenie muzyki.
Z bolesnym skurczem Domostroy przypomniał sobie okres w swojej własnej karierze, kiedy przez całą dobę uganiali się za nim dziennikarze, kierownicy firm muzycznych, producenci telewizyjni i filmowi, wielbiciele. Co by było, gdyby tak jak Goddard zdecydował się wtedy, lub jeszcze wcześniej, uciec od rozgłosu i wieść życie w odosobnieniu lub w przebraniu? Czy zrobiłby to, żeby ocalić swoją muzykę lub ulegając swoim wrogom i oszczercom ocalić siebie od złej sławy skandalu publicznego? Takie spekulacje wydawały się jednak bezcelowe. Yeats dobrze wiedział, że wyobrażenie artysty o swoim życiu było, z samej swej natury, nieodłączne od jego sztuki:
Kasztanie, od korzeni po bujną koronę,
Czy jesteś liściem, kwieciem, czy też pniem?
Cialo w muzycznym rytmie, oczu migotanie:
Skąd wiadomo, gdzie tancerz, a gdzie jego taniec?11
Zaczai rozmyślać nad tym, jakie byłoby jego życie, gdyby był Goddardem. Czy wycofałby się do bezpieczeństwa odosobnionej posiadłości nad morzem, czy do zacisza w odległym kraju? Czy też perwersyjnie wybrałby mieszkanie w Old Glory? Czy z nudy lub potrzeby twórczej rzucałby niekiedy wyzwanie losowi, występując publicznie może w tych samych spelunkach gier mechanicznych, w których zmuszony był teraz grać?
Im dłużej wyobrażał sobie siebie jako Goddarda, tym bardziej przekonywał się, że gdyby rzeczywiście był tajemniczą gwiazdą, żyłby tak samo jak zawsze, posłuszny temu, co było w nim naturalne. Albowiem życie, wbrew predyspozycji duchowej, która dała mu początek, było jak strumień biegnący w górę wzgórza, skazany na to, by w pewnym momencie zalać własne źródło.
Dla Karlheinza Stockhausena, którego elektroniczne kompozycje wywarły tak wyraźny wpływ na Goddarda, muzyczne wydarzenie nie miało określonego początku czy nieuniknionego końca; nie było ani konsekwencją czegoś, co je poprzedzało, ani skutkiem czegoś, co nastąpiło po nim; było wiecznością, osiągalną w każdym momencie, a nie na końcu czasu.
Bez względu na to, czy to się komuś podobało, czy nie, czyż wydarzenia życia również nie były takie, zastanawiał się Domostroy.
Choć zawieszony nad barem telewizor był włączony, nie wydobywał się z niego żaden dźwięk. Program „Być na fali” właśnie się rozpoczął, ale Donna miała wystąpić w nim później.
Na stołku obok Domostroya usiadła Lucretia, dziwka, którą widywał często u Kreutzera i która z nie znanych mu powodów nigdy w żaden sposób nie zachęcała go do skorzystania ze swoich usług. Lucretia była przystojną Murzynką przed trzydziestką, ubierała się w stonowanym stylu studentek college'u ze Wschodniego Wybrzeża. Ze względu na jej dyskretne zachowanie i właściwy wygląd kierownictwo Kreutzera pozwalało jej przesiadywać w lokalu. Mimo przebrania Domostroya Lucretia rozpoznała go natychmiast. Położyła mu dłoń na ramieniu i stwierdziwszy, że tego wieczoru jest jej gościem, zamówiła dla niego Cuba Librę, a dla siebie koktajl z szampana. Wypiła kilka łyków i przysunęła się do niego.
- Przykro mi z powodu tego potwornego wypadku w twoim domu - powiedziała. - To straszne, że twoi przyjaciele tak się nawzajem pozabijali! Szkoda tego Chicka Mercurio... to był taki fajny facet!
Domostroy spuścił głowę w udawanym smutku.
- Czytałam w gazetach o Donnie Downes, tej czarnej pianistce - podjęła konfidencjonalnym tonem. - Mówiła, że jej dużo pomogłeś. Powiedziała, że byłeś jej duchowym przewodnikiem i że bez ciebie na pewno nie zdobyłaby tej wielkiej nagrody w Warszawie. - Urwała. - To bardzo ładnie z twojej strony... że pomogłeś czarnej dziewczynie zrobić karierę w świecie.
- Donna Downes ciężko na to zapracowała – uciął nieco szorstko Domostroy. - Możesz mi wierzyć, nikomu nic nie zawdzięcza.
Lucretia rzuciła mu sceptyczne spojrzenie.
- Czy było między wami coś, o czym nie chcesz mówić?
- Nic między nami nie było - odparł Domostroy zaniepokojony.
Twarz Lucretii przybrała konspiracyjny wyraz.
- Jesteś żonaty?
- Nie.
- Jakieś dzieci?
- Żadnych.
- Czy twoi krewni jeszcze żyją?
- Nie. Wszyscy umarli.
Zastanowiła się chwilę.
- Jak to umarli? Znaczy się... umarli na jakąś chorobę?
- Niektórzy zginęli podczas wojny, inni umarli ze starości - wyjaśnił Domostroy. - Dlaczego pytasz?
- Nieważne - odparła stanowczo. - Ile masz lat?
Podał jej swój wiek. Lucretia obrzuciła go taksującym spojrzeniem.
- Jak na swój wiek masz za dużo zmarszczek! - stwierdziła. -I wyglądasz na zmęczonego. Jak się czujesz?
- Nie narzekam - odparł rozbawiony.
- To dlatego, że nie palisz i za mało jesz, no i za bardzo dbasz o swoje ciało. - Zawahała się. - Posłuchaj, mam coś, co może cię zainteresować.
- Co takiego? - zapytał zaskoczony nutką determinacji w jej głosie.
- Myślę o tym, żeby zafundować sobie dziecko - zaczęła. - Jestem w odpowiednim wieku.
Rzuciła mu przeciągłe spojrzenie. Domostroy się nie odezwał.
-
Chcę, zęby moje dziecko miało wszystko co najlepsze - dodała. -
Stać mnie na to. Pracowałam na ulicy, odkąd skończyłam dwanaście
lat, i dużo uskładałam. Naprawdę
dużo
- powtórzyła. - Wszystko jest bezpiecznie schowane - zapewniła go
tonem lekkiego ostrzeżenia.
Domostroy przyglądał się jej z zaciekawieniem.
- Mogłabym wyjść za mąż - ciągnęła - ale facet z pewnością chciałby wiedzieć, co robiłam przed ślubem. Nie myśl, że wstydzę się swojego zawodu. Po prostu nie chcę awantur. Chcę tylko ojca dla mojego dziecka. To wszystko. Ojca... nie męża.
- Rozumiem - powiedział Domostroy, skinąwszy głową.
Dopiła resztę drinka.
- Więc, jeśli ty i ja pojechalibyśmy na wycieczkę... - przerwała, żeby sprawdzić, czy nie mówi za szybko.Domostroy posłał jej uspokajający uśmiech. - Tylko we dwoje. Na wycieczkę do któregoś z tych krajów, jakie pokazują w telewizji. Do Hongkongu czy Brazylii? Może nawet dookoła świata. W osiemdziesiąt dni! - dodała ze śmiechem. Po chwili spoważniała i ciągnęła dalej: - Mam wystarczająco dużo pieniędzy dla nas obojga. Będziemy mogli pozwolić sobie na wszystko. Podróż statkiem, samolotem, pociągiem, pierwszą klasą, wymyślne jedzenie, najlepsze hotele, kluby nocne... co tylko chcesz. I jestem zdrowa. Jestem czysta. Żadnej opryszczki, żadnego trypra. Żadnych kobiecych infekcji. Dobrze dbam o swoje ciało. Poza tym wiem, że jestem dobra w łóżku: to jedyna rzecz, jakiej można się dobrze nauczyć w moim zawodzie. Żaden klient nigdy nie narzekał. - Przerwała.
Barman podał jej kolejnego drinka. Lucretia upiła łyk.
- Zrobienie mi dziecka nie będzie rzeczą nieprzyjemną. Jeśli mi nie wierzysz, mogę wcześniej pokazać ci pieniądze.
- Widywałem cię tutaj - powiedział Domostroy. - Wiem, że nie jesteś oszustką.
- Rozumiesz, o co mi chodzi, prawda? - spytała.
- Chcesz, żebym był z tobą tak długo, aż zajdziesz w ciążę.
-
Chcę, żebyś został ze mną, aż dzieciak się u r o d z i, drogi
panie - stwierdziła stanowczo. - Całe dziewięć miesięcy. A potem
chcę urodzić moje dziecko w najlepszej klinice w jednym z tych
krajów, Szwajcarii czy Szwecji, gdzie traktują tak samo wszystkie
niemowlęta,
czarne
i białe. Niemowlę, białe czy czarne, potrzebuje od samego początku
dużo miłości.
Patrzyła na niego twardym wzrokiem.
- A co potem? - zapytał Domostroy. - Co robimy potem?
- Wracamy tutaj - powiedziała, jakby przeżyła już to doświadczenie - i oboje idziemy swoimi drogami. Dziecko zostaje ze mną.
- Czy... po powrocie mam widywać ciebie i dziecko?
Westchnęła.
- Nie. Od tej chwili dziecko jest moje. Jeśli chodzi o ciebie, nigdy nie byłeś jego ojcem. Taka jest umowa. Co ty na to?
Odczekał chwilę.
- Dlaczego ja? - spytał.
- Masz w sobie muzykę. Przeczytałam w gazecie, że byłeś kompozytorem, byłeś sławny, zarabiałeś kupę forsy, występowałeś w telewizji, nawet w filmach! Chcę, żeby moje dziecko było takie samo... żeby o własnych siłach zrobiło karierę, żeby od nikogo nie zależało. Ale ja nie jestem pianistką. Nie mogę przekazać mu talentu. - Urwała. - Poza tym założę się, że będziesz dobry dla czarnej dziewczyny. Przecież pomogłeś tej Donnie Downes! - Znowu zamilkła. - Pisali też w gazetach, że dużo podróżowałeś i znasz ważnych ludzi. Wiesz, gdzie należy pojechać i co warto zobaczyć. Możesz załatwić najlepszych lekarzy i najlepszą klinikę. A jeśli zabierzesz mnie tam jako swoją damę, od razu będą nas szanować: mnie i moje dziecko. Ja znam tylko - zatoczyła rękami koło - południowy Bronks. Nie byłam nawet w Atlantic City! - Dopiła swojego drinka. - Możemy wyjechać w każdej chwili, kiedy zechcesz. Musisz tylko powiedzieć mi, jakie ubrania i walizki powinnam kupić. Oczywiście dla nas obojga...
- Będę z tobą szczery, Lucretia - powiedział wzruszony jej otwartością. - Chętnie bym z tobą pojechał, ale nie mogę. Zresztą nie byłbym dla ciebie wystarczająco dobrym towarzystwem. Zasługujesz na najlepsze.
Widział, że ją zranił, choć próbowała ukryć swoje uczucia, przyjmując obojętną pozę i nakładając na usta świeżą warstwę szminki. Zapłaciła za drinki, odliczyła napiwek dla barmana i powoli odwróciła się do Domostroya.
- Czy to z mojego powodu?
- Nie - odpowiedział z niezachwianym przekonaniem. - Wierz mi, że nie.
Patrzyła na niego długo i twardo. W końcu, usatysfakcjonowana, spytała:
- Chodzi o inną kobietę?
Skinął głową. Uśmiech wygładził jej rysy.
- O tę dziewczynę... Donnę Downes?
Skinął powtórnie.
- Tak myślałam.
Wstała i podeszła do szafy grającej. Czytała chwilę listę utworów, po czym wrzuciła monetę i nacisnęła guzik. Kiedy wychodziła z baru, salę wypełniły łagodne dźwięki bluesa Championa Jacka Dupree:
Obudziłem się rano, odeszła moja ukochana,
Obudziłem się rano, odeszła moja ukochana,
Zostawiła mi list:
„Kiedyś jeszcze tu wrócę”.
Wzrok Domostroya powędrował do zawieszonego nad barem telewizora, wciąż ściszonego z powodu szafy grającej. Patrzył, jak gospodarz programu wita się z publicznością, a następnie wskazuje na kurtynę w głębi sceny. Zgromadzeni w studiu goście zaczęli klaskać i na scenę weszła Donna. Wszystko rozgrywało się jak w niemym kinie. Kiedy tak przyglądał się jej z daleka, jakby się nigdy nie znali, kolejny raz uświadomił sobie jej niezrównane piękno. W długiej czarnej sukni, z włosami spiętymi w koronę, mogła być gwiazdą na planie hollywoodzkiego filmu. Patrzył, jak siada do rozmowy z prowadzącym program, uprzejmym, przystojnym Kalifornijczykiem, również mu-zykiem-amatorem, znanym z tego, że od czasu do czasu zabawia publiczność grą na fortepianie. Chociaż z odbiornika nie dochodził żaden dźwięk, Domostroy domyślał się, że Donna opowiada o swoim zwycięstwie w Warszawie i planach na przyszłość.
Jeszcze przed jej powrotem oglądał w telewizji fragmenty konkursu, w tym migawki z oszałamiającego zwycięstwa Donny, czytał też niezliczone relacje prasowe. Jej występ kontrastował z chłodną grą innych uczestników oraz z przenikającą salę koncertową atmosferą sztywności. Od pierwszego pojawienia się na scenie Donna była całkowicie naturalna i swobodna, bardziej uduchowiona i miękka niż pozostali pianiści, ale również bardziej dojrzała i pewna artystycznie, a spod jej palców płynęła muzyka tak soczysta, tak porywająca i pełna emocji jak ona sama.
Od samego początku panowała nad fortepianem, a także - dzięki zdumiewającej dynamice muzycznego tempa, głębokiej znajomości i opanowaniu zapisu nutowego oraz rzadkiej zdolności płomiennego i bezpośredniego przekazywania słuchaczom swoich uczuć - nad publicznością i sędziami.
Patrzył na nią i słuchał, jak gra Etiudę cis-moll, zwaną Siódmą, jeden z najwspanialszych, najbardziej nostalgicznych utworów Chopina, ale również najdłuższe, najbardziej skomplikowane, może najtrudniejsze canta-bile dla lewej ręki, jakie kiedykolwiek napisano. W jej wykonaniu dwa melodyczne tematy etiudy, dwa głosy - impulsywny męski i sentymentalny kobiecy były znakomicie słyszalne, równie niechętne zlania się w jedno, jak i rozdzielenia, namiętne w swych odległych tonacjach, przytłumione w cichym interludium, po czym z klasyczną precyzją dochodzące do kulminacji w fantastycznym finale dominującego tematu. Słuchając, przypomniał sobie, jak zagrała tę etiudę dla niego, a on zacytował jej radę Chopina: „Celem nie jest zagrać wszystko w równym tonie. Właściwością rozwiniętej techniki jest umiejętność połączenia różnych odcieni.”
W Warszawie Donna nie zapomniała lekcji z Old Glory. Widział, jak była opanowana, kiedy komputer wyświetlił oceny jurorów i ogłosił jej bezapelacyjne zwycięstwo, z jaką gracją i godnością przyjmowała nagrodę. Podziwiał takt i mądrość jej krótkiego wystąpienia i był głęboko wzruszony, gdy nawiązała w nim do żalu. Powiedziała, że czuje, iż tę właśnie cechę dzieli, poprzez muzykę Chopina, z wszystkimi ludźmi w Polsce. Obejrzał w telewizji i przeczytał w prasie relację z przyjęcia, jakie wydano na jej cześć w Żelazowej Woli, miejscu urodzenia kompozytora, oraz z koncertu pod gołym niebem, jaki dała w Stoczni Gdańskiej, kolebce „Solidarności”, gdzie tysiące robotników i robotnic zgotowało jej takie przyjęcie, jakby to ktoś spośród nich zdobył tę prestiżową nagrodę.
Potem witał ją na lotnisku, wśród nieopisanej wrzawy, jaką środki masowego przekazu podniosły wokół jej przyjazdu, i w końcu zmęczony, lecz podniecony odwiózł ją prosto do Budynku RCA na nagranie programu, który teraz oglądał.
Prowadzący program uczynił gest zaproszenia: Donna podniosła się i odprowadzana przez kamery przeszła na środek sceny, by usiąść przy fortepianie. Kiedy grała, kamery rejestrowały ją pod różnymi kątami: były zdjęcia jej rąk na klawiaturze, zbliżenia twarzy, plany ogólne całej postaci i zbliżenia stóp na pedałach.
Oglądając na ekranie telewizora jej spokojne, wystudiowane ruchy i doskonałą postawę, myślał o drugiej stronie Donny. Pamiętał ją jako swoją kochankę, która po zakończeniu ćwiczeń na fortepianie biegła do niego zarumieniona z jękiem na ustach. Pamiętał, jak zdejmowała z siebie ubranie, pomagała mu się rozebrać, zrzucała poduszki i kapę z łóżka, a następnie pociągała go w dół, przypadała do jego krocza, zaciskała na nim dłonie i usta, wijąc się, napinając i prężąc swoje ciało, aż kładł ją na łóżku jak dziecko targane gorączką, i ponaglany jej zaciśniętymi zębami, młócącymi powietrze nogami, drżeniem rąk, nagłymi krzykami, zmierzwionymi włosami, błagalnym wyrazem oczu, miotającym się ciałem, wbijał się w nią z całą siłą, na jaką było go stać. Jego uczucia wlewały się w nią z samego środka czegoś, co wydawało się już nie być nim, lecz jakimś archaicznym „ja”, „ja” bez imienia, o którym wiedział, że istnieje, ale którego nie potrafił zidentyfikować. Pamiętał ją, jak w czymś na kształt zmysłowego transu owijała się wokół niego, przywierając do jego ramion i ud, jakby centymetr przestrzeni między nimi miał stworzyć przepaść nie do przeskoczenia. Jej usta i język szukały jego ust, krzyczała i wyła przy jego każdym ruchu. Wstrząsana orgazmem odsuwała się na chwilę i zlana potem natychmiast wracała, płacząc i prosząc o jeszcze. Obejmowała go tylko po to, by się zaraz uwolnić, odpychała go prawie brutalnie, po czym przygryzając język i zamykając oczy, okładała go zaciśniętymi pięściami po twarzy i piersiach, aż broniąc się przed jej atakiem, przy-gważdżał ją, przytrzymując za ręce, kolanami przyciskając jej ramiona. Uspokajała się na chwilę, a następnie błagając, chwytała go za pośladki, wczołgiwała się pod jego nogi i wciskała głowę między jego uda. Kiedy dochodziła do szczytu, wstrząsana orgazmem, z wyciem i krzykiem wyprężała się pod nim i dysząc ciężko, ze spieczonymi wargami, nie pozwalała mu wycofać się z siebie. Przywierała do niego drżącym ciałem i nie chcąc się uspokoić, ponaglała go, by poruszał się w niej i na niej, domagając się przywrócenia napięcia, jakie czuła, że z niej odpływa, przedłużenia gasnącego już spazmu rozkoszy.
Na ekranie telewizora krótki występ Donny dobiegał końca. Pianistka ukłoniła się z wdziękiem publiczności i wróciła do rozmowy z gospodarzem. Była jego ostatnim gościem, pod koniec programu oboje wstali i pomachali publiczności, ich niemy obraz szybko przesłoniła reklama piwa. Domostroy dopił swoją Cuba Librę, ustąpił miejsca stojącemu obok klientowi i odszedł od baru.
Przy stole bilardowym dwóch wytrawnych graczy w bilard kłóciło się o strategię. W budce telefonicznej pijana kobieta w średnim wieku wrzeszczała nieskładnie w słuchawkę. Kiedy zauważyła na sobie zaciekawiony wzrok Domostroya, z wściekłością zamknęła kopniakiem drzwi. Koło stołu bilardowego trzej młodzi ludzie apatycznie toczyli gwiezdne wojny na ekranie elektronicznej gry komputerowej, a na parkiecie koło baru Murzyn i Murzynka w starszym wieku stepowali niepewnie do płynącego z szafy grającej rocka.
Było późno, prawie za późno, żeby robić cokolwiek poza pójściem do łóżka, ale Domostroy nie był śpiący. Teraz, po powrocie do studia w Carnegie Hali, zmęczona występem w telewizji Donna na pewno domyśliła się, że tej nocy Domostroy już do niej nie przyjdzie, że będzie spać sama.
Raz jeszcze pomyślał o kartce, jaką Donna posłała mu z Warszawy: „Kocham Cię, o ile jeszcze się tego nie domyśliłeś. Jeśli nawet przed sobą niechętnie się do tego przyznaję, to dlatego, że nie jestem pewna, jakie miejsce zajmuję w Twoim życiu”.
Decyzja niewidywania się z Donną przygniatała go jak ciężki płaszcz. Okropne wydarzenia w Old Glory splamiły jego reputację, gazety przypomniały jego przeszłość, czyniąc aluzje do nieprzyzwoitych upodobań. Nawet jego muzyka raz jeszcze znalazła się pod obstrzałem, opisywano ją jako wtórną i chorą, z tendencją do nieprzyjemnego dysonansu. Nie ulegało wątpliwości, że jego obecność nie przysporzy korzyści publicznemu wizerunkowi Donny. Postanowił zatem zostawić ją samą. Musiała być sama, żeby kroczyć od jednego sukcesu do następnego, co z pewnością będzie robić, a on, świadek klęski, która pewnego dnia może stać się jej udziałem - tak jak może stać się udziałem każdego artysty - musi zostać sam w swoim azylu.
Nie miał co robić, dokąd pójść. Zawsze mógł wybrać się na przejażdżkę samochodem. Słyszał o klubie artystów w Soho, gdzie grupa zwana „Lepsza droga do miłości” spotykała się nocami, ale właśnie zaczął padać deszcz i perspektywa jazdy do centrum z włączonymi wycieraczkami, których jednostajne ruchy przywodziły mu na myśl metronom, napełniała go przerażeniem.
Podszedł do mechanicznego bilardu, popularnego modelu automatu grającego zwanego Mata Hari. Po ostatniej grze świeciły wciąż napisy: GRA DLA JEDNEJ DO CZTERECH OSÓB i GRA SKOŃCZONA. Rozświetlona szklana plansza przedstawiała skąpo odzianą kobietę leżącą na sofie w uwodzicielskiej pozie i z triumfem wręczającą dokument starszemu dżentelmenowi. Pod obrazkiem widniał podpis: „Tajna mapa, baronie!” Wzrok Domostroya zatrzymał się na wizerunku kobiety, młodej i szczupłej, o rozkosznie gładkich, zmysłowych zaokrągleniach ciała.
Wrzucił monetę do otworu. Tam, gdzie sekundę wcześniej był napis: GRA SKOŃCZONA, wyświetlił się napis: POCZĄTEK GRY. Przycisnął guzik i pierwsza kulka wyskoczyła do rynienki. Przez chwilę Patrick Domostroy nie mógł się jednak zdecydować, czy chce grać czy nie.
1 tłum. Stanisław Barańczak
2 tłum. Stanisław Barańczak
3 tłum. Stanisław Barańczak
4 tłum. Stanisław Barańczak
5 tłum. Stanisław Barańczak
6 tłum. Maciej Słomczyński
7 tłum. Adam Ważyk
8 tłum. Stanisław Barańczak
9 Biblia Tysiąclecia, Mdr Syr 9.4.
10 Czary, słowa Stefan Witwicki
11 tłum. Stanisław Barańczak