Stalowy Szczur i piąta kolumna

Harry Harrison




Stalowy Szczur i piąta kolumna

(Przekład: Jarosław Kotarski)


1

Blodgett jest pokojowo nastawioną planetą; słońce świeci tu pomarańczowo, wiatr jest łagodny, lato miło chłodne, ciszę przerywa jedynie niekiedy daleki odgłos silników, dochodzący z portu kosmicznego. Bardzo odprężające miejsce. Za bardzo, jak dla kogoś takiego jak ja, kto przez cały czas powinien być czujny, sprawny i przygotowany na wszystko.

Przyznaję, że gdy zadzwoniono do drzwi, nie byłem w żadnym z wymienionych stanów ducha. Ciepła woda lała mi się na głowę i wyglądałem jak lekko przytopiony kociak.

- Zajmę się tym - burknęła Angelina na tyle głośno, abym ją usłyszał poprzez szum wody.

Wymamrotałem coś pod nosem i z niechęcią wyłączyłem prysznic. Suszarka dmuchnęła na mnie subtelnie perfumo­wanym gorącym powietrzem, powodując kolejną poprawę samopoczucia; byłem całkowicie pogodzony ze światem i nagi jak noworodek - no, z wyjątkiem paru drobiazgów, z którymi się nie rozstaję nigdy (dobrowolnie, znaczy się). Życie ma swoje uroki, stwierdziłem przeglądając się w lustrze. Leciutka siwizna na skroniach dodawała mi nieco powagi i ogólnie nie miałem żadnych powodów do zmart­wień. Poza jednym, który właśnie sobie uświadomiłem, a który zmroził mnie dokładnie, błyskawicznie usuwając wszystkie inne bzdury: Angelina zbyt długo bawiła przy drzwiach - coś było nie tak.

Wypadłem do hallu i przez drzwi do ogrodu - dom z przyległościami był pusty. Po chwili byłem przy bramie - podskakując na jednej nodze na podobieństwo różowej gazeli i wyciągając pistolet z kabury nad kostką drugiej nogi, wpatrywałem się w Angelinę wpychaną przez dwóch niesympatycznych typów do czarnego wozu. Zaryzykowa­łem tylko jeden strzał w opony; maszyna wyrwała do przodu niknąc w dość gęstym o tej porze ruchu. Zaciskając zęby strzeliłem w powietrze, aby podziwiający mój brak ubrania mimowolni świadkowie czym prędzej skryli się po kątach. Udało mi się zachować tyle rozsądku, aby zapa­miętać numery odjeżdżającego wozu.

Ledwie znalazłem się z powrotem w domu, wpadło mi do głowy zadzwonić na policję (jak na dobrego obywatela przystało), ale z uwagi na to, że zawsze byłem bardzo złym obywatelem, uznałem ten pomysł za bezsensowny. Sprawa należała do mnie i do nikogo innego, zająłem się więc komputerem. Wduszając kciukiem przycisk identyfikacji, nadałem mój kod pierwszeństwa, a następnie spytałem o właściciela czarnej maszyny. Nie było to specjalnie trudne zadanie dla komputera planetarnego, toteż odpowiedź pojawiła się prawie natychmiast. Spowodowała, że osłupia­łem i opadłem bezwładnie na krzesło - oni ją mieli.

Było o wiele gorzej, niż mogłem się spodziewać. Nie jestem tchórzem, a nawet można rzec, wręcz przeciwnie. Jako długoletni kryminalista i równie długoletni agent Korpusu - organizacji o zasięgu galaktycznym, używającej eks-bandytów do łapania bandytów czynnych, miałem pewne powody do takiego mniemania o sobie. Fakt dożycia dojrzałego jednak wieku najlepiej świadczył o moim reflek­sie, nie wspominając już o takim drobiazgu jak inteligencja. Te wszystkie lata doświadczeń miały teraz zaowocować przy wyciąganiu mojej ukochanej żony z bagna. Teraz bowiem wskazana była nie tyle natychmiastowa akcja, ile, na początek przynajmniej, odrobina refleksji, toteż, choć nadal był wczesny ranek, napocząłem flaszkę stuczterdziestoprocentowego katalizatora pomysłów, aplikując sobie wspaniałomyślnie odpowiednią dawkę.

Ledwie skończyłem, stwierdziłem, że tym razem chłopcy będą uczestniczyć w eskapadzie. Jako troskliwi rodzice, Angelina i ja chroniliśmy ich dotąd od okrucieństw życia, ale to już się skończyło. Co prawda ukończenie szkoły nastąpić powinno dopiero za kilka dni, nie wątpiłem jednak, że przy odpowiednio zastosowanej i właściwej argumentacji jestem w stanie je przyśpieszyć. Dziwnym uczuciem było uświadomienie sobie, że nie są już dziećmi - tyle lat minęło, a Angelina nadal była piękna jak w dniu naszego poznania. Co do własnej osoby: byłem starszy, ale nie głupszy - siwizna na głowie wcale nie zmieniła moich zwyczajów ani trybu życia.

Nie traciłem czasu na roztkliwianie się nad sobą. Zaopa­trzyłem się w normalny zestaw zabójczych nader urządzeń i wpadłem do garażu. Mój czerwony firebom 8000 wystrzelił na ulicę, ledwie otworzyły się drzwi. Spokojni obywatele spokojnej planety rozpierzchli się na boki. Jedynym powo­dem mojego chwilowego pobytu w tym nudnym świecie była chęć znajdowania się jak najbliżej chłopców w czasie pobierania przez nich nauki. Wiedziałem, że opuszczę to miejsce, nie oglądając się za siebie. Nie dość, że była toto nudna planeta rolnicza, to w dodatku z nader rozbudowaną biurokracją. Wszelkiej maści urzędasy i oficjele zwalili się tu tak z uwagi na łagodny klimat, jak i na centralne położenie wśród sporej liczby systemów gwiezdnych. Co do mnie, wolałem rolników.

W miarę jak gnałem przed siebie, pola uprawne za­stąpione zostały przez lasy, a następnie otoczyły mnie poszarpane góry. W końcu wziąłem ostatni zakręt i droga skończyła się przed solidną bramą umieszczoną na jednej z najwyższych i najmniej gościnnie wyglądających grani w okolicy.

Brama znajdowała się w wysokim kamiennym murze zakończonym pordzewiałym drutem kolczastym (pod na­pięciem). Nad nią znajdował się wykuty w stalowej płycie napis:

SZKOŁA WOJSKOWA I INTERNAT PENITENCJARNY DORSKIEGO

Jako ojciec czułem uzasadnioną dumę, że moi synowie przebywają w czymś takim. Jako obywatel powinienem był odczuwać ulgę. To, co ja skłonny byłem uznawać za ich przymioty, reszcie świata jakoś niespecjalnie się podobało. Przed przybyciem tu obaj zostali wyrzuceni w sumie z dwustu czternastu szkół. Pięć z nich spłonęło w tajemni­czych okolicznościach, a jedna wyleciała w powietrze. Nigdy nie wierzyłem, żeby fala samobójstw wśród personelu jednej z pozostałych miała cokolwiek wspólnego z moimi chłopca­mi, ale zawistne języki sądziły inaczej. Koniec końców trafili na równego sobie w osobie starego pułkownika Dorskiego. Po przymusowym przejściu na emeryturę, otworzył on ów zakład wnosząc weń doświadczenie lat służby, w trakcie której rozwinął wyrafinowane i nader silne skłonności do zachowań sadystycznych. Moi chłopcy trafili tu w końcu i mimo ich usilnych starań ledwie parę dni dzieliło ich od ceremonii zakończenia nauki i opuszczenia zakładu. Tyle tylko, że aktualnie trzeba by to wyjście trochę przyśpieszyć.

Jak zawsze z niechęcią oddałem swoje uzbrojenie, zo­stałem prześwietlony przez wszelkie aparaty zabezpieczają­ce, zamknięty w szeregu śluz odkażających i w końcu wprowadzony na podwórze, po którym snuły się zde­sperowane postacie, pokonane przez zabezpieczenia za­kładu. Pomiędzy nimi dostrzegłem dwie radosne i wypros­towane sylwetki nie poddające się rozpaczy. Zagwizdałem nasz stary sygnał i obaj, rzucając książki, podbiegli, aby powitać mnie gorąco. Po chwili podniosłem się powoli, otrzepałem ubranie i udowodniłem empirycznie, że ja, stary, w dalszym ciągu mogę ich jeszcze pewnych rzeczy nauczyć. Trzeba przyznać, że wyglądali świetnie. Byli ciut niżsi ode mnie - wzrost odziedziczyli po matce - ale postawą i muskulaturą nie ustępowali mi ani na jotę. Ojcowie wielu dziewcząt znajdą się w rozterce, gdy chłopcy opuszczą szkołę.

- Jak się nazywa ten cios ramieniem, tato? - zapytał James.

- Wyjaśnienia mogą poczekać. Jestem tu, aby przy­śpieszyć wasze wyjście, bo coś niezbyt miłego przytrafiło się waszej matce.

Uśmiechy zniknęły natychmiast i obaj pochylili się, spijając dosłownie wyjaśnienia z moich ust i potakując ze zrozumieniem.

- Tak więc - stwierdził Bolivar, gdy skończyłem - trzeba będzie tę Starą Świnię przekonać, żeby nas wypuścił...

- ...i zrobić coś z tym - James dokończył zdanie za brata. Nie było w tym nic dziwnego, często bowiem ich myśli biegły jednym torem.

Ruszyliśmy więc równym krokiem (120 stąpnięć na minutę) poprzez wielki hall z przykutymi do ścian szkiele­tami, a następnie, rozpryskując wiecznie spływającą wodą klatką schodową, dotarliśmy do biura dyrektora.

- Nie możecie tu włazić! - wrzasnął sekretarz-goryl, podrywając na nogi swoje dwieście kilo wytrenowanych w walce mięśni.

Lekko złamaliśmy krok przechodząc przed jego nie­przytomnym ciałem. Dorski powitał nas przekleństwem, stojąc przy biurku z bronią w ręku.

- Odłóż to - poradziłem mu. - To jest sytuacja wyjątkowa. Muszę mieć swoich chłopców parę dni wcześ­niej. Mógłbyś być tak miły i wydać mi ich świadectwa, łącznie z zezwoleniami na opuszczenie szkoły.

- Idź do diabła! Nie ma wyjątków, wynocha stąd! - zaproponował w odpowiedzi.

Uśmiechnąłem się w stronę rozpylacza, który trzymał w dłoni i zdecydowałem, że wyjaśnienia mogą być w tym przypadku owocniejsze od przemocy.

- Moja żona, a ich matka, została dziś rano aresz­towana i zabrana z domu - powiedziałem.

- Zdarza się. Należało się tego spodziewać przy tak niezdyscyplinowanym trybie życia. A teraz spierdalać - odparł.

- Słuchaj no, zakamieniały wypierdku zdrowego roz­sądku i tępa pało trepackiego zidiocenia. Nie przyszedłem tu wysłuchiwać słów współczucia czy obrazy z twojej obsmarkanej strony. Gdyby chodziło o normalne aresz­towanie, to ci, którzy przyszli to zrobić, byliby nieprzytomni zaraz po otwarciu drzwi. Detektywi, gliniarze, żandarmeria, celnicy, obojętnie - nikt nie zdążyłby palcem kiwnąć przy mojej słodkiej Angelinie.

- I co dalej? - spytał wojak, nie opuszczając jednak broni.

- Poszła z nimi spokojnie, aby dać mi czas, którego będę potrzebował. Sprawdziłem tablicę rejestracyjną tych typów. To byli agenci Międzygwiezdnego Urzędu Skar­bowego - odpowiedziałem na głębokim wdechu.

- Poborcy podatkowi! - Dorski szepnął z płonącym wzrokiem (broń zniknęła). - James di Griz, Bolivar di Griz, wystąp! Przyjmijcie te świadectwa jako dowód rzetel­nego spędzenia czasu i przyswojenia wiedzy w tym za­kładzie! Jesteście teraz absolwentami Szkoły Dorskiego i mam nadzieję, że przed udaniem się na spoczynek wieczny wspomnicie mnie jeszcze, jak wielu innych, choć z prze­kleństwem. Uścisnąłbym was, ale moje kości są zbyt stare, by je łamać i wyszedłem już trochę z wprawy w walce wręcz. Idźcie ze swoim ojcem i przyłączcie się do walki ze złem. Dajcie im po łbie i ode mnie - dodał cicho. Minutę później byliśmy na zewnątrz i wsiadaliśmy do wozu.

- Oni nie odważą się skrzywdzić mamy? – spytał James.

- Nie pożyją długo, jeśli to zrobią - zgrzytnął zębami Bolivar.

- Oczywiście, że nic jej nie zrobią. Z uwolnieniem nie będzie żadnego problemu - poinformowałem ich. - Jeśli uda się nam zniszczyć ich zapisy.

- Jakie zapisy? - to był Bolivar. - I dlaczego ten wieprz Dorski tak łatwo ustąpił? To do niego niepodobne.

- Podobne, dlatego że pod patyną głupoty, przemocy i wojskowego ogłupienia to nadal człowiek taki jak my. I tak samo jak my automatycznie uważa on każdego faceta od podatków za naturalnego wroga gatunku ludzkiego.

- Nie rozumiem - przyznał James, łapiąc za klamkę, gdy braliśmy kolejny zakręt nad przepaścią.

- Głupia sprawa, ale jeszcze zrozumiesz. Dotąd żyliście jakby pod ochroną, gdyż traciliście pieniądze, nie zarabiając ich. Wkrótce będziecie zarabiać, podobnie jak reszta ludzkości, a wraz z otrzymaniem pierwszego kredytu - efektu waszego potu i wysiłku - pojawi się facet z urzędu podatkowego. Będzie kręcił się coraz bliżej, aż w końcu prześlizgnie się pod waszym ramieniem i zwinie swoimi lepkimi paluchami większość waszych pieniędzy. Nowo­czesne rządy oznaczają wielką biurokrację, a ta pociąga za sobą wielkie podatki - i nie ma na to rady. Kiedy zetkniecie się z tym systemem, już jesteście złapani i koń­czycie płacąc wciąż więcej i więcej podatków. Razem z matką mamy coś odłożone na waszą przyszłość, ale to nie wystarczy. Są to pieniądze zarobione jeszcze przed waszym urodzeniem.

- Ukradzione - poprawił mnie Bolivar. - Dochody z nielegalnych machinacji.

- Majaczysz, nigdy nie zrobiliśmy...

- Zrobiliście, tato - poparł go James. - Włamaliśmy się do wystarczającej liczby archiwów, aby wiedzieć, skąd są te wszystkie pieniądze.

- Te czasy się skończyły!

- Mamy nadzieję, że nie! - wrzasnęli chórem. - Co galaktyka zrobiłaby bez paru Stalowych Szczurów ożywia­jących jej gospodarkę. Słuchaliśmy twoich wykładów o tym, jak napady na banki zapewniają zajęcie znudzonej policji, zbyt gazetom, dostarczają opinii publicznej tematów do dyskusji i narażają na wydatki towarzystwa ubezpieczenio­we. To działalność utrzymująca pieniądz w obrocie.

- Nie. Nie pozwolę, aby moje dzieci stały się prze­stępcami!

- Naprawdę?

- No, powiedzmy niech będą porządnymi przestępcami: niech biorą tylko od tych, których stać na straty, niech nie krzywdzą nikogo, niech będą bystre, przyjacielskie i zarad­ne. Niech będą przestępcami akurat tak długo, aby trafić do Korpusu Specjalnego, gdzie mogą służyć ludzkości łapiąc prawdziwych bandytów.

- Takich, jakich będziemy teraz ścigać?

- Tak długo, jak wraz z waszą matką uczciwie kradliś­my i traciliśmy pieniądze, nie było problemu. Ledwie wzięliśmy ciężko zarobione wynagrodzenie z Korpusu i zainwestowaliśmy je legalnie, nie możemy się opędzić od urzędu podatkowego. Zrobiliśmy parę błędów...

- Jak niezgłoszenie dochodów? - spytał niewinnie James.

- Między innymi. Przyznaję, że było to nieostrożnością. Powinniśmy byli wrócić do obrabiania banków, a teraz mają nas w kartotekach, zaplątani jesteśmy w sprawy sądowe i inne takie. Dlatego wasza matka poszła z nimi spokojnie - abym jako człowiek wolny mógł przygotować się do przecięcia węzła gordyjskiego. I abym wyciągnął nas wszystkich z tego bagna.

- Co mamy zrobić? - spytali.

- Zniszczyć nasze dane w ich zapisach. Wtedy będziemy zupełnie wolni i szczęśliwi.


2

Siedzieliśmy w ciemnym samochodzie i zapamiętale skuba­liśmy paznokcie.

- Nie jest dobrze - oświadczyłem w końcu. - Nie mogę być spiritus movens przemiany pary niewinnych dusz w kryminalistów.

Z tylnego siedzenia dobiegły mnie stłumione warknięcia, bez wątpienia objawy silnych stanów emocjonalnych, po czym obie pary drzwi zostały błyskawicznie otwarte i za­trzaśnięte tak szybko, że dojrzałem tylko dwie postacie oddalające się niezbyt dobrze oświetloną ulicą. Czyżbym ich aż tak uraził, że postanowili zrobić to sami, kładąc wszystko przez brak doświadczenia? Walczyłem z klamką od drzwi, gdy kroki rozległy się ponownie. Ledwie wysiad­łem, obaj byli z powrotem. Twarze poważne, bez śladu dobrego humoru.

- Mam na imię James - odezwał się jeden - a to jest mój brat Bolivar. W myśl prawa jesteśmy pełnoletni, ukończyliśmy osiemnaście lat. Możemy oficjalnie pić, palić, przeklinać i kochać się. Możemy też, jeśli zechcemy, złamać każde prawo lub prawa każdej planety, wiedząc, że jeżeli zostaniemy złapani, narażamy się na pełny wymiar kary. Słyszeliśmy z pewnego źródła, że ty, Jimie di Griz, zamie­rzasz złamać prawo w szczególnie słusznej, ba, bardzo słusznej sprawie i chcemy się do ciebie przyłączyć. Co ty na to, tato?

Co mogłem powiedzieć? Tym bardziej, że coś mi akurat siadło na struny głosowe. Cała nadzieja, że była to grypa, a nie wzruszenie. Uczucia i przestępstwa stanowią złą parę.

- Dobrze - warknąłem udając złość. - Jesteście przyjęci. Stosować się do instrukcji, zadawać pytania tylko w razie niejasności, a poza tym robić tylko to, co każę. ZGODA?

- ZGODA! - zabrzmiało chórem.

- To powkładajcie te drobiazgi do kieszeni, nigdy nie wiadomo, kiedy coś się może przydać. Macie rękawiczki daktyloskopijne? - Unieśli dłonie, które lekko rozbłysły w świetle lamp. - Ślicznie. Ucieszy was wiadomość, że będziecie zostawiali ślady palców tutejszego burmistrza i komisarza policji. Niemniej będzie to trudna akcja. Wiecie, dokąd się udajemy? Jasne, że nie. Budowla za rogiem, stąd nie widać, to kwatera urzędu kontrolującego banki pamięci z zapisem ich wszystkich niegodziwych i oszukańczych machinacji. Dziś w nocy wyrównamy rachunki z tymi panami. Nie będziemy próbowali tam wejść bezpośrednio, gdyż systemy obronne mają znakomite; wiedzą doskonale, że nie są kochani. Wejdziemy do budynku obok, który wybrałem nieprzypadkowo - jego tył dochodzi prawie do naszego celu. - W trakcie rozmowy szliśmy już w wy­znaczonym kierunku. Ledwie skręciliśmy za róg, gdy chłopcy zostali lekko zaskoczeni serią świateł i tłumem kłębiącym się przed nami. Syreny wyły, kamery telewizyjne warczały, reflektory biły w niebo.

- Czyż to nie cudowne? - uśmiechnąłem się radośnie i szturchnąłem obu. - Kto brałby pod uwagę możliwość wyjścia z budowli, do której wszyscy chcą wejść? Otwarcie sezonu - premiera nowej opery „Cohoneighs w ogniu".

- Będziemy potrzebowali biletów...

- Kupiłem po południu od konika za bluźnierczą cenę. Idziemy!

Przepchnęliśmy się przez tłum, oddaliśmy bilety i do­staliśmy się na poddasze. Opera byłaby tu ledwie słyszalna, ale nie miałem najmniejszej ochoty słuchać wycia i rzępo­lenia. Poddasze miało też inne zalety, jak np. bar, do którego natychmiast weszliśmy. Odświeżyłem się piwem, z zadowoleniem konstatując, że pociechy zamówiły nieal­koholowe napoje. Z innej ich aktywności byłem mniej zadowolony. Przysunąłem się do Bolivara, łapiąc go za ramię - mój palec wskazujący nacisnął przy tym nerw paraliżujący rękę.

- Bardzo brzydko - powiedziałem łagodnie, gdy dia­mentowa bransoletka wyślizgnęła mu się ze zdrętwiałych palców na dywan, i stuknąłem stojącą obok matronę w ramię, wskazując w dół, gdy się obróciła.

- Przepraszam, madam, czy nie zsunęła się pani bran­soletka?

- Tak?

- Nie, proszę mi pozwolić! Ależ skąd, cała przyjemność po mojej stronie.

Spojrzałem wymownie na Jamesa - uniósł dłonie w geś­cie pokoju.

- Zrozumiałem już, tatusiu. Przepraszam, po prostu dla wprawy i już wsunąłem gościowi portfel z powrotem, ledwie zauważyłem, że Bolivar rozciera sobie ramię.

- Pięknie, tylko żeby mi to było ostatni raz. Mamy poważne i odpowiedzialne zadanie dziś w nocy i żadne duperele nie powinny wam się pałętać po głowie. Dalej, ostatni dzwonek, kończyć drinki i w drogę.

- Na nasze miejsca?

- Oczywiście, że nie. Do ubikacji.

Osiągnęliśmy każdy osobną kabinę i stojąc na sedesach, aby nie było widać nóg, poczekaliśmy, aż ucichną ludzie i okoliczny teren opustoszeje i aż rozlegną się pierwsze przeraźliwe dźwięki oznajmiające początek spektaklu. Od­głos spuszczanej wody był zdecydowanie bardziej me­lodyjny.

- No to zaczynamy - oznajmiłem.

I zaczęliśmy.

Wilgotne oko w wylocie ścieku obserwowało, jak wychodzę. Moment później wychyliła się para czułków, które były częścią składową ciała należącego z wyglądu do ścieku. Właściwie to nawet do czegoś gorszego - owo coś było obrzydliwe, oślizłe i ogólnie rzecz biorąc nieprzyjemne.

- Wygląda na to, że znasz drogę - stwierdził Bolivar, gdy po przejściu przez zamknięte drzwi z napisem OBCYM WSTĘP WZBRONIONY ruszyliśmy ciemnym korytarzem.

- Kupiwszy bilety pozwoliłem sobie na małą wycieczkę. Jesteśmy.

Pozwoliłem chłopcom rozbroić dla wprawy alarm przeciwwłamaniowy i podbudował mnie fakt, że nie potrzebo­wali wskazówek. Wlali nawet na nasze ślady parę kropli skutecznie maskującego trop śmierdzidła. Wyjrzeliśmy na zewnątrz. Ciemna bryła budynku majaczyła o dobre pięć jardów.

- Co dalej? - spytał Bolivar.

- To znaczy, jak się tam dostaniemy? - uściślił James.

- Za pomocą tego. - Wyciągnąłem podobny do pistoletu przedmiot z wewnętrznej kieszeni. - Nie ma nazwy, ponieważ sam go skonstruowałem. Gdy naciśnie się spust, wystrzeliwuje mały generator pola, ciągnący za sobą nić molekularną, która jest nie do zerwania. Pole jest wytwarzane przez blisko piętnaście sekund i w tym czasie może wytrzymać obciążenie tony. Proste?

- Skąd możesz wiedzieć, że trafisz w kawałek stali po ciemku? - zdumionym głosem odezwał się Bolivar.

- Z kilku powodów, niedowiarku. Odkryłem wcześniej, że okna mają metalowe framugi to raz, a dwa, to pole jest tak silne, że trudno jest utrzymać je z daleka od rzeczy metalowych. Masz linkę, James? Pięknie. Przytwierdź jeden koniec do rury. Tylko starannie, bo pod nami jest kilka pięter. Drugi daj mi. Macie pancerne rękawice? Ideał, trochę ćwiczeń przyda się waszym muskułom. Gdy linka będzie przymocowana, pociągnę za nią trzy razy. No to zaczynamy!

Podtrzymywany na duchu przez własną filozofię, wkro­czyłem do akcji.

- Powodzenia - doszło mnie z tyłu.

- Dzięki, uczucia doceniam, ale pomysłu nie - Stalowe Szczury muszą mieć własne szczęście.

Pociągnąłem za spust. Pocisk pofrunął zygzakiem i przy­warł do celu. Wcisnąłem przycisk wciągarki i wyleciałem przez otwarte okno. Piętnaście sekund to niewiele. Zgiąłem się, wysuwając nogi i lewą rękę do przodu, klnąc zarazem na czym świat stoi. Wyszło na to, że amortyzacją spotkania ze ścianą zajęła się tylko prawa noga. Jeśli nie była złamana, to graniczyło to z cudem. Nic takiego nigdy się nie zdarzyło, odkąd ćwiczyłem w domu. Sekundy uciekały, a ja wisiałem jak worek. W dodatku ciężki worek. Niefunkcjonująca noga musiała zostać zignorowana, niezależnie od faktu, czy mi się to podobało, czy nie. Czubkiem buta namacałem krawędź okna po lewej i używając zdrowej nogi kopnąłem w szybę, wkładając w to wszystkie moje siły. Efekt był zerowy, co było zrozumiałe, biorąc poprawkę na jakość szkła pancernego w dzisiejszych czasach. Pożyt­kiem było to, że się nieco obsunąłem, stając czubkiem buta na dolnej listwie, a palce lewej dłoni zacisnąłem na krawędzi górnej.

Dokładnie w tym momencie pole zniknęło i pozostałem sam ze sobą. Trzymałem się ściany opuszkami palców lewej dłoni, wsparty na czubku buta, upodabniając się do muchy niedojdy.

- Dobrze ci idzie, tato? - dobiegł mnie z tyłu szept.

Muszę przyznać, że sporo wewnętrznej dyscypliny kosz­towała mnie kontrola cisnących się na usta odpowiedzi. Dzieci nie powinny wysłuchiwać czegoś takiego od własnych rodziców. Efektem tego było coś na kształt „fiszlesloop". Palce zaczynały się męczyć, a sytuacja przestawała być zabawna. Ostrożnie wsunąłem zbędny drobiazg za pazuchę, po czym sięgnąłem do kieszeni po diament. Zdecydowanie nie był to czas ani miejsce na subtelności. Normalnie wyciąłbym mały otwór wokół przyklejonej przyssawki, wyjął ostrożnie szklany krążek, odciągnął zasuwkę i uniósł delikatnie okno. Nie teraz. Jednym szarpnięciem wyciąg­nąłem go i wyciąłem kaleki owal, następnie kontynuując ów ruch wbiłem go pięścią do środka. Diament powędrował jego śladem, ja zaś sięgnąłem do wnętrza i złapałem za ramę.

Szkło uderzyło w podłogę z głośnym dźwiękiem, akurat gdy mój but ześlizgnął się z oparcia. Zawisłem na jednej ręce, starając się zignorować ostrą krawędź wrzynającą się w ramię. Podciągnąłem się tak wysoko - oto co znaczy stały trening - że mogłem użyć drugiej ręki do wsparcia. Dalej wszystko było już proste jak drut, choć cieknąca z ramienia krew przeszkadzała mi jak mogła. Ponowne oparcie buta na rynnie i otwarcie okna było dziełem chwili - po unieszkodliwieniu alarmu, rzecz jasna. Gdy wślizgnąłem się przez otwarte okno, usiadłem bezwładnie na podłodze.

- Myślę, że jestem już trochę za stary na takie rzeczy - powiedziałem sobie, gdy wrócił mi oddech.

Wokół pozorna cisza - brzęk szkła, przeraźliwy dla mnie, nie zwrócił najwyraźniej niczyjej uwagi. Do roboty. Znalazłem coś solidnego do przymocowania liny, zrobiłem to najlepiej, jak mogłem i pociągnąłem trzy razy.

- Napędziłeś nam stracha - oświadczył James.

- Napędziłem sobie strachu - poprawiłem go. - To jest latarka, tu zaś medpakiet. Sprawdźcie, czy można coś zrobić z moim ramieniem. Krew, jak wiecie, jest idealnym dowodem.

Zrobili nawet sporo. Rozcięcie zostało opatrzone facho­wo, a pulsujący ból prawej nogi świadczył, że wraca ona do życia. Zmusiłem się do zrobienia paru okrążeń po pokoju, aby przywrócić w niej krążenie.

- Dobra - oznajmiłem - teraz do zabawy.

Wyprowadziłem ich z pokoju i dalej ciemnym koryta­rzem, tak szybko, jak pozwoliła mi niezdyscyplinowana kończyna. Chłopcy zostali parę kroków z tyłu, tak że za róg wyszedłem z trzyjardową przewagą... Byli więc nadal niewidoczni, gdy wzmocniony elektronicznie głos wykrzyk­nął mi w twarz:

- Nie ruszaj się, di Griz. Jesteś aresztowany!

3

Życie jest pełne tego typu niespodzianek - przynajmniej moje. Za innych trudno mi się wypowiadać. Mogą być wzruszające, zaskakujące, a nawet śmiertelne, gdy ktoś nie jest na nie przygotowany. Szczęściem, dzięki przewidywaniu i wiedzy fachowej, ja byłem przygotowany. Granat dymny poleciał, zanim jeszcze przebrzmiał ów głos. Ładunek wybuchł z zadowalającym hukiem, wypełniając cały korytarz kłębami czarnego dymu i powodując złośliwe komentarze z kilkunastu gardeł. Aby dodać im powodów do narzekań, posłałem w ślad za pierwszym granatem następny - trochę inny. Jest to poręczny drobiazg sam w sobie całkowicie niewinny, wytwarzający jednakże takie ilości efektów akus­tycznych w guście strzałów i wybuchów, że wystarczy ich na małą wojnę, i wyrzucający na wszystkie strony kapsuły gazu usypiającego. Muszę przyznać, że wywarł znakomity efekt psychologiczny. Ja zaś cichutko wróciłem do zmartwiałych pociech i poprowadziłem je w głąb korytarza.

- Teraz się rozdzielimy - oznajmiłem, gdy pozwoliły mi na to cichnące odgłosy kanonady. - Tu macie kod komputera blokującego.

Bolivar złapał go odruchowo, po czym potrząsnął głową próbując coś zrozumieć.

- Tato, mógłbyś nam powiedzieć...

- Oczywiście. Kiedy wykopałem szybę, wiedziałem, że odgłos tego, choć minimalny, musiał włączyć alarm dźwięko­wy. Dlatego zacząłem realizować plan B, a nie mówiłem wam o tym, aby uniknąć protestów. Polega on na tym, że ja robię dywersję, a wy obaj udajecie się do pomieszczenia pamięci i kończycie robotę. Używając priorytetowych kodów Korpu­su, zdołałem zebrać wszystko, co jest do tego potrzebne. Macie instrukcję kasowania pamięci, którą coś tak głupiego jak komputer wykona bez wahania. Zniszczy ona akta wszystkich obywateli na paręnaście lat świetlnych wokoło, którzy mają to szczęście, że ich nazwiska zaczynają się na literę D. Po dokonaniu tego zbożnego dzieła wykasujecie także nazwiska na U i P w przypadku, gdyby ktoś bezpodsta­wnie próbował łączyć moją obecność ze zniszczeniami. Wybór tych dwóch liter, dodam, nie jest przypadkowy.

- Zwłaszcza, że „dup" jest jednym z większych prze­kleństw w tutejszym slangu.

- Racja, James, twoje szare komórki przechodzą same siebie. Zrobiwszy to, otworzycie grzecznie któreś z par­terowych okien i zmieszacie się z tłumem. Proste?

- Poza tym, że dasz się aresztować - mruknął Bolivar. - Na to nie pozwolimy.

- Nie zatrzymacie mnie, choć doceniam uczucia. Bądźcie rozsądni. Krew jest niepodważalnym dowodem, a mojej mają tam w pokoju aż nadto. Jeśli teraz ucieknę, będę ścigany, ledwie zrobią analizy, nie wspominając o drobiazgu, że i tak mnie już widzieli i z pewnością mają serię doskonałych zdjęć. Poza tym wasza matka jest w więzieniu i muszę dotrzymać jej towarzystwa. Przy zniszczonych zapisach wszystko, co mogą mi zrobić, to oskarżyć o włamanie i przysłać rachunek za szklenie. I tak wkrótce opuszczamy tę planetę.

- Mogą potrzymać cię do rozprawy - zmartwił się James.

- No cóż, w takim przypadku wasi rodzice będą zmusze­ni wyłamać się z tutejszego kibla. Nie ma co się martwić - niespecjalnie trudne zadanie. Po wykonaniu zadania zameldować się w domu i spać. Pogadamy później, a teraz znikać.

Będąc rozsądnymi dziećmi, zrobili to natychmiast. Ja zaś powróciłem na plac boju i nałożyłem gogle i filtry nosowe. Miałem jeszcze masę granatów i to w szerokim wyborze - dymne, duszące, łzawiące, ogłuszające - a ponieważ urząd zdenerwował mnie parokrotnie, toteż jak mogłem, tak starałem się oddać dług.

Ktoś zaczął strzelać, co było głupim posunięciem, gdyż miał znacznie większe szansę trafić któregoś z kumpli niż mnie. Odszukałem go w dymie, zabrałem broń i dałem klapsa, który powinien być przyczyną sporego bólu głowy po odzyskaniu świadomości. Prawie pełny magazynek wypróżniłem, z dużą przyjemnością, prosto w sufit.

- Nigdy nie złapiecie Chytrego Jima! - wrzasnąłem w głąb bardzo hałaśliwej ciemności, wiodąc tę zgraję fiskalnych piratów na trasę krajoznawczą po budynku.

Obliczyłem, ile czasu powinno wystarczyć bliźniakom na skończenie roboty, dodałem jeszcze kwadrans na wszelki wypadek, po czym z ulgą opadłem na fotel dyrektora w jego gabinecie, zapaliłem jedno z jego cygar i odprężyłem się zadowolony.

- Poddaję się, poddaję! - wrzasnąłem ku tłumowi potykających się, kaszlących i rzewnie płaczących osob­ników, podążających moim tropem. - Jesteście zbyt męczący dla mnie. Tylko musicie mi obiecać, że nie będziecie mnie torturować.

Zbliżyli się ostrożnie - z dumą stwierdziłem, że ich przerzedzone szeregi składały się z funkcjonariuszy miejs­cowej policji, która przybyła najwyraźniej po to, aby sprawdzić, w co się tu bawimy, jak i plutonu - teraz już znacznie uszczuplonego - wojsk lądowych z pełnym wy­posażeniem.

- Tyle zachodu o moją skromną osobę - stwierdziłem z podziwem, wypuszczając ku nim kółka dymu. - Czuję się zaszczycony. Chcę także złożyć oświadczenie prasie o tym, jak zostałem porwany, przewieziony tu bez przytom­ności, po czym byłem straszony i goniony po całym budynku. I CHCĘ MOJEGO ADWOKATA!!!

Faktycznie brakowało im elementarnego poczucia hu­moru - ja byłem jedynym, który się uśmiechał, gdy opuszczaliśmy budynek. Nie próbowali być twardzi - zbyt wielu żądnych sensacji ludzi kręciło się po okolicy. Syreny wyły, światła błyskały różnokolorowo i cały konwój (plus ja w kajdanach) ruszył z piskiem.

Najzabawniejsze było, że nie do więzienia. Dojechaliśmy do bramy więzienia, gdzie było trochę krzyków i groźnego wymachiwania bronią, po czym z powrotem do miasta, gdzie ku mojemu zaskoczeniu zdjęto mi kajdanki i wpro­wadzono do jakiegoś budynku. O tym, że dzieje się coś dziwnego, wiedziałem już przy bramie, ale co to jest, zrozumiałem, gdy z pomocą jednego tylko kopniaka we­pchnięto mnie za nieodznaczające się niczym drzwi, które zaraz zamknięto, ja zaś otrzepałem ubranie i przyjrzałem się znajomej postaci za biurkiem.

- Co za przyjemna niespodzianka - oznajmiłem. - Dobrze się czujesz?

- Powinienem cię zastrzelić, di Griz - warknął Inskipp, mój osobisty szef, główny mózg Korpusu Specjalnego, prawdopodobnie najpotężniejszy człowiek w galaktyce we własnej osobie. Korpus powołała Liga do utrzymania pokoju i spokoju wśród gwiazd, co ten robił w swoisty sposób, i choć nie zawsze najuczciwszą drogą, zawsze jednak z zadowalającym wynikiem.

Dawno już stwierdzono, że złodzieja najlepiej złapać posługując się drugim złodziejem - Korpus stosował tę właśnie maksymę. Swego czasu - przed moim przyłączeniem się do Korpusu - Inskipp był największym i najlepszym przestępcą w galaktyce, inspiracją dla wszystkich STALO­WYCH SZCZURÓW. Zmuszony jestem przyznać, że nie prowadziłem zbyt pomnikowego żywota przed przymuso­wym nawróceniem ku dobrym mocom. Nawróceniem, jak łatwo można stwierdzić, niezbyt całkowitym, choć przekona­ny jestem, że nie zrobiłem w życiu nic, czego musiałbym żałować. Słysząc go, wyciągnąłem zza pazuchy straszak noszony na takie okazje i przystawiłem sobie do skroni.

- Jeśli uważasz, o Wielki, że powinienem być zastrzelo­ny, jestem gotów ci pomóc. Żegnaj, okrutny świecie... - pociągnąłem za spust, robiąc w ten sposób sporo huku.

- Przestań się wygłupiać, to poważna sprawa.

- Jestem zawsze z tobą, niezależnie od tego, czy wierzę w uzasadnienia, jakie mi wciskasz. Pozwól mi zdjąć ten pyłek, który jest na twojej klapie.

Zrobiłem to, wyciągając mu przy okazji etui na cygara - był tak zamyślony, że nie zauważył, dopóki nie zapaliłem jednego i nie poczęstowałem go resztą. Złapał etui z warknięciem i sapnął:

- Potrzebuję twojej pomocy!

- Oczywiście - przytaknąłem. - Dla jakiego innego powodu sprawdzałbyś to oskarżenie i robił całą resztę? Gdzie jest Angelina?

- W drodze do domu, aby okiełznać twoich występnych następców. Tłumoki z tej planety mogą się nie zorientować, co się dzieje w ich aktach, ale ja wiem. Zapomnijmy o tym, zwłaszcza że statek czeka na kosmodromie, aby zawieźć cię na Kakalak 2.

- Ponura skała okrążająca ciemną gwiazdę. Co znajdę na tym zadupiu?

- Liczy się to, czego tam nie znajdziesz. Satelitarnej bazy, która była miejscem spotkania Szefów Sztabów Floty Ligi...

- Powiedziałeś „była" z dość dużym uczuciem. Czy mam wierzyć...

- Powinieneś. Zniknęła bez śladu. Nie mamy pojęcia, co się mogło wydarzyć.

- Zawsze myślałem, że może to spowodować jedynie szczery entuzjazm wśród niższych szarż...

- Oszczędzaj poczucie humoru, di Griz. Jeśli prasa złapie ślad tego wydarzenia, wolę nie myśleć o politycznych reperkusjach. Nie mówiąc już o dezorganizacji naszej obrony.

- To ostatnie nie powinno cię zbytnio martwić, nie widzę zwiastunów żadnej wojny na horyzoncie. A tak w ogóle, muszę zadzwonić do domu i podać ocenzurowaną wersję wypadków. Potem możemy pogadać.


Za kratką wentylacyjną wisiała jakaś wyposażona w okryte przylgami macki istota. Mrugała zielonymi oczami, żując coś ostrymi jak igły zębami.

Ona również śmierdziała zgnilizną.


- Coś mi tu śmierdzi i w ogóle nie podoba mi się to - oznajmiła błyskając oczami Angelina.

- Nic nie śmierdzi, skarbie! - zełgałem. - Nagłe zadanie, to wszystko. Wyjazd na parę dni. Wrócę, ledwie się skończy. Teraz, po ukończeniu szkoły, najlepiej będzie, jeśli odkurzysz foldery reklamowe i uzgodnisz z chłopcami jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy udać się na urlop.

- Dobrze, że sobie przypomniałeś. Obaj wrócili parę minut temu, umorusani do obrzydzenia i zmęczeni jak reksy i nie chcą powiedzieć słowa o tym, co się z nimi działo.

- Powiedzą ci, przekaż im tylko, że tata skończył operację i że powinni ci opowiedzieć o nowym sposobie spędzania wieczorów. Do zobaczenia, skarbie! - przesłałem całusa i przerwałem połączenie, nim zdążyła zaprotestować powtórnie.

Zanim usłyszy o niedawnych nonsensach, powinienem być daleko w kosmosie, kończąc tę głupawą historię. Zresztą, to co przydarzyło się paru setkom wojskowych osłów, nie obchodziło mnie w żadnym stopniu - inte­resowało mnie tylko, jak to się stało.

Ledwie znaleźliśmy się w drodze, otworzyłem akta, zaaplikowałem sobie uczciwą dawkę Syrian Panther Sweat i zabrałem się za lekturę. Pierwszy raz zrobiłem to wolno i uczciwie, drugi raz trochę szybciej, trzeci zatrzymując się na najważniejszych fragmentach. Gdy odłożyłem teczkę, do­strzegłem siedzącego naprzeciwko Inskippa, który gapił się na mnie, żując zawzięcie wargę i bębniąc palcami po stole.

- Nerwy? - spytałem uprzejmie. - Mam tu wspaniały uspokajacz...

- Zamknij się! Powiedz lepiej, co tam znalazłeś cieka­wego i co o tym myślisz.

- Myślę, że lecimy w złą stronę. Zmień kurs na naszą Kwaterę Główną. Muszę z kimś pogadać.

- Ale śledztwo...

- Nie da więcej, niż tu jest - postukałem w akta.- Już wszystko zostało zrobione, charakterystyki porwanych typów, sprawdzenie zabezpieczeń, nagranie radiowe wszystkich częstotliwości, próby zrozumienia okrzyku „Zęby!" itd. Twoi wywiadowcy, w dobrze dobranym i niegłupim składzie, przybyli na miejsce, znajdując pustą przestrzeń i ani śladu satelity czy poprzednich wydarzeń. Sądzisz, że ja mam większe szansę niż ci eksperci? Bzdura! Dalej, lecimy do Coypu.

- Po co?

- Bo on jest mistrzem time-helixu. Aby stwierdzić, co się wydarzyło, zamierzam wybrać się w przeszłość i obejrzeć na własne oczy przebieg wypadków.

- Nigdy o tym nie pomyślałem - mruknął.

- Oczywiście, że nie. Płaszczysz dupę za biurkiem, a ja jestem najlepszym agentem polowym Korpusu. Pozbawiam cię cygara, które wypłacam sobie jako wynagrodzenie za stałą naukę niedocenianego geniusza.

Coypu był przeciwny. Przygryzł wargę imponującymi, żółtymi zębami i potrząsnął kategorycznie głową, roz­sypując na boki kosmyki siwych włosów i machając równocześnie zaciekle rękami.

- Czy próbujesz dać nam do zrozumienia, że pomysł nie spotyka się z twoją aprobatą? - spytałem uprzejmie.

- Szaleństwo! Nie, nigdy! Od ostatniego użycia time-helixu przez cały czas są czasowe spięcia wzdłuż statycz­nych linii energii.

- Maniak! - jęknąłem. - Proszę uprzejmie potrak­tować mnie i mojego obecnego tu szefa, jakbyśmy byli naukowymi imbecylami.

- Jesteście - sapnął. - Musiałem z niego skorzystać, aby uratować nas wszystkich, po czym zostałem zmuszony do powtórnego użycia, aby wyciągnąć ciebie z przeszłości. Masz jednak moje słowo, że nie będzie on używany, dopóki nie zostanie dokładnie wyskalowany.

Inskipp dowiódł, że jest z twardszego surowca niż nauko­wiec - zrobił dwa szybkie kroki, aż on i Coypu znaleźli się oko w oko, raczej nos w nos - obaj mieli imponujące organy powonienia. Po czym będąc na pozycji, odpalił taką salwę przekleństw, jakiej nie powstydziłby się zawodowy sierżant i zakończył wiązanką wcale osobistych gróźb.

- I jako twój pracodawca, jeśli powiem ci, że masz iść, to pójdziesz! Bez wahania! Nie powiem, że cię zabiję, nie jesteśmy okrutni, ale jeśli nie, to skończysz ucząc na podstawowym kursie fizyki bandę cymbałów na jakimś zadupiu, dla których maszyna czasu oznacza to samo, co zegarek. Będziesz współpracował?

- Nie możesz mi grozić! - obruszył się Coypu.

- Już to zrobiłem. Masz minutę do namysłu. Straż!

Para antropoidalnych osobników w kombinezonach bojowych pojawiła się po obu stronach profesora, łapiąc go bezceremonialnie pod pachy tak, że jego stopy zaczęły dyndać w powietrzu.

- Trzydzieści sekund - glos Inskippa wypełniony był całym ciepłem atakującej kobry.

- Zawsze chciałem wyskalować doświadczalnie time-helix - namyślił się Coypu.

- No. Postawcie go! To będzie proste - wyślesz go tydzień w tył, ustawiając maszynę na sygnał powrotu. Damy ci dokładne koordynaty czasoprzestrzenne. Nic więcej nie musisz wiedzieć. Jesteś gotów, DiGriz?

- Jak zawsze mruknąłem bez entuzjazmu, zezując na kombinezon i stertę ekwipunku. - Tylko się ubiorę i poumieszczam to wszystko. Tak samo jak ty gotów jestem zobaczyć, co się stało, a wrócić pragnę jeszcze bardziej niż ty!

Gotowa sprężyna time-helixu błyskała zielonkawo. Wes­tchnąłem, przygotowując się duchowo do podróży. Zatęsk­niłem niemal za spokojnym, trupiopodobnym uściskiem poborców podatkowych.

Niemal.

4

Fakt, że nie była to moja pierwsza podróż w czasie, bynajmniej nie zmieniał związanych z nią nieprzyjemnych wrażeń. Przeciwnie, poczułem, jakby coś mnie rozciągało, znowu były widoczne gwiazdy i znów pojawiło się poczucie przeraźliwego zimna. Było to paskudne i trwało stanowczo za długo. W końcu sensacje skończyły się i szarość przestrze­ni zmieniła się w zdrową, pocętkowaną gwiazdami czerń kosmosu. Byłem w stanie nieważkości; obracałem się wol­niutko i podziwiałem wygląd satelity, który właśnie pojawił się w polu widzenia. Radar oznajmił, że jestem o piętnaście mil od tej skały - czyli tam, gdzie powinienem być.

Satelita był uczciwych rozmiarów - opleciony antenami z mnóstwem jasno oświetlonych okien. Jak pamiętałem, wypełniony był pałętającą się zgrają cymbałów, zajmują­cych się czymś użytecznym przez minimalną cząstkę swojego żywota. Przełączyłem radio na ich częstotliwość i stwierdziłem, że jestem o godzinę spóźniony w stosunku do planu - Coypu będzie mocno zaintrygowany, jak mu to oświadczę. Mimo to miałem jeszcze pięć godzin do spędzenia, zanim się coś zacznie.

Z oczywistych powodów nie mogłem zapalić cygara, ale mogłem się napić. Już dość dawno przedsięwziąłem odpowiednie kroki po temu, wypuszczając wodę ze zbiornika, nalewając zaś burbona z wodą. Zalety tej mieszanki odkryto jakieś trzydzieści dwa tysiące lat wcześniej na Planecie Ziemia. Planeta, co prawda, została zniszczona bardzo dawno temu, ale przepis uratowałem osobiście po sporej ilości prób - niebezpiecznych, bo na sobie - nauczyłem się produkować znośną imitację. Nic więc nie stało na przeszkodzie, by złapać rurkę w zęby i zdrowo pociągnąć. Mieszanka faktycznie była dobra. Podziwiałem okoliczne gwiazdy, jak i pobliskiego satelitę, uzupełniając regularnie równowagę płynów w organizmie, i czas jakoś leciał.

Jakieś pięć minut przed punktem krytycznym, dostrzegłem kątem oka nagły ruch. Odwróciłem się i zobaczyłem identyczny kombinezon próżniowy, unoszący się opodal i siedzący na dwujardowej rakiecie. Wyciągnąłem miotacz i wycelowałem w nowo przybyłego.

Trzymaj łapy na widoku i obróć się powoli, abym mógł cię obejrzeć.

- Odłóż, durniu, tę pukawkę - oświadczył tamten, nadal odwrócony tyłem, grzebiąc coś przy kontrolkach rakiety. - Skoro ty nie wiesz, kim jestem, to nikt tego nie wie.

- Mną! - stwierdziłem starając się zamknąć usta.

- Nie, sobą! Ja jestem tobą albo coś w tym guście. Gramatyka nie jest stworzona do takich rzeczy. Schowaj spluwę, cymbale.

-- Czy mógłbyś mi wyjaśnić...

- Pewnie będę musiał, skoro ty czy ja nie mieliśmy dość inteligencji, by pomyśleć o tym wcześniej i potrzebna była druga podróż. To jest kosmiczna pluskwa - spojrzał na zegarek albo ja spojrzałem na zegarek, czy coś w tym stylu.

Potem on /ja?/ wskazał: - Uważaj, to naprawdę jest niezłe widowisko.

Było. Przestrzeń za satelitą była pusta - po czym nagle już nie była. Coś wielkiego, bardzo wielkiego pojawiło się i mknęło ku satelicie. Widziałem jedynie czarny jajowaty kształt, który niespodziewanie otwarł się z przodu. Wnętrze było niesamowicie obszerne, rozświetlone ogniem piekiel­nym, zupełnie jak gigantyczna paszczęka obramowana zębami.

- ZĘBY! - trzasnęło moje radio wiadomością z zagi­nionego satelity.

Biały strumień ognia przeciął pole widzenia i pluskwa runęła ku satelicie. Zgranie było idealne, gdyż paszcza już zamknęła się po połknięciu satelity; wokół kolosa zamigo­tało pole ochronne i statek, a wraz z nim pluskwa zniknęły.

- Co to było? - westchnąłem.

- Skąd niby mam wiedzieć? - odparłem. - Zabieraj się z powrotem, żebym ja się mógł zabrać albo ty. Mam na myśli... do cholery z tym, ZNIKAJ!

- Nie pyskuj - mruknąłem - nie sądzę, żebym powinien w ten sposób zwracać się do siebie.

Uruchomiłem mechanizm powrotny i po wszystkich wyżej opisanych przejściach wróciłem do punktu wyjścia.

- Co znalazłeś? - Inskipp był przy mnie ledwie otworzyłem hełm.

- Wystarczająco dużo, aby wybrać się ponownie. Po­trzebuję kosmiczną pluskwę, potem ci opowiem. - Zde­jmowanie i nakładanie kombinezonu jest gorsze od siedze­nia w nim, toteż zrezygnowany oparłem się o ścianę, pociągając solidny łyk mieszanki.

Inskipp głośno pociągnął nosem.

- Piłeś w pracy?

- Oczywiście. Jest to jedyny sposób, żeby ta robota nadawała się do strawienia. Teraz zamknij się i słuchaj.

Coś naprawdę dużego pojawiło się z nadprzestrzeni, o milę od satelity. Niezły kawałek nawigacji; nie sądziłem, że tak można, ale najwyraźniej się myliłem. Cokolwiek to było, otwarło lśniącą, obramowaną zębiskami paszczę, i połknęło admirałów wraz ze stacją satelitarną.

- Upiłeś się! Wiedziałem!

- Nie, i mogę tego dowieść, chyba że sądzisz, iż moja kamera też się schlała. Ledwie to się stało, gość wrócił w nadprzestrzeń i zniknął.

- Musimy mu przyczepić pluskwę!

- To właśnie powiedziałem sobie... Dalej, Coypu, daj mi to i przenieś o pięć minut przed godziną zero. Tak na marginesie - spóźniłeś się o godzinę za pierwszym razem, oczekuję poprawy.

Coypu coś mruknął, nastawiając zegary, ja zaś złapałem pluskwę i zniknąłem. Scenariusz był ten sam co poprzednio, tylko z innego punktu widzenia. Gdy powtórnie wróciłem, miałem serdecznie dość podróży w czasie - nie pragnąłem już niczego poza sporym posiłkiem z małą butelką wina i miękkim łóżkiem. Dostałem wszystko i miałem nawet kiedy się tym nacieszyć. Prawie tydzień minął, zanim dostaliśmy meldunek od kosmicznej pluskwy. Byłem akurat z Inskippem, gdy go doręczono i mogę stwierdzić, że wytrzeszcz jego oczu i ilość czasu, jaki strawił na lekturze, były imponujące.

- To niemożliwe - oznajmił w końcu.

- To właśnie w tobie lubię - nieustający optymizm. - Wyłuskałem kartkę z bezwładnych palców, przeczytałem, sprawdziłem koordynaty na mapie i przyznałem mu rację. Prawie.

Pluskwa spisała się znakomicie. Odpaliłem ją na czas, toteż bez trudu przywarła do tego statku czy cokolwiek to było. Razem powędrowali w nadprzestrzeń, możliwe zresz­tą, że zrobili całą serię skoków - nie było to zbyt istotne, zwłaszcza że pluskwa była zaprogramowana na odłączenie się jedynie w normalnej przestrzeni i w pobliżu bądź planety z atmosferą tlenową, bądź stacji kosmicznej. Była całkowicie niemetalowa i dopóki nie zaczęła nadawać, praktycznie niewykrywalna.

Gdy zbliżyła się do czegoś, na co była zaprogramowana, kierowała się na najbliższą boję świetlną Ligi i ogłaszała swoje przybycie. Nie trzeba dodawać, że robiła zdjęcia na wszystkie możliwe i niemożliwe strony. Analizował je później komputer, określając miejsce, z którego przybywała. Pięknie. Tyle że odpowiedź, jakiej tym razem udzielił, była nieprawdopodobna.

- Jeśli lokalizacja jest właściwa - postukałem w ma­pę - mam paskudne przeczucie, że jesteśmy w kłopotach.

- Nie myślisz, że ci admirałowie zostali porwani przy­padkiem?

- A jak ci się wydaje?

- Sądziłem, że to właśnie powiesz.

Żeby zrozumieć problem, trzeba było zastanowić się nad kształtem naszej galaktyki. Wiem, że to trudne dla wszyst­kich, wyłączając astrofizyków i inne takie przypadki, ale jest to niezbędne. Ma ona kształt rozgwiazdy, której ramiona i korpus stanowią duże skupiska gwiezdne, po­między kończynami zaś znajdują się pojedyncze gwiazdy, gaz kosmiczny i inne śmieci. Wszystkie planety Ligi usytu­owane są w prawym górnym ramieniu. Parę poznanych, a nie skolonizowanych jeszcze światów leży w górnym lewym i prawym dolnym. A ze zdjęć wyglądało na to, że nasz porywacz przybył z dolnej lewej kończyny.

Cóż, jest to część tej samej galaktyki - problem w tym, że jest to część galaktyki, w której nigdy nie byliśmy, z którą nigdy się nie kontaktowaliśmy i, z tego co wiemy, nie ma tam zamieszkanych planet.

Zamieszkanych przez ludzi, znaczy się. Przez całe tysiąc­lecia ludzkość ciskała się na lewo i prawo, aby znaleźć braci w rozumie, i nigdy, jak dotąd, jej się to nie udało. Znaleźliśmy ślady dawno zaginionych cywilizacji, ale zniknęły przed milionami lat. Podczas Ery Imperium Słonecznego, Gwiezdnego Lenna, czy temu podobnych bzdur, statki latały w najrozmaitszych kierunkach. Potem nastąpiło Załamanie i zanik komunikacji na całe tysiąclecia. Wychodzimy właśnie z niego, napotykając planety we wszystkich możliwych stadiach rozwoju - lub też jego braku. Zbieramy do kupy coś, co już kiedyś znaleź­liśmy, może kiedyś nastąpi dalsza ekspansja, ale nie dojdzie do tego szybko. Tyle że teraz sytuacja cokolwiek się zmieniła.

- Co zamierzasz zrobić? - spytał Inskipp.

- Ja? Dokładnie nie wiem, ale chyba nic poza obser­wowaniem, jak wydajesz rozkazy zbadania tej ciekawostki.

- Właśnie. Rozkazy! Rozkaz numer jeden. Polecisz tam, di Griz, i sprawdzisz co i jak.

- Jestem przepracowany. Masz do dyspozycji zasoby tysiąca planet, całą flotę i stada agentów. Użyj czegoś innego dla odmiany.

- Nie. Mocno mi się wydaje, że posłanie normalnego patrolowca będzie czymś w stylu wepchnięcia nosa w stos atomowy.

- Porównanie do kitu, ale wiem, co masz na myśli.

- Mam nadzieję. Jesteś najbardziej przywiązanym do życia facetem, jakiego znam. Opieram się na tym i na możliwościach twojego skonanego mózgu i zakładam, że ci się uda, tak jak dotąd. Poleć tam, popatrz, co się tam tworzy, i najważniejsze - wróć z raportem.

- Czy może mam dostarczyć jeszcze admirałów?

- Tylko jeśli chcesz. Mamy ich całą masę na miejscu.

- Jesteś pozbawionym serca brutalem o równie zboczo­nym umyśle, jak mój.

- Oczywiście, a jak ci się wydaje, czy inaczej mógłbym kierować tym cyrkiem? Kiedy nas opuszczasz i czego potrzebujesz?

Musiałem się zastanowić. Nie mogłem lecieć nie zawiada­miając Angeliny, a kiedy ona dowie się, jak dalece wyprawa jest niebezpieczna, nie ma siły, aby odwieść ją od udania się razem ze mną. Zgoda, jestem antyfeministą, ale potrafię dostrzec prawdziwy talent, co musiało doprowadzić do wniosku, że wolałbym mieć ją ze sobą zamiast całego sztabu Korpusu Specjalnego. Tylko co z chłopcami? Odpowiedź była równie oczywista. Z ich naturalnymi zdolnościami, pozostawały tylko dwa wyjścia - przestępstwo lub Korpus. Muszą kiedyś odbyć chrzest i wyglądało na to, że ten czas właśnie nadszedł. Otworzyłem oczy i zdałem sobie sprawę, że od dłuższej chwili mamroczę pod nosem, a Inskipp przyglą­da mi się podejrzliwie sięgając powoli do przycisku alarmo­wego. Wygrzebałem z dna pamięci pytanie, które mi zadał.

- Ach, tak, hm, oczywiście. Wylatuję wkrótce z własną załogą, potrzebny mi w pełni wyposażony krążownik klasy Gnasher z pełnymi zapasami i uzbrojeniem, i innymi takimi.

- Zrobione, ściągnięcie najbliższego zajmie nam dwa­dzieścia godzin. Masz ten czas na spakowanie się i napisanie testamentu.

- Miło z twojej strony. Muszę też wykonać jedno połączenie psi.

Podszedłem do centrum komunikacyjnego, dostałem połączenie z operatorem na Blodgett i w parę sekund później miałem na linii Angelinę.

- Witaj, słonko. Zgadnij, dokąd jedziemy na waka­cje? - spytałem.

5

- Fajny okręt, tato - oznajmił Bolivar, oglądając pulpity centralne krążownika.

- No myślę. Krążowniki tej klasy są uważane za najlepsze w całym wszechświecie.

- Stanowisko kierowania ogniem jest wspaniałe. - Ja­mes wdusił guzik, zanim go zdołałem powstrzymać.

- Nie musiałeś rozwalać tego kawałka skały, nie zrobił ci nic złego - oświadczyłem z naganą. Przełączyłem sterowanie ogniem na własny pulpit pilota, zanim zdążył wymyślić coś nowego.

- Chłopcy muszą się wyszaleć - Angelina spojrzała na niego z matczyną czułością.

- Mogą to robić za własne kieszonkowe. Wiesz, ile tysięcy kredytów kosztuje salwa burtowa tego okrętu?

- Nie i nic mnie to nie obchodzi - uniosła brew. - A tak w ogóle, to od kiedy ty się o to troszczysz, czyścicielu publicznych kieszeni?

Mruknąłem coś i odwróciłem się w stronę zegarów. Czy mnie to obchodziło? Czy był to ojcowski klaps? Nie - to był autorytet! Jakkolwiek by było, byłem tu DOWÓDCĄ!

- Jestem kapitanem i załoga musi mnie słuchać! - oświadczyłem.

- Możemy podyskutować na ten temat, kochanie - Angelina była słodka jak miód.

- Jeśli będziecie tu grzecznie siedzieć - szybko zmieni­łem temat - zarządzę butelkę szampana i tort czekoladowy, żebyśmy nieco odpoczęli, zanim misja naprawdę się zacznie i będę używał bata.

- Już nam wszystko powiedziałeś - stwierdził Ja­mes. - Czy to nie może być tort wiśniowy?

- Wiem, że wy wiecie wszystko o tym, co się stało i dokąd lecimy, ale trzeba ustalić, co będziemy robić, gdy już się tam znajdziemy.

- Wiem, że nam o tym powiesz, gdy nadejdzie od­powiedni czas, kochanie. A poza tym, czy nie jest trochę za wcześnie na szampana?

Znowu zająłem się zegarami; musiałem uporządkować myśli. Sami wodzowie i ani jednego Indianina w tym zespole! Muszę być twardy.

- Porządek dnia. Startujemy dokładnie za kwadrans i udajemy się dokładnie na pozycję określoną przez pluskwę. Wynurzamy się z nadprzestrzeni na półtorej sekundy, co pozwoli instrumentom sprawdzić otoczenie i automatycznie wracamy na poprzednią pozycję, aby skontrolować odczyty. Co będzie dalej, zobaczymy. Jasne?

- Jesteśmy na twoje rozkazy - mruknęła Angelina pociągając szampana. Z tonu jej głosu nie można było wyczuć, co chciała naprawdę powiedzieć.

Postanowiłem zignorować jej uwagę.

- No to do roboty, Bolivar - z twoich stopni wynika, że byłeś dobry w nawigacji.

- Musiałem być. Byliśmy przykuci do pulpitów bez jedzenia, dopóki nie zrobiliśmy zadania.

- To wszystko jest już za tobą. Wyznacz kurs do punktu docelowego i pozwól, że sprawdzę to, zanim wsadzisz go do komputera. James, zaprogramuj komputer na zebranie potrzebnych danych w normalnej przestrzeni i odlot po półtorej sekundy.

- A co ja mam robić?

- Otworzyć następną butelkę i rozkoszować się osiąg­nięciami własnych pociech.

Osiągnięcia były i to bez zastrzeżeń - obaj zrobili porządną robotę. Zabawy się skończyły - to było życie i obaj zrobili wszystko, jak mogli najlepiej. Sprawdziłem wyniki na wszystkie możliwe sposoby i nie znalazłem ani jednej pomyłki.

- Medal dla każdego z was - oznajmiłem - możecie wziąć sobie podwójną porcję tortu.

- Wolelibyśmy szampana.

- Dobrze, czas na toast. Za sukces!

Trąciliśmy się kieliszkami, wypiliśmy zawartość i ja wcisnąłem guzik startu. Podobnie jak we wszystkich po­dróżach, w tej nie było nic do roboty, odkąd zaprog­ramowaliśmy komputer.

Bliźniaki zwiedzały statek, dopóki nie nauczyły się na pamięć działania każdego detalu, a my z Angeliną znaleź­liśmy ciekawsze sposoby spędzenia wolnego czasu. I tak mijały dni. Wreszcie zabrzmiał alarm: byliśmy w trakcie ostatniego skoku. Ponownie zgromadziliśmy się w sterowni.

- Tato, wiesz, że mamy na pokładzie dwie łodzie patrolowe?

- Wiem. Są gotowe do natychmiastowego startu. Gdy odskoczymy, ubieracie się w kombinezony pancerne.

- Po co? - to był James.

- Bo macie takie polecenie - oznajmiła z mocą Angeli­na. - Chwila logicznego myślenia da wam odpowiedź.

Tak wzmocniony poczułem, że mój autorytet jest trwały i niezniszczalny. Jeśliby oczekiwały nas niespodzianki, to te kombinezony utrzymają nas przy życiu nawet po całkowitym zniszczeniu statku.

Nic nas nie oczekiwało. Przybyliśmy, instrumenty zapisz­czały i zawirowały i zaraz wycofaliśmy się o sto lat świetlnych. Pozostaliśmy w kombinezonach, sprawdziliśmy, czy coś za nami nie poleciało, po czym zabraliśmy się za odczyty.

- W pobliżu nic - oznajmiła Angelina przeglądając zapisy. - O dwa lata świetlne jest natomiast system planetarny.

- A więc to jest nasz następny cel. Plan jest taki. Zostajemy tu, w miłym oddaleniu od tego, co tam może być i kierujemy ku owemu systemowi szperacza, który będzie wysyłał nam stałe i dokładne raporty poprzez umieszczonego na orbicie satelitę. Satelitę zaprogramujemy na natychmiastowy powrót, jeśli szperaczowi coś się stanie. Zgoda?

- Mogę zaprogramować szperacza? - zapytał o mo­ment szybciej od brata Bolivar.

Ochotnicy! Serce mi rosło, gdy dawałem swoją zgodę.

W ciągu paru minut oba urządzenia były gotowe i w dro­dze, a my zasiedliśmy do obiadu. Zdążyliśmy go skończyć, gdy satelita oznajmił swój powrót.

- Szybko poszło - mruknęła Angelina.

- Za szybko. Jeśli coś tak szybko wyszperało szperacza, to muszą mieć nielichy sprzęt wykrywający. Zobaczymy, co my tam mamy.

Przyśpieszałem przegrywanie, dopóki nie doszliśmy do tego, co istotne. Gwiazda w centrum systemu stała się słońcem, a dane na drugim ekranie wskazywały, że system składa się z czterech planet, połączonych ze sobą stałą komunikacją i innym hałasem, wskazującym na uprzemys­łowiony charakter całości. Szperacz skierował się ku naj­bliższej planecie, obniżając pułap.

- O cholera! -jęknęła Angelina. Osobiście mogłem się z nią zgodzić.

Cała planeta zdawała się jedną wielką fortecą - lufy potężnych dział plazmowych, gigantyczne lasery, wyrzutnie rakiet balistycznych zdawały się spoglądać we wszystkie kierunki wszechświata. Z grubsza biorąc, chyba miliardy tego pokrywały planetę. W niekończących się szeregach stały okręty wojenne, wypełniające aż po horyzont luki w działobitniach. Ani jeden skrawek naturalnej powierzchni planety nie był widoczny spod potężnych i nowiutkich maszyn bojowych.

- Spójrzcie - wskazałem. - Wygląda zupełnie jak to, co połknęło satelitę admiralskiego. Tu jest następny, i jesz­cze jeden.

- Zastanawiam się, czy są przyjaźnie nastawieni -mru­knęła Angelina ze szczątkami poczucia dobrego humoru w głosie.

Nagle na radarze pojawiły się cztery błyski, zbliżające się z zawrotną szybkością. Potem obraz nagle znikł.

- Niezbyt przyjaźnie nastawieni - odparłem nale­wając sobie niepewną ręką drinka. - Zróbcie z tego nagranie i zacznijcie je transmitować do bazy. Znajdźcie najbliższą stację z psimenami, żeby streszczenie było szy­bciej na miejscu. Jeśli ktoś nam nie zaproponuje czegoś mądrzejszego, to po nadaniu raportu mamy wolne pole do działania.

- I możemy zaryzykować? - spytał Bolivar.

- Szybko się uczysz.

- Wspaniale - oznajmił entuzjastycznie James. - Wszystko własne i żadnych rozkazów.

Niedokładnie wiedziałem, co miał na myśli, ale byłem z niego dumny. Z obu znaczy się.

- Są jakieś propozycje? - spytałem. - Jeśli nie, to mam pomysł na plan.

- Jesteś tu kapitanem - wtrąciła Angelina; miałem nadzieję, że faktycznie tak myśli.

- Racja. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale ten system przypomina przepełniony kibel z kosmicznym śmieciem różnego kalibru. Proponuję poszukać kawałka skały odpo­wiedniej wielkości, wydrążyć go i umieścić we wnętrzu jeden z naszych patrolowców. Jeśli odpowiednio go zamaskujemy, nic nie będzie wskazywało na różnice między nim a innym kosmicznym gruzem.Umieścimy go na wyliczonej orbicie i obejrzymy spokojnie cały ten system. Zbierzemy trochę informacji i opracujemy plan ataku. Musi być przecież miejsce, które nie jest po zęby uzbrojone. Mam rację?

Straciliśmy trochę czasu na dyskusję, ale nikt nie wpadł na lepszy pomysł, toteż zabraliśmy się za realizację mojego...

Ruszyliśmy z normalną szybkością światła i, pracując na pełnej mocy, po godzinie znaleźliśmy całą chmurę skał, kamieni i innych fragmentów niegdyś większej planety poruszającej się po eliptycznej orbicie wokół najbliższej gwiazdy. Zająłem się pilotażem, szukając czegoś, co naj­bardziej by się nadawało do naszych planów.

- Jest - oznajmiłem w końcu. Właściwy kształt, odpowiednia wielkość i prawie samo żelazo, które dokładnie zamaskuje wszystkie echa. - Angelino, weź stery i podleć do niego. Bolivar, ty i ja polecimy w patrolowcu, użyjemy jego laserów, aby wytopić otwór w środku. James zajmie się łącznością. Będziecie w pogotowiu i wyślijcie nam wyposażenie specjalne, jeśli będziemy go potrzebować. To powinna być prosta robota.

Była. Przy minimalnym ogniu dziobowego lasera wcis­nęliśmy się w żelazo, wysyłając w przestrzeń chmury gazu. Gdy dziura wyglądała na wystarczająco głęboką, wdziałem kombinezon i ruszyłem, by zbadać ją osobiście.

- Wygląda dobrze - oznajmiłem wracając. - Bolivar, myślisz, że możesz wprowadzić tu patrolowiec, nie roz­bijając go i nie tracąc zbyt wielu anten?

- To proste, tato!

Faktycznie, był niezły. Patrzyłem, jak srebrzysty kształt przepływa koło mnie i znika we wnętrzu, nie tracąc przy tym anten ani innego wyposażenia. Teraz mogliśmy zająć się rozmieszczeniem instrumentów na powierzchni skały. Potem trzeba podłączyć je do komputera patrolowca i poszukać odpowiedniego kawałka do zatkania otworu...

Patrzyłem na Gnasher, układając sobie kolejność prac i podziwiając jego smukły, oświetlony kształt, oddalony o półtorej mili, gdy pojawił się czarny cień przysłaniający gwiazdy.

Był równie wielki jak szybki i rozświetlony poświatą bijącą z otwierającego się dziobu. Ruszył naprzód i w mgnieniu oka pochłonął krążownik. Dziób zamknął się i przybysz zniknął.

Wszystko to działo się błyskawicznie, podczas gdy ja stałem i gapiłem się bezczynnie.

Wszystko - okręt, Angelina i James - zniknęło!

Miałem wiele krytycznych chwil w życiu, ale ta była najgorsza. Unosiłem się w przestrzeni z zaciśniętymi pięś­ciami, wbijając przerażony wzrok w miejsce, w którym przed chwilą znajdował się krążownik. Do tej pory spoty­kały mnie różne przykre niespodzianki, ale dotyczyły one zawsze tylko mnie. Takie zagrożenia cudownie oczyszczają umysł, a adrenalina wspaniale działa na ustrój, gdy jest potrzebna akcja. Tym razem nic mi nie groziło, natomiast Angelina i James byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie. W dodatku ja czułem się zupełnie bezradny.

Musiałem wydać jakiś dźwięk, gdy sobie to uświadomi­łem i bez wątpienia musiał być on raczej nieprzyjemny, gdyż w moich słuchawkach zadźwięczał zaniepokojony głos Bolivara:

- Tato? Co się dzieje? Coś nie tak? Paraliż minął, ruszyłem ku niemu, wyjaśniając, co się stało. Był trupio blady, ale panował nad sobą.

- Co robimy? - spytał stłumionym głosem.

- Jeszcze nie wiem. Lecimy za nimi oczywiście. Tylko dokąd? Potrzebujemy planu...

Wysoki, przeraźliwy dźwięk rozległ się od strony modułu łączności, przerywając mi skutecznie kwestię. Wytrzesz­czyłem oczy w kierunku jego źródła.

- Co to jest? - zdumiał się Bolivar.

- Ogólny alarm. Czytałem o czymś takim w trakcie szkolenia, ale nie słyszałem, aby kiedykolwiek ogłoszono go inaczej niż w celach treningowych i na małym obszarze. Wiesz przecież, że fale radiowe podróżują z prędkością światła i przesyłanie nimi wiadomości w kosmosie jest nonsensem. Dlatego większość z nich przewożona jest przez statki kurierskie, sprawy najważniejsze zaś są przesy­łane przez psimenów, bo myśli zdają się sięgać celu natychmiast. Jeden psiman może porozumiewać się z dru­gim bez względu na dzielącą ich odległość, nie tracąc chwili czasu. Wszyscy dobrzy operatorzy pracują dla Ligi, a więk­szość dla Korpusu. Są urządzenia elektroniczne, które mogą wykryć tę komunikację, ale tylko przy jej pełnym natężeniu, a i to nie dekonspiruje szczegółów. Każdy statek Ligi ma taki wykrywacz, choć jak dotąd nigdy ich nie używano. Aby je uruchomić, każdy żywy psiman trans­mituje w tym samym czasie co inni tylko jedną wiadomość. Jedno słowo: KŁOPOTY. Kiedy taki alarm zostaje ode­brany, każdy statek udaje się natychmiast w pobliże którejś z naszych planet lub stacji, aby dowiedzieć się, co się dzieje. Ruszamy.

- Mama i James...

- Odnalezienie ich będzie wymagało namysłu i pomocy. Możesz to nazwać, jak chcesz, ale wydaje mi się, że ten alarm ma związek z naszą obecną sytuacją.

Pech sprawił, że miałem rację. Wyłoniliśmy się z nad­przestrzeni w pobliżu automatycznej radiolatarni i nagrany sygnał natychmiast zabrzmiał w naszych odbiornikach:

- ...powrót do baz. Wszystkie jednostki zameldują się po rozkazy. W ciągu ostatniej godziny siedemnaście planet Ligi zostało zaatakowanych przez obce siły. Wszystkie jednostki - powrót do baz. Wszystkie...

Ustaliłem kurs, zanim jeszcze wiadomość zaczęła się powtarzać. Do Kwatery Głównej Korpusu. Obrona z pew­nością była koordynowana przez Inskippa i tam też musiały być kierowane wszystkie informacje. Podróż była markotna. Jedyną pociechę znajdowaliśmy z Bolivarem w powtarzaniu sobie, że siła ognia, jaką widzieliśmy na ekranach, wskazy­wała bez dwóch zdań na to, że mogli rozbić krążownik na atomy w mgnieniu oka. A nie zrobili tego. Chcieli więc mieć załogę żywą. Nie odważyliśmy się snuć rozważań dlaczego, ale sam fakt, że Angelina i James byli więźniami, był pocieszający: więźniów można odbić.

Gdy wyszliśmy z nadprzestrzeni, leciałem jak wariat. Hamowanie w ostatnim momencie, wyłączenie kontaków ledwie ujęły nas macki pola, wyjście w chwili, gdy właz zaczął się otwierać. Mając obok Boliyara, gnałem przez korytarze wprost do biura Inskippa. Tylko po to, aby znaleźć go chrapiącego na biurku.

- Gadaj - zażądałem, ledwie otworzył najbardziej zaczerwienione oczy, jakie w życiu widziałem.

- Powinienem był wiedzieć - jęknął. - Musiałeś wleźć akurat, gdy usiłowałem zasnąć pierwszy raz od czterech dni. Czy ty wiesz...

- Wiem, że jeden z ich statków połknął mój krążownik razem z Angelina i Jamesem i że przez ostatnie cztery dni gnietliśmy się w patrolowcu.

- Przepraszam, nie wiedziałem - wymamrotał chwiejąc się na nogach. Zbliżył się do szafy i wyciągnął zeń kryształową flaszkę, z której łyknął solidnie.

Powąchałem zawartość i zrobiłem to samo.

- Wyjaśnij - zakomenderowałem. - Co się dzieje?

- Inwazja obcych. Pozwól sobie powiedzieć, że oni są dobrzy. To, co połknęło twój krążownik, to najcięższy, opancerzony polami pancernik, jaki kiedykolwiek widzia­łem, a my nie mamy nic, co byłoby w stanie go ugryźć. Więc wszystko, co możemy zrobić, to stale się wycofywać. Jak dotąd nigdzie jeszcze nie wylądowali, ograniczając się do ostrzału naszych pozycji. Nie wiemy, jak długo to może potrwać, ale na pewno zaczną się desanty.

- Mówiąc krótko - przegrywamy?

- W stu procentach.

- Jakie to optymistyczne. Mógłbyś mi jeszcze powie­dzieć, z kim walczymy?

- Mógłbym. Mogę ci nawet pokazać. Masz!

Wdusił przycisk i na środku pomieszczenia pojawił się holowizyjny obraz. Macki, czułki, pazury, kleszcze, śluzo­waty, zielonkawy kadłub ze zbyt wieloma oczami wy­stającymi w najrozmaitszych kierunkach oraz masą innych detali, których lepiej nie opisywać.

- Uggh - oznajmił Bolivar mówiąc za nas obu.

- Jeśli ten się nie podoba - warknął Inskipp - to co powiecie o tym... albo o tym?

Istoty zmieniały się przy kolejnych wduszeniach klawisza i każda była bardziej obrzydliwa od poprzedniej.

- Wystarczy! -wrzasnąłem w końcu. - Dobry sposób na odchudzenie, obrzydlistwo! Nie ruszę jedzenia przez najbliższy tydzień. Który z nich jest naszym wrogiem?

- Wszystkie. Niech ci to Coypu wyjaśni.

Wywołany profesor pojawił się na ekranie. Po tych stworach, jego wystające zęby i belferskie maniery były przyjemną odmianą.

- Zbadaliśmy złapane okazy, zrobiliśmy sekcję zabitych i odczyty mózgów żyjących. To, co odkryliśmy, nie jest zbyt pocieszające. Walczy przeciwko nam duża liczba stworzeń z różnych systemów planetarnych. Z tego co mówią, a nie mamy podstaw, aby im nie wierzyć, jest to coś w rodzaju świętej krucjaty. Ich jedynym celem jest zniszczenie ludzkości i zmiecenie przedstawicieli naszej rasy z powierzchni wszechświata.

- Dlaczego? - wyrwało mi się.

- Pytacie dlaczego? - kontynuował Coypu. - Zupeł­nie naturalne pytanie. Odpowiedź brzmi: bo nie mogą na nas patrzeć. Uważają, że jesteśmy zbyt odrażający, aby istnieć. Była mowa o zbyt małej liczbie kończyn, o tym, że jesteśmy za mało mokrzy, nasze oczy nie są na słupkach, nie wydzielamy miłego śluzu, brak nam wielu istotnych organów. Doszli do wniosku, że nie możemy istnieć obok siebie.

- I kto to mówi!? - zdenerwował się Bolivar. - Te wstrętne obrzydlistwa...

- Piękno jest względne - uświadomiłem go. - Co nie zmienia faktu, że całkowicie się z tobą zgadzam. Teraz zamknij się i słuchaj profesora.

- Inwazja została dokładnie przygotowana - poinfor­mował nas Coypu, przeglądając jakieś papiery. - Od jej rozpoczęcia znaleźliśmy wielu ich agentów ukrytych w zsy­pach, przewodach wentylacyjnych, toaletach i innych takich. Najwyraźniej obserwowali nas od dłuższego czasu. Po­rwanie admirałów było preludium do inwazji, próbą wpro­wadzenia zamieszania w naszych siłach poprzez usunięcie dowódców. Faktycznie, odczuwamy pewien niedobór ad­mirałów, ale młodsi oficerowie objęli dowództwo oddziałów i ich efektywność w szybkim czasie się zdublowała. Brak nam wiadomości o nieprzyjacielu, o jego organizacji, bazach i uzbrojeniu, gdyż zdołaliśmy pochwycić jedynie małe jednostki, dowodzone przez osobników niskiej rangi. Naj­ważniejsze jest teraz zebranie informacji o...

- Uch, serdeczne dzięki - warknął Inskipp wygaszając Coypu w połowie zdania. - Sam bym na to nigdy nie wpadł.

- Mogę to załatwić - powiedziałem, z przyjemnością obserwując wygląd białek jego oczu, czerwonych raczej, niż białych, zwracających się ku mnie i próbujących jednoczenie wyjść z orbit.

- Ty!?

- Oczywiście, że ja! A kto niby? Przezwyciężę wrodzoną skromność i powiem ci, że jestem tajną bronią, którą wygramy wojnę.

- Jak?

- Najpierw muszę pogadać z Coypu, potem ci wszystko wyjaśnię.

- Jedziemy za mamą i Jamesem? - spytał Bolivar.

- Możesz być pewny. A przy okazji ocalimy cywilizowany Świat przed zniszczeniem.

- Dlaczego mi zawracacie głowę, kiedy mam kupę roboty? - Coypu odsunął się od ekranu komputera, przełykając ślinę i spoglądając wymownie na Inskippa.

- Spokój - włączyłem się - rozwiążę wszystkie twoje problemy, tak jak to wielokrotnie robiłem w przeszłości, ale potrzebna mi twoja pomoc. Ile ras obcych odkryliście do tej pory?

- Trzysta dwanaście, ale co...

- Chwileczkę. Są one najrozmaitszych kształtów, wielkości i innych detali.

- Lepiej w to uwierz na słowo! Powinieneś zobaczyć, co mi się śni!

- Serdeczne dzięki. Musiałeś znaleźć język, jakim się one porozumiewają?

- Używasz go w tej chwili. To esperanto.

- Przestań się wygłupiać!

- Nie wrzeszcz na mnie! - pisnął histerycznie, po czym wziął jakąś pigułkę i otrząsnął się.-Dlaczego nie? Obserwo­wali nas dość długo i uczyli się wszystkiego, czego mogli, zanim nas zaatakowali. Słyszeli z pewnością całą masę naszych języków i wybrali esperanto dla tych samych powodów, dla których my to zrobiliśmy. Bo jest najprostsze, najłatwiejsze i najbardziej funkcjonalne ze wszystkich języków.

- Przekonałeś mnie. Dzięki, profesorze, a teraz trochę odpocznij, bo będziesz mi pomagał przy przedostawaniu się do ich kwatery głównej, odkrywaniu ich tajemnic i ratowaniu mojej rodziny, a może i admirałów - to ostatnie się zobaczy.

- O czym ty, do diabła, bredzisz! - wrzasnął Inskipp, mając w tle profesora Coypu, mówiącego dokładnie to samo, tylko cieńszym głosem.

- To proste, przynajmniej dla mnie. Profesor zrobi mi kombinezon wraz z urządzeniem do wydalania śluzu i całą resztą detali wzorowanych na wyglądzie obcych. Powitają mnie w nim jak swojego. Będę przedstawicielem nowej rasy, która dopiero dowiedziała się o świętej wojnie i zamierza się przyłączyć do nich. Pokochają mnie - zapewniam was.

Technicy wykonali szybką i dokładną robotę. Naładowali komputer projektujący wszystkim, co wiedzieli o wyglądzie obcych i zaprogramowali go na wariacje, jakich dotąd nie odkryto wśród napastników.

Wysililiśmy naszą wyobraźnię i znaleźliśmy coś od­powiedniego.

Wywarło to wrażenie nawet na Bolivarze.

- Oto mój ojciec! - oświadczył obłażąc mnie w kółko i podziwiając ze wszystkich stron.

Było co podziwiać - wyglądałem jak miniaturowy tyranozaurus dotknięty zaawansowanym trądem, skrzyżowany z mrówką. Z oczywistych powodów miałem dwie nogi. Potężny ogon w końcowym fragmencie przeradzał się w czułki z przylgami. W jego wnętrzu było dość miejsca na urządzenie wydalające, ministos i magazyn wyposażenia. Przerośnięta szczęka aż wiła się od żółtozielonych wypustków, przyozdabiając front uroczego pyska, który mógł się przyśnić w koszmarnym śnie. Uszy jak u nietoperza, wąsy jak u szczura, oczy jak u zmutowanego kota - naprawdę wyglądało to obrzydliwie. Z przodu było wejście, którym, jak mogłem najostrożniej, wlazłem.

- Ręce są jedynie lekko wspomagane i pasują do twoich własnych - informował mnie Coypu - nogi natomiast chodzą na serwomechanizmach, które naśladują ruchy twoich nóg. Uważaj, jak łazisz: te pazury mogą zrobić dziury w stalowych płytach.

- Zamierzam spróbować. Co z ogonem?

- Automatyczna przeciwwaga, kiwa się podczas chodze­nia, tu masz kontrolki. Możesz go opierać, gdy nie chodzisz lub siedzisz przez dłuższy czas, albo włączyć toto, będzie drgał co jakiś czas, żeby wyglądało realistycznie. Uważaj na to tutaj: to bezpiecznik automatycznej, bezodrzutowej siedem­dziesiątki piątki zamontowanej między oczami, celownik zaś masz na nosie.

- Cudownie. Co z granatami?

- Miotacz masz pod ogonem. Same granaty są zamas­kowane jako wiesz co.

- Świństwo. Widzę, że masz zboczoną wyobraźnię. Daj mi się teraz pozapinać i odsuńcie się. Mam ochotę to wszystko wypróbować.

Trochę czasu zajęło mi dojście do wprawy w naturalnym poruszaniu się, ale w końcu się nauczyłem. Oblazłem pomieszczenie, zostawiając śluzowaty ślad i dziury od pazurów w podłodze oraz straty w majątku ruchomym od machania ogonem. Wybiłem nawet parę dziur moją armatą.

Automatyczna czy nie, ale zdecydowałem się zostawić ją na faktycznie ostatnią czarną chwilę i póki co wziąłem solidną porcję pastylek od bólu głowy. Gdy wróciłem do laboratorium, coś jakby mały robot wyłoniło się z sąsiedniego pomieszczenia i przejechało mi po ogonie.

- Uspokójcie to bydlę! - wrzasnąłem, widząc jak przed nosem zapala mi się napis „Ból ogona".

Wymierzyłem robotowi kopniaka, którego z łatwością uniknął, po czym stanął mi przed nosem. Górna część z czujnikami opadła i znalazłem się oko w oko z uśmiech­niętym Bolivarem.

- Czy mogę się dowiedzieć, co robisz w tej blaszance?

- Jasne, tato. Jadę z tobą. Służący do noszenia bagażu, czy to nie jest logiczne?

- Nie jest - oznajmiłem i wytoczyłem ciężkie ar­gumenty, wiedząc z góry, że tę dyskusję i tak przegram.

Przegrałem i uśmiechnąłem się w duchu. Mimo obawy o jego i moje bezpieczeństwo, jakaś pomoc była z pewnością potrzebna, a zwłaszcza pomoc kogoś, kogo możliwości dobrze znałem.

- Dokąd teraz? - zapytał Inskipp spoglądając z dużym niesmakiem na mój kombinezon.

- Na tę uzbrojoną planetę, na którą zabrali admirałów i chyba moją żonę, i syna. Jeśli to nie ich główna kwatera, to z całą pewnością jedna z głównych baz.

- Nie piśniesz ani słowa o tym, co knujesz?

- Będę zaszczycony. Wyruszamy w tym samym pat­rolowcu, ale najpierw chcę, by rozwalono mu kadłub i byle jak załatano. We wnętrzu też powinno być trochę uszko­dzeń. Najlepiej rozwalcie jakieś mało istotne instrumenty dla dodania autentyzmu. Potrzebuję dużo krwi, aby wszys­tko malowniczo pokropić. I jeszcze jedno. Co prawda niezbyt mi się to podoba, ale cel uświęca środki: macie parę zbędnych ciał?

- Aż za wiele - odparł ponuro szef. - Chcesz mieć w mundurach?

- Mogą mi uratować życie. Mam zamiar pojawić się, rycząc na wszystkich częstotliwościach i mrugając wszyst­kimi światłami, zgłaszając ochotnicze przystąpienie mojej osoby plus całej planety do szlachetnej sprawy.

- O której właśnie dowiedzieliście się zdobywając ten statek?

- Szybko kojarzysz, jak na swój wiek. Każ zrobić to wszystko, co powiedziałem natychmiast, albo jeszcze szyb­ciej, bo mam zamiar odlecieć za jakieś pięć minut.

Ponieważ misja zdawała się naszą jedyną nadzieją, mieliśmy wszelką możliwą pomoc. Połatany patrolowiec został załadowany na pokład krążownika, odlot zaś był dosłownie natychmiastowy. Dostarczono nas w najbliższy, w miarę bezpieczny rejon wrogiego systemu i serdecznie pożegnano. Pokręciłem się wokół paru chmur śmieci, przeleciałem przez obłok pyłowy i dwie czarne dziury, aby skuteczniej zatrzeć ślady, po czym ruszyłem ku bazie wroga.

- Gotów? - spytałem włażąc do wnętrza kombinezonu.

- Równo z tobą, tato - usłyszałem robota zatrzas­kującego i blokującego górną sekcję.

Zamknąłem kombinezon i opatrzoną w pazury łapą ująłem jego górny chwytak. Dodatkowe światła zostały zainstalowane według mojego pomysłu na kadłubie, teraz włączyłem je i ruszyliśmy pełnym ciągiem, niby kosmiczna choinka transmitując na wszystkich stu trzydziestu siedmiu częstotliwościach pieśń mojej świeżo wymyślonej planety. Uzbrojona po zęby baza była coraz bliżej.

- Kiu vi estas? - spytał ponury głos, jednocześnie ekran rozjaśnił się, ukazując szczególnie ohydnego przedstawiciela napastników.

- Kiu vi estas? Ciuj konas min, se mi ne kones un, belulo - stwierdziłem, że odpowiedź będzie najlepsza, jeżeli doda się do niej trochę uczucia, ale nazwanie tego straszydła przystojniaczkiem, wymagało sporego samozaparcia.

Okazało się to skuteczne - rozmówca kontynuował rozmowę w dużo przyjemniejszym tonie.

- No, no - nie ma się co obrażać. Mogą cię dobrze znać w domu, ale teraz jesteś daleko od niego. Poza tym jest wojna i musimy przestrzegać przepisów bezpieczeństwa.

- Naturalnie. Wy naprawdę walczycie? Z tymi bladosuchymi?

- Robimy, co możemy, ślicznotko.

- Dopisujcie nas do tego! Złapaliśmy ich statek szpie­gujący na naszej planecie. Nie mamy własnych, ale ze­strzeliliśmy ten i zrobiliśmy pranie mózgów tym, co ocaleli. Nauczyliśmy się ich języka i odkryliśmy, że wszystkie ludy galaktyki zjednoczyły się przeciwko nim. Chcemy się do was przyłączyć - jestem ambasadorem i czekam na wasze rozkazy!

- Wspaniale - pojaśniał cały z wrażenia. - Wysyłamy statek, aby cię przyprowadzić. Ale najpierw jedno pytanie, słodka.

- Pytaj, przystojniaczku.

- Z takimi oczami jak twoje... Jesteś płci żeńskiej?

- W przyszłym roku o tej porze będę. Teraz jestem w neutralnej fazie, pomiędzy nim a nią.

- A więc za rok spotkamy się na randce!

- Zapisuję cię w notesie - obiecałem. Bolivar nalał mi szklaneczkę, którą opróżniłem przez słomkę.

- Czy się mylę, tato - spytał - czy ten uciekinier z szamba ma na ciebie chrapkę?

- Niestety, mój chłopcze, masz rację. W naszej ig­norancji, zrobiliśmy damski kostium i to sądząc z jego zachowania, bardzo seksowny. Musimy go trochę ze­szpecić.

- Co prawdopodobnie zrobi go jeszcze bardziej seksy.

- Cholera, masz oczywiście rację! Muszę się wobec tego przyzwyczaić do ich amorów i wyciągnąć z nich jakieś korzyści.

Statek-pilot pojawił się na ekranach i nastawiłem auto-pilota na jego ślad. Lecieliśmy zygzakiem przez niewidzialne pola siłowe i zapory minowe, aby w końcu wyładować na metalowej płycie wewnątrz fortecy. Miałem nadzieję, że jest to lądowisko dla gości, a nie wjazd do więzienia.

- Chciałbyś pewnie swój hełm, tato? - przypomniał mi Bolivar, używając syntetyzatora dźwięków, aby uzyskać głos maszynowy.

- Masz rację, szanowny robocie - nałożyłem po­złacany kask (z diamentami) i przejrzałem się w lustrze. Odmieniło mnie. - I lepiej nie nazywaj mnie ojcem. Spowodowałoby to masę niewygodnych pytań natury biologicznej.

Imponująca kolekcja pełzających, skaczących i chodzą­cych figur oczekiwała naszego wyjścia. Gdy wymaszerowałem z kabiny - Bolivar podążał za mną, niosąc stertę starannie skonstruowanego, obcego z wyglądu bagażu - jeden z nich, ze złotą obręczą na łbie, wystąpił do przodu, machając ku mnie mackami.

- Witamy, ambasadorze - stwierdziło toto. - Jestem Gar-Baj, Pierwszy Oficer Rady Wojennej.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Jestem Sleepery Jeem Geshtunken.

- Sleepery to twoje imię czy tytuł?

- W moim ojczystym języku oznacza to „Ten Który Stąpa po Plecach Niewolników Ostrymi Pazurami" i ozna­cza, że jestem członkiem arystokracji.

- Nadzwyczajnie obrazowy język. Sleepery, musisz mi więcej o sobie opowiedzieć prywatnie.

Sześć z jego osiemnastu czułków mrugnęło znacząco i już wiedziałem, że stary seksapil nadal działa.

- Zawiadomię cię o moim następnym okresie, Gar. Ale do rzeczy: jest wojna, czy jej nie ma? Powiedz mi, jak stoją sprawy i co my możemy zrobić, aby pomóc w tym świętym boju?

- Zrobię to, ale pozwól mi najpierw zaprowadzić cię do twojej kwatery, wyjaśnię ci wszystko po drodze. - On, ja i mój wierny robot ruszyliśmy. - Wojna przebiega zgodnie z planem... oczywiście nie wiesz o tym, ale plano­waliśmy ją przez wiele lat. Ja i moi szpiedzy spenet­rowaliśmy wszystkie ich planety i znamy ich siłę aż do ostatniego pistoletu. Nie mogą nas zatrzymać. Mamy absolutną kontrolę przestrzeni i teraz przygotowujemy się do drugiej fazy.

- Którą jest...?

- Inwazja planetarna. Po zniszczeniu ich floty, powy­bieramy ich planety jedną po drugiej jak zgniłe jajka.

- To coś dla nas! - wrzasnąłem wybijając sporą dziurę lewą nogą. - Jesteśmy gotowi prowadzić natarcie, nawet jeśli jest to związane ze śmiercią dla sprawy.

- Właśnie czegoś takiego oczekiwałem od kogoś tak dobrze zbudowanego jak ty. Statków transportowych mamy dość, ale zawsze się przydadzą doświadczeni żołnierze. Zapraszam cię na następne posiedzenie Rady, gdzie uzgod­nimy, jak będą wyglądały zasady naszej współpracy. Teraz pewnie jesteś zmęczony i chcesz odpocząć.

- Nigdy! - zgrzytnąłem zębami. - Nie chcę od­poczynku, dopóki nie zniszczymy ostatniego z tych obrzyd­liwców.

- Szlachetne uczucie, ale musimy kiedyś odpoczywać.

- Nie macie jakiegoś jeńca albo nawet kilku, których mógłbym osobiście rozerwać dla propagandy?

- Mamy cały ładunek admirałów, ale potrzebujemy ich jako źródła informacji.

- Uwielbiam wyrywać kończyny admirałom. A nie macie jakichś kobiet albo dzieci? Bardzo melodyjnie krzy­czą- było to pytanie za 64000 kredytów ukryte wśród pozostałych bzdur. Zakręciłem ogonem, oczekując w na­pięciu na odpowiedź, a Bolivar przestał brzęczeć.

- Zabawne, że pytasz. Złapaliśmy nieprzyjacielski okręt szpiegowski, którego załogę stanowiła właśnie samica i młody samiec.

- O właśnie! - wrzasnąłem z autentycznym podniece­niem. - Gdzie oni są? Zaprowadź mnie do nich!

- Normalnie byłbym szczęśliwy, mogąc to zrobić, ale teraz jest to niemożliwe.

- Nie żyją? - spytałem starając się, aby zabrzmiało to jak zawód, nie radość.

- Nie, choć życzylibyśmy sobie, żeby tak było. Do tej pory nie wiemy, co się stało. Pięciu naszych żołnierzy, wszyscy bardzo doświadczeni, było z nimi w zamkniętym pomieszczeniu. Wszyscy nie żyją, nie wiadomo dlaczego, a oni zwiali i ślad po nich zaginął.

- Tragiczne - westchnąłem machając ogonem. - Czy złapaliście ich powtórnie?

- Nie, i to jest najdziwniejsze, bo minęło już parę dni. Ale nie ma się czym przejmować. Posłaniec przyjdzie po ciebie, kiedy Rada się zacznie. Śmierć paskudom.

- Śmierć paskudom. Jeśli sam chcesz, spotkamy się na zebraniu. Cześć. Drzwi zamknęły się, a Bolivar-robot odezwał się:

- Gdzie złożyć bagaże, szlachetny Sleepery?

- Gdziekolwiek, metalowy cymbale - dodałem do oświadczenia kopniaka, którego zręcznie uniknął. - Nie zawracaj mi głowy.

Przespacerowałem się po pokoju, nucąc hymn i spraw­dzając ściany czujnikiem. W końcu otwarłem kombinezon i wyszedłem z niego dla rozprostowania kości.

- Możesz wyjść i pogimnastykować się - oznajmi­łem. - Nasze stworki są dość łatwowierne. W tym pomiesz­czeniu nie ma ani jednej pluskwy.

Bolivar opuścił powłokę robota i wykonał parę przysia­dów i skłonów, którym towarzyszyło skrzypienie kości.

- Po dłuższym czasie robi się tam ciasno - stwier­dza. - Co dalej?

- Dobre pytanie, ale nie przywodzi mi na myśl nic sensownego. Wiemy, że są żywi, zdrowi i sprawiają wrogowi kłopoty.

- Może zostawili dla nas jakąś wiadomość lub ślad.

- Można sprawdzić, ale nie sądzę. Wszystko to mogłoby być niebezpieczne dla nich. Otwórz flaszkę Środka Dopin­gującego i nalej mi szklaneczkę, o ile ją znajdziesz w tym śmietniku. Ja muszę trochę pomyśleć.

Rozmyślałem intensywnie, ale z nikłym rezultatem. Możliwe, że powodem była nieco przygnębiająca atmosfera pomieszczenia. Ściany były zgniłozielone. Obrusy na nich wiszące fioletowobordowe, a połowę pokoju wypełniał obrzydliwy śmierdzący basen jakiegoś szarego błota. Bolivar udał się na obchód reszty apartamentów, ale gdy toaleta omal go nie wciągnęła, a zawartość kuchni przyprawiła go o równie twarzową zieleń co ta na ścianie, siadł bez słowa i włączył telewizor. Większość programów okazała się niemożliwa do zrozumienia i obrzydliwa nad podziw.

Żaden z nas nie pomyślał, że telewizor może być tu komunikatorem, dopóki nie zadzwoniono i scena bombar­dowania bezbronnej planety znikła, ustępując miejsca fizjonomii GarBaja. Na szczęście refleks di Grizów działał. Bolivar przystanął za ekranem, a ja odwróciłem się dopiero po zapięciu kombinezonu.

- Przykro mi, że muszę ci przeszkodzić, Jeem, ale Rada zbiera się i chciałbym, abyś wzięła udział w obradach. Posłaniec wskaże ci drogę.

- Dobra, dobra - mruknąłem ku blednącemu odbior­nikowi, starając się wsadzić ręce we właściwe miejsca. Komunikator przy drzwiach wskazał gościa.

- Robot, zajmij się tym! Powiedz, że za chwilę będę gotowy i przynieś mój tren.

Gdy wyszliśmy, potwór przysłany po mnie wytrzeszczał z tuzin oczu na czułkach na nasz widok. Naprawdę wywarł na mnie wrażenie, jako że czułki miały z dobre trzy stopy.

- Pokazuj drogę - poleciłem słodko.

Ruszyłem jego śladem, moim zaś ruszył robot, trzymając końce mego przypiętego do ramion trenu. Ten wspaniały przyodziewek miał dobre trzy jardy długości. Został wymyś­lony w całości przeze mnie, głównie jako pretekst, aby stale mieć przy sobie Bolivara. Choć przyznaję, że względy psychologiczne też się liczyły. Była to wściekle błyszcząca purpura, ozdobiona tu i tam złotymi gwiazdami i srebrnymi kometami oraz różowym szlaczkiem. Na szczęście nie musiałem na to patrzeć, ale współczułem Bolivarowi - on nie miał innego wyjścia.

Rada z miejsca znalazła się pod wrażeniem mego wy­glądu, jeśli uznać ilość cmoknięć i pomruków za wyraz aprobaty. Przeszedłem pomieszczenie dwa razy wokoło, zanim usiadłem na wyznaczonym miejscu.

- Witamy cudowną Sleepery Jeem na naszej Radzie Wojennej - zamlaskał Gar-Baj. - Rzadko ta sala była tak zaszczycona cudowną obecnością. Jeśli wszyscy Gesh-tunken są podobni do tej przedstawicielki, to wygramy wojnę za pomocą samego morale!

- Film! Film dla wojska! - zagulgotało coś czarnego i galaretowego i pojawili się filmowcy.

- Pozwólmy żołnierzom cieszyć się wraz z nami wspaniałym widokiem naszego gościa. Nie mówiąc już o dodatkowych oddziałach, które niedługo zasilą nasze szeregi.

- Dobrze gada! Wspaniały pomysł!

Ze wszystkich stron rozległy się okrzyki aplauzu, przy akompaniamencie wymachiwania mackami, kleszczami, przyssawkami i innymi kończynami. Prawie straciłem ostatni posiłek, ale rozdziawiłem pysk na całą szerokość, aby pokazać, jak mi przyjemnie. Pojęcia nie mam, jak długo by to trwało, gdyby nie sekretarz, walący głośno stalowym młotkiem w mosiężny dzwon.

- Szanowni zebrani, mamy parę nie cierpiących zwłoki spraw. Czy możemy przejść do obrad?

Odpowiedzią były wściekłe krzyki dość obraźliwej treści... Sekretarzem wstrząsnęło, co było ciekawym widokiem, jako że z wyglądu przypominał żabę obrośniętą futrem, z mięsistym ogonem i czymś w rodzaju trąby na głowie. Należy jednak przyznać, że sprawnie przystąpił do rzeczy.

- Otwieram 4013 zebranie Rady Wojennej. Dziś na porządku dziennym są następujące sprawy: nowa organiza­cja wojsk desantowych, logistyczne plany inwazji, uspraw­nienie zaopatrzenia w środki bojowe oddziałów bombar­dujących i możliwości żywieniowe wysuniętych jednostek. Przed tym jednakże prosiłbym naszego nowego członka o parę słów, które będą transmitowane w naszych wieczor­nych wiadomościach. Prosimy, Sleepery Jeem.

Rozległa się salwa wrzasków - tym razem aplauzu i widowiskowego klepania górnymi kończynami, które wziąłem za oklaski. Skłoniłem się do kamery i zacząłem:

- Drodzy moi - mokrzy, śluzowaci, wyłupiastoocy - nie mogę wprost wyrazić, jaką przyjemność odczuwają moje dwa serca z powodu możliwości przebywania wśród was. Odkąd dowiedzieliśmy się, że są inni podobni do nas na świecie, nie mogliśmy się wprost doczekać spotkania z wami. Szczęśliwy traf sprawił, że jestem tu dziś i mogę wam powiedzieć, że jesteśmy z wami, zjednoczeni w wielkiej sprawie zniszczenia suchych w naszej galaktyce. Jesteśmy dumni z naszych bojowych umiejętności - wykopałem dziurę w mównicy, przy ogłuszającym aplauzie. - Chcemy je oddać do waszej dyspozycji. Tak jak nakazała nasza królowa Engela Rdenrundt.

Usiadłem wśród nie milknącej owacji, mając nadzieję, że się udało. Wydawało się, że nikt nie zwrócił specjalnej uwagi na ostatnie zdanie - co prawda był to daleki strzał, ale jeśli Angelina miała szansę obejrzenia mojego wy­stąpienia, to z pewnością rozpozna imię i nazwisko, pod którym spotkałem ją po raz pierwszy parę ładnych lat temu. To był daleki strzał, ale lepsze to niż nic.

Moje współpotwory nie były zbyt zadowolone z perspek­tywy zabrania się do roboty, ale sekretarz jakoś w końcu ich do tego zmusił. Zapamiętałem co ważniejsze kwestie ich planów, a będąc nowo przybyłym, nie wtrącałem się do ich ustalania. Odezwałem się tylko raz, spytany, ile wojsk możemy dostarczyć i podałem dane, które ponownie wprowadziły ich w euforię. Ciągnęło się to wszystko zdecydowanie zbyt długo i nie byłem osamotniony w głoś­nym okazywaniu swej radości, gdy sekretarz ogłosił koniec spotkania. Gar-Baj położył mi na ramionach coś, co mogę określić jako przyjacielską wypustkę.

- Dlaczego nie poszlibyśmy do mnie, słodka? Możemy się napić łyczek czy dwa wyciągu ze zgniłych jaj. Co ty na to?

- Cudownie, ale Sleepery jest śpiąca i musi odpocząć. Spotkamy się jutro i to koniecznie. Nie dzwoń do mnie, sama zrobię to z przyjemnością.

Ruszyłem z kopyta do kwatery, zanim zdążył odpowie­dzieć, i z robotem następującym mi na pięty, zatrzasnąłem drzwi szczęśliwy, że uciąłem prostackie zapędy tego trędo­watego durnia.

Zanim zdążyłem się odwrócić, ładunek miotacza wypalił dziurę obok mojej nogi, a ponury głos warknął mi do ucha:

- Rusz się, a następny ładunek wyląduje wprost na twoim przegniłym łbie.

8

- Jestem bezbronna! - wrzasnąłem, zastanawiając się, skąd ja znam ten głos.

Bolivar był szybszy. Gdy robot stanął, góra odskoczyła i ukazała się jego głowa.

- Cześć, James - zawołał radośnie. - Co się stało z twoim gardłem? Poza tym bądź łaskaw nie strzelać do tego obrzydlistwa. Wewnątrz jest twój własny stary.

Zaryzykowałem przesuniecie głowy i zobaczyłem Jamesa: z opuszczonym miotaczem i szczęką. Angelina, gustownie ubrana w futrzane bikini, wyszła z drugiego pokoju, wkładając do kabury swój miotacz.

- Wyłaź z tego natychmiast - poleciła. Bez wahania wyswobodziłem się z objęć plastiku, zanurzyć się w jej, co było zdecydowanie przyjemniejsze.

- Yum - westchnęła po długim a namiętnym pocałun­ku, przerwanym wyłącznie z braku tlenu. - Dawno cię nie widziałam.

- Ja ciebie też. Widzę, że dostałaś moją wiadomość.

- Kiedy ten stwór wymienił to imię, wiedziałam, że maczałeś w tym palce. Skąd miałam wiedzieć, że siedzisz wewnątrz? Dlatego zjawiliśmy się z bronią.

- Dobra, jesteście teraz tutaj i to się liczy - spojrzałem uważniej na futrzane szaty Jamesa. - Widzę, że macie tego samego krawca.

- Zabrali nasze rzeczy - chrapliwie oznajmił James.

- Czy ta szrama na twoim gardle ma cokolwiek wspól­nego ze sposobem, w jaki mówisz?

- Dostałem przy ucieczce od tego, który nam sprezen­tował obecne stroje.

- Bolivar, otwórz szampana z naszej apteczki, jeśliś łaskaw. Powinniśmy uczcić to zjednoczenie, a twoja matka, jak sądzę, będzie tak uprzejma i opowie nam, co się działo, odkąd ostatni raz ją widzieliśmy.

- Niewiele - oświadczyła machając zawartością kielisz­ka. - Połknął nas jeden z ich pancerników. Sądzę, że to widziałeś?

- Jeden z najgorszych momentów w moim życiu.

- Biedactwo. Jak możesz sobie wyobrazić, czuliśmy to samo. Strzelaliśmy ze wszystkich dział, ale hangar wyłożony był collaporium i niewiele to dało. Wstrzymaliśmy więc ogień czekając na obcych, ale to też nic nie dało. Strop się opuścił i zgruchotał statek. Musieliśmy wyjść i wtedy nas rozbroili. Przynajmniej tak im się wydawało. Przypo­mniałam sobie twój pobyt na Buradzie i numer z zatrutymi paznokciami - zrobiliśmy to samo. Walczyliśmy, dopóki nie skończyły się ładunki, potem zaciągnęli nas do więzienia czy izby tortur - nie byliśmy tam wystarczająco długo, aby się tego dowiedzieć. Załatwiliśmy strażników i poszliś­my sobie - tam było niezbyt przyjemnie.

- Cudownie, ale to było parę dni temu. Jak się wam powodziło od tego czasu?

- Bardzo dobrze, dziękuję - przy pomocy tych tu Cill Airne.

Machnęła ręką i pięciu mężczyzn wyskoczyło z sąsied­niego pomieszczenia wymachując bronią. Było to dość denerwujące, ale stałem spokojnie widząc, że na Angelinie nie wywarło to większego wrażenia. Mieli bladą cerę i długie czarne włosy, ich ubiór składał się zaś z fragmentów skór obcych, połączonych ze sobą drutem. Ich topory i miecze wyglądały dość prymitywnie, ale ostro i użytecznie.

- Estas gvanda plezvro renkonti vin - oświadczyłem, ale nie wykazali żadnych oznak zrozumienia. Spytałem więc Angelinę: - Jeśli nie znają esperanto, to jak się z nimi dogadałaś?

- Ich własnym językiem, nie jest trudny. Dpo gheobhai gaii dearmand taisco gach seoid - dodała.

Skinęli potakująco, schowali broń i wydali przenikliwy i przejmujący okrzyk wojenny.

- Chyba się lubicie - mruknąłem.

- Powiedziałam im, że jesteś moim mężem i że przybyłeś tu, aby zniszczyć naszych wspólnych wrogów i poprowadzić nas do zwycięstwa.

- Prawda - przytaknąłem potrząsając złączonymi dłońmi, na co odpowiedzieli nowym okrzykiem. - Bolivar, podaj no, chłopcze, coś konkretnego dla naszych sprzymie­rzeńców, a twoja mamusia będzie uprzejma powiedzieć mi, co tu się, u diabła, wyprawia.

- Nie jestem pewna szczegółów - oznajmiła upijając szampana. - Nie znam zbyt dobrze ich języka i całej reszty. Wydają się oryginalnymi mieszkańcami tej planety lub jej pierwszymi kolonistami, najwyraźniej następna zapomniana kolonia, bo bez wątpienia są ludźmi. Nieźle im się działo, dopóki nie przybyli obcy - obustronna nienawiść od pierwszego wejrzenia. Walczyli z nimi od początku i robią to nadal. Obcy zrobili, co mogli, aby ich wykluczyć, niszcząc powierzchnię planety i pokrywając ją stalą. Nie poskutkowało. Ludzie spenetrowali ich budowle i dotąd żyją w fundamentach, pustych pomieszczeniach i podwójnych ścianach.

- Stalowe Szczury! - ucieszyłem się. - Moja sympatia do nich wzrasta coraz bardziej.

- Wiedziałam, ze tak będzie. Po ucieczce z tego pomie­szczenia, o którym ci mówiłam, biegliśmy korytarzem, nie bardzo wiedząc dokąd, gdy otworzyły się drzwi w podłodze i oni wyskoczyli machając rękami, abyśmy szli za nimi. Wtedy właśnie napatoczył się strażnik, którego James załatwił. Cill Airne docenili to w pełni wyprawiając go na nasze ubrania. To wszystko, co się wydarzyło. Odtąd ukrywaliśmy się razem z nimi, a w wolnych chwilach planowaliśmy porwanie jednego ze statków i uwolnienie admirałów.

- Wiesz, gdzie są?

- Oczywiście. Niedaleko stąd.

- Potrzebujemy planu, a ja potrzebuję porządnego odpoczynku. Proponuję się przespać, a do bitwy przystąpić rano.

- Nie ma na to czasu, a poza tym wiem, co ci się widzi w tym twoim robaczywym umyśle. Idziemy się bić!

- Zgoda - westchnąłem. - Co dalej?

Zdecydowano za nas, gdyż drzwi otwarły się gwałtownie i do środka wpadł mój rozamorowany Gar-Baj. Musiał być nastawiony kochliwie, jeśli u nich różowa koszulka oznaczała to samo co u nas, i dlatego miał zdrowo stępiony refleks.

- Jeem, kochanie... dlaczego stoisz bez ruchu? Aw-wrrruk! - to ostatnie dodał, gdy trafił go pierwszy topór.

Nastąpiła krótka walka, którą rzecz jasna przegrał, ale za późno; gdy się zaczęła, nie był w całości w pokoju. Jego ogon skorzystał z tego, bez wątpienia obdarzony swoim własnym rozumem, gdy jeden z ciosów go odrąbał. Bez­czelne stworzenie ruszyło z kopyta wzdłuż korytarza.

- Lepiej wykonajmy odwrót - oświadczyłem.

- Do tunelu - zarządziła Angelina.

- Zmieszczę się w tym kombinezonie?

- Nie.

- To powstrzymajcie się z odwrotem - stwierdziłem, myśląc głęboko. - Mam nadzieję, Angelino, że znasz drogę w tym labiryncie?

- Znam.

- Ślicznie. Bolivar, masz okazję rozprostować nogi. Wyłaź z robota i objaśnij matce zasady poruszania tą konserwą. Obaj pójdziecie razem z nimi, spotkamy się gdziekolwiek. James, uzgodnij to z matką.

- Co za przewidywanie - mruknęła Angelina. - Nogi mnie bolą już od paru dni. James, spotkamy się w przejściowej rotundzie. Aha, i najlepiej wytnijcie z tego tu trochę mięsa, tym bardziej że na obiad przyjdzie paru gości.

Że co? - zdziwiłem się.

Admirałowie. Z całym arsenałem, jaki sprowadziłeś tutaj, spokojnie możemy ich uwolnić, a nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy być potem głodni.

Zrozumienie było całkowite i błyskawiczne, co w rodzinie Di Griz jest regułą, a tubylcy musieli się tego dawno uczyć, prowadząc nieustającą wojnę. Maty podłogowe zsunięto odkrywając następne klapy w podłodze. Moja opinia o przeciwnikach spadła o kilka stopni - nie byli zbyt dobrzy, skoro pozwalali, aby takie rzeczy działy się pod ich nosem czy wypustką węchową, czort wie, jak to się nazywa. Bolivar i James poszli razem z naszymi sprzymierzeńcami wśród głośnych okrzyków wojennych.

- Scadan! Scadan! - (cokolwiek to znaczy).

- Faktycznie trochę tu ciasno - Angelina wsunęła się wnętrza robota. - Mamy możliwość porozumiewania przez kierunkowy obwód?

- Mamy - kanał trzynasty, przełącznik obok prawej dłoni.

- Mam - oznajmiła, po czym jej głos zabrzmiał w moim uchu: - Prowadź. Jak będzie potrzeba, powiem ci, gdzie masz iść.

Wymaszerowałem na korytarz z robotem najeżdżającym mi na ogon, zamykając drzwi potężnym kopniakiem, póki nie wklinowały się w metalowe framugi. Zawsze to trochę opóźni pościg.

Ruszyliśmy przed siebie.

Była to długa i prawdę powiedziawszy, nużąca podróż. Obcy nie byli zbyt dobrymi architektami. Budowle prze­platały się ze sobą, zupełnie jakby dobudowywano nowe, nie patrząc na poprzednie. Przed chwilą byliśmy w opusz­czonym i przerdzewiałym korytarzu, a zaraz potem prze­cięliśmy wznoszące się metalowe pole, lśniące od świeżości. Niektóre korytarze były najwyraźniej używane jako odpływniki - pokonywaliśmy je biegnąc. Mijaliśmy magazy­ny, fabryki i lokale, których zastosowania nie podejmowa­łem się zgadnąć. W jednej z fabryk pracowały stwory przypominające rozkładające się aligatory - coś z tysiąc tych przyjemniaczków zajmowało się nitowaniem blach. Wszędzie, ilekroć się pojawiliśmy, potwory pozdrawiały nas w esperanto i za każdym razem witały wielką owacją. Pięknie - kląłem pod nosem odmachując pozdrowienia.

- Zaczyna mnie to męczyć - zwierzyłem się Angelinie.

- Odwagi, już prawie jesteśmy. Jeszcze z trzy mile.

W końcu przed nami pojawiła się zamknięta i odrutowana na szczycie brama, pilnowana przez stwory, mające coś, co wyglądało na samopały laserowe sprzed paru stuleci. Oczywiście na mój widok podniosły ogłuszającą wrzawę.

- Jeem, Jeem! Niech żyje Geshtunken! Witamy! - krzy­czały. Uniosłem łapy i poczekałem, aż się uspokoją.

- Dziękuję! - wrzasnąłem. - To wielka przyjemność służyć z kimś takim jak wy, dzieci zakazanego świata pod rozkładającym się słońcem. - Wrzawa dowodziła, że dzieci są zachwycone i domagają się więcej. – Podczas mego tu pobytu widziałem stworzenia, które pełzają, skaczą i chodzą, ale muszę przyznać, że jesteście najlepsi z nich wszystkich. My na Geshtunken widzieliśmy tylko kilku blado-suchych, których zabiliśmy od ręki. Rozumiem, że macie tu ich cały ładunek. Czy to prawda?

- W samej rzeczy, Jeem - odparł jeden. Teraz dopiero zauważyłem, że ma złotą kometę po bokach kasku, co bez wątpienia oznaczać miało jakąś tam rangę.

- Wspaniała nowina - oznajmiłem. - Są tutaj?

-Są.

- Nie macie jakiegoś, który nie jest niezbędny, aby można go było rozerwać lub zjeść?

- Gdyby to ode mnie zależało, dałbym któregoś komuś tak znanemu jak ty, ale niestety, wszyscy są potrzebni w celach wywiadowczych. Poza tym lista ochotników do uśmiercania jest już pełna - same szarże.

- Bardzo źle. Jest jakaś szansa, abym mógł ich obejrzeć?

- Nikt nie może tam wejść bez upoważnienia, ale przesuń oko albo dwa między kratami, to obejrzysz ich wszystkich.

Jedno oko miałem na szypułce - była w nim kamera tv. Zrobiłem, jak mi powiedział, dostrajając jednocześnie ostrość. Oni, czyli obiekty mego zainteresowania, leżeli na dziedzińcu lub gadali w małych grupach - brudni, obroś­nięci, w strzępach mundurów. Mogli być admirałami, ale i tak zrobiło mi się ich żal - nawet admirałowie byli kiedyś ludźmi.

- Serdeczne dzięki - odparłem chowając szypułkę. - Będę o tobie pamiętał w moim wystąpieniu na Radzie Wojennej.

Pomachałem odchodząc, oni pomachali do mnie i zrobiło się nagle sielsko - jakby eksplodowała kolonia ośmiornic.

- Jestem załamany - zwierzyłem się żonie. - Jeśli jest tu niższy poziom, to dostaniemy się do nich od dołu.

- Geniuszu, nie przejmuj się, tak się do nich nie dostaniemy.

- Geniuszu - powiedziałem, kładąc z uczuciem łapę na obudowie. - Tak właśnie zrobimy, i coś mi się zdaje, że przed nami są schody, ale skąd będziemy wiedzieć, kiedy staniemy we właściwym miejscu?

- Stąd, że zostawiłam tam nadajnik ultradźwiękowy, gdy wygłaszałeś swoje polityczne przemówienie do tych robali.

- Oczywiście, gdyby był to ktoś inny, zapadłbym się pod ziemię ze wstydu, a tak mogę pogratulować sobie, mając taką żonę.

- Następnym razem postaraj się, aby to nie brzmiało tak dumnie. Zupełnie jakby... było twoją zasługą.

- Spokojnie, zaczynasz być przewrażliwiona.

Zjechaliśmy pokrytą śluzem i śmieciami klatką schodową w całkowitą ciemność. Angelina włączyła reflektory i ujrze­liśmy przed sobą metalowe drzwi.

- Spalić je? - spytała, wysuwając się z obudowy.

- Nie - zrobiłem się podejrzliwy. - Spróbuj swoich detektorów i zobaczymy, czy za tym metalem toczy się jakieś elektroniczne życie.

- Aktywnie - oświadczyła po chwili - co najmniej tuzin alarmów. Zneutralizować?

- Szkoda wysiłku - sprawdź tę ścianę. Powinna być czysta. Była. Toteż przeszliśmy przez nią. Ci obcy byli faktycznie naiwni. Znaleźliśmy się w magazynie, z którego przeszliśmy do pomieszczenia, które miały chronić owe drzwi. Operacja prosta nawet dla początkującego włamywacza - znowu straciłem trochę wiarę w inteligencję przeciwnika.

- Więc dlatego nie chcieli, aby ktoś się tu dostał - westchnęła Angelina, omiatając salę reflektorem.

- Miejski skarbiec - mruknąłem - musimy tu wpaść przy okazji.

Góry monet piętrzyły się ze wszystkich stron, złoto, platynowe sztaby jako przerywnik, do tego szlifowane diamenty i inne kamienie. Wystarczająca ilość, aby zbudować z nich bank, a co dopiero otworzyć jakiś. Zaczynałem odczuwać kompleks mniejszości - w życiu nie widziałem tyle gotówki, nie mówiąc o jej kradzieży i w dodatku nikt tego nie pilnował. Kopnąłem w najbliższą stertę - posypał się deszcz monet.

- Wiem, że to ci pomogło - łagodnie powiedziała Angelina. - Ale powinniśmy chyba zająć się pracą.

- Oczywiście - zgodziłem się z nią. Przeszliśmy przez skarbiec, przebiliśmy się przez parę następnych ścian i drzwi, osiągając w końcu miejsce, nad którym był nadajnik.

- Brama powinna być tutaj - mruknąłem mierząc krokami odległość. - Tu były jakieś śmieci, więc zaczynając stąd, będziemy osłonięci w razie czego. Świder udarowy gotów?

- Warczy i brzęczy.

- No to zaczynamy.

Ramię ze świdrem wysunęło się w górę i zagłębiło w zardzewiały metal. Angelina wyłączyła reflektor, a gdy wyjęła świder, z góry spłynął promień światła słonecznego. Czekaliśmy w napięciu, ale nie było żadnego alarmu.

- Czekaj, wysunę kamerę.

Wspiąłem się na palce i czubek ogona, aż udało mi się wysunąć oko z kamerą przez otwór. Okręciłem je o trzysta sześćdziesiąt stopni i schowałem.

- Wspaniale. Śmiecie naokoło, nikogo w pobliżu, żadnej straży w zasięgu wzroku. Podaj mi dezintegrator.

Wylazłem z kombinezonu, wspiąłem się na jego barki, skąd z łatwością mogłem sięgnąć sufitu i zabrałem się do roboty. To bardzo przyjemne narzędzie ten dezintegrator, cechuje go możliwość niwelacji wiązań międzycząsteczkowych, co prowadzi do zamiany praktycznie każdego materiału w szary pyłek. Wyciąłem spory otwór, starając się nie kichnąć w tumanie pyłu, po czym podałem wycięty dysk Angelinie i wystawiłem głowę przez otwór na zewnątrz. Wszystko zgodnie z planem - nikt na mnie nie patrzył, niedaleko zaś siedział admirał ze szklanym okiem. Obraz nędzy i rozpaczy. Wysunąłem się jeszcze kawałek.

- Psst, admirale - syknąłem.

Odwrócił się, a jego zdrowe oko rozszerzyło się ze zdumienia.

- Proszę głośno nie mówić, jestem tu, aby was urato­wać. Jasne? Proszę tylko skinąć głową.

Tyle o dzielnym admirale - nie dość, że nie skinął głową, to w dodatku skoczył na równe nogi i wrzasnął ile sił w płucach:

- Straż! Pomocy! Jesteśmy uwalniani!!!

Nie oczekiwałem zbytniej wdzięczności, szczególnie od wyższego oficera, ale to było doprawdy zaskakujące. Przelecieć tysiące lat świetlnych, pokonując niebezpieczeń­stwa i wrogów zbyt licznych, aby ich wymieniać, ścierpieć lubieżne zapędy Gar-Baja, i teraz ratować bandę starych ramoli tylko po to, aby oni, ledwie się o tym dowiedziawszy, starali się oddać człowieka w łapy wroga. Za dużo tego dobrego jak na mnie!

Nie żebym wiele więcej oczekiwał, ale zawsze to przykre, gdy się człowiek utwierdza w pesymizmie. Miałem w dłoni pistolet igłowy, oczekując problemów ze strony strażników, spodziewając się lekkich także ze strony więźniów. Prze­stawiłem broń z trucizny na sen, co było sporym wysiłkiem z mojej strony i wsadziłem trepowi stalową igłę w kark. Osunął się, malowniczo wyciągając ku mnie ramiona, jakby w ostatnim wysiłku chciał złapać swego oswobodziciela. Brr! Zamarłem, widząc, co znajduje się na jego nadgarstkach.

- Co się dzieje? - zaszeptała z dołu Angelina.

- Nic dobrego - odszepnąłem. - Całkowita cisza.

Wolno wycofałem się tak, że tylko oczy pozostały w otworze otoczonym połamanymi meblami, różnymi opakowaniami i innym śmieciem, zastanawiając się, czy straż coś usłyszała i obserwując zbliżających się paru dziadków przyglądających się leżącemu kumplowi.

- Co mu się stało? - spytał jeden głos. - Słyszałeś, co on krzyczał?

- Nie bardzo, wyłączyłem wzmacniacz, aby oszczędzać akumulator. Coś jakby Sfton Gnory, Łesemy Oknaronliami.

- To bez sensu. Może krzyczał coś w ojczystym języku?

- Chyba nie. Stary Schimrasch pochodzi z Deshnik, a to nic po ichniemu nie znaczy.

- Przewrócę go na plecy i zobaczę, czy jeszcze oddycha.

Zrobili to i skinąłem zadowolony głową widząc, jak igła wypada z karku. Dowody zostały usunięte, a zatem miałem parę godzin spokoju, zanim stary dojdzie do siebie i rozpowie, co mu się przytrafiło. A to było wszystko, czego potrzebowałem - plan rodził się już w mojej głowie.

Pochyliłem się, biorąc podany Angelinie przed chwilą stalowy dysk, przesmarowałem brzegi lepikiem trzymającym mocniej niż cement i wtłoczyłem go z powrotem na miejsce. Trzasnęło, gdy klej łączył się z otoczeniem i po chwili podłoga na górze i sufit na dole były równie nierozerwalną całością, jak przed rozpoczęciem moich ćwiczeń. Zlazłem na dół i westchnąłem ciężko.

- Angelino, bądź tak dobra, zapal jakieś światło i ot­wórz butelkę, najlepiej whisky, jeśli jest w apteczce.

Światło rozbłysło i rozległ się dźwięk przestawianych butelek, po czym cierpliwa Angelina poczekała, aż odejmę pustą szklaneczkę od ust.

- Nie sądzisz, że już najwyższa pora, abyś wtajemniczył swą kochającą żonę w to, co się tam wyprawia?

- Wybacz mi, światło mego życia, ale właśnie przeżyłem szok. Gdy chciałem porozumieć się z najbliższym ad­mirałem - uśmiechnąłem się słabo - zerknął na mnie i poleciał po straż. Zastrzeliłem go.

- Jeden mniej do uratowania - stwierdziła z sa­tysfakcją.

- Nie całkiem, uśpiłem go. Nikt dokładnie nie usłyszał, co wołał, toteż wymknąłem się chyłkiem i zatkałem otwór, ale nie to mnie zmartwiło.

- Wiem, że nie jesteś pijany, ale nie mówisz zbyt rozsądnie.

- Przepraszam, ale to ten admirał. Gdy upadł, zo­baczyłem jego ręce, wokół nadgarstków miał ślady jakby sznurów.

- I co? - Była zaskoczona, po czym nagle zbladła. - Nie, to nie może być to!

Przytaknąłem powoli stwierdzając, że nie mogę się uśmiechnąć.

- Szarzy, ich rękodzieło rozpoznam zawsze i wszędzie.

Szarzy ludzie - samo myślenie o nich powodowało, że coś zimnego lało mi się po plecach. Jestem dość odważny i wytrzymały na zagrożenia stwarzane przez życie co do kwestii fizycznych, lecz podobnie jak większość ludzi, bezpośrednie ataki na szare komórki przyjmuję dość niechętnie. Umysł nie ma żadnej obrony, gdy impulsy płynące z ciała zostaną odłączone. Wystarczy królikowi doświadczalnemu wszczepić elektrodę w ośrodek rozkoszy i trzymać włączony prąd, a zwierzę - czy z głodu, czy z pragnienia - umrze szczęśliwe.

Parę ładnych lat temu, gdy zajmowałem się kwestią międzyplanetarnych inwazji, miałem wątpliwy zaszczyt wystąpić w roli królika doświadczalnego. Zostałem schwy­tany, potem zresztą uwolniony, ale tymczasem widziałem, jak odrąbano mi dłonie w przegubach. Straciłem przytom­ność, a gdy ją odzyskałem, zobaczyłem, że przyszyto mi obie dłonie. Szramy były akurat dokładnie takie same, jakie dostrzegłem na rękach owego admirała.

Tyle że nikt nigdy nie odciął mi dłoni - scena ta została umieszczona bezpośrednio w moim umyśle. Jednak dla mnie to się zdarzyło i było jedną z najgorszych rzeczy, jakie przytrafiły mi się w życiu.

- Oni muszą tu być - stwierdziłem. - Współpracują z obcymi. Nic dziwnego, że admirałowie nie dość, że mówią wszystko, o co ich się pyta, to jeszcze wykazują inicjatywę we współpracy. Przez prawie całe życie prze­bywali w świecie głupoty i rozkazów doprowadzonych do absurdu. Są idealnym celem dla kuracji, jaką im zaaplikowano.

- Musisz mieć rację - tylko jak to możliwe? Obcy nienawidzą wszystkich ludzi bez wyjątków, nie współ­pracowaliby z żadnym z nich. Szarzy są obrzydliwi, ale są ludźmi.

Ledwie to powiedziała, a rozwiązanie pojawiło się przed moimi oczami jasne i czyste. Uśmiechnąłem się, łapiąc ją w ramiona i całując, co podobało się nam obojgu. Od­sunąłem ją później na długość ramienia, gdyż zbytnia jej bliskość zawsze powodowała dziwny zwrot w moim umyśle.

- Posłuchaj, kotku. Sądzę, że widzę rozwiązanie tego bałaganu. Detale nie są zbyt ważne, ale wiem, co trzeba zrobić. Możesz tu sprowadzić chłopców i parunastu Cill Airne, po czym przebić się przez podłogę, zlikwidować straże, uśpić admirałów i wynieść ich w pobliże kosmodromu?

- Mogę się postarać, ale to nie będzie łatwe. Jak się stąd wydostaniemy?

- Tym ja się zajmę. Jeśli dokładnie wszędzie będzie zamieszanie i nikt nie będzie wiedział, co się dzieje, kogo gonić, a kogo słuchać - czy to nie pomoże?

- Z pewnością uprości sprawę. Co zamierzasz?

- Gdybym ci powiedział, mogłabyś uznać to za zbyt niebezpieczne i przekonać mnie, że tak jest. Powiedzmy, że to musi zostać zrobione, a ja jestem jedynym, który może się tym zająć. Idź po aliantów, a ja włażę w kombinezon. Jak zacznie się ogólny bajzel - ruszaj. Wrócę do mojej kwatery tak szybko, jak będę mógł. Niech czeka tam na mnie przewodnik. Tylko upewnij się, czy będzie wiedział, na co czeka i żeby sterczał tam nie dłużej niż godzinę od rozpoczęcia zamieszania. Powinienem być tam grubo wcześ­niej, ale jeśliby coś się skomplikowało, to niech się zgłosi do ciebie. Wiesz, że umiem się o siebie troszczyć, a nie możemy wszystkiego zarywać dla jednej osoby. Gdy on wróci, ze mną czy beze mnie - ruszajcie na kosmodrom, złapcie statek, co nie powinno być zbyt trudne, jeśli uda się to, co planuję, wyrywajcie stąd na pełnym ciągu.

- Czekam na ciebie - ucałowała mnie, ale nie wy­glądała na zbyt szczęśliwą. - Nie powiesz mi, co chcesz zrobić?

- Masz na mnie destrukcyjny wpływ, mógłbym się rozmyślić, tym bardziej że samemu mi się to niezbyt podoba. Muszę zrobić trzy rzeczy: znaleźć szarych, oddać ich naszym przyjaciołom i wydostać się z tego.

- Dokonasz tego, tylko uważaj, żebyś gdzieś nie prze­dobrzył, szczególnie na końcu.

Przebraliśmy się w kombinezony i wsparci na duchu wymianą poglądów, podążyliśmy każde w swoją stronę. Sądziłem, że znam drogę, ale okazało się to całkowitym złudzeniem. Idąc gdzieś na skróty, wlazłem na jakąś przerdzewiałą płytę i znalazłem się w podskórnym bagnie, z którego wylazłem z wielkim trudem, znajdując przejście za jakąś stalową przegrodą. Utorowałem sobie drogę, wypuszczając spod ogona granat, który przymocowałem do przeszkody celnym ruchem ogona, po czym przedo­stałem się przez dymiący otwór na światło dzienne. Zaraz ujrzałem oficera z patrolem potworków zbliżającego się, aby sprawdzić co to za hałasy.

- Pomocy! - jęknąłem, chwiejąc się na nogach. Na szczęście oficer był także wielbicielem popołudnio­wych audycji tv.

- Słodka Sleepery, co się stało? - wrzasnął uczuciowo, pokazując jakieś pięć tysięcy zepsutych zębów i jard albo dwa różowego gardła.

- Zdrada! - wrzasnąłem jeszcze głośniej. - Wyślij wiadomość do swego dowódcy, aby zwołał nadzwyczajne posiedzenie Rady Wojennej. I zabierz mnie stąd natych­miast.

Zajął się wszystkim równocześnie. Złapali mnie w pięć­dziesiąt macek, czułków, łap i innych podobnych odnóży i pognali niosąc w objęciach. Ułatwiało to podróż, a poza tym był to mile widziany odpoczynek, toteż nie pro­testowałem. W końcu postawili mnie na podłodze przed salą Rady.

- Jesteście wspaniali - oznajmiłem im. - Nigdy was nie zapomnę.

Odpowiedzią był zgodny wrzask radości i mniej zgodne tupanie. Pogalopowałem do środka wrzeszcząc na całe gardło.

- Zdrada! Oszustwo! Fałsz!

- Zajmij swoje miejsce i wyjaśnij sprawę we właściwy sposób, gdy posiedzenie zostanie należycie otwarte - prze­rwał mi sekretarz.

Na szczęście stwór przypominający różowego wieloryba w ostatnim stadium owrzodzenia był bardziej współczujący.

- Wyglądasz na wzburzoną, droga Jeem. Słyszeliśmy, że coś dziwnego stało się w twojej kwaterze, ale wszystko, co znaleźliśmy z szacownego Gar-Baja, to jego ogon, który nie był w stanie wiele nam powiedzieć. Mogłabyś to wyjaśnić?

- Mogę i wyjaśnię, jeżeli tylko sekretarz da mi dojść do głosu.

- Och, załatwmy to wreszcie - sapnął ten ostatni ze zniechęceniem, z każdą chwilą wyglądając na coraz bardziej zdenerwowaną żabę. - Spotkanie zwołane przez Sleepery Jeem, która ma głos w jakiejś nader istotnej sprawie.

- Najpierw muszę wyjaśnić, że my, Geshtunken, mamy parę możliwości, nie wspominając o nadzwyczajnym seksapilu - zwróciłem się do słuchającej Rady, która oświadczenie to przyjęła owacją gwizdów i mlaśnięć. - Dziękuję. Do rzeczy: mój zmysł węchu naprowadził mnie na to, że coś tu jest nie tak. Wąchałam na prawo i lewo i w końcu wywąchałem ludzi!

Poprzez okrzyki zgrozy i oburzenia usłyszałem:

- Cill Airne!

Skwitowałem to lekceważącym machnięciem:

- Nie Cill Airne, tych wyczułem od razu, to są myszy, którymi zajmują się oddziały pomocnicze. Mam na myśli to, że ludzie są tutaj, wśród nas! Zostaliśmy spenet­rowani!

Wstrząsnęło nimi lepiej, niż się spodziewałem. Poczeka­łem spokojnie, aż uniesienie minie, po czym uniosłem łapy prosząc o ciszę. Miałem ją prawie natychmiast. Każde oko - czerwone, zielone, białe, normalne czy na wypust­kach, duże, małe czy wyłupiaste, wpatrywało się we mnie.

- Tak, ludzie są wśród nas i robią wszystko, aby przeszkodzić nam w świętej misji. Mam zamiar pokazać wam jednego i to natychmiast!

Serwomechanizmy cichutko zabrzęczały, gdy skoczyłem z przysiadu, lecąc około dwudziestu jardów niezłym stylem i lądując, z dużym trzaskiem rozbijanych mebli i szarpnięciem amortyzatorów na stole prezydialnym. Ledwie wylądowałem, a już trzymałem w łapie wyrywającego się i wrzeszczącego sekretarza, wymachując nim nad głową.

- Zgłupiałeś!? Puszczaj mnie natychmiast! Nie jestem bardziej człowiekiem niż ty!

To mnie do reszty przekonało - jak dotąd były to jedynie przypuszczenia. Oni tu byli - tego już byłem pewny, a jedynym stworzeniem o czterech kończynach poza mną był on. Był ponadto w stanie wpływać na różnorodne decyzje i miał dojście do wszystkich informacji. Poza tym był jedynym pedantem postępującym według zwyczajów urzędniczych w tym całym towarzystwie. Rycząc z radości wbiłem mu pazury drugiej łapy w gardło.

Trysnęło jakąś ciemną cieczą, sekretarz zaś zaczął ryczeć jak zarzynane prosię.

Omal nie przerwałem jatki, takie to było realistyczne. Nie miałem jednak wyboru, i tak omal nie urwałem łba sekretarzowi na oczach całej Rady. Jeśli była to pomyłka, to nie mogłem liczyć na wdzięczność, pozostawało więc tylko jedno. Urwać mu ten łeb do końca.

Nastąpiła ogólna cisza, gdy głowa sekretarza poturlała się po podłodze, po czym zewsząd rozległy się westchnienia.

Wewnątrz odgłowionego korpusu znajdowała się druga głowa.

Blada i wykrzywiona wściekle twarz człowieka!

Rada wychodziła z szoku, ale on w nim już nie był - wyciągnął zza pazuchy broń, czekałem właśnie na coś takiego. Wydaje mi się, że trochę mu nadwerężyłem ścięgna. Nie byłem tak szybki, gdy złapał mikrofon wykrzykując coś w obcym języku. Nie byłem, bo właśnie chciałem, aby to zrobił. Dałem mu wystarczająco dużo czasu, aby zdołał podnieść alarm, po czym odebrałem mu mikrofon. Kopnął mnie złośliwie w brzuch, co spowodowało, że go puściłem i zwinięty wpół na podłodze patrzyłem, jak znika w zamas­kowanych w podłodze drzwiach.

- Nie przejmujcie się mną! - jęknąłem opędzając się od prób pomocy. - I tak zaraz umrę. Pomścijcie mnie!

Ogłoście alarm i złapcie go i resztę! Nie pozwólcie nikomu uciec.

Zrobili grzecznie, co kazałem, i to tak energicznie, że musiałem odturlać się pod ścianę, aby mnie nie stra­towali. Pozwijałem się w agonii na użytek spóźnialskich, po czym znieruchomiałem i zerknąłem na świat przez na wpół przymknięte oko. Pusto - wszyscy pognali łapać, co się dało.

Zerwałem się na równe nogi i ruszyłem śladem sekretarza.

Profilaktycznie w czasie szamotaniny przypiąłem mu do futra generator neutrino. Neutrino jako takie ma minimalne problemy przy przenikaniu przez całą planetę. Metal tego miasta był dla niego przeszkodą, o której nie warto w ogóle wspominać. Nie warto też wspominać, że miałem wy­krywacz w kombinezonie. Zawsze mówiłem: nie ma to jak szeroko rozwinięta profilaktyka.

Fosforyzująca igła wskazywała drogę. Byłem mocno ciekaw, co oni tu robią i miałem nadzieję, że zdołam coś wymyślić, aby dowiedzieć się, gdzie jest ich planeta. Imć sekretarz był moim przewodnikiem.

Gdy zobaczyłem z przodu światło, zwolniłem, po czym dyskretnie wyjrzałem zza muru. Olbrzymia jaskinia wypeł­niona była w całości korpusem ich statku, do którego ze wszystkich stron zbiegali się współplemieńcy mojego prze­wodnika. Niektórzy w kombinezonach, inni w ich frag­mentach lub normalnych strojach. Szczury opuszczają tonący okręt. Zamieszanie na planecie musiało sięgnąć szczytu, czyli wszystko przebiegało zgodnie z planem.

Przyznaję, że mnie zaskoczyli. Liczyłem na odkrycie ich kryjówki, a nie statku, i to w sytuacji, w której wykonywali odwrót strategiczny na pełną skalę. Istniały rzecz jasna sposoby i sposobiki, aby ich wyśledzić - wystarczyło przyczepić im do burty urządzenie w stylu kosmicznej pluskwy, tyle że akurat nie miałem żadnego – najlżejsze ważyło dziewięćdziesiąt kilogramów i miało objętość dziesięciolitrowego wiadra. Okazja była zbyt dobra, aby ją przegapić, ale zanim zdołałem pomyśleć, co by tu zrobić, na łeb spadła mi metalowa sieć, a od tych przyjemniaczków aż się zaroiło.

Dawałem sobie wcale dobrze radę mimo sieci, zdaje się, że dwóch czy trzech z nich nigdy już nikomu nie zrobi przykrości, gdy któryś przyłożył mi całkiem porządnie metalową sztabą w ucho. Nie zdołałem się uchylić i po­czułem, jak głowa kombinezonu idzie w drzazgi.

Moja zresztą też - tylko chwilę później.

10

Obudziłem się z uczuciem duszności, spowity w coś nie­ustępliwego i w dodatku ślepy. Na dokładkę z największym bólem głowy, który potęgował sam siebie w postępie geometrycznym, aż mi się od tych doznań nieco we łbie rozjaśniło. Kawałek po kawałku opanowałem panikę i za­cząłem analizować sytuację. Okazało się, że nikt mnie w nic nie owinął, tylko jakiś fragment wyściółki kombinezonu zwisał zaklejając mi twarz.

Gdy spokojnie przesunąłem głowę w bok, mogłem oddychać zupełnie swobodnie. W końcu poprzez falę bólu zaczęła wracać mi pamięć. Szarzy! Złapali mnie w sieć, przyłożyli po łbie, po czym zapadła ciemność. Co dalej? Dokąd mnie zabrali? Gdy doszedłem do tego miejsca, zaczęła wracać zdolność logicznego i praktycznego myś­lenia. Ciągle byłem w kombinezonie. Moje ręce były uwięzione w kończynach przebrania, ale zdołałem, delikat­nie i powolutku, oswobodzić prawą, mając przy tym wrażenie, że pęknie mi czaszka. Odsunąłem zawadzający fragment plastiku i stwierdziłem, że głowę mam w szyi kombinezonu. Dalsze spazmatyczne ruchy przybliżyły mnie do zestawu optycznego: dojrzałem metalową podłogę. Próby poruszenia drugim ramieniem i nogami zakończyły się fiaskiem. Wszystko to było deprymujące, a w dodatku chciało mi się pić i wciąż bolała mnie głowa. Jakiś szósty zmysł kazał mi kiedyś zamontować w kombinezonie dodat­kowy zbiorniczek obok pojemnika na wodę.

Znalazłem rurkę doprowadzającą, napiłem się wody, po czym przełączyłem mały za worek, zmieniając płyn na życiodajną stuprocentową whisky. Obudziła mnie wystar­czająco szybko i choć nie zlikwidowała bólu głowy, to jednak pozwoliła mi jakoś do niego przywyknąć. Zająłem się kamerą i po długich staraniach wysunąłem wypustkę, obracając ją o trzysta sześćdziesiąt stopni.

Interesujące. Nie mogłem się ruszyć, gdyż ciężkie łań­cuchy przymocowywały mnie do podłogi, przytwierdzone do niej tak solidnie, że nie było co marzyć o ich wyrwaniu. Pomieszczenie było niewielkie i idealnie pozbawione czego­kolwiek, z tym że sufit był lekko półkolisty. To mi coś przypominało.

Okręt! Byłem w kosmolocie, który widziałem, zanim zgasili mi światło. Ich okręt i do tego będący w ruchu. Cel tej podróży był oczywisty, ale nie miałem najmniejszej ochoty poddać się pesymizmowi akurat teraz. Były waż­niejsze sprawy: na przykład, dlaczego zamknęli mnie w kombinezonie?

- Dlatego, durniu, że nie wiedzieli o tym - oznajmiłem na głos, żałując tego prawie natychmiast, bo we łbie zahuczało mi jak w studni.

Tak właśnie musiało być. Przebranie było dobre i pomyś­lane tak, aby wytrzymać bliższe oględziny. Zaatakowali mnie i pokonali błyskawicznie, a nie mieli podstaw, by przypuszczać, że jestem kimkolwiek innym, niż wyglądam. Musieli się zresztą trochę śpieszyć, o czym dobitnie świad­czył sposób zamocowania łańcuchów. Nie wydaje mi się, żeby mieli ochotę wpaść w łapy obcych, mających sadystyczno-spożywcze inklinacje co do nich. Zapakowali mnie na pokład w celu przyszłego śledztwa i ruszyli w drogę.

To już było znacznie lepsze. Nie tracąc czasu zabrałem się do wyczołgiwania na świeże powietrze. Nie było to proste, ale w końcu udało mi się wydostać przez częściowo otwarte wyjście. Poczułem się znacznie lepiej, a samopo­czucie wróciło prawie do normy, gdy wydobyłem pistolet igłowy. Poprzez płytę pokładu czułem leciutkie drżenie: bez wątpienia byliśmy w podróży. A gdzież mogli się kierować moi mili gospodarze po nieudanej misji i pośpiesznej ewakuacji, jeśli nie do domu?

Nie było to zbyt pocieszające, ale istniała duża szansa, że będę miał coś do powiedzenia w tej kwestii. Najpraw­dopodobniej upłynęło niezbyt dużo czasu od startu, toteż zmęczona i zestresowana paniką załoga powinna zaznać zasłużonego odpoczynku. A więc, do roboty. Przesunąłem kontrolkę pistoletu z „wybuchowe" na „trujące", po namyśle ustawiłem ją jednak na „sen". Choć zasłużyli wielokrotnie na śmierć, nie byłem katem, który byłby w stanie uśmiercać śpiących. Jeśli opanuję statek, to zajmą się nimi inni, a jeśli mi się nie uda, to liczba pozostałych przy życiu nie miała znaczenia.

- Naprzód, di Griz, zbawicielu ludzkości! - mruk­nąłem dodając sobie otuchy, która prawie natychmiast mi się przydała, gdyż drzwi okazały się solidnie zamknięte. Czego zresztą należało się spodziewać. Wróciłem do kom­binezonu i zabrałem się za wyrzutnik. Granat wypadł na pokład z głośnym plaśnięciem. Dalej sprawa była już prosta. Przylepiłem go do drzwi i zdetonowałem. Łupnęło niegłośno i rozszedł się wokół gryzący dym.

Starając się ze wszech miar nie ulec atakowi ostrego, wściekłego kaszlu, wykopałem zamek i wyturlałem się na korytarz, rozglądając się na wszystkie strony, tak oczyma jak i lufą pistoletu. Nic. Pustka i cisza. Lufą pistoletu zamknąłem ciepłe jeszcze drzwi. Poza osobliwą dziurą w zamku były całe, a fakt, że są zamknięte, mógł dać mi parę decydujących sekund.

Na drzwiach był numer. Jeśli ten statek zbudowano zgodnie z regułami konstrukcji takich jednostek, to numery powinny maleć w kierunku dziobu i sterowni. Ruszyłem w tamtą stronę, kierując się powyższą zasadą, gdy otwarły się jedne z bocznych drzwi. Wyszedł stamtąd facet i oczywiś­cie od razu mnie dostrzegł. Oczy mu się zaokrągliły, szczęka opadła... i to by było na tyle, ponieważ igła trafiła go prosto w gardło. Osunął się miękko na ziemię. Poza nim w zasięgu wzroku nie było nikogo. Póki co nie miałem powodów do narzekań.

Wciągnąłem go do środka i zamknąłem za nim drzwi. Cofnąłem się i otworzyłem najbliższe z kolejnym numerem. Cudownie. Na łóżkach chrapał dobry tuzin szarych. Sądzę, że spało im się znacznie lepiej, gdy poczęstowałem każdego igłą.

Zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku, zamkną­łem drzwi i ruszyłem w dalszą drogę.

Zdecydowałem, że próba uśpienia wszystkich członków załogi byłaby zbyt niebezpieczna, ponieważ nawet nie wiedziałem, ilu ich jest. O wiele lepiej było opanować sterownię, skierować statek ku najbliższej stacji Ligi i we­zwać pomoc.

Ruszyłem więc w stronę dziobu z bronią w pogotowiu. Po drodze napotkałem jeszcze drzwi oznaczone „Łączność" i położyłem spać operatora. Następne drzwi, jakie ujrzałem, były tymi właściwymi. Tył i flanki miałem zabezpieczone, toteż wziąłem głęboki oddech i ostrożnie je uchyliłem.

Ostatnią rzeczą, której chciałem, to strzelanina, zwłaszcza że przewaga liczebna nie była po mojej stronie. Wsunąłem się cicho do środka i zamknąłem za sobą drzwi. Było ich czterech, wszyscy w fotelach przed konsolami sterow­niczymi. Dwa karki były odsłonięte, toteż posłałem każ­demu igłę i zająłem się pozostałymi. Facet przy kontroli silników musiał coś usłyszeć. Odwrócił się i dostał igłę w grdykę. Pozostał jeden: komendant. Chcąc uzyskać określone informacje, nie miałem ochoty go usypiać. Schowałem broń i na paluszkach podszedłem do fotela, sięgając dłońmi ku szyi siedzącego.

Odwrócił się w ostatniej chwili, ostrzeżony diabli wiedzą przez co, ale trochę się spóźnił. Złapałem go i nie zamie­rzałem puścić. Oczy wyszły mu z orbit, pięty zaś całkiem przyjemnie zabębniły o pokład. Poczekałem chwilę, słu­chając tych miłych dla ucha dźwięków, zanim go puś­ciłem.

- Mecz zakończony wynikiem szesnaście do zera! - powiedziałem głośno i z zadowoleniem. - Ale najpierw należy dokończyć zbożne dzieło!

Miałem rację i jak zwykle dałem sobie dobrą radę. Szuflada przy konsoli napędu zawierała szpulkę mocnego drutu, którego użyłem do związania dowódcy jako takiego, jak i do przytwierdzenia go do fotela, aby uniemożliwić mu grzebanie w przyrządach. Pozostałą trójkę ułożyłem za jego fotelem i zabrałem się za komputer.

Było to miłe urządzenie i bardzo się starało, aby dobrze ze mną współpracować. Najpierw podał mi aktualny kurs i cel podróży, które zapamiętałem i zapisałem po wewnętrznej stronie nadgarstka. Na wszelki wypadek. Jeśli cel był tym, czym sądziłem, że był, to Korpus nader chętnie złoży tam wizytę. Z pewnością przydadzą się takie porządki w rodzinnym świecie moich przymusowych współpasaże­rów. Nie miałem nic przeciw temu, aby im w nich pomóc. Potem spytałem o najbliższe bazy Ligi, wyznaczyłem kurs do jednej z nich i odprężyłem się.

- Dwie godziny, Jim - powiedziałem sobie – potem będziemy w kontakcie z bazą, jedna krótka wiadomość i kawaleria pojawi się na horyzoncie.

Coś zamrowiło mnie w karku, zupełnie tak, jakby ktoś mi się nachalnie przyglądał. Odwróciłem się i do­strzegłem, że dowódca tej zgrai odzyskał przytomność i gapi się na mnie.

- Słyszałeś, co mówiłem, czy mam powtórzyć? - spy­tałem uprzejmie.

- Słyszałem - głos był szorstki i wyprany z jakichkol­wiek emocji.

- To dobrze. Nazywam się Jim di Griz - cisza. - No, dalej, przedstaw się, albo będę musiał to z ciebie wyciągnąć.

- Jestem Kome. Twoje nazwisko jest nam znane. Przeszkodziłeś już nam. Zginiesz.

- Jak to miło być sławnym. Ale, ale, nie sądzisz, że to pusta groźba?

- W jaki sposób nas odkryłeś? - spytał ignorując moje pytanie.

- Skoro tak bardzo chcesz wiedzieć, to sami się skoń­czyliście. Jesteście pojętni, ale macie mało wyobraźni. Rytuał obcinania rąk znam z autopsji, a nadal go używacie. Zobaczyłem ślady u jednego z admirałów.

- Zrobiłeś to sam?

Kto, u diabła, kogo pyta? Rozumiejąc jednak całokształt sytuacji, mogłem być bardziej uprzejmy.

- Teraz jestem sam, ale za parę godzin będzie tu dość tłoczno od wojsk Ligi. Tam było nas czworo, pozostali wraz z admirałami są aktualnie bezpieczni i sądzę, że przygotują wam serdeczne powitanie. Nie wiem, czy wiesz, ale nie jesteście za bardzo lubiani w galaktyce.

- Mówisz prawdę?

Straciłem cierpliwość i palnąłem mu kilka słów prawdy, jakich dotąd chyba nie miał okazji usłyszeć pod swoim adresem.

- Nie mam powodu kłamać, durniu, skoro trzymam wszystkie karty - zakończyłem. - Teraz zamknij się i odpowiadaj tylko na moje pytania. Jasne?

- Nie sądzę!

Lekko zwątpiłem, gdyż po raz pierwszy uniósł głos. Nie był to krzyk i nie było w nim złości, po prostu głośno wyrażony rozkaz.

- Zabawa skończona. Wiemy, co chcieliśmy wiedzieć. Możecie wstać! - rzucił za siebie.

Czułem się, jakbym brał udział w horrorze. Drzwi otworzyły się i powoli zaczęli przez nie wchodzić jego ludzie. Strzelałem do nich, a oni nadal szli. Dwóch spośród postrzelonych oficerów także wstało i ruszyło w moją stronę. Cisnąłem w nich pistoletem i wpadłem w depresję.

Tym razem mnie mieli.

Jestem niezły w walce wręcz i temu podobnych przydających się w życiu sztukach, istnieją jednak granice możliwości. Tym razem granicą był praktycznie niewyczerpany kontyngent napastników, a żeby było jeszcze gorzej, oni tak naprawdę nie umieli walczyć. Było ich jednak wielu i ciągle dochodzili nowi. Przetrąciłem parę karków, połamałem trochę żeber i zmiażdżyłem nieco krtani, ale w końcu zalali mnie masą. Obalili na pokład, związali mi ręce i nogi i zostawili na podłodze. Po czym zabrali się za zmianę mojego kursu, co mnie jeszcze bardziej wpędziło w depresję. Gdy się z tym uporali i posprzątali ofiary, Kome odwrócił się do mnie.

- Oszukałeś mnie - oświadczyłem. Nie było to zbyt mądre, ale podtrzymywało rozmowę.

- Oczywiście.

Lakoniczność. To było jedyne właściwe określenie. Nigdy nie używaj dwóch słów, gdy wystarczy jedno.

- Nie miałbyś ochoty powiedzieć mi dlaczego?

- Sądziłem, że to oczywiste. Moglibyśmy oczywiście użyć normalnych technik kontroli umysłu, co i tak zresztą planowaliśmy. Ale to zajmuje trochę czasu, a odpowiedzi potrzebowaliśmy natychmiast. Byliśmy wśród obcych przez lata i nie podejrzewali niczego, więc musieliśmy wiedzieć, jak nas odkryłeś. Przygotowaliśmy się właśnie do spraw­dzenia zawartości twego umysłu, gdy odkryliśmy twoje przebranie. Metalowe czaszki nie istnieją w przyrodzie, a twoja twarz bardzo przypominała mi kogoś, kogo szukałem od lat. Kiedy sobie o tym przypomniałem, zorganizowałem to małe przedstawienie. Wiedzieliśmy, że twoje ego nie pozwoli ci pomyśleć, że dałeś się oszukać.

- Skurwysyn - warknąłem, co było dość prymitywną odpowiedzią, ale jedyną, jaką chwilowo dysponowałem. Miał gnojek rację i to od początku do końca.

- Wiedziałem, że gdy będziesz sądził, że jesteś górą, odpowiesz dobrowolnie na pytania, które chcieliśmy ci zadać. Więc załadowaliśmy ci pistolet sterylnymi igłami. Wszyscy zagrali swoje role znakomicie, a ty byłeś najlepszy.

- Popatrzcie na cwaniaka - warknąłem.

- Jestem nim. Organizowałem operacje polowe przez wiele lat i nie udało mi się tylko wtedy, gdy ty mi przeszkodzi­łeś. Teraz cię złapaliśmy i przeszkody się skończyły.

Na dany znak dwaj z załogi pozbierali mnie.

- Zamknijcie go aż do lądowania. Nie mam ochoty go więcej widzieć.

Nigdy jeszcze nie byłem tak przybity. Przypuszczam, że byłem wówczas tylko o włos od samobójstwa. Wiedziałem, co mnie czeka i nie miałem żadnej możliwości, aby temu zaradzić. Już samo to było przygnębiające, a myśl o przy­szłości wpędzała mnie w czarną depresję.

Na dokładkę oni byli za dobrzy: zawiesili moje skute ręce na umieszczonym w ścianie haku, pocięli całą odzież i wyczyścili dokładnie moją skromną osobę ze wszystkiego. Po czym zabrali się za mnie z fluoskopem i wykrywaczami metali równie metodycznie, tylko wolniej. Efektem tych starań było to, że byłem o parę kilogramów lżejszy i pozbawiony całej pomocnej techniki, jaką ze sobą zawsze nosiłem. To było upokarzające, zwłaszcza że zostawili mnie gołego na zimnych płytach pokładu. Które, jak po chwili odkryłem, stawały się coraz zimniejsze, do tego stopnia, że szczękałem zębami sinozielony od mrozu. Z braku innych możliwości zacząłem wyć i walić w drzwi, co mnie lekko rozgrzało i sprowadziło strażnika.

- Zamarzam na śmierć! - wykrztusiłem przez dzwo­niące zęby. - Specjalnie to robicie, żeby mnie torturować!

- Nie - odparł obojętnie. - Okręt był nagrzany, gdy luki były otwarte, teraz wraca do normalnej temperatury.

- Zamarzam! Może takie bałwany jak wy mogą żyć w tej temperaturze, ale ja nie! Albo mi dajcie ubranie, albo ze mną skończcie!

Pomyślał chwilę nad zagadnieniem i poszedł. Wrócił z czte­rema pomagierami i futrzanym przyodziewkiem. Ubrali mnie, bez gestu czy słowa z mojej strony. Wylot miotacza, ustawio­nego przez cały czas ubierania dokładnie na wprost moich oczu, był wystarczającym argumentem, aby nic nie robić.

Osiągniecie celu zajęło wiele dni, a moi strażnicy byli najgorszymi rozmówcami w galaktyce. Nie odpowiadali nawet na najwulgarniejsze z bogatego repertuaru moich obelg. Jedzenie było pożywne, ale całkowicie wyprane z jakiegokolwiek smaku, a jedynym napojem była woda. W końcu wylądowaliśmy.

- Gdzie jesteśmy? - zapytałem strażnika, gdy przyszli po mnie. - No, nie wygłupiaj się. Zastrzelą cię, jak mi powiesz?

Pomyślał chwilę nad tą możliwością, po czym oznajmił:

- Kekkonshiki.

- Grzeczny chłopiec. Tylko nie wpadnij w dumę z tego powodu.

Szczytem ironii było, że wiedziałem to, co (po informacji, jak wygrać wojnę) było najbardziej poszukiwaną przez Ligę wiadomością i nie mogłem zrobić z tego użytku. Gdybym posiadał jakieś zdolności psi, to za parę godzin byłaby tu połowa wojsk Ligi, ale za pomocą rozmaitych testów dawno już stwierdziłem, że nie mam żadnych.

Było jednak coś, co wyrwało mnie z odrętwienia. Nadeszła pora, by zaplanować ucieczkę. Wkrótce opuścimy statek, a na planecie znajdą mi z pewnością jakieś przytulne i dobrze pilnowane miejsce, z którego na pewno nie będę w stanie uciec. Nie wspominając już o tym, co w tymże miejscu by ze mną wyprawiali. Co prawda dokładnie nie wiedziałem, co zamierzają ze mną zrobić, ale byłem pewien, że lepiej się tego nie dowiadywać. Jedyną moją szansą pozostało dać nogę ze statku.

Moi strażnicy, co było do przewidzenia, zrobili wszystko, aby mi utrudnić ewentualną ucieczkę. Starałem się nie drżeć, kiedy uwalniali mnie z łańcucha i nakładali mi na szyję znaną już skądinąd metalową obróżkę, ale nie bardzo mi się udało. Obroża połączona była cienkim kablem z trzymanym przez jednego ze strażników w ręku pudełkiem.

- Nie musisz mi pokazywać - oznajmiłem pośpiesz­nie. - Nosiłem już coś takiego i twój kumpel Kraj, pamiętasz go pewnie, pokazał mi, jak to działa; nieźle się zresztą przy tym nade mną napracował.

- Mogę zrobić coś takiego - odpowiedział osobnik zbliżając palec do jednego z przycisków.

- Już to znam! - wrzasnąłem. - Przyciśniesz go i...

Płonąłem, ślepy, głuchy i otępiały. Każdy nerw skręcał się pod wpływem prądów generowanych przez pudełko. Wiedziałem o tym, ale i tak nic to nie zmieniało.

Kiedy się skończyło, stwierdziłem, że leżę zwinięty w kłębek, całkiem wyprany z energii i prawie bezbronny. Dwóch strażników złapało mnie pod pachy i praktycznie wyniosło na korytarz, a ten z pudełkiem, idąc z tyłu, od czasu do czasu pociągał za kabel, aby przypomnieć mi, kto tu jest górą. Nie sprzeczałem się z nim. Zacząłem nieporad­nie przebierać nogami, ale i tak większość ciała spoczywała na strażnikach.

Bardzo mi się to podobało i musiałem ciężko się wysilać, by nie zacząć się uśmiechać. Byli pewni, że nie ucieknę!

- Oziębiło się? - spytałem, widząc, że nakładają w śluzie rękawice i futrzane czapy. - A moje rękawiczki?

Zostałem zignorowany. Kiedy otwarto drzwi, do wnętrza wpadł tuman śniegu i prawdziwie arktyczne powietrze, co momentalnie odebrało mi oddech. Na zewnątrz z pewnością nie było lato, ale moim opiekunom nie sprawiało to widać różnicy. Pociągnęli mnie za sobą bez chwili zwłoki. Fala śniegu pokryła nas i przeszła w ciągu sekundy. Słabiutkie słoneczko oświetlało oślepiająco biały krajobraz rozciągający się monotonnie we wszystkich kierunkach. Moment później przed nami zamajaczyło coś ciemnego: kamienny mur albo jakiś niewysoki budynek. Kierowaliśmy się ku niemu na tyle szybko, na ile pozwalał sypki śnieg. Mieliśmy jeszcze około dwustu jardów przed sobą, a moja twarz i dłonie zaczynały tracić czucie w zastraszającym tempie. Byliśmy gdzieś w połowie drogi, gdy dopadła nas kolejna zadymka. Tuż przed nią potknąłem się malowniczo, padając wraz z jednym ze strażników. Nie miałem żadnych zastrzeżeń, chociaż idący z tyłu sadysta poczęstował mnie sekundową dawką bólu. Nie protestowałem, gdyż zdołałem okręcić kabel dookoła ramie­nia, a zaraz potem złapać go w zęby i przegryźć.

Nie było to wcale takie trudne, zwłaszcza że pod emalią na przednich zębach miałem wstawione koronki z węglika krzemu, który przy prześwietleniu daje obraz identyczny jak naturalne zęby, a twardością dorównuje stali. Wirujący wokół śnieg dokładnie zasłonił moje poczynania w ciągu tych paru najistotniejszych sekund. Ludzkie szczęki mogą wywierać nacisk około trzydziestu pięciu kilogramów każda. Wydaje mi się, że byłem bliski tej granicy, ale kabel puścił. Ledwie to się stało, wykonałem ćwierć obrotu i wsadziłem kolano w krocze tego po prawej. Stęknąt i zwalił się na Ziemię puszczając moją rękę. Zrobiłem półobrót w drugą stronę i trzasnąłem jego koleżkę w krtań. Nawet nie jęknął. Mając wolne boki odwróciłem się do przeciwnika trzy­mającego w ręku pudełko.

Ten zaś stracił najcenniejsze sekundy wierząc w technikę, a nie w refleks. Załatwiłem jego kumpli mając plecy zwrócone kuniemu, a on przez cały czas nic nie robił. To znaczy nic poza wściekłym naciskaniem guzików w swoim pudełku. Nadal zresztą to robił, gdy moja noga spotkała się z jego splotem słonecznym. Ktoś zaczął krzyczeć, ja zaś złapałem padającego i ruszyłem z kopyta w prawo - był to jedyny kierunek, jaki mogłem wybrać. W chwili przerwy w pamięci wydało mi się, że nie ma tam żadnych budynków, a zataczając się w tym kierunku z ładunkiem na plecach i tak nic nie widziałem. Możliwe, że to było szaleństwo, ale według mnie większym błędem byłoby pozostanie w ich łapach. Nie zapominałem oczywiście i o tym istotnym drobiazgu, że będąc wolnym miałem przynajmniej szansę zaszkodzenia im w jakiś sposób. Zresztą nie byłem wcale taki słaby, jak mogłoby się wydawać komuś obserwującemu moje wyjście ze statku. To była gra właśnie dla obserwujących, choć słabłem z każdym krokiem, zamarzając powoli, a w dodatku gość, którego i niosłem, ważył tyle co ja. W pewnym momencie potknąłem się i runąłem głową naprzód w jakąś zaspę. Twarz i dłonie miałem tak zamarznięte, że nic nie czułem. Wokoło słychać było krzyki, ale jak na razie nic nie pojawiło się w zasięgu mego wzroku. Zgrabiałymi palcami udało mi się zdjąć czapkę z głowy nieprzytomnego i umieścić ją na własnej. Rozpięcie ubrania i zdjęcie rękawic było zadaniem o wiele trudniejszym, ale w końcu mi się udało. Poczułem piekący ból, gdy do zdrętwiałych kończyn zaczęło wracać krążenie. Nowy przyodziewek skutecznie zatrzymywał ciepło.

Albo rąbnąłem go za słabo, albo było tu zimniej, niż sądziłem, w każdym razie mój podopieczny zaczął zdradzać objawy świadczące o powrocie do świadomości. Poczekałem, aż otworzy oczy, po czym rąbnąłem go pięścią w szczękę. Poprawa była widoczna natychmiast: znów spał. Przeczeka­łem, aż okrzyki trochę się oddalą, po czym ruszyłem biegiem, zapadając się w śnieg i wywracając co paręnaście kroków. Jedyną pociechą było to, że przestało mi być zimno. Gdy zaczęło mi brakować tchu, padłem w najbliższą zaspę, czując, jak uspokaja i normuje się oddech, a pot zamarza na twarzy. Krzyki były znacznie przygłuszone i o wiele rzadsze.

Następny bieg doprowadził do zderzenia z wysoką metalową siatką, ciągnącą się jak okiem sięgnąć w obu kierunkach. Jeśli był do niej podłączony alarm, to zdążyłem go i tak uruchomić, toteż nie zwlekając zacząłem się wspinać.

Po chwili namysłu zeskoczyłem jednak w dół. Jeśli był alarm, to kierują się ku miejscu, w którym byłem. Po co im ułatwiać życie? Biegłem wzdłuż ogrodzenia może z dziesięć minut, nie dostrzegając nikogo, po czym wspiąłem się na nie, zeskoczyłem po drugiej stronie i skierowałem się w śnieżnobiały i niezmierzony bezkres rozciągającej się przede mną gładzi. Biegłem tak długo, aż straciłem oddech, a nogi odmówiły mi posłuszeństwa, po czym znowu wylądowałem w zaspie.

Odpocząłem nieco i ostrożnie rozejrzałem się wokoło. Jak okiem sięgnąć - pustka. Żadnych budowli, żadnych śladów, nikogo. Podniesiony na duchu zebrałem się w sobie i ruszyłem w szalejącą śnieżycę.

12

- Jesteś wolny, Jim! Wolny jak ptak! - mówiłem sobie, podtrzymując się na duchu. Tyle że tu nie było ptaków. Tu nie było nic poza zamarzniętą pustką i mną.

Z tego co widziałem, w okolicy nie było nic żywego. Życie, jak to pamiętałem z wypowiedzi Krają, to tylko ryby w oceanie. Poza mną nie miało tu prawa kręcić się nic żywego. Ja zaś miałem szansę pozostać żywy tak długo, jak długo byłem w stanie maszerować.

Ubranie było dobre, ale musiało mieć jakieś ciepło do utrzymania, a ciepło mogło pochodzić jedynie z ruchu mojego ciała. Widziałem jeden budynek - powinny być inne. Powinno tu w ogóle być coś jeszcze oprócz śniegu.

Było. Prawie w to coś wpadłem. Przy kolejnym kroku poczułem, jak podłoże ustępuje mi spod nóg i jedynie refleks spowodował, że nie wpadłem w dziurę; rzuciłem się w tył, lądując na śniegu. Około jarda przede mną, kawał lodu osunął się gdzieś w dół i spojrzałem na ciemną powierzchnię wody. Od otworu rozchodziły się promieniste pęknięcia. Byłem na zamarzniętym morzu, a nie na stałym lądzie.

Przy tej temperaturze wystarczyłoby zamoczyć stopę, a zagłada przyszłaby szybko i nieubłaganie. Pomysł nie wydał mi się zbyt pociągający, toteż rozpłaszczyłem się jak żaba i ruszyłem w tył, byle dalej od przerębli. Jakieś pięćset jardów od niej wstałem i czym prędzej podążyłem z po­wrotem po znikających już w sypiących płatkach śniegu własnych śladach. Śnieg przestawał padać, ale wiatr nie słabł ani na chwilę, podrywając leżący na ziemi puch w miniaturowe zawieje. Uważnie rozejrzałem się wokoło: pustka i biel. Teraz, gdy wiedziałem czego szukać, ciemny wał lodu wyraźnie wskazywał linię brzegową. Rozciągał się w lewo i prawo jak okiem sięgnąć, dokładnie na przecięciu linii, którą maszerowałem tutaj.

Tamtędy nie idę - zdecydowałem. Sądząc po paralitycznym śladzie, stamtąd właśnie przybyłem i wracać nie ma sensu, tym bardziej że na kosmodromie już ostrzą noże na moje powitanie. Wobec tego trzeba iść brzegiem, w stronę przeciwną niż kosmodrom.

Tak też zrobiłem, starając się ignorować fakt coraz niższego położenia słońca. Gdy zapadnie noc, zapadnie też kurtyna za niejakim Jimem di Griz. Chyba że znajdę jakieś schronienie, na co na razie się nie zanosiło.

W miarę zachodzenia słońca, gasła nadzieja na znalezienie czegokolwiek. Byłem zmęczony, a do powłóczenia nogami mobilizowała mnie tylko perspektywa zbliżającej się śmierci. Prosta czynność marszu była wszystkim i musiało minąć całkiem sporo czasu, zanim rozpoznałem, co oznaczają poruszające się na tle horyzontu ciemne kształty. To byli ludzie, którzy na dodatek szli w moim kierunku. Wraz ze zrozumieniem tego faktu, wylądowałem na śniegu; zastyg­łem w bezruchu patrząc, jak trzy postacie przemykają cicho jakieś dwieście jardów ode mnie. Przemieszczali się z wprawą zawodowych narciarzy.

Zmusiłem się do bezruchu, zanim nie zniknęli z pola widzenia, po czym wstałem z nową nadzieją w sercu. Wiatr ucichł, śnieg ustał i ślady były doskonale widoczne. Ci narciarze zmierzali gdzieś, gdzie zdążą przed nocą, nie mieli bowiem ze sobą żadnego sprzętu czy prowiantu. Skoro oni zdążą, to ja też!

Nie było to jednak takie łatwe. Choć drogę miałem w miarę przetartą, nogi to nie to, co narty, przynajmniej w tych warunkach.

Teoria była słuszna, ale w praktyce omal nie zawiodła. Miałem już naprawdę dość, gdy goniąc resztkami sił w przedwieczornym zmroku, zobaczyłem przed sobą czarny kształt budynku. Mój umysł nadal był w stanie hibernacji, toteż dopiero po paru sekundach dotarło do mnie, co właściwie widzę.

- Czarne jest piękne! - wykrzyknąłem zataczając się we właściwym kierunku.

Ciemny kształt rozpadł się na parę mniejszych. A więc nie jeden, lecz grupa budynków. Małe drzwi, kamienne ściany, dwuspadowe dachy. Ogólne brzydactwo, dla mnie jednakże piękne. Tylko, do cholery, co tak skrzypi?

Ja nie, bo szedłem po świeżym śniegu. Ledwie to zrozumia­łem, a już znalazłem się na brzuchu. Skrzypienie ubitego śniegu zbliżało się. Niejedna osoba, lecz całe stado defilowało o rzut kamieniem ode mnie. Do dziś zresztą nie wiem, jakim cudem mnie nie dostrzegli. Fakt, że tego nie zrobili. Kroki maszerowały obok, skręciły za róg i ścichły. Desperackim wysiłkiem zerwałem się na nogi i podążyłem za nimi. Wyjrzałem zza rogu, gdy ostatni z nich znikał w pierwszym z budynków. Potężne drzwi zamknęły się z hukiem, a ja szyłem ku nim, pchany jakimiś rozkazami mego organizmu, których to rozkazów istnieniu dotąd nie miałem pojęcia.

Dopadłem drzwi wykonanych z szarego metalu i naparłem na klamkę. I ani drgnęły.

Życie ma takie chwile, które potem wydają się i częstokroć rzeczywiście są zabawne, ale gdy się dzieją, są tragiczne. Szarpanie, ciągnięcie, próba obrócenia klamki nie dały absolutnie żadnych rezultatów. Nowe zapasy siły odpłynęły równie błyskawicznie, jak się pojawiły. Oparłem się o drzwi, aby nie upaść. Ustąpiły z lekkim zgrzytem.

Pierwszy i ostatni raz w życiu nie sprawdziłem, co jest za nimi. Na pół wszedłem, na pół wpadłem do środka, pozwalając im zamknąć się za sobą. Ciepło, rozkoszne ciepło ze wszystkich stron. Oparłem się o ścianę i roz­koszowałem się tym pięknym doznaniem. Byłem w długim i słabo oświetlonym korytarzu. Sam, ale znajdowało się tu wiele drzwi, a z każdych mógł ktoś wyjść. I nie było dokładnie nic, co mógłbym wtedy zrobić. Gdyby jakaś złośliwość losu zabrała ścianę, o którą się opierałem, po prostu padłbym na pysk i nie pozbierał się już o własnych siłach. Stałem więc na podobieństwo żywej zmarzliny, tworząc wokół siebie rosnącą kałużę z topniejącego śniegu.

Najbliższe drzwi, jakieś dwa jardy ode mnie, otwarły się i na korytarz wyszedł mężczyzna. Wszystko co musiałby zrobić, by mnie dostrzec, to obrócić głowę. Widziałem go doskonale, mimo parszywego oświetlenia, więc i on nie miałby żadnych problemów. Facet zamknął drzwi, wsadził klucz w zamek, przekręcił go i poszedł, jakby mnie celowo ignorował.

Najwyższy czas przestać się wygłupiać. Raz miałem więcej szczęścia niż rozumu, ale liczyć na coś takiego ponownie byłoby głupotą. Trzeba zniknąć z korytarza, biorąc poprawkę na fakt, że drzwi dopiero co zamknięte dawały dużą szansę, iż nikt się nimi w najbliższym czasie nie zainteresuje. Zdjąłem rękawice, wsuwając je wraz z czapką za pazuchę, czując, jak do moich fioletowych palców wraca życie (wraz z mniej przyjemnymi odczuciami), po czym za pomocą przeżutych na miazgę drutów z prze­gryzionego kabla zabrałem się za zamek.

Był to prosty zamek, z wielką dziurką, a ja mam wspaniałe uzdolnienia. Mówiąc krótko, uśmiechnęło się do runie szczęście. Wewnątrz była ciemność, w którą błys­kawicznie wsiąkłem, zamykając za sobą te cholerne drzwi. I Po raz pierwszy od chwili podjęcia ucieczki, miałem szansę na sukces. Z westchnieniem ulgi osunąłem się na podłogę i zapadłem w drzemkę.

Znaczy, prawie zapadłem, gdyż mimo senności, wyczer­pania i otumanienia, dotarło jednak do mnie, że nie jest to najwłaściwsze miejsce na sen. Dokonać tyle, co ja ostatnio i dać się złapać z powodu zaśnięcia, to byłoby naprawdę niesmaczne, toteż czym prędzej ugryzłem się w język. Przeszyła mnie fala bólu - zapomniałem, że te cholerne koronki są na wierzchu i omal nie odgryzłem sobie języka. Za to senność przeszła jak ręką odjął. Zacząłem macać drogę w ciemnościach i ruszyłem przed siebie. Był to ciasny pokoik albo średnio szeroki korytarz. Stanie tutaj niczego nie dawało, toteż ruszyłem przed siebie. Tuż za najbliższym załomem muru zobaczyłem poświatę. Ostrożnie wystawiłem głowę. W ścianie było okno. Po drugiej stronie stał dziesięcioletni może brzdąc i gapił się na mnie.

Zmartwiałem. Starałem się uśmiechnąć, ale nie sądzę, żeby mi się udało. Chłopczyna przeciągnął dłońmi po włosach, potrząsnął głową i poszedł sobie.

- Idioto! - jęknąłem pod własnym adresem. - Wenec­kie lustro!

Skąd się ta nazwa wzięła, diabli wiedzą, w każdym razie było to z pewnością weneckie lustro: z mojej strony szyba, z jego lustro. Nikt go tu nie umieścił przypadkowo. Ciekawe więc po co? Wiadomo, dla obserwacji, tylko kogo i czego? Podszedłem bliżej i zajrzałem do czegoś, co bez wątpienia było klasą.

Chłopak, wraz z parunastoma rówieśnikami, siedział w ławce i słuchał nauczyciela. Indywiduum wygłaszało coś z kamienną twarzą. Wtedy dopiero dotarło do mnie, że oblicza dzieciaków cechuje ten sam pusty wyraz. Żadnych uśmiechów, szturchańców czy gumy do żucia. Nic poza skupioną uwagą. Jak na moje doświadczenia szkolne, było to dość nienormalne. Za plecami nauczyciela wisiała opra­wiona w ramki kartka, na której czarnymi wołami napisano:

NIE ŚMIAĆ SIĘ

Z drugiej strony była następna z ciągiem dalszym:

NIE KRZYWIĆ SIĘ

Co to za zboczona szkoła? W miarę jak wzrok przy­zwyczajał się do ciemności, rozróżniałem coraz więcej szczegółów. Przy oknie był głośnik i przełącznik, których zastosowanie było zrozumiałe. Wcisnąłem przełącznik i roz­legł się obojętny głos wykładowcy:

- Filozofia Moralna. Ten kurs jest obowiązkowy, każdy z was musi go zdać. Jeśli nie uda wam się to w normalnym terminie, będziecie uczyli się tak długo, aż osiągniecie perfekcyjną znajomość tematu. Filozofia Moralna jest tym, co czyni nas wielkimi i dlatego nie może być innych ocen niż perfekt. Filozofia Moralna czyni z nas wielkich. Czyta­liście podręczniki do historii, wiecie, jak zostaliśmy opusz­czeni, jak marliśmy z głodu i zimna, jak tylko tysiąc pozostało przy życiu. Ginęliśmy, gdy byliśmy słabi, ginęliśmy, gdy pozwalaliśmy kierować się uczuciom. Jesteśmy dziś tutaj dlatego, że oni przeżyli. Filozofia Moralna pozwoliła im przeżyć i pozwolić żyć wam. Żyć i dorastać, a gdy dorośniecie, opuścić ten świat, wprowadzić nasze rządy pośród słabych i miękkich ras. My jesteśmy najwyżsi, gdyż mamy do tego prawo. Teraz powiedzcie mi: - Jeśli jesteście słabi...?

- Umrzemy - odparł chór pozbawionych wyrazu głosów.

- Jeśli poddacie się uczuciom...?

- Zginiemy.

- Jeśli...

Wyłączyłem głośnik z uczuciem, że usłyszałem więcej niż dość jak na początek. Przez wszystkie te lata, gdy miałem do czynienia z szarymi, nigdy nie zadałem sobie trudu, by zastanowić się, dlaczego są tym, czym są. Przyjmowałem ich obcość i obrzydliwość, ale dopiero te podsłuchane kwestie uzmysłowiły mi, że ich bezduszność i brutalność nie są przypadkowe. Ta osada, założona z pewnością z uwagi na surowce naturalne, gdyż nikt nie mógł być na tyle szalony, aby próbować skolonizować coś takiego, nie była przystosowana do samodzielnego przetrwania.

Gdy w wyniku lokalnej wojny, czy może załamania, została odcięta od reszty świata i zapomniana, spowodowało to wymarcie większości mieszkańców. Przeżyła garść, o ile można mówić o przeżyciu, i to kosztem porzucenia tego co ludzkie w człowieku, koncentrując się na przetrwaniu. Wygrali, ale tracąc człowieczeństwo. Stali się umysłowymi kalekami, czymś co pisarze SF określali mianem androidów białkowych - organizmami obdarzonymi inteligencją, ale nie znającymi uczuć. Filozofia Moralna ma sens jedynie na tej planecie. Wszędzie indziej musi zostać uznana za jedną wielką bzdurę. Choć z ich punktu widzenia w stu procentach słuszna, bo dla nich cała reszta świata to słabeusze i głupcy kierujący się uczuciami, a nie rozsądkiem. Oni byli faktycz­nie najlepszą rasą zdobywców, jaką wymyślił wszechświat, a ponieważ nie było ich wielu, posługiwali się innymi. Zorganizowali inwazyjne imperium. Korpus rozbił je w puch, w czym miałem swój udział. Teraz powtórnie wlazłem im w łapy. Ta szkoła zaś była ich obozem treningowym, w którym dzieciaki przekształcano w miniaturowe kopie dorosłych. To miejsce, w którym z perwersyjną zaciekłością uprawiano sadystyczne praktyki na całej rasie, fascynowało mnie. Równocześnie zrobiło mi się przyzwoicie ciepło, toteż zacząłem przemyśliwać, czym by tu się zająć, poza chowaniem się po ciemnych korytarzach.

Następna szyba ukazała wnętrze pracowni, w której przeby­wała starsza grupa uczniów zajmujących się jakimiś sprzętami.

Jakimiś? Znów coś zimnego lazło mi po plecach. Połówkę takiego urządzenia miałem jeszcze na sobie. Metalowe pudełko z guziczkami plus kabel zakończony obrożą. Powolutku włączyłem głośnik.

- ...różnica jest w zastosowaniu, nie w teorii. Składacie i testujecie te axion feeds, aby zaznajomić się z ich zastosowaniem. Gdy przejdziecie do pracy z nimi, mieli wiedzę praktyczną, która jest bardzo pomocna, otwórzcie diagramy na stronie trzydziestej.

Axion feeds. O tym powinienem wiedzieć więcej. Było to jedynie przypuszczenie, ale wydawało mi się, że tego drobiazgu nie zapamiętałem, choć widywałem go dość często. Krasnoludek w żelaznych kapciach, który spacerował po moim umyśle według własnego widzimisię, zmieniając moje wspomnienia i pamięć. Miałem wielką ochotę dostać coś takiego w swoje ręce.

Wszystko to świadczyło o wyższym niż zwykle zidioceniu. Stać tu, jak sadysta przeżywający najpiękniejsze chwile swego życia i nie myśleć o flankach. Ponieważ włączyłem głośnik, nie byłem w stanie usłyszeć zbliżających się kroków. Nadchodzącego dostrzegłem dopiero, gdy wyłonił się zza rogu i prawie wpadł na mnie.

13

W takich sytuacjach akcję ceniłem zawsze wyżej niż myś­lenie: najpierw uspokoić gościa, potem dopiero się zastanawiać. Złapałem go za gardło, on natomiast zamiast się uciszyć, przemówił:

- Witamy w Szkole Yuu Bavete, Jamesie di Griz. Miałem nadzieję, że trafisz tutaj.

Miał pomarszczoną skórę i dopiero po tym zorien­towałem się, że jest stary, bardzo stary. Przez cały czas, gdy moje palce ściskały jego krtań, nie poruszył się, spokojnie patrząc mi w oczy.

Jestem dobrze wyszkolony, przyzwyczajony do walki wręcz i do zabijania, ale duszenie spokojnie obserwujących ten zabieg pradziadków nie jest moją mocną stroną. Palce rozluźniły się same, spojrzałem mu w oczy i warknąłem ostro:

- Piśnij o pomoc i jesteś trupem.

- To ostatnie na co mam ochotę. Nazywam się Hanasu i chciałem cię spotkać od chwili twej ucieczki. Zrobiłem co mogłem, aby cię tu sprowadzić.

- Czy nie miałbyś nic przeciw temu, aby to trochę uściślić?

- Oczywiście. Ledwo usłyszałem przez radio o ucieczce, starałem się wejść w twoje położenie. Jeśli poszedłbyś w stronę wschodu lub południa, skończyłbyś w zabudowaniach miasta, w których szybko by cię złapali. Na północy miałeś morze, a więc jedynie idąc na zachód miałeś szansę, a zachód to tu. Opierając się na tym, zmieniłem dzisiejsze zajęcia i zdecydowałem, że chłopcy potrzebują więcej ćwiczeń. Teraz wszyscy, co do jednego, zamiast spać, muszą odrabiać stracone godziny, a mają w nogach niezłą liczbę mil, za co zresztą serdecznie mnie nienawidzą. Ich narciarskie trasy nieprzypadkowo zresztą biegły na południe, potem na wschód i z powrotem tu, dość sporym łukiem. Wszystko to w tym celu, abyś podążył ich śladem, jeśli ich spotkasz. Zrobiłeś tak?

- Owszem - nie widziałem powodu, aby kłamać. - Co teraz zamierzasz zrobić?

- Co? Porozmawiać oczywiście. Nie widziano ci jak dotąd?

- Nie.

- Jest lepiej, niż sądziłem. Spodziewałem się, że będę musiał użyć axion feeds. Powinienem pamiętać, że jesteś specem w tych sprawach. Drugie wyjście z tego korytarza obserwacyjnego jest w moim gabinecie. Pozwolisz?

- Po co? Czekają tam na mnie?

- Nie, chcę z tobą spokojnie porozmawiać.

- Nie wierzę ci.

- Rozumiem, ale wybór masz niewielki. Jeśli nie zabiłeś mnie od razu, to jest wątpliwe, abyś chciał to uczynić teraz. Idź za mną - po czym najspokojniej odwrócił się i odszedł.

Jedyne co mogłem zrobić, to udać się za nim i trzymać się jak najbliżej. Możliwe, że nie byłem w stanie go udusić, ale z pewnością byłem w stanie zrobić mu coś innego, jeśli tylko ogłosiłby jakiś alarm.

W korytarzu było sporo okien, ale przy żadnym nie miałem ani okazji, ani chęci przystanąć. Zresztą dość szybko wspięliśmy się na krótkie schodki i dotarliśmy do drzwi. Powstrzymałem go, gdy dotykał klamki.

- Co tam jest?

- Jak już mówiłem, mój gabinet.

- Jest tam ktoś?

- Wątpię. Nikomu nie wolno tam przebywać pod moją nieobecność.

- Jeśli pozwolisz, to sprawdzę osobiście.

Zrobiłem to i okazało się, że miał rację. Przeszukując pokój czułem, jak dostaję zeza patrząc jednym okiem na kąty, a drugim cały czas na niego. Wąskie okno otwierało się na głęboką czerń, ściany pokryte były regałami pełnymi książek, w kącie zaś stało biurko i parę krzeseł. Kazałem mu usiąść możliwie daleko od biurka, gdzie były umiesz­czone wszystkie przyciski. Zrobił to bez protestu i trzymał ręce na widoku. Widząc karafkę z wodą, stwierdziłem, że bardzo chce mi się pić. Wysuszyłem ją do dna, opadłem z westchnieniem na fotel i umieściłem nogi na biurku.

- I naprawdę chcesz mi pomóc? - spytałem sceptycznie.

- Chcę.

- To na początek pokaż mi, jak zdjąć tę obrożę.

- Proszę. W prawej górnej szufladzie znajdziesz klucz. Dziurka jest pod złączem kabla z metalem.

Zajęło mi to trochę czasu, ale w końcu otworzyłem ją i z zadowoleniem cisnąłem w kąt.

- Ty kierujesz tym interesem?

- Jestem kierownikiem szkoły. Zostałem tu zesłany za karę. Mieliby ochotę mnie zabić, ale jak dotąd nie stało im odwagi.

- Nie mam bladego pojęcia, o czym mówisz. Mógłbyś wyrażać się trochę jaśniej?

- Mógłbym. Planetą kieruje Komitet Dziesięciu, byłem w nim przez wiele lat, a do fiaska operacji na Cliaandzie, którą organizowałem, byłem Pierwszym w Komitecie. Wtedy spróbowałem zmienić nasz program i za karę znalazłem się w... szkole. Nie mogę jej opuścić, nie mogę nawet zmienić ani jednego słowa w programie nauczania. To doskonale i bezpieczne więzienie.

- Jakie zmiany chciałeś wprowadzić?

- Radykalne. Zacząłem wątpić we wszystkie nasze cele, bo widziałem inne kultury. Oceniono, że zostałem przez nie skorumpowany, a kiedy spróbowałem wpro­wadzić moje pomysły w życie, znalazłem się tutaj. Nie może być nowych idei.

Drzwi otwarły się nagle i wjechał wózek na kółkach popychany przez dziesięcioletniego brzdąca.

- Przyniosłem obiad, kierowniku - powiedział i zoba­czył za biurkiem mnie. Nie zmieniając wyrazu twarzy stwierdził: - To jest więzień, który uciekł.

Zmęczenie zatrzymało mnie na fotelu, a poza tym, co mogłem zrobić? Zabić dziecko?

- Masz rację, Yan - odparł Hanasu. - Popilnuj go, a ja pójdę po pomoc.

To mnie postawiło na nogi, ale Hanasu nigdzie nie poszedł. Stanął za chłopcem, zamknął drzwi i zdjął z półki czarny przyrząd, który przytknął malcowi do karku. Ten otworzył szeroko oczy i zamarł w bezruchu.

- Nie ma już niebezpieczeństwa - oznajmił gospo­darz. - Muszę tylko usunąć parę minut z jego pamięci.

Poczułem, jak wzbiera we mnie obrzydzenie zmieszane ze strachem.

- Co to jest, to co trzymasz w ręku?

- Axion feeds. Widziałeś je wielokrotnie, tylko rzecz jasna nie pamiętasz o tym. Stań teraz za drzwiami, aby cię nie zobaczył, gdy wejdzie z kolacją.

Może to widok tej maszynki do kasowania pamięci spowodował, że przyjąłem bierną postawę, a może rzeczywiście nie miałem wyboru. Zrobiłem, co mi kazał, zo­stawiając uchylone drzwi, aby obserwować, co się dzieje. Hanasu pomajstrował przy skali urządzenia i ponownie przytknął je brzdącowi do karku, po czym spokojnie zasiadł za biurkiem. Po dwóch czy trzech sekundach, chłopak drgnął i popchnął wózek w głąb pokoju.

- Przyniosłem obiad, kierowniku.

- Zostaw go i nie wracaj dziś w nocy. Nie chcę, by mi przeszkadzano.

- Tak, kierowniku - obrócił się i wyszedł, ja zaś wyszedłem zza drzwi.

- Ta maszynka jest najwstrętniejszą rzeczą, jaką w życiu widziałem.

- To tylko maszyna - odparł obojętnie. - Nie jestem głodny, a sądzę, że tobie przyda się posiłek. Częstuj się.

Zbyt wiele się działo i zbyt szybko, abym mógł myśleć o apetycie, ale gdy o tym wspomniano, stwierdziłem, że byłbym w stanie zjeść konia. Na surowo. Zabrałem się więc za posiłek - równie bezsmakową papkę jak na statku, ale w tym momencie smakowała mi ona jak najprzedniejsze same delicje. Jadłem starając się słuchać, co mówi Hanasu.

- Próbuję zrozumieć to, co powiedziałeś o tym urządze­niu. Chodzi ci o to, że jego zastosowanie jest wstrętne? - Skinąłem głową. - Mogę cię zrozumieć i to jest właśnie mój problem. Jestem inteligentny bardziej i inaczej niż większość moich współplemieńców. Są głupi i pozbawieni wyobraźni. Wyobraźnia i ciekawość są tym, co świadomie wytrzebiliśmy wiele lat temu. A to oznacza, że jestem nienormalny. Jestem mutantem. Z początku się to nie ujawniało; wierzyłem we wszystko, co mi mówiono. Teraz dręczą mnie pytania. Wiem, że nie jesteśmy lepsi niż reszta ludzi. Jesteśmy po prostu inni. Nasze próby władania resztą są złe, a nasza pomoc w inwazji obcych jest największą zbrodnią ze wszystkich.

- To prawda - oświadczyłem przełykając ostatni kęs.

Miałem ochotę powtórzyć spektakl z nową zawartością talerza.

- Gdy odkryłem te fakty, starałem się zmienić nasze cele, ale to jest niemożliwe. Nie mogę nawet zmienić jednego słowa w treningu tych dzieci. A ponoć kieruję tą szkołą.

- Ja mogę zmienić wszystko - poinformowałem go uprzejmie.

- Oczywiście - jego nieruchoma twarz drgnęła, kąciki ust powędrowały w górę. Leciutko, ale jednak uśmiechnął się. - A jak sądzisz, dlaczego chciałem, abyś tu przybył? Ty możesz zrobić to, co ja starałem się osiągnąć przez całe życie. Możesz uratować mieszkańców tej planety.

- Wystarczy jedna wiadomość: koordynaty tego globu i mój podpis.

- I twoja Liga przybędzie, by nas zniszczyć. Tragiczne, ale prawdziwe.

- Włos wam z głowy nie spadnie.

- Tak, bo spadnie głowa! To jest kłamstwo i nie podoba mi się, że kłamiesz!

- To jest prawda! Po prostu nie wiecie, jak reagują cywilizowane społeczeństwa. Przyznaję, że wielu ludzi, wiedząc, gdzie was szukać, rozerwałoby was na kawałki i to powoli. Liga po prostu będzie na was uważać i pil­nować, żebyście nie wpadli na kolejny głupi pomysł. Natomiast we wprowadzeniu zmian, o których mówisz, może wam tylko pomóc.

- Nie rozumiem tego - był wyraźnie zaskoczony. - Oni muszą nas zabić.

- Przestań z tym zabijaniem, bo już mi się rzygać chce. To jest wasz główny problem: życie albo śmierć, zabić lub być zabitym. Ta filozofia należy do historii. Do mrocznej historii, która na szczęście jest już dawno za nami. Możliwe, że nie mamy najlepszego systemu etycznego, ale przynajmniej zakazuje on przemocy zinstytucjonalizowanej. Jak sądzisz, dlaczego waszym oślizłym koleżkom tak dobrze idzie? Bo nie ma czegoś takiego jak Flota czy Armia Ligi. Nie mamy wojen, nie mówiąc o jakichś lokalnych konflik­tach. To co walczy z obcymi, to zbieranina Flot i Policji różnych planet. Nie ma potrzeby, aby rząd używał zabijania jako narzędzia, chyba że znajdą aż coś takiego, jak na Cliaandzie, gdzie próbowaliście cofnąć zegar o jakieś dwadzieścia tysięcy lat.

- Musi istnieć prawo. Kto zabija, sam musi być zabity.

- Bez sensu. To nie wskrzesi zabitego, a społeczeństwo dokonujące zabójstwa samo staje się mordercą. Już widzę co chcesz powiedzieć. Przemoc rodzi przemoc. Kara śmierci jest urzędową wendetą, a nie żadnym rozwiązaniem.

Maszerował w tę i z powrotem po pokoju, starając się zrozumieć tę obcą filozofię. Tymczasem wylizałem do czysta naczynie i łyżeczkę. W końcu opadł na swoje krzesło.

- To co mi powiedziałeś, wykracza poza nasze rozu­mienie. Muszę to przeanalizować, ale nie w tym rzecz. Pewien jestem, że plany Kekkonshiki muszą zostać po­krzyżowane, było już zbyt wiele niepotrzebnych zabójstw. To może się skończyć jedynie śmiercią nas wszystkich. Trzeba wysłać tę wiadomość do Ligi.

- Jak?

- To ty musisz mi powiedzieć. Nie uważasz, że zrobił­bym to, gdybym wiedział?

- Pewnie - teraz ja wydeptywałem podłogę. - Nie ma poczty, nie ma psimenów, zresztą to i tak nieistotne. Jeśli są, to tej wiadomości na pewno nie wyślą. Radio?

- Najbliższa baza Ligi jest o czterysta trzydzieści lat świetlnych.

- Nie będę tyle czekał. Muszę znaleźć sposób, by dostać się na statek.

- To zbliżone do niemożliwości.

- Jestem tego pewien, ale musi istnieć jakiś sposób. Najlepiej będzie przespać całą sprawę. Jest tu jakieś miejsce, gdzie mógłbym się zdrzemnąć?

Przerwał mi wysoki pisk.

- Komunikator - poinformował mnie Hanasu. - Po­łączenie zewnętrzne. Stań w tym miejscu. Będziesz poza zasięgiem kamery.

Usiadł za biurkiem i włączył urządzenie.

- Hanasu - oznajmił obojętnym tonem z kamiennym wyrazem twarzy.

- Za parę minut będzie u ciebie grupa poszukiwawcza, która zamknie wszystkie wyjścia ze szkoły. Ślady obcego zostały wykryte w tych okolicach. Musi ukrywać się w budynkach. W drodze jest transport z dalszymi sześcioma jednostkami. Szkoła zostanie przeszukana, a on znaleziony.

- Jakie macie dowody na to, że on jest tutaj?

- Ślady na śniegu zmierzają w waszą stronę. Albo ukrył się w szkole, albo jest martwy.

- Uczniowie pomogą w poszukiwaniach, znają dobrze zabudowania.

- Wydaj rozkazy.

Wyłączył komunikator i spojrzał na mnie zimno.

- Mimo wszystko nie zrealizujemy naszych planów. Gdy cię złapią, użyją axion feeds i odkryją, co się stało w tym pokoju. Wolisz popełnić samobójstwo, czy chcesz, żebym ja cię zabił? - Wszystko to zostało powiedziane tak obojętnym tonem, że mimo chłodu panującego w pokoju oblałem się potem.

- Zaraz! Chwila! Jeszcze nie wszystko stracone. Zo­stawmy samobójstwo na koniec. Musi tu być, do cholery, jakieś miejsce, gdzie mnie nie znajdą.

- Nie. Będą szukać wszędzie.

- A tutaj? W twoim pokoju? Powiesz im, że sprawdziłeś, że mnie tu nie ma.

- Nie rozumiesz. Mogę powiedzieć, co chcę, a rewizja zostanie przeprowadzona zgodnie z planem. Jesteśmy bardzo dokładną rasą.

- Ale bez wyobraźni; czekaj, coś mi świta - poza adrenaliną wydzielaną na samą myśl o samobójstwie nic mi nie świtało. - Okno...

- Nie otwiera się.

- Nawet w lecie?

- To jest lato.

- Tego się właśnie spodziewałem. Mam. Jeśli nie we­wnątrz, to ukryję się na zewnątrz. Dach. Musi tu być wyjście awaryjne dla dokonywania napraw.

- Nie ma napraw.

- Słuchaj no, nie bądź taki drobiazgowy, musi istnieć jakaś droga na dach. Nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć, a wy nie jesteście pozbawieni daru prze­widywania.

- Może masz rację.

- Gdzie są plany szkoły?

- W tej teczce.

- No to dawaj je tu! - praktycznie wydarłem mu teczkę z ręki. Przerzucałem ją gorączkowo, starając się nie słuchać jego mamrotania.

- To strata czasu, nie ma ucieczki, a ja nie chcę być przesłuchiwany za pomocą axion feeds. Dlatego jeśli ty nie...

- Przestań pieprzyć! - warknąłem. - Co to jest? Co oznacza ten symbol?

- To są drzwi.

- No! - klepnąłem go w plecy. - A teraz zrób, co ci powiem, zgoda? Zbierz ich do kupy, resztę wyjaśnię ci później. Oficjalnie mają pomóc w poszukiwaniach.

Dobra stara dyscyplina... Posłuchał natychmiast. Zanim skończył mówić, miałem już w głowie dalszy ciąg.

- Nie mogę ryzykować, że ktoś mnie zobaczy, więc musisz mi przynieść z warsztatu następujące rzeczy: z pięćdziesiąt jardów liny o wytrzymałości pięciuset kilogramów, dziesięć długich mocnych gwoździ i młotek molekularny oraz latarkę i śrubokręt. Gdzie mogę bezpiecznie poczekać na ciebie?

- Tu. Nie wiem, co planujesz, ale pomogę ci. Na samobójstwo zawsze będzie czas.

- Wciąż ten budujący optymizm!

Poszedł, a ja zacząłem obgryzać paznokcie. Podskoczy­łem, gdy komunikator znowu zadzwonił, ale trzymałem się od niego z daleka. Hanasu wrócił po czterech minutach.

- Ktoś do ciebie - poinformowałem go, odbierając wyposażenie i rozkładając je po kieszeniach.

- Wszyscy są w hallu, a pierwszy oddział już przyje­chał - oznajmił.

- Ślicznie. Idź na dół i pomóż im, żeby zaczęli od piwnicy. Potrzebuję całego czasu, jaki mogę mieć, bo diabli wiedzą, co spotkam na drodze.

- Wychodzisz na dach?

- Tego czego nie wiesz, nigdy nie powiesz. Pa.

- Masz oczywiście rację - podszedł do drzwi i obrócił się. - Powodzenia. Tak się chyba mówi w podobnych sytuacjach.

- Się mówi. Dzięki. Już ja dopilnuję, żeby ci wyszły z głowy głupoty o samobójstwie.

Byłem tuż za nim, tyle że on schodził w dół, a ja gnałem schodami w górę z planem budynku w dłoni. Zanim dotarłem na strych, zdążyłem się zdrowo zasapać - to był dość długi dzień. Drzwi, do których tak biegłem, były zamknięte. Użyłem jednego z gwoździ i zaatakowałem olbrzymi zamek. Puścił ze straszliwym zgrzytem. Zanim ucichł, byłem już wewnątrz i na najlepszej z możliwych dróg do zablokowania zamku. Powietrze nie było zbyt przyjemne: wokół unosiła się woń kurzu i stęchlizny, a w dodatku nie było nigdzie światła. Użyłem więc latarki i rozejrzałem się wśród otaczających mnie pudeł i starych akt. Drzwi, których szukałem, były o cztery jardy w górze, a w pobliżu nie było drabiny.

- Ślicznie.

Zebrałem co solidniej wyglądające pudła, tworząc z nich piramidę. Zajęło mi to trochę czasu, gdyż z uwagi na kurz nie mogłem ich ciągnąć po podłodze. Gdy zakończyłem prace budowlane, nie odczuwałem już żadnego zimna. Prawdę mówiąc było mi gorąco. Myśl o zbliżającym się pościgu dodawała mi skrzydeł.

Drzwi o trzystopowej średnicy, a raczej klapa w dachu, umieszczone tuż przy górnym wierzchołku dachu, były zamknięte na głucho, ale na szczęście nie miały zamka. Gdy je otworzyłem, posypała się całkiem niezła ilość rdzy. Ostrożnie zdrapałem ją śrubokrętem, po czym starłem z krawędzi. W przeciwnym razie ślepy by zobaczył, że były ostatnio otwierane. Miałem nadzieję, że tutejszy woźny nie będzie się fatygował na strych. Uchyliłem klapę szerzej i wytknąłem głowę na zewnątrz. Oczywiście na całym dachu nie było ani jednego miejsca, za którym lub w którym mógłbym się schować.

Nie przejąłem się zbytnio tym wszystkim. Wbiłem przy drzwiach duży gwóźdź i obwiązałem go liną. Tę o wy­trzymałości pięciuset kilogramów, mającą odpowiednią średnicę. Dlatego też taką wybrałem.

Po tym zabiegu spokojnie pozanosiłem pudła na miejsca, po czym uważnie zbadałem podłogę, zacierając ślady mojej działalności. Przy jednym z pudeł był śliczny odcisk mojej stopy, przewróciłem je więc na bok. Zamaskowałem parę mniej wyraźnych śladów w podobny sposób, po czym złapałem linę zwisającą z dachu. Wyłączyłem światło upewniwszy się uprzednio, czy młotek i gwoździe są na miejscu i usłyszałem jak ktoś z tyłu w ciemnościach dobiera się do zamka.

Nie wiem, czy gdziekolwiek uwzględniają rekordy we wspinaczce na czterojardową linę, ale jestem pewien, że osiągnąłem jeden z lepszych czasów. W jednej chwili byłem na górze, a w następnej leżałem płasko na dachu wyciągając linę. Zamykałem klapę, gdy na dole zabłysło światło.

- Przeszukaj prawą stronę, Bukai - usłyszałem bez­barwny głos. - Zaglądaj za pudła, otwieraj te, w których może się ukryć człowiek.

Ostrożnie spuściłem klapę, omal nie tracąc przy tym palców. To, że wlezą na dach, nie ulegało wątpliwości. Wejdą wszędzie tam, gdzie może wejść człowiek. Toteż ja musiałem być tam, gdzie nie może.

Odkryta powierzchnia dachu nie była zbyt sprzyjającym miejscem do ukrycia się, a w odległości pięciu jardów znajdowała się jego krawędź. Postanowiłem zbadać, co jest po drugiej stronie i odkryłem, że metal powleczony jest cienką warstwą lodu. Poślizg był gwałtowny i po chwili zatrzymałem się z nogami dyndającymi poza dachem. Pamiętając, że moment otwarcia klapy jest coraz bliższy, powoli podciągnąłem się do szczytu i wyjrzałem.

Oczywiście druga strona dachu była równie beznadziejnie gładka jak tamta. Odwiązałem linę i ruszyłem pełznąc po szczycie i robiąc co się da, aby nie zjechać na krawędź, bo oznaczało to pewny, acz niezbyt przyjemny sposób skręce­nia karku.

Ślizgawica na dachu dawała mi do wiwatu, aż dach się skończył, a ja, spoglądając przez ramię, widziałem klapę doskonale, co znaczyło, że sam byłem równie dobrze widoczny. Lina pomogła mi poprzednio i będzie to musiała zrobić ponownie. Powoli wyciągnąłem młotek i wsunąłem gwóźdź w zaczep. Jeśli dach był cienki, to mógł zadziałać jak pudło rezonansowe, ale musiałem ryzykować. Jednym muśnięciem wbiłem gwóźdź w szczyt dachu i okręciłem linę grabiejącymi palcami. Zawiązałem na niej pętlę, w której umieściłem nogę i zsunąłem się z dachu.

Klapa odskoczyła z głośnym hukiem. Wisiałem cicho, słysząc wyraźnie rozmowę.

- Widzisz kogoś, Bukai?

- Nie. Mogę wracać?

Świetnie, di Griz! Znowu ich przechytrzyłeś!

- Nie. Przejdź się po dachu i sprawdź.

To były automaty nie ludzie! Żaden inteligentny człowiek nie wylazłby na ten dach. Wiedziałby, co go może spotkać. Te cymbały wypełniają instrukcje na ślepo.

Odgłosy sapania i skrzypienia przybliżały się, a moja lina drgnęła, gdy ktoś za nią pociągnął. Spojrzałem w górę i zobaczyłem pozbawione wyrazu oblicze, wychylające się nad krawędź dachu jakieś pół jarda nad moją głową.

15

Jego oczy malowniczo się rozszerzyły, gdy mnie zobaczył. Obrócił głowę i krzyknął:

- Ahiru!

Wyciągnąłem rękę, aby się go pozbyć, ale w tym momen­cie się poślizgnął. Pierwszy raz zobaczyłem jakikolwiek wyraz na twarzy tubylca - autentyczne przerażenie. Drapiąc dach zjechał za krawędź i zniknął. Poza odgłosem uderzenia ciała o ziemię nie było żadnego innego dźwięku.

Wisiałem na linie czekając, co będzie dalej. Poprzez uchylone drzwi doszło mnie przyciszone pytanie.

- Czy Bukai powiedział coś?

- Moje imię.

- Gdy się ześlizgiwał?

- Tak.

- To niedobrze.

- Nie, lepiej, że jest martwy. Człowiek, który okazuje emocje... - Drzwi zamknęły się.

Przyjemniaczki. Bukai miał miłych kumpli. Zanim do reszty przymarzłem do liny, zdecydowałem, że pora się ruszyć - przy pustym dachu i zamkniętych drzwiach z pewnością na górze było bezpieczniej i przyjemniej niż tu. Zrobiłem to jeszcze ostrożniej niż schodząc, przed oczyma miałem twarz Bukai i to było wystarczającym powodem.

Na dachu spędziłem długie jak wieczność dziesięć minut. Po czym, szczękając zębami, zabrałem się do zejścia na strych. Miałem nadzieję, że jest pusty, ale tak właściwie to zaczynało mi być wszystko jedno.

Na szczęście był pusty.

Są granice wysiłku i napięcia, jakie może znieść człowiek. Ja swoją osiągnąłem na strychu. Ledwie zamknąłem klapę, zwaliłem się na podłogę i zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem. Kiedy się obudziłem, nie wiedziałem, jak się mają sprawy za drzwiami i jaką właściwie mamy porę doby. Pozostawało jedynie sprawdzić. Ostrożnie uchyliłem drzwi. Korytarz był pusty, a za oknem nadal panowała noc.

Miałem więc ponownie szczęście, a ponieważ sen mnie odświeżył, ruszyłem do gabinetu Hanasu, uważając na wszystko dookoła jak za najlepszych czasów. Wszędzie panowała cisza i ciemność, jednak spod drzwi gabinetu widać było smugę światła.

Sam Hanasu siedział za biurkiem, najwyraźniej czekając na mnie. Wślizgnąłem się do wnętrza.

- To ty - odezwał się odstawiając szklankę z wodą.

- Pić mi się chce - oznajmiłem sięgając po nią.

- To trucizna - stwierdził beznamiętnie. - Nie miałem pojęcia, kto pierwszy wejdzie przez te drzwi. Chwilę trwało, zanim się oswoiłem z tą nowiną.

- Wszyscy poszli?

- Wszyscy, niczego nie znaleźli, a jeden spadł z dachu i zabił się. Jesteś za to odpowiedzialny?

- Pośrednio. Przestraszyłem go i widziałem, jak leciał.

- Przyjęli, że zamarzłeś w śniegu, rano zaczną po­szukiwania. Nie będą zbyt dokładni, gdyż są przypusz­czenia, że utopiłeś się w przerębli na morzu.

- Omal mi się to udało. Ale do rzeczy: zabawa się skończyła i czas wrócić do naszych problemów.

- Przesłania wiadomości do Ligi.

- Właśnie. W spokojniejszych chwilach trochę nad tym myślałem tej nocy. Jesteś zmęczony?

- Nie bardzo.

- Dobra. Musimy trochę popracować w warsztacie elektronicznym. Czy to możliwe bez natrętów?

- Da się zrobić, a co chcesz tam zdziałać?

- Zadzwoń do biblioteki i postaraj się o schemat detektora napędu nadprzestrzennego. Zakładam, że masz tu części, z których można go sklecić.

- Mam nawet cały detektor. Jest częścią szkolenia.

- Jeszcze lepiej. Idziemy. Na miejscu pokażę ci, o co mi chodzi.

Muszę przyznać, że poszło nam nadspodziewanie dobrze. Metalowa tuba, długa na trzy stopy i zamknięta z góry, mająca po bokach dwie metalowe prowadnice, nie wy­glądała okazale, ale była dokładnie tym, czym miała być.

- Co to robi? - zainteresował się Hanasu.

- To musi być przymocowane do jednego z waszych statków. I to właśnie jest nasz następny problem. Jeśli założę go gdzie trzeba, nikt tego nie znajdzie, wygląda bowiem jak standardowy miotacz flar - pokazałem mu plastikowy pojemnik. - Ten natomiast wystrzeliwuje to: jest to solidna bateria i nadajnik. Zrobiłem ich dziesięć, powinno wystarczyć. Za każdym razem, gdy statek wyjdzie z nadprzestrzeni i napęd zostanie wyłączony, detektor w czubku wyrzutni wykryje to i wystrzeli jeden z pojem­ników z radiem. Mają wbudowany opóźniacz trzydziestominutowy, tak że zaczną nadawać, gdy statek będzie znów w nadświetlnej. Transmitowany sygnał zawiera mój kod identyfikacyjny, lokalizację tej planety i wezwanie o pomoc. Gdy to wystartuje, pozostanie nam jedynie czekać na kawalerię.

- A co będzie, gdy statek nie wynurzy się z nadświetlnej w pobliżu odbiornika?

- Zwykły rachunek prawdopodobieństwa. Większość pilotów używa określonego punktu nawigacyjnego, a więc, większość z nich leży w pobliżu stacji Ligi. Prawie każda podróż wymaga trzech do czterech sprawdzianów w nor­malnej przestrzeni. Któryś z nadajników powinien zostać przechwycony.

- Lepsze to niż nic, ale samobójstwo jest nadal możliwe - mruknął Hanasu.

- Mówiłem ci już, że jesteś niepoprawnym optymistą? Hanasu wrócił do zasadniczego tematu:

- Jak przymocujesz go do statku?

- Młotkiem! Dobra, nie pora na żarty. Muszę znaleźć sposób, aby zbliżyć się do któregoś. Samo przymocowanie zabiera zaledwie parę minut. Czy kosmodrom jest pil­nowany?

- Jest wokół niego siatka, o czym doskonale wiesz Strażnicy, z tego co wiem, stoją tylko przy bramie.

- Więc nie powinno to być zbyt trudne. Potrzebuję twojej pomocy w dwóch kwestiach: w zorientowaniu się, kiedy odlatuje jakiś statek i w kwestii transportu na kosmodrom.

- Informacja nie jest problemem. Biuletyn podał, że „Takai Cha" startuje dziś o szóstej czterdzieści pięć.

- Która jest teraz?

- Trzecia jedenaście - odparł studiując cyferblat.

- Możesz mnie tam jakoś podrzucić na czas? Chwilę zastanowił się, po czym skinął głową.

- Normalnie nie mógłbym, bo nie mam powodu, by wyjeżdżać ze szkoły, ale dziś mogę. Zamelduję, że chcę pomóc w poszukiwaniach. Powinni się zgodzić.

Zgodzili się i w ciągu dziesięciu minut podskakiwaliśmy po zlodowaciałym polu w elektrycznym i zaopatrzonym w płozy urządzeniu, służącym do wytrząsania z człowieka flaków. W tym czymś nie było foteli, ogrzewania i hermetyzacji kabiny. Ci ludzie naprawdę przesadzali w samoumartwianiu się. Pod pachą dzierżyłem metalową rurę, między nogami miałem skrzynkę z narzędziami, a oby­dwoma rękami trzymałem się metalowej rury obciągniętej brezentem, a udającej siedzenie, aby nie rozbić sobie głowy o boki i dach skaczącego pojazdu.

- Jak blisko ogrodzenia możesz podjechać?

- Jak blisko zechcesz. Nie mamy dróg czy oznaczonych tras. Poruszamy się na radiolatarnie kierunkowe, a trasa zależy od wyboru kierunku.

- Pierwsza dobra wiadomość. Słuchaj, wysadź mnie przy ogrodzeniu i pojedź dalej, tylko zapamiętaj miejsce. Wróć po godzinie. Jeśli usłyszysz coś, ale dostrzeżesz zamieszanie, jedź do szkoły.

- Dobrze, będę miał czas zażyć truciznę.

- Smacznego, tylko nie śpiesz się za bardzo. Zrób to jedynie wtedy, gdy faktycznie mnie złapią. Może być zamieszanie, ale to wcale nie będzie jeszcze równoważne z tym, że mnie mają.

Po obu stronach drogi pojawiły się niewyraźne kształty, po czym z boku wyskoczyło ogrodzenie, wzdłuż którego Hanasu jechał z zacięciem kierowcy rajdowego.

- Wysiadam! - wrzasnąłem, gdy w oddali zamajaczyła brama. - Zapamiętaj czas i do zobaczenia.

Wyturlałem się z całym ekwipunkiem, zanim dobrze zwolnił i znalazłem się w centrum miniaturowej śnieżycy. Wyjąłem ze skrzynki detektor i zbliżyłem się do ogrodzenia.

Nic. Żadnego alarmu. Przecięcie płotu było zadaniem dla średnio ruchliwego paralityka. Zrobiłem to jedną ręką i z zamkniętymi oczami, i to dosłownie! Przepchnąłem przez otwór siebie i rurę i załatałem dziurę. Zadowolony założyłem narty i ruszyłem w ciemność. Sypiący śnieg zacierał moje ślady, tak że miałem wszelkie powody do zadowolenia.

Odnalezienie okrętu nie było żadnym problemem: wszys­tko wokoło spowijał mrok, kadłub zaś był zalany światłem reflektorów.

Wokół kręciły się maszyny obsługiwane przez ubranych w kombinezony techników.

Trzymając się cienia, zastanawiałem się, jak, do cholery, mam tam podejść i przymocować mój drobiazg nie wywo­łując alarmu.

16

Problem ten miał tylko jedno rozwiązanie: musiałem wyglądać tak jak ci, którzy się kręcili przy statku. Mówiąc krótko, potrzebowałem kombinezonu technika. Tak więc musiałem któregoś z nich rozebrać.

Znalezienie ciemnego kąta za jakimiś beczkami, żeby złożyć bagaże nie było problemem, ale postaranie się o kombinezon to zupełnie inna sprawa. Krążyłem w ciem­ności w tę i z powrotem, bez żadnych rezultatów. Łazili parami lub w większych grupach. Czas uciekał i godzina, jaką dałem Hanasu, dawno minęła.

Moja cierpliwość topniała, rozważałem jeden samobójczy plan po drugim, gdy w końcu któregoś ruszyło. Zlazł z dźwigu i ruszył ku budynkom. Oczywiście dokładnie po przeciwnej stronie, niż byłem, ale to już drobiazg. Zobaczy­łem, jak wchodzi w drzwi oznaczone „Benjo" i ruszyłem tam, wykorzystując każdą możliwą osłonę.

Będąc zwolennikiem określonych praw osobistych, po­czekałem przy wyjściu, aż załatwi interes z muszlą klozeto­wą, po czym go rąbnąłem. Było to o tyle łatwiejsze, że ręce nadal miał zajęte przy rozporku i guzikach; najpraw­dopodobniej nawet nie wiedział, co się zdarzyło. Ja wie­działem. Kant prawej dłoni bolał mnie jeszcze przez pół godziny. Rozebrałem go starannie, związałem jakimś dru­tem i zakneblowałem, zamykając w jednej z kabin. Nie powinien zostać znaleziony przed odlotem.

Jego kombinezon był lekko przyciasny, ale i tak nikt tu nie zwracał uwagi na elegancję, a ochronny kask twarzowo zakrywał mi fizjonomię.

Zabrałem, co moje, i ruszyłem wolno ku statkowi. Właśnie ten wolny marsz był najtrudniejszy ze wszystkiego. Nikt się za mną nie oglądał, nikt za mną nie krzyczał, wyglądało na to, że tutaj nic nikogo poza własnymi zajęciami nie interesuje. Mimo to odetchnąłem z ulgą, gdy doszedłem do dźwigu i wrzuciłem do środka manatki.

Obsługa urządzenia była jednym z prostszych zadań, więc bez problemów ruszyłem statecznie ku jednemu z ciemnych miejsc przy płetwie ogonowej. Ku silnikom.

Cała zabawa z przymocowaniem rury przy komorze silnika poszła łatwiej, niż należało się spodziewać. Dodat­kową ciekawostką była nieobecność normalnej wyrzutni i to, że nic nie było widać z ziemi.

Wracając nie ryzykowałem marszu przez oświetlony plac. Zamiast tego odstawiłem dźwig w cień najbliższego budynku. Do odlotu zostało dziesięć minut. Była już nawet załoga, która przytupywała zawzięcie.

- Dlaczego ten dźwig tu stoi? - spytał głos z tyłu.

- Ramstmo? - wymamrotałem nie odwracając się.

- Nie słyszę cię. Powtórz! - głos się przybliżył.

- Teraz lepiej? - spytałem odwracając się na pięcie i łapiąc go za gardło.

Wybałuszył oczy, potem zresztą zamknął, gdy jego głowa zetknęła się parę razy z kabiną dźwigu.

W tej właśnie chwili usłyszałem odlot statku. Jeden z najprzyjemniejszych dźwięków w moim życiu.

- Udało się - pogratulowałem sobie półgłosem. - Niezli­czone generacje będą błogosławić twoje imię, Jamesie di Griz.

Wciągnąłem mojego podopiecznego głębiej do jednego z budynków, przy okazji stwierdziłem, że jedne z drzwi mają nader porządny i skomplikowany zamek. Napis nad nimi wyjaśnił wszystko, a w dodatku podsunął mi pomysł. Napis bowiem głosił:

ZBROJOWNIA

Idealny schowek, ale po małej rozrywce. Zdjąłem kombinezon, założyłem narty i pojechałem na oświetlony teren, starając się, żeby ktoś mnie zobaczył.

Byli największymi łamagami, jakich w życiu widziałem.

Pętałem się przeszło pięć minut, bez żadnego rezultatu. W końcu przejechałem parę jardów przed najbliższą dwójką i zdążyłem wlecieć w jakieś beczki, zanim zwrócili na mnie uwagę. Gdy wreszcie to się stało, zakryłem twarz rękami i ruszyłem z kopyta w ciemność. Miałem nadzieję, że zapamiętali kierunek mojej ucieczki - prosto do płotu.

Tym razem zrobiłem dziurę wystarczającą dla czołgu i nie trudziłem się z jej maskowaniem. Ruszyłem w ciemność, szukając okazji do zamaskowania wyraźnego śladu. Nie było to takie trudne: prawie po stycznej zbliżał się jeden z tutejszych pojazdów. Dogonienie go nie wchodziło w rachubę, ponieważ był znacznie szybszy, ale zostawiał piękny ślad. Zmieszałem z nim swoje, posuwając się lekkim zygzakiem, po czym wbiłem kije w ubity śnieg i zrobiłem obrót o sto osiemdziesiąt stopni, z którego byłby dumny nawet mój instruktor. Trafiłem prosto we własne ślady i ruszyłem z powrotem nie używając kijków. Prosto do bezpiecznego i zacisznego miasta.

Muszę przyznać, że nie przesadzali tu z godziną pobudki: na ulicach dostrzegłem ledwie parę osób. Nie sądzę, aby ktoś zwrócił na mnie uwagę, w każdym razie na pewno nikt nie podniósł alarmu. Zbliżyłem się do portu kosmicznego. Tu także panowała cisza i spokój, żadnych śladów nagłej aktywności. Z pobliskiego okna dochodził miły blask, toteż nie omiesz­kałem tam zajrzeć. Sprawa stała się bardziej atrakcyjna, gdy odpowiednio zaokrąglona autochtonka odwróciła się do okna. Angelina zawsze urządza mi awantury o flirty, toteż musiałem w końcu dać jej jakieś po temu podstawy. Nawet to, że marnowałem cały wysiłek włożony w zacieranie fałszywych śladów, nie zmieniło mojego postanowienia. Zdjąłem narty, postawiłem je w śniegu i otworzyłem drzwi.

- Dzień dobry. Wygląda na to, że nadal mamy mróz - oznajmiłem.

Spojrzała na mnie w milczeniu. Była młoda i atrakcyjna, choć zupełnie pozbawiona makijażu i ubrana tak, że każdą normalną kobietą by zatrzęsło.

- Jesteś tym, którego szukają - stwierdziła bez śladu emocji w głosie. - Muszę iść ich zaalarmować.

- Nie pójdziesz i nie zrobisz tego - skurczyłem się, gotów ją zatrzymać.

- Tak, panie - odparła i wróciła do garów.

Panie! Te przyjemniaczki musiały być antyfeministami wszech czasów. Uznając brak uczuć za cnotę, kobiety musieli traktować jak bydło i niewolników. Na to zresztą wskazywał stojący przede mną dowód. Po setkach lat tresury wyhodowali z całą pewnością perfekcyjne służące.

- Co gotujesz, kwiatuszku?

- Tu jest wrzątek, tu zupa rybna, a tutaj okraszona ryba, a tu...

- Ślicznie. Poproszę porcję każdej z tych rzeczy, z wyjąt­kiem wrzątku, rzecz jasna.

Podała mi parę metalowych misek i kościaną łyżkę. Jedzenie było równie bezbarwne jak do tej pory, ale i tak dwukrotnie opróżniłem talerz, zanim stwierdziłem, że wystarczy.

- Nazywam się Jim - stwierdziłem skończywszy. - A ty?

- Kaem.

- Dobre jedzenie, Kaem. Trochę niedoprawione, ale to nie twoja wina. Zadowolona jesteś z tego zajęcia?

- Nie wiem, co to znaczy: zadowolona.

- Tak myślałem. W jakich godzinach tu pracujesz?

- Nie wiem, o co chodzi. Wstaję, pracuję, idę spać. Zawsze tak jest.

- Bez weekendów, wakacji i świąt. Tu faktycznie potrzeba dużych zmian. Mam nadzieję, że to już niedługo. Tej kultury nie trzeba niszczyć. Sama się rozpadnie, ledwie dotrze tu trochę cywilizacji. Historycy będą za parę lat nieźle łapali się za głowy nad waszymi zwyczajami. O której podajecie tu śniadanie?

- Za parę minut, gdy zadzwoni dzwon - odparła spoglądając na zegar.

- Kto tu jada?

- Mężczyźni, żołnierze.

Byłem na nogach, zanim wymówiła ostatnią sylabę i nakładałem rękawice.

- Jedzenie było wspaniałe, ale mam niewiele czasu. Muszę zdążyć, zanim wzejdzie słońce. Mam trochę spraw do załatwienia. Przepraszam, nie będziesz bardzo zachwy­cona, gdy cię zwiążę?

- Zrób ze mną, co zechcesz, panie - odparła opusz­czając oczy.

Po raz pierwszy w życiu wstydziłem się, że jestem płci męskiej.

- Wkrótce będzie lepiej, Kaem. Przyrzekam ci. Jeśli się stąd wydostanę, to obiecuję ci przysłać jakieś stroje, szminki i parę publikacji ruchu emancypacyjnego. Gdzie tu jest magazyn?

Grzecznie pokazała mi kierunek, więc pocałowałem ją na pożegnanie i z ledwością zdołałem przeszkodzić w rozebra­niu się. Już widzę, jakimi czułymi kochankami są ci tutaj! Romantycy, psiakrew! Następny kwiatek do listy. Kaem zupełnie nie protestowała, gdy ją wiązałem i zamykałem. I tak znajdą ją, ledwie śniadanie się spóźni, ale wszystko, czego potrzebowałem, to parominutowe wyprzedzenie.

Narty przypiąłem dopiero na lodzie, żeby nie zostawiać śladów; po czym ruszyłem przed siebie starając się, o ile to było możliwe, krzyżować swoją drogę ze śladami innych nart.

Przedostałem się przez płot, co robiło się już nudną rutyną i uśmiechnąłem się, słysząc po drugiej stronie syreny i inne oznaki aktywności. Chyba w końcu dostrzegli moją poprzednią wizytę. Najwyższy czas. Nie dość, że chciało mi się spać, to jeszcze zaczynało świtać. Zamaskowałem dziurę i ruszyłem ku zbrojowni.

Oczywiście, nikt mnie nie widział, a facet, którego tu przywlokłem, zdążył zniknąć, jak zresztą wszyscy inni w zasięgu wzroku.

Sforsowałem zamek, uziemiłem alarm bez większych trudności, po czym podłączyłem wszystko na miejsce i na ołowianych nogach obszedłem pomieszczenie. Ułożyłem się na skrzynkach granatów odłamkowych mając nadzieję, że nie mają nic przeciw temu i zasnąłem prawie natychmiast.

Cudowne uczucie - byłem pewien, że mogę robić to całą wieczność, tyle że coś mi, cholera, nie dało. Obudziłem się momentalnie, gdy zrozumiałem, co. Było zupełnie jasno, a ktoś majstrował przy zamku.

Pretensje mogłem mieć tylko do siebie. Zapomniałem, z kim mam do czynienia. Ledwie ci tutaj dowiedzieli się o moim zmartwychwstaniu, po prostu zarządzili prze­szukanie całego miasta. Zabawa się skończyła.

17

Drzemka mnie odświeżyła, a wściekłość dodała sił. Wściekły byłem głównie na siebie, za głupie postępowanie, rzecz oczywista. Jak każdy normalny człowiek miałem wielką ochotę wyładować się na kimś innym, a zatem oberwał ten, który wszedł pierwszy. Przeszkodziły mi w tym trochę narty, o które się potknąłem, zapominając o ich istnieniu, ale i tak nie miało to większego znaczenia. Klient, podobnie jak wszyscy przedstawiciele jego rasy, nie miał pojęcia o walce wręcz.

Zebrałem narty i kijki i wyjrzałem na korytarz. Wszędzie pełno było zapalonych poszukiwaczy mojej skromnej osoby, ale dopiero przy drzwiach wyjściowych jeden z nich mnie dojrzał. Zdążyłem zrobić całe trzy kroki, zanim zdobył się na reakcję.

- On jest tutaj, próbuje uciekać - oznajmił monoton­nym tonem.

- Nawet to robi! - wrzasnąłem wypadając na dwór, prosto na najbliższego z nich. Po dwóch sekundach pozo­stało mi jedynie zapiąć narty i ruszać w drogę.

To wszystko było i tak odwlekaniem nieuniknionego.

Bramę strzegła wzmocniona warta, a ze wszystkich stron widać było zbliżające się sylwetki tutejszych pojazdów. Mógłbym może dostać się do miasta i szukać tam kryjówki, ale jeden człowiek przeciw całej planecie ma minimalne szansę. Może Hanasu miał filozoficzną odpowiedź na ten problem, ale osobiście zdecydowanie nie nadaję się na samobójcę.

Rzecz jasna, moje rozmyślanie nie przeszkadzało mi w poruszaniu się. Za mną zresztą podążała pogoń i obie te kwestie tak zaabsorbowały moją wyobraźnię, że silniki rakiety usłyszałem dopiero, gdy była nad moją głową. Podobnie jak reszta przytomnych stanąłem, popatrzyłem i osłupiałem.

Spoza nisko wiszących chmur opuszczał się na strumie­niach odrzutu niewielki statek zwiadowczy.

Z połączonymi pierścieniami Ligi na kadłubie!

- Udało się! - wrzasnąłem ruszając z kopyta ku podskakującej na amortyzatorach jednostce.

Nie ma potrzeby dodawać, że biegłem samotnie. Tubylcy nie byli równie entuzjastycznie nastawieni do tego, co przybyło. W każdym razie byłem na miejscu, gdy otworzył się właz.

- Witamy na Kekkonshiki - oznajmiłem facetowi stojącemu w otworze. - Przyłącz tę planetę do Ligi, o zdobywco!

- Nic nie wiem o żadnym zdobywaniu - odparł obdarzony nader bujną fryzurą młodzian w nieporządnym nad wyraz kombinezonie. - Dostałem polecenie zabrania stąd niejakiego Jamesa Bolivara di Griz.

- Masz go przed sobą.

- Podobnie jak tubylcy, tylko że oni mają jeszcze całą masę broni. Właź na pokład.

- Najpierw uświadomię tym typom, jakiej wiekopomnej chwili są świadkami.

Z radością zobaczyłem znajomą gębę na czele całej zgrai. To był Kome, kapitan mojej ostatniej podróży.

- Rzuć broń - poleciłem. Zamiast tego ją uniósł.

- Pójdziecie ze mną. Obaj - rozkazał.

Czerwone płatki zawirowały mi przed oczami. Ci ludzie byli tak tępi, że aż mnie zemdliło. To, że przez ich durnotę zginęło już tak wiele istnień, tylko pogłębiało to uczucie.

- Błagam, nie strzelaj! - wrzasnąłem wyrzucając w górę ręce i skacząc ku niemu.

Wykręciłem mu rękę, przechwyciłem pistolet i z całej siły wepchnąłem mu lufę w kark.

- Posłuchajcie, bałwany! - wykrzyknąłem. - Wszyst­ko się skończyło. Przegraliście! Nie zdziałacie już nic złego w galaktyce. Jedyną podstawą waszej siły i władzy była nieznana lokalizaga tej planety, tak że mogliście się tu kryć jak karaluchy, ale to już przeszłość. Widzicie ten emblemat na burcie. To statek Ligi. Wiedzą, gdzie jesteście, kim jesteście i co z wami zrobić! Sprawiedliwość przybyła w postaci tego oto młodzieńca, który właśnie ogłosił przyłączenie waszej planety do Ligi.

- Zrobiłem to? - sapnął z niedowierzaniem.

- Zamknij się, palancie, i bierz się do roboty.

- Moją robotą jest zabranie ciebie.

- Dostałeś awans. Zabierz im broń - byłem lekko zdesperowany, bo reszta zaczęła podnosić spluwy do oka, a znając ich zwyczaje, wiedziałem, że spokojnie zastrzelą Kome, byle mnie dostać. - No, Kome, powiedz kumplom, żeby się poddali. Jeśli ktoś tu wystrzeli, to wam wszystkim nogi z dupy powyrywam.

Rozmyślał chwilę na swój pokręcony sposób, po czym podjął decyzję:

- Obecność tego statku może być przypadkowa.

- Nie jest - wtrącił się pilot. - Pokażę ci wiadomość, jaką otrzymałem wraz z ogólnym alarmem, kierującym wszystkie jednostki ku tej planecie. Szukaliśmy was od jakiegoś czasu. Idę po wiadomość.

- Zabijcie ich obu - rozkazał Kome. - Jeśli zełgali, to będzie po problemie, a jeśli nie, to i tak nie ma żadnej różnicy. Wszyscy jesteśmy martwi.

- Odsuń się - polecił mu najbliższy. - Albo będę musiał cię zastrzelić.

- Strzelaj - padła spokojna odpowiedź.

- Stać! - wrzasnąłem, pakując gościowi kulę w ramię i wytrącając broń - To nie ma sensu!

Myśleli inaczej. Paru wzięło mnie na cel, gdy pilot doręczył wiadomość, o której wspominał. Nie taką zresztą, jakiej oczekiwali. Nie był na tyle głupi, zwiadowcy rzadko kiedy są imbecylami.

Dziobowa wieżyczka artyleryjska obróciła się łagodnie, siejąc pociskami na wszystkie strony. Nie tracąc czasu dałem mojemu więźniowi po łbie, żeby grzecznie szedł za mną i ruszyłem do śluzy. Wdusiłem przycisk uszczelniania, a Kome okazał oznaki żywotności, o które go nie podej­rzewałem. Zdrowy kopniak w bok głowy załatwił tę sprawę, rozciągając go na śniegu. Normalnie nie lubię takich rzeczy, ale tym razem sprawiło mi to czystą, nieskalaną przyjemność.

- Lepiej się połóż. To będzie pięciogeowy start - poin­formował mnie pilot.

Był. Dzięki niemu szybko pokonałem ostatnie cale dzielące mnie od podłogi. Gdy przestałem widzieć jedynie rozmazane plamy, unosiłem się już w stanie nieważkości.

- Serdeczne dzięki - mruknąłem.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Masz dość na­trętnych kumpli.

- Kumpli! Te cymbały wymyśliły całą tę wojnę! A tak na marginesie, jak wam idzie?

- Nadal przegrywamy - warknął - i nic nie możemy na to poradzić.

- Nie opowiadaj bzdur - to tylko pech. Leć do najbliższej stacji z psimenami, mam masę zaległej kore­spondencji. Nie wiesz przypadkiem, czy obcym odbito jeńców?

- Masz na myśli admirałów? Wrócili biedacy. Wiesz, normalnie nikogo nie obchodzi, co się przytrafia starszym rangom oficerom, ale tym razem to naprawdę nie było przyjemne.

- Wyleczą ich. Wybacz, że się cieszę, ale moja żona i synowie byli odpowiedzialni za tę ucieczkę, a to, co powiedziałeś oznacza, że im się udało.

- Masz niezłą rodzinkę.

- Możesz to powtórzyć?

- Masz niezłą rodzinkę.

- Miło to słyszeć. Wyduś trochę życia z tego mebla. Musimy się pośpieszyć.

Zanim dolecieliśmy do najbliższej stacji, miałem już wszystko rozpisane. Z pewnością stać było flotę na wyłą­czenie ze swojego składu paru jednostek z oddziałami desantowymi, a więcej nie było tu potrzeba, a zatem Kekkonshiki powinna być niedługo normalnym, cywilizo­wanym światem. Do ogólnego planu dołączyłem jeszcze dokładne instrukcje, gdzie znaleźć Hanasu i co z nim zrobić. Najważniejszą sprawą było spacyfikowanie planety i osłonięcie w ten sposób tyłów. Wojna była nadal do wygrania. W trakcie drogi przestudiowałem wszystkie możliwe raporty, toteż gdy dotarłem wreszcie do Kwatery Głównej Korpusu, miałem gotowych parę planów. Wszys­tkie zresztą zostały wymiecione z mojej głowy na widok ukochanej osoby.

- Powietrza... - jęknąłem po nieskończenie długim uścisku. - Miło być w domu.

- Mam coś więcej w zapasie, ale sądzę, że najpierw chciałbyś trochę przyjrzeć się wojnie.

- Jeśli nie masz nic przeciwko, najdroższa. Miałaś jakieś problemy z admirałami?

- Żadnych, tak pięknie wszystko zamieszałeś, że mogło to służyć za lekcję poglądową dla chłopców. Aktualnie są wraz z flotą i usiłują wygrać wojnę. Bałam się o ciebie.

- Miałaś rację, ale to już skończone. Czy nie zabrałaś przypadkiem paru upominków w drodze przez ich skarbiec?

- Zostawiłam to bliźniakom. Sporo odziedziczyli po tatusiu. Jestem pewna, że zabrali sobie sporo, ale i tak to, co zostało, wystarczy nam na niezależne życie. Jeśli prze­żyjemy wojnę, oczywiście.

- Co się tam właściwie dzieje?

- Nic dobrego. Co prawda, gdy obcy pozostali sami, okazało się, że są dość głupimi i prymitywnymi przeciw­nikami. Jednak muszą mieć paru dowódców trochę mniej durnych od reszty. Opuścili bazę i rozpoczęli frontalny, zmasowany atak. Poddaliśmy więc tyły i robimy to nadal, sprawiając jedynie czasami wrażenie, że stajemy do bitwy. Nie ma co się dziwić. Ich przewaga w uzbrojeniu i liczeb­ności wynosi coś koło dziewięciuset do jednego.

- Jak długo to może potrwać?

- Niedługo. Już prawie skończyły nam się przestrzenie międzyplanetarne. Wkrótce wejdziemy w pustkę między­gwiezdną, a tam nie ma już gdzie uciekać. Nawet te cymbały będą w stanie to przewidzieć. Wszystko, co muszą zrobić, to zostawić połowę swoich sił na jej skraju, aby nas nie wpuścić z powrotem i powybierać nasze planety na drodze desantów.

- To nie brzmi zbyt optymistycznie.

- Bo nie jest optymistyczne.

- Nie martw się, słonko. Twój kochany Jim uratuje galaktykę.

- Znowu! To miłe - pocałowała mnie.

- Kazano mi tu przyjść - oznajmił z tyłu znajomy głos - tylko po to, żebym zobaczył, jak się całujecie? Jestem zajętym człowiekiem i nie mam...

- Nie tak zajętym, jak wkrótce będziesz, profesorze.

- Co ty znowu wymyśliłeś?

- Wymyśliłem, że zrobisz broń, dzięki której uratujesz nas wszystkich. Twoje imię będzie pisane złotem we wszystkich podręcznikach historii. „Coypu, Zbawiciel Ga­laktyki".

- Zidiociałeś do końca!

- Nie myśl, że jesteś oryginalny. Wszyscy geniusze nazywani byli idiotami. Albo jeszcze gorzej. No, ale do pracy: czytałem ściśle tajne raporty, w których było napi­sane, że wierzysz w światy równoległe...

- Cicho, durniu! Nikt nie miał o tym wiedzieć! A zwła­szcza ty!!!

- Przypadek... hm... prawda... -westchnąłem. - Szafa się otworzyła, gdy przechodziłem i wypadła twoja teczka. Z tymi światami to prawda?

- Prawda, prawda - westchnął ciężko. - Na ślad naprowadziły mnie twoje eskapady z time-helixem, gdy trafiłeś do historii, której nie było.

- Dla mnie była!

- Oczywiście, właśnie ci to powiedziałem. Jeśli istnieje jedna odmienna przeszłość, to może ich istnieć nieskończona liczba, to chyba logiczne?

- Oczywiście - zgodziłem się natychmiast. - Poeksperymentowałeś więc?

- Owszem. Uzyskałem dostęp do światów równoległych i przeprowadziłem obserwacje. Tylko co to ma wspólnego z ocaleniem galaktyki?!

- Jeszcze tylko jedno pytanie i zaraz ci powiem. Jest możliwe przejście do takiego świata?

- Pewnie, że jest. Jak inaczej mógłbym poczynić obser­wacje? Wysłałem tam robota.

- Jak dużego?

- Miało być jedno pytanie. Z tobą tak zawsze. No dobra; wielkości małego słonia. A w ogóle, to wszystko zależy od rozmiarów pola.

- Otóż i mamy odpowiedź.

- Masz dla siebie - oznajmiła Angelina - ale dla mnie ma to niewiele sensu.

- Pomyśl trochę, skarbie. Montujesz to urządzenie na krążowniku, wraz z odpowiednio dużymi generatorami, po czym wysyłasz go, aby dołączył do naszej floty i wydajesz obcym bitwę. Nasza flota ucieka, krążownik zostaje w tyle, wróg nas goni i włączamy pole.

- I wyślemy te obrzydlistwa wraz z ich armatami do sąsiedniego wszechświata i mamy spokój!

- Właśnie coś takiego chciałem powiedzieć - zauwa­żyłem. - Możemy tego dokonać, Coypu?

- To możliwe, całkiem możliwe...

- No, prowadź nas do laboratorium i pokaż to urzą­dzenie!

Najnowszy wynalazek Coypu nie wyglądał zbyt okazale; masa skrzynek, kabli i innych takich, porozstawianych po całym pomieszczeniu. Tym niemniej wynalazek istniał był realnie.

- Nazwałem to parallelilizer - oświadczył.

- Nie chciałbym powtarzać tego trzy razy szybciej - mruknąłem.

- Nie błaznuj, di Griz! To urządzenie zmieni losy naszego wszechświata i przynajmniej jednego nie znanego tobie.

- Nie udawaj zgryźliwego - powiedziałem ugodo­wo. - Bądź tak miły i pokaż nam, jak to działa.

Pomrukując coś pod nosem, wziął się do roboty prze­rzucając przełączniki, stukając w zegary i wiążąc jakieś druty. Nie mając żadnego konkretnego zajęcia, zabrałem się za całowanie Angeliny, czemu ta ostatnia nie była przeciwna. Coypu, nieświadom niczego, udzielał nam kursu teoretycznego.

- Precyzja jest najważniejsza. Różne światy równo­ległe są oddzielone od siebie nader cienkim tohtonem, jak sobie sami zresztą możecie wyobrazić. Najtrudniejsze jest wybranie jednego z nieskończoności, a szczególnie tego nabliższego nam. Oczywiście jest to także najprostsze z uwagi na energię, jaka jest potrzebna do tego celu. Dlatego też teraz znajdziemy się w najbli­ższym... O!

Światła przygasły, gdy wdusił ostatni guzik, urządzenie zaczęło melodyjnie buczeć, w powietrzu zaś można było wyczuć zapach ozonu. Puściłem Angelinę i rozejrzałem się wokoło.

- Wiesz, profesorze, z tego co widzę, to nic się nie stało.

- Kretyn! Spójrz przez ten generator pola.

Spojrzałem przez żarzącą się ramę z miedzianego drutu i nadal nic nie widziałem, o czym nie omieszkałem go poinformować. Spróbował wyrwać sobie dla dramatycznego efektu parę włosów, ale było to zadanie z góry skazane na niepowodzenie, jako że był prawie łysy.

- Spójrz przez pole, a zobaczysz sąsiedni świat.

- Wszystko, co widzę, to to samo laboratorium.

- Debil! To nie jest to laboratorium, tylko tamto, z tamtego świata. Istnieje tam, tak jak nasze istnieje tutaj.

- Cudownie - uśmiechnąłem się, nie chcąc go obra­zić. - Rozumiem, że wystarczy przejść przez ten drut i już tam będę.

- Przypuszczalnie, ale równie dobrze możesz być tru­pem. Jak dotąd nie robiłem doświadczeń z żywymi stwo­rzeniami.

- Czy nie czas na nie? - spytała uprzejmie Angelina. - Tylko nie z moim mężem.

Ciągle mrucząc Coypu wyszedł, by wrócić po chwili z białą myszką. Obwiązał ją drutem, przywiązał do kija i powoli przesunął przez ekran. Nie stało się dokładnie nic, poza tym że mysz wyślizgnęła się z pętli i spadła na podłogę, po czym pozbierała się i zniknęła z naszego pola widzenia.

- Gdzie to polazło? - zdumiałem się.

- W świat równoległy.

- Biedactwo, wyglądała na przestraszoną - zauważyła Angelina. - Ale nie wydaje się, żeby doznała jakichś obrażeń.

- Trzeba zrobić test, puścić więcej myszy i sprawdzić dokładnie ich...

- Normalnie, owszem - przerwałem mu wyliczankę - ale mamy wojnę i brak nam czasu. Jest jeden sposób, aby mieć całkowitą pewność od razu...

- Nie! - Angelina była szybsza w kojarzeniu od profesora, ale i tak się spóźniła. Albowiem mówiąc to przeszedłem przez ekran.

18

Jedyne, co poczułem, to lekkie mrowienie, choć i ono mogło być wytworem mojej wyobraźni. Rozejrzałem się wokoło. Wszystko wyglądało niby tak samo, choć rzecz jasna paralleliłizera nie było w pokoju.

- Jamesie di Griz! Wracaj natychmiast, albo pójdę po ciebie! - usłyszałem głos Angeliny.

- To przełomowy moment w dziejach nauki i nie zamierzam zmarnować okazji.

Spojrzenie na drugą stronę ekranu spowodowało, że poczułem się osobliwie: ten sam pokój i to w dodatku z Angelina i profesorem, tyle że znikający. Od tej strony pole było niewidoczne, ale gdy obszedłem je z tyłu, zobaczyłem czarną płaszczyznę unoszącą się w powietrzu

Zanim wróciłem, wyjąłem pisak i aby uwiecznić wyda­rzenie napisałem na ścianie: TU BYŁ STALOWY SZCZUR. Niech ci tutaj też mają trochę zajęcia umys­łowego. W tym momencie drzwi do pokoju zaczęły się otwierać, toteż dałem nura w ekran.

- Bardzo interesujące - oznajmiłem wysuwając się z objęć Angeliny.

Coypu wyłączył maszynę i przyglądał się nam pobłażliwie,

- Jak duży ekran możesz zrobić?

- Teoretycznie nie ma ograniczeń. Może być tak duży, że od razu wyślesz ich całą flotę do diabła.

- Właśnie o to mi chodziło. Zabierz się za robotę, ja zaś rozpowszechnię dobre wieści w naszych szeregach.

Zebranie wszystkich wodzów Indian do kupy nie było proste, gdyż byli zajęci przegrywaniem wojny (i to na dużą skalę). W końcu zaprzęgnąłem do tego Inskippa, a ponieważ używali naszej bazy jako Kwatery Głównej, trudno im było nie przybyć. Oczekiwałem ich w odświętnym mundurze z baretkami na piersiach. Pomamrotali do siebie, zapalili potężne cygara i gapili się na mnie. Gdy wszyscy usiedli, zastukałem w stół, by zyskać ich uwagę.

- Panowie, aktualnie przegrywamy wojnę - oznajmiłem -

- Nie przyszliśmy tu po to, żebyś był łaskaw nam o tym powiedzieć - warknął Inskipp. - O co chodzi, di Griz?

- Zebrałem was tu, aby oznajmić, że koniec wojny jest bliski. Wygramy ją! - to w końcu zwróciło ich uwagę;. Wszyscy jak jeden mąż wybałuszyli na mnie oczy. - Zostanie to dokonane za pomocą urządzenia zwanego parallelilizerem, które pośle flotę obcych do równoległego wszechświata.

- O czym mówi ten szaleniec? - zdumiał się jeden z admirałów.

- Mówię o pomyśle tak nowym, że mój umysł z trudem go rozumie i nie oczekuję, że wasze zwapniałe szczątki szarych komórek byłyby w stanie to zrobić, ale zawsze możecie próbować - odpowiedzią był wściekły pomruk. - Teoria jest taka: możemy podróżować w przeszłość, ale nile możemy jej zmieniać. Jednakże takie zmiany zostały po­czynione, a nie odczuliśmy ich w naszej teraźniejszości. Wniosek jest prosty: zmieniliśmy nie naszą przeszłość, tylko przeszłość jakiegoś innego świata, zbliżonego do naszego. Wynalazek profesora Coypu pozwala nam prze­chodzić do tych równoległych wszechświatów. Mając wy­starczająco duży ekran możemy wysłać całą nieprzyjacielską flotę w inny wymiar. Są pytania?

Było dużo. Po półgodzinie wyjaśniania zdołałem ich przekonać, że po pierwsze nie jestem idiotą, po drugie to, co mówię, jest wykonalne. Morale zebranych wyraźnie uległo poprawie. Gdy Inskipp przemówił, jasne było, że mówi w imieniu ich wszystkich:

- Możemy to zrobić! Skończyć tę wojnę i posłać ich do innego świata!

- Całkiem słusznie - zgodziłem się.

- TO JEST ZABRONIONE - rozległ się głęboki głos promieniujący najwyraźniej z pustego powietrza nad stołem.

Przynajmniej jeden z obecnych złapał się za pierś. Czy to ze względów religijnych, czy też z uwagi na awarię stymu­latora.

Z Inskippem nie poszło tak łatwo:

- Kto to powiedział? Który dowcipniś ma projektor głosu?

Rozległy się głośne zapewnienia o niewinności i okrzyki oburzenia. Zapanowało zamieszanie i ogólne szukanie projektora. Uspokoiło się, gdy głos przemówił ponownie.

- Jest to zabronione, gdyż jest to niemoralne. Powie­dzieliśmy.

- Kto powiedział? - syknął Inskipp.

- My. Korpus Moralności - tym razem głos doszedł od drzwi, co było kolejnym zaskoczeniem.

Po kolei głowy zgromadzonych odwracały się w tym kierunku, tak że wchodzący skupił na sobie całą uwagę. Trzeba przyznać, że robił wrażenie: wysoki, z długimi białymi włosami i takąż brodą, ubrany w powłóczystą białą szatę. Inskipp jednak nie zwrócił na to większej uwagi.

- Jesteś aresztowany. Nigdy nie słyszałem o jakimś tam Korpusie Moralności.

- Oczywiście, że nie - odparł spokojnie nowo przyby­ły. - Jesteśmy zbyt utajnieni, byś mógł cokolwiek o nas wiedzieć.

- Utajnienie - warknął Inskipp. - Mój Korpus Specjalny jest tak tajny, że większość ludzi sądzi, że to tylko plotki.

- Wiem. To żadna tajność. Mój Korpus Moralności jest tak tajny, że nie ma o nim nawet plotek.

Inskipp zaczynał czerwienieć i najwyraźniej brakowało mu powietrza. Szybko stanąłem między nimi, zanim zdołał wybuchnąć.

- Interesujące, ale chcielibyśmy jakiegoś dowodu, no nie?

- Proszę - nawet nie drgnęła mu powieka. - Jaki jest wasz najtajniejszy kod?

- Może mam ci powiedzieć?

- Oczywiście, że nie. Ja ci powiem. Szyfr Yasarnap, zgadza się?

- Niewykluczone - przyznałem.

- Jim, idź do komputera i podaj w tym kodzie następujące polecenie: wszystkie dane o Korpusie Moral­ności.

- Ja to zrobię - sapnął Inskipp. - Agent di Griz nie jest wtajemniczony.

Wszyscy mu się przyglądali, gdy uruchamiał komputer, (a ja przez grzeczność nie protestowałem). Wyjął z kieszeni taśmę z szyfrem, podłączył ją i wypisał polecenie.

- Kto pyta? - zachrypiał głośnik.

- Ja, Inskipp, szef Korpusu Specjalnego.

- Korpus Moralności jest tajną siłą Ligi o bezwzględ­nym pierwszeństwie. Jego rozkazy muszą być wykonywane natychmiast. Aktualnie jego szefem jest Jay Hovah.

- Jestem Jay Hovah - oznajmił nowo przybyły. - I powtarzam: zakazane jest wysyłanie najeźdźców do innego wszechświata.

- Dlaczego? - spytałem. - Nie masz nic przeciwko temu, żeby ich powystrzelać, powywieszać, zgwałcić, jeśli komuś z nas przyjdzie ochota, nie?

- Walka w obronie własnej nie jest niemoralna. To jest obrona czyjegoś domu, bliskich i samych obrońców.

- Skoro nie masz nic przeciwko temu, aby do nich strzelać, to co ci przeszkadza wysłanie ich gdzie indziej? Nie będzie ich to bolało nawet w połowie tak jak przy strzelaniu.

- Ich w ogóle nie będzie bolało, ale wysyłając tę gigantyczną flotę wojenną do świata, w którym dotąd nie istniała, stajesz się odpowiedzialny za wszystkich ludzi, którzy mieszkają tam i... zginą. Trzeba znaleźć sposób, aby wyeliminować obcych, nie skazując nikogo niepotrzebnie na uśmiercenie.

- Nie zatrzymasz nas - zapomniał się któryś z ad­mirałów.

- Mogę to zrobić. Powiedziane jest w Konstytucji Ligi Zjednoczonych Planet, że żadne niemoralne akcje nie będą podejmowane przez planety członkowskie. W aneksie podpisanym przez członków założycieli Ligi znajdziecie decyzję powołania Korpusu Moralności, do którego zadań należy ustalenie, co jest, a co nie jest moralne. Jesteśmy w tej kwestii zgodni i jeśli mówimy „nie", to musicie znaleźć sobie inny plan.

Podczas tej przerwy w mojej głowie kręciły się wszystkie możliwe kółka i gdy skończył, miałem już wygrywający numer.

- Skończ z pierdołami - oznajmiłem, po czym wrzas­nąłem to samo jeszcze raz i w końcu zostałem usłyszany. - Mamy nowy plan. Powiadasz, że niemoralne jest posłanie ich do równoległego wszechświata, w którym mogliby zabijać ludzi, tak?

- Zbrutalizowane, ale masz rację.

- A wiec, nie powinno cię obchodzić wysłanie ich do równoległego świata, w którym nie ma ludzi, prawda?

Szczęka mu opadła, zamknął ją z trzaskiem, po czym powtórzył parę razy ten zabieg i zmarszczył się. Uśmiech­nąłem się szeroko i zapaliłem cygaro. Admirałowie - nie­zbyt lotni umysłowo - inaczej nie wstąpiliby do wojska, zaczęli mamrotać między sobą.

- Muszę przeprowadzić konsultację - oznajmił w końcu.

- Proszę uprzejmie, tylko się pośpiesz.

Posłał mi krzywe spojrzenie, ale wyciągnął z kieszeni jakieś złote pudełko i poszeptał z nim trochę, by po chwili skinąć głową.

- Nie jest niemoralne przesłanie obcych do świata, w którym nie ma ludzi. Powiedziałem.

- Co tu się dzieje? - spytał jeden z ogłupiałych oficerów.

- Proste: są miliardy, a prawdopodobnie nieskoń­czoność światów równoległych - oświeciłem go. - Po­między nimi muszą istnieć takie, w których homo sapiens nigdy nie istniał. Może nawet istnieć taki, w którym żyją wyłącznie obcy, gdzie powitają naszych wrogów z otwar­tymi ramionami, czy jak to się tam u nich anatomicznie nazywa.

- Właśnie zgłosiłeś się na ochotnika, żeby któryś znaleźć - zarządził Inskipp. - Ruszaj się, di Griz, i znajdź coś porządnego.

- Nie pojedzie sam - wtrącił się Jay Hovah. - Obser­wujemy tego agenta od dawna, gdyż jest on najniemoralniejszym osobnikiem w całym Korpusie Specjalnym.

- Nader miło mi to słyszeć - stwierdziłem z dumą.

- Dlatego też jego słowo nie jest dla nas dowodem. W poszukiwaniach będzie mu towarzyszył jeden z naszych agentów.

- Dobra, tylko nie zapominaj, że jest wojna i nie chcę, żeby któryś z twoich płaczliwych i mruczących hymny maminsynków wisiał mi na plecach.

Jay znowu poszeptał z pudełkiem.

Nie odezwałem się, gdy agent wszedł. Jeśli brać długość koszuli za oznakę stażu, to miał niewielki, a raczej miała. Jej okrycie ukazywało nader interesujące krągłości, które w połączeniu ze złocistymi lokami i błyszczącymi oczami stanowiło bardzo atrakcyjną całość.

- To agent Incuba, która będzie ci towarzyszyć - oznajmił Jay.

- Cóż, wycofuję zastrzeżenia. Wygląda na zdolnego oficera.

- Naprawdę? - rozległo się nad stołem, tyle że tym razem głos był żeński i doskonale mi znany. - Jeśli sadzisz, że będziesz się szlajał po świecie z tą małpą, Jamesie di Griz, to się grubo mylisz. Lepiej zamów trzy bilety!

19

- I to ma być tajna narada? - zawył Inskipp. - Twoja żona jest na podsłuchu, Jamesie di Griz!!!

- Wygląda, jakby była - zgodziłem się. - Propono­wałbym, żebyś sprawdził zabezpieczenia, ale będziesz musiał zrobić to osobiście, bo jak wiesz, ja mam trochę roboty gdzie indziej. Wkrótce otrzymacie mój raport, panowie.

Wyszedłem, mając o parę kroków z tyłu Incubę. Angelina czekała na nas w korytarzu z płonącymi oczami i postawą wyrażającą gotowość na wszystko. Ledwie na mnie spoj­rzała, koncentrując się na Incubie.

- Zamierzasz latać w tej nocnej koszuli cały czas? - spytała z ciepłem w głosie zbliżonym do zera absolutnego.

Zapytana przyjrzała się jej z kamiennym wyrazem twarzy, po czym nozdrza jej się lekko rozszerzyły, jakby doleciał ją nader niemiły odór.

- Prawdopodobnie nie, ale cokolwiek bym włożyła, będzie to z pewnością ponętniejsze od tego, co ty masz na sobie.

Zanim nastąpiła eskalacja wrogości, wypuściłem granat dymny. Był to skuteczny sposób, aby zwrócić na siebie ich uwagę.

- Mamy pół godziny na przygotowanie - powiedzia­łem szybko. - Jestem w laboratorium z profesorem Coypu. Jeśli któraś nie przyjdzie na czas, lecimy bez niej.

Angelina była gotowa od razu; wczepiła się w moje ramię i posykiwała mi do ucha:

- Jedna próba, jedno spojrzenie czy dotknięcie i jesteś trupem, stary świntuchu - po czym, dla dodania wagi swojej wypowiedzi, ugryzła mnie w ucho.

- A co z zasadą „niewinny do czasu udowodnienia winy"? - jęknąłem masując małżowinę. - Kocham tylko ciebie i wiesz o tym. A teraz skończmy te nonsensy i złapmy Coypu.

Nie było to takie trudne.

- Masz tylko jedną możliwość - poinformował mnie, gdy wprowadziłem go w zagadnienie.

- Że co? Mówiłeś o nieskończonej liczbie światów!

- Owszem, tyle ich jest, ale dla czegoś tak dużego jak pancernik, istnieje możliwość przejścia tylko do sześciu. Energia wymagana do przejścia do innych umożliwia otwarcie ekranu o średnicy dwóch jardów. Przez taką dziurę niewielu obcych tam wypchniesz.

- No to już zawsze jest coś. Dlaczego powiedziałeś, że tylko jeden?

- Bo w pozostałych pięciu to laboratorium istnieje i miałem okazję obserwować w nim siebie i innych. W szóstym ekran wychodzi w kosmos.

- Ten więc musimy sprawdzić - rozległ się z tyłu złocisty głos; Incubę weszła do laboratorium.

Ubrana była w obcisły kombinezon, którego wolałem dokładnie nie oglądać, jako że Angelina była tuż za mną.

Odwróciłem się do Coypu i zawiesiłem wzrok na profe­sorze. Było to mniej przyjemne, ale bezpieczniejsze.

- Musimy więc spróbować szóstego - oświadczyłem.

- Tak też sądziłem. Na zewnątrz mam gotowy ekran o średnicy stu jardów. Sądzę, że zwiadowca powinien się zmieścić.

- Wspaniale. Klasa Lancer ma nawet mniejszą średnicę.

Wszystkie sprawdziany gotowości robiłem mając Angelinę u swego boku. Incuba jak dotąd nie pojawiła się w sterowni, co znacznie ułatwiało życie.

- Lećcie kursem cztery sześć - oznajmił głos Coypu w słuchawkach. - Zobaczycie pierścień latarń: to jest brama. Proponuję też, żebyście dokładnie oznaczyli pozycję po przejściu, najlepiej zostawcie tam nadajnik.

- Serdeczne dzięki za radę. Może kiedyś będziemy chcieli wrócić.

Przejście odbyło się bez problemów. Z tej strony pole wyglądało jak czarne koło na tle mroków kosmosu.

- Pozycja zanotowana, nadajnik na miejscu - zamel­dowała Angelina.

- Jesteś wspaniała. Jakieś pięćdziesiąt lat świetlnych stąd, jeśli wierzyć tej skrzynce - wskazałem na kom­puter - jest miłe małe słoneczko klasy G-2, a radio twierdzi, że pół wieku temu jego okolice były bardzo rozmowne.

- No to na co czekamy? I jeszcze raz cię ostrzegam: trzymaj się z daleka od tego umoralnionego kurczaka!

- Nie ma obaw! Jestem zbyt zajęty ponownym ocale­niem galaktyki!!!

20

Incuba dołączyła do nas, gdy wyszliśmy z nadprzestrzeni.

- Zdaje mi się, że są tu dwie zamieszkane planety? - spytała.

- Tak twierdzi ten elektroniczny oszust. Sprawdzimy najbliższą.

Zbliżyliśmy się do niej bez straty czasu i weszliśmy w atmosferę. Błękitne niebo, białe obłoczki, jednym słowem całkiem przyjemne miejsce. Radio wyło jakimiś kretyńskimi melodyjkami i przypadkowym zlepkiem dźwięków nie znanego mi i całkiem niezrozumiałego języka. Powierzchnia planety zaś zbliżała się coraz bardziej.

- Domy - oznajmiła nieszczęśliwa Angelina. - I pola. Zupełnie jak w domu.

- Niezupełnie - skorygowałem jej stwierdzenie, zmie­niając powiększenie.

- Ślicznie! - westchnęła. I miała rację.

Coś o paru tuzinach odnóży ciągnęło pług, którym kierował mniej okazały, lecz równie odrażający stwór. Oba mogłyby uścisnąć macki z naszymi wrogami.

- Obcy wszechświat! - ucieszyłem się. - Mogą tu przylecieć. Będą ich oczekiwać kumple i szczęśliwa przy­szłość. Wracamy z dobrymi nowinami.

- Sprawdźmy tę drugą planetę - wtrąciła się Incuba. - Z tego co wiemy, mogą tu żyć także ludzie.

Angelina spojrzała na nią jak na karalucha, a ja wes­tchnąłem:

- Pewnie, tylko żebyś tego nie powiedziała w złą godzinę.

Wykrakała. Następna planeta zamieszkana była przez najbardziej człekopodobnych ludzi, jakich widziałem.

- Może są obcy wewnętrznie? - zaryzykowałem nie­śmiało.

- Możemy paru rozpruć i sprawdzić - oświadczyła poważnie Angelina.

- Rozpruwanie obcych stworzeń, tak ludzkich jak i jakichkolwiek innych, jest zakazane przez Korpus Moral­ności... - resztę jej wypowiedzi przerwała nagła aktywność radia, warczącego coś niezbyt zrozumiale. Jednocześnie cała masa czujników rozbłysła radośnie. Podszedłem do ekranu i natychmiast się cofnąłem.

- Mamy towarzystwo! - oznajmiłem. - Zrywamy się?

- Nie robiłabym niczego w pośpiechu - oświadczyła z namysłem Angelina.

Miała sporo racji, gdyż w naszym pobliżu znajdował się niezbyt przyjemnie wyglądający okręt wojenny czarnej barwy z działami raczej nieprzypadkowo skierowanymi w nasza stronę.

- Myślę, że trzeba z nimi pogadać - oznajmiłem wstając. - Pilnujcie gospodarstwa, dopóki nie wrócę.

- Idę z tobą - oświadczyła Angelina stanowczo.

- Nie tym razem, światło mego żywota. I jest to rozkaz. Jeśli nie wrócę, to postaraj się przekazać nasze spostrzeżenia.

Tym treściwym zdaniem zakończyłem dyskusję, wymykajać się do śluzy i wylatując w przestrzeń. W kadłubie okrętu otworzył się właz, toteż skierowałem się ku niemu. Nastrój poprawił mi się na widok komitetu powitalnego złożonego w całości z ludzi: dość twardych, sądząc po gębach, typów wystrojonych w czarne uniformy.

- Kny piclin stimfbc! - wrzasnął do mnie ten z naj­większą liczbą złotych odznak.

- Pewien jestem, że to wspaniały język, ale ni cholery go nie rozumiem - odparłem uprzejmie.

Posłuchał, po czym warknął coś i jeden z obstawy kopnął się do wnętrza, wracając po chwili z metalową skrzynką połączoną drutami z nieprzyjemnie wyglądającym hełmem. Odsunąłem się od tego, ale jeszcze mniej przyjem­nie wyglądająca broń zatrzymała mnie na miejscu lekkim puknięciem w żebra. Wsadzili mi ten garnek na głowę, pokręcili coś przy pudełku i ozdobiony złotem osobnik zagadał powtórnie:

- Rozumiesz mnie w końcu, natręcie?!

- I owszem, a poza tym nie ma najmniejszej potrzeby mnie obrażać. Przebyłem daleką drogę i nie mam ochoty wysłuchiwać obelg od byle pajaca.

Wyszczerzyłem zęby, tak że zacząłem się obawiać o swoje gardło. Reszta obecnych zaś zawrzała z oburzenia.

- Wiesz, kim jestem!? - ryknął.

- Nie, i nic mnie to nie obchodzi, bo ty też nie wiesz, kim ja jestem. Masz zaszczyt spotkać pierwszego ambasadora z sąsiedniego wszechświata. Możesz mi uści­snąć dłoń.

- On mówi prawdę - oświadczył jeden z pozostałych, obserwując jakiś instrument.

- Cóż, to zmienia postać rzeczy - oficer uspokoił się dość wyraźnie. - Nie możesz znać przepisów kwarantanny. Nazywam się Kongg. Chodź na drinka i powiedz mi, co tu robisz.

Alkohol był niezły, a całe audytorium zafascynowane moją opowieścią. Zanim skończyłem, posłali kuter po damy, tak że reszta opowieści popłynęła już w pełnym gronie.

- Powodzenia - oświadczył Kongg unosząc kielich. - Nie zazdroszczę ci zajęcia. Jak widzisz, nasz problem z obcymi rozwiązaliśmy i ostatnią rzeczą, jakiej nam potrzeba, to nowa inwazja. Nasza wojna skończyła się jakieś tysiąc lat temu. Roznieśliśmy ich pancerniki, a teraz pilnujemy, żeby trzymali się swoich planet. Są gotowi rzucić się nam do gardeł przy lada okazji, dlatego też wykonujemy od czasu do czasu takie patrole jak ten.

- Musimy wrócić i zameldować, że niemoralnie byłoby wysyłać tu obcych - oznajmiła Incuba.

- Możemy wam pożyczyć parę pancerników, ale nie­wiele ich zostało.

- Zamelduję o twojej propozycji i dzięki, ale obawiam się, że potrzebujemy czegoś bardziej drastycznego. Dzięki za gościnę, musimy już lecieć. Mamy niewiele czasu.

- Mam nadzieję, że im dołożycie. Potrafią być bardzo kłopotliwi.

Na statek wróciliśmy w nie najlepszych nastrojach i wzięliśmy kurs na pole. Tutejszy alkohol musiał mieć dość dziwne właściwości albo też moje szare komórki robiły nadgodziny. W każdym razie wpadłem na dość ciekawą myśl.

- Mam! -wrzasnąłem z radością. -Mam odpowiedź na nasze problemy!

Wpadliśmy do naszego świata i zacumowaliśmy przy najbliższej śluzie. Ruszyłem biegiem z dziewczętami dep­czącymi mi po piętach i akurat w chwili, gdy całe towarzys­two zebrało się już w komplecie wezwane sygnałem alar­mowym, znalazłem się w sali obrad.

- Możemy ich tam wysłać? - spytał Inskipp.

- Nie da rady. Mają tam własne kłopoty.

- To co zrobimy? - jęknął jeden z admirałów.

- Wyślemy ich gdzie indziej - odparłem. - Coypu twierdzi, że to możliwe i pracuje właśnie nad projektem.

- Gdzie? - Inskipp domagał się wyjaśnień.

- Używaliśmy już podróży w czasie. Wyślemy ich tam.

- W przeszłość?

- Nie, czekaliby na nas i ledwie byśmy powstali, zniszczyliby nas. Wyślemy ich w przyszłość.

- Zdurniałeś, di Griz? Co to da?

- Słuchaj, wyślemy ich sto lat w przyszłość, a gdy będą w drodze, zapędzimy najlepsze umysły galaktyki, aby znalazły na nich sposób. Sto lat powinno wystarczyć, żeby coś wymyślić, a za sto lat będziemy na nich czekać. Gdy się pojawią, dostaną to, na co zasługują, i po sprawie.

- Cudownie - ucieszyła się Angelina. - Mój mąż to geniusz. Zabieramy się do roboty.

- TO ZABRONIONE - oznajmił głęboki głos znad stołu.

21

Absolutna cisza, która nastąpiła po tym zaskakującym oświadczeniu trwała parę sekund, po czym została dras­tycznie przerwana przez Inskippa: mój szef wyciągnął spluwę i zaczął dziurawić sufit.

- Tajne zebranie! Najwyższe bezpieczeństwo! Dlaczego nie transmitujemy tego w telewizji? - Miał pianę na ustach.

Wszelkie wysiłki pragnących go uspokoić podstarzałych admirałów, spełzły na niczym. Przewróciłem więc na niego stół, a to celem rozbrojenia. Przy okazji lekko oberwał, toteż w końcu opadł na krzesło z dość tępym wyrazem twarzy.

- Kto to powiedział?! - wrzasnąłem.

- Ja - przy akompaniamencie głośnego puknięcia ponad stołem pojawiła się jakaś męska postać. Facet opadł na blat, po czym zeskoczył zręcznie na podłogę.

- Zaiste, jako rzekłem, czcigodni waszmościowie. Ja, Ga Binetto.

Był dość oryginalny, trzeba przyznać: w obszernym jedwabnym stroju, wysokich butach i olbrzymim kapeluszu z jeszcze większym piórem. Prawą dłoń oparł na gardzie szpady, lewą dłonią podkręcał wąsy.

Ponieważ Inskipp był na etapie pomrukiwania do siebie, honory gospodarza spadły na mnie.

- Nie interesuje nas, jak... Jak się nazywasz?

- Moje imię brzmi Ga Binetto.

- Co cię upoważnia do włażenia z butami na tajną naradę?

- Nie ma sekretów przed Policją Czasu.

- Policja Czasu? - to było coś nowego. - Z przeszłości? Ten wniosek zaskoczył mnie samego.

- Ależ skąd! Dlaczegóż to wpadliście na ów pomysł?

- Dlategóż to, że ten język wyszedł z mody trzydzieści dwa tysiące lat temu.

Posłał mi niezbyt życzliwe spojrzenie i pomajstrował coś przy rękojeści szpady.

- Nie bądź taki ważny - warknął. - Spróbuj skakać w tę i nazad po różnych epokach, ucząc się kretyńskich dialektów, to nie będzie ci się wydawało...

- Możemy wrócić do tego tematu innym razem prze­rwałem mu. - Jesteś Gliniarzem Czasu. Nie z przeszłości, to znaczy, że z przyszłości. Zgadza się? Skiń głową, jeśli nie wolno ci mówić. - Usłuchał. - Wspaniale. Powiedz nam więc, dlaczego nie możemy wysłać obcych te marne sto lat naprzód?

- Dlatego, że jest to zakazane.

- Już to mówiłeś, podaj jakieś sensowne powody.

- Nie muszę - odparł nieuprzejmie. - Mogliśmy tu wysłać małą bombkę zamiast mnie, więc proszę się nie stawiać.

- On ma rację - wtrącił jeden z admirałów. - Witamy w naszych czasach, zacny podróżniku. Jeśli byłbyś tak uprzejmy, to powiedz, co mamy robić?

- Tak już lepiej. Szacunek tam gdzie się należy. Wszys­tko, co powinniście wiedzieć to to, że robotą Policji Czasu jest pilnowanie porządku w tymże czasie. Pilnujemy, aby nie zdarzały się paradoksy i inne nadużycia podróży w czasie, takie jak wasz plan. Coś takiego najprawdopodob­niej naruszyłoby strukturę czasu. Dlatego jest zakazane.

Odpowiedzią była pełna przygnębienia cisza. Ja tym­czasem myślałem gorączkowo.

- Powiedz mi, Ga Binetto - spytałem w końcu - jesteś człowiekiem czy obcym w przebraniu?

- Jestem takim samym człowiekiem jak ty - odparł zdenerwowany. - Może nawet lepszym.

- Ślicznie. Skoro jesteś człowiekiem z przyszłości, to znaczy, że obcym nie udało się zniszczyć ludzkości. Zgadza się?

- Zgadza się.

- To jak wygraliśmy tę wojnę?

- Wygraliśmy dzięki... - przerwał i spąsowiał. - Ta informacja jest zastrzeżona. Sam sobie odpowiedz na to pytanie.

- Nie opowiadaj pierdoł - warknął Inskipp, odzyskaw­szy najwyraźniej dar mowy. - Uniemożliwiłeś nam realizację jedynego planu, mogącego uratować ludzkość. Zgoda, zaniechamy go, jeżeli nam powiesz, co innego możemy zrobić.

- Nie wolno mi tego powiedzieć.

- Nie możesz chociaż naprowadzić nas na trop? - zaproponowałem.

Pomyślał przez chwilę i uśmiechnął się. Ten uśmieszek wcale, ale to wcale mi się nie podobał.

- Rozwiązanie powinno być oczywiste dla kogoś o two­jej inteligencji, di Griz. Mieści się w całości w umyśle - podskoczył, strzelił obcasami i zniknął.

- Co on chciał przez to powiedzieć? - Inskipp aż się zmarszczył z wysiłku.

Właśnie, co? Powiedział to do mnie i ja powinienem to wiedzieć. Początek był po to, aby mnie ogłupić, ale to „w całości w umyśle"... Moim? Czyim? Jaki to pomysł, na który dotąd nie wpadliśmy? Nie miałem bladego pojęcia.

Incuba wpatrywała się tępo w przestrzeń, bez wątpienia rozważała jakieś głęboko moralne zagadnienie. Natomiast Angelina uśmiechnęła się nagle. Gdy zobaczyła, że na nią patrzę, uśmiech stał się momentalnie szerszy, po czym mrugnęła. Uniosłem brwi, a ona skinęła leciutko głową. Jeśli właściwie zrozumiałem tę niemą konwersację, to najwyraźniej znalazła rozwiązanie. Skoro tak, to nie mu­siałem się wysilać. I tak wszystko zostawało w rodzinie.

- Skoro wiesz, to powiedz - nachyliłem się ku niej. - Nie czas teraz na zabawy.

- Dorastasz jak widzę - mruknęła, po czym podniosła głos: - Panowie, odpowiedź jest oczywista.

- Nie dla mnie - warknął Inskipp.

- „W całości w umyśle", powiedział, a to po prostu oznacza kontrolę umysłu.

- Szarzy! - wrzasnąłem.

- Nadal nie... - zaczął Inskipp.

- Bo masz przed oczami fizyczną bitwę - poinfor­mowałem go. - To, co powiedział ten przebieraniec, faktycznie oznacza całkowite zakończenie wojny.

- Jak?

- Poprzez zmuszenie ich do zmiany zapatrywań. Przez nauczenie ich, że ludzi należy kochać i że trzeba zakończyć tę bezsensowną rąbaninę. Zapewniam cię, że specjaliści z Kekkonshiki są w stanie przekonać cię, że mnie kochasz, uwierzysz w to i gotów będziesz założyć się o głowę, że sam na to wpadłeś, i jest to sama święta prawda. Powiedzieli mi, że w ten właśnie sposób wywołali tę wojnę. Niech ją teraz zakończą. Piąta kolumna zadziała wreszcie we właś­ciwy sposób.

- Jak niby mają to zrobić? - zaciekawił się któryś z obecnych.

- Detale potem - i tak nie miałem o tym zielonego pojęcia. - Potrzebny mi krążownik z pełną obsadą i wzmocnionym oddziałem abordażowym. Lecę przygotować zwy­cięstwo.

- Nie jestem tego taka pewna - odezwała się Incuba. - Manipulacja ludzkim umysłem jest poważnym zagadnieniem i ma rozliczne aspekty moralne...

Ciągu dalszego nie było, gdyż osunęła się miękko na podłogę.

- Zemdlała, biedactwo - oznajmiła Angelina. - Te wszystkie stresy... Zabiorę ją do pokoju.

Zemdlała! Widziałem już przedtem moją ślubną w akcji, i znałem jej możliwości. Zemdlała zresztą czy nie, głupio byłoby tracić uzyskany w ten sposób czas.

- Krążownik do śluzy i to natychmiast! - zarządziłem.

- Zgadza się - potwierdził Inskipp, równie jak ja świadomy, co się wydarzyło i równie mocno pragnący wykorzystać niedyspozycję obserwatora Korpusu Moralności.

Podróż była tyle błyskawiczna, co cicha. Na wszelki wypadek zarządziłem ciszę radiową i wysłałem psimana na urlop. Dzięki temu osiągnęliśmy lodowy świat bez przeszkód.

Teraz nadszedł czas aktywności.

- Przerwać ciszę radiową i złapać oddział desantowy - zarządziłem.

- Są na linii, tyle że nie wylądowali.

- Co tu się porobiło?

- Dowódca na łączu, sir.

Na ekranie pojawił się oficer z obandażowaną głową; na widok wszystkich tych świecidełek, które miałem na sobie, stanął momentalnie na baczność.

- Oni uparli się, żeby walczyć - zameldował. - Dosta­łem rozkaz: „uporządkować tę planetę", a nie „wystrzelać tubylców", toteż wycofałem się po zniszczeniu ich floty.

- Wiedzą, że nie mogą wygrać!

- Pan to wie i ja to wiem. Proszę tylko jeszcze powie­dzieć to tym durniom.

Powinienem był się tego spodziewać! Ta banda cymbałów wybrała śmierć zamiast poddania się. Niewykluczone zresz­tą, że nawet nie znali tego pojęcia. Była tylko jedna osoba tam w dole, o ile jeszcze żyła rzecz jasna, która mogła coś w tej kwestii zaradzić.

- Proszę pozostać na orbicie i czekać na rozkazy. Usłyszycie je, gdy przyjdzie pora na desant.

Wydałem odpowiednie polecenia i zabrałem potencjalnie przydatne wyposażenie. Wbity w kombinezon ruszyłem w dół. Grawitator opuścił mnie łagodnie na znajomy dach. Było tu jak zwykle zimno i nieprzyjemnie, ale pocieszała mnie myśl, że po raz ostatni mam wątpliwą przyjemność oglądania tego świata.

W zasadzie powinienem wylądować na podwórzu z plu­tonem wsparcia i baterią ciężkiej artylerii, ale stwierdziłem, że cichy kontakt za Hanasu będzie korzystniejszy. Ponieważ było już porządnie ciemno, nie powinno być z tym więk­szych problemów. Otworzyłem drzwi i po wielu trudach udało mi się przez nie przecisnąć wraz z kombinezonem. Ruszyłem potem znajomą trasą z mocnym przekonaniem, że to faktycznie ostatni raz.

- Jesteś nieprzyjacielem i musisz zginąć - oznajmił mi bezbarwnym głosem jakiś malec rzucając się energicznie w moją stronę.

Odskoczyłem, a on wykopyrtnał się, zmieniając się w doskonały cel. Igła wbiła się w pewną wypukłość poniżej pleców i już było po sprawie. Wziąłem go pod pachę i ruszyłem dalej tak cicho, jak tylko umiałem.

Gdy dotarłem do drzwi gabinetu Hanasu, miałem czte­rech pasażerów na gapę i zaczynałem się obawiać, czy nie skończy się to przepukliną.

Gospodarz podniósł głowę znad biurka i tym razem prawie udało mu się uśmiechnąć.

- Wszystko odbyło się tak, jak planowałeś"- powie­dział. - Wiadomość dotarła do celu i udało ci się uciec.

- Owszem, a teraz wróciłem, razem z paroma malcami, którzy niezbyt się ucieszyli na mój widok.

- Słuchali komunikatów Kome i nie bardzo wiedzą, komu wierzyć. Są wytrąceni z równowagi.

- Chwilowo są uspokojeni, czekaj, niech ich wreszcie gdzieś poukładam.

- Użyję axion feeds. Nie będą nic pamiętać.

- Nie tym razem. Będą spali wystarczająco długo, żeby nam nie przeszkadzać. Powiedz mi najpierw, co tu się działo, jak mnie nie było?

- Zamieszanie. W Filozofii Moralnej nie ma słowa o tym, jak postępować w takich przypadkach, dlatego też, gdy Kome zarządził walkę do śmierci, posłuchali go automatycznie. Takie stanowisko jest tutaj w stanie zro­zumieć dokładnie każdy, a ja nie miałem żadnej możliwości, aby mu się sprzeciwić, toteż niczego nie robiłem. Czekałem na rozwój wypadków.

- Przezorne postępowanie. Ale teraz ja tu jestem i ist­nieje parę istotnych drobiazgów, które możesz dla mnie załatwić.

- Co na przykład?

- Przekonać swoich, aby ponownie udali się do obcych i zajęli się kontrolowaniem ich posunięć.

- Nie rozumiem. Chcesz, aby ponownie zagrzewali ich do walki?

- Dokładnie odwrotnie. Chcę, by ich do niej zniechęcali.

- Możesz mi to wyjaśnić? Nic nie rozumiem.

- Odpowiedz mi najpierw na jedno pytanie. Czy gene­rator synoptyczny może być użyty w stosunku do obcych? Czy może ich przekonać, że w gruncie rzeczy nie jesteśmy tacy obrzydliwi? Mamy wilgotne oczy i pocimy się całkiem obficie. Czy to da się zrobić?

- Z łatwością. Musisz zrozumieć, że oni powstali z pry­mitywnych kultur i łatwo jest nimi sterować. Gdy zaczęliśmy działać wśród nich, byli nastawieni do ludzi neutralnie. Wobec tego przywódcy zostali wyszkoleni tak, aby nas nienawidzić, potem dzięki propagandzie przekonali resztę. Zajęło to sporo czasu, ale wyniki były całkiem zadowalające.

- Czy ten proces można odwrócić?

- Tak myślę, ale jak zamierzasz skłonić moich rodaków, aby się na to zdecydowali?

- Po to właśnie przybyłem. Muszę się z tobą naradzić. Możemy to osiągnąć jedynie za pomocą tej waszej Filozofii Moralnej. Myliłem się, gdy powiedziałem ci, że wasza kultura ulegnie zniszczeniu. Tak naprawdę, jest ona po­trzebna wszystkim ludziom, gdyż zawiera elementy istotne dla całej ludzkości. Czy jest w niej cokolwiek, co na­kazywałoby wam zostać gwiezdnymi zdobywcami?

- Nie. Nauczyliśmy się nienawidzić tych, którzy nas opuścili, gdyż nie mogliśmy pozwolić sobie na wiarę w to, że wrócą, by nas uratować. Musieliśmy ratować się sami. Początkiem i końcem jest przetrwanie, wszystko co działa przeciwko niemu, jest sprzeczne z Filozofią Moralną.

- W takim razie Kome i jego nawoływania do samobój­czej walki są błędem! Jak na szarego był mocno wstrząśnięty.

- Oczywiście - stwierdził po dłuższej chwili. - Jego postępowanie jest sprzeczne z Mądrością. Trzeba o tym powiedzieć innym.

- Dobra, ale to jeszcze nie koniec. Posłuchaj i pomyśl o zasadach Filozofii. Przetrwaliście, jesteście lepsi niż reszta ludzkości. Nienawidzicie tych, którzy was opuścili, ale to było dawno. Ludzie żyjący dziś nie wiedzą nawet o tym zdarzeniu, a w żadnym wypadku nie są za nie odpowiedzialni. Dlatego też nienawiść wymierzona przeciwko nim jest bezsensowna. Idąc dalej: skoro wy jesteście lepsi i dojrzalsi niż reszta ludzi, to jesteście moralnie zobowiązani, by pomóc im przetrwać w razie zagrożenia. Jak to pasuje do zasad Filozofii Moralnej?

Hanasu wyglądał, jakby go piorun strzelił. Po chwili wolno skinął głową.

- Jest dokładnie tak, jak powiedziałeś. Nigdy dotąd nie odwoływano się do zasad Filozofii Moralnej w nowej i nieznanej sytuacji, bo nie było takich sytuacji. Teraz jest. Myliliśmy się i dopiero teraz widzę, jak dalece. Po prostu reagowaliśmy jak inni ludzie: pozwoliliśmy, aby kierowały nami emocje. Gdy wyjaśnię, że naruszyliśmy podstawowe zasady Filozofii Moralnej, wszyscy to zrozumieją. Ocalimy ludzi. Dzięki ci. Uratowałeś nas przed nami samymi. Wyrządziliśmy wiele zła, ale spróbujemy je naprawić. Idę do nich przemówić.

- Zaraz, zaraz! Najpierw trzeba się zabezpieczyć, żeby przypadkiem Kome nie zaczął najpierw strzelać. Jeśli go uspokoimy, sądzisz, że jesteś w stanie poprowadzić ludzi?

- Bez wątpienia. Gdy wyjawię im właściwą treść zasad, których uczyli się od najmłodszych lat, nikt nie będzie się sprzeciwiał.

Jakby na zamówienie, drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadła przez nie cała banda tych właśnie najmłodszych, pod przewodnictwem jednego z nauczycieli, który wycelo­wał wprost we mnie jakiś rozpylacz.

- Odłóż broń! - rozkazał. - Jeśli tego nie zrobisz, zabiję cię!

22

Wypowiedź była spowodowana faktem, że mój pistolet mierzył prosto w nowo przybyłych. Refleks nadal miałem wyśmienity. Powoli podniosłem się z przysiadu i opuściłem broń. Nauczyciel mnie nie martwił, martwiła mnie cała masa różnorakich samopałów w nerwowych dłoniach towarzyszących mu dzieciaków.

- Co to ma znaczyć? - spytał Hanasu podchodząc do drzwi. - Opuścić broń! To rozkaz!

Chłopcy posłuchali go natychmiast: wiedzieli, kto tu żądzi. Z nauczycielem nie poszło tak łatwo.

- Kome powiedział...

- Kome tu nie ma, Kome się myli. Rozkazuję ci po raz ostatni: opuść broń! -- nauczyciel zawahał się i Hałasu rócił się do mnie: - Zastrzel go!

Oczywiście nie miałem nic przeciwko i gość rozciągnął się na podłodze z igłą w barku. Igła była nasączona środkiem nasennym, ale chłopcy o tym nie wiedzieli, i nie sądzę, żeby dla Hanasu stanowiło to jakąś różnicę.

- Daj mi broń - polecił najbliższemu. - I zwołaj natychmiast zbiórkę całej szkoły.

Po kolei i bez wahania oddawali mu broń i znikali jeden po drugim.

Położyłem nauczyciela obok jego podopiecznych, Hanasu zaś, pogrążony w rozmyślaniach, zamknął drzwi.

- Zrobimy tak - oznajmił po chwili. - Wyjaśnię im wszystkim różnicę w kwestiach interpretacji Filozofii Moral­nej. Dotąd mieli kłopoty ze zrozumieniem, o co w ogóle chodzi. Teraz problem mamy rozwiązany. Gdy zrozumieją, pojedziemy na kosmodrom. Tam jest Kome i jego poplecz­nicy. Wyjaśnię im to samo i przyłączą się do nas. Wtedy będziesz mógł kazać lądować swoim jednostkom i zabierze­my się za ciąg dalszy programu.

- Brzmi to nieźle. A co będzie, jeśli się nie zgodzą?

- Będą musieli, gdyż nie zgadzając się ze mną, nie popadliby w konflikt z Filozofią Moralną. Gdy tylko zrozumieją tę kwestię, z pewnością będą posłuszni; rzecz nie polega na wyborze, tylko na posłuszeństwie - sprawiał wrażenie pewnego siebie i mogłem jedynie mieć nadzieję, że wie, co robi.

- Może powinienem iść z tobą? W razie gdyby były jakieś problemy...

- Poczekaj tutaj. Jakby co, to przyślę po ciebie.

Uparł się przy swoim, więc pozwoliłem mu iść. Przeby­wanie w towarzystwie nieprzytomnych tubylców wpływało dość deprymująco na moje samopoczucie, toteż włączyłem radio i poinformowałem oczekującą na orbicie kawalerię o dotychczasowym przebiegu wypadków. Słysząc pukanie do drzwi przerwałem połączenie.

- Chodź! - polecił mi obojętnie wyglądający nastolatek.

Hanasu czekał wraz z uczniami i kadrą przed budynkiem. - Udajemy się na kosmodrom - oznajmil - Będziemy tam przed świtem.

- Żadnych problemów?

- Skądże, mógłbym nawet powiedzieć, że odczuwają ulgę, gdyż przestał ich dręczyć problem interpretacji zasad Filozofii Moralnej. Moi ludzie są silni, ale siłę czerpią z posłuszeństwa. Teraz są silniejsi niż dotąd.

Hanasu kierował jedynym pojazdem w okolicy, toteż bytem zadowolony, mogąc trząść się obok niego. Reszta kadry i uczniowe podążali na nartach. Fakt, że godzinę temu wszyscy smacznie spali, nie miał żadnego znaczenia; to tyle na temat dyscypliny.

Choć podróż była wolniejsza z uwagi na narciarzy (dzięki czemu trzęsło o wiele mniej), mimo to byłem szczęśliwy, gdy o świcie przybyliśmy pod bramę portu kosmicznego.

Z pobliskiego budynku wyszło dwóch strażników, spog­lądając na całą procesję tak spokojnie, jakby całe to zgromadzenie było czymś całkiem normalnym i zdarzało się codziennie.

- Powiedz Kome, że chcę się z nim widzieć - polecił Hanasu jednemu ze strażników.

- Nikt nie ma pozwolenia na wejście, tak rozkazał Kome. Wszyscy wrogowie mają być zabici. W twoim wozie jest wróg. Zabij go.

- Czternasta zasada posłuszeństwa głosi, że każdy musi słuchać poleceń kogoś z Dziesięciu - głos Hanasu był lodowato autorytatywny. - Wydałem ci polecenie. Nie ma żadnej zasady, która głosi, że należy zabijać wrogów. Odsuń się!

Twarz strażnika przez mgnienie oka prawie wyrażała ślad emocji, po czym zamarła, a jej właściciel zrobił dwa kroki w tył.

- Wchodźcie. Poinformuję Kome.

Uszeregowane w dwie równe kolumny siły inwazyjne przemierzyły teren kosmodromu. Obsługa dział przeciwlot­niczych i wyrzutni rakiet obserwowała nas spokojnie, nie próbując nawet interweniować.

Hanasu zatrzymał wóz przed wejściem do budynku administracyjnego i zdążył wysiąść, gdy drzwi otworzyły się, ukazując Kome i tuzin innych, wszystkich z bronią w ręku. Na wszelki wypadek pozostałem w pojeździe udając, że wcale mnie tu nie ma.

Mróz musiał przytępić moje procesy myślowe, gdyż dopiero teraz dotarło do mnie, że jestem jedynym z całej wycieczki, który ma broń.

- Wracaj do szkoły, Hanasu, nie jesteś tu potrzebny! - oznajmił Kome.

Hanasu zignorował go całkowicie, podchodząc tak blisko, aż stanął z nim twarzą w twarz.

- Nakazuję wam odłożyć broń, gdyż to, co robicie, jest sprzeczne z zasadami Filozofii Moralnej - odezwał się tak głośno, że wszyscy wokół doskonale go słyszeli. - Zgodnie z nimi musimy pomagać słabszym rasom. Nie wolno nam popełniać samobójstwa, walcząc z tymi, którzy nas przewyż­szają milion do jednego. Jeśli będziecie walczyć - zginiemy, a to jest sprzeczne ze wszystkim, czego naucza nas Filozofia Moralna. Musicie...

- Musisz się stąd wynieść! - zawołał Kome. - To ty złamałeś zasady. Odejdź lub zginiesz.

Uniósł broń mierząc do Hanasu. Na ten widok wysuną­łem się z wozu.

- Na twoim miejscu nie robiłbym tego - powiedziałem unosząc moją kieszonkową armatę.

- Sprowadziłeś tu obcego! - Kome nie panował nad głosem. - On zginie i ty też!

Przerwał, gdyż Hanasu zrobił krok do przodu i trzasnął go w zęby.

- Jesteś wyjęty spod prawa! - oświadczył przy wtórze zdumionego jęku wszystkich obecnych. - Złamałeś zasady! Jesteś skończony!

- Skończony? To ty jesteś skończony! - wrzasnął Kome z wściekłością.

Skoczyłem w bok, starając się dostać go na muszkę, ale Hanasu ciągle był między nami. Napiętą ciszę przerwały serie z broni maszynowej.

Hanasu stał spokojnie, a sflaczały nagle Kome osunął się na ziemię. Wszyscy stojący za nim nacisnęli spusty w tym samym momencie. I to właściwie był koniec sprawy. Spokojny Hanasu wyjaśnił wszystkim obecnym nową interpretację prawa. Starali się zachować kamienne twarze, ale widać było na nich ulgę: życie znów oparte było na solidnych podstawach. Zwinięty trup Komę był jedynym powodem tego, że istniała kiedyś schizma, a sądząc z za­chowania obecnych, nikt nie miał ochoty o tym pamiętać.

- Możecie lądować - rzuciłem do mikrofonu.

- Nie możemy. Nadeszły nowe rozkazy.

- Co?!!! - ryknąłem. - Ściągaj te pudła z orbity i to Inatychmiast, albo każę cię postawić pod mur.

- Nie mogę. Za trzy minuty wyląduje statek zwiadowy. - Połączenie przerwano i mogłem tylko czekać. Coraz więcej mężczyzn przyłączało się do słuchających. W zasadzie wszystko było w porządku, tyle że sytuacja znowu wymykała mi się z rąk. W końcu kuter zwiadowczy przebił chmury i osiadł na płycie lądowiska. Na trapie pojawiła się dziwnie znajoma postać; zupełnie wiedzieć czemu, dłoń sama powędrowała mi do kabury; Ledwie ją powstrzymałem. Ty! - warknąłem.

Tak, ja, i to na czas, aby przeszkodzić w naruszaniu moralności.

Rzecz jasna, był to Jay Hovah, szef Korpusu Moralności, a ja, niestety, wiedziałem, czemu zawdzięczam przyjemność ponownego spotkania.

- Nikt cię tu nie potrzebuje, a poza tym nie jesteś ubrany odpowiednio do pogody. Proponuję, abyś wrócił na statek.

- Moralność jest ważniejsza - odparł drżącym głosem. Nikt nie poinformował go o tutejszym klimacie, toteż ubrany był w swoją służbową nocną koszulę.

- Próbowałam mu przemówić do rozsądku, ale nie chciał słuchać - rozległ się jeszcze bardziej znajomy głos i w luku ukazała się Angelina.

- Kochanie! - pocałunek przerwał nam oczywiście nasz zakładowy świętoszek.

- Rozumiem, że celem twojej wyprawy jest przekonanie tych ludzi, aby użyli techniki kontrolującej umysły obcych tak, abyśmy mogli wygrać wojnę? Te techniki są niemoralne i nie mogą zostać użyte.

- Kto to jest? - spytał Hanasu lodowato.

- Ma na imię Jay - odparłem. - Jest szefem Korpusu Moralności. Pilnuje, żebyśmy nie robili rzeczy sprzecznych z naszą moralnością.

Hanasu zmierzył go spojrzeniem, które ja rezerwuję dla szczególnie obrzydliwego robactwa, po czym obrócił się do niego plecami i poinformował mnie:

- Obejrzałem go. Możesz go zabrać. Sprowadź statki, zaczynamy operację przeciw obcym.

- Nie sądzę, abyś mnie usłyszał - wykrztusił Jay dzwoniąc zębami. - Ta operacja jest zabroniona, ona jest niemoralna.

Hanasu obrócił się powoli wpatrując się weń arktycznym zgoła spojrzeniem.

- Nie opowiadaj mi o moralności. Jestem stróżem Filozofii Moralnej i interpretatorem prawa. To co zrobiliś­my, nakłaniając obcych do wojny, było złe, teraz użyjemy tych samych technik, aby zatrzymać to zło.

- Dwa przestępstwa nie dają dobrego uczynku. To zabronione.

- Nie masz tu żadnej władzy i nie próbuj nas zatrzymać. Możesz jedynie kazać nas zabić, jeśli chcesz nas po­wstrzymać. Jeśli nie zostaniemy zabici, zrobimy to, co uważamy za moralne.

- Zostaniecie zatrzymani...

- Tylko poprzez śmierć. Jeśli nie możesz kazać nas zabić, to wynoś się i nie przeszkadzaj - odwrócił się i odszedł.

Jay chyba próbował coś powiedzieć, ale najwyraźniej miał z tym kłopoty. Poza tym zaczął sinieć. Skinąłem na dwóch najbliższych chłopców:

- Pomóżcie staruszkowi dostać się do statku. Jak się rozgrzeje, niech pomyśli nad starym problemem filozoficz­nym, który można określić: „trafiła kosa na kamień".

Nadal próbował coś rzec, ale młodzieńcy dali mu kuk­sańca, kierując na właściwą drogę i odtransportowali do wnętrza statku.

- I co teraz? - spytała Angelina.

- Szarzy mają zakończyć wojnę. Korpus Moralności w żaden sposób nie będzie w stanie uzasadnić zabicia ich, aby uniemożliwić to działanie, którego celem jest uwolnienie nas. Przypuszczam, że nie będzie nawet w stanie umotywować nakazu nieudzielania im pomocy.

- Pewna jestem, że masz rację, a co dalej?

- Dalej? Jak to co? Ocalenie galaktyki. Ponowne.

- Oto mój skromny jak zawsze małżonek! - odparła i całując mnie głośno.

- Wygląda imponująco, nie sądzisz? - spytałem.

- Sądzę, że wygląda obrzydliwie - Angelina skrzywiła nos. - W dodatku śmierdzi.

- Innowacja pierwotnego modelu. Pamiętaj, że tam gdzie jedziemy, to co obrzydliwe, uznawane jest za piękne. Ogólnie rzecz biorąc miała rację: wyglądało obrzydliwie, co było bardzo, ale to bardzo korzystne. Staliśmy w sali odpraw krążownika oddelegowanego do misji. Przed nami rozciągało się pięćset solidnych (i opancerzonych) siedzeń ustawionych w rzędy, a na każdym rozwalało się, przykuc­nęło lub rozsiadło dość obrzydliwe stworzenie.

Większość z nich była przedstawicielami Geshtunken, ale były rozmaite też innowacje wzorowane na projekcie mojego dawnego kombinezonu.

Co nie ucieszyłoby naszych gospodarzy, to fakt, że wewnątrz każdego stworzenia siedział trójwymiarowy i cał­kiem realny szary, a w każdy ogon czy odwłok wbudowany był generator synoptyczny.

Nasza pokojowa krucjata wchodziła w ostatnią fazę. Nie mogę powiedzieć, żeby łatwo poszło z jej organizacją. Kor­pus Moralności robił, co mógł, aby zapobiec praniu mózgów. Pierwszy raz byłem wdzięczny biurokracji. Musieli przepychać się przez nią, zanim mogli podjąć jakiekolwiek działa­nie, a w dodatku my ze swej strony też robiliśmy, co tylko się dało, żeby pogłębić panujący bałagan i zamieszanie: technicy zaginęli, ich ślady zaś rozpłynęły się w papierach; protestują­cy Coypu został wyrwany z łóżka w środku nocy i zanim zdołał naciągnąć spodnie, znalazł się w głębokiej przestrzeni; pewna wysoce zautomatyzowana planetoida przemysłowa wypadła z orbity opanowana przez naszych ludzi...

Równocześnie produkowano przebrania, a Hanasu prze­prowadzał programowanie technik psychokontrolnych. Zdą­żyliśmy w ostatniej chwili, odlatując parę godzin przed flotyllą, którą wysłał po nas Korpus Moralności. I tak polecieli za nami, ale na widok parunastu pancerników obcych sił okazali dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy.

- Jesteśmy w zasięgu łączności - oznajmiłem. - Wszyscy gotowi?

- Gotowi - odparło pięćset obojętnych głosów.

- A więc powodzenia! - Obróciłem się włączając ekran komunikatora. Angelina i para zrobotyzowanych pociech stali obok mnie.

Moja droga Sleepery Jeem wróciła! - wrzasnęło jakieś paskudztwo widoczne na ekranie.

- Nie znam pana - odburknąłem. - Ale musi chodzić panu o moją bliźniaczą siostrę. Jestem Sleepery Bolivar - uruchomiłem przycisk, dzięki któremu po policzku spłynęła mi wielka, oleista łza rozbijając się z pluskiem o pokład. – Słyszeliśmy o jej bohaterskiej śmierci i przybywamy, by ją pomścić. Witamy serdecznie - za gulgotało w głośniku. - Jestem SessPula, nowy dowódca zjednoczonych sił. Zaraz dajemy bal na waszą cześć. Przyłączcie się. Połączyliśmy okręty rękawem i udałem się do nich wraz z Angeliną. Musiałem się nieco odsunąć, aby uniknąć sparszywiałego uścisku tego gada i zamiast mnie uściskał podłogę.

- To Ann-geel, mój szef sztabu, a te roboty przyniosły napoje na dzisiejszy bankiet.

Przyjęcie rozkręciło się błyskawicznie. Coraz to nowi oficerowie przyłączali się do zabawy, aż zaczęło mnie zastanawiać, kto kieruje flotą. Prawdopodobnie nikt.

- Jak tam wojna? - spytałem.

- Strasznie! - jęknął Sess, wychylając flaszkę jakiegoś zielonkawego obrzydlistwa. - Uciekają przed nami, to fakt, ale nie chcą się bić. Morale upada, wojsko mruczy po kątach o powrocie do domu. Ale myślę, że musimy walczyć dalej.

- Pomoc jest w drodze! - krzyknąłem, klepiąc go w plecy, po czym wytarłem mackę starannie w obrus. - Mam na pokładzie kilku spragnionych krwi i zemsty ochotników. Oprócz tego, że są świetnymi żołnierzami, są też wspaniałymi nawigatorami i kucharzami.

- A dużo ich jest? - spytał z nadzieją.

- Cóż, wystarczy po jednym na pancernik. Każdy z nich może przewodzić flotylli, a oficerowie floty mogą zgłaszać się do nich po radę czy wsparcie moralne.

- Jesteśmy uratowani! - wrzasnął w zachwycie.

W pewnym sensie, oczywiście... dodałem w myślach, uśmiechając się szeroko na prawo i lewo, błyskając zębiskami przebrania i zastanawiając się, ile czasu zajmie moim umysłowym sabotażystom załatwienie problemu.

Byli szybsi, niż się spodziewałem. Zaraza rozprzestrze­niała się błyskawicznie. Cztery dni później Sess odwiedził mnie w sterowni, gdzie używając wszystkich możliwych chwytów, robiłem, co się tylko dało, aby uniemożliwić doścignięcie floty Ligi. Popatrzył smętnie pół tuzinem przekrwionych oczu na ekrany i westchnął.

- Nie sypiasz zbyt dobrze? - spytałem uprzejmie.

- Wszystko jest takie przygnębiające... Chciałbym być w domu i zająć się wylęgiem dzieci. Zapytuję sam siebie, co ja tu właściwie robię.

- A co tu robisz?

- Nie wiem. Straciłem serce do tej wojny.

- Zabawne. Ja stwierdziłam to samo ostatniej nocy. Zauważyłeś, że oni nie są tacy wstrętni? Mają mokre oczy i pocą się całkiem, całkiem.

- Masz rację - westchnął. - Między nami mówiąc, nigdy o tym nie pomyślałem. Co możemy zrobić?

- Cóż...

Dziesięć godzin później, po lawinie radiogramów, naj­większa armada wojenna, jaką kiedykolwiek widziała galaktyka, wykonała twarzowy zakręt o 180 stopni wracając do rodzinnych bagien i śmietników.

Podczas pijackiej orgii, która miała miejsce tego wieczoru z okazji zwycięskiego zakończenia wojny -musieli biedacy to jakoś nazwać - stałem z boku, trzymając w objęciach Angelinę.

- Wiesz, oni są całkiem mili, gdy się do nich człowiek przyzwyczai - powiedziała.

- Nie poszedłbym tak daleko, ale są całkiem nieszkodliwi, gdy zaprzestali wojny.

- Bogaci też są - oznajmił James, nalewając czegoś obrzydliwego do kieliszka.

- Trochę się tu pokręciliśmy - dodał Bolivar, podtaczając się z drugiej strony. - Podczas swoich operacji wojennych złupili sporo rożnych banków, które wymietli do czysta, wiedząc, jak ceniona jest ich zawartość, choć zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego. Oni nie używają pienię­dzy.

- Lepiej nie wnikaj w ich zasady płatności! -mruknąłem.

- Wszystko to złożyli w ładowniach flagowego pancernika - wtrącił James. - Zamierzali zastanowić się nad tym w przyszłości.

- Pozwólcie mi zgadnąć - to była Angelina - ładow­nie są puste?

- Zawsze masz rację, mamusiu. Za to transportowiec jest nieco przeładowany.

- Musimy zwrócić to właścicielom - postanowiłem, z przyjemnością widząc zaszokowane spojrzenia dwóch robotów i jednej poczwary.

- Jim! - jęknęła Angelina.

- Spokojnie, jestem przy zdrowych zmysłach. Musimy oddać to, co znaleźliśmy...

- ...a że nie udało się znaleźć zbyt dużo... - dokończyła za mnie.

Coś ciężkiego, sraczkowatej barwy, opatrzone mackami i przyssawkami zwaliło się obok na podłogę.

- Za zwycięssstwo!!! Hick!!! Ciiiisza! Ciszszszsza!!! Cu­downa Sleepery wzniesie toaaaast!

Wszystkie oczy, aparaty wzrokowe, błony optyczne i różne takie, nie licząc trzech par normalnych oczu, skierowały się na mnie, gdy wstałem.

- TOAST!!! - wrzasnąłem entuzjastycznie, unosząc za­maszyście kielich i rozlewając przy okazji połowę zawartości. Wylało się na dywan, wypalając sporą dziurę. - Piję zdrowie wszystkich stworzeń żyjących w naszej galaktyce: dużych i małych, kształtnych i rozlazłych, wszystkich! Niech pokój i miłość trwają wiecznie. Za życie, wolność i przeciwną płeć!!!

I tak lecieliśmy, przemierzając lata świetlne, ku nowej o wiele lepszej przyszłości.

Przynajmniej taką miałem nadzieję.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
07 Stalowy Szczur i piąta kolumna
Harrison Harry SSR 07 Stalowy Szczur i piata kolumna (rtf)
Harry Harrison Stalowy Szczur i Piąta Kolumna
Harry Harrison Stalowy Szczur i piata kolumna
Harrison Harry 4 Stalowy Szczur i piąta kolumna
Harrison Harry Stalowy szczur 04 Stalowy Szczur i piata kolumna
Harrison Harry Stalowy szczur 04 Stalowy Szczur I Piata Kolumna 2
Harry Harrison Stalowy Szczur 06 Stalowy Szczur i piąta kolumna 2
Harrison Harry SSz 06 Stalowy Szczur i piąta kolumna
Harrison Harry Stalowy Szczur 04 Stalowy Szczur i piąta kolumna
Harry Harrison Stalowy Szczur i piata kolumna
Harrison Harry 6 Stalowy szczur i piąta kolumna
Harrison Harry Stalowy Szczur 06 Stalowy Szczur I Piata Kolumna
Harry Harrison Stalosy szczuri piąta kolumna
09 Zlote lata Stalowego Szczura
Amerykańska piąta kolumna
05 Zemsta Stalowego Szczura
01 Narodziny Stalowego Szczura
06 Stalowy Szczur ocala świat

więcej podobnych podstron