Karol May.
Klątwa marabuta.
(Das Geheimnis des Marabut II.)
Tłumaczenie: Grażyna Pietruszewska.
Od opowiedzianych wydarzeń minęło kilka lat. Rotmistrz Hugo von Greifenklau, niegdyś ulubieniec starego „Marszałka Naprzód” żył sobie nadal w cichym ustroniu swoich dóbr. Przy boku Margot zażywał szczęścia, jakie przypada w udziale niewielu śmiertelnikom.
Jeden jedyny raz owo szczęście zostało zmącone, a mianowicie poprzez śmierć pani Richemonte, matki Margot. Później od czasu do czasu padał jeszcze niewielki cień na spokojne życie rodziny, a zdarzało się to, gdy Hugo zajmował się owym pustym, ciemnym miejscem w pamięci powstałym na skutek otrzymanego ciosu w głowę.
Całymi godzinami siedział wtedy z woźnicą Florianem Rupprechtsbergerem, który przyjechał za nim do Prus z Jeannette i rozprawiali o tym niewyjaśnionym punkcie, lecz na próżno. W żaden sposób nie mógł przypomnieć sobie miejsca, gdzie zakopał wojenną kasę. Gdy Margot zastawała ich w takiej chwili, domyślała się, co mogło być przedmiotem rozmowy. Obejmowała wtedy męża i zazwyczaj mówiła prosząco:
– Przypuszczam, że znów rozmyślałeś o tej kasie, czy tak. Hugo?.
– Niestety, tak! – odpowiadał zwykle trochę przygnębmy.
– Przestań się tym zamartwiać! Ile razy prosiłam cię o to, a ty nie chcesz wyświadczyć mi tej przysługi!
– Bardzo chciałbym, wierz mi, lecz gdy najdzie mnie ta myśl nic mam siły odeprzeć jej od siebie.
– Jednak myślenie o tym jest zbyteczne i daremne Nawet gdybyś mógł przypomnieć sobie to miejsce, to i tak nie mógłbyś podjąć tego skarbu.
– Dlaczego nie?
– Ponieważ ta kasa jest francuska. Uznanie jej za swoją własność równałoby się kradzieży. Sprawa przedstawiałaby się oczywiście inaczej, gdyby była własnością niemiecką.
– Masz rację, lecz i w obecnych warunkach byłoby dobrze, gdybym przypomniał sobie to miejsce, mógłbym otrzymać od Francji nagrodę.
– Nie zajmuj się tym! Przecież jej nie potrzebujemy.
Stary rotmistrz nie odpowiadał zwykle na tę uwagę. Udawał, że się uspokoił, lecz w samotności nie przestawał o tym rozmyślać.
Margot miała rację. Ich dobra dostarczały im wszystkiego, czego potrzebowali. Poza tym po zmarłej baronowej de Sainte-Marie odziedziczyli duży folwark Jeannette. W miarę upływu lat ulepszyli go i oddali w dzierżawę w dobre ręce. Majątek się rozwijał, chociaż jako że znajdował się we Francji, właściciele rzadko tam zaglądali.
Gebhard powrócił szczęśliwie z Afryki. Opublikował wyniki swoich badań, dzięki czemu zyskał spory rozgłos i sławę. Skłoniło go to do dalszej pracy naukowej, chociaż w międzyczasie uzyskał awans na kapitana. Ponownie poprosił o urlop, aby wziąć udział w kolejnej ekspedycji, aż w końcu zrezygnował z kariery wojskowej, ponieważ w służbie nauki na dłuższy czas opuszczał ojczyznę.
W małżeństwie z Idą de Rallion Gebhard odnalazł takie samo szczęście, jakim w swoim związku cieszyli się jego rodzice. Oczywiście Ida nie była zadowolona z tak częstych podróży męża, lecz cieszyła się jego sławą, a każdy jego powrót napełniał ją podwójną radością. Gdy mąż przebywał z dala od niej znajdowała pociechę u teściów i wychowywała dwójkę małych dzieciaków.
Syn miał na imię Richard, a jego mała siostrzyczka. Emmy.
Podczas gdy rodzina Greifenklau cieszyła się czystym i niemal niezmąconym szczęściem, na południowym zachodzie zbierały się przeciw niej ciężkie burzowe chmury.
Napoleon III został najpierw prezydentem, a następnie cesarzem Francji. Wydarzenie to sprawiło ogromną radość dwóm ludziom, którzy do tej pory daremnie wyczekiwali na jakąś okazję skutecznego przeprowadzenia swych niecnych planów. Byli to oczywiście kapitan Richemonte oraz jego krewny, a równocześnie adoptowany syn Henri, który w Afryce nosił imię Mahmud ben Ali. Obaj uznali, że wydarzenie to sprzyja ich powrotowi. Wydobyli z ukrycia skarb marabuta i w różnych portowych miastach sukcesywnie spieniężali jego zawartość.
Skoro tylko bratanek wielkiego Korsykanina został cesarzem można było przypuszczać, że dla wszystkich wiernych zwolenników pierwszego cesarstwa i Napoleona I nadeszła długo oczekiwana chwila. I mieli rację. Bratanek, który w żadnym przypadku nie posiadał potężnego ducha swojego wuja próbował go jednak naśladować.
Stan rzeczy w Europie był dla niego korzystny. Blichtr jego korony sprawiał wrażenie szlachetnego kruszcu, a błyskotki, którymi się przyozdabiał rzucały blask niczym prawdziwe diamenty. Jeśli wujowi dzięki potędze ducha udało się narzucić swą wolę połowie świata, to bratanek osiągnął to dzięki chytrym sztuczkom. Zwiódł nimi narody i mężów stanu. Budził zdumienie i podziw.
Napoleon I potrafił przyciągnąć do siebie ludzi wielkiego formatu, nawet jeżeli musiał ich szukać w najniższych klasach społecznych. I w tym względzie bratanek próbował go naśladować nie omieszkając stwarzać sobie narzędzi, które fałszywemu blaskowi jego tronu przydawały dodatkowego światła. Dopiero po upadku jego tronu okazało się, jaką wartość posiadają ci ludzie.
Ze względu na późniejszą historię godna uwagi i nieco dziwna jest opinia, jaką przy okazji swojej pierwszej wizyty u Napoleona wydał o nimi austriacki arcyksiążę Maksymilian, późniejszy cesarz Meksyku. Napoleon nie podobał mu się nawet z wyglądu. Pisał:
Mała, niepozorna postać, brak jakiejkolwiek szlachetności w wyglądzie, ociężały chód, nieładne dłonie, chytrze penetrujące wejrzenie matowych oczu, wszystko to tworzy mieszaninę, która na pierwszy rzut oka nie sprawia korzystnego wrażenia.
Także cesarzowa Eugenia, hiszpańska hrabina von Montijo nie oczarowała austriackiego księcia.
Hiszpańskiego typu urody Eugenii nie jest w stanie zatuszować nawet jej bezsprzecznie wielka piękność, nota bene mocno wspierana różnymi sztuczkami. Ma wiele rasy, jednak całej jej postaci brakuje wielkości cesarzowej, a wrażenie, jakie na mnie wywarła blakło na wspomnienie cesarzowej z Wiednia.
Do faworytów cesarza i cesarzowej Eugenii należał od dłuższego czasu hrabia Mes Rallion, ten sam, który dzięki nagłemu wyjazdowi uniknął pojedynku z Gebhardem von Greifenklau. Później nie zrezygnował ze starań o rękę kuzynki Idy która jednak odrzuciła jego zaloty. Z pasją przyglądał się, jak Niemiec pojmował za żonę jego piękną kuzynkę i uwoził ją do swojej ojczyzny.
Od tamtego czasu jeszcze bardziej nienawidził Greifenklaua, a uczucie to przeniosło się także na Kunza von Eschenrode, który umiał zdobyć serce Jadwigi i przychylność starej, srogiej ciotki. Hrabia wkupił się za to w łaski cesarza i już wkrótce stało się wiadomym, że słowo hrabiego jest najlepszym środkiem do zjednania sobie cesarskiej pary.
Kapitan Richemonte wkrótce znalazł sposób pokazania się hrabiemu jako osoba niezwykle użyteczna. Uzyskał wstęp do jego apartamentów i bez trudności wywierał wpływ na cesarskiego faworyta.
Przy okazji opowiedział mu o baronie de Sainte-Marie zmarłym jako marabut i o jego synu, który byłby w stanie wykazać, że jest prawowitym spadkobiercą majątku Jeannette. Gdy Richemonte dotarł ze swoim opowiadaniem do momentu, w którym Bonaparte zatrzymał się w owym majątku na noc, a przy tym zakochał się, hrabia przerwał mu:
– W kim, kapitanie?
– W mojej siostrze.
– Co? Pan ma siostrę? I to siostrę, w której kochał się Bonaparte? I jeszcze pan mi jej nie przedstawił? To bardzo nieładnie z pańskiej strony, kapitanie. Dama, która posiadała przychylność wielkiego cesarza należałaby do ulubienic na tutejszym dworze. To jest niedopełnienie obowiązków, grzech przez zaniechanie!
– Nie popełniłbym go, hrabio, gdybym miał możliwość przedstawienia panu mojej siostry. Niestety mieszka w Niemczech.
Rallion spojrzał na kapitana ze zdumieniem.
– W Niemczech? Jak to możliwe, że osiedliła się w kraju wrogów swojego cesarskiego kochanka?
– Nie była godna miłości cesarza. Odrzuciła jego zaloty. Wolała uciec z niemieckim porucznikiem.
– Wyszła w Niemczech za mąż? Cóż za głupota! Nie utrzymuje pan z nią kontaktów?
– Nie. Ale myślę, że nadszedł czas, żeby posłać do nich, adwokata, ponieważ weszli w posiadanie folwarku Jeannette, którego właścicielem jest baron de Sainte-Marie, o którym panu opowiadałem.
Hrabiego zaskoczyła ta wiadomość.
– Czy to prawda? W takim razie należałoby dokładniej rozpatrzyć tę okoliczność. Jak nazywa się pański szwagier?
– Greifenklau.
Hrabia aż podskoczył z wrażenia.
– Greifenklau?
– Czyżby nazwisko to było panu znane?
– Nawet więcej niż znane! A imię?
– Hugo.
Hrabia zastanawiał się przez chwilę.
– Kiedyś poznałem u mojej ciotki porucznika von Greifenklau, który przechwalał się, że jego ojciec często widywał się z marszałkiem Blücherem.
– Miał na myśli Hugo von Greifenklau, swojego ojca.
– Nazywał się... proszę poczekać, Gepar... Gebhard.
– Zgadza się. Wprawdzie dawno nie byłem w Niemczech, ale dużo wiem o tej rodzinie. Hugo von Greifenklau ma syna o tym imieniu.
– Teraz przypominam sobie, że słyszałem u mojej ciotki, jakoby Greifenklau, ojciec, poślubił niejaką Margot Richemonte.
– To właśnie moja siostra. Ich syn, ów Gebhard, poślubił pannę nazywającą się tak jak pan, Francuzkę, Idę de Rallion.
Twarz hrabiego spochmurniała. Wyzierała z niej głęboka, nieprzejednana nienawiść.
– Ida de Rallion była moją kuzynką. – powiedział..
Kapitan obrzucił hrabiego przebiegłym spojrzeniem.
– Nie sądzę, aby ta kuzynka, ten odszczepieniec, stanowiła dla pana wielką stratę! – powiedział chytrze.
Hrabia zacisnął pięść.
– Byliśmy sobie przyrzeczeni Lecz skoro pańska siostra wolała niemieckiego porucznika od cesarza, to nie mam się co dziwie mojej kuzynce Ale od tej pory nienawidzę wszystkiego, co tylko nazywa się Greifenklau i ma jakikolwiek związek z tym klanem!
Kapitan kiwnął głową i błysnął zębami, co stanowiło nieomylną oznakę, że wpadł we wściekłość.
– Moja nienawiść dorównuje pańskiej – powiedział obserwując ukradkiem Ralliona. – Dałbym wiele, żebym mógł znaleźć jakiś sposób na zniszczenie całej tej hołoty!
– To również moje życzenie! Niestety moje wpływy nie sięgają tak daleko. Mogę tylko zaciskać pięści w kieszeni i nic więcej.
– A jednak mielibyśmy okazję do spłatania im niezłego figla – odezwał się Richemonte w zamyśleniu.
– Jak to?
– Zmuszając ich do oddania Jeannette.
– Rzeczywiście! Lecz najpierw pański protegowany musiałby zostać uznanym za barona de Sainte-Marie.
– Nic nie stoi na przeszkodzie. Posiadamy na to dowody. Pokażę je panu, a przy okazji przedstawię tego, którego nazwał pan moim protegowanym.
– Bardzo proszę! Zainteresowanie cesarza jego losem nie powinno mi chyba sprawić trudności Mam nawet nadzieję, że zechce z wami porozmawiać Z pewnością nie pozostanie obojętny na wiadomość, że pańska siostra zwróciła na siebie uwagę cesarza. Proszę, niech mi pan opowie o tym!
Richemonte opowiadał upiększając relację w ten sposób, aby przedstawić siebie w jak najkorzystniejszym świetle, natomiast rodzinę Greifenklau w jak najgorszym.
– Dziwne, bardzo dziwne! – woła! Rallion – Przyznam się, drogi kapitanie, że wzbudził pan moją sympatię już podczas pierwszego spotkania. Teraz rozumiemy się jeszcze lepiej i myślę, że znajdziemy sposobność do okazania naszych uczuć i to tak, że tej niemieckiej rodzinie zrobi się nieprzyjemnie. Zostałem dzisiaj wezwany do cesarzowej i nie omieszkam napomknąć jej o sprawie barona de Sainte-Marie. Proszę niezwłocznie przyprowadzić go do mnie a jutro przed południem powiem panu, na co możemy liczyć!
W rezultacie cesarz wezwał kapitana Richemonte, gdyż cesarzowa Eugenia była bardzo ciekawa opowieści o ostatniej miłości Napoleona i już z góry zapałała sympatią do człowieka który miał jej sprawić tę przyjemność.
Richemonte wspaniale wykorzystał tę okazję. Swoje ówczesne przeżycia i czyny postawił w wyjątkowo korzystnym świetle i kiedy pozwolono mu odejść, był pewien, że wreszcie znajdzie zadośćuczynienie. A jeśli chodzi o rzekomego syna zmarłego w Afryce barona de Sainte-Marie, to Napoleon III kazał przedłożyć sobie wszystkie odnośne papiery i dokumenty, które okazały się w zupełności zadowalające, wobec czego przyrzekł przekazać sprawę w odpowiednie ręce.
* * *
W tym czasie Gebhard von Greifenklau znajdował się w ojczystym kraju, tak więc urzędowe pismo zawiadamiające o pojawieniu się syna zaginionego barona de Sainte-Marie i żądaniu zwrócenia prawomocnemu spadkobiercy jego dziedzictwa dotknęło bez wyjątku całą rodzinę.
Natychmiast zasięgnięto rady prawnika, który wzruszał jedynie ramionami. Następnie napłynęła wiadomość, że osoba ta udowodniła swoje pochodzenie, a nawet została uznana za barona przez samego cesarza Napoleona III. Czy należało rozpoczynać długotrwałą wojnę akt, której końca nie można było nawet przewidzieć? Nie! Ojciec i syn Greifenklau zdecydowali się odstąpić majątek Jeannette.
Ponieśli sporą stratę, lecz pocieszali się myślą, że daleko im jeszcze do ubóstwa. Posiadali przecież dwa majątki w Prusach, których nikt im nie mógł zabrać.
Nikt! Jakże często zdarzyć się może właśnie to, co uchodzi za niemożliwe! Pierwsza błyskawica wysłana przez burzową chmurę dosięgnęła swojego celu. Jeszcze go nie zniszczyła, lecz czy wyrównało się już napięcie elektryczne?
Był rok 1854.
Fałszywy baron de Sainte-Marie władał majątkiem Jeannette, nie samodzielnie jednak, lecz pod cichą kuratelą starego kapitana, któremu udało się osiągnąć dwa cele jednocześnie: stał się jeśli nawet nie prawnym to faktycznym właścicielem Jeannette, a ponadto zemścił się na swoim śmiertelnym wrogu.
Baron odgrywał w tym związku dość nikczemną rolę, lecz nie wstydził się tego. Jeden jedyny raz chciał się sprzeciwić kapitanowi, lecz ten ostatni zdecydowanie udaremnił to.
– Ale kto jest tutaj panem? – spytał Henri. – Ty czy ja?
– Ja!
– Czyżby? A kto jest baronem?
– Ty, ale dzięki morderstwu. Zastrzeliłeś syna pustelnika, aby zająć jego miejsce. Powiem ci raz na zawsze: ja tu rządzę! I ostrzegam, nie drażnij mnie, bo będzie cię to drogo kosztowało, w najlepszym razie pozbędziesz się swojego baronostwa.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że mnie zadenuncjujesz?
– Oczywiście.
– Przecież pomogłeś mi w tym!
– Udowodnij to!
– W takim razie udowodnij, że to ja byłem mordercą! W jaki sposób tego dokonasz nie przyznając się do współudziału?
– Nie pleć głupstw! Oczywiście nie mam zamiaru wyjawiać, jak cię unieszkodliwię. Wiesz dobrze, że mi nie sprostasz i to wystarczy. Ciesz się, że wszędzie uważany jesteś za barona de Sainte-Marie i możesz prowadzić wygodne, beztroskie życie. I ciesz się, że spełniłem twoje najgorętsze pragnienie – posiadasz najpiękniejszą kobietę na ziemi!
– Mówisz o Liamie?
– A o kim?
– Wiesz dobrze, że tylko z nazwy jest moją żoną.
– To twoja sprawa i twoja wina.
Obaj mężczyźni uprowadzili Liamę z jej ojczyzny przy pomocy podstępu. Dała się nakłonić do wyjazdu w przekonaniu, że w ten sposób ratuje życie ojcu i mężowi. Dopiero później stała się nieufna i żądała dowodów na to, że ojciec i mąż pozostali przy życiu, jednak nie dostarczono ich jej. Już dawniej nienawidziła obu Richemontów. Teraz brzydziła się ich jeszcze bardziej. Zastanawiała się nad możliwością ucieczki, lecz jak miała tego dokonać? Nie rozumiała ani słowa po francusku, a pilnowano jej niczym jeńca. Kapitan od samego początku sprzeciwiał się ślepej namiętności Henriego, lecz miał swoje powody, dla których ustąpił tej zachciance. Rozumiał jednak, że Liama może stanowić zagrożenie i nie pałał do niej sympatią, za to bacznie ją obserwował.
Mimo to ta biedna, oszukana kobieta zrealizowałaby swój zamysł ucieczki, gdyby nie pewne zdarzenie. Została matką. Urodziła dziewczynkę, w twarzyczce której odnajdywała podobieństwo do swojego kochanego Saadiego i od tej chwili żyła wyłącznie dla tej maleńkiej istotki.
Ta miłość sprawiła, że znalazła w sobie dosyć siły i wytrwałości, aby oprzeć się zakusom barona. Codziennie odwiedzał ją w pokojach, które przeznaczył wyłącznie dla niej i których nie wolno jej było opuszczać, lecz z bystrością dziecka natury rozpoznała jego słabość i odgadła całkowitą bezsilność względem kapitana, w którego rękach znajdowała się i ona.
Im bardziej się wzbraniała, tym mocniejsza stawała się namiętność barona. Bywały chwile, w których baron zachowywał się całkowicie bezsensownie. Do tego dołączyły się obrazy z przeszłości, które straszyły go po nocach. Jego sny zaludniały ponure, groźne postacie, huczały strzały, był cały zbryzgany krwią, a kiedy się budził wydawało mu się, jakby walczył z żywymi postaciami. Jęczał i skomlał i tylko jeden człowiek był w stanie uciszyć go. Stary kapitan, który groźbami, a później czynnie przepędzał z jego wyobraźni wszystkie złe duchy.
Podobne wypadki występowały coraz częściej. Zdarzało się nawet, że i kapitan nie mógł go uspokoić. W takich stanach rozpaczy i łęku biegł do Liamy, a gdy ją ujrzał, łagodniał i powracał do przytomności.
Ta okoliczność ratowała jej być może życie. Kapitan znał jej gorące życzenie odzyskania wolności, lecz jej ucieczka równałaby się jego klęsce, a na to nie mógł sobie pozwolić. Kazał ją ustawicznie pilnować. Przy jego braku skrupułów można było przypuszczać, że pewnego dnia postanowi ją zgładzić, aby w ten sposób zapewnić sobie bezpieczeństwo. Tymczasem jednak równie niebezpieczne było dla niego szaleństwo barona, a ponieważ tylko Liama działała na niego tak kojąco musiał zostawić ją przy życiu.
Baron uznał dziecko Liamy za swoje i na chrzcie nadał dziewczynce imię Marion. To młode życie tworzyło łańcuch przykuwający nieszczęśliwą matkę do jej więzienia. Nigdy nie przeszłoby jej na myśl uciekać bez dziecka. Kapitan wiedział o tym aż nazbyt dobrze i dał Liamie do zrozumienia, że najmniejsze nieposłuszeństwo z jej strony, może dziecko kosztować życie. To wystarczyło, żeby zdusić w Liamie wszelkie myśli o ucieczce.
Okoliczna ludność wiedziała, że baron jest żonaty, lecz szczegółami nikt się nie interesował. Wprawdzie czasami udawało się komuś ujrzeć piękną, tajemniczą kobietę, lecz nie próbowano zgłębić powodu, dla którego trzymano ją w tak wielkim ukryciu. Po prostu baron miał swoje dziwactwa.
Nawet gdy hrabia Rallion przybył z wizytą do Jeannette, nie poproszono Liamy do towarzystwa. Hrabia nie domagał się poznania baronowej. Przy powitaniu dowiadywał się o nią tyle uprzejmie, co obojętnie, a przy pożegnaniu polecał się jej pamięci. To było wszystko.
Zachowanie hrabiego dało się łatwo wytłumaczyć. On i kapitan uzupełniali się wzajemnie pod warunkiem, że dążyli do podobnych celów, co nie zdarzało się tak rzadko. Hrabia był człowiekiem tchórzliwym i słabym, kapitan natomiast bezczelnym i bezwzględnym. Dla osiągnięcia swoich celów Rallion posługiwał się zazwyczaj mniej niebezpiecznym podstępem, a kapitan nie cofał się przed żadnym niebezpieczeństwem.
Ilekroć spotykali się rozmowa schodziła na rodzinę Greifenklau. Obaj czuli się usatysfakcjonowani faktem, że udało im się wyrwać dobra Jeannette z rąk znienawidzonej rodziny, lecz cieszyliby się o wiele bardziej, gdyby znaleźli sposób przywiedzenia jej do całkowitej zguby.
Tak więc podczas kolejnej wizyty hrabiego w Jeannette siedzieli w pokoju kapitana rozmawiając o tej sprawie. Próbowali znaleźć sposób absolutnej zemsty, lecz żaden z pomysłów nie doprowadził ich do jakiegoś zadowalającego rezultatu, rozeszli się więc niezadowoleni.
Przed udaniem się na spoczynek kapitan miał zwyczaj porządkowania spraw związanych z interesami. Dzisiejszego dnia otrzymał od pewnego handlarza zbożem większą sumę pieniędzy, której nie zdążył jeszcze przeliczyć i zaksięgować. Zamknął więc okiennice, usiadł przy biurku i wyciągnął pieniądze.
Niebawem uporał się z pracą, zamknął pieniądze i schował klucz, gdy wtem zdawało mu się, że za drzwiami ktoś cicho stąpał.
Nadstawił uszu. Rzeczywiście ktoś skradał się koniarzem i zatrzymał przed jego drzwiami. Kto to mógł być? Czyżby służący z jakąś ważną wiadomością? To było bardzo nieprawdopodobne. Zajmował się liczeniem pieniędzy, dlatego też w pierwszej kolejności pomyślał o złodzieju. Prędko zgasił światło, złapał rewolwer i w ubraniu położył się do łóżka.
Już po chwili usłyszał, że z zewnątrz ktoś niemal bezszelestnie włożył do zamka klucz. Kapitan zasunął na noc rygiel i był przekonany, że nikt nie dostanie się do pokoju. Mylił się. Ku swojemu zdumieniu usłyszał, że rygiel porusza się leciutko, a chłodny powiew z korytarza zdradził pomimo ciemności, że drzwi zostały otworzone.
Wstrzymując oddech nasłuchiwał. Intruz zatrzymał się przy drzwiach sprawdzając, czy kapitan mocno śpi, w związku z czym ten ostatni udał, że tak jest i zaczął oddychać spokojnie i regularnie.
Kroki zbliżały się powoli, niemal bezgłośnie, a potem nagły promień światła rozświetlił pokój.
Kapitan zacisnął mocno jedno oko, a uchylił drugie. W odległości trzech stóp od swojego łóżka zobaczył mężczyznę w masce na twarzy trzymającego w ręce ślepą latarnię. Intruz nachylał się nad nim i bacznie mu się przyglądał.
Richemonte udawał spokojny sen, oddychał głęboko, lecz przy jakimkolwiek podejrzanym ruchu obcego gotów był w każdej chwili do wyciągnięcia spod kołdry nabitego rewolweru.
Widok śpiącego kapitana zdawał się zadowolić zamaskowanego osobnika. Odwrócił się i podszedł do biurka. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej klucz idealnie pasujący do szafki z pieniędzmi. Otworzył ją, wyjął pieniądze, a następnie wetknął je do kieszeni. Zrobił to wszystko z taką pewnością siebie, jak gdyby dokładnie znał panujące w tym domu zwyczaje. W końcu zamknął szafkę, schował klucz i szykował się do opuszczenia pokoju. Miał zamiar oddalić się tak samo cicho, jak się pojawił.
Lecz kapitan nie miał zamiaru pozwolić mu odejść. Był wystarczająco przebiegły, aby zrozumieć, że jeśli chce pojmać złodzieja i nie dopuścić do niebezpiecznej wałki musi przede wszystkim odebrać intruzowi latarkę. W chwili, gdy obcy odwrócił się od biurka kapitan zerwał się z lóżka i jednym susem znalazł się pomiędzy drzwiami a nieproszonym gościem. Wyrwał mu z ręki latarkę i zagrodziwszy drogę odwrotu skierował na niego światło latarni oraz nabity rewolwer.
– Stój!
Mężczyzna był tak zaskoczony, że przez moment stał jak w ryty, a następnie odwrócił się do okna.
– Stój! – powtórzył kapitan. – Tamtędy też nie uciekniesz, chłoptasiu!
Intruz wyrwał z kieszeni długi nóż, by przy jego pomocy wyrwać się z pułapki.
– Schowaj ten nóż, bo cię zastrzelę!
Rozkaz zabrzmiał tak zdecydowanie, że mężczyzna opuścił dłoń, w której trzymał broń.
– Odłóż nóż, bo będę strzelał! – zawołał ponownie Richemonte. – Raz... dwa... trz...
Nie zdążył skończyć. Złodziej był niewątpliwie zuchwałym człowiekiem, ale musiał przyznać, że kula jest szybsza od ostrza noża.
– Odłóż pieniądze na biurko!
Złodziej zwlekał z wykonaniem rozkazu, lecz gdy kapitan zrobił w jego kierunku krok grożąc nabitym rewolwerem, bez ociągania położył sakiewki z pieniędzmi we wskazanym miejscu.
– A teraz zdejmij maskę!
– Tego nie zrobię!
Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział. Kapitan wzdrygnął się na ton jego głosu.
– Do wszystkich diabłów! Czy ja dobrze słyszę? – spytał. – Nie chcesz więc pokazać swojej twarzy, chłoptasiu?
– Nie!
– Wstydzisz się pokazać swoją twarz, bo okradanie własnego pana to coś znacznie gorszego niż okradanie obcego. Mam rację. George?
Cisza.
– Skoro nie chcesz ani mówić, ani pokazać swojej prawdziwej twarzy, – odezwał się kapitan, – tym gorzej dla ciebie. Zawołam ludzi, a moglibyśmy załatwić tę sprawę w cztery oczy.
Kapitan nie należał do ludzi łagodnie traktujących podwładnych, ale przyszedł mu do głowy pomysł więcej wart niż satysfakcja płynąca z przykładnego ukarania złodzieja.
– To prawda?
– Tak!
– To niech mi pan da słowo honoru!
– Bzdura! Hultajom nie daje się słowa honoru. Zapamiętaj to! A poza tym nie powiedziałem, że mówiąc o załatwieniu sprawy w cztery oczy miałem na myśli bezkarność. Mógłbym ci darować karę, lecz musisz wykazać się bezwarunkowym posłuszeństwem.
– No cóż, ma mnie pan w ręku. Nie przewidziałem w swoim planie tego przeklętego rewolweru. Muszę się więc zdać na pańską łaskę lub niełaskę.
– W takim razie precz z tą maską!
Tym razem posłuchał. Oczom kapitana ukazała się twarz mężczyzny w wieku około trzydziestu lat, o regularnych rysach, którą można by nazwać nawet ładną.
– George! – wykrzyknął kapitan – A więc nie myliłem się, sądząc, że rozpoznałem cię po głosie. Jesteś doprawdy złym człowiekiem.
– To dobrze. Często widziałem i sam tego doświadczyłem, że najgorszym ludziom powodzi się najlepiej, podczas gdy dobrzy żyją marnie i są nieszczęśliwi.
– To nie jest jednak prawidłowy bieg rzeczy i wyjątki nic powinny służyć za wskazówkę!
– Ależ wręcz przeciwnie! Sam pan przyzna, że nie mogłem zrobić lepiej, obierając sobie za wzór do naśladowania taki wyjątek!
– A kto to taki?
– Pan sam!
– Ja? Co za bezczelność! To się może dla ciebie źle skończyć. Złodziej roześmiał się zuchwale.
– Czyżby naprawdę chciał mnie pan przestraszyć, panie kapitanie? Proponuję, abyśmy spokojnie rozważyli sytuację, w jakiej się znaleźliśmy.
Kapitan rozwarł oczy ze zdumienia.
– Ty łotrze! Zachowujesz się tak, jakby ci się wydawało, że możesz mi dyktować, co mam robić!
– Może właśnie dlatego, że jestem łotrem, mogę się panu na coś przydać? Czyżby pan zapomniał, że niegdyś służyłem u hrabiego Rallion?
– Po co to pytanie? Przecież to polecenie hrabiego skłoniło mnie do tego, żeby przyjąć cię do służby.
Służący wzruszył ramionami.
– Czy nie sądzi pan, że jest pan hrabiemu winien za to podziękowanie? Bo on był bardzo zadowolony, że się mnie pozbył.
– Dlaczego?
– Powiem to panu. Hrabia używał mnie do rzeczy, do których nie każdy się nadaje. Dzięki temu uzyskałem wgląd w sprawy, które raczej skrywa się przed oczyma obcych. I hrabia pewnie zauważył, że mój szacunek dla niego malał tym bardziej, im głębiej wtajemniczał mnie w swoje sekrety. Wreszcie poczuł się zmuszonym do wydalenia mnie ze służby, a ponieważ akurat w tym czasie pan poszukiwał zaufanego i pewnego służącego, polecił panu właśnie mnie. Dzięki temu pozbył się mnie w elegancki sposób, nie ściągając na siebie mojej zemsty.
– Jeśli to prawda, nie mam mu być za co wdzięcznym.
– To prawda. Zacząłem pracować u pana i doświadczyłem dokładnie tego samego, co u hrabiego.
– Co masz na myśli, hultaju?
– Używał mnie pan do specjalnych poruczeń, ale nie nagradzał za to szczególnie. Na przykład kazał mi pan strzec baronowej i małej Marion, co wymagało wyostrzonej czujności całymi dniami i nocami, ale nagrody nie było jakoś widać...
– Człowieku, masz najlepsze predyspozycje do tego, żeby kiedyś zawisnąć na szubienicy!
– Być może. Nigdy nie miałem szczęścia. Moim celem było zarobienie takiej ilości pieniędzy, żebym mógł kiedyś beztrosko żyć. Ale spełnienie owego celu odsuwało się coraz dalej, aż wpadłem na pomysł, że mógłbym pomóc nieco mojemu szczęściu. Widziałem dzisiaj, jaką sumę pan otrzymał, a klucz do pańskiego biurka miałem przygotowany już od dawna...
– A więc to tak! – wycedził kapitan. – Kto dorobił klucz?
– Ja. Musi pan wiedzieć, że byłem ślusarzem. Dzisiaj chciałem odebrać sobie wynagrodzenie, na które czekałem od dawna. Przyznaję, że działałem trochę nieostrożnie, ale powiedziałem sobie, że nawet jak mnie pan złapie, nie mam się czego obawiać. Moje zachowanie wynikało nie z lęku, lecz chwilowego zaskoczenia!
Kapitan opuścił broń i zacisnął pięści, jakby przygotowywał się do ataku. George nie okazał ani odrobiny strachu, wręcz przeciwnie, zrobił nawet krok w stronę kapitana.
– Mam nadzieję, że nie chce się pan ze mną mierzyć. Jeśli chodzi o rękoczyny, to w tej dziedzinie posiadam pewne doświadczenie, byłem kiedyś żołnierzem!
– Co? Żołnierzem? – zgrzytnął Richemonte. – Czyżby złodziei również powoływano do wojska?
– Tak jest! Złodziei, rabusiów i morderców. Nie zostają z nich wyłącznie żołnierze, lecz nawet oficerowie. Największy hultaj może dochrapać się nawet stopnia kapitana i honorowego legionisty, a może dojść nawet jeszcze wyżej!
Tego było już za wiele. Kapitan błysnął niebezpiecznie zębami.
– O czym ty mówisz? Albo o kim?
– O kim? To chyba nie jest całkiem obojętne. Chciałem tylko nadmienić, że dowiedziałem się coś niecoś o tym w Afryce, w Algierii.
Wąsy kapitana natychmiast opadły, skrywając zęby.
– Jak? – spytał. – Byłeś w Afryce, w Algierii? Jako kto?
– No, jako chasseur d’Afrique!
Kapitan pobladł. Domyślił się, że George miał na myśli jego, kiedy mówił, że największy hultaj może dojść do stopnia kapitana lub honorowego legionisty.
– Człowieku, dlaczego wcześniej nic o tym nie powiedziałeś?
– Ponieważ nie sądziłem, że będzie panu na tym zależało.
– Jak długo tam byłeś?
– Wystarczająco długo, żeby nauczyć się trochę arabskiego! Kapitan aż cofnął się z wrażenia. Dopiero te słowa George’a pozwoliły mu zrozumieć, o co tu naprawdę chodzi.
– Rozumiesz po arabsku? – odezwał się gniewnie.
– Tak, dość dobrze.
– Miałeś strzec baronowej, a ona rozmawiała z tobą po arabsku?
– Nie, ani słowem.
– To z kim rozmawiała?
– Z małą baronówną, Marion.
– Nie kłam!
– A po co miałbym kłamać? Nie widzę powodu.
– Jak mogła rozmawiać z dzieckiem, które nie potrafi jeszcze nawet gaworzyć?
– Chyba nigdy nie obserwował pan żadnej matki. Czy nigdy pan nie widział, jak matka rozmawia z noworodkiem, jak przemawia do niego najsłodszymi imionami, jak to tylko matka potrafi?
– Bzdury! Dziecinada!
– O nie, nie bzdury! Matka chce zaznaczyć swoją obecność i dlatego rozmawia z dzieckiem, chociaż wie, że ono nie rozumie z tego ani słowa. A skoro kobieta, której nie brakuje towarzystwa rozmawia ze swoim dzieckiem, to cóż dopiero pani baronowa, która żyje tu jak w więzieniu! I o czym mu opowiada?
Wzrok niegdysiejszego chasseur d’Afrique, ostry i pewny zwycięstwa spoczął na twarzy kapitana.
– No, o czym? – spytał tamten z wahaniem.
– Opowiada mu, dlaczego jest tak biedna i tak nędzny prowadzi żywot. Opowiada mu o pustyni, o wymordowanym plemieniu Beni Aissa, o Saadim, właściwym ojcu dziecka...
– Przeklęta baba!
– O handlarzu owocami o imieniu Malek Omar, – kontynuował niezrażony służący. – i o jego synu lub wspólniku, Mahmudzie Ben Ali, który jednak nie mógł być jego synem.
– Człowieku, ty chyba śnisz!
– O nie, ale w tej chwili wszystko to jest obojętne. Nabrałoby znaczenia dopiero przed sądem. Teraz chciałbym się jedynie dowiedzieć, czy zamierza mnie pan zadenuncjować, jako włamywacza.
Richemonte wetknął ręce do kieszeni, jak gdyby chciał pohamować ich drżenie, a tym samym uspokoić się wewnętrznie.
Tam i z powrotem chodził po pokoju, po czym podszedł do drzwi i zasunął rygiel.
– Powiedz mi, co byś uczynił, gdyby powiódł ci się dzisiejszy rabunek?
– A co miałbym robić? Najpierw zakopałbym te pieniądze.
– Ale podejrzenie mogłoby paść również na ciebie.
– Nie, nie odkryto by ani jednego śladu. Nie uszkodziłem żadnego zamka. Liczył pan pieniądze, po czym pan się zaryglował. Ta kradzież nigdy nie zostałaby wyjaśniona.
– Jednak przypadek i diabeł lubią wtrącić swoje trzy grosze. Najbezpieczniejsza byłaby dla ciebie ucieczka.
Mówiąc to patrzył badawczo na George’a.
– Czyżby uważał mnie pan za niepoczytalnego? Właśnie ucieczką skierowałbym na siebie wszystkie podejrzenia.
– Hm! Widzę, że chyba mylnie cię oceniałem. Ponieważ dałeś się złapać, nie miałem zbyt wysokiego mniemania o twojej przezorności i sprycie. Teraz zaczynam wierzyć, że jesteś w najwyższym stopniu niebezpieczny!
– Możliwe! – uśmiechnął się George zimno.
– Mówisz o włamaniu w taki sposób, jak gdyby to nie było dla ciebie niczym nowym.
– Nie zaprzeczam.
– I jak gdybyś był gotów, ponownie zrobić coś podobnego!
– Ale przynajmniej nie tutaj. Już pan się o to postara, żeby pańska kasa była odtąd odpowiednio strzeżona.
– A gdzieś indziej?
George długo przypatrywał się swojemu panu, po czym odezwał się powoli i dobitnie:
– To będzie zależało wyłącznie od położenia, w jakie mnie pan wpędzi. Jeżeli wypędzi mnie pan bez polecenia, nie dostanę żadnej pracy i będę musiał jakoś sobie radzić.
– A gdybym cię nie przepędził?
– Czyżby chciał pan zachować lisa w oborze?
– Nie. Ale weźmy inne zwierzę. Leopard, na przykład, rabuje i morduje, lecz jeśli umie się z nim mądrze postępować, to można się nim posłużyć podczas polowania.
Służący skinął głową.
– Tak właśnie myślałem, – powiedział. – Liczyłem się z tym, zanim zdecydowałem się włożyć klucz do zamka.
Kapitan, który ciągle przemierzał, zatrzymał się teraz przed nim.
– George, najwyraźniej masz głowę na karku, która może mi się przydać. Naprawdę mam ochotę darować ci karę.
– Po to, żeby użyć mnie jako leoparda na polowaniu? – roześmiał się służący. – Niech pan spróbuje, kapitanie! Ale niech pan uważa, żeby się pan nie przeliczył!
– Pomyślę o tym. Ale w tej sprawie konieczna jest zuchwałość, przebiegłość i dyskrecja.
– Służę panu. Akurat tych trzech cech mi nie brakuje. Proszę tylko powiedzieć, co mam robić!
– Cierpliwości! Przede wszystkim muszę się przekonać, czy mogę być ciebie pewny.
– Czyżby mi pan nie ufał?
– Chyba nie żądasz, żebym ci nagle zaufał, skoro przed chwilą nakryłem cię na włamaniu?
– Czy przez to włamanie nie udowodniłem, że bez obaw może mi pan powierzyć podobne zadanie?
– Być może. Ale, to jeszcze niemożliwe. Brakuje ci czegoś, co jest absolutnie konieczne. Nie mówisz po niemiecku!
– Kto tak powiedział?
– Do pioruna! Gdzie się tego nauczyłeś?
– Od mojego guwernera.
Richemonte uznał tę odpowiedź za żart, ale kiedy spojrzał w poważną twarz służącego, spytał:
– Miałeś guwernera?
– Nawet kilku. Żaden nie mógł długo ze mną wytrzymać, ponieważ byłem piekielnie dzikim chłopcem, a moi rodzice pozwalali mi na wszystko. Nie dziękuję im, bo tylko oni ponoszą winę za to, że zostałem tym, kim jestem.
– Kim był twój ojciec?
Przez dłuższą chwilę włamywacz patrzył nieruchomo w światło latarni. Milczał, coś drgnęło w jego twarzy. Może to cień, a może oznaka nagłego wzruszenia, łagodnego uczucia skruchy, jakiego nie potrafi się czasami wyzbyć nawet najgorszy zbrodniarz? Ale zaraz potem machnął ręką i odparł schrypniętym głosem:
– Zostawmy przeszłość w spokoju! Nie obchodzi mnie już, kim kiedyś byłem. Chcę zapomnieć o tym. Chcę być tylko tym, kim jestem dzisiaj.
– W takim razie pomówmy! Chodzi o... kradzież, a może nawet o włamanie. Czego żądałbyś w zamian?
– To by zależało od stopnia trudności przedsięwzięcia, oraz od wartości przedmiotu, panie kapitanie.
– W tej chwili nie jestem w stanie określić ani jednego, ani drugiego. Ale wyjaśnij mi pewną sprzeczność! Otóż, najpierw mówiłeś, że tak naprawdę jesteś ślusarzem artystycznym, po czym dałeś do zrozumienia, że twoja kołyska nie stała w najbiedniejszej izdebce.
– I jedno, i drugie jest prawdą. Spadłem z pozycji, którą zajmowałem po przyjściu na świat. Najpierw zostałem awanturnikiem, a później czymś jeszcze gorszym, a przy okazji musiałem od czasu do czasu zajmować się pewnymi pracami ślusarskimi. Jeden z moich kompanów wyuczył mnie tego rzemiosła, albo raczej tej sztuki.
– Miałeś szczęście, że to na moim zamku usiłowałeś wypróbować swojej sztuki. Jesteś chyba przekonany, że nie masz się mnie co obawiać?
– Nie boję się ani trochę.
– Ale gdybyś miał jeszcze jakieś wątpliwości, to chciałbym je tym tu rozwiać. Masz, bierz!
Otworzył jeden z worków leżących na stole, wyjął z niego garść złota i podał je George’owi.
– Dziękuję, monsieur! – powiedział służący chowając w kieszeni bogaty podarunek kapitana. – Jeśli miałbym z wysokości tego niespodziewanego prezentu wnioskować o tym, czego może dotyczyć włamanie, o którym pan nadmienił, to z pewnością nie jest to bagatelka.
– W rzeczy samej. Nie chodzi o błahostkę.
– Będzie pan ze mnie zadowolony.
– Mam nadzieję. O szczegółach wkrótce. Wszystko inne, to znaczy twoja dotychczasowa praca zostaje po staremu. Dobranoc!
– Dobranoc!
Odszedł i udał się w tę część zamku, w której spała służba. W pokoju odsłonił latarkę i rzucił się na krzesło. Wsparłszy głowę o dłonie, pogrążył się w myślach. Światło padało mu na twarz, a kiedy znienacka jaśniej zamigotało, po pokoju przemykały upiorne cienie.
O czym myślał? O rodzicach, których dopiero co obarczył winą za swe niecne życie? Bez oporu dał się porwać myślom, odżegnując się od jakiejkolwiek odpowiedzialności za swój los Światło płonęło coraz słabiej, aż w końcu zgasło. Dopiero teraz ocknął się z zamyślenia.
– Ciemno tu! – mruknął – To samo dzieje się ze światłem młodości, szczęścia i życia. Ach, na cóż się zda rozmyślanie i zamartwianie się! Widzę, że dokonałem właściwego rachunku i nie pomyliłem się co do kapitana. Myśli, że znalazł we mnie bezwolne narzędzie, które wyrzuci, gdy mu nie będzie już potrzebne. Ale mylił się!
* * *
Gdy następnego ranka kapitan pojawił się, by razem z baronem zasiąść do śniadania, jego zazwyczaj srogie oblicze jaśniało pogodnie, co nie uszło uwagi Ralliona.
– Na jakiż to szczęśliwy traf sprawił, że widzę pana w tak wybornym humorze? – spytał.
– Czy pamięta pan o tej sprawie, o której rozmawialiśmy wczoraj tuż przed rozejściem się do naszych pokoi?
– Oczywiście! Rozmawialiśmy o Greifenklau.
– I nie mogliśmy wymyśleć niczego na jego zgubę. Ale mogę pana poinformować, że wpadłem na świetny pomysł. Ale przed tym chciałbym opowiedzieć panu o innym szczęściu, jakie mnie spotkało wczorajszego wieczora. Otóż, ktoś włamał się do mnie.
Hrabia otwarł usta ze zdumienia i patrzył wyczekująco na kapitana.
– Włamał się? Tu, w zamku?
– Tak, nawet w mojej sypialni.
– O nieba!! to pan nazywa szczęściem?
– Nakryłem złodzieja i pojmałem go. Czy to nie szczęście?
Hrabia wystraszył się nie na żarty.
– Kazał go pan natychmiast zakuć i uwięzić?
– Ani myślę!
– Nie, to co w takim razie?
– Wypuściłem go.
Hrabia zaniemówił. Utkwił wzrok w kapitanie, a po chwili wykrzyknął.
– Uwolnił go pan? Pan chyba żartuje!
– Nie, mówię absolutnie poważnie. Objaśnię panu pokrótce, jak dzięki temu włamaniu wpadłem na pomysł zadania rodzinie Greifenklau klęski, z której nigdy się już nie podniosą.
– Naprawdę? Niech pan mówi!
– Ten włamywacz stanie się narzędziem, przy pomocy którego raz na zawsze zniszczymy naszych wrogów. Jakkolwiek może to zabrzmieć nieprawdopodobnie, to jednak jest absolutnie pewne. Niech pan słucha!
Przez dłuższą chwilę prowadzili szeptem ożywioną rozmowę. Oczy kapitana żarzyły się podstępną radością, a na twarzy hrabiego widać było napięcie, przechodzące stopniowo w satysfakcję.
– No i co pan powie na ten plan? – indagował kapitan.
– Wymyślony jest po mistrzowsku Ale co z pieniędzmi? Jak to załatwimy?
– Tak, jak to mają w zwyczaju załatwiać przyjaciele.
– To znaczy, że się podzielimy Niech będzie Ale kto zdobędzie te pieniądze?
– Obaj, każdy według swoich możliwości. Pan jest bogatszy, ale myślę, że zdołam zgromadzić sto tysięcy franków w gotówce.
– Dobrze. Resztę ja zapłacę. Ile to mniej więcej wyniesie!?
– Nie wiem. Będziemy musieli zaoferować znacznie więcej ponad rzeczywistą wartość, żeby oszczędzić sobie ewentualnej odmowy. Ale nie doznamy przez to najmniejszego uszczerbku.
– Trzeba pamiętać o tym, że nas znają i obawiam się, że nie zechcą z nami pertraktować.
– Przecież nie będziemy aż takimi głupcami, żeby załatwiać ten interes pod naszymi nazwiskami.
– Ach, przez figuranta?
– Oczywiście. Podstawimy kogoś, kto za parę setek franków odda nam tę przysługę.
– A w jaki sposób ten diabelny George zdoła wypełnić zadanie?
– Musi znaleźć jakoś dostęp do tej rodziny.
– Może w charakterze służącego, tak jak pojawił się u pana? A skąd wiadomo, czy potrzebują jakiegoś służącego i czy go zatrudnią?
– Nie możemy uzależniać powodzenia naszego przedsięwzięcia od jakiegokolwiek przypadku. Tej nocy wszystko dokładnie obmyśliłem i znalazłem bardzo prosty sposób, w jaki George mógłby się zbliżyć do tej rodziny.
– Musiałby pojechać do Berlina.
– Jeszcze dalej. Zawsze bardzo dobrze orientuję się, co dzieje się u ludzi, których albo kocham, albo nienawidzę. Kazałem obserwować również rodzinę Greifenklau i wiem, że obecnie przebywa w dobrach Breitenheim, w tych, które stary Hugo von Greifenklau otrzymał od Blüchera. Jednego tylko tam brakuje, a mianowicie Gebharda von Greifenklau, który podróżuje po Afryce. Fakt ten posiada dla nas znakomite znaczenie, ponieważ daje nam sposobność łatwego wprowadzenia George’a do rodziny. Czy opowiadałem już panu, że niegdyś jako chasseur d’Afrique stacjonował w Algierii?
– Tak.
– No więc, Gebhard von Greifenklau też tam był!
Hrabia pstryknął palcami.
– Domyślam się już. Jest pan cholernie zmyślny! George będzie udawał, że spotkał Gebharda w Algierii. Gdzie leży ten majątek Breitenheim?
– Na ziemiach pruskich, w okręgu Gumbinnen, kawałek drogi za Nordenburgiem.
– Gumbinnen? Niech diabeł porwie te niemieckie i pruskie nazwy! Język można sobie połamać. Gdzie to w ogóle jest?
– W stronę granicy z Rosją.
– Tak daleko? Zresztą wszystko jedno. A więc George spotkał Gebharda von Greifenklau w Algierii i właśnie znajduje się w drodze do Petersburga. Akurat przejeżdżał przez tę okolicę, kiedy przypomniał sobie, że mieszka tu jego przyjaciel, więc postanowił go odwiedzić. Nie zastał go, oczywiście bardzo nad tym ubolewa, lecz rodzina przyjmuje go bardzo gościnnie i serdecznie.
– Tak, tak właśnie wygląda mój plan! – przyznał Richemonte.
– Jest rzeczywiście wspaniały, ale mam kilka wątpliwości.
– O co chodzi?
– Gerhard z pewnością nie wspominał nigdy tego przyjaciela.
– A cóż to szkodzi? Greifenklau nawiązał zapewne niejedną znajomość podczas podróży i nie musiał o wszystkich dokładnie opowiadać.
– Dobrze. Ale na pewno George zostanie zapytany, gdzie i w jakich okolicznościach spotkał w Algierii tego Niemca. Czy jego odpowiedź będzie miała coś wspólnego z przeżyciami Gebharda?
– I to nawet bardzo wiele.
– Bardzo w to wątpię!
– Pomyślałem i o tym. Po powrocie z Afryki Gebhard von Greifenklau nie miał oczywiście nic pilniejszego do roboty, jak tylko prędko napisać książkę, w której zawarł wszystkie swoje przeżycia z podróży. Książka ukazała się nawet w wersji francuskiej. A ponieważ muszę zajmować się tą rodziną, kupiłem ją sobie. Została napisana w formie dziennika i dzień po dniu opisuje wszystkie wydarzenia i przeżycia. Dam George’owi tę książkę do przeczytania, a po jej lekturze będzie już dokładnie wiedział, jak ma odpowiadać.
Następnie obaj panowie zagłębili się w dokładne roztrząsanie wszelkich innych kwestii niezbędnych dla powodzenia ich planu. Od południowego zachodu nadciągała burza, jeszcze mocniejsza, groźniejsza i bardziej niszczycielska od pierwszej.
Kilka tygodni później przed szeroką bramę domu, przy jednej z najbardziej ruchliwych ulic Berlina zajechała elegancka dorożka. Wysiadł z niej wysoki, szczupły mężczyzna w wyszukanym ubraniu podróżnym i wszedł do sieni, gdzie po lewej stronie znajdowały się oszklone drzwi z napisem na szybie: Ewald John, transakcje bankowe i pośrednictwo nieruchomości.
Obcy wszedł do środka i zwrócił się po francusku do pracującego w tym pomieszczeniu pomocnika:
– Czy można rozmawiać z monsieur Johnem?
– Tak, właśnie przyszedł, – odparł pomocnik w niezgrabnej francuszczyźnie za to ze zgrabnym ukłonem.
– Proszę mnie zameldować!
Obcy podał młodzieńcowi wizytówkę. Ten ledwie rzucił na nią okiem, a już niczym gumowy pajacyk skłonił się raz jeszcze i skwapliwie pośpieszył spełnić polecenie.
Makler odebrał wizytówkę z rąk pomocnika i rozkazał wprowadzić pana hrabiego. Ale obcy stał już w drzwiach kancelarii, jako że nie miał ochoty czekać na zewnątrz.
– Monsieur John? – upewnił się siadając na sofie.
– Czuję się zaszczycony!
– Jestem hrabia Jules Rallion. Chciałbym dokonać przy pańskiej pomocy pewnej transakcji. Czy znane jest panu nazwisko Greifenklau?
– Greifenklau? Tak! To znane nazwisko, wytworni ludzie, punktualni...
– Wie pan, gdzie mieszkają?
– W majątku Breitenheim w pobliżu Nordenburga. Posiadają jeszcze jeden majątek, graniczący z tym pierwszym i...
– Już dobrze! Nie wie pan przypadkiem, czy nie sprzedają tych ziem?
– Sprzedawać? Nie. Nie ciąży na nich przecież ani grosz długu.
– Nic mnie to nie obchodzi! – odparł zimno hrabia. – Chcę kupić te ziemie. Przejeżdżałem przez tę okolicę i spodobała mi się. Proszę pana o pośrednictwo.
– Ależ właściciel w ogóle nie ma zamiaru pozbywać się ich.
Hrabia podniósł się z miejsca.
– Dobrze. W takim razie...
Bankier zagrodził mu drogę.
– Proszę zaczekać, panie hrabio! Skoro inny to potrafi, to i ja mogę tego dokonać! Proszę mi tylko powiedzieć, czy jest pan zdecydowany kupić te ziemie za każdą cenę!
– Za każdą cenę!
– Ależ będzie to pana kosztowało ciężkie pieniądze!
– Wie pan, jaką wartość mają te dobra?
– Nie. Ile pan oferuje?
– Niech pan da tyle, żeby transakcja doszła do skutku. Ja płacę!
– Kiedy i w jakiej formie?
– Natychmiast i to gotówką.
Takiego interesu nie wolno było wypuścić z garści. Ten Francuz zachowywał się niczym Anglik, który nie jest w stanie doliczyć się swoich gwinei.
– Dobrze! Pięknie! Sam porozmawiam z panem von Greifenklau. Kiedy mam wyruszyć?
– Natychmiast!
– Dokąd przesłać wiadomość?
– Pojadę z panem do Rastenburga, gdzie będę oczekiwał na pańskie osobiste sprawozdanie Honorarium ustalimy po drodze. Przed tym jednak muszę postawić jeden warunek: nie wolno panu wymienić mojego nazwiska. Właściciel pod żadnym pozorem nie może dowiedzieć się, że to ja kupuję jego majątek.
– To nie będzie łatwe, ale obiecuję uczynić, co w mojej mocy.
* * *
Kilka dni później po drodze wiodącej z Nordenburga do Darlehmen toczył się powóz zaprzężony w dwa konie. Droga ta przecinała las należący do majątku Breitenheim, a jej rozwidlenie prowadziło prosto do folwarku.
W to właśnie rozwidlenie skręcił powóz i jechał jeszcze mniej więcej pięć minut, zanim znalazł się na otwartym podwórcu folwarku. Z pojazdu wysiadł dobrze ubrany mężczyzna. Natychmiast pośpieszył ku niemu jeden z parobków.
– Czy te dobra należą do pana von Greifenklau?
– Tak, panie!
– Czy pan w domu? Przyjmuje?
– Tak jest. Zechce pan pójść za mną!
Został poprowadzony przez podwórze do dworu. W przedpokoju poproszono go uprzejmie, żeby chwilę zaczekał. Parobek, który zastępował służącego, powrócił wkrótce i poprosił obcego, żeby udał się za nim. Przeszli przez dwa pokoje do trzeciego, który wyglądał na bibliotekę właściciela. Na stołach i krzesłach leżały mapy i plany, a wzdłuż ścian wznosiły się regały aż po sufit wypełnione książkami.
Przy środkowym oknie stał wygodny fotel, na którego poduszkach spoczywał mężczyzna.
Śnieżnobiałe, krótko przystrzyżone włosy kazały domyślać się szlachetnego kształtu głowy. Gęsta, biała broda okalała opaloną starczą twarz, z której wyzierała para jasnych niczym stal oczu. Oblicze tchnęło łagodnością.
Naprzeciwko fotela obok filara z przymocowanym do niego szerokim lustrem stał mebel, ni to łóżko, ni to fotel z dużą ilością poduszek, wśród których na wpół siedząc spoczywała kobieta.
Piękna jej twarz uwieńczona gęstymi, śnieżnobiałymi lokami splecionymi teraz w coś w rodzaju wieńca była wprawdzie chorobliwie blada, lecz blask rozjaśniający jej wielkie oczy, skłonna do wybaczania powaga malująca się na jej gładkim czole, niemal młodzieńczo zaokrąglone policzki; wszystko to potwierdzało prawdę, że człowiek nie może się zestarzeć tak długo, jak długo jego serce pozostanie młode. Jedynie wargi zrobiły się cieńsze. Można było domyślać się, że kiedy nikt jej nie widział, staruszka zaciskała usta, ukrywając w ten sposób wewnętrzny ból, który dla jej bliskich miał pozostać tajemnicą.
Ów starzec to Hugo von Greifenklau, niegdyś ulubieniec Blüchera, a kobieta to Margot, jego żona, która zamiast miłości cesarza wybrała szczęście u jego boku.
Spod włosów Hugona biegła na ukos aż do połowy czoła czerwona, szeroka na palec pręga. Była to blizna po owym fatalnym ciosie, którego o mało nie przypłacił życiem i który spowodował lukę w pamięci.
Margot utkwiła wzrok gdzieś na środku pokoju, gdzie na czworakach biegał mały chłopiec, udając angielskiego wierzchowca. Na jego grzbiecie siedziała malutka, śliczna dziewczynka. Okładała go piąstkami usiłując zmusić biednego, spoconego konika do galopu.
A tuż obok, jaśniejąca uśmiechem stała matka tych dzieci, Ida von Rallion, żona Gebharda von Greifenklau, który znów przebywał w dalekiej podróży.
Spokojną tę scenę przerwał parobek, przynosząc wizytówkę i meldując o pojawieniu się jakiegoś obcego pana, który pytał o pana von Greifenklau. Hugo wziął kartę, spojrzał na nią i przeczytał głośno:
– George de Lormelle. Nie znam tego nazwiska. Nie słyszałaś go już kiedyś, Margot?
– Nie.
– A ty, Ida?
– Ja też nie, ojcze.
– A więc zaraz zobaczymy. Poproś go tu!
Gość wszedł do pokoju i pozdrowił obecnych niemym ukłonem. Greifenklau odłożył książkę, podniósł się, wyszedł mu naprzeciw, wyciągnął do niego dłoń i pozdrowił po francusku, ponieważ z nazwiska wywnioskował, że gość jest Francuzem.
– Witamy, monsieur de Lormelle! Nazywam się Greifenklau, a te damy to moja żona i małżonka mego syna. Wnuki bawią się w konną jazdę. Proszę im to z łaski swojej wybaczyć! Proszę też o wybaczenie mojej żonie, że się nie podniosła, ale ostatnio źle się czuje.
Słowa te brzmiały tak serdecznie, jak gdyby Francuz już od lat był znajomym rodziny. Podszedł do Margot i ucałował jej dłoń.
– Wyrzucałbym to sobie bardzo, gdyby pani z mojego powodu naraziła się choćby na ślad bólu. Oby Bóg pozwolił pani powrócić do zdrowia dzięki radości, jaki musi sprawiać pani ten widok!
Mówiąc to jedną ręką wskazał na dzieci, a drugą ujął prawą dłoń Idy i podniósł do ust, aby złożyć na niej rycerski pocałunek. Wszystko to zrobił w sposób tak zręczny i niewymuszony, że wywarł na rodzime jak najkorzystniejsze wrażenie.
– Proszę usiąść! – odezwał się Greifenklau. – I proszę się czuć jak wśród przyjaciół lub znajomych.
Obcy skłonił się w podzięce.
– Prosiłem o pozwolenie wejścia do pańskiego domu w przekonaniu, że znajdę tu przyjaciela.
– Przyjaciela? – spytała Ida – Najwidoczniej ma pan na myśli mojego męża.
– Łaskawa pani nie myli się – odparł George. – W drodze do Petersburga przejeżdżałem przez tę okolicę i przypomniałem sobie, że jest to ojczyzna mojego przyjaciela, Ebharda von Greifenklau, którego poznałem w Algierii.
– W Algierii? – zainteresował się Hugo – Panie de Lormelle, sprawił nam pan miłą niespodziankę. Mój syn jest niestety nieobecny, jednak nie zawiedziemy pańskiego przekonania o tym, że znalazł pan tutaj przyjaciół. Jeszcze raz witam pana serdecznie.
Po raz kolejny podał mu dłoń, po czym mówił dalej.
– Mam nadzieję, że Petersburg nie wzywa pana zbyt gwałtownie?
– Właściwie podróżuję wyłącznie dla przyjemności. – oświadczył George, – ale oczekują mnie już w mieście nad Newą.
– Jeśli o to chodzi, to po tamtej stronie granicy ludzie nauczyli się ćwiczyć cierpliwość. Chyba wolno panu zrobić sobie krótką przerwę w Breitenheim. Jak myślisz, Richard?
Ostatnie pytanie skierował z uśmiechem do chłopczyka, który zrzucił właśnie ze swojego grzbietu siostrzyczkę, podszedł do gościa i założywszy ręce na plecach zaczął mu się przyglądać, robiąc przy tym śmieszną minę znawcy.
– Zaraz się okaże, czy mu na to pozwolę, dziadku, – powiedział chłopiec z ważną miną.
– Tak, tak, – roześmiał się dziadek, a za nim pozostali.
Ale mały Richard zachował powagę i odezwał się ponownie.
– Widział pan mojego tatusia?
– Tak! – odparł Lormelle zmuszając się do zachowania równie poważnej miny.
– Lubił pana!?
– Tak, i ja jego też, co chętnie przyznaję.
– To najważniejsze. W takim razie może pan tu zostać.
To w tak dobitny sposób udzielone przez dziecko pozwolenie stanowiło punkt wyjściowy dla bardzo ożywionej rozmowy. Mała Emma wspięła się na kolana matki, natomiast Richard wycofał się do kąta, gdzie przeszukiwał teczkę z obrazkami i wydawało się, że skupił się wyłącznie na swoim zajęciu, ale jego oczy raz za razem wędrowały w kierunku gościa, zatrzymując się na jego postaci. Nikt poza samym zainteresowanym tego nie zauważył.
Francuza umieszczono w dwóch pokojach. Gdy został sam, podszedł do lustra. Sprawdzenie w nim swojego wyglądu zewnętrznego najwyraźniej go zadowoliło, ponieważ odwracając się, uśmiechnął się z lekka.
– Hm! – mruknął. – Nie znajduję w sobie nic nadzwyczajnego. Jestem przekonany, że wywarłem bardzo dobre wrażenie, a ponieważ mówi się, że najważniejsze jest pierwsze wrażenie, mogę być zadowolony z sukcesu. Tylko dlaczego ten chłopiec tak mi się przyglądał? Zdaje się, że jest bardzo inteligentny. Nie lubi mnie. Czuje do mnie niechęć, a ponieważ są rodzice, którzy często zważają na uczucia swoich dzieci, to ten chłopiec może sprawiać kłopoty. Będę musiał poświęcić mu więcej uwagi.
Po tych rozważaniach zaczął rozpakowywać bagaże, jednak już wkrótce poproszono go na obiad. George służył w dobrych domach, gdzie przyswoił sobie wystarczającą dozę elegancji, aby teraz móc odgrywać rolę pana z wytwornego towarzystwa. Udało mu się także pozyskać zaufanie rodziny. Jedyny wyjątek stanowił chłopiec, niechętnie przyjmujący zręczne pochlebstwa i pieszczoty obcego.
Dzień spędzono w kręgu rodziny, ponieważ uznano, że gość był zmęczony podróżą. Ale już następnego ranka został przez Greifenklau zaproszony na przejażdżkę konną. Francuz z radością przystał na to. Miał nadzieję, że przy tej okazji rozmowa zejdzie na temat, którego do tej pory nie poruszyli, chociaż George’owi bardzo na tym zależało.
Pomimo swego wieku Greifenklau okazał się całkiem jeszcze dobrym jeźdźcem. Francuz, który w tej sztuce nie posiadał wielkiej wprawy, musiał się sporo natrudzić, żeby dotrzymać mu kroku.
Na popas zatrzymali się przy niewielkiej budowli fortyfikacyjnej. Podczas śniadania George zauważył.
– Czy nie sądzi pan, że w zagospodarowywaniu wielkich przestrzeni Niemcy zdecydowanie przewyższają Francuzów?
Zagadnięty odparł z rozwagą.
– Nie chciałbym się wypowiadać, nie sprawdziwszy, czy jest tak naprawdę, ponieważ brakuje mi doświadczenia, abym mógł dokonać decydującego porównania. Gdybym chciał dokonać oceny według pańskich słów, musiałbym wyciągnąć wniosek, że Francuzi przewyższają nas w zagospodarowywaniu mniejszych majątków.
– To właśnie miałem na myśli.
– Wydaje mi się, że nie polega to na swoistych predyspozycjach, czy nawet odmienności narodów, co raczej na warunkach gospodarczych obu krajów. Francja jest krajem uprawiającym winorośl, a przy takim sposobie gospodarowania korzystniejsze są małe powierzchnie.
– Może ma pan rację. Ale kiedy pomyślę, w jak wzorowym porządku utrzymuje pan swoją posiadłość, to mam ochotę utrzymać moją uprzednią uwagę. To musi być prawdziwa radość moc nazywać się właścicielem takiego majątku.
– Ach, mój drogi panie Lormelle, to brzmi tak, jak gdyby pan był posiadaczem majątku ziemskiego!
– Moja rodzina jest nie tylko zamożna, lecz nawet bogata. Lecz wie pan, my Francuzi lubimy używać życia i jeśli już pracujemy, to chętniej zajmujemy się sztuką, nauką, literaturą i polityką, niż rolnictwem.
– Ależ to właśnie jest niezbędne, Rolą zajmuje się także sztuka i nauka, literatura, a nawet w pewien sposób polityka. Rolnictwo jest warte złota!
– Swoją drogą, jakoś nigdy nie rozważałem problemu rolnictwa od tej strony. Jestem zadowolony, gdy moi zarządcy i dzierżawcy płacą mi punktualnie. Dla mnie cenniejsze jest to złoto, które wtedy przesypuje się między moimi palcami, niż złoto kłosów i ziarna.
– Mimo wszystko tak naprawdę ten pierwszy rodzaj złota nie byłby nic wart bez tego drugiego. Metal to jedynie środek wymiany, natomiast rolnictwo jest tym czymś, co dzięki swoim płodom i cenom na nie stanowi o jego rzeczywistej wartości.
– Jest pan, jak widzę, ekonomistą, ja natomiast nie i z tego względu nie mogę wdawać się w żadne sporne kwestie na ten temat. Ale czy to prawda, że wiejskie życie, miłość do ziemi, pociąga za sobą miłość do ojczyzny?
– Tak, to prawda.
– W takim razie z pewnością bardzo kocha pan tę posiadłość.
– Niełatwo byłoby mi się z nią rozstać.
– Nawet gdyby pan otrzymał bardzo korzystną propozycję?
– To zależałoby od tego, jakie znaczenie miałyby dla mnie owe korzyści. Obecnie znalazłem się w takiej sytuacji, że muszę się poważnie zastanowić nad tą sprawą.
W tym momencie Francuz uznał, że znalazł się na właściwej drodze.
– Ach! – powiedział. – Dlaczego, panie von Greifenklau?
– Ktoś chce odkupić ode mnie obie posiadłości.
– Kupiec musi być bogatym człowiekiem.
– Tak.
– W każdym razie to z pewnością mieszkaniec tych okolic, znający wartość pańskiego majątku?
– Nie, to ktoś obcy. Rosjanin.
– Co go skłania do osiedlenia się tutaj?
– Nie wiem i nie mam prawa o to pytać. Dowiedziałem się, że ta okolica podoba mu się i że dokładnie poinformował się na temat stanu moich posiadłości.
– Jestem przekonam; ze mógł uzyskać jak najbardziej korzystne informacje.
– W samej rzeczy. Następnie zwrócił się do mnie za pośrednictwem berlińskiego maklera.
– Ciekaw jestem, czy ten Rosjanin skłonny będzie dobrze zapłacić. W sprawach finansowych Rosjanie nie są zbyt skrupulatni.
– Jeśli o to chodzi, to ów pan kazał przedstawić mi ofertę, która naprawdę wprawiła mnie w zakłopotanie.
– Jak to?
– Zaoferował sto tysięcy talarów więcej, niż wynosi rzeczywista wartość tych ziem.
– Naprawdę! – udał zdziwienie Francuz. – I co pan zamierza uczynić?
– Nigdy nie myślałem o sprzedaży, ponieważ nazbyt zrosłem się z moją posiadłością, żebym teraz miał się z nią tak łatwo rozstawać.
– Nawet w pańskim wieku? Wybaczy pan to pytanie!
– Och, nie biorę go panu za złe, sam zdaję sobie sprawę z mego wieku. Tak, zostało mi najwyżej dziesięć lat życia, a więc nadszedł czas, żeby rozstać się z ziemią, którą uprawiałem. Lecz chcę pozostawić ją mojemu synowi. To coś innego, niż oddanie jej w obce ręce.
– W przeciwnym wypadku pozostawi pan synowi ponad sto tysięcy talarów więcej.
– To oczywiście nie jest bez znaczenia. Do tego dochodzi jeszcze ta okoliczność, że akurat teraz nadarza mi się sposobność nabycia ziemi, za którą mógłbym zapłacić gotówką, chociaż kosztuje znacznie więcej niż moja.
– W takim razie nie wahałbym się ani chwili.
– Jestem coraz bliższy podjęcia decyzji, ale absolutnie nie mogę działać na własną rękę i podejmować jej sam. Nie mogę sprzedać dziedzictwa mojego syna, nie uzgodniwszy tego z nim.
– Musi pan to uczynić jak najszybciej.
– Już to zrobiłem. Przypadkiem Gebhard znajduje się w miejscu, w którym można się z nim porozumieć przy pomocy telegrafu.
– A więc wysłał pan już depeszę?
– Oczywiście, w każdej chwili oczekuję posłańca z telegramem.
– Żywię ogromną sympatię dla pana i pańskiej rodziny i jestem bardzo ciekaw, jak będzie brzmiała odpowiedź pańskiego syna.
– Przypuszczam, że się zgodzi.
– Ma pan jakiś powód, żeby tak przypuszczać?
– Tak. Zawsze, gdy przebywał w ojczyźnie przeszkadzało mu to, że mieszkamy tak daleko od stolicy ponieważ jego naukowe stanowisko wymagało częstych kontaktów z fachowcami, którzy zatrzymywali się w mieście. Majątek, który mógłbym tak korzystnie kupić, leży akurat tuż przy linii kolejowej. Podróż do Berlina trwa stamtąd zaledwie kilka godzin.
– To rzeczywiście przesądza sprawę. Jestem nieomal pewny, że Gebhard przystanie na tę transakcję. Czy wtedy pan sprzeda?
– Sprzedałbym, lecz jest jeszcze coś innego, co mnie wiąże. Czy mój syn, gdy był z panem w Algierii nie opowiadał panu, w jaki sposób wszedłem w posiadanie tych dóbr Breitenheim!?
– Zdaje mi się, że coś sobie przypominam – odparł Francuz w zamyśleniu. – Czy przypadkiem nie otrzymał ich pan od marszałka Blüchera?
– Dzięki jego wstawiennictwu Breitenheim jest podarunkiem ówczesnego króla.
– Ach tak Pan się odznaczył!
– Nie wolno sprzedać tego, co otrzymało się w podarunku.
– Cóż za szkoda! Musi pan więc odrzucić tę tak korzystną propozycję!?
– Może nie. Chodzi o zapytanie w odpowiednim urzędzie, czy sprzedaż tych ziem nie spotka się z nieprzychylnym przyjęciem.
– Zrobił pan to już!?
– Tak. Wysłałem list i to zanim porozumiałem się z synem.
– Czy kwestia ta nie powinna zostać przedstawiona przez jakąś wpływową osobę?
– Ma pan rację. Mam krewnego, zresztą pan także powinien go znać. Czy słyszał pan kiedyś nazwisko Eschenrode!?
George był znakomicie poinformowany.
– Oczywiście Gebhard opowiadał mi o przyjacielu, który nosił to nazwisko.
– Tego właśnie Eschenrode miałem na myśli. Mieszka w Berlinie i bywa na dworze Jest odpowiednią osobą do uporządkowania tej sprawy.
– Wobec tego wolno mi chyba już teraz życzyć panu szczęścia?
– Niech pan się jeszcze wstrzyma! Nie wiem, czy Rosjanin zapłaci tyle, ile zażądam.
– Do pioruna! Czyżby pan chciał uzyskać jeszcze więcej, niż sto tysięcy talarów?
Lormelle zdziwił się niesłychanie. Wydawało mu się to wykluczone, że ktoś mógłby nie połakomić się na tak duży zysk, a równocześnie zakiełkowała w nim obawa, że handel mógłby nie dojść do skutku, a wtedy nie zdołałby przeprowadzić swojego zamysłu, który przywiódł go do Niemiec. Chciał oszukać nie tylko Greifenklaua, lecz także obu swoich zleceniodawców kapitana i hrabiego Rallion.
– Czy pan sądzi, – odrzekł Greifenklau, – że sto tysięcy talarów są wystarczającą zapłatą za zrezygnowanie z miejsce, które mnie i mojej rodzinie tak głęboko zapadło w serce?
– Z biegiem czasu polubi pan z pewnością nową ojczyznę.
Greifenklau uśmiechając się ze smutkiem, potrząsnął głową.
– Nie, nigdy! Jestem za stary, żebym mógł się jeszcze przyzwyczaić do nowego miejsca.
– I chce pan zażądać wyższej ceny? A jeżeli Rosjanin odstąpi?
– To niech odstępuje. Przecież nic mnie nie zmusza do tej sprzedaży. Jeśli dorzuci jeszcze pięćdziesiąt tysięcy talarów, zgodzę się na ten handel. W przeciwnym razie nie.
George nie odważył się na jakąkolwiek dalszą uwagę. Prawdopodobnie Richemonte i Rallion zgodziliby się na żądanie Greifenklaua. Tak czy owak pieniądze zgarnie on sam, George.
Przejażdżka trwała całe przedpołudnie. Nie podjęli już więcej przerwanej rozmowy. Powrócili do niej dopiero w domu. Ledwie przestąpili próg, Margot przywołała męża radośnie i obiecująco.
– Mam dla ciebie niespodziankę, drogi Hugo. Zgadnij, co to takiego?
– Wiadomość od Gebharda?
– Zgadłeś! Proszę, oto ona.
Wszyscy członkowie rodźmy włącznie czekali w napięciu na odpowiedź Gebharda. Greifenklau otworzył depeszę i zaczął czytać.
– No i? – niecierpliwiły się damy. – Czytaj głośno!
– Dobrze Napisał krótko i węzłowato. Sprzedaj! Czuję się dobrze. List w drodze. Pozdrawiam i całuję. A więc zgodził się. Co ty na to, Margot? Jesteś zadowolona?
Margot powoli przejechała dłonią po włosach i odparła cichutko, żeby nikt nie mógł usłyszeć w jej głosie wzruszenia.
– Wiecie przecież, że jestem wtedy szczęśliwa, gdy wy jesteście szczęśliwi.
Ale Hugo znał ją zbyt dobrze. Podszedł do niej i pocałował. – Wiem, Margot. Dla mnie przecież opuściłaś ojczyznę i zamieszkałaś w obcym kraju. Ale w żadnym razie nie sprzedam tanio tego miejsca, w którym byliśmy tak szczęśliwi!
.
W najlepszej gospodzie w miasteczku Rastenburg mieszkał hrabia Rallion, który do rejestru gości wpisał się pod zmienionym nazwiskiem. Czas dłużył mu się niemiłosiernie. Usiłował się wprawdzie rozerwać lekturą miejscowej gazety, ale nie wzbudziła w nim żadnego zainteresowania. Właśnie zniechęcony miał zamiar wyrzucić ją, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
– Wejść!
Do pokoju weszło dwóch mężczyzn. Jednym z nim był bankier John, a drugiego hrabia nigdy dotąd nie widział.
– Przyprowadziłem panu hrabiemu człowieka, – zaczął makler z miejsca, – który nabędzie te dobra, aby je natychmiast odsprzedać panu hrabiemu, żeby ten królewsko-pruski poddany z dwoma rycerskimi majątkami, z których jeden jest pamiątką po marszałku Blücher, który...
– Dosyć już – krzyknął rozzłoszczony hrabia. – Żadnych niepotrzebnych słów! Kim pan jest?
Z tym pytaniem zwrócił się do obcego.
– Nazywam się hrabia Smirnoff.
Rallion ściągnął brwi. Obcy nosił wprawdzie wytworne ubranie, lecz wydawało mu się to trochę dziwne, że udało się znaleźć jakiegoś hrabiego, który podejmie się takiej transakcji o jakiej mowa.
– Jest pan Rosjaninem? – spytał Rallion.
– Nie, Polakiem.
– Może pan okazać jakieś dokumenty!?
– Ponieważ chodzi tu o kupno, zaopatrzyłem się w potrzebne papiery.
– Czy dysponuje pan jakimiś środkami!?
– Niestety nie.
– Czy pan John poinformował już pana, o co mi chodzi?
– Jestem znakomicie zorientowany.
– Jak wysoko wycenił pan swoją pomoc!?
– Zaoferowano mi dwa tysiące talarów.
– Otrzyma pan naturalnie tę sumę, ale tylko wtedy, gdy transakcja rzeczywiście dojdzie do skutku. Jaką gwarancję otrzymam, że zaraz po tym, jak wpłacę na pańskie nazwisko pieniądze, rzeczywiście przekaże mi pan te ziemie!?
– Moje słowo honoru.
Hrabia uśmiechnął się drwiąco, lecz mimo to jego głos brzmiał uprzejmie, kiedy zauważył:
– W żadnym razie nie poddaję w wątpliwość pańskiego słowa honoru, jednak musi pan przyznać, że wobec tak wysokiej sumy przydałyby się jakieś szersze zabezpieczenia.
– Niestety nie wiem jakie, ponieważ nie jestem bogaty.
– Ja wiem, jakie. Jak tylko dobijemy targu, otrzyma pan pieniądze na kupno w zamian za weksel płatny za okazaniem opiewający na taką samą sumę. Gdy tylko odkupię od pana tę posiadłość, zapłacę panu tym wekslem, dorzucając dwa tysiące talarów w gotówce. Zgadza się pan!?
– Tak jest!
– Gdyby pan zwlekał, przedłożę panu weksel i zajmę ziemie, a do tego straci pan dwa tysiące talarów.
W tym miejscu zabrał głos makler.
– Panie hrabio de Rallion, może być pan pewien, że wyszukałem kontrahenta, któremu może pan zaufać!
– Niech pan to opowiada komu innemu! – przerwał mu Rallion – Kiedy Greifenklau was przyjmie?
– Nie wyznaczono dnia. Czekał na odpowiedz z Berlina.
– Czy to możliwe, żeby już nadeszła?
– Tak.
– W takim razie niech pan już lepiej tam jedzie Co pan ma tu jeszcze do roboty?
– Nic Chciałem tylko przedstawić panu hrabiego von Smirnoff, żeby...
– Dobrze, dobrze! Poznałem już pana hrabiego. Mamy to za sobą Niech pan jedzie i zawiadomi mnie natychmiast, kiedy będą panu potrzebne pieniądze!
– Chciałbym tylko powiedzieć, że znajduje się pan w zbyt dużej odległości od majątku rodziny Greifenklau na to, aby interes prędko doszedł do skutku. Czy pan hrabia nie zechciałby podjechać nieco bliżej?
– Nie chcę, żeby mnie ktoś z nich zauważył.
– Gdyby pan chciał udać się wraz z nami do Drengfurt, nie naraziłby się pan na niebezpieczeństwo ujawnienia. Mamy jeszcze miejsce w naszym wozie.
Rallion machnął ręką w geście odmowy.
– Czy stąd do Drengfurt kursuje jakiś dyliżans? – spytał.
– Oczywiście.
– W takim razie zabiorę się nim. A pan może natychmiast wyjechać.
Mężczyźni ustalili jeszcze gospodę, w której mieli się spotkać, po czym makler i jego towarzysz oddalili się, a Rallion zasięgnął wiadomości na temat wozu pocztowego.
Było jeszcze ciemno, gdy Rallion wykupywał bilet. Do odjazdu dyliżansu pozostało niewiele czasu i woźnica zajął już miejsce na koźle. Oprócz hrabiego bilet zakupił tylko jeden podróżny.
Gdy hrabia wsiadł do wozu, jego towarzysz podróży siedział już w głębi pojazdu.
– Proszę się przesunąć! – rozkazał poirytowany hrabia. Światło latarni padało na twarz hrabiego, w związku z czym ten drugi mógł ją wyraźnie zobaczyć.
– Dlaczego?
– Nie nawykłem do siedzenia tyłem.
– Ja także nie!
– Wykupiłem mój bilet i zapłaciłem za niego.
– Ja też!
– Panie, jestem szlachcicem!
– I ja także!
– Porozmawiam z pocztylionem.
Hrabia zwrócił się do woźnicy.
– Powinien pan zatroszczyć się o to, żebym otrzymał miejsce, jakie mi się należy!
Pocztylion wyciągnął leniwie rękę, mówiąc.
– Daj pan!
– Co?
– Bilet!
– Ach tak! Proszę!
Rallion podał papier. Woźnica przysunął go do latarni, usiłując odczytać jego treść.
– Tu jest napisane numer dwa. Ma pan miejsce w lewym rogu na tylnym siedzeniu. Prawy róg należy do tego drugiego pana, który kupił bilet wczoraj wieczorem i ma miejsce numer jeden. A jeżeli nie pasuje panu to miejsce, to może pan przecież usiąść tyłem, ponieważ jest was tylko dwóch.
– Co panu w ogóle przyszło do głowy! Jestem...
– Co mi przyszło do głowy? A to, że jest pan podróżnym numer dwa, to mi przyszło! Dlatego dostał pan miejsce numer dwa. Za pół minuty ruszamy. Kto nie wsiadł, zostaje i basta!
Hrabia zostałby najchętniej, ale nie miał ochoty czekać cały dzień na następny dyliżans. Tak więc wsiadł do wozu z podręcznym kuferkiem, zawierającym pieniądze na zakup ziemi. Nie był jednak człowiekiem, który ustąpiłby w milczeniu.
– Bezczelny prostak! – powiedział głośno.
– Cóż za miły arystokrata! – roześmiał się drwiąco jego towarzysz.
– Panie, zażądam od pana satysfakcji!
I znów rozległ się pogardliwy śmiech.
– Słyszał pan? – rozzłościł się Rallion.
– A czy pan słyszał? Śmieję się!
– Panie! – zgrzytnął Rallion – Czy pan w ogóle wie, co się rozumie pod słowem satysfakcja?
– Bardzo dokładnie.
– Że będzie się pan ze mną bić!
– Obawiam się tylko, że nic z tego nie wyjdzie!
– Pan jest chyba niepoczytalny!
– Nie, tylko zdaje się, że mam do czynienia z człowiekiem, który na widok szpady mdleje. A poza tym nie odczuwam chęci na kłótnię z panem. Jestem zmęczony i będę spał aż się zrobi jasno. Wtedy będziemy mogli kontynuować naszą rozmowę. Ale niech pan tylko spróbuje powiedzieć coś obraźliwego pod moim adresem, wymierzę panu taki policzek, że pańska szacowna osoba wyleci przez ścianę dyliżansu na ulicę.
Powiedział to takim tonem, że Rallion zrezygnował z jakiegokolwiek komentarza i burcząc pod nosem usadowił się na swoim miejscu.
Czas mijał w milczeniu. Koła zgrzytały w głębokim piasku i od czasu do czasu słychać było krótkie pokrzykiwania woźnicy. Hrabia czuł się nieco nieswojo, ale cisza panująca w dyliżansie, w połączeniu z jednostajnymi odgłosami jazdy spowodowała, że hrabia, ująwszy mocniej kuferek i przycisnąwszy go do siebie, zamknął oczy.
Gdy je ponownie otworzył, było już jasno. Jego pierwsze spojrzenie powędrowało rzecz jasna ku siedzącemu z przeciwka towarzyszowi podróży. Nie mógł zobaczyć nic więcej poza butami, czapką i szerokim płaszczem podciągniętym wysoko pod brodę. Całkiem u góry, pomiędzy czapką i kołnierzem wyzierało dwoje ciemnych oczu.
Skoro tylko ich właściciel zauważył, że hrabia przerwał drzemkę, opuścił kołnierz płaszcza i ukazał męską, szlachetną twarz, okoloną gęstą, ciemną brodą.
Hrabiemu wydawało się, że widział już gdzieś tę twarz, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy.
Mężczyzna wyciągnął niewielką torbę, wyjął z niej cygaro i nie pytając o pozwolenie zapalił je. Następnie opuścił okno dyliżansu i wyjrzał na zewnątrz, żeby sprawdzić, jak daleko ujechali. Kiedy po krótkiej chwili wsunął głowę z powrotem do środka wozu, obrzucił hrabiego w połowie drwiącym, w połowie zaś wrogim spojrzeniem.
– Tak, mój panie, teraz możemy kontynuować. Przedtem było ciemno, a ja uwielbiam patrzeć w twarz tym, którzy mnie wyzywają na pojedynek.
– Ja również.
– Wątpię. Panu starcza jedynie odwagi na potajemne knowania. Jest pan łajdakiem, paskudnym pająkiem. Mówię to panu w twarz, lecz jestem przekonany ze nie pociągnie mnie pan do odpowiedzialności, a zamiast tego znów pan ucieknie!
Hrabia pobladł śmiertelnie i zacisnął pięści.
– W dalszym ciągu uważam, że jest pan niepoczytalny. Gdyby nie to, dowiedziałby się pan z pewnością, jakiej odpowiedzi zwykłem udzielać na podobne zaczepki.
– To oczywiste, że nie może pan zmienić zdania, w przeciwnym razie nie miałby pan powodu, żeby się wycofać, Ale nie pozwolę panu uciec; już dawno wymierzyłbym panu policzek, jak to obiecałem, nie uczyniłem tego ze względu na pewną nieszczęsną okoliczność, a mianowicie tę, że jest pan moim krewnym!
Wyznanie obcego wprawiło hrabiego w osłupienie.
– Ja? Pańskim krewnym? Coś się panu chyba przyśniło!
– Wręcz przeciwnie. Jestem jak najbardziej rozbudzony. Hrabia Jules Rallion to pan, nieprawdaż?
– Do diabła! Skąd pan to wie? I co upoważnia pana do nazywania mnie swoim krewnym?
– Czyżby naprawdę pan mnie nie znał?
– Nie mam pojęcia, kim pan jest.
– A więc, po raz pierwszy spotkaliśmy się przy okazji, która spowodowała pańską ucieczkę przed pojedynkiem. Został pan wyzwany przez Gebharda von Greifenklau i postarał się pan o to, żeby jak najszybciej zniknąć!
– Do diabła! Pan jest... Pan nie jest chyba hrabią Kunzem von Eschenrode.
– Oczywiście, że to ja, mój czcigodny kuzynie. Bardzo zdziwiła mnie twoja obecność w tych stronach. Zanim jednak cię spytam, jakiej to okoliczności zawdzięczam nasze spotkanie, chciałbym, żebyśmy uporządkowali nasze sprawy honorowe. Szwagier Greifenklau mieszka niedaleko stąd, tak więc nadarza się wspaniała okazja do zrealizowania jego ówczesnego wyzwania. Przed tym jednak okażę panu swą uprzejmość i dam panu satysfakcję, jakiej pan żądał. Niech pan wyjrzy przez okno! Czy widzi pan ten las za wsią?
Hrabia milczał zacięcie.
– Jest tam leśniczówka. Będziemy przejeżdżać obok niej. Znam leśniczego. Ma wyborną bron i chętnie odda nam do dyspozycji dwa pistolety Następnie pójdziemy do lasu, z którego, i na to daję panu słowo, powróci żywy tylko jeden z nas. A tym żywym będę ja. Zgoda?
– Oczywiście, zgadzam się! – odpowiedział Rallion. – I wiem, kto będzie tym jedynym, który wyjdzie z lasu żywy.
– Co do tego, to jestem przekonany, że ten, którego pan ma na myśli w ogóle nie wejdzie do lasu!
– To się jeszcze okaże!
Tym samym spór został zakończony Po chwili dyliżans zaturkotał we wsi i zatrzymał się przed zajazdem, żeby zabrać z niego przesyłki pocztowe.
– Dziesięć minut postoju, panowie! – zameldował pocztylion. Rallion wysiadł z wozu i dzierżąc w ręku swój kuferek wszedł do budynku. Eschenrode szedł za nim powoli. Wokół jego warg igrał dziwny uśmieszek. W izbie dla gości oprócz karczmarza nie znalazł nikogo.
– Czy nie wchodził tu jakiś podróżny? – spytał go Eschenrode?
– Nie, panie.
Kunz wyszedł na podwórze, a później dalej, do ogrodu, gdzie zastał parobka kopiącego w ziemi.
– Czy nie widziałeś tu jakiegoś obcego mężczyzny? – zapytał.
– Owszem, widziałem – brzmiała odpowiedź.
– I gdzie poszedł!?
– Wyszedł na pole, przez tę furtkę.
Kunz wyjrzał za płot akurat w tym momencie, gdy postać Francuza znikała za krzakiem. Uśmiechnął się w duszy i wrócił do zajazdu.
Minęło ponad pół godziny, gdy parobek usłyszał kroki. Obejrzał się i ujrzał obcego powracającego przez furtkę. Pokiwał z ubolewaniem głową. Rallion udał się wprost do zajazdu.
– Czy to nie pan przyjechał przedtem dyliżansem? – spytał gospodarz.
– Ja.
– Pocztylion szukał pana, ale nie mógł już dłużej czekać.
– Dłużej czekać? – spytał zdumiony – Mam nadzieję, że dyliżans jeszcze nie odjechał?
– Odjechał, dwadzieścia minut temu.
– Do pioruna! Woźnica mówił przecież, że musi zaczekać tutaj pięćdziesiąt minut.
– W takim razie źle go pan zrozumiał. Tutaj zatrzymuje się tylko na dziesięć minut i ani sekundy dłużej. Gdzie pan chciał jechać?
– Do Drengfurt!
– Teraz to niemożliwe.
– Nie dostanę tu żadnego pojazdu?
– Nie. Żaden człowiek we wsi nie posiada powozu, ale po południu będzie przejeżdżał tędy omnibus, na którym znajdzie pan zapewne miejsce.
– W takim razie poczekam. Proszę powiedzieć, ile czasu potrzeba, żeby przejechać ten las za wsią?
– Ile czasu? Przecież to nie żaden las, tylko mały zagajnik. W dwie minuty jest się po drugiej stronie.
– Ale jest tam jakaś leśniczówka?
– Nie!
– Co? I leśniczego też nie ma?
– Nie ma.
Dopiero teraz Rallion zrozumiał, jak haniebnie się skompromitował. Zacisnął zęby i chciał coś powiedzieć, żeby wyładować jakoś swój podły nastrój na karczmarzu, gdy wtem przed domem zaturkotał jakiś powóz, zatrzymując się tuż przed drzwiami. Woźnica trzasnął z bata i krzyknął do nadbiegającego gospodarza.
– Poczta już przejechała?
– Pół godziny temu.
– Dziękuję. Do widzenia!
Już chciał ująć za lejce, gdy coś mu w tym przeszkodziło. Drzwiczki powozu otwarły się nagle i ze środka wyskoczył pasażer.
– Zatrzymaj się! – nakazał woźnicy, po czym szybkim krokiem pośpieszył do zajazdu. Zanim jednak zdołał przekroczyć próg natknął się na hrabiego Rallion.
– Kapitan? Pan tutaj?
– Tak, ja! – usłyszał w odpowiedzi. – Zobaczyłem pana przy oknie i oczywiście natychmiast wysiadłem.
– Cóż za spotkanie! Ale proszę powiedzieć, co skłoniło pana do podróży w te strony?
– Co pan tu ma w tym kuferku? – spytał kapitan, wskazując na kuferek i pomijając milczeniem pytanie hrabiego.
– Pieniądze!
– Ach tak! Wejdźmy z tym do powozu! Zresztą, skoro już pana spotkałem, mamy czas. Niech konie trochę odpoczną.
Wziął hrabiego pod rękę i pociągnął na bok.
– Czy naprawdę pan sądził, drogi hrabio. – spytał, – że nie będę się już troszczył o tę ważną sprawę? Jak daleko pan zabrnął?
– Myślę, że sprawa rozstrzygnie się dziś lub jutro.
– Jak to?
Rallion poinformował kapitana o aktualnym stanie rzeczy, po czym powiedział.
– Ale pana nie spodziewałem się tu ujrzeć!
– Nieprawdaż? – zaśmiał się kapitan. – Przyjechałem, żeby naprawić błąd, który popełnilibyśmy niechybnie i który zapewne wyrządziłby nam sporo szkody.
– Jaki błąd?
– Niech sobie pan przypomni, co ma się wydarzać. Po zniknięciu George’a Greifenklau dowiaduje się, że rzeczywistym kupcem jest hrabia de Rallion.
– I co dalej? Co mi to szkodzi?
– Bardzo wiele! Hrabia jest jego śmiertelnym wrogiem i Niemiec na pewno powiąże tę wrogość z czynem, który doprowadził go do ruiny, zwróci się do policji, zacznie się śledztwo i co wyjdzie na jaw?
– No?
– Że hrabia Rallion, kupiec, był w porozumieniu z niejakim Georgem de Lormelle.
– Przecież muszę kontaktować się z Georgem!
– Nie! Właśnie tego nie wolno panu zrobić. Dopiero później to zrozumiałem i dlatego goniłem pana.
– Ale jak pan mnie znalazł?
– Znałem adres pańskiego pośrednika, a tam mi powiedziano, że przebywa pan w Rastenburg. Przybywszy na miejsce, dowiedziałem się, że wyjechał pan dyliżansem. Wynająłem więc powóz i pospieszyłem za panem i oto jestem!
– Bardzo mi miło! Chce pan więc wziąć służącego na siebie?
– Tak. Pan musi w razie czego umieć udowodnić swoje alibi. Śledztwo wykaże, że w czasie, gdy popełniono przestępstwo rzeczywiście znajdował się pan w tej okolicy, ale nikt nie może panu udowodnić, że rozmawiał pan z Georgem lub choćby go widział.
– W jaki sposób chce go pan niepostrzeżenie spotkać?
– To już moje zmartwienie! Proszę mi lepiej powiedzieć, co pan tu robi sam i gdzie jest dyliżans, którym pan podróżował?
– Drogi kapitanie, to bardzo nieprzyjemna sprawa. Wsiadam sobie do dyliżansu i kto w nim siedzi?
– Do czorta! Przecież nie ktoś z klanu Greifenklau?
– Wprawdzie nie Greifenklau, tym niemniej jest fatalnie. To był ich krewny, a mianowicie ten hrabia von Eschenrode.
– Mąż pańskiej kuzynki Jadwigi?
– Tak.
– Myślałem, że tkwi w Berlinie! Czego tu szuka?
– Skąd mam wiedzieć?
– Rozpoznał pana?
– Myślę, że nie! – odparł z wahaniem de Rallion. – Wysiadłem natychmiast, jak tylko rozpoznałem go, gdy zaczęło dnieć.
– Ostrożność godna pochwały. Ale czy pan nie mówił, że Greifenklau nie podejmie decyzji, zanim nie dostanie listu z Berlina.
– To prawda.
– A więc Eschenrode jest tym listem. Sam tu przybył i jestem pewien, że wkrótce możemy spodziewać się rozstrzygnięcia Chodźmy, wsiadajmy!
– Dokąd jedziemy?
– Pan do Drengfurt, gdzie pan wysiądzie. Ja nie będę się pokazywał. Pojadę gdzieś, gdzie bez wzbudzania podejrzeń będę się mógł pozbyć woźnicy. Znajdę pana, gdy będę potrzebował kontaktu. Trzeba będzie to wszystko chytrze rozegrać, bo ja też nie powinienem być widziany w pańskim towarzystwie.
* * *
Kunz von Eschenrode kontynuował swą podróż dyliżansem. Spotkanie z hrabią de Rallion mocno go rozbawiło, ale nie miał pojęcia jakie miało znaczenie dla rodziny Greifenklau.
Jego pojawienie się w Breitenheim wywołało ogromną radość. Ledwo wysiadł z powozu, natychmiast pospieszył do salonu, gdzie zastał Margot i Idę. Uściskał je serdecznie i zaczął wypytywać o Hugona von Greifenklau.
– Rozmawia z gośćmi. – poinformowała go Margot. – Ach, nie powiedziałam panu jeszcze kogo my tu mamy.
– Pewnie zaraz się tego dowiem.
– Bawi u nas polski hrabia von Smirnoff, który chce kupić nasze ziemie, oraz bankier z Berlina, prawdopodobnie jego doradca w sprawach finansowych Mój mąż z tęsknotą oczekiwał pańskiej odpowiedzi, drogi Kunz.
– Wolałem dostarczyć ją osobiście i przy okazji, pod nieobecność Gebharda służyć państwu moją radą.
– Jesteśmy panu bardzo zobowiązani. Jaką wiadomość nam pan przywiózł?
– Dobrą. Nie dostrzeżono ani śladu powodu, dla którego miano by przeszkadzać wam w tej czysto handlowej decyzji, powiedziano, że jesteście panami swojej własności i możecie z nią robić, co wam się podoba.
– Obawiam się, że Hugo sprzeda majątek!
– Obawia się pani? – spytał Eschenrode – Dlaczego pani się obawia?
– Nie wierzy pan, że trudno będzie się stąd wyprowadzić?
– Wierzę, ale chciałbym panią prosić, żeby pani nie brała pod uwagę wyłącznie swoich uczuć, lecz pomyślała o dzieciach. Pomnożenie majątku o sto tysięcy talarów, albo jeszcze więcej, to nie byle co.
– Możliwe, lecz my kobiety nie liczymy według liczb. Naszą tabliczką mnożenia są uczucia, a te nie zawsze są nieomylne.
– Nie będzie się więc pani sprzeciwiać, kochana ciociu?
– Nie, – odparła z uśmiechem, z którego przebijała rezygnacja.
– Jaką odpowiedź dał Gebhard?
– On także jest zdania, że powinniśmy sprzedać.
– Widzi pani! Jestem o tym przekonany, że szybko przyzwyczai się pani do nowego miejsca i mam nadzieję, że wuj Greifenklau zgodzi się ze mną.
Przypuszczenia Kunza potwierdziły się, Greifenklau zażądał pięćdziesiąt tysięcy talarów więcej, na co Polak poprosił o krótki czas do namysłu. Wykorzystał go na skontaktowanie się z hrabią, który polecił mu wypłacić żądaną sumę. Rallion był bowiem przekonany o tym, że nie tylko wejdzie w posiadanie obu majątków, lecz ze odzyska także pieniądze wyłożone na ich kupno.
* * *
Transakcja, uprawomocniona obecnością świadków i prawnika została zawarta. Smirnoff zapłacił całą sumę gotówką. Mniejszą jej część stanowiły monety zwinięte w rulony, pozostałą zaś banknoty. Pieniądze sprawdzono i uznano za prawdziwe.
Ta wysoka suma znajdowała się w kuferku Ralliona. Na pytanie o jej zwrot Smirnoff odpowiedział uprzejmie, że skoro jest już pusty, nie przedstawia dla niego żadnej wartości i że ofiaruje go sprzedającemu. A ten nie przypuszczał nawet, jakim ciężarem okoliczność ta zaważy na jego dalszym losie.
Hugo von Greifenklau własnoręcznie zaniósł kuferek do swojego pokoju, gdzie go dobrze zamknął. Na korytarzu natknął się niby przypadkiem na George’a idącego do pokoju, w którym zamieszkał.
Tam otworzył wielki kufer podróżny, z którym przyjechał, odsunął na bok kilka sztuk bielizny i wyjął z niego dwa przedmioty. Jednym z nich był mały kuferek, niezwykle podobny do tego, w którym Greifenklau otrzymał pieniądze.
– W środku są kamienie! – zamruczał – Ależ stary zrobi oczy, gdy znajdzie je zamiast pieniędzy.
Następnie wziął do ręki pęk wytrychów.
– Wytrych to wspaniały wynalazek, – szepnął do siebie – Te klucze otworzą każdy zamek Do dzieła!
Wsunął oba klucze do kieszeni. Wtem o jego okno uderzyły drobinki piasku. Nasłuchiwał. I znów piasek. Prędko schował mały kuferek do dużego i zamknął go, po czym podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.
– Pst! – usłyszał z dołu.
– Kto to? – spytał tak cicho, jak to tylko było możliwe.
– Czy to pan de Lormelle?
– Tak.
– Czy mógłby pan zejść?
– Po co?
– Nie mogę przecież krzyknąć, po co! Niech pan pójdzie do dużego kasztanowca w ogrodzie!
– Kim pan jest?
– Dowie się pan później.
– Dobrze, już idę.
Opuścił pokój, zamknął go i pobiegł do ogrodu. Z okazji przeprowadzenia tak korzystnej transakcji wydawano właśnie przyjęcie, w związku z czym mieszkańcy domu i ich goście zgromadzeni byli w jadalni, a służba tak zajęta, że na George’a nikt nie zwracał uwagi. Tak więc bez przeszkód udało mu się dotrzeć pod kasztanowiec, pod którym oczekiwała go długa, ciemna postać.
– George?
– Tak! – brzmiała odpowiedź. – Kim pan jest?
– Zdaje się, że to przebranie jest naprawdę bardzo dobre, skoro mnie nie rozpoznałeś.
Nieznajomy wypowiedział te słowa swoim naturalnym głosem, co spowodowało, że służący aż cofnął się z wrażenia.
– Jak? Czyja dobrze słyszę? Czy to pan, kapitanie?
– Tak, ja.
– Ale po co pan się tu pokazuje? Wszystko przepadnie, jak pana złapią i zatrzymają.
– Dlaczego? Po pierwsze nikt mnie nie złapie, a już na pewno nie uwięzi. A jeśli nawet, to i tak nic nie przepadnie. Przypuszczam, że pieniądze dopiero co weszły w posiadanie starego?
– Przed kwadransem.
– Nie masz ich jeszcze?
– Nie.
– Cóż więc miałoby przepaść, gdybym został złapany? Zresztą moja obecność tutaj jest dobrze przemyślana. Przybyłem wyłącznie dla twojego dobra i cieszę się, że cię spotkałem.
– Mogę spytać, dlaczego?
– Umówiliśmy się, że natychmiast uciekniesz z pieniędzmi.
– I tak zrobię.
– Nie, to niemożliwe.
– Dlaczego?
– Ponieważ od razu byłoby wiadomo, kto jest sprawcą.
– I co z tego, skoro będziemy mieli pieniądze?
– Nie, Nie możemy działać aż tak nieostrożnie! Natychmiast zarządzą za tobą pościg i łatwo mogą wpaść na twój trop. Wtedy będziesz zgubiony, a my razem z tobą. Nie, musisz tu zostać!
– Przecież będą szukali także u mnie, a wtedy znajdą pieniądze. To jeszcze gorsze, niż natychmiastowa ucieczka.
– Nie bądź durniem! Pieniądze nie zostaną u ciebie, przyniesiesz mi tutaj, a ja przeniosę je w bezpieczne miejsce.
– Całkiem niezłe!
Gdyby w tej chwili było jasno, kapitan z pewnością przestraszyłby się wyrazu twarzy George’a; niczego nie mógł zauważyć więc mówił dalej.
– Gdy zauważą stratę, przeszukają wszystko lecz niczego nie znajdą. Kradzież pozostanie niewyjaśniona, a ty spokojnie wyjedziesz.
– Nie będzie to takie łatwe.
– Dlaczego?
– Ponieważ jestem obcy w tych stronach, będą badać moje powiązania i odkryją, że nie nazywam się Lormelle. Wtedy będę zgubiony.
– To niemożliwe. Papiery, które dostałeś od hrabiego Rallion są bardzo dobre.
– Tak, ale co będzie, jak wyślą do Gebharda depeszę, czy to prawda, że spotkaliśmy się w Algierii i ze jestem jego przyjacielem?
– Nie zrobią tego.
– Zrobią.
– Jako jego przyjaciel cieszysz się zaufaniem rodziny.
– Ale nie policji, która weźmie pod ścisłą obserwację wszystkich mieszkańców zamku, w tym i mnie.
– Zawiadomię cię, jak tylko wyślą depeszę.
Mężczyźni przejrzeli się nawzajem. Jeden drugiego chciał oszukać. George postanowił uśpić czujność kapitana.
– Dowie się pan tego? – spytał prostodusznie.
– Tak. Będę dokładnie wszystko obserwował.
– Skoro tak, uznaję pańską rację. Nie ściągnę na siebie podejrzeń, nie będę musiał uciekać i zawsze będę mógł powrócić do mojej ojczyzny.
– Dobrze, że to zrozumiałeś. To są korzyści, jakich nie można przecenić.
– Gdzie pana później spotkam?
– Nie musimy umawiać się w jakimś określonym miejscu.
– Jak to?
– Hrabia Rallion odkupi wszystko od Smirnoffa, po czym wystąpi już w roli właściciela. Nie musisz więc szukać ani mnie, ani jego. Zrozumiano?
– Tak jest.
– A więc dobrze. Kiedy zniesiesz pieniądze na dół?
– Nie wiem. Muszę poczekać na odpowiedni moment.
– Gdzie jest kuferek z pieniędzmi?
– W pokoju starego.
– W każdym razie wypróbowałeś już wytrychy?
– Tak. Pasują. Widzi pan te oświetlone okna na górze?
– Tak. Co tam jest?
– Pokój starego. Teraz przebywają w nim dzieci ze swoją piastunką i muszę zaczekać, aż sobie pójdą.
George kłamał. Pokój Hugo znajdował się od frontu.
– To przykre. – odezwał się kapitan. – Chyba przyjdzie mi długo czekać.
– Mam nadzieję, że nie, Zresztą, skoro chodzi o taką sumę, to chyba można wykazać się odrobiną cierpliwości?
– Nie praw mi morałów, tylko zabierz się do pracy! Zaczekam tutaj!
George pośpieszył do swojego pokoju. Wyjął jakąś buteleczkę i zawartością naoliwił wytrychy. Przez chwilę przechadzał się po pokoju. Nagle przez jego twarz przemknął szyderczy uśmieszek.
– Ależ wpadłem na wspaniały pomysł! Do diabła! Chciałbym być przy tym, gdy ten stary łajdak otworzy kuferek i zobaczy tę karteczkę!
Usiadł przy stole, wziął kawałek papieru i umoczywszy pióro w atramencie, napisał na nim zamaszystymi literami.
Swojemu drogiemu przyjacielowi i towarzyszowi Richemonte na pamiątką skarbu na wspomnienie którego daremnie ciekła mu ślina.
George de Lormelle.
Gdy tylko pismo wyschło, schował kartkę do kieszeni. Następnie udał się do jadalni gdzie jakoś nikt nie zauważył jego dotychczasowej nieobecności. Pozostał tu jakiś czas dopóki nie nabrał przekonania, że nikt nie będzie w najbliższym czasie opuszczał pomieszczenia. Wrócił do pokoju, wziął długi, mocny sznur, oraz kuferek i wszystko, co po znalezieniu mogłoby mu zaszkodzić i opuścił pokój, zamakając za sobą drzwi na klucz.
Cichaczem czmychnął do drzwi, wiodących do pokoju Greifenklaua. Ciche zgrzytnięcie i stały otworem. Wszedł do środka i zaryglował je. W ten sposób zabezpieczył się przed ewentualnym zaskoczeniem. A nawet, gdyby ktoś się pojawił, mógł jeszcze uciec przez otwarte okno.
Nie zapalał światła. Oświetlił pokój zapałką, lecz nigdzie nie zauważył kuferka z pieniędzmi. Musiał więc być gdzieś ukryty. Wyjął drugi wytrych i otworzył szafę. Udało się! Ręką wyczuł szukany przedmiot. Prędko zamienił kuferki i ponownie zamknął szafę.
Rozwinął sznur, który przyniósł z sobą, przywiązał do niego skradziony kuferek i spuścił przez okno. W ciągu dnia rozejrzał się dokładnie i wiedział, że łup wylądował za krzaczkami psianki. Było tak ciemno, że nawet ktoś stojący bardzo blisko nie mógłby nic dojrzeć.
Teraz odryglował drzwi, uchylił je i wyjrzał przez szparę na korytarz. Był pusty. Spokojnie opuścił pokój, zamknął go, schował klucz i wyszedł na zewnątrz, tam gdzie znajdował się jego łup.
Kradzież powiodła się. W zamku kuferka tkwił klucz. George przeniósł skarb do ogrodu, opróżnił z zawartości i ukrył starannie w zagłębieniu muru. Leżało tam sporo kamieni, które wypadły z uszkodzonych fragmentów ogrodzenia. Napełnił nimi kuferek, dorzuci, jeszcze liści, na wierzchu położył karteczkę, którą uprzednio napisał i powtórnie zamknął na klucz.
Dopiero teraz poniósł go w przeciwną stronę ogrodu, gdzie pod kasztanowcem czekał na niego kapitan. Richemonte usłyszał kroki, a ponieważ nie był pewien, kto to nadchodzi, schował się za drzewem.
– Pst, panie kapitanie!
– Kto to?
– George!
– Ach, – odetchnął Richemonte z ulgą. – Udało się?
– Tak.
– Gdzie pieniądze? Pokaż no!
George oddał mu kuferek. Kapitan musiał się bardzo starać, żeby powstrzymać się od wydania okrzyku zadowolenia.
– Czy ktoś coś zauważył?
– Absolutnie nikt. Ale, panie kapitanie, ja naprawdę dostanę, co mi pan obiecał!?
– Nie dowierzasz mi?
– Dlaczego miałbym panu nie dowierzać? Właściwie to chciałbym, skoro pan już tak dużo pieniędzy trzyma w rękach, dostać z tego choćby maleńką zaliczkę. Moje pieniądze skończyły się, kto wie, co się jeszcze wydarzy, a bądź co bądź minie jeszcze trochę czasu, zanim będę mógł odwiedzić hrabiego Rallion.
Kapitan sięgnął do kieszeni, wyjął z niej swoją sakiewkę i dał ją George’owi.
– Masz! Znajdziesz w niej kilka sztuk złota. Nie mam więcej przy sobie. Tym bardziej będziesz później zadowolony. Teraz jednak jak najszybciej chciałbym stąd zniknąć. Przede mną kawał drogi, a do tego sporo się nadźwigam. Dobranoc, drogi George!
– Dobranoc, drogi panie kapitanie!
Richemonte zniknął w ciemności nocy. Zatrzymał się dopiero po drugiej stronie ogrodu, żeby zaczerpnąć tchu.
– Jestem jednak lepszy, niż myślałem. – zamruczał do siebie. – Dałem mu około dwustu franków. Powiedział do mnie „drogi panie kapitanie”. Ciekaw jestem, co później powie. Najchętniej zatrzymałbym wszystko dla siebie, lecz Rallion ma duże wpływy. Może mi przysporzyć znacznie więcej korzyści, niż wynosi połowa tego łupu. Dobranoc, Greifenklau! Dobranoc, madame Margot! Do końca życia będziecie wspominali ten wieczór.
W drodze do domu George śmiał się sam do siebie.
– Dureń! „Kochany George”, mówił. I dorzucił mi jeszcze garść złota. Jakżeż go to będzie drążyło, tego starego łotra!
W zamku polecił służącemu, żeby w razie, gdy ktoś będzie o niego pytał, informował, że nie czuje się zbyt dobrze i prosi o wybaczenie. Następnie udał się do swojego pokoju. Przez okno wyrzucił swój płaszcz podróżny oraz skórzany sakwojaż, który miał przy sobie w dniu przyjazdu, po czym sam zsunął się po linie w dół.
Przyjęcie zakończyło się tak późno, że goście woleli przenocować w zamku, ale wczesnym rankiem wszyscy odjechali Smirnoff i makler byli pierwszymi, którzy kazali zaprzęgać. Śpieszyło im się do Drengfurt, do hrabiego Rallion. Zastali go gotowego do podróży.
– Co? – spytał Polak – To wygląda tak, jak gdyby pan chciał opuścić to miejsce!
– W samej rzeczy. Cierpię mianowicie na chorobę, która nachodzi mnie znienacka. Wczorajszej nocy przeżyłem właśnie atak. Musiałem nawet posiać po pielęgniarkę, która siedziała przy mnie do rana. Gospodarz też nie zmrużył oka. Jak najprędzej muszę się dostać do Berlina i zasięgnąć rady lepszego lekarza.
Wszystko to urządził z wyrachowania, pielęgniarka i obsługa gospody mogły w razie czego zaświadczyć, że nie opuszczał pokoju.
– A my? – dopytywał się Smirnoff.
– No, jak wam poszło?
– Wszystko zgodnie z życzeniami. Przedstawiam się panu jako prawnie uznany właściciel pańskich posiadłości.
– A papiery?
– Oto one! Kupno, pokwitowanie, wszystko. Zwykle potrzeba tygodni, żeby uporać się z panami urzędnikami, a my – proszę! Pieniądze mają taką siłę i życzyłbym sobie już je dostać!
– Wkrótce je pan otrzyma. Drugą część transakcji załatwimy w Berlinie. Tam jest to tak samo możliwe jak tutaj. W ogóle uważam, że mądrzej byłoby zrobić to tam. Pojedziemy razem Wszystko pójdzie gładko, obaj otrzymacie swoją zapłatę.
Ten nagły wyjazd został uzgodniony z kapitanem. Na miejsce spotkania z rozmysłem wyznaczyli dość podłą gospodę, ponieważ tam mniejsze było prawdopodobieństwo, że ktoś ich rozpozna.
Do tej właśnie gospody udał się Rallion już na drugi dzień po przyjeździe i rozpytywał się o kapitana, który oczywiście posługiwał się fałszywym nazwiskiem. Zastał go w pokoju.
– Nareszcie! – zawołał kapitan. – Czas dłużył mi się niemiłosiernie.
– Jak to? Nie miał się pan czym zająć?
– A czym miałbym się zajmować?
– Liczeniem pieniędzy!
– Ani mi to w głowie!
– A dlaczego nie?
– Ponieważ chcę to zrobić w pańskiej obecności!
– Ach tak! A więc George spełnił swą powinność?
– Wyśmienicie.
– Dobrze, ale i tak nic nie dostanie. To będzie kara za jego wcześniejsze hultajstwa. Gdzie kuferek?
– Zapakowałem go do kosza, który oznaczyłem jako pojemnik na próbki skał.
– Bardzo mądrze!
Kapitan wysunął kosz spod łóżka, rozciął postronki i otworzył go. Zawierał kamienie oraz kuferek, na który obaj patrzyli łapczywie.
– Skalna próbka! – śmiał się hrabia – Wyborny pomysł! W każdym razie kuferek ten jest już zapewne gwałtownie poszukiwany. Weźmiemy pieniądze, a kamienie włożymy do środka i wyślemy policji. W ogóle to całe przedsięwzięcie jest prawdziwym majstersztykiem! Niech pan otwiera!
– Niestety brakuje klucza.
– Dlaczego?
– George też go nie znalazł. Greifenklau zapewne zabrał go.
– W takim razie musimy rozejrzeć się za narzędziami.
– Postarałem się już o młotek i dłuto.
Kuferek nie był aż tak mocnej konstrukcji, żeby długo stawiał opór. Wieko odskoczyło już po kilku uderzeniach. Oczy obu mężczyzn spoczęły ciekawie na zawartości.
– Co to jest? – zdziwił się hrabia. – Liście!
– A na wierzchu kartka – dodał kapitan. – Ten Greifenklau to niezły dziwak. Żeby okrywać pieniądze liśćmi? Niemcy w ogóle są na wpół zwariowani. Po co ta kartka?
– Prawdopodobnie zanotował na niej numery banknotów, a spis dołączył do pieniędzy. Jak nierozsądnie! Teraz pieniądze zniknęły wraz ze spisem i nie będzie mógł podać policji tych numerów.
Kapitan rzucił okiem na kartkę. Oczy rozszerzyły mu się i zaczął sapać niczym rozjuszone zwierzę.
– Do diabła! – wrzasnął – Niech pan zobaczy!
Hrabia wziął kartkę i przeczytał ją głośno. Popatrzyli na siebie bezradnie, po czym gwałtownie zaczęli przeszukiwać kuferek. Wyrzucili z niego wszystko, ale pieniędzy nie było.
– Do wszystkich diabłów! Kamienie i liście! – krzyczał hrabia.
– Liście i kamienie! – powtarzał kapitan jadowicie.
– Oszukał nas!
– Oszukał i okradł! Ale znajdę tego łotra!! rozgniotę na miazgę! Twarz miał straszną. Jak zwykle w takich chwilach wąsy uniosły mu się do góry i odsłoniły długie, żółte zęby.
– Próbki skał! – ryknął hrabia złorzecząc.
– Pies! Wracajmy natychmiast i łapmy go!
– Już dawno uciekł gdzie pieprz rośnie. Najmądrzej będzie szukać go po cichu. W tej mieścinie zakończyłem moje interesy. Umowę kupna mam w ręku. Zniszczmy kuferek i spalmy tu, w tym piecu A potem ruszajmy! Posiadłość należy do mnie, no i zemściłem się. Straciliśmy tylko tyle, ile nadpłaciliśmy. A jeśli się dobrze do tego zabierzemy, odbierzemy pieniądze temu łotrowi.
Zniszczyli kuferek i kilka godzin później siedzieli w pociągu, żeby dokończyć uderzenia przeciwko Hugo von Greifenklau, a równocześnie szukać śladów tego, który pozbawił ich łupu.
* * *
Rankiem Greifenklau widział, jak Smirnoff i makler opuszczali jego dom. Nie miał wówczas pojęcia o stracie. Dopiero gdy podczas śniadania sędzia okręgowy, który kierował urzędowym przebiegiem sprawy zauważył, że ostrożność nakazywałaby sporządzić wykaz numerów banknotów, otworzył szafę i wyjął z niej kuferek.
Brakowało przy nim klucza, co natychmiast rzuciło mu się w oczy, ponieważ dokładnie pamiętał, że go zostawił w zamku. Kiedy pomimo usilnych poszukiwań nie znalazł klucza, zaczął coś podejrzewać. Kazał zwołać wszystkich panów obecnych w domu i obwieścił im to niepokojące odkrycie.
Postanowiono nie czekać na przybycie ślusarza, lecz natychmiast włamać się do kufra. Nie da się opisać przerażenia i zdenerwowania, jakie zapanowało. Sędzia wydał rozkaz, aby bez jego pozwolenia nikt nie opuszczał zamku. Natychmiast wysłano posłańca na policję i rozpoczęto przeszukiwanie domu. Zniknęła tak znaczna suma, że nie mogło być mowy o łagodnym potraktowaniu kogokolwiek.
Po tym pierwszym ciosie przyszedł następny, jeszcze większy.
W chwili, w której dokonano tego strasznego odkrycia pani Margot przebywała w swoim pokoju już od dłuższego czasu nie była w stanie poruszać się samodzielnie. Słyszała bieganinę, wołanie, narzekania i pytania. Nadaremnie dzwoniła i próbowała przywołać służbę. Owładnął nią dziwny lęk, tym mocniejszy, im głośniejszy stawał się hałas i im mniej troszczono się o nią.
Z wielkim bólem udało jej się podnieść się z fotela. Wsparła się o ścianę i czepiając się mebli dotarła do drzwi, otworzyła je i wysunęła na zewnątrz. Tuż obok niej przebiegł jeden ze służących i nawet jej nie zauważył.
– Wilhelm! Wilhelm! – zawołała. – Co się stało?
Dopiero teraz zauważył ją.
– O Boże, łaskawa pani! – wykrzyknął zdumiony. – Było włamanie! Okradziono państwa! Straszliwie okradziono!
– Włamanie? Okradziono nas? Na miłość boską, co ukradziono?
– Wszystkie pieniądze, całą sumę ze sprzedaży! Z kuferka, w którym były schowane.
– O Boże, Boże... sprze... sprzedane, stra... stracone, moje przy... przy... przy...
I straciła przytomność.
Służący pognał do Greifenklaua, który nadal bezradnie usiłował pojąć to, co się stało.
– Prędko, prędko! Łaskawa pani zemdlała!
Wszyscy pobiegli za służącym z wyjątkiem Hugona, który nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Gdyby go w porę nie złapano i nie podtrzymano, z pewnością osunąłby się na podłogę. Dopiero po chwili podtrzymywany przez innych, chwiejnym krokiem udał się do Margot. Położono ją na łóżku. Wyglądała strasznie. Otwarte oczy patrzyły nieruchomo, wokół ust wystąpiła brązowawa piana. Hugo z głośnym krzykiem padł obok niej.
Sędzia wysłał służącego po lekarza, który zbadał oboje i oświadczył, że panią Margot trafiła apopleksja i że będzie żyła najwyżej kilka dni, a może nawet tylko kilka godzin. U jej męża wybuchła wysoka gorączka, która może narazić jego życie na najwyższe niebezpieczeństwo i tylko niesłychanie staranna opieka będzie w stanie go ocalić.
Wśród lamentów i narzekań pokazało się, co potrafi kobiece serce, gdy zaczynają się wyładowywać chmury nieszczęścia. Od chwili, gdy usłyszała wiadomość o katastrofie Ida nie wypowiedziała ani słowa. Cała jej istota zdawała się zastygnąć we łzach, a mimo to była jedyną, która okazała spokój i opanowanie.
W całym tym zamieszaniu nikomu nie przyszło do głowy, żeby pomyśleć o francuskim gościu. Jedna tylko osoba pomyślała o nim, a było nią dziecko.
Mały Richard leżał jeszcze w łóżeczku, gdy podniosła się wrzawa. Wstał z ciekawości, otworzył drzwi i patrzył na bieganinę dorosłych, nie wiedząc, co o tym wszystkim sądzić. Nagle na korytarzu ujrzał płaczącego służącego. Był to stary woźnica Florian, niemal sparaliżowany z przerażenia, o wyglądzie człowieka, który ma kłopoty z uporządkowaniem swoich myśli.
– Florian. Florian! – zawołał chłopczyk. – Chodź tu. Florian! Czemu ci ludzie tak biegają?
Staruszek ujął główkę dziecka w dłonie, pochylił się i pocałował.
– Richard, kochany Richard, wydarzyło się wielkie, wielkie nieszczęście! Babcia i dziadek.
Nie dokończył. Zastanowił się, czy to aby mądrze mówić małemu o wszystkim.
– Babcia i dziadek? – dopytywał się Richard. – Co z nimi kochany Florianie?
– Nic, nic. Śpią. Ale ukradziono im pieniądze. Dużo pieniędzy. Mały popatrzył swoimi mądrymi oczami na służącego i spytał.
– Kto jest złodziejem!?
– Nie wiem, ale go szukamy!
– Gdzie dziadek przechowywał te pieniądze?
– W swoim pokoju.
Mały załamał ręce.
– Och Florianie, ja wiem, kto jest złodziejem! To pan de Lormelle!
– Na miłość boską! – zawołał Florian. – Żebyś nikomu tego nie powtarzał!
– Dlaczego nie?
– Bo pan de Lormelle jest przyjacielem twojego ojca i wytwornym panem, ale nie złodziejem!
– Co prawda rzeczywiście jest wytwornym panem ale ja go nie lubię. Wczoraj wieczorem był w pokoju dziadka. Sam.
Służącego zaintrygowały słowa chłopca.
– Widziałeś to!?
– Tak.
– Kiedy to było!?
– Jak ci wszyscy panowie bawili się w jadalni, a ja musiałem pójść spać.
– I był w pokoju z dziadkiem?
– Nie! Dziadek był razem z gośćmi. Nie chciało mi się leżeć, siostrzyczka spała, a ja czułem się samotny. Też chciałem iść do jadalni. Wstałem więc i gdy otworzyłem drzwi, zobaczyłem pana de Lormelle. Stąpał tak po cichutku, jak gdyby chciał mnie złapać. Przymknąłem więc prędko drzwi. Zostawiłem tylko malutką szparkę.
Stary sługa z zapartym tchem przesłuchiwał się relacji chłopca.
– I co widziałeś?
– Wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi do pokoju dziadka. Wszedł do środka i pojawił się dopiero po dłuższej chwili.
– Czy miał coś w rękach?
– Nie, drogi Florianie. Nic nie widziałem.
– Dziwne! Czy opowiedziałbyś o tym zdarzeniu innym osobom?
– Komu na przykład?
– Wujkowi Kunzowi.
– Tak, jemu opowiem!
– Nawet w obecności sędziego?
– Nawet wtedy.
– To zaczekaj tutaj! Zaraz ich przyprowadzę.
Odszedł, a po chwili wrócił z Kunzem i sędzią okręgowym. Chłopiec zrelacjonował im na swój dziecięcy sposób zdarzenia z poprzedniego wieczora. Urzędnik wysłuchał z uwagą, po czym zwrócił się do Kunza.
– Czy widział pan już może dzisiaj tego pana de Lormelle?
– Nie. Dopiero w tej chwili przypomniałem sobie o nim.
– Ja również. To dziwne, że nie zaniepokoił go ten hałas i nie wyjrzał z pokoju. Chodźmy do niego!
Kiedy pukanie do drzwi pozostało bez odpowiedzi sędzia kazał otworzyć drzwi siłą. Łóżko gościa było nietknięte. Francuz musiał uciec przez okno, ponieważ drzwi były zamknięte od wewnątrz. Okno stało otworem, a z parapetu zwisała lina.
W pierwszym rzędzie przeszukano rzeczy podejrzanego. Jego kufer zawierał trochę bielizny, parę sztuk odzieży i nic poza tym. Ale pomiędzy kufrem a ścianą leżał pęk wytrychów, o których George w pośpiechu zapomniał.
– To on jest złodziejem! – wykrzyknął sędzia. – Te wytrychy wszystko wyjaśniają. Natychmiast zarządzę pościg!
W największym pośpiechu podjęto odpowiednie kroki, lecz na próżno próbowano dogonić uciekiniera.
Tymczasem spełniła się ponura zapowiedz lekarza. Hugo von Greifenklau dostał tak wysokiej gorączki, że majaczył o sprzedaży ziemi, włamywaczach i wojennych kasach. W jego wieku nie należało mieć wielkiej nadziei na powrót do zdrowia. Czwartego dnia nie odzyskawszy przytomności umarła pani Margot. Tak więc w domu, w którym przez długie lata gościło szczęście zapanowała głęboka żałoba, a za nią nastały bieda, choroba i śmierć. Nikt nie czynił sobie większych wyrzutów niż Kunz który uważał, że do sprzedaży by nie doszłoby, gdyby on nie obstawał przy niej tak entuzjastycznie.
Zaraz też wysłano depeszę do Gebharda. Odpowiedź brzmiała, że przybędzie jak najprędzej i że nie zna żadnego przyjaciela o nazwisku Lormelle. Kunz poprosił o urlop, żeby pomóc osieroconej rodzinie. Przywołał także Jadwigę, swoją żonę.
Piątego dnia, zanim jeszcze oboje zdążyli zawitać do Breitenheim, służący zameldował Kunzowi przybycie dwóch obcych, którzy zażądali rozmowy z Hugonem von Greifenklau.
– Mówiłeś im przecież, że starszy pan nie jest w stanie nikogo przyjąć?
– Dlatego zażyczyli sobie widzenia z panem.
– A ich nazwiska?
– Chcieli je sami panu powiedzieć.
– Dziwne! Wprowadź ich do mnie!
W chwilę później weszli obaj zameldowani goście. Na ich widok Kunz poderwał się z miejsca przy czym to nie osoba hrabiego Rallion tak go poruszyła, lecz Richemonte. O mało nie przewiercił wzrokiem jego twarzy. Pamiętał ją dobrze. Kto raz ją widział, nie mógł jej zapomnieć. A Kunz widział ją, w Afryce, krotko po polowaniu na lwa.
Goście skłonili się w sposób, który był zaprzeczeniem wszelkiej uprzejmości.
– Czy to pan nazywa się von Eschenrode? – spytał Rallion.
– Jak pan wie! – odparł Kunz.– W każdym razie przyjechał pan, żeby mi objaśnić pańskie zniknięcie z dyliżansu?
– Mam panu do wyjaśnienia jeszcze mnóstwo innych rzeczy!
– Może zechce dać mi pan wreszcie satysfakcję! – powiedział Kunz pogardliwie.
– Z pewnością! To stanowi właśnie powód mojej obecności tutaj. Chciałbym panu zakomunikować...
– Proszę – przerwał mu Kunz. – Czy jednak przed tym nie zechciałby przedstawić mi pan swojego towarzysza?
– Właściwie chciałem uczynić to nieco później, ale już teraz mogę panu zdradzić nazwisko mego przyjaciela: pan kapitan Albin Richemonte.
Przez krotką chwilę Kunzowi wydawało się, że nie będzie w stanie wykrztusić z siebie ani słowa, ale udało mu się opanować. Jego wzrok spoczął nieruchomo na twarzy kapitana. Po kilku sekundach zwrócił się ponownie do hrabiego.
– Niech pan mówi dalej!
– Proszę bardzo Pan von Greifenklau sprzedał swoją posiadłość hrabiemu von Smirnoff, nieprawdaż?
– Zgadza się.
– Pod tym warunkiem, że opuści ją wraz ze swoim majątkiem ruchomym w przeciągu miesiąca, licząc od dnia sprzedaży!?
– Tak.
– Informuję więc pana, że przejąłem wszystkie prawa hrabiego Smirnoffa, ponieważ odkupiłem od niego wszystkie dobra.
Eschenrode świsnął przez zaciśnięte zęby. Przez głowę przelatywały mu tysiące myśli i podejrzeń.
– Mam nadzieję, że dosłyszał pan, co powiedziałem – odezwał się Rallion.
Kunz skinął głową.
– Zrozumiałem pana aż nazbyt dobrze. Myślę nawet, że powiedział mi pan więcej, niż pan zamierzał. Proszę pójść ze mną do sąsiedniego pokoju.
Z rozmachem otworzył drzwi i puścił obu mężczyzn przodem. Stanęli jak wryci. Sala, w której się znaleźli obita była czarnym suknem. Nie stał w niej ani jeden mebel, natomiast na środku wznosił się katafalk udrapowany czarną krepą, po bokach którego na wysokich świecznikach płonęły, wydzielając specyficzny zapach świece. Okna były zasłonięte, a światło świec padało na trumnę, w której leżała Margot ubrana w białą, połyskującą suknię. Jej piękne usta zacisnęły się ostro, a krągłe za życia policzki zapadły się. Czoło, niegdyś tak jasne nabrało szarożółtej barwy, a biel włosów straciła swój połysk.
Zdawało się, że nikt nie czuwa przy zmarłej, lecz tuż u podnóża katafalku siedział chłopiec, pobladły i osłabiony od gwałtownego płaczu, szlochający.
– Babciu, moja kochana babciu!
Na odgłos otwieranych drzwi ukrył się w głębokich fałdach aksamitu.
Kunz von Eschenrode wszedł po stopniach na katafalk i pokazał na umarłą.
– Zna pan tę kobietę? – zapytał głębokim głosem, drżącym nie wiadomo, czy to ze wzruszenia, czy też z gniewu. – Powiedziałem panu, że ujawnił mi pan więcej, niż zamierzał. Przyznał pan, że przez osoby trzecie kupił pan posiadłość zmarłej, a komuś czwartemu zlecił pan rabunek pieniędzy. I to wszystko z powodu straszliwej zemsty, której ofiarą stała się pani Margot. Również ten, z którym związała się na całe życie walczy ze śmiercią. Kładę dłoń na sercu zmarłej i przysięgam, że nie spocznę, póki nie ujawnię pańskich podłych sprawek i nie odpłacę panu za nie! Hrabio Rallion, kapitanie Richemonte, nadejdzie jeszcze taki dzień, w którym policzę się z wami w imię wiecznej sprawiedliwości! Proszę odejść! Nie ma dla was miejsca obok ciała tej kobiety!
Pokazał im drzwi. Rallion poczuł dreszcz w członkach i zamierzał odejść, lecz Richemonte złapał go za ramię.
– Niech pan zaczeka! – rzekł.
Potem podszedł bliżej, wspiął się po stopniach i obrzucił zmarłą zimnym spojrzeniem. Na jego twarzy nie pokazał się nawet najlżejszy ślad wzruszenia. Prześladował nieboszczkę, swą przyrodnią siostrę odkąd ją znał. A teraz, gdy leżała przed nim, martwa, nie było mowy o okazaniu skruchy. Nareszcie osiągnął swój cel.
Napatrzywszy się do syta, tak jak się patrzy na figurę woskową, odwrócił się, wzruszył ramionami i rzekł lodowatym tonem.
– Nie ma jej co żałować. Pomimo wszelkich moich starań nigdy nie pojęła, co mogło służyć dla jej dobra. Nie chciałem w to uwierzyć, ale naprawdę istnieją tacy ludzie, którzy pragną wszystkiego poza własnym szczęściem.
Eschenrode poczuł się oburzony do głębi.
– Łajdak! – wykrztusił z gniewem.
– Czy to mnie miał pan na myśli?– spytał Richemonte.
– Tak, pana!
– Jest pan na to zbyt głupi, żeby mógł mnie pan obrazić.
– Każę wyrzucić pana z tego domu!
– Panie von Eschenrode, – odezwał się drwiąco Rallion – niech pan uważa, żebym to ja nie kazał pana stąd wyrzucić!
– Tchórz!
– Czyżby? Każdy człowiek posiada swoją własną metodę walki, podczas gdy jedni biją się w gradzie kul, inni, na przykład saperzy spełniają swą powinność pod ziemią, przy czym wcale nie są mniej odważni od tych pierwszych. Gebhard von Greifenklau był kiedyś tak szalony, że wyzwał mnie na pojedynek. Przyjąłem wyzwanie, lecz nie zamierzałem walczyć przy pomocy broni, którą on jako oficer władał znacznie bieglej ode mnie. Szansę byłyby nierówne, a rozstrzygnięcie niesprawiedliwe. Sięgnąłem więc po inną broń i widzi pan, że zwyciężyłem.
Eschenrode postąpił krok w jego kierunku.
– Tym samym przyznaje pan, że to pan zadał cios rodzinie Greifenklau!
– Niech pan myśli, co chce! Gdyby pan chciał snuć swoje bezsensowne zresztą przypuszczenia, że to ja sam włamałem się i zabrałem pieniądze, które wam zginęły, to nie mam nic przeciwko temu. Zadowolę się tym, że jestem panem posiadłości, która niegdyś należała do mojego przeciwnika. Chce pan dalej ciągnąć tę walkę, to proszę, jestem gotów podjąć ją na nowo. Oznajmiam ponadto, że nie zamierzam mieszkać w tym domu. Zarządzanie majątkiem powierzę mojemu plenipotentowi. Jeżeli pan uważa, że zdoła pan podważyć moje prawo do tych dóbr, to niech pan próbuje przy pomocy wszelkich dostępnych środków prawnych, ale niech pan uważa, żeby mój zarządca wprowadzając się tutaj nie zastał żadnej z osób, których nie mam powodu kochać! W przeciwnym wypadku z całą bezwzględnością skorzystam ze swoich uprawnień pana domu. Adieu.
* * *
Cios został zadany i Margot von Greifenklau mogła uważać się za szczęśliwą, że nie doświadczyła już na sobie jego skutków. Pochowano ją i wszyscy jej niedawni podwładni opłakiwali w niej panią, która niczym matka bezinteresownie dbała o ich dobro.
Hugo von Greifenklau miał silną naturę. Gorączka powaliła go wprawdzie i nieomal przywiodła do śmierci, lecz jakoś ozdrowiał.
Gdy po raz pierwszy mógł opuścić posłanie, znajdował się już w Berlinie, gdzie Kunz von Eschenrode wynajął mu mieszkanie. Żył w nim wspólnie z synową i wnukami, lecz pomimo ich obecności czuł się samotny i opuszczony. Brakowało mu Margot, która była jego duszą. Trzeba było całej miłości i przywiązania jego bliskich, żeby choć na chwilę przestał myśleć o tym okropnym nieszczęściu.
Przybycie Gebharda polepszyło nieco domową atmosferę. Był bardzo dokładnie poinformowany o ostatnich zajściach. Wiedział, że matka umarła, a ojciec ciężko chorował. Wiedział także, że stracili cały majątek i że ich wróg zagnieździł się w ich domu. Z tego powodu przyspieszał jak mógł swoją podróż do kraju, natychmiast po przyjeździe zabrał się za rozwikłanie sprawy, nad którą zarówno Eschenrode jak i policja bezskutecznie łamali sobie głowy.
Po głębokim namyśle wydawało się niemal pewne, że musiał istnieć jakiś związek pomiędzy tamtą kradzieżą a kupnem majątku przez hrabiego Rallion. Niestety uchylenie rąbka tajemnicy nie było takie łatwe, pomóc mogłoby jedynie odnalezienie i pojmanie złodzieja, George’a de Lormelle, lecz po nim zaginął wszelki ślad.
W międzyczasie do starych nieszczęść doszło nowe. Pewnego dnia nadeszła z Paryża koperta z czarną obwódką, opieczętowana, a w niej list z wiadomością, że hrabina Juliette de Rallion zmarła nagle na apopleksję. Z testamentu wynikało ze siostrzenicom, Idzie i Jadwidze przypadał niewielki spadek natomiast lwią część spuścizny otrzymał jej bratanek, hrabia Jules de Rallion.
Okazało się, że w sercu starej damy rozgorzało na koniec uwielbienie dla Napoleona III, co spowodowało, że na nowo odżyła w niej stara nienawiść do wszystkiego co niemieckie. Tak więc hrabia Rallion nie musiał się zbytnio namęczyć, żeby przekonać ciotkę do zmiany testamentu. Wytłumaczył staruszce, że jej majątek nie powinien powędrować do kraju odwiecznych wrogów.
Hrabina była już sędziwą osobą i Gebhard mógł żywić nadzieję, że w razie jej śmierci przypadnie im spora część jej spuścizny, co wydatnie pomogłoby im w sytuacji, w jakiej się znaleźli. Niestety, nadzieja ta została zniweczona.
Teraz należało pracować ze wszystkich sił, żeby nie dać się biedzie. Wprawdzie Gebhard posiadał w Kunzu oddanego przyjaciela, z którego pieniędzy mógłby korzystać do woli, ale wolał sam zarobić na utrzymanie swoje i rodziny, Próbował spożytkować wiedzę i doświadczenie zdobyte podczas swoich podroży. Pisał książki artykuły i cieszyło go, gdy widział z jakim uznaniem i nagrodą spotykają się jego wysiłki. Udało mu się dzięki swojemu pisarstwu zdobyć nawet pewną pozycję.
Niestety czas mknął naprzód, a wraz z nim wzrastały wymagania, jakie stawiało przed nim życie i troska o najbliższych. Mały Richard osiągnął już wiek odpowiedni do wstąpienia w szeregi kadetów, a do tego potrzebne były środki, których Gebhard nie posiadał. Nieodzowne stawało się znalezienie jakiegoś źródła pomocy.
Tak więc dziadek, ojciec i matka, naradzali się i snuli plany które niestety okazywały się niemożliwe do zrealizowania.
Tylko jeden z tych planów, aczkolwiek na pierwszy rzut niesłychanie awanturniczy, dawał niejaką nadzieję na powodzenie i Hugo wracał do niego nieustannie.
– Kasa wojenna, – mówił – moglibyśmy przecież odnaleźć wojenną kasę!
– I tak nie należy do nas. Jest własnością Francji. – zgłaszał zastrzeżenia Gebhard.
– Francja zapłaci znalazcy wysoką nagrodę.
– No tak! Tylko gdzie jej szukać?
– Niestety nie mogę sobie tego przypomnieć. Pamiętam tylko, że nie zakopałem jej daleko od miejsca, gdzie wcześniej leżała, troszkę bardziej na południe. Rysunek, który wtedy sporządziłem, otrzymał wprawdzie Blücher, ale ja wziąłem kopię którą posiadam po dziś dzień.
Podobne rozmowy powtarzały się tak często ze Gebhard przywykł wreszcie do myśli o poszukiwaniu zaginionej kasy, a Ida robiła wszystko co w jej mocy, żeby umocnić go w tym postanowieniu. Tak więc w pewien piękny letni dzień 1859 roku siedzieli w ogródku przylegającym do ich mieszkania i jak zwykle rozmawiali. Hugo tak zapalił się do tego pomysłu, że w końcu wykrzyknął.
– Dobrze, Gebhard! Jeżeli ty nie pójdziesz to ja pójdę!
– Ty? Wykluczone!
– Dlaczego?
– Ponieważ akurat teraz odezwała się twoja stara rana. Potrzebujesz spokoju i przez całe miesiące powinieneś unikać wysiłku a wspinanie się po górach to nie wypoczynek. A ponadto wszystko musi odbyć się w głębokiej tajemnicy. Nie możemy też czekać na dobrą pogodę, wręcz przeciwnie, im gorsza tym mniej narażeni będziemy na niepożądanych obserwatorów.
– Chyba masz rację. Muszę więc zrezygnować, ale ty, Gebhardzie mógłbyś przecież spróbować!
– Skoro tak mnie namawiacie, ale jak się do tego zabrać?
– To nie takie trudne, – rozległ się za jego plecami jakiś głos. Odwrócił się Za nim stał stary, wierny stangret Florian Rupprechtsberger, który wtedy przybył wraz z Hugonem do Niemiec i nie opuścił rodziny, gdy ta popadła w tarapaty.
– Nie takie trudne? Jak to? – spytał Gebhard.
– Pójdę z panem!
– Ty?
Florian zestarzał się. Gebhard przyjrzał się bacznie jego postaci, czy też zdoła sprostać trudom takiej podróży.
– To prawda, – rzekł Hugo. – Skoro ja nie mogę, to Florian jest jedynym, który zna tę okolicę.
– Przypomni ją sobie?
– Oczywiście! – zapewnił Florian gorąco. – Byłem przecież w tym wąwozie, w którym leżały pieniądze, zagrzebane w ziemi. To było dokładnie tego dnia, w którym kapitan Richemonte zabił barona de Reillac.
– Opowiadałeś to nieraz. Ale czy dziś jeszcze potrafisz odnaleźć ten wąwóz?
– Rozumie się!
– Opisz drogę! – rozkazał Hugo.
– Idzie się przez Bouillon, mija gospodę, w której zatrzymał się pan pewnego razu, potem kawałek nad wodą, i zaraz koło drzew skręca się w lewo na wąską dróżkę, która przechodzi obok chatki węglarzy. Stamtąd trzeba wspiąć się już tylko do góry przez las, a po kilku minutach z prawej strony otwiera się wąwóz.
– Wszystko się zgadza. Ale od tamtej pory minęło wiele lat i z pewnością zaszły tam zmiany Może być i tak, że się nie rozpozna okolicy.
– Przecież góry nie usunęli a więc i wąwóz musi być na swoim miejscu.
– Masz rację. Skoro już zdołacie odnaleźć wąwóz, to co potem?
– Wtedy weźmiemy do ręki plan, który pan wtedy sporządził i zaczniemy poszukiwania, kierując się przy tym stale na południe.
– Myślisz, że będziesz mógł przedsięwziąć jeszcze taką podróż?
– Pobiegnę dookoła kuli ziemskiej, jeśli tym sprawię panu radość.
– W takim razie nie mam nic przeciwko temu, żebyś pojechał z Gebhardem. A skoro powzięliśmy już postanowienie, nie będziemy długo zwlekać z jego realizacją.
Florian ucieszył się.
– Wspaniale! – wykrzyknął. – Przy tej okazji odwiedzę krewnych. Starsza generacja oczywiście już nie żyje, a młodszej w ogóle nie widziałem, ale czasami pisujemy do siebie. No i te pieniądze! Może znów będzie pan tak bogaty jak kiedyś!
– Jaką część tych pieniędzy mógłbyś otrzymać? – zainteresowała się Ida.
– Zwróciłem się z tą kwestią do prawnika. – odparł Hugo z uśmiechem. – Poszperał trochę w książkach i oznajmił mi, że kasa wojenna, która tak długo była zakopana, podpada pod pojęcie skarbu. Znalazca powinien otrzymać połowę, a druga połowa należy do właściciela ziemi, w której ów skarb leżał.
Informacja ta spotęgowała jeszcze entuzjazm dla całego przedsięwzięcia, wobec czego postanowiono natychmiast podjąć przygotowania do podróży.
W owym czasie kapitan Richemonte mieszkał razem z baronem i baronową Liamą de Sainte-Marie w majątku Jeannette. Stan duszy barona nie polepszył się ani trochę, wręcz przeciwnie. Jego sumienie coraz bardziej dręczyło masowe morderstwo, którego dopuścił się na Saharze, a myśl o tym ohydnym czynie wpędzała go ponure, tępe zamyślenie. Później nachodziły go nawet takie chwile, w których zdawało mu się, że widzi duchy pomordowanych Arabów.
Ani przez chwilę nie można go było zostawić bez nadzoru. Opiekę nad nim musiał przejąć sam kapitan, ponieważ gdyby powierzono ją komuś innemu istniała obawa, że cała przeszłość wyjdzie na jaw.
W końcu trzeba było jednak zasięgnąć opinii lekarza, który po krótkiej obserwacji chorego poradził mu, aby zmienił otoczenie i rozerwał się nieco, a więc na przykład udał się w podróż i to możliwie ciężką i męczącą, ponieważ fizyczne zmęczenie powinno wpłynąć leczniczo na zbolałą duszę.
W cichości ducha kapitan przeklinał stan zdrowia swojego krewnego, a zarazem przybranego syna. Zastanawiał się nawet, czy by się go nie pozbyć, lecz po dłuższym zastanowieniu doszedł do wniosku, że to głupi pomysł. W razie śmierci barona de Sainte-Marie majątek dziedziczyły Liama i jej córeczka, dlatego chory baron musiał żyć nadal.
Richemonte postanowił wybrać się z nim w góry na pieszą wędrówkę. Do tego celu wybrał Argonny i Las Ardeński.
Przygotowania nie sprawiły im wiele kłopotu. Zabrali ze sobą młodego, silnego parobka, który w razie gdyby chory dostał ataku szału miał pomóc w obezwładnieniu go. Wyruszyli. Najpierw wozem pocztowym do Chalons, a następnie pieszo do Lasu Argońskiego, który przewędrowali od Bar-le-Duc po Launois. Podróż wpłynęła wyraźnie kojąco na barona. Podczas kilku pierwszych dni wstrząsnęło nim wprawdzie kilka niezbyt intensywnych ataków, ale nie dawał powodu do narzekań i nawet nękająca go od lat melancholia zdawała się ustępować. Z dnia na dzień stawał się coraz bardziej pogodny i rozmowny. Coraz żywiej zaczął się interesować wszystkim, co go otaczało. Jedyne, czego Richemonte musiał absolutnie unikać, to rozmów o przeszłości. Gdy tylko chory zaczął rozmyślać o tamtych czasach natychmiast wpadał w dawny nastrój.
* * *
Pomiędzy Launois a Signy l’Abbaye leży prześliczna, maleńka wioska. Żyła w niej tylko jedna rodzina, o której można było powiedzieć, że jest uboga, a mianowicie rodzina pasterza o imieniu Berdy. Zamieszkiwał on wraz z żoną i córką chatynkę składającą się z jednej izby, dającej równoczesne schronienie ludziom i gospodarskim zwierzętom.
Córka była oczkiem w głowie pasterza, ale sprawiała mu więcej kłopotów niż całe stado bydła gospodarzy ze wsi, którego wypas nadzorował.
Córka miała na imię Adeline. Dzieci bogatych chłopów pogardzały nią i nie dopuszczały do swojego grona, dlatego nawykła do samotności. Była jednak próżna. Przeglądała się w lustrze i porównywała z innymi dziewczętami, aż wreszcie doszła do przekonania, że jest spośród nich najpiękniejsza.
Nie miała się jednak w co ubrać i wtedy pomyślała, że mogłaby zacząć zarabiać. Najmowanie się za służącą nie wchodziło w rachubę. Nie chciała, aby rozkazywał jej ktoś, kto nią pogardza.
Przyszedł jej do głowy pomysł. Ojciec jej posiadał niejakie doświadczenie w leczeniu chorych zwierząt. Często biegała po polach i lasach w poszukiwaniu ziół. Wiedziała, że aptekarze potrzebują leczniczych roślin i ze odkupują je od zbieraczy. Dlatego zaczęła parać się zbieraniem ziół na herbatki, które następnie dostarczała do apteki. Praca nie była ciężka. Nie przynosiła także wielkich dochodów, ot akurat tyle, ile potrzebowała dla siebie.
W niedługim czasie mogła kupić sobie buty i pończochy, ładną spódnicę i biały fartuch, do tego kilka wstążek, a wtedy zauważyła, że chłopcy kierują ku niej swoje spojrzenia. Ale skoro dawniej nie chcieli jej zauważyć, to teraz ona nie chciała ich już znać.
Chodząc samotnie po polach i lasach oddawała się gorzkiemu rozmyślaniu. Przede wszystkim pragnęła zemścić się na tym bezdusznym świecie. Ale jak?
W takich chwilach dojrzewał w niej pewien plan. Myślała aby innym dziewczętom sprzątnąć sprzed nosa najwspanialszą partię we wsi, syna mera.
Od tej chwili zapuściła na mego wędkę. Wprawdzie inne dziewczyny drwiły z niej, lecz chłopiec musiał przyznać, że jest najładniejsza.
Początkowo spotykali się przypadkiem to tu, to tam, aż w końcu zaczęli się umawiać, a pewnego dnia pojawili się razem na tańcach. Nidy przedtem Adelinie nie wolno było przychodzić na zabawę. Teraz czuła, że odniosła wielkie zwycięstwo. Syn mera tańczył z nią na samym środku, zupełnie nie zwracając uwagi na inne dziewczęta.
Jego rodzice zasypali go wyrzutami i raz na zawsze zabronili jakichkolwiek kontaktów z Adeliną.
W rezultacie oboje spotykali się potajemnie i wybiła godzina, w której oznajmiła mu z płaczem, że teraz musi się z nią ożenić. Ale w chłopcu zbudziła się duma bogacza. Jeszcze raz przemyślał całą tę sprawę i doszedł do wniosku, że córka biednego pasterza nie stanowi dobrego materiału na jego żonę.
Wkrótce opuszczona dziewczyna nie miała innej sposobności widywania ukochanego jak tylko na tańcach. Zachodziła więc na zabawę, lecz nie odnosiła już sukcesów, a wręcz przeciwnie.
Pewnego niedzielnego wieczoru znów przyszła na tańce. Wszyscy bawili się wesoło, tylko na nią nikt nie zwracał uwagi. Siedziała samotnie, zatopiona w myślach o zemście.
Nagle wszystkie oczy skierowały się ku drzwiom. Na salę weszło dwóch wytwornie ubranych obcych panów, którzy przyglądali się tańczącym.
Starszy miał siwe wąsy i ponure wejrzenie. Młodszy sprawiał nieco korzystniejsze wrażenie, a jego cierpiące oczy ściągnęły na siebie uwagę wszystkich kobiet.
Po jakiejś chwili starszy wyszedł. Młodszy stał nadal przy wejściu, bacznie obserwując bawiące się pary. Adeline widziała, jak jego wzrok przesuwa się z jednej dziewczyny na drugą, jak gdyby oceniając ich urodę, aż w końcu spoczął i na niej.
Spuściła oczy i poczuła, jak krew napływa jej do policzków. Gdy po chwili uniosła wzrok, on ciągle jeszcze patrzył na nią.
– Spodobałam mu się! – pomyślała – Kto to może być?
Obserwowała go ukradkiem i zauważyła, że jego oczy raz po raz wędrowały w jej kierunku. W końcu podszedł do niej.
– Siedzi pani tak samotnie, z dala od innych, mademoiselle? – zapytał.
– Zawsze jestem sama, monsieur!
– Dlaczegóż to, dziecko?
– Bo jestem biedna.
– I co z tego? Czyżby inni byli aż tak dumni?
– Tak. Nawet bardzo!
– To śmieszne! Co może ich napawać aż taką dumną? Czyżby wykształcenie i wiedza? Na pewno nie! Pani chyba nie tańczy?
– Nie!
– A lubi pani tańczyć?
– Niewiele jeszcze tańczyłam, ale lubię.
– Czy obcym wolno przyłączyć się do zabawy?
– A któżby ośmielił się panu zabronić, monsieur?
– No to, czy podaruje mi pani następny taniec?
Serce o mało nie pękło jej z radości.
– Pan żartuje!
– O nie! Ja też lubię tańczyć, ale od dawna nie było mnie we Francji. Żyłem w kraju, w którym się nie tańczy. Odmówi mi pani?
– Nie, monsieur.
– To chodźmy! Zaczynają grac!
Obcy objął dziewczynę ramieniem, a ona bezwolna pozwoliła się poprowadzić. Oczy trzymała zamknięte, dlatego nie zauważyła, że byli jedyną parą kręcącą się w takt muzyki. Nikt nie odważył się tańczyć z obawy, żeby nie przeszkodzie tak wytwornemu panu. Ale kiedy zatrzymali się na krotki odpoczynek kilku chłopców porwało swoje partnerki i puściło się w tan.
Zdążyli zatańczyć jeszcze dwa razy, gdy muzyka umilkła. W tej nagłej ciszy do sali wszedł kolejny obcy mężczyzna, zbliżył się do tancerza Adeliny i odezwał się tak głośno, że wszyscy mogli go usłyszeć.
– Panie baronie, pan kapitan pyta, czy będzie pan z nim jadł kolację.
– Nie, – odparł baron. – Powiedz mu, żeby na mnie nie czekał. Zjem później.
Posłaniec, parobek z Jeannette, wrócił do izby gościnnej.
– No i? – rzucił niecierpliwie Richemonte, który siedział już przy skromnie nakrytym stole.
– Pan baron prosi, żeby na niego nie czekać.
– Czyżby się zabawiał tam u góry?
– Pan baron tańczy, – oznajmił służący z wahaniem.
– Do pioruna! Naprawdę?
– Tak Akurat skończył się walc i pan baron trzymał jeszcze w ramionach swoją partnerkę.
Twarz kapitana wykrzywiła się w drwiącym uśmiechu.
– Cóż to była za nimfa? Ładna czy brzydka?
– Bardzo ładna.
– Hm... Nikt nas tu nie zna, to niech się bawi. Nie przeszkadzajmy mu. Po jedzeniu położę się spać, a ty go obsłużysz!
Słowa służącego wywołały w sali spore zamieszanie. Z córką owczarza tańczył sam baron!
Adeline nie posiadała się z radości. W tej chwili mogłaby uściskać cały świat. Tańczyła z prawdziwym baronem! Cóż za zemsta na niewiernym kochanku, który stojąc teraz w kącie zrobił minę, jak gdyby nie wiedział, czy ma się złościć czy nie.
Po skończonym tańcu baron nie odprowadził jej na tę ustronną ławkę, na której siedziała samotnie, lecz posadził przy stole.
– Chciałbym być chłopskim synem, jak ci tutaj. Wtedy częściej mogłaby pani być moją tancerką.
– Och, monsieur, wtedy byłby pan taki sam jak oni i wolałby pan bogatszą.
– Nie. Wolałbym tę, która mi się podoba, a podoba mi się właśnie pani. Czy ma pani rodziców?
– Tak.
– A kim jest pani ojciec?
– Jest tylko wiejskim pasterzem.
– Tylko! Dlaczego użyła pani tego słowa? Każdy mężczyzna jest w pełni mężczyzną, jeśli tylko dobrze wypełnia to, co do niego należy. Będzie mnie pani łajać za moją ciekawość, ale mam jeszcze jedno pytanie czy ma pani adoratora?
– Nie mam – odparła czerwieniąc się.
– Mówi pani prawdę?
– Oczywiście, monsieur!
– Ale był już ktoś, kogo pani kochała?
Dziewczyna zakłopotana zwlekała z odpowiedzią. W końcu patrząc w ziemię wyznała.
– Tak, był ktoś taki, ale nie rozmawiamy już ze sobą.
– On tu jest?
– Tak.
– Pokaże mi go pani?
– Stoi teraz przy szynkwasie i każe nalać sobie wina.
– Ten? On nie ma ani gustu ani serca i dlatego nie byłaby pani z nim szczęśliwa. Czy postąpię wbrew zwyczajom panującym w tych okolicach, jeżeli dzisiejszego wieczora zaproszę panią na kolację?
– Nie, ale wszyscy zwróciliby na to uwagę, gdybyśmy poszli gdzieś, gdzie bylibyśmy sami.
– A więc tutaj?
– Tak, tutaj, gdzie wszyscy mogą nam się przyglądać.
– Dobrze! Proszę mi tylko powiedzieć, czy to będzie bardzo nie na miejscu, jeżeli potem odprowadzę panią do domu?
– Niestety, wszyscy mówiliby tylko o tym i nie mogłabym się już pokazać we wsi.
– A nie dałoby się tego jakoś urządzić, żeby nikt nie zauważył? Wieczór jest taki piękny. Moglibyśmy pójść pospacerować.
– W takim razie byłoby mądrzej, gdybym to ja zniknęła stąd wcześniej i oczekiwała pana w umówionym miejscu.
– Dlaczego?
– Ponieważ jest w zwyczaju, że to mężczyzna czeka na swoją damę, a nie odwrotnie. Wszyscy pomyślą raczej, że poszłam do domu. Nie przyjdzie im tak prędko na myśl, że chcemy się spotkać.
– Pani jest nie tylko piękna, lecz także mądra! A więc pozwoli mi pani towarzyszyć sobie?
– Jeszcze nie wiem. Najpierw chciałabym zadać panu pytanie, ale nie wiem, czy mogę.
– Proszę pytać!
– Ale to pytanie być może pana zrani.
– Z pani ust na pewno mnie nie zrani.
– Czy pan jest żonaty?
– Byłem, ale moja żona umarła – skłamał.
– A więc jest pan wdowcem?
– Tak.
– Wobec tego przyjmuję pańskie towarzystwo. Wyjdzie pan z sali po mnie i uda się pan w prawo, aż do końca wsi. To niedaleko, jakieś dwie minuty drogi. Tam będę na pana czekać.
Tego wieczora siedzieli razem przy stole, baron jeszcze kilkakrotnie prosił Adelinę do tańca i nikt się nie zdziwił, że dziewczyna jadła z nim także kolację. Co najwyżej wywołało to zazdrość zamiast podejrzeń. Dziewczyna pożegnała się wreszcie i tym samym ucięła wszelkie domysły.
Po jej odejściu baron odczekał kwadrans i również opuścił salę. Odnalazł służącego, któremu oświadczył, że chce zaczerpnąć świeżego powietrza i polecił mu nie zamykać drzwi.
W umówionym miejscu odnalazł Adelinę, długo potem spacerowali pod drzewami rosnącymi po obu stronach drogi wiodącej do Mezieres.
Rozmawiali o wszystkim i o niczym. Rozmowa toczyła się wartko i Adelina czuła się oszołomiona wydarzeniami ostatnich godzin. Opanowała ją głęboka wdzięczność dla tego mężczyzny, który pomógł jej zatriumfować nad ukochanym. I gdy w końcu spróbował ją pocałować, nie stawiała silnego oporu.
Mimo wszystko Adelina nie sprawiła na nim wrażenia, że podobnie mogłaby się zachować wobec każdego innego chłopca ze wsi. Gdy w chwilę później ponownie znaleźli się na skraju wsi, powiedział z odcieniem żalu w głosie:
– Jakże prędko minęła ta godzina! Bardzo bym chciał poznać panią bliżej.
– Czy to aż tak trudne? – drażniła się z nim.
– Dobrze. Nie wyjadę jutro. Proszę powiedzieć, gdzie i kiedy mogę panią spotkać!
Machnęła ręką gdzieś w prawo.
– Widzi pan w świetle księżyca tamten lasek?
– Tak.
– Za dnia ujrzy pan tam wysoki dąb. Spotkamy się pod nim jutro, punktualnie o pierwszej, kiedy pójdę zbierać zioła.
– Pomogę pani, a teraz dobranoc.
– Dobranoc, monsieur!
Podczas nieobecności barona, a raczej w czasie, gdy zajmował się tańcami wydarzyło się coś bardzo ważnego.
Kapitan spożył właśnie kolację, gdy do gospody weszło dwóch nowych gości, starszy i młodszy. Mężczyźni zajęli pobliski stolik, lecz nie mogli dostrzec kapitana, który siedział w niszy. Ten natomiast mógł obserwować ich postacie w lustrze wiszącym naprzeciwko. Wydawało mu się, że widział już gdzieś tego starszego, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie.
Mężczyźni zamówili coś do jedzenia i starszy zaczął zadawać gospodarzowi pytania.
– Czy nie mieszka u was przypadkiem niejaki pan Chenet?
– Owszem, monsieur – odparł gospodarz.
– Ma pan jeszcze miejsce dla nas dwóch?
– Czy to panowie są tymi, których oczekuje pan Chenet?
– Tak Mówił panu o nas?
– Powiedział mi, że wyznaczyliście sobie tutaj spotkanie i ze nie położy się spać, tylko będzie czekał na was w swoim pokoju.
– W którym pokoju?
– Numer trzy.
– Dobrze Proszę dać nam także jakiś pokój! – i zwróciwszy się do swojego towarzysza powiedział – Chyba nie potrzebujemy oddzielnych sypialni?
– Nie, możemy spać razem, wujku Florianie.
Odpowiedź młodszego rozświetliła mroki pamięci kapitana „Wujek Florian”. Tak, teraz sobie przypominał. Znał dobrze tego człowieka. To był Florian Rupprechtsberger, stangret, który pracował kiedyś w Jeannette. Czego tu szukał? Mieszkał przecież w Berlinie u rodziny Greifenklau. Kim był ten tajemniczy pan Chenet, z którym miał się spotkać?
Wszystkie te pytania dawały sporo do myślenia. Kapitan zajmował pokój numer dwa, a więc przylegający do izby tego Cheneta. Po krótkim zastanowieniu wstał i poszedł na górę. Bezszelestnie dotarł do swego pokoju. Następnie oparł mocno krzesło o drzwi łączące oba pokoje zaryglowane od jego strony, po czym usiadł na nim i czekał na dalszy rozwój wypadków.
Wreszcie usłyszał kroki. Ktoś pukał.
– Kto tam? – spytał ktoś w środku.
– To ja, Florian.
Drzwi otwarły się i Florian wszedł do środka.
– Cóż za nieostrożność, żeby wymieniać swoje imię na korytarzu! – usłyszał Richemonte. – Występujemy tutaj pod przybranymi nazwiskami i musimy się tego trzymać! Spóźniłeś się. Myślę, że źle nam będzie szukać w lesie po nocy.
– Myślę, że wybaczy mi pan to spóźnienie. Jak dobrze, że się rozdzieliliśmy! Dzięki temu w tym samym czasie przeczesaliśmy większy teren.
– Co? – zawołał radośnie ten drugi – Czyżby ci się poszczęściło?
– Tak, mam nadzieję, że znalazłem to miejsce. Wprawdzie plan miał pan, ale wszystko sobie dokładnie zapamiętałem. Drzewa, które rosną w tym miejscu, są oczywiście większe i mocniej rozrośnięte. Pomiędzy nimi rozrosły się krzewy, ale poza tym wszystko się zgadza, wzniesienia i zagłębienia terenu, drzewa, brakuje tylko pnia, który jest zaznaczony na mapie.
– Mógł w tym czasie zmurszeć. Badałeś ziemię?
– Mieliśmy przy sobie tylko noże, a kasę zakopuje się przecież głębiej i nożem się jej nie wydostanie. Jutro musimy postarać się o szpadel i wspólnie przebadać tę okolicę.
– Oczywiście! Do jutra wystarczy nam wiedzieć, czy odnaleźliśmy właściwe miejsce, a potem.
W tym momencie odezwała się muzyka i Richemonte nie mógł już zrozumieć ani słowa.
– Do pioruna! – szepnął podekscytowany – Znów pojawiła się kasa wojenna. Szukają jej Może nawet już ją znaleźli, a przynajmniej miejsce, gdzie jest zakopana. Ten Chenet to z całą pewnością Greifenklau! Co za szczęście, że się tu zatrzymaliśmy! Ale tym razem nie ujdą mi i kasa będzie moja.
Muzyka grała jeszcze, gdy Richemonta dobiegło skrzypnięcie otwieranych drzwi. To Florian opuścił jego sąsiada. Teraz nie było już co podsłuchiwać, więc Richemonte rozebrał się i położył do łóżka. Ale sen nie nadchodził. Przed oczami ożyły postacie z przeszłości i na nowo rozbudziły w mm nienawiść. Przewracał się na posłaniu nie mogąc zasnąć, aż wreszcie o świcie zrezygnował ze snu.
Nie mógł się teraz pokazywać na dole. Po cichutku wyślizgnął się z pokoju, odnalazł służącego i przykazał mu surowo, jak ma się zachowywać. Wróciwszy do siebie zamknął drzwi na klucz i ubrał się. Musiał być przygotowany na wypadek, gdyby poszukiwacze kasy opuścili gospodę, żeby móc ich śledzić.
Kiedy gospoda zaczęła budzić się do życia, zbiegł na dół i zakazał służbie udzielania jakichkolwiek informacji w razie, gdyby ktokolwiek pytał o niego lub o jego towarzysza. Baron i kapitan byli tak wytwornymi ludźmi i stanowili w tych okolicach taką rzadkość, że Richemonte mógł nie obawiać się niesubordynacji.
Następnie stanął na czatach. Żałował, że nie ma przy sobie broni, poza sztyletem z tak długą i ostrą klingą, że w razie potrzeby mógł się nim bronić, a nawet zaatakować przeciwnika.
Wreszcie w sąsiednim pokoju coś się poruszyło. Jego mieszkaniec wyspał się i po chwili zszedł do izby gościnnej. Minęło pół godziny. Richemonte zauważył, jak trzy osoby wyszły z gospody i oddalały się powoli. W dwóch z nich rozpoznał stangreta Floriana i jego krewnego, a w tej trzeciej, sądząc po podobieństwie rodzinnym podejrzewał Greifenklaua.
Teraz i on opuścił swój pokój i pośpieszył do barona, którego zastał w łóżku.
– Już pan nie śpi? – zdziwił się Sainte-Marie – Chyba jeszcze nie wyjeżdżamy?
– Nie. – odpowiedział. – Możesz spokojnie zostać w łóżku. Dziś nigdzie nie jedziemy.
– Nie? – zawołał baron ucieszony. – Z jakiego powodu?
– Nie mam teraz czasu tłumaczyć ci wszystkiego. Muszę wyjść i najprawdopodobniej wrócę dopiero wieczorem. Wtedy dowiesz się, o co tu chodzi. Mam nadzieję, że nie będziesz się nudził.
Nie miał pojęcia o radości, jaką sprawił swojemu krewnemu tym oświadczeniem. Opuścił gospodę z mocnym postanowieniem, że nie spuści z oczu Greifenklaua i jego dwóch towarzyszy.
Ujrzał ich ponownie tuż za wsią. Zeszli z drogi i natrafili na pług, obok którego leżała kopaczka i łopata. Ucieszyli się ze znaleziska i zabrali narzędzia ze sobą, a w zamian pozostawili kilka monet. Nie chcąc wdawać się z właścicielem w ewentualny spór odeszli prędko.
Richemonte śledził ich z daleka, co w tej pagórkowatej okolicy nie nastręczało mu większych trudności. Tak więc przez cały czas miał ich na oku, a sam mógł pozostać niezauważony. Dopiero gdy weszli do lasu musiał się do nich nieco zbliżyć, aby ich nie zgubić.
* * *
Baron przykazał służącemu, żeby nie ruszał się nigdzie z gospody, a sam w umówionym czasie pośpieszył na miejsce spotkania. Bez trudu odnalazł właściwe drzewo.
Adeline czekała już na niego. Nie opierała się, gdy całował ją na powitanie.
– Mało brakowało, a nie mogłabym dotrzymać słowa! – powiedziała.
– Dlaczego?
– Bo mój ojciec sam musiał dzisiaj zbierać zioła, których ja nie znam. W stadzie ma kilka chorych zwierząt i potrzebuje tych ziół, do pielęgnacji. Tak więc miałam zostać z matką i pilnować owiec, ale poprosiłam jednego starego parobka, żeby mnie zastąpił.
– Dobrze to wymyśliłaś, moje drogie dziecko. Pospacerujemy sobie po lesie i spędzimy razem kilka szczęśliwych godzin.
Tak się też stało. Baron zupełnie stracił głowę. Ani przez chwilę nie pomyślał o komplikacjach i następstwach, które mogłyby wyniknąć ze spotkania z uroczą Adeliną. Zdradził jej swoje nazwisko i powiedział, gdzie mieszka. Posunął się nawet do tego, że kompletnie zadurzony obiecał jej małżeństwo.
Dla Adeliny najistotniejszą rzeczą był jego tytuł barona. A kiedy obiecał jej małżeństwo, nie myślała już o niczym innym, tylko o tym, żeby go jakoś przy sobie zatrzymać. Zostać baronową de Sainte-Marie! Cóż za myśl! Posunęłaby się do wszystkiego, żeby tylko móc ją urzeczywistnić.
Przemierzali las, aż natrafili na przytulne i zaciszne miejsce. Ledwie zdążyli usiąść na pachnącym mchu, gdy wtem niedaleko od nich rozległ się przeraźliwy krzyk.
– Mój Boże, to nie był zwyczajny krzyk! – odezwała się Adelina nasłuchując – To jest...
Umilkła i wzdrygnęła się przerażona, bo w tym momencie dobiegło ich wołanie o pomoc, głośne i straszne, jakie mógł wydać z siebie jedynie ktoś znajdujący się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
– Co tam się dzieje? – krzyknęła. – Mój ojciec jest w lesie! Chodź!
Baron pobiegł przodem, a dziewczyna za nim. Dotarli do miejsca, w którym podłoże leśne obniżało się w coś w rodzaju jaru, którego dno stało się widownią zażartej walki.
Dwóch mężczyzn zaatakowało trzeciego usiłując powalić go na ziemię. On zaś bronił się zaciekle wymachując nożem. W pobliżu walczących leżał na trawie jeszcze jeden mężczyzna. Sprawiał wrażenie martwego, a tuż obok mego widniał świeżo rozkopany dół, z którego wystawał trzon szpadla.
Ci dwaj, to nie kto inny tylko Florian i jego bratanek, tym trzecim z nożem był Richemonte, a ten leżący w trawie z raną kłutą w piersi to Gebhard von Greifenklau.
Baron ujrzał swojego krewnego w sytuacji śmiertelnego zagrożenia. Nie wiedział wprawdzie, o co chodzi, ale coś kazało iść mu na ratunek Niepostrzeżenie zsunął się z wysokiego brzegu jaru, pochwycił kopaczkę, zamachnął się i uderzył Floriana, a ten padł na ziemię z roztrzaskaną głową Richemonte trzymał w mocnym uścisku Florianowego bratanka, krzycząc głośno do barona.
– Jakie szczęście, że tu jesteś! Chodź tu prędko i uderz jeszcze tego! Trzymam go!
Uwięziony nie mógł się nawet ruszyć. Na widok uniesionej kopaczki wydał przeraźliwy krzyk i w następnej chwili leżał już martwy obok swojego wuja.
Richemonte sapał z wysiłku. Mimo wszystko miał do czynienia z mocnymi przeciwnikami. Niemal bez tchu wydusił.
– Skąd się tu znalazłeś?
Sainte-Marie stał przed nim nieporuszony. Zapomniawszy opuścić kopaczkę wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w swe ofiary.
– No co? – dopytywał się niecierpliwie Richemonte. Baron spojrzał na niego jakby nieobecny.
– Co mówiłeś!?
– Chcę wiedzieć, jak się tu znalazłeś!
– Spacerowałem. Ale mój Boże! Kopaczka jest unurzana we krwi i twój nóź także!
Richemonte wykrzywił twarz w straszliwym uśmiechu.
– Jasne, że jest umazany krwią! Przecież zadźgałem tego tu!
– Kto to? Dlaczego cię zaatakowali?
– Om mnie? To ja ich napadłem!
– Ty? Dlaczego?
Oczy barona zalśniły dziwnym, szaleńczym blaskiem, a ton jego głosu świadczył o tym, że nie jest już człowiekiem, który mówi i działa całkowicie pewnie. Widok krwi obudził w nim dawne wspomnienia.
– Nie znasz tego człowieka? – odpowiedział Richemonte pokazując na Gebharda. – To on i tamci dwaj wykopali ten dół. Wiesz, dlaczego przyjechali tu aż z Niemiec, żeby wbić kopaczkę w ziemię tu, w tym miejscu?
– Nie.
– To ci powiem, że tu leży zakopana kasa wojenna, której tak długo szukaliśmy.
Baron powoli odzyskiwał świadomość. Jego oczy rozbłysły.
– Kasa?
– Tak A ten człowiek to Gebhard von Greifenklau, którego ścigaliśmy już w Algierii! Wtedy udało mu się ujść z życiem, ale tym razem wyrównałem z nim rachunki. Ten drugi to stangret Florian a trzeci, to jego krewny.
Nie wypuszczając kopaczki z rąk baron podszedł na skraj dołu i zajrzał do środka. Jego twarz ponownie przybrała taki wyraz, jakby zaraz miał nastąpić atak szaleństwa, podobny do tych, na jakie cierpiał przed podróżą.
– Pieniądze są tam, w dole! Skarb! Kasa wojenna! Trzeba kopać, kopać! Wykopać skarb, a zakopać ciała!
Wskoczył do dołu i zaczął kopać, zupełnie nie troszcząc się o starego kapitana. Ten chciał właśnie kontynuować swoje objaśnienia, lecz nie zdążył, bo z przerażeniem ujrzał, jak do jaru schodzi powoli dwoje ludzi.
W tym czasie mianowicie, gdy baron skoczył ratować kapitana, Adelina przestraszona widokiem walczących spowolniła swoje kroki. Nie była stworzeniem trwożliwym i prędko pokonała pierwsze wrażenie. Szykowała się właśnie, żeby podążyć za baronem, gdy wtem tuż za plecami posłyszała odgłos szybkich kroków.
Odwróciwszy się zauważyła ojca, którego tak zaskoczyła obecność córki w tym miejscu, że aż przystanął. W ręku trzymał nóź z długą klingą, który służył mu do wygrzebywania korzeni.
– Dziewczyno, ty tutaj? – zdziwił się. – Myślałem, że jesteś w domu. Kto tak krzyczał? Kto jest w niebezpieczeństwie?
– Popatrz tam!
Zajrzał do jaru akurat w tym momencie, w którym baron uderzał drugiego mężczyznę.
– Mordercy! – oburzył się. – Muszę tam zejść!
– Stój, poczekaj! – powstrzymała go córka. – Ten jeden jest moim adoratorem. Jeżeli chcesz, żebym została baronową, to bądź cicho i nie wtrącaj się, dopóki sama cię o to nie poproszę!
– Ty, baronową? – zdziwił się ojciec.
– Tak. Zejdźmy tam razem! Tylko rób dokładnie, to co ja!
Richemonte widział, jak się zbliżali. Przez chwilę przerażenie wykrzywiło jego twarz. Dłoń zacisnął na rękojeści noża. Ale owczarz również trzymał w ręku nóź. Czyżby świadkowie morderstwa? Czyżby ponownie miało dojść do walki?
– Panie kapitanie, proszę się niczego nie obawiać! – zawołała w jego kierunku Adelina – Przychodzimy jako przyjaciele!
– Co takiego? Znacie mnie? – zdumiał się kapitan.
– Tak Dotrzymywałam panu baronowi towarzystwa podczas jego spaceru po lesie i oczywiście rozmawialiśmy także o panu.
– Kim pani jest? – spytał kapitan ponuro.
– Nazywam się Adelma Berth. Mój ojciec jest pasterzem owiec we wsi, w której nocowaliście.
– Pani jest zapewne tą dziewczyną, z którą baron tańczył wczorajszego wieczora. Umówiła się pani z nim w lesie na randkę?
– Tak! – odpowiedziała otwarcie pomimo jego pogardliwej miny.
– To pięknie, moja najdroższa! Widziała pani, co tu się stało?
– Oczywiście!
– I słyszała, co mówiliśmy?
– Każde słowo.
– Niech panią diabeł porwie! Jak to możliwe, że udało się pani namówić mojego towarzysza, żeby szwendał się z panią po lesie? Jak śmie zajmować się pani sprawami, które do pani nie należą?
– Ta sprawa jest akurat tak samo moją jak i pańską. Udowodnię to panu. Tu leży zakopany skarb, kasa wojenna. Tamci chcieli ją wydostać, a pan i baron zamordowaliście ich. Zobaczmy więc, czy rzeczywiście coś tu zakopano! Ojcze, trzymaj nóź w pogotowiu! Panu kapitanowi nie należy ufać!
Podeszła do dołu, żeby przyjrzeć się wysiłkom barona, owczarz natomiast pochylał się kolejno nad ciałami zabitych. Richemonte nie wiedział, jak się zachować. Dziewczyna wykazała się taką pewnością siebie, że zupełnie zbiło go to z tropu.
– Pan także był z baronem w lesie? – zwrócił się do pasterza.
– Co to pana obchodzi? – odburknął stary, który nie bardzo wiedział, czy ma odpowiedzieć twierdząco, czy przecząco. – Widzieliśmy, jak pan zabił tych trzech a co do reszty, to się okaże.
– Chcecie zapewne uczestniczyć w podziale zawartości kasy!
– To nie pańska sprawa, czego chcemy! Najważniejsze, żeby pan w ogóle ją odnalazł.
Kapitan najchętniej zadźgałby owczarza i jego córkę, ale bał się noża tego pierwszego, a poza tym chciał się zorientować, czego od niego zażądają. Dlatego postanowił ignorować ich obecność i wspomóc barona w jego pracy. Wszedł więc do dołu i zaczął kopać.
Baron pracował w przypływie nagłego napadu szaleństwa nie troszcząc się zupełnie o to, co się wokół niego dzieje. Dół znacznie się poszerzył, lecz nie zdradzał ani śladu obecności skrzyni lub jakiegokolwiek innego pojemnika.
Tymczasem owczarz stał razem z córką na krawędzi dołu. Ojcu wydawało się, że śni. Adeline chciała zostać baronową, za chwilę zostanie być może odkopana kasa wojenna, jedno i drugie jednakowo nieprawdopodobne! Minęło pół godziny i ciągle jeszcze nie natrafiono na skarb. Wtem kapitan wyskoczył z dołu i krzyknął.
– Nic tam nie ma, zupełnie nic! Ten nicpoń Greifenklau musiał się pomylić! Miał przecież jakiś plan którym się kierował! Gdzie się podział ten papier?
Szukał wszędzie, lecz na próżno, a wtedy Adeline odezwała się tonem tak pewnym siebie, jakby była wtajemniczona we wszelkie sprawy kapitana.
– A może wsunął go do kieszeni? Ojcze przeszukaj go raz jeszcze!
Kartka zniknęła. Greifenklau trzymał ją w ręce lecz gdy kapitan zaatakował go znienacka od tyłu, upadła na ziemię. Walcząc mężczyźni wdeptali ją tak głęboko w sypką ziemię wydobytą z dołu, że zupełnie nie było jej widać. A do tego baron przysypał ją tak grubą warstwą ziemi, że wszelkie poszukiwania musiały spalić na panewce.
Stary pasterz grzebał w kieszeniach Gebharda obracając go na wszystkie strony. Z rany na piersi ponownie zaczęła płynąc krew i owczarzowi zdawało się ze ranny poruszył rękami.
– Panie Boże! On jeszcze żyje! – zawołał przejęty pasterz. – Poruszył rękami!
Ojciec Adeliny posiadał pewne medyczne umiejętności. Poddał rannego dokładnym oględzinom, po czym stwierdził:
– Żyje!
– Odzyska świadomość? – zainteresował się Richemonte.
– Nie od razu Jest śmiertelnie ranny. Ale przy dobrej pielęgnacji mógłby przeżyć. Lecz zanim wróci mu świadomość będzie mocno gorączkował.
– Do diaska! Moglibyśmy go zmusić do tego żeby nam zdradził tę tajemnicę. Jeżeli umrze, wszystko przepadło, ale jeżeli przeżyje może stać się niebezpieczny!
W zamyśleniu gładził końce brody, po czym nagłym ruchem zwrócił się do dziewczyny.
– Mademoiselle czy pani potrafi milczeć?
– Tak!
– Czy można polegać na pani ojcu?
– Tak jak i na mnie!
– I będzie pani trzymać buzię na kłódkę jeżeli pani obiecam, że gdy tylko odnajdziemy kasę dostanie pani część jej zawartości?
– Tak – zgodziła się po zastanowieniu. – Jednak pod warunkiem, że ta część nie wypadnie zbyt mizernie. Ile pan daje?
– Dziesiątą część.
– Dobrze. Będziemy milczeć.
Kapitan zrobił minę lisa, który zawiera z kurą wieczny pokój by tym łatwiej moc ją zjeść. Dziewczyna uśmiechnęła się, a pod tym uśmieszkiem skrywało się znacznie więcej niż kapitan przypuszczał.
– A więc dogadaliśmy się – kontynuował. – Przypadek zrządził, że się spotkaliśmy, pozostańmy więc wspólnikami. Chodzi o to żeby rannego pielęgnować dopóty dopóki nie będzie mógł mrowić. Ale trzeba zachować absolutną tajemnicę. Może go pani przechować w swoim domu?
– Chyba da się to zrobić, monsieur.
– Ale nikt nie może go zobaczyć.
– To się rozumie samo przez się.
– W takim razie opatrzymy mu ranę, żeby się nie wykrwawił. Pani sądzi zapewne, że jestem mordercą tych ludzi?
– Tak, – usłyszał w odpowiedzi.
– Myli się pani. Opowiem pani wszystko, a wtedy pani zrozumie, że niesłusznie mnie pani osądza. Rannego możemy zabrać do domu dopiero, jak się ściemni. A do tego czasu mamy sporo roboty. Trzeba z powrotem zasypać dół.
– A zabici?
– Wrzucimy ich do dołu. Wychodź już!
Ostatnie słowa skierowane były do barona, który w pocie czoła pracował nad powiększeniem dołu. Kapitan musiał złapać go za ramię i siłą wyciągać do góry. Baron patrzył w osłupieniu na pogruchotane czaszki. Głucho jęcząc złapał się obiema rękami za głowę.
– Boże, zamordowałem ich! Jestem mordercą! Gdzie jest kasa? Gdzie ona jest?
– Cicho! – ofuknął go kapitan. – Ktoś nas jeszcze usłyszy i złapie na gorącym uczynku.
– Złapie? Nie, nie! Bądźcie cicho! Mówcie po cichu, po cichutku! Ale i tak jestem mordercą!
– Bywają czasem takie chwile, w których jego dusza jest chora, – wyjaśniał kapitan.
– Uleczę go – zapewniła go Adelina.
Podeszła do barona, objęła go delikatnie i powiedziała:
– Uspokój się! Cicho już! Nie jesteś mordercą!
Popatrzył badawczo w jej twarz, a wtedy jego oczy jak gdyby troszkę pojaśniały.
– Nie jestem mordercą? – upewnił się. – A kim ty jesteś? Ach, moją tancerką, Adeliną, piękną córką pasterza! Tak, nie jestem mordercą, za to ty jesteś moją narzeczoną, moją ukochaną! Chodź, niech cię pocałuję!
Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Zniosła to cierpliwie, po czym poprowadziła bezwolnego barona, do niewielkiego pagórka, gdzie oboje usiedli. Ojciec przypatrywał jej się z niekłamanym zdumieniem.
Kapitan zażądał od owczarza pomocy w zasypywaniu dołu, a ten zgodził się posłusznie. Odkąd żył na tym świecie, był biednym, ale uczciwym człowiekiem. A teraz stał się świadkiem straszliwego, krwawego czynu i czuł się jak otępiały. Pracował, nie zdając sobie sprawy, co właściwie robi. Pomógł złożyć obydwa ciała do dołu, który zasypał ziemią i porządnie udeptał, a następnie posypał liśćmi i igliwiem. Mimo tych wszystkich zabiegów nie udało się całkowicie zniwelować pagórka, jaki powstał w tym miejscu. Wszystkie te czynności owczarz wykonywał zupełnie bezwiednie i bezwolnie, niczym lunatyk.
W międzyczasie baron i Adeline rozmawiali szeptem. Zapewniając dziewczynę o swojej miłości Sainte-Marie zdradzał jej równocześnie tajemnice o ogromnej doniosłości, czego dowodziły ukradkowe spojrzenia, jakimi obrzucał od czasu do czasu kapitana.
W końcu nadszedł wieczór. Rannego położono na prowizorycznych noszach i zaniesiono do domku owczarza. Baron i Adelina szli razem ramię w ramię, jak ludzie, którzy należą do siebie.
To, co tego wieczora wydarzyło się jeszcze w domku owczarza, o czym tam radzono okryte jest płaszczem tajemnicy. Parobek z Jeannette zdziwił się niepomiernie, że panowie tak późno wrócili do gospody. Ale stan ducha barona, jego podniecenie graniczące wręcz z szałem wprawiły go w prawdziwe osłupienie.
To, co Sainte-Marie wykrzykiwał i opowiadał, było niezwykle niebezpieczne. Kapitan musiał go związać i zakneblować, w czym wydatnie dopomógł mu służący. W tych okolicznościach nie mogli pozostać dłużej w gospodzie. Sprowadzili powóz, do którego zapakowali barona i jeszcze tej nocy wyjechali.
Baron był nie do opanowania. Dookoła siebie widział tylko duchy pomordowanych i głębokie doły z kasami wojennymi. Wyobrażał sobie, że podczas każdej bitwy, czy to pod Austerlitz. Magentą, Solferino, wszędzie kradł kasy. Szukając ratunku przed postaciami, które go prześladowały, raz wołał Liamę, a zaraz potem Adelinę.
Lekarze w Jeannette doradzali stałą zmianę otoczenia, a ponieważ nadarzyła się okazja zamiany Jeannette na inną posiadłość, kapitan dokonał tej transakcji. W gruncie rzeczy cieszył się z tego, ponieważ z Jeannette wiązało się zbyt wiele przykrych wspomnień, a poza tym zorientował się, że mieszkańcy tych stron wiedzieli o nim znacznie więcej, niż mógł sobie na to pozwolić.
Przeniósł się do Ortry, niewielkiego skrawka ziemi tuż przy granicy z Luksemburgiem. Zamieszkał w starym, lecz dobrze utrzymanym zamku, położonym w ogromnym parku. Wkrótce po przeprowadzce doniesiono mu o przybyciu młodej damy. Jakież było jego zdumienie, gdy ujrzał Adeline, córkę owczarza. Wyglądała bardzo elegancko. Zapewne wykorzystała w tym celu część pieniędzy, które kapitan pozostawił jej ojcu na pokrycie kosztów opieki nad Gebhardem.
– Czy przynosi mi pani dobre wiadomości? – zapytał.
– Tak, – brzmiała odpowiedź, – Ranny wraca do zdrowia i jego życiu nie zagraża już niebezpieczeństwo. Jednak ciągle jest ciężko chory.
– Rozmawiała pani z nim o kasie?
– Tak, ale odmawia jakichkolwiek informacji.
– Mnie nie odmówi, już ja potrafię zmusić go do mówienia! Wyjeżdżamy natychmiast! Zaraz poczynię odpowiednie przygotowania.
– Myśli pan, że powinnam pojechać z panem?
– Oczywiście!
– Czy nie mogłabym przedtem porozmawiać z baronem?
– Po co!?
– To chyba jasne. Chciałabym zobaczyć, jak się miewa.
– Nie powinno to pani obchodzić! Pani zdaje się zapominać o tym, że zainteresował się panią jedynie na skutek swojej choroby. Pomiędzy baronem a córką owczarza istnieje tak wielka przepaść, że nie powinna się pani troszczyć o samopoczucie mojego syna.
– Ma pan rację, kapitanie! – zawołała z pałającymi oczyma. – Doprawdy jest wielka różnica pomiędzy uczciwą córką owczarza a mordercami, złodziejami i szpiegami!
– Co pani chce przez to powiedzieć!?
– Chcę powiedzieć, że pan baron wszystko mi opowiedział. Wiem o wszystkich zbrodniach, jakie pan popełnił!
– Ach! – prychnął pogardliwie. – Wszystko, co opowiada mój syn jest wytworem jego szaleństwa. Chodźmy do niego! Zobaczy pani, że wszystko odwoła.
– Dziękuję bardzo! – odparła uśmiechając się wyniośle. – Słyszałam, że w tym zamku jest wiele ukrytych zakamarków i nie chciałabym zniknąć w którymś z nich. Idę już. Przy łóżku tego Niemca, którego pan chciał zabić podobnie jak jego towarzyszy zawrę z panem umowę. Jeżeli pan się nie zgodzi, mój ojciec złoży natychmiast doniesienie o tym, co widzieliśmy. Ten ranny Niemiec, którego pielęgnujemy jest jedynym prawowitym właścicielem pańskiego majątku, ponieważ to wy zamordowaliście jedynego Sainte-Marie, jaki pozostał przy życiu po śmierci marabuta. Radzę panu, niech pan zawrze ze mną pokój, w przeciwnym razie jest pan zgubiony!
Od czasów klęski pod Waterloo we Francji panowało mocne przekonanie, że w przyszłości jedynie silnemu przymierzu Rosji, Austrii, Prus i Anglii uda się być może okiełznać zakusy francuskiej arystokracji. Nowej pożywki dla owych poglądów dostarczyły sukcesy Napoleona III we Włoszech i na Krymie. Napoleon pokonał bezbronnych Chińczyków i nawet za oceanem, w Meksyku toczył wojnę. Wszystko to sprawiło, że stał się zarozumiały i w końcu uwierzył, że jest tak wielki, jak jego stryj. Uważał, że nie ma na święcie takiego królestwa, które samodzielnie, bez sprzymierzeńców poważyłoby się stawie mu czoło i prowadzić wojnę z Francją.
Przeceniał swoje siły, nie doceniając przy tym potęgi innych państw, szczególnie Niemiec.
Spośród europejskiej rodziny narodów Niemiec jest najbardziej ociężały. Pod pozorem spokoju, braku wymagań, obojętności i rozmarzenia kryje się silna, buntownicza natura. Jego przysłowiowa już cierpliwość nadaje mu wygląd człowieka sprawiającego wrażenie, jakoby można go było bezkarnie szarpać za brodę, lecz pod tym zewnętrznym spokojem drzemie żywe poczucie honoru, które ustawicznie deptane wybucha znienacka, a wtedy ten dobroduszny Niemiaszek zmienia się zazwyczaj w całkiem innego człowieka.
Stosunkowo długi spokój, jaki zapanował po wojnach z Napoleonem pozwolił Niemcom wzmocnić się wewnętrznie Ulepszony system oświaty i wyśmienite szkoły wojskowe doprowadziły do wykształcenia świetnej kadry oficerskiej i znakomitej armii.
Podczas gdy Napoleon dysponował marszałkami i generałami, którzy zdobywali renomę w Afryce, Rosji, Chinach i w Meksyku. Prusy posiadały tylko jedną militarną sławę, a mianowicie generała Wrangla, który jednak był za stary na to, żeby w razie czego przejąć dowództwo nad armią. Takie nazwiska jak Bismarck czy Moltke powodowały w Paryżu jedynie wzruszenie ramion.
Napoleon III, mistrz w dyplomatycznym knuciu intryg, nie docenił wielkości Bismarcka i gdy nareszcie w roku 1866 wewnątrzpolityczne napięcia wpędziły Berlin i Wiedeń do krwawego rozstrzygnięcia, uznał ten fakt za wielki sukces swoich szachowych pociągnięć. Tym samym rzucił Bismarckowi rękawicę, po którą ten niezgrabny Niemiec spokojnie się schylił.
Prusy ruszyły. W Paryżu liczono na to, że niebawem zostaną pokonane przez Austrię lub jeszcze lepiej, że przeciwnicy zniszczą się nawzajem. Zdarzyło się coś zupełnie innego. Prusy zwyciężyły z niespodziewaną szybkością pokonując Austrię sprzymierzoną z innymi niemieckimi państwami.
Jeszcze i teraz Napoleon nie doceniał siły zwycięzcy. Poprzez swojego posła Benedetti zażądał powrotu Francji do granic z roku 1814. Tym samym Bawaria i Hesja Nadreńska wraz z Moguncją przypadłyby Francji. Ponadto Prusy miałyby zrezygnować ze swych praw okupacyjnych w Luksemburgu. W razie odmowy cesarz groził wojną z Prusami.
Zmitygowany przez doradców odwołał wprawdzie później swoje groźby, lecz żeby powetować sobie tę porażkę, zwrócił się do króla Holandii w sprawie kupna Luksemburga. Za wszelką cenę chciał doprowadzić do poszerzenia terytorium Francji. Jednak Bismarck otwarcie się temu przeciwstawił, a równocześnie zawarł sojusz z południowoniemieckimi państwami. Tak więc i tym razem Napoleon musiał uznać przewagę Niemca.
Te powtarzające się porażki Napoleona względem Bismarcka działały fatalnie na stosunki wewnętrzne we Francji. Tron cesarski stracił swój blask i ze wszystkich stron zaczęto nim potrząsać. Napoleon skłaniał się coraz bardziej ku przeświadczeniu, że jego chwiejny tron może podeprzeć jedynie sukces odniesiony w wojnie, przy czym przecenił kondycję francuskiej armii. Generał Leboeuf zapewniał go wprawdzie, że nous sommes archiprets, lecz historia wydała inną opinię.
* * *
Była wiosna 1870 roku. Parowiec kursujący po Mozeli, który rankiem przed godziną siódmą wyruszył z Koblencji, żeby po noclegu spędzonym w Traben-Trarbach zabrać podróżnych zmierzających do Trewiru, opuścił właśnie Zell i powoli płynął w górę rzeki.
Oprócz podróżnych posiadających zazwyczaj bilety drugiej klasy na parowiec wsiadło kilku młodych mężczyzn, którzy zajęli miejsca na pokładzie zupełnie nie troszcząc się o to, że pozbawili innych widoku prześlicznych brzegów rzeki. Prowadzili po francusku rozmowę tak hałaśliwie, że ściągnęli na siebie wszystkie spojrzenia.
Jeden z nich, z monoklem w oku wskazał swoją elegancką laseczką na brzeg i powiedział tak głośno, że każdy na statku musiał go usłyszeć.
– Drogi hrabio, czy to nie jest hańba, że ta piękna rzeka i te wspaniałe ziemie nie należą jeszcze do Francji? Kiedy wreszcie wyruszymy, żeby odebrać całą lewą stronę Renu? Nienawidzę Niemców!
– A mimo to podróżuje pan po ich kraju, pułkowniku!
– Pah! – prychnął pułkownik – Wiadomo przecież, po co się tu przyjeżdża. Przecież zanim dostanie się jakiś przedmiot, trzeba go najpierw poznać i sprawdzić.
Powiedział to tonem, jak gdyby jego słowa skrywały jakąś ważną tajemnicę. Był to naprawdę piękny mężczyzna, a skoro w tak młodym wieku doszedł do rangi pułkownika, należało przypuszczać, że jest wysoko urodzony i posiada wpływowe znajomości.
– Pst! – ofuknął go jego sąsiad. – W przeciwnym razie ci dobrzy Teutoni uznają cię za tajnego wysłannika i narazisz się na niebezpieczeństwo!
– Proszę bardzo! Te mieszczuchy są zupełnie nieszkodliwe Jestem o tym przekonany, że w razie wojny odbędziemy do Berlina całkiem zabawny spacerek!
– Bez wątpienia, ale nie sądzę, żeby sprawił nam dużo przyjemności. Niemcy to strasznie nudny naród, szorstki i grubo ciosany. Rozejrzyj się! Czy widzisz wśród pasażerek choćby jedną twarz, która rzeczywiście byłaby warta całusa? Zejdę do kajuty. Zobaczę, może tam znajdę coś lepszego!
Podniósł się i ruszył ku schodkom prowadzącym pod pokład.
Na dole, na pluszowej kanapie siedziały dwie damy. Kto je ujrzał, musiał przyznać, że hrabia nareszcie ma szansę znaleźć to, czego szukał.
Jedna z kobiet była średniego wzrostu blondynką, o delikatnych, młodzieńczo krągłych kształtach. Spod jej drugich rzęs jarzył się blask modrych oczu. Dziewczyna nie była wprawdzie porywającą pięknością, lecz nie brakowało jej uroku i wdzięku. Zupełnie inną osobą była druga z dam, ciemna szatynka o wyglądzie Junony, jakby stworzona tylko po to, żeby panować i rządzić. Jej wspaniałą głowę okalały gęste, kasztanowe włosy, a wielkie oczy ocienione długimi rzęsami miały kształt migdałów, jaki zdarza się tylko u cór Orientu. Wokół zarysu ust igrał równocześnie upór i łagodność, duma i dzikość, pewność siebie i oddanie i tylko przyszłość mogła rozstrzygnąć, która z tych cech zwycięży i nadaj ej twarzy trwałe piętno.
Dziewczyny pogrążone były w rozmowie i choć nikt ich nie mógł usłyszeć, prowadziły ją niemal szeptem.
– Ależ kochana Marion, – powiedziała blondynka, – przecież do tej pory nic o tym nie wiedziałam. Myślałam, że nigdy nie miałyśmy przed sobą tajemnic, a teraz ku mojemu zdumieniu dowiaduję się, że przez tak długi czas uparcie taiłaś akurat coś, co jest dla każdej dziewczyny najważniejsze!
– O Nanon! Przecież o tej tajemnicy dowiedziałam się dopiero z ostatniego listu od ojca Masz, czytaj!
Marion sięgnęła do maleńkiej, safianowej sakiewki wiszącej u jej pasa, której złotą rączkę zdobiły prawdziwe perły. Wyjęła z niej jakieś pismo i podała je przyjaciółce. Dziewczyna otwarła je i w miarę czytania twarz jej wyrażała coraz większe zdumienie. Gdy wreszcie złożyła kartkę i zwróciła ją właścicielce, odezwała się, w zamyśleniu kiwając głową.
– To rzeczywiście niezwykłe! Masz jak najszybciej wrócić do domu, żeby poznać narzeczonego, którego ojciec ci wyznaczył. I nigdy jeszcze nie widziałaś tego pułkownika hrabiego Rallion?
– Nigdy. Wiem tylko, że rodzina Rallion pochodzi ze starej, wpływowej arystokracji i że ojciec hrabiego zaskarbił sobie łaskę cesarzowej, a więc i cesarza. W każdym razie to stanowi powód, dla którego syn już w tak młodym wieku doszedł do rangi pułkownika.
– Ale jakże twój ojciec mógł wpaść na pomysł tego czysto interesownego związku?
– Też tego nie pojmuję.
– A może pułkownik zna ciebie, Marion? Jesteś przecież bardzo ładna To zupełnie możliwe, a nawet prawdopodobne, że skoro raz cię ujrzał, pragnie cię mieć na zawsze.
Na ustach Marion pojawił się dziwny, pogardliwy uśmieszek.
– To chyba nie powód, żebym dla niego poświęcała swoją niezależność. Zostanę żoną tylko tego, kto zdoła posiąść nie tylko moją miłość, lecz także mój szacunek. Nigdy nie oddam siebie za darmo – odparła z dumą odrzucając głowę do tyłu.
– Czyżbyś miała już jakiś ideał? – uśmiechnęła się Nanon.
– Mam, jak każda młoda dziewczyna – usłyszała w odpowiedzi. – Wiem także, że mój ideał jest jedynie wytworem mojej wyobraźni. Ale dziwne... dziwne...
Zatrzymała się w pół zdania Jej oczy, które dopiero co wyrażały tak wielką pewność siebie, zamyśliły się nagle. Dziewczyna zapatrzyła się w fale rzeki, które wypływając spienione spod koła parowca tworzyły szerokie kręgi, w których odbijały się promienie słonecznego światła.
– Co jest takie dziwne?
Marion przejechała dłonią po czole.
– To dziwne, ale widziałam mężczyznę, który wyglądał dokładnie tak samo jak mój ideał. Rzecz jasna jego dusza będzie tym bardziej niepodobna. Przestraszyłam się, gdy nagle na jawie ujrzałam postać, o której tak często śniłam.
– Szczęśliwa Marion! Żebym to ja mogła ujrzeć kiedyś ucieleśnienie mojego ideału! Ale powiedz, gdzie go widziałaś i kim jest?
– To było w Dreźnie, a on był oficerem. Jechałam właśnie do owego słynnego Blasewitz, które Schiller uwiecznił w swojej „Gustel” i wtedy na drodze natknęłam się na małą grupę oficerów. Przemknęli obok mojego powozu, prędko niczym cienie, a mimo to wśród nich zobaczyłam obraz mych marzeń.
– Jakież to romantyczne! Czy spotkałaś go jeszcze kiedyś?
– Jego nie, za to jego podobiznę.
– Ach! Opowiadaj! Dowiedziałaś się czegoś o nim?
– Skądże znowu, jakim sposobem? Poza tym oczekiwałaś mnie w Berlinie. Śpieszyło mi się. Ale wiesz, że dałam się w Berlinie sfotografować. Przy tej okazji wypadło mi trochę poczekać i w międzyczasie oglądałam zdjęcia i krajobrazy, które wisiały na ścianach i leżały na stołach. Wtem zobaczyłam go – w mundurze ułanów, tak jak mijał mnie pędem w Dreźnie. To był portret. Na stole piętrzyło się kilka tuzinów takich zdjęć...
– Wiesz, co zrobiłabym na twoim miejscu?
– To samo, co ja uczyniłam – uśmiechnęła się Marion. – Byłam tam zupełnie sama i nikt tego nie widział... Wzięłam jedno zdjęcie i schowałam je.
Nanon klasnęła w dłonie.
– A więc pokażesz mi swój ideał!
Niecierpliwie obserwowała ręce przyjaciółki, które sięgnęły do torebki.
– Masz to zdjęcie przy sobie? – ucieszyła się Nanon. – Powinno być podpisane.
– Nazwisko jest na odwrocie – wyjaśniła Marion. – Masz, zobacz!
Nanon wzięła zdjęcie i odchyliwszy się nieco do tyłu oglądała je pod światło.
– Wspaniała podobizna!
– Nieprawdaż? – przytaknęła Marion z błyszczącymi oczyma.
– A jak się nazywa? – Nanon odwróciła zdjęcie i przeczytała – Ryszard von Greifenklau. Piękne nazwisko! Nie, Marion?
Dziewczyna skinęła potakująco.
– I dziwne, że mojemu ideałowi też zawsze nadawałam imię Ryszard. Moim ulubionym bohaterem z historii jest Ryszard Lwie Serce, a Ryszard moim ulubionym męskim imieniem.
– Nieco inaczej wyobrażam sobie Ryszarda Lwie Serce, niż tego porucznika, porównałabym go raczej do tego herosa Hüona z „Oberona” Wielanda. To czoło, te oczy, ta twarz – można się w nich zakochać od pierwszego spojrzenia. Nie potrafię czytać z rysów twarzy, najlepiej niech serce zadecyduje.
– A co podpowiada ci twoje serce, droga Nanon?
– Ten mężczyzna jest pewny siebie, lecz nie zarozumiały, odważny a nawet zuchwały, lecz biegły i niebezpieczny również w sztuce podstępu. Jego czoło zdradza, że nawykł do myślenia, a usta, że potrafi pięknie mówić, lecz woli milczącą obserwację. Jego dusza skrywa głębokie uczucia, lecz nie daje się ponosić chwilowym namiętnościom.
Marion śmiejąc się odebrała przyjaciółce zdjęcie.
– Przestań już! Gdyby naprawdę był taki, jak go opisujesz, nie różniłby się niczym od mojego ideału, a ja musiałabym bardzo żałować, że nie mogłam się dowiedzieć niczego o rodzinie von Greifenklau.
– Mogłaś przecież kupić „Gotajski kalendarz arystokratyczny”.
– Zabrakło go w księgarni i złożyłam zamówienie, ale wtedy nadszedł list od mojego ojca i musiałam z niego zrezygnować. Jaka szkoda!
Ostatnie słowa zostały wypowiedziane cicho i odnosiły się do hrabiego, który akurat w tym momencie wszedł do kajuty, żeby sprawdzić, czy nie znajdzie tu jakiejś twarzy wartej całusa. Gdy spostrzegł damy, ledwo zdołał ukryć swoje zdumienie. Skłonił się głęboko i wycofał prędko. Będąc już na schodach wymamrotał:
– Baronessa de Sainte-Marie! Natarczywość byłaby tu nie na miejscu. Już ona potrafi okazać swą nieprzystępność.
I powrócił na pokład.
– No i co, znalazłeś coś? – zaciekawili się towarzysze.
– Oczywiście! – odparł. – Jednak mam rację, te Niemki nie mają ładnych rysów twarzy! Gdy w końcu znalazłem piękność, to okazało się, że jest Francuzką.
– Której jednak nie odważyłeś się zaczepić. Dość szybko uciekłeś stamtąd.
– Ponieważ znam ją przypadkiem. Z nią nie ma żartów!
– Musimy ją sobie obejrzeć! – roześmiał się jeden – Czy naprawdę jest tego warta?
Hrabia wzruszył wyniośle ramionami.
– Uważana jest za jedną z największych piękności nie tylko Paryża, lecz całej Francji.
Jego słowa wywołały wśród towarzyszy widoczne podniecenie.
– I dziedziczy kilka milionów – kontynuował hrabia.
– A jej nazwisko?
– Baronessa Marion de Sainte-Marie!
– De Sainte-Marie! Oczywiście, że o niej słyszeliśmy. Zaraz do niej pójdę i przedstawię się jej. Trzeba złożyć uszanowanie takiej piękności.
– Stop! – zatrzymał go Rallion. – Zostań tu! Żaden z was nie będzie się do niej zalecał!
– Dlaczego? – zdziwili się.
– Ponieważ tylko ja mam do tego prawo. To moja narzeczona.
Wszyscy popatrzyli na niego ze zdumieniem. Żaden z nich nie miał o tym pojęcia, że hrabia był zaręczony.
– Wyjaśnię wam to pokrótce. Mój ojciec napisał mi, że przeznaczył mi na żonę córkę swego przyjaciela. Wprawdzie nigdy jej jeszcze nie widziałem, lecz nie znalazłem powodu, dla którego miałbym sprzeciwiać się woli ojca, ponieważ ona jest baronessą de Sainte-Marie! Wyjechała równo ze mną i posłuszna wezwaniu swojego ojca tak jak i ja wraca teraz do ojczyzny. Nie spotkaliśmy się dotąd i nie znamy osobiście. Rozpoznałem ją jednak natychmiast, ponieważ ojciec przysłał mi jej podobiznę. Rzecz jasna, będę bronił moich praw do jej osoby, a teraz idę się przedstawić. Tylko proszę, nie wtrącajcie się!
Podczas tej przemowy jego twarz uległa jakiejś przemianie. Przedtem można ją było uznać nawet za ładną i regularną, teraz sprawiała wrażenie przeciwne. Młody człowiek zacisnął wargi i zmarszczył czoło tak, a cała krew z twarzy spłynęła ku szyi, która nabrzmiała potężnie i nijak się miała do raczej drobnej postury pułkownika.
Koledzy patrzyli zanim bez słowa, gdy się odwrócił i zaczął schodzić po schodach I tylko hrabia odezwał się rozbawiony.
– Znów wywiesił swoją diabelską flagę!
Miał całkowitą rację Błyszczące, jadowite oczy Ralliona jarzyły się owym piekielnym blaskiem, który Włosi nazywają malocchio. Wierzą, że tego, na którym spocznie podobne wejrzenie niechybnie spotka wielkie nieszczęście.
* * *
Wczesnym rankiem tego samego dnia w Simmern, głównym miasteczku Hunsrück dwóch mężczyzn, starszy i młodszy siedziało w niskiej izbie przy stole pijąc kawę. Ich miny nie zdradzały przy tym absolutnie owej przyjemności, z jaką ludzie zwykli rozkoszować się tym brunatnym napojem. Sprawiali raczej wrażenie, że rozmawiają o niezwykle poważnych sprawach.
Obaj byli oficerami i obaj nosili mundury, starszy z insygniami generała, młodszy, niespełna dwudziestoletni, porucznika ułanów.
Był to przystojny mężczyzna, wysoki, harmonijnie zbudowany. Spoczywał w głębokim, miękkim fotelu. Jego łagodną, szlachetną twarz zdobiły jasne wąsy, a z niebieskich oczu patrzyła mu owa łagodność, jaka zwykła charakteryzować ludzi silnych. Na czole wypisaną miał niezmordowaną chęć czynu, a pod wąsami skrywał się szelmowski uśmieszek, który jakby od niechcenia dawał do zrozumienia, że ta łagodność w pewnych okolicznościach przemienić się może w sporą dozę przebiegłości.
– A więc, drogi Greifenklau, rozumie pan, na czym polega pańskie zadanie? – spytał generał.
– Nie tak trudno je pojąć, ekscelencjo!
– Bardzo dobrze! Sam pan musi stworzyć plan tej operacji. Mogę powierzyć panu to zadanie bez obawy, bo wiem, że jest pan zręcznym taktykiem Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko podać panu nazwiska Proszę pisać.
Porucznik wyjął notatnik, a generał kontynuował.
– Ulubieńcem Napoleona, o którym mówiłem jest hrabia Rallion, a zausznikiem ministra wojny Lebouefa baron de Sainte-Marie.
– Ach!
– Co pan powiedział?
– Nic, ekscelencjo, próbuję tylko dobrze zapamiętać wszystkie pańskie informacje.
– To jest niezbędne. Hrabia ma syna, a baron córkę. Młodzi nie znają się jeszcze, lecz wkrótce mają się pobrać. Spotkają się w Ortry, niedaleko granicy z Luksemburgiem, w pobliżu miasteczka Diedenhofen, zwanego przez Francuzów Thionville. Ortry należy do barona, który ze związku ze swoją drugą żoną ma syna, dość zaniedbanego przez nauczycieli. Dlatego baron chce zatrudnić dla chłopca niemieckiego wychowawcę i pan ma zostać właśnie tym wychowawcą.
– Pod jakim nazwiskiem?
– Oto pańskie dokumenty i listy polecające. Powodzenie tego przedsięwzięcia zależy wyłącznie od pana. Nawiasem mówiąc zatroszczyliśmy się o wszystko, nawet o zdjęcia pańskiego pracodawcy i jego rodziny, żeby panu dostarczyć jak najwięcej informacji.
Z teczki, z której uprzednio wyjął listy polecające wydobył kilka fotografii.
– Tu, – mówił dalej – ma pan hrabiego Rallion, to jego syn, pułkownik, a to baron de Sainte-Marie i jego syn. Wygląda na niezłego urwisa. Tym większe wrażenie wywiera jego przyrodnia siostra, baronessa Marion. Proszę popatrzeć! Muszę pana przed nią ostrzec. Przyznaję, że nie wiem, czy oparłbym się tym oczom, gdybym był w pańskim wieku.
Generał wypowiedział te słowa żartem, lecz ledwie porucznik rzucił okiem na fotografię, aż podskoczył na swoim fotelu.
– Co się stało? – zaciekawił się generał. – Zna pan tę damę?
Porucznik zawstydził się. Twarz mu poczerwieniała.
– Nie, ekcelencjo, – odparł sadowiąc się na powrót w fotelu. Przełożony spojrzał mu w oczy życzliwie acz badawczo.
– Tak mi się wydawało.
Młody oficer zwlekał przez chwilę z odpowiedzią. W końcu zdecydował się udzielić wyjaśnienia:
– Proszę mi wybaczyć, ekscelencjo. Podczas przejażdżki w pobliżu Drezna ujrzałem damę, której cudowna piękność wywarła na mnie ogromne wrażenie, chociaż widziałem ją tylko przelotnie.
– I zakochałeś się!
Richard von Greifenklau zaczerwienił się.
– Dotychczasowe życie upływało mi wyłącznie na wypełnianiu obowiązków, ponieważ jestem ubogi i jak ekscelencji zapewne wiadomo, muszę dopiero zasłużyć na awans. Dlatego nie miałem czasu na inne rzeczy.
– Właśnie dlatego, że pan jest biedny, musi panu zależeć na bogatym ożenku!
– Pan wybaczy, ekscelencjo, lecz w tym względzie mam swój własny pogląd. Mojej żonie mogę zawdzięczać jedynie szczęście, a nie majątek czy też inne korzyści. Ta krótka chwila podczas przejażdżki pomiędzy Dreznem a Blasewitz miałaby może jakieś znaczenie, gdyby dała mi jakiś punkt zaczepienia. Kilka dni później zaszedłem w Berlinie do fotografa po odbiór zamówionych zdjęć i zobaczyłem u niego fotografię tamtej damy. Prosiłem o jakąś odbitkę, ale mi odmówiono. Fotograf oświadczył, że moja prośba kłóci się z wymogami jego pracy. Nie dowiedziałem się nawet jej nazwiska, ponieważ nie podała go, mówiąc, że sama przyjdzie po odbiór. Dlatego proszę się nie dziwić, że okazałem zaskoczenie, gdy ujrzałem jej podobiznę i usłyszałem nazwisko.
Generał uśmiechnął się.
– Ależ drogi poruczniku, pańska misja przysporzy panu o wiele więcej trudności, niż pan to sobie początkowo wyobrażał. Konieczność wyjawienia wybrance serca, że jest się guwernerem, mając przy tym całkiem inne zasługi to nie żarty!
Greifenklau gestem powstrzymał wywody generała.
– Po pierwsze nie mogę uznać baronessy za damę mego serca, a po drugie nie sądzę, by mogła stanowić jakieś zagrożenie dla wykonania mojego zadania. Ekscelencja wie, że nigdy nie gram lekkomyślnie.
– Wiem, Greifenklau, wiem! – zapewnił go generał. – I absolutnie się nie martwię. Niech pan rusza, panie por... chciałem powiedzieć, panie guwernerze!
Podniósł się i podał Ryszardowi rękę. Ten uścisnął ją z uszanowaniem, schował otrzymane papiery oraz fotografie i wyszedł.
Kiedy znalazł się w swoim pokoju wyciągnął podobiznę Marion i wpatrywał się w nią znacznie uważniej, niż czynił to w obecności generała. Potem zadzwonił na służącego.
– Czy postarałeś się o wszystko, Fritz?
– O wszystko, nawet o ten przeklęty garb, – brzmiała odpowiedź. – I naprawdę chce go pan sobie przypiąć, panie poruczniku?
Ryszard potrzebował trochę czasu, żeby podjąć decyzję.
– Tak Wszystko pozostanie tak, jak uzgodniliśmy Zresztą nie mogę zrezygnować z garba, ponieważ jest o nim wzmianka w moich dokumentach.
– A kiedy pan wyjeżdża?
– Jak tylko uporasz się z przygotowaniami. To nie potrwa długo. Golibroda to przecież twój zawód.
– Ale szkoda tej pięknej brody!
– Odrośnie, Fritz Najważniejsze, żebym niepostrzeżenie mógł opuścić ten budynek. Za miastem poczekam na ciebie i powóz. Do Trarbach, gdzie jutro rano wsiądę na parowiec moselski, pojadę przez Kirchberg. Powóz zostawię w ostatniej wsi przed Trarbach, ponieważ ludzie zauważyliby i natychmiast zapamiętali guwernera, który podróżuje powozem. Generał przyśle tam kogoś po niego. My dwaj pojedziemy dalej jako nieznajomi. Ja zatrudnię się w Ortry jako wychowawca, a dla ciebie na pewno znajdzie się jakieś miejsce w okolicy, skąd będziesz mi mógł pomagać, a gdzie nikt się tobą nie zainteresuje i gdzie twoja obecność nie wzbudzi niczyich podejrzeń. A teraz zaczynaj!
* * *
W godzinę później drogą na Kirchberg jakiś mężczyzna opuszczał miasto Simmern. Na pierwszy rzut oka można było w nim rozpoznać adepta sztuki pedagogicznej. Jego niegdyś wysoka postać, zapewne z powodu wytężonego studiowania, pochyliła się nieco. Nosił przyciasne, wyblakłe, lecz czysto utrzymane ubranie. Mężczyzna miał garba, jednak ta godna pożałowania przypadłość nie ujmowała niczego z godności jego zawodu, która w wyraźny sposób odbijała piętno na całej jego osobie. Czarne, nieco już przerzedzone włosy opadały mu na kołnierz kurtki, jak to było w modzie dwadzieścia lat temu. Cylinder na głowie i szaroniebieski parasol, który dzierżył pod pachą przez wiele lat nie odstępowały zapewne owej kurtki, a proste, mosiężne oprawki okularów o wielkich szkłach zdawały się również już od dawna siedzieć na nosie właściciela.
Po pewnym czasie mężczyznę dogonił pusty powóz, a stangret był tak uprzejmy, że pozwolił mu wsiąść, chociaż nowy pasażer nie płacił za przejazd.
Nie zatrzymując się nigdzie dotarli do Kirchberg, minęli wieś i wieczorem zbliżyli się do następnej miejscowości. Tam pasażer opuścił powóz, przemierzył wieś na piechotę, aż doszedł do małego zagajnika, gdzie dołączył do mego stangret.
– Wszystko w porządku? – zapytał mężczyzna.
– Tak, panie por.
– Zapomnij o poruczniku! Nie znasz mnie, a nawet jeżeli później będziemy z sobą rozmawiać, to jestem dla ciebie tylko doktorem filozofii, Andreasem Müllerem. Zrozumiano?
– Tak jest, panie doktorze!
– Chodźmy już!
W zapadającym zmierzchu wędrowali do Trarbach i tuż przed dziewiątą byli na miejscu. Rozdzielili się i każdy z osobna ruszył na poszukiwanie noclegu. Nie znali miasteczka, więc najpierw musieli zasięgnąć języka. Doktor Müller natknął się na człowieka, który udzielił mu informacji.
– Proszę pójść za mną, poprowadzę pana, bo idę właśnie napić się wina. Oczywiście nie będzie pan mógł stawiać zbyt wysokich wymagań, ponieważ dzisiaj zawinął statek z Koblencji i pasażerowie, którzy zeszli na ląd zajęli już lepsze pokoje.
Prawdziwość słów przewodnika wkrótce się potwierdziła. Müllerowi udało się wprawdzie dostać nocleg, lecz pokoik znajdował się wysoko na poddaszu.
W izbie dla gości, w której zasiadł do kolacji stał również bilard. Kilku francuskich panów, którzy zsiedli ze statku zabawiało się grą. Zachowywali się przy tym równie hałaśliwie i bezwzględnie, jak na parowcu, nie licząc się zupełnie z innymi gośćmi. Prym w czynieniu hałasu wiódł pułkownik. Przedstawił się baronównie, która oczarowała go bez reszty. Nie opuścił jej, dopóki nie udało mu się pozyskać dla niej najlepszego pokoju w tej gospodzie.
W pierwszym odruchu Marion chciała potraktować go odpychająco, żeby od samego początku móc zachować swobodę. Ale on zachowywał się tak nienagannie, że absolutnie nie mogła okazać mu nieuprzejmości. Ani słowem nie wspomniał o więzach, jakie miał ich wkrótce połączyć. Był tak powściągliwy i grzeczny, że nie czuła do niego niechęci i postanowiła, że dopóki nie pozna powodów, które skłoniły jej ojca do tak pośpiesznego wydawania jej za mąż za tego człowieka, a do tego oznajmiania jej o tym w sposób nie znoszący sprzeciwu, nie będzie się uprzedzać do narzeczonego.
Panowie nie skończyli jeszcze grać, gdy wybiła godzina dziesiąta. Pułkownik wyjął zegarek, porównał czas i powiedział.
– Już tak późno! Musicie mi wybaczyć. Muszę pójść do baronessy i pożegnać się z nią.
– Ale kto będzie grał za ciebie?
– Zaraz kogoś znajdę Mam! – jego wzrok padł na Müllera, który siedział tuż obok bilardu i przyglądał się grze. – Poproszę o zastępstwo tego tam.
Co powiedziawszy podszedł do Müllera.
– Jestem hrabia Rallion, a pan?
Müller uniósł głowę i zmierzył pytającego od stop do głów.
– Hrabia Rallion! – pomyślał. – To jest ów przeciwnik, z którym przyjdzie ci się zmierzyć! – A głośno powiedział.
– Nazywam się Müller i jestem guwernerem.
Pomimo obcesowego pytania hrabiego odpowiedz brzmiała bardzo skromnie.
– Guwerner? Dobrze. Umie pan grac w bilard?
– Trochę.
– To niech mnie pan na chwilę zastąpi. Oto mój kij.
Nieokrzesanie hrabiego rozbawiło Müllera.
– Bardzo chętnie, łaskawy panie. Postaram się zrobić, co w mojej mocy.
Zanim hrabia opuścił izbę posłał swoim kompanom spojrzenie, które miało oznaczać: „Zabawcie się kosztem tego garbusa!” co też panowie chętnie uczynili. Ale Müller przyjmował ich niewybredne żarty z takim spokojem, jak gdyby w głowie nie postała mu nawet myśl, że mógłby się sprzeciwić. Grał przy tym tak źle, że każde jego uderzenie wywoływało salwy śmiechu.
Po chwili wrócił hrabia. Spojrzał na swój wynik i zauważył, że znacznie się pogorszył. Złapawszy Müllera za ramię wrzasnął.
– Panie, jak pan mógł zepsuć mi tę grę? Właściwie powinienem panu – i zamachnął się do uderzenia. – Ale z pana niedołęga! Nie ujdzie to panu na sucho. Jak tylko przyjdzie moja kolej, wykona pan dla mnie jeszcze jedno uderzenie. Będzie dobre, pozwolę panu odejść, będzie złe, to wyjdzie pan na krzesło i wobec wszystkich obecnych przeprosi mnie pan.
– Wspaniale, łaskawy panie! – ucieszył się Müller, ponownie chwytając za kij, który w międzyczasie zdążył już odłożyć. – Tylko jeszcze jedno, jedyne uderzenie?
– Tak.
– Na pańskie polecenie? Na pańską odpowiedzialność?
– Oczywiście!
Müller przystał na to z miną wielce uniżoną i czekał na swą kolej. W odpowiednim czasie podszedł do stołu, a gdy przyłożył kij, pułkownik rozkazał.
– A więc niech się pan postara! Naprzód!
– Bez obawy! – zapewnił go Müller z pewnym uśmiechem. – Wiem, że tym razem mi się uda.
Zamachnął się, uderzył z całej siły i w suknie, którym był wyłożony bilard wyrwał długą dziurę. Skutek był do przewidzenia. Zapanowała ogólna wesołość, tylko pułkownik nie było do śmiechu. Rozzłoszczony złapał Müllera za ramię.
– Głupcze! – krzyczał. – Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że będę musiał zapłacić za to sukno?
– Tak, niestety – Müller zgodził się z nim uprzejmie.
Cóż można było począć z tak wielką dozą spokoju. Pułkownik wypuścił go i przywołał gospodarza. Ten zaś oświadczył, że ponieważ tak ogromnego rozdarcia nie da się załatać, pułkownik musi zapłacić za całe sukno. Hrabia nie miał pojęcia o tym, że Müller zamierzał go ukarać i rozkazał mu wyjść na stołek, co tamten ochoczo uczynił, po czym odezwał się donośnym głosem.
– Proszę pana hrabiego Rallion o wybaczenie, że tak złe go zastępowałem. Następnym razem to nie ja będę prosił o wybaczenie. Dobranoc!
Zszedł z krzesła i zanim ktokolwiek zdążył spytać, co miał na myśli wypowiadając ostatnie słowa, był już za drzwiami. Panowie nie przypuszczali zapewne, że już następnego ranka spełnią się słowa Müllera. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków Müller opuścił izbę gościnną i udał się na spoczynek. Znał położenie pokoiku, który mu przydzielono, więc po ciemku, nie zapalając światła dotarł na pierwsze piętro. Żeby znaleźć się przy schodach prowadzących do góry musiał przejść przez cały korytarz, którego podłogę przykrywał miękki chodnik niemal całkowicie tłumiący jego kroki. Zaledwie pokonał połowę odległości dzielącej go od schodów, gdy wprost przed nim otwarły się drzwi od pokoju i na korytarz wyszła młoda dama. Stanęła przodem do wnętrza pokoju i powiedziała:
– Życzę ci dobrej nocy, moja droga Nanon, i słodkich snów. Niech ci się przyśni twój ideał, bo inaczej nie będziesz mogła go spotkać.
Odwróciła się i ujrzała Greifenklaua. Stali naprzeciwko siebie, bez ruchu, ona ze strachu, on na skutek radosnego zdumienia. Toż to był ucieleśniony oryginał fotografii, którą oglądał w Berlinie! Jakże ona była piękna! Przejeżdżając obok niej w okolicach Drezna zaledwie pobieżnie mógł się jej przyjrzeć. A teraz w całej swej krasie stała tu, na wprost niego.
– Czego pan tu szuka? – spytała tylko po to, żeby w ogóle coś powiedzieć.
– Przepraszam! – odpowiedział. – Chodnik zagłuszył odgłos moich kroków. Przechodziłem właśnie, gdy pani ukazała się na korytarzu.
Müller złożył to wyjaśnienie tonem, który całkowicie uśmierzył jej zakłopotanie. Uniosła lampę, żeby przyjrzeć mu się dokładniej. Światło padało teraz pełnym blaskiem na twarz mężczyzny. Ledwie na nią spojrzała, jej oczy rozszerzyły się, cofnęła się o krok, a z jej ust padło gwałtowne pytanie:
– Kim pan jest?
– Nazywam się Müller i jestem guwernerem – odparł. Jakże chętnie wyznałby jej swoje prawdziwe nazwisko i status!
– Co za podobieństwo! – powiedziała.
– Z wyjątkiem brody! – zabrzmiał srebrzysty głosik z pokoju. Do tej pory Müller był tak wpatrzony w baronównę, że w ogóle nie zauważył drugiej damy, która stojąc w pokoju poddawała go wnikliwej obserwacji. Nie pojmował jej słów, skłonił się więc i oddalił czym prędzej.
– Mój Boże! – usłyszał za plecami.
Dalsza rozmowa prowadzona była szeptem, nie mógł więc jej rozumieć.
– Ależ droga Marion, przecież ten mężczyzna jest garbaty! Szkoda tak pięknej twarzy!
– Bardzo mnie przestraszył. A więc i ty Nanon zauważyłaś to podobieństwo?
– Ze zdjęciem porucznika von Greifenklau? Tak, lecz chyba nie mają ze sobą nic wspólnego.
– Na pewno nie. Ale w pierwszej chwili zdawało mi się, jak gdyby naprawdę stał przede mną, sam we własnej osobie, tylko bez brody. Dobranoc. Nanon!
– Dobranoc, Marion!
Müller wiedział, że nieznajomy znał go bardzo dobrze. I nie tylko jego, lecz i służącego Fritza. W wyobraźni widział już swój plan w największym niebezpieczeństwie. Nie mógł jednak nie odpowiedzieć. Odezwał się więc zmienionym głosem:
– Burza jest pewna. Trzeba będzie zejść na dół.
Odwrócił się z miną, jakby natychmiast chciał te słowa wprowadzić w czyn, lecz nieznajomy powstrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Nie musi się pan tak śpieszyć. Jeszcze nie zanosi się na niepogodę. Pozwoli pan, że się przedstawię, nazywam się Bertrand i od pewnego czasu jestem lekarzem w Diedenhofen.
Uprzejmość nieznajomego zmusiła Müllera do odwrócenia się w jego stronę.
– Nazywam się Andreas Müller. Jestem guwernerem i jadę właśnie do Ortry.
– Wiem, wiem, Andreas Müller, doktor filozofii.
– Ach! – Müller nieomal się wystraszył.
– Tak. Jestem lekarzem domowym pana von Sainte-Marie, który w tej chwili przebywa w Ortry i wiem, że oczekuje pana.
– Ale skąd pan może wiedzieć, że oczekuje właśnie mnie?
– Przecież powiedział mi pan przed chwilą swoje nazwisko, a ponadto słyszałem je już od barona. Poza tym – w tym miejscu ściszył głos – słyszałem je także od mojego zielarza, którego zatrudniłem wczoraj wieczorem w Trarbach.
Müller uczynił gest, w którym zawarte było nieme pytanie. Lekarz pośpieszył z odpowiedzią.
– Spotkałem tego człowieka całkiem niespodziewanie. A zawdzięczam mu wiele. Muszę panu mianowicie powiedzieć, że brałem udział w wojnie prusko-austriackiej, jako lekarz w armii austriackiej. Pod Gitschin zdarzyło się, że zmieniłem punkt opatrunkowy, a przy tym dostałem się prosto przed pruski regiment ułanów, który właśnie przygotowywał się do szarży. Widziałem, że nie uda mi się zejść z linii ataku i że zostanę zgnieciony na miazgę, zwłaszcza, że w tej samej chwili odłamek granatu zranił mnie i powalił na ziemię. Bezwiednie uniosłem ręce w błagalnym geście. Gąszcz ułańskich lanc pędził wprost na mnie, widziałem je zaledwie o sto kroków od miejsca, w którym leżałem. Zbliżający się regiment stanowił zwartą, twardą niczym żelazo masę, która gotowa jest zgnieść czystko na swej drodze. Czułem, że jestem zgubiony i w każdej chwili oczekiwałem kopyt końskich na mym ciele. Wtem jakiś młody oficer dostrzegł moje uniesione ręce. Spiął konia do galopu i wielkimi susami wysforował się przed regiment. Cwałując obok mnie pochylił się nagle, pochwycił mnie swą silną dłonią i podniósł gwałtownie z ziemi, po czym rzucił mnie przed siebie na konia i wrócił do swoich. Wszystko odbyło się z zaangażowaniem tak wielkiej siły fizycznej, jak gdyby szkolił się specjalnie do tego przypadku. Roztrzaskana noga bolała, głowę miałem rozpaloną. Z każdej strony sterczały straszliwe lance, słyszałem łomot końskich kopyt i grzmot austriackiej baterii, a potem hałas dzikiej walki pozbawił mnie świadomości.
Müller przysłuchiwał się bez słowa, lecz jego oczy błyszczały, a policzki pałały. Zdawał się zupełnie zapomnieć, w jak niebezpiecznej sytuacji się znalazł. Nie przyszło mu do głowy, że mógł zostać rozpoznany pod tym przebraniem, a może ten nieznajomy już go przejrzał? Po krótkiej przerwie lekarz ciągnął swoją opowieść:
– Gdy przyszedłem do siebie, leżałem wśród dział zdobytych pozycji. Obok mnie klęczał pruski lekarz zajęty moją raną, a obok niego stał podporucznik, który mnie uratował. Skoro tylko zostałem opatrzony, przekazał mnie swojemu ordynansowi, który dostał kulę w prawe ramię i pielęgnował mnie wiernie w lazarecie. Im obu, podporucznikowi von Greifenklau i jego dzielnemu Fritzowi zawdzięczam życie. Nigdy ich nie zapomniałem i rozpoznałbym wśród tysięcy ludzi i pod każdym przebraniem.
Mówił to, uśmiechając się z lekka i zaraz potem dodał:
– Jestem niemieckim Austriakiem, Niemcem całą duszą, ale w Thionville miałem krewnego, który był lekarzem i posiadał dość znaczącą praktykę. Zmarł i pozostawił mi w spadku swój majątek. Przejąłem po nim również jego praktykę. Nie miałem powodu, żeby wzbraniać się przed obraniem właśnie takiej drogi i wiedzie mi się dobrze. Wczorajszą noc spędziłem w Trarbach i ku swojej radości spotkałem tam owego dzielnego ordynansa, który rozglądał się za jakimś nie nazbyt uciążliwym zajęciem, które pozwoliłoby mu oddawać się jego osobistym zainteresowaniom. Tak więc zatrudniłem go w charakterze zielarza. To, co przypuszczam i czego się domyślam, doktorze, pominę milczeniem. Bardzo się cieszę, że będę mógł spotykać pana w Ortry i daję słowo honoru, że z całego serca chciałbym móc okazać się panu użytecznym.
Podał Müllerowi rękę i powrócił na swoje miejsce. Bogu dzięki, niebezpieczeństwo minęło! Fritz wiele ryzykował, obdarzając zaufaniem tego lekarza, lecz ryzyko opłaciło się. Zresztą Fritz i tak nic więcej nie wiedział ponad to, że jego pan podróżuje w przebraniu do Ortry, więc nic więcej nie mógł zdradzić. A tamten miał z kolei dość kultury, aby swego wybawiciela nie wpędzać w kłopoty. A może spotkanie z nim okaże się korzystne. Jego znajomość stosunków i osób mogłaby się Müllerowi bardzo przydać. Przede wszystkim ważne było to, że Fritzowi udało się umieścić tak wygodnie, co pozwalało mu na stałe kontakty ze swoim panem. Bertrand postąpił bardzo roztropnie, że zadbał o francuski strój dla zielarza. Müller był mu wdzięczny również za to, że go odnalazł, uśmierzył jego obawy i zaoferował pomoc. A wreszcie lekarz okazał się na tyle taktowny, żeby wycofać się w porę, zanim ich rozmowa wzbudzi zainteresowanie innych pasażerów.
Doktor Andreas Müller czuł się całkowicie usatysfakcjonowany. Widział, że Fritz rzuca w jego stronę pytająco-proszące spojrzenie, więc uśmiechem pełnym życzliwości odpowiedział na tę niemą prośbę o wybaczenie.
W międzyczasie parowiec, płynący niezmiennie w gęstej mgle pozostawił za sobą Bernkastel. Minął jeszcze Mühlheim, Wingerath i Emmel, gdzie w końcu strzępy mgły zaczęły odrywać się od powierzchni fal. W tym miejscu rzeka szerokim łukiem skręcała na północ podmywając lewy brzeg, przy którym tworzyły się mocne wiry. Te z kolei znosiły na prawy brzeg wszystko, co tylko płynęło z nurtem. Wszystko to powodowało, że na tym odcinku rzeki żegluga napotykała na wiele przeszkód, więc zarówno kapitan, jak i sternik musieli zachować szczególną ostrożność.
Mgła zanikała zwolna, lecz zamiast robić się coraz jaśniej, to nad ziemią zapadała coraz większa ciemność. Po niebie ciągnęły czarne chmury. Wisiały wyjątkowo nisko. Raz po raz niebem wstrząsały błyskawice, spadły pierwsze ciężkie krople deszczu. I nagle błysnęło, jakby z nieba spadła ogromna ognista kula, zaraz potem nastąpił potężny, straszliwy grzmot i rozszalała się ulewa, jak gdyby tam w górze znajdowało się całe morze.
W jednej chwili wszyscy pasażerowie opuścili pokład, szukając schronienia w kajutach. Na górze pozostali jedynie marynarze pełniący wachtę. Mieli do wykonania bardzo trudne zadanie. Bez ustanku błyskało się i grzmiało, deszcz lał się strumieniami, tak że marynarz stojący na dziobie statku i dzwoniący na alarm ledwo mógł ustać na nogach. Statek pokonał zakręt rzeki już do połowy i wszyscy mieli nadzieję, że wkrótce przybije do Thron lub Neumagen, gdzie będzie można przeczekać burzę. Ze wszystkich sił parowiec walczył z napierającymi na niego z olbrzymią siłą falami. Człowiek przy dzwonie wytężał swój wzrok, żeby przejrzeć ścianę deszczu, którą podobny do orkami wicher ciskał mu w twarz. Wtem zdawało mu się, jakby usłyszał trzask i jęk, jakiś dziwny szum i łoskot, coś co wyraźnie odróżniało się od wycia wichru i huku spienionych fal. Odwrócił się natychmiast, żeby wykrzyknąć sygnał ostrzegawczy... za późno, bo w tej samej chwili rozległ się gwałtowny grzmot, cała konstrukcja statku zadrżała, a człowiek stojący na dziobie wielkim łukiem został wyrzucony na kołyszącą się na wzburzonych falach, napierającą na statek masę drewna. Jego krzyk zmieszał się z krzykiem strachu wydanym przez kapitana i sternika. Kapitan spadł z mostka na pokład, a sternikiem miotnęło sponad steru prosto w fale rzeki.
Jak się później okazało w górze rzeki urwała się z uwięzi tratwa, którą dziki nurt pognał z szaloną prędkością w stronę statku.
Jej zderzenie z parowcem wywołało w kajutach straszne zamieszanie. Pasażerowie upadli na podłogę, a wraz z nimi wszystko, co nie było przyśrubowane lub przybite.
Wobec wielkiego ścisku panującego pod pokładem Marion i Nanon wolały schronić się w kajucie dla kobiet. Teraz w poszukiwaniu pomocy wypadły z ciasnego pomieszczenia. Natknęły się na hrabiego Rallion, który zdołał podnieść się już z podłogi.
– Pułkowniku, na miłość boską, niech pan nas ratuje! – zawołała Marion.
Odwrócił się do niej, lecz nie zdążył jej odpowiedzieć, bo z pokładu rozległ się głośny, przepełniony strachem krzyk:
– Ratuj się, kto może! Toniemy!
Usłyszawszy ten krzyk, hrabia skoczył na schodki wiodące na pokład, a za nim pozostali pasażerowie. Obie damy zostały zepchnięte na bok i nikt nie zwracał na nie uwagi. Mało brakowało, a cisnący się ludzie, wyjący i wrzeszczący, klnący i szalejący, bijący pięściami gdzie popadnie, żeby tylko zdążyć przed innymi rozgnietliby je przy drzwiach. A do tego wszystkiego przez okienka wdzierał się do kajuty ciągły huk grzmotów i oślepiające światło błyskawic.
– Boże, zmiłuj się nad nami! – szlochała Nanon, drżąc cała, wtulając się w ścianę, żeby uchronić się przed zgnieceniem.
Teraz, w chwili strasznego zagrożenia w pełni ujawniła się przewaga Marion nad jej towarzyszką. Próbując dodać przyjaciółce otuchy, objęła ją ramieniem.
– Odwagi! Jeszcze nie jesteśmy zgubione. Pułkownik pobiegł sprawdzić, co się stało. Poczekajmy, na pewno zaraz wróci, żeby nas stąd zabrać!
W drugiej kajucie zamieszanie było jeszcze większe. I tutaj wszystko pospadało na podłogę, a ponadto słychać było okropny zgrzyt dziobu statku wbijającego się w pnie tratwy, łomot i łoskot ciężkich kłód, które fale piętrzyły przed parowcem.
Palacz i maszynista uciekli na pokład, a maszyna pozostawiona na pastwę losu pracowała bez wytchnienia, pchając statek wprost na potężną masę tratwy, przez co dziob unosił się coraz bardziej ku górze, a tył coraz głębiej zanurzał się w otchłani. W przednią część statku grzmotnęło coś potężnie, a przez wybitą dziurę natychmiast silnym strumieniem zaczęła wdzierać się woda.
Pasażerowie wpadli w panikę. Oszalali ze strachu, wrzeszcząc cisnęli się do drzwi. Wtedy Müller przypomniał sobie o baronównie, która przecież też musiała znajdować się na statku Podbiegł do Fritza oczekującego rozkazów swojego pana.
– Fritz, – zawołał Müller tak donośnie, że służący usłyszał go pomimo ogromnego hałasu – widziałeś może dwie młode damy wsiadające na parowiec? Blondynkę i brunetkę?
– Tak! Muszą być w pierwszej kajucie.
– Poszukajmy ich!
Jednym susem znalazł się za malutkim drzwiami prowadzącymi do kuchni i maszynowni, z której następnie wąskimi, stromymi schodkami można było wydostać się na pokład Fritz pobiegł za nim.
Na pokładzie ujrzeli kapitana lezącego na deskach. Spadając z mostku uderzył głową o burtę i stracił przytomność. Na rufie panowie z Francji zajmowali się właśnie odczepianiem łodzi ratunkowej, w której mieli zamiar odpłynąć. Müller skoczył do nich.
– Stop! Kobiety mają pierwszeństwo!
– Wynoś się, gamoniu! – odkrzyknął pułkownik wskakując do łodzi.
Tylna część statku zanurzyła się już tak głęboko, że woda sięgała okienek kabiny. Müller widział, że nie ma czasu do stracenia i zrezygnował z walki o łódkę, tym bardziej, że w tym właśnie momencie nadbiegli inni pasażerowie, rozpaczliwie domagający się ratunku. Obaj z Fritzem ruszyli w powrotną drogę pod pokład, gdzie odnaleźli dziewczyny. Skulone tkwiły w kącie, tak jak je zostawili.
– Czy grozi nam jakieś niebezpieczeństwo? – spytała Nanon zoczywszy Niemca.
Müller pokazał na okno, które znajdowało się już pod wodą.
– Proszę iść za mną, prędko! – zawołał, wyciągając do Marion rękę.
– Niech pan przyprowadzi hrabiego Rallion! – poprosiła, nie spytawszy nawet, czy Müller go zna.
– Ten już od dawna jest w bezpiecznym miejscu! Na miłość boską, prędko!
Woda wcisnęła do środka szybę w jednym z okienek i trysnęła do wnętrza. Jeszcze chwila i statek zatonie! Müller złapał baronessę, podniósł ją, jakby była małym dzieckiem i pognał z mą na pokład. Fritz uczynił to samo z Nanon i sapiąc ruszył za swoim panem.
Zagrożenie osiągnęło już najwyższy stopień. Deszcz nie padał już kroplami, lecz stanowił jedną zwartą masę wody, od czasu do czasu rozdzieraną błyskiem ognistych promieni. Statek stawał na sztorc, podnosząc dziob, a tył zanurzając w topieli. Obok mego rwały z prądem potężne pnie drzew, raz po raz waląc w kadłub. Łódź ratunkowa z Francuzami na pokładzie spuszczona na wodę odbiła właśnie od parowca, ścigana wściekłymi okrzykami pasażerów.
– Tchórz! – mruknęła Marion. – Nie ma już dla nas ratunku. Jesteśmy zgubieni!
Müller postawił ją na deskach pokładu i machnął ręką w kierunku kipiącej toni.
– Zaufa mi pani?
Zbladła śmiertelnie i odparła:
– Daremnie by walczyć przeciwko takiemu żywiołowi.
– Trzeba spróbować. Proszę spojrzeć tam!
Pokazał jej doktora Bertranda, który właśnie w tej chwili skoczył za burtę, pochwycił ją mocno i pociągnął w stronę steru, gdzie woda sięgała już pokładu. Nie trzeba było nawet skakać, wystarczyło spokojnie osunąć się do wody. Marion obejrzała się na przyjaciółkę. Ta, nieprzytomna zawisła na szyi Fritza, który śpieszył za swoim panem i wraz ze swoim ciężarem wkroczył do wody. Teraz i ona zarzuciła Müllerowi ręce na szyję, a ten poszedł w ślady swojego służącego.
Dla obu mężczyzn rozpoczęło się twarde, niemal nadludzkie zmaganie ze wzburzonymi falami. Największe niebezpieczeństwo stanowiły dla pływaków wielkie bale, niesione przez wartki prąd rzeki. Müller był obeznany z wodą i wiedział, że za wszelką cenę musi utrzymać się na powierzchni. Dał się ponieść prądowi, który spychał go w stronę zakola rzeki, ku brzegowi.
Deszcz zmoczył wprawdzie Marion do suchej nitki, lecz gdy zalały ją huczące fale rzeki, wydała okrzyk strachu i zemdlała. Müller płynął na plecach, przełożywszy nieprzytomną dziewczynę przez swoje ciało. Zaledwie opuścili statek, gdy na ich oczach zatonął, a grzmoty i odgłos szalejącej burzy zagłuszyły śmiertelne krzyki tych, którzy pozostali na pokładzie.
Gęsty deszcz ograniczał widoczność i Müller nigdzie nie mógł dostrzec Fritza. Nie martwił się jednak o niego, ponieważ służący był znakomitym pływakiem. Wprawdzie ciągle jeszcze nie widać było brzegów, ale gdyby w dalszym ciągu trzymał się lewej strony, to wkrótce, czego był pewien, wylądowałby na stałym lądzie.
Minęło kolejnych pięć minut, aż w końcu spoza zasłony deszczu wyłoniły się przedziwne postacie wierzb. Jeszcze kilka mocnych uderzeń ramion w wodę i Müller dotarł do brzegu. Musiał uchwycić się zwisających nad rzeką gałęzi, w przeciwnym razie silny prąd porwałby go z sobą i poniósł nie wiadomo dokąd. Kosztowało go to sporo wysiłku, zanim zdołał wydostać się na brzeg, a przy tym nie stracić swojego ciężaru.
Był wyczerpany. Musiał odpocząć, więc nie zważając na deszcz położył Marion na trawie. Zupełnie zapomniał o ryku spienionych fal, widział tylko Marion. Usiadł obok niej, delikatnie ujął w dłonie jej głowę i przycisnął usta do twarzy dziewczyny. Pocałował ją dwa, może trzy razy, aż poczuł, że jej usta ogrzały się troszkę.
Wtedy otworzyła oczy, a jej przygasłe spojrzenie spoczęło na nim z wyrazem, jakby znajdowała się we śnie. Burza na moment ucichła, a wtedy z jej ust dobiegło go:
– Ryszard!
Wzdrygnął się zaskoczony. Słyszał wyraźnie, co powiedziała. Jej twarz rozjaśnił błogi uśmiech, zaraz potem powieki opadły i dziewczyna straciła przytomność. Ryszard potrząsnął głową. Niemożliwe, żeby go znała, lecz mimowolnie zdradziła mu swą tajemnicę: była zakochana. Kochała jakiegoś szczęśliwca, który nosił jego imię. Czyżby hrabiego Rallion? Nie, Müller przypomniał sobie, że hrabia miał na imię Rene. Okoliczność ta pocieszyła go nieco, chociaż odkrycie, że jej serce nie jest wolne, napełniło jego duszę palącym bólem.
W miejscu, w którym Müller wydostał się z rzeki ciągnęły się pola uprawne, co oznaczało, że w pobliżu muszą znajdować się jakieś ludzkie domostwa. W pośpiechu przebył krótki odcinek wzdłuż rzeki i znalazł dróżkę, która zdawała się być często uczęszczana, po czym wrócił po baronównę i z dziewczyną w ramionach pobiegł tą ścieżką. Wkrótce znalazł się na szerszej drodze wiodącej do zagrody chłopskiej. W wielkiej bramie dostrzegł furtkę, otworzył ją i wszedł na podwórze. Na powitanie przybysza wybiegli wszyscy mieszkańcy domostwa.
Wiadomość o nieszczęściu, jakie dotknęło statek, wywołała wielką konsternację. Mężczyźni natychmiast wyruszyli nad rzekę, żeby zobaczyć, czy nie da się jeszcze w czymś pomóc. Müller przekazał Marion kobietom, które natychmiast położyły ją do łóżka, a sam pobiegł z powrotem na miejsce katastrofy szukać Fritza i Nanon.
W międzyczasie deszcz nieco ustał. Z odmętów wystawał komin parowca, a na brzegu nie widać było żywej duszy. Zniknęły gdzieś pnie z rozbitej tratwy i nie było niczego, co dałoby się jeszcze uratować.
Müller poprosił ludzi, żeby poszli z nim w dół rzeki, gdzie po jakimś czasie odkryli wyraźne ślady. To w tym miejscu Fritz musiał wydostać się na ląd.
– Może człowiek, którego pan poszukuje, trafił do chatki wartownika? – zauważył jeden z chłopów.
– Gdzie to jest?
– Tam, za tymi olchami.
Poszli we wskazanym kierunku. Za drzewami ujrzeli zwykłą, niewielką chatę zbudowaną z kamieni. Otwór drzwiowy nie posiadał żadnego zamknięcia, a jedyna nisza okienna zapchana była sianem. Gdy zbliżyli się do budynku, w drzwiach ukazał się Fritz.
– Gdzie dama? – spytał Müller.
Fritz machnął ręką w kierunku wnętrza chaty.
– Tam, leży na sianie. Ciągle jeszcze nie odzyskała przytomności. Ale proszę się nie martwić. Czuwa przy niej ktoś, kto potrafi ocenić, czy się utopiła, czy nie.
– O, czyżby doktor Bertrand?
– Tak. Gdy wydostałem się z wody, stał już na brzegu. A potem wspólnie odkryliśmy ten pałac, w którym znaleźliśmy całkiem przytulne schronienie.
Müller wszedł do środka i zobaczył lekarza klęczącego obok Nanon.
– A, pan doktor Müller! Proszę mi wybaczyć, że tak bez pożegnania opuściłem statek. Ale wiedziałem, że damy znajdują się pod jak najlepszą opieką. Nie musimy obawiać się o zdrowie tej panny. Musi tylko pozbyć się tej mokrej sukni i porządnie wypocić pod ciepłą pierzyną.
– W pobliżu jest folwark – odparł Müller. – Zaniosę ją tam.
Wziął dziewczynę na ręce i ruszył w stronę zabudowań. Przybywszy na miejsce przekazał Nanon w kobiece ręce, lekarz zaś pośpieszył do Marion.
Baronówna przyszła już do siebie.
– O, pan jest lekarzem – odezwała się. – Gdzie ja jestem?
– W folwarku w pobliżu miejsca katastrofy.
– Kto mnie tu przyniósł?
– Pani wybawca, pewien doktor filozofii o nazwisku Müller.
– Tak, coś sobie przypominam. Widziałam go wczoraj w zajeździe.
– Niemiec, nieprawdaż?
– Tak. Czy pani sądzi, że ta okoliczność umniejsza jego zasługę.
– Absolutnie nie! Jestem wprawdzie Francuzką, lecz wcale nie żywię do Niemców niechęci.
– To się chyba nie spodoba panu de Sainte-Marie! – uśmiechnął się Bertrand.
– Co? Pan zna mojego ojca?
– Mam zaszczyt znać go nawet bardzo dobrze. Podczas nieobecności pani osiadłem w Diedenhofen i miałem szczęście zostać domowym lekarzem pani ojca i dziadka.
– I jak to się stało, że pan zna również mnie?
– Płynąłem tym samym statkiem i tam usłyszałem pani nazwisko. Uratowałem się, jak zapewne widać po moim ubraniu, dzięki temu, że dobrze pływam. Jak się łaskawa panienka czuje?
– Zupełnie dobrze. Ale proszę mi powiedzieć, co stało się z moim wybawicielem?
– O, ten jest bardzo odporny z natury, jak się zdaje. Ale dla pani i tej drugiej damy...
– Ach Nanon! Czy i ją udało się uratować?
– Tak, mój zielarz przyholował ją do brzegu i również znajduje się w tym domu. Mam nadzieję, że równie szybko wróci do zdrowia jak pani. Poślę do miasteczka do apteki po lekarstwa i jestem przekonany, że jutro rano poczuje się pani na siłach, żeby kontynuować podróż.
– Ale na miłość Boską nie parowcem! Muszę postarać się o powóz, który zawiezie mnie do Trewiru, a stamtąd pojadę już pociągiem.
W międzyczasie Müller pozbył się swojego mokrego ubrania i ubrał w suche, pożyczone od gospodarza. Ku swej radości odkrył, że jego papiery, które ukrył w skórzanej sakiewce nie ucierpiały w wodzie. Deszcz przestał padać, wiatr rozwiał chmury, a na niebie rozbłysło słońce ogrzewając swoimi promieniami wychłodzoną ulewą ziemię. Müller wyszedł za bramę. Akurat w tym momencie do folwarku zbliżało się kilku mężczyzn Już z daleka rozpoznał pułkownika Rallion i jego przyjaciół. Wycofał się zaraz na podwórze, żeby już od progu nie posłużyć im za tarczę dla ich kiepskich dowcipów. Pierwszą osobą, na którą się natknęli był doktor Bertrand.
– Hej ty, dobry człowieku! – zawołał pułkownik, który pierwotnie wziął go za chłopa – Wiesz już o tym nieszczęściu, które wydarzyło się na rzece?
– Powiedziałbym, że nawet dość dużo, – odpowiedział Bertrand z uśmiechem.
Rallion przyjrzał mu się uważniej.
– Do diabła! Przecież pan płynął tym statkiem, jeśli się nie mylę! Siedział pan z nami w pierwszej klasie. Uratował się ktoś jeszcze?
– Na razie wiem o czterech osobach.
– Kto to taki?
– Dwie damy i dwóch panów.
– Kim są te damy? Prędko, niech pan mówi!
– To baronessa Marion de Sainte-Marie i jej przyjaciółka.
– Bogu dzięki! Jej właśnie szukam. Kto ją wyratował?
– Doktor Müller.
– Ach, ten głupek, ta niemiecka oferma!
Lekarz spoważniał.
– Mój panie, nie wydaje mi się, aby ratowanie kobiety od śmierci, podczas gdy inni tchórzliwie rzucili się do ucieczki, było głupim uczynkiem. Gdyby pan nie zawładnął szalupą, to o wiele więcej ludzi uszłoby z tej katastrofy z życiem, bo zanim parowiec zatonął można było wrócić po następnych pasażerów. Będzie pan mógł mówić o szczęściu, jeżeli nie poniesie pan kary za swój postępek.
Odwrócił się na pięcie i odszedł. Pułkownik posłał za nim wściekłe spojrzenie.
– I znowu Niemiec! – warknął. – Już czas, żebyśmy przy pomocy pięści rozprawili się z tymi grubianinami. Ale spokojnie, lepiej poszukajmy baronówny!
Przemierzył podwórze i wszedł do izby, a za nim pozostali. W izbie stał Müller pogrążony w rozmowie z gospodarzem. Na widok tego pierwszego pułkownik roześmiał się głośno.
– Parbleu! To dopiero zabawne! Spójrzcie tylko, nasz artysta bilardu zamienił się w chłopa! Jak dobrze leży ta kurtka na jego garbie! Szkoda, że nie widziałem, jak pływa!
Müller skłonił się uprzejmie.
– Musiałem pływać, żeby pana zastąpić. Ratowanie baronessy należało właściwie do pańskich obowiązków. W każdym razie to pan będzie dzisiaj zmuszony prosić o wybaczenie. W każdym razie ja daruję panu wchodzenie na stół.
– Milcz pan! – zagrzmiał pułkownik. – Dość tej bezczelności! Tymi swoimi pływackimi popisami zarobił pan porządny napiwek. Tu pan ma czterdzieści franków. Tyle powinno panu wystarczyć!
Sięgnął do kieszeni, wyjął dwie monety i wyciągnął w stronę Müllera. Ten skłonił się i powiedział.
– Jestem biednym człowiekiem więc chętnie skorzystam z pańskiej uprzejmości i przyjmę tę zapłatę, o ile pan uzna, że życie baronessy rzeczywiście jest warte dla pana czterdzieści franków.
A gdy skonsternowany i oniemiały pułkownik nie od razu zdobył się na odpowiedź, Müller kontynuował:
– Widzę, że ta suma wydaje się panu jednak zawyżona. Proszę więc do naszego następnego spotkania zastanowić się nad tą transakcją!
I wyszedł. Po pewnym czasie przebrał się na powrót w swoje ubranie, które w międzyczasie zdążyło już wyschnąć i opuścił folwark. Tylko kapelusz pozostał na statku i zatonął wraz z nim. Taki sam los spotkał stary parasol. Fritz nie towarzyszył już swemu panu, gdyż należał do doktora Bertranda, który chciał wyjechać z damami.
Jadąc drogą prowadzącą od Thionville przez Stuckingen w kierunku południowego wschodu, trzeba przeprawić się przez kilka małych dopływów Mozeli. Gleba jest tam żyzna, a jej bogate plony dzieli pomiędzy siebie kilka pojedynczych, niewielkich wsi. W tej właśnie okolicy leży wioska Ortry z zamkiem, niezbyt okazałym na zewnątrz, którego wnętrze jednak świadczyło o bogactwie właściciela.
Baron de Sainte-Marie zamieszkał w tych stronach przed dziesięciu laty i mimo upływu czasu pozostał dla ich mieszkańców całkowicie obcy. Zimę spędzał w Paryżu, a z nastaniem wiosny zjeżdżał do Ortry, gdzie przebywał do późnej jesieni. Nie wydawał przyjęć i żył w odosobnieniu, mimo to wywarł wielki wpływ na warunki pracy w całej okolicy.
W pobliżu zamku, nad strumykiem, gdzie niegdyś pasły się krowy, dudniły teraz parowe młoty; kominy sterczały aż pod niebo, a robotnicy pracowali przy użyciu kleszczy i pilników. Nad całym terenem fabrycznym unosiło się powietrze ciężkie od sadzy i opiłków metalu, jedno z najbardziej nieprzyjemnych zjawisk, jakie towarzyszą naszym czasom.
Baron de Sainte-Marie rzadko wstępował do tych budynków poczerniałych od dymu, ponieważ nadzór nad robotnikami sprawował dyrektor fabryki. Dość często jednak ze wzgórza zamkowego schodziła wysoka, wychudzona postać z siwymi włosami i bez słowa wędrowała wolno po pomieszczeniach fabryki. W takich chwilach robotnicy ostrzegali się szeptem: „Uwaga, kapitan znów straszy!”.
Kapitan uchodził za ojca barona. Opowiadano, że ma już osiemdziesiąt lat, ale ciągle jeszcze trzymał się prosto jak świeca. Nigdy kapitan nie przemówił nawet słowem do robotnika, nigdy nikogo nie pochwalił, ani nie zganił. Ale ogólnie było wiadomo, że to on jest duszą całego przedsięwzięcia. Gdy stawał przy warsztacie, kowadle, palenisku, ludzie pracowali z podwójnym zapałem. Przy najmniejszym błędzie szczerzył zęby, zaciskał oczy i milcząc odchodził. Ale po kilku minutach nieodzownie pojawiał się majster, który wypowiadał swoją nieodwołalną formułkę: „Zwolniony bez zapłaty!”.
Wszyscy oddychali z ulgą, gdy stary na powrót kroczył ku zamkowi.
Poza wizytami w fabryce nie pokazywał się nigdzie, aczkolwiek nadleśniczy utrzymywał, że pewnej nocy natknął się na niego w lesie, w najgłębszej gęstwinie, w pobliżu wieży, która stała tam od niepamiętnych czasów. Wszyscy omijali ją z daleka, ponieważ wierzono, że nie ma żartów z zamieszkującymi ją duchami. Szeptano, że pierwsza żona barona, matka Marion, anioł piękności i łagodności, straszy tam nocami. Baron przywiózł ją z daleka, z kraju, gdzie żyją pantery i lwy. Po kilku latach zmarła z tęsknoty, a ponieważ nie chciała przejść na wiarę chrześcijańską, została pochowana w lesie. Od tamtej pory spacerowała po lesie w białej sukni, jaką zawsze nosiła za życia, a wokół niej tańczyło sto świetlnych ogników. A potem znikała w wieży i pojawiała się znów na jej szczycie, a równocześnie spod ziemi słychać było dźwięczenie i szczękanie, jakby tysiąc duchów dzwoniło łańcuchami. Żaden człowiek z wyjątkiem kapitana nie odważyłby się zbliżyć nocą do wieży.
W ostatnim czasie zwiększyła się ilość robotników pracujących w fabryce. Powstał wydział produkcji broni palnej. Przyjeżdżały wozy całe załadowane starymi karabinami, do których w fabryce dorabiano nowe zamki. A potem znikały i robotnicy nie widzieli nawet, kto je odbierał. Produkowano również znaczne ilości białej broni i temu właśnie wydziałowi fabryki kapitan poświęcał szczególną uwagę.
O jego synu, baronie opowiadano, że jakoby nie całkiem był przy zdrowych zmysłach. Podobno bywały takie dni, że zamykał się w pokojach, nie wychodził na zewnątrz, a służący słyszeli dochodzące stamtąd stłumione jęki i płacz.
Baron ożenił się powtórnie. Baronowa była wysoką blondynką i wszyscy wiedzieli, że to ona rządzi zamkiem i nawet ma odwagę przeciwstawić się samemu kapitanowi, który wzbudzał ogólny lęk.
Największą miłość otoczenia potrafiła zaskarbić sobie baronessa. Niestety od dwóch lat bawiła w Anglii i tylko przypadkiem dowiedziano się, że wkrótce zawita do domu. Było tajemnicą poliszynela, że macocha nie darzyła jej wielką miłością.
W przeciwieństwie do niej brat jej, Aleksander, był utrapieniem wszystkich. Rozpieszczany przez matkę, wydelikacony przez dotychczasowych guwernerów był chyba jedyną istotą, której stary kapitan zdawał się ofiarować swe serce. Stale zwracał wnukowi uwagę na to, że jest potomkiem rodu de Sainte-Marie i jedynym spadkobiercą nazwiska, przez co chłopiec stał się dumny, zarozumiały, butny i zaczął uważać siebie za kogoś nieskończenie lepszego i wyższego niż wszyscy inni. Największą radość sprawiało mu pokazywanie podwładnym i robotnikom, że mają go słuchać we wszystkim.
* * *
Baronowa de Sainte-Marie siedziała w swoim pokoju i ubierała się przy pomocy pokojówki.
– Czy Aleksander już się obudził? – spytała.
– Nie śpi już od dwóch godzin.
– Która godzina?
– Jedenasta.
– W takim razie wstał już o dziewiątej! Tak dalej być nie może. On nie ma przecież żelaznej natury niczym kowal. Co teraz robi?
– Znajduje się u łaskawej, o pana kapitana, który jak sądzę, udziela mu lekcji fechtunku.
– Lekcje fechtunku! Dziesięcioletniemu chłopcu! Widzę, że znów muszę poważnie porozmawiać z moim teściem. Aleksander musi się jeszcze rozwinąć fizycznie zanim będzie mu wolno wziąć do ręki szpadę. Widziałaś dyrektora?
– Nie. Zazwyczaj przychodzi dopiero kwadrans po jedenastej.
– W takim razie uważaj. Muszę z nim zamienić parę słów, zanim pójdzie do kapitana.
– Poczekam na niego przy schodach.
Nad pokojem baronowej znajdowała się ulubiona komnata kapitana, z trzema oknami, wyposażona w proste meble. Pomiędzy oknami wisiały dwa staromodne zwierciadła, ściany zdobiły ryciny przedstawiające zwycięskie bitwy Napoleona I, broń wszelkiego kalibru, zwycięskie trofea i różne pamiątki po marszach oraz bitwach stoczonych pod dowództwem wielkiego Korsykanina.
Richemonte, którego nie zdołał pochylić ciężar lat przypominał uśpiony od stu lat wulkan, poorany jarami i głębokimi szczelinami. Widok szczytu wulkanu ciągle jeszcze napawał ludzi niepokojem, ponieważ nie mogli oprzeć się wrażeniu, że kiedyś jednak wybuchnie, siejąc tym straszliwsze zniszczenie, im dłużej trwał w uśpieniu.
Podobnie jak ciało niezłomnym pozostał również jego duch. Nie zdarzył się jeszcze nikt, kto byłby na tyle mądry, żeby go przechytrzyć. Wszyscy wiedzieli, że nie jest zbyt wybredny w doborze środków, byle tylko osiągnąć swój cel.
Jedyną jego widoczną słabością była więcej niż pobłażliwa miłość do wnuka, którego rozpieszczał jak tylko mógł.
Dzisiejszy ranek, zgodnie z relacją pokojówki rzeczywiście spędzali razem. Najpierw przez chwilę fechtowali. W sztuce szermierki kapitan był niegdyś prawdziwym mistrzem, a jeszcze i dziś jego ramiona posiadały dość siły, a jego oczy dość ostrości, żeby dać radę zmierzyć się z każdym, kto odważyłby się wejść mu w drogę.
Dziadek i wnuk siedzieli obok siebie i rozmawiali o niemieckim guwernerze, który niebawem miał przybyć na zamek Ortry.
– Dlaczego wybrałeś mi Niemca, dziadku? – zaciekawił się Aleksander.
– Z wielu powodów, – odpowiedział stary. – Przede wszystkim twoi dotychczasowi francuscy nauczyciele okazali się pod wieloma względami zbyt samodzielni. Niemcy natomiast mają w zwyczaju słuchać. Są najlepszymi służącymi, ponieważ przyzwyczajeni są do tego, że nie mają własnej woli.
– Uważasz więc, – wtrącił chłopiec – że taki Niemiec jest zabawką, sługą, który boi się Francuzów?
– Oczywiście. A drugi powód to ten, że ci Niemcy są gruntownie wykształceni. U swojego nowego nauczyciela nauczysz się w ciągu tygodnia więcej, niż wcześniej udało ci się w ciągu całego miesiąca.
– To by oznaczało, że Francuzi są głupsi od Niemców?
– Nie. My jesteśmy mistrzami czynnego życia, natomiast oni lubią marzyć, tkwią nad tymi swoimi książkami i nie mają pojęcia o prawdziwym życiu. Ten doktor Müller z pewnością nie rozumie się na szermierce, jeździe konnej, pływaniu, tańczeniu, musztrze, polowaniu, strzelaniu i wielu innych potrzebnych rzeczach, ale opowie ci wszystko o Grecji, Egipcie i Chinach, chociaż nie będzie wiedział, jak wielki jest Paryż i że pod Magentą pokonaliśmy Austriaków. Najważniejsze, że przy nim prędko nauczysz się mówić po niemiecku.
– Mam się uczyć niemieckiego? – nadąsał się Aleksander. – Po co? Nie mam ochoty dręczyć się językiem tych barbarzyńców!
– Nie rozumiesz tego, mój kochany – wyjaśniał dziadek. – Nadejdzie taki czas, może nawet już wkrótce, że nasze orły znów wzbiją się pod niebo jak za panowania wielkiego cesarza. Przefruną Ren i pochwycą całe Niemcy w swoje ostre, zwycięskie szpony. Wtedy my zapanujemy nad tym krajem. Znów nadejdzie taki czas, że odważni nagradzani będą księstwami, tak, nawet królestwami, jak niegdyś Murat i Beauharnais, Davout, Ney i inni bohaterowie. I kto wtedy będzie umiał język tego kraju, ten posiądzie nad zwyciężonymi podwójną władzę.
Obudziło się w nim wspomnienie sławy i nieszczęścia jego cesarza. Wstał i mówił gestykulując żywo.
Wtem jego wzrok powędrował przypadkiem za okno na drogę prowadzącą z fabryki do zamku. Zamilkł, zmarszczył brwi, po czym całkiem zmienionym głosem odezwał się do Aleksandra:
– Później o tym porozmawiamy, mój synu. A teraz zejdź na dół i dopilnuj, żeby stajenny osiodłał kucyka. Jedź na spacer!
Aleksander nie dał sobie powtarzać tego dwa razy i natychmiast wybiegł z pokoju. Kapitan podszedł do okna i wbił swoje ponure wejrzenie w człowieka, który powoli zbliżał się do zamku, wysokiego, postawnego mężczyznę, o niezwykle wyrazistych rysach twarzy. Przybysz na pozór wpatrzony był w ziemię, jak gdyby rozmyślał nad czymś głęboko, lecz przy bliższej obserwacji okazało się, że spod opuszczonych powiek jego oczy zezowały badawczo w stronę okien pokojów, w których mieszkała baronowa.
– Najwyższy czas zakończyć te żarty. – mruknął Richemonte opuściwszy miejsce przy oknie z obawy, że może zostać dostrzeżony. – Był bardzo użyteczny i wszystko dobrze urządził. Jak dotąd dyskretny, ale od jakiegoś czasu za wiele sobie pozwala. Baronowa i on... nie, wkrótce zrobię z nimi porządek!
Podszedł do szafy i otworzył ją. Wśliznął się pomiędzy wiszące w niej ubrania. Zaraz potem słychać było ciche skrzypnięcie, i tylna ściana szafy przesunęła się odsłaniając otwór w ścianie, w którym stary zniknął zaryglowawszy najpierw drzwi od szafy. Okazało się, że zamek posiadał tutaj, a może i w innych miejscach podwójne ściany, pomiędzy którymi można było przedostać się z jednego piętra na drugie i z pokoju do pokoju, żeby potajemnie obserwować i podsłuchiwać ich mieszkańców.
Przestrzeń pomiędzy ścianami wypełniały schody. Richemonte zdawał się dobrze znać tę drogę. Pomimo panujących tam ciemności całkiem pewnie ruszył w dół i przystanął obok miejsca, które ostrożnie namacał ręką.
Odnalazł luźno osadzoną cegłówkę i wyjął ją z muru, a wtedy ukazała się niewielka tafla z matowego szkła, umieszczona pod sufitem pokoju baronowej i tak dopasowana wzorem do ścian, że nikt nie domyślał się jej istnienia. Przeźroczysty szlif pozwalał dostrzec, co dzieje się w pokoju, a tafla była tak cienka, że bez trudu można było podsłuchać prowadzone rozmowy.
Richemonte przysunął głowę do otworu i spojrzał w dół. Baronowa siedziała akurat naprzeciwko niego, na sofie. Miała na sobie białą suknię z różowymi szarfami. Przed nią stał mężczyzna, którego nadejście kapitan obserwował przez okno. Był to dyrektor fabryki. Pokojówka czekała na niego na schodach, a następnie przyprowadziła do swojej pani. Pod pachą trzymał dość sporych rozmiarów książkę, po którą kobieta właśnie wyciągała rękę.
– Ależ proszę. – mówiła – niechże pan odłoży to brzydkie tomisko i usiądzie przy mnie.
– Wybacz, droga Adelino, – odparł – nie mogę zbyt długo tu zabawić. Muszę iść do kapitana. Może widział przez okno, jak nadchodzę i nabierze podejrzeń, jeżeli będę zwlekał.
– Obrzydliwy szpicel! – westchnęła.
– Mnie też się to coraz mniej podoba. Nie dość, że jest jedynym którego bystrość zagraża cichemu szczęściu naszej miłości, to jeszcze nie potrafi docenić zasług. Już dawno zrezygnowałbym z tej posady, gdyby pani mnie tu nie trzymała.
– Proszę tego nie robić – przerwała baronowa. – Czułabym się bardzo nieszczęśliwa. Ale prawda, nie może pan pozwolić mu czekać Czy jest pan wolny dziś wieczór?
– Tak, ale dopiero później.
– O której?
– Po dziesiątej, droga Adelino.
– Przyjdę do parku. Będzie pan tam na mnie czekał?
– To dla mnie ogromne szczęście, spotkać tam panią.
– Niech pan już idzie do kapitana!
Ucałowawszy jej dłoń opuścił pokój.
Gdy wszedł do pokoju Richemonta, ten siedział za biurkiem przy stosie papierów.
– Przyszedł pan ze sprawozdaniem? – rzucił stary nie podnosząc się z miejsca.
– Tak jest, panie kapitanie!
– Nie mam dzisiaj zbyt wiele czasu. Jest coś nie cierpiącego zwłoki?
– Firma Monsard & Co. przysłała pieniądze.
– Nareszcie. Ile?
– Dwanaście tysięcy franków, a Leon Siboult osiem tysięcy pięćset.
– To mnie cieszy. Przyniósł pan te pieniądze?
– Chciałem je zaksięgować.
– To może zaczekać do jutra. Być może przeznaczę jakąś część tych pieniędzy na udowodnienie panu, że cenię sobie pańską pracę. Ale proszę nie rozmawiać dziś o tym z nikim! Jutro to załatwimy. Adieu!
Dyrektor powiedziałby chętnie kilka słów podziękowania, lecz znał swojego pracodawcę. Skoro powiedział już „Adieu”, to każde następne słowo mogłoby go tylko rozzłościć. Dlatego ograniczył się do głębokiego ukłonu i opuścił pokój.
* * *
Aleksander posłuchał dziadka i udał się do stajni, gdzie stajenny zajęty był właśnie zaprzęganiem kucyka do lekkiego powoziku, którym jak co dnia panicz miał udać się na spacer. Uporawszy się z tą czynnością stajenny chciał wsiąść na kozioł, ale Aleksander powstrzymał go.
– Ty wsiądziesz do powozu. Dzisiaj ja będę powoził.
– Ależ łaskawy paniczu, pan nie umie jeszcze powozić!
– To nauczę się dzisiaj.
Stajenny zdawał sobie sprawę z beznadziejności jakiegokolwiek sprzeciwu. Wsiadł więc posłusznie do powozu, a Aleksander ująwszy cugle i bat usadowił się na koźle. Koń ruszył.
W tym samym czasie nowy guwerner zbliżał się do swojego celu. Słońce święciło ciepło, dlatego doktor niespiesznie posuwał się do przodu. Nie musiał stawić się w zamku na określoną godzinę, więc było mu to obojętne, czy zjawi się tam godzinę wcześniej, czy później.
Mniej więcej orientował się w kierunku, w którym musiało leżeć Ortry, więc trzymał się go, nie pytając nikogo o drogę. Było coś pociągającego w tym, że mógł kierować swymi krokami całkiem według własnego uznania, więc czynił zadość temu nowemu poczuciu wolności, tak że w końcu uświadomił sobie, że ścieżka, którą szedł ginęła gdzieś w niewielkim lasku.
Nie zmartwiwszy się tym zbytnio minął powoli lasek, przeszedł przez łąkę i nagle znalazł się na skraju dużego urwiska, którego wysokie, niemal pionowo wznoszące się ściany stanęły na przeszkodzie jego dalszej wędrówce. Zaczął się wspinać po stromych skałach i zdziwił się niepomiernie, że nikt nie zabezpieczył brzegu tak niebezpiecznej przepaści. Na górze ciągnęły się pola, a co będzie, jeżeli przy orce lub bronowaniu koń się czegoś wystraszy i poniesie oracza wraz z pługiem w ziejącą przepaść?
Ledwie uświadomił sobie tę zapierającą dech w piersiach możliwość, gdy z boku dobiegł go przeciągły krzyk. Spojrzał w stronę, gdzie na polu chłopi zajęci byli swoją pracą i zamarł z przerażenia. Do urwiska w pełnym pędzie zbliżał się niewielki wózek zaprzężony w kucyka. Na koźle siedział chłopiec. Stracił cugle i żeby nie spaść, trzymał się kurczowo siedzenia. Koń pędził z ogromną prędkością prosto w kierunku przepaści. Był zgubiony. Żadna ludzka siła nic zdoła powstrzymać galopu zwierzęcia, zanim dosięgnie ziejącej czeluści. Müller spróbował jednak tego dokonać. Rzucił się biegiem wzdłuż urwiska na spotkanie konia i powozu, ale niestety nie mógł doścignąć zwierzęcia. Jakieś dziesięć kroków od przepaści dopadł wozu. Może zdoła uratować chociaż chłopca? Müller ani przez chwilę nie stracił zimnej krwi. Jedną nogą wsparł się mocno o podłoże, wyciągnął ramiona i porwał przerażonego chłopca z pędzącego wozu. Już w następnej chwili i koń i wóz szerokim łukiem polecieli w otchłań. Müller zdołał jeszcze zauważyć, że w wozie znajduje się jakaś ludzka postać, że strachu przyklejona niemal do podłogi. Z dołu rozległ się głuchy grzmot, a potem wszystko ucichło.
Chłopiec leżał nieprzytomny na ziemi Müller starał się go ocucić, a wtedy nadbiegli chłopi z pobliskich pól zwabieni krzykiem dochodzącym z pędzącego powozu.
– Co za szczęście, że pan go uratował! – zawołał jeden z nich z daleka. – To przecież młody panicz!
– Jaki panicz?
– Pan baron.
Ludzie patrzyli na Aleksandra, który wydawał się martwy.
– Żyje – odezwał się Müller. – Stracił tylko przytomność. O jakim baronie mówicie?
– O baronie de Sainte-Marie. Na pewno wynagrodzi nas sowicie. Weźmy chłopca i zanieśmy go na zamek!
Podnieśli chłopca i zabrali ze sobą. Müller pozwolił im odejść. Uśmiechnął się tylko na myśl, że z powodu nagrody wcale nie zatroszczyli się o jego prawa do niej. Zawrócił i ponownie zszedł z urwiska. Na dole ujrzał coś przerażającego. Roztrzaskany wóz leżał na martwym koniu, a nieopodal zmasakrowane ciało stajennego. Nie mógł tu już nic pomóc. Müller nie musiał się martwić o zgłaszanie wypadku. Wiedział, że inni zrobią to za niego. Poszedł więc powoli do Ortry.
W zamku wybiła właśnie pora drugiego śniadania i rodzina barona zebrała się w jadalni. Przy tej okazji widać było wyraźnie, że ludzi tych nie łączyło żadne czulsze uczucie. Każdy przychodził, kiedy chciał i z niemym pozdrowieniem zasiadał do stołu. Na poczesnym miejscu siedziała baronowa, zupełnie ignorowana przez kapitana, a baron obecny jedynie ciałem jadł z takim wyrazem twarzy, jak gdyby w ogóle nie wiedział co i czy w ogóle je. Po dłuższej chwili, gdy ciągle jeszcze młody pan się nie pojawiał, kapitan zapytał:
– Gdzie się podziewa Aleksander?
– Młody pan wyjechał na spacer – odpowiedział jeden ze służących.
Po czym zapadła cisza trwająca aż do końca śniadania. Wtem na dziedzińcu rozległ się jakiś hałas. Kapitan podszedł do okna i ujrzał obcych ludzi, którzy niosąc coś, zniknęli w bramie.
– Co tam się dzieje? – zainteresowała się baronowa.
– Proszę poczekać, zaraz sprawdzę! – odparł Richemonte owładnięty jakimś niejasnym przeczuciem.
Wyszedł z jadalni. Na schodach natknął się na nieznajomych, którzy na jego widok zatrzymali się w pozie pełnej uszanowania. W obecności tego człowieka nikt nie ośmieliłby się odezwać nie pytany. Kapitan podszedł do nich i rozpoznał Aleksandra. Na widok swojego ulubieńca wiszącego bez przytomności w obcych ramionach musiał przeżyć wielki szok, lecz nic nie drgnęło w jego żelaznej twarzy, gdy ze spokojem zapytał:
– Co z nim?
– On nie jest martwy, łaskawy panie, – odezwał się jeden z przybyszów, – tylko nieprzytomny. Powiedział to ten obcy, który go badał.
– Jaki obcy?
– Ten, który porwał go z kozła, kiedy koń poniósł i spadł razem z powozem w przepaść.
Na czole i wokół oczu starego pokazały się głębokie bruzdy, jedyna oznaka strachu. Odwrócił się do jednego ze służących i rozkazał:
– Zaprzęgać! Galopem do Thionville po doktora Bertranda!
A potem kazał opowiedzieć sobie dokładnie o wypadku. Pytał, kim mógł być ów obcy mężczyzna, ale nikt nie mógł udzielić mu żadnej informacji. W pośpiechu ludzie nie przyjrzeli mu się tak dokładnie.
– Na pewno się zgłosi, – mruknął kapitan. – Nikt nie rezygnuje tak łatwo z nagrody. Chodźcie za mną!
Kazał zanieść Aleksandra do najbliższego pomieszczenia, po czym wrócił do jadalni i powiedział obojętnie:
– Aleksander nie czuje się najlepiej.
– Nie najlepiej? – spytała baronowa. – Co mu dolega?
– Miał mały wypadek. Koń poniósł...
– O mój Boże! – zawołała przerażona matka.
– ...i wpadł w przepaść. W każdym razie koń i wóz są całkowicie roztrzaskane – kontynuował.
Baronowa musiała przytrzymać się brzegu stołu, w przeciwnym razie upadłaby z nadmiaru emocji.
– A Aleksander, moje dziecko? – spytała śmiertelnie blada.
– Został uratowany. Ludzie go przynieśli. Leży w pokoju gościnnym.
Wzięła się jakoś w garść i chwiejnie podążyła ku drzwiom, a za nią stary. Również i baron opuścił swój fotel, potarł czoło, jak gdyby nie mógł sobie przypomnieć, kim właściwie był Aleksander i wolnym krokiem ruszył za resztą towarzystwa.
Chłopiec leżał wyciągnięty na kanapie. Oczy miał otwarte i zdawało się, że powoli odzyskuje świadomość. Przy drzwiach ciągle stali ludzie, którzy go tu przynieśli. Kapitan dał im trochę pieniędzy i wreszcie sobie poszli.
Baronowa uklękła obok kanapy, objęła głowę syna i szlochając wpatrywała się w jego twarz. Stary ujął go za rękę próbując wyczuć puls. Pan de Sainte-Marie stał natomiast przed jakimś obrazem wiszącym na ścianie, wpatrzony w niego tępym, nieruchomym wzrokiem, jak gdyby poza nim nie istniał żaden inny przedmiot zdolny przykuć jego uwagę.
– Mama, kochana mama! – wyszeptał wreszcie chłopiec.
– Synek mój, Aleksander! – zawołała. – Jak się czujesz?
– O, to było straszne!
– Zaniesiemy cię do twojego pokoju.
– Nie, – poprosił. – Nie chcę. Jestem zmęczony. Chcę spać!
I znów zamknął oczy. Baronowa uniosła załzawione oczy ku kapitanowi, a ten kiwnął głową na znak, że chłopiec może tu leżeć. Teraz i baron podszedł do kanapy, popatrzył nieprzytomnym wzrokiem na dziecko, po czym odezwał się uśmiechając się blado:
– Aleksander!
Następnie odwrócił się i odszedł. Baronowa i kapitan, czekając na przybycie lekarza usiedli obok posłania. Miłość do tego dziecka była jedyną rzeczą, która ich łączyła. Ona nienawidziła kapitana, a on nią pogardzał. Oboje o tym wiedzieli i nie ukrywali tego. Pogrążony w apatii baron, jego syn i jej mąż nie mógł ich pojednać, a ponieważ służba wiedziała o tym równie dobrze co państwo, nikt nie umiał sobie wyjaśnić, co skłoniło starego do wyrażenia zgody na ich małżeństwo.
W końcu usłyszeli kroki i do pokoju wszedł lekarz, ale nie doktor Bertrand, lecz inny, którego kapitan wprawdzie znał, lecz nigdy jeszcze w zamku nie widział.
– Dlaczego to pan przyszedł? – rzucił Richemonte bezpardonowo. – Nie posyłałem po pana, lecz po naszego domowego lekarza.
– Proszę wybaczyć, kapitanie, łaskawa pani – przepraszał lekarz. – Doktor Bertrand wyjechał i prosił mnie, żebym zastępował go w miarę możliwości.
– Kiedy wróci?
Zapytany wzruszył ramionami.
– Niestety pytanie brzmi, czy w ogóle wróci. Być może już nie żyje.
– Nie żyje? Dlaczego?
– Być może utonął, łaskawy panie. Dzisiejsze poranne gazety przynoszą straszną wiadomość. Podobno na Mozeli poniżej Thron zatonął wczorajszy parowiec z załogą i pasażerami. Była okropna burza z orkanem o niespotykanej sile i statek zderzył się z tratwą. Wiem dobrze, że doktor Bertrand podróżował tym parowcem.
Kapitan podniósł się ze swojego krzesła, podszedł do lekarza i spytał tonem, w którym dało się jednak wyczuć lekkie drżenie:
– Czy ta wiadomość jest pewna?
– Tak. Władze proszą już o datki dla rodzin ofiar katastrofy.
– Przyniósł nam pan złe wieści. Na tym statku znajdowała się moja wnuczka, baronessa Marion. Właśnie wczoraj otrzymałem od niej list z Koblencji, w którym mi donosiła o swoim przyjeździe.
Mieszkańcy zamku żyli obok siebie do tego stopnia obojętnie, że stary nikomu nie powiedział o tym liście. Jeżeli Marion przyjechała, to była i już, ale nikogo to jakoś bliżej nie obchodziło. Baronowa usłyszała więc tę wiadomość dopiero teraz. W cichości ducha ucieszyła się niezmiernie, lecz opanowała się i zdołała skryć swoje prawdziwe uczucia. Tonem, w którym brzmiała prawdziwa troska zapytała:
– Jak? Nasza droga Marion płynęła tym zatopionym statkiem? O Boże, dwa wypadki naraz! Kto to zniesie!
Zasłoniła twarz udając, że płacze. Kapitan udawał zaś, że próbuje ją uspokoić.
– Nie traćmy głowy, córko! Wciąż jeszcze istnieje taka możliwość, że ktoś się uratował, albo jakiś szczęśliwy przypadek powstrzymał Marion przed podróżą tym statkiem. Niech pan zbada chłopca, doktorze!
Z powodu obecności lekarza mówił głosem pełnym wzruszenia i ciepła. Jego oczy zdradzały jednak, iż dobrze wie, jak bardzo Adelinę ucieszyłaby śmierć pasierbicy.
Podczas gdy lekarz badał Aleksandra, kapitan przedstawił mu pokrótce przebieg wydarzeń.
– Nic nie mogę powiedzieć, – oświadczył lekarz. – Panicz nie doznał żadnych obrażeń i powinien szybko powrócić do zdrowia.
Proszę z łaski swojej posłać do Thionville po lekarstwo, które zaraz przepiszę. Życzę państwu z całego serca, żeby baronessy również nie spotkało nic złego.
Przepisał lek i pożegnał się. Ledwie opuścił pokój, po cichutku zameldował się służący.
– Co jest? – spytał kapitan.
– Łaskawy panie, właśnie przybył nowy guwerner.
– Niech wejdzie, chociaż tak naprawdę nie jesteśmy w stanie przyjąć go teraz. Powiedz mu, że tu leży chory i niech się zachowuje cicho.
Służący wpuścił guwernera.
Müller ukłonił się nisko i czekał, aż ktoś się do niego odezwie.
Baronowa niemal ze strachem przyglądała się nauczycielowi.
– To graniczy niemal z obrazą! – prychnęła.
Kapitan spojrzał drwiąco na nowego wychowawcę.
– Panie, pan jest przecież garbaty!
– Niestety, – usłyszał spokojną odpowiedź. – Mimo to mam nadzieję uzyskać pańską przychylność. Postura nie jest tym, czym wychowuje się dzieci.
Richemonte machnął pogardliwie ręką.
– Ale wygląd jest tym, co wywołuje pierwsze i ostatnie wrażenie. Jak mój wnuk ma nabrać dla pana szacunku? Czy pan sądzi, że mamy zamiar ośmieszyć się, przyjmując garbatego guwernera? Zwalniam pana. Niech pan idzie do izby czeladnej! Każę panu wypłacić koszty podróż}? Nic więcej nie może pan od nas wymagać, ponieważ zostaliśmy oszukani.
– Łaskawy panie, proszę pomyśleć, że...
– Proszę odejść! Natychmiast!
Powiedział to w gniewie i tak głośno, że dziecko obudziło się. Kiedy jego wzrok padł na Niemca, pochwycił dłoń matki.
– Mamo, to przecież on porwał mnie z wozu tuż nad przepaścią.
A więc jednak pomimo ogromnego lęku widział dokładnie i zapamiętał swojego wybawiciela. Baronowa była całkowicie zaskoczona, nawet kapitan zrobił krok w jego kierunku.
– Czy to prawda? Czy to pan jest wybawcą mego wnuka?
– Miałem to szczęście, w ostatnim momencie porwać panicza z kozła. Powóz, koń i nieszczęśnik, który był chyba stangretem spadli z urwiska, tak że nic po nich nie pozostało.
– Ach, o stangrecie nawet nie pomyślałem. Zginął więc? Sam sobie winien. Mógł powozić ostrożniej. Gdyby żył musiałbym go surowo ukarać. Co zaś tyczy pana, panie... panie Müller, hm!
Mówiąc to „hm” spojrzał badawczo na baronową. Ta zrozumiała go i oświadczyła:
– Ponad wszelką wątpliwość winni jesteśmy panu Müllerowi wdzięczność, panie kapitanie. Jednakże...
Wzruszyła ramionami. Pomimo zadeklarowanego zobowiązania do wdzięczności miała jednak wątpliwości. Wtem dał się słyszeć głos Aleksandra:
– Mamo, kto to jest?
– To monsieur Müller, który miał być twoim nowym nauczycielem – odpowiedziała.
– To wspaniale – ucieszył się chłopiec.
Richemonte i Adeline spojrzeli po sobie. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby Aleksander ucieszył się z jakiegoś nauczyciela, czy też wychowawcy.
– Ale popatrz tylko na niego! – próbowała ostudzić jego zapal – On jest przecież...
Jednak nie zdecydowała się użyć właściwego słowa którego kapitan nie zawahał się przedtem wypowiedzieć. Aleksander sprzeciwił się jej niecierpliwie, jak to zwykły czynić dzieci chore lub rozpieszczone gdy chcą dopiąć swego.
– Nie chcę żadnego innego.
– W takim razie może odważymy się na próbę? – zwróciła się baronowa do teścia.
Ten skinął głową powoli i z namysłem, po czym zapytał Müllera.
– Ma pan jakieś świadectwa, monsieur?
– Proszę, oto one.
Z tymi słowy wyciągnął swoje dokumenty i podał je kapitanowi. Stary uważnie czytał jeden po drugim.
– Ma pan rzeczywiście wyśmienite świadectwa, ale widzę tu jedynie dydaktykę, metodykę historię, geografię języki i tak dalej. Zdaje się, że w pańskim kraju nie przykłada się zbyt wielkiej wagi do ćwiczeń fizycznych. Umie pan tańczyć?
– Jeszcze nigdy żadna dama mi nie odmówiła, panie kapitanie – zapewnił Müller.
Richemonte uśmiechnął się szyderczo.
– Nie miałem na myśli nauczycielskich córek i żon krawców lecz prawdziwe damy, ale zobaczymy A jak to wygląda z gimnastyką i konną jazdą?
– Mam nadzieję sprostać w tym względzie pańskim wymaganiom.
– Strzelanie, szermierka?
– Miałem dobrych nauczycieli i odbyłem dostateczną ilość ćwiczeń.
Wszystkich odpowiedzi udzielał skromnie, bez cienia przechwałki w głosie. Kapitan popatrzył na niego z niedowierzaniem.
– Przeegzaminuję pana. Jeżeli to wszystko prawda, co pan mówi, zatrudnię pana. A teraz proszę iść do majordomusa, żeby zaprowadził pana do pańskiego pokoju. Mam nadzieję, że się pan zgłosi, jak tylko będę pana potrzebował.
Tym samym posłuchanie dobiegło końca. Müller podszedł do chłopca i uścisnąwszy mu dłoń, powiedział.
– Dziękuję za uprzejme wstawiennictwo!
Skłonił się reszcie towarzystwa i odszedł. Kapitan śledził go wzrokiem, a potem z niedowierzaniem powiedział.
– On najwyraźniej wie, co jest winien tak znamienitemu nazwisku. No, trzeba będzie sprawdzić, co potrafi, czy nadaje się do czegoś pomimo swego kalectwa.
Müller kazał się zaprowadzić do majordomusa, który ubrany był w czarny frak i tegoż koloru spodnie, kamizelkę z białego jedwabiu i białą apaszkę Jego stopy tkwiły w tak ciasnych lakierkach, że chód i postawa wyglądały co nieco niepewnie.
– Pan? Pan jest tym nowym wychowawcą? – zapytał wyniośle i dodał z chytrym uśmieszkiem. – Czy to może jest typowa postura dla Niemców?
– Zapewne nie – odparł Müller spokojnie. – Stanowię na szczęście wyjątek i mam nadzieję, że wykaże się pan odpowiednią dozą sprytu, żeby nie zderzać się zbyt często z tym, co wydaje się panu w moim ciele zbyt duże. Przyszedłem pana prosić o wskazanie mi mojego pokoju.
– Zaraz to zrobię. Ponadto chciałbym panu zwrócić uwagę ze nie jestem tu po to, żeby pana obsługiwać. Jako majordomus jestem pańskim przełożonym.
– Nie jest mi z tego powodu aż tak bardzo nieprzyjemnie i bardzo pana proszę, w miarę możliwości trzymać się ode mnie z daleka. W mojej ojczyźnie panuje taki zwyczaj, że za zwierzchników uznaje się tylko te osoby, które potrafią zaskarbić sobie szacunek innych. Czy mogę prosić, monsienr le concierge?
Zamierzał odejść, gdy Francuz wpadł mu w słowo.
– Mówi pan bardzo złą francuszczyzną, panie Müller. Concierge oznacza bardziej odźwiernego niż majordomusa. Powinien mnie pan nazywać intendant!
– Dobrze, monsieur l’intendant. A więc, mój pokój.
Minęli kilku służących, którzy na widok nauczyciela kręcili nosami, na co Müller w ogóle nie zwracał uwagi. Wspięli się po schodach do góry, aż wreszcie majordomus otworzył drzwi do jego pokoju, który znajdował się wysoko w jednej z wieżyczek wieńczących fasadę budynku. Jego urządzenie stanowiło kilka prostych sprzętów.
– Tu pan zamieszka. – odezwał się jego przewodnik ze złośliwą satysfakcją. – Stół, dwa krzesła, łóżko, przybory toaletowe, półka na książki. Ma pan chyba własny zegarek? To więcej niż panu potrzeba.
– Gdzie mieszka młody panicz? – zainteresował się Müller.
– Na pierwszym piętrze obok łaskawej pani.
– Zazwyczaj wychowawcę umieszcza się w bezpośredniej bliskości wychowanka, monsienr l’intendant!
– Nie u nas. W naszej hierarchii nauczyciel znajduje się dopiero po kucharzu i umieszcza się go zgodnie z jego statusem. Kucharz mieszka tuż pod panem, ale nie w pobliżu państwa.
– W porządku, monsieur l’intendant!
Z tymi słowy Müller odwrócił się od majordomusa, a ten wycofał się zadowolony z siebie, że zaraz przy pierwszym spotkaniu pokazał temu Niemcowi, ile tutaj znaczy.
Müller nie spojrzał nawet na nędzne urządzenie pokoju. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Wokół jego ust igrał delikatny uśmieszek. Był całkiem zadowolony z przyjęcia, jakiego doznał. Szczęście mu dopisywało i miał nadzieję, że go nie opuści. Nie mogła go dotknąć arogancja służby, a jako wybawiciel Aleksandra pozyskał wdzięczność państwa, a wdzięczność ta powinna jeszcze wzrosnąć po przybyciu Marion. A co potem? Teraz się nad tym nie zastanawiał. W radosnym nastroju wyjrzał przez okno.
Daleko na zachodzie wznosiły się pagórki nad Mozą, a nad nimi górowały szczyty Lasu Argońskiego. Bliżej patrzyły ku niemu wieże kościołów i ładnie położone miejscowości. Na prawo znajdowała się twierdza Thionville, a w dole, poniżej zamku sterczały okopcone kominy fabryczne, nad którymi unosiła się gęsta chmura dymu.
Drugie okno wychodziło na południe, gdzie park zamkowy stopniowo przechodził w ciemny las, a trzecie wychodziło na północ, a mianowicie na prawie płaski dach budynku głównego. Müller nie przypuszczał nawet, że ta okoliczność bardzo mu się kiedyś przyda. Po wschodniej stronie znajdowało się wejście do jego pokoiku, poza tym była to zwykła otapetowana ściana z wiszącym na niej starym, zużytym lustrem.
Podczas gdy jego wzrok błądził po tej ścianie, zdawało mu się, że usłyszał jakiś dziwny dźwięk. Przysunął się do ściany i nasłuchiwał.
Tak, miał rację. Odgłos wskazywał na to, że ktoś chodzi za ścianą, a dokładniej wspina się, wodząc przy tym ostrożnie ręką w poszukiwaniu czegoś po kamieniach lub cegłach. Zaraz potem słychać było cichy szelest, jak gdyby ktoś wyjmował kamień z muru.
Co to było? Czyżby zamek posiadał podwójne ściany? Kto przyszedł go szpiegować? W takim razie w murze musiałby znajdować się jakiś otwór. Ale Müller nie mógł go teraz szukać. Musiał raczej zachowywać się tak, jak gdyby niczego nie podejrzewał. Zamek był bardzo starym budynkiem i mógł posiadać swoje tajemnice.
Müller wrócił do południowego okna i udawał, że całkowicie pochłania go obserwacja krajobrazu, a przy tym mocno wytężał słuch. Gdy po dłuższej chwili nie dochodził do niego żaden dźwięk, poczuł się zmęczony tym staniem i nie przestając nasłuchiwać położył się na łóżku.
Tak, teraz znów usłyszał ten szelest, wprawdzie bardzo cichy, ale wyraźny. Najwyraźniej ktoś się przyczaił, w górze, pod samym sufitem. Potem znów to delikatne muśnięcie ściany i nastała absolutna cisza.
Podniósł się teraz i otworzył okno wychodzące na północ. Gdy porównał odstęp pomiędzy oknem a zewnętrznym rogiem wieży z odstępem w wewnętrznym rogu izdebki, już na oko widać było, że mury wieży muszą mieć grubość co najmniej dwóch łokci. A kiedy ostrożnie postukał we wschodnią ścianę, z tonu, jaki dawała wywnioskował, że miała grubość co najwyżej jednej stopy.
Wszystko było jasne. Jego izdebka miała podwójną ścianę. Ale po co? Do jakiego celu mogło służyć to ukryte pomieszczenie? Chyba tylko do podsłuchiwania i potajemnej obserwacji!
Ale gdzie znajdował się otwór, przez który można było zaglądać do środka? Prześledził całą powierzchnię ściany, zajrzał nawet za lustro, ale nic nie znalazł. To oczywiste, że otwór znajdować się mógł tylko w pobliżu rury od pieca albo w pomalowanym występie muru.
Podstawił sobie krzesło, wszedł na nie i dyskretnie zastukał. Tak, w tym miejscu ściana wydawała zupełnie inny odgłos i była gładsza niż gdzie indziej, ponieważ ktoś założył tu szklaną płytkę. Teraz Müller nie miał już absolutnie żadnych wątpliwości, że ktoś go szpiegował Czyżby w zamku istniało jeszcze więcej podwójnych ścian?
Müller uznał to za wielkie szczęście, że już pierwszego dnia dokonał tak ważnego odkrycia. Co by się stało, gdyby na przykład rozebrał się w obecności szpiega i zdjął swój sztuczny garb? Przecież natychmiast zdradziłby swoją tajemnicę. Miał podwójny powód do zachowania ostrożności. Z drugiej zaś strony mógł z tej świeżo nabytej wiedzy wyciągnąć jakieś korzyści.
W pierwszej kolejności musiał spróbować ustalić, kim był ów szpieg, ponieważ tylko w jego pokoju mogło znajdować się wejście do tajemnego korytarza. Wtem zjawił się służący i przerwał jego rozmyślania. Zameldował, że panicz życzy sobie wyjść z nim na spacer, co wychowawcy było nawet na rękę. W ten sposób nadarzała się najlepsza sposobność, żeby zorientować się w umiejętnościach i sprawności Aleksandra, a tym samym zdobyć informacje potrzebne do sporządzenia odpowiedniego planu nauczania.
Gdy zszedłszy po schodach dotarł do głównego korytarza, jedne z drzwi otworzyły się i zobaczył nadchodzącego z przeciwka mężczyznę. Był to baron, który najprawdopodobniej udawał się do swojej żony. Müller nie znał go jeszcze, lecz ujrzawszy te spuszczone oczy i nieobecną pobladłą twarz, od razu domyślił się, kto to taki. Stanął, żeby go przepuścić.
Baron nie zauważył guwernera. Dopiero, gdy znalazł się tuż przed nim zorientował się, że ktoś stoi na korytarzu. Podniósł wzrok i wpatrzył się tępo w Müllera, a wtedy w jego martwej twarzy nastąpiła jakaś przedziwna, ogromna zmiana. Oczy rozszerzyły się i jakby oprzytomniały, brwi uniósł do góry, usta otwarł, jakby się czegoś śmiertelnie przeraził. Z wyciągniętymi jak do obrony rękami stał tak przez chwilę, po czym odwrócił się nagłe i pognał z powrotem w kierunku drzwi, z których co dopiero wyszedł. Krzyczał przy tym okropnie. W jego skrzeczącym głosie brzmiał straszliwy lęk:
– To on! To on! Przyszedł szukać wojennej kasy! Uciekajcie na miłość boską! Szuka wojennej kasy!
I zniknął za drzwiami. Müller stał jak wryty. Słowna szaleńca wywarły na nim ogromne wrażenie. Nie śmiał się nawet poruszyć, gdy zaraz otwarło się kilkoro drzwi. Na korytarzu zjawiła się baronowa, a w chwilę potem stary kapitan, który zaczął wypytywać guwernera:
– Co tu się dzieje? Kto tak krzyczał?
Müller musiał użyć wszelkich sil, żeby się jakoś opanować. Jego twarz wyrażała najwyższe zdumienie i wyglądał jak ktoś, kto nic nie pojmuje. Potrząsnął głową i odparł:
– Właśnie schodziłem po schodach, gdy wtem jakiś pan, którego nie znam zaczął coś krzyczeć o wojnie i uciekaniu. Cóż za żart!
– Jakich słów użył? – nie ustępował Richemonte. – Proszę powtórzyć dokładnie!
– Słowa „wojna” i „uciekać”.
– I żadnych innych?
– Nie, przynajmniej żadnych innych nie słyszałem.
Nie miał najmniejszego zamiaru wyjawiać całej prawdy. Nieoczekiwanie stanął przed rozwiązaniem zagadki, która odcisnęła głębokie piętno na jego życiu, na szczęściu jego rodziny i krewnych. Nagle, w tym zamku uchylił się rąbek tajemnicy, której rozwiązanie majaczyło przed nim niczym jakiś nieosiągalny cel. Ileż razy on, jego matka, sędziwy dziadek i siostra błagali Boga, żeby wpuścił choć promyk światła w tę mroczną zagadkę! Na próżno. I nagle, po tylu latach, kiedy stracili już wszelką nadzieję, nieoczekiwanie znalazł rozwiązanie.
– To był mój syn, baron de Sainte-Marie – zimno odezwał się kapitan. – Musi pan wiedzieć, że cierpi na dziwne ataki, wynikające najprawdopodobniej z jego chorobliwego pobudzenia. Wtedy głośno majaczy. Nie wolno zwracać na to uwagi. Wydałem surowy rozkaz, że w takich razach należy zostawić go w spokoju, ponieważ widok obcych niebezpiecznie wzmaga siłę ataków. Pan również ma obowiązek zastosować się do tego rozkazu. Gdyby pan nadał jakiekolwiek znaczenie słowom, które chory wypowiada, zwolnię pana natychmiast. A co pan właściwie robi w tej części domu?
– Właśnie zamierzałem udać się na dziedziniec – odparł skromnie Müller.
– A po co?
– Panicz mnie oczekuje. Zawołał mnie na spacer.
– To niech pan idzie! I niech pan pamięta, że nikt nie może dowiedzieć się o chorobie mojego syna.
Z niemal młodzieńczą zwinnością stary odwrócił się i odszedł ku drzwiom, za którymi zniknął baron. Müller zaś wyszedł na dziedziniec, gdzie czekał na niego Aleksander.
Najpierw skierowali się do ogrodu, żeby obejrzeć cieplarnię, a następnie odwiedzili park. Müller spełniał wszelkie zachcianki wychowanka, w którym rozpoznał jedną z tych natur, które dają sobą najłatwiej powodować, jeżeli pozostawi im się złudzenie, że to oni rządzą. Traktował go zatem zgodnie z tą zasadą, co odniosło skutek i Aleksandrowi spodobał się nowy nauczyciel, który zdawał się go nie wychowywać, lecz przeciwnie, zniżył się nawet do tego, że razem z nim polował na wiewiórki.
Gdy chłopiec poczuł się zmęczony, poprosił Müllera, żeby wypoczęli nieco w altance. Znaleźli niewielką drewnianą chatkę, na którą składało się jedno pomieszczenie, a w nim stało kilka prostych krzeseł i stół. Usiedli. Müller, który stale miał się na baczności, a zwłaszcza od kiedy odkrył, że jego pokój posiada podwójną ścianę zauważył, że jedna ze ścian chatki, zbudowana wprawdzie jak i pozostałe z desek, miała grubość kilku stóp, co wydało mu się dość podejrzane.
Podczas rozmowy bezwiednie wędrował wzrokiem ku tej ścianie i... cóż to? Czyżby część ściany przesunęła się nieco?
Wyjął chusteczkę, zdjął z namaszczeniem okulary i zajął się ich polerowaniem. Potem przetarł oczy, a spod chusteczki usiłował wypatrzyć na ścianie to miejsce, w którym, jak mu się zdawało zauważył jakiś ruch.
Rzeczywiście, w ścianie powstała wąziutka szczelina i Müller mógłby przysiąc, że potrafi wskazać w niej punkt, z którego wyziera czarne, błyszczące oko.
Nabrał niezbitej pewności, że pomiędzy ścianami ktoś się ukrywa i podsłuchuje ich. W każdym razie tę część ściany można było poruszyć na wzór drzwi w pociągu, których nie mocuje się na zawiasach, lecz przy pomocy małych kółeczek przesuwa po szynie.
Kim mógł być ten szpieg? Müller nie miał czasu na rozmyślanie o tym. Nie wolno mu było dać poznać, że wie o istnieniu szczeliny. Odwrócił się więc do Aleksandra i rozpoczął z nim ożywioną rozmowę.
Po kilku minutach przelotne spojrzenie zdradziło mu, że szpara zamknęła się, a że Aleksander wyszedł właśnie przed altanę, żeby obserwować jastrzębia, który krążył nad nią, we wnętrzu zapanowała cisza. Wtem spod podłogi dobiegł Müllera dziwny odgłos, tak cichy, że słyszalny jedynie dla jego nadzwyczaj wyostrzonego słuchu. Zdawało mu się, jak gdyby zadźwięczały klucze, a potem ciężkie drzwi poruszyły się ze zgrzytem. Müller postanowił jak najszybciej zbadać te frapujące zjawiska. Im wcześniej zabierze się do tego, tym lepiej, bo zamek Ortry wydał mu się zbyt podejrzanym miejscem, żeby zwlekać z wyjaśnieniem tych tajemnic.
Gdy już obaj wypoczęli Müller wyraził życzenie pójścia do fabryki i zwiedzenia jej. Aleksander chętnie zgodził się na to, lecz dyrektor nie przyjął ich zbyt uprzejmie.
– Paniczu, czy przysłał pana pan kapitan? – zwrócił się do Aleksandra.
– Nie.
– A posiada pan przepustkę? – spytał guwernera.
– Nie? Czy koniecznie muszę mieć przepustkę? – usłyszał w odpowiedzi.
– Oczywiście.
– Wydaje mi się to nieco dziwne. Często zwiedzałem podobne zakłady, a ich właściciele lub administratorzy poczytywali sobie za zaszczyt, że mogą oprowadzać turystów. Właściciel zakładu przemysłowego powinien się jedynie cieszyć, gdy usłyszy; że jego urządzenia okryły się taką sławą, że przyciągają nawet laików.
– Ma pan rację, – odparł dyrektor chłodno. – Pan jednak równie ochoczo przyzna, że często jesteśmy zmuszeni do zachowania tajemnicy. Nie możemy na to pozwolić, żeby konkurencja poznała nasze metody produkcji.
– Czyżby uważał mnie pan za człowieka z branży? – uśmiechnął się Müller.
– Uważam pana za tego, kim pan w istocie jest, za kogoś, kto nie ma pojęcia o tych rzeczach i z pewnością pan nam nie zaszkodzi. Ale otrzymałem wyraźne polecenie, żeby nikogo bez przepustki nie wpuszczać i bardzo pana proszę, żeby pan odstąpił od swojego zamiaru.
– Chętnie – zgodził się Müller. – Nie chcę pana niepotrzebnie narażać. Adieu!
Dowiedział się już wszystkiego, co go interesowało i czuł się usatysfakcjonowany. Przeciwnie rzecz się miała z Aleksandrem, który nie miał ochoty odejść z kwitkiem.
– Czy ode mnie zażąda, pan przepustki? – spytał zaczepnie.
– Oczywiście.
Chłopiec wyprostował się zadzierżyście.
– Czy pan wie, że nie pozwolę sobie rozkazywać? Gdybym przyszedł tu sam, biegałbym po fabryce, gdzie mi się tylko podoba. Ale nie chcę opuszczać pana Müllera. Życzę sobie, żeby pan był dla niego uprzejmiejszy! Jest pan bezczelny!
I pobiegł za swoim nauczycielem.
– Monsieur Müller – oświadczył. – lubię pana. Jest pan zupełnie inny niż moi dotychczasowi nauczyciele. Od jutra zacznę uczyć się niemieckiego.
Zapadł zmierzch, gdy wreszcie doszli do zamku. Zastali w nim urzędników sądowych spisujących protokół z wypadku nad urwiskiem. Urzędnicy musieli pozostać do następnego dnia, co jednak w żadnym stopniu nie zakłóciło mieszkańcom zamku ich zwykłego rytmu życia, ponieważ punktualnie o dziesiątej wszyscy jak zwykle udali się na spoczynek.
Müller postarał się o kilka lamp. Po południu nadeszły z Thionville jego rzeczy, w wśród nich mała latarka, bardzo pomocna przy wykonywaniu zadania, jakie przed nim stało.
Znalazłszy się w swoim pokoiku nie zapalił światła, z obawy, że ktoś mógłby go obserwować, a gdy wszystko w zamku ucichło, przebrał się. Założył sztuczną brodę, naciągnął na siebie bluzę, jaką nosiło się w tej okolicy i zamienił swoje ciężkie buty na lekkie pantofle, w których stąpał znacznie ciszej. Odpiął garb, położył na łóżku i układając wokół niego kilka sztuk odzieży uformował kukłę, sprawiającą wrażenie, jakby w łóżku spał człowiek. To wszystko na wypadek, gdyby ktoś śledził go spoza szybki w ścianie.
Oczywiście nie miał zamiaru posłużyć się schodami. W ciągu dnia obmyślił zupełnie inną drogę. Zamknąwszy porządnie drzwi i zaopatrzywszy się w nabity rewolwer otworzył północne okno, przez które prześlizgnął się na dach. Dach był płaski i właściwie mógł poruszać się po nim w pozycji wyprostowanej, jednak wolał się czołgać, żeby nie dostrzegł go ktoś z dołu.
W ten sposób dotarł do piorunochronu. Zauważył go i obejrzał dokładnie jeszcze za dnia. Wykonany został z mocnych, czworobocznych żelaznych prętów, podtrzymywanych przez szerokie wsporniki, przymocowane do muru w odstępach wynoszących co najwyżej dziesięć stóp, tak że mocny mężczyzna mógł zupełnie bezpiecznie zejść po nich na sam dół. Ponadto od muru już dawno temu odpadł tynk, tak więc sylwetka wspinacza stawała się niemal niewidoczna, o ile rzecz jasna ktoś nie stał w pobliżu.
Müller przechodząc kolejno ze wspornika na wspornik zaczął spuszczać się w dół. Znalazłszy się na wysokości drugiego piętra przystanął pomiędzy dwoma oświetlonymi oknami. Zajrzał ostrożnie do środka i zobaczył kapitana.
Müller zauważył, że stary bardzo starannie nabijał pistolet i chował go do kieszeni, po czym podszedł do jednej z szaf. Intruz myślał, że Richemonte wyjmie z niej coś do ubrania, lecz zamiast tego zniknął w niej zamykając za sobą drzwi. Müller odczekał chwileczkę, lecz Richemonte nie pojawiał się.
– Czyżby w tej szafie kryło się tajemne przejście do następnego pokoju? – zastanawiał się guwerner. – Nie, byłoby zupełnie zbyteczne, bo tuż obok są przecież drzwi. A może w szafie znajduje się wejście do przesmyku w podwójnych ścianach?
Prawdziwy wydał mu się raczej ten drugi domysł. Müller musiał zachować wielką ostrożność, ponieważ przypuszczał, że kapitan wszedł właśnie do któregoś z ukrytych korytarzy i co będzie, jeśli również zmierza do altanki w parku?
Müller zsunął się na sam dół, zeskoczył na trawnik i cichaczem przekradł się do parku.
Było wprawdzie ciemno, lecz przy blasku gwiazd mógł go jednak ktoś zobaczyć. Starał się więc pozostać w gęstym cieniu drzew.
Wkrótce dotarł do chatki i właśnie miał zamiar przestąpić jej próg, gdy ze środka dobiegł go jakiś szelest, jak gdyby ktoś przesuwał deski. Ukrył się więc prędko za krzewami i czekał na dalszy rozwój wypadków. Przez chwilę w szczelinach ścian chatki mignęło słabe światło, po czym ponownie zrobiło się zupełnie ciemno.
Drzwi otworzyły się po cichu, a na progu ukazał się mężczyzna. Müller widział go wyraźnie na tle nieba i bez trudu rozpoznał w nim kapitana.
Czego tu szukał? Czyżby altana była połączona z szafą w pokoju starego?
Müller nie miał czasu na roztrząsanie tej kwestii. Kapitan kroczył na przełaj przez trawnik, a Müller wielkim łukiem podążał w ślad za nim. Udało mu się nawet wyprzedzić Richemonta. Ukrył się za rozłożystym dębem. Kapitan minął go i zniknął wśród drzew. Müller stracił go z oczu, mimo to postanowił podążać w tym samym kierunku co stary. Kucnął i dalej posuwał się niemal na czworakach. Co jakiś czas słyszał przed sobą szelest, znak że kapitan znajdował się tuż przed nim i również powolutku posuwał się do przodu.
W chwilę później Müllerowi zdawało się, że słyszy jakiś szept. Podwoił czujność. Jego oczy przywykły już do ciemności i bez trudu zlokalizował Richemonta. Stał przy ławce. Müller podczołgał się do ławki jak mógł najbliżej i przycupnął nieco z boku. Znajdował się teraz w takiej samej odległości od ławki jak kapitan i tak samo dokładnie jak on mógł śledzić rozmowę siedzących na niej ludzi.
Na ławce siedzieli, Müller nie wierzył własnym oczom, baronowa de Sainte-Marie i dyrektor fabryki, czule objęci i zatopieni w miłosnych wyznaniach. Późna godzina i sekretne miejsce pozwalały domniewywać, że chodzi tutaj o umówione spotkanie i doktor wyobrażał już sobie gniew, z jakim kapitan musiał przysłuchiwać tej scenie.
Dłuższy czas nie było słychać nic poza stłumionymi szeptami zakochanych, gdy wtem kapitan podniósł się nagle i rozgniewany podszedł do siedzących na ławce.
– Dobry wieczór, pani córko! Dobry wieczór, panie dyrektorze! – odezwał się do nich.
Dyrektor porwał się na równe nogi, obrzucił kapitana osłupiałym wzrokiem i uciekł. Zbyt dobrze znał swojego chlebodawcę, żeby w zaistniałych okolicznościach czuć się bezpiecznie w jego pobliżu. Tymczasem baronowa była tak przerażona, że nie mogła nawet wstać.
– Widzę, że zabawia się pani niczym prawdziwa, wiejska dziewczyna – szydził Richemonte.
Baronowa odzyskała równowagę.
– Co pan tu robi? I na jakie słowa pan sobie pozwala?
– Ach, pani córka chciała zapewne porozkoszować się pięknym, wiosennym wieczorem? – spytał z brzydkim uśmieszkiem.
– A cóżby innego?
– I znalazła się w ramionach mojego dyrektora?
– Niech pan nie kłamie! – krzyknęła.
– Widziałem to aż nazbyt dobrze! Moje oczy są stare, ale dobre. Obserwowałem was co najmniej kwadrans i słyszałem każde wasze słowo. Policzyłem każde miłosne westchnienie, jakie wam się wyrwało i każdy pocałunek, jaki pani od niego otrzymała i jakim go pani obdarowała. W młodości nieraz się całowałem, ale w miarę możliwości unikałem zbędnego hałasu. Czemu pani cmoka niczym stangret?
Usłyszawszy tę gryzącą drwinę, o mało nie zemdlała.
– To bezczelność!
– Względem pani trzeba zachowywać się bezczelnie!
– Och, któż wybawi mnie od tego diabła! – zawołała.
– Żeby pani nigdy więcej nie użyła tego słowa, bo zatłukę!
I rzeczywiście podniósł ramię, lecz baronowa uciekła nie czekając na razy.
– Niech ucieka gdzie chce – mruknął stary – przede mną i tak nie ucieknie!
Odwrócił się i tą samą drogą poszedł z powrotem. Müller postępował za nim krok w krok, ponieważ teraz rzeczywiście nadarzała się najlepsza okazja, żeby dowiedzieć się wreszcie, jak dostać się do tajemnego przejścia.
Gdy dotarł do altany, Richemonte zniknął już w jej wnętrzu. Müller podkradł się do samego muru i zajrzał przez okienko do środka. Wewnątrz rozbłysło nikłe światełko, kapitan zapalił lampę. Czuł się tak pewnie, że nawet nie zadał sobie trudu, żeby zamknąć okiennice, potem złapał za gwóźdź tkwiący w ścianie i pociągnął go w lewo. Odsunął w ten sposób kilka desek, które zbite ze sobą tworzyły drzwi przesuwające się po rolkach, dokładnie tak, jak Müller przewidywał. Kapitan wszedł do otworu i zasunął drzwi od wewnątrz. Ten, kto tego nie widział nigdy by nie uwierzył, że w tej ścianie znajdują się jakieś drzwi.
Niemiec wślizgnął się do środka i przyłożył ucho do podłogi. Pod spodem słyszał zanikający zwolna głuchy odgłos kroków.
Co robić? Iść za nim? Oczywiście! Być może nigdy nie nadarzy się już tak dobra okazja do śledzenia kapitana.
Wyciągnął więc swoją latarkę i zapalił, po czym naśladując ruchy kapitana otworzył drzwi. Przed sobą ujrzał wąskie schodki prowadzące prosto w dół. Po wewnętrznej stronie drzwi również tkwił gwóźdź służący zapewne do ich zamykania, co też Müller uczynił. Trzymając w jednej ręce latarkę, a w drugiej rewolwer zaczął schodzić. Po pokonaniu około dwudziestu stopni znalazł się w dużym prostokątnym pomieszczeniu, w którym leżała spora ilość łopat, kopaczek i innego sprzętu. Do czego służyły? Tego dowiedział się nieco później.
Pomieszczenie miało dwa wyjścia, jedno bez żadnych drzwi w kierunku zamku, drugie zaś z mocnymi, obitymi żelazną blachą drzwiami prowadziło do lasu. Podziemną drogę do zamku stanowiła sztolnia.
Ponieważ Richemonte nie mógł się znajdować daleko, Müller schował swoją latarkę i szedł dalej po ciemku. Wyciągał ją tylko co jakiś czas, żeby oświetliwszy na chwilkę drogę upewnić się, że jest bezpieczny.
Szedł naprzód trzymając się obiema rękami ścian wąskiego korytarza, aż wreszcie ujrzał przed sobą światło. To musiał być kapitan. Müller starał się stąpać jak najciszej, żeby tylko nie zdradzić swojej obecności, lecz wyraźnie słyszał przed sobą kroki kapitana.
Po jakimś czasie poczuł, że ściany są z kamienia, co zapewne oznaczało, że znalazł się pod zamkiem. Tutaj zniknęło też światło kapitana.
Müller znów musiał posłużyć się latarką. W jej blasku ujrzał, że znajduje się w dziwnie sklepionej salce, z której na wszystkie strony pną się w górę wąskie schodki. Natychmiast odgadł, że w tym miejscu schodzą się wszystkie tajne przejścia starego zamku.
Nad głową słyszał kroki Richemonta. Udał się za tym odgłosem i przebywszy kilka pięter po schodkach szerokich na dwie stopy ujrzał przed sobą nagle plamę światła i usłyszał głos dwóch osób. Schował latarkę i podkradł się bliżej. Im bliżej podchodził, tym lepiej rozpoznawał głosy, należące do kapitana i dyrektora.
Jasna, plama światła przedostawała się przez otwór w ścianie bocznej. Müller zebrał się na odwagę i zakradł się aż do brzegu tego otworu. Teraz mógł spokojnie obserwować całą scenę.
Znajdował się za ścianą pokoju zajmowanego przez dyrektora. Pomieszczenie wyłożone było dębową boazerią, a jedna z płyt boazerii skrywała otwarte teraz drzwi. Dyrektor, wyraźnie przestraszony stał przed kapitanem, który niczym duch przeniknął ścianę jego pokoju. Tak go zaskoczył, że dyrektor, ni rusz nie mogący wyjaśnić sobie tego zjawiska, zupełnie oniemiał.
– Niech się pan opanuje! Widzi pan przecież, że nie jestem duchem.
Były to pierwsze słowa, jakie doszły do uszu Müllera.
– Ależ, łaskawy panie, w jaki sposób pan tu wszedł? – wyjąkał dyrektor.
– Przez ukryte drzwi. – wyjaśnił Richemonte. – Zdecydowałem się obrać tę niezwyczajną drogę, ponieważ nie chciałem, by ktoś zauważył, że spotkaliśmy się o tak późnej porze. Chyba pan wie, o czym będziemy rozmawiać?
– Wolałbym pana o to zapytać, łaskawy panie.
– Dobrze! Ale niech pan najpierw usiądzie! Pan cały drży! Co się z panem dzieje?
Nie mówił ani gniewnie, ani szyderczo, jak można by się tego spodziewać. W jego głosie pobrzmiewało raczej współczucie.
– Strach mnie obleciał na widok tej ściany, która rozstąpiła się nagle i pana, który wszedł tu nie wiadomo jakim sposobem. Przecież nie mogłem spodziewać się czegoś takiego.
– Oczywiście jestem w stanie zrozumieć pański strach. A przy okazji, kiedy bał się pan więcej, teraz, czy przedtem, w ogrodzie?
– Łaskawy panie... – wyjąkał dyrektor i umilkł.
– No, był pan tam przecież z moją synową, nieprawdaż?
– Tak.
– Dzisiejszy dzień był bardzo dziwny. Musiałem wypowiedzieć więcej słów, niż czynię to normalnie w ciągu tygodnia, a wie pan przecież, że tego nie lubię. Ale są takie sprawy, które koniecznie trzeba omówić. Właściwie dlaczego uciekł pan z ogrodu, panie dyrektorze?
– Ponieważ... ponieważ... myślałem...– jąkał się dyrektor.
– Ponieważ myślał pan, że mogę fałszywie zrozumieć tę scenę? A więc pani baronowa wszystko mi objaśniła. Wyszła, żeby w ten piękny wieczór zażyć świeżego powietrza, a pan znalazł się w ogrodzie dokładnie z tego samego powodu. Pojawienie się pana tak przeraziło moją synową, że zemdlała, a pan, niczym rycerz zajął się nią. To wszystko mi opowiedziała, gdy pan uciekł.
– Z pewnością... tak... tak właśnie było.
– Muszę przyznać, że przez moment wyrządziłem panu w moim sercu niesprawiedliwość, ale zawiniła tu pańska nagła, nieuzasadniona ucieczka. Dlaczego nas pan opuścił? Przecież to musiało wzbudzić moje podejrzenia! Proszę mi wybaczyć. Zaraz panu wszystko wynagrodzę. Czy ma pan gdzieś pod ręką kwitariusz?
– Oczywiście – odpowiedział dyrektor z wyraźną ulgą.
– Obiecałem panu dzisiaj nagrodę. Gdzie są pieniądze, które kazałem panu rano zabrać?
– Tutaj, w moim biurku.
– Niech je pan przeliczy!
Müller widział, jak dyrektor wyjmuje pieniądze z zamkniętej szuflady i jak je głośno liczy. Słyszał więc, ile ich było. Nie brakło ani franka.
– Obie firmy są tak ostrożne, że notują numery banknotów, a do tego jeszcze je znaczą. Proszę popatrzeć, łaskawy panie! Na każdym banknocie widnieje odnośna litera.
– W pewnych przypadkach może to być nawet korzystne. – odezwał się Richemonte sucho. – A teraz proszę przygotować pokwitowanie, jeszcze bez kwoty wynagrodzenia, jakie panu chcę dać!
– Dlaczego? Przecież możemy załatwić wszystko od razu.
– Później wpiszę tę kwotę i będzie pan zaskoczony wysokością. A więc po lewej stronie u dołu proszę wpisać datę wystawienia rachunku, dzisiejszą, a w prawym rogu złożyć podpis.
– Jak pan sobie życzy, panie kapitanie!
Napisał, co mu kazano i podał kwit staremu. Ten dokładnie sprawdził podpis, poprosił dyrektora, żeby się odsunął i sam usiadł przy biurku. I znów pióro zazgrzypiało o papier.
Richemonte osuszył pismo bibułą i podnosząc się z krzesła złożył kwit i włożył go do kieszeni. Gdy odezwał się ponownie, jego twarz i głos zmieniły się strasznie.
– Tak, to wystarczy. Oczywiście nie po to, żeby pana wynagrodzić, lecz by pana ukarać!
Dyrektor spojrzał na niego ze zdumieniem.
– Ukarać?
– Tak, dobrze pan słyszał. Powiedziałem, że pana ukarzę.
– Za co?
– Po pierwsze za to, że poważył się pan wyciągnąć rękę po baronową.
– Przecież mówił pan co dopiero, że pani baronowa była łaskawa wyjaśnić panu całą sytuację!
– Czy rzeczywiście jest pan aż tak głupi, żeby wziąć moje słowa za dobrą monetę? – roześmiał się kapitan szyderczo. – Wiem wszystko, mój panie! Stałem za ławką i słyszałem całą waszą rozmowę. Zresztą, jak pan widzi, posiadam tajemne przejścia i punkty obserwacyjne i udało mi się podpatrzeć wiele z waszych spotkań.
Dyrektor osunął się na krzesło.
– Jeszcze dziś rano, – ciągnął Richemonte – słyszałem, jak umawialiście się na spotkanie. Słyszałem również każde słowo, jakie wypowiedział pan na mój temat. Dowiedziałem się na przykład, że tylko miłość do baronowej trzyma pana w tej pracy. Niech pan z łaski swojej sam się wypowie, czy taka postawa zasługuje na nagrodę, czy karę!
– Panie kapitanie. – zawołał dyrektor poruszony – służyłem panu wiernie, to ja uczyniłem pańskie przedsiębiorstwo tym, czym obecnie jest!
– Służyłem wiernie? Hahaha! To właśnie kolejna rzecz, za którą muszę pana ukarać.
– Co to takiego?
– Ponieważ usłyszałem, że pracuje pan tu tylko przez wzgląd na baronową, miałem prawo nie ufać panu. Postanowiłem więc przeszukać pańskie rzeczy.
– To niesłychane!
Dyrektor odzyskiwał zwolna odwagę. Stali naprzeciw siebie, w tym starciu byli sobie równi i dyrektor postanowił bronić się.
– Niech pan milczy! – rozkazał stary. – Widzi pan przecież, że mogę wejść do pańskiego pokoju, kiedy tylko zechcę. Ponadto nie posiada pan tutaj nic własnego, bo te wszystkie meble należą do mnie. Do wszystkich drzwiczek i szuflad mam swoje własne klucze. Podczas gdy pan oczekiwał w parku ukochanej wszedłem tutaj i przeszukałem wszystkie schowki pańskiego biurka. I wie pan, co znalazłem?
Dyrektor widział, że wypieranie się nic tu nie pomoże i najlepszą taktyką była zuchwałość. Podszedł więc do kapitana i wrzasnął.
– Co? Pan miał czelność wtargnąć do mojego mieszkania?
– W rzeczy samej! Czyżby miał pan coś przeciwko temu?
– To się jeszcze okaże! I cóż takiego pan odkrył, kapitanie?
– O, przeróżne rzeczy! Ale pokażę panu tylko jedną z nich. Wyjął z kieszeni jakiś list, rozpostarł go i zaczął czytać:
Do pana Metroy, dyrektora fabryki w Ortry.
Z wysokiego rozkazu informujemy pana, że nie jesteśmy skłonni do czynienia użytku z Pańskiej oferty. Nawet jeżeli we Francji rzeczywiście istnieją tajne fabryki broni powstałe w celu uzbrojenia partyzantów lub innych oddziałów, fakt ten nie może wpłynąć negatywnie na stanowisko rządu, który pozostaje w zgodzie z Pańskim cesarzem.
Rezygnujemy z powiadomienia Pańskich władz o ofercie, jaką nam Pan złożył, jednak na wszelki wypadek troskliwie przechowamy Pańskie pismo.
Oczy kapitana błyszczały, gdy nie czytając już podpisu na liście chował go do kieszeni.
– Chciał pan więc zdradzić nasze przedsięwzięcie za jakieś marne pieniądze! – syknął.
– Tylko z tego powodu, że pan jest skąpy i nie płacił mi pan odpowiednio – odparł dyrektor uszczypliwie.
– A więc przyznaje się pan do tego?
– A dlaczego by nie? – odpowiedział dyrektor zimno, wzruszając zuchwale ramionami.
– Czy pan wie, że to ja jestem panem fabryki? Że wszyscy przysięgli mi wierność, i że ukarzę każde sprzeniewierzenie się tej przysiędze?
– Pah, mnie nie może pan ukarać! – roześmiał się dyrektor.
– Dlaczego?
– Ponieważ mam w ręku całą pańską fabrykę. Udało się panu zastraszyć mnie, ponieważ rzeczywiście czułem się winny, ale nie na długo. Myślał pan, że jest moim mistrzem, ale to ja jestem pańskim Zabezpieczyłem się. Pan nie ma pojęcia o chemii, o galwanizacji o elektryczności! Ten pokój jest połączony przewodem elektrycznym z fabryką i magazynami. Wystarczy jeden ruch, lekkie naciśnięcie guzika, a wszystko wyleci w powietrze, cała fabryka i wszystkie pańskie zapasy. Niech pan wtedy próbuje zbroić swoich partyzantów przeciwko Niemcom!
– Do diabła! – zakrzyknął zaskoczony Richemonte.
– Widzi pan więc, jak się rzeczy mają. Nie chcę mieć z panem nic więcej do czynienia. Ale ponieważ fabryka w dużej części należy także do mnie, niechętnie przyczyniałbym się do jej unicestwienia. Zaproponowałem wrogom zdradzenie tajemnicy, bo chciałem, żeby ktoś przyzwoicie wynagrodził mój wysiłek. Zapłaci mi pan tyle, ile żądałem od nich, to opuszczę pana i zrezygnuję z jakichkolwiek wrogich przeciw panu działań. Użyczyłem panu moich wiadomości i doświadczenia, pracowałem dzień i noc, mogę więc chyba zażądać za to jakiejś nagrody.
Oczy starego zwęziły się, wąsy uniosły do góry obnażając zęby. Opanował się jednak i zapytał spokojnie:
– Czy w pańskiej ofercie uczynił pan jakąkolwiek sugestię pozwalającą odgadnąć, gdzie znajdują się nasze zapasy?
– Uważa mnie pan za głupca? Idąc tropem informacji zawartych w moim liście musieliby szukać ich gdzieś w pobliżu Strasburga.
– Jakiej ceny zażądał pan od Niemców?
– Nie wysokiej, tylko sto tysięcy franków. Tamci okupią swoje sknerstwo życiem kilku tysięcy ludzi, jeżeli oczywiście pan zdecyduje się wypłacić mi te pieniądze.
– Mam nadzieję! Zbliża, się czas, kiedy zażądamy zadośćuczynienia za wszystko, co nam złego uczynili Blücher, Gneifenau i im podobni! A więc, czy moja fabryka naprawdę jest połączona z tym pokojem?
Przy tych słowach jego wzrok wędrował niepostrzeżenie po wszystkich ścianach. Jeżeli znajdowała się tu jakaś tajna instalacja, to mogła zostać umieszczona jedynie w szafie na ubrania lub w pobliżu tylnej ściany pokoju, ponieważ kładzenie przewodu na frontowej ścianie zamku byłoby pozbawione jakiegokolwiek sensu, jako że drut zostałby natychmiast odkryty. Chodziło więc tylko o to, żeby zatrzymać dyrektora w pobliżu okna, gdzie stało biurko, którego wszystkie szuflady i półki zostały już przeszukane i kapitan wiedział, że z tej strony nie musi się niczego obawiać.
– Tak, – odparł dyrektor – jedno naciśnięcie guzika i iskra elektryczna wysadzi w powietrze całe zapasy prochu i dynamitu.
– Daje pan słowo honoru, że mówi prawdę?
– Tak. Jak tylko dostanę do ręki sumę, o jakiej mówiliśmy pokażę panu przewód, żeby mógł go pan zniszczyć.
– O nie! Pan jest teraz w rozpaczy. Co będzie, gdy dam panu te sto tysięcy franków, a pan mimo to doprowadzi do wybuchu?
– Moje słowo honoru powinno być dla pana rękojmią. Kapitan udał, że się namyśla, ale jego oczy migotały okropnym blaskiem.
– Jest to suma, która w obecnej chwili wykracza poza moje możliwości. Ale żeby ratować fabrykę... hm! Jaka praca, taka płaca! Niech będzie, jak pan sobie życzy.
– Pan mi...?
Richemonte skinął potakująco głową, wyjął z kieszeni papier i podał go dyrektorowi.
– Zapłacę panu, na co pan zasłużył. Niech pan sam przeczyta, co napisałem na kwicie.
Dyrektor czytał coraz szerzej rozwierając oczy z przerażenia:
Przepełniony skruchą zaświadczam, że sprzeniewierzyłem i wydałem na własne cele pieniądze pochodzące od dłużników, które dzisiejszego dnia miałem oddać mojemu chlebodawcy. Niech Bóg mi wybaczy, że popełniwszy takie przestępstwo odchodzą z tego świata.
Pismo do złudzenia przypominało jego własne, a pod spodem znajdowała się data i podpis, który sam przedtem złożył. Przez chwilę oniemiały milczał, po czym oprzytomniał nieco i rzekł:
– Co to ma znaczyć, kapitanie?
– To, że mimo wszystko to ja jestem pańskim mistrzem, a nic odwrotnie, – zaśmiał się kapitan szyderczo, – chociaż przed chwilą twierdził pan coś zupełnie przeciwnego. Nie dostanie pan ode mnie ani jednego sou, a ponadto odpokutuje pan za swoją podwójną zdradę!
– To niech pan posłucha, jak teraz grzmotnie!
Próbował dostać się do przeciwległego końca pokoju.
– To niech pan posłucha! – przedrzeźniał go kapitan.
W tej samej sekundzie wyciągnął pistolet i nacisnął spust Dyrektor upadł z przestrzeloną głową. Z zimną krwią Richemonte pochylił się nad lezącym, do prawej dłoni włożył ofierze broń i jeszcze raz podszedł do biurka, żeby położyć na nim kwit w taki sposób, żeby natychmiast rzucił się w oczy Schował pieniądze i zatarłszy wszelkie ślady opuścił pokój tą samą drogą, którą do mego wszedł.
Rzecz jasna Müller mógł słyszeć jedynie urywki z tego okropnego porachunku i nie miał pojęcia, że tak się zakończy. Czy powinien był skoczyć na pomoc, skoro i tak wszystko było stracone. Nie, to byłoby nierozsądne. Przede wszystkim musiał myśleć o swoim zadaniu i w pierwszym rzędzie należało zniknąć stąd niepostrzeżenie. Ledwie padł strzał, Müller jak na skrzydłach pognał w dół po wąskich schodkach. Przypuszczał, że i kapitan opuści teraz pokój dyrektora, ponieważ huk wystrzału obudził zapewne wszystkich mieszkańców zamku.
Dotarł szczęśliwie do miejsca, w którym krzyżowały się wszystkie korytarze i wielkimi susami popędził podziemną sztolnią w kierunku parkowej altany. Zamknąwszy w niej starannie tajemne wejście pobiegł prędko do zamku.
W wielu oknach rozbłysło już światło, lecz ku jego radości dziedziniec był pusty Wspiął się po piorunochronie. Dotarłszy do drugiego piętra rzucił okiem do pokoju kapitana, który podchodził właśnie do drzwi. Z potarganymi włosami, w szlafroku i pantoflach, trzymając w ręku nocną lampkę przesłuchiwał służącego. Kto by zobaczył starca w tym stanie, musiałby przysiąc, że właśnie się obudził. Na widok tego strasznego człowieka, Niemca ogarnęła groza.
Szczęśliwie dostał się na dach, a z niego do swojego pokoju, gdzie w pośpiechu pozbył się przebrania i ubrał tak, jak przystoi człowiekowi świeżo wyrwanemu ze snu, który po omacku nałożył na siebie tylko to, co niezbędne.
Pokój dyrektora i korytarz wypełnił się ludźmi. Kapitan posłał właśnie po urzędników sądowych, którzy tej nocy nocowali w zamku.
Przyszli natychmiast i znaleźli ostatnie pismo zmarłego. Wypytywali kapitana, który oświadczył, że nic mu nie wiadomo na temat pieniędzy i ze trzeba sprawdzić to w księgach Spisano protokół i wyniesiono ciało.
Strzał obudził również baronową. Pośpieszyła na miejsce wypadku, ale nie chciała oglądać zmarłego. Śmierć tego człowieka wstrząsnęła nią do głębi. W drodze powrotnej do swojego pokoju natknęła się na kapitana. W pobliżu nie było żywego ducha, więc starzec nie omieszkał powiedzieć do niej cicho.
– Piękny kochanek! Nieprawdaż!?
Cofnęła się, obronnym gestem wysunęła przed siebie ręce i powiedziała.
– Morderca! Ale kiedyś wyjdzie to jeszcze na światło dzienne!
W odpowiedzi usłyszała szyderczy śmiech.
Müller długo nie mógł zasnąć. Ten pierwszy dzień w Ortry należał do najbardziej obfitujących w wydarzenia w całym jego dotychczasowym życiu. Najbardziej zajmowały go wypadki ostatnich godzin. Czy powinien zadenuncjować mordercę, a tym samym poświęcić zdobyte dziś informacje i narazić na szwank powodzenie swojej, niesłychanie ważnej misji? Czy wolno mu było napiętnować jako mordercę dziadka Marion? Czy w ogóle ktoś by mu uwierzył? Był przecież znienawidzonym Niemcem, a oskarżony oficerem słynnej gwardii, rycerzem honorowego legionu! Czy mógł dostarczyć jakichś dowodów? Przekonano by się wprawdzie o istnieniu tajemnych drzwi, ale co dalej? Najpewniejszy dowód stanowią poznaczone banknoty, ale gdzie starzec mógł je ukryć? A poza tym, czy zamordowany był tego wart? Odnosił się wrogo do Niemiec, a ponadto zdradził własną ojczyznę.
Cóż to była za rodzina, ci Sainte-Marie! Czy Marion, którą tak gorąco kochał rzeczywiście miała szlachetniejszą naturę niż inni?
Wszystkie te myśli kłębiły mu się w głowie, aż zasnął. Ale i we śnie dręczyły go jeszcze, a gdy się obudził czuł się bardziej osłabiony niż przed tym nocnym odpoczynkiem.
Kapitan od wczesnego ranka był na nogach. Przywołał z fabryki kilku ze swoich najlepszych ludzi i kazał szukać im miny. Wszystko na próżno. Wtedy stary przeląkł się nie na żarty. Jeżeli ktoś bezwiednie dotknie tego fatalnego przewodu, nikt nie zdoła zapobiec nieszczęściu. Wtedy przyszła mu do głowy pewna myśl...
Kazał posłać po Niemca. Przyjął go nadzwyczaj uprzejmie.
– Monsieur, czy zajmował się pan kiedyś elektrotechniką?
– Trochę, łaskawy panie, – odpowiedział Müller, który natychmiast domyślił się, z jakiego powodu kapitan zadał mu to pytanie.
– Czy wie pan o tym, że miny można odpalać przy pomocy elektryczności?
– Oczywiście, panie kapitanie.
– Czy trudno jest znaleźć taki przewód i unieszkodliwić minę?
– To zależy od okoliczności. Jako technikowi udawało mi się to z reguły. – odparł zgodnie z prawdą, ponieważ przez jakiś czas służył w oddziale saperskim.
– Wobec tego muszę panu coś zdradzić. Znał pan może tego dyrektora, który się zastrzelił?
– Widziałem go przelotnie.
– A więc człowiek ten miał straszny plan, chciał wysadzić moją fabrykę. Przewody znajdują się podobno gdzieś w jego pokoju, ale nikt nie potrafi ich znaleźć. Może pan okaże się bystrzejszy?
– Do usług, panie kapitanie!
– To chodźmy!
Udali się do pokoju nieszczęsnego dyrektora. Gdy weszli do środka, Müllera przebiegł dreszcz. Służba próbowała wprawdzie usunąć plamy krwi, lecz pomimo wysiłków nie udało się ich zmyć do końca. Tam znajdowało się owo tajemne przejście, a tutaj stało biurko, przy którym nieboszczyk własnoręcznie podpisał na siebie wyrok śmierci.
– Jeżeli rzeczywiście są tu gdzieś schowane przewody, to należy ich szukać nie z przodu, lecz raczej z tyłu – powiedział Müller.
Stary skinął z zadowoleniem.
– Jestem tego samego zdania, monsieur. Niech pan szuka!
Müller rozejrzał się badawczo po pokoju, po czym prędko podszedł do staromodnego zegara lyońskiego z czarną, nadgryzioną przez korniki obudową, wiszącego na ścianie naprzeciwko biurka.
– Widzi pan tam jakieś przewody? – spytał Richemonte.
– Wydaje mi się, że znalazłem, ale najpierw chciałbym się o tym przekonać.
Przysunął pod zegar stół, na nim postawił krzesło i wspiął się na tę piramidę. Teraz bez przeszkód mógł obejrzeć sobie przestrzeń pomiędzy sufitem, a pokrywą obudowy zegara.
– Kto mieszka na górze? – zainteresował się znienacka.
– Majordomus.
– Ach, mój przełożony! – uśmiechnął się Müller. – Czy to człowiek godny zaufania?
– Tak. Był dobrym podoficerem i wiernym służącym.
– I wspólnikiem dyrektora.
– Do pioruna! To niemożliwe! – zawołał kapitan.
Müller otworzył drzwiczki zegara, zajrzał do wnętrza i odpowiedział:
– Panie kapitanie, pańska fabryka żelaza, jakkolwiek bardzo ciężka, rzeczywiście wisiała na włosku, a do tego jeszcze życie pańskich robotników. Proszę, niech pan tu podejdzie!
Wskazał palcem na obudowę i mówił dalej:
– Widzi pan ten koński włos, który tu zwisa? Jest tak samo czarny jak obudowa i ledwo widoczny.
Richemonte wyciągnął rękę, chcąc złapać za włos.
– Na miłość boską, niech pan tego nie dotyka! – zawołał Müller.
– Tak, rzeczywiście włos – odezwał się starzec. – Wchodzi od góry do skrzynki.
– A w niej łączy się z cieniutkim miedzianym drutem, który w tym miejscu przechodzi przez sufit. Majordomus musiał być w zmowie z dyrektorem. Chodźmy do niego!
Pan zamku natychmiast zgodził się na tę propozycję i szybko pokonał drogę. Przypadkiem majordomus był u siebie.
– Co to ma znaczyć? Czego ten człowiek tu szuka? – zawołał rozpoznawczy Niemca.
– Zaraz się dowiesz, ty łajdaku! – natarł na niego Richemonte. – Niech pan szuka, monsieur Müller!
Müller ukląkł w rogu pokoju położonym nad zegarem wiszącym w pokoju pod spodem, następnie obszukał podłogę, otworzył okno i wyjrzał na zewnątrz.
– Ma pan to? – spytał kapitan płonąc z niecierpliwości.
– Tak. Proszę tu spojrzeć, a sam się pan przekona! Tutaj, w tym miejscu przewód wchodzi do pokoju, a potem pod listwą podłogową biegnie wzdłuż ściany aż do fasady zamku. Tutaj przewiercono maleńki otwór przez mur, żeby przeciągnąć drut, który puszczono dalej wzdłuż gzymsu na frontowej ścianie. Umocowanie go kosztowało sporo trudu, tym bardziej, że prace musiały być prowadzone w absolutnej tajemnicy.
Wtedy rozwścieczony kapitan nie mógł się już opanować. Rzucił się na służącego, złapał go za ubranie i zagrzmiał:
– Psie, łajdaku, kto ci poradził coś takiego?
Służący absolutnie nie spodziewał się takiej napaści i zaskoczony niechcący wypaplał całą prawdę:
– Dyrektor, łaskawy panie!
– Co ci za to obiecał?
– Pięć tysięcy franków.
– A sam chciał dostać sto! I za te marne pięć tysięcy chciałeś zniszczyć mnie i moich ludzi! Do więzienia z nim! Tam jest twoje miejsce, ty łotrze!
Służący błagał go o litość, ale nic nie pomogło. Richemonte zadzwonił po ludzi, którzy hultaja związali i odprowadzili. Dopiero, gdy było już po wszystkim ponownie zwrócił się do Müllera:
– Monsieur, jest pan o wiele dzielniejszy i mądrzejszy niż ci wszyscy, którzy otaczali mnie do tej pory. Pojawił się pan w Ortry ku naszemu zbawieniu. Ale co teraz?
– Musimy zejść na dół, łaskawy panie, – odparł Müller – żeby sprawdzić, w którym miejscu przewód wchodzi w ziemię.
Tak też zrobili i Müller odkrył, że drut pociągnięty został pod rynną i znikał w ziemi tuż obok studzienki odpływowej.
– Tutaj przetniemy drut – powiedział – i główne niebezpieczeństwo będziemy mieli za sobą. Pod ziemią przewód musi mieć izolację, jest więc grubszy i łatwiej go odszukać. A w fabryce zobaczymy, do czego jest przyczepiony.
Kapitan najwyraźniej zaniepokoił się propozycją Müllera, bo zaczął się wzbraniać:
– Ależ nie mogę pana tak długo zatrzymywać, monsieur. Skoro przewód jest już znaleziony, to reszta pójdzie już łatwo. Mam dość robotników, którzy to zrobią.
Müller zrozumiał, Richemonte nie chciał jego, Niemca, wprowadzić w tajniki swoich planów, a już absolutnie nie mógł pozwolić na to, żeby zobaczył jego zapasy broni. Udał więc, że nie ma o niczym pojęcia i powrócił skromnie do swojego pokoju.
Basia, Basi, Basia...
Müller odszukał Aleksandra. Zamierzał pójść z chłopcem na spacer.
– Wie pan, monsieur, – spytał go ten nad wiek rozwinięty młody człowiek – że koniecznie trzeba pana lubić?
– Dlaczego.
– Ponieważ tego, kto pana nienawidzi spotyka nieszczęście. Dyrektor, który pana obraził już został ukarany. Zastrzelił się. Muszę przestrzec ludzi przed wrogością do pana. Przede wszystkim powiem to Marion.
– Marion? A kto to taki?
– Marion jest moją przyrodnią siostrą, ale jest dobra niczym prawdziwa. Sprawiałem jej dużo przykrości i dlatego tak często wyjeżdża, bo skarżyłem na nią dziadkowi i mamie. Ale wczoraj wieczorem, jak szedłem spać myślałem o niej bardzo długo i przyszło mi do głowy, że byłem wobec niej bardzo niegrzeczny. Obiecuję panu, monsieur, że nigdy nie będę jej już dokuczał!
– To bardzo ładnie z twojej strony. Ale skąd to przyrzeczenie?
– To wszystko przez ten spacer z panem. Pan się ze mną nie sprzecza i jest dla mnie miły. Dlatego ja też postanowiłem być grzeczny i sprawić panu przyjemność.
Müller nic nie odpowiedział, tylko poklepał chłopca po ramieniu.
Dzisiaj zapuścili się w las o wiele dalej niż podczas wczorajszej przechadzki. Wchodzili w zarośla coraz głębiej, aż natknęli się na rumowisko skalne, nad którym dominowała stara wieża.
– Co to za ruina?
– To był stary zamek Ortry – wyjaśnił Aleksander. – Pozostała po nim tylko ta wieża.
– Nie wyjdziemy na nią?
– Wolałbym nie.
– Dlaczego?
Chłopiec popatrzył mu szczerze w oczy.
– Ponieważ i w tym względzie okazałem się nieposłuszny. Dziadek zabronił mi wdrapywania się na tę ruinę, a mimo to często tu przychodziłem. Teraz wolałbym tego zaniechać. Ale możemy przecież obejrzeć sobie grób.
Przesmyknął się pomiędzy skałami, a Müller za nim, aż stanęli przed zaniedbanym pagórkiem, porośniętym dzikim kwieciem. Obok niego wznosił się potężny blok skalny z ledwo widocznym napisem:
Tu spoczywa Liama.
– Ta Liama była matką Marion – odezwał się Aleksander. – Czy mówiłem już panu, że Marion dziś przyjedzie?
– Jeszcze nie.
– Tak, przyjedzie. Uznaliśmy ją za zmarłą, myśleliśmy, że utonęła razem z parowcem, ale rano nadeszła depesza, że będzie tu około południa i że przywozi ze sobą przyjaciółkę.
– Jak powitacie baronównę?
– Powitacie? – powtórzył chłopiec ze zdziwieniem. – No, służący pomogą jej wysiąść z powrozu, a potem pójdzie do swojego pokoju.
– I nikt się nie ucieszy, że przyjechała? Nikt nie powie jej nic miłego?
Aleksander otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
– A czy ona choć troszkę cieszy się na spotkanie z nami?
– Oczywiście, nawet bardzo! Trzeba by tylko okazać nieco radości z jej szczęśliwego powrotu do domu.
– Bardzo chętnie, tylko jak się do tego zabrać?
Müllerowi zrobiło się żal, że serce tego utalentowanego chłopca nigdy nie doświadczyło uczucia miłości. Położył mu dłoń na głowie i powiedział:
– Mam pomysł. Czy baronessa kochała matkę?
– O, bardzo i często przychodziła na jej grób.
– W takim razie nazrywamy tu kwiatków i zaniesiesz je do jej pokoju, żeby jak tylko wróci miała pozdrowienia od swojej matki.
Chłopcu zaświeciły się oczy do tego pomysłu.
– Tak, tak zrobimy! Ale nikt nie może się o tym dowiedzieć, bo mnie zbesztają.
Zbliżało się południe, gdy wracali do domu. Na polu pomiędzy zamkiem a fabryką widzieli robotników zajętych wyjmowaniem z ziemi przewodu. Najpierw poszli do izdebki Müllera. Uporządkowali kwiaty, rozdzielili je na dwa bukiety, a potem Aleksander napisał na kartce:
Mojej kochanej Marion zerwane na grobie jej matki.
Aleksander.
Chłopiec sam odniósł kwiaty i karteczkę do pokoju siostry.
Doktor kazał przynieść sobie śniadanie do swojego pokoju. Jadł jeszcze, gdy przez bramę wtoczył się na dziedziniec powóz. Prędko podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Tak, to była ona, jakże wspaniała. Serce zabiło mu w piersi. Do jakiegoż otoczenia wracała! Pozostanie tu, czy znów ucieknie od tego zimnego życia?
Akurat w chwili, gdy Marion wysiadała, do powozu podszedł kapitan. Wnuczce podał po prostu rękę, a przyjaciółce ukłonił się.
– Śniadanie gotowe – oznajmił. – Czy panie przyjdą do jadalni!
– Za kwadrans, drogi dziadku – odparła Marion. – Musimy pozbyć się podróżnego kurzu.
– Dobrze, w takim razie zaczekamy. Co powiedziawszy, odszedł.
Tak właśnie wyglądało powitanie po dwóch latach nieobecności. Serce Marion wypełniła głęboka gorycz, ale dzielnie zdusiła ją w sobie. Nanon również oczekiwała innego przejęcia, lecz zbyt mocno kochała przyjaciółkę, żeby dać jej to w jakikolwiek sposób odczuć.
Służąca zaprowadziła je do zamku Najpierw weszły do pokoju Marion, gdzie nic się nie zmieniło i wszystko wyglądało dokładnie tak, jak przed dwoma laty. Ale co to? Bukiecik polnych kwiatów, a obok bilecik.
– Mojej kochanej Marion zerwane na grobie jej matki. Aleksander. – przeczytała baronessa, a jej oczy natychmiast wypełniły się łzami. – Od mojej kochanej mamy! – zawołała. – I to Aleksander je zerwał, ten wstrętny Aleksander, przez którego uciekłam z Ortry! Och, jakże będę go za to lubiła!
Ukryła zapłakaną twarz w skromnych kwiatach, a Nanon wycofała się po cichutku do przyległego pokoju, pozostawiając przyjaciółkę sam na sam z jej uczuciami.
Żadna z nich nie zauważyła, że nie zamknęły drzwi, ani też Aleksandra przysłuchującego się ich rozmowie. Aleksander nie mógł się nadziwić urodzie swojej przyrodniej siostry. Ledwie ją znał. Poczuł, jak w jego sercu powoli wzbiera braterskie uczucie. Przysunął się do niej po cichutku i opasał ją ramionami.
– Marion!
Dziewczyna odwróciła się do niego.
– Aleksander!
Rozwarła ramiona i po raz pierwszy w życiu przytuliła brata do serca. Chwila ta miała dla duchowego rozwoju chłopca niezmierne znaczenie. Udzielając mu rady, żeby nazbierał kwiatków, Müller uczynił dla niego więcej, niżby wygłosił tysiąc mów. Marion pocałowała brata czule.
– Jaką radosną niespodziankę mi sprawiłeś, kochany Aleksandrze!
– To monsieur Müller doradził mi, żebym przyniósł ci pozdrowienia od twojej matki.
– Monsieur Müller? A kto to taki? – zaciekawiła się.
– Mój nowy nauczyciel. Niemiec.
– Niemiec? Mogłam się tego domyślić! Niemcy mają serce, wiedzą, że miłość jest najwspanialszym dobrem na tej ziemi.
– Gdyby nic on nie pomyślałbym o kwiatkach. Radość, jaką ci sprawiłem, zawdzięczasz panu Müllerowi. I to on spowodował, że od dzisiejszego dnia będę dla ciebie dobrym bratem. A teraz chodź już na śniadanie, bo mama czeka i będzie zła!
Piękna twarz Marion zachmurzyła się.
– Ja też mogłabym być zła, że nawet się ze mną nie przywitała. Ale ponieważ jest naszą matką, nie będę się uskarżać.
Przyjaciółki i Aleksander udali się do jadalni, gdzie samotnie siedzieli kapitan i baronowa. Na widok wchodzących podnieśli się z krzeseł. Baronowa rzuciła wzrokiem na pasierbicę i zbladła. Przed dwoma laty, gdy Marion opuszczała dom, była ledwie rozwiniętym pączkiem, a teraz powracała jako w pełni rozkwitła róża i baronowa pojęła, że nie może się z nią równać. Głęboka nienawiść, jaką od dawna czuła do dziewczyny odżyła, mimo to podeszła do Marion, żeby się z nią przywitać, formy musiała zachować.
Przywitała się też z Nanon, po czym wszyscy w milczeniu zaczęli jeść, aż kapitan czując niezręczność sytuacji odezwał się, zadając gwałt swojej milczącej naturze:
– Czy słyszałaś, Marion, że na Mozeli zatonął parowiec?
– Tak – odparła, patrząc mu w oczy. – Pamiętam, że pisałam ci o tym, że będę płynęła tym statkiem. Czekałam na jakieś pytanie z twojej strony.
– Dlaczego? Widzę przecież, że skorzystałaś z innego statku.
– Po czym to poznajesz, dziadku?
– Po tym, że dotarłaś do domu. Gdybyś była płynęła tamtym statkiem, nie siedziałabyś tu z nami.
– A jednak obydwie podróżowałyśmy tym parowcem. Uratowali nas dwaj odważni mężczyźni.
Wiadomość ta wzbudziła zaciekawienie starca i baronowej.
– Naprawdę? Opowiadaj. Marion!
– Tak, opowiedz! – prosiła macocha i dodała z udanym współczuciem: – Mój Boże, a gdybyś utonęła, cóż za nieszczęście, co za strata!
W przeciwieństwie do swojej matki Aleksander naprawdę się przeląkł. Podbiegł do siostry i objął ją za szyję.
– Gdybym tylko o tym wiedział, zaraz pośpieszyłbym ci na ratunek!
Ucałowała go, a następnie pokrótce, lecz niezwykle plastycznie opisała przebieg wypadku. Gdy skończyła Aleksander wykrzyknął:
– Ci dwaj byli tak odważni jak mój nowy nauczyciel, który uratował mnie przed stoczeniem się w przepaść! Chciałbym ich poznać!
– Ten, który ratował Nanon pracuje u doktora Bertranda z Thionville jako zielarz. A ten drugi był niemieckim uczonym. Niestety, zanim zdążyłam mu podziękować, udał się w dalszą drogę.
Podczas śniadania opowiadano sobie o wszystkim, co w międzyczasie wydarzyło się w Ortry. Nazwisko nowego guwernera padało nader często. Marion słuchała tylko zdziwiona, jednak nie odzywała się ani słowem. Kiedy tak siedzieli przy stole, z dziedzińca dobiegi stukot końskich kopyt. Kapitan wyjrzał przez okno i oznajmił:
– Goście! Nareszcie przyjechał!
– Kto? – spytała baronowa.
– Pułkownik hrabia Rallion.
– Trzeba mu wyjść naprzeciw!
Pośpiesznie podniosła się z krzesła i u boku kapitana opuściła jadalnię. Pozostałe damy musiały, jak nakazywała uprzejmość, podążyć za nimi, lecz nie śpieszyły się zbytnio, również i Aleksander ociągał się z wyjściem na dziedziniec.
– Mógł pozostać, gdzie był – powiedział. – Nie mogę ścierpieć tego hrabiego!
Marion spojrzała na niego z zadowoleniem. Wypowiedział dokładnie to, co jej leżało na sercu.
Gdy wreszcie znaleźli się na dziedzińcu zamkowym, kapitan i baronowa z niezwykłą czołobitnością witali pułkownika, który ujrzawszy obie przyjaciółki podszedł do nich i ucałował im dłonie.
– Proszę wybaczyć, że już pierwszego dnia pani bytności w Ortry przyjeżdżam, żeby dowiedzieć się, jak się pani miewa. Ale istnieją pewne obowiązki, które są tak miłe, że z wypełnieniem ich nie chciałoby się czekać ani sekundy dłużej.
Marion skłoniła się w milczeniu, a hrabia natychmiast zwrócił się ku pozostałym sypiąc dookoła uprzejmymi słówkami. Towarzystwo skierowało się ku schodom. W tej samej chwili dostrzegli Müllera, który właśnie schodził na dziedziniec. Guwerner zatrzymał się uprzejmie, chcąc przepuścić państwo. Marion ucieszyła się na jego widok, a hrabia był tak niebotycznie zdumiony, że zakrzyknął:
– Sacre bleu, toż to ten niemiecki niezguła! Cóż on tu robi?
Towarzystwo zamarło z przerażenia i wpatrywało się w napięciu w znieważonego, ten jednak jakby w ogóle nie dostrzegł hrabiego, ukłonił się damom i poszedł dalej.
Twarz Marion nabiegła krwią. Wstydziła się grubiaństwa hrabiego, czy też może tchórzostwa Müllera? Któż to mógł wiedzieć? Kapitan wzruszył tylko ramionami. Nie mógł tego pojąć, że tak silny mężczyzna jak Müller pozwalał się tak znieważać. Gdy wreszcie znaleźli się w salonie pułkownik ponowił swoje pytanie:
– Drogi kapitanie, co ten Niemiec robi tu u pana?
– Jest wychowawcą Aleksandra – odparł Richemonte.
– Fi donc! No to nasz Aleksander sporo się nauczy! Ten człowiek potrafi jedynie robić dziury w suknie bilardowym!
Aleksander zacisnął małe piąstki i patrząc wyzywająco na mówiącego oznajmił głośno:
– Czy pan wie, że pańskie zachowanie jest bardzo nieuprzejme? Gdyby pan Müller tylko zechciał, udowodniłby panu, że potrafi więcej, niż pan sądzi. Jest moim nauczycielem i oświadczam, że także moim przyjacielem. Nie będę tolerował obrażania go.
Pułkownik osłupiał, ale zaraz opanował się i uśmiechnął drwiąco.
– Twój przyjaciel? Zazdroszczę mu tak potężnego obrońcy, drogi Aleksandrze!
– On nie potrzebuje mojej obrony, – powiedział chłopiec, – lecz nie ścierpię, by mówiono o nim takim tonem. Uratował mi życie i jestem mu za to wdzięczny!
Marion obdarzyła brata spojrzeniem, w którym zdumienie splatało się z życzliwym uznaniem. Na twarzy jego matki malowała się widoczna duma i nawet kapitan Richemonte głaskał swoje wąsy w sposób zdradzający wyraźne zadowolenie z wnuka. Pułkownik zauważył to i zdawał się być poirytowany, bo odezwał się uśmiechając się szyderczo:
– Uratował ci życie? Hm, to co innego. Przypadek sprawił, że przeznaczeniem tego człowieka zdaje się być ratowanie życia całemu światu. Zazdroszczę mu!
Wtedy odezwała się Marion, a w jej glosie pobrzmiewała przygana:
– W żadnym razie nie chciałabym tu mówić o przypadku. On posiada odwagę i zdecydowanie, dwa przymioty, które jakoś omijają innych mężczyzn. Nic dziwnego, że ci inni nie zdają się być przeznaczeni do ratowania ludzkiego życia.
A potem odwróciwszy się od pułkownika, który zaczerwienił się ze wstydu słysząc te słowa, oświadczyła.
– Ten momieur Müller uratował także mnie!
– Co? – zdumiał się kapitan.
Było to jedyne słowo, jakie wypowiedział. Jego wnuczka znajdowała się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale dzięki guwernerom i wyszła cało z opresji. I o co tyle hałasu? Od wczorajszego dnia kapitan musiał mówić tak dużo, że dzisiaj nie miał zamiaru tracić słów po próżnicy i rozwodzić się nad tą sprawą. Tylko baronowa jako pani domu poczuła się w obowiązku do stwierdzenia.
– Cóż za zbieg okoliczności! Rzeczywiście jesteśmy mu winni wdzięczność!
Aleksander pochwycił dłoń siostry.
– Ty także zawdzięczasz mu swoje życie, kochana Marion? W takim razie muszę go podwójnie lubić. Pobiegnę za nim, żeby mu to oznajmić.
Nie zważając na protesty rodziny w podskokach opuścił salon.
Oczywiście nie udało mu się już dogonić guwernera, Müller wyszedł bowiem z zamku i pozostawiwszy za sobą park wkroczył do lasu. Z różnych względów gnało go przed siebie. W tej chwili mógł jeszcze dysponować swoim czasem, ponieważ regularne lekcje jeszcze się nie rozpoczęły, a ponadto gość tak zajął domowników, że nikt nie powinien się był przejąć jego nieobecnością.
Znów widział Marion, wprawdzie tylko przez chwilę, lecz ta chwila tak poruszyła jego serce, że szukał samotności, żeby móc spokojnie rozpamiętywać owo spotkanie ukochanej. Nic go nie obchodziła obelga, jakiej doznał od hrabiego. Wiedział, że nadejdzie dzień, w którym porachuje się z tym człowiekiem.
Tak więc wałęsał się po lesie nie zważając zbytnio na okolicę. Wtem tuż obok siebie usłyszał znajomy głos.
– O, pan doktor! Dzień dobry!
Zaskoczony podniósł wzrok. Przed mm na wąskiej ścieżce stał jego służący Fritz i obserwował go z rozbawieniem.
– Fritz, to ty? – zawołał – Jak się tu znalazłeś, tak daleko?
– Pan doktor chyba zapomniał, że wykonuję obowiązki zielarza. Dzisiaj właśnie przyjechaliśmy do Thionville i doktor Bertrand wykazał na tyle rozsądku, żeby od razu wysłać mnie na poszukiwania.
– Spotkałeś mnie przypadkowo?
– Tak, tak samo, jak pan mnie – zaśmiał się Fritz. – Spaceruje pan z oczami utkwionymi w ziemię, jak ktoś, kto zbiera zioła. I natknąłem się na pana idąc zapatrzony w ziemię jak ktoś, komu pewna Marion doszczętnie zaprząta umysł. W ten sposób można liczyć jedynie na przypadkowe spotkanie.
Wierny sługa wiedział dobrze, że wobec swojego pana może pozwolić sobie na mały żarcik. I rzeczywiście. Müller absolutnie nie był urażony tymi słowami. Wręcz przeciwnie, popatrzył na Fritza wesoło i powiedział.
– A więc naprawdę zostałeś zielarzem! A masz ku temu jakieś predyspozycje?
– Nadaję się do tego zajęcia, jak nikt inny! – Fritz zdjął worek, który dźwigał na ramieniu, otworzył go i pozwolił Müllerowi zajrzeć do środka. – Proszę, niech pan spojrzy! Wypełniłem ten worek niemal do połowy. Mech, szyszki jodłowe, liście dębu, trawa, liście buraczane, paprocie. Jeszcze trochę i worek będzie pełen zielska. A co z tym zrobi aptekarz, to już nie moja sprawa. Doktor Bertrand zakomunikował mi, że jestem panem swojego czasu, ale gdybym mógł, żebym przyniósł mu miętę i przetacznik. We Francji nazywają te rośliny Veronique i Menthe poivree. Ale ponieważ nie wiem, ani jak wygląda mięta, ani przetacznik, to pozbierałem szyszki i liście paproci. Nie zdadzą się nikomu na nic i dlatego nikt nie umrze z mojego powodu.
Zawiązał worek i zarzucił go sobie na plecy.
– Masz bardzo wyrozumiałego pana. Mieliśmy szczęście, że spotkaliśmy tego doktora, chociaż nie mam zamiaru pozwolić, żeby ktokolwiek przejrzał moje zamiary.
– Bertrand jest pewnym człowiekiem. Zasługuje na zaufanie – stwierdził Fritz. – Znam go od niedawna, ale wiem, że nienawidzi Francuzów. Musi mieć jakiś szczególny powód do tego. Rzecz jasna, prędzej czy później odgadnie nasze zamiary, ale mogę założyć się o moją głowę, że nie będzie nam przeszkadzał, wręcz przeciwnie, jeszcze nam pomoże. Dobrze się składa, że pana spotkałem, bo nie udzielił mi pan jeszcze żadnych wskazówek.
– W tej chwili nie mogę cię wprowadzić jeszcze w żadne szczegóły.
Doktor zajrzał za okoliczne krzaki, żeby się przekonać, czy nikt ich nie podsłuchuje, wrócił do Fritza i kontynuował.
– Napoleon planuje po cichu wojnę z Niemcami. Przygotowuje się do tego w absolutnej tajemnicy, ponieważ zamierza nas zaskoczyć, tak, aby jego wojska w ciągu tygodnia mogłyby znaleźć się w Berlinie. Ma nadzieję, że nienawiść do Prus powstrzyma inne państwa niemieckie od wspomagania nas i ma czelność akurat tutaj, tuż przy granicy sposobić się do tej napaści. Musimy wybadać, jak dalece zaawansowane są te przygotowania, żeby następnie przedsięwziąć jakieś środki zaradcze. Jednym z punktów tej tajemniczej działalności jest Ortry. Znalazłem się tutaj jako obserwator, a ty masz mi w tym pomagać. To wszystko, co mam ci do powiedzenia.
– To wystarczy – skinął Fritz, a jego twarz rozjaśniła radość. – Jestem znajdą i prostym pomocnikiem balwierza, ale zobaczymy czy nie mam wystarczająco dobrych oczu, żeby zajrzeć w karty tym francuskim mądralom. Mam dosyć czasu. Na szczęście nikomu nie przyjdzie na myśl uważać mnie za Niemca.
– Jak to?
– Bo doktor Bertrand zameldował mnie jako Szwajcara z Genewy. Wie pan przecież, że pracowałem tam kiedyś przez rok i przyswoiłem sobie tyle francuszczyzny, że spokojnie mogę uchodzić za Genewczyka. Tylko w jaki sposób mam panu przekazywać to, czego się dowiedziałem? Gdzie pana spotkam?
– Możesz do mnie pisać, oczywiście na nazwisko doktora Müllera, ale najważniejsze informacje będziemy przekazywać sobie ustnie. Zajmuję pokój na najwyższym piętrze wieżyczki na południowo-zachodnim rogu zamku. Stamtąd bardzo dobrze widać lipę rosnącą przy drodze do Diedenhofen. Jeżeli będziesz chciał mi coś przekazać, połóż się pod nią. Przygodny obserwator pomyśli, że chcesz odpocząć, a ja będę cię widział przez lornetkę. Ty przez swoją będziesz patrzył w stronę mojego okna i jak tylko dam ci znak białą chustką, że cię zauważyłem, przyjdziesz w to miejsce, gdzie teraz stoimy. Oczywiście możemy się spotkać tylko za dnia.
– A wieczorem? – spytał Fritz.
– Możesz odwiedzie mnie w moim mieszkaniu.
– Ktoś mnie może zobaczyć.
– Nie Poczekasz, aż wszyscy zasną i upewnisz się, że nikt cię nie siedzi. Potem wejdziesz po piorunochronie na dach, przeczołgasz się do mojego okna i cicho zastukasz. Piorunochron jest bardzo mocny, już z niego korzystałem i utrzymał mnie.
– To bardzo wygodne. Zaraz jutro obejrzę sobie, jak to wszystko wygląda.
– Muszę ci też zwrocie uwagę na starą wieżę, która znajduje się w tym lesie.
– Nie widziałem jej jeszcze.
– Pokażę ci ją. Ludzie opowiadają, że w niej straszy, a mnie się zdaje, że te duchy są z krwi i kości. W nocy byłoby mi trudno opuścić zamek, a właśnie nocą dzieją się tu najciekawsze rzeczy.
– Dobrze, panie doktorze Wezmę to na siebie – zgodził się Fritz.
– A duchy? – uśmiechnął się Müller.
– Nie są takie straszne. Mam rewolwer, którym mogę je trzymać w szachu. A w końcu mocny kij też zrobi swoje.
– Oczywiście, ale nie życzę sobie, żebyś wystawiał się na niebezpieczeństwo. Musimy zachować daleko idącą ostrożność, więc wolałbym, żeby te duchy wcale cię nie widziały.
– Jak pan rozkaże, panie doktorze! Jeszcze jedno, może się też zdarzyć, że spotkamy się w obecności innych ludzi i będziemy musieli ze sobą rozmawiać. Jak mam się wtedy zachować?
– Nie znamy się i rozmawiamy tylko po francusku. Co najwyżej możemy przypomnieć sobie, że spotkaliśmy się podczas rejsu parowcem. A teraz chodź, muszę pokazać ci tę wieżę! Ale pospieszmy się, bo zdaje się, że nadchodzi burza.
Maszerowali przez las, aż doszli do rumowiska skał, pośrodku którego wznosiła się wieża o niewielkiej średnicy i wysokości około piętnastu metrów. Cała budowla i wszystko co kiedyś wznosiło się wyżej, zapadło się. Do środka prowadziły ciasne, wąskie drzwi. U dołu okrągłej budowli znajdowały się okienka o wielkości otworów strzelniczych, a u góry sterczało kilka potężnych kolumn, pewny dowód na to, że niegdyś znajdowały się tam komnaty z wielkimi oknami widokowymi. Kolumny utrzymywał w pionie chyba jedynie ich własny ciężar.
Mężczyźni weszli do środka i zauważyli schody wiodące do góry. Były trudno dostępne, ponieważ na stopniach leżały kamienie z zawalonej budowli. Mimo to jakoś przedostali się na wyższe piętro. U góry nie znaleźli nic, co mogłoby wynagrodzić im trud. Nie znaleźli ani śladu bytności istoty ludzkiej w tym miejscu.
Zeszli na parter i przeszukali otoczenie wieży. Dookoła leżało tyle gruzu, że usunięcie go i sprawdzenie, czy nie ma jeszcze jakichś innych schodów, tym razem prowadzącym do piwnic, stanowiło ogromne przedsięwzięcie. Opuścili więc to miejsce i poszli dalej ścieżką przez las, coraz bardziej oddalając się od zamku.
– Duchy nie wybrały sobie zbyt wygodnego miejsca na swoje siedlisko – stwierdził Fritz. – Jeśli po mojej śmierci przyjdzie mi straszyć, to na pewno nie będę tego robić bez sofy i długiej fajki. Żal mi ich.
– A mnie Żal i ciebie, i ich – powiedział Müller.
– Dlaczego?
– Ponieważ ta wieża stanie się na jakiś czas twoim punktem obserwacyjnym, twoim drugim mieszkaniem. Będziesz musiał zrezygnować z wygód i elegancji.
– Wszystko to dotyczy służby, a na służbie nie wolno być wybrednym. Poza tym nie lokowałbym się raczej w wieży. Tu nic nie ma. Z reguły duchy przylatują z zewnątrz i dlatego znajdę sobie jakieś miejsce, skąd będę strzegł wejścia. Zresztą to pierwsze duchy, jakie zobaczę i bardzo się na nie cieszę.
Rozstali się. Nieopodal znajdowała się wioska, ku której Fritz skierował swoje kroki, a Müller obrał kierunek, z którego przyszli, ponieważ w wieży mógł znaleźć schronienie przed nadciągającą burzą.
Wicher zaczął targać koronami drzew, które szumiały i trzeszczały pod jego ogromną siłą. Powietrze rozdarło przeciągłe, ostre wycie, wokół zapadła głęboka ciemność rozświetlana jedynie ogniem błyskawic. Straszliwy grzmot runął na ziemię, aż zadrżało wszystko dookoła. Zdawało się, jakby ten grzmot otwarł wszystkie chmury, bo nagle z nieba chlusnęła ulewa.
Na szczęście Müller dotarł już w pobliże wieży. Klucząc pomiędzy skałami dopadł wreszcie drzwi i o mało nie wypadł z nich w przerażeniu, ponieważ przed mm stała, oświetlana przez blask błyskawic, baronessa Marion.
– Proszę o wybaczenie, łaskawa panienko! – wyjąkał. – Nie wiedziałem, że ktoś tu jest.
W głębokiej ciemności, jaka panowała w tych murach nie mogli zobaczyć swoich twarzy.
– Ja też sądziłam, że jestem tu sama. Poza tym nie ma mnie pan za co przepraszać. Każdy ma prawo spacerować po lesie.
– I wejść do tych ruin?
– Oczywiście! Dlaczego nie miałby pan szukać w nich schronienia, tak jak i ja? Zmókł pan?
– Nie ma o czym mówić.
– Ja jestem sucha. Wieża była tuż obok.
Domyślił się, że odwiedzała grób matki. Jakże musiała ją kochać! Przybiegła tu natychmiast po powrocie do domu.
– Sama pani była w lesie? – spytał.
– Tak. – odpowiedziała. – Deszcz potrwa dłużej i najlepiej będzie, jak usadowimy się tu możliwie najwygodniej.
Oczy Müllera przywykły już do ciemności, dostrzegł więc, że zdjęła chustę okrywającą jej ramiona, położyła ją na stopniu i usiadła na niej. Stanął w jej pobliżu, wsparłszy się o mur.
Na zewnątrz bezustannie błyskało się, grzmiało i padało. Tych dwoje we wnętrzu starej, zrujnowanej wieży milczało z zakłopotaniem, aż wreszcie Marion przerwała tę krępującą ciszę.
– Zdaje się, że naszym przeznaczeniem jest spotykanie się zawsze wśród burzy i ulewy. Zresztą ta dzisiejsza burza nie jest ani w połowie tak straszna jak tamta, którą przeżyliśmy na Mozeli.
Cóż miał na to odpowiedzieć? Milczał. Dziewczyna także zwlekała z rozpoczęciem dalszej rozmowy i dopiero po przerwie spytała.
– Dlaczego tak prędko zniknął pan z folwarku?
– Wiedziałem, że pani znajduje się pod dobrą opieką, nie miałem więc powodu, żeby zostać dłużej – odparł.
W jego słowach pobrzmiewał jakiś osobliwy ton, którego znaczenia nie mogła pojąć.
– Wtedy nie miałam okazji wyrazić panu wdzięczności, pozwoli pan, że nadrobię to teraz, panie doktorze!
Wyciągnęła do niego rękę, on ujął jej delikatne palce w swoją dłoń i poczuł mocny uścisk.
– Próbowałam dowiedzieć się czegoś o panu, ale nikt nic nie wiedział, oprócz pańskiego nazwiska. Wprawdzie wydawało mi się, że doktorowi Bertrandowi nie jest pan całkiem obcy, lecz też nie mógł mi nic powiedzieć. Tym bardziej zdziwiłam się dzisiaj pańską obecnością na zamku Ortry. Ponadto spotkaliśmy się już wcześniej, na korytarzu zajazdu w Trarbach Przypomina pan sobie?
– Tak.
– Kto mógłby wtedy przypuścić, że wkrótce uratuje mnie pan ze śmiertelnego niebezpieczeństwa! Ale dlaczego nie zdradził mi pan wtedy, że jeszcze się zobaczymy?
– Nie było okazji – próbował się tłumaczyć.
– Możliwe – zgodziła się wesoło – Tym bardziej cieszę się, że jest pan teraz z nami. Nie mogę jeszcze zapytać jak się panu u nas podoba, ponieważ mieszka pan tu dopiero od niedawna, ale bardzo proszę, niech pan z uwagi na miłość, jaką zdążył pan już sobie zaskarbić u Aleksandra nie zważa na drobnostki. Mój brat opowiadał mi o panu z niekłamanym zachwytem, a i mój dziadek chwalił pana za męstwo, którego pan dowiódł ratując chłopcu życie, Tym bardziej dziwi mnie, że... że...
Marion umilkła, a ponieważ nie odzywała się przez dłuższą chwilę, Müller ponaglił ją delikatnie.
– Proszę mówić dalej, łaskawa panienko!
Dokończyła rozpoczętą myśl, ale nie wprost.
– Dziwi mnie, że nie posiada pan umiejętności, która nie jest obca niemal żadnemu mężczyźnie.
– Nie wiem, o jaką umiejętność pani chodzi.
– O grę w bilard. Pułkownik Rallion opowiadał przy stole zdarzenie, które zdaje się to potwierdzać. A tak przy okazji, – kontynuowała podniesionym głosem – proszę mi szczerze powiedzieć, dlaczego z takim spokojem przyjął pan zniewagę tego pana!
Gdyby było jaśniej zobaczyłaby, jak w jego oczach mignęła jakaś dziwna błyskawica.
– Czy mogę prosić o zwolnienie mnie z odpowiedzi?
– Dlaczego? – spytała. – Czyżbyś pan się bał!
Milczał. Widziała, jak powoli podszedł do drzwi wieży, chociaż wicher nawiewał do środka ciężkie krople dżdżu i domyśliła się, że zanim jej odpowie musi stłumić w sobie jakieś gwałtowne uczucie. Müller nie ruszał się spod drzwi. Raz za razem rozlegał się potężny grzmot, orkan wył wściekle, jego ubranie było doszczętnie przesiąknięte wodą, a on jakby niczego nie zauważył. Dziewczynie zrobiło się nieswojo. Podniosła się i dotknęła jego ramienia.
– Dlaczego pan nic nie mówi?
Nareszcie odwrócił się, Marion poczuła, że zsunął jej dłoń ze swojego ramienia.
– Ponieważ w pani słowach usłyszałem większą zniewagę od tej jakiej zaznałem od pułkownika. Ale cóż, jestem przecież tylko prostym guwernerem, który musi zarabiać na swoje utrzymanie!
– Myli się pan, doktorze. Nie chciałam pana obrazić – zapewniała gorąco. – Uratował mi pan życie, mnie i mojemu bratu! Jakżebym mogła chcieć pana obrazić? Ponieważ nie jesteśmy sobie równi. Tylko przypadek sprawił, że należę do wyższych sfer, pan zaś zawdzięcza swoją wiedzę i umiejętności własnej pracowitości. Niech pan powie, czy to powiększa, czy pomniejsza pańską wartość?
Powiedziała to tonem tak dobitnym, że Müller musiał poczuć, jak bardzo zależało jej na tym, żeby jej źle nie oceniał, co go niezmiernie ucieszyło. Zaraz potem dorzuciła.
– Nie miałam innego powodu do zadawania panu tego pytania, jak tylko ten, że sprawiłby mi pan wielką radość, gdybym mogła ujrzeć pana naprzeciw pułkownika takim, jakiego poznałam. Gdy znalazłam się w niebezpieczeństwie, on myślał wyłącznie o ratowaniu siebie, a kiedy tak nikczemnie odważył się pana znieważyć, pan po prostu odszedł w milczeniu. Czy takie zachowanie nie mogło mi się wydać dziwne?
– Mógłbym odpowiedzieć mu jedynie bronią, a nie słowami.
– To dlaczego pan tego nie uczyni!?
– Ponieważ pojedynek ze mną nie byłby dla mojego przeciwnika drobnostką.
Powiedział to z absolutnym spokojem i skromnością, w której nie było ani śladu samochwalstwa.
– Mimo wszystko nie powinno to pana skłaniać do tego, żeby pan się dawał bezkarnie obrażać.
Wtedy podszedł do niej i spytał z naciskiem.
– A więc życzy pani sobie, żebym zabił jej narzeczonego?
Odsunęła się gwałtownie.
– Ach, czyżby to z mojego powodu zrezygnował pan z ukarania pułkownika?
– Oczywiście!
– To nie było konieczne, Kto panu powiedział, że jest moim narzeczonym?
– On sam chwalił się tym.
– A więc to tak! Oświadczam panu, że ten człowiek jest mi obrzydliwy i nie musi go pan oszczędzać przez wzgląd na mnie, To dziadek życzy sobie tego związku, ale ja nigdy nie oddam ręki człowiekowi, którego nie mogę ani pokochać, ani szanować!
Marion umilkła, a Müller wiedział, że mówiła prawdę. Po krótkiej chwili ciszy podjął przerwaną rozmowę.
– Dziękuję pani za pani dobroć. – powiedział uradowany z całej duszy. – Jako człowiek honoru powinienem był wyzwać pułkownika na pojedynek, ale niestety jest gościem w domu, w którym ja jestem tylko zatrudniony.
– Nic nie szkodzi. – oświadczyła stanowczo. – Chyba zdążył już pan poznać nieco mojego dziadka?
– Jeszcze nie.
– W takim razie powiem panu, że jest namiętnym szermierzem, a także strzelcem i przyglądanie się walce sprawia mu największą przyjemność. Nie wziąłby panu za złe, gdyby pan był wezwał hrabiego na pojedynek. Wręcz przeciwnie, jestem przekonana, że w głębi serca stałby po pańskiej stronie. O, mój Boże!
To błyskawica, która oświetliła nagle jaskrawym blaskiem wnętrze wieży i piorun, który uderzył z taką siłą, że stare mury budowli groziły zawaleniem wprawiły Marion w takie przerażenie, że nie zdołała dokończyć zdania. Nie dość na tym, w świetle błyskawicy ujrzeli dokładnie całe rumowisko, a na nim wysoką, białą postać błądzącą wśród ruin. Dziwne zjawisko posuwało się w kierunku wieży niezbyt pospiesznie, jakby nic nie robiło sobie z chlustającego deszczu, lecz powoli i majestatycznie, jak gdyby była to istota pozaziemska, której obojętne były wszelkie zjawiska atmosferyczne.
Zalękniona Marion przysunęła się do Müllera i powiedziała ledwie słyszalnym szeptem.
– Liama, duch mojej matki!
Im bliżej podchodziła ta niesamowita postać, tym bardziej dziewczyna wciskała się w kąt pod schodami szukając schronienia w pobliżu Niemca, który przyglądał się rzekomemu duchowi z zaiste dziwnym uczuciem.
Zjawisko pojawiło się w miejscu, gdzie znajdował się grób Liamy. Müller nie wierzył w duchy, lecz mimo wszystko nie mógł stłumić grozy na widok tej obcej istoty sunącej po ruinach wśród błyskawic i grzmotów. Gdy statek tonął Marion odważnie stawiła czoła niebezpieczeństwu, a teraz była tak przerażona, że bezwiednie przytuliła się do Müllera, a ten objął ją mocno ramieniem. A kiedy biała postać stanęła w drzwiach, dziewczyna ukryła twarz na jego piersi. Doktor czuł wyraźnie, jak cała drży.
Duch nie wszedł do środka, tuż przed drzwiami odwrócił się, wzniósł do góry ramiona i zawołał głębokim, jęczącym głosem.
– Allah il Allah! W imieniu miłościwego Boga! Chwała panu tego świata, litościwemu, który zapanuje w dniu sądu! Chcemy ci służyć i błagać cię, żebyś nas sprowadził na właściwą drogę, drogę tych, którzy cieszą się twoją łaską, a nie tych, co budzą twój gniew, ani tych, co błądzą!
Opuścił ramiona i modlił się dalej.
– Allach jest tym, który sprowadza na ziemię błyskawicę i zasila ją deszczem. Grzmot zwiastuje jego chwałę, a aniołowie wychwalają go ze wszystkich sił. Posyła błyskawice i niszczy, kogo chce. Allah il Allah akbar Allah!
Nie zauważywszy Marion i doktora, którzy stali wciśnięci w kąt pod schodami postać zaczęła wstępować na stopnie, jak gdyby słowa modlitwy miały czarodziejską moc jeszcze jedna, ostatnia błyskawica rozświetliła niebo, rozległ się jeszcze jeden straszny grzmot, a potem nastała cisza. Deszcz padał jeszcze przez chwilę, aż w końcu ustał. Dzień zrobił się na powrót jasny, ale obca postać zniknęła w górnej części wieży.
Müller i Marion ciągle jeszcze stali spleceni w mocnym uścisku. Jemu zdawało się, że powinien trzymać ją tak już wiecznie, Popatrzył w jej pobladłą twarz. Miała zamknięte oczy i nawet się nie poruszała.
– Marion! – szepnął cicho pochyliwszy się nad nią. Ocknęła się. Zachował się nieostrożnie Jakże on, guwerner mógł się poważyć nazwać baronessę po imieniu, sam zdał sobie sprawę z własnej nierozwagi, ale było już za późno. Otworzyła oczy, jej spojrzenie natrafiło na wzrok doktora. Blada twarz dziewczyny pokryła się głębokim rumieńcem. Opuściła ramię, którym obejmowała Müllera i odsunęła się od niego. Wobec czego i on został zmuszony do cofnięcia swojego ramienia.
– Gdzie ona jest? – spytała ledwie słyszalnym szeptem.
– Tam, na górze.
– Wróci tu. Chodźmy stąd! – prosiła.
Potrząsnął głową.
– Nie, zostańmy! Odczekajmy chwilę! Zobaczymy, co się dalej stanie. Naprawdę pani myśli, że ta postać była duchem!!
– Tak! – odparła Marion z pełnym przekonaniem. – To był duch mojej matki!
– A jeśli pani się myli?
– Nie mylę się! – odrzekła stanowczo.
– Czy widziała pani już kiedyś to zjawisko?
– Jeszcze nie, ale w całej okolicy ludzie opowiadają o tym duchu. To wszystko prawda.
Wzdrygnęła się. Müller z niedowierzaniem potrząsnął głową.
– Duchy nie pojawiają się za dnia. Duchy nie mokną. Widziałem, jak biała szata, w którą na sposób arabski odziana była ta postać ociekała wodą. I duchy nie modlą się głośno słowami z Koranu.
– Te słowa pochodziły z Koranu?
– Tak. Przy drzwiach ten ktoś wypowiadał pierwszą surę Koranu, nazwaną „otwarciem”, a druga modlitwa pochodziła z trzynastej sury, która nazywa się Rrad, „Grzmot”.
– Moja matka była mahometanką – wyznała Marion – Drżę ze strachu na myśl, że widziałam jej ducha. Uciekajmy stąd!
– Proszę, niech pani poczeka jeszcze choć przez chwilę! Pójdę za nią. Muszę sprawdzić, gdzie zniknęła.
– Na miłość Boską, nie! Tak się boję! Proszę mnie nie opuszczać! Muszę wracać do domu! Muszę pomodlić się do Boga błagać, żeby mama zaznała wiecznego spokoju. Chodźmy.
Pociągnęła go za sobą do mokrego lasu. Gdy biegli przez rumowisko, Marion bezwiednie uniosła wzrok na wierzchołek wieży. Tam w górze stała biała postać z wysoko uniesionymi ramionami i modliła się zwrócona ku Wschodowi, gdzie leży Mekka z kamieniem świętego proroka. Słowa głośnej modlitwy rozbrzmiewały echem po lesie, a odchodząca ku Wschodowi burza unosiła je z sobą ku miejscu przeznaczenia. Za nią jaśniało zachodzące sionce, a nad nią unosiła się tęcza o przecudnych barwach. Niemiec widział więc ducha, lecz nie dane mu było zgłębić jego tajemnicy.