Waldemar Łysiak Szuanska ballada

Waldemar Łysiak



Szuańska Ballada

O „ślepym wojowniku” Gedeonie i  o jego pojedynku z  „korsykańskim karłem” Bonaparte



Ludzie nader rzadko potrafią być całkiem źli albo całkiem dobrzy

Niccolo Machiaveli

Rozważania


29 marca 1800 roku. Pałac Tuileries. Przez wieki był pałacem królewskim, zamieszkiwali go Walezjusze. Medyceusze i  Burboni począwszy od „króla-słońce” Ludwika XIV. Od miesiąca i  kilku dni ma kolejnego właściciela, nowe, dopiero co wzeszłe słońce Francji – Napoleona Bonaparte, i  nie nazywa się już „pałacem królewskim”, a  „pałacem rządowym”. Ta zmiana w  nazewnictwie niczego w  istocie nie zmienia, tak jak tytuł, który nosi chwilowo Korsykanin: Pierwszy Konsul Republiki, nie zmienia faktu, iż władza jego jest absolutna, z  każdym dniem bardziej, dążąc do miary więcej niż królewskiej. Będzie to miara cezarów.

Pogodne przedpołudnie. Pawilon Flory pełen adiutantów, jakichś nie spieszących się oficerów i  wrosłych w  ziemię cywilów. Pojedynczo i  w grupkach, gapią się przez okna lub rozmawiają, zbyt ożywieni, by mogło to być naturalne, lub też ze śmiertelną powagą studiują profil rzeźbionej tralki w  balustradzie, jakby był tak piękny, że nic innego na świecie nie mogłoby w  tej chwili oderwać ich uwagi. Niektórzy wertują jakieś dokumenty, jakby w  całym pałacu nie było do tego lepszego miejsca niż zakręt schodów. Wszystkie schody, wejścia i  wyjścia, okna, galerie, korytarze, zakamarki i  narożniki murów są tak obstawione, że mysz nie mogłaby się prześliznąć. Gdyby próbowała, trafiłaby ją przynajmniej jedna ze stu kul wystrzelonych równocześnie ze stu pistoletów.

To nawet nie sprawa celności, a  zwykłego rachunku prawdopodobieństwa. Dlatego w  pawilonie Flory pałacu Tuileries jest 29 marca 1800 roku tak gęsto od ludzi zajętych sobą, tralkami i  papierami, a  widzących tylko wejście. Ciągle puste.

Przez okna wdziera się do wnętrza rzeźwe wiosenne powietrze i  zapachy od cudownych ogrodów, które zaprojektował Le Notre, a  wykonali Lepaute, Coustou i  Coyseyox. Ale wewnątrz jest duszno tą duchotą, którą rodzi napięcie oczekiwania na niewiadome i  groźne.

Wreszcie jest. W  świetle drzwi ukazuje się sylwetka kolosa. Georges Cadoudal, szef band szuańskich z  Morbihan, najzacieklejszy wróg Republiki. Konspiracyjne pseudo: Gedeon. Ale to tylko on nim się posługuje, on i  jego ludzie. I  jeszcze czasami policja. Ci, którzy warują od rana w  pawilonie Flory, mówią albo po prostu: Georges, albo: „szuańskie zwierzę”. Zwierzę, które on swą olbrzymią sylwetką przypomina najbardziej, to słoń lub raczej mamut. Stukilkudziesięciokilogramowa bryła kości, mięsa i  przede wszystkim stalowych mięśni rozsadza mu szwy ubrania. Boją się go, jednym uderzeniem pięści mógłby strącić czaszkę z  karku – dlatego jest ich tylu.

Jeszcze bardziej boją się o  swego „boga wojny”, którego nie wypada już – jak podczas kampanii włoskiej 1796 roku – nazywać „małym kapralem”, ale który od tego nie urośnie ani o  centymetr. Jest mały i  przy Cadoudalu będzie wyglądał jak porcelanowa figurka. Wystarczy, że to morbihańskie bydlę położy mu dłonie na szyi i  ściśnie!... Nie mogą pojąć, dlaczego Pierwszy Konsul, jeśli już miał ochotę spotkać się ze swoim wrogiem zagwarantowawszy mu uprzednio swobodę wejścia i  wyjścia bez względu na wynik rozmowy, dlaczego, do pioruna, uparł się, by rozmowa odbyła się w  cztery oczy?! Zamknięty z  nim sam na sam Cadoudal za pomocą jednego ruchu ręki będzie mógł osiągnąć cel, o  który walczył już tyle czasu. Cóż z  tego. że sam popełni w  ten sposób samobójstwo wiedząc, iż rozerwaliby go potem na strzępy – ten człowiek jest do tego zdolny, to urodzony desperado, dla swojej sprawy pójdzie na wszystko! Wielu z  czekających jest tego pewnych i  ci zastanawiają się, czy nie złamać rozkazu i  nie pójść potem na kilka miesięcy lub nawet lat do celi, ale w  glorii wybawcy Francji. To znaczy: czy jednym błyskawicznym wyrzutem ramienia nie przystawić bestii lufy do ucha i  nie nacisnąć spustu teraz, kiedy ich mija, już!...

Żaden z  mijanych tego nie czyni, a  Cadoudal jest coraz dalej. Sztywnieją im ręce na kolbach. Może to jego spokój tak mrozi? Ma kamienną twarz, patrzy na wprost, jest sam dla siebie, oni nie istnieją. Po chwili jest już za późno. Naprzeciw szuanowi wychodzi adiutant Konsula, Rapp, po bokach pojawiają się oficerowie straży, jest też „pies Bonapartego”, mameluk Rustam, z  fosforyzującymi białkami oczu i  z dłonią na rękojeści kindżału. Rapp odbiera od Georgesa list polecający wydany szuanowi przez generała Brune’a i  wskazuje dłonią kierunek. Dochodzą do drzwi salonu, Rapp puszcza gościa przodem, wchodzi za nim i  zamyka za sobą drzwi. Przez cały czas pozostali będą sterczeć pod tymi drzwiami z  pistoletami w  dłoniach, gotowi otworzyć kopniakiem i  skoczyć na pierwszy krzyk.

Tymczasem w  dużym salonie, którego wysokie okna wychodzą na taras i  ogród, a  z plafonu spogląda od czasów Ludwika XIV Minerwa niesiona w  triumfie przez swoje kapłanki, Bonaparte wita Cadoudala i  daje adiutantowi znak głową: wynoś się! Rapp wychodzi do gabinetu sąsiadującego z  salonem pośrednio (dzieli je maleńka sypialnia) przy czym „zamyka” każde z  drzwi, ale tak dowcipnie, że między skrzydłami pozostają szpary pozwalające penetrować wnętrze salonu wzrokiem. Będą to czynić on i  osobisty sekretarz Konsula, Bourrienne, który czekał już na Rappa w  gabinecie.

Rozmowa jest długa i  gwałtowna i  kończy się fiaskiem. Nie doszło do porozumienia. Morbihańczyk wychodzi wściekły, zostawiając Korsykanina w  nie lepszym usposobieniu. Musi zrobić tę samą drogę do wyjścia przez szpaler nienawistnych spojrzeń i  palców zwierających się na kolbach. Nie wolno iść za nim i  śledzić go! – to stanowczy rozkaz Konsula. Oni go posłuchają, tym bardziej, że jeszcze nie znają efektu spotkania. Nie posłucha minister policji, osławiony Józef Fouche, który ma w  zwyczaju słuchać wyłącznie siebie samego, a  swą policję czyni niezależnym państwem w  państwie.

Bonaparte, znalazłszy się w  gabinecie, pyta Rappa:

Dlaczego zostawiłeś drzwi otwarte?!

Miałem was zostawić z  takim typem sam na sam?... Otworzyłbym te drzwi tyle razy, ile razy wy byście je zamknęli, panie!

Nie było żadnego ryzyka!

To wam się tak wydaje, panie! – odpowiada Rapp.

I nie myli się. Po powrocie do swej paryskiej siedziby (Hotel de Nantes”) Gedeon patrzy na swoje dłonie jak bochny chleba i  w obecności szefa angielskiej siatki wywiadu nad Sekwaną, Hyde de Neuville’a, wyrzuca z  gardła krzyk:

Miałem taką ochotę zadusić karła tymi dwiema rękami!!!

W tym samym czasie Bonaparte, już spokojny, mówi krótko do swoich:

Tak czy owak pozostaje tylko jedno. Trzeba z  nim skończyć!

Mają na to chętkę wzajemnie obaj, tylko że w  obu przypadkach będzie to nader trudne do zrealizowania, gdyż obaj – polując – będą zarazem pilnowani przez swoich ludzi na każdym kroku, w  dzień i  w nocy. Nigdy w  swoim życiu Napoleon nie miał bardziej zawziętego i  zdesperowanego wroga. Ani przedtem, ani potem. Ten krwawy pojedynek (padną w  jego trakcie dziesiątki trupów^ między „Ślepym wojownikiem” Gedeonem a  „Korsykańskim karłem” Bonaparte będzie trwał jeszcze cztery lata i  te cztery lata trwale zapiszą się we francuskiej historii i  legendzie.

Ślepy wojownik”. Ta metafora, najtrafniej charakteryzująca sposób politycznego i  konspiracyjnego działania Cadoudala, nie została wymyślona na użytek tej ballady – to po prostu dokładne tłumaczenie jego nazwiska. Słowo „cadoudal” jest celtyckim idiomem znaczącym właśnie „ślepy wojownik”. Urodził się z  tym nazwiskiem – przepowiednią i  wyrokiem zarazem. Jakby na przekór imię przeciwnika też było przetłumaczalne, ale o  ileż efektowniej. Napoleon urodził się na Korsyce z  nazwiskiem w  pisowni włoskiej, gdyż rodzina jego wywodziła się z  włoskiej szlachty Buonaparte. „Buona parte” znaczy po włosku „dobra część”, „dobra sprawa”, „słuszna sprawa”...

Kim był Georges Cadoudal? Ostatnim, po Cartouche’u i  Mandrinie wielkim przywódcą bandy opryszków, korzystającym z  anarchii wywołanej wojną domową w  Wandei, by królować w  zachodniej Francji? Terrorystą, okrutnikiem, zabijaką wykorzystującym politykę dla nasycenia swych awanturniczych ambicji? Takim go przedstawiała propaganda napoleońska począwszy od wydanej w  roku 1803, a  więc jeszcze za życia Cadoudala, jego biografii. Czy raczej bohaterem sprawy burbońskiej, a  więc antynapoleonskiej, męczennikiem, rojalistowskim świętym? Takim go malują od ponad półtora stulecia historycy nie cierpiący Bonapartego. W  takich pracach jak na przykład Mureta Gedeon to anioł, antyczny heros, totalny ideał. Takich prac jest o  wiele więcej – stanowią one piedestał dla bożka, na jakiego kreuje się Cadoudala.

Czytając te wszystkie prace, sięgając do pamiętników i  źródeł z  epoki, doznaje się uczucia swoistego chaosu. Ten tygiel sprzecznych opinii i  interpretacji (a jakże często sprzecznych „faktów”) jest swego rodzaju dżunglą historiograficzną, w  której nie pomaga nawet maczeta logiki. Zresztą – czy wszystko należy tłumaczyć logiką i  czy wszystko musi być racjonalnie wytłumaczalne w  historii? A  zwłaszcza w  człowieku? Czyż nie z  irracjonalizmu utkane są najciekawsze dziejowe postacie i  ich dokonania? Bo może prawdą jest, że był wszystkim tym, co wyżej wymieniłem, naraz? I  że jak u  większości ludzi żaden pierwiastek ani dobra, ani zła, nie ważył w  nim więcej? Mógł więc być i  awanturnikiem, i  świętym. Pytanie: czy w  ogóle można być świętym nie będąc awanturnikiem?

W Bretanii pozostała po nim legenda. W  rodzinnym Morbihan (departament w  południowo-zachodniej Bretanii), w  tym królestwie szuanerii i  reliktów megalitycznych, w  którym mówi się jeszcze po celtycku – coś więcej. Są tam ambony, z  których napomyka się o  nim i  takie chaty, w  których jego portrety wiszą jak ikonostasy. Wygasa to, w  naturalnym procesie zapominania zdarzeń i  twarzy, ale jeśli przez tyle lat nie zapomniano o  nim – to coś znaczy. Zwłaszcza, gdy słucha się opowieści przy płonących szczapach. Szeptane starczymi wargami brzmią jak wyrosłe z  podszytego romantycznym celtyzmem „wątku bretońskiego” średniowieczne „chansons de gęste” – eposy miłosno-rycerskie roznoszone po całym świecie przez armorykańskieh rybałtów. I  tak jak wszystkie, najsławniejsze nawet – o  Rolandzie, o  Tristanie i  Izoldzie, o  królu Arturze i  rycerzach Okrągłego Stołu, o  Graalu – przepojone fantastycznym światem mitów i  symboli, mijają się z  prawdą, idealizują bohatera, czynią z  Cadoudala ostatniego du Gucsclina Bretanii, nie pomne, że i  ten hetman francuskiego rycerstwa nie był bez skazy i  zmazy.

I dlatego opowieść ta, poddana obróbce weryfikacyjnej, nie będzie już „chanson de gęste”. W  sytuacji jednak, gdy prawda o  „Ślepym wojowniku” Gedeonie i  o jego pojedynku z  „Korsykańskim karłem” Bonaparte jest nie do wyświetlenia we wszystkich swych aspektach – nie ma powodu silić się na dzieło sensu stricto naukowe. O  wiele lepiej się stanie, jeśli w  przekazie nie zaginie autentyczny klimat tej gry i  objawią się na moment żywe twarze katów i  ofiar. Nie będzie to więc monografia, a  rodzaj literackiej ballady. „Prawda jest tylko kwestią formy” – powiedział Oskar Wilde.


Zwrotka I

DWIE SZKOŁY

Nic bardziej nie przystoi tym, którzy urodzili się do rozkazywania, niż sztuka wojenna: potrafi ona i  ludzi podłego stanu wynieść do władzy...

Niccolo Machiavelli – „Książę”


Georges, syn farmera Ludwika Gadoudala, urodził się w  dniu 1 stycznia 1771 roku w  wiosce Kerleano-en-Brech, koło Auray. Południe Morbihan, morze tuż tuż, stolica departamentu Cannes, o  niespełna dwadzieścia kilometrów na wschód.

Matka, z  domu Le Bayon, była bardzo piękna i  powiła dziesięcioro dzieci, z  których tylko pięcioro dożyło czasów Rewolucji. Ta druga, z  domu Ramolino, która urodziła mu przeciwnika w  dniu 15 sierpnia 1769 roku w  Ajaccio na Korsyce, też była bardzo piękna i  bardzo płodna – urodziła ośmioro dzieci. Z  tym, że jej potomstwo w  komplecie dożyło nie tylko czasów Rewolucji, ale i  Cesarstwa, co wcale nie wyszło Napoleonowi na dobre.

Byli więc niemal rówieśnikami, a  pomijając cechy fizyczne, wszystko modelowało się w  ich dzieciństwie identycznie, zwłaszcza zaś charaktery. Według tradycji rodzinnej pewnego dnia, gdy Mme Cadoudal siedziała przed drzwiami domu z  niemowlęciem na kolanach, przechodzący żebrak dotknął ręką twarzy dziecka i  powiedział proroczo:

Oto ten, który będzie przyczyną wielkich nieszczęść dla siebie i  dla swoich bliskich!

Takich proroctw w  stosunku do Napoleona jego biografowie podają kilka, zaczynając od tego. iż Mme Bonaparte powiła najsławniejszego swego syna na kobiercu przedstawiającym bohaterów Homera.

Jest faktem, że obaj od najwcześniejszej młodości byli zamknięci w  sobie i  wyróżniali się niezwyczajną dla wieku hardością. którą w  szkołach nazywano krnąbrnością. Właśnie w  szkołach podobieństwo to ujawniło się najpełniej. Cadoudal, po ukończeniu szkoły podstawowej w  Auray, został umieszczony przez ojca w  najlepszej szkole regionu – w  prowadzonym przez świeckich księży kolegium Saint-Yves w  Vannes. W  bramie Saint-Yves znajdował się kamień, który – zgodnie ze starym obyczajem – każdy nowo wstępujący musiał ucałować. Georges odmówił, a  gdy próbowano zmusić go siłą, rzucił się na tłum uczniów i  nauczycieli z  głową pochyloną do przodu i  przedarł jak rozwścieczony byczek przez bramę. W  tym samym czasie o  300 mil od Vannes. w  prowadzonej przez zakonników reguły św. Benedykta najlepszej we Francji, królewskiej szkole wojskowej w  Brienne-le-Chateau, młody Bonaparte wpada w  furię zakończoną torsjami – próbowano go zmusić do odbycia kary na klęczkach!

Olbrzymiejący w  oczach, toporny i  pozbawiony dziecięcego uroku Morbihanczyk szybko zyskał sobie mir wśród kolegów – zazwyczaj stawał na czele jednej z  „band”. które podczas przerw lekcyjnych okładały się kamieniami lub jabłkami. W  Brienne Korsykanin grał identyczną rolę. Zachowały się opisy „kampanii” organizowanych przez niego na dziedzińcu szkoły podczas srogiej zimy 1783-84 – najpierw uczniowie wybudowali pod jego kierunkiem wielkie śnieżne fortyfikacje, a  następnie całymi dniami prali się zza tych szańców pigułami. Jest tu wszelako drobna różnica – różnica o  znamionach symbolu: Napoleon przerwał walkę w  momencie. gdy niektórzy nieuczciwi koledzy poczęli faszerować śnieżne kule kamieniami.

Obaj nie ustępowali ani na krok, nikomu – ani nauczycielom, ani kolegom. Cadoudal bił się przy każdej okazji i  – jakżeby inaczej – zawsze wygrywał. Bonaparte już w  wieku trzynastu lal wyzwał na pojedynek młodego Pougeta des Llets, który obraził jego ojca, a  gdy kilku kolegów wdarło się do należącej do niego części ogrodu – wygnał ich za pomocy siekiery! Nie pomagały żadne kary. Nauczyciele w  końcu z  rezygnują i  jeden z  nich powie o  Napoleonie:

Ten smarkacz jest z  granitu, który kryje wulkan.

A smarkacz odpowie:

Wolę być pierwszym robotnikiem w  fabryce, niż drugim profesorem w  Akademii!

Czyżby już znał Cezara? To możliwe, za czasów jego bytności w  Brienne w  teatrzyku szkolnym wystawiono „Śmierć Cezara”, a  poza tym czytał zachłannie, odkąd tylko nauczył się czytać. W  każdym razie odpowiedział niemal słowami Cezara, który rzekł: „Wolę być pierwszym na wsi. niż drugim w  Rzymie!”. Zupełnie tak samo myślał Cadoudal.

Obaj wyróżniali się głębokim poczuciem lojalności i  wierności danemu słowu. Cadoudala można byłoby zabić, a  nie powiedziałby jednego zdania, jeśliby nie chciał powiedzieć. Bonaparte był jedynym świadkiem wykroczenia, które popełnili koledzy. Poszedł „do kozy” za nich. ponieważ nie chciał podać ani jednego nazwiska.

Obie ich szkoły, chociaż sławne, były dość ubogie i  nędznie wyposażone. W  Saint-Yves, składającym się z  kilku budynków pobudowanych przez jezuitów, długie łańcuchy ponurych klas z  drewnianymi ławkami bez pulpitów i  stołów, zimą przejmujący chłód, małe okienka mroczące wnętrza, obskurnie i  podławo. Podobnie jak w  klasztornym Brienne. Obaj należeli do najbiedniejszych uczniów i  przeszli twardą zaprawę o  głodnych żołądkach i  pustych kieszeniach. Ale żaden nie próbował korzystać z  pomocy kolegów – nie należeli do rasy żebraków. Cadoudala dokarmiała rodzina skromnymi wiktuałami przysyłanymi z  domu. Bonaparte napisał do ojca w  dniu 6 kwietnia 1783 roku:,, Ojcze mój! Jeśli nie możesz dostarczyć mi środków lepszego utrzymania, to zabierz mnie stąd! Mam już dość obcowania z  pajacami, którzy górują nade mną wyłącznie za pomocą pieniędzy!”.

Uczono ich wszystkiego, czego uczono wówczas młodych ludzi: matematyki, fizyki, historii, geografii, języków i  oczywiście religii. Ten ostatni przedmiot był dla Napoleona rzeczywiście ostatnim, dla Georgesa zawsze pierwszym. W  swoim życiu zabijał wielokrotnie z  zimną krwią, dzień po dniu, a  nie było takiego dnia, w  którym by się kilkakrotnie nie modlił. Rzadkie też były niedziele Cadoudala bez mszy – te tylko były jej pozbawione, podczas których nie mógł zsiąść z  konia i  wypuścić pistoletu z  dłoni. Nigdy się to nie zmieniło: sztylet skrzyżowany ze spluwą i  krzyż na ołtarzu. Oto cały Gedeon.

Zmienili natomiast – on i  Korsykanin – swe zapatrywania społeczne bądź polityczne, które ożywiały ich w  czasach szkolnych. Mały Napoleon początkowo nienawidził wszystkich otaczających go Francuzów i  odgrażał się głośno, że gdy dorośnie, wyzwoli Korsykę spod okupacji francuskiej. W  miarę jednak jak dorastał i  wchłaniał w  siebie wraz z  językiem kulturę francuską (czy raczej to ona wchłaniała jego) zmieniał swój stosunek do drugiej ojczyzny. Zaczęła mu się stawać pierwszą, a  właściwie obie zlały się w  jedno. Gdy w  roku 1786, po rocznych studiach w  wyższej szkole wojskowej w  Paryżu i  roku służby w  garnizonie w  Valence wyjeżdżał jako siedemnastoletni porucznik na Korsykę, był już sercem i  duszą Francuzem, gotowym walczyć z  bronią w  ręku o  Korsykę francuską.

Metamorfoza Cadoudala miała miejsce kilka lat później i  związana była z  wybuchem Rewolucji. Moment rewolucyjnego fermentu pojawił się na rodzinnej ziemi Georgesa w  grudniu 1788 roku (miał akurat również siedemnaście lat), gdy Stany Bretońskie otwarły swą sesję. W  parlamencie tym znajdowało się zaledwie 42 przedstawicieli Stanu Trzeciego (mieszczaństwo), 30 duchownych i  aż 965 szlachciców i  arystokratów. Ta dominacja „dobrze urodzonych” od pierwszego posiedzenia wywoływała gwałtowne sprzeciwy burżuazji, a  napięcie dosięgło szczytu, gdy zaczęto rozważać projekt utworzenia szkoły morskiej dla młodzieży szlacheckiej. Jeden z  „zakompleksiałych adwokatków” – jak dowcipnie nazywali Stan Trzeci posłowie błękitnokrwiści – krzyknął wówczas:

A  nasi synowie? Gdzie pójdą?!

Na co markiz de Tremargat odparł ze spokojem:

Do szpitala.

Owa replika miała wartość iskry wrzuconej w  beczkę z  prochem. Dwudziestopięcioletni syn adwokata, Jan-Wiktor Moreau (zapamiętajmy go, gdyż odegra on istotną rolę w  zakończeniu tej ballady), który czmychnął ze szkoły do armii i  którego ojciec zmusił do powrotu na ławę, porwał przyjaciół z  wydziału i  z okrzykiem: „Vaincre ou mourir!” zaatakował klasztor, w  którym schroniła się szlachta. Walka na szpady i  kije trwała trzy godziny, padli ranni, w  końcu dzięki kilku rozsądnym mieszczanom zawarte zostało armistycjum. Ale Moreau nie zrezygnował, zaczął zwoływać młodych z  Nantes, Angers, Saint-Malo, Renes i  całej Bretanii. Istotnym dla nas jest to, że zanim ta burza ucichła, jeden z  „adresów” popierających Moreau napłynął z  Vannes, od młodzieży z  kolegium Saint-Yves. Przewodził tym nastoletnim partyzantom sprawy ludu syn wieśniaka, Georges Cadoudal.

Na razie wszystko jest w  porządku. Młody demokrata, przesiąknięty do szpiku uczuciami religijnymi, nie tylko nie cierpiał szlachty, ale również nie żywił zbytniej miłości do kleru, podobnie zresztą jak całe, skądinąd bardzo religijne, bretońskie chłopstwo. Nie ma w  tym nic dziwnego – duchowieństwo, oficjalnie pierwszy stan w  państwie, stanowiło wówczas potężny obóz polityczny i  było wielkim obszarnikiem posiadającym liczne ziemie i  przywileje, nie licząc stu milionów dziesięcin. To właśnie w  określony sposób determinowało stosunek chłopstwa do kleru i  wiara w  Boga nie miała tu nic do rzeczy. W  początkach roku 1789, to jest wówczas, gdy Cadoudal solidaryzował się na szkolnej ławie z  Moreau, cała Bretania była tak jak on umiarkowanie antyklerykalna.

W przeciągu zaledwie dwóch lat sytuacja odwróciła się o  sto osiemdziesiąt stopni. W  roku 1791, na mocy uchwalonej w  Paryżu Cywilnej Konstytucji Kleru, zgodnie z  którą tylko ci księża mieli prawo pełnić swe obowiązki duchowne, którzy na ową konstytucję przysięgli wierność państwu, rozpoczęły się we Francji represje przeciw kapłanom, niekonstytucyjnym”. Bardzo szybko stały się one zwykłym pretekstem usprawiedliwiającym terror anty religijny. I  wówczas lud bretoński, tolerujący dotychczas uderzanie kleru po kieszeni i  nawet zamykanie klasztorów, zmienił front stając w  obronie swych księży. By to zrozumieć, należy sobie uświadomić, że chłop francuski wcale nie był tak biedny, jak to przedstawiano niegdyś w  demagogicznych pracach na temat „ancien regime’u” i  Rewolucji (słusznie zauważył Gaxotte, iż „ciążący nad chłopem system podatkowy zmuszał go raczej do demonstrowania ubóstwa”), a  już zupełnym nonsensem było uogólnianie słów teoretyka La Bruvere’a, który tak opisał w  swych „Charakterach” wieśniaków przedrewolucyjnych: „Spotyka się jakieś dziwne stworzenia, samców i  samice czarne, sine i  spalone od słońca”. Poza tym początkowa niechęć do kleru była niechęcią przede wszystkim w  stosunku do zamożnych „książąt Kościoła” i  stanowiła u  chłopów coś w  rodzaju chwilowej złości dziecka – nie na długą metę. Gdy chłop spostrzegł, że krzywda dzieje się już nie tylko dostojnikom kościelnym, ale i  ich „własnym” proboszczom – wściekł się. „Kler” na nowo stał się dlań „kapłanami”, a  że tradycja kultowa zawsze była we wsiach rzeczą święta – chłop chwycił za broń. I  to pod wodzą tylko na to czekającej szlachty (tej ostatniej mało zależało na klerze, a  bardzo na ukręceniu głowy Rewolucji).

13 lutego 1791 roku całe Morbihan stanęło w  ogniu. Trzy tysiące chłopów ruszyło na Vannes i  rozpoczęło walkę z  dobrze uzbrojonym garnizonem w  obronie swej religii i  swych kapłanów, gdyż obie te rzeczy na nowo utożsamiano. Trzynastu powstańców padło, szesnastu było rannych, trzydziestu jeden zostało uwięzionych. Ta pierwsza porażka rozwścieczyła lud jeszcze bardziej; Rewolucja odtąd już nigdy nie była na zachodzie i  północy Francji popularna, a  zalążki buntu tliły się nieustannie.

Nakreśliłem ogólne tło metamorfozy Cadoudala, przejdźmy teraz do mego samego. Georges opuścił kolegium Saint-Yves w  wieku dwudziestu lat, gdy wyrzucono z  pracy kierujących przybytkiem świeckich księży. Nigdy nie darzył swych belfrów sympatią, ale owa brutalna i  gremialna „dymisja” nie podobała mu się. Rozpoczął się, najkrótszy w  jego życiu, etap zawodowej działalności cywilnej. W  dzień pracował jako kancelista u  notariusza w  Auray, wieczorami uczęszczał do lokalnego klubu. Uzupełniał gorączkowo luki w  swym wykształceniu i  starał się zgłębić przyczyny wydarzeń, które od pewnego czasu wprawiały jego rodzinne strony w  stan spazmu. W  jego gigantycznym łbie rozgrywała się własna rewolucja. I  kiedy po zgilotynowaniu w  styczniu 1793 roku króla Ludwika XVI i  zarządzeniu w  lutym tegoż roku poboru trzystu tysięcy rekrutów sąsiadująca z  Morbihan Wandea zerwała się do buntu (marzec 1793) – metamorfoza Georgesa Cadoudala dopełniła się. Wystąpił wraz z  rebeliantami przeciw Rewolucji, do walki za sprawę dynastii burbońskiej, księży i  szlachty.

Tak, tej samej szlachty, która uprzednio takich jak on uważała za bydło robocze i  w najlepszym przypadku za nieposłuszeństwo posyłała „do szpitala”. Teraz jednak szlachta zrobiła się nader uprzejma dla braci-wieśniaków i  agitowała ich do insurekcji, jako że samymi tytułami trudno walczyć, potrzebne jest do tego również mięso armatnie. I  jeszcze raczyła poobsadzać dowództwa oddziałów (przywódcy pochodzenia chłopskiego byli rzadkimi wyjątkami). A  Cadoudal, który bił brawo, kiedy Moreau starał się wydusić szlachtę, stał się teraz jej gorliwym poplecznikiem. Czyżby przestał ją nienawidzieć? Nie, to uczucie nigdy nie wygaśnie w  nim do końca – zdecydował po prostu, że sprawa chłopów i  księży, a  więc ludu i  religii, jest tą, za którą będzie walczył, a  żeby ją wygrać, trzeba poddać się rozkazom szlachty, gdyż w  przeciwieństwie do niej chłopi i  księża nie znają się na strategii wojennej. To ostatnie rozumowanie było słuszne, gorzej było z  logiką następnego: kiedy już zmiażdży się jakobińskich Terrorystów, którzy zastąpili ołtarze gilotynami, na tronie znowu zasiądzie dobry król z  familii de Bourbon i  miłosierdzie katolickie zatriumfuje we wszystkich sercach, a  chłopom otworzy się raj na ziemi. Czyż nie nazywał się Cadoudal, co po celtycku znaczy „Ślepy wojownik”?

W marcu 1793 roku Georges zaciągnął się do szuanów, a  konkretnie do grupy uzbrojonych w  widły i  kije chłopów z  okolic jego rodzinnej wioski. Powstańców nazwano szuanami („les chouans”) od jednego z  ich pierwszych szefów, Jana Cottereau, noszącego pseudonim Szuan (\, Le Chouan”), gdyż zwoływał swych ludzi naśladując znakomicie głos puszczyka, który to ptak po francusku zwie się „chat-huant”. Nazwa ta początkowo, przed powstaniem, używana tylko w  odniesieniu do przemytników (przemytnikiem był właśnie Cottereau), potem do powstańczych oddziałów chłopskich, stała się w  końcu powszechną dla całego zbrojnego ruchu rojalistowskiego we Francji, mającego na celu obalenie Republiki i  przywrócenie Burbonów., zwłaszcza zaś w  Wandei, Bretanii i  Normandii. Ściślej jednak rzecz biorąc termin „szuaneria” oznaczał ruch chłopski, zaś walczący arystokraci zwali się rojalistami. I  taka właśnie terminologia obowiązywać będzie w  tej balladzie.

Oddział Cadoudala zamierzał opanować Auray i  dostał baty. Zadenuncjowany Georges wylądował w  celi, skąd wywleczono go po kilku dniach, odziano w  mundur i  wcielono do oddziałów republikańskich walczących z  wandejską „armią katolicko-królewską”. Uciekł do tej armii korzystając z  pierwszej okazji i  znalazłszy się w  oddziale sławnego Bonchampsa przeszedł cały bojowy szlak powstańczy roku 1793, wszystkie zwycięstwa i  porażki i  straszliwy odwrót spod Chollet, gdzie zginął jego dowódca. Niemal cudem udało mu się wyjść cało z  Savenay (23 XII 1793), z  masakry, w  której „armia katolicko-królewską” znalazła swój grób. Był już wówczas kapitanem.

W tym samym 1793 roku przebywający na Korsyce Bonaparte opowiedział się ostatecznie przeciw rojalistom, za Republika. Nie z  miłości do rewolucyjnego „motłochu” (jego słowo), którym gardził (patrząc jak przerażony demonstracją rewolucyjną Ludwik XVI założył czapkę frygijską i  ukłonił się tłumowi z  okna pałacu, Napoleon powiedział z  pogardą: „Tchórz. Należało powystrzelać z  armat kilkuset z  tej hołoty, pozostali rozbiegliby się!”), lecz z  nienawiści do „ancien regi-meu”, do tych paniczyków, którzy przedrzeźniali jego korsykański akcent w  Brienne i  którzy mimo swej tępoty mieli krwią zagwarantowane prawo do władzy i  ucisku. Nie miał nic przeciw upuszczeniu jakiejś części tej krwi na rzecz równości społecznej. Zwłaszcza zaś od czasu, gdy rojaliści podnieśli bunt.

Na Korsyce ruchawka wybuchła prawie równocześnie z  powstaniem rojalistowskim w  Wandei. I  tak samo jak tam, rebelianci zwrócili się o  pomoc do Anglii. Co prawda nie był to zryw rojalistowski, a  separatystyczny (chodziło o  oderwanie Korsyki od Francji), lecz sam fakt wyciągnięcia ręki do odwiecznego wroga skompromitował ten ruch w  oczach Napoleona bez reszty. Uważał, że obca pomoc kompromituje każdą sprawę. Zanim się obejrzał, jego rodzina stała się jedynym profrancuskim stronnictwem na płonącej wyspie. Musieli zwijać manat-ki i  uciekać do Marsylii. W  grudniu 1793 roku, dokładnie na pięć dni przed rzezią Wandejczyków pod Savenay, dowodzona faktycznie (lecz nie formalnie) przez Bonapartego armia republikańska zdobyła szturmem rojalistowski Tulon i  sprawiła rebeliantom krwawą łaźnię. Za wspaniałe pokierowanie oblężeniem Napoleon otrzymał stopień generała. Tak zakończył się dla niego okres młodzieńczej edukacji, to jest nauki wojowania. Miał dwadzieścia cztery lata i  zamierzał rozpocząć grę o  większą stawkę.

Ta zwrotka ballady jest wyjątkowo rytmiczna: Cadoudal zakończył swój „szkolny” etap w  tym samym roku, dokładnie w  tym samym czasie, również wybierając wspinanie się po szczeblach za pomocą sztuki wojowania. Powróciwszy spod Savenay do domu wytyczył sobie długą samodzielną drogę do tego samego celu, którego nie osiągnęła Wandea. W  czasie, gdy karne oddziały generała Turreau, zwane „piekielnymi legiami”, równały ją ogniem i  mieczem, rozstrzeliwując tysiące jeńców, zaczął formować własny oddział partyzancki. Nie musiał już liczyć na przegraną szlachtę, zdążył nauczyć się od niej sztuki dowodzenia.

Było w  tym jego zapamiętaniu coś z  ascezy średniowiecznych świętych pustelników. Jego jedynym przyjacielem był towarzysz wojaczki, identyczny fanatyk, Piotr Mercier, zwany Mercier-la-Vandee, delikatny i  wykształcony, o  trzy lata młodszy, uważany przez rodziców Georgesa za członka rodziny. Wiosną 1794 roku do Kerleano przyjechała z  Chśteau-Gontier (jej rodzice posiadali tam oberżę) Lukrecja Mercier – w  odwiedziny do brata. Miała siedemnaście lat, była piękna, skromna i  dobra. Cadoudal miał dwadzieścia trzy lata i  z miejsca się zakochał. Z  wzajemnością. Postanowili jednak odłożyć ślub do czasu, aż Rewolucja padnie i  Burboni odzyskają tron! Będą powtarzali ten refren przez następne lata na drodze do celu, którym okazała się śmierć. Refren żywcem wyjęty z  ust trubadura śpiewającego melancholijną bretońską „chanson de gęste”.



Zwrotka II

DROGI DO SŁAWY

Mc nie przynosi takiej stawy, jak wielkie czyny i  bohaterstwo (..) i  temu sława przypadnie w  udziale, co równie niezawodnym jest jako wróg i  jako przyjaciel, bo gdy po której stronie się opowie, może nań ona liczyć bez zastrzeżeń.

Niccolo Machiaveli – „Książę”


Początki nie były najlepsze. Z  kilku skaptowanych przez Georgesa w  Auray młodych ludzi jeden zdradził. Ten motyw będzie się również powtarzał w  jego życiu jak refren, do śmierci. W  przeciągu zaledwie piętnastu miesięcy już po raz drugi wypłacono zań srebrniki – i  nie po raz ostatni.

Nocą 30 czerwca 1794 roku w  Kerleano zaroiło się od żandarmów. Cadoudal, jego rodzice, szesnastoletni brat Julian, stryj Dionizy i  Piotr Mercier, „nawleczeni” na jeden sznur powędrowali do więzienia w  Auray, a  stąd do galerniczego zamku w  Breście, zatłoczonego już jęczącym tłumem arystokratów, mieszczan i  chłopów. Wówczas takie forteczne nory najuczciwiej zrównywały społeczeństwo. Mme Cadoudal nie wytrzymała katorgi. Będąc w  ciąży, przeniesiona do szpitala poroniła i  zmarła. W  tym samym więziennym szpitalu skończył stryj Dionizy. Proroctwo starego żebraka zaczęło się sprawdzać, lub też – jeśli przyjmiemy, że zostało zmontowane przez potomków rodziny post factum – dopiero rodzić.

Na początku roku 1795 Cadoudalowi i  Mercierowi udało się uciec.

Skorzystali z  niedbalstwa straży i  wymknęli się z  zamku w  strojach marynarskich, dostarczonych przez przyjaciół z  zewnątrz. W  Kerleano zastali wszystko spalone bądź splądrowane, ale kryjówka ostała się nie tknięta – kryjówka, w  której znajdował się cały rodzinny majątek (dziewięć tysięcy franków w  luidorach i  talarach) i  której tajemnicę zdążył wyjawić Georgesowi przed śmiercią stryj Dionizy. Za część tych pieniędzy Cadoudal zabezpieczy! los młodszego rodzeństwa, resztę przeznaczył na kontynuowanie walki. Gdy żandarmeria ponownie wkroczyła do Kerleano, nie było go już we wsi. Rozpłynął się złowieszczym cieniem w  interiorze Bretanii, pełnym nie kończących się równin i  głębokich lasów, które odtąd będą jego domem i  królestwem.

Rozpoczynał prawie sam, z  Mercierem i  garstką takich jak on desperados, wyjętych spod prawa, azylu i  spokoju ducha. Samotny był w  szkole i  samotny teraz, gdy wokół stali kompani z  bronią, i  tak samo samotny będzie już zawsze, nawet wówczas, a  zwłaszcza wówczas, gdy otaczać go będzie cała armia. Cóż to jest armia konspiracyjna? Dwa słowa mieszczące tysiące ludzi bez nazwisk i  twarzy, ludzi, którzy w  każdej chwili mogą cisnąć to wszystko do diabła i  iść do domu, by dobrze się nażreć i  dobrze naspać z  kobietą! Tylko jego nazwisko i  dane personalne były znane w  Paryżu, potem w  całej Francji, dokładnie, coraz dokładniej i  z każdym rokiem droższe. W  pewnym momencie cena za jego głowę urosła do takiej sumy, przy której ścigany zaczyna się zastanawiać, czy nie opłacałoby się sprzedać samego siebie.

Ale to przyszło potem. Na razie był samotnym zwierzęciem, wiecznym uciekinierem, kryjącym się wśród prehistorycznych dolmenów, przebiegającym zachody słońca jak czarna sylwetka na czerwonym horyzoncie w  teatrze marionetek, kochanek nocy, śpiący gdzie się da, na trawie, w  jaskini, w  chłopskiej chacie, zmęczony, brudny i  zaszczuty. I  kąsający boleśnie, do krwi, w  gardło, tyle razy ile się dało, z  tą nadnaturalną szybkością, z  jaką kąsa osaczony wilk.

Oddział jego szybko powiększał się. Wstępowali doń głównie chłopi nienawidzący Republiki i  mający z  nią jakieś porachunki lub jakieś długi do spłacenia, zbiegli przestępcy, pokrzywdzeni mieszczanie, ludzie z  zamiłowaniem do rozboju, przemytnicy, dezerterzy z  armii republikańskiej, rybacy, drobni dzierżawcy, którym,.Niebiescy” tak nazywano w  Bretanii wojska rządowe – od koloru mundurów) pogwałcili żony.

etc. Oczywiście nie tylko ochotniczo, chociaż apologeci Cadoudala „dawali głowy” za to, że wśród jego podwładnych byli sami ideowi wolontariusze. Szkoda, że swego czasu ktoś nie potraktował tego „dawania” na serio, bez trudu bowiem można udowodnić, iż werbownicy Georgesa przebiegali kraj oferując za przystąpienie trzysta franków i  obiecując stały żołd. Zaczęło się od namawiania do „obrony księży”, a  skończyło się na przymusowych zaciągach w  momencie, gdy już nikogo nie trzeba było bronić. W  pewnym okresie swej działalności partyzanckiej Cadoudal zagarniał siłą w  okolicy wszystkich nieżonatych mężczyzn, którzy ukończyli piętnasty rok życia!

Inna sprawa, że starał się być ojcem dla swoich ludzi, wymagającym i  surowym, lecz sprawiedliwym. Wobec siebie był najbardziej wymagający i  surowy. Lubili go, gdyż mówił ich językiem i  był chłopem tak jak większość z  nich, nie sprowadzał ich do roli bydła i  mięsa armatniego, a  dawał status honorowych bojowników za wiarę i  tradycję, czcił Dziewicę Marię i  świętą Annę i  najwyraźniej nie powodował nim interes osobisty. Jego sztabowcy nazywali go „Monsieur Georges”, podczas gdy niżsi podwładni mówili: Papa-Gedeon. Wielki Sędzia Izraela Gedeon, tak jak i  on syn wieśniaka, za pomocą jedynie trzystu ludzi pobił Madianitów i  uwolnił swój lud od zagrożenia. Cadoudal potraktował ten pseudonim jako proroctwo, zamiast uczynić z  niego symbol historycznej nauki. Żydowski Gedeon nie ściąga! do siebie tłumów, a  dokonał ostrej selekcji, wybierając najlepszych z  najlepszych – przyjrzał się, jak jego ludzie gaszą pragnienie w  rzece i  zabrał ze sobą tylko tych trzystu, którzy klęcząc i  chłepcząc wodę na brzegiem nie przestali się rozglądać na boki i  ani na moment nie wypuścili mieczy z  rąk. Georgesowi woda służyła wyłącznie do picia.

Póki nie urósł w  siłę, dopadał na drogach małe patrole lub kurierów i  posyłał do ziemi. Potem zaczął nękać co skromniejsze garnizony polowe. W  odpowiedzi rządzący Francją Konwent wysłał swych emisariuszy, którzy rozwalali kościoły, posągi świętych i  żywych kapłanów, szerząc propagandę antyreligijną i  prorewolucyjną za pomocą płomiennego słowa i  płomiennych żagwi.

Insurekcja Cadoudala różniła się od wciąż tlących się powstań w  Wan-dei, Bretanii, Normandii, Poitou i  Anjou swym charakterem ludowym. Wszędzie na czele stali arystokraci: d’Autichamp, d’Andigne, de Scepe – aux, de Chatillon, de Boisguy i  de Frotte, tylko w  Morbihan najbardziej znany przywódca (było tam kilka „legionów szuańskich”. Cadoudal stał na czele operującego w  okolicach Auray) nie nosił „de” przed nazwiskiem i  był zwykłym chłopem. Chociaż w  sztabie jego znalazło się później kilku „dobrze urodzonych” i  posłusznych mu (!) kawalerów, większość oddziału zawsze stanowił żywioł plebejski. Konflikt między Gedeonem a  przywódcami szlacheckimi narastał od początku insurekcji.

Wiosną 1795 roku nawiązano pertraktacje rozejmowe między Konwentem a  powstańcami i  Georges udał się w  okolice Rennes na spotkanie dowódców rojalistowskich z  wysłannikami Paryża. Ci ostatni, usłyszawszy żądanie pełnej amnestii dla rebeliantów i  emigrantów rojalistowskich. wolności kultu i  opinii oraz wycofania oddziałów rządowych w  zamian za uznanie Republiki i  poddanie się jej prawom, wpadli we wściekłość i  zaczęli grozić „bezczelnym buntownikom”. Obrady przedłużały się w  nerwowej atmosferze, która powoli załamywała wyperfumowanych paniczów, zmęczonych już tułaniem się po wsiach i  wieczną bezsennością – stawali się coraz bardziej ulegli. Gdy rozmowy zaczęły przybierać nader „konstruktywny” charakter, doszło do ich brutalnego zakłócenia. Wstał nagle z  miejsca zgrzebnie odziany wieśniak, warknął niecenzuralne przekleństwo i  trzasnąwszy’ drzwiami opuścił salę. Był to Cadoudal Za nim wyszli dwaj jego „goryle”. Saint-Regent i  Guillemot.

Między innymi efektem demonstracji Georgesa było to, że tylko dwudziestu szefów rojalistowskich zgodziło się (w kwietniu”) złożyć broń na warunkach Konwentu. Ludność zbuntowanych regionów uznała tę dwudziestkę za zdrajców, a  pokój okazał się iluzoryczny i  bardzo krótkotrwały. W  czerwcu flota angielska wysadziła na Półwyspie Quiberon desant w  postaci armii złożonej z  emigrantów rojalistowskich. Szuani bretońscy połączyli się z  nią i  wspólnie ruszono na Rennes. Cadoudal, chociaż przeklinał ekspedycję, uważając ją za samobójczą dla rojalistów i  mówił o  tym głośno na radzie wojennej, lecz arystokratyczny „beau monde” kwitował jego słowa pogardliwymi uśmieszkami) wprowadzi) swoich ludzi do walki i  w momencie gdy republikański generał Hoche dobijał już całą imprezę (lipiec 1795), Morbihańczycy stanowili przez wiele godzin jedyną zaporę dla zwycięzców. Zasługi Gedeona w  czasie tej niewczesnej wyprawy wyniosły go ponad wszystkich innych dowódców: przewidział koniec i  potrafił zmniejszyć rozmiary klęski. Między innymi uratował od niechybnej masakry tysiące kobiet, starców i  dzieci, którzy zbiegli się ze wszystkich zakątków Morbihan, by ujrzeć białe sztandary i  krzyczeć: „Vive le Roi!”, podczas gdy „Niebiescy” kąpali już białe lilie we krwi.

W ten sposób ujawniły się jego znakomite talenty militarne – pod tym względem zaczął się zbliżać do remisu z  Bonapartem. Byli godni siebie i  dlatego ta ballada ma właściwy smak, jakiż bowiem byłby sens opiewania pojedynku nierównych talentami adwersarzy?

Szczytowym osiągnięciem Georgesa było wyprowadzenie swego oddziału z  ostatecznego pogromu emigranckiej armii. Jest zresztą rzeczą charakterystyczną, że prawdziwi znawcy wojen stawiają wielkim wodzom wyższe noty nie za wygrane bitwy i  kampanie, a  za prawidłowe odwroty po przegranych, za uratowanie sił manewrowych w  sytuacji teoretycznie beznadziejnej. Eksperci cenią Napoleona nie za Austerlitz czy Wagram, ale przede wszystkim za genialny odwrót spod Moskwy i  przejście Berezyny z  resztą Wielkiej Armii. Cadoudal świetnym manewrem wydostał swój oddział z  kotła, po czym przeprowadził go w  bezpieczne miejsce robiąc dwadzieścia pięć mil bez straty jednego człowieka i  myląc ślady pogoni. Całowano go za to po rękach, a  Morbihańczycy oświadczyli, że mają już dość słuchania głupich paniczów. W  rezultacie, 21 sierpnia 1795 roku, zebrani w  zamku Grandchamp dowódcy legionów rojalistowskich w  Morbihan mianowali go szefem sztabu głównego. W  październiku dowodził już całym szuańskim powstaniem w  Dolnej Bretanii, stając się jedną z  kilku najsławniejszych osobistości insurekcji. Miał wówczas dwadzieścia cztery lata.

Dokładnie w  tym samym miesiącu (5 października! Napoleon strzelał w  Paryżu kartaczami w  tłumy szturmujących Konwent rebeliantów rojalistowskich i  w trzy tygodnie później (21 października) został mianowany naczelnym wodzem Armii Wewnętrznej. Zaiste-fascynujący jest wystukany przez historię rytm tej ballady.

26 października narodził się Dyrektoriat i  nowe władze republikańskie zajęły się chwilowo tym, od czego nowe rządy zaczynają zawsze – umacnianiem władzy. Do Morbihan powrócił pozorny spokój, chłopi pracowali jak dawniej na polach i  tylko przemykające się nocą sztafety Gedeona mówiły prawdę o  lawie drzemiącej pod skorupą tej sielanki. Cadoudal wykorzystał ten moment wytchnienia na zaopatrzenie swych oddziałów. Przychodziło ono z  Anglii i  odbierane na wybrzeżu wędrowało na dziesiątkach wozów do kryjówek w  głębi lądu.

Pewien kapitan brytyjski chcąc zobaczyć „na własne oczy” najzacieklejszego wroga Republiki, zszedł nocą na ląd. Spodziewał się ujrzeć wyniosłego, uzbrojonego po zęby zbira, który kieruje wyładunkiem broni. Pokazano mu rosłego człeka, po kolana w  wodzie, dźwigającego do brzegu skrzynię z  karabinami... Trudno się dziwić, że podwładni kochali Cadoudala. Z  tego samego powodu, a  nie za zwycięstwa, żołnierze francuscy kochali swego „małego kaprala”. Za to, że kiedy był głód, jadł wraz z  nimi suchy chleb lub nie jadł nic, chociaż jako wódz naczelny mógłby dostać kurczaka; i  za to, że kiedy w  Egipcie wydał rozkaz: „Konie tylko dla rannych!”, a  ordynans sądząc, że zakaz nie dotyczy wodza, przyprowadził mu rumaka, Napoleon zdzielił go w  twarz szpicrutą, krzycząc: „Nie słyszałeś, co powiedziałem?”.

Wojska rządowe’, dowodzone przez Hoche’a, próbowały przeciwdziałać dostawom broni angielskiej, jednak gdy tylko się zbliżały, głos puszczyka zwoływał szuanów i  „Niebiescy” wpadali w  zasadzkę. Gedeon starał się nie manewrować ofensywnie – ograniczył się do obrony chłopów przed rekwizycjami. Po tragedii quiberońskiej szuani byli jeszcze zbyt słabi na większą akcję, ale i  Hoche nie był w  stanie odnotować liczących się sukcesów, o  czym tak pisał do Paryża: „Wojna w  Morbihan przybiera niepokojący obrót. Owszem, prowadzimy ją, ale nie mogę zagwarantować, czy skończymy”.

Generał Hoche był człowiekiem trzeźwo myślącym, szybko tedy doszedł do wniosku, że nie zlikwiduje się ruchu ludowego samą siłą, bez likwidacji przyczyn buntu. Toteż w  początkach roku 1796 wydał proklamację gwarantującą Bretończykom wolność kultu, nie zaprzestał jednak walki. Inaczej mówiąc stosował teraz jednocześnie metodę marchewki i  kija. Pierwsza skłoniła wielu zmęczonych partyzantów do złożenia broni; kij spadł na opornych, odbierając życie między innymi dwom gwiazdom sił rojalistowskich, Charette’owi i  Stoffletowi (schwytano ich i  rozstrzelano). Załamało to odporność Georgesa. Widząc, że wiele państw już akceptuje Republikę i  nawet papież z  nią pertraktuje, uznał, iż dalszy opór byłby bezsensowny. Zaprzestał walki.

Rojalistowscy przywódcy, „niekonstytucyjni” księża i  szuani wyszli z  podziemia i  w zachodniej Francji znowu zapanował spokój. Ale znowu tylko na chwilę. Mianowani przez jakobinów nowi, „konstytucyjni” księża, urzędnicy i  właściciele ziemscy, profitujący z  wojny domowej, poczuli się zagrożeni i  w obawie przed powrotem dawnych autorytetów i  właścicieli rozpętali kampanię intryg, prowokacji i  donosów. Udało im się szybko wzniecić chaos. Na nowo zaczęli szaleć szpicle, więzienia wchłaniały zdekonspirowanych dowódców powstańczych, prostych szuanów i  kapłanów przedrewolucyjnych. Rozstrzeliwano ich setkami, bez sądu, lub w  najlepszym razie zsyłano do zwanej „suchą gilotyną” Gujany. Powstańcy zrozumieli, że haniebnie ich wykiwano i  rozproszyli się po kraju, zaprzysięgając Republice krwawą zemstę.

Georges, który „zapadł się pod ziemię”, tak jak inni, nie zamierzał już jak inni parać się dalej małą odwetową guerilla. Podczas gdy Bretania i  Normandia pławiły się w  bezproduktywnych okrucieństwach obu walczących stron – raz jeszcze przemyślał sobie wszystko od nowa i  doszedł do wniosku, że aby wygrać, trzeba zebrać większe siły i  wystąpić z  celem konkretniejszym niż dotychczas. Celem była dlań od początku restauracja monarchii katolickiej, ale przecież nawet gdyby udało się osiągnąć zwycięstwo w  polu – jedno, drugie czy dziesiąte – nie rozwiązałoby to problemu samo przez się. Choćby udało się opanować całą zachodnią i  północną Francję (co zresztą pozostawało w  sferze marzeń, zważywszy słabość sił i  kłótnie między okręgowymi gwiazdami powstania) – Paryż nie padłby od tego. Georges doszedł do wniosku, iż podstawowym celem pośrednim, wiodącym do osiągnięcia celu ostatecznego, musi być ściągnięcie pomocy z  zagranicy (Anglia), ale przede wszystkim ściągnięcie na ziemię francuską jakiegoś księcia z  królewskiej familii de Bourbon. Najlepiej przebywającego na emigracji w  Anglii hrabiego d’Artois, który obejmie naczelne dowództwo, zlikwiduje wszystkie waśnie, poderwie za sobą tysiące Francuzów i  w momencie militarnego zwycięstwa wkroczy do Paryża, by wymościć tron dla króla. Proste, prawda.-’ Nie od parady nosił Cadoudal takie, a  nie inne nazwisko.

Ślepota morbihańskiego wojownika była tu identyczna jak w  przypadku wyboru pseudonimu – polegała na niewyciagnicciu odpowiednich wniosków z  lekcji historii. Wszelako tym razem „Ślepy wojownik” Gedeon zgrzeszył ciężej, albowiem sprawa była dużo większej rangi, a  lekcja o  kilka tysięcy lat świeższa – zaledwie sprzed kilku miesięcy. Gdy 8 czerwca 1795 roku zmarł w  Tempie mały syn Ludwika XVI, Ludwik XVII, dla rojalistów Jego Królewską Mością stał się stryj chłopca, hrabia Prowansji, który przybrał imię Ludwika XVIII. Ten zniewieściały tłuścioch nie nadawał się do wojaczki, rojaliści liczyli więc na jego brata, „dobrego jeźdźca”, księcia Karola hrabiego d’Artois, noszącego tytuł Jego Królewskiej Wysokości. Burbon ten, w  istocie rzeczy dureń i  łajdaczyna, a  co najgorsze – tchórz, wylądował we wrześniu z  trzema tysiącami emigrantów na wyspie Yeu i  rozkazał jednemu z  lepszych wodzów powstania, Charette’owi, zabezpieczyć mu lądowanie na wybrzeżu Wandei. Uradowany Charette zebrał natychmiast dziesięć tysięcy szuanów, opanował brzeg i  zaczął czekać na książęcy krok z  wyspy na kontynent. Czekał i  czekał, aż 18 listopada 1795 roku doczekał się wiadomości, że książę stchórzył i  umknął z  powrotem do Anglii. Rozwścieczony Charette napisał wówczas do Ludwika XVIII „Sire, podłość waszego brata zniweczyła wszystko. Pozostaje nam tylko bezużytecznie zginąć w  waszej służbie”. Co też w  niespełna pół roku później uczynił.

Teraz już wiemy, na przybycie jakiego Burbona liczył Cadoudal. Miraż tego przybycia to kolejny, zgubny dla Georgesa refren ballady o  nim. Będzie on powracał po każdej zwrotce.

Zaczął nasz bohater od wysłania do hrabiego d’Artois listu z  opisem swojej koncepcji, błaganiem o  przybycie i  podniesienie sztandaru wielkiej wojny wyzwoleńczej. Czas był właściwy, zważywszy, że najlepszy żołnierz Republiki, Napoleon Bonaparte, przebywał akurat po drugiej stronie Alp, ugruntowując swą sławę likwidowaniem kolejnych armii austriackich w  Italii. Odpowiedź Jego Królewskiej Wysokości hrabiego d’Artois do „jego drogiego Georgesa” była tyleż wykrętna i  kłamliwa, co gładka. JKW stwierdził, iż po prostu dyszy niepohamowaną żądzą stawienia się na polu walki, wszelako rozliczne trudności zmuszają go niestety do pohamowania wojennej gorączki, nie mówiąc już o  tym, że brat-król kategorycznie rozkazał mu nie ruszać się na razie z  Anglii.

Odrobina prawdy tkwiła jedynie w  tym ostatnim zdaniu. Otóż „brat-król”, przebywający również na emigracji (we Włoszech i  w Niemczech), orientując się, że we Francji działa kilka stronnictw politycznych opozycyjnych wobec Dyrektoriatu i  że kryptorojaliści wiodą wśród nich prym, polecił wszystkim swoim „poddanym” wstrzymać się chwilowo od wystąpień zbrojnych, gdyż zaistniała szansa przywrócenia monarchii w  sposób bezkrwawy, za pomocą przygotowywanych w  Republice wyborów. I  nie mylił się. W  wyborach do Izb parlamentarnych w  marcu i  kwietniu 1797 roku rojaliści odnieśli wielkie zwycięstwo obsadzając prawie wszystkie zwolnione fotele (dwieście trzy na dwieście szesnaście). Ale Dyrektoriat w  odpowiedzi na to dokonał wojskowego zamachu stanu (tzw. 18 Fructidora) i  wysłał rojalistów gremialnie na bezterminową wycieczkę zaoceaniczną do Gujany. Jeśli wszystko to wygląda nieco skomplikowanie, to wyjaśnię krócej i  prościej: rojaliści francuscy chcieli przywrócić monarchię za pomocą obalenia konstytucji republikańskiej. Dyrektoriat zaś uratował tę konstytucję w  drodze zamachu stanu, to jest gwałcąc ją, jako że według konstytucji zamach stanu stanowił przestępstwo.

W Bretanii efektem 18 Fructidora było gwałtowne nasilenie represji antyszuańskich. Georges postanowił przeczekać tę burzę z  dala od jej epicentrum i  potem odwrócić jej furię przeciw Paryżowi. Przestał już być zwykłym szefem bandy, osiągnął wystarczającą sławę, by móc stanąć przed Burbonami i  rozmawiać jak partner. Wyjechał do Anglii. W  grudniu przyjmowano go w  komitecie rojalistowskim w  Londynie z  największymi honorami, fetując jak bohatera.

Zatrącająca o  astrologię rytmiczna zbieżność wydarzeń wciąż trwa w  tej balladzie. Dokładnie w  tym samym grudniu 1797 roku Paryż z  niebywałym entuzjazmem witał Napoleona, który po pobiciu Habsburgów i  założeniu Francji włoskiego buta stał się bohaterem narodowym. Powróćmy jednak do Cadoudala.

Przez kilka miesięcy cała sfora satelitów hrabiego d’Artois, wszyscy ci hrabiowie, wicehrabiowie, markizowie, baronowie, książęta et consortes wysilali się na coraz gorętsze komplementy dla syna chłopa, któremu jeszcze niedawno nie podaliby nawet ręki. Ale układ się zmienił – teraz ten wieśniak stał się ich najostrzejszym mieczem we Francji. Dlatego zawiesili mu na piersi najwyższe odznaczenie burbońskie – order (kawalerski) św. Ludwika i  mianowali generałem. Aż dziw, że Cadouda*! nie pojmował farsowości tego festiwalu umizgów.

Napoleon, biorący w  tym samym czasie udział w  podobnych farsach urządzanych na jego cześć przez ludzi (Dyrektorów i  ministrów), którzy bali się go i  nienawidzili identycznie jak arystokracja fetująca chłopa nienawidziła Cadoudala – zachował większą rezerwę. Ordery, chociaż sam je później ustanawiał, uważał zawsze za „zabawki dla dorosłych dzieci”, zaś hołdami pochlebców gardził. „Tymi samymi rękami, którymi dzisiaj biją ci brawo, jutro mogą cię powiesić” – powiedział do jednego ze swoich ludzi.

Wybrali przeciwne strony barykady i  zdążyli już bardzo daleko zajść na swoich drogach do sławy. Ale tylko jeden z  nich miał oczy szeroko otwarte na wszystkie pułapki i  miraże tego szlaku. Drugiego przeznaczenie skazało na ślepotę.



Zwrotka III

TWARZĄ W  TWARZ

Ludzi należy albo zjednywać sobie pieszczotą, albo niszczyć, bo za drobne krzywdy będą się mścili, a  doznawszy wielkich nie będą już w  stanie.

Niccolo Machiavelli – „Książę”


Przez siedem miesięcy Georges sterczał w  Londynie czekając, aż panowie skończą go chwalić i  zaczną działać. Nie doczekał się. Wracając w  czerwcu 1798 roku do Bretanii wiózł kilka enigmatycznych obietnic i  worek nic nie kosztujących odznaczeń dla swoich leśnych „chłopców”, którzy z  chęcią wymieniliby te błyskotki na trochę dobrej broni i  prochu.

Rozpoczęło się oczekiwanie – bo Gedeon wciąż się łudził – na Burbona. Na razie jednak JKW hrabia d’Artois zamiast siebie wysłał szuanom „forpocztę” w  postaci generalissimusa hrabiego de Behague. Ten stareńki oficer sądził, że w  Morbihan przywitają go zwarte szeregi defilujące do wtóru werbli i  łopotu białych sztandarów. Nie zastawszy niczego podobnego obraził się, wrócił czym prędzej do Holy-Rood (angielska siedziba hrabiego d’Artois) i  oznajmił, że w  Bretanii „nie ma śladu rojalizmu” (!). W  efekcie JKW wysłał do Cadoudala list z  zapewnieniem o  swym „nieustającym głodzie walki”‘, ubolewaniem, że chwilowo niestety nie może i  przyrzeczeniem, iż gdy przyjdzie decydujący moment, „osobiście da sygnał do ataku”. Kawaler orderu św. Ludwika, Georges Cadoudal, uwierzył w  te słowa i  oparł na nich nadzieje na przyszłość. Cadoudal znaczy po celtycku „ślepy wojownik”.

Kolejny rok przeznaczył na reorganizację i  udoskonalenie swej armii powstańczej. Podzielił kontrolowany przez siebie obszar na dziewięć okręgów, zaprowadził ścisłą dyscyplinę, stworzył korpusik kawalerii, kompanię artylerii i  służbę sanitarną. Najwięcej wysiłku poświęcił rozbudowie siatki korespondencyjno-wywiadowczej, starając się wtykać swoich szpiegów do każdego urzędu, klubu, kawiarni i  sztabu garnizonowego. Miał ich nawet, za pośrednictwem agentury rojalistowsko-brytyjskiej, w  siedzibie paryskiej policji! W  terenie szpiegiem Georgesa był w  zasadzie każdy Morbihańczyk, nawet dzieci. Gdy zbliżał się gdzieś oddział republikański, ludność wiwatowała krzycząc:

Naród! Oto naród!

Żołnierze przyjmowali ten entuzjazm z  zaskoczeniem i  zachwytem, nie wiedząc, że jest on dźwiękowym sygnałem ostrzegawczym dla szuanów, rodzajem morbihańskich tam-tamów. W  tym pojedynku na, jakże często decydującą, szybkość informacji Republika dysponowała silnym atutem – wynalezionym przez Chappe’a i  wprowadzonym do użycia przed kilku laty telegrafem optycznym, którym (za pomocą ruchomych ramion umieszczonych na wieżach zamków i  kościołów) można było przekazać depeszę z  krańca na kraniec Francji w  pół godziny. Republika nie wiedziała jednak, że szuanie wynaleźli telegraf optyczny w  tym samym czasie i  że również tajnym kodem, z  nie mniejszą szybkością, przekazywali sobie wiadomości za pomocą... skrzydeł wiatraków. Poza tym przez kraj przebiegali, wślizgując się wszędzie, żebracy i  „żebracy” będący na usługach Cadoudala. W  gotowości pozostawało zawsze kilku kurierów londyńskich.

Z wolna zaczęła otaczać Gedeona demoniczna legenda. Mieszkańcy Morbihan słyszeli o  nim wiele, lecz mało kto go widział i  nikt nie miał pojęcia, gdzie mieści się jego kwatera główna: w  zamku Reste, w  domku leśnym czy w  jakichś opuszczonych ruinach. Stał się zjawą. Wiedziano tylko, że kocha samotność i  stroni od kobiet, gdyż zaprzysiągł miłość jednej, którą poślubi po zwycięstwie...

Kilkanaście miesięcy usilnej pracy sprawiło, że w  połowie 1799 roku wszystko było gotowe do wielkiego powstania szuanerii. Paryż, wiedząc o  tym, zareagował ponownie wzmożonymi represjami wobec wszystkich, nawet wobec rodzin podejrzanych (minister policji, Fouche, ogłosił: „W Bretanii nie ma i  nie może być niewinnych!”), zbliżając w  ten sposób lont do baryłki.

Jest w  tym kraju, w  którym „nie mogło być niewinnych”, wielki las, odwieczny azyl uciekinierów, od galerników po księży – La Jonchere. „Niebiescy” zawsze bali się zapuszczać tu i  dlatego właśnie tutaj, 14 września 1799 roku, zebrało się pod osłoną tysiąca dwustu partyzantów dwustu większych i  mniejszych szefów szuańskich i  rojalistowskich, by podjąć decyzję. Gedeon należał do największych i  miał kolosalny autorytet. Do tej pory opóźniał wybuch wojny, czekając na przybycie JKW hrabiego d’Artois, teraz jednak pomyślał, że może właśnie wybuch uskrzydli i  ściągnie Burbona do Francji i  dlatego, gdy część dowódców zaczęła doradzać zwłokę, Cadoudal ryknął z  trybuny:

Wojna! Wojna!!...

Przeforsował swoje zdanie. Wybuch nastąpił 15 października i  został poprzedzony wysłanym do Paryża ultimatum z  następującymi zdaniami: „Rewolucja miała dużo czasu, by powiedzieć nam swoje ostatnie słowo. To słowo brzmi: HAŃBA! W  Paryżu przehandlowano nasz honor za orgie w  pałacu Luxembourg!...”. W  trzy tygodnie cała Bretania stanęła w  ogniu. Szuani wdarli się do kilkunastu miast, z  większości jednak zostali wkrótce wypchnięci. Georges, mimo ponawianych ataków, nie był w  stanie opanować Vannes (jako stolica departamentu Vannes miało bardzo silny garnizon), ruszył więc ku wybrzeżu po wielki transport broni z  Anglii... Tymczasem w  Paryżu nastąpiło coś, co wybiło obie walczące strony z  konceptu i  chwilowo zamroziło działania. Kolejny zamach stanu.

18/19 Brumaire’a (9/10 listopada) 1799 roku Napoleon Bonaparte, który przed miesiącem powrócił z  Egiptu, by uratować Francję otoczoną pierścieniem wrogów i  ponoszącą w  czasie jego nieobecności klęskę za klęską – obalił Dyrektoriat, zastępując go Konsulatem, sam zaś stanął na czele rządu jako Pierwszy Konsul Republiki. Uczynił to jeszcze nie wyłącznie z  żądzy władzy; również z  wściekłości na Dyrektoriat, który zaprzepaścił wszystkie jego zwycięstwa z  kampanii 1796/1797 roku i  zamienił Francję w  „kloaczny...” – tu Napoleon, słusznie zresztą, użył słowa, które tak po polsku, jak i  po francusku zaczyna się na literę b. Jak z  tego widać – w  kwestii „orgii w  pałacu Luxembourg” Bonaparte i  Cadoudal byli najzupełniej zgodni. Był to niestety jedyny punkt zgody na linii zetknięcia się ich losów. Należy go właśnie datować na 10 listopada 1799 roku, gdyż od tego dnia Korsykanin stał się władcą Republiki, a  Morbihańczyk nie przestał być jej wrogiem.

Natychmiast po zamachu zawarty został (początkowo nieformalny) rozejm między walczącymi stronami. Napoleon widząc, że wielu rojalistów ma już dość walki, zaczął ich głaskać i  „wodzić na pokuszenie” obietnicami, jednocześnie zaś straszył batem nieprzejednanych, „tych zdrajców, którzy sprzedali się Anglikom, i  bandytów, którzy w  chaosie chcą łowić fortuny”. 12 grudnia 1799 roku, w  małej wiosce bretońskiej Pouance, rozpoczęła się wielka konferencja przywódców szuańskich i  rojalistowskich. Załamani dotychczasowymi niepowodzeniami, stali się niemal wszyscy zwolennikami pertraktacji z  tym korsykańskim oficerem, jak on się nazywa? Napoleone de Buonaparte? podobno jest już sławny w  całej Europie, wreszcie cóż, zdobył władzę nad Francją, ale chyba nie dla siebie, jest na to zbyt dobrze wychowany, ma w  końcu de przed nazwiskiem... I  to w  Pouance rozpoczyna się komiczny spektakl wzajemnego podniecania w  sobie nadziei, więcej, pewności, że ten Buonaparte zdobył władzę po to, by... zwrócić tron Burbonom!

Cadoudal zlekceważył początkowo konferencję w  Pouance. Wysłał tam Merciera, sam zaś podążył do jego siostry, do oberży „Złoty Lew” w  Chateau-Gontier, by po trudach wojaczki zakosztować trochę słodszego życia. Po kilku dniach otrzymał od Merciera depeszę, która zjeżyła mu włosy na głowie: ta banda idiotów uwierzyła w  proburbońskie intencje Bonapartego bez żadnych dowodów czy choćby przesłanek! To pachnie zdradą! Skoczył na siodło, popędził galopem do Pouance i  rozpoczął kontrofensywę, nawołując do opamiętania się: nie ma nic przeciwko pertraktowaniu, ale na równej stopie, po otrzymaniu gwarancji, bez żebraniny! Paniczykowie odwracali głowy, gdy przemawiał, poparli go jedynie Bourmont i  Frotte. Cadoudal poczuł się nagle izolowany, konferencja przerodziła się w  pojedynek między nim i  Frottem (Bourmont się wahał) a  resztą; zaczął odnosić wrażenie, iż całą imprezą steruje z  Paryża Bonaparte. 28 grudnia pożegnał towarzystwo trzaśnięciem drzwiami. Identycznie jak przed czterema laty.

Rytm zbieżnych wydarzeń i  reakcji tym bardziej się w  tej balladzie uprecyzyjnia, im bliżej jesteśmy spotkania Morbihańczyka z  Korsykaninem. Dokładnie bowiem w  tym samym dniu, 28 grudnia 1799 roku, identycznie nieprzyjemnie zakończyła się inna konfrontacja, pierwsze paryskie spotkanie Napoleona z  rojalistami – spotkanie dla obu stron sondażowe. Bonaparte liczył na zjednanie sobie rojalistów, gdy jednak zbytnio zaczęli perorować o  królu, spytał szorstko generała d’Andigne:

A  więc jest pan rojalistą?

Od dziesięciu lat walczę o  restaurację monarchii, trudno więc wątpić w  mój rojalizm – odparł d’Andigne.

W  porządku – wycedził Bonaparte ze złym błyskiem w  oczach – ja „natomiast nie jestem rojalistą!

Wielka szkoda! – od warknął d’Andigne, po czym rojaliści wyszli w  ponurym milczeniu.

Powróćmy do Georgesa, który z  Pouance wrócił do swoich Morbihańczyków. Zastał ich rwących się do walki, trzeba jednak było czekać na upłynięcie terminu rozejmu – do 15 stycznia 1800 roku. Korsykanin nie zamierzał czekać i  już 4 stycznia wydał operującej w  Bretanii Armii Zachód proklamację przeciw,, bandziorom-utrzymankom Anglii”, a  gdy przerażony tym dowódca owej armii, darzący zresztą Cadoudala sympatią, generał Hedouville, samowolnie przedłużył rozejm o  osiem dni – Bonaparte zdymisjonował go za miękkość i  zastąpił byłym pupilem Marata i  Dantona, „straszliwym Brunem”.

Brune, który dostał jako rozkaz główny dwa wyrazy: „Zniszczyć Georgesa!”, rozpoczął akcję z  dużym impetem. Gedeon odpowiedział najpierw rozstrzelaniem dwójki szpiegów, kobiety i  mężczyzny (księdza), po czym w  dniu 23 stycznia (termin przedłużonego armistycjum) rzucił wszystkie swoje siły do szarży pod Pont-du-Loc na oddziały ścigającego Morbihańczyków generała Harty. Po ośmiu godzinach morderczej walki pole zostało przy szuanach, ale Harty przebił się do Vannes nie pobity, oni zaś wykrwawili się okropnie – mieli czterystu zabitych i  mnóstwo rannych. Pont-du-Loc było najbardziej pyrrusowym zwycięstwem szuanów w  ich historii.

W dzień po bitwie otrzymali nowy cios – przyszła wiadomość, że skapitulował Bourmont, szef powstania w  Maine. Następny cios był nokautem – była to wiadomość, że do Morbihan mają wkroczyć „piekielne kolumny”, te same, które przed laty uczyniły z  Wandei czarną pustynię. Gedeon „pękł” i  w chwili, gdy Brune zaczął koncentrować pod Vannes pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy – poprosił o  pokój. Tak zaczęła się jego Kalwaria; musiał zgiąć kark, by uratować tysiącom niewinnych ludzi dachy nad głowami. Po kilku spotkaniach z  Brunem zawarli jedenastopunktowy traktat. Jeden z  punktów mówił: „Po poddaniu się jego wojsk naczelny wódz szuanów uda się do Paryża na rozmowy z  rządem; w  tym celu wydane mu zostaną niezbędne paszporty”.

Mimo wszystko jeszcze się wahał. Radzono mu ukryć się, tak jak uczynili to oficerowie jego sztabu – Guillemot, Mercier i  Saint-Regent, lecz widmo krwawej pacyfikacji wciąż było bliskie, a  do tego przyszły wieści, że rozstrzelano Frottego... Zdecydował się pod naciskiem tych faktów. Przed wyjazdem większą część szuańskiego skarbu rozdał swoim żołnierzom, po czym wyruszył na spotkanie z  Napoleonem. Paryski „Le Moniteur” z  dnia 19 lutego z  pewną dozą sympatii zapowiedział przybycie wielkiego szuana do stolicy. Zostawmy teraz na chwilę Cadoudala na gościńcu wiodącym do Paryża...

Przełom lutego i  marca 1800 roku. Napoleonowi też niewesoło. Dopiero co wprowadził się do pałacu Tuileries, zauważając w  obecności swego sekretarza:

Nie sztuka tu wejść, Bourrienne. Sztuka zostać.

To zaś mogło się okazać niezbyt łatwe. Niby wszystko było w  porządku – miał za sobą uwielbiającą go elitę armii (ci z  Włoch i  z Egiptu) i  większość społeczeństwa, sprawował władzę absolutną. Ale były jeszcze inne wojska; co najmniej dziesięciu ambitnych i  zazdrosnych generałów spiskowało przeciw niemu, po sztabach zaczęły krążyć słowne pamflety i  wyzwiska, które wkrótce zamienią się w  ulotki przeciw „tyranowi”, „republikańskiemu Pigmejowi”, „bezwstydnie ambitnemu buntownikowi”, nawoływania do „policzenia mu kości” etc. I  do tego jeszcze ta rebelia w  Bretanii!... To dlatego Napoleon zapragnął widzieć szefów powstania, by zneutralizować ich swym magnetycznym wzrokiem i  jakimś niewytłumaczalnym czarem, za pomocą którego z  największych wrogów czynił swoje sługi i  pęczkami przywiązywał do empirowego rydwanu.

Cadoudal przybył do Paryża 4 marca i  bezzwłocznie zameldował się na policji okazując paszport, w  którym było czarno na białym, że dwudziestodziewięcioletni właściciel ziemski Georges Cadoudal urodził się w  Vannes i  stale zamieszkuje w  Nantes (oprócz wieku i  nazwiska wszystko było tu fałszywe). Następnie zainstalował się ze swoimi „gorylami” (porucznicy Leridant i  Biget) w  Hotel de Nantes przy ulicy Universite i  6 marca rano został przedstawiony Konsulowi w  Tuileries wraz z  innymi przywódcami rebelii. Zobaczyli się wówczas po raz pierwszy w  życiu.

Bonaparte ujrzał bladego olbrzyma o  byczym karku i  szerokim łbie. pokrytym drobnymi loczkami, stojącego na dwóch nogach-kolumnach i  gestykulującego ramionami, które – o  czym wszyscy wiedzieli – zatrzymywały w  miejscu sieczonego batami źrebca. Oczy nieruchome i  badawcze, rzucające spod krzaczastych brwi błyski uporu, dumy, kapryśnej cholerycznosci i  typowej dla chłopa nieufności, gdzieś w  samej głębi kryły ogniki dobrotliwego humoru, teraz zgaszone, nieobecne. Miał Cadoudal coś z  opasłych, brutalnie surowych i  tajemniczych zarazem kamieni w  morbihańskim Carnacu, z  menhirów, z  wiecznego oceanu obmywającego brzegi Bretanii, z  szorstkiej poezji samotnych przestrzeni.

On sam zaś zobaczył człowieka, o  którym wiedział, że jest niski, ale nie przypuszczał, że aż tak bardzo, z  krótko obciętymi i  zaczesanymi gładko włosami, z  jedną ręką wsuniętą w  rozpięcie kamizelki, drugą zaś zagiętą na plecy, o  ślepiach prześwietlających na wylot, używającego słów-narkotyków formułowanych w  zdania, w  których logika i  demagogia miały ostrość brzytwy i  tańczyły ten sam taniec. Bonaparte był właśnie w  końcowym okresie swoistej mutacji sylwetki – z  chudego jak szczapa oficerka o  długich włosach spadających na ramiona zamieniał się w  znanego wszystkim z  setek portretów pana z  brzuszkiem i  kosmykiem.

Podczas tej pierwszej audiencji zbiorowej Bonaparte popełnił kolosalny i  jak się później okazało – nieodwracalny błąd. Potraktował Cadoudala, jedynego nieszlachcica w  przyjmowanym gronie, jak pętaka. Nie potrafiąc mu wybaczyć uporu i  antypojednawczej postawy na konferencji w  Pouance, wyraźnie go lekceważył i  uwodząc gładkimi słowy arystokratów dał do zrozumienia, że z  chłopskim bandytą nie będzie się cackał. Georges nie zapomniał mu tego nigdy.

W trzy tygodnie później, 29 marca 1800 roku, miała miejsce druga audiencja, której atmosferę opisałem w  zapowiedzi, a  która do dzisiaj frapuje historyków. Pierwsze pytanie: po co to spotkanie sam na sam? Czyżby Napoleon pojął swój błąd i  chciał go naprawić? Zraził najniebezpieczniejszego przeciwnika, jedynego, którego nie dało się wziąć na lep pięknych słówek w  rodzaju:, Jakże szlachetny był zryw wandejski!”. Chciał go kupić? Po pierwszej audiencji miał powiedzieć:

Widziałem Georgesa. Wydaje mi się, że z  tego grubego Bretona będzie można skorzystać.

A Georges? Czego się spodziewał? Renomowany (niezbyt zasłużenie^ autor biografii Napoleona, E. W. Tarle, wyraził przekonanie, że Cadoudal widział w  Bonapartem francuskiego Monka – w  tym przypadku wskrzesiciela tronu dla Burbonów. Nic bardziej błędnego. Georges od razu po przybyciu nad Sekwanę skontaktował się z  szefem opłacanej przez rojalistów i  wywiad brytyjski Agencji dywersyjno-szpiegowskiej w  Paryżu, Hyde de Neuville’em. człowiekiem, który wziął udział w  opisanym już pierwszym w  ogóle spotkaniu rojalistów z  Konsulem i  był świadkiem dobitnie akcentowanych słów Napoleona: „Ja nie jestem rojalistą!”. Słowa te wyjaśniały wszystko, nie ma więc mowy, by Cadoudal łudził się we wspomnianej kwestii. Czegóż więc chciał? Panowania w  Wandei, swoistej autonomii? Najprawdopodobniej.

Dwaj ludzie, którzy przez szparę w  drzwiach podsłuchiwali rozmowę Bonapartego z  Cadoudalem (Bourrienne i  Rapp) niewiele usłyszeli. Prawie nic. Bourrienne zanotował potem w  swoich „Pamiętnikach” tylko tyle, że konwersacja ta była długa i  gwałtowna. Z  późniejszych enigmatycznych wynurzeń Napoleona oraz z  półsłówek wysokich urzędników policji można domniemywać, że Pierwszy Konsul zaproponował Georgesowi: według jednej wersji (policjanta Montgaillarda) – stanowisko generała dywizji lub alternatywnie sto tysięcy franków renty za przejście „w stan spoczynku”; według innej, bardziej prawdopodobnej wersji – dowództwo brygady gwardii terytorialnej utworzonej do zaprowadzenia pokoju i  ładu w  objętych rebelią departamentach zachodnich (miałby więc Gedeon... pacyfikować Morbihan. Jedno jest w  każdym razie pewne: Napoleon starał się jak tylko mógł „uwieść” Cadoudala po swojemu. I  był to jeden z  rzadkich w  jego karierze przypadków, gdy próba taka zakończyła się,, Waterloo”. Mówił o  tym pod koniec życia, na Świętej Helenie:

To był fanatyk! Nie byłem w  stanie na niego wpłynąć. Niektórych jego kompanów wzruszały słowa: ojczyzna, chwała... On pozostał zimny. Poruszyłem każde włókno, szarpnąłem za każdy sznurek, wysilałem się, wszystko na nic. Po godzinie byłem wciąż w  punkcie wyjścia... chciał zatrzymać swe bandy i  broń i  wiecznie dowodzić Wandejczykami!... Powiedziałem mu, że póki ja rządzę, nikt nie będzie bezkarnie konspirował i  że nie ścierpię państwa w  państwie!

Ta ostra replika rozwścieczyła Georgesa i  przypomniała mu lekceważące traktowanie podczas poprzedniego spotkania. Wówczas rozeźlony złym funkcjonowaniem swojej zniewalającej „magii przyciągania” Korsykanin najprawdopodobniej zaczął go rzeczywiście traktować jak „chłopskiego bandziora”. Według szefa tajnej policji politycznej, Des-maretsa, Cadoudal wyszedł z  Tuileries obrażony, z  jeszcze większą nienawiścią w  sercu. Potwierdzają to jego słowa wypowiedziane w  Hotel de Nantes po powrocie ze spotkania do Hyde de Neuville’a, gdy ten przypomniał, że Bonaparte niedawno robił pojednawcze gesty. Cadoudal miał na to odrzec:

Ale zmienił ton, odkąd tylu tych rewolucjonistów krzyczących niegdyś: „Wolność lub śmierć!”, tylu księży i  rojalistów, którzy opuścili nas, poczołgało się do niego!... Tak, tak, zmienił ton ten karzeł!... O  nie, nie wciągnie mnie do swej psiarni! Gadał, polecał, rozkazywał, przemawiał tonem belfra i  pana! Pokój, amnestia, wszystko to jest tylko przynęta, byśmy szybciej wleźli w  pułapkę!... Nie szanuje mnie, tym gorzej dla niego! Trzeba mi dosiąść konia i  wybrać się z  kilkoma ludźmi na spacerek drogą do Malmaison!

Nie szanuje mnie!” – w  tym zdaniu zawierają się kompleksy Morbihańczyka i  odpowiedź. A  potem ta groźba (Malmaison było podparyską rezydencją, do której Napoleon jeździł przez las). I  jeszcze ten wybuch żalu po straconej okazji: mógł „zadusić karła tymi dwiema rękami”, lecz nie uczynił tego. A  na koniec krótki rozkaz Konsula: „Trzeba z  nim skończyć!”.

Z tej drogi nie było już odwrotu. Pojedynek między „Ślepym wojownikiem” Gedeonem a  „Korsykańskim karłem” Bonaparte rozpoczął się – na śmierć i  życie. Powiedzieli to sobie oczami w  momencie, gdy Cadoudal odwrócił się w  drzwiach i  gdy po raz ostatni, przez jedną krótką chwilę, stali naprzeciw siebie, twarzą w  twarz.



Zwrotka IV

ŚCIEŻKI ZŁUDZEŃ

Księciu, zwłaszcza nowemu, który nie dziedziczy władzy, a  dopiero ją zdobył, los daje szansę zdobycia wielkości podsuwając mu zajadłych wrogów, których on może pokonać i  dzięki temu wspiąć się na wyższy szczebel drabiny (..) Tych zaś ludzi, którzy w  nadziei polepszenia swego losu chwytają za broń, by obalić władcę, często spotyka zawód...

Niccolo Machiavelli – „Książę”


Z tego, co wiemy od podsłuchiwacza Bourrienne’a – Cadoudal podczas rozmowy z  Napoleonem wyraził wątpliwości co do udzielonych mu gwarancji bezpieczeństwa. Obawiał się o  swoje życie, pamiętając gęby oficerków stojących z  pistoletami w  pawilonie Flory. Napoleon odparł, iż są to obawy całkowicie pozbawione podstaw – wódz szuanów odejdzie wolny i  nie śledzony do swego kraju, bez względu na wynik rozmowy.

Gedeon nie zamierzał wracać do swego kraju, bo chociaż Napoleonowi uwierzył (najprawdopodobniej), nie zapomniał, że istnieje jeszcze pan o  nazwisku Fouche, minister policji. I  postąpił słusznie, Fouche bowiem nie przejął się zakazem i  ani na moment nie spuścił z  oka największego wroga Republiki. Nazajutrz po audiencji, 30 marca 1800 roku, Cadoudal odebrał w  prefekturze paszport do Bretanii. Następnego dnia zmienił lokum, przenosząc się do Hotel des Ministres przy tej samej ulicy i  przy pomocy Hyde de Neuville’a opracował plan swego zniknięcia. Po czym zniknął.

Sekretne opuszczenie Paryża przez Cadoudala było prawdziwym majstersztykiem konspiracyjnego kamuflażu, a  jednocześnie potężnym policzkiem wymierzonym przez rojalistów Fouchemu. Nie łatwo było płatać takie figle człowiekowi, którego do dzisiaj uważa się za najbardziej genialnego „glinę” politycznego w  dziejach i  który przy pomocy swych agentów „prześwietlał” cały Paryż i  całą Francję. A  jednak kierowana przez młodego Hyde de Neuville’a (praktycznie, formalnie bowiem na jej czele stał kawaler de Coigny) Agencja zdołała wyłuskać Georgesa z  Paryża w  sposób niezauważalny, za co zresztą Fouche wystawił jej później słony rachunek do zapłacenia. Na razie jednak pan minister dostał klapsa w  buzię i  nawet nie wiedział, w  jaki sposób go wykiwano. Policja zresztą, mimo wysiłków, nigdy nie wyświetliła tej sprawy do końca. Na pewno wiadomo tylko jedno: zasłoną dymną w  tym przypadku był wielki obiad na dwadzieścia osób, wydany przez Gedeona dla oficerów rojalistowskich w  Cafe d’Orsay. Potem jest już kilka wersji. Jedna mówi, że w  momencie, gdy obiad miał się rozpocząć i  Cafe d  ‘Orsay została szczelnie obstawiona przez policję – Cadoudal był już w  drodze do Boulogne. Według innej – wziął udział w  obiedzie, po czym wsiadł do powozu i  udał się w  kierunku Opery. Na wysokości rue Saint-Denis powóz gwałtownie skręcił, w  małej uliczce Georges przeskoczył do drugiego, w  którym oczekiwał Hyde de Neuville, i  tyle ich widziano. Następna wiadomość, jaką otrzymał Fouche, mówiła już o  tym, że obaj konspiratorzy znajdują się w  Londynie.

Ze „Wspomnień” Neuville’a wiemy, że z  Paryża obaj dotarli przez Beauyais do Boulogne-sur-Mer w  końcu pierwszej dekady kwietnia. Pogoda była podła, postanowili więc zaczekać z  przeprawą na lepsze warunki. Jednakże 13 kwietnia dogoniła ich z  Paryża alarmująca wiadomość: Fouche szaleje, lada moment jego „psy” uchwycą trop, ruszajcie natychmiast! Ruszenie natychmiast okazało się niemożliwe, ponieważ – ku osłupieniu Hyde de Neuville’a – Morbihańczyk oświadczył, że w  niedzielę to on ma zwyczaj chodzić na mszę. I  poszedł. Trudno się dziwić zdziwieniu jego towarzysza. Ten młody człowiek, spiskujący od dziecka, w  wieku dwudziestu kilku lat faktyczny szef angielsko-rojalistowskiej siatki wywiadowczej w  Paryżu (Agencja), uważał Cadoudala za podobnego sobie fanatyka. Teraz nagle stwierdził, że tamten nosi w  zanadrzu jeszcze inne fanatyzmy, i  to silniejsze.

W kilka godzin później młody arystokrata doznał jeszcze większego zaskoczenia, albowiem miał Gedeona za brutalnego zabijakę, niezdolnego do sformułowania błyskotliwej myśli i  w ogóle do pracy mózgiem; tak zresztą sądziło wielu, nawet inteligencja morbihańska nie przepadała za Cadoudalem mówiąc: „Czego oczekiwać po człowieku, który myśli za pomocą pistoletu?”. Mylili się... Jak rasowy trubadur, który snując pieśń wie, w  którym momencie obudzić znużonego słuchacza i  gromko zapowiada niezwykłość, uprzedzam – będzie to jedna z  najsmakowitszych fraz ballady:

Barka przewozowa, na którą wsiedli po północy, z  trudem przebijała się przez ciemności i  zwały niespokojnej wody. I  może właśnie ta piekielna noc, te chmury na granatowym niebie bez gwiazd, mrok, wicher i  uderzenia fal wyrwały Gedeonowi najgłębszą, rozpaczliwie mądrą i  odsłaniającą prawdę jego życia refleksję. Szarpnął nagle śpiącego towarzysza, obudził go i  spytał:

Wiesz, co powinniśmy poradzić królowi, gdy już powróci na tron?

Nie, przyjacielu.

Powiemy mu, że najlepiej zrobi, jak nas rozstrzela, bo wiesz – my jesteśmy wiecznymi konspiratorami.

Właśnie. Była to najmądrzejsza myśl ze wszystkich, które Georges wypowiedział w  swojej karierze, tak mądra, że chyba znajdują tu zastosowanie słowa Marty Graham: „Wszyscy ludzie są genialni, ale większość z  nich tylko przez bardzo krótką chwilę”. W  każdym razie o  wiele mądrzejsza niż wszystko, co mógłby na ten temat powiedzieć Neuville i  jemu podobni. I  jakże przeraźliwie melancholijna.

A więc zdawał sobie sprawę – ale,, tylko przez bardzo krótką chwilę”. Lub raczej tylko w  tej jednej chwili potrafił sformułować to, o  czym wiedział już od spotkania z  Bonapartem i  co tkwić będzie od tej pory w  jego podświadomości już zawsze: jest najemnym bandytą w  służbie wrogów ojczyzny, a  wiec zdrajcą! Bo wreszcie po spotkaniu w  Tuileries okazało się, że znikły powody, dla których wybuchła insurekcja – Napoleon przywrócił w  Bretanii pełną swobodę kultu i  natychmiast po dojściu do władzy rozkazał przerwać trwającą od lat kampanię prześladowania kleru, niszczenia tradycji etc. Co zostawało? – chęć restaurowania Burbonów. Ale przecież naród w  olbrzymiej większości uwielbiał Bona-partego, a  Burbonami gardził i  wcale ich nie chciał. A  więc konspiracja już nie tyle przeciw Republice, ile przeciw narodowi. Zresztą, czy on sam tak autentycznie pragnął Burbonów, czy raczej władzy dla siebie w  Bretanii, dla którego to dążenia rojalizm był znakomitym parawanem? Czy może wreszcie chciał tylko wiecznej aktywności z  pistoletami w  dłoniach, narkotycznego napięcia, nieustannego ruchu w  politycznej przestrzeni, w  konspiracji, która stała się dlań potrzebą biologiczną? Wbrew pozorom był wewnętrznie skomplikowany jak mało kto. I  jeśli nawet podświadomie zdawał sobie sprawę z  miałkości głoszonych przez siebie ideałów – w  praktyce nie przestał krzyczeć do śmierci: „Vive le Roi!”. Wiele rzeczy się na to złożyło, bo nawet z  tym okrzykiem na ustach przejdzie jeszcze niejedną metamorfozę... „Vive le Roi!”. Niech żyje król – czyli niech wróci król Francji za brytyjskie złoto – najwyraźniej nie dostrzegał, ile w  tym brudu. Był wszak „Ślepym wojownikiem”.

I jeszcze jedno. Może gdyby Napoleon potraktował go lepiej, nie byłoby tego wszystkiego, co miało nastąpić. Ale odepchnięty przez Bonapartego Cadoudal mógł wpaść już tylko do przeciwległego okopu, tego, z  którego wyszedł na spotkanie – z  powrotem w  ramiona Burbonów. Nie było innej alternatywy. Do wszystkich poprzednich doszedł jeszcze motyw zemsty osobistej.

W Londynie ponownie przyjęto go jak bohatera, jeszcze goręcej niż uprzednio – przecież „zajrzał w  oczy bestii!”. Fety, komplementy, cały dwór JKW hrabiego d’Artois w  ukłonach przed wieśniakiem. Znowu ten sam cyrk na cześć „nieustraszonego generała Georgesa”. Z  dalekiej Mitawy Ludwik XVIII przysyła mu list dziękczynny. Wreszcie apogeum – uroczyste mianowanie szuana... generalnym gubernatorem całej Bretanii! Przejaw mądrości politycznej, której nie wykazał Bonaparte? Wolne żarty – Cadoudal może był i  ślepy, ale nie był idiotą i, pomijając fakt, że „stanowisko” połechtało jego dumę, zdawał sobie sprawę z  tego, jak łatwo jest czynić wieśniaków gubernatorami ziem, których się nie posiada.

Tak to tchórzliwe, napompowane błękitną krwią i  brytyjskim złotem (w Europie nazywano je „złotem Pitta”) kanalie tańczyły wokół chłopskiego syna śmieszną sarabandę z  nadzieją, że on zwycięży dla nich po drugiej stronie kanału La Manche. Był już bowiem (po śmierci Frottego) jedynym pozostałym przy życiu spośród sławnych przywódców rojalistowskich – jedynym wielkiego formatu gladiatorem, jakim dysponowali.

Starano się oczywiście również wypolerować go, uformować „aux facons mondaines”. Koronki, żaboty, modna laska, maniery. Nowy strój co tydzień. Szło to nawet nieźle. Wreszcie sam zaczął urządzać „proszone obiady”, podczas których – suplikowany przez towarzystwo – opowiadał o  „spotkaniu z  potworem”. Mocna rzecz, brakowało tylko biletera przy wejściu. Wszelako sprzedawanie biletów na te „słuchowiska” nie było potrzebne, ponieważ Cadoudal był na utrzymaniu rządu brytyjskiego – płacono mu dzienną pensję! Trzeba znać historię Bretanii, by zrozumieć ten wykrzyknik. Bretończyk na żołdzie Londynu! Od setek lat bretońscy korsarze rozsławiali swój kraj walcząc na morzach i  oceanach z  brytyjską flotą, a  na wybrzeżu Kanału stanowili żywą fortyfikację przeciw Albionowi. Wychował się wśród ich pomników i  pieśni o  nich. Jakkolwiek by był ślepy ten „Ślepy wojownik” – musiał w  pewnym momencie poczuć zażenowanie.

I tak się stało. Od zażenowania do złości było u  Georgesa blisko, jeden, dwa kroki. Któregoś dnia wytknął zgryźliwie Jego Królewskiej Wysokości hrabiemu d’Artois, że dotychczas jakoś nie można się go było doczekać na polu walki. Dwór osłupiał – takich słów jeszcze nikt nie ośmielił się rzucić JKW w  twarz. Od tej chwili stosunki zaczęły się psuć. Towarzystwo traciło początkowy zapał w  komplementowaniu „nieustraszonego generała Georgesa”, podczas gdy on zyskiwał z  każdym dniem na zuchwałości. Pewnego razu spotkał syna hrabiego d’Artois, księcia de Berry, spacerującego po Hyde Parku w  otoczeniu pięknych dam.

Czy nie lepiej byłoby, mój książę, powalczyć w  kraju, wraz z  nami?

Zapytany nie odparł nic, ale uczynił to za niego wcześniej Napoleon mówiąc o  takich jak on: „Po co szukać epoletów na polu bitwy, skoro można je zdobyć w  przedpokoju?”. Następnego dnia hrabia d’Artois nawiązał do sceny z  parku:

Widział pan wczoraj, Georges, księcia de Berry?

Jeśli książę pan liczył na to, że Cadoudal zacznie się sumitować, to się zdrowo przeliczył, usłyszał bowiem:

Tak, monseigneur, i  nie mogłem się powstrzymać od wyrażenia żalu, iż spędza czas w  tak błahym towarzystwie miast stanąć na czele powstania!

Powiedział to Morbihańczyk tonem drażniąco cierpkim, niemal prowokująco, a  wówczas jeden z  obecnych lizusków dworskich, pan de Viomesnil, krzyknął:

Kiedy pan książę de Berry zechce wylądować w  Bretanii, wystarczy samo jego ukazanie się, by poderwały się wszystkie serca i  ramiona!

Zapanowała chwila ciszy, podczas której przerażony dwór obserwował, jak Georges zaczyna się dusić z  wściekłości, jak trzęsą mu się ręce i  zaciskają pięści, twarz czerwienieje, nabrzmiewają żyły na skroniach i  oczy płoną. Nagle z  jego ust wydarł się straszliwy ryk:

Więc czemu nie przybywa?!!!...

Rozległ się grzmot padającego ciała – uderzony falą krwi olbrzym runął na ziemię. Ogólna konsternacja. A  fe! Towarzystwo miało już dość tego chłopa, który nawet w  eleganckim żabocie chłopem pozostał.

Kłopot polegał na tym, że ten chłop, przepraszam – „generalny gubernator Bretanii” – zamiast z  wdzięczności za okazane mu łaski wykrwawiać się w  swojej „guberni” za Burbonów, dalej z  chłopskim uporem nalegał na wyjazd tychże Burbonów do bretońskiego piekła. Otoczenie książąt usilnie odradzało im tę eskapadę. Jeden z  emigracyjnych „kurtyzanów” spytał któregoś dnia Georgesa:

Namawia pan księcia do wyjazdu do Bretanii, ale czy może pan ręczyć za jego życie?

Nie, ale mogę zagwarantować jego honor! – odparł gniewnie szuan.

To już było wyzwanie. Hrabia d  ‘Artois poczuł wstyd, zaczął przebąkiwać o  wyjeździe. Otoczenie wpadło w  panikę, do Mitawy wysłano pilny list z  prośbą, by Jego Królewska Mość zabronił Jego królewskiej Wysokości swemu bratu hazardowania się gardłem. Znalazły się tam między innymi takie zdania: „Pan Cadoudal od czasu swego przybycia dwa miesiące temu nie mówi o  niczym innym jak tylko o  walkach. Jest to człowiek, do którego nie sposób trafić za pomocą rozsądku... Monsieur (hr. d’Artois – WŁ) chce jechać do Bretanii. To marzenie, które – jak wiemy – często doń powraca, ale byłoby lepiej, gdyby Georges nie przebywał przy nim. Pracujemy nad oddaleniem Cadoudala...”.

Niewątpliwie byłoby lepiej, gdyby pan „generalny gubernator Bretanii” oddalił się do siebie, ale jak to zrobić?... Tymczasem Georges wcale nie zamierzał dożyć starości wśród tych bawidamków. Wreszcie pojął, iż nie uzyska od nich żadnej pomocy. Doszedł do końca jednej ze ścieżek swoich złudzeń. A  gdy to uczynił – wstąpił na inną. Ta prowadziła na ulicę Saint-James, do siedziby gabinetu brytyjskiego. I  tak rozpoczął się nowy niebywały kontredans – konferencje gabinetowe i  obiadowe ze sławami angielskiej polityki, ministrami i  premierami. Wyndhamem, Pittem, Grenvillem. Pierwszy raz w  dziejach rząd imperium przyjmował jak wybitnego męża stanu zwykłego chłopa, uważanego przez pertraktujących z  nim i  uśmiechających się do niego dostojników za drogowego bryganta, tyle że na większą skalę. Lecz jakże potrzebnego – któż lepiej jak taki zdesperowany „bandzior” mógł uczynić Bonapartemu chaos w  kraju i  dywersję na tyłach armii w  momencie, gdy Francja szykowała się do kolejnej rozprawy z  Austrią?

Właśnie na tej zbliżającej się rozgrywce w  Europie opierały się główne nadzieje rojalistów i  Anglików. Habsburgowie odchorowali kieski zadane im przez Napoleona w  latach 1796-1797 na terenie Włoch i  wciąż paliły ich słowa, którymi Korsykanin plunął im w  twarz podczas układów rozejmowych: „Wasza monarchia to stara k... przyzwyczajona do tego, że wszyscy ją p...!”. W  czasie pobytu Bonapartego w  Egipcie zrekonstruowali za „złoto Pitta” potężną armię i  odbili Włochy. I  oto teraz, wiosną roku 1800. sytuacja jest następująca: Austriacy zamierzają wtargnąć do Francji dwiema armiami, tzw. „Niemiecką” przez Alzację i  „Włoską” przez Szwajcarię. Armię Niemiecką ma na rozkaz Konsula powstrzymać generał Moreau (tak, ten sam Moreau, do którego przed z  górą dziesięciu laty uczniak Cadoudal wysłał list z  wyrazami solidarności za tłuczenie szlachty), natomiast dla siebie Bonaparte zarezerwował Włochy. Tam bowiem rozpoczęli Austriacy generalną i  – jak na razie – zwycięską ofensywę. Już w  kwietniu wywiad brytyjski doniósł, że Korsykanin lada dzień opuści Paryż i  uda się na front. A  o to właśnie chodziło.

2 maja Cadoudal przedstawił swój plan gabinetowi Pitta. 15 maja plan został zaakceptowany. Scenariusz wyglądał następująco: w  czasie nieobecności Bonapartego w  Paryżu „na zaproszenie” (jakież to miłe i  uniwersalne słowo) rojalistów francuskich w  Calais wyląduje jeden trzy-, czterotysięczny desant brytyjski, a  drugi na wyspie Houat. Jednocześnie zerwą się do walki Bretończycy i  razem z  Anglikami (czyli – nazwijmy rzecz po imieniu – z  najeźdźcami) rusza na Paryż, w  którym Agencja Hyde de Neuville’a rozpocznie akcję opanowywania stolicy wykorzystując nastroje niechętnych „tyranowi” dygnitarzy cywilnych i  wojskowych. Date operacji wyznaczono na połowę czerwca.

Georges zażądał oczywiście jeszcze czegoś – przybycia na ziemię francuską Burbona. Anglicy poparli jego stanowisko i  dwór rojalistowski nie mógł już dłużej oponować. Ze łzami w  oczach zaczęto przygotowywać JKW hrabiego d’Artois do wyjazdu...

3 czerwca Cadoudal wylądował na wyspie Houat. Lądowanie na wybrzeżu Bretanii próbowały mu uniemożliwić stacjonujące w  pobliżu oddziały republikańskie, zostały jednak – po dłuższej wymianie ognia między okrętami a  brzegiem – odepchnięte przez szybko koncentrujących się szuanów. Powitali oni swego wodza wybuchem dzikiej radości i  razem z  nim zniknęli w  lasach. Nowy dowódca Armii Zachód, generał Bernadotte, po trzydziestu sześciu godzinach forsownego marszu z  czterema tysiącami ludzi zastał już brzeg pusty.

Zgodnie z  rozkazem Londynu, 14 czerwca 1800 roku Gedeon zebrał dowódców swoich legionów w  Saint-Jean-Breyalay, rozdał baryłki prochu i  pieniądze i  oznajmił, że lada moment rozpocznie się akcja. Sygnałem będzie pojawienie się brytyjskich okrętów desantowych. Nie pojawiły się. Było to niemożliwe, ponieważ historia urządziła sobie z  pojedynku między „Ślepym wojownikiem” Gedeonem a  „Korsykańskim karłem” Bonaparte przedziwny koncert, pełen tak idealnie, że aż złośliwie zbieżnych w  czasie tonów. Oto kolejny, jeden z  najbardziej zadziwiających: dokładnie w  tym samym dniu, 11 czerwca 1800 roku, po drugiej stronie Alp, cały tak mozolnie budowany przez Cadoudala gmach powstania dostał od Bonapartego kopniaka i  rozsypał się jak domek z  kart!

Żeby to wyjaśnić, musimy się na chwilę cofnąć w  czasie. Przygotowując się do rozprawy z  Austrią Napoleon znajdował się w  nader trudnej sytuacji. Wiedział, że nikt inny, tylko on może pobić Armię Włoską Habsburgów, wiedział jednak również, że nie powinien opuszczać Paryża, gdyż na to tylko czekają Anglicy oraz cała gromada jego fałszywych sług (Fouche, Talleyrand, Lebrun, generałowie, a  także Carnot, Lafavette, Sieves i  inni), wśród których byli i  tacy, którzy utrzymywali tajne kontakty z  Burbonami. Pod naciskiem sytuacji zdecydował się na wielki bluff, którego podstawą miał być szaleńczy wyścig z  czasem. 5 maja ogłosił, że wyjeżdża z  Paryża na kilka dni, najwyżej piętnaście, i  że na najdrobniejszy alarm wróci „z szybkością pioruna”. 6 maja o  czwartej rano wsiadł do powozu, siódmego połączył się z  armią w  Di jon, dwunastego osiągnął Lozannę, następnie – co całkowicie zaskoczyło wrogów – zamiast obchodzić Alpy przerzucił wojska przez przełęcze szlakami Hannibala i  rankiem 14 czerwca 1800 roku stanął naprzeciw Austriaków pod maleńką wsią Marengo (północne Włochy). Błąd czynią ci, którzy sądzą, że w  bitwie pod Marengo decydowały się losy Italii i  tej wojny. Decydowały się tam losy Napoleona – gdyby przegrał, nie miałby już po co wracać do Paryża. Chyba, że chciałby zostać zaaresztowany, Paryż bowiem byłby już w  rękach spiskowców i  wolny wstęp do niego miałby Cadoudal.

Początek był dla Korsykanina fatalny. Dwa dni wcześniej nieopatrznie odesłał na odległy teren znaczną część swoich sił pod dowództwem generała Desaixa; co gorsza, zaraz potem dał się oszukać (po raz pierwszy i  ostatni w  swym życiu) szpiegom nieprzyjaciela i  wciągnąć na niekorzystny dla siebie teren, wybrany przez wodza Austriaków Melasa: była to otwarta równina między dwoma potokami, na której nieprzyjaciel mógł skutecznie wykorzystać przewagę swej artylerii i  mas piechoty (trzydzieści jeden tysięcy przeciwko dwudziestu dwu tysiącom). Około godziny 9 rano trzy wielkie kolumny nieprzyjaciela, wsparte potężną baterią dział, zaczęły spychać zaskoczonych Francuzów na strumień Fontanone, a  w chwilę później ruszyły do natarcia tarany austriackiej kawalerii. Mimo brawurowych kontrszarż kawalerii francuskiej i  zaciętego oporu piechoty armia Republiki pod zagrożeniem oskrzydlenia poczęła ustępować, walcząc bohatersko i  zadając nieprzyjacielowi ogromne straty.

W tym momencie Bonaparte zrozumiał, że jego ostatnią szansą jest ściągnięcie z  powrotem wojsk generała Desaixa. Do Desaixa popędził adiutant z  kartką, na której napisane było jedno tylko zdanie: „Na miłość Boską, jeśli to jeszcze możliwe – wróć!”. Ale Desaix był bardzo daleko, a  napór Austriaków nie słabł, mimo że czworoboki francuskie opierały się kohortom nieprzyjaciela „jak wieże granitowe” (słowa Napoleona), do ostatniego człowieka.

Około piętnastej, po morderczej walce, opór Francuzów został w  wielu punktach przełamany i  sytuacja zaczęła się stawać krytyczną. Mijały godziny, a  Desaixa wciąż nie było. Od samego zresztą początku nikt nie wierzył, że Desaix zdąży. O  szesnastej armia Republiki była już w  pełnym odwrocie, lecz za plecami miała rzekę Scrivia – cofnięcie się jeszcze o  te kilka kroków oznaczałoby panikę i  całkowity pogrom Francuzów, a  dla Cadoudala i  jego sprawy zwycięstwo. Bonaparte, pozornie spokojny, gwizdał przez zęby arię z  jakiejś opery komicznej i  warcząc: trwać!! – czekał, wciąż czekał. O  kilka tysięcy kilometrów od niego, w  tej samej chwili, Gedeon również czekał, wypatrując na horyzoncie okrętów brytyjskich. I  nie wiedział, że Londyn czeka także – na rozstrzygnięcie pod Marengo.

O 1630 w  szeregi francuskie zaczął się wkradać popłoch – fortuna najwyraźniej uśmiechnęła się do Burbonów i  do Gedeona. Zwycięstwo Austriaków było tak oczywiste, że ich naczelny wódz pojechał na tyły odpocząć, zostawiając „dorżnięcie” nieprzyjaciela swym oficerom. Ale fortuna to – jak wiadomo – ladacznica, nie wolno ufać jej uśmiechom. Desaix pędził swoich ludzi przez kilka godzin biegiem, do utraty tchu, i  zdążył! Dosłownie w  ostatniej chwili. Tuż przed siedemnastą wpadł na pole bitwy i  runął jak karzący piorun na zaskoczonych Austriaków. W  tym samym momencie Bonaparte raz jeszcze poderwał wykrwawione oddziały i  rzucił je do kontrataku. Uznane za najświetniejsze w  dziejach (przez wiele lat uczono na jego przykładzie w  szkołach wojskowych) skoordynowane działanie artylerii, kawalerii i  mas piechoty w  mgnieniu oka zmieniło obraz wydarzeń, klęskę w  wielkie zwycięstwo. Rozpoczęła się rzeź białych mundurów...

Gabinet angielski, dowiedziawszy się o  tym, odwołał flotę i  pomyślał, że nie byłoby głupio zawrzeć pokój z  Napoleonem. Do Cadoudala wysłano list z  radą: „Należy chwilowo wstrzymać się z  realizacją planu, ponieważ wydarzenia, które zaszły w  Italii, zmuszają do ponownego rozpatrzenia problemu...”.

Ślepy wojownik” stanął u  krańca kolejnej ścieżki złudzeń.


Zwrotka V

POLOWANIE

Ludzie mordują się powodowani albo strachem, albo nienawiścią (...) I  wówczas sprawiedliwym staje się okrutne dzieło oręża, gdy jest jedynym wyjściem.

Niccolo Machiaveli – „Książę”


Ostatni rozkaz Napoleona przed wyruszeniem do Italii brzmiał: „Aresztować Georgesa, gdy tylko powróci do Francji!”. W  czasie drogi przez Alpy pamiętał twarz bretońskiego olbrzyma i  to ostatnie spojrzenie w  drzwiach, w  którym była nienawiść i  wyrok. Dlatego na dziesięć dni przed Marengo. 4 czerwca, z  Mediolanu napisał do Paryża: „Weźcie tego szelmę żywego lub umarłego Jeśli żywego. to rozstrzelajcie w  ciągu dwudziestu czterech godzin!”

Rozkaz ten skierowany był do dwóch ludzi – do generała Bernadotte, który jako dowódca Armii Zachodniej miał pod kontrolą Morbihan i  przede wszystkim do ministra policji, Józefa Fouchego. Tak się jednak składało, że obaj ci panowie należeli do ścisłej czołówki potencjalnych zdrajców. Bernadotte tuż przed Marengo zabawiał się wysyłaniem ze swego sztabu głównego w  Rennes do innych sztabów anonimowych ulotek, w  których Pierwszy Konsul Republiki nazywał się „Pigmej”, „kanalia”, „dezerter” i  jeszcze inaczej, niecenzuralnie. Fouche natomiast kokietował rojalistów. a  przez nich Ludwika XVIII. Tak na wszelki wypadek, gdyby Konsulowi nie powiodło się za Alpami... W  każdym razie i  Bernadotte, i  Fouche nie zamierzali przed bitwą

ł – Szuańska ballada angażować się zbytnio w  działania antyszuańskie, by potem nie mieć kłopotów po ewentualnym powrocie Burbonów.

Marengo zmieniło wszystko. Napoleon, który wyjechał z  Paryża jako pierwszy urzędnik Republiki, wrócił jako Cezar, „bóg wojny”, „człowiek Przeznaczenia”. Tłumy witały go entuzjastycznie na całej długiej trasie do domu, a  najbardziej uwikłani w  spiski przeciw niemu dostojnicy stali się jak pod wpływem czarodziejskiego zaklęcia jego najbardziej gorliwymi sługami. Gdyby ich spytano o  Burbonów, każdy odpowiedziałby: a  kto to jest? Fouche najgłośniej.

Po Marengo Bonaparte miał już twardszy ton, a  o Cadoudalu nie zapomniał ani przez chwilę. 4 lipca grzmiał: „Natychmiast aresztować i  rozstrzelać tego nędznika!”. Fouchemu nie trzeba było tego powtarzać. Nie czekał zresztą do 4 lipca i  natychmiast po otrzymaniu wiadomości o  Marengo puścił w  ruch straszliwą machinę, której trybiki – „łowcy ludzi” – otrzymały jeden rozkaz: zabić! Zastrzelić bez pardonu, otruć, zasztyletować, zadusić, zatłuc pałką, kamieniem, drągiem, zakłuć bagnetem lub kosą, rozwalić w  jakikolwiek sposób Cadoudala.

Do Morbihan ruszyła armia agentów-skrytobójców rekrutowanych spośród tych zawodowców, u  których silne nerwy i  odwaga były równie wielkie jak głód wielkiej nagrody. Początkowo wynosiła ona trzydzieści tysięcy franków, to jest trochę za mało, by warto było ryzykować własną głową i  dlatego trzeba było mieć rzeczywiście mocne nerwy i  zaufanie do własnego szczęścia, by zaryzykować. Zwłaszcza że – jak doniósł generał Simon – Georges miał oświadczyć, iż w  odpowiedzi na owe trzydzieści tysięcy rządu on przeznacza milion na własną ochronę, a  każdego nędznika, który spróbuje podnieść nań rękę, rozwali bez litości. Świadczyło to, iż Georges wie doskonale o  posunięciach policji od swoich szpiegów w  Paryżu. O  tym, że Morbihańczyk nie żartuje, świadczył bilans choćby tylko z  dwóch ostatnich miesięcy 1800 roku: zameldowało się u  Fouchego dwudziestu trzech kandydatów do nagrody, szesnastu zrezygnowało ze strachu jeszcze przed wyruszeniem, pozostałych siedmiu wpadło w  ręce Cadoudala i  zostało rozstrzelanych.

Ale władze nie rezygnowały – rzucono do akcji najlepszych ludzi i  rozpętano największe polowanie na jednego człowieka, jakie kiedykolwiek miało miejsce we Francji. Kierowali całością Fouche i  Bernadotte. Minister ulokował w  Lorien, swego agenta o  nazwisku Charron, z  tytułem generalnego komisarza policji i  z jednym tylko zadaniem: schwytać lub zabić Georgesa za wszelką cenę! Przeznaczono na to pół miliona franków (!) jako sumę wyjściową, nie określając górnego limitu. Głowa Cadoudala stała się warta każdej sumy, chociaż byli tacy, którzy twierdzili głośno, że władze uczyniłyby lepiej wydając owe pół miliona na ubranie i  zaopatrzenie żołnierzy Armii Zachodniej, nie opłacanych od ośmiu miesięcy i  masowo dezerterujących (za cenę dwustu franków) do szuanów! Było w  tym nieco racji zważywszy, że nawet żandarmeria w  Morbihan żywiła się z  konieczności... kasztanami. Wielu „Niebieskich” szło do walki przeciw szuanom bez butów z  tej prostej przyczyny, że ich nie posiadało.

Bernadotte kilkakrotnie chwycił ślad (tak przynajmniej twierdził), kilkakrotnie więc zawiadamiał Konsula, że lada dzień dostarczy Georgesa. Urządził kilka kolosalnych obław i  za każdym razem znajdował sieci puste lub z  samymi płotkami. Załamany tym wyjechał w  końcu na kilkumiesięczny „urlop”. Prefekt Morbihan krytykował takie wielkie akcje, uważając je za nonsens w  sytuacji, gdy Cadoudal „nie sypia nigdy dwie noce z  rzędu w  jednym miejscu”. Była to prawda, o  czym pierwszy przekonał się na własnej skórze Charron. Kiedy rano doniesiono mu, że Gedeon jest w  kaplicy we wsi Saint-Laurent, posłał tam ludzi, lecz zwierzyna wcześniej wyfrunęła do wsi Guersach, o  dwa strzały karabinowe od Saint-Laurent, kiedy zaś obstawiono Guersach, ślad urwał się w  ogóle. Dopiero następnego dnia wyszło na jaw, że Cadoudal spędził noc na farmie obok drogi Locmine-Vannes. I  tak co dobę.

Ludzie Gedeona pilnowali swego boga dzień i  noc z  odbezpieczonymi pistoletami, lecz to ciągłe skakanie ruchem konika szachowego, ta gra w  chowanego i  w berka równocześnie, zmęczyła go w  końcu. Zapragnął trwalszego azylu. Znaleziono mu taki i  nazwano „Wyspą Szczęścia”. Była to opustoszała wioska rybacko-przemytnicza La Forest, leżąca na krańcu półwyspu Locoal, który wrzynał się w  zatokę tworzoną przez rzekę Etel. Miała charakter quasi-forteczny, łatwa do obrony, pełna skrytek i  lochów przemytniczych z  czasów Rewolucji. Trzymano tam stale w  pogotowiu łodzie żaglowe, mogące w  każdej chwili wypłynąć w  morze. Georges przebywał w  La Forest długimi okresami, choć nie stale. Mieszkali tam z  nim tylko najbliżsi: służący Picot, brat Julian, ksiądz Guillevic i  kilku innych. Plus oczywiście solidna obstawa.

Charron wiedział doskonale o  „Wyspie Szczęścia”, wiedział jednak również, że próby zdobycia tego miejsca siłą byłyby z  góry skazane na niepowodzenie. Spróbował czegoś innego. On, prefekt Morbihan i  Fouche doszli do wniosku, że dostać się do Cadoudala można jedynie za pomocą przekupionego rojalisty, najlepiej szuana. Podjęto kilka takich prób.

Wśród przekupionych znaleźli się między innymi dwaj byli kompani Georgesa, eks-oficer Julian Berthelot i  operujący w  Vannes”ci-deyant noble” Cezar Papin. Berthelot zmył się szybko i  tajemniczo (uciekł lub został zabity przez szuanów), natomiast Papin wykazał sporo inwencji w  roli podwójnego agenta, to jest odbiorcy pensji z  obu kas. Z  jednej strony płaciła mu antyszuańska spółka Fouche-Bernadotte, z  drugiej zaś dofinansowywał nieświadomy rzeczy kapelan i  intendent kwatery głównej Cadoudala, abbe Guillevic. Papin starał się przeniknąć do owej kwatery i  na drodze do celu udało mu się nawet zdobyć zaufanie Merciera. Gedeona nie udało mu się nabrać. Wódz szuanów, dowiedziawszy się o  staraniach Papina o  audiencję, polecił swym ludziom poinformować tegoż, że jeśli kiedykolwiek pojawi się tam, gdzie nie powinien, to nie będzie już miał okazji pojawić się gdziekolwiek w  swym życiu, chyba że pozagrobowym. Przerażony Papin zamknął się u  oberżysty Delisle’a w  Vannes i  przez dłuższy czas nie wytykał nosa za drzwi, czekając na rozwój wydarzeń. Potem zniknął. Najprawdopodobniej uciekł do rodzinnej Gaskonii, choć nie wykluczone, że posłano go nieco dalej, za pomocą odrobiny ołowiu.

Sprzedał się również policji szuan Duchatellier. Był to w  tym przypadku sukces nie Fouchego, a  szefa tajnej policji politycznej ministerstwa, słynnego Desmaretsa, który... zaprzyjaźnił się z  Duchatellierem. Sukces rzeczywiście bardzo duży i  tylko przypadek sprawił, że Cadoudal uniknął śmierci. Dwaj bowiem bracia Duchatelliera dalej służyli wiernie Georgesowi, przez co zdrajca nie miałby specjalnych trudności z  dostaniem się do kwatery wodza. Przed wyruszeniem do Bretanii Duchatellier zdobył sobie jeszcze zaufanie dwóch ludzi Gedeona, przebywających w  Paryżu i  przygotowujących zamach na Pierwszego Konsula (patrz zwrotka VI). Byli to Limoelan i  Saint-Regent. Ten drugi w  ostatniej chwili połapał się w  sytuacji (najprawdopodobniej kontrwywiad Agencji wyśledził wizyty Duchatelliera u  Desmaretsa) i  wysłał ostrzeżenie do kwatery główne^. W  rezultacie, gdy zdrajca przybył do Rennes, czekali już tam ludzie mający rozkaz zastrzelić go, jeśli podejmie próbę zbliżenia się do Georgesa. Najwidoczniej podjął, albowiem w  Rennes widziano go po raz ostatni. Przypuszcza się, że został zabity w  lesie Elven przez porucznika sztabu Cadoudala, Józefa Gamberta (pseudo: Jupiter). Żona Duchatelliera otrzymała od ministerstwa policji dwanaście tysięcy franków „rekompensaty”.

Dwaj inni spryciarze ze sfory łowieckiej Fouchego, o  których wiemy, że chcieli przeniknąć do kwatery głównej Gedeona, to De Bauveau i  Bertrand Saint-Hubert. Początkowo szło im nieźle. Najpierw nawiązali w  Vannes kontakt z  panią Froyal, agentką Georgesa, oznaczaną przez szuanów kryptonimem „Korespondent nr 1”. Dalszym krokiem było zdobycie przy jej pomocy kontaktu z  „Korespondentem nr 2”, oficerem Georgesa, Leridantem. Jego właśnie poprosili o  wyrobienie audiencji u  Gedeona. Odmówiono im. Wielokrotnie ponawiali starania, co pozwala przypuszczać, że nagroda za głowę Cadoudala urosła już wówczas do niebotycznych rozmiarów i  kusiła najrozsądniejszych. Miała coś z  ognika wabiącego na bagnach – nie sposób go dosięgnąć, a  jeszcze trudniej wyleźć z  głębi mokradeł. De Bauveau i  Saint-Hubert zniknęli któregoś dnia, również nie wiadomo jak i  gdzie.

W ogóle niewiele wiadomo o  tych wszystkich agentach, o  okolicznościach ich zwerbowania, działania, rozszyfrowania, śmierci. Nie są znane (z nielicznymi wyjątkami) nic tylko nazwiska, ale nawet pseudonimy, a  przecież Fouche wysłał łącznie ponad stu zabójców, kobiet i  mężczyzn, starych i  młodych, ze wszystkich warstw społecznych; całymi miesiącami nie było takiego dnia, by w  Morbihan nie pracowało nad dopadnięciem wodza szuanów przynajmniej trzech-czterech „łowców ludzi”. Lecz szczegóły tego polowania rzadko wędrowały na papier, a  jeśli nawet im się to zdarzyło, to i  tak archiwa policyjne są najbardziej czarodziejskimi archiwami świata – dzisiaj wkładasz dokument do skrytki, zamykasz ją jedynym kluczem, jutro otwierasz: dokumentu niema! To jutro może się zdarzyć za pięćdziesiąt i  więcej lat, nie ma to znaczenia, nie należy się zatem dziwić, że dzieje i  kulisy gier policyjnych i  szpiegowskich są najmniej znanymi obszarami historii.

Polowanie na Cadoudala w  latach 1800-1801 jest w  swym całokształcie prawie zupełną zagadką. Odnoszące się do działalności wodza szuanów dokumenty znajdują się w  paryskim Archiwum Narodowym (seria F7), w  Archiwum Policji (seria Aa), Archiwum Wojny (podseria B  3) i  kilku drobniejszych archiwach, do których nie dotarłem. Faktem jest jednak, że we wspomnianych dokumentach nie ma prawie nic na temat „wielkiego polowania”. Dość dobrze, zwłaszcza w  swej drugiej fazie, znany jest tylko jeden fragment łowów na Gedeona – próba otrucia go w  końcu roku 1800 przez dwóch agentów ministra policji.

Jednym z  tych dwóch, motorem akcji, był Antoni de Bec de Lieyre, oficer służący przed Rewolucją na Martynice. Od roku 1790 uczestniczył w  kilku spiskach rojalistów bretońskich, do Paryża wrócił po upadku Robespierre’a, po zamachu 18 Fructidora został aresztowany, lecz komisja wojskowa uniewinniła go (1797). Dopiero w  dwa lata później zasądzono go na deportację, a  jednak nie odesłano do Gujany. Siedział krótko w  więzieniu Tempie, po czym został uwolniony. Dlaczego i  jak? Na te pytania dokumenty nie dają odpowiedzi – nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że jego kuzyn, pan de Bourmont, był w  bardzo dobrych stosunkach z  panem Fouche...

De Bec miał oprócz miłości do pieniędzy jeszcze jedno hobby: chemię. Nabawił się go w  więzieniu, poznawszy tam młodego farmaceutę, Ambrożego Laisne. Ten zdolny dwudziestolatek udzielał panu de Bec pierwszych lekcji chemii jeszcze w  celi, a  gdy wyszli na wolność (tak się „szczęśliwie” złożyło, że wyszli prawie równocześnie), naukę kontynuowano. Po pewnym czasie obaj panowie zaprzyjaźnili się i  wówczas de Bec zaproponował przyjacielowi wycieczkę do Bretanii, gdzie – jak powiedział – posiada majętność. Laisne wyraził zgodę. Było to mniej więcej w  końcu listopada 1800 roku. Cel stricte naukowy – „studiowanie w  Morbihan osobliwości chemicznych”. Taki powód wyjazdu podawali najpierw, nie wiadomo (i nie jest to chyba istotne) dlaczego do paszportów wpisali inne motywy. De Bec: „Odwiedziny u  rodziców w  Ile-et-Vi-laine”, Laisne: „Sprawy rodzinne zmuszające do spędzenia pewnego czasu w  Bretanii”.

Dzięki interwencji Fouchego paszporty wydano im błyskawicznie, a  do prefektury w  Rennes wysłano polecenie, by pod żadnym pozorem nie utrudniać poruszania się po Bretanii tym dwóm „naukowcom”. Na wszelki jednak wypadek minister wysiał w  ślad za oboma „oko policji” alias „oko księcia”, jakkolwiek bowiem księciem Otranto mianował go Napoleon dopiero w  roku 1809, agentów takich nazywano „oczami ksitcia” już w  czasach Konstantyna Wielkiego, a  Fouche zawsze uchodził za „księcia policji”. To „oko księcia” najprawdopodobniej zostało przez szuanów wyłupione, co można wnioskować 7. tego, że w  dalszej części tej sprawy ów tajemniczy agent już nie występuje.

De Bec i  Laisne przybyli do Rennes 5 lub 6 grudnia (różnica w  źródłach) i  przez pół godziny konferowali z  prefektem Borie. W  raporcie, który Borie wysłał później do ministra na temat ich pierwszych kroków, nie było nic ciekawego, a  tylko ogólnikowe zdania w  rodzaju: „Odwiedzają ludzi wszystkich opinii”. Przede wszystkim jednak obaj chemicy odwiedzali jednego człowieka o  opiniach nader sprecyzowanych, zagorzałego rojalistę Karola d’Hoziera. Ten eks-paź Ludwika XVI, a  później szef legionu szuańskiego w  Bretanii, należał do najbardziej oddanych pretorianów Cadoudala. W  roku 1800 mieszkał w  Rennes pod nazwiskiem Menainville, w  lokalu, który był główną skrzynką kontaktową spiskowców na trasie Paryż – kwatera główna Gedeona. De Bec i  Laisne przedstawili mu się jako emisariusze rojalistów paryskich (mieli na poparcie swych słów znakomite referencje) i  przez niego starali się wyrobić sobie audiencję na,, Wyspie Szczęścia”. Borie nie wspomniał w  swoim raporcie o  tych kontaktach – czyżby miało to być dowodem, że pan prefekt Borie zagrał w  tym przypadku przeciw swoim zwierzchnikom?...

Faktem jest, że obaj agenci Fouchego byli „spaleni” już po kilku dniach pobytu w  stolicy Bretanii. Jedna z  wersji mówi, że to właśnie wysoki urzędnik Republiki, prefekt Ile-et-Vilaine, Borie, człowiek uczciwy i  daleki od ślepego serwilizmu, pojąwszy jaki jest cel ich misji, zapałał oburzeniem i  ostrzegł d’Hoziera, iż życie Cadoudala jest zagrożone! Należy chyba włożyć tę wersję między bajki i  upatrywać źródła,, spalenia” obu w  informacjach otrzymywanych przez Gedeona z  Paryża poprzez skrzynki kontaktowe u  d’Hoziera, wdowy Milliard (w Saint-Brieuc), wdowy Champeaux (w Vannes) i  inne.

W każdym razie d’Hozier był zorientowany, z  kim ma do czynienia i  wysłał wiadomość do La Forest. Gedeon odpowiedział zwięźle: „Przyślij mi ich przez tego samego kuriera”. W  tym momencie bieg wydarzeń staje się niejasny. Do natychmiastowego „przysłania” nie doszło, ponieważ de Bec i  Laisne opuścili miasto i  udali się do mieszkającej w  La Marchaunay (dwanaście mil od Rennes) siostry pierwszego z  nich, pani Lenoir de Tournemine. Zawiozła ich ona po kilku dniach do swe) posiadłości w  okolicach Sarzeau (Morbihan). 17 grudnia 1800 roku cała trójka przybyła do Vannes (gdzie obaj najemnicy złożyli wizytę prefektowi; Laisne przedstawił się jako rządowy inspektor słonych bagien) i  stąd wyruszyła następnego dnia do zamku Kernavelo, kolejnej własności Mme de Tournemine. Tu obaj panowie oczekiwali na przewodnika do La Forest, zabijając czas dalekimi wycieczkami, w  trakcie których penetrowali wybrzeża Morbihan.

23 grudnia wieczorem powrócili z  takiego spaceru do Saint-Ghildas. W  momencie gdy zasiedli do kolacji (była godzina dziewiętnasta) rozległo się walenie w  zamkowe wrota. Służba pobiegła do bramy i  zadała sakramentalne pytanie:

Kto tam?

W odpowiedzi spytano o  pana de Bec. Brama pozostała zamknięta, a  służba spytała znowu:

Skąd jesteście?

Z  Grandchamp.

Od kogo?

Od generała... Otwórzcie, albo pożałujecie!

Naradzono się i  uchylono jedno skrzydło. Wówczas kilku uzbrojonych w  karabiny z  bagnetami osobników wdarło się do środka, rozepchnęło służbę i  skoczyło na dziedziniec. Tam napatoczył się na nich de Bec. Schwycili go za ramiona, wykręcając je do tyłu.

Ty jesteś de Bec? – spytał obcesowo jeden z  napastników.

Ja-

A  pan Laisne?

De Bec, zorientowawszy się, że sprawa śmierdzi, odparł głośno, tak, by przyjaciel mógł usłyszeć:

Nie ma go tu, jest w  Sarzeau!

Popchnięty ku bramie spytał, czy może zabrać kapelusz. Odpowiedź brzmiała jak wyrok:

Nie będzie ci potrzebny.

Przebieg tych wydarzeń, wraz z  dialogami, znany jest z  relacji Mme de Tournemine. Co się działo po wyjściu napastników – tego można się bez trudu domyśleć. Najprawdopodobniej przycisnęli jeńca i  zmusili do

śpiewania”, na co wskazuje powrót po kilku minutach czterech czy pięciu z  nich, którzy oznajmili:

Wiemy, że pan Laisne’ jest tutaj. Musi iść z  nami!

Laisne miał pecha. Wiedząc, że napastnicy już się oddalili, a  usłyszawszy jakieś głosy na dziedzińcu – wylazł ze swej kryjówki. Pochwycono go w  mgnieniu oka. Ostatnie słowa nocnych przybyszów brzmiały:

Prowadzimy go niedaleko, do kogoś, kto chce z  nim porozmawiać. Dobranoc.

Właścicielka zamku opisała to wszystko w  cztery dni później w  liście do prefekta Morbihan. Minęło sporo czasu, nim poznano, w  trakcie późniejszych śledztw i  procesów przeciw szuanom, etapy dramatu – wcześniejszy i  późniejszy. Odnaleziono między innymi Juliusza Houssave, wieśniaka, którego szuani zmusili, by zaprowadził ich do zamku Kernavelo i  który słyszał, jak mówili między sobą, że „rozstrzelają dwóch facetów”. Finał znany jest z  relacji d’Hoziera. De Bec i  Laisne zostali doprowadzeni przed oblicze Georgesa i  długo tłumaczyli mu, że są wysłannikami rojalistów paryskich. Cadoudal słuchał w  milczeniu, a  gdy skończyli, odezwał się tak, jakby w  ogóle nie słyszał, co powiedzieli:

Doskonale, panowie, doskonale... A  więc przybyliście mnie otruć?

Obaj gorąco zaprotestowali przeciw takim „insynuacjom”. Pozwolił im się wykrzyczeć i  spytał:

A  więc po co?

Ponownie rozpoczęli tyradę o  swoim posłannictwie, brzmiało to jednak mętnie i  nieprzekonywajaco. W  pewnej chwili Georges oświadczył, że daje im szansę, ostatnią: przyznają się – uratują głowy. Laisne zamilkł, de Bec nie przestał głośno zaprzeczać.

Tu muszę przerwać na moment, dla małej dygresji. Otóż niektórzy historycy powątpiewali w  to, czy de Bec i  Laisne byli najemnymi mordercami w  służbie policji francuskiej i  starali się sugerować, że byli to szczerzy rojaliści, a  ich kontakt z  policją był po prostu chytrym wybiegiem – udając wrogów Cadoudala z  łatwością uzyskali od Fouche-go nie tylko paszporty i  pieniądze, ale na dodatek swobodę poruszania się po całej Bretanii. Taki np. Lenotre zastanawiał się, czy jest możliwe, by doświadczony wyga de Bec mógł się okazać takim idiotą, który – chcąc zamordować Georgesa – zabiera ze sobą zawodowego chemika-farmaceutę, stanowiącego w  tym przypadku wręcz magnes do ściągania podejrzeń? Odpowiedzi Lenotre’owi udzielił współczesny mu Oskar Wilde, mówiąc: „Własną głupotę ludzie zazwyczaj nazywają doświadczeniem”. Odpowiedzi wątpiącym w  skrytobójcze zamian, 7 panów de Bec i  Laisne udzieliły fakty i  aż dziw, że znający je doświadczony wyga historiografii Lenotre pozwolił sobie na niedorzeczne spekulacje. Oto bowiem gdy de Bec dalej gwałtownie protestował przeciw „haniebnemu oskarżeniu”, Cadoudal rozkazał:

Rozprujcie mu kołnierz!

W kołnierzu znaleziono małą paczuszkę z  trucizną... Jeśli po tym można jeszcze powątpiewać w  skrytobójcze intencje obu adeptów chemii, to już chyba tylko przy założeniu, że de Bec nosił przy sobie ukrytą truciznę dla hecy lub przez roztargnienie krawca. Można oczywiście zakładać, że d’Hozier – na zeznaniach którego oparta jest ta relacja – skłamał. Tylko po co, u  licha, miałby to robić? Nie zyskał na tym nic.

Powróćmy na scenę. De Bec i  Laisne padli na kolana, żebrząc o  litość.

Za późno! – mruknął Cadoudal, po czym dał im kwadrans na posługę religijną ze strony księdza Guillevica i  wyszedł.

Mieszkańcy Bourdoux słyszeli tej nocy rozpaczliwe krzyki i  błagania, a  strzały słyszał nawet będący już dość daleko, wracający do domu wieśniak Houssave. Ciał nigdy nie odnaleziono. Jeszcze w  czternaście lat później, za Ludwika XVIII, rodzice Laisne’a szukali swego syna łudząc się, że może wsadzono go za Konsulatu do jakiegoś prowincjonalnego więzienia i  zapomniano. Kochanka de Beca, matka jego dwojga dzieci, Klotylda Bodard, nie miała złudzeń. Napisała do Napoleona: „Sire, masz u  swych stóp wdowę po twoim słudze, wysłanym z  misją przeciw Georgesowi i  zasztyletowanym przez tego buntownika...”. Cesarz wyznaczył jej pensję, której część wydała na szukanie ciała ukochanego. Świetnie poinformowany Desmarets napisał krótko: „Pan de Bec został zamordowany na rozkaz Georgesa wypełniając na Zachodzie misję powierzoną mu przez rząd”.

Misje mnożyły się. Polowanie trwało...



Zwrotka VI

OKO ZA OKO

Gdyby wziąć pod uwagę samą jego dzielności wytrwałość w  pokonywaniu niebezpieczeństw, nie byłoby powodu nie stawić go w  szeregu wielkich wojowników. Atoli zbrodnie, które popełnił, nie pozwalają na to(..) Wielu twierdzi, iż o  wszystkim decyduje los, który jak rwąca rzeka wyrywa pnie i  ludzi...

Niccolo Machiavelli -,.Książę”


Wysyłanie najemników mających zamordować Cadoudala było w  istocie rzeczy – biorąc pod uwagę jego wywiad działający w  Paryżu – skazywaniem ich z  góry na śmierć. Gedeon eksterminował po kilku lub kilkunastu miesięcznie (nie licząc egzekucji na dopadniętych członkach Konwentu, którzy w  roku 1793 głosowali za śmiercią Ludwika XVI), udowadniając w  ten sposób, że ma niezłą policję. Jego apologetom wystarczyło to do stwierdzenia, że policja i  wywiad Georgesa były lepsze od policyjno-szpiegowskiej maszyny Fouchego. Panowie ci zapomnieli najwyraźniej o  tzw. „szuańskim atlasie” Fouchego, zwanym też „topografią szuanów” i  zawierającym kompletne dane o  wszystkich (by być w  zgodzie z  prawdą – o  prawie wszystkich, łącznie o  tysiącu dwustu osobach) agentach i  partyzantach burbońskich działających na terenie Francji. W  rezultacie posiadania i  stałego uzupełniania tego dossier minister płacił rojalistom pięknym za nadobne, wyłapując ich agentów i  stawiając pod ścianę w  ciągu dwudziestu czterech godzin. Zaczął wyrównywać rachunki w  ten sposób już od dnia 22 stycznia 1800 roku, aresztując i  w ciągu jednej doby posyłając do krainy szuańskich cieni młodego oficera, Henryka de Toustain, którego przysłał do Paryża jeden z  wodzów szuańskich. Potem, przed Marengo, Fouche wyhamował swą zajadłość, licząc się z  możliwością zmiany układu, i  po zwycięstwie Napoleona znowu wcisnął czerwony guzik.

Ale wreszcie nie był to pojedynek między Fouchem a  Cadoudalem. Fouche był tylko ręką wykonującą rozkazy. To Napoleon życzył sobie głowy Gedeona i  to o  nią szło, a  nie o  licytowanie się w  rozstrzeliwaniu agentów przeciwnika. Byłoby naiwnością sądzić, że Cadoudal ograniczy się do defensywy i  zaakceptuje grę wyłącznie o  jedną, własną głowę. Co prawda morbihańska zemsta nie była tak sławna jak korsykańska „vendetta”, ale Georges nie bez kozery pożyczył sobie na użytek konspiracyjny imię od Gedeona. Wielki Sędzia Izraela bowiem konsekwentnie stosował zasadę „oko za oko. krew za krew” – za wieloletnie pustoszenie ziem żydowskich zmasakrował pustynne plemiona koczownicze, zabijając wszystkich, od czterech królów do ostatniego niemowlęcia; podobnie postąpił z  dwoma zajordańskimi miastami, Sukkot i  Penuel... Morbihański Gedeon chciał tylko jednej głowy.

Był 30 grudnia 1800 roku. W  kwaterze głównej Georgesa znajdował się akurat szuan Riyoire (pseudonim: Morel). Ten porucznik marynarki królewskiej zostawił ciekawy opis owego dnia. Dzień niczym specjalnym się nie wyróżniał (rozstrzelano trzech agentów Fouchego, ot, zwykła codzienność), do momentu, gdy do obozu wpadł zdyszany kurier. Riyoire spostrzegł, że twarz Cadoudala sinieje, a  ręce zaczynają mu drżeć – otrzymana wiadomość wstrząsnęła wodzem szuanów. Riyoire nie wiedział jeszcze, o  co chodzi, dowiedział się później. Szło o  błahostkę – kilkadziesiąt trupów i  rannych w  ciągu kilku sekund na jednej z  ulic Paryża! Kilkadziesiąt trupów mniej lub więcej w  takich czasach...

Żeby wyjaśnić wzburzenie Cadoudala, musimy znowu cofnąć się w  czasie. Przed Marengo Fouche zadał poważny cios Agencji paryskiej, aresztując jej formalnego przywódcę, kawalera deCoigny, oraz fałszywego kawalera de Margadel (pseudo: Joubert”), którego zadaniem było zastrzelenie Pierwszego Konsula na drodze do Malmaison. Kto zlecił to zadanie Margadelowi? Sama Agencja, Londyn, dwór hrabiego d’Artois? Być może wszyscy razem, w  końcu była to jedna spółka antynapoleońska. Apologeci Georgesa przysięgliby, że w  każdym razie on nie organizował morderstwa. Fakt, że nie ma na to bezpośrednich dowodów. Jest natomiast owo zdanie, które powiedział rozwścieczony Cadoudal do Hyde de Neuville’a po spotkaniu z  Napoleonem: „Trzeba mi wybrać się z  kilkoma ludźmi na spacerek drogą do Malmaison!”. Nasz bohater nie mógł jednak od razu dogodzić swoim chęciom, gdyż musiał szybko zwiewać do Anglii. Za to zaraz po jego wyjeździe kawaler de Margadel zaczął organizować grupę składającą się z  kilku dzielnych chłopców lubiących spacery w  okolicach Malmaison. Ale to też nie dowód...

Fouche zamknął obydwu spiskowców cichaczem i  traktował ich jako więźniów w  pewnym sensie... prywatnych. Rozumowanie jego było nader nieskomplikowane: jeśli Bonaparte przegra we Włoszech, wówczas pan minister uwolni obydwu, narażając się oczywiście na represje ze strony „uzurpatora”, ale czegóż się nie robi dla umiłowanych Burbonów? Jeśli zaś Konsul wygra... No właśnie. Konsul wygrał pod Marengo i  Fouche natychmiast ogłosił o  zlikwidowaniu Agencji, a  dwóch „burbońskich siepaczy” postawił przed sądem. De Coigny wywinął się śmierci dzięki wstawiennictwu swej znajomej, małżonki Konsula, Józefiny. Margadela rozstrzelano.

W owym czasie w  Paryżu znajdowało się już kilku podoficerów ze sztabu Georgesa i  doświadczony szuan Limoelan (pseudo: Beaumont vel „Dla Króla”), którego zadaniem było zorganizowanie zamachu na Bonapartego. W  sytuacji, gdy Agencja została rozbita, im przypadł w  udziale zaszczyt wyrównania rachunku. Ale do samego uderzenia potrzebny był ktoś z  rasy orłów, ktoś, kogo nie powstrzymałyby żadne przeszkody i  kto nie dałby się złapać w  policyjną sieć tak łatwo, jak Margadel. W  osiem dni po egzekucji Margadela Limoelan zebrał spiskowców na tajnym posiedzeniu (26 XI 1803) i  poinformował ich, że Gedeon wysyła do Paryża swą prawą rękę, generała Merciera-la-Vendee. Cadoudal jednak w  ostatniej chwili zmienił decyzję i  desygnował do Paryża swego adiutanta, jednego z  najbardziej niebezpiecznych szuanów w  całej historii ruchu szuańskiego, Saint-Regenta.

Trzydziestoczteroletni Robinet de Saint-Regent (pseudo: Pierrot), eks-oficer marynarki, ukrywający się w  dobie antyszuańskich prześladowań w  lesie Loudeac, był osobnikiem nader ciekawego pokroju. Przede wszystkim był – w  przeciwieństwie do Napoleona – prawdziwym karłem: miał zaledwie sto czterdzieści centymetrów wzrostu! Ale wszyscy, którzy go znali, wiedzieli dobrze, że aby porwać się w  pojedynkę na tego „gunfightera”, trzeba być szaleńcem albo samobójcą. Zainstalował się on incognito w  Hotel Vauban i  chociaż początkowo akceptował plan zastrzelenia Konsula w  teatrze ze specjalnych wiatrówek, później rozmyślił się i  zaproponował coś lepszego: tzw. „machinę piekielną”. „Machiną piekielną” nazywano wówczas naładowaną prochem i  siekańcami beczkę, którą należało podsunąć pod nos lub podłożyć pod upatrzoną ofiarę i  ożenić proch z  ogniem. Był to świeży wynalazek jakobina Cheyaliera, który zamierzał „rozpylić” Pierwszego Konsula, ale którego Fouche aresztował niemal za pięć dwunasta w  nocy z  7 na 8 listopada 1800 roku. Rojaliści przejęli od jakobinów pałeczkę postępu technicznego.

Fouchemu udało się zlikwidować spisek jakobiński dzięki podwójnemu agentowi, który przez cały czas przygotowań do zamachu znajdował się u  boku Cheyaliera. Było to charakterystyczne dla niego działanie w  myśli przypisywanej wielu policjantom zasady: „Gdy zbiera się czterech spiskowców – dwaj z  nich to moi ludzie”. Podobnie było początkowo z  rojalistami. Fouche wiedział o  przybyciu Saint-Regenta do stolicy i  umieścił w  jego otoczeniu swego człowieka. Jednakże szuanie, w  przeciwieństwie do jakobinów, mieli kontrwywiad i  to dobry. „Oko księcia” zostało zdemaskowane i  wyłupione. Wówczas minister ulokował wśród spiskowców drugie „oko”, ale Saint-Regent dokonał kolejnej operacji i  Fouche oślepł – przestał kontrolować grę.

Samej „egzekucji” podjęli się trzej ludzie: Limoelan, Saint-Regent i  Franciszek Carbon (pseudo: Petit-Francois), który na rozkaz Cadouda-la dostarczał spiskowcom broni. Termin wyznaczyli na wieczór wigilijny 24 grudnia 1800 roku. Miejsce: wąska uliczka Saint-Nicaise, którą Pierwszy Konsul miał jechać tego wieczoru do Opery na prapremierę oratorium Haydna „Stworzenie świata”. Tytuł wydawał im się symboliczny – za pomocą jednego wybuchu skończą ze światem napoleońskim i  stworzą nowy, w  którym bogiem będzie Ludwik XVIII.

Machina piekielna” eksplodowała o  godzinie 2O30 i  było to coś tak potwornego, że Paryżanom wydawało się, iż nastąpiło trzęsienie ziemi. Z  rue Saint-Nicaise wystrzelił wulkan ognia, popękały wszystkie okna w  dzielnicy i  mury kilkudziesięciu domów, a  kończyny ludzkie walały się w  promieniu kilkuset metrów od epicentrum. Zginęły dwadzieścia dwie osoby, a  pięćdziesiąt trzy odniosły ciężkie rany (Napoleon wyznaczył wysokie odszkodowania i  pensje rodzinom ofiar). Lecz chociaż Saint-Regent zapalił pięcio – sześciosekundowy lont widząc pojazd Konsula o  kilka metrów od „machiny piekielnej” – Bonaparte nie został nawet draśnięty! Dzięki wielu zadziwiającym zbiegom okoliczności, które nałożyły się tego dnia na siebie, ale przede wszystkim dlatego, że woźnica był pijany i  jechał po kawalersku (to znaczy szybciej niż wyliczyli spiskowcy^, a  lont zwilgotniał podczas siąpiącej przez cały wieczór mżawki i  palił się o  kilka sekund za długo – w  rezultacie w  chwili wybuchu powóz z  Napoleonem skręcił już za narożnik.

I właśnie wiadomość o  niepowodzeniu tak wzburzyła Georgesa w  przedostatnim dniu roku 1800, czego świadkiem był Riyoire. Miał Cadoudal krzyknąć:

Ten sk...syn Saint-Regent spieprzył wszystko! Architekci hagiograficznych kapliczek dla wodza szuanów (Muret, Gassier, cała plejada historyków rojalistowskich począwszy od hrabiego Duprata, a  także częściowo Lenotre) twierdzili uporczywie, że Gedeon nie miał nic wspólnego z  zamachem (!). Mordercą, skrytobójcą, mściwą bestią był Napoleon. Cadoudał nie posunąłby się nigdy do takiej ohydy jak z  góry uplanowane morderstwo z  zimną krwią, a  Saint-Regenta wysłał jedynie dla zorganizowania nowej siatki konspiracyjnej i  przygotowania w  Paryżu gruntu na przyjęcie w  przyszłości powracającego na tron Burbona. Niestety ten szalony Saint-Regent wszystko popsuł! Nie miałoby sensu cytować tych wywodów, bo w  końcu jest to ballada, a  nie kuplet kabaretowy. Wszyscy zamachowcy pochodzili z  bezpośredniego otoczenia Georgesa i  w ciągu wielu lat służby pod jego rozkazami zdążyli się nauczyć, że niewykonanie lub samowolne zmienianie tych rozkazów jest najskuteczniejszą drogą do radykalnego skrócenia sobie życia. Sam zaś bogobojny, humanitarny, nienawidzący mordów z  zimną krwią Gedeon w  ciągu wielu lat swej kariery likwidował wrogów z  wydajnością maszynki do mielenia mięsa.

I jeszcze coś: pierwszym ze spiskowców ujętym przez Fouchego był Carbon, który szybko załamał się i  zaczął sypać; we wskazanym przezeń lokalu konspiracyjnym Saint-Regenta, opuszczonym przez właściciela na dwie godziny przed przybyciem policji, znaleziono dwa listy: pierwszy, podpisany „Gedeon” (Cadoudal prosił w  nim Saint-Regenta o  przyspieszenie „rozstrzygającego ciosu”), drugi do Gedeona (Saint-Regent tłumaczył w  nim niepowodzenie zamachu złą jakością prochu). Historycy rojalistowscy stwierdzili oczywiście, że nie są to autentyki, a  apokryfy wykonane na rozkaz Fouchego. Ale że uczynili to na zasadzie: nie, bo nie – bez żadnych dowodów – historiografia nie przejęła się tak dowcipną metodą naukowego dowodzenia i  nie zmieniła zdania.

Padły powyżej słowa „cios rozstrzygający”, wielce istotne. Rojaliści bowiem nigdy nie używali na piśmie tak brudnych i  zawstydzających wyrazów, jak: zabić, zamordować, wykończyć i  innych podobnych, które przystoją parobkom lub zgoła „jakobińskim rzeźnikom”, a  nie hrabiom. Georges nauczył się tej elegancji w  stylu „ci-deyant” w  Londynie, na dworze hrabiego d’Artois. Razem z  umiejętnością posługiwania się widelcem przy stole, prawienia komplementów damom, przeliczania brytyjskich gwinei na franki i  wiązania krawata w  modny węzeł. Owo magiczne „coup essentiel” określało cel wystarczająco jednoznacznie, a  jednocześnie pozwalało – w  momencie przechwycenia dokumentu przez nieprzyjaciela – na pełną wieloznaczność interpretacji i  wystarczająco żarliwą obroną przeciw „haniebnym zarzutom” (historycy rojalistowscy potrafili to wdzięcznie wykorzystać). Głośno mówiło się wśród spiskowców o  porwaniu Napoleona, przerzuceniu przez wyspę Jersey (mieścił się tam ośrodek dyspozycyjny angielsko-burbońskiego wywiadu i  dywersji) do Anglii i  uwięzieniu na wyspie Świętej Heleny.

Nie udał się odwet. I  jak w  klasycznej szermierce-po obronie atak, na przemian – inicjatywa w  realizowaniu zasady „oko za oko, krew za krew” przeszła znowu w  ręce władz. Początkowo Napoleon, mający w  pamięci całą serię zamachów urządzonych nań jesienią tego roku przez jakobinów, ich obarczył odpowiedzialnością za hekatombę w  uliczce Saint-Nicaise. Jednakże Fouche w  dwadzieścia cztery dni udowodnił, że zamach był dziełem rojalistów, a  konkretnie szuanów Cadoudala. Z  Paryża poszły do Bretanii drakońskie rozkazy, streszczające się do jednego: „Rozwałka bez ceregieli!”. Rzucono do akcji silne oddziały wojska i  policji i  rozpoczęła się rzeź, a  Morbihan zamieniło się w  szkarłatne piekło. Szuani, podobni dzikim, tropionym dniem i  nocą zwierzętom nie mieli czasu spać ani jeść. Stan permanentnego oblężenia, lotne kolumny represyjne, ruchome trybunały, zbiorowe egzekucje. Nawet w  czasach rewolucyjnego terroru zachodnia Francja nie przeżywała tak krwawych łaźni.

Najzacieklej szukano Georgesa. Przeczesywano raz po raz każdy centymetr Morbihan i  innych departamentów i  nawet „Wyspa Szczęścia” przestała być dla niego bezpiecznym azylem. Uzbrojeni po zęby agenci policji sprawdzili nawet zagubioną w  falach oceanu skałę Met, ćwierć mili od wybrzeża. Generał Tilly pisał do Bernadotte’a: „Osaczam go szpiegami obojga płci i  wszelakich profesji, żebrakami, kupcami, kotlarzami etc., ale on każdego dnia zmienia adres i  nie sposób go dopaść”. Dzięki jednemu ze szpiegów wykryto świetnie zamaskowaną kryjówkę Gedeona w  zaadaptowanym na mieszkanie loszku. Na stole zastano „Teorię rozwoju francuskiej piechoty”, ale Cadoudala już nie było.

Ziemia zaczęła mu się palić pod nogami. Być może przetrwałby to jakoś, gdyby to tylko ludzie chcieli mu odpłacić krwią za krew. Ale gdy zaczyna w  ten sposób płacić los – nie ma silnych.

Najmłodszą ofiarą wigilijnej masakry w  uliczce Saint-Nicaise była czternastoletnia dziewczynka, Marianna Peusol. Zamachowcy najęli ją za dwanaście sous do trzymania za uzdę konia sprzężonego z  wózkiem, na którym spoczywała „machina piekielna”. Trzymała uczciwie przez dwie godziny, w  zapadających ciemnościach i  siąpiącym deszczu, skulona z  zimna, budząc zdziwienie przechodniów spieszących się do wigilijnego stołu. Aż do wybuchu. Zostały z  niej tylko nogi w  podartych bucikach, a  ręce znaleziono po kilku dniach – jedną na dachu kilkupiętrowej kamienicy. Gdy podczas procesu bandytów na sali pojawiła się jej matka, uboga wdowa Peusol, tłum zaczął tak rozdzierająco szlochać, że trzeba było przerwać rozprawę.

Teraz już wiesz, Czytelniku, za co płacił szuanom dobry los. Carbon i  Saint-Regent poszli na szafot i  to tylko dzięki ochronnym kordonom żandarmerii, ponieważ rozszalała ludność Paryża – ta sama, którą chcieli „wyzwolić” – próbowała ich zlinczować. Limoelan niemal oszalał od wyrzutów sumienia, uciekł do Ameryki i  wykpił się przywdziewając sukienkę duchowną i  całymi dniami leżąc krzyżem na posadzce wybudowanej przez siebie kaplicy. Potem przyszła kolej na „mózg” – na Gedeona. Los jest mądry, tak jak mądre są narody, które stosują zasadę: zemścić się – to zabić, ale zemścić się naprawdę – to zabić przyjaciela, syna, brata, jedyną miłość wroga. Syna Cadoudal nie miał. Wszystko pozostałe stracił w  ciągu niespełna trzech tygodni.

Zaczęło się od jedynego przyjaciela, brata kochanki, Merciera-la-Vendee. Załamany klęską w  Paryżu Georges zebrał swoich oficerów dał im wolną rękę: jak chcą, mogą się poddać. 16 stycznia 1801 roku napisał do hrabiego d’Artois długi raport, przedstawiając w  nim rozpaczliwą sytuację Bretończyków i  żądając decyzji co do dalszego postępowania. Ten raport musiał zawieźć ktoś zaufany, a  w nikim Gedeon nie pokładał większej ufności jak w  Mercierze. Poza tym chciał mu uratować życie odsyłając poza morbihańskie piekło. 18 stycznia Mercier dotarł z  grupą oficerów nad Zatokę Saint-Brieuc, do domu „Królowej” (agentka Cadoudala), który był bazą wylotową na Wyspę Jersey. Okazało się jednak, że „furtka” jest zablokowana. Musieli wracać i  gdy 20 stycznia zatrzymali się we wsi Fontaine-des-Anges, koło lasu Loudeac, wydano ich. O  jedenastej w  nocy dom otoczyła żandarmeria, wszelako z  zaskoczenia nic nie wyszło. Przez godzinę trwało oblężenie i  gwałtowna wymiana strzałów, po czym szuani wyrwali się w  noc i  zaczęli uciekać do lasu. Uciekli wszyscy, z  wyjątkiem jednego, który nie zdążył się ubrać i  którego biała koszula jaśniała w  ciemnościach stanowiąc żywą tarczę. Tym pechowcem, który dostał z  dziewięciu kroków kulę prosto w  serce, był generał Piotr Mercier, zwany przez rojalistów „Patroklesem bretońskiego Achillesa”. Razem z  jego ciałem wpadł w  ręce wrogów negliżujący szuanerię raport. Był 21 stycznia 1801 roku.

Ogarnęła Georgesa rozpacz i  jeszcze większy gniew. Rozkazał spalić całą wieś Fontaine-des-Anges i  tylko z  najwyższym trudem jego ludzie wyperswadowali mu to zbrodnicze szaleństwo. Nie było się co łudzić – ludność odwróciła się od szuanów. Napoleon zwrócił jej dawnych księży, wolność i  możliwość bogacenia się, a  represje antyszuańskie nie dotykały, jak za czasów jakobinizmu, kobiet i  dzieci – karano tylko winnych schwytanych z  bronią w  ręku. Powstanie rojalistowskie straciło bazę społeczną, a  więc cały sens. Do domów wracali żołnierze szerzący miłość ku swemu „bogowi wojny”, wsie chciały zażywać dostatku i  spokoju, a  nie ognia i  miecza. Cadoudal stał się zwykłym opryszkiem w  oczach własnych braci. Nie walczył już o  Boga i  Wolność, a  o bożka gwałtu i  wolność anarchii. Zrozumieli to nawet niepiśmienni chłopi. ‘ Osamotniony, szczuty, półprzytomny z  rozpaczy, zapragnął ujrzeć kochankę, z  którą był zaręczony od siedmiu lat. Napisał do jej rodziców list z  prośbą, by pozwolili Lukrecji przyjechać do niego. Warto zacytować fragment, gdyż jest w  nim druga strona medalu z  portretem Gedeona, jakże inna od tej, na której widnieje okrutny desperado z  nożem w  zębach:

Piszę do was z  umęczoną duszą... Jonathas (pseudonim Merciera), jedyny przyjaciel, jakiego miałem na tej ziemi, nie żyje. Zginął służąc swej religii, swemu królowi i  swej ojczyźnie, w  cnocie i  chwale, to jedyne pocieszenie, które mi zostało... Niestety! Teraz on jest w  niebie, a  my pozostaliśmy na tym padole, nieszczęśliwi, skazani na ratowanie naszych przyjaciół... Pragnę gorąco porozmawiać z  Lukrecją (..) Drogę wskaże jej doręczyciel tego listu. Ona mnie zna i  wie, że będzie tu bezpieczna. Nie odmawiajcie mi tego pocieszenia. To ostatnie życzenie... «Nieukojony»„.

Ale do domu Mercierów zdążyły już dotrzeć wieści o  paryskiej krwawej wigilii i  o małej dziecięcej trumnie, w  której pochowano tylko ręce i  nogi. Śmierć syna i  brata była jeszcze większym szokiem. Lukrecja nie zamierzała wiązać się ze sprawcą tego wszystkiego. W  kilka lat później zrobiła to samo, co narzeczona Limoelana – wstąpiła do klasztoru urszulanek w  Chateau-Gontier. Zmarła w  nim w  roku 1831. Rojaliści pisali, że umierając przyciskała do warg relikwiarz-pamiątkę po Cadoudalu. Możliwe, w  każdym razie w  roku 1801 nie chciała go widzieć na oczy.

Po raz drugi skamieniał z  bólu i  przysiągł sobie, że już nigdy nie wymówi nazwiska Mercier. Zabronił też wymawiać je swoim podwładnym. – Któregoś wieczoru, gdy grał w  karty ze swymi oficerami, jeden z  nich przypadkiem wspomniał o  Mercierze. Twarz Georgesa wykrzywiła się konwulsyjnie. Myślano, że zabije. A  on... zaczął płakać! Po raz pierwszy widziano łzy Cadoudala. To wspaniałe, okrutne zwierzę w  trzydziestym pierwszym roku swego życia nie wytrzymało ciosów przeznaczenia i  zaczęło się łamać. Nie wiedziało, że los szykuje mu dopiero najboleśniejszy cios.

Jego ukochanym bratem, którym opiekował się jak własnym dzieckiem, był Julian (Cadoudal, dwudziestotrzyletni, inteligentny i  rozpoety-zowany chłopiec o  fascynującej, delikatnej urodzie, która wprawiała w  stan gorączki wszystkie dziewczęta w  okolicach Auray. W  niedzielę, 2 lutego 1801 roku, Julian spotkał się w  rodzinnym Kerleano z  sędziwym mężem swej chrzestnej matki, niejakim Lemoingiem, którego bardzo lubił i  którego nazywał swoim „chrzestnym tatusiem”. Wieczorem „chrzestny tatuś” pożegnał się z  młodym Cadoudalem, pojechał do Auray i  sprzedał chłopca policji za trzydzieści sous. Dosłownie: trzydzieści, jak w  biblii. Rankiem 3 lutego aresztowano Juliana. Przesłuchiwany twierdził, że od czasu pacyfikacji nie wziął broni do ręki i  nie był w  nic zamieszany, wystarczyło jednak, że znaleziono przy nim jakieś papiery szuańskie i  krzyż z  napisem: „Kochamy Boga, bronimy ołtarza i  tronu”. Zdecydowano się przewieźć go potajemnie do Lorient, co było równoznaczne z  wyrokiem śmierci. Nie łudził się. Inni więźniowie słyszeli, jak śpiewał w  morbihańskim narzeczu przeraźliwie smutną pieśń, którą sam ułożył. Żegnał w  niej przyjaciół, swoje konie i  psy, pola i  lasy, rodzinę i  dziewczęta. Całymi godzinami wyśpiewywał w  celi to swoje pożegnanie życia. Pieśń kończyła się frazą:

,, Zgubiłem moje szczęście,

Szukałem go wszędzie i  nie odnalazłem „.

8 lutego wywieziono go drogą na Lorient w  asyście czterdziestu żołnierzy i  czternastu żandarmów. Zginął w  niejasnych okolicznościach. o  pół mili od Auray rozległy się strzały. Gdy dym się rozwiał, okazało się, że chłopiec leży zabity. W  ciele znajdowały się cztery kule. Czy był to atak chcących go odbić szuanów, a  żołnierze zastrzelili go bojąc się, że wyfrunie im z  rąk? Czy też po prostu zamordowali go, pozorując walkę? Nie wiadomo. Porzucone w  rowie ciało zabrały dziewczęta z  Auray i  przetransportowały do wsi Leaulet. Przez dwa dni schodziły się tłumy, by oglądać zabitego „brata Georgesa”. Śmierć nie zniszczyła jego urody. Przetrwała ona nawet w  tradycji morbihańskiej – jeszcze w  pół wieku później wędrowni śpiewacy śpiewali pieśni o  Julianie. Jeszcze w  roku 1967 opowiadano mi o  nim w  Vannes.

Zemsta Cadoudala na „chrzestnym tatusiu” Lemoingu była rodem z  „Ojca chrzestnego”. Pewnego letniego ranka 1801 roku bojówka szuanów wdarła się do domu zdrajcy, wywlekła go, wyjącego o  litość, z  łóżka, i  zastrzeliła jak psa. Ciało ciśnięto na środek drogi – leżało tam długo jako ostrzeżenie. Okoliczna ludność uznała karę za wymierzoną przez Boga.

Kara wymierzona Cadoudalowi przez los doprowadziła go do łez, ale nie złamała do końca. Dawno już zaakceptował regułę tej gry – „oko za oko, krew za krew, głowa za głowę”. Postanowił, że nie spocznie, póki nie dokona wymiany. Za głowę Juliana – głowa „Korsykańskiego karła”.




Zwrotka VII

KRYPTONIM: „CIOS ROZSTRZYGAJĄCY”

Nieprzyjaciel chcący interweniować wewnątrz kraju, stara się znaleźć w  tym kraju żywioły wrogie władzy, podszyte ambicją i  strachem, i  wciągnąć je do spisku (..) Spiskowiec zaś sądzi, że zabijając księcia uczyni ludowi przysługę...

Niccolo Machiavelii – „Książę”


Następnego dnia po zabiciu Juliana zawarty został w  Luneville (9 II 1801) pokój miedzy Austrią a  Republiką Francuską. Dla Cadoudala był to kolejny cios, tyle że natury politycznej – znienawidzona przezeń Republika triumfowała. Gdy raz jeszcze zebrał swoich ludzi i  zaproponował im przeczekanie burzy, a  potem kontynuowanie walki – napotkał oczy wbite w  ziemię. Oddziały kruszyły się w  zastraszającym tempie i  to nie tylko na skutek prześladowań, lecz i  dezercji. Nici wymykały mu się z  rąk, wszystko się rozłaziło, sprawna niegdyś maszyna powstańcza uległa haniebnemu zdezelowaniu. Szuaneria jako ruch masowy przeżywała agonię.

W maju Georges zdecydował się szukać pomocy w  Londynie. Wiedział, że Anglia prowadzi rozmowy dyplomatyczne z  Francją i  że lada dzień może zostać zawarty kolejny pokój, wiedział też, że w  otoczeniu hrabiego d’Artois dzielnych ludzi można policzyć na palcach obydwu rąk; i  na Anglii, i  na dworze burbońskim już się zawiódł. Ale jaki miał wybór? Potrzebne mu były brytyjskie pieniądze i  francuski Burbon do obalenia Republiki. Człowiek taki jak Georges musi mieć w  życiu jakąś sprawę, o  którą będzie walczył. Owszem, miał zemstę, ale to był cel Gedeona-mściciela. Realizacja takich celów gwarantuje miejsce w  Pitavalach i  annałach sądowych. Cadoudal nafaszerowany ambicjami politycznymi musiał mieć inny cel, z  rodzaju tych, które uwieczniają nazwisko złotymi zgłoskami na piedestałach: tym celem była ponowna intronizacja dynastii białych lilii. A  że oba te cele pasowały do siebie jak okrwawiony sztylet do złotej pochwy i  że oba można było zrealizować jednocześnie i  to tymi samymi środkami – to już tylko czysty zysk. Tak sobie to przynajmniej wyobrażał.

O obu tych celach pisałem już w  poprzednich zwrotkach, po co się więc powtarzam? Otóż wydaje mi się, że chociaż cele się nie zmieniły, zmieniły się pod wpływem przeżytych doświadczeń i  wstrząsów motywacje. Po spotkaniu z  Napoleonem obrażony Cadoudal traktował zemstę osobistą jako fragment, jako jeden z  elementów gry politycznej, czy raczej swego celu politycznego. Po utracie dwóch najbliższych ludzi zemsta stała się dlań potrzebą biologiczną, tylko dzięki niej mógł jeszcze częściowo „odnaleźć swoje zgubione szczęście”. Z  kolei walka o  restaurację Burbonów była dlań początkowo potrzebą biologiczną, gdyż urodził się konspiratorem, a  konspiracja prorojalistowska była lepsza od wielu innych, które mógłby znaleźć. Ale po wizytach w  Londynie i  wejściu w  świat gabinetów dyplomatycznych, po tym, jak go oszlifowano „aux facons mondaines”. narodził się nowy Cadoudal – „homo politicus”. Sprawa Burbonów stała się dlań sprawą własnej kariery politycznej i  odtąd popierał ją na zimno, bardziej z  wyrachowania niż z  wewnętrznej potrzeby. Oba te cele stapiały się dlań w  jedno tylko w  ramach samej techniki czy technologii realizacji.

Niewątpliwie dla skuteczności realizacji politycznego celu Cadoudala byłoby lepiej, gdyby porzucił myśl o  zemście. Słusznie powiedział bohater „The Sting” ustami Paula Newmana: „Tylko frajerzy się mszczą!”. Przemożna, podszyta nienawiścią chęć zemsty, chociaż w  sferze psychicznej daje wytrwałość buldoga, z  punktu widzenia techniki realizacji jest szkodliwa, gdyż chłodną kalkulację zastępuje emocją, naładowuje nerwami, ogłupia, zaciemnia ostrość dostrzegania, wnioskowania i  przewidywania, prowokuje do błędów. Stając się potrzebą biologiczną zemsta stała się automatycznie wrogiem technicznej strony realizacji politycznego celu Cadoudala. Powinien był przestać o  niej myśleć. Nie należy jednak zapominać, że Cadoudal był chłopem; i  jeszcze, że tak chłopu, jak i  księciu nie łatwo jest przestać myśleć o  rzeczach pięknych. Nawet bogowie olimpijscy mieli zemstę za najwyższą rozkosz.

W Londynie był już przedtem czterokrotnie (dwie wizyty, o  których nie wspomniałem, miały miejsce w  drugiej połowie 1800 roku; były krótkie i  bez znaczenia). Piąta (w końcu maja 1801 roku) zaczęła się niepomyślnie – zatrzymano go, wraz z  kilkoma najwierniejszymi pretorianami, na Jersey i... odmówiono pozwolenia wjazdu do Anglii. Jak zwykłemu przemytnikowi! Anglia nie chciała kompromitować się udzieleniem mu azylu podczas rozmów z  Napoleonem. Nie przejął się zbytnio. Nauczył się już nie obrażać i  nie przejmować. Nauczył się też cierpliwości, której belfrem jest wyrachowanie. Siedział na wyspie i  opracowywał dla JKW hrabiego d’Artois plan nowej kampanii przeciw Bonapartemu. Po miesiącu pozwolono mu wjechać do Anglii, lecz z  zakazem zbliżania się do Londynu bardziej niż na dziesięć mil. Był politycznie zadżumiony, ale trzymano go w  pogotowiu, na wszelki wypadek, jak pieska w  budzie. Rozumiał to. Dawniej splunąłby tylko, warknął kilka pachnących Słów i  wrócił do „swoich chłopców”. Teraz jednak jego,, chłopców” dorzynano w  Morbihan i  wracać nie miał gdzie. A  poza tym, jako się rzekło, nauczył się czekać.

Zabiegał tylko o  jedno – o  wysłanie do wybrzeży Bretanii statków, które wzięłyby na pokłady jego zagrożonych śmiercią oficerów. „Od roku 1793 jest to jedyna moja prośba i  wierzę, że zostanie spełniona” – napisał. Nie została spełniona, albowiem 1 października 1801 roku Anglicy podpisali preliminaria pokojowe z  Francją i  nie chcieli zaogniać sytuacji. Zwłaszcza, że i  tak odrzucili pretensje Bonapartego, który żądał wydania mu Cadoudala bądź przynajmniej deportowania go do Kanady wraz z  hrabią d’Artois, całym jego dworem i  „innymi bandytami”. Dopiero w  roku 1802, po oficjalnym zawarciu traktatu pokojowego miedzy Wielką Brytanią a  Republiką Francuską (w Amiens, 25 III 1802) przerzucono na Jersey i  dano utrzymanie kilkudziesięciu najstarszym i  najwierniejszym szuanom Georgesa. Po kilku miesiącach przeniesiono ich do małego angielskiego miasteczka Romsey. Dowodzącemu nimi Guillemotowi Cadoudal rozkazał utrzymywać ich nieprzerwanie w  pełnej sprawności bojowej. Ćwiczyli więc, a  lasy i  pola między Romsey a  Winchester świetnie nadawały się na ćwiczebne galopady. Miały ponadto ten walor, że były nieco podobne do okolic Malmaison.

Po zawarciu pokoju Georges zamieszkiwał już tylko o  dwie mile od Londynu i  modlił się o  to, by pokój jak najszybciej dotknęła gangrena. Życzeniu temu stało się zadość. Już w  początkach roku 1803 zaczęło być oczywiste, że pokój nie potrwa długo. Pełen nadziei Cadoudal wizytował w  tym czasie Romsey, podtrzymując szuanów na duchu. Jego też coraz częściej podtrzymywano na duchu. Im bliżej było zerwanie z  Francją, tym serdeczniejsi stawali się dla niego politycy brytyjscy. Odwiedził go między innym Wyndham, który napisał później: „Ze wszystkich ludzi zaangażowanych w  sprawę rojalistowską ten wywarł na mnie największe wrażenie. Jest wprost stworzony do wielkości”.

W początkach maja 1803 roku ambasadorowie Francji i  Anglii zażądali paszportów i  powrócili do swych krajów. Georges mógł się wówczas uwolnić od jednego ze swych służących, o  którym wiedział, że jest szpiegiem ambasadora francuskiego w  Londynie. Jak to zrobił, tego historia nie zanotowała, ale znając tradycje Gedeona w  postępowaniu ze szpiegami Republiki, można się łatwo domyśleć. 22 maja pokój został oficjalnie zerwany i  wówczas nasz bohater, znowu jako „nieustraszony generał Georges”, przeniósł się do Londynu i  zamieszkał przy Bond Street numer 6 pod nazwiskiem Legros (dla kamuflażu przed szpiegami Fouchego). Natychmiast też przedstawił rządowi brytyjskiemu i  hrabiemu d’Artois gotowy od roku nowy plan rozprawy z  Napoleonem. Plan operacji pod kryptonimem „Coup essentiel”.

W oficjalnej wersji plan ten wyglądał następująco: Cadoudal i  hrabia d’Artois wybiorą spośród swoich ludzi dwudziestu najlepszych, najodważniejszych i  najbardziej sprawnych. Z  tymi wyselekcjonowanymi komandosami Georges wyląduje we Francji, przedostanie się do Paryża i  dokona „coup essentiel” – „rozstrzygającego ciosu”, o  którym mówią od tak dawna. I  znowu, rytualnie, nie mówi się o  zabójstwie, a  tylko o  porwaniu Pierwszego Konsula. Przebrani za huzarów lub dragonów armii francuskiej zaatakują go na drodze z  Saint-Cloud do Malmaison siłami równymi eskorcie(!), wytłuką eskortę, wywleką Napoleona z  powozu, w  ciągu dwunastu godzin przewiozą na wybrzeże, a  stąd oczekującym statkiem na Jersey. W  tym czasie generałowie Pichegru i  Moreau ‘wspomagani ewentualnie przez innych zazdrośników, takich jak Bernadotte, Brune, Macdonald) opanują armię i  powitają wkraczającego triumfalnie do Paryża hrabiego d’Artois lub jego syna, księcia de Berry. Happy end: intronizacja Ludwika XVIII.

Przeanalizujmy ten plan. W  oparciu o  dokumenty historycy rojalistowscy dowodzą, że operacja pod kryptonimem „Coupessentiel” miała na celu to, co owe dokumenty głoszą – porwanie. W  żadnym razie morderstwo. Pomijając nawet późniejsze ustalenia śledztwa (dojdziemy do tego) i  fakt. że symbolem „coup essentiel” rojaliści oznaczali wszystkie swoje zbrodnicze zamachy na Napoleona – sama analiza przyjętej według oficjalnej wersji metody realizacji porwania może znowu doprowadzić rzetelnego badacza jedynie do uwagi: panowie, proszę mnie nie rozśmieszać!

W Malmaison, odległym o  trzynaście kilometrów od Paryża pałacyku Józefiny, Napoleon spędzał sporo czasu. Udawał się tam o  różnych porach dnia, często wieczorem, na ogół z  małą eskortą – zazwyczaj kilku guidów lub mameluków. Droga prowadziła częściowo przez las, wymarzone miejsce do ataku. To dlatego Cadoudal warknął przed laty do Hyde de Neuville’a: „Trzeba mi dosiąść konia i  wybrać się z  kilkoma ludźmi na spacerek drogą do Malmaison!” i  dlatego też Margadel planował zamach na tej drodze.

Z kilkoma ludźmi”. Otóż w  Londynie ustalono rzekomo, iż z  tyloma, ilu liczyć będzie eskorta. Jakież to rycerskie. Gdyby wodzowie wrogich sobie armii przed każdą bitwą wyrównywali wzajemnie swoje siły – historia świata potoczyłaby się nieco inaczej. Wszelako nie robili tego, a  już najdalsi od takich głupstw byli Anglicy, którzy – jak wiadomo – we krwi mają wojowanie cudzymi rękami i  w przewadze liczebnej (mówi się:,.Anglicy walczą do ostatniego żołnierza... swego sprzymierzeńca”).Trzeba byłoby być niespełna rozumu, by przypuszczać, że eskorta Napoleona – chociaż niewielka, to właśnie dlatego, że niewielka, złożona z  super-komandosów o  fantastycznym wyszkoleniu bojowym – da się wytłuc równej sobie liczbie atakujących! W  obstawie Korsykanina znajdowali się wypróbowani zabijacy, z  których każdy potrafił z  powodzeniem walczyć w  pojedynkę z  dwoma-trzema przeciwnikami.

Druga rzecz: eskorta Konsula jechała zazwyczaj za powozem lub też w  dwóch grupach, jedna przed, druga za. Flanki były nieosłonięte!

W rezultacie dawało to każdemu zamachowcowi-kamikaze możliwość wyskoczenia z  lasu, dopadnięcia drzwiczek i  strzelenia do Napoleona. Ale była to możliwość czysto teoretyczna, bo wśród guidów znajdowali się tacy, którzy strzałem pistoletowym, z  podrzutu, na trzydzieści kroków, dziurawili przez środek asa pikowego, a  mamelucy dokonywali tego samego rzutem noża. Tak więc droga między ścianą lasu a  drzwiczkami powozu byłaby dla zamachowca nader krótka i  prowadząca pod ziemię. Zupełnie inaczej przedstawiałoby się to w  sytuacji, gdyby zamachowcy przebrali się za żołnierzy. Eskorta nie miałaby powodu zatrzymywać ich lub nawet bacznie obserwować i  obydwa oddziały minęłyby się. Mijając powóz wystarczyłoby wsadzić kilka luf w  okienko i  nacisnąć kilka spustów. Najszybszej eskorcie świata nie starczyłoby refleksu, by temu zapobiec. Natomiast próba porwania, nawet biorąc pod uwagę handicap wynikający z  zaskoczenia i  uśpienia czujności eskorty mundurami wojskowymi, musiałaby wywołać uporczywą walkę o  bardzo niepewnym rezultacie.

Trzecia rzecz: załóżmy, że udałoby się wybić eskortę i  porwać Napoleona. Trzeba byłoby następnie przewieźć go przez pół Francji, pilnując cały czas jak oka w  głowie. Kto miał to zrobić? Ilu zamachowców – zakładając, iż walczonoby równymi siłami – zostałoby przy życiu i  mogło ruszać rękami i  nogami po morderczej kotłowaninie z  ochroniarzami najwyższej klasy?

I wreszcie rzecz czwarta: załóżmy w  końcu, że zaatakowano skutecznie, to jest, że po wykorzystaniu elementu zaskoczenia (oczywiście w  przewadze liczebnej, było to jedyne rozsądne wyjście) udało się wybić obstawę i  porwać Napoleona. W  planie operacji „Coup essentiel” założono, że jeniec zostanie przewieziony na wybrzeże w  optymalnym czasie dwunastu godzin. Otóż depesza o  porwaniu Pierwszego Konsula Republiki dotarłaby z  Paryża telegrafem systemu Chappe’a w  każdy punkt wybrzeża i  do każdego garnizonu we Francji w  ciągu najwyżej piętnastu minut! Gdyby więc nawet droga nie zabrała spiskowcom więcej niż dwanaście godzin, to i  tak armia, marynarka, liczne garnizony nadbrzeżne, policja i  kontrwywiad, a  nawet wezwana przez władze ludność – mieliby (po odliczeniu czasu na zauważenie nieszczęścia, jeśli zginęłaby cała eskorta) około dziesięciu godzin na utworzenie wzdłuż całego wybrzeża kraju żywego muru, który nie przepuściłby myszy.

Reasumując: albo znany z  realizacji rojalistowskich scenariusz planowanej operacji „Coup essentiel” był tylko konspiracyjno-salonowym eufemizmem mającym przykryć rzeczywisty cel uderzenia (zabicie Bonapartego), albo też wszyscy rojaliści, a  także rząd i  wywiad brytyjski, byli gromadą idiotów kwalifikujących się do natychmiastowego leczenia. Tertium non datur.

Historycy rojalistowscy musieli sobie z  tego zdawać sprawę i  dlatego użyli jeszcze jednego argumentu mającego obronić wyżej cytowaną wersję porwania. Był to argument o  ingerencji armii, która – podjudzona przez generałów Moreau i  Pichegru – miała się skupić wokół nich wywołując w  kraju zamęt i  umożliwiając w  ten sposób zamachowcom przedostanie się wraz z  porwanym Konsulem do Anglii. Przeanalizujmy i  ten argument, czyniąc to zresztą w  gronie starych znajomych, jako że nazwiska Moreau i  Pichegru padły już w  tej balladzie.

Urodzony w  roku 1761 Jan Karol Pichegru w  wieku dwudziestu kilku lat nauczał młodego Napoleona matematyki w  Brienne. Potem rozpoczął karierę wojskową i  polityczną, doszedł do stopnia generała i  do sławy. Za dowodzenie Armią Renu i  Mozeli Konwent uznał go „Zbawcą Ojczyzny”, lecz gdy zmienił zapatrywania na prorojalistowskie, Dyrektoriat wsadził go (podczas znanego nam zamachu 18 Fructidora) do lochu. Deportowano go na „suchą gilotynę” (Gujana), skąd udało mu się zbiec do Anglii. Od tej chwili stał się sługą hrabiego d’Artois, który uważał Pichegru za silną kartę w  swej grze. Już w  roku 1800 zawiadomiono z  Londynu „francuskich przyjaciół Pichegru, by byli «w pogotowiu»„(chodziło to głównie o  generała Lajolais, eks-podwładnego Pichegru, a  przyjaźń polegała zapewne na tym, że Lajolais przymykał oczy na to, iż jego żona umila wodzowi obozowe noce, za co tamten regularnie go awansował).

Z kolei znany nam z  początków ballady, w  tym czasie czterdziestoletni Jan Wiktor Moreau, zabłysnął w  armii po raz pierwszy służąc w  roku 1793 w  Holandii pod rozkazami... Pichegru. Sławę zdobył w  roku 1796 na froncie niemieckim, a  ugruntował ją w  grudniu 1800 roku bijąc Austriaków (na rozkaz Napoleona) pod Hohenlinden. Miał on u  swego wojska rzeczywiście duży mir, a  Bonapartemu zazdrościł władzy i  na to właśnie liczyli spiskowcy planując przeciągnięcie go na swoją stronę. Tym też argumentem szermowali historycy rojalistowscy broniąc wersji

o porwaniu: zamachowcy porywają Napoleona, Moreau pociąga armię za sobą. naród staje murem wokół przybyłego z  Anglii księcia – Burbona i  wszystko* jest w  porządku. Otóż nie tak bardzo...

Wspomniani dziejopisowie, upierając się przy wersji o  porwaniu dzięki pomocy armii zjednoczonej przez Moreau, zapomnieli o  faktach. Moreau, owszem, mógłby wówczas (było to jeszcze przed Austerlitz, po którym cała armia zakochała się w  Napoleonie) skierować przeciw Bonapartemu jakąś część sił zbrojnych Francji, ale nie więcej niż dwadzieścia procent. Konkretnie weteranów z  tzw. Armii Renu, którą przez kilka lat dowodził i  która uważała go za swego idola. Natomiast o  wiele liczniejsi weterani z  kilku kampanii włoskich Napoleona i  z jego wyprawy egipsko-syryjskiej uwielbiali swego wodza, a  nie cierpieli Moreau. Obie te grupy armijne nienawidziły się jak psy z  kotami, bijąc się przy każdej okazji nie tylko z  powodu miłości do różnych wodzów, ale częściowo i  ze względu na różnice w  pochodzeniu kadry oficerskiej: w  Armii Renu więcej było szlachty, armię tę więc nazywano „Messieurs” (Panowie), zaś w  Armii Włoskiej przeważali plebejusze, stąd zwano ją „Citovens” (Obywatele). Tylko w  ciągu trzynastu godzin pewnego pięknego dnia 1797 roku padło w  pojedynkach o  tę terminologię pięćdziesięciu ludzi z  obu stron, a  przeszło trzystu odniosło rany! Po roku 1800, gdy „Citovens” zamawiali w  restauracjach popularną „cielęcinę a  la Marengo”, „Messieurs” ostentacyjnie żądali „wołowiny a  la Hohenlinden” (nie było takiego dania). Faktem jest więc, że żołnierze generała Moreau nie darzyli sympatią żołnierzy generała-konsula Bonaparte, ale było ich o  wiele za mało, by mogli dokonać we Francji przewrotu. Chyba że... Właśnie, gdyby Bonaparte „przypadkiem” zginął podczas „próby porwania” na drodze do Malmaison, pozostałby już tylko Moreau i  wówczas nie wykluczone, że cała armia francuska poszłaby za nim.

Kiedy już wyjaśniliśmy sobie prawdziwy cel operacji zakamuflowanej kryptonimem „Coup essentiel”, należy stwierdzić, że plan ów (w swej rzeczywistej postaci) wcale nie był irracjonalny. Były w  nim i  fantazyjne miraże(np. rojaliści biegający po Paryżu, krzyczący: „Niech żyje Król!” i  rozrzucający garściami pieniądze, czy Senat prorojalistowski zorganizowany w  ciągu jednej zamachowej nocy), lecz niewątpliwie pomysł z  przebraniem się w  mundury był znakomity, a  jeden celny strzał na drodze do Malmaison mógłby rzeczywiście odmienić bieg historii. Anglicy, dla których obalenie „małego Boneya” (tak nazywano Napoleona na Wyspach) stało się głównym celem politycznym, zaakceptowali plan Cadoudala i  zagwarantowali pokrycie wszystkich kosztów operacji oraz przygotowanie środków przerzutowych. Jednakże rzeczą najistotniejszą było przygotowanie bezpiecznych lokali konspiracyjnych w  Paryżu, a  także równie bezpiecznego „kanału” komunikacyjnego między wybrzeżem a  stolicą. Zajął się tym na rozkaz Cadoudala jego paryski agent, prawdziwy geniusz konspiracji, znany nam już Karol d’Hozier. Ten sam, który pod nazwiskiem Menainville był w  Rennes skrzynką kontaktową Gedeona i  informował wodza o  nasyłanych z  Paryża mordercach. „Spalony” w  Rennes d’Hozier przeniósł się do Paryża i  zainstalował przy rue Vieiile-du-Temple jako „Pan d’Aunay – wynajemca powozów”. Mieszkał wraz z  matką i  liczną służbą nie wzbudzając podejrzeń policji. Był nieoceniony nie tylko dzięki tak znakomitej umiejętności maskowania się, ale także dzięki swej wspaniałej genealogii, która dawała mu bliskie kontakty z  całą arystokracją francuską.

D’Hozier zaczął, gdyż taki był rozkaz Georgesa, od znalezienia i  urządzenia sekretnego lokum dla Burbona, który zgodnie z  planem miał przybyć do Francji i  wesprzeć operację swym królewskim nimbem. Musiała to być oczywiście siedziba tyle bezpieczna, co komfortowa. Za pośrednictwem jednego ze swoich agentów, eks-oficera armii królewskiej Hiacynta Bouvet de Loziera, d’Hozier dotarł do jego znajomej, pani Costard de Saint-Leger, mieszkającej w  ślicznym domku-pałacyku w  Chaillot pod Paryżem. Pani de Saint-Leger zgodziła się wyjechać na długie „wiejskie wakacje”, a  w pałacyku zainstalowano zaufanego strażnika. Bezpieczeństwo zapewniał podziemny korytarz prowadzący z  ogrodu, pod wzgórzem Chaillot, w  kierunku Sainte-Perrine.

Trudniejszym zadaniem okazało się znalezienie konspiracyjnych lokali w  Paryżu dla Gedeona i  około dwudziestu komandosów. Musiało być tych lokali kilkanaście, by nie powodować nadmiernych, a  przeto podejrzanych zgrupowań spiskowców i  by móc w  razie potrzeby zmieniać adresy. D’Hozier miał zaledwie trzy miesiące czasu, lecz wypełnił swoje zadanie. Więcej, znalazł drugiego geniusza, niejakiego Spina, w  owym czasie bezsprzecznie mistrza świata w  urządzaniu tajnych schowków i  kryjówek.

Dla Georgesa wybrali dom na przedmieściu Tempie, przy rue Careme-prenant (dzisiaj rue Bichat). Mieszkał tam rysownik Sauzade, mający wolną antresolę. Na polecenie d’Hoziera do Sauzade’a zgłosiła się pani Berry (w rzeczywistości Mme Dubuisson) i  wynajęła tę antresolę za czterysta franków „dla przyjaciół, którzy muszą się ukrywać po pojedynku” (pojedynki były zakazane, toteż każdy z  chęcią dawał lokum honorowym ludziom, którzy utoczyli trochę cudzej krwi nie zważając na głupie zakazy). Wkrótce potem u  Sauzade’a zjawił się mistrz Spin, by przygotować antresolę na przybycie gości. Po kryjomu urządził tam „schowanko” i  tajne przejście z  antresoli na parter, a  stąd poza dom. Następnie wykonał podobne cuda w  innych lokalach wynajętych przez d’Hoziera. Były to skończone arcydzieła wzmiankowanej sztuki, o  czym niech świadczy fakt, że jedną z  tych kryjówek, przy ulicy Buci, w  mieszkaniu, przez które w  ciągu dziesiątków lat przewinęło się wiele rodzin – odkryto dopiero w  roku 1892 i  to przypadkiem, podczas remontu domu! Jest zupełnie możliwe, że w  Paryżu istnieją do dzisiaj nie odnalezione schowki mistrza Spina.

Ostatnim dziełem d’Hoziera był składający się z  łańcucha farm i  innych miejsc postojowych „kanał” komunikacyjny od wybrzeża do stolicy. Podzielono go na ściśle obliczone etapy, a  każdy z  tych etapów został obstawiony przez szuańskich przewodników i  kontrolerów.

W pierwszych dniach sierpnia 1803 roku wszystko było zapięte na ostatni guzik. Operacja „Cios rozstrzygający” mogła się zacząć.



Zwrotka VIII

WIELKA GRA

Me wygra wielkiej batalii ten, kto poprzestanie na prostocie lwa. Trzeba być do tego na równi lwem i  lisem, który wyczuwa sieć...

Niccolo Machiavelli – „Książę’”


9 sierpnia 1803 roku w  porcie Hastings zjawiło się pierwszych siedmiu realizatorów operacji „Coup essentiel”. Czekał już na nich z  brygiem „El Vincejo” sławny kapitan Wright, brytyjski oficer tak oddany sprawie rojalistowskiej, że mówiono o  nim: „Bardziej Wandejczyk niż Anglik”. W  tej pierwszej grupie znajdowało się, obok Georgesa, pięciu komandosów: jego służący Ludwik Picot (pseudo: Józef), jego adiutant Augustyn-Alexis Joyaut (pseudo: Villeneuve i  Assas – od assasin, zabójca), La Have Saint-Hilaire (pseudo: Raoul i  d’Oison), oraz dwaj byli marynarze, Hermely i  Izydor Breichs (pseudo: Józef Kirch), szef jednego z  legionów Gedeona. Siódmym był eks-chirurg marynarki królewskiej, Jan-Piotr Querelle (pseudo: Courson). Tylko on nie należał sercem i  duszą do sprawy, jednakże zamachowcom potrzebny był lekarz, więc skuszono Querelle’a dużymi pieniędzmi.

Z Hastings Cadoudal wysłał do Romsey ostatni rozkaz, polecając Guillemotowi sprawne organizowanie kolejnych grup przerzutowych, i  po dziesięciu dniach oczekiwania na możliwą pogodę, 19 sierpnia wieczorem, „El Vincejo” odpłynął. Pogoda była wciąż mglista i  z trudem odszukali w  nocy 20 sierpnia Biville – desantowy punkt wybrzeża między Dieppe a  Treport (Normandia), wskazany przez eks-marynarza i  przemytnika o  herkulesowej sile, Hermely’ego, który znał każdy centymetr wybrzeża Kanału La Manche jak własną kieszeń. Hermely nieźle to wykombinował – Biville było prawie stumetrowej wysokości skałą i  żadnemu policjantowi przez myśl by nie przeszło, że ktoś mógł tu lądować ryzykując złamanie karku, tak jak dawniej nie przechodziło przez myśl celnikom i  żandarmom, że w  Biville kontrabandziści dokonują przerzutów towaru. Nasi spiskowcy przesiedli się do szalupy i  podpłynęli do skały, skąd kolejno wciągano ich na linach do góry i  prowadzono na odpoczynek do pobliskiej chaty. Przeczekali tam do wieczora 21 sierpnia, gdyż poruszać się mogli tylko nocami – w  słońcu „kanał” nie funkcjonował.

Podczas pierwszego nocnego marszu (21/22 VIII) zrobili siedem mil (Guilmecourt, Yeres, Maladrerie, Heudelimont, Saint-Remy, Eu) i  czuli się źle – to uczucie obcości na własnej ziemi: wszystko jest granatowe, krecie, ponure. Przespali dzień na farmie Detrimonta, zwanej La Poterie (w lesie Eu). Następnie (22/23 VIII) przemaszerowali pod opieką Detrimonta do Preusseville, gdzie Georges dostał konia i  gdzie przejął ich nowy cicerone, szuan Daunay. Sześć mil z  Preusseville do Aumale zrobili w  nocy 23/24 VIII. W  Aumale oczekiwał ich Monnier, prowadzący w  starym klasztorze pensjonat dla kilku uczniów. Najedli się i  poszli spać. Cadoudal na łóżku, reszta na wiązkach słomy. Przez cały dzień nie wychylili nosa za drzwi. Po kolacji Daunay zaprowadził ich do Feuquie-res, gdzie przejął ich Bonifacy Calliaux (pseudo: Boni). Tej nocy (24/25 VIII) dotarli do farmera Leclerca w  Monceau, pod Saint-Omer-en-Chaussee. Następnej (25/26 VIII) dziewiętnastoletni syn Leclerca powiódł ich do Auteuil, gdzie czekał już wieśniak Quentin Rigaud, który przekazał ich (27/28 VIII) swemu szwagrowi o  nazwisku Massignon, farmerowi w  Saint-Lubin, ten zaś odesłał ich do brata, rolnika we wsi Jouy-le-Comte. Georges szedł już wtedy pieszo – oddał konia jednemu ze swoich ludzi, który skręcił sobie nogę. 28 sierpnia wieczorem, w  lasku Viyray, przejął ich wysłannik d’Hoziera, Raoul Gaillard (pseudo: Houvel) i  doprowadził następnej nocy, o  drugiej, do Saint-Leu-Tavernay. Był to ostatni etap marszowy. W  kilka godzin później obudzili ich d’Hozier i  Bouvet de Lozier. Wieczorem całe towarzystwo wyruszyło powozami do Paryża. Cadoudal był zachwycony i  gorąco podziękował d’Hozierowi. „Kanał” został przygotowany z  wielką precyzją i  sprawdził się w  stu procentach. Uznali to za dobry prognostyk.

W Paryżu Gedeon od samego początku nie mógł usiedzieć na jednym miejscu, bez przerwy przenosił się z  jednego lokalu konspiracyjnego do drugiego. Najprawdopodobniej wynikało to z  chęci sprawdzenia wielu melin, być może było także przejawem ostrożności, jednakże ta częstotliwość zmian stawała się wręcz nieostrożna, groziła wzbudzeniem podejrzeń. Po kilku godzinach spędzonych w  Hotel de Bordeaux Cadoudal zainstalował się u  handlarza win Denanda, na rogu ulic Bac i  Varennes, by po czterech dniach wyjechać do Chaillot wraz z  Picotem i  Joyautem. Jak ustalono potem w  śledztwie – w  Chaillot mieszkał co najmniej trzykrotnie (łącznie osiemnaście dni), w  międzyczasie zmieniając adresy. Na wzbogaconej przez mistrza Spina o  kryjówkę antresoli przy rue Careme-prenant dwukrotnie, raz siedem i  za drugim razem pięć dni. Najdłużej zaś u  finansisty z  ulicy Puits-de-1’Ermite, Verdeta, gdzie Gaillard urządził swego rodzaju hotel konspiracyjny. Występował Cadoudal pod nazwiskami: Larive, Couturier i  innymi. Podawali się, on i  jego towarzysze, za „kupców z  Hal Winnych”.

Na kolejną grupę czekali ponad dwa miesiące. Nie powinni byli czekać w  ogóle. W  grudniu winni być już wszyscy z  powrotem w  Londynie. Zawiniła tu nieostrożność Querelle’a. Pan chirurg, który do tej pory niewiele miał z  konspiracją wspólnego i, jak już wspomniałem, został po prostu kupiony, nie otrzymał widocznie od szuanów odpowiednich lekcji spiskowania lub też zlekceważył naukę. W  każdym razie zamelinowany w  Paryżu i  nudzący się nieco Querelle z  karygodną bezmyślnością wysłał list do swego szwagra Bloueta, aptekarza w  Vannes. W  liście tym nie tylko opisał swój pobyt w  Paryżu, lecz także podał adres! Blouet otrzymał list, przeczytał go i  włożył do kieszeni, skąd wyjęła go jego kochanka, sprytna rzeźniczka, i  przekazała prefektowi Morbihan. 12 października 1803 roku Querelle został aresztowany.

Gdyby w  Cadoudal u-spiskowcu politycznym nie siedział wówczas również Gedeon-mściciel, to zgodnie ze wszystkimi, niezmiennymi od starożytności, prawami konspiracji cały interes zostałby natychmiast zwinięty. Należało bezzwłocznie wiać i  wstrzymać dalszą realizację operacji „Coup essentiel”, ratując w  ten sposób życie swoje i  wielu innych spiskowców, którzy już byli w  Paryżu lub dopiero mieli doń przybyć; potem, po przeczekaniu jakiegoś czasu w  Londynie, można byłoby zacząć od nowa. Ale chęć zemsty ogłupiła w  tym przypadku Cadoudala. Pisałem już – ta jego biologiczna potrzeba odwetu, ta pogoń za „zgubionym szczęściem”, była największym wrogiem operacji „Cios rozstrzygający”. Cadoudal uznał, że nie ma powodów do niepokoju, że nie są „spaleni”. Wmówił sobie, że policja potraktuje Querelle’a jak zwykłego szuana, jednego z  tych, którzy od czasu do czasu wpadali na terenie całej Francji. I  że nie przewącha ich wielkiej gry.

Inna sprawa, że pewien fakt w  jakimś stopniu upoważniał go do takiego rozumowania. Lub raczej fakt ten posłużył Georgesowi dla usprawiedliwienia przed samym sobą błędnej decyzji. Chodziło o  to, że na czele policji nie było już w  owym czasie Wielkiego Nosa – Fouchego. Chociaż minister osiągnął wielki sukces rozszyfrowując i  wyłapując w  szybkim czasie sprawców masakry na ulicy Saint-Nicaise, Napoleon wkrótce zdymisjonował go (15 IX 1802). Za co? Za to, że Fouche otoczył Tuileries i  Malmaison szpiegami i  uczynił ze swej policji państwo w  państwie. A  Bonaparte – co zresztą usłyszał i  Cadoudal podczas rozmowy z  Konsulem – nie zamierzał tolerować cudzych państewek w  swoich włościach. W  rezultacie ministerium policji zostało zlikwidowane, Fouche oddalony, a  cały jego wielki aparat wywiadu, kontrwywiadu i  represji wtłoczono do wnętrza resortu sprawiedliwości w  charakterze zwykłego wydziału. Kierujący tym resortem Wielki Sędzia Regnier był na tyle głupi, że uważał policję za „hańbiący wrzód na ciele swego ministerstwa” i  lekceważył ją. W  efekcie lekceważono ją wówczas powszechnie i  to samo uczynił Cadoudal.

Był to również błąd. Cadoudal najwyraźniej nie doceniał ludzi Fouchego, którzy pozostali w  policji po odejściu wielkiego ministra. Takich jak uczeń i  zastępca Fouchego, radca stanu Real lub szef tajnej policji politycznej ministerstwa, wybitny spec w  swojej dziedzinie, Karol Desmarets. W  dodatku widząc, że mijają dni i  nic złego się nie dzieje, przeszedł nad aresztowaniem Querelle’a do porządku dziennego i  niemal zapomniał o  nim. Chęć zemsty jest narkotykiem, który pozwala zapomnieć o  wszystkim z  wyjątkiem odwetu.

7 grudnia 1803 roku Georges wyjechał do Biville, aby osobiście przyjąć drugą grupę, sądził bowiem, że przywita JKW hrabiego d’Arto-is. Zawiódł się. W  grupie tej, złożonej z  sześciu komandosów, znajdowały się dwa asy: trzydziestojednoletni arystokrata z  otoczenia hrabiego d’Artois, Armand de Polignac, człowiek dzielny i  zdecydowany na wszystko, oraz trzydziestotrzyletni były oficer Jan Baptysta Coster de Saint-Victor, zaciekły rojalista o  błyskawicznym refleksie, ciętym dowcipie i  urodzie zniewalającej każdą kobietę, na którą spojrzał. Należał on, obok Limoelana, Saint-Regenta i  Carbona, do wąskiej grupy organizatorów zamachu na rue Saint-Nicaise, lecz w  ostatniej fazie operacji (wigilijna eksplozja) nie uczestniczył i  udało mu się wymknąć z  łap Fouchego.

Znowu nocne marsze, chłopskie polewki i  noclegi na słomie. W  trakcie tej drogi zamówili u  najlepszego krawca w  Aumale, Debeaussauxa, cztery uniformy dragonów i  szaserów. Były gotowe w  ciągu dziesięciu dni i  Cadoudal odebrał je podczas następnego rajdu na wybrzeże.

Ten następny rajd miał miejsce w  styczniu 1804 roku. Georges jechał do Biville z  Raoulem Gaillardem i  oczekiwał w  farmie La Poterie na przybycie księcia. Sądził, że tym razem Burbon nie zawiedzie – czas był najwyższy. Oczekiwana grupa wyruszyła z  portu Deal 11 stycznia, lecz na skutek sztormu dopiero po pięciu dniach, 16 stycznia, „El Vincejo” dobił do skały, przywożąc: generała Pichegru zaopatrzonego w  olbrzymią sumę piętnastu tysięcy liwrów, jego adiutanta, generała Lajolais, Armanda Gaillarda (brata Raoula), Juliusza de Polignac (młodszego brata Armanda de Polignac), markiza de Riviere (adiutanta hrabiego d’Artois) i  przyjaciela Pichegru, szwajcarskiego majora Russiliona. Stojąc na progu domu Cadoudal obserwował niespokojnie wyłaniające się z  mroku sylwetki.

Przywieźliście księcia? – spytał wreszcie.

Nie – padła odpowiedź.

Wówczas wzniósł ręce do nieba i  wyszeptał głucho:

Jesteśmy zgubieni!

Nie ręczę za autentyzm tych słów. Ręczę natomiast, że od tej chwili Cadoudal raz na zawsze pozbył się złudzeń co do planowanego w  scenariuszu operacji „Coup essentiel” przybycia Burbona. JKW hrabia d’Artois, późniejszy król Karol X, przysłał im swoich najlepszych oficerów, sam jednak był zbyt wielkim tchórzem, by postawić nogę na ziemi francuskiej w  czasie, gdy rządził nią Bonaparte. Takich jak on trzeba było przywieźć do ojczyzny na cudzoziemskich taczkach. Zrobili to Anglicy, Austriacy, Prusacy i  Rosjanie w  roku 1814 i  w roku 1815.

Tym razem podróżowali konno. W  Paryżu rozsypali się po kryjówkach. Pichegru, podobnie jak Cadoudal, użył prawie każdej z  będących do dyspozycji. Po jego przyjeździe i  zorientowaniu się, że na Burbona nie ma co liczyć, Georges czekał z  nadzieją na spotkanie dwóch generałów i  decyzję Moreau. Nadzieja ta nie była zbyt uzasadniona w  obliczu faktu, iż spiskowcy nie mieli pojęcia, czy Moreau w  ogóle zechce przyłożyć rękę do restauracji Burbonów, czy jest prorojalistowski, czy też nie. Faktem było również, że obaj chorobliwie ambitni wojacy czuli do siebie wzajemną niechęć. JJ Pichegru dochodziło jeszcze do tego uczucie zazdrości o  znacznie większy nimb Moreau w  armii. Jednakże dał Burbonom i  gabinetowi londyńskiemu słowo, iż skaptuje Moreau i  starał się tego dotrzymać. Pierwsze ich listowne kontakty (za pomocą tajnych kurierów) z  roku 1803 zdawały się świadczyć, iż Moreau byłby skłonny poprzeć operację „Coup essentiel”.

Spotkanie tej dwójki zaaranżował Lajolais. Nastąpiło ono 28 stycznia 1804 roku, o  godzinie dwudziestej pierwszej, przy rue de la Madeleine. Moreau przyszedł tam piechotą, owinięty szczelnie w  niebieski płaszcz i  w kapeluszu z  szerokim rondem. Pichegru przyjechał pod umówiony dom fiakrem, wraz z  Cadoudalem i  Bouvet de Lozierem. Obawiając się, że pełen republikańskich fumów, karmiony pychą i  wybujałą ambicją polityczną przez swą teściową, Moreau nie zechce rozmawiać z  szuanem, czyli „chłopskim bandytą” (Moreau wyrażał się o  Cadoudalu pogardliwie, o  czym Pichegru już wiedział, a  Cadoudal jeszcze nie) – Pichegru zostawił towarzyszy przy fiakrze i  poszedł sam. Dopiero po serdecznym powitaniu (obaj generałowie wybaczyli sobie dawne urazy) i  pierwszych ustaleniach, Pichegru wprowadził Georgesa. Na widok szuana rozmowny do tej pory i  uprzejmy Moreau zmroził się i  z każdą chwilą stawał się coraz bardziej impertynencki...

Wspomnianą rozmowę, lub – jak kto woli – konferencję, jej klimat i  treść, udało się później odtworzyć w  śledztwie. I  znowu historycy antynapoleońscy próbowali negować autentyczność tego przekazu (i nawet sam fakt spotkania), ale że czynili to identycznym systemem jak w  poprzednio opisanych przypadkach (ta sama alogiczna „konsekwencja”, ten sam brak kontrdowodów), oszczędzimy sobie wchodzenia głębiej w  te kombinacje wybielające. Schemat zawsze podobny: wszystko co świadczy przeciw rojalistom, hrabiemu d’Artois i  Cadoudalowi, a  także przeciw generałowi Moreau, jest stekiem fałszerstw dokonanych przez policję, kłamstw spreparowanych przez propagandę reżymową (znaczy napoleońską) i  kalumnii wymyślonych przez bonapartystowskich dziennikarzy i  archiwistów. Oczywiście! Przyjmując ten punkt widzenia należałoby uznać, że Gedeon i  jego ludzie przybyli do Paryża na wycieczkę turystyczną, w  której głównym punktem programu rozrywkowego miało być wsadzenie Pierwszego Konsula Republiki do wora i  wywiezienie jak kota do Anglii, lak po prostu. Fakty i  późniejsze zeznania spiskowców świadczyły o  czymś innym. Tym gorzej dla faktów; zostały przez nienawidzących Bonapartego dziejopisów mocno skarcone.

W czasie owej wieczornej rozmowy Moreau, Pichegru i  Cadoudal zdecydowali, że należy Korsykanina bezwzględnie wyeliminować z  grona żywych. Po raz pierwszy padło wówczas głośno słowo: zabić, co zostało udowodnione później przez policję śledczą i  co historycy przyjmują obecnie (vide Gaubert) za pewnik. Najusilniej nalegał na to Moreau twierdząc, że póki Napoleon żyje, nie ma mowy o  skupieniu się wokół nich armii i  narodu. Garstka weteranów znad Renu nie wystarczy. Jeśli jednak uda się zabić Bonapartego, to wówczas on nie widzi przeszkód...

Przeszkód do czego? Georges słuchał tej tyrady zniecierpliwiony, gdyż to, co mówił Moreau, było dlań sprawą oczywistą od początku. Natomiast Moreau nie wypowiedział się wciąż w  kwestii najważniejszej. W  pewnym momencie Cadoudal spytał generała wprost o  jego plany polityczne. I  wówczas nastąpiło „coup de theatre” szokujące dla wszystkich: dla Pichegru, Cadoudala, hrabiego d’Artois i  rojalistów, nie wyłączając nawet wywiadu brytyjskiego, który nie rozszyfrował zamierzeń Moreau wcześniej, w  trakcie „sondaży”. Moreau nie tyle zażądał, ile oświadczył, że po zabiciu Bonapartego władzę obejmie... on, stając na czele rządu! Inaczej mówiąc: o  restauracji monarchii nie ma mowy; obalony zostanie rząd, ale nie Konsulat republikański. On, Moreau, zasiądzie na fotelu Pierwszego Konsula Republiki, drugim, podporządkowanym mu, będzie Pichegru! Na to Gadoudal wściekł się i  zażądał stanowiska Trzeciego Konsula Republiki!

Coraz więcej niespodzianek podczas tego dzielenia skóry na żywym niedźwiedziu. Chociaż – wziąwszy pod uwagę metamorfozę Cadoudala, o  której wspomniałem w  VII zwrotce – ta jego wolta nie może aż tak bardzo dziwić. Zemsta i  własna kariera (czyż Wyndham nie powiedział mu, że jest „stworzony do wielkości”?) były dlań najważniejsze, Burboni stali się z  biegiem czasu jedynie parasolem. A  parasole, jak wiadomo, zwija się bez trudu.

Jednakże Moreau... nie dopuścił do zwinięcia tego parasola. Odpowiedział Cadoudalowi gniewnie, że wszystko, co może mu ofiarować po dojściu do władzy, to rehabilitacja. Georges upierał się przy stanowisku konsularnym, na co Moreau – teraz już krzycząc – odparł, że ani mu się śni kompromitować się dzieleniem władzy z  szuanem, gdyż armia widząc to odwróciłaby się od niego. Wybuchła gwałtowna kłótnia. Cadoudal pojął nagle, że ten człowiek po prostu gardzi nim, uważa go nie za rojalistowskiego generała, a  za bandziora, zwykłego opryszka potrzebnego do brudnej roboty „na drodze do Malmaison” i  do niczego więcej. Zrozumiawszy to krzyknął:

Wolę Bonapartego od ciebie!... Zostawiam was, może sam na sam się dogadacie!

I wyszedł. Wkrótce po nim wyszedł Pichegru, gdyż do „dogadania się” nie doszło. Taki był koniec owej konferencji przy bulwarze de la Madeleine, którą najlapidarniej można streścić w  zdaniu: Moreau chciał przywrócić do władzy „jakobinów” dzięki pomocy rojalistów, zaś. Pichegru pragnął restauracji monarchii przy pomocy „jakobina” Moreau. Zerwanie było nieodwołalne. Obaj, Pichegru i  Cadoudal, wyszli wściekli i  użyli w  stosunku do Moreau słów niezbyt parlamentarnych. Pichegru, wsiadając do fiakra, powiedział do Lajolais:

Wygląda na to, że ten s  syn ma zbyt dużo ambicji i  chce królować. Niech mu będzie, życzę mu powodzenia, ale według mnie nie potrafiłby rządzić Francją nawet przez dwa miesiące!

Cadoudal, znalazłszy się wśród swoich szuanów, powtórzył w  ostrzejszej formie to, co przedtem cisnął w  twarz Moreau:

Miałbym wymieniać uzurpatora na uzurpatora?! To już wolę Bonapartego od tego p  o durnia, który nie ma ani serca, ani głowy!

W tym momencie było już dlań rzeczą oczywistą, że operacja „Coup essentiel” /bankrutowała jako przedsięwzięcie polityczne. Burbon nie przybył, Moreau nie przyłączył się. Pozostawała zemsta lub natychmiastowy powrót do Anglii. Niewątpliwie powinien był uczynić to drugie – mógł to jeszcze wówczas zrobić. A  jednak został – najwyraźniej nie chciał zrezygnować ze zrobienia przedtem „spaceru drogą do Malmaison”. Potem zaś już było za późno.

W pięć dni po konferencji trzech generałów do pałacu w  Chaillot, w  którym naradzali się akurat Georges, Pichegru, Russilion i  kilku szuanów, wpadł z  półprzytomnym wzrokiem Lajolais. Wiadomość, którą przyniósł, wywołała piorunujący efekt: Querelle zaczął sypać! Wtedy dopiero Gedeon przypomniał sobie o  aresztowanym w  październiku minionego roku chirurgu i  zrozumiał swój błąd. Nie wiedział jednak jeszcze najważniejszego: że policja działa już od tygodnia, albowiem Lajolais otrzymał i  przyniósł wiadomość 2 lutego 1804 roku, zaś Querelle zaczął się „spowiadać” 26 lub 27 (różnica w  źródłach) stycznia, to jest na dwadzieścia cztery godziny przed wspomnianą konferencją!

Tak skończyła się wielka gra o  kryptonimie „Oios rozstrzygający” i  zaczęła działać wielka wsypa – maszyna nakręcana najpierw sprawnością i  bezwzględnością policji, a  potem już tylko wrzucanymi do wnętrza srebrnikami.



Zwrotka IX

WIELKA WSYPA

Historia uczy, że większość spisków nie udaje się dlatego, iż nie można działać w  pojedynkę, a  każdy wspólnik to o  jedno niebezpieczeństwo więcej... Osłabia spiskowców strach przed karą, która im grozi, książę zaś ma za sobą majestat prawa i  siłę władzy. Gdy do tego cieszy się miłością ludu staje się potęgą i  nie straszne mu spiski.

Niccolo Machiavelli – „Książę”


Querelle trzymał się dość długo. Do momentu, kiedy wyrokiem sądu wojskowego skazano go na śmierć. Przedtem sądził, że zostanie skazany na więzienie, z  którego wyjdzie w  glorii męczennika zaraz po zwycięstwie i  powrocie Burbonów, to jest w  przeciągu kilku tygodni, najwyżej miesięcy. Usłyszawszy sentencję wyroku, omal nie oszalał ze strachu i  przestał milczeć. Oświadczył, że ma coś ważnego do powiedzenia władzom. Nie bardzo mu wierzono, jednakże wspomniany już wieloletni zastępca Fouchego, Piotr Real, zaraportował sprawę Napoleonowi, który odparł:

Ten gówniarz chce kupić godzinę życia... W  porządku, przesłuchajcie go, ale bez odraczania egzekucji!

Przesłuchania dokonał powiadomiony przez Riala szef policji politycznej Desmarets. Querelle opowiedział z  detalami o  wszystkim, co było mu znane. Nie wspomniał o  Pichegru i  Moreau, gdyż nie miał o  nich pojęcia, ale i  tak to, co zeznał, zjeżyło policjantom włosy na głowach: największy wróg Napoleona, Georges Cadoudal, siedzi w  Paryżu od pięciu miesięcy i  spokojnie konspiruje. a  oni nie mieli o  tym pojęcia! Osłupiały Desmarets popędził do Tuileries i  stanąwszy przed Bonapartem, blady z  przerażenia, zdyszany od biegu, wyrzucił z  siebie rewelację. Trwało to dość długo. Zduszonym głosem, z  oczami spuszczonymi ze wstydu, Desmarets powtórzył słowo w  słowo zeznanie Querelle’a. Pierwszy Konsul słuchał tego zimny jak marmur. Patrzył przed siebie, jakby był nieobecny i  jakby słowa policjanta nie docierały doń. Potem powiedział cicho tylko jedno zdanie:

Zajmijcie się tym.

Zajęli się „tym” z  bezprecedensową energią, chcąc zmyć hańbę, jaką okryła ich pięciomiesięczna ślepota. Cały aparat policyjny Republiki został postawiony w  stan ostrego pogotowia i  rzucony do kontruderzenia. Zaczęto od rajdu do Biville wraz z  Querelle’em, który po drodze dekonspirował stacje etapowe „kanału” i  wskazywał przewodników oraz gospodarzy udzielających spiskowcom noclegu. Między Paryżem a  Normandią rozszalało się piekło aresztowań. Pakowano do cel wszystkich podejrzanych, winnych i  niewinnych, dochodziło nawet do momentów tragikomicznych – aresztowany został pewien prefekt policji inspekcjonujący teren.

Wszyscy aresztowani „ludzie kanału” niewiele wiedzieli, znali tylko swoje odcinki. Najwięcej musiał wiedzieć pierwszy w  łańcuchu, „odbiorca”, człowiek kierujący operacją „winda Biville”. Querelle opisał dość dokładnie młodego człowieka nadzorującego wciąganie na linach i  pierwszy odpoczynek komandosów, ale nie znał jego nazwiska ani adresu. Pomógł tu policji najzwyklejszy przypadek. Po strzelaninie, jaka wywiązała się między szuanami a  żandarmerią normandzką, znaleziono na miejscu walki kawałek papieru służący za przebitkę do ładunku prochowego. Widniało na nim nazwisko: Troche. Natychmiast odszukano noszącego to nazwisko zegarmistrza z  Eyreux. Potem już wszystko poszło błyskawicznie -,.odbiorcą” okazał się syn Troche’a, dwudziesto – ‘ trzyletni Gaston Troche. Przewieziono go bezzwłocznie do Paryża, ciśnięto do lochów Tempie i  poddano wyczerpującym przesłuchaniom. Milczał jak zaklęty, choć najprawdopodobniej stosowano także przemoc fizyczną. Załamał się dopiero wówczas, gdy skonfrontowano go z  Querellem.

Był dzień 6 lutego 1804 roku, gdy Troche powiedział rzecz najistotniejszą: jutro lub pojutrze w  Biville ma wylądować ostatnia grupa komandosów, której prawdopodobnie towarzyszyć będzie książę z  rodziny królewskiej! Po raz pierwszy padło wówczas owo magiczne słowo „książę”, które od tej pory będzie spędzało sen z  oczu policji i  które doprowadzi do jednej z  największych tragedii epoki napoleońskiej.

Szansa schwytania za gardło księcia-spiskowca – nie mogło być dla władz większej gratki. Czas naglił, liczono go już nie na doby, a  na godziny. Bezzwłocznie po wysłuchaniu zeznania Troche’a powiadomiono o  wszystkim Napoleona, ten zaś powierzył misję specjalną jednemu ze swych najwierniejszych pretorianów, fanatycznemu bonapartyście, szefowi żandarmerii (a zarazem osobistej ochrony Napoleona) i  kontrwywiadu wojskowego, późniejszemu (od roku 1810”) ministrowi policji. Janowi Sayary’emu. Tego samego wieczoru Sayary wsiadł wraz z  Tro-che’em do kolasy i  w asyście doborowego oddziału żandarmerii, rozstawnymi końmi, ruszyli galopem na północ, drogą na Dieppe.

Do Biville dotarli za dnia, zainstalowali się w  chacie rybaka Honore i  zaczęli czekać na zwierzynę. W  momencie pojawienia się „El Vincejo” Troche miał dać umówiony sygnał i  kupić sobie tym życie. Dzień był pochmurny, na morzu szalał sztorm, nie dostrzeżono żadnego statku. Rankiem następnego dnia pojawiły się w  pobliżu wybrzeża dwie niewielkie jednostki, z  których jedna była kutrem, druga zaś brygiem; wymieniono sygnały, lecz niespokojne morze nie pozwoliło spuścić szalup. Przez trzy następne doby ludzie Sayary’ego warowali w  deszczu i  śniegu, bez przerwy, dniem i  nocą, prawie nie śpiąc, coraz bardziej nerwowo. Wreszcie rankiem 11 lutego morze uspokoiło się i  ujrzano samotny bryg manewrujący w  kierunku brzegu. Był coraz bliżej, zaczęto zeń spuszczać szalupę, żandarmi odbezpieczyli broń... Nagle szalupa poderwała się w  górę, statek gwałtownie wykręcił i  na pełnych żaglach zaczął się oddalać ku linii horyzontu. Sayary podniósł głowę i  zobaczył na szczycie urwistej nadmorskiej skały sylwetkę człowieka dającego ramionami rozpaczliwe znaki alarmu, które dobrze zrozumiano na „El Vincejo”. Cadoudal zdążył, uratował życie swoim „chłopcom” dosłownie w  ostatnich sekundach. Zupełnie jak w  filmie. Było to przedostatnie zwycięstwo w  jego życiu.

Cadoudal dowiedział się o  akcji Sayary’ego 10 lutego, a  więc wówczas. gdy właściwie było już za późno. Nie mógł przewidzieć sztormu, toteż sądził, że komandosi z  ostatniej grupy są już w  rękach wroga. Ale dopóki nie było to potwierdzone, istniała szansa, jedna na sto, cień szansy. Pchnął do biegu jednego ze swych najbardziej zaufanych ludzi, kawalera de Cacqueray. De Cacqueray pokonał dystans w  szaleńczym tempie, zajeździł kilka koni, dopadł do Biville i  dosłownie w  ostatniej chwili skierował na skałę sygnalistę, po czym zdążył jeszcze ukryć broń i  amunicję zmagazynowane w  pobliżu La Poterie i  zawrócił pod gęstym ogniem żandarmerii. Nie drasnęła go ani jedna kula. Jeszcze w  pól wieku później jego dzieci przechowywały z  czcią płaszcz, w  którym ojciec dokonał tego wyczynu. Było w  nim ponad dwadzieścia przestrzelin.

Żeby wszystko było jasne, należy powiedzieć, że oczywiście i  tym razem na „E1 Vincejo” nie było żadnego Burbona, a  tylko dwudziestu pięciu bretońskich komandosów wysłanych przez Guillemota.

Tymczasem w  Paryżu trwały aresztowania. Policję do wściekłości doprowadzał fakt, że wiedząc już tak wiele, nie znała najważniejszego – adresów. Nie mieli o  nich pojęcia ani Querelle, ani Troche. Postanowiono zdobyć je za wszelką cenę. W  jaki sposób Desmarets dowiedział się, że kabaret „Złoty Dzwon” (narożnik ulic Bac i  Varennes) jest punktem kontaktowym spiskowców – nie wiadomo. Najprawdopodobniej było to następstwem donosu. 8 lutego aresztowano w  „Złotym Dzwonie” jego właściciela, Denanda, szuanów Meville’a i  Rubina de la Grimaudiere oraz służącego Cadoudala, Ludwika Picota. Przeszukując dom znaleziono adres: rue de Saintonge (tam zostali nakryci Roger, Damonville i  Coster de Saint-Victor) oraz uniformy szaserów i  huzarów, dzięki którym – po nitce do kłębka – dotarto do krawca Genty.

Najważniejszy był służący herszta, Picot. Zawleczono go do Prefektury, przed osławionego okrutnika, szefa dywizjonu Bertranda. Sądzono, że sam wygląd tej kanalii załamie szuana. Ale Picot milczał jak kamień. Ofiarowano mu wolność za zdradę. Odmówił. Potem duże pieniądze. Odpowiedział pogardliwym wzruszeniem ramion. Wówczas zaczęto łamać mu palce.

Tortury za Napoleona? Coś nowego dla tych, którzy wiedzą, iż Bonaparte dopilnował zniesienia tortur we Francji, że okrucieństwem się brzydził i  karał za nie własnych ludzi, i  że z  jego rozkazu wydano głośny „Kodeks postępowania śledczego”, kategorycznie zabraniający stosowania przemocy fizycznej wobec więźniów. Wszystko to prawda, ale tym razem Korsykanin zrobił jedyny w  swym życiu wyjątek. Główni zamachowcy wciąż nie byli ujęci i  nie wiedziano, co wynajdą dla zrealizowania swych celów, pamiętano natomiast, że ich wynalazek sprzed kilku lat rozerwał na strzępy ponad dwadzieścia osób i  że bez wahania, z  premedytacją, skazali wówczas na śmierć czternastoletnie dziecko. Nie można było pozwolić im na kontynuowanie podobnych zabaw lub na ucieczkę i  wywinięcie się od kary. Dla nich nie było litości i  umarł humanitaryzm. Dlatego Napoleon powiedział swojej policji: „Zastosujcie każdy środek, co chcecie! Muszę ich mieć!”.

Zastosowali. Picot, gdy już nie miał jednego całego palca u  rąk, zaczął sypać. Jako pierwszy ze spiskowców przyznał, że planowano nie żadne porwanie, a  po prostu zabójstwo Konsula. Podał nawet takie szczegóły, jak różne wersje planowanego zabójstwa – między innymi spiskowcy wiedząc, że podczas rewii wojskowych Napoleon osobiście przyjmuje od swych żołnierzy prośby na piśmie, planowali, iż jeden z  nich, w  żołnierskim mundurze, zbliży się do Bonapartego z  kartką i  zastrzeli go lub zasztyletuje. Wskazany przez Picota adres Cadoudala okazał się już nieaktualny, lecz na podstawie jego zeznań 9 lutego schwytano Bouvet de Loziera. Nikt wówczas nie przypuszczał, że dopiero on powie taką rewelację, przy której zbledną wszystkie poprzednie.

De Loziera nie torturowano. 13 lutego zaprowadzono go do Reala, z  którym znali się już przedtem i  nawet lubili. Real z  przesłuchania uczynił niemal towarzyską rozmowę i  więzień zorientował się, że za dużo mówi, gdy już rzeczywiście za dużo powiedział. Po powrocie do celi, zrozpaczony, powiesił się na swoim krawacie. Strażnicy odcięli go w  ostatniej chwili. Odratowany, chorował potem ciężko przez długi czas, przechodząc kolejne kryzysy nerwowe. Będąc jeszcze w  stanie szoku, w  nocy z  13 na 14 lutego, zażądał rozmowy z  Wielkim Sędzią Regnierem i  opisał mu przebieg konferencji Moreau-Pichegru-Cadoudal, której był naocznym świadkiem. Dodał też, że czyni to z  zemsty na generale Moreau, przez którego – jak sądził – cała operacja „Coup essentiel” wzięła w  łeb.

Policja, usłyszawszy dwa nowe nazwiska, jedne z  najsławniejszych we Francji – nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Śmiać się można było z  tego, że tak precyzyjnie przygotowany przez Londyn spisek na rzecz Burbonów mógł się zakończyć restaurowaniem... republikanizmu jakobińskiego! Wcale nie wykluczone, że policjanci śmieli się wówczas, w  stanie szoku śmiech jest częstą reakcją. A  władze rzeczywiście doznały szoku po zeznaniach Bouvet de Loziera.

Napoleon się nie śmiał. Wiadomość przyniósł do Tuileries Real, 14 lutego o  siódmej rano. Usłyszawszy nazwisko: Moreau, Bonaparte zsiniał, zerwał się z  fotela, położył dłoń na ustach mówiącego, przerywając jego relację, po czym podszedł do okna i  szybkim ruchem nakreślił na ramie znak krzyża – korsykański gest oznaczający wyrok śmierci. Tak na jego wyspie skazywano na vendette (drugim, oprócz Reala, świadkiem tego był kamerdyner Constant). Potem odwrócił się i  powiedział spokojnie: – Otóż to!

Tego samego dnia odbyło się w  Tuileries specjalne posiedzenie rządu, w  którym wzięli udział między innymi dwaj pozostali Konsulowie: Cambaceres i  Lebrun, Talleyrand i  kilku innych ministrów, oraz... zdymisjonowany „książę policji” Fouche (wezwano go na konsultację). Rada trwała przez całą noc z  14 na 15 lutego. Postanowiono aresztować Moreau i  uczyniono to 15 lutego, na moście Charenton, gdy jechał ze swej posiadłości Grosbois. Moreau powiększył pulę więźniów w  Tempie. Generał Pichegru cieszył się wolnością o  trzynaście dni dłużej. Wyjechać z  Paryża nie mógł, gdyż zamknięto wszystkie rogatki i  otoczono miasto pierścieniem wojska i  żandarmerii. Wiedział o  aresztowaniach (aresztowano m. in. jego brata, księdza Pichegru) i  dlatego wciąż zmieniał adres płacąc horrendalne sumy – po dziesięć-piętnaście tysięcy franków (!) za jeden nocleg u  ludzi, którzy nie mieli w  zwyczaju pytać gościa o  nazwisko. 26 lutego znalazł się w  mieszkaniu kupca Treille’a (narożnik ulic Vivienne i  Calbert), którego żona była jego dawną znajomą. Wówczas już nazwisko Pichegru figurowało na plakatach o  spisku rozwieszonych przez gubernatora Paryża, Murata.

Treille’owie byli odludkami. Jedynym ich gościem bywał niejaki Leblanc i  właśnie następnego popołudnia złożył im wizytę. W  czasie wspólnego obiadu Treille wyraził obawę, czy ilość klientów przewijających się codziennie przez jego sklep pozwoli długo zachować w  sekrecie pobyt spiskowca w  tym domu, na co nieustannie komplementujący generała Leblanc zaproponował swoje mieszkanie przy rue Chabanais numer 39 (dom ten istnieje do dzisiaj pod numerem 11). Obaj panowie wyrazili sobie wzajemnie wdzięczność za „uczyniony honor” i  w nocy z  27 na 28 lutego przewieziono Pichegru na ulicę Chabanais, gdzie położył się od razu spać nie wiedząc, że w  tym czasie Leblanc – z  zawodu szpicel policyjny – wybrał się na nocny spacer do Prefektury.

W dwie godziny później sławny inspektor Pasques wszedł cicho po schodach wraz z  pięcioma żandarmami i  chociaż drzwi do pokoju zabarykadowane były komodą, wyważył je z  taką szybkością, że śpiący generał nie zdążył chwycić za leżące obok pistolety. W  ciemności rozpętała się walka na pięści, nogi, zęby, laski i  kolby. Przez prawie pełny kwadrans (sic!) sześciu ludzi nie mogło dać rady broniącemu się z  furią generałowi. Dopiero straszliwe uderzenie płazem szabli w  głowę powaliło go na kolana. Obywatelowi Leblanc wypłacono obiecane na plakatach sto tysięcy franków.

W kilka dni później, 4 marca o  ósmej rano, w  domu przy ulicy des Quatre-Fils wyciągnięto z  jednego łóżka (?) markiza Karola de Riviere i  młodego Juliusza de Polignac. 6 marca aresztowano Szwajcara Russiliona. Tego nie tylko nie trzeba było torturować (nie torturowano zresztą nikogo poza Picotem), ale nawet prosić – wyśpiewał wszystko, co wiedział „jak idiota” (określenie historyków rojalistowskich). Po kolei wyłapywano też wszystkich, którzy w  najdrobniejszy choćby sposób pomogli zamachowcom. Przed bramą Tempie gromadził się codziennie coraz to większy tłum matek, żon, kochanek, sióstr i  braci.

Jako jeden z  ostatnich aresztowany został (31 III 1804) przy ulicy Saint-Martin Karol d’Hozier. Mówiono, że policja zapłaciła dwanaście tysięcy franków za wydanie go. Za pieniądze zdobyto też adres lokalu konspiracyjnego w  domu malarza Dubuissona przy rue Jean-Robert. Udali się tam ze sforą policjantów komisarz Comminges i  sławny „glina” Pasques (ten sam, który aresztował generała Pichegru), kolos, o  którym prefekt Dubois zwykł był mawiać: „Mój najlepszy dog”. Pasques nie namyślając się długo poszedł do łazienki na drugim piętrze, znalazł ruchomą ściankę, a  za nią czarną dziurę w  murze. Włożył w  nią rękę i  krzyknął:

Są tutaj! Żandarmi do mnie! Wymacałem kolano!

Pasques, jak dobry pies, odkrył jeden ze schowków urządzonych przez mistrza Spina. W  chwilę później, gdy z  dziury wysunęła się dłoń z  pistoletem, wytrącił go uderzeniem laski, by zaraz potem ledwo uniknąć ciosu sztyletu, który wyskoczył na zewnątrz jak kukułka z  zegara. Zasypano otwór gradem kul, lecz to nie skłoniło ukrywających się do uległości. Ściągnięto posiłki i  dwudziestu ludzi przez pół godziny pruło ścianę seriami salw. Bez skutku. Wówczas dziurę powiększono i  zaczęto dźgać w  głąb szablami i  bagnetami. W  dalszym ciągu bez skutku; oblężeni nie tylko nie kapitulowali, lecz wciąż odgryzali się. [eden z  żołnierzy został raniony w  rękę. Dopiero gdy policja wezwała strażaków – spiskowcy poddali się. Żaden nie został nawet raniony w  czasie walki. Byli to ostatni trzej z  komandosów, których aresztowano: Joyaut (pseudo: Assas), Burban (pseudo: Barco) i  Darty. Razem z  nimi zabrano Dubuissona i  jego żonę. W  Tempie wylądował komplet niefortunnych realizatorów operacji „Cios rozstrzygający”. Rozstrzygający cios zadała policja.

Nie zapomniałem o  nikim i  nie pomyliłem się pisząc: komplet. W  końcu marca, to jest wówczas, gdy Pasques wyczyścił melinę przy rue Jean-Robert, Cadoudal siedział już od trzech tygodni. Jego ujęcie było tak dramatyczne, że warto poświęcić mu nieco więcej miejsca.

Już w  początkach marca Georges czuł się jak zaszczute zwierzę. Paryż nie przypomniał Morbihan z  jego lasami i  „wyspami szczęścia”, w  którym można się było zdematerializować. Wszędzie wisiały listy gończe z  opisem jego sylwetki, której i  tak nie trzeba było opisywać, wystarczyło wiedzieć, że ma posturę Herkulesa. Wiedzieli wszyscy, całe miasto polowało na niego, ziemia dosłownie parzyła go w  stopy. Za ukrywanie go lub jakąkolwiek pomoc groziła śmierć, puszczano w  obieg demoniczne plotki na jego temat (na przykład, że w  przebraniu Pierwszego Konsula koczuje wraz ze swymi ludźmi na jednym z  cmentarzy), narastała wokół niego atmosfera grozy i  nienawiści.

Od 17 lutego mieszkał wraz z  Burbanem i  Joyautem w  mansardzie przy ulicy Montagne-Sainte-Genevieve, lecz miejsce to nie było pewne, gdyż gospodyni, nieświadoma niczego owocarka Lemoine, w  każdej chwili mogła coś wypaplać o  swych lokatorach. Burbanowi udało się kupić stary pokoik konspiracyjny (mieszkał w  nim niegdyś Hyde de Neuville) na drugim piętrze domu perfumiarza Carona, przy rogu ulic Four-Saint-Germain i  des Canettes. Caron wiedział, co grozi za ukrywanie Georgesa, ale zgodził się, gdyż nienawidził Rewolucji i  Republiki, które zniosły peruki (a więc puder) i  perfumy i  zmusiły wszystkich, by czesali się „na Tytusa” i  wstydzili pachnideł. Balzac uczynił z  niego później swego Cezara Birotteau.

Ustalono, że Cadoudal przeniesie się do nowej meliny wieczorem 9 marca, przy pomocy swego agenta bankowego w  Paryżu, Leridanta. Czy Leridant sprzedał Georgesa? Napoleon, który miał przecież dokładne informacje od swej policji, twierdził później na Świętej Helenie, że tak. Wszystko zresztą na to wskazuje, kiedy bowiem owego wieczoru (był to piątek) Leridant przyjechał kabrioletem na umówione miejsce, plac Maubert otoczony był już kordonem policji i  żandarmerii, wszystkie uliczki sąsiadujące z  rue Montagne-Sainte-Genevieve obstawione przez ludzi Desmaretsa, a  za powozem truchtało dwóch oficerów śledczych, Petit i  Destavigny, oraz inspektor Caniolle. o  godzinie dziewiętnastej powóz dotarł do placu Saint-Etienne-duMont; na rogu ulicy Sept-Voies jakiś człowiek wyłonił się nagle z  mroku i  wskoczył w  biegu na stopień. Był to Cadoudal. W  tym samym momencie rozległ się krzyk: „Łapaj złodzieja!” i  obaj wspomniani oficerowie rzucili się ku powozowi. Joyaut i  Burban zastąpili im drogę i  wywiązała się krótka walka, podczas której Burban zranił jednego z  policjantów sztyletem, po czym umknął wraz z  towarzyszem. Kabriolet wciąż jeszcze toczył się wolno, a  obok niego biegła córka owocarki, piętnastoletnia Dionizja Lemoine (spiskowcy z  kręgu Cadoudala mieli jakiś przedziwny talent do hazardowania życiem małych dziewczynek) usiłując podać Cadoudalowi pakiet zawierający trzydzieści sześć tysięcy franków w  złocie. Georges odepchnął ją, krzycząc:

Ratuj się, nieszczęsna! i  w tej samej chwili do Leridanta:

Smagaj konia, smagaj mocniej!!

Gdzie jedziemy?! – spytał Leridant.

Nie mam pojęcia, pędź przed siebie!!!

Kilka smagnięć i  koń przeszedł w  galop. Ostatnim wysiłkiem, kilkoma potężnymi susami, inspektor Caniolle dopadł powozu, uczepił się resorów i  dalej biegł ciągnięty. Za nim coraz dalej zostawali Petit i  Destavigny wrzeszczący:

Stać!... Zatrzymać się!!

Ich krzyk zaalarmował okolicę, ściągając uwagę policjantów i  przechodniów w  całej dzielnicy. Gdy nabierający szybkości kabriolet wjechał przez pasaż Jacobins i  rue de la Harpe w  ulice Fosses-Monsieur-le-Prince, dostrzegł go będący na patrolu inspektor Buffet. Był blisko; kilka skoków, i  na wysokości rue Voltaire schwycił konia za uzdę, wstrzymując pojazd. W  tym samym momencie Georges wypalił mu z  bezpośredniej odległości w  lewą skroń, zabijając na miejscu, i  zeskoczył na ziemię. Wówczas Caniolle puścił resory i  zaatakował. Szuan przestrzelił go na wylot z  drugiego pistoletu i  pobiegł w  małą uliczkę l’Obseryance kończącą się schodami w  kierunku Szkoły Medycznej (dzisiaj rue Antoine Dubois). Tam dopadł go... Caniolle (ciężko ranny inspektor nie zaprzestał pościgu) i  zdzielił laską policyjną przez głowę. Ale Georges miał twardy bretoński łeb, a  Caniolle zbyt się już wykrwawił, by móc dalej kontynuować walkę.

Nie było zresztą potrzeby. W  kilkadziesiąt sekund później, na placu Bussy, Cadoudala otoczył tłum nadbiegających zewsząd ludzi. Przybiegł także Destavigny, krzycząc:

Toon, to on!

Tak, to ja – odparł spokojnie olbrzym, nie stawiając już oporu. Skrępowano go i  poprowadzono w  asyście tłumu ulicami de l’Ancienne Comedie i  Dauphine do Prefektury. W  małej opustoszałej uliczce wlókł się bezmyślnie w  kierunku skrzyżowania z  Quatre-Vents (dzisiaj 1’Odeon) koń ciągnący pusty kabriolet...



Zwrotka X

SZKARŁATNE STOPNIE DO TRONU

Kto się dobrze przypatrzy czynom tego księcia, znajdzie, iż niewiele, lub zgoła nic nie zawdzięczał szczęściu, tronu zaś dosięgną! dzielnością i  wojennym znojem. Dal też dowody okrucieństwa, bywają wszelako takie okrucieństwa – raz jeden jedyny wywarte dla umocnienia władzy, która na pożytek poddanych pracuje iż je dobrymi nazwać się godzi... Ten bowiem, kto jeno łagodnością rządzić by zamierzał, zginąłby miedzy wilkami...

Niccolo Machiavelli – „Książę”


Naprzeciw Sainte-Chapelle, w  otoczonej wyjącym tłumem Prefekturze (rue de Jerusalem), przyjął Cadoudala prefekt Paryża Ludwik-Miko-łaj Dubois. W  kilka chwil zjawili się także radca stanu (wkrótce Główny Adwokat Sądu Kasacyjnego) Jakub Thuriot de la Roziere oraz Desmarets, który napisał później w  „Pamiętnikach”: Po raz pierwszy zobaczyłem Georgesa. Wydawało mi się, że ujrzę kogoś w  rodzaju Starca z  Gór (szef libańskiej sekty najemnych morderców – WŁ), zbira królującego zbirom, a  ze zdziwieniem spostrzegłem, że mam przed sobą miłego, spokojnego człowieka, zachowującego się z  godnością...”.

Cadoudal rzeczywiście zachowywał się z  godnością. Do końca. Wiedział, że to śledztwo i  proces, który po nim nastąpi, to jego ostatnia bitwa. Gdyby się złamał, byłby skończony, byłby może wygrał życie, ale przegrałby tę bitwę o  sławę i  o miejsce w  historii. Na kolanach doczołgałby się do jeszcze kilkudziesięciu lat wegetacji, osiadłby w  archiwalnym kurzu zapomnienia jako brudny, nic nie warty pyłek. Ale stojąc do końca prosto, broniąc konsekwentnie tych ideałów, o  które – nawet już w  nie nie wierząc i  może nawet nie szanując ich – walczył przez całe życie, wykuwał sobie miejsce w  podręcznikach. Tacy jak on nie umierają w  łóżku z  łaski, z  litości tych, przeciw którym walczyli. Był na tyle inteligentny, by to rozumieć i  dlatego odstawił spektakl najwyższej klasy, występując w  nim w  roli głównej – w  roli niezłomnego obrońcy „prawowitej dynastii de Bourbon”. „Umieranie jest sztuką, tak jak wszystko” – napisała Sylwia Plath.

Prezydował przesłuchaniu Thuriot. A  raczej dwóm przesłuchaniom, pierwsze bowiem trwało do siódmej rano, a  wznowiono je w  trzy godziny później. Georges odpowiadał spokojnie, chwilami nawet błyskotliwie; zaprzeczył posądzeniu go o  zorganizowanie zamachu w  uliczce Saint-Ni-caise i  o chęć zamordowania Konsula w  trakcie operacji „Coup essentiel”. Wkrótce po aresztowaniu pokazano mu ciało Buffeta.

Oto ojciec rodziny, którego zamordowałeś! – powiedział Thuriot.

Trzeba było do aresztowania mnie wyznaczyć kawalerów – odparł Cadoudal.

Od samego początku dawał Thuriotowi do zrozumienia, że nim gardzi i  wręcz prowokował go, przypominając mu czasy Rewolucji i  udział w  zabiciu Ludwika XVI (Thuriot głosował za śmiercią króla). Wyprowadzał radcę stanu z  równowagi zwracając się doń per „Monsieur Tueroi”. (Jest to gra słów. „Tueroi” tłumaczy się jako: morderca króla i  wymawia po francusku prawie identycznie jak Thuriot). Gdy przesłuchujący zauważył w  pewnym momencie, że Cadoudal nie ma przy sobie portretu Ludwika XVI, który stale nosił, i  spytał:

Co zrobiłeś z  portretem?

Usłyszał w  odpowiedzi:

A  ty, Tueroi, co zrobiłeś z  oryginałem?

Istotny fragment pierwszego przesłuchania, który spowodował wielką tragedię, brzmiał następująco:

Pytanie: – Po co przybyłeś do Paryża? Odpowiedź: – Żeby obalić Konsulat. P: – Od jak dawna jesteś w  mieście? O: – Od pięciu miesięcy. P: – Gdzie mieszkałeś?

O: – Nie powiem.

P: – W  jaki sposób chcieliście zaatakować Pierwszego Konsula?

O: – Siłami równymi eskorcie.

P: – Jaką rolę miałeś odegrać w  czasie napadu?

O: – Taką, jaką wyznaczyłby mi jeden z  książąt francuskich, który miał przybyć do Paryża i  pokierować zamachem stanu.

Po raz n-ty padły słowa: „francuski książę”, „francuski książę familii królewskiej”, doprowadzające Napoleona, jego policję i  kontrwywiad do białej gorączki. Tym razem, usłyszawszy to z  ust samego naczelnika spisku, upewniono się i  postanowiono działać. Nie wiedziano, o  kogo chodzi, ale od pewnego już czasu podejrzewano trzydziestodwuletniego Ludwika Antoniego de Bourbon Conde, księcia d  Enghien. Dokładnie od chwili, gdy usadowił się (1801) w  najbliższej możliwej dla politycznego emigranta odległości od Paryża, w  nadgranicznym miasteczku badeńskim Ettenheim, i  gdy wywiad udowodnił, że utrzymuje on ścisłe kontakty z  trzema osławionymi agentami Londynu: Smithem, Drake’em i  Taylorem, przygotowując inwazję na Francję. Napoleon postanowił to jeszcze sprawdzić i  dlatego do Ettenheim wysłano przebranego oficera żandarmerii Lamothe’a. Tragicznym zbiegiem okoliczności raport od tego człowieka nadszedł dokładnie w  cztery godziny po cytowanym zeznaniu Cadoudala, 10 marca rano, i  obie sprawy trafiły w  tym samym momencie na biurko Konsula. Przypadkiem jeszcze bardziej tragicznym Lamothe popełnił w  swym rozpoznaniu, a  w konsekwencji i  w raporcie, pomyłkę: dowiedział się, że sekretarzem księcia jest markiz de Thumery, ale dowiedział się tego od właściciela oberży, który wymówił nazwisko markiza z  niemiecka, tak iż zabrzmiało ono w  jego ustach identycznie jak nazwisko generała Dumourieza, zdrajcy, który w  roku 1793 uciekł do Austrii i  od tej pory spiskował przeciw ojczyźnie. W  rezultacie Lamothe napisał, że przy d  Enghienie znajduje się generał Dumouriez!

Dla kontrwywiadu był to już dowód wystarczający, jednakże Napoleon wahał się. Generał Sayary, a  przede wszystkim minister spraw zagranicznych Talleyrand, przekonywali go, że d  Enghien jest właśnie tym „księciem francuskim”, który miał wziąć udział w  operacji „Cios rozstrzygający”. W  końcu przekonali i  15 marca oddział dragonów pod dowództwem pułkownika Ordenera pogwałcił granicę i  neutralność Badenii porywając Kondeusza z  Ettenheim. Książę został przewieziony do twierdzy Vincennes (więzienie stanu), postawiony wieczorem 20 marca przed sądem wojskowym i  po błyskawicznej parodii procesu rozstrzelany jeszcze tej samej nocy w  fosie zamkowej.

Cała Europa zatrzęsła się z  oburzenia, a  propaganda antybonapartystowska nigdy już nie przestała wypominać Korsykaninowi tej „vendet-ty”. Faktem jest, że zamordowanie księcia d  Enghien było najczarniejszą plamą na epopei napoleońskiej.

D Enghien, chociaż energicznie spiskował przeciw Napoleonowi (czemu zresztą nie zaprzeczał podczas przesłuchania), z  operacją „Coup essentiel” nie miał chyba nic wspólnego, a  już na pewno nie był owym „francuskim księciem”, który miał przybyć do Paryża i  autoryzować zamach stanu. Padł ofiarą – w  kolejności: konspirowania, gniewu Bonapartego przeciw Bourbonom, którzy nieustannie próbowali zamordować „uzurpatora” (Napoleon: „Czyż jestem psem, do którego można bezkarnie strzelać na ulicy?!!”), podłości Talleyranda, fanatyzmu Sayary ego i  jeszcze jednego nieszczęśliwego przypadku. Talleyrand podjudził Napoleona z  premedytacją, chcąc go skłócić z  całą legitymistyczną Europą i  później przez całe lata z  wielkim nakładem sił i  środków starał się zniszczyć wszystkie ślady swego decydującego udziału w  tej sprawie. Sayary, chorobliwie wręcz nienawidzący wrogów Napoleona, czując, że Bonaparte lada chwila ułaskawi d  Enghiena, nadał śledztwu, procesowi i  egzekucji zbrodnicze tempo. A  przypadek polegał na tym, że Napoleon rzeczywiście w  ostatniej chwili począł znowu się wahać i  wysłał do Vincennes radcę stanu Reala z  poleceniem ponownego przesłuchania księcia, co było równoznaczne z  ułaskawieniem; rozkaz ten (na piśmie) dotarł do domu Reala wieczorem 20 marca, gdy Real, zmęczony wielogodzinną pracą, już spał, zakazawszy się uprzednio budzić – służba wręczyła mu dokument 21 marca o  piątej rano i  chociaż natychmiast wskoczył na konia, było już za późno.

W każdym razie Napoleon – co wiemy z  wielu świadectw i  z jego późniejszych wypowiedzi – bardzo ciężko przeżył tę sprawę. Lecz w  przeciwieństwie do wszystkich pozostałych winowajców nigdy się nie wybielał – żałując czynu, całą odpowiedzialność wziął na siebie. Za to inny czyn, którego nie popełnił, przypisano mu w  kilkanaście dni później, gdy nastąpiła druga tragedia związana ze śledztwem w  sprawie operacji,, Cios rozstrzygający”. Tym razem cios wymierzył sobie generał Pichegru.

Pichegru znalazł się w  Tempie w  celi, którą od celi Georgesa przedzielał tylko pokoik straży, i  w przeciwieństwie do Cadoudala nie został skuty. Rankiem 7 kwietnia 1804 roku klucznik Papon zajrzał do generała i  zobaczył, że ten jeszcze śpi. Po pół godzinie Papon zaniepokoił się dziwną nieruchomością więźnia, przyjrzał mu się bliżej i  stwierdził, że Pichegru nie żyje. Generał zrobił sobie swoistą „garrotę” z  czarnego krawata skręconego w  linę i  kawałka drewna z  komina. Obracając zaczepionym na krańcu pętli polanem udusił się, lub raczej – jak stwierdziła specjalnie powołana komisja lekarska – doznał w  trakcie duszenia się śmiertelnego ataku apopleksji.

Po wznieceniu alarmu pierwsi zjawili się w  Temple Real i  Sayary. Spostrzegli oni, że obok trupa leży egzemplarz „Myśli” Seneki otwarty na stronie z  opisem samobójstwa Katona Młodszego. Było tam między innymi takie zdanie: „Nie sądzę, by Jupiter widział kiedykolwiek coś piękniejszego niż Kato niezwyciężony...” Real, który na prośbę generała przyniósł mu tę książkę poprzedniego dnia, wyszeptał zbielałymi wargami:

Oczywiste samobójstwo, ale kto w  to uwierzy?... Wszyscy będą mówić, że zamordowano go...

Sayary stał obok, milcząc, i  słychać było chrzęst jego zwieranych w  bezsilnym gniewie pięści.

Real nie pomylił się, nie trudno zresztą było być w  tej sprawie prorokiem. Rojaliści natychmiast podnieśli krzyk: „Bonaparte zamordował generała Pichegru!” i  próbowali podburzyć społeczeństwo przeciw Konsulowi, rozsiewając wymysły o  zastępie mameluków, którzy odarli się nocą do celi i  udusili Pichegru. Od nich przejęli pałeczkę antynapoleońscy historycy (Fauriel, Huon de Penanster i  inni) i  zapisali tysiące stron na temat „zamordowania generała Pichegru”, nie podając ani jednego dowodu, lub choćby cienia dowodu na poparcie tej tezy, a  ograniczając się (źródłem był tu brytyjski publicysta Goldsmith) wyłącznie do kalumnii. Tej osobliwej metodzie historiograficznej poświęciłem już nieco miejsca, w  związku z  czym przejdę od razu do faktów.

Jeszcze przed aresztowaniem Pichegru przechodził załamania nerwowe i  mówił o  samobójstwie. Ukrywając się po krachu operacji „Coup essentiel”, któregoś dnia chwycił za leżący na komodzie pistolet i  chciał przystawić go sobie do głowy, lecz obecny przy tym markiz de Riviere powstrzymał mu rękę i  odwiódł od samobójczego zamiaru. Wspomniani historycy wolą o  tym „szczególe” nie pamiętać („dobra pamięć – powiedział Napoleon – to umieć zapomnieć o  tym, o  czym nie należy pamiętać”), bądź też dowodzą, że przekaz na ten temat pochodzi z  ust policjantów przesłuchujących markiza, a  nie od niego samego. W  tym drugim przypadku zapominają, że pan markiz jeszcze przez wiele następnych lat swego życia, pod rządami Burbonów, mógł spokojnie zdementować owe „kłamstwo”, a  nigdy tego nie uczynił.

Rojaliści kwestionowali również możliwość popełnienia samobójstwa w  ten sposób. Wystarczy sięgnąć do „Słownika nauk medycznych” Fodere a, by dowiedzieć się, że samobójstwo takie jest zupełnie możliwe i  posiada precedensy. W  XIX wieku kilku wybitnych francuskich historyków (Thiers, Madelin i  inni) przeprowadziło obiektywne i  niezależne od siebie śledztwa w  sprawie śmierci Pichegru i  stwierdziło w  rezultacie, że bez najmniejszej wątpliwości była to śmierć samobójcza. „Nie sądzę, by Jupiter widział kiedykolwiek coś piękniejszego niż Kato niezwyciężony...”. Pichegru chciał odejść nie tyle niezwyciężony (bo przegrał, tak jak Kato pod Tapsus), ile nie shańbiony. Proces mógł mu przynieść, oprócz śmierci lub dożywotniego więzienia, tylko hańbę. Zostałoby czarno na białym udowodnione, że on, nazywany niegdyś „zbawcą ojczyzny”, porwał się na tę ojczyznę przy pomocy „szuańskich bandytów”, a  to byłoby dlań gorsze od śmierci. Uniknął tego.

I jeszcze jedno, najistotniejsze: po co, u  licha, miałby Bonaparte mordować Pichegru? Przecież człowiek ten był najlepszym świadkiem w  procesie przygotowywanym przeciw generałowi Moreau! Tego pytania wrogowie Napoleona sobie nie zadawali. Nazywanie go „mordercą” było od tej pory (to jest od samobójstwa Pichegru) rytuałem w  działaniu propagandy antybonapartystowskiej, nie było jednak jej popisowym numerem. Wreszcie niektórzy paszkwilanci na żołdzie Londynu, z  osławionym Goldsmithem na czele, „dowiedli” w  swych pracach, że Bonaparte był... sodomitą, żył z  własną siostrą, a  jego matka otworzyła w  Marsylii dom publiczny, którego pensjonariuszkami były jej córki, siostry cesarza!

Proces Moreau przygotowywały nie tylko władze. Na ulicach jego zwolennicy urabiali opinię publiczną przekręcając nazwę „spisek generała Moreau” na „spisek przeciw generałowi Moreau”. Ściągano do Paryża jego byłych podwładnych, weteranów z  Armii Renu, by stworzyć wrażenie spontanicznej powszechności protestu przeciw „haniebnym machinacjom mającym na celu skompromitowanie bohatera spod Ho-henlinden”. Rojaliści będą jeszcze przez dziesiątki lat po tych wydarzeniach lansować tezę o  Korsykaninie, który z  zazdrości o  popularność generała Moreau starał się unurzać w  błocie tego „kryształowego człowieka”.

Kryształowość Moreau zamąciła się już nieco podczas śledztwa. Od samego początku zaprzeczał on gwałtownie wszystkim punktom oskarżenia: z  nikim się nie spotykał, o  niczym nie wiedział, nie było żadnej konferencji przy rue de la Madeleine, wszystko jest kłamstwem spreparowanym przez jego wrogów! Wówczas pokazano mu dokumenty świadczące niezbicie o  tym, że już w  roku 1803 Londyn prowadził z  nim rozmowy przy pomocy niejakiego księdza Davida, sławnego podwójnego szpiega Fauche-Borela, oraz generała Lajolaisa. Ten ostatni, ex-adiutant i  mąż kochanki generała Pichegru, był organizatorem spotkania „wielkiej trójki” przy bulwarze Madeleine. Pierwszy poinformował władze o  tym spotkaniu Bouvet de Lozier, który jednak – skarcony na dziedzińcu więziennym przez Cadoudala – podczas procesu odwołał swoje zeznanie. Nic to wszakże nie pomogło, ponieważ Lajolais postanowił odkuć się wreszcie za to, że jego przełożony eksploatował mu połowicę, i  z detalami opisał całą konferencję. Gdy go skonfrontowano z  Moreau, pan generał poczuł się głupio i  musiał przyznać, że owszem, były i  kontakty, i  konferencja. W  ten sposób udowodniono, że ten,, kryształowy człowiek” od początku łże. Historycy antybonapartystowscy znowu musieli o  czymś zapomnieć.

W Tempie Moreau stronił od wszystkich pozostałych spiskowców. Między tymi pozostałymi istniał dość wyraźny podział: na herbowych rojalistów z  otoczenia hrabiego d  Artois i  trzymających się osobno zwykłych komandosów, w  przeważającej części morbihańskich szuanów. Wśród nich – tak jak w  głębi lasów Morbihan – rząd dusz sprawował Cadoudal. Pilnowany na każdym kroku przez dwóch lub trzech strażników, miał prawo rozmawiać ze swymi „chłopcami” w  czasie spacerów na dziedzińcu więziennym. Podtrzymywał ich na duchu, uczył solidarności więźniarskiej, zakazywał sypać w  śledztwie i  na procesie, napełniał dumą i  odwagą. („Jesteśmy tym, czym chce Bóg. Nie zapominajcie, że właśnie z  tego więzienia poszedł na śmierć Ludwik XVI. Niech jego wzniosły przykład oświeca nas i  prowadzi!”). Radził, by w  czasie procesu ci, którzy osłabną, spojrzeli w  jego oczy – zaczerpną z  nich siły. Od czasu do czasu intonował smutne ballady bretońskie i  wówczas ludzie przechodzący w  pobliżu Tempie zatrzymywali się słuchając tego chóru, a  potem – zdarzało się – bili brawo.

W tym czasie jednak prawie cały naród bił już brawo komu innemu: swemu cesarzowi! 18 maja 1804 roku Senat Francji specjalną uchwałą mianował Napoleona Cesarzem Francuzów. Stałoby się to prędzej czy później, ale stało się prędzej dzięki... Cadoudalowi! Francuzom było pod Bonapartem tak dobrze, jak im już nie było od wielu lat i  przestraszyli się widząc, że poluje się na ich idola jak na psa chcąc go zastąpić diabli wiedzą kim, Burbonami, jakobinami lub inną hołotą. Postanowiono umocnić jego pozycję tak, by nikt się nie ważył wyciągnąć uzbrojonych łap w  kierunku tronu. W  ogólnonarodowym plebiscycie, który miał udzielić odpowiedzi na jedno pytanie: czy cesarstwo ma być dziedziczne, a  więc wiecznie bonapartystowskie? 3 miliony 572 tysiące 329 Francuzów odpowiedziało: tak, a  tylko 2579: nie. Była to niemal aklamacja społeczna. Cadoudal, gdy się o  tym dowiedział, musiał sobie po raz pierwszy w  życiu tak jasno uświadomić, iż był w  tym życiu całkowicie „ślepym wojownikiem”. Świadczą o  tym jego gorzkie słowa: – Chciałem dać Francji króla, a  dałem cesarza. Dał jej go konspirując za brytyjskie złoto i  pojawiając się w  Paryżu wówczas, gdy jeszcze nie umarła pamięć o  krwawej Gwiazdce w  uliczce Saint-Nicaise.

W tym ich pojedynku obaj mieli ten sam cel: restaurowanie monarchii. I  monarchia odrodziła się 18maja 1804 roku. Można by powiedzieć, że obaj wygrali. Paradoks godny Wilde a.




Zwrotka XI

PROCES I  WYROK

Mając w  sobie tak wielkiego ducha – nie mógł postąpić inaczej.

Niccolo Machiavelli – „Książę”


Cesarz odrzucił propozycję Fouchego, by sądził sąd wojskowy. Oddano sprawę trybunałowi zwyczajnemu. 24 maja 1804 roku przeniesiono więźniów do Conciergerie, więzienia wtopionego w  bryłę Pałacu Sprawiedliwości. Tę położoną nad Sekwaną siedzibę sądu otaczały kordony kawalerii, piechoty i  żandarmerii, wokół krążyły nieustannie patrole policji.

Pierwsze posiedzenie sądu odbyło się 28 maja przy sali tak nabitej, że trudno byłoby wcisnąć w  tłum przysłowiowy palec. Wiele osób wdarło się do wnętrza siłą i  już nie dało się usunąć (uniemożliwił to żandarmerii ścisk) – większość tych ostatnich stanowili krewni i  zwolennicy Moreau przybyli tu, by robić mu klakę i  by antybonapartyści mogli potem pisać, że „naród był po stronie Moreau”.

O godzinie dziesiątej wprowadzono na salę czterdziestu siedmiu oskarżonych. Pierwszy szedł Moreau, ze zwieszoną głową, za nim Cadoudal, z  głową do góry, spokojny, jakby wybierał się na spacer, za nim inni. Każdego posadzono między dwoma żandarmami i  rozpoczęło się wywoływanie nazwisk. Georges odpowiedział grzmiącym basem, Moreau ledwie słyszalnym szeptem. Następnie kancelista sądowy Fremin przystąpił do odczytywania aktu oskarżenia. Monotonna, pięciogodzinna wyliczanka, w  czasie której oskarżeni arystokraci rozpoczęli wielki popis lekceważenia sądu. Większość z  nich rozluźniona, znudzona, pogodna, niemal nieobecna, uśmiechy na twarzach, nic z  dramatu. D  Hozier rozparty z  pogardliwą miną, bracia de Polignac kłaniający się szarmancko znajomym dostrzeżonym na sali, Coster de Saint-Victor szczerzący zęby do kobiet.

Będą się tak bawić do końca, będą się licytować w  dowcipach wymierzonych w  sąd i  w cesarza, powodując wybuchy śmiechu wśród licznie zgromadzonej arystokracji i  przeciwników Napoleona. W  polemice z  przewodniczącym sądu, Hemardem, markiz de Riviere oświadczył chłodno, że jest bardzo zdziwiony, iż za próbę obalenia Republiki i  przywrócenia monarchii posadzono go na ławie oskarżonych w  momencie, gdy monarchia została właśnie przywrócona. Sala wybuchnęła śmiechem, a  Hemard zagryzł wargi. Z  kolei d  Hozier, przybierając minę poczciwego półgłówka, bąknął z  głupia frant, że owszem, zamierzali dokonać z  Georgesem zamachu stanu, ale całkowicie bezkrwawo, „dokładnie według przykładu, jaki dał przed laty Bonaparte”. Znowu wybuch śmiechu i  aprobaty dla aluzji.

Tylko szuańscy komandosi-wieśniacy siedzieli ponuro. Nie było im do śmiechu, którego zresztą nie potrafiliby wzbudzać – nie nauczono ich strzelać fleszami „bon-mots”. Ich wystąpienia nie miały nic z  cyrku, a  wszystko z  tragedii. Sala zdrętwiała, gdy służący Georgesa, Ludwik Picot, podniósł ręce w  górę i  pokazał, jak wyglądają jego palce po torturach. Kiedy Hemard spytał go, czemu ciągle mówi o  tym, że umrze „za religię i  króla”, odpowiedział: – To moje przeznaczenie.

Georges nie rozśmieszał publiczności z  premedytacją, lecz ogłada, jakiej nabył w  Londynie, pozwalała mu rzucać czasami riposty wysokiej marki. Oto fragment jego zeznań: Hemard: – Chce pan coś dodać? Cadoudal: – Nie.

H: – Czy podane fakty są zgodne z  prawdą? C: – Tak.

H: – Gdzie wylądowaliście po przypłynięciu z  Anglii? W  Biville-sur-Mer?

C: – Nie znam nazwy tego miejsca. H: – Z  kim pan wylądował?

C: – Nie znam tych ludzi.

H: – Gdzie pan mieszkał w  Paryżu?

C: – Nigdzie.

H: – Mieszkał pan w  Chaillot?

C: – Nie znam Paryża ani jego okolic i  w ogóle nic nie wiem.

H: – Z  kim kontaktował się pan najczęściej w  Paryżu?

C: – Z  nikim. Nikogo nie znałem.

H: – Gdzie pan jechał w  momencie, gdy pana aresztowano?

C: – Na spacer.

H: – W  chwili aresztowania zamieszkiwał pan przy ulicy Montagne-Sainte-Genevieve?

C: – W  chwili aresztowania zamieszkiwałem w  kabriolecie.

Znowu sala zatrzęsła się od śmiechu. Georges kupił ją. Początkowo bano się go i  chociaż stwierdzono ze zdziwieniem, że wbrew oficjalnej propagandzie wcale nie wygląda na wilkołaka, to w  chwilach, gdy go wyprowadzano bądź wprowadzano na salę, tłum rozstępował się z  krzykiem. Z  biegiem czasu zmieniło się to’ Później jedna z  królowych paryskich salonów, przepiękna pani Recamier, napisze niemal z  uwielbieniem: „Jakiż nieustraszony ten Georges...”.

Największym jednak uwielbieniem dam cieszył się podczas procesu ktoś inny: inteligentny, błyskotliwy i  przystojny jak młody bóg Coster de Saint-Victor. Ten były szef (w randze pułkownika) dywizjonu armii katolickiej, kawaler orderu św. Ludwika, cudowny dandys, stał się z  miejsca pupilem sali i  bawił ją z  elegancją równą tej, z  jaką się ubierał. Proces mało go interesował; przez cały czas lornetował piękne panie i  tylko gdy odczytywano akt oskarżenia, kwitował jego kolejne punkty niedbałymi ruchami głowy: to jest zgodne z  prawdą, a  to nie. Zmuszony do mówienia, nazwał Thuriota Tueroi, a  gdy ten zabronił mu tego, wycedził:

Stul pysk, królobójco, masz w  ślepiach krew Ludwika XVI!

Na takie impertynencje i  pogróżki pozwalali sobie nie tylko oskarżeni. Obrońca markiza de Riviere, Billecoq, starał się wprost zastraszyć sąd:

Uważaj, trybunale! Gdy przyjdzie nowy rząd, twoja powolność poprzedniemu może zostać uznana za zbrodnię!

Sędziowie wszelako nie przestraszyli się. Mieli za sobą poparcie reżymu i  społeczeństwa, a  po Marengo mogli przewidzieć i  Austerlitz, i  Jenę, i  Wagram, i  Friedland, tylko nie Waterloo. Billecoq zresztą wyróżniał się spośród innych obrońców bezczelnością, większość z  nich (Boveldieu, Collin, d  Aumale czy Roussiale) swą głupotą i  niekompetencją wzbudzała jedynie wesołość publiczności. Przykładowo obrońca mistrza Spina, Roussiale, darł się raz po raz:

Serce mi pęka! Dusza wzbiera wzruszeniem! Odebrało mi głos! Oczy toną mi we łzach! Już nic nie widzę! Muszę opuścić tę trybunę!

Lepiej by było, gdyby w  ogóle na nią nie wchodził. Spin zresztą nie słuchał jego wrzasków, spał.

Obrońca Georgesa, Dommanget, wykazywał małą aktywność wiedzą:, iż sprawa jest z  góry przegrana. Zupełnie odwrotnie Bonnet, obrońca Moreau – ten walczył jak lew, upierając się przy całkowitej niewinności swego klienta i  „spisku zorganizowanym przeciw generałowi przez policję”. Jak już wspomniałem – nie dało się ukryć, że pan generał, ów „kryształowy człowiek” przyłapany przez policję na kłamstwach, utrzymywał kontakty ze spiskowcami i  naradzał się z  Cadoudalem i  Pichegru. Wobec tego Moreau i  Bonnet przyjęli linię obrony polegającą na twierdzeniu, że „ci ludzie” rzeczywiście przychodzili do generała, lecz on nie wiedział, o  co im chodzi, i  szybko z  nimi zerwał. Wówczas oskarżyciel publiczny Trybunału Sekwany, Andre Gerard, wyraził przypuszczenie, że oskarżony Moreau zapewne dlatego przemykał się w  przebraniu ze swego domu na bulwar de la Madeleine, by wreszcie móc pojąć „o co chodzi” tym natrętom na konferencji w  gronie generalskim. W  odpowiedzi Moreau stwierdził, że kiedy zaczęto mu robić głupie propozycje, wyrzucił natrętów za drzwi, itd., itp...

Jednocześnie na sali oficerowie i  żołnierze Armii Renu raz po raz wywoływali tumult, protestując przeciw „hańbieniu ich generała”, co spotykało się z  żywym oddźwiękiem, jako że salę wypełniali antybonapartyści z  grona owych 2579 Francuzów głosujących: nie. Demonstracje te, którym chciano nadać pozory spontaniczności, były zaprogramowane w  szczegółach. Dyrygował nimi podwładny Moreau spod Hohenlinden i  jego osobisty przyjaciel, generał Lecourbe, który w  pewnym momencie wstał z  miejsca i  unosząc w  górę czteroletnie dziecko, krzyknął: – Żołnierze, oto syn waszego generała!

Weterani Armii Renu poderwali się na baczność, na sali wybuchło chwilowe zamieszanie. Moreau nawet nie drgnął, nie spojrzał, siedział z  opuszczoną głową. Georges, widząc to, miał mruknąć:

Gdybym był na miejscu Moreau, tej nocy spałbym już w  Tuileries.

Słowa te z  lubością cytowali później antybonapartyści, lecz autentyczność ich jest nader wątpliwa. Gedeon przestał już chyba być aż tak „Ślepym wojownikiem”, by brać garstkę wichrzycieli, którzy opanowali salę, za cały naród. Znał przecież wyniki plebiscytu.

Wiele osób popłakało się ze wzruszenia w  trakcie szlachetnego pojedynku, który rozegrali między sobą bracia de Polignac. Pod koniec jednego z  posiedzeń, wysłuchawszy mowy swego obrońcy, wstał starszy de Polignac, Armand, i  zaapelował do sędziów o  skazanie jego, a  oszczędzenie jego brata „ze względu chociażby na jego młodość, jeśli już nie niewinność”. Na to zerwał się Juliusz de Polignac i  chciał zaprotestować, lecz posiedzenie w  tym momencie zamknięto. Udzielono mu głosu następnego dnia rano. Powiedział wówczas:

Jeśli któryś z  nas ma być oszczędzony, proszę, oszczędźcie mego brata, oddajcie go zapłakanej żonie! Ja nie mam nikogo, śmierci się nie boję, a  jestem jeszcze zbyt młody, by móc żałować życia...

Nie! – przerwał mu Armand. – Nie!! Masz przed sobą całe życie, to ja zapłacę!...

Było to rzeczywiście piękne, w  stylu najlepszych rycerskich tradycji z  „chansons de gęste” i  Cadoudal podziwiał obu wraz z  całą salą. W  kilka dni później przestał ich podziwiać, dowiedziawszy się, dlaczego mogli sobie pozwolić na takie popisy. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Łącznie odbyło się dwanaście posiedzeń sądu. Przesłuchano stu kilkudziesięciu świadków. Niektórych przywożono na salę z  celi, jak chociażby świadka numer 134 (zeznawał na szóstym posiedzeniu, 2 czerwca), dowódcę „El Vincejo”, schwytanego wreszcie przez kontrwywiad francuski, i  przetransportowanego do Paryża kapitana Wrighta.

9 czerwca rano zaczęto ostatnie posiedzenie i  sędziowie udali się na naradę. Trwała ona dwadzieścia godzin! A  to dlatego, że ława nie mogła uzgodnić swego stanowiska w  sprawie Moreau. Kilku sędziów opowiedziało się za uniewinnieniem generała. Przewodził im... Lecourbe, brat generała Lecourbe a, również osobisty przyjaciel oskarżonego! Inaczej mówiąc: jeden Lecourbe robił generałowi Moreau klakę na sali, a  drugi wewnątrz kompletu sędziowskiego. W  tym kontekście późniejsze insynuacje historyków antybonapartystowskich, iż sąd był nieobiektywny i  sterowany przez Napoleona, brzmią jak kiepski dowcip. W  jakim innym państwie, systemie, ustroju i  czasie władze zezwoliłyby na to, by kompani oskarżonego w  procesie politycznym zakłócali tok postępowania głośnymi burdami i  wystąpieniami antyreżymowymi, i  by brat przywódcy tych wystąpień zasiadał na ławie sędziowskiej? Jeśli sąd rzeczywiście okazał się nieobiektywny, to tylko na korzyść oskarżonego: Moreau został skazany na... dwa lata wiezienia, co było policzkiem dla Cesarstwa. W  kilka lat później zrozumiał to sam generał Lecourbe, lecz znowu nie uprzedzajmy faktów...

Przez cały czas trwania narady, to jest przez cały dzień i  całą noc, publiczność nie opuściła sali. Czekano w  napięciu na werdykt. 10 czerwca 1804 roku (niedziela), o  czwartej nad ranem, trybunał wrócił na sale i  Hemard odczytał wyrok: Georges, Coster, starszy Polignac, Riviere, d  Hozier, Bouvet de Lozier i  czternastu komandosów zostali skazani na śmierć. Juliusz de Polignac, Leridant, Moreau i  jeszcze kilka osób na dwa lata wiezienia. Pozostałych, w  tym prawie wszystkich, którzy udzielali spiskowcom pomocy (nawet Troche a  i mistrza Spina) uniewinniono. Łącznie miało spaść dwadzieścia głów, to jest tyle, ile za jednym zamachem nie spadło w  Paryżu na szafocie od czasów Terroru jakobińskiego. Wyrok ten tak zmroził publiczność i  nawet żandarmów, że nikt nie zauważył, jak generał Moreau nagle wstał i... wyszedł z  sali, a  potem z  gmachu! Na ulicy Moreau zatrzymał fiakra i  kazał się zawieść... do Tempie!

Tego samego dnia rano treść wyroku dotarła do Saint-Cloud, wywołując na dworze cesarskim szok. Raz ze względu na liczbę głów, a  po drugie przez policzek wymierzony cesarzowi: Moreau skazany na dwa lata! Napoleon usłyszawszy to wpadł we wściekłość i  zaczął kląć swoją policję i  aparat sądowy:

Te łobuzy najpierw zapewniają mnie, że Moreau jest winien zdrady stanu, że kontaktował się z  szefem spisku, po czym skazują go jak złodzieja chustek!... I  co ja mam z  nim robić?!...

Bonaparte miał niewątpliwie dużo racji i  jeszcze większy kłopot. Trzymać Moreau przez dwa lata w  celi, na państwowym wikcie, pozwolić, żeby wokół więzienia gromadziły się elementy wywrotowe, by wciąż prowadzono kampanię na rzecz uwolnienia „kryształowego człowieka”? Wybrał co innego: zwrócił generałowi wolność, wyrzucając go 1J2 poza granice Francji. Banita wyjechał do Ameryki i  spędził w  niej dziewięć lat. W  roku 1813, gdy Francja, wspomagana przez Polskę, toczyła śmiertelny bój ze zjednoczoną Europą Świętego Przymierza, „kryształowy człowiek” powrócił na stary kontynent i  wystąpił przeciw swej ojczyźnie w  uniformie adiutanta... cara Aleksandra I! Wszyscy ci żołnierze, weterani Armii Renu, którzy tak go bronili w  roku 1804, zrozumieli nagle, że bronili zdrajcy i  poczuli wstyd. Zrozumiał to także generał Klaudiusz Lecourbe, ten sam, który podczas procesu manifestował na rzecz swego przyjaciela Moreau przeciw Napoleonowi. Był wrogiem cesarza i  dlatego znajdował się w  niełasce przez całą epopeję napoleońską. Prawie całą, bo gdy zobaczył, co zrobił Moreau i  gdy Napoleon w  roku 1815 toczył swój ostatni bój, generał Klaudiusz Lecourbe, chcąc zmazać swój błąd, stanął u  jego boku. Był to ostatni rok jego życia – przeżył swego eks-przyjaciela tylko o  dwa lata. Ale przeszedł do historii w  chwale, podczas gdy Moreau shańbiony i  – jak pisano -”przeklęty przez ojczyznę”.

Śmierć Moreau miała w  sobie coś magicznego, coś z  tych otchłani losu, w  których kryją się niespodzianki, dziwy i  przypadki najsprawniej tłumaczone przez astrologów. Pierwsza bitwa, w  której uczestniczył przeciw rodakom, miała miejsce pod Dreznem, 27 sierpnia 1813 roku. W  jej apogeum Napoleon, asystujący w  tym momencie artylerii gwardyjskiej, zauważył na niewielkim wzniesieniu po stronie nieprzyjaciela grupę jeźdźców (był to sztab cara) i  kazał skierować na nią ogień. Pierwszy pocisk (mówiono, że odpalił go sam Bonaparte) zgruchotał nogi generałowi Moreau i  posłał go na tamten świat. W  ten sposób wypełniło się przez przypadek (?) przeznaczenie nakreślone korsykańskim gestem na framudze okna w  dniu 14 lutego 1804 roku. Czas wrócić do tego roku.

Szwagier Napoleona, generał Murat, namawiał go do ułaskawienia wszystkich skazanych. Cesarz początkowo nie chciał o  tym słyszeć. Liczba głów, które miały spaść pod nożem gilotyny, nie przerażała go – w  uliczce Saint-Nicaise więcej niż dwudziestu ludzi postradało życie. Zachwycony postawą Cadoudala podczas procesu, powiedział jedynie:

Gdybym miał ułaskawić któregoś z  tych morderców – on byłby pierwszym.

Pierwszymi jednak i, jak się okazało, jedynymi – stali się arystokraci.

Już podczas procesu szeptano, że cesarz, myślący o  dynastii, nie wytoczy ich krwi, by nie zrywać więzów z  francuską arystokracją i  by w  ten sposób zapłacić za krew księcia d  Enghien. To dlatego panicze mogli się popisywać przed publicznością. Załatwiono tę sprawę za pomocą kobiet, na których łzy – o  czym doskonale wiedziano – Bonaparte był czuły. Mme de Polignac padła przed Napoleonem na kolana w... sypialni cesarzowej Józefiny, wprowadzona tam przez nią. Zaskoczony Napoleon próbował ją podnieść, mówiąc:

Pani mąż nie powinien być dać się w  to wplątać. Dziwi mnie, że już zapomniał, iż studiowaliśmy razem w  paryskiej Szkole Wojskowej!

Odpowiedzią był nowy wybuch płaczu i  błagań. Nie mogąc tego znieść Bonaparte powiedział:

Dobrze, wybaczam mu, wybaczam dlatego, że godził tylko na moje życie. Idź, pani, i  powiedz mu, że kolega szkolny nie zdejmie mu głowy!

Zaraz po pani de Polignac rzuciła się w  Saint-Cloud na kolana siostra Bouvet de Loziera, pani d  Anglade. Jeszcze nie zaczęła prosić, gdy cesarz podniósł ją ze słowami: i

Proszę się uspokoić, Madame, nie zostanie stracony.

Kolejne ułaskawienie uzyskały siostra i  ciotka markiza de Riviere’a. Dalej szło to już w  piorunującym tempie. Pod wodzą Józefiny i  sióstr Napoleona ruszyły do szturmu matki, żony, kochanki, córki, siostry i  ciotki skazanych. W  pewnym momencie Bonaparte miał już tego dość i  kategorycznie zabronił wpuszczać owe kobiety do pałacu. Mimo to jego pasierbica, córka Józefiny z  pierwszego małżeństwa, Hortensja Beauhar-nais, złamała zakaz i  wprowadziła na dwór czternastoletnią, śliczną córkę generała Lajolais (przynajmniej z  nazwiska, bo nie wykluczone, że dziecko to nosiło w  żyłach krew generała Pichegru). Panna Lajolais padła Napoleonowi do nóg w  tzw. małej galerii Saint-Cloud, gdy cesarz udawał się w  otoczeniu swoich ministrów na naradę rządową. Krzyknęła:

Łaski, Najjaśniejszy Panie, łaski dla mojego ojca!

Napoleon stanął, rozejrzał się z  wściekłością i  warknął:

Znowu?!... Mówiłem przecież, że nie życzę sobie tego więcej!

Po czym chciał ruszyć dalej, lecz dziewczyna uczepiła się jego nóg. Wszyscy świadkowie, którzy opisali tę scenę, wspominali ją jako jedyną z  najbardziej rozdzierających ze wszystkich podobnych, które widzieli w  swym życiu. Bonaparte próbował się wyzwolić, krzycząc:

Daj mi spokój, moja panno!... Dowiem się, kto się ośmielił wprowadzić cię tutaj pomimo mojego zakazu!

Łaski, Najjaśniejszy Panie, łaski, łaski!!... Dla mojego ojca!!!

Trwało to wszystko kilkanaście sekund, a  więc wystarczająco długo jak na odporność Napoleona.

Jak się nazywa twój ojciec?... Kim jesteś?

Jestem Lajolais, Najjaśniejszy Panie... Mój ojciec ma umrzeć!

Napoleon zacisnął wargi. Lajolais należał do najgorszych i  najbardziej aktywnych organizatorów spisku, a  do tego miał opinię skończonej kanalii, którą można kupić, jeśli tylko da się więcej.

Twój ojciec, moja panno, nie po raz pierwszy dopuścił się zbrodni przeciw ojczyźnie. Nic dla ciebie nie mogę zrobić, nie ułaskawię go!

Nie proszę o  sprawiedliwość, Najjaśniejszy Panie, tylko o  łaskę! Błagam, łaski, łaski dla mojego ojca!!!

Wzruszony Napoleon podniósł dziecko i  powiedział zdławionym głosem:

Dobrze... dla ciebie, mała... a  teraz zostaw mnie!

Dziewczyna natychmiast pobiegła do więzienia i  rzuciła się ojcu na szyję, po czym z  radości dostała pomieszania zmysłów. Bonaparte, dowiedziawszy się o  tym, szepnął:

Biedne dziecko... Ojciec, który ma podobną córkę, a  robi takie rzeczy, jest dwukrotnie bardziej występny!... Biorę na siebie opiekę nad nią.

Identycznie postąpił w  dwa lata później w  Berlinie, gdy miano sądzić za zdradę stanu gubernatora tego miasta, księcia von Hatzfeld. Małżonka księcia padła cesarzowi do nóg, a  ten, stojąc przy płonącym kominku, pokazał jej list podpisany przez męża – jedyny dowód jego winy. Po czym oddał go jej, kazał wrzucić w  ogień i  powiedział:

Teraz już nie będą go mogli skazać.

W ten sposób w  roku 1804 uzyskało łaskę ośmiu skazańców. Wszyscy arystokraci, z  wyjątkiem jednego – Costera de Saint-Victor. Podczas procesu krążyła po Paryżu plotka mówiąca, iż ten cudowny „playboy”, ukrywając się przed aresztowaniem spędził jedną noc w  mieszkaniu pewnej pięknej aktorki, kochanki Bonapartego (najprawdopodobniej chodziło tu o  pannę George, z  którą Napoleon utrzymywał wówczas zażyłe stosunki). Opowiadano sobie nawet pikantne szczegóły – podobno obaj panowie minęli się w  drzwiach, wymieniając grzeczności. Plotka była chyba tylko plotką, ale takie plotki kosztują życie, zwłaszcza gdy stają się zbyt głośne.

Gdyby Lukrecja Mercier przyjechała do Paryża i  padła do nóg Napoleonowi, nie ulega wątpliwości, że Cadoudal zostałby ułaskawiony. Ale nie uczyniła tego. Nie uczyniła tego żadna z  zaszytych gdzieś w  morbihańskich chatach, matek, sióstr i  żon jedenastu skazanych wieśniaków. Oni nie mieli innej szansy, Georges natomiast miał – Bonaparte chciał go ułaskawić. Działając na życzenie cesarza Real udał się do więzienia i  próbował nakłonić wodza szuanów do złożenia prośby o  łaskę. Nic z  tego nie wyszło. Według Bourrienne’a Napoleon miał wówczas powiedzieć:

Jest mocno hartowany, w  moich rękach stałby się zdolny do wielkich czynów. Powiedziałem mu przez Reala, że gdyby związał się ze mną, dałbym mu pułk, być może nawet uczyniłbym go swoim adiutantem. Tak, wiem, podniósłby się krzyk, ale miałbym to, za przeproszeniem, gdzieś!... Georges wszystko odrzucił. To klinga ze stali.

Georges „odrzucił wszystko”, gdyż dla niego pojedynek wciąż trwał. Gdyby zaczął jeść cezarowi z  ręki – przegrałby po raz drugi, i  to podwójnie. Po głównej przegranej miał już do rozstrzygnięcia tylko tę dodatkową rundę i  przynajmniej tę chciał wygrać. Będąc dzieckiem też nie ucałował kamienia w  Saint-Yves.

Z tym, że... Tym razem była taka cena, za którą ucałowałby, za którą dałby się pokonać ostatecznie i  wziąć na sznurek: Zrobiłby wszystko. Jedenaście głów swoich towarzyszy. Do samego Napoleona nie chciał się z  tym zwrócić, bo z  tym „korsykańskim karłem” powiedzieli sobie już różne rzeczy i  było mu „nie honor”. Napisał list do gubernatora Paryża, Joachima Murata. W  tym liście (cytował go paź Napoleona, Emil Marco de Saint-Hilaire), pełnym godności i  górnolotnych sformułowań w  stylu epoki, Cadoudal nie prosił o  łaskę da siebie, a  tylko dla tych jedenastu. W  zamian zobowiązywał się wykonać atak w  stylu kamikaze na wybrzeża Anglii. „Będzie to tylko inny rodzaj śmierci – pisał – ale przynajmniej pożyteczny dla ojczyzny”.

Propozycja nie została przyjęta, nie zmieniono oferty: tylko on może zostać ułaskawiony. Na to nie mógł się zgodzić, gdyż taka zgoda byłaby najzwyklejszym aktem zdrady wobec ludzi, którzy mu zaufali i  poszli za nim na dobre i  złe. Gedeon brzydził się zdradą i  dlatego odpowiedział Realowi:

Moi towarzysze poszli za mną do Francji, ja podążę za nimi do śmierci... Czy moglibyście ofiarować mi piękniejszą śmierć?

Według rojalistów miał jeszcze powiedzieć o  Napoleonie:

Ten łajdak chce mnie upodlić przed zamordowaniem!

Możliwe, że tak się wyraził, miał dosadny język. Ale według doskonale zorientowanego Desmaretsa Cadoudal w  ostatnich dniach przed śmiercią nie nienawidził już Napoleona, dawał oznaki szacunku dla niego. W  tej ostatniej chwili Bonaparte był już dlań cesarzem. Georges przerzucił swoją nienawiść na kogoś innego – na paniczyków, dla których wojna zawsze była zabawą, których stać było na znakomitych, nie kompromitujących się adwokatów, i  którzy na kolanach wyżebrali sobie „happy end”. Kobiet jego „chłopców”, tych Bretonek o  spracowanych dłoniach i  brudnych włosach, których nigdy nie dotknęły pachnidła, nie wpuszczono by nawet za próg Saint-Cloud. Damom paniczów ze wszech sił ułatwiano tam wstęp.

Potem oni będą przez całe lata płacić mu za jego krew, wynosząc go pod niebiosa, pisząc panegiryki na jego cześć, obdarzając jego rodzinę szlachectwem, tym „de”, którego zabrakło mu podczas procesu. A  przedtem będą mu fundować msze rocznicowe. W  roku 1814 urządzili mu wspaniały pogrzeb w  kościele Saint-Paul, podczas którego księżna de Polignac wraz z  markizem de Riviere kwestowali na biednych. Najpierw oczywiście trzeba było znaleźć jego szczątki. Obrotny jak zawsze Karol d’Hozier wykrył, że kolosalny szkielet Cadoudala, pięknie nadziany na metalowy palik, znajduje się w  kolekcji barona Larreya, byłego szefa służby medycznej Wielkiej Armii. Ten właśnie szkielet złożono do trumny, która w  końcu wylądowała przy dźwiękach „Requiem” w  „kerleańskim Panteonie” – kamiennej rotundzie, wzniesionej w  jego rodzinnej wsi przez wdzięczną arystokrację francuską.




Zwrotka ostatnia

ŚMIERĆ

Jest to odwieczna prawda, która nigdy lub prawie nigdy nie zawodzi: ten, kto dla cudzej potęgi pracuje, sam ginie...

Niccolo Machiaveli – „Książę”


Kilkanaście ostatnich dni spędzili w  wiezieniu Bicetre. Wolno im było spotykać się na dziedzińcu skazańców. Georges siadał w  fotelu, reszta dookoła na ławkach, popijali wino i  piwo i  bawili się rozmową. Regularnie Cadoudal intonował modlitwy i  wówczas odpowiadali mu chórem „ora pro nobis”, aż echo szło po łukach sklepień. Nie pozwalał rozmawiać o  ich sytuacji i  o tym, co ich czeka, starał się rozweselać żartami. Sam był uosobieniem humoru, dosięgając w  tym momencie najwyższego wtajemniczenia, które tak pięknie sformułował później Izaak Babel:” Każdemu głupcowi starcza głupoty, żeby się frasować, ale tylko mędrzec rozdziera śmiechem zasłony bytu”.

25 czerwca, o  czwartej rano, przewieziono ich do „przedsionka gilotyny” – Conciergerie. Georges zwalił się na łóżko i  przez półtorej godziny spał. O  siódmej podano im śniadanie. Zjedli z  apetytem. Nie tracący werwy Coster de Saint-Victor oświadczył inspektorowi policji Veyratowi, iż rząd popełnił błąd, nie każąc zabijać ich w  trakcie aresztowań. Zginęliby w  niesławie, a  tak, postawieni przed sądem, otrzymali w  podarunku znamiona chwały. Na koniec dodał złośliwie:

Może już dzisiaj wieczorem zobaczymy się z  Pichegru. Powie nam, czy rzeczywiście sam się wykończył.

Potem modlili się, wołając chórem: „Jak dobrze jest umierać za religię i  króla!” (Jak niedobrze jest nie móc sprawdzić, czy te słowa padły rzeczywiście, czy też – co bardziej prawdopodobne – włożyli im je później w  usta rojaliści). W  trakcie modlitwy zjawili się spowiednicy. O  jedenastej ubrano skazańców w  drelichy egzekucyjne („wyglądam w  tym jak bulwarowy arlekin!” – warknął Coster) i  wsadzono po czterech na trzy wózki kata. Picot zasłabł ze strachu. Georges podtrzymał go, mówiąc:

Chodź, nie bądź dzieckiem!

Jechali w  kierunku tradycyjnego miejsca straceń, placu Greve, wśród nieprzebranych tłumów oparkanionych kordonami żandarmerii. Okna w  domach flankujących trasę przejazdu, a  zwłaszcza przy samym placu, wynajmowano za bajońskie sumy.

Cadoudal znajdował się na pierwszym wózku z  księdzem Keravenanem, swym kuzynem Piotrem Cadoudalem, Picotem oraz szuanem Rogerem. Roger nosił pseudonim 1’Oiseau, co znaczy: Ptak. Chciałby być teraz ptakiem. On i  Picot nie słuchali wzywającego głośno do modłów księdza i  nie zwracali uwagi na wizerunek Chrystusa, który im pokazywał. Patrzyli jak zahipnotyzowani przed siebie, ponad głowami tłumu, w  sobie tylko znane widnokręgi, już nieosiągalne. Georges przeciwnie, modlił się żarliwie, ze schyloną głową. W  momencie odmawiania „Pater noster” i, ‘, Ave Maria” ujrzał szafot postawiony naprzeciwko Hotel de Ville i  przerwał na słowach: „.. i  módl się za nami grzesznymi teraz i...”. L  ‘abbe Keravenan kazał mu kontynuować, na co skazaniec odpowiedział łagodnie:

Po co, ojcze? Wiem – „i w  godzinę śmierci naszej, amen...”, ale przecież to właśnie już teraz.

W tym samym czasie ośmiu arystokratom odczytywano w  sądzie akt ułaskawienia. Wiedzieli, że właśnie teraz ich „nie urodzeni” wspólnicy płacą za nich krwią. Markiz de Riviere westchnął:

Dzisiaj pole chwały to plac Greve.

Tak bywa zawsze. Za „dobrze urodzonych” płacą „źle urodzeni”. Tym pierwszym pozostaje luksus westchnień.

Kładziono skazańców na gilotynę mniej więcej co dwie minuty, poczynając od Georgesa. Po nim szedł jego kuzyn i  inni. Ostatnim był Coster de Saint-Victor. Cała egzekucja trwała dwadzieścia siedem minut.

Dwanaście razy dwa to dwadzieścia cztery. Te dodatkowe trzy minuty zaaranżowała rodzina młodego arystokraty, wciąż licząca na to, że cesarz w  ostatniej chwili się zlituje. Na jej życzenie dwaj poprzedzający Costera skazańcy, Mercier i  Decorps, oświadczyli, że mają coś bardzo ważnego do powiedzenia. Egzekucję wstrzymano, mimo sprzeciwu Costera, który krzyknął do katów:

Panowie, kończmy już, bo to słońce staje się nie do wytrzymania!

Mercier i  Decorps pletli oczywiście bzdury, urzędnik, który wstrzymał egzekucję, kazał ją kontynuować i  po chwili Coster de Saint-Victor mógł już przestać cierpieć od upału. Kobiety – co odnotowano – powtarzały przez łzy:

Jaka szkoda, taki śliczny chłopiec!

Stojąc na szafocie „śliczny chłopiec” obrzucił tłum długim spojrzeniem i  uśmiechnął się. Z  tym uśmiechem na ustach zginął („umieranie jest sztuką, tak jak wszystko”). Był niewątpliwie jedną z  ciekawszych postaci tego dramatu.

Georges umarł pierwszy, gdyż sam poprosił, by rozpoczęto egzekucję od niego.

Muszę dać im przykład! – powiedział wskazując towarzyszy.

Potem ucałował ich, wszedł na szafot, położył się na desce i  krzyknął:

Niech żyje król! Niech żyje król! Niech ży...

W tym momencie spadł nóż gilotyny.

Tak zginął w  wieku trzydziestu pięciu lat „Ślepy wojownik” Gedeon, który odważył się stanąć do pojedynku z  „Korsykańskim karłem” Bonaparte. Jak u  Tocqueville’a: „Przybył znikąd, przepłynął przez czas i  zniknął w  ramionach Boga”.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Waldemar Lysiak Katedra w Piekle
Waldemar Łysiak Kolebka
Waldemar Łysiak Katedra W Piekle
Waldemar Łysiak Cesarski poker (1978) 2
Waldemar Łysiak Lepszy
Waldemar Łysiak Unia i pecunia
Waldemar Łysiak Siedzący Gieroj
Flet z mandragory Waldemar Lysiak
Waldemar Łysiak Katedra w Piekle
Waldemar Łysiak Praski wrzód
Waldemar Łysiak felietony 2
Waldemar Łysiak
Waldemar Łysiak Stulecie kłamców
Waldemar Łysiak Ostatnia kohorta tom 1
Waldemar Łysiak Czerwona gangrena ma różowe żródło
Waldemar Łysiak Taśmy Geremka
Waldemar Łysiak Odwet Salonu czyli
Waldemar Lysiak Stulecie klamcow
Waldemar Łysiak Ostatnia kohorta tom 2

więcej podobnych podstron