Waldemar Łysiak Lepszy

background image

Waldemar Łysiak

LEPSZY

(DLA ZMARŁEGO KOCHANKA EPITAFIUM TANECZNE

CZYLI POEMAT PROZĄ O KARMANIOLACH,

CZERWONYCH WALCACH, „FOKSTROTACH”

I POLONEZACH RÓŻOWYCH)

I

background image

LEPSZY

Nota edytorska

Książka ta została złożona przez autora w naszym wydawnictwie w lipcu 1990

roku. Zamiarem „Officiny” było wydać „Lepszego” do końca września i rozpocząć

dystrybucję w październiku 1990. Jednakże w początkach października autor zażądał od

nas, by opóźnić dystrybucję z powodu kampanii przed wyborami prezydenckimi. Chodziło

o to, że kilka stron w „Lepszym” zawiera zdecydowaną krytykę grupy politycznej

rządzącej od roku Polską, a grupa ta prowadzić będzie kampanię do fotela

prezydenckiego. Autor oświadczył, że tych kilka stron (strony: 170 i 177—183) mogłyby

zostać poczytane za agitację przedwyborczą, czego on sobie nie życzy, i zażądał, by

dystrybucja „Lepszego” rozpoczęła się nie wcześniej jak nazajutrz po wyborach, czyli 26

listopada 1990 roku. Żądanie autora spełniliśmy. Jednocześnie przepraszamy naszych

odbiorców, z którymi mieliśmy umowy na odbiór „Lepszego” w październiku.

background image

„…….. A teraz odbłysk mego życia

Na ten poemat pada niezbyt pięknie. Patrzcie jak serce wesołe — gdy pęknie!”

(Juliusz Słowacki, „Beniowski”).

W połowie lat osiemdziesiątych tego stulecia napisałem powieść zatytułowaną

„Dobry”. Później ona mi uciekła, korzystając z pomocy dobrych ludzi, lecz po jakimś czasie

wróciła, też za sprawą dobrych ludzi. Wydrukowano ją na początku roku 1990, z kilkoma

ostemplowanymi dziurami w środku. Nemezis zrządziła, że „Dobry” to ostatnia wydana w

Polsce książka, którą okaleczył stalinowski cenzor — punkt dla mnie. Tak zakończył się nasz

dwudziestoletni romans. Był jak taniec z cieniem. Taniec dla pisarza trudniejszy niż z cieniem

Dobrego.

O ile z Dobrym większość tzw. ludzi pióra miała do czynienia sporadycznie, to cenzor

robił im koło pióra często, współpracując z nimi. Każde zdanie wydrukowane w

peerelowskim „pierwszym obiegu”, od zdania na temat hodowli kaczek po zdanie na temat

miniatur iryjskich, było zdaniem spółki autorskiej złożonej z piszącego i cenzora. W

przypadku pismaków i literatów cenzor jako miłośnik bił Dobrego na głowę, zarówno

potencją, jak i wiernością — romansował z każdym bez wyjątku, krępując lepiej. Był Lepszy.

Do napisania tego, co właśnie zaczynam pisać — wspominków o Lepszym i nie tylko

o Lepszym — skłoniło mnie to, co w marcu 1990 usłyszałem o „Dobrym”. Usłyszałem, że

jest to książka polityczna.

— Dlaczego pan tak sądzi? — spytałem rozmówcę.

— Jak to dlaczego? Przecież to jest powieść antykomunistyczna w każdym zdaniu!

Nie mogę się z tym zgodzić, bo nie o to mi chodziło. Być może „Żywoty pań

swawolnych” są powieścią antyfeministyczną, zaś „Moby Dick” antywielorybią, ale „Dobry”

— jeśli nawet jest w jakimś stopniu powieścią antykomunistyczną — na pewno nie należy do

literatury politycznej. Chcę to nieporozumienie wyjaśnić.

Rzecz prosta zostałem antykomunistą jak każdy, kto się dowiedział, że komuniści

swym przymusowym rozmówcom kradną paznokcie podczas dialogu, a głos odbierają

ludziom przestrzeliwując im język od strony potylicy, lub zamrażając go w lodówkach

Gułagu, lub ucinając nożyczkami Lepszego. Tak samo zostałem Żydem, odkąd poznałem

Holocaust i będę nienawidził Niemców tyle razy, ile razy spojrzę na zdjęcie chłopczyka nr

156, które umieściłem w moich „Wyspach bezludnych” — do końca mojego życia żadne

zdjęcie nie będzie mi tak rozdzierało serca jak ono; ten maluch to mój syn. Wątpię jednak,

background image

czy to zdjęcie poruszy kogoś za dwieście lat; nas też malowidło z „pochodniami Nerona”

porusza tylko dlatego, że jest kiczem w zestawieniu z obrazami Goyi. Zresztą, po co bredzić o

dwustu latach? Czas się urżnął i biegnie jak kopnięty — młodzież w Izraelu już teraz ma w

nosie gazowanie Żydów (patrz koniec rozdziału „Ćwiczenia z dialektyki według Hegla” w

„Wyspach bezludnych”). I nawet pisząc, że już teraz nic ich to nie porusza, wydłużyłem czas

pamięci. Ponad ćwierć wieku temu Marek Hłasko szedł ze swą Esther do kina w Tel–Awiwie.

Mijali wystawę zdjęć, którą urządził polski konsulat, na zdjęciach były żydowskie dzieci

pomordowane przez nazi–oprawców. Hłasko wspominał:

„— Popatrz Esther — powiedziałem. — Tak to mniej więcej wyglądało.

Popatrzyła przez sekundę na zdjęcia rozstrzelanych dzieci i ludzi pędzonych do

gazu, po czym powiedziała:

— Spóźnimy się. Chcę zobaczyć Monty Cliffa.

(…) Tak więc Esther poszła, a ja postałem przez chwilę przed zdjęciami…”.

A co będzie za kilka wieków? Pewne jest jedno: za kilka wieków mnie już nie będzie,

więc elegancki Szwab nie do mnie będzie się wówczas żalił na Żydów, którzy gazowali

Niemców około połowy XX stulecia. Zrozumiałem to jako mały chłopak, patrząc na komedię

filmową „O.K. Neron”. Gdy pisałem powieść o Dobrym, rozumiałem już trochę więcej.

Równie dobrze jak twierdzić, że „Dobry” to bajka polityczna, bo antykomunistyczna,

można gadać, iż kilka moich książek o czasach i ludziach Napoleona to rzeczy

antyburbońskie. Napisać książkę polityczną może pisarz polityczny. Dotąd nim nie byłem i

dalej być nie zamierzam, „Lepszy” to wyjątek potwierdzający regułę. W siedemnastu

dotychczas wydanych moich książkach nie brakowało sztychów politycznych (głównie

antybolszewickich), ale w żadnym razie nie była to literatura polityczna — pisanie literatury

politycznej interesuje mnie w równym stopniu, co statystyka, kulturystyka i robienie swetrów

na drutach. Obchodzi mnie zupełnie inna dziedzina ewolucji. Tym moim konikiem jest

zoologia, wszystko, co piszę, to czytanki z życia zwierząt. Fakt, iż „Dobry” jest powieścią o

SB, nie przeczy temu — dusza ludzka interesuje mnie tam tysiąc razy bardziej niż esbecja.

Błędne przypisywanie antropomorfizującym zoologom tendencji politologicznych ma

swoje źródło w tym, że wegetacja zwierząt składa się nie tylko z konsumowania i

kopulowania, lecz także z przeżyć związanych z hodowlą, tresurą i służbą, jak również z

cyrkiem, łowiectwem, rzeźnictwem i badaniami laboratoryjnymi na masową skalę. Nader

łatwe wyszukiwanie analogii między tym wszystkim a, na przykład, komunizmem ma równie

background image

dużo sensu, ile miałoby twierdzenie, że „Hamlet” jest sztuką o perypetiach dynastycznych

dworu duńskiego w średniowieczu. Treścią „Hamleta” jest właśnie to — perypetie

dynastyczne na duńskim dworze królewskim w średniowieczu — a przecież jest to czytanka o

czymś zupełnie innym, o mentalno—hormonalnych perypetiach osobnika wieńczącego długi

darwinowski łańcuch pokoleń.

W najpopularniejszej książce, jaką kiedykolwiek napisano (tłumaczenie na wszystkie

języki świata i pierwsza pozycja na światowej liście bestsellerów nieprzerwanie od dwóch

tysięcy lat), jej współautor, Kohelet, ze świętym przekonaniem rozsądza:

„Ludzie są tylko zwierzętami, albowiem los człowieka i los zwierzęcia jest taki

sam, i stan ich, i koniec ich jest jednaki. I duch ten sam w nich mieszka. Czym się potrafi

człowiek wynieść ponad zwierzę? Niczym”.

Z powyższą opinią nie sposób się zgodzić całkowicie, dlatego ja się z nią nie w pełni

zgadzam, mimo iż mam pełną świadomość, że jakakolwiek polemika z autorami należącymi

do grona myślicieli wybranych ściąga na człowieka zarzut antysemityzmu, z którym to

zarzutem polemizować nie można w ogóle, bo każde słowo sprzeciwu automatycznie

potwierdza tezę oskarżycielską, według tej rytualnej (znanej kinomanom i czytelnikom

powieści detektywistycznych) sentencji przy aresztowaniach: „Każde słowo, które pan odtąd

powie, będzie wykorzystane przeciwko panu”. Dla swej obrony nadmieniam tylko, że ja i

Kohelet zgadzamy się nie raz, na przykład, kiedy on mówi: „Serce mądrego zwraca się ku

prawej stronie, a serce głupca ku lewej”. Jednak nie mogę się z nim zgodzić, gdy mówi o

braku jakiejkolwiek różnicy między człowiekiem a zwierzęciem, gdyż jest taka cecha, która

odróżnia ludzi od zwierząt w sposób zdecydowany i niepodważalny, i która wynosi ducha

ludzkiego ponad grzbiet najwyższego bydlęcia. Tą cechą, której ewoluujące zwierzęta jeszcze

w sobie nie wykształciły, jest umiejętność opowiadania kawałów. Chodzi o poczucie humoru.

Wśród ludzi są tacy, którzy to mają. Wśród Dobrych też.

Znamy różne gatunki wyrafinowanego poczucia humoru. Bezlitosne szyderstwa

nadwornych błaznów doby Renesansu (od Tribouleta do Stańczyka); francuską, elegancką i

kąśliwą zarazem, satyrę „bon—motów” oraz wersalskich pojedynków słownych ery Rokoka

(od La Rochefoucaulda do Voltaire’a i Chamforta); abstrakcyjny humor Brytyjczyków (od

Brummela do Wilde’a i Shawa); czy wreszcie majestatyczny rozmach i poetycki wdzięk

przydomków nadawanych wielkim myślicielom w Ugandzie, Rumunii oraz Korei Północnej

(ery Idi Amina, Ceausescu i Kim Ir Sena). Najdowcipniejszy znany „bon—mot”, jaki wyszedł

background image

z ust Dobrego, brzmi: „Kiedy zbiera się czterech spiskowców, dwaj z nich to moi ludzie”.

Historycy sprzeczają się na temat: kto pierwszy użył tego sformułowania, szef policji

Ludwika XV, de Sartines, minister glin Napoleona, Fouche, czy dopiero prefekt Lepine w sto

lat później. Nie jest ważne, kto pierwszy użył tego sformułowania — ważne kto pierwszy

użył zasady. Pierwszy użył jej pierwszy dobry szef bezpieki. Było to tysiące lat temu.

Zasada ta jest bardzo pomysłowym kijem, tyle że o dwóch końcach. Rzeczywistość

sterowana przez nią lubi płatać figle, fachowo nazywa się to „wymykaniem spod kontroli”.

Tak się w Polsce wymykały „wydarzenia” roku 1968, 1980, i nie tylko. Lecz znowu,

gdybyśmy chcieli uważać to za regułę, moglibyśmy wyjść na durniów, bo ster wydarzeń

bywa kobietą — wymyka się, wraca, kręci w te i we wte, i często trudno powiedzieć, do kogo

akurat należy, a kogo oszukuje. Zaś osobą mającą największe poczucie humoru jest Historia,

nauczycielka, która nigdy nikogo niczego nie nauczyła. Trzeba czasami czekać dość długo, aż

ż

ycie pokaże, a historycy zawyrokują, co w danej grze było licytowane, kto rozdawał karty i

kto zgarnął pulę. Ludziom przekonanym, że jeden elektryk przez swój upór zgasił słońce,

ż

yczę szczęścia oraz zdrowia.

W przeciwieństwie do Lepszego, który nawiązywał stosunki tylko z piśmienną elitą

społeczeństwa, Dobry był egalitarystą — wchodził w masy, bratając się z każdym, bez

względu na pochodzenie, tytuły i wykonywany zawód; jako taki był spadkobiercą aż dwóch

haseł Rewolucji Francuskiej, można powiedzieć, że równość miał we krwi. Robił to za

pomocą naszych pielęgniarzy (sanitariuszy) oraz naszych przyjaciół, czyli pałokracji oraz

infiltracji. Ja wiem, że to nie są rzeczy do kpin, ale nawet w złych czasach i na złe rzeczy

ludzie reagowali kpiną i odreagowywali śmiechem. Podczas rozprawy toczącej się przed

sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego w 1982 roku towarzyszyłem oskarżonym,

przywódcom KPN, jako ich mąż zaufania. Jeden z nich, Romuald Szeremietiew, syn

przedwojennego oficera, cały czas podkreślający, że umundurowane grono sędziowskie hańbi

tradycje Wojska Polskiego — każde zdanie skierowane do sądu zaczynał:

— Wysoki sądzie…

Po czym robił przerwę, jakby dla nabrania oddechu, i dodawał:

— … wojskowy.

Za pierwszym razem roześmieli się nawet smutni siedzący na miejscach dla

ż

urnalistów i dopiero piorunujący wzrok przewodniczącego trybunału przywrócił ich

fizjonomice postawę regulaminową.

Równie spontaniczny wybuch śmiechu, spowodowany równie nieodpartym efektem

komicznym (i do tego również w następstwie wypowiedzenia trzech zaledwie słów), miałem

background image

przyjemność usłyszeć w innym teatrze. Któregoś dnia, z braku czegoś lepszego do roboty,

wybraliśmy się z Markiem Piwowskim do gmachu stowarzyszenia filmowców (przy ulicy

Puławskiej w Warszawie), gdzie na samym wierchu jest sala projekcyjna, będąca lokalem

równie ekskluzywnym jak sala sądowa Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Często dawano

tam filmy wraże lub frywolne, absolutnie nie nadające się do powszechnego użytku ze

względu na ich demoralizujący wydźwięk, wrogi albo jedynie słusznej linii, albo

robotniczo—chłopskiej obyczajności. Zdobywano je w bardzo prosty sposób. Zachodni

producent wypożyczał Polakom jedną kopię, w głębi ducha licząc, że po obejrzeniu kupimy

prawo do rozpowszechniania i on na tym zarobi. Po kilku „undergroundowych” pokazach

(„Biały dom” i Puławska), gdy już film zaliczyły obie elity, partyjna („aparaty” z KC) i

branżowa (filmowcy ze swoimi dziewczynami), a nadto — w przypadku smakowitszych

kąsków — po skopiowaniu dzieła na video dla prywatnych celów rekreacyjno—

dydaktycznych, frajerowi zwracano kopię z uprzejmym: sorry!, po czym brano następną,

której szansę na wejście do kin publicznych były równe szansom muła w derbach na

Służewcu. I tak da capo. W ten sposób grono samych swoich kinomanów zaliczało na

bieżąco światowe perły repertuaru antybolszewickiego i antypurytańskiego, od „Łowcy

jeleni” do „Głębokiego gardziołka”.

Prócz tych filmów, na Puławskiej dawano też mniej szkodliwe, ale jeszcze nie

zakupione. Taki właśnie obraz, „Psy wojny” (kilka lat później wszedł na ekrany kin),

wyświetlano któregoś dnia w owym roku, który historiografia przez analogię z Terrorem

jakobińskim nazwie Terrorem pielęgniarskim, bo jak stolica długa i szeroka grasowali

wówczas pielęgniarze pogotowia ratunkowego. Katowali i okradali pacjentów, napastowali

przechodniów, księży katolickich pławili po zatrutych rzekach lub przyprawiali o jeszcze

bardziej naturalne zgony (jednego księdza doprowadzili nawet do takiej pasji alkoholowej, że

się zabił własną pięścią), studentów i uczniów pałowali na śmierć gumowymi rurkami od

aparatów (do mierzenia ciśnienia), itp. Telewizja, radio i prasa codziennie ostrzegały

społeczeństwo przed bestialstwem pielęgniarzy, ludzie dużym łukiem omijali placówki służby

zdrowia, rozpraszali się po bramach słysząc syrenę lekarskiej karetki, a wzywających

pogotowie do chorego uważano za samobójców. Właśnie na początku tej złowrogiej ery, gdy

dopiero zaczynała się masowa psychoza antypielęgniarska, Piwowski zaciągnął mnie do

swojego stowarzyszenia na „Psy wojny”.

Przyszliśmy trochę za późno, był ścisk. Usiedliśmy po turecku, na wykładzinie

podłogowej, dwa metry przed ekranem. Na ekranie Afryka, widoczki kraju, któremu

szczęśliwie udało się już wyzwolić spod jarzma kolonialnego. Bohater filmu zostaje

background image

zaproszony na komisariat, murzyńskie Gestapo katuje go w obronie własnej i rzuca pod celę.

Wkracza elegancki oficer, patrzy z uśmieszkiem na ludzki ochłap i pyta zdziwiony:

— Co mu się stało?

Podwójna cisza, na widowni i na ekranie. W tej ciszy rozlega się spokojna odpowiedź

Piwowskiego:

— Pielęgniarze mu dołożyli.

Huragan śmiechu i braw dla Marka. Jest ciemno, więc choć na sali są ludzie Dobrego,

można się śmiać do rozpuku — najgłośniej rżą partyjni reżyserzy, demonstrując swoim

dziewczynom piękno wolnego ducha.

Z gumowymi akcesoriami pielęgniarzy, które oni i dziennikarze zwali roboczo

„środkami przymusu bezpośredniego”, zapoznałem się bezpośrednio czterokrotnie w

dotychczasowym życiu, dwa razy jako chuligan pospolity i dwa razy jako chuligan

polityczny. Jako zwykły chuligan latem 1962 roku i latem 1963 roku, w obu przypadkach

podczas uczenia się. Za pierwszym razem w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, gdzie mój

przyjaciel, ówczesny król złotej młodzieży tego grodu, Jurek Koziorowski, uczył mnie

odróżniać „streeta” od „fulla—maxa”, budzić się już o godzinie 19:00 i wykupywać na resztę

dnia całą „Esterkę” (z orkiestrą i obsługą) tylko dla dwóch par nielubiących na parkiecie

tłoku. Któregoś ranka, zamiast wzorem normalnych obywateli ułożyć się do snu, wdałem się

w retoryczną, a może nawet ręczną, dyskusję z pielęgniarzem, który określił mój stan jako

„wskazujący”, i on wspomógł swoje krasomówstwo „środkiem przymusu bezpośredniego”.

W trakcie następnych wakacji Ojciec znowu pozwolił mi się uczyć, ale tym razem już pod

kuratelą własnego przyjaciela, Henia Dąbrowskiego, szefa katedry Rysunku, Malarstwa i

Rzeźby na Wydziale Architektury PW. Dąbrowski wziął mnie na Podhale, gdzie dużo

rysował dla kolejnej wystawy swoich grafik, a przy okazji mnie uczył rysować. Podczas

rysowania ruin zamku czorsztyńskiego odłączyłem się samowolnie na widok pewnej

młodziutkiej góralki, z którą chciałem zamienić kilka wyrazów. Następnego dnia rano (jako

chuligana pospolitego gumowano mnie zawsze rankiem) dwóch Jontków zazdrosnych o tę

Halkę próbowało umieścić w moim ciele swoje koziki, co się im nie udało, ale nadjechali

pielęgniarze i nie mogąc dojść kto komu chce zrobić tatuaż, spałowali nas po równo. Żeby

było śmieszniej, dostałem wówczas za absolutną niewinność, bo kiedy dziewczyna

przyprowadziła mnie do swej bajecznie pomalowanej chałupy, jej rodzice pogwarzyli ze

smarkatym ceprem, nakarmili i samotnego ułożyli spać w bezokiennym pokoju, którego

drzwi otwierały się tylko od zewnątrz, zupełnie jak w domu wariatów.

background image

Jako chuligan polityczny oberwałem w latach 1968 i 1982. W 1968, w dniu moich

urodzin oraz święta kobiet, pielęgniarze złożyli mnie i moim koleżankom gorące życzenia na

dziedzińcu Uniwersytetu, traktując imprezę jako bal maskowy, bo wkroczyli przebrani za

klasę robotniczą, którą ogarnął święty gniew na młodocianych mącicieli publicznego spokoju.

W tym samym czasie zadebiutowałem jako organizator, „spiritus movens” strajku na moim

wydziale Politechniki Warszawskiej, i wraz z moją paczką oraz ze studentami innych

wydziałów stoczyłem walkę w obronie Wydziału Elektroniki, tłukąc się z pielęgniarzami,

którzy tym razem szarżowali nie tylko po cywilu, ale i w służbowych kitlach. Oba te starcia

uważam za jeden mój wspólny marcowy chrzest pałą. Z drugiego zostały mi fotki, które tu

zamieszczam — szturm pielęgniarzy na Elektronikę fotografowałem aż do momentu, gdy

stanęli w drzwiach, potem trzeba się było bić. Aparat mi rozwalono, ale zdjęcia są.

W 1982 znowu „cherchez la femme” — ujrzałem na Foksal jak pielęgniarze biją

dziewczynę, co zamieniło mnie w rozjuszonego rycerza, a potem sprowokowało do

skrzyknięcia kilkunastu zuchów i zbudowania na Tamce (dokładnie pod mostkiem nad

jezdnią) potężnej barykady z kubłów na śmiecie, ruchomych kontenerów na odpadki i ławek,

którą ZOMO rozwaliło opancerzonymi starami dopiero po godzinnej wymianie gazów na

kamienie. Cała ta „zadyma” była, jeśli o mnie chodzi, spontaniczna (kwadrans przed

wystrzeleniem pierwszej petardy z gazem łzawiącym nie miałem pojęcia, iż będę w to grał) i

dzisiaj wydaje mi się trochę śmieszną kowbojszczyzną, w każdym razie minutę temu

musiałem zadzwonić do kumpla, aparatczyka Solidarności, żeby mi przypomniał, który to był

rok.

Być może, pisząc w tym stylu obrażam nazbyt lekkim tonem ludzi, którym Dobry w

tamtych latach odebrał życie lub kawał zdrowia przy pomocy swoich sokołów. Tych ludzi

przepraszam i wyjaśniam im, że pisząc tak kpię tylko z samego siebie; nie zamierzam

kandydować na listę kombatancką. Ona już dawno pękła w szwach od nadmiaru papierowych

herosów, choć prawo krwi do niej mają tylko ludzie (jest ich też legion), których w

trzydzieści lat po śmierci Stalina mordowano i okaleczano jak kraj długi i szeroki —

polityczni więźniowie wrzucani przez pielęgniarzy na „ścieżkę zdrowia” we wszystkich tych

pielęgniarskich Centrach Zdrowia Ludowej Macochy zarządzanych przez Dobrego.

Trzy moje więzienia, dwa zwykłe i jedno polityczne, były równie niepoważne jak

moja kombatancka przeszłość — żadne nie trwało nawet całej doby i żadne nie miało miejsca

na ojczystej ziemi.

W 1977 roku pocałowałem kratę (przestępcy mówią: „pocałowała cię krata”) u

jankesów, w Laurens County Sheriff’s Office (Dublin, stan Georgia), wsadzony przez szeryfa

background image

Bussela za „speeding” (wariacką jazdę) i niewłaściwe zachowanie wobec funkcjonariusza

drogówki. Wszystko dlatego, że spieszyłem się na pogrzeb Elvisa Presleya. Bussel też lubił

Presleya, więc dał mi szansę zdążyć do Memphis. Thanks, Bussel!

W 1981 zostałem aresztowany przez strażników lotniska w Bombaju za próbę wejścia

na pokład samolotu z bronią. Bronią był sprężynowy „rat” (szczur) — nóż komandosów

azjatyckich. Miałem go w rękawie i był otwarty, więc gdy zabrzęczała elektroniczna bramka i

gdy mi go wyjęto — uznano mnie za terrorystę, skuto kajdankami i wyprowadzono z lotniska

na oczach gawiedzi, wśród której nie brakowało Polaków. Musieli mnie nieźle kląć, gdyż

dzięki tej aferze odlot samolotu wstrzymano. Nie klęła mnie tylko młoda warszawska lekarka,

którą poznałem kilka dni wcześniej, a która jeszcze wcześniej poznała członka bombajskiej

mafii. Szykowała się do wyjazdu płacząc, gdyż ów pan „pożyczył” sobie jej pieniądze. Płk

Romeyko pisze w swych pamiętnikach o tym, jak Wieniawa—Długoszowski uczył go, że za

wszelką cenę należy osuszać łzy dam. Dzień przed odlotem, w hallu luksusowego hotelu, w

którym odbywało się luksusowe party, stanąłem obok szefa gangu i obiecałem mu

przedziurawić jego elegancki strój „ratem”, jeśli natychmiast nie odda pieniędzy, które jego

„chłopak” ukradł pani doktor. Dwaj goryle „bossa” byli blisko, lecz w hallu kręcił się tłum,

przy wejściu stało dwóch policjantów, a moje oczy się nie śmiały — w sumie scena z taniego

teatru o gangsterze. On mnie nie znał i nie wiedział, czy jestem z obstawą (kilku Polaków

patrzyło na nas), a hazardować własnym brzuchem nie lubił, więc dobiliśmy targu. Obiecał

mi na pożegnanie:

— Nie wyjedziesz z Bombaju żywy!

Wyjechałem z Bombaju żywy, a przez te kilka godzin do wyjazdu nosiłem w rękawie

otwarty nóż, miałem oczy na plecach i uważałem na każdego, kto mnie mijał. Za ten otwarty

nóż zwinięto mnie na lotnisku, ale wkrótce wypuszczono, dostarczono policyjną suką na pas

startowy i wepchnięto do samolotu (już bez noża). Po powrocie nad Wisłę złożyłem w „Życiu

Warszawy” duży artykuł o owym „capo” bombajskiej mafii przemytniczej, sugerując (nie z

fantazji, lecz z informacji uzyskanych w Bombaju), że współpracuje ona z polską służbą

konsularną i z esbecją. Artykuł, pod tytułem: „Nasz człowiek w Bombaju”, zdążył się ukazać.

Piszę: zdążył, bo kilka dni później wprowadzono w Polsce stan wojenny. Teraz, w połowie

roku 1990, czytam w reportażu z Bombaju, iż „capo”, sławny pan B., działa nadal i ma

ś

wietnych pomagierów o sarmackim rodowodzie.

Jako polityczniak siedziałem pięć lat wcześniej u Ruskich, a ponieważ przez ostatnie

czterdzieści kilka wiosen niewielu Polaków aresztowano w Kraju Rad za szpiegostwo, muszę

to dokładniej opisać. Zostałem przychwycony przez KGB na gorącym uczynku szpiegowania

background image

dla imperialistów francuskich, konkretnie jako agent znanego faszysty, niejakiego

Bonapartego. Było tak: wracałem z Dalekiej Azji do domu przez Moskwę, którą w roku 1812

(„O roku ów!”) carat spalił, żeby zbliżający się adwersarz (wojska francuskie i polskie) dostał

tylko kupę zgliszcz. Nie wszystko się jednak sfajczyło, do dziś awangardową urbanistykę

stolicy zaśmieca kilka ruder z 1812 roku. Postanowiłem jedną sfotografować. Wybrałem

obiekt przy ulicy rodaka, Feliksa Dzierżyńskiego. Był to uroczy pałacyk neoklasycystyczny,

w którym rodak pracował. Ulica jest wąska, a ja nie miałem szerokokątnego obiektywu,

cofałem się więc po skosie, żeby uchwycić jak największą połać elewacji. Na mój widok

przechodnie będący w pobliżu zaczęli się spieszyć, a niektórzy nawet biegać, co budziło moje

zdziwienie, gdyż zajęty migawką nie pamiętałem, że o ulicy rodaka mówi się tam to samo, co

w Warszawie o ulicy Rakowieckiej: iż jest to najdłuższa z ulic, bo ze spacerów po niej nie

wraca się bardzo długo. W końcu, zrobiwszy kolejny krok wstecz, uczułem opór w postaci

rąk, które dwaj młodzi mężczyźni położyli od tyłu na moich ramionach (stąd ostatnie zdjęcie

jest przekrzywione, co widzicie Państwo na zamieszczonej reprodukcji).

Odebrano mi aparat, poproszono o dowód tożsamości i zapytano:

Pocziemu ty eto diełajesz, Poliak?

Wyjaśniłem, że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten

gmach ocalał z pożaru wznieconego w roku 1812 przez gubernatora Roztopczyna, chcę sobie

utrwalić zabytek na zdjęciu. Postanowili dać mi szansę utrwalenia autopsyjnego i nie

zdejmując ze mnie rąk weszli do wnętrza zabytku drzwiami, przy których widniała tablica z

reklamowym

napisem:

KOMITIET

GOSUDARSTWIENNOJ

BIEZOPASNOSTI.

Wiedziałem, że teraz będę miał przesłuch u kogoś ważniejszego, ale w portki nie robiłem, bo

tradycyjna kultura przesłuchań dokonywanych przez radzieckie służby specjalne znana mi

była z telewizji. Zaledwie rok wcześniej (1975) TVP emitowała radziecki film pt. „Peters”, w

którym sławny rodak pojawiał się co i rusz jako twórca wspomnianej tradycji. Niektóre ze

scen utkwiły mi dożywotnio. Na przykład taka: wchodzi marynarz i melduje:

„— Feliksie Edmundowiczu, wycisnąłem już zeznania z tego hrabiego!”.

Dzierżyński, osłupiały, podchodzi bliżej, oczy mu pałają:

„— Co to znaczy wycisnąłeś, towarzyszu?!!”.

Marynarz spuszcza wzrok:

„— No… potrząsnąłem nim trochę, Feliksie Edmundowiczu…”.

„— Co?!!!”.

Dzierżyński drży z oburzenia i tłumaczy surowo swoim ludziom:

background image

„— Towarzysze, to niedopuszczalne, nie wolno zmuszać do zeznań! Pamiętajcie,

towarzysze, że jesteśmy żołnierzami Wielkiej Proletariackiej Rewolucji!”.

Albo taka scena: przesłuchują sztab kontrrewolucjonistów. Każdy aresztowany

odmawia zeznań, a Dzierżyński za każdym razem kwituje to z proletariacką godnością:

„— Nie, to nie. Następny proszę”.

Po tym, czego ja doświadczyłem w tym samym gmachu, w którym rodak

demonstrował rewolucyjną kindersztubę, mogę przysięgać z Biblią w dłoni, iż radzieckie

filmy nie łżą. Najpierw zaprowadzono mnie do małego gabinetu na parterze, gdzie młody

oficer zapytał o to samo, o co już zostałem zapytany na ulicy. Wyjaśniłem, że jestem

pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten gmach ocalał z pożaru itd.

Wobec tego zaproszono mnie na kondygnację niższą, gdzie spędziłem kilka godzin, podczas

których nikt mi nie przeszkadzał. Po czym zaprowadzono mnie na pierwsze piętro, abym

mógł zwiedzić cały zabytek (pałac jest jednopiętrowy). W dużym gabinecie przyjął mnie

pułkownik, który pragnąc zaspokoić swą ciekawość spytał, dlaczego robiłem zdjęcia gmachu

KGB. Wyjaśniłem mu (starając się zachować dwukrotnie już użytą kolejność tych samych

zdań), że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten gmach ocalał

z pożaru itd. Kiedy umilkłem, spojrzał mi szczerze w oczy, uśmiechnął się i podał paszport,

mówiąc:

— No to róbcie sobie te zdjęcia.

— A te, które już zrobiłem, są do niczego, panie pułkowniku?

— Są dobre.

— I nic im się nie stało?

— A dlaczego miałoby się im coś stać?

— Może się prześwietliły?

— Gdyby się prześwietliły, to bym nie mówił, że są w porządku. Rzeczywiście były w

porządku. Jedno z nich umieściłem później w książce pt. „Cesarski poker”, przez którą

miałem największe (nie licząc „Dobrego”) kłopoty cyrkowo—literackie zaaplikowane mi

przez firmę Dobry—Lepszy, lecz rzeczona fotka nie była tego powodem.

O tym krótkim zapuszkowaniu myślę dzisiaj jako o udanym, konkursowym egzaminie

z języka rosyjskiego (wszystkie dialogi toczyły się w języku rosyjskim). Moi szkolni koledzy

zaniedbywali naukę tego języka, ja wszakże pilnie się go uczyłem, gdyż Ojciec kazał mi to

robić; tłumaczył, iż język wrogów trzeba znać jak mowę własną. Później polubiłem ów język

u rosyjskich poetów, dziś potrafię Puszkina i Lermontowa cytować z pamięci, kochani się w

Bablu i bardzo wysoko cenię kilku innych rosyjskich pisarzy. Lecz kiedy człowieka

background image

przesłuchują tym językiem w gmachu KGB, to wówczas ta śpiewna mowa kojarzy się

człowiekowi nie z „Eugeniuszem Onieginem”, tylko z VII pieśnią „Beniowskiego”, gdzie

polski wieszcz robi taką lingwistyczną analizę:

„W rosyjskich rymach pachnie skwierne miasso, A wiersze są jak pasy zdarte z

grzbieta Knutem… prześliczny język… Ale razem Pachnie mi żywym mięsem — i

Kaukazem…”.

W poważniejszym zapuszkowaniu przeszkodziła mi metryka, brakowało pięciu lat.

Miałem ich trzynaście, gdy uczciłem rocznicę Wielkiej Proletariackiej Rewolucji

przemycając z kumplem do budynku szkolnego dwa wory pełne filmowych klisz, wkładając

je do stojącej na korytarzu skrzyni gimnastycznej i podpalając cały ten majdan tuż przed

akademią. Dla speców dalszy ciąg jest już prosty jak „Ojcze nasz”, przy takiej kliszy świeca

dymna to był mały kopciuszek: panika, ewakuacja, czarne kłęby dymu ze wszystkich okien

spowiły kilka ulic. Pod szkołę zajechało parę samochodów strażackich, a pod dom moich

Rodziców jeden osobowy.

Nawiasem mówiąc, ten wielki szkolny gmach, mieszczący podstawówkę i liceum

imienia autora „Dusz w niewoli”, tysiąc razy zasługiwał na spalenie do fundamentów, choćby

tylko za tę jedną dziewczynę. Joasię, wyborną uczennicę, która w 1962 roku nie zdała matury.

Oblano ją z przedmiotu: pochodzenie rasowe — jej było niearyjskie. I niech mi nikt, kto to

przeczyta, a zwłaszcza ten, który to zrobił, nie próbuje zaprzeczyć, bo postawię

kilkudziesięciu świadków tego sk…syństwa! To, że nie dałem mu wtedy w mordę, oznacza

po prostu, że nic byłem mężczyzną i nie wybaczę sobie tego nigdy.

Wróćmy do szczeniackich zabaw — do „zadymy”, którą urządziłem w dniu urodzin

Wielkiej Proletariackiej, narażając mego Ojca na dialog z nieciekawymi ludźmi w miejscu,

które już znał i które nigdy mu się nie podobało. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, gdy wrócił do

domu, było potraktowanie mego siedzenia w sposób tak ahumanitarny, iż żadne słowa tego

nie wyrażą. Był to facet zupełnie wyjałowiony z poczucia humoru, jak każdy morderca.

Zostało mi po nim kilka dokumentów z 25 dywizji piechoty, sygnowanych przez generała

Tokarzewskiego—Karaszewicza, kilka pamiątek okupacyjnych i kilka akcesoriów armii

jankeskiej, z którymi wrócił do ojczyzny w początkach 1947 roku, wierząc w obietnice

ludowych władz, a one mu szybko wybiły spod furażerki naiwność. Generalnie miały doń

pretensje o to, że jest „zaplutym karłem” i mordercą, bo przed powstaniem i w trakcie

powstania zabijał nadludzi strzelając do nich z niewłaściwego szeregu, a co gorsza ten szereg

background image

rozprawiał się też z bandytami, którzy wprawdzie tylko udawali partyzantkę polską, ale za to

należeli do właściwego szeregu (tych właśnie bandytów i rozprawę z nimi zbeletryzowałem w

noweli „Koziodój”). Towarzystwo z właściwego szeregu uformowało pierwsze powojenne

kadry pielęgniarskie i fakt ten był pechem tysięcy takich kozaków jak mój Stary; on zresztą

stracił w owych „reglements des comptes” tylko zdrowie, wielu straciło życie. Nie da się

ukryć, że miłość do pielęgniarzy i do Dobrego wyssałem z mlekiem Ojca.

Zdarzało się pielęgniarzom zajmować i pielęgniarstwem sensu stricto. O takiej terapii

była m. in. mowa przed wspomnianym już sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego,

który sądził hersztów Konfederacji Polski Niepodległej za dwie rzeczy: za chęć zniewolenia

Polski przez odrusyfikowanie i za chęć sprzedania tak ujarzmionej ojczyzny jej odwiecznym

wrogom, wujowi Samowi i innym zachodnim wujom. Rozprawa była zamknięta, wbrew

temu, co pisano w prasie, a pisano w taki sposób, żeby każdy akapit łamał przykazanie: „Nie

łżyj!”. Najdowcipniej wytłumaczył jawność rozprawy tygodnik „Polityka”:

„21 grudnia Sąd Wojewódzki, działając na podstawie dekretu z dnia 12 grudnia

1981 o stanie wojennym, przekazał sprawę przywódców KPN do właściwości sądu

wojskowego (…) Rozprawa jest nadal jawna, choć ze zrozumiałych względów (sąd to też

jednostka wojskowa) może w niej uczestniczyć znacznie mniejsza liczba osób. Skromne

pomieszczenie, kilka zaledwie ławek, wystarczają jednakże dla członków najbliższej

rodziny i dziennikarzy”.

Była to jednak rozprawa zamknięta, publiczności nie wpuszczano. We wszystkich

krajach, w których toczą się zamknięte procesy polityczne, taka rozprawa nazywa się

zamkniętą z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że drzwi do sali rozpraw są zamknięte dla

każdego przyzwoitego człowieka prócz obrońców, oskarżonych i ewentualnie członków ich

rodzin. Po drugie dlatego, że sentencja wyroku jest zamknięta już przed otwarciem rozprawy.

W maleńkim pokoju, który Dobry wyznaczył na odegranie burleski sądowej pt. „Proces

przywódców KPN”, znalazło się — prócz stołu sędziowskiego, ławy oskarżonych i ławy

obrońców — kilka miejsc dla matek i żon, kilka miejsc dla smutasów mieniących się na tę

okazję dziennikarzami i jedno krzesło dla mnie jako męża zaufania czterech

inkryminowanych prowodyrów. Było ciasno niby w warszawskim autobusie.

Nie należałem do KPN—u (nie byłem i nie będę członkiem żadnej organizacji, ze

względu na patologiczną alergię do jakichkolwiek form organizacyjnego działania), lecz

miałem przyjaciela na sali. Był nim jeden z obrońców, Jurek Woźniak, z którym w młodości

background image

związała mnie najgłośniejsza w dziejach naszego liceum wymiana poglądów przy pomocy

kończyn górnych (chodziło o jeden warkocz, który nie starczał dla dwóch). Teraz, za pomocą

tych samych kończyn, pisaliśmy obaj jego wystąpienia obrończe (był obrońcą Romualda

Szeremietiewa) i to on uzyskał dla mnie, jako dla męża zaufania oskarżonych, przepustkę do

wojskowego gmachu.

Proces był parodią rzetelnego sądownictwa, jawną, demonstracyjną wprost kpiną z

praw przysługujących oskarżonym. Nic bulwersującego w PRL—u, ale dwukrotnie trafił

mnie szlag. Najpierw, gdy oskarżony Tadeusz Stański zaprotestował przeciw temu, że cywilni

pielęgniarze rozlepiają na ulicach plakaciki z informacją, iż jego matka wydawała Niemcom

Ż

ydów i urodziła kryminalistę Tadeusza Stańskiego. Po raz drugi, gdy oskarżony Tadeusz

Jandziszak, człowiek ciężko chory, ujawnił, że w więzieniu manipulowano nim za pomocą

insuliny („dostaniesz, jak podpiszesz, że…” etc). Powiedział:

— Nie chcę wrócić do tej nory na Rakowieckiej, gdzie przeprowadzano na mnie

eksperymenty lekarskie godne Oświęcimia, ale nie mogę wyprzeć się poglądów.

Terapia, którą przepisali Tadkowi więzienni pielęgniarze, doprowadziła do tego, że

mdlał podczas rozpraw; w końcu sędziowie, chcąc nie chcąc, musieli zezwolić mu na

odpowiadanie z wolnej stopy. Woziłem go samochodem do domu, ktoś mi za to kroił opony

każdego dnia, i w ogóle było bardzo przyjemnie, z pielęgniarzami nie można się nudzić.

Z cichociemnymi też. Drugą, obok pielęgniarzy, kapelę Dobrego, stanowili

cichociemni wśród pobratymców. Przyjaciele nasi, znajomi nasi, współpracownicy nasi i

członkowie naszych rodzin. W „Dobrym” taki facet nosi ksywkę „Fokstrot”. W słownikach

nazywa się to infiltrowaniem.

Nie ma takiego miejsca, w które nie wlezą robaki. Problem: ile?

Kiedy dzisiaj członkowie NSZZ Solidarność dowiadują się, że od samego początku

należeli do ich grona tacy ludzie, jak dyrektor Instytutu Prawa Karnego na Uniwersytecie

Warszawskim, profesor, który m. in. skazał na śmierć pierwszego szefa Kedywu Komendy

Głównej AK, generała Fieldorfa; kiedy się dowiadują, że byli wśród nich prowokatorzy

Dobrego; kiedy się dowiadują, że ten czy tamten druh zdradził i sypał — to od takich

informacji siwieje im włos. Zamiast siwieć, włosy by im powypadały z bród i fryzur, gdyby

się dowiedzieli, jaki procent NSZZ Solidarność stanowiły pluskwy Dobrego. Ale tego nie

dowiedzą się nigdy. Historia dowiodła nie jeden raz, że w tych sprawach nigdy liczba nie jest

na miarę podejrzeń lub strachu, zawsze jest większa, przekracza wyobraźnię.

Krzepiący serce mit na temat antyhitlerowskiego oporu mówi, że w AK zdrajcy byli

rzadkością. Dałby Bóg, ale było inaczej. Rzadkością byli zdrajcy ujawnieni. Blanka

background image

Kaczorowska, Świerczewski i Kalkstein mieli mnóstwo syjamskiego rodzeństwa, co jest

równie pewne jak to, że poznanie statystyki nigdy nie będzie nam dane. I jest jeszcze coś

pewnego, co tylko pozornie zakrawa na cud: nawet bardzo duża liczba Judaszów i prowoków

nie przesądza wyniku gry. W pewnych okresach u bolszewików było więcej agentów

Ochrany niż bolszewików, a mimo to bolszewizm odniósł sukces. Lub może właśnie dlatego.

Z Sezamu takich cudów pochodzi legendarna „mapa AK”, zwana też „topografią

AK”, która rzekomo była w posiadaniu Abwehry. Dwukrotnie słyszałem tę opowieść — w

Londynie od pewnego oficera AK i w Warszawie od reżysera Witolda Orzechowskiego, który

usłyszał ją od swego konsultanta do filmu „Wyrok śmierci”. U każdego z opowiadających

drobne szczegóły były różne, lecz całość miała wyglądać mniej więcej tak:

Jest rok 1943. W przypadkowej łapance zostaje zgarnięty szef wywiadu jednego z

okręgów AK, pułkownik Y. Gestapowcy nie mają pojęcia, kto wpadł im w ręce, a on nie ma

pojęcia, co z nim zrobią, więc na wszelki wypadek pisze do swoich, żeby likwidowali

wszystko, o czym on wie, bo odporność fizyczna człowieka nie jest z gumy. Gryps pechowo

trafia do Niemców, lecz Gestapo zostaje wykolegowane — więźnia przejmuje Abwehra. I

teraz odbywa się spektakl, który znamy z filmów: pułkownik Abwehry gości pułkownika AK

w swoim gabinecie, brandy czy whisky?, cygaro czy pall mall? Polak odmawia i od razu

uprzedza, że nie z nim te numery, na żadną współpracę nie pójdzie. Ale dalszy ciąg tego

spektaklu pt. „między nami Europejczykami” jest zupełnie nie znany kinomanom. Niemiec

się uśmiecha, pokazuje naszemu mapę Polski i pyta:

— Czy brakuje tu czegoś, panie pułkowniku?

Na mapie wrysowano caluteńką strukturę AK. Pułkownik Y. nie wie, czy brakuje tu

czegoś, bo dokładnie zna tylko swój teren. W jego okręgu nie brakuje ani jednego magazynu

broni. Niemiec się odzywa:

— Jak pan widzi, nie potrzebujemy od pana niczego. Nie potrzebujemy teraz. Hitler

już przegrał tę wojnę, za rok będą tu rządzić czerwoni. My zgłosimy się do pana za pięć lat i

wówczas pan spłaci dług.

— Komu i za co?

— Mnie i sobie, obaj należymy do Europy. A za co? Za to, że ja pozwolę panu uciec i

odzyskać wolność, pod warunkiem, że pan mi obieca wdzięczność. Tę wdzięczność pan mi

okaże za pięć lat.

Y. odmawia, los daje mu przeżyć, podobno zmarł w latach osiemdziesiątych we

Wrocławiu. Podobno kilku oficerów AK widziało tę mapę. Podobno Abwehra mogła

zlikwidować całą Armię Krajową w 24 godziny. Nie wiem, czy to prawda, ale wiem, że

background image

Abwehra grała ostro przeciw Gestapo i od pewnego momentu nie pomagała we wszystkim

Hitlerowi, dlatego Canaris skończył na haku jak połeć wieprza. Są przesłanki, które nie

pozwalają wyrzucić „mapy AK” lekką ręką do pudła z książeczkami dla maluchów. Taką

przesłanką jest np. udokumentowany fakt, że generał Grot—Rowecki był namierzony przez

Abwehrę dużo wcześniej niż przez Gestapo, i Gestapo, aby go aresztować, musiało go sobie

samo namierzyć.

Jeszcze raz podobno: podobno w Australii są Polacy, którzy mają dowody na to, że

Grota wydał agent NKWD w Komendzie Głównej AK. Znam więcej szczegółów tej wersji,

ale nie chcę, by mi „Lepszego” zaklasyfikowano do bajkopisarstwa, więc lepiej wróćmy na

peerelowskie podwórko.

Na tym podwórku przyjaźniłem się z niedokończonym architektem, wiecznym

studentem, przeuroczym facetem, który miał to do siebie, że nie umiał odmawiać. Jedni nie

umieją odmawiać alkoholikom, którzy chcą im postawić malucha, drudzy nie potrafią

odmawiać kobietom, które chcą im zrobić to samo. On należał do tych drugich i dzięki

swemu miłosiernemu sercu tyrał jak wół, bo kobiety szalały za nim tak bardzo, że już bardziej

nie można. Kiedy w 1981 urwał się do Szwecji, żartowaliśmy w gronie kolegów, że Szwedzi

powinni go zastrzelić lub wykastrować, gdy tylko zejdzie na ląd, bo w przeciwnym razie ich

baby wprowadzą takie stosunki szwedzko—polskie, przy których atak Układu

Warszawskiego na Półwysep Skandynawski byłby dla Wikingów katastrofą nie wartą jednego

przekleństwa. Szwedzi załatwili to inaczej: aresztowali go, umieścili jego zdjęcie na

pierwszych stronach swoich dzienników (nasze nie zająknęły się jednym zdaniem na ten

temat), postawili przed sądem i skazali za szpiegostwo na rzecz KGB. Wówczas

zrozumiałem, kim był mój serdeczny koleś, który tak łaknął mojego towarzystwa, i na czym

polegała jego przyjaźń do mnie (model: Abel i Kabel), i jeszcze to, że Dobry jest bardzo

dobry.

Dobry zresztą był lepszy niż wówczas myślałem; lukę w moim otoczeniu, którą

spowodowało zapuszkowanie jego pieska, wypełnił z taką maestrią, że gdy dziś o tym wiem,

czuję się nobilitowany: jeśli obstawiał mnie tak starannie, chociaż nie należałem do

Solidarności, to znak, że musiałem być kimś ważnym bardzo, kimś tak ważnym, iż wysiada

przy mnie sam Lechu — kimś na miarę agenta NATO, Pinocheta, Pentagonu, Kuomintangu i

Marsjan razem wziętych. Tak, to ja! („Patrzcie jak serce wesołe — gdy pęknie!”).

Mój eks—przyjaciel, który wpadł u Wikingów, został później wymieniony i zniknął.

W Polsce już pracować nie mógł, jako „spalonego” musieli go wysłać gdzieś bardzo dalej.

Rok temu otrzymałem wiadomość, że pełni służbę w Chinach. Szczęśliwe Chinki!

background image

Dobry miał całą stajnię podobnych ogierów. Był więc albo mądry, albo tylko oczytany

i dzięki temu znał talleyrandowską dewizę: „faire marcher les femmes”, która w przekładzie

na ludzki język oznacza, że przez niewiasty można załatwić bardzo dużo, a zgnoić można

absolutnie wszystko. Oficer esbeckiej Informacji zwierzył się solidarnościowej dziennikarce,

ż

e kobiety bardzo łatwo było zaprzęgać do współpracy, uwodząc albo szantażując

(„…zwłaszcza jak się ją postraszy lub zagrozi kompromitacją”). W Międzyzakładowym

Robotniczym Komitecie Solidarności warszawskiej był taki Casanova, dla którego

koleżanki—patriotki traciły głowę taśmowo i ten pan w kilka miesięcy rozwalił całą strukturę

MRKS—u. Teraz czyta się o nim piękne opowiadanka w niepodległej prasie, w której dano

mu epitet „esbecki macho”, i wszyscy — ci, którzy to piszą, oraz ci, którzy to czytają —

wierzą, że ów Czarny Piotruś to był wyjątek. Sąsiedzi zza Odry też wierzą, że ten ich głośny

prawnik, co to przez wiele lat bohatersko stawiał się reżimowi NRD—owskiemu,

najdzielniejszy obrońca w procesach wschodnioniemieckich dysydentów, autorytet moralny,

któremu ufano bez zastrzeżeń, a który był, jak obecnie ujawniono, agentem STASI

(wschodnioniemiecka SB) — że to był wyjątek. Dwie są rzeczy nieskończone na świecie,

miłosierdzie boskie i ludzka naiwność.

No ale komuś, do cholery, trzeba wierzyć. Czy można nie wierzyć takiemu Markowi

Hłasce, który był konfidentem ubeckim, a potem wytłumaczył się literacko tak, że zrobił z

tego wzór patriotyzmu? Kablował, jak pisze, „a rebours”: partyjniaków oczerniał, a

bezpartyjnych wybielał. Se non e vero, e ben trovato. Ja mu wierzę, bo chociaż był złym

pisarzem, był najlepszym polskim pisarzem tego stulecia.

Hłasko w swej jedynej książce (napisał tylko jedną, ale dał jej różne tytuły) dowodził,

ż

e z każdej kobiety można bez trudu zrobić dziwkę. Dobry miał to samo zdanie o ludziach —

potrafił takich ludzi przemienić w „Fokstrotów” czyli konfidentów, że gdy człowiek się

dowiaduje, to można zwątpić w sens ewolucji. Ludzie wierzący, dowiadując się, najpierw nie

wierzyli swoim zmysłom wzroku i słuchu, a potem w ogóle przestawali wierzyć, że jest Bóg

na niebie i zaczynali wierzyć w Darwina. Rok 1989 był rokiem urodzaju przecieków (bo

firma się Dobremu rozchwiała) i sporo bliskich przestało być bliskimi dla tych, z którymi byli

blisko. To cudowne zdumienie ludzi, którzy się dowiadują, że wielki arystokrata z

najzacniejszego rodu, „zoologiczny antybolszewik”, którego ulubioną pieśnią narodową było:

„A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści!” — od wielu lat pobierał pensję jako

prawa ręka zastępcy Dobrego. To feeryczne oszołomienie antykomunisty—idealisty, który

niczym Rydel pojął za żonę wstydliwe dziewczę z wieśniaczych kresów, a teraz się

dowiaduje, że ukochana, którą czcił jak nie przymierzając Matkę Boską, była od 1980 roku

background image

boginią z innego nieba — w gnieździe małżeńskim Dobroczynną pluskiewką, a poza domem

Afrodytą pielęgniarzy. Ten rozszerzony wzrok dysydenta podziemnego, który miał teścia

typu Europejczyk (intelektualnie grecki filozof, fizycznie przedwojenny senator) — teściu w

upojeniu alkoholowym się wygadał, że jako lokalny prominent, przed kilkoma wyborami

osobiście ustalał procentowe wyniki tych elekcji na swoim terenie z dokładnością do drugiego

miejsca po przecinku, a zięć już sam domyślił się, kim był szanowny teściu, bo zięć nie tak

dawno przedrukowywał (w piwnicy) wydawnictwo Giedroycia, gdzie czarno na białym stało,

iż ustalanie procentów elekcyjnych było w tamtych latach wyłączną domeną pracowników i

współpracowników UB., Ud., itp., jeszcze kilka anegdot równie smacznych i równie

prawdziwych mógłbym przytoczyć gwoli rozbawienia Czytelników. Jak brzmi to ostatnie

zdanie z „Rewizora”?… „Z kogo się śmiejecie?…”.

Rzecz jasna, nikomu nie pragnę tym pytaniem odebrać nadziei, że u niego było czysto

w promieniu jednej wiorsty od jego łóżka, biurka czy innego warsztatu. Co prawda nadzieja

ma w Polsce sławę dosyć kiepską z powodu przysłowia o nadziei jako mamusi, lecz

przysłowie przysłowiem, a fakt faktem, że trudno wędrować przez świat nie karmiąc się

nadzieją. Wysoki oficer STASI ujawnił wiosną 1990, iż wśród każdych ośmiu dorosłych

obywateli NRD jeden pracował jako konfident STASI (7:1). I tu właśnie bezwarunkowo

trzeba mieć nadzieję. Trzeba mieć nadzieję, że u nas nie było na odwrót.

Pytanie: kto był u nas „Fokstrotem”, a kto nie był? — nurtuje wielu ludzi. Ci ludzie

podnieśli krzyk, iż niejeden „Fokstrot” się uchowa, bo chłopaki Dobrego palą akta osobowe

znaczone symbolami TW (Tajny Współpracownik). Zamiast krzyczeć, winniśmy im

dziękować, bo robią nam przysługę. Dają tym dowód już nie tylko humanitaryzmu, ale wprost

samarytanizmu, i nie wobec TW, lecz wobec nas wszystkich (samarytanizm, jak wiadomo,

jest pierwszym przykazaniem dekalogu pielęgniarza). Dzięki tym popiołom wielu przyjaciół,

znajomych, braci, sióstr, żon i mężów, babć i dziadków, metres i amantów, ojców i matek,

liberałów, klerykałów, kombatantów i antykomunistów — pozostanie przyjaciółmi,

znajomymi, braćmi, siostrami, żonami, mężami, babciami, dziadkami, metresami, amantami,

matkami, ojcami, liberałami, klerykałami, kombatantami i anty komunistami.

Miałem pisać o Lepszym, a tymczasem wciąż znęcam się nad Dobrym, czym być

może wyrządzam mu niesprawiedliwość. Robienie z Dobrego wszechwiedzącego i

wszechmanipulującego Mefista, czyli przypisywanie mu winy za wszystkie grzechy

pielęgniarzy będących w jego służbie, może być pomyłką. Czyż niezawisły sąd nie wykazał,

ż

e pielęgniarze Dobrego utopili księdza Popiełuszkę pod wpływem własnego, niezawisłego

imperatywu jako inicjatywa prywatna? Najwyraźniej niektórzy sanitariusze owego pogotowia

background image

mieli źle wpojone poczucie dyscypliny. Przez głowę im nie przechodziło, że postępując bez

zgody i wiedzy szefa wszystkich szefów, narażają go na stres wynikający z zaskoczenia, jemu

bowiem przez głowę by nie przeszło, do jakich to wybryków jest zdolny jego personel.

W firmie Lepszego podobna samowola nie miała miejsca — oto drugi powód, dla

którego Lepszy był lepszy. Trzeci powód, dla którego Lepszy był lepszy, to wyższa jakość

poczucia humoru, jakim się legitymował. O ile poczucie humoru Dobrego można określić

mianem: proste (bezpośrednie), o tyle poczucie humoru Lepszego należało do gatunku satyry

wyrafinowanej (humor abstrakcyjny), którą się w XX wieku ceni wyżej niż jakąkolwiek inną.

Dwa przykłady tej sztuki, jeden z czasów wczesnego stylu Soc, drugi (dla odmiany) z czasów

Socu schyłkowego lat osiemdziesiątych:

Polski tłumacz tłumaczy amerykańską powieść, w której robotnik budowlany

konsumuje kanapkę z szynką i wypala cygaro. Lepszy nie puszcza tego do druku, każąc

zmienić proletariuszowi amerykańskiemu menu na: „kromkę czarnego chleba i

machorkowy”. Tak wydrukowano (sic! — jeśli ktoś nie wierzy, to niech zapyta ówczesnego

redaktora w wydawnictwie Czytelnik, Jana Zakrzewskiego). Z kolei rok 1987: TVP chce

wyemitować „Konformistę” Bertolucciego, gdzie faszyści bez przerwy mówią do siebie:

„towarzyszu”. Telewidzom może się to kojarzyć, więc Lepszy proponuje zamienić

„towarzyszy” na „kolegów”, przy czym propozycja jest nie do odrzucenia, bo film jest

włoski, a Sycylia należy do Włoch. I tłumaczący dialogi lektor „koleguje” we wszystkich

deklinacjach, rozśmieszając naród, któremu to wszystko i tak kojarzy się jak owemu

ż

ołnierzowi w koszarowym dowcipie.

Poczucie humoru Lepszego nie zawężało się do innowacji semantycznych;

ikonograficznie też trzymał wysoką palmę (to znaczy palmę pierwszeństwa na wysokim

poziomie). Od samego początku. Jeden przykład: w latach pięćdziesiątych wydano obszerną

antyfaszystowską rozprawę pt. „Prawda o Katyniu”. Ta prawda miała być bogato ilustrowana

zdjęciami ekshumowanych katyńskich zwłok, ale Lepszy uznał, że to jest głupi pomysł, z

internacjonalistycznego punktu widzenia niesłuszny, i zamiast tego kazał dać zdjęcia Ku—

Klux—Klanu oraz soldateski amerykańskiej mordującej lud koreański. Mam ten wolumin.

Tekst jest o Katyniu, zdjęcia o Katyniu nie ma ani jednego — zdjęcia są o Korei i o Ku—

Klux—Klanie, tak iż na pierwszy rzut oka widać, że Katyń zrobił generał Mac Arthur

dowodzący gangiem hitlerowców przebranych za G.I. i wspomaganych przez rasistów w

białych spiczastych czapach z wycięciami na wzrok.

Dzieckiem w kolebce słabość czując do tego rodzaju poczucia humoru, który

nazywany jest surrealistycznym, abstrakcyjnym lub purnonsensownym — nie mogłem nie

background image

podziwiać Lepszego. Od czasów Kaliguli żadnego systemu nie cechowało poczucie humoru

równie rozbrajające i zniewalające jak to, którym legitymował się system wolności twórczej

nadzorowany przez Lepszego. Wolnorosjanka w używaniu wyrazów (cygaro—machorkowy,

towarzysz—kolega) i obrazów (Katyń—Korea) biła na łeb osławioną wolnoamerykankę, „ja

drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszał cziełowiek

”. W „Wyspach bezludnych”

napisałem (a Lepszy mi to puścił), że w tej sytuacji każdy z dyszących ma do wyboru: „śmiać

się, wieszać lub śpiewać: «Wołga, Wołga, mat’ rodnaja»„. Ja wybrałem śmiech. Co nie

znaczy, że nie droczyłem się z Lepszym. Owszem, droczyłem się sto razy, po to piszę

„Lepszego”, aby sobie powspominać. Ale bawiliśmy się w duchu wzajemnego zrozumienia,

obaj rozumiejąc stare chińskie przysłowie: „In risu veritas” („Prawda jest w ryżu”).

Niektórym się wydaje, że jemu było lekko. Jemu wcale nie było lekko. Z artystów

mało kto wykazywał poczucie humoru, większość grała z Lepszym w nastroju (natchnieniu)

ś

miertelnej powagi. Próbowali go zwalczać, podgryzali go, kopali pod nim doły i podkładali

mu świnię za świnią. Tak właśnie robiły związki twórców, ze związkiem pisarskim na czele.

Nigdy nie byłem i nie będę twórcą. W moim kraju twórcą się jest wtedy, gdy się

należy do związku twórczego. Nigdy się do czegoś takiego nie zapisałem, mimo że

próbowano mnie zmusić w kilku wydawnictwach i redakcjach, strasząc obniżeniem

honorariów. Najpierw nie zapisywałem się dlatego, że nie mogłem przekroczyć bariery

własnej niekompetencji, to znaczy nie mogłem pojąć, na jaką cholerę pisarzowi potrzebna jest

legitymacja pisarza (tak samo nie mogłem pojąć, na co pisarzowi tak zwane domy pracy

twórczej). A jak już pojąłem na co, nie zapisywałem się tym bardziej. Pojąłem, że związek

literatów jest to stowarzyszenie ludzi piśmiennych, ale takich, co wierzą w Parnas

legitymistyczny, na który bogowie nie dają wstępu bez legitymacji ze zdjęciem i pieczątką.

Bez niej nie czuliby się pełnymi pisarzami, tylko półpisarzami, ćwierćpisarzami albo jeszcze

gorzej. Najgorzej z boginią Wenerą, bo po ziemi biega mnóstwo pań, które marzą o romansie

z prawdziwym pisarzem i o byciu jego muzą i w ogóle o „uczynię cię nieśmiertelną”, obie są

bardzo nieufne (już się sparzyły na panu Zenku, reżyserze) i takim trzeba udowodnić swą

pisarskość. Nie jest to w końcu takie trudne, patenty na pisarskość dawano u nas jak ordery

chlebowe, po uważaniu, starczyło wydrukować jedną przyśpiewkę kabaretową i jeden esej z

kursokonferencji lub dwa tomy wspominków o utrwalaniu Ludowej pepeszą (dwa dzieła były

wymogiem obowiązującym), następnie znaleźć dwóch takich samych, wcześniej przyjętych,

jako wprowadzających do związku, a potem już tylko opłacać składki członkowskie i

głosować. W całym ustroju kapitalistycznym nie było tylu pisarzy, co w ZLP, bez pomocy

Kraju Rad udowodniliśmy wyższość.

background image

Literackie stowarzyszenia nie są dzieckiem komunizmu, istnieją wszędzie na globie,

tego nie trzeba mi tłumaczyć. Ale fakt, że one wszędzie istnieją, nie wpływa na mój stosunek

do nich. Hiszpański noblista, Camilo Jose Cela, wyraził w tej sprawie dokładnie to, co i ja

mam na języku, nie zmieniłbym ani jednej sylaby:

„Biurokracja literatury istniała i nadal istnieje. Jak łatwo zrozumieć, odnoszę się

do niej tylko z pogardą. Osobiście nie mam najmniejszej ochoty należeć do tej kliki.

Uważam, że pisarz powinien być zawsze samotnikiem, wolnym strzelcem (…) Niewiele

mam kontaktów ze środowiskiem literackim i w ogóle niewiele rozmawiam, bo to, o czym

się gada, niewiele mnie obchodzi. Czasem ludzie atakują mnie, aby sprowokować.

Odczuwam to tak samo, jak gdyby mnie chwalili, mam obiektywny stosunek do mej

twórczości”.

Tą nieco długawą dygresją przerwałem wątek, czas podjąć go znów. Miało być o tym,

jak ZLP zwalczał Lepszego. Żeby walczyć, trzeba mieć oręż. Spluwę, kosę, miecz, scyzoryk

lub choćby tylko bat. Oni postanowili uczepić się właśnie bata, który przyobiecał im dać

„Biały dom”. Znaczy się: władza im obiecała, że da im pejcz, którym będą mogli ją lać.

Przeciwcenzuralną Radę Artystyczno—Wydawniczą. Zresztą, co ja będę truł, niech to

opowiada ktoś, kto był i widział, śp. profesor Jerzy Łojek.

Z Łojkiem, historykiem nieżyciowym, bo najuczciwszym, a przeto dostającym

najwięcej klapsów od władz i od kolegów z branży jego, kontaktowałem się częściej

telefonicznie niż osobiście. Jak było coś pilnego do obgadania, dzwonił. Ale raz w życiu nie

zadzwonił, tylko napisał. List zaczyna się tak: „Warszawa, w nocy z 3 na 4 maja 1978 roku”.

Otóż Łojek 4 maja rano odlatywał do Paryża, a że akurat cierpiał na szewską pasję, nie mógł

zasnąć, a nie mogąc zasnąć i nie mogąc dzwonić, bo nie chciał budzić, całą żółć, jaką miał na

wątrobie, przelał na kartkę papieru. Pisał o literatach zrzeszonych w ZLP, do którego to cechu

należał, ciągle mi zazdroszcząc, że ja wprost przeciwnie. Pierwszy akapit listu zawiera same

komplementy pod adresem „impotentów pisarskich” oraz całego „zatęchłego środowiska,

gdzie grasują rozmaite paniusie i dżentelmeni, wydający raz na dwadzieścia lat nienadającą

się do czytania książczynę” (jakby co, ladies and gentlemen, list mam i jest to list

rękopiśmienny, nie radzę sugerować, że dodałem lub przekręciłem choć jedną sylabę). Dalej

jest raport „na gorąco” z posiedzenia ZLP; mowa tu o Lepszym, więc przytaczam:

„Przed paru godzinami wróciłem z zebrania warszawskiego Oddziału ZLP. To, co

się tam działo, było widowiskiem ponurym. Całość przebiegała pod hasłem poddania się

background image

czynnikom: nie stawiać się, okazać pokorę, niczego nie postulować, przede wszystkim

zaś wypalić gorącym żelazem pomysły pluralizmu ideowo—politycznego w Zarządzie

Warszawskiego Okręgu ZLP — a wtedy może władze udzielą jakichś tam koncesji,

łaskawiej spojrzą na prośby i błagania literatów etc, etc. Najgorsze jest to, że ludzie

skądinąd znani jako zwolennicy swobody myśli i twórczości dali się wziąć — jak naiwne

dzieciątka — na lep tych obietnic i stawali na głowie, aby wybory do Zarządu

Warszawskiego wypadły zgodnie z życzeniami Góry. No i wypadły, a cała «procedura

wyborcza» była żenująca i obrzydliwa. Będzie wskutek tego żałosny kociokwik za parę

miesięcy, bo przecież po spacyfikowaniu środowiska władze przykręcą śrubę tak, iż rok

1977 będziemy wspominali jako okres rozkwitu wolności druku. Robiono to wszystko na

zasadzie: poddajemy się, Najjaśniejszy Panie, Twoim sugestiom i życzeniom, niczego się

nie domagamy, racz jednak najmiłościwiej wziąć pod uwagę nasze błagania etc, etc.

Ludzie, którzy to wszystko montowali w myśl wskazań i zaleceń pana(…) — nawet ludzie

pokroju(…) czy (…), nie mówiąc już o przewodniczącym zebrania, panu(…) — nie zaczęli

bynajmniej od postulatu: najpierw prosimy o konkretne, realne decyzje, które zaspokoją

choćby minimum postulatów środowiska literackiego, a dopiero potem będziemy szli na

kompromis. Naprawdę żenujące, obrzydliwe i ponure! Czołgano się w prochu i pyle przed

cieniem obietnic Góry, takich na przykład, jak przyrzeczenie powołania przy Ministrze

Kultury i Sztuki — decyzją Białego Domu — Rady Artystyczno—Wydawniczej, do której

będzie można (teoretycznie) zgłaszać zastrzeżenia wobec arbitralnych decyzji cenzury.

No i co? Wyobraźmy sobie sytuację, gdy na przykład czyjaś książka ma obcięte przez

cenzurę kilkanaście stronic, wydawnictwo trzęsie się, aby rzecz całą wydrukować i

skończyć z kosztami drukarskimi, zaś autor poczyna żądać mediacji tej «Rady»? Rada

zrobi to, co jej każe Wydział Kultur oraz Wydział Prasy KC. A biedny odwołujący się autor

dostanie dodatkowy zapis w dokumentach cenzury. I ci nieszczęśni idioci uważają to za

osiągnięcie! Litość bierze! To zebranie było dla mnie doświadczeniem doprawdy

przygnębiającym. Dowiodło, jak straszliwy jest oportunizm, tchórzostwo i naiwność

polityczna ludzi, których posądzaliśmy niegdyś o niezależność myślenia…”.

Tu przerywam Łojkowi na chwilę, bo Mickiewicz się przypomina pasujący do tego:

„Własne tylko upodlenie ducha Nagina szyję wolnych — do łańcucha”.

Ten łańcuch opisałem w „Wyspach bezludnych”, w rozdziale „Cudowna lampa

Aladyna”, gdzie Dobry wydłuża społeczeństwu łańcuch o pół sążnia, kpiąc:

background image

„— Widzisz, za pół sążnia łańcucha zyskaliśmy kolejny rok spokoju (…)

Wystarczyło pół sążnia łańcucha”.

„Rada”, o której Łojek pisał w swym liście, to było właśnie te pół sążnia, o które

miano wydłużyć łańcuch literatów. Podobne wydłużenia dawały intelektualnym elitom

pewność, że reżim się liberalizuje, a więc wszystko idzie dobrze, tak trzymać! Tak też i

trzymali owe cugle w zębach, gryząc je, śliniąc i całując, gdy udawało się podłużyć. I

mogłoby to trwać w nieskończoność, gdyby nie robociarze, którzy nie znali się na takich

ż

artach. Ostatni akapit z listu Łojka:

„Jeśli chodzi o zaciskanie obroży przez cenzurę — będzie coraz gorzej. Rzecz jasna

nadejdzie nowy okres «odwilży», gdy w jakimś dużym mieście przemysłowym klasa

robotnicza wyjdzie znowu na ulice. Znowu będą strzały, kilkaset trupów i zmiana ekipy

rządzącej, a wtedy na rok—dwa złagodzi się może reżim cenzuralno—wydawniczy”.

Łojek jako Sybilla się sprawdził, wyjąwszy liczbę trupów, ale to drobiazg, kilkaset

robotniczych trupów mniej lub więcej nigdy nie robiło specjalnej różnicy w bilansie dyktatury

proletariatu. List był z 1978. W 1980 słowo ciałem się stało, to znaczy klasa przodująca

wyszła z nerwów i z fabryk i stała się dzięki mediom „elementem”, w rezultacie czego

zmienił się garnitur u steru i u żłobu. Krew chlusnęła wkrótce potem, a do tego czasu Lepszy

pozwalał drukować to, czego przedtem nie pozwalał. Pozwolił nawet przedstawić swą

genealogię, mojego pióra (czteroodcinkowy serial w „Literaturze” pt. „Cenzuriada, czyli

dzieje powszechne cenzury”; tylko odcinkowi piątemu, o PRL, dał kopa).

Ale pomnika Łojkowi jako prorokowi wznosić nie należy, bo fach Kasandry był w

ludowej ojczyźnie zawsze najłatwiejszym z rzemiosł. Prorokować można było bez żadnego

ryzyka, ze względu na istotę gospodarki ludowej i socjotechniki ludowej, których wspólną

cechą (tzw. element stały) była cykliczna reformowalnosć ergo okresowa reanimacja.

Graficznie można to przedstawić sinusoidą: krótki wzlot, zrypanie się na pysk, wymiana

garnituru, ODNOWA, krótki wzlot, zrypanie się na pysk, wymiana garnituru, ODNOWA, i

tak da capo al capo. Poprzednia drużyna zawiodła, więc won z nią, na boisko wchodzą

rezerwy, tamten wynik się nie liczy, gramy mecz od początku, czyli od nowa zaczyna się

ODNOWA i znów jesteśmy królową dziewic w tym samym gmachu z czerwoną latarnią na

fasadzie.

background image

Celem długofalowym każdej ODNOWY było to, co tak pięknie określił w roku 1981

weteran wielu ODNÓW, myśliciel znad Dunaju, Gyorgy Aczel:

„Przyszłość,

czyli

komunizm,

do

którego

dążymy,

będzie

królestwem

bezgranicznej wolności w humanistycznym sensie tego słowa”. Lecz aby taki profetyzm

mógł porwać i uskrzydlić lud, trzeba wpierw lud wychować przez wzbudzanie i na tym

polegał doraźny cel każdej z ODNÓW, co z kolei bardzo pięknie ujął humanista z

politbiura nadwiślańskiego, Mieczysław Rakowski, w roku 1986: „Warunkiem wszelkiego

skutecznego wychowania jest zdolność do wzbudzenia w każdym kolejnym pokoleniu

wiary w przyszłość, zaszczepienie przekonania, że znamy drogę ku przyszłości i że będzie

ona lepsza niż teraźniejszość”.

Antoine de Saint—Exupery (mój ulubiony pisarz) odpowiedział na ten bełkot już

dawno temu:

„A jeśli twierdzę, że poświęcam swoje pokolenie dla szczęścia pokoleń przyszłych,

poświęcam ludzi. Nie tych czy innych, ale wszystkich. Zamykam ich po prostu w ich

nieszczęściu. Cała reszta to słowa puste jak wiatr”.

Niezliczone masy (tylko jednostki mogą być policzone; komunizm operował pojęciem

mas) przesiedziały całe swoje dorosłe życia w tej regularnie odnawianej poczekalni,

wysłuchując dobrych wróżb dla swych prawnucząt, a prawnukowie są ludziom zawsze

bardziej obojętni niż pradziadowie, bo tych można przynajmniej zobaczyć na obrazku. Ja

miałem więcej szczęścia: urodziłem się akurat wtedy, gdy poczekalnię zbudowano — jestem

jej rówieśnikiem. Zrobiłem to w roku, w którym miał miejsce ów czekoladowy dzień 22

lipca, przez następnych czterdzieści pięć lat obchodzony jako święto narodowe. W „Wyspach

bezludnych” znajdziecie lepszą z historycznego punktu widzenia motywację tych obchodów

(22 lipca urodził się Polak idealny niczym wzorzec, Bolesław Wieniawa—Długoszowski),

Motywację, którą przedstawiłem jako jedyną słuszną, a Lepszy się i pozwolił to wydrukować.

Takie dowcipy udawały się często, ale na ogół w przypadkach detalicznych:

pochodzenie święta narodowego — tak, pochodzenie cenzury — też, pochodzenie systemu —

za żadne skarby. Kilkakrotnie próbowałem umieścić na jakichś „pierwszoobiegowych”

łamach esej historyczny o genezie bolszewizmu i zawsze dostawałem szlaban na tę

rozprawkę, mimo że kończyłem opis w pierwszej połowie wieku XIX. Ja wiem, że to

datowanie dziwi. Nie moja wina, pretensje proszę kierować do szkół.

background image

W powszechnym mniemaniu bolszewizm zrodził się w XX wieku jako złośliwa

mutacja komunizmu utopijnego, ale to mniemanie świadczy tylko o tym, jak niska jest

powszechna wiedza. W istocie bolszewizm objawił się w IX wieku naszej ery pod postacią

wysypki szyickiej, a ówcześni bolszewicy nazywali się karmatami. Karmaci praktykowali z

wyprzedzeniem marksizm—leninizm rewolucyjny, i to we wszystkich szczegółach, od

wynalazków semantycznych, polegających na pełnym odwróceniu znaczenia wszelkich pojęć

(np. dobro—zło, prawda—kłamstwo etc), aż po uspołecznienie wszelkiej własności prywatnej

(nie tylko na drogach, ale i w zdobytych miastach).

Równo tysiąc lat po zawiązaniu się ruchu karmackiego grupa Rosjan postanowiła

uczcić taką okrągłą rocznicę. W bardzo dowcipny sposób: restaurując ten sam kierunek

postępu ludzkości. Myślę o „przyjaciołach Moskalach” (Mickiewicz), „pierwszych

republikanach słowiańszczyzny” (Mochnacki), czyli o dekabrystach. Dzieci polskie obecnego

stulecia (sanacyjne, demoludowe i postkomunistyczne) wkuwały i wkuwają dogmat o

szlachetnych dekabrystach, tak gorąco Polskę miłujących, iż przy tym uczuciu miłość Romea

do Julietty to namiętność lodówki „Mińsk” do lodówki „Polar”. Z najnowszej polskiej

encyklopedii (PWN 1983) czerpiemy tę samą niezachwianą pewność, co z wcześniejszych

encyklopedii i podręczników: że dekabryści pragnęli uszczęśliwić zniewoloną przez carat

Polskę „przyznając jej bezsporne prawo do niepodległości”. Jest to klepanie kijanką (kijanką

niewiedzy) starego mitu, a dokładniej starego refrenu; ten refren śpiewało w XIX wieku trio

Mickiewicz—Mochnacki—Lelewel na europejskich koncertach organizowanych przez

słowianofilów, których ogłupiono ideą „braterstwa narodów” vel „braterstwa Słowian”.

Ź

ródła dokumentalne na temat dekabrystów mówią coś zupełnie innego: że te wielkorusy

miały w stosunku do Polski ciągoty zamordystyczne silniejsze niż carat, a jedną z przyczyn

ich buntu były „nadmierne swobody” (w tym konstytucja), które car dał Polaczkom (taką

samą postawę wobec nas prezentował w trakcie swoich amerykańskich wykładów

wielkoruski demokrata Sołżenicyn, co nie przeszkodziło naszym antykomunistycznym

demokratom grać hymnów na cześć tego piewcy świata wolnego od obozów oparkanionych

kolczastym drutem). Zaś jako antycypatorzy marksizmu—leninizmu dekabryści stworzyli

projekt urządzenia nowej Rosji w systemie z kilkoma warstwami tajnej policji nie

podlegającej prawu (nazwanej przez nich: Urzędem Czynienia Dobra) i z tak dogłębną

inwigilacją społeczeństwa, że w porównaniu z tym cały aparat represji caratu był

przedszkolem.

Wspomniałem wyżej o tak zwanym braterstwie narodów i nie mogę się teraz

powstrzymać od pytania następującego: ile jeszcze milionów homines sapiens musi zostać

background image

zamordowanych i zgwałconych przez sąsiadów, żeby idealiści, którzy z biologii mają

dożywotnią dwóję, przestali bredzić o braterstwie narodów? Pojęcie braterstwa narodów jest

sofizmatem najidiotyczniejszym z tych, które wymyślono od czasów Kaina i Abla, co właśnie

teraz, gdy piszę ten tekst (1990), potwierdzają jatki w różnych punktach globu.

Z idealizmu braterskiego najlepiej leczą próby bratania się. Taką zadaną lekcję odrobił

zespół dziennikarzy polskiej telewizji w roku 1989, gdy po obaleniu komunizmu w

Lechistanie również Ukraińcy zaczęli czerwonym wypowiadać. Pamiętając swojskich

sienkiewiczowskich Zaporożców („Daj, batku, z Lachy umiraty!”), a nadto uskrzydleni

bratofilskim wieszczeniem Europejczyka Roku, Adama M. (tym razem nie Litwina, ale

tamten Adam, „przyjaciel Moskali”, robił to samo, pod wpływem Towiańskiego), młodzi

redaktorzy Teleexpressu postanowili w krew i ciało zamienić braterstwo polsko—ukraińskie.

W tym celu umówili się z przyjaciółmi Ukraińcami na pieczętujący braterstwo mecz piłki

nożnej i kiedy przyszła jego pora, wyprawili się do braci, głośno ze szklanego ekranu

reklamując swój dobry uczynek. Jeśli chodzi o krew i ciało, to się udało — team biało—

czerwonych wrócił z krwią na ciałach, albowiem bracia Ukraińcy zamiast buzi—buzi, skuli

Lachom gęby i wymachując tryzubem obiecali rychłą korektę granic, łącznie z

przywróceniem Przemyśla i Lublina do ukraińskiej macierzy.

Powtarzam: nic tak jak, „praksis” nie leczy idealistów z humanistycznego chciejstwa.

Panowie, na obecnym etapie ewolucji zwykła cywilizacyjna tolerancja jest szczytem (i tak

wciąż nie zdobytym) ideału; alpinistykę ku braterstwu narodów zostawmy temu gatunkowi

homines

, który się wykształci po przyszłych mutacjach. My — wciąż jesteśmy skazani na

klęskę.

Ta klęska to klęska Chrystusa. Nawet On, który tak bardzo pragnął, byśmy się

wzajemnie kochali, nie sprawił tego cudu. Mówił: „A Ja, gdy zostanę nad Ziemię

wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie” (J. 12, 32). Jeden z najlepszych rodzimych

poetów obecnej doby, Jacek Kozik, przepięknie Mu odpowiedział w tomiku „Matka noc”:

„Jakże Ty nas przyciągniesz

Z tymi ranami w dłoniach

Przekłutym bokiem —

Pośród szyderców

Przez Boga opuszczony

Człowiek

W chwili śmierci —

Boże mój Boże

background image

W dwadzieścia wieków po śmierci

Syna

Ciągle i ciągle

Oni się rodzą w nas

Krzyżują

Na nowo”.

Wracam do wykształcania się komunizmu. To, co się nie powiodło karmatom i

dekabrystom, udało się Karolowi Marksowi (począwszy od Lutra Niemcy mieli zawsze dryg

do ostatecznych rozwiązań). Jak powszechnie wiadomo, Marks wysłał Lenina w

zaplombowanym wagonie do Piotrogrodu, żeby zmienić temu miastu nazwę oraz kolorystykę.

Nie na czerwoną, tylko — co już nie jest powszechnie wiadome — na zieloną! Ja, dzięki

domowej bibliotece, wiedziałem o tym od dziecka, więc gdy dorósłszy zapragnąłem opisać

dorwanie się bolszewików do władzy i uczyniłem to stosując metaforę pod postacią walki kóz

(rozdział „Wyspa kóz” w „Wyspach bezludnych”), koziej biblii ideologicznej dałem, w

nawiązaniu do „Kapitału”, tytuł „Trawa” — nie tylko dlatego, że w państwie moich kóz trawa

była środkiem płatniczym, lecz i dlatego, że trawa jest zielona.

Ź

ródło, z którego w latach pięćdziesiątych dowiedziałem się, iż chromatyka doktryny

leninowskiej to zieleń, jakimś cudem nie znalazło się w owych latach na liście lektur

antyustrojowych (mogę za to ręczyć, gdyż podczas kilku rewizji uwolniono dom moich

Rodziców od wielu przedmiotów i kilku książek, ale tej książki nie tknięto). Myślę o

najpoważniejszej przedwojennej encyklopedii („ENCYKLOPEDIA POWSZECHNA

ULTIMA THULE”, nie ukończona; do września 1939 ukazało się dziewięć tomów i część

dziesiątego), w której tomie VI, pod hasłem LENIN, czytamy:

„Gasł w zrabowanej willi w Górkach, pod opieką żony, Krupskiej, a w bezwładnej

kałmuckiej czaszce zwolna, nieubłaganie gnił jego mózg(…) Gdy po zgonie otwarto

czaszkę Lenina, wylał się z niej cuchnący zielony płyn. Parę kubków tej zielonej cieczy,

zanim całkiem jeszcze się nie rozpłynęła, dokonało największego kataklizmu w dziejach

ludzkości(…), rozpoczęło próbę straszliwego eksperymentu, który wykluł się z chorego

mózgu i który nie wiadomo dokąd zaprowadzi”.

Płyn zielony zamienił na czerwony dopiero syn Lenina, dobroduszny fajczarz o

imieniu Soso. Sosa też nie oszczędzały choroby, zwłaszcza dziedziczna, jak o tym czytamy w

background image

X tomie tego samego kompendium. Autor hasła STALIN dowodzi tu, że Soso Dżugaszwili

był „okazem z innej planety” i „typem patologicznym o nie znanej psychiatrom chorobie”.

Psychiatrzy znają wszakże tę prawdę, że tam, gdzie nie ma patologii, nie ma geniuszu

— wszyscy ludzie genialni byli psychicznymi (istnieje cały księgozbiór monografii na ten

temat). O tym, że Soso dzięki swej chorobie stał się największym myślicielem w dziejach

ludzkości, nie mogłem przeczytać w „ULTIMA THULE”, bo o tym tam nie było, ale tę białą

plamę usunęli w czasach mego dzieciństwa mistrzowie poezji rodzimej, których recytowano

na akademiach i apelach szkolnych ku czci zbawiciela ludów. Szczególnie często

wsłuchiwałem się wtedy w poemat liryczny „Słowo o Stalinie”, bo jego autor, wielki bard,

tym słowem niezbicie dowiódł, że przy fajczarzu Soso — Sokrates, Galileusz, Kant i Einstein

byli nieukami z oślej ławy, a Macedończyk, Hannibal, Cezar i Napoleon małymi kapralami,

nie mówiąc już o tym, że „król—Słońce”, Ludwik XIV, to przy Soso żarówka latarki ręcznej.

Ówczesne ody do Sosa reklamowały przede wszystkim niezwykłość jego struktury

hormonalnej, ściśle: jego genialny biseksualizm. Soso był równocześnie matką i ojcem

Polaków. Już w wierszu „Prawdziwa ojczyzna”, opublikowanym w lwowskim „Czerwonym

Sztandarze” wtedy, gdy żołnierz radziecki na mocy porozumienia między Hitlerem a

Stalinem wyzwalał z niepodległości wschodnią połowę Lechistanu, zasygnalizowano ów

macierzyński aspekt osobowości Sosa, a ponieważ wiersz napisała kobieta, trudno było nie

wierzyć, któż jak nie Matki—Polki zna się na macierzyństwie? Poetka zapewniała, że o taką

właśnie matczyną Polskę chodzi:

„dobrą — jak matki spojrzenie, wolną — jak ptaków lot, ojczyznę sprawiedliwą, w

której czerwień, i sierp, i młot”.

Rok później poeta, który zasłynął jako myśliciel nieuczesany i mistrz fraszki, pisząc o

wymarzonej ojczyźnie na łamach „Prawdy Wileńskiej”, umocnił tezę o macierzyństwie

(„czułym macierzyństwie”) Sosa:

„Którą poeci wyśpiewali ojczyzna,

co od Kamczatki po szynach pędzi aż po San,

którą, jak mleka pełny dzban podają dzieciom czułe matki

— to Stalin!

Którą wykuło stu kowali w pieśni i w czasie i w przestrzeni,

w węglu i miedzi, w srebrze wód,

ojczyzna, której żaden knut już swoim świstem nie ocieni

background image

— to Stalin!

I moja lira z nowej stali i dumnie przemieniona muza,

obywateli jasny wzrok i głos i oddech, myśl i krok

i wolność, która nas odurza

— to Stalin!”.

Ten, kto jak ja uczęszczał do szkoły w dobie planu sześcioletniego (1950—55),

pamięta, że założenia tego planu zostały przedterminowo wykonane (a nawet przekroczone)

tylko w jednej sferze produkcji: w multiplikowaniu owych „dumnie przemienionych”, co za

pomocą „lir z nowej stali” przygrywali matczynej ojczyźnie, którą zrobił nam Soso. Nie

mogło być inaczej, takie są prawa historii i natury, już Antoine de Saint—Exupery pisał w

„Twierdzy”:

„Jeśli pozwolisz, by robactwo się rozmnożyło, rodzą się prawa robactwa. I rodzą

się piewcy, którzy będą je wysławiać”

.

Wysławiali, ale nie dozgonnie, okazali się ludźmi bez honoru: jedni po kilku, inni po

kilkunastu latach zdradzili ukochaną mamę i przeszli na drugą stronę barykady, zapominając

o przestrodze mistrza nieuczesanej fraszki (który sam ją zapomniał dubeltowo, najpierw gdy

smażył czerwone sonety, a potem gdy pluł na nie):

„Nie wrzucaj słów do wiersza prosto z gęby woru. Słowa poezji wiążą, jak słowa

honoru”.

Widać wzięli sobie do serca inną jego fraszkę:

„Trza we właściwym momencie być na właściwym zakręcie”.

Przekręcali się jeden po drugim na antykomunizm, zamieniając „liry z nowej stali” na

jerychońskie trąby, i dęli w nie z neofickim zapałem, aby zburzyć mury, które sami wznieśli

w pocie czół, tych czół, o których nieuczesany też napisał fraszkę:

„Co za bóg złośliwy im oblicza kuł,

że dał im złote usta do miedzianych czół”.

Soso był tym dwugłowym bożkiem, tym ich demiurgiem płci obojga (tatusiem—

mamusią), a oni wszyscy byli jego dziećmi. Marnotrawnymi — wyparli się go, gdy „kopsnął

background image

w kalendarz”. Wyprzeć się swoich do niego umizgów nie mogli, bo wynalazku Gutenberga

gumka myszka nie bierze — „corpus delicti” już wydrukowano, i to w jakich nakładach!

Alternatywę mieli następującą: proste mea culpa lub pokrętne alibi. Tylko nieliczni wybrali

pierwszy sposób (Miłosz przyznał, że „uprawiał prostytucję”, to samo powiedział Wygodzki)

— było to wyjście z burdelu frontowymi drzwiami, ale z twarzą. Reszta wyszła sposobem „na

chama”, tłukąc okno, a potem bijąc po twarzach sąsiadów z naprzeciwka, to jest tych, którzy

nie ulegli zeszmaceniu — nie klaskali w dobie krwawych błędów i wypaczeń. Mistrzostwo

wszechwag na tym ringu zdobył twórca, który dziś nosi w narodowym Panteonie aureolę

ż

yjącego świętego, antykomuch idealny, kryształ. Zdobył wspomniane mistrzostwo waląc w

pysk nawet przedszkolaków — dokopał za swoje stalinowskie grzechy każdemu młodszemu

od siebie o co najmniej dziesięć lat i każdego takiego juniora nazwał mendą, a więc mnie

również. Jako człowiek uważający, że wszystko, co ludzkie (prócz poczucia humoru i

maszyny do zmywania naczyń) to czytanki z życia zwierząt — nie mam świętemu za złe tej

mendy. Mam mu za złe jedynie to, że jego mowa wybielająca w pewnym punkcie grzeszy

przeciw zasadom tak zwanej logiki elementarnej.

Ów świątobliwy mąż w latach pięćdziesiątych prowadził klasyczne podwójne życie. Z

jednej strony był zasłużonym twórcą arcydzieł literatury socrealistycznej (tak zwanych

produkcyjniaków), z drugiej nie mniej zasłużonym aparatczykiem od nowej kultury —

nowokulturowym stupajką, bo stał (na straży szeregu) i tupał (na tych, którzy łamali szereg).

Mimo niezłomnego oddania takich gwardzistów, Stalinowi się zmarło i w jakiś czas po tej

tragedii mistrz z komucha przepoczwarzył się w antykomucha. Swoje drugie już „dumne

przemienienie” (na abarot) opisał jako definitywne katharsis w głośnej książce o datach i

chronometrach. Tak to zrobił: najpierw przyznał się do pewnych swoich czynów (do tych,

przy których, jak powiada Hłasko, nie wszyscy byli odwróceni), potem dał do zrozumienia, iż

wredne czasy wymuszały wredność ludzi jego pokroju, a na koniec przeszedł do ofensywy,

ż

aląc się, iż może go teraz „dopaść każda menda, którą ktoś przypadkowo począł dziesięć lat

za późno, i wyruchać bezwstydnie na oczach rozbawionej gawiedzi”. Słowem: ci młodsi nie

mają zbrukanych rąk i sumień tylko dlatego, że mieli głupi fart — spłodzono ich zbyt późno,

aby stalinizm mógł ich spodlić, tak jak jego spodlił. Wniosek: ich pogarda dla niego jest

nieuzasadniona, a jakakolwiek z ich strony próba piętnowania takich jak on neofitów byłaby

wyuzdaniem („bezwstydnie wyruchać”).

Właśnie w tym miejscu święty się walnął. Jego błąd logiczny polegał na zignorowaniu

faktu, że nie tylko spóźnione małolaty zachowały dziewictwo we wrednych czasach. Również

wielu spośród jego rówieśników nie dało się spodlić i nie poszło na płatny serwilizm (Lec:

background image

„Kto oddaje hołd, ten dostaje żołd”), mimo iż żyli w tym samym miejscu, w tym samym

kalendarzu i pod tą samą klepsydrą. I to właśnie te oporne „mendy” rówieśnicze (nie zaś

ówczesne przedszkolaki i nastolatki) miały największe moralne prawo „ruchać” świętego za

jego kulturową stachanowszczyznę. Jedna z takich „mend”, Leopold Tyrmand, skorzystała z

owego prawa.

Tyrmand, gdyby chciał, mógł to uczynić w tonie szyderczym, kpiną operował jak

d’Artagnan szpadą. Gdy w grudniu 1956 roku (tuż po październikowym, oklaskiwanym przez

mrowie durniów sukcesie Gomułki) dziennikarz zapytał Tyrmanda, co mu się nie podoba u

Gomułki, Tyrmand odrzekł zimno:

„— Krawat”.

Gdyby go spytano, co mu się podoba u Gomułki, też odparłby, że krawat.

Ten człowiek znał dewizę Voltaire’a: „Idź zawsze drogą prawdy, szydząc” — umiał

drwić. Ale czasami nawet królewskim błaznom (co nie znaczy błaznom królów) nóż sam się

otwiera w kieszeni, kasując ochotę do kpinek. W roku 1967, na łamach paryskiej „Kultury”,

Tyrmand uderzył z furią w kameleonów pokroju naszego świątka, zwąc ich „profitantami”,

którzy:

„pili razem stalinowskie pomyje (…) brzydząc się samych siebie (…), teraz zaś

poprawiają sobie wzajemnie makijaż «na dziewicę»…”. Tyrmand słusznie podniósł, że

ludzie ci załapywali się koniunkturalnie na antykomunizm: „zaczęli krzyczeć, kiedy już

wolno było krzyczeć, kiedy za krzyk nikt nie pakował na Mokotów ani nie wsadzał knebla,

kiedy nieszkodliwym krzykiem i niezgadzaniem się można już było w Polsce wybornie

zarobkować, lepiej niż dotychczasowym służalstwem”.

Wyciąłem Tyrmandowi nazwiska, tak jak uprzednio wyciąłem je Łojkowi, bo nie o

nazwiska tu idzie. Godność każdego, cały ten powojenny Panteon narodowej prozy, poezji

oraz filmu, macie w peerelowskich encyklopediach. Nazwiska są co do jednego, ale tytuły

arcydzieł nie wszystkie. Jest to kwestia pamięci. Napoleon rzekł, iż „dobra pamięć to umieć

zapomnieć to, czego lepiej nie pamiętać”. Lepiej nie pamiętać tych szlagierów filmowych i

książkowych. Późniejsi antykomuniści, humaniści i filozofowie zapewniali w nich, że

Niemców zwalczał czerwony (AL), zaś AK było gronem bandziorów współpracujących z

Gestapo; że bolszewizm to awangarda ludzkości, realizująca lepszą od innych

praktykowanych na świecie, wyższą formę bytu ludzkiego; że należy kablować na UB

background image

wszystkich bez wyjątku, mamę, tatę, dziadka, braciszka i siostrzyczkę, a już żonę i męża

najsampierw, dając tym dowód świętej miłości ludowej ojczyzny. Podczas sławnego

szczecińskiego zjazdu literatów nie spełniony Nobel z chemii (za przeróbkę diamentów na

popioły) ogłosił socrealizm najwyższą i obowiązkową formą twórczości artystycznej, grożąc

każdemu, komu pachnie nieposłuszeństwo. Jego koleś, nie spełniony spadkobierca twórcy

Trenów, wystąpił w imieniu środowiska pisarskiego na kwietniowym sejmie 1968 roku z

potępieniem pałowanych studentów i prześladowanych „syjonistów”. A potem im się

odmieniło, na antykomunizm i humanizm. Te chłopaki po prostu przeszły metamorfozę.

Metamorfozę ma prawo przejść każdy, ja też się odmieniam. Kiedyś nie zwracałem

uwagi na manierystów zaliczanych do drugiego rzutu, mniejszych od Tycjana, Tintoretta i El

Greca, a teraz uwielbiam Parmigianina, Fiorentina Rosso i zwłaszcza Pontorma z jego

przedziwnym kolorytem, tak różnym od tycjanowskiego. Kiedyś kochałem romantyczne

nastroje Friedricha, a teraz wolę ich szukać u Piera di Cosimo i Lorraina, bo jest w nich

więcej tajemnicy, a mniej ckliwości. Niegdyś szalałem za Catherine Deneuve, dzisiaj chętniej

ukradłbym kobiety Vermeera, Corota lub Botticellego. I wierzę, że politycznie człowiek też

ma prawo się odmienić. Ale nie wierzę w reedukację człowieczeństwa, czyli w cudowną

metamorfozę duszy u kogoś, kto przez całe lata głosił, że zrywanie ludziom paznokci to

manicure, kto grabież mienił filantropią, ciemności kazamat synonimował z brzaskiem świtu,

a donos wyświęcał na obowiązkowy sakrament. Jest takie bla—bla—bla do

usprawiedliwiania politycznych wolt: „Tylko krowa nie zmienia poglądów”. Jasne. Równie

dobrze brzmi: tylko k… nie zmienia kochanków. Kiedy już zmieni sobie płeć. Czasami to, co

krzyczał motłoch za Lenina: „Dołoj gramotnyje!” — ma trochę sensu.

Najnowsza generacja „dumnie przemienionych” to gwiazdozbiór żurnalistów ery

gierkowsko—jaruzelskiej. Był w USA taki gliniarz, któremu kazano zniszczyć gang Ala

Capone, a on rozpoczął od wzięcia za pysk skorumpowanych agentów urzędu prohibicyjnego.

Zebrał ich i powitał w taki sposób:

„— Nazywam się Dan Chapin i jestem waszym nowym szefem. Niech każdy z was

położy ręce na stół. Sk…synami, u których zobaczę złotą biżuterię na palcach, zajmę się

osobno”.

Połowa agentów prysnęła z sali i nigdy już do niej nie wróciła. Każcie wszystkim tym

antykomunistom, humanistom, klerykałom, liberałom i piewcom wolnego rynku wojującym

dziś po gazetach, głośnikach, ulicach i ambonach, wyłożyć na stół pisma i taśmy

background image

magnetofonowe z tym, co głosili jeszcze za późnego Gierka. Połowa uciekłaby, a niejeden

umarłby ze wstydu, gdyby tylko go posiadał. Kiedyś, jak to barwnie określa bliski mi

człowiek, „robili minetę komuchom”, teraz robią ją nowemu bóstwu, małpując z opóźnieniem

metamorfozę pisarzy narodowych. Ale tu stawką jest tylko żłób, jak w przypadku owego

proboszcza z Bray, o którym pisał Chamfort: proboszcz kilkakrotnie przechodził od

katolicyzmu do protestantyzmu, a gdy dziwiono się jego niestałości, krzyczał:

„— Ja niestały? Nic podobnego! Przeciwnie, ja się nie zmieniam, chcę być zawsze

proboszczem w Bray!”.

Natomiast problem literatów („what is your problem, dear?”) był natury bardziej

szekspirowskiej. Tak jak niegdyś wierzyli, że gloryfikowanie komunizmu zapewni im

nieśmiertelność, tak później wierzyli, że flekowanie komunizmu zapewni im nieśmiertelność.

Mylili się w obu przypadkach, nie pojmując, iż każdy Oscar Wilde może być pedałem, lecz

aby zostać Oscarem Wildem pedalstwo nie wystarczy.

Teraz już o tym wiedzą. Wiedzą o tym również ci dwaj uczynni staruszkowie,

profesor i literat, którzy uwierzyli w niezniszczalność trzynastogrudniowych czołgów. Czy

mogli nie uwierzyć? Tuż po wprowadzeniu stanu wojennego, produkujący się w „Polityce”

król polskich felietonistów, człowiek bywały, autorytatywnie rozstrzygnął, że: „Władzę w

Polsce mogą sprawować tylko komuniści”. Tych dwóch starszych panów uwierzyło mu. I

obaj wbiegli na czerwoną estradę po splendor władzy w życiu doczesnym, a spiżowy

konterfekt w pozagrobowym. Każdy z nich dostał wielką instytucję państwową i zadanie:

mieli przekonywać, że dobra czynność komunistów przekształci z biegiem czasu suchą dolę

społeczeństwa w róg obfitości. Mieli być ludzką maską na twarzy uzbrojonego tyrana. Dwaj

ś

lepi klezmerzy na tonącym okręcie, grający do końca patriotyczne melodyjki z lamusa

narodowych sentymentów. A potem komuchy i antykomuchy solidarnie wyrzuciły ów

warszawski duet na śmietnik. Spiżu nie będzie — będzie aleja zasłużalczonych, gdzie

spotkają się z krakowskim duetem profesorów od rysunku i od antyku, którym ministerialna

kultura i sztuka przyćmiła samozachowawczy instynkt.

W sumie jednak owi klakierzy (pisarze, dziennikarze, uczeni i inni dworacy) cierpią

teraz nie tylko za swój grzech. Bo to nie była tylko ich wina. Była to wina ich rodziców i

guwernantek. Tych facetów nikt nie nauczył, że mężczyzną jest się nie wtedy, gdy się jest

geniuszem, laureatem, ogierem seksualnym, kulturystą, rekordzistą świata i wojennym

herosem, lecz tylko wówczas, gdy nie jest się k… I że nie da się tego obejść z żadnej strony.

background image

Idąc tak w górę, usłyszymy w końcu Lepszego i Dobrego. Oni też potrafią udowodnić

swą niewinność. Zapytani dziś o represje kulturalne i polityczne, odpowiedzą, że oni tylko

wykonywali rozkazy (polecenia, zarządzenia, instrukcje itd.). Tysiące komunistów przysięga

dziś, że choć wykonywali rozkazy, to wewnątrz, tak naprawdę, w duchu, w myślach i

uczuciach — byli przeciw. Nie identyfikowali się z łajnem, które własnymi ręcami

rozmazywali po całym kraju, od morza do gór. Miesili to łajno na komendę, ale czuli jego

zapach i odwracali nos. W tę samą stronę, w którą odwracali węch, wzrok i słuch klakierzy

zbrodniczego reżimu.

Wszystko to, co zawarłem w kilku powyższych akapitach, oznacza pałę z przedmiotu:

miłosierdzie chrześcijańskie. Tak się kończą wagary z domu katechetycznego lub czytanie

pod stołem świeckich lektur na lekcji religii. Kiedy ksiądz mówił o przebaczaniu, ja

studiowałem Danilo Kisa, który w swych radach dla pisarzy radzi, co następuje:

„1. Nie bądź serwilistą, bo książęta zrobią z ciebie portiera.

2. Miej odwagę wiersz Aragona ku chwale GPU nazwać bezeceństwem.

3. Nie doszukuj się w związku z tym okoliczności łagodzących, gdyż nie ma na to

moralnego usprawiedliwienia”.

Być portierem (a jeszcze lepiej Pierem delia Francesca) u Federiga II księcia

Montefeltro, który za dewizę wziął sobie: „essere urnano” — to nie był wstyd. Ale żeby

zostać dworzaninem peerelowskich „książąt”, trzeba było mieć duszę kurtyzana w tym

dzisiejszym znaczeniu słowa „il cortegiano”. Na czele państwa i ludu mógł stać półidiota,

wódz, który w pierwszym pokoleniu zszedł z przydrożnej wierzby, nieokrzesany jak

mechaniczny homunkulus, głupi jak plemnik — a oni sławili mądrość i dalekowzroczność

tego myśliciela, i gdy uścisnął któremuś rękę, otwierało się przed nimi niebo. To jest ich

powód do wstydu. Ale nie są samotni, są tylko szpicą wielkiej armii portierów,

wierzchołkiem imponującej góry upodlenia narodowego. Na wszystkich niższych poziomach

było mnóstwo żyjątek, które mają powód ten sam, od szczebla salonu do szczebla stadionu —

od dorocznego „Spotkania z twórcami kultury i sztuki” na salach rządowych, gdzie w blasku

fleszów i kamer partyjna wierchuszka przyjmowała łaszących się gwiazdorów, aż po mityngi

górnicze, na których tłum skandował: „Partia—Bolek!, Partia—Władek!, Partia—Edek!” itd.

Najniższym szczeblem tego cyrku byli prości dyżurni, którzy Pojawiali się na

ekranach TVP wówczas, gdy na ulicach i w fabrykach przeklinano sierp i młot głośniej niż

codziennie. Dyżurna prządka („Chcemy wreszcie spokoju, żeby móc spokojnie pracować i

background image

wychowywać dzieci!”), dyżurny emeryt („Musimy pamiętać, że…”), dyżurny młody

proletariusz („Straty naszego zakładu będzie trudno odrobić dla społeczeństwa…)” i inni

dyżurni. Najważniejszym dyżurnym był dyżurny przechodzień. Ekipa dziennika

telewizyjnego spotykała go przypadkowo na ulicy, a on rzucał pytanie: „I komu to wszystko

służy?”. Dyżurnych przechodniów zmieniano, ale owego pytania nigdy nie zmieniono. Po

wielu powtórkach wszyscy zachorowaliśmy na odruch psa Pawłowa zwany warunkowym —

kiedy włączyło się dziennik z opóźnieniem i jakiś spacerowicz akurat pytał: „Komu to

wszystko służy?”, miało się pewność, że gdzieś w Polsce przodująca klasa wyraża znowu

niechęć do rady pedagogicznej. Gdyby Szekspir żył w naszym wieku pomiędzy Bugiem a

Odrą, najsławniejszym pytaniem świata nie byłoby „być albo nie być?”.

W opinii kościelnych moralistów najbardziej wstydliwym, a zawinionym przez

komunizm, objawem upadku moralności polskiej jest fakt, iż zachodnie burdele są zapchane

Polkami i oblegane przez tłumy Laszek, dla których brakuje zatrudnienia. Ale to jest

przynajmniej nasz niepodważalny wkład w budowę tak ostatnio modnego „wspólnego

europejskiego domu”! Zawsze można powiedzieć, że w ten sposób bijemy się „za waszą i

naszą wolność” (seksualną). A poza tym one (nasze zbłąkane siostry w Chrystusie) są tylko

po części produktem komunizmu, podczas gdy on (przechodzień dyżurny) i jego pytanie to

był całościowy czerwony produkt i komunizm miał wyłączność na realizację tego patentu.

Pytanie: „Komu to wszystko służy?” jest pytaniem, które powinno stanowić motto

„Lepszego”. Ale nie z przyczyny już wymienionej; pytanie to miało w PRL nie tylko funkcję

wychowawczą „by TV”. Telewizja używała go od czasu do czasu, ktoś inny używał go

codziennie. Pytanie to stanowiło zawsze pierwszy i jedyny punkt w regulaminie pracowników

Lepszego. Czytając i oglądając wszystko, co miało iść do rozpowszechniania, weryfikowali

każde słowo i każdy obrazek poprzez kryterium: „Komu to służy?”. Wszystko, co mogło

posłużyć do złych myśli na temat ustroju, sojuszu, mężów stanu i tysiącletniej historii

braterskich stosunków polsko—radzieckich, dostawało kopa. Elegancko nazywało się to:

skreślaniem.

Kurs skreślarski przeszedłem już w liceum. W moich wypracowaniach z języka

polskiego skreślano mi czerwonym ołówkiem różne rzeczy, z których niewiele pamiętam, ale

dwa przykłady podać mogę.

Najpierw podam, a później wyjaśnię, dlaczego zapamiętałem tylko te dwa.

Gdy na tapecie był Niemcewicz, odpisałem w domu z jego „Biblii targowickiej”

(1793) credo polskiego renegata wysługującego się Moskalom:

background image

„Żadnego prawa, żadnej ustawy nie uczynię, ani obwieszczę, tylko te, które mi z

Petersburga przysłane będą. Co mi carowa uczynić rozkaże, to ja uczynię, a czego mi

zabroni, to ja uczynić nie odważę się(…) Niech w każdą niedzielę i święto wszyscy chodzą

do posła moskiewskiego, i niech go proszą o urzędy i promocye, i kłaniają mu się, i

cieszą się, i nazywają to niepodległością (…), szczęściem Polski”.

Zostało to skreślone, opatrzone wykrzyknikiem i nagrodzone dwóją. Identyczną

premię otrzymałem, gdy przerabialiśmy Krasickiego. Klasówkę z Krasickiego wykonałem w

natchnieniu absolutnym; zamiast oddać tak zwany rozbiór, czyli analizę, spłodziłem wiersz na

temat hasła: „Prawdziwa cnota krytyk się nie boi”. Nie jest to utwór miary parnasowej, ale

wiek autora winien tu być okolicznością łagodzącą:

„Prawdziwa cnota krytyk się nie boi, gdy już łby poukręca całej armii gieroi,

którym święta naiwność pozwoliła uwierzyć, że w cnotę można zawsze krytyką uderzyć.

Lecz cnota pochlebstwami bez przerwy głaskana być nie może, bo wówczas byłaby

podejrzana jej cnotliwość mająca konsystencję dogmatu. Mądra cnota próbuje

prezentować się światu w liberalnej maseczce, toteż właśnie w tym celu kształci nowych

krytyków, którzy nawet z burdelu za pomocą krytyki czynią Eden złocisty. Tu pytanie: czy

są to Stańczykowie… czy glisty?

Z glistą żaden się inny typ krytyka nie równa — nie nosi kręgosłupa, jest giętka

jak sznur gówna i wydziela śluz biały, który nie bez przyczyny działa w sposób magiczny,

tak jak krem z wazeliny.

Póty cnota drwić będzie ze wszelakich napaści, póki ostrze krytyki tonie w

warstwie tej maści, bowiem cóż może ostrze, które wiecznie się ślizga? Razi cnotę, czy

raczej się do cnoty umizga?”.

„Biblię targowicką” pamiętam z tego powodu, że dwadzieścia lat później rozpocząłem

pisanie trylogii pt. „Milczące psy”, o takich właśnie panach, jak ten, którego credo miałem

przyjemność zacytować wyżej. W 1983 z różnych przyczyn przerwałem portretowanie psich

renegatów (ukończyłem dzięki temu „Wyspy bezludne” i powstał „Dobry”) — przerwałem,

gdy gotowy był cały pierwszy tom i kawałek drugiego. Po kilku latach mogłem wrócić do

„Milczących psów”, ale wówczas okazało się, że nie mam więcej ochoty na starą miłość

(metafora XVIII—wieczna wydała mi się kochanką zbyt podstarzałą — w „Dobrym”

powiedziałem już to, co chciałem wyłożyć beletrystycznie o „milczących psach”). Jednak

edytor, któremu niegdyś obiecałem te milczące kundle, miał ochotę na druk. Nawet na druk

background image

nie ukończonej trylogii. Teraz ci, którzy chcą mi dosunąć z jej powodu, mogą spokojnie

twierdzić, że jest podwójnie kaleka i już na starcie będą mieli słuszność.

Natomiast klasówkę z Krasickiego zapamiętałem, gdyż mój wierszyk o cnocie, która

krytyk się nie boi, został wydrukowany po dwudziestu latach (tuż przed wprowadzeniem

stanu wronu przez cnotliwą juntę). Był fragmentem piątego odcinka „Cenzuriady”. Temu

odcinkowi, o czym mówiłem już, Lepszy dał kopa, jednakże szefowi „Literatury” wierszyk

nadzwyczajnie przypadł do gustu. Zaproponował mi więc, bym przeniósł moje poetyckie

arcydzieło na koniec czwartego odcinka, zmieniając jedno brzydkie wyrażenie; zamiast „jak

sznur g…” wydrukowano „małomówna”. Tą decyzją oszczędził mi kłopotów rodzinnych w

postaci kolejnego stania ze spuszczoną głową i słuchania reprymendy wygłaszanej przez moją

Mamę, którą wychowywano za czasów uwielbianego Komendanta, ale nie w jego

bezpośredniej obecności, przez co bardzo ją razi każde brzydkie słowo w moim pisarstwie.

Podczas matury zrezygnowałem z rymowania (napisałem wszystko prozą i nie

odmówiono mi certyfikatu), po czym bezzwłocznie przystąpiłem do robienia światowej

kariery. Miała to być kariera Elvisa Presleya. Jako tak zwany talent, laureat warszawskiego

konkursu „Szukamy młodych talentów” (rok 1962) i kandydat na ojczystą replikę człowieka z

Memphis, produkowałem się z Czerwono—Czarnymi w Warszawie, z zespołem „Hybryd” w

Warszawie i Lublinie oraz z Niebiesko—Czarnymi w sopockim „Non—Stopie”. Zwycięstwo

na ogólnopolskim „Festiwalu młodych talentów” w Szczecinie przeszło mi koło nosa za

sprawą braku poczucia humoru u mojego Starego, albowiem ów głośny (w obu znaczeniach)

festiwal oraz egzaminy wstępne na Wydział Architektury PW miały ten sam termin i Ojciec

zmusił mnie do wybrania egzaminów. Zamiast Waldemara Łysiaka do Szczecina pojechał

Wojciech Gąsowski i dzisiaj on jest Elvisem Presleyem Europy Wschodniej, a ja udaję

pisarza. Jestem pewien, że gdybyśmy udawali na odwrót, miałoby to trochę więcej sensu

choćby dlatego, że ja miałbym trochę więcej gotówki, bo za wokal płaci się u nas dużo lepiej

niż za maszynopis. A wówczas było to bez sensu dlatego, że i tak nie zdałem na uczelnię

(egzaminowano nie z Elvisa).

Wspominam to wszystko nie bez powodu. Przed pierwszym występem w Filharmonii

Narodowej (tak jest, dwukrotnie wystąpiłem z Czerwono—Czarnymi w Filharmonii

Narodowej, a pochlebną recenzję mojego gardła opublikował po tym recitalu „Sztandar

Młodych”) zaczepił mnie w garderobie agent Lepszego lub Dobrego (lub też tak zwany

podwójny agent) i spytał, dlaczego śpiewam tylko po amerykańsku. Kręciło się wówczas przy

zespole kilku smutnych i jak to delikatnie ujął na łamach „Sztandaru” ten sam recenzent,

background image

który zaopiniował moje gardło, atmosfera wokół koncertów miała podwójną temperaturę:

gorący aplauz widowni oraz zimną rezerwę czynników. Cytuję fragment recenzji:

„Koncertom Czerwono—Czarnych towarzyszy nieco dziwna atmosfera. Że nie jest

to muzyka najlepszego gatunku, że mogą być ekscesy, że w ogóle nie wiadomo komu to

potrzebne…”.

Czyli: komu to służy? Do niedawna wszystko było jasne: bohatersko zwalczony

wysiłkiem ludowego społeczeństwa desant amerykańskich komandosów, którzy zdjęli zielone

berety i założyli kamuflujące żółte panterki w czarne prążki udając stonkę ziemniaczaną

(według innej wersji były to chrząszcze tresowane przez Pentagon i CIA), służył

imperializmowi i miał wyjałowić Polskę, podobnie jak plan Marshalla miał wyjałowić

zachodnią Europę, zaś wielkie radzieckie wynalazki w dziedzinach takich, jak psychiatria

polityczna, genetyka doktrynalna i krzyżowanie pomidorów z kartoflami (Miczurin) służyły

sprawie postępu. Aż tu nad Wisłą pojawił się „big—beat” czyli gromka angielszczyzna i nie

bardzo było wiadomo, komu to służy.

Kiedy ten pan, który do mnie podszedł, zapytał: dlaczego śpiewam tylko po

amerykańsku, odpowiedziałem że dlatego, iż mam kłopoty z akcentem oksfordzkim. Aluzju

nie poniał

i zaczął mi tłumaczyć, że „big—beat” (taka była wówczas terminologia) można też

ś

piewać po polsku. Miał rację, po polsku można wszystko śpiewać; czasami (na przykład

Wysockiego) lepiej niż w oryginale. Ale jak wtedy ludzie Dobrego i Lepszego zmusili

Czerwono—Czarnych do przerobienia na „big—beat” „Góralu, czy ci nie żal?” i „Jeszcze

jeden mazur dzisiaj”, to Filharmonia zemdlała — brzmiało to tak, jak wyglądali kowboje w

ówczesnych polskich „easternach” (nakręcono dwie takie Arizony w plenerze Bieszczadów).

Mój rozmówca był erudytą: zauważył, że chociaż pierwsza z trzech piosenek, które

przygotowałem, jest w amerykańskim języku, to tytuł ma operowy, czyli włoski („Tutti

frutti

”), i że druga, „Sixteen tons”, to po polsku „Szesnaście ton”, ale miał kłopot z trzecią, nie

wiedział, o czym ta jest. Ponieważ rozmowie przysłuchiwała się dziewczyna, którą chciałem

oczarować w wiadomym celu, strzeliłem bez zastanowienia:

— O pierwszym sekretarzu. „Great pretender” to „Wielki udawacz”.

Facet zrobił się siny, warknął na mnie, a ja spytałem go (cały czas pod tę apetyczną):

— Pan jest z policji, milicji czy Galicji?

Na skutek powyższego plagiatu (pytanie to zadał niegdyś mój Ojciec tajniakowi

rewidującemu nasz dom) zrobiła się za kulisami Narodowej draka o moją „postawę” i o

background image

nadmierne używanie amerykańszczyzny przez „big—beatowców”; gość wrzeszczał, że

incydent „ma swoją wymowę” i że „jeszcze zobaczymy!”. Recenzja w „Sztandarze Młodych”

nawiązywała do tego, recenzent zakończył ją tak:

„Nieporozumieniem jest również narzekanie na to, że młodzi soliści śpiewają po

angielsku. Wiadomo, że ze względu na swoją fonetykę angielski najlepiej nadaje się do

utworów jazzowych i big—beatowych. (Nikt chyba nie zaprzeczy, że np. opera najładniej

brzmi po włosku). Oczywiście dobra wymowa jest tu warunkiem sine qua non”.

Warunkiem sine qua non powodzenia w życiu jest tak zwany fart, a ja zawsze miałem

wredny niefart, jeśli idzie o takich facetów jak ten przepytywacz z Filharmonii. Natura

poskąpiła mi charakteru awanturniczego, a co i rusz w drogę wchodził mi podobny gość. Tak

też i było, gdy po ukończeniu studiów na Politechnice wyjechałem studiować drugi raz, do

krainy języka, w którym najlepiej brzmią opery. Na rzymskim uniwersytecie miałem kolegów

z wielu krajów. Był wśród nich Bułgar, którego łączyła ze mną tylko jedna rzecz — ta sama

wysokość stypendium. Dla studentów zagranicznych były dwa rodzaje stypendiów, a

rozdzielnik był prosty i sprawiedliwy: studentom z biednych krajów dawano stypendium dwa

razy wyższe niż to, które otrzymywali studenci z krajów bogatych. Tak więc ja i Bułgar

otrzymywaliśmy połowę tego, co dostawał Koreańczyk (południowy), Nepalczyk, Turek i

Tajlandka. Koreańczykowi ojciec przysyłał co semestr kilka tysięcy dolarów na lemoniadę

(Kim kupował lemoniadę szkocką i spóźnialiśmy się na wykłady), Nepalczyk był następcą

tronu nepalskiego, Turek przyjechał studiować własnym mercedesem, a Tajka była

księżniczką z królewskiego rodu Tajów i połowa miast w Tajlandii nosiła jej nazwisko. Ale

dla włoskiego ministra—idioty, który ustalał wysokość stypendiów, za bogatych robiliśmy ja

i bułgarski misjonarz. Ów Bułgar nie był agentem bułgarskiego Dobrego, o czym upewniłem

się już po miesiącu. Gdyby był, to by przeklinał czerwonych lub kpił z czerwonych, a on

wciąż czerwonych reklamował. Chyba że była to mimikra wyższej generacji. Detale są

nieważne, skończyło się tym, że gdy w sposób natarczywy próbował moją koleżankę, ową

księżniczkę tajską, przechrzcić na wiarę Todora Żiwkowa, uległem prośbom dziewczyny i

wyperswadowałem mu ten pomysł. A ponieważ do Scysji o jego działalność misyjną doszło

przy stole ping—pongowym i ponieważ facet miał wagę ciężką (prawie dwa metry wzrostu),

perswadowałem za pomocą rakietki i ślad tego misjonarz będzie nosił na czole aż po grób.

Nim opuściłem Włochy, przekabaciłem się z żaka w belfra (kilka mów na uniwerku

rzymskim, o polskiej kulturze, sztuce i substancji zabytkowej), co tak weszło mi w krew, że

background image

po powrocie na łono ojczyzny zbelfrzyłem się do imentu. Zaangażowała mnie ta sama Alma

Mater

, z której niegdyś chciano mnie relegować już na początku studiów za postępy będące

efektem trybu życia zwanego w literaturze naszych dziadów hulaszczym. I ze zdziwieniem

stwierdziłem, że moje nazwisko jest tu wciąż sławne! To znaczy osławione. A ze

zdziwieniem dlatego, że zakałą byłem tylko na pierwszym i drugim roku studiów (potem, od

1965, nie chcąc być mordercą własnej Matki, tak się ustatkowałem, iż opuściłem Polibudę z

bardzo wysoką średnią, bo średnią liczy się z trzech ostatnich lat). Przez te pierwsze

niefortunne dwa lata funkcjonowało na moim wydziale powiedzonko: „leser jak Łysiak”. Od

tamtej pory minęło dziesięć lat. Całe dziesięć lat, w ciągu których kończę studia jako prymus,

odbywam roczny staż w PKZ—ach (wybudowałem Pałac Ślubów, czyli Bacciarellówkę),

zwiedzam Europę wraz z przyległościami, uczę się w kapitalistycznych szkołach, zgarniam

drugi i trzeci dyplom (UNESCO i Rzymski Uniwersytet), wracam do domu, angażuję się do

tyrania na rodzimym Wydziale Architektury i idąc tam korytarzem słyszę, że ktoś mówi na

kogoś: „leser jak Łysiak”! Minęło dziesięć lat, a powiedzonko wciąż żyło! Ci nowi nie

wiedzieli, kto to był Łysiak, kiedy studiował, może przed wojną — wiedzieli tylko, że był to

niegdyś król leserów. Ale cieszyłem się krótko, sława jest kapryśna jak kobieta — były to już

ostatnie podrygi „bon—motu” z moim nazwiskiem, blade echo szampańskich lat. Gdzieś

około 1977 roku przestałem być sławny.

Pamiętam wybornie ten rok, bo zainkasowałem wówczas pierwsze poważne

ostrzeżenie ze strony delegatów Dobrego na PW. W każdej peerelowskiej fabryce, od fabryki

guzików do fabryki dyplomów akademickich, pracowały dwa rodzaje ludzi Dobrego. Tajni

(TW) i oficjalni (POP). Tych pierwszych naród nie znał, inicjały tych drugich tłumaczono

szydząc: Pełniący Obowiązki Polaka. W roku 1977 broniłem mego doktoratu na temat

doktryny fortyfikacyjnej Bonapartego, w której polska twierdza Modlin odgrywała główną

rolę. Rozprawa była wypełnieniem klasycznej białej plamy w historiografii budownictwa

obronnego, plamy, której zlikwidowanie postulowano od XIX wieku (w Polsce mieli zamiar

to wykonać profesor Herbst z uniwerku i mój profesor, Jan Zachwatowicz, ale ponieważ

ż

aden nie wykonał, spadło na mnie). Promotor i równie znakomici recenzenci postawili pracy

piątkę z plusem, obrona wydawała mi się formalnością, nie spodziewałem się żadnych

kłopotów. Zapomniałem, że jestem bliźniakiem Marlowe’a — „kłopoty to moja specjalność”.

Na obronę przyszedłem w dżinsach, pepegach i „wojskowej” koszulce z pagonami, a

bez krawata, marynarki i lakierków, co było podeptaniem rytualnej etykiety doktorskich

obron i wywołało aferę, która trafiła aż do prasy. Przeczytałem o tym nawet w „Kobiecie i

Ż

yciu”, prawidłowo, bo gdyby nie jedna mądra kobieta, pewnie do końca życia nie byłbym

background image

doktorem i gryzłbym się z tego powodu bardziej niż Lońka Breżniew, który swych orderów

nie mieścił na piersiach, plecach i nogawkach, a jednak cierpiał, gdyż nie dano mu Nobla,

Oskara i Orderu Podwiązki. Moja niekonwencjonalna garderoba spowodowała mały szok, co

wykorzystał na Radzie Wydziału delegat Dobrego, robiąc z igły widły. Kategorycznie zażądał

odrzucenia doktoratu ze względu na „demonstracyjne lekceważenie władz uczelni przez

doktoranta”, czyli profanację ceremonii doktoranckiej ubiorem nie przystającym do

ceremoniału. Gdy losy się ważyły, zabrała głos Pani profesor Adamczewska—Wejchert. Jej

wypowiedź składała się z siedemnastu wyrazów:

— Panie docencie, czy poza tymi pepegami i dżinsami ma pan jeszcze jakiś inny

naukowy argument przeciw rozprawie?

Odpowiedzią była cisza. Ta cisza przeważyła głosowanie na moją korzyść. Doktorski

tytuł mam w pewnym miejscu, ale jeśli jest na świecie jakaś dama, która zrobiła mi coś

pięknego, czego nie zapomnę nigdy, to ową damą jest Pani profesor Adamczewska—

Wejchert, a tym czymś jest to jedno pytanie składające się siedemnastu wyrazów.

Rok później zostałem wykładowcą. Ta szlachetna funkcja była jak róża z dużym

kolcem: stawiała człowieka w światłach rampy i pod lampą bezpieki; w ludowej ojczyźnie

każdy z akademickich belfrów był „pociągiem pod specjalnym nadzorem”. Nadzór

sprawowało dwóch zawiadowców, panowie Dobry i Lepszy, co nie było dla mnie tajemnicą.

Wiedziałem, że jako szef katedry Historii Kultury i Cywilizacji na Wydziale Architektury PW

mam przestrzegać rozkładu i kierunku jazdy na jedynie słusznej linii kolejowej, bo jak nie

będę przestrzegał, to mogę zostać wykolejony. Dwukrotnie próbowano. Próbowano zrzucić

mnie z tego nasypu za jazdę w kierunku niewłaściwym (a do tego pod prąd) i w obu

przypadkach wybronili mnie pasażerowie.

Tematyka, którą musiałem przedstawić w formie konspektu do akceptacji, nie

wzbudziła sprzeciwu. Wykładam darwinizm, fazę między Lascaux a Malraux. Ze względu na

profil wydziałowego nauczania jest to w przeważającej mierze historia rozwoju sztuk

plastycznych, ale także literatury, poezji, filozofii, religii, polityki, muzyki, teatru i

wynalazczości technicznej w tym zakresie, w jakim artes vulgares i artes liberales wzajemnie

na siebie oddziaływują. Nie można bowiem rozpatrywać „Nefretete” w oderwaniu od

rewolucji Echnatona, „Ateny Partenos” bez „Iliady”, „Umierającego Galia” bez Arystotelesa i

mimesis, „Dobrego pasterza” z katakumb bez chrześcijańskiego synkretyzmu, złotego tła za

plecami Teodory bez basileusów oraz ikonoklastów, kultury rycerskiej bez Cervantesa i

poezji trubadurów prowansalskich (a tych z kolei bez gnostycyzmu katarskiego), „Szkoły

ateńskiej” bez Ficina, „Narodzin Wenus” bez Dantego i Savonaroli, toledańczyka bez soboru

background image

trydenckiego, „Porwania córek Leukipposa” bez Newtona, opery i Giambologny, „Odjazdu

na Cyterę” bez włoskich komediantów, „Przysięgi Horacjuszy” bez Kanta i Voltaire’a,

„Śmierci Sardanapala” bez Chopina i Byrona, „Olimpii” bez japońskiej niechęci do

„sfumato”, a mecenatu Żdanowa bez nagana i samogonu. W grypserze naukowej zwie się

takie związki uwarunkowaniami.

Uwarunkowania są różne: proste, dialektyczne, pośrednie i bezpośrednie, wreszcie

pozytywne i negatywne. Chodzi o to, co się komu kojarzy i jak. Jeśli mówisz, że De La

Tourowi kojarzył się caravaggionizm, to studenci kojarzą to z Caravaggiem i wszystko, jest w

porządku. Jeśli mówisz, że Gienkowi Delacroix kojarzył się Rubens, a romantykom—

pejzażystom Ruisdael, studenci też prawidłowo skojarzą. Ale gdy przy omawianiu kultury

imperium rzymskiego analizujesz socjotechnikę kaligulizmu (prawo retroaktywne, procesy

teatralne, kult jednostki, tortury etc.) i zapewniasz, że upadek owego imperium budzi

nadzieję, bo dowodzi, że wiecznych imperiów nie ma — to studenci cały ów wykład kojarzą

nieprawidłowo. Gdy tłumaczysz, że Thomas Morus jest godzien uwielbienia za dwie litery

powiedziane despocie, za to „No!”, o którym już starożytni mówili, iż „tylko człowiek, który

umie mówić: Nie!, jest naprawdę wolny” — studenci znowu źle kojarzą, myląc czasy przeszłe

dokonane z czasem teraźniejszym. Analizę działania Świętego Oficjum, Torquemady i

Maluty Skuratowa — też kojarzą. Wiwisekcji Terroru jakobińskiego i tłumienia buntu

chłopów (Wandca) nawet nie muszą kojarzyć, bo przy okazji słyszą o dużo późniejszym

zamachu stanu, który bezczelnie nazwano Rewolucją. A do tego biją brawo, gdy słyszą cytat

z Voltaire’a:

„Wszelki przymus wyznawania dogmatu jest czymś wstrętnym. Rozkaz, by

wierzyć, jest absurdem. Łotrami zaś są sędziowie skazujący ludzi, których jedyna

zbrodnia polega na tym, że mają inne przekonania niż sąd”. Bywa też, że studenci ryczą

ze śmiechu, gdy wykład o twórczości Leonarda zaczyna się cytatem z pism węgierskiego

historyka—marksisty:

„Leonardo

był

wprawdzie

największym

i

najbardziej

utalentowanym artystą Renesansu, ale nie mógł rozwinąć swego geniuszu w całej pełni,

ponieważ nie było to możliwe przed Wielką Socjalistyczną Rewolucją Październikową”.

Studenci robią coś jeszcze. Gdy za ten hołd dla Thomasa More’a, za te cytaty i

analizy, za tego Kaligulę, Torquemadę, Robespierre’a i kilku innych gnojów, ktoś chce ci

podarować tak zwany wilczy bilet, czyli paszoł won z katedry — grożą strajkiem. I jeśli

Dobremu zależy wówczas na spokoju i ciszy, bo czasy są nerwowe, a wrogie rozgłośnie tylko

background image

czekają na jakiś strajk — to wilczy bilet wędruje do kosza, otrzymujesz kolejne upomnienie z

porcją gróźb i dalej wykładasz to samo.

Wydziałowy dygnitarz, który bardzo mnie lubił, odkąd podniosłem raban, że

egzaminy wstępne są nieuczciwe (chodziło o przecieki tematów, których tajności tenże

profesor strzegł, ale strzegł nader słabo) — dwukrotnie organizował mi dymisję. Trzeciej

próby już nie podjął, bo udało mu się wyjechać na ciepłą posadkę do ciepłego kraju. Zanim to

zrobił, spotkała go w ojczystym kraju duża przykrość ze strony katolickich mnichów. Otóż

uczony ten pochwalił był się, że odkrył na terenie Berlina zupełnie dotąd nieznane, bezcenne

manuskrypty polskie z czasów m. in. średniowiecznych. Propagandę temu sukcesowi

urządzono niebotyczną — przechowuję pięć tytułowych stron partyjnych gazet z wielkimi

artykułami o odkryciu.

A potem „Życie Warszawy” wydrukowało (ale na tylnej stronie) list zakonu

benedyktynów, którzy wielkiemu odkrywcy nieopatrznie ujawnili, przed jego podróżą

odkrywczą, w jakim archiwum berlińskim leżą wspomniane manuskrypty (dawno przez nich

odkryte), na jakich półkach i jakie mają katalogowe numery. Historia z pewnością potraktuje

ów mnisi protest nie jako obnażenie humbugu, lecz jako rażący przykład antysemityzmu,

który przejawia polski kler; dla uczonego będzie to korona cierniowa lepsza niż laurowa.

Tych, którzy będą mu pisać w przyszłości blaskomiotne epitafia, proszę, aby nie zapomnieli

podkreślić, że profesor ten był nie tylko wielkim sawantem, ale i człowiekiem bardzo

dowcipnym — z kamienną powagą zapewniał swych studentów, że Danton, przywódca

Rewolucji Francuskiej, w kilka lat po swej śmierci zasłużył się w Egipcie jako egiptolog.

Takich dowcipnych uczonych system hodował jak pieczarki — nauka polska wyzwoli

się od tej belwederskiej armii profesorów dopiero w przyszłym stuleciu. Jeden z nich,

historyk z samej czołówki polskich dziejopisów, w każdej swej pracy (a wydrukowano mu

ich dużo) zapewniał, że Moskwę w 1812 roku podpalili Napoleon i Józef. Tak, ten sam książę

Józef, o którym sławny nasz publicysta, późniejszy, deus ex machina, pułkownik (czy też

major) i szara eminencja wojskowego zbawcy ustroju, pisał był dowcipnie: „Niejaki

Poniatowski, który prawdopodobnie po pijanemu utopił się w Elsterze, wydając przy tym

kabotyńskie okrzyki”. Jakie okrzyki wydawał ów pijany kabotyn Moskwę podpalając, tego

wielki historyk nie ujawnił, ale już samo rewelacyjne, burzące dotychczasowy stan wiedzy,

zdemaskowanie podpalacza było odkryciem klasy europejskiej. Sowieccy historycy, czytając

to, musieli konać ze śmiechu. Tu uświadomiłem sobie, że może krzywdzę tego sawanta, może

był to w jego wykonaniu przejaw działalności patriotycznej — numer mający zamordować

ś

miechem historyków Kraju Rad. W odwecie za Katyń.

background image

Roku Pańskiego zeszłego (1989) żegnający się z władzą czerwony dygnitarz ubawił

pół narodu przemawiając w sejmie. Chcąc pokazać, że oni też są inteligentni i erudyci, użył

sformułowania: „puszka z Pandorą”. I miał słuszność. Od czterdziestu pięciu lat — od czasu

jak zadekretowano, że „nie matura, lecz chęć szczera i legitymacja partyjna” — była to

puszka z Pandorą absolutnie. Puszka z Panteonem przygłupów nadających się tylko do

karmienia świń, a wypromowanych na dygnitarzy każdego szczebla i zakątka, gnębiących

społeczeństwo. Puszka z Parnasem grafomanów, których mianowano literaturą. Puszka z

Palestrą sędziów i prokuratorów po trzymiesięcznym kursie prawa, na który werbowano

murarzy i ślusarzy (gazetka ścienna w tej prawniczej szkole triumfalnie obwieszczała:

„Łódzki tramwajarz prymusem naszej szkoły!”). Puszka z PAN—onią scholastycznych

krawców, nicujących prawdę naukową na jedynie słuszną prawdę. Puszka z Panoptikum

szamanów ekonomii, nawołujących do tańczenia w kajdanach lub do akrobacji jeszcze

większej: do podnoszenia stopy bez podnoszenia się z kolan. I puszka z Paranoją tych

wszystkich, którzy czapkowali i bisowali utytułowanym, wyorderowanym (chlebowo) i

namaszczonym pętakom. Puszka z Pandemią w puszce z Pandemonium. Marks wywracał się

w grobie, jęcząc: „Proletariusze wszystkich krajów — przepraszam was!”.

Mieszkać w puszce razem z Pandorą nie było łatwo — w takiej puszce miało się

dzięki Dobremu i Lepszemu niewiele szans i jeszcze mniej praw. Dzięki Lepszemu, który

rządził drukiem, byli nawet tacy, co nie mieli prawa do nekrologu, chociaż każdy miał prawo

do tego, bez czego niepotrzebny jest nekrolog. Oto czemu tak wielu ludzi uważało, że

najlepiej jest dać dyla.

Zagadnieniu dawania dyla z ojczyzny poświęciłem jedną z dwóch moich baśni

islamskich. Obie rzeczy były tematycznie oryginalne, lecz językowo były to ocierające się o

plagiat pastisze starych arabskich bajek, które ułożył Szakkum Isin el—Nrok. Obie zaniosłem

do tygodnika „Literatura”. Mogłem zanieść do „Kultury”, z którą również współpracowałem

jako „autor z zewnątrz”, ale „Kultura” właśnie zmasakrowała mi nowelę „Koziodój”, więc

wybrałem „Literaturę”. Zastępca naczelnego, Jacek Syski, gdy ujrzał, że chodzi o literaturę

bardziej aluzyjną niż piękną, stwierdził, iż Putrament tych bajek za żadną cholerę nie puści do

druku. Byłem tego samego zdania, tydzień później Putrament zaprosił mnie do redakcji i ku

mojemu zdumieniu orzekł, że przy drobnych skrótach („po co drażnić Mysią?”) puści

„Cudowną lampę Aladyna”, nawet z tym wydłużonym o pół sążnia łańcuchem (tu zrobił

perskie oko — sic!). Natomiast „Dowodu prawdy” nie puści, chyba że wyrzucę fragmenty O

karmatach, o bolszewickiej dalekowzroczności i o Marksie, ale wówczas zostałoby niewiele

prócz tytułu, więc nie ma o czym mówić. Byłem tego samego zdania.

background image

Lepszy miał jednak fantastyczne poczucie humoru — kilka lat później zezwolił na

druk lekko tylko pokiereszowanego „Dowodu prawdy” (w książce „Wyspy bezludne”). I

nawet nie skreślił „dalekowzroczności” Marksa oraz komunistów. Swoją drogą nie to było

tam najważniejsze. „Dowód” jest przeróbką bajki o Ali—Babie i czterdziestu rozbójnikach. U

mnie Ali—Baba to Avicenna. Historyczny Avicenna (wszechstronny geniusz naukowy,

którego uważano na Bliskim Wschodzie za potężnego maga) miał na imię Ali i był ateistą

oraz sympatykiem karmatów. W „Dowodzie prawdy” konfabulowałem o tym, jak Avicenna,

obywatel Sezamu (miasta—twierdzy), mając dość sunnickiej nietolerancji i ciągłych

nawoływań muezzina: „Allah i nikt tylko Allah!”, pomaga karmatom dokonać przewrotu: za

pomocą sprytnej sztuczki z zaklęciem wprowadza w mury Sezamu czterdziestoosobową

bandę rzezimieszków, która wraz z karmatami obala stary ład. Avicenna robi to dlatego, że

wódz karmatów, Hamdan, jest jego serdecznym przyjacielem, ale przede wszystkim dlatego,

ż

e karmaci obiecują znieść tyranię i uczynić mieszkańców Sezamu wolnymi, równymi i

szczęśliwymi. Lepszy (po targach, które później opowiem) zezwolił nawet wydrukować

przypis z informacją, że karmaci to komuniści, lecz czymś bardziej zdumiewającym jest fakt,

ż

e pozwolił wydrukować list, jaki napisałem w imieniu Avicenny do historyka Al—

Biruniego. W tym liście Avicenna skarży się na swą głupotę, która kazała mu wesprzeć

karmatów, i stwierdza, że jedyne, co mógł zrobić, gdy już uświadomił sobie swój kretynizm,

to dać nogę z wyzwolonego przez siebie Sezamu (uciekł do emira rządzącego w Isfahanie).

Oto ów list:

„Jeden jest Bóg, lecz wielu jest nieszczęśliwych, bracie mój, który stanowisz

ozdobę swego stanu, a wielbłądy klękają przed tobą ochoczo, rozumiejąc, że poniosą

słońce na grzbiecie. Pozdrawia cię po tysiąckroć najnieszczęśliwszy z ludzi, ty zaś, gdy

wyjdziesz na brzeg morza i zamoczysz sandały, wiedz, że to przez łzy moje wylało morze

tak szeroko, albowiem płaczę, odkąd smutek pije moją krew. Dziwią się ludzie, skąd

mam na czole zmarszczkę głęboką niby od cięcia mieczem, nie wiedząc, że ją zgryzota

wykuła bezszelestnie w kamieniu duszy mojej. Dziwią się też, że ja, com spożywał

obfitość wszelakiego jadła, dzisiaj, smutkiem znużony, jeść prawie przestałem i nie

więcej jak dwa młode jagnięta, na węglach dobrze upieczone, oraz jednego postawy kura

w misie ryżu na wieczerzę zjadam. Najwięcej się niewiasty, myśląc: «Męskość jego pożarł

robak smętku, który mu w sercu siedzi», zwłaszcza bardzo szpetne, które żadnej ode

mnie rozkoszy zaznać nie mogą. Emir, oby żył aż do zgonu, wielu lekarzy pytał o

przyczynę mego smutku (więcej już tego nie uczyni, kazał ich bowiem obwiesić, a

jednego, który mu rzekł, iż dopiero po mej śmierci rozezna sprawę, zakopał żywcem na

background image

cmentarzu, aby tam badał trupy), lecz nie dowiedział się niczego, a ja mu prawdy nie

powiem. Zataiłem ją dla ciebie, umiłowany bracie, abyś mógł ją opisać na pożytek tych,

co lubią tracić czas, miast zajmować się czymś przynoszącym korzyści, jako to kupczenie

drzewem sandałowym, szafranem i suknem, nikogo bowiem nie nauczyły nieszczęścia

ojców i dziadów (oto czemu wszyscy się żenią, prócz Allaha, który nie jest głupi).

Posłuchaj:

Wierni, których Prorok wita u niebieskich bram raju, takim nie ozdobią swych

twarzy uśmiechem, z jakim ja zasypiałem po owym dniu, kiedy wraz z karmatą

Hamdanem wyzwoliłem Sezam, przynosząc ludowi sprawiedliwość i szczęście. Obudził

mnie nazajutrz ryk muezzina z najwyższego minaretu:

— Hamdan i nikt tylko Hamdan!

Pomyślawszy sobie, że to sen dobry odmienił się w zły o świtaniu, jako czasami

bywa, na drugi wywróciłem się bok, plecami do czarnej niewolnicy, której sapanie

przeszkadzało mi wielce, lecz i drugim uchem te same złowiłem słowa:

— Hamdan i nikt tylko Hamdan!

Serce moje poczęło omdlewać niczym złoty puchar, który od gorzkiej pleśnieje

trucizny, a gdy wybiegłem na balkon i ujrzałem co ujrzałem, dusza moja oparzyła się

srodze. Na ulicach towarzysze Hamdana batogami uczyli ludzi, jaką jest rozkoszą

wolność, tudzież w jakiej postawie i jakimi należy wyrażać ją słowy, czterdziestu zaś

zbójów, których onegdaj wprowadziłem do miasta (ani śniąc, że ich nazajutrz bohaterami

zwać każą) wydawało komendy w imieniu wodza. Dostrzegłbyś wtedy, że mam oczy

pełne krwi, jakby patrzyły na mnie wszystkie upiorne twarze wyzwolonych. Włosy mi się

pod turbanem uniosły i przysięgam ci, że szaleństwo przeszło tak blisko mojej głowy, iż

poczułem na twarzy gorący jego oddech. Sam bałem się oddychać głębiej, aby wraz z

powietrzem nie wciągnąć do piersi słów skandowanych na cześć Hamdana, który się

padyszachem i bliskim kuzynem Proroka ogłosił. Usiadłem i zamyśliłem się nad mądrością

moją, czyniąc to bez pośpiechu, podobnie jak człowiek, co długo i cierpliwie żuje pestkę

dyni, by ją na koniec wypluć z pogardą pod stopy. Ty jednak nie przeklnij mnie więcej jak

trzy razy i słuchaj dalej.

O zmroku nawiedził mnie ukradkiem Hamdanowy sługa, którego dziecko ze

śmiertelnej ongiś wyrwałem niemocy, i szepnął mi:

— Panie, drzwi twego domu naznaczono kredą, aby mogli je poznać bohaterowie,

którym sułtan przykazał zmniejszyć liczbę żywych o ciebie nim księżyc dotknie iglicy

najniższego minaretu.

Noc w turbanie z mgławic obsypanych gwiazdami zeszła już na ziemię niczym

zadumany pielgrzym, któremu język wyrwano, iżby się nad potrzebę nie rozgadał,

zdziwiłem się więc, czemu dotąd nie przyszli.

background image

— Albowiem ja ten sam kredowy znak na drzwiach wielu wypisałem domów, od

czego zbóje pogłupieli i nie wiedzą, co czynić — odpowiedział mi ów karmata a człowiek

szlachetny (co snadnie dowodzi, że i bezgarbny wielbłąd zdarzyć się może), zaczym

dodał: — Prędzej albo później przyjdą tu, mistrzu, ukryj się w moim szałasie!

Podziękowałem mu i okrywszy twarz fałdami burnusa, wyszedłem z domu,

podążając do pałacu Hamdana. Ciemność dawno zasiadła na obliczu nieba, a dookoła

panowała cisza przepojona mrokiem, wciskając się w każdą szczelinę Sezamu, a potem

do mojej piersi. W tej ciszy nabierały głosu wszystkie szelesty nocy, podobne do prochu

przesypującego się w klepsydrze, usłyszałbyś nawet nóż wysuwający się z dłoni pijanego

haszyszem zbrodniarza. Żołnierze stojący przed bramą pałacu obudzili się, a poznawszy

mnie, pragnęli rozsiekać krzywymi szablami, lecz im powiedziałem, że jeśli się nie cofną,

będę ich musiał zamienić w świnie, w co uwierzyli mając mnie za czarownika, który

wszystko może, i pobledli z wielkiego strachu, a ja przeszedłem słysząc jak im serca tłuką

się o zbroje niczym orły w żelaznych zamknięte klatkach.

Stanąwszy przed wejściem do komnaty Hamdana i ja uczułem strach rozlewający

się po całym ciele. Starłem z czoła pot i zaczekałem, aż strach mnie opuści, a kiedy

przestąpiłem próg, myśl moja stalą się zimna jak stalowe ostrze z Damaszku, które ma

błysk lodowatej śmierci, by się nie mogło zawahać szukając trzewi wroga.

Wszedłem do wielkiej sali, pośrodku której biła fontanna, a woń fiołków szła z niej

naokoło, ledwie dostrzegalnym przędąc się pyłem. Dalej nieco leżały nagie odaliski, nie

nazbyt jeszcze rozkwitłe, lecz miłych dla oka kształtów i powabne dosyć. Obok spoczywał

sułtan na dziesięciu poduszkach i mlaskał lubieżnie, co głuszyło szelest strusich piór,

którymi rzezańcy powiewali nad łysą jego głową. Spojrzał na mnie oczami nie tak

czarnymi jak czarną jest dusza szejtana ani też sumienie nadzorcy niewolników, ja zaś

rzekłem:

— Pokój z tobą, Hamdanie, przyszedłem cię pożegnać.

— Wyjeżdżasz? — zdziwił się, widząc mnie żywym. — Dlaczego?

— Przypomniałem sobie bowiem tego rabina, którego zapytano, czy wolność to

jest dobrze, on zaś odrzekł: «Tak, to jest dobrze». Zapytano go tedy, czy równość to jest

dobrze i on odpowiedział: «To też jest dobrze». Potem go spytano, czy braterstwo to jest

dobrze, a on przytaknął: «To jest bardzo dobrze». Spytano go więc, czy postęp i

współzawodnictwo pracy to jest dobrze, i po raz czwarty on się zgodził, mówiąc: «To

wszystko jest bardzo dobrze. Ale najlepiej jest wyjechać».

— Źle czynisz opuszczając naszą sprawiedliwą wspólnotę — rzekł mi sułtan, a ja

mu odrzekłem:

— Twoja sprawiedliwość, ulubieńcze ludu, pożre się sama, niczym wściekły wąż,

który połyka swój tułów od ogona. Pojmie to nawet człowiek z urodzenia głupi, którego w

młodości mocno bito bambusem w ciemię, ty jednak nie bierz do siebie tych słów, wiesz

background image

wszakże, iż bardzo cię poważam i gdybym miał syna, chciałbym, aby był do ciebie

podobny, chociaż niejeden by rzekł, iż woli, byś był już podobny do mego zmarłego ojca.

— Więc on z pewnością jest w raju! — rozmarzył się Hamdan.

— Rzekłeś. Ojciec mój nie czynił ciemności w południe, jako ty czynisz. Ja ci

wszakże życzę stu lat życia więcej od niego, albowiem gwiazdy, które Allah rozsypał po

firmamencie tak szczodrze, jak ty rozdajesz razy batoga, powiedziały mi, iż żył będę

tylko trzy doby krócej od ciebie, chcę zaś napisać księgę o tysiącu stronach, co mi zajmie

trochę czasu. Gdybyś jednak zmęczony był już życiem, każ Unie zabić lub wtrącić do

lochu, a za trzy dni wolnym będziesz od trosk i pogrzebią cię w ziemi, w której leży twoje

serce, i zapomną cię szybciej niźli trwa kamienowanie złoczyńcy u Czarnego Głazu Kaaby,

gwiazdy bowiem nigdy nie kłamią, a ja znam się na nich jak nikt na świecie, o czym

dobrze wiesz.

Opuszczając Sezam z firmanem sułtańskim, który mi nietykalność zapewniał,

wyglądałem, bracie mój, jak człowiek, który po wielu dniach ciężkiej choroby zwlókł się z

łoża, by zobaczyć słońce. Dotarłszy do Isfahanu, stałem się prawicą emira Ala ad—Dauli,

u którego tylko połowa duszy jest zła i okrutna, jak to się dzieje z duszami tych, którym

Allah dał w ręce władzę, druga zasię pozostaje czysta i szlachetna, choć i na nią czasami

siada demon podłości. Wiem jednak, że nie ma ludzi doskonałych, jeśli nie liczyć ciebie i

Proroka, z którym obyś się rychło połączył, obaj bowiem stanowicie świetliste oczy

Allaha, a póki ty po tej brudnej chodzisz ziemi, On jednooki jest, przez co dzieje się tak,

a nie inaczej”.

„Ale najlepiej jest wyjechać”… Wyjeżdżano z biletem w jedną stronę, na Zachód,

czyli na zachód, na północ (Skandynawia) i na południe (Australia i RPA). Z puszki

pezetpeerowskiej zwiało więcej ludzi niż liczy niejeden naród, który żyje we własnych

granicach. Prócz tych kilku milionów Polaków, którym odechciało się tylko adresu polskiego

(dość mieli zapuszkowania), byli i tacy, którym się odechciało narodowości polskiej w ogóle,

dlatego na czarnym rynku zarabiano handlując niemieckimi papierami, które opiewały na

babcię Ślązaczkę, dziadka volksdeutscha lub wujka bohatera Wehrmachtu. Z takim

genealogicznym krzakiem dostawało się za Łabą obywatelstwo w try miga, przepraszam: w

blitz

. „Polak mały”, ledwie wyszedł ze szkół, w których wpajano mu wampiropodobnych

Krzyżaków Sienkiewicza, zaczynał uganiać się za niemieckimi korzeniami i cała nauka

antyszwabskiego patriotyzmu szła w las. Jak sobie pomyślę, że już przed szkołą i bez

czarnego rynku mógłbym pyrgnąć do germańskiej gemutlich—ojcowizny („es geht nichts

uber die Gemutlichkeit

”), to sam siebie pytam: co ja tu jeszcze robię? Wic („ein Witz”) polega

nawet nie na tym, że ja urodziłem się w niemieckim kraju Generalne Gubernatorstwo

background image

(„Generalgouvernement”), tylko na tym, że mój papa („mein Vater”) urodził się w

uzdrowisku Salzgitter (obecnie RFN, Dolna Saksonia), gdzie babcia przebywała u sławnych

tamtejszych solankowych wód. Mam na to dokumenty nie czarnorynkowe, tylko dziedziczne,

więc Szwab, od Adenauera do Kohla, dałby mi obywatelstwo z pocałowaniem łapy. Pech

jednak w tym, iż uzdrowiskowy syn mojej babci kochał Niemiaszków równie gorąco jak

Kacapów, i za całe złoto Renu, z pierścieniami wszystkich Nibelungów na dokładkę, nie

zmieniłby tego wyznania, a ja, niczym to jabłko, padłem zbyt blisko jabłoni. Taki verfluchte

kismet

!

Ci, którzy chcieli się ewakuować bez samogermanizowania za pomocą kupionych

wujków Obersturmfuhrerów, po prostu pryskali gdziekolwiek, byle tam był kapitalizm (ale

już ten „rozwinięty”). Większość bowiem pryskała nie przed gumą Dobrego (przed nim tylko

ofiary represji politycznych i zatwardziali w antykomunistycznym idealizmie) ani przed

kagańcem Lepszego (gromadka twórców), lecz przed tak zwaną wspólnotą środków

produkcji, zmieniającą wszystko w niczyjość, smród i brud. Był to więc eksodus od systemu

do systemu, spowodowany przez te kilka drobnych różnic odczuwalnych na bieżąco.

Pod wieloma względami życie człowieka w komunizmie niczym się nie różniło od

ż

ycia człowieka w kapitalizmie. I tu, i tam każdy pragnął kogoś wyrolować. I tu, i tam można

było, przy odrobinie fartu, wypić i zakąsić na cudzy koszt. W obu ustrojach seks był równie

łatwo dostępny z powodu tej samej delikatnej struktury psychicznej kobiet (odkrytej i

opisanej przez wnuków Freuda), na którą nie ma żadnego wpływu jakość używanych perfum

(„Przemysławka” czy „Nina Ricci”). I tu, i tam bandyta, co miał dobre układy z gliną,

wychodził na tym lepiej niż ten, który nie miał z gliną żadnych układów. Itd., itp. Ale były też

różnice. W kapitalizmie dobrym lekarzem był taki, który dobrze leczył, natomiast w

komunizmie dobrym lekarzem był ten, co potrafił za flaszkę dać zdrowemu papiery chorego,

a choremu rozkładane łóżko na brudnym szpitalnym korytarzu, zaś jeszcze lepszym ten, który

kładł chorego w sali z oknem nie mytym przez dwadzieścia lat. Inna różnica polegała na

gastronomii: od komunistów lekarz dostawał pensję, za jaką nie mógł sobie kupić żarcia

porównywalnego z tym, które w kapitalizmie dostawał od rządu bandyta skazany za brak

układów z policją. Dlatego każdy rozsądny polski lekarz zwiewał z ojczystej kliniki, żeby w

Hamburgu myć talerze” a każdy mądry wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego grzał do

Wiednia robić to samo, co tamten lekarz robił w Hamburgu. Wyższość systemu

komunistycznego polegała właśnie na tym, że nasz specjalista był przygotowany bardziej

wszechstronnie i potrafił wykonywać zawody, na których jego kolega z kapitalizmu w ogóle

się nie znał.

background image

Nie umiem odpowiedzieć na pytanie: dlaczego nie wszyscy Polacy zwiali na Zachód,

chociaż wszyscy mieli na to ochotę. Może dlatego, że na Zachodzie liczba knajpianych

zlewów nie jest (choć trudno w to uwierzyć) nieograniczona, a może dlatego, że niektórym

bardziej pasował układ, na który w ahumanitarnej cywilizacji zachodniej nie można liczyć:

wy udajecie, że płacicie — ja udaję, że pracuję. Ale może z innego powodu; nie znam

prawidłowej odpowiedzi na to pytanie. Wiem natomiast, dlaczego zwiało lub przynajmniej

wyfruwało okresowo tylu moich kompanów: ze względu na bardzo wysokie stężenie poczucia

humoru we krwi. Była to z ich strony spontaniczna reakcja na państwowy humor (humor

Dobrego i Lepszego), na czar tego systemu, w którym roiło się od dyżurnych trygonometrów

przekonujących naród via TVP o doktrynalnej wyższości kwadratury koła nad walcami

wpisanymi w niewłaściwą półkulę. Ale po kolei:

W Polsce od czasów Stańczyka, Zagłoby i Rzeczypospolitej Babińskiej prawdziwe

poczucie humoru przeżywało kilkuwiekowy kryzys na skutek takich mało dowcipnych

syndromów, jak zapiekłe rebelianctwo, somosierszczyzna i patologiczny mesjanizm. Dopiero

w pierwszej połowie naszego stulecia, w okresie międzywojennym, pojawiła się silna grupa

doktorów humoris causa, którzy dokonali sanacji narodowego poczucia zgrywu (dlatego ten

okres nazywamy w podręcznikach i encyklopediach sanacją). Przewodzili owym kpiarzom—

uzdrowicielom, jak w bajce Disneya z lat trzydziestych: jedna królewna (Mniszkówna), jeden

książę (Nikodem Dyzma) oraz siedmiu krasnoludków (Witkacy, Słonimski, Makuszyński,

Tuwim, Hemar, Fiszer i płk Wieniawa). Gajowym, który nie tknął królewny, był

Gombrowicz, który wielkim humanistą był.

Dzieciom tych zgrywusów (Hłasce, Mrozkowi, Tyrmandowi i in.) Bóg powierzył

humor Polaków na kolejnym etapie — po wyzwoleniu Polski (przez niezwyciężoną armię

radziecką) spod trwającej pięć lat okupacji hitlerowskiej i radzieckiej. Następne pokolenie,

wnukowie sanacyjnych prześmiewców, ujawniło się w latach 60—ych i 70—ych, tworząc

formację dość jednolitą, która — jak każda jednolita formacja — skupiła się pod jednym

hasłem stanowiącym wyznanie wiary. O ile takim zawołaniem bojowym komunistów było:

„Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!”, o tyle hasłem—symbolem zgrywusów i

luzaków nowej generacji stało się monumentalne zdanie, które Janusz Głowacki włożył w

usta umierającego Attyli. Przypomnę: konający pierwszy sekretarz Partii Zjednoczonych

Hunów (jeśli Hunów pisze się przez ch, to należy czytać: Chunów) odwraca się ku zgniłemu

Zachodowi, zaciska po raz ostatni spracowaną piąchę i daje ostatnią dyrektywę swoim

wiernym towarzyszom, zgromadzonym wokół śmiertelnego wyra:

background image

„— Chłopaki, pokażcie tym pedałom!”.

Mimo że autor „Wirówki nonsensu” nie był w luzackich środowiskach autorytetem

równie niepodważalnym, co w swoim czasie i dla swojej ferajny Attyla, wielu luzaków

posłuchało tego szlachetnego apelu i znowu fala polskich bocianów—pokazywaczy odfrunęła

do ciepłych stron, głównie do Ameryki, ażeby tamtejszym „pedałom” pokazać. Znowu, bo z

historycznego punktu widzenia była to kontynuacja sarmackiej tradycji. Już Janek z Kolna

pokazywał Amerykańcom (jak się odkrywa Amerykę), a to, co im pokazał taki Kazik Pułaski,

przyprawiło ich o nerwowe załamanie i spowodowało ogólnonarodowy kompleks, z którym

do dzisiaj nie mogą się uporać tabuny psychoanalityków. Poszło o to, że oni (Amerykance)

myśleli, iż najlepszymi jeźdźcami globu są ich Indianie, a gdy Pułaski urządził konny

spektakl w polskim stylu, zrozumieli, że przy naszym lekkokonnym Siuksowie to są

kawalerzyści z koników na biegunach (po szczegóły odsyłam do rozdziału o Pułaskim —

„ojcu amerykańskiej kawalerii” w moim „Asfaltowym saloonie”).

Drugą z podstawowych cech nadwiślańskiego kawalerzysty zademonstrował

jankesom Faustyn Wirkus. Według czołowego eksperta od tych spraw, śp. pułkownika

Wieniawy—Długoszowskiego (pułkownika, bo nawet jako generał Wieniawa pisał się: „były

pułkownik”), takie cechy są trzy i noszą nazwę „trzy razy K”: koń, kobieta i koniak. Nasz

Wirkus, idąc w ślady Pułaskiego, wstąpił do armii USA i w roku 1927 został mianowany

zawiadowcą wyspy Gonave. Zdymisjonowano go dwa lata później, gdy prasa rozeźliła

purytańską Amerykę informacją, że wszystkie kobiety z wyspy Gonave stanowią dobrowolny

harem Polaka, bo zwariowały dla niego i na domiar obrały go królem Faustynem I. Cała

wyspa płakała, kiedy władze amerykańskie zabrały Faustyna I z Gonave. Wieniawa (który też

wyemigrował do Stanów) słusznie stwierdził: „Silna słabość każdego polskiego kawalerzysty

do trzech K niejednokrotnie bywała powodem godnych pożałowania nieporozumień z

władzami…”.

Pierwsze z trzech K wymienionych przez eksperta sanacyjnego nie musi dzisiaj

oznaczać konika—czworonoga i nie oznacza wcale; już w roku 1927 Wieniawa

zawyrokował, iż do kawalerzystów należą też twórcy: poeci (oni najbardziej, bo mają

Pegaza), pisarze, malarze i kompozytorzy. Drugie K (kobieta) oznacza zawsze to samo, od tej

historii z jabłkiem do dzisiaj. Natomiast trzecie K (koniak) ulega modom (zmieniają się

smaki, nalepki, zakrętki, korki, kształty i pojemności), lecz pod jednym względem nie

zmienia się ani ciut: jest wciąż źródłem natchnienia równie potężnym, co K drugie. Weźmy

Byrona, który nastrajał się za pomocą włoskich signorin i dżinu — nazywał dżin swoim

background image

Hippokrene (Hippokrene to święte greckie źródło natchnienia, tryskające ze skały, w którą

Pegaz uderzył kopytem). Wśród rodzimych poetów najwięcej zawdzięczają białym myszkom

Broniewski i Grochowiak. Gdzieś przy bezwstydnej „Wenus z Willendorf’ i ubzdryngolonym

„Tańczącym szamanie” z Groty Trzech Braci ewolucja natchnienia stanęła w miejscu —

tylko gołe myszki i białe myszki, a Parnas składa się z czterech żywiołów: ziemi, powietrza,

ognia i wody ognistej.

No dobrze, ale co ma wspólnego trzecie K z eksodusem zaoceanicznym rodzimych

kawalerzystów (twórców)? Na to pytanie nauka nie znalazła jeszcze odpowiedzi. Być może

nie ma tu żadnego związku. A może chodzi o to, iż każdemu wyjeżdżającemu śni się

„pokazywanie pedałom” przy pomocy nadwiślańskich talentów artystycznych (współczesna

wersja „rozwijania skrzydeł”) w jednym z miast obiecanych amerykańskiego raju, takim jak

Hollywood czy Manhattan (współczesna wersja „złotej Jeruzalem”)? O skrzydłach polskich i

o tej „złotej Jeruzalem” Słowacki pisał:

„Takie się miasto z nich każdemu śniło, A każdy widział podobnie jak drugi.

Najbliżej bram był szlachcic Poletyło, Który pod stołem już leżał jak długi.

Od lotu widać nazwisko mu było, I dotąd widać pradziada zasługi

Lotne działały w synie, że uderzał

Skrzydłami o strop — gdy pod stołem leżał”.

O trzecim K pisałem w „MW” (rozdział „Wygnane dzieci”), cytując Malcolma

Cowleya, który zauważył, że pijaństwo twórców to „swego rodzaju most ku innym, a zarazem

próba przebicia się przez skorupę świadomości i dotarcia do samego siebie”. Ale z mostami

bywa tak (każdy architekt wam to powie), iż czasami potrzebują wzmocnienia. Na przykład,

pewien bliski mi niegdyś architekt i utalentowany malarz wzmacniał konstrukcyjnie ów „most

ku innym” za pomocą swoich morderczo uwodzicielskich oczu: gdy około piątej nad ranem

zjawiał się i pomagał trzymać pion framudze drzwi u tej akurat damy, która oczekiwała go już

poprzedniego dnia po dobranocce, niczego nie tłumaczył, nie łgał, nie przepraszał i nie

wręczał bukietu kwiatów zerwanych z klombu miejskiego, tylko wytrzeszczał na kobietę

niemowlęcy wzrok i zadawał jedno łagodne, wszystkim znane, pytanie:

— Czy te oczy mogą kłamać?

Nie sposób wyobrazić sobie kobiety, która po takim pytaniu nie przytuliłaby artysty

do czułej piersi, nawet jeśli między pytaniem a przytuleniem dała mu w pysk.

background image

Malcolma Cowleya cytowałem w „MW” a propos wspólnych delirium tremens

Soutine’a i Modiglianiego, i właśnie malarze są przykładem idealnym na to, że twórcy

potrzebują wysokoprocentowych „sztucznych rajów”, jak je zwał Baudelaire. Delacroix nie

tykał pędzla nim nie wprawił się w mocne natchnienie odpowiednią ilością płynnej winorośli

i w swych „Dziennikach” przyznawał, że dlatego musi mieć „szum w głowie”, gdy tworzy, bo

dzięki winu osiąga „dużo większą jasność spojrzenia niż na trzeźwo”. Swój doskonały

autoportret, z roku 1829, machnął „w kompletnym zamroczeniu”.

Kompletne zamroczenie pozwalało malarzom produkować arcydzieła należące do

kanonu sztuki. Jeden przykład. Jackson Pollock i dwaj jego kumple, uzyskawszy gorzałą

typowe dla Pollocka delirium, postanowili coś namalować. Chwytane przypadkowo tuby farb

wyciskali na kawałek lnianego płótna, który zaścielał podłogę, a następnie rozmazywali w

pijackim zamroczeniu bosymi stopami. Współuczestnik tego tańca, rzeźbiarz Tony Smith,

wspominał później: „Byliśmy tak naprani, że w ogóle nie kojarzyliśmy, co się dzieje”.

Pollock, gdy już się wyspał i wytrzeźwiał, dał malowidłu nazwę „Błękitne słupy”. Krytycy

uznali „Błękitne słupy” za arcydzieło abstrakcyjnego ekspresjonizmu, po czym australijska

Galeria Narodowa wyłożyła astronomiczną w roku 1973 sumę 2 milionów dolarów. Tyle

samo lub mniej płacono wówczas za Rembrandta.

Znakomity plastyk z zasłużonego rodu malarzy galicyjskich, Marek Pietrzak, po

przeczytaniu „MW” odczuł potrzebę napisania do autora, w związku z czym zainkasowałem

dwa listy bardzo ciekawe, bardzo dowcipne i bardzo obszerne. Jeden z nich dotyczył

trzeciego K. Przedrukowuję ów cymes, albowiem historycy polskiej sztuki XX—wiecznej nie

darowaliby mi, gdybym tę kopalnię anegdot w pyszny sposób kpiarskich bądź (jak w

przypadku Sterna) wstrząsających — gdybym ją zataił dla prywatnego frasunku:

„Szanowny panie Waldemarze.

To jest taki interlist, można powiedzieć: list przez dziurę, albo wsunięty pod drzwi

bez uruchamiania dzwonka.

W Pańskim eseju o Chaimie Soutinie wspomina Pan o skłonnościach malarzy do

picia, o konieczności picia, która z czasem przeradza się w filozofię konieczności picia i w

delirium. Racja. Byłem tego świadkiem od dziecięcia.

Mój śp. Tata był ze «szkoły Szukalskiego» i póki nie został wreszcie wyrzucony

przez Mamusię wraz z całą swoją kompanią na zbity pysk, poznałem całą kupę ludzi z

krakowskiej Bohemy, którzy do naszego zadbanego mieszkania i mamusiowego

seminarium stanisławowskiego pasowali jak pięść do nosa. Przynosili własne trunki, w

background image

domu stały gąsiory wina porzeczkowego, słowem rój trutni na plastrze miodu. Bywał

Jonasz Stern, Wójtowicz, Wojtanowicz, Panek i kupę innych z branży, i trochę kibiców.

Jonasz Stern, kumpel Taty od wypitki i wybitki, tratował obrazy Starego, a raz

wbił jeden z nich, zaczęty, ale nie dokończony (przedstawiający ostatnie chwile

człowieka, gdy personifikacja śmierci, na tle skraju ponurego wiejskiego cmentarzyska,

przerywa kościstym palcem ostatnią strunę skrzypiec grającego na nich ślepca) mojemu

Staremu przez głowę na szyję. Miał rację. Nie wiedziałem wtedy nic o Sternie poza tym,

że zwykł być chodzić z niedopiętym rozporkiem i regularnie dostawał po pysku od mojego

wujka, starego czołgisty spod Monte Cassino. Potem opowiedział mi o sobie, w chwili

przesiąkniętej jakąś grozą, prawie wszystko. Wtedy już studiowałem na ASP. Nie

wiedziałem, że został gdzieś na wschodnich rubieżach rozstrzelany na jakimś przejeździe

kolejowym, wraz z dużą grupą współwyznawców, przez oddział SS. Że, ranny, przeleżał

wśród nagich ciał dobę, nim ośmielił się wypełznąć spod trupów. Jego żona, którą czasem

nazywał «zaszafowym słoneczkiem», choć była ponoć dość tradycyjnym typem chasydki,

przesiedziała okupację w Warszawie, we wnęce za ścianą. Wreszcie nie wytrzymała.

Brudna, śmierdząca, z prawie oślepłymi oczami, wyszła na ulicę, gdzie skosił ją pierwszy

napotkany patrol. Potem Jonasz tkał swoje obrazy z ości i pijał.

Staszek Wójtowicz, który uczył mnie z Szancenbachem rysunku, zdecydowanie

zapił się na śmierć. Krótko przedtem zaczęła malować swoje wzruszające, naiwne kwiatki

i kotki jego żona. To go skosiło. Patrzył tylko na mnie oczami, w których była zupełna

bezradność, złamany kręgosłup i popiół talentu, który przepił. Jego kumpel i asystent z

ASP, Maniek Kruczek, przeżył go raptem o parę miesięcy. Doprowadził się do tego, że

zamiast nosić po kieszeniach materiały do swoich rzeźb (zardzewiałe łańcuchy,

przekładnie zębate i kamienie) — nosił tam netto kawałki tortu, którymi starał się w

poczciwości swojej częstować nas, swoich studentów i zarazem kumpli.

Zamiast tych rupieci i słodkości, w kieszeniach wyświechtanego trencza Jurka

Panka zawsze można znaleźć jego psa. Pies to brzmi zbyt dumnie i dosłownie. Jest to

żyjątko marne, pełne fobii, nieufne, znerwicowane, gryzące wszystkich resztkami ząbków

(ja też mam ślad na lewej dłoni). Jakiś sino—popielaty ratlerek z cechami piżmo—szczura

i kobry. Jurek jeszcze coś potrafi malować. Czasem. Ten pies jest jeszcze gwarancją jego

talentu. Kiedyś Jurek, wywinąwszy się z otulającego go dywanu pewnej naszej wspólnej

znajomej i wyczołgawszy się spod stóp moich i Jasia Stoberskiego, został ugryziony przez

swoją szkaradę ku satysfakcji wszystkich obecnych (o ile mnie pamięć nie myli,

świadkiem był również Jan Sztaudynger).

Błąkał się też u nas ksiądz proboszcz z Borku Fałęckiego, wielbiciel sztuki, ale

głównie maminego wina porzeczkowego, który nieodmiennie osiągał stan Nirwany i

wychodził od nas w środku nocy, w rozpiętej z trzydziestu trzech guzików sutannie, na

położony nieopodal węzeł komunikacyjny, by tam dyrygować ruchem.

background image

Z kolei Jacek Puget, cudowny rzeźbiarz i cudowny człowiek, niezmiennie ubrany

był w zżarty przez mole bezrękawowy kożuszek, z trokami od kalesonów ciągnącymi się

za nim ni to swobodnie, ni to oskarżycielsko, i imponował wszystkim pazurami

zajdzionymi brudem, a na zwróconą mu kiedyś przez prof. Styrylską—Taranczewską

uwagę, że chociaż przed przyjściem na Radę Wydziału mógłby sobie te pazury wyczyścić,

odparł: «A po cholerę? Wystarczy, że się podrapię po głowie i mam takie same». Odpalał

przy tym Extra—Mocnego od Extra—Mocnego i kaszlał przerażająco. Mieczysław Wejman,

ówczesny rektor ASP, przekonany o ewidentnej gruźlicy Pugeta, a nie umiejąc, nie

odważając się powiedzieć mu tego wprost, sprokurował dla całej kadry obowiązkowe

prześwietlenia małoobrazkowe. Okazało się, że Puget ma płuca jak dzwon, a Wejman

wylądował na trzymiesięcznej obserwacji w sanatorium.

A Jurek Potrzebowski, tata mojej koleżanki z roku, z grafiki. Kiedy pił z nami,

kolegami jego córki, wynajmował salę w restauracji hotelu «Cracovia». Spędzaliśmy tam

czasem dwie, trzy doby. Tutaj, w Polsce, malował konie. W Szwecji malował obrazy

abstrakcyjne. W tydzień, dwa, zarabiał harmonię koron. Wsiadał w swoje Volvo,

przyjeżdżał do domu, zapraszał nas do siebie, do swojej pracowni, gdzie oczom naszym

ukazywał się dywan z banknotów wielokoronowych, na którym ostentacyjnie leżał w

pozie «Odaliski» Ingresa. Kończąc ostatni swój pobyt w Szwecji pośliznął się na mokrych

schodach przed domem, wyrżnął w nie głową i nie zrażając się tym dojechał do promu w

Ystad, promem do Świnoujścia, z narastającym bólem głowy przejechał bez przerw do

Krakowa i w domu stracił przytomność. W klinice na Kopernika odzyskał przytomność,

zaczął dużo rysować (głównie ułanów), wreszcie z pękniętą od ucha do ucha podstawą

czaszki zmarł. Hieny, tzn. pielęgniarki i lekarze dostarczający mu zamiast leków gorzały,

rozdrapali mu po śmierci wszystko. Rodzinie zostały ciepłe ruiny, Volvo i ogród z domem

osuwającym się do Dunajca w Nowym Sączu.

A Nowosielski, Wojtanowicz, Wejman… Zresztą znam kilku takich więcej, ale oni

starają się jeszcze walczyć.

Najtrafniej spuentowali to św. Franciszek Loyola i Camus. Franciszek napisał:

«Ludzkość to tłum zdążający do piekieł». A Camus dodał: «Pozostają tylko

funkcjonariusze i skurwysyny».

Z poważaniem Marek Pietrzak”.

Gdy przeczytałem ostatnie zdanie tego listu, przypomniał mi się obiad, który z

kilkoma kolegami spożywałem w SPATIF—ie. Nagle wyłonił się nie wiadomo skąd ululany

w dym Jonasz Kofta, usiadł mi bezceremonialnie na kolanach i spytał:

— To ty jesteś Łysiakiem?

background image

— Mniej więcej — odparłem skonfundowany na tyle, na ile może być facet, któremu

nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie usiadł na kolanach.

— Wiesz co, chciałem ci tylko powiedzieć, że jak zabraknie nas dwóch, to tu będzie

pustynia Gobi, zostaną same skurwysyny i gliny. Ja już mam odlot blisko, a ty?

Odleciał w krótki czas potem. Ja jakoś nie (widać się co do mojej osoby pomylił) i nie

mam podobno szans, bo wedle starych wierzeń ci, których uśmiercono za życia, będą żyli

bardzo długo. Mnie pogrzebano w roku 1987 w kilku prowincjonalnych gazetach (mam

„Wiadomości Skierniewickie” z informacją o mojej śmierci), stąd w owym czasie wśród

przyjaciół udawano na mój widok przerażenie: „Duuuch!!!”.

I jeszcze coś mi się przypomniało w związku z listem Marka Pietrzaka, więc znowu

popadnę w dygresję (ta książka składa się z samych dygresji, co niejeden Czytelnik już

zauważył, ten zaś z Czytelników, który chciałby tu znaleźć jakąś konstrukcję w miarę

logiczną i spójną, nie ma szans, gdyż w zderzeniu z „Lepszym” zasada „szukajcie a

znajdziecie” nie sprawdzi się do końca — „Lepszy” to typowe „silva rerum”, czyli

memuarowy groch z kapustą). Przypomniało mi się, a propos „harmonii szwedzkich koron”,

jak moi studenci zarabiali te harmonie na wakacjach u Szwedów. Zarabiali malarstwem,

Szwedzi bowiem to naród wrażliwy na prawdziwe piękno; kulturalnego Szweda reprodukcje

nie interesują, chce mieć na ścianach oryginały malowane grubo za pomocą farby olejnej,

której fakturę czuć w dotyku.

Malarstwo moich studentów pochodziło z tajwańskich fabryk dzieł sztuki. W takiej

fabryce jest duża hala, a w niej między dwoma odległymi bębnami — rozpościera się

gigantyczny pas lnu. Przed tą lnianą taśmą siedzą jeden przy drugim Chińczycy. Każdy ma

tylko jeden pędzelek i jedną miseczkę z jedną farbą, służącą do malowania jednego tylko

szczegółu na tysięcznych replikach tego samego obrazka. Chińczyk z miseczką farby

błękitnej maluje niebo, ten z białą — obłoczki, ten z brązową — pnie drzew, ten z zieloną —

listowie itd. Lniana taśma sunie przed nimi miarowo, a dokładniej skokowo, zatrzymując się

na czas potrzebny, aby ten od nieba pociągnął niebo, ten od trawy — trawę, ten od jeziorka —

jeziorko itd. Wreszcie lniana wstęga zamienia się w coś w rodzaju taśmy filmowej, na której

każda klatka jest identyczna jak dwie krople wody; teraz trzeba taśmę pociąć i mamy tysiąc

oryginałów bezspornie ręcznie malowanych przez malarza.

Studenci mojego wydziału nabywali te oryginały od hurtownika azjatyckiego i

przerzucali do Szwecji, by tam rozprowadzać je wśród miłośników sztuki malarskiej. Znając

preferencje estetyczne Szwedów, kupowali od hurtownika tylko dwa tematy: sekcje z taśmy

landszaftowej i sekcje z taśmy żydowskiej (rabin czytający Talmud przy świecy). Z

background image

rozprowadzaniem u Szwedów dzieł sztuki jest wszakże kłopot ten, iż handel domokrążny bez

zezwolenia jest tam zakazany bezwarunkowo. Ale, jak mówił polski adiutant Napoleona,

Dezydery Chłapowski: „Un Polonais passe partout” (Polak wszędzie przejdzie); potwierdził

to w naszych czasach śląski myśliciel, Edek jeżowłosy, mówiąc: „Polak potrafi”. Warszawska

studenteria dała sobie radę: wyniuchała przepis, że młody artysta, który pragnie, by

opiekuńcze szwedzkie państwo sfinansowało mu debiutancki wernisaż, musi udokumentować

tak zwane poparcie społeczne dla swej twórczości, czyli przedstawić listę z podpisami

bodajże pięciuset Szwedów, którzy pozytywnie oceniają jego twórczość. W tym celu wolno

mu pukać do drzwi szwedzkich domów, pokazywać swoje twory i prosić o podpis na liście.

Banda przedsiębiorców z mojego wydziału tak właśnie robiła — wędrowali po Szwecji od

willi do willi, wstawiając następujący tekst:

— Dzień dobry, jestem polskim artystą i chciałbym mieć wystawę w Sztokholmie,

ale do tego muszę mieć poparcie społeczne, taki jest u was przepis. Czy mógłby

pan(pani) rzucić okiem na moje dwa dzieła i jeśli spodobają się panu(pani), podpisać mi

listę akceptacyjną?

Po czym ukazywali tajwański krajobraz naddunajski i tajwański nokturn z

rabinem. W jednym przypadku na dziesięć dostawali kopa, w dziewięciu przypadkach na

dziesięć otrzymywali podpis, a w siedmiu przypadkach na dziesięć odbywał się

następujący dialog:

Gospodarz (gospodyni):

— To bardzo ładne. Z chęcią kupiłbym (kupiłabym) to od pana.

Artysta polski: — Niestety, proszę pana (proszę pani), nie wolno mi sprzedawać

moich prac, gdyż mogłoby to zostać uznane za handel domokrążny, na który nie mam

zezwolenia. Nie tylko straciłbym wystawę, ale nadto zostałbym ukarany i wydalony z

waszego kraju.

Gospodarz (gospodyni): — Proszę pana, nie jestem donosicielem (donosicielką),

przysięgam panu, że nie pisnę słówka o tym, iż pan sprzedał mi obraz, nikt się nie dowie!

Artysta polski: — Niestety, proszę pana (pani), bardzo mi przykro… itd.

Gospodarz (gospodyni): — Proszę nie mieć żadnych obaw, naprawdę nikt się o

tym nie dowie!… No, niechże się pan zgodzi! Zapłacę panu bardzo dobrze…

Po spieniężeniu obu dzieł za sumę zwiększoną stopniem ryzyka, chłopcy ruszali do

następnego domu, wyjmowali ten sam landszaft i tego samego starozakonnego, po czym tajny

mecenat artystyczny ubijano za kolejną harmonię koron. Dialogi odbywano angielszczyzną,

chyba że język zdrętwiał polskiemu artyście od nadużycia trzeciego K. Wówczas artysta

background image

wieszał sobie na szyi kartonik z rytualnym kitem wykaligrafowanym obustronnie. Kit był w

języku szwedzkim. Na awersie widniało: „Dzień dobry. Jestem polskim artystą, niemową.

Chciałbym mieć wystawę w Sztokholmie…” itd. Na rewersie zaś:,»Niestety, nie wolno mi

sprzedawać moich prac…” itd. Przy pomocy Obracania kartonika i kilku mimicznych gestów

niemowa zawierał interes nie gorszy, a bywało, że lepszy, bo suma rosła dubeltowo — już nie

tylko z powodu ryzyka, lecz i kalectwa polskiego artysty. W tysiącach domów inteligencji

szwedzkiej wiszą landszafty i rabiny identyczne co do milimetra, gdyż tajwański robotnik

pracujący przy taśmie jest precyzyjny niczym komputer, czego zazdrości Azjatom cały glob.

Po którychś takich skandynawskich wakacjach studenci jednego z roczników wyjawili

mi całe „know—how” owego gastarbeiterstwa i na dowód podarowali tajwańskiego Żyda ze

ś

wiecą. Zawiesiłem go w domu jako pomnik peerelowskiej przedsiębiorczości prywatnej, co

doprowadza do szału moich znajomych—estetów, bo w pobliżu wiszą m. in.: również

czytający święte pismo starzec z pracowni Tycjana, „Listopad” Sandrarta (replika tego ze

Starej Pinakoteki monachijskiej), „Lucjan Bonaparte” Appianiego i jeszcze kilka malunków

(XVI—XX wiek) z rodzinnej kolekcji, wśród których ów Tajwan jest jak Nikita Chruszczow

z butem w ręku na przyjęciu w pałacu Buckingham.

Wróćmy do właściwego tematu, to jest do zgrywusów ery gierkowsko—jaruzelskiej,

którzy poszli ławą za wielką wodę, niosąc w sercach apel Huna, żeby „pokazać tym

pedałom”. Na pytanie: co pokazać? — odpowiedź jest prosta, bo w naturalny sposób

związana z upodobaniami pokazywaczy do czterech K: do konia (czyli jakiegoś działania

artystycznego), kobiet, koniaku i kpin. Ów eksodus wschodniego samca nizinnego,

dodatkowo obdarzonego przez naturę talentem, chłonnością gąbki z koralowych mórz i

poczuciem purnonsensownego humoru „made in Poland”, spowodował istne spustoszenie w

szeregach moich kumpli. Z tych, którzy wzięli udział w owej konkwiście, tylko co trzeci

wrócił na stałe do ziemi ojców, gdy już wypełnił misję zleconą przez Attylę chłopakom z

ikrą; reszta przybywa tu na gościnne występy, chociaż miało być odwrotnie — gościnne

występy miały być tam, a chata tutaj, kole środkowej Wisły. Ale trzeba widzieć i dobrą stronę

tego medalu — gdyby nie emigracja (zaś patrząc z tamtego brzegu: imigracja), nie byłoby w

ogóle Stanów Zjednoczonych, których społeczeństwo składa się z samych imigrantów, co

znaleźli tam swoją drugą ojczyznę i uczynili ją najpotężniejszym państwem świata dlatego, że

w drugim miejscu zawsze pracuje się lepiej (z tego powodu każde drugie małżeństwo jest

bardziej udane od pierwszego).

Jako przykład wymienię trzech zapijaczo… przepraszam, zaprzyjaźnionych ze mną

pokazywaczy, gdyż sam Pan Bóg, wedle znanego porzekadła, lubi tę liczbę: Marek Piwowski

background image

(autor „Rejsu” i „Przepraszam, czy tu biją?” — jedną nogą w USA, drugą w kraju), Zbyszek

Ś

więch (autor „Klątw, mikrobów i uczonych” lub odwrotnie) i Witek Orzechowski (eks—

małżonek wielkiej gwiazdy polskiego kina nie mówiąc już o tym, że reżyser „Jej powrotu” i

„Wyroku śmierci” — na stałe w Nowym Jorku). Wszyscy oni są równie błyskotliwymi

kawalerzystami, co erotomanami, kiperami i zgrywusami. Weźmy na ten przykład Marka

Piwowskiego. Można było przyjść doń o każdej porze doby i nieodmiennie zastawało się ten

sam krajobraz: po stole wędrował czerwony lub czarny Janek („przepraszam, czy tu piją?”),

honory pani domu pełniła jakaś aktualna miss Polonia (w latach chudych wicemiss), Marek

tryskał humorem abstrakcyjnym kompletnie, a na biurku leżał piąty zaczęty tego miesiąca

scenariusz, co jest u Piwowskiego ściganiem absolutu, czyli nieskończoności prawdziwie

boskiej. Krzysztof Zanussi pożalił mi się kiedyś, zresztą w obecności delikwenta:

— Panie Waldemarze, ja już nie mam siły do niego! Robi scenariusz za scenariuszem,

każdy jest znakomity, ale nie kręci ich, bo każdy przestaje mu się podobać. Ledwie skończy

jeden, zaczyna drugi, i tak w kółko. To wariat. On do końca życia nie nakręci już filmu.

Może i nie nakręci. Gdybym mógł być takim misspolonezem jak Marek, też bym

pewnie do końca życia nie babrał się między okładkami własnych gryzmołów, tylko

realizowałbym tę świętą missję, o której Pismo powiada bez różnicowania płci: „Kochaj

bliźniego swego”.

Albo taki Zbigniew Święch (Galicja, Kraków). Zbyszek to facet, któremu wszystko

można zarzucić, z wyjątkiem tego, że brak mu w gębie czelnego języka. Co innego mogę

powiedzieć o człowieku który biorąc udział w jakiejś telewizyjnej dyskusji o moich

napoleońskich książkach, zwraca się do współdyskutantów (historyków) z takim pytaniem:

— Przepraszam panów, czy jest prawdą, że Napoleon nie istniał, tylko Łysiak go

wymyślił, żeby trochę zarobić?

Ś

więch, w celu „pokazywania pedałom”, udał się do Stanów wcześniej niż Marek.

Pokazywał w jankeskich szkołach (Harvard, Columbia University itp.). Jego pierwszy list, nie

mówię, ze nie dowcipny, ale znudził mnie, bo był pełen refleksji wyższouczelnianych,

dopiero ostatnie zdanie postawiło mnie na baczność. Tym zdaniem zawiadamiał, że polscy

tłumacze są do kitu. Chodziło mu o to, że sławną bajkę Disneya przetłumaczono w Polsce na

opak, w wersji: o siedmiu krasnoludkach i królewnie Śnieżce; tymczasem, jak wykazały jego

(Zbyszka) studia campusowe, winno być: o siedmiu królewnach Śnieżkach przypadających na

jednego krasnoludka. Swoim odkryciem tak zdenerwował mnie i jeszcze kilku rodaków, że w

stadium nie kontrolowanego porywu odpisałem mu mową wiązaną rymami (kreślonymi na

serwetkach w lokalu, w którym opłakiwaliśmy „tych, co za morzem”):

background image

„Twoje zdrowie, Święchu, za to, że ten z Hameryki raport w jednym krótkim

zdaniu mieści tyle treści.

Wszystkie twe Harvardy, Yale, nam nie imponują wcale, żadne tam University —

tylko kobity!

Wszak gdy siedem ich przypada na jednego — to przesada! Trzeba końskie

zdrowie mieć i końską płeć!

Był już Krakowiaczek jeden, ten z piosenki, co miał siedem, i z wojaczki wrócił

dumnie, lecz w trumnie.

Potem przyjaciele muszą (Panie, święchć nad jego duszą!) pielęgnować jeden grób

i siedem wdów.

Rzuć te niebezpieczne związki, zważ, że masz też obowiązki w Polsce, gdzie grzmi

żeńska młódź: «Zbychu, wróóóć!»

Zamiast tyrać w U.S. raju, mógłbyś w Prywiślańskim Kraju uszczęśliwić wiele

pań… Nie bądź drań!

Wracaj na ojczyzny łona, tu, gdzie Polka wygłodzona jak ta Penelopa stęka: «Chcę

Święcha!»

Czy sumienie cię nie dręczy, że się tyle Polek męczy i usycha?… A ty szto? Wsio

rawno?!

Ktoś ty, Zbychu? Polak wdały! Jaki znak twój? Koń wspaniały, istny (tak rodaczki

myślą) cud nad Wisłą!

Bo nad Wisłą nie ma jeszcze takiej Wandy, co nie zechce, w dzień roboczy i od

święta, Zbyszka Święcha.

Wracaj tedy lada dzionek, do słowiańskich amazonek, niech i im się w życiu

szczęści (o wszyscy święchci!)”,

Ś

więch tak się tym przejął, że heroicznie wrócił do kraju w imię społecznego dobra

kobiet narodowych i do dziś trwa na swojskim posterunku, co w sumie dowodzi, że poezja

ma niezwykłą moc oddziaływania na ludzi wrażliwych na poezję.

Trudno być pewnym, ale istnieje prawdopodobieństwo, że również Orzechowski by

wrócił i osiadł, gdybym i jego zaagitował poetycznie. Niestety, Witka skłaniałem do powrotu

suchą prozą (oraz racjonalnym argumentem, że nadmierna aktywność niektórych gruczołów

ź

le wpływa na kondycję ogólną), a ten zwierzak, zamiast wsiąść w samolot z biletem w jedną

stronę i ucałować beton na Okęciu, odpisał mi w sposób cyniczny:

„(…) Na Twoje dość naiwne pytanie: co te amerykańskie kobiety we mnie widzą?

— odpowiadam Ci: widzą to, co chcą najbardziej zobaczyć. Zapach stepowego tygrysa z

background image

Lechistanu, przemieszany z zapachem wody kolońskiej Givenchy, tworzy wraz z

cudzoziemskim akcentem mieszankę piorunującą. Kobiety są bardzo czułe na zapachy.

Mój wuj (ziemianin herbu Orsza) mawiał, że najmocniej pod względem seksualnym działa

na niewiasty zapach przepoconych juchtowych butów, w których chodził do stajni,

zmieszany z zapachem końskiego moczu. Zawsze błagały go, żeby je dymał po powrocie

ze stajni. Spróbuj, a przekonasz się, że to był mądry człowiek. Adres stajni położonej

najbliżej Twego siedliska: na Wale Miedzeszyńskim, za Błotami, po prawej stronie,

«droga pana zaprowadzi». Uściski, napisz co słychać, Witek”.

Oburzający cynizm, jak również słownictwo tego listu są niestety znakiem czasu, jeśli

chodzi o stosunek kawalerzystów polskich do drugiego K. Ongiś inaczej bywało. Kobiety się,

co prawda, nie zmieniły, ale kawalerzyści tak, i to na gorsze. Dawnych kawalerzystów

przepełniał romantyczny idealizm, czerpany z Sienkiewicza. Niech za przykład posłużą ułani

Legionów (głośna kawaleria Belina—Prażmowskiego), gdzie były takie znakomitości, jak

poeta Bolesław Wieniawa czy pisarz Andrzej Strug. Strug w swym pamiętniku („Odznaka za

wierną służbę”), pod datą 14 października roku 1914, opisuje nocleg patrolu, do którego

należał. Nocowali w chłopskiej chacie, we wsi Smyków. Nocleg polegał na tym, że

gospodarze (mąż i żona) spali, a dwie hoże córki gospodarzy przez całą noc stosowały się

pilnie do przykazania, które Wieniawa ułożył dla Polek—patriotek:

„Nie ubliżysz twojej cnocie, gdy się oddasz patriocie”.

Koledzy Struga krzewili patriotyzm do świtu. Nie byli egoistami, jeden go namawiał:

„Wal do Józi, tylko zaraz, póki ciemno. Zważaj na lewe okno i na komodę, bo

zaraz za komodą śpi stara, żebyś przypadkiem do niej nie trafił”.

Strug patriotyzmu nie okazał; okazał honor i dezaprobatę:

„Nie rozumiem, jak się to mogło dziać tak zupełnie po cichu, bez targów i

polubownie. Żadnych protestów, żadnego wstydu (…) Rano obie były śliczne po tym

grzechu, jakby jeszcze rozkwitły. Wstyd mi było na nie patrzeć, nawet śniadania się

wyrzekłem (…) Nigdy bym nie przypuścił podobnego zepsucia u dziewcząt”.

background image

Strug jako intelektualista i literat był przerażony tym rodzajem patriotycznych uczuć,

gdyż z racji wysublimowania intelektualnego śniły mu się kobiety broniące swego skarbu aż

do ostatniej kropli krwi i nawet po poddaniu się jęczące:

„O Boże, panie Andrzeju, co ja

robię???” (bądź: „…co pan robi???”)

. Takich mieliśmy kawalerzystów. A dzisiaj? Zepsucie i

przygnębiający cynizm, exemplum Witold.

Poznaliśmy się z Witkiem w latach siedemdziesiątych, z inicjatywy pewnego

przedstawiciela mniejszości ponadnarodowej, który okazał ogromną subtelność w kojarzeniu

tego związku. Dostałem taki list:

„Szymon Nussbaum

Łódź, ul. Piotrkowska 124 m 1

J. W. Pan Waldemar Łysiak, Warszawa

Szanowny Panie Łysiak.

Nazywam się Szymon Nussbaum i jestem starym Żydem z miasta Łodzi. Byłem

kiedyś bogatym człowiekiem, przed wojną każde żydowskie dziecko w Łodzi wiedziało,

kto to jest Nussbaum, a to był mój dziadek i mój ojciec i to byłem ja — to były sklepy

kolonialne, myśmy mieli taki wielki grosshandel, że gdyby to dzisiaj Polacy zobaczyli, to

by dostali pomieszania wszystkich zmysłów.

Najpierw Hitler pozbawił mnie rodziny i majątku. Ja sam się uratowałem, bo

przesiedziałem pięć lat w komórce w Pabianicach pod Łodzią i kosztowało mnie to pięć

kilo złota (jeden kilogram za rok), co je wzięli ode mnie za schowanie w kurniku chciwi

polscy chłopi. Potem komuniści pozbawili mnie złudzeń co do urody i sprawiedliwości tego

świata.

Ja teraz mieszkam w Łodzi i żyję z paczek, które dostaję z USA i Izraela. Ja

wprost nie mogę patrzeć jak Polacy się męczą. Ja teraz mam dużo czasu, bo ja jestem

emeryt, kocham Polskę, bo tu się urodziłem i tu się dobrze powodziło mojej rodzinie, i się

martwię. A ten jasny promyk słońca, co wpada przez moje ciemne okno i rozjaśnia moje

ciemne myśli, to jest Pan, Panie Łysiak. Ja czytam Pańskie książki i one mnie się

podobają. I wie Pan co, Panie Łysiak? Ja doszedłem do przekonania, że Pan też jesteś

Żyd, chociaż goj! Pan masz taki rozum, jakby Pańska matka zamiast mleka dawała Panu

główki od śledzi, a wiadomo, że w tym jest wielka mądrość. Jak Pan te śledzie ssał, to

Pan wyssał i ten sok z mózgu śledzi, co Panu dobrze zrobiło na Pana mózg.

Niech Pan się nie gniewa za to porównanie, ale to jest wielki komplement uznać

goja za Żyda. Ja bym chętnie nawet oddał Panu moją piękną córkę Różę za żonę, albo

chętnie bym przymknął jedno oko na to, jakby Pan z nią figlował w sypialni, w jej

małżeńskim łóżku, zwłaszcza że za męża ma ona też goja — tyle że głupiego. On jest

background image

inżynierem i buduje socjalizm w Bełchatowie. Tam budują elektrownię na węgiel

brunatny. Tylko wie Pan, co to będzie za elektrownia, jak tam nie ma węgla. To znaczy

trochę jest, ale nie za dużo. Jak oni puszczą prąd, to akurat im tego węgla zabraknie.

I ja właśnie w tej sprawie do Pana piszę. Niech Pan uwierzy staremu Żydowi —

mój kuzyn Lejzor miał kiedyś parcelę pod Bełchatowem i kopalnię torfu. Już przed

pierwszą wojną ludzie mówili, że jest tam brunatny węgiel. To wtedy Lejzor zrobił

badania geologiczne z jednym starym fachowcem, co go sprowadził aż z Katowic — to był

Niemiec, ale bardzo przyzwoity człowiek, nazywał się Kohle. I on znalazł tam tylko ogniki

na bagnach i powiedział, że tam węgla nie ma!

Ja to powiedziałem mojemu zięciowi, temu głupiemu gojowi—inżynierowi, ale

jemu Gierek powiedział: — Buduj drugą Polskę! I jego gówno obchodziło, co on buduje,

czy to ma sens, czy to jest raczej bez sensu. On dalej buduje tę elektrownię Bełchatów,

która Polaków wykończy, tak jak Huta Katowice, ale do 16—tej, bo po 16—tej to on

kombinuje jak tu wyjechać do RFN—u i pracować tam przy zamiataniu ulic. I ja się muszę

na to patrzeć! Ja Pana proszę — mnie jest żal Polaków, bo to jest naród głupi, ale dobry.

Niech Pan coś napisze w tej sprawie, żeby oni, to znaczy ci mądrale, którzy decydują,

jeszcze raz zbadali, ile tam tak naprawdę jest tego węgla pod ziemią. Bo jeśli tam jest

zapas na dwa tygodnie — to na mój żydowski nos coś mi mówi, że to nie jest dobry

interes ta elektrownia Bełchatów.

Odwrotnie, widzi Pan, ma się sprawa z ropą naftową. Oni mówią, że w Karlinie na

Pomorzu ropy nie ma, chociaż sikała przez trzy tygodnie, a ona tam bezgranicznie jest.

Ja w Pana wierzę, że Pan się tym zajmie i nie dopuści swoim ostrym piórem do jeszcze

większej głupoty Polaków. To ja już kończę, niech Bóg błogosławi Pańską matkę, że Panu

te śledzie dawała.

Szymon Nussbaum”.

W jakiś czas potem zadzwonił z Łodzi facet, który się przedstawił („nazywam się

Witold Orzechowski, jestem reżyserem”), powiedział, że chodzi mu o scenariusz i zapytał:

— Czy mój list w tej sprawie dotarł do pana?

— Nie przypominam sobie, bym dostał list od pana w jakiejkolwiek sprawie —

odparłem zgodnie z prawdą.

Nuss to po niemiecku orzech — oświecił mnie reżyser. Znajomość zawarta z

reżyserem Orzechowskim miała tę stronę dobrą, że odtąd już żadna epistolografia, którą

wyjmowałem ze skrzynki, nie mogła mi przemodelować oczu na kwadratowe.

Polacy mają dziwny pociąg do robienia korespondencyjnych dowcipów wtedy, gdy

niebezpieczny jest nawet dowcip szeptany na ucho. Exemplum: odkryta widokówka, którą

dostał pewien mój znajomy, aparatczyk Solidarności (szczebla średniego). Przyszła spod Tatr,

background image

z Poronina, w momencie, gdy Solidarność destabilizowała drugą Polskę nieuzasadnionymi

przerwami w pracy. Widok przedstawiał poronińską (zwaną przez lud „poronioną”) statuę

bohatera narodowego wielu narodów, Włodzimierza Iljicza L. Na miejscu przeznaczonym do

korespondencji widniało tylko jedno zamaszyste zdanie:

„Meta spalona! Włodek”.

Mnie taką odkrytką uraczył Wituś, który nie podszył się pod Lenina, tylko pod VIP—

a z bloku zachodniego, Napoleona B. Obrazek był śliczny: cesarz stał w charakterystycznym

mundurze i kapeluszu przy sterze okrętu, spoglądał przez lunetę w niepewną przyszłość, a

korespondencja ograniczała się do następującego rozkazu, równie lapidarnego jak tamten

leninowski tekst:

„Bosman Łysiak, zróbcie coś z tymi Ruskimi, bo sam nie dam rady!”.

Swoją przynależność do polskich sił szybkiego reagowania kpiną Orzechowski

udowodnił dłuższym tekstem. Gdy tylko nadzór nad gwarantowaną konstytucyjnie

nieograniczoną wolnością słowa uzyskał w drugiej Polsce sankcję oficjalną („

Rozmowa

kontrolowana, rozmowa kontrolowana…

”), z Ameryki przyszedł na mój adres list, który

musiał spowodować w cenzurze korespondencyjnej żywsze bicie serc (przynajmniej w

momencie, gdy go wyjmowano z koperty). Był to list napisany na firmowym blankiecie FBI,

opatrzonym u góry godłem Federalnego Biura Śledczego i nadrukiem: „FEDERAL BUREAU

OF INVESTIGATION, WASHINGTON D.C.”, u dołu zaś przestrogą złożoną z czerwonych

liter:

FOR FEDERAL AGENTS ONLY. MEMORIZE THIS MESSAGE AND EAT OR FLUSH AT

YOUR CONVENIENCE. Failure to comply will contravene Federal Code N° U.S.

2858/82/6A

(„PRZEZNACZONE

WYŁĄCZNIE

DLA

AGENTÓW

FEDERALNYCH.

ZAPAMIĘTAJ TEN TEKST I ZJEDZ LUB SPUŚĆ W WYCHODKU. Niezastosowanie się

do powyższej instrukcji jest równoznaczne z wykroczeniem przeciw Federalnemu

Regulaminowi Nr U.S. 2858/82/6A”). Między tymi dwoma nadrukami widniał tekst pisany

na maszynie, przytaczam go w całości:

„Washington, 7th Feb. 82

Mr Waldemar Łysiak Warsaw / Poland

Drogi Panie Łysiak.

background image

W związku z prowadzonym przez nasze Biuro dochodzeniem, mającym na celu

wyświetlenie kwestii nader istotnej dla byłych i obecnych stosunków polsko—

amerykańskich, zwracamy się do Pana o pomoc, gdyż nasi informatorzy w Warszawie

zawiadomili nas, że jest Pan najwybitniejszym w Polsce znawcą wszelkich zagadnień

związanych z cesarzem Napoleonem I.

Istotnym, choć nie jedynym i nie najważniejszym elementem napoleońskim tej

sprawy, jest powóz należący swego czasu do Bonapartego (kabriolet, typ Bristol, prod.

włoska, firma Bertoni—Milano, rok prod. 1780, nr inw. DC—10—2784 N.B.). Przed

ostatnią wojną światową znajdował się on w majątku rodziny Colonna—Walewskich, koło

Łowicza, i razem z całym majątkiem został upaństwowiony po roku 1946. Przez kilka lat

był eksponatem muzealnym, następnie znalazł się na wyposażeniu pałacu URM w

Natolinie, gdzie był używany do przejażdżek przez kolejnych premierów rządu

(Cyrankiewicza, Jaroszewicza i Babiucha), po czym, w ramach zmniejszania waszego

deficytu budżetowego, został sprzedany przez firmę DESA do USA. Ponieważ nabywcą

jest jeden z naszych sekretarzy stanu, musieliśmy dokonać rutynowej kontroli pojazdu.

W jej trakcie nasi agenci znaleźli pod tylnym siedzeniem damskie figi, rozmiar L6, koloru

czerwonego, z czarnym obramowaniem dekoracyjnym. Wydział Historyczny Biura

Federalnego przypuszcza, że jest to część garderoby należąca niegdyś do przyjaciółki

Napoleona z czasów kampanii moskiewskiej 1812 roku, Mme Exhaut—Pipe z domu

Plemnikoff, której zamiłowanie do czerwonej bielizny było tak powszechnie znane, że

nazywano

«czerwoną

hrabiną».

Jednakże

nasz

Wydział

Dochodzeniowy

zakwestionował tę hipotezę twierdząc, że wymienione figi mogą być częścią garderoby

Pańskiej rodaczki, Miss A. M., która w latach 60—ych brała udział w przyjęciach w

Natolinie. Ponieważ obecnie Miss A.M. pracuje jako pomoc kuchenna w naszej

ambasadzie w Warszawie, jesteśmy w konieczności definitywnego stwierdzenia: która z

powyższych hipotez odpowiada prawdzie?

Gdyby widział Pan potrzebę dokonania oględzin powozu, jak również przedmiotu

dochodzenia (woman panties, size L6, colour red, with decoration, nr inw. D.C. 10—2785

N. B.) na miejscu w Waszyngtonie, to oczywiście pokrywamy koszty przelotu WAW—NY—

WAW (First—class) i pobytu (First—class) w dogodnym dla Pana terminie.

Łączymy wyrazu szacunku i pozostajemy z nadzieją Allan George Mallory FBI

Captain.

P.S. Nasz człowiek w Warszawie zgłosi się do Pana, tak jak było umówione o

godzinie 17.00, lecz nie 25 Feb., tylko 26 Feb.

Hasło: «Jak załatwić Fidela?». Odzew: «Wycastrowa滄.

Czy można nie kochać tak subtelnego poczucia humoru? Oraz wesołka, który tak

ś

wiruje w miejscu, gdzie wojna domowa już przeminęła z wiatrem, podczas gdy u adresata

background image

właśnie się zaczęła na mocy odgórnego dekretu wydanego przez radę ocalenia narodowego

złożoną z domowych sił porządkowych? Cóż piękniejszego nad humor w okresach

tragicznych! Babel słusznie rzekł:

„Każdemu głupcowi starcza głupoty, żeby się frasować, ale tylko mędrzec

rozdziera śmiechem zasłony bytu”.

Rzecz prosta — poczucie prawdziwego humoru jest prawdziwe tylko wtedy, gdy nie

wypiera się autoironii. Bez tego elementu szyderca jest oszustem. Tenże sam Witold przysłał

mi w 1982 z Nowego Jorku pocztówkę z wizerunkiem zdziecinniałego czterdziestolatka

siedzącego pod portretem Freuda, a na odwrocie tak brawurową i metodyczną (freudowską)

analizę swego zdziecinnienia, że mnie zatkało. Wymierzonych w siebie dowcipów innych

moich kumpli też nie zacytuję, bo piszę do druku. Obcując z takimi kokietami zaraziłem się

ich masochizmem i gdy na przykład ktoś robi mi przyjemność mówiąc, że przeczytał moją

książkę, tylko nie pamięta tytułu, staram się wspomóc jego pamięć wyliczając tytuły moich

arcydzieł: „Filet z mandragory”, „Francuska ścierka”, „Empirowy fajans”, „Szuańska

bałałajka”, „Szaradzista”, „MSW” itd.

Fakt, że tylu klawych Lachów wyparowało za ocean, uczyniłby ze mnie posępnego

eremitę w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, gdyby nie trupa narodowych bardów,

komediantów i muzykantów, z którymi się zwąchałem. Gwiazdozbiór ten był iście królewski

i składał się z polskiego króla balladzistów metaforowych, czyli truwerów aluzyjnych

(Wojtek Młynarski), polskiego króla elektronowych cymbalistów (Andrzej Korzyński), króla

polskich disc—jockeyów, mistrzów karate, kabarecistów olgolipińskich etc. (Franek—

Kimono vel Pietrek Fronczewski), wreszcie z dwóch duetów międzynarodowych: don

Longinus Kichot i Szwejk (Janek Kobuszewski i Kazik Kaczor) oraz Falstaff i Zagłoba

(Stanisław Tym i Krzysio Kowalewski). Z tą paką, w domu królewny Ewki Wiśniewskiej lub

we własnym domu, spędzałem całe noce na poważnych, że kolki brały, analizach

współzależności między modnym wówczas pewexowskim nektarem „Gorbatschow” („rein,

mild und klar

”) a równie modnym (jako termin o smaku nektaru ideologicznego) realnym

surrealizmem, zwanym przez czerwonych myślicieli realnym socjalizmem (o pieriestrojce i

głasnosti

jeszcze nikt nie słyszał, zaś o AIDS—ie dopiero zaczynało się słyszeć).

Przemawialiśmy na wzmiankowanych konferencjach prozą, tylko Młynarski się wyłamywał,

recytując te swoje expose, których wersyfikacja nie podobała się Lepszemu.

background image

Całe to towarzystwo zresztą nie podobało się ani Dobremu, ani Lepszemu, gdyż

parało się hazardem (a hazard był w PRL—u zakazany) — uprawiało namiętnie grę w bojkot.

Niektórzy aż do grubej przesady. Taki na przykład Krzysio Kowalewski, człowiek bardzo

smukły z urodzenia, targał zawsze pod ubraniem tyle bibuły solidarnościowej, jakichś list z

podpisami, manifestów, protestów i innych szkalowań ustroju, że wszyscy brali go za otyłego.

Otyłość z identycznego powodu dotknęła również Kaczora. Stasio Tym zabojkotował się aż

na daleką farmę, pełną jakichś kudłatych czworonogów (lam, muflonów czy innych

wełnopodobnych), które hodował wbrew czerwonym. Kaczor poszedł najdalej w tej grze, bo

wsiadł na szalupę żaglową i zamelinował się koło Trójkąta Bermudzkiego (sic!), pokazując

„Onym”, gdzie ich ma… Tu znowu, gdy machinalnie użyłem przysłowiowego już określenia

Teresy Torańskiej, przypomniało mi się coś, co mnie zmusza do kolejnej dygresji.

Otóż wcale nie zamierzam, pisząc wszystko to, co właśnie czytacie, sugerować, że

dowcipasy to tylko My, a „Oni” to banda koszarowych zupaków, której obce było i jest

poczucie humoru. Jeśli ktoś odniósł takie wrażenie, to jest mi przykro i głupio. Nie pozuję na

antyOnizm, taka poza równałaby mnie z Rambo, czyli z troglodytą umięśnionym wszędzie,

tylko nie w głowie. Jako człowiek posiadający maturę, kindersztubę i pretensje do ilorazu,

wiem (już raz to napisałem, a teraz powtarzam), że od cesarza Kaliguli żadnego systemu nie

cechowało poczucie humoru równie efektowne (pod względem doktrynalnym) i zniewalające

(w praktyce), jak to, którym legitymował się komunizm. Nie pozbawił ich tego nawet upadek

i dzisiaj również „Oni” to prawdziwie wesoła sotnia o fantastycznym poczuciu humoru, co

udowodnię dubeltowo, sięgając po jedną przedwojenną ideologię i jednego przedwojennego

marszałka.

Zróbmy sobie test. Pytanie: co było dla komunistów najbardziej przez nich

znienawidzonym „bete noire”, którego nie cierpieli bardziej od innych nie cierpianych przez

siebie zjawisk? Dla ułatwienia wymieniam cele ich wściekłych ataków: trockizm, faszyzm,

hitleryzm, frankizm, titoizm, liberalizm, rewizjonizm, syjonizm, imperializm, pluralizm,

burżuazja, arystokracja, coca—cola, kułactwo, Gestapo, CIA, FBI, NATO, Kuomintang,

Pentagon, apartheid. Proszę podkreślić właściwą odpowiedź. Już?… Przegraliście, każda z

rzeczy wyżej wymienionych była ich wrogiem, ale nie wrogiem numer jeden. Tym była

zawsze socjaldemokracja. Od czasów Lenina w tekstach komunistycznych żadne zjawisko

tego globu nie było równie mocno flekowane, co socjaldemokratyzm. Najłagodniejszy epitet,

jakim wszystkie kompartie, dekada za dekadą, opluwały socjaldemokratów, brzmi:

„oportuniści”; dużo częściej używano terminów: „socjal—szowiniści”, „zdrajcy”, „psy

łańcuchowe imperializmu”, „pachołki reakcji” itp. Zgodnie z doktryną myśliciela Soso, iż

background image

pierwszoplanowym zadaniem każdego komunisty jest: „bić socjaldemokratów każdego dnia

(…), demaskując ich zdradę” (Stalin, „Dzieła”, t. VII), bito bez litości i bez ustanku. Cztery

cytaty z ust czterech wielkich myślicieli peerelowskich (dwóch pierwszych sekretarzy PZPR,

jeden premier, jeden wicepremier):

„…socjaldemokracja,

zakłamane,

obłudne

sługusy

imperializmu,

usprawiedliwiające wyzysk i grabież ludów, rozpętujące nienawiść i szowinizm…”;

„…socjaldemokratyzm, całkowicie zbankrutowany i zdyskredytowany, spełnia gorliwie

haniebną rolę agentury imperialistycznej…”; „…naczelnym zadaniem PZPR jest walka z

socjaldemokracją, główną agenturą imperialistycznych rządów, podżegaczy wojennych i

wszelkiej reakcji…”; „…powinniśmy aktywnie zwalczać ten lewicowy oportunizm, będący

tradycyjną tendencją reakcyjną…”.

Jeszcze w roku 1986 słyszałem taki zaśpiew z ust aparatczyków pezetpeerowskich.

Cztery lata później PZPR wdział szaty Belzebuba — przemalował się na socjaldemokrację!

Jeśli to nie jest poczucie humoru, i to wyrafinowanego (tzw. „black humour” — humor

czarnosecinny), to co to jest?

O ile upersonifikowanym zagranicznym „bete noire” numer jeden był dla komunistów

Kautzky (ojciec socjaldemokratyzmu), o tyle Lach, któremu dali czapę pierwszeństwa, był

„austriackim kondotierem”, „cynicznym wodzem sprzedawczyków”, „kumplem Hitlera”,

„agentem japońskim i niemieckim”, „grabarzem demokracji”, „dyktatorem faszystowskim”,

Józefem Piłsudskim. Wszystkie powyższe ksywki są autentyczne, nadane w peerelowskich

gazetach i książkach. Przeciętną ilustracją stylu, którym charakteryzowano Piłsudskiego, jest

duży artykuł w „Expressie Wieczornym” pt. „Historia Piłsudskiego — historią zdrady

narodowej”, gdzie m. in. czytamy: „Piłsudski w roku 1904 zaproponował swe usługi

wywiadowi japońskiemu. Tej drodze był wierny do końca”. Z dalszej części artykułu

dowiadujemy się jednak, że niezupełnie był tej drodze wierny, bo zamiast przerabiać Polskę

na drugą Japonię, postanowił przehandlować ojczyznę Szwabom, ale „Niemcy nie byli

skłonni skorzystać z oferty swego agenta”.

Fatalnym dla Piłsudskiego rokiem peerelowskim był rocznicowy 1985. Rzecznik

rządu, na konferencji dla dziennikarzy zagranicznych (która odbyła się pół roku po

zamordowaniu księdza Popiełuszki), zgnoił tyrana permanentnie łamiącego prawo, a w

familijnej dla rzecznika „Polityce” ukazało się kilka artykułów: jej dyżurny historyk opisał

rządy Piłsudskiego jako rządy gwałtu i terroru; jej pisarz z ulicy Barskiej nazwał Piłsudskiego

background image

głupim (expressis verbis); jej nadworny felietonista, będący przez całe lata jedną z

publicystycznych Kariatyd Tępego Totalitaryzmu, miauknął:

„Cóż to był za okropny człowiek!… Nie polityk, nie postać historyczna — o tym

niech sądzą inni, bardziej kompetentni — ale właśnie człowiek, charakter”

.

Niespełna pięć lat po tym wszystkim, w tej samej „Polityce” zapodano, że komuniści

wybrali dla swego nowego organu tytuł „Trybuna” i że wiceprzewodniczący czerwonej partii

oświadczył:

„Wybierając «Trybunę» nawiązaliśmy do tradycji piłsudczykowskiej”

(nie

uściślił, czy chodzi o tradycję japońskiej agentury, czy też austriackiej lub niemieckiej, stąd

trudno powiedzieć, komu teraz będą Polskę sprzedawali). W gazecie dopiero co

przeczytałem, że wczoraj, 1 maja 1990 roku, Socjaldemokracja RP maszerowała do taktu

„Pierwszej Brygady” legionowej! Cholera, jeśli to nie jest z ich strony poczucie humoru, to ja,

który uważam, że jest, kwalifikuję się do natychmiastowego leczenia zwojów mózgowych, bo

widocznie nie rozumiem niczego w ząb!

O Piłsudskim, polityku i postaci historycznej, „niech sądzą inni, bardziej

kompetentni” — napisał kucharz firmowych felietonów.

Kompetentny był jego partner z tego samego organu, rzeczony historyk. On rozsądził,

dużym artykułem o gehennie Polaków za władzy sadystycznego marszałka. Szczególny

nacisk położył na fałszerstwa wyborcze pod rządami Piłsudskiego: „fałszerstwa, których skala

trudna jest do ustalenia”. Jeśli coś takiego pisze dyplomowany historyk w komunistycznym

tygodniku ukazującym się w kraju, który też jest komunistyczny, czyli monopartyjny czyli

taki, gdzie wyborcy mają identyczny wybór jak Adam w raju, gdy wybierał sobie żonę — to

ja się was idę pytać: cóż to jest innego, jeśli nie poczucie humoru?

Chyba, że to jest zauroczenie wersetami myśliciela libijskiego, który w swej „Zielonej

książce” (część I — „Rozwiązanie kwestii demokracji”) uznał wielopartyjność za tyranię, bo

„nawet gdy jeden z kandydatów zdobędzie 51 procent głosów, oznacza to, że 49 procent

ludności poddane jest dyktaturze, czyli fałszywej demokracji”, zaczem żadnych wyborów nie

należy robić, gdyż „wrzucać kartki do urn to tak, jak wrzucać papiery do kosza na śmieci”.

Racja, tak właśnie było, i to wielokrotnie; u nas z tymi koszami zaczęło się tuż po

wyzwoleniu przez armię czerwoną, mieliśmy same koszmarne lekcje, rekolekcje i elekcje. A

nasi historycy, by to zasłonić i zagdakać, pisali klasówki z „cudów nad urną”, krat,

łańcuchów, obozów i niesprawiedliwości pod butem Piłsudskiego. Teraz zaś

odkomunizowują, deratyzują i zbawiają Polskę na swoim podwórku, co oznacza, że reformują

background image

historiografię polską. Robią to w bardzo interesujący sposób: wywijają podawane przez nich

wówczas fakty historyczne na odwrotność tychże faktów. Tak naprawdę to nawet nie oni, bo

oni się nie zmienili, dalej som hlubom naóki polskiej, to raczej same fakty, psia ich mać,

przekręciły się na abarot, a oni je teraz tylko ponownie udokumentują i wszystko będzie

znowu grało jak ta lala! Nie będzie grało, zabraknie jednego wyrazu. Bo mam niejaką

wątpliwość, czy nasi historycy (podobnie jak prawnicy, pisarze, dziennikarze e tutti quanti)

powiedzą do swych klientów to jedno, prawie najtrudniejsze słowo: przepraszam (prawie, bo

trudniejsze i piękniejsze jest inne słowo, to, które powiedział Morus). Owo przepraszam

byłoby pierwszym uczciwym słowem w karierze wielu rodzimych dziejopisarzy.

Widziałem historyka, jednego z głośniejszych w kraju, który zdobył się na to.

Początkowo był prozaikiem, później stał się historykiem, specem od piłsudczyzny i

piłsudczyków. Swego czasu zaprezentował w „Życiu Literackim” duży artykuł o Wieniawie,

ilustrując go pysznym zdjęciem Wieniawy. Nie znałem tego zdjęcia. Niby drobiazg, ale

dziecko czuje zazdrość, gdy widzi u kogoś śliczną, nie znaną mu zabawkę, zwłaszcza gdy to

dziecko już posiada, obok autografów i różnych pamiątek po bajecznym generale „eks—

pułkowniku”, trochę jego zdjęć prywatnych, a także album jego 1 Pułku Szwoleżerów im.

Józefa Piłsudskiego i nie jest to drukowany album, lecz jedyny egzemplarz pułkowego

albumu ze zdjęciami nalepianymi i opisywanymi przez adiutanta (jedno z nich, Wieniawa na

koniu, opatrzone autografem Wieniawy i nie publikowane nigdy dotąd, reprodukuję). Album

ów jest pełen takich bajerów, jak wizytówka Wieniawy, rozkazy dzienne, wierszyki pułkowe

czy wpis Kornela Makuszyńskiego:

„Zdrowie przeczystej szabli, Przed którą wszyscy drżą diabli. Szczęścia, radości i

sławy Dla Pułku i dla Wieniawy”.

Przygotowując się do pisania rozdziału o Wieniawie w „Wyspach bezludnych”

(rozdział „Bolek ostatni”), zapragnąłem mieć dobrą odbitkę wspomnianego zdjęcia z artykułu

w „ŻL”, a ponieważ książkę złożyłem w wydawnictwie krakowskim i ów historyk, właściciel

zdjęcia, też żył w wawelskim mieście, poprosiłem redaktora oficyny, aby to załatwił. Jakiś

czas potem odwiedziłem Kraków i przy okazji spytałem, co ze zdjęciem. Okazało się, że

redaktor w tej sprawie u historyka był i że ten jest gotów odbitkę mi dać, ale nie przez

pośredników — mam się po nią osobiście zgłosić do niego. Pojąłem, że z fotografii nici, bo

jeśli staniemy twarzą w twarz, historyk zacznie bardzo nie lubić mojego akcentu. Ale redaktor

wsadził mnie w gablotę i wylądowaliśmy u historyka. I tak jak przypuszczałem, rozmowa

background image

zeszła (bo nie mogła nie zejść) na to, co historyk już pisał o Długoszowskim, a gdy

wspomniał o artykule w „ŻL” i zapytał, co sądzę o tym wypracowaniu, musiałem przedstawić

mój sąd:

— Powinien się pan tego wstydzić. To jest stek świństw i łgarstw.

Asystujący nam redaktor pobielał na obliczu, a jego wzrok zmagał się z dość prostą

alternatywą: schować się pod ziemię, czy dać mi w łeb czymś ciężkim. Natomiast historyk,

ten starszy już, siwowłosy człowiek, zanim wręczył mi zdjęcie, nie nadął się, nie obraził i nie

wybraniał w stylu: „czy pan nie rozumie, że wówczas…”, tylko powiedział:

— Ma pan całkowitą rację. Wstydzę się tego. A przeproszę publicznie, bo chcę

przeprosić wszystkich. Właśnie zaczynam pisać dużą biografię Wieniawy i uczynię to tam.

Nie zdążył jej napisać, zmarł kilka lat po tej rozmowie, ale w ciągu tych kilku lat

musiał napisać sporo, więc może powinno się to wydrukować — to „mea culpa”, czyli

przepraszam, które jest prawie najtrudniejszym i prawie najpiękniejszym słowem w ustach

człowieka.

Po raz drugi dał mi to przeżyć człowiek miary biblijnej, również Krakus, i to się też

wiązało z „Wyspami bezludnymi”, z rozdziałem „Blizna”, znowu o Bolku, ale wcześniejszym

o kilkaset lat — dał mi to przeżyć Karol Bunsch. Bunsch był wspaniałym pisarzem

historycznym z proweniencją katolicką i tylko w jednej powieści zgrzeszył lizusostwem

wobec swych kościelnych pedagogów.

Lizusostwo ucznia wobec nauczyciela to oczywiście nie jest wielki grzech — jest to

culpa levis” i występuje bardzo często. Gdy ukończyłem podstawówkę i przechodziłem do

liceum, mój Stary wyłuszczył mi nowy regulamin kar za moje szkolne wykroczenia. W

podstawówce były codziennością, Mama do dziś przechowuje kilka szkolnych

„dzienniczków”, za pomocą których nauczyciele korespondowali z Rodzicami na mój temat.

Lektura owych małych zeszycików jest przygnębiająca jak marsz pogrzebowy, wynika z niej

bowiem, iż byłem chuliganem notorycznym i całą wczesną młodość winienem spędzić w

poprawczaku. Otóż Stary zażądał, bym jako licealista prowadził się lepiej, i obiecał mi, że za

łobuzerkę w liceum będzie mnie karcił bardziej surowo niż dotychczas, bo jestem już prawie

dorosły, a to oznacza, że czas na więcej rozumu, czyli umiaru. Dodał przy tym, że za jedną

rzecz nie spotka mnie żadna kara, za lizusostwo wobec belfrów, i to lizusostwo w

jakiejkolwiek formie, bo — cytuję jego słowa: „karać mogę tylko własne dzieci!”.

Niepotrzebnie to powiedział, za te ostatnie kilka zdań obraziłem się na niego. Dopiero

podrósłszy zrozumiałem, że lizusostwo to zaraza, jak czerwonka lub tyfus plamisty, i że

Ojciec się bał, bym tej epidemii nie uległ w bolszewickim agregacie, edukującym dzieci

background image

programowo na lizusów wobec każdego zwierzchnika. Taki był system pedagogiczny. Za nim

szedł system karierologiczny, dzięki któremu prozaik wysławiał kretyna jako myśliciela.

Reszty dopełniał system ekonomiczny, sprawiając, że filozof łasił się przed kierowniczką

sklepu mięsnego, by sprzedała mu „od zaplecza” szynkę i raczyła przyjąć bakszysz.

Przerabianie lizusostwa z patologii w nawyk, czyli w powszedniość biologiczną, stanowi od

Genesis socjotechniczny cel każdego systemu opierającego się na fundamentach wiary w

jedynie słuszną linię. Kościół należy do takich systemów. Teraz już możemy wrócić do

Karola Bunscha, który w swej twórczości tylko raz popełnił grzech.

To była jego druga książka, „Imiennik”, piękna powieść o konflikcie Bolesława

Ś

miałego z biskupem Stanisławem, w której Bunsch, żeby się przypodobać swym kościelnym

belfrom, przekręcił na korzyść biskupa to, co historia o tym mówi. Ja zaś w „Bliźnie”

stanąłem u boku Śmiałego, a przeciw zdrajcy, wstępując do grona antybiskupich heretyków

akurat wówczas, gdy Kościołem rządzi człowiek, dla którego święty Stanisław to idol wśród

wszystkich świętych; Bunschowi zarzuciłem przy okazji lizusostwo (wobec kościelnego

Lepszego), choć nie użyłem tego terminu (użyłem terminu: strach). Bunsch przeczytał

„Wyspy bezludne” i napisał do mnie dwa cudowne listy (1987), których puentą było

uderzenie się w pierś:

„Podzielam Pańską opinię o Bolesławie Śmiałym (…). To, co napisałem w

«Imienniku», napisałem wbrew sobie, chciałem i Panu Bogu świeczkę, i diabłu ogarek.

Pan Bóg po to człowiekowi dał rozum, żeby człowiek sam się nim posługiwał…”.

Wzruszony majestatem tego gestu — gestu dziewięćdziesięcioletniego człowieka i

pisarza, którego uważam za wybitnego — odpisałem mu z pokorą i uwielbieniem, jak uczeń

do mistrza (mistrzem Bunscha tytułując). Wówczas on zasiadł do maszyny, żeby mi odpisać.

W połowie owego listu, w połowie zdania, zasnął na wieczność. Jego córka wyjęła nie

dokończony list z maszyny i wysłała do mnie z uwagą:

„Miło mi, że ostatnie pisane słowa mojego ojca pisane były dla Pana”.

Honor, na który nie zasłużyłem.

Nie zasłużyłem choćby dlatego, iż nie wiem, czy pisząc o tragicznym zatargu biskupa

z królem miałem więcej racji niż gniewnej emocji. Na podstawie dowodów skazano w

dziejach tyluż winnych, co niewinnych. A tu nie ma nawet struprocentowych dowodów. Są

background image

przesłanki karmiące logikę, która jakże często prowadzi na ślepy tor. A prawda? Ileż razy ma

oblicze podwójne. Racje króla były racjami stanu, racje biskupa (nie znane nam) mogły być

racjami biskupstwa krakowskiego, które król i papież chcieli zmniejszyć, a biskup bronił

swego terytorium. Pisząc tych kilka zdań nie wycofuję się z szeregu królewskiego, lecz nie

chcę być zaliczony do szeregu tych, co to mają patent na prawdy jedyne i demonstrują

pewność, że nie mylą się nigdy. Świat jest pełen ludzi, którzy zawsze mają rację, dlatego jest

taki, jaki jest.

To przepiękne zdanie Bunscha:

„Pan Bóg po to dał człowiekowi rozum, żeby

człowiek sam się nim posługiwał”.

Lechitom zawsze szło z tym jak po grudzie, już król

naszych błaznów, Stańczyk, uważał to za naczelną przywarę polską. Stańczyk wyrzucał

rodakom, że jak małpy naśladują cudzoziemców. Komunizm nic tutaj nie zmienił, choć

marzyło mu się, że zamiast Francuzów, Włochów czy Anglików będziemy z serca

naśladować Żdanowów, Stachanowów, Morozowów i Miczurinów. G… z tego wyszło,

pozostały stare nawyki, często równie głupie. Dokładnie tak głupie, jak głupią jest en gros

masa intelektualna Zachodu, o czym wie u nas każdy, kto sam nie jest półinteligentem, kto

czyta tych sorbończyków, harvardczyków i oxfordczyków, i kto się z nimi bezpośrednio

zetknął. Ślepe ich małpowanie to objaw nędzy ducha i mózgu.

W triadzie głównych peerelowskich plag, obok terroru dyletantów przy wszelkich

kierownicach i lizusostwa podwładnych na wszystkich stanowiskach, funkcjonowało właśnie

to dziecko złych szkół i kiepskich rodziców: zjawisko intelektualnej plagiatowości naszych

inteligenckich elit. Najidiotyczniejszy humug, koniunkturalna sztuczka czy sezonowa

błyskotka, okrzyczane za granicą arcydziełem — z miejsca były arcydziełem okrzykiwane i u

nas. Tak było z filmami (także i polskimi), książkami, prądami artystycznymi, ze wszystkim.

Vide

szpan na literaturę iberoamerykańską, która wydała kilka dobrych dzieł, ale w Polsce

drukowano ją całymi seriami, hurtem kanonizując. Obowiązkiem stała się pozycja klęcząca,

wynoszenie pod niebo, granie na dwudziestu scenach jednocześnie i w końcu zekranizowanie

przez TV „Mistrza i Małgorzaty”, chociaż dobre są tam tylko partie Piłata, a reszta to

satyryczne arietki typu „Krokodił”, jak słusznie i odważnie (bo publicznie) zauważył

człowiek posługujący się własnym rozumem, Józef Hen. Ileż takich przykładów można

podać, ze wszystkich dziedzin. Nawet z zakresu muzealnictwa.

Zachodni eksperci od niepamiętnych czasów lansują malarską pierwszą ligę,

kilkudziesięciu wciąż tych samych Włochów, Flamandów, Holendrów, Niemców,

Francuzów, Anglików i Hiszpanów oraz jednego Greka z Toledo — panteon od Giotta do

Chagalla. Z konsekwentną ślepotą trzymają w drugiej lidze kilku geniuszy i prekursorów,

background image

takich jak młodszy Momper, Alessandro Magnasco czy John Sell Cotman (transfer Adriaena

Brouwera z drugiej do pierwszej ligi odbywa się bardzo wolno, ale przynajmniej się odbywa,

dobre i to). W rozlicznych albumach, monografiach i przewodnikach rzadko reprodukuje się

ich obrazy, zazwyczaj na marginesie i biało—czarno, co jest jawnym dowodem lekceważenia.

Klasyczny przykład to monumentalne (format olbrzymi) wydawnictwo Larousse’a

„Encyklopedia Wielkich Malarzy”, zawierające ponad pół tysiąca biogramów zilustrowanych

w większości kolorowo — Joos II de Momper w ogóle tam nie istnieje, a Cotman, Brouwer i

Magnasco dostali po maleńkiej biało—czarnej reprodukcji, istna kpina. Przykład jeszcze

lepszy: najbardziej renomowana seria (albumowa) monografii wielkich malarzy,

przedrukowywana w wielu krajach, od Węgier po Stany Zjednoczone — wydawnictwo

Rizzoliego „Opera completa” (katalog wszystkich dzieł artysty, z replikami włącznie). Już

pierwszych stu tomów nie zdołano zapełnić czołówką, włączono więc rezerwy z drugiego i

trzeciego szeregu, ale dla Magnasca, Mompera, Brouwera i Cotmana miejsca zabrakło, co

oznacza, że selekcjonerzy (historycy sztuki) za bardzo ich nie cenią. Nie wiem dlaczego tak

się dzieje. Wiem tylko, że młodzieńcy, którzy nie znoszą sportu, ekonomiści, którzy nie

cierpią matematyki i mężczyźni, którzy nie lubią kobiet, przejawiają dokładnie tę samą

skłonność.

A nasi znawcy? Posłusznie naśladują swych zachodnich belfrów. Budzi to moją

wściekłość dlatego, że Polska jest pustynią arcydzieł, posiadamy z europejskiego malarstwa

niewiele rzeczy naprawdę wielkich, ale zbiór naszych Magnasców jest imponujący.

Narodowe muzea w Warszawie i Krakowie mają osiem sztuk (po cztery w każdym z tych

zbiorów), a winniśmy mieć więcej, bo nam ukradziono i trzeba się starać, aby wielki złodziej

to zwrócił. Jeżdżąc w tym roku po Ukrainie znalazłem dwa pejzaże Magnasca w Łucku, na

zamku, w małej budzie będącej filią Wołyńskiego Muzeum Krajoznawczego — oba te dzieła,

tak jak i sąsiadujący z nimi „Św. Hieronim” Ribery, należały do polskiej kolekcji

Radziwiłłów (łuckiego Poussina można Ruskim zostawić; według mnie jest to fałszywy

Poussin). Nie wiem, czy i we Lwowie nie ma naszych Magnasców, bo gdy zwiedzałem

Lwów, muzeum było akurat nieczynne.

Reprodukcja, którą daję w „Lepszym”, to obraz z amsterdamskiego Rijksmuseum, ale

wejdźcie do naszych muzeów i popatrzcie na warsztat tego Włocha, który uprawiał

romantyzm sto lat przed romantyzmem oraz „impresjonizm” (paraimpresjonizm) przed Goyą

i nawet przed Guardim, malując swoich mnichów, włóczęgów, Cyganów, galerników,

kuglarzy i inną hołotę techniką szkicową, tak nowoczesną, że zapiera to dech i budzi

podejrzenie, iż najpierw żył w drugiej połowie XIX wieku, a potem przeniósł się do pierwszej

background image

połowy wieku XVIII i dopiero zaczął machać pędzlami. Trzeba być półślepym, żeby tego nie

dostrzegać i nie doceniać!

Gdy firma Larousse tworzyła „Małego Larousse’a Malarstwa”, zaprosiła do

współpracy specjalistów z wielu krajów. Hasła polskie opracowała pani profesor z Instytutu

Historii Sztuki Polskiej Akademii Nauk. Przedstawiając zbiory muzeów w Warszawie i

Krakowie wymieniła wielu malarzy, nawet tych mizernych, ale Magnasco nie znalazł w jej

oczach uznania. Jeśli chodzi o moje oczy, to czytając te hasła nie wierzyłem własnym oczom.

Nie tylko zresztą z tego powodu. W dziale malarstwa francuskiego rodaczka—specjalistka

pominęła Watteau, uważając, że np. Pesne jest ważniejszy! Mógłbym tę wyliczankę

profesjonalizmu kontynuować, ale po co?

Koszula bliska ciału, więc spójrzmy na problem przez pryzmat Muzeum Narodowego

w moim mieście rodzinnym. Cztery znajdujące się tu dzieła Magnasca powinny być chlubą

warszawskiego MN. Ale nie są, bo na Zachodzie Magnasco to przecież druga liga. Więc gdy

1984 r. ukazuje się album „Muzeum Narodowe w Warszawie”, z mnóstwem reprodukcji, nie

ma wśród nich żadnego Magnasca! Nie ma też reprodukcji żadnego z dwóch wiszących w

MN pejzaży Flamanda Mompera (początek XVII wieku), którego operowanie chromami i

nastrojami jest równie boskie i awangardowe, jak nerwowość, demoniczność i

halucynacyjność Magnasca. Przyjrzyjcie się lewej części „Pejzażu piaszczystego” — to jest

Momper, nie van Gogh! Te dwa Mompery w MN są cudowne, lecz w albumie—wizytówce

ubożuchnego muzeum zabrakło dla nich miejsca! Nie zabrakło go natomiast dla jednej

martwej natury Willema Claesza Hedy, akurat tej przeciętnej, podczas gdy MN ma inną

stilleven

owego mistrza, tak piękną, że być może jest ona najlepsza ze wszystkich, które

stworzył. Gdy się widzi, jak reklamujemy nasz stan posiadania, to inicjały MN przestają się

kojarzyć z Muzeum — kojarzą się z Martwą Naturą w sensie przenośno—pejoratywnym. Nie

jest to: „sami nie wiecie, co posiadacie”, tylko: zbytnio wierzycie w werdykty zachodnich

ś

lepców. Jak na Zachodzie przeniosą Mompera i Magnasca do pierwszej ligi, co nastąpi

kiedyś z pewnością (gdy powstaną szkła kontaktowe lepszego gatunku), my też zaczniemy

doceniać dwóch panów M. Bo to (powtarzam) nie jest problem braku kompetencji. Gdy

dwadzieścia sześć lat temu wydano przewodnik po MN, umieszczono Magnasca na

obwolucie. Fakt, że w późniejszym albumie już go w ogóle nie było, to problem autocenzury,

która jest w tym przypadku pochodną małpowania obcych zachowań.

Tak oto dotarłem do słowa będącego dużo częściej pochodną innych spraw — do

słowa autocenzura, które może nie jest pięknym słowem, ale jako zjawisko psychiczne był to

fenomen kapitalny. Wszyscy, którzy kiedykolwiek publikowali w PRL—u (mam na myśli

background image

publicystykę legalną), oszczędzali Lepszemu roboty trzymając się za pysk samodzielnie i

zazdroszcząc kolegom z wolnych krajów, gdzie drukowano, co zapragnie dusza. Dotyczyło to

zresztą nie tylko historii, polityki i społecznej lub gospodarczej codzienności; także seksu, bo

kiedy Zachód demokratyzował kopulację, my kopulowaliśmy demokrację. Do końca

zakazany był seks typu hard—core (na seks typu soft zezwolił już Gierek, stąd w każdym

numerze młodzieżowego tygodnika „Razem” były dwa cycki lub dwa półdupki), ale gdy po

czterdziestu latach reżim się walił jak gliniany kolos, dwóch partyzantów przełamało i tę

barierę — kiedyś na cześć tego duetu Prometeuszów seksualnych stanie w Skiroławkach

pomnik imienia Papagejów. Wziąwszy pod uwagę, że Lepszego dobito i mamy już pod

względem cenzuralnym quasi—Zachód, może się to stać w krótkim czasie — jak tylko w

pełni doszlusujemy. A jak już na te sto procent doszlusujemy, to każdy wyzwolony polski

dzieciak będzie mógł kupić sobie w kiosku wyzwolone krocze swej mamy, nawet Kościół nie

powstrzyma tego. Będzie to jeden z tych powodów, które prędzej czy później wywołają

nostalgię za komunizmem, pamięć bowiem jest słaba i ulega zmęczeniu (nawet pamięć o

Katyniach, torturach, złodziejstwach i bezprawiach), podczas gdy bieżąca rzeczywistość ma

zawsze więcej wad niż uroków, zwłaszcza w krajach będących permanentnie na etapie

regeneracji.

Kultura pojedynków również wywoła tęsknotę za kagańcem Lepszego, bo cenzura

zmuszała do pojedynkowania się w białych rękawiczkach, a teraz będzie kick—boxing i

rozprawy sądowe. Wychodzi więc na to, że z Lepszym było ogólnie przyzwoiciej i że bez

Lepszego przyzwoitość rozwieje się niczym ów „sen jaki złoty”. Nieomal chce się płakać,

chociaż ja osobiście, przy pewnym wysiłku, mogę zapanować nad swą rozpaczą z powodu

unicestwienia Lepszego.

Publicystę odstawiałem przez dwanaście lat i autocenzura była mi chlebem

powszednim. W eseju o Konfederacji Barskiej zamiast pisać: Moskal, pisałem: Rosjanin, po

czym w redakcji skreślano mi Rosjanina, zastępując go terminem: carski żołnierz, a na końcu

Lepszy skreślał to pierwsze słowo i już można było bezpaństwowych żołnierzy drukować,

pod warunkiem, że nie dokonywali gwałtów na kobietach, których dzieci wbili uprzednio na

bagnet. Rezygnowanie z terminologicznej autocenzury było bez sensu, natomiast

rezygnowanie z autocenzury tematycznej było rodzajem hazardu — cały materiał dostawał

wówczas rytualnego kopa od redakcji lub od Lepszego, czasami wszakże, ku mojemu i

Czytelników zdumieniu, nie dostawał. Gdy poznałem sekret tej ruletki, przestałem być

publicystą i przestałem udzielać wywiadów; wyjaśnię to później, teraz zaś wspomnienie z

dzieciństwa.

background image

Publicystą (to jest autorem czegoś wydrukowanego na łamach prasy) mogłem zostać

już w wieku trzynastu lat, ale pechowo nie zostałem. Był rok 1957 i była tzw. liberalizacja

Gomułkowska, która wkrótce ze słownika potocznego przeszła do słownika wyrazów obcych.

Na fali tego liberalizmu „Życie Warszawy” zaczęło wydawać pierwszą peerelowską

gazetkę—komiks pt. „Przygoda” i cała polska dzieciarnia zwariowała z uciechy. Gdy więc

„Przygoda” ogłosiła konkurs historyczny, napłynęły tysiące tekstów i obrazków;

młodocianym artystom przydzielono nagród aż dwadzieścia osiem. Pierwszą nagrodą było

marzenie każdego ówczesnego smarka, duże radio marki „Pionier”, import z Rosji. Zakosiłem

je. Tak więc po raz pierwszy ukazało się na łamach moje nazwisko, i to jako bezapelacyjnego

triumfatora. Gdzie tu pech? Ano w tym, że oprócz pełnej listy nagrodzonych nie

opublikowano niczego więcej, a miano opublikować pracę zwycięską. Nie przeszła. W

redakcji niczego nie zauważono, Lepszy miał oko bystrzejsze. Z narysowanego przeze mnie

kłębowiska ciał w grunwaldzkim starciu wyłowił maleńkie sierpy i młoty na ubiorach zuchów

formujących hufce smoleńskie, a jak już to zrobił, to jeszcze głębiej wetknął nos i odkrył, że

te hufce strzelają w plechy polskiemu rycerstwu, dał więc kopa całej pracy. Ale radio było już

w domu i nawet grało!

Na kolejne zaistnienie w mediach po nazwisku czekałem całe pięć lat, do roku 1962

(była to wspomniana diagnoza mojego gardła zainfekowanego presleyowskim wirusem,

dokonana a propos występów w warszawskiej Filharmonii). Pierwszy raz moją wydrukowaną

fizys ujrzałem w 1967 roku, na francuskich łamach, w dzienniku „Ouest France” — było to

zdjęcie w zamku Nantes, w towarzystwie jego kustosza, pana Stany—Gauthiera. Pierwsze

artykuły i eseje zacząłem publikować w kraju w 1969 (jeden kwartalnik i kilka tygodników);

za granicą w 1971, w Italii (miesięcznik „Historia”). W tym samym roku, co jak na

dwudziestosiedmiolatka nie było najgorzej, udzieliłem pierwszego wywiadu za granicą, dla

„Daily American”. I tak się to zaczęło.

Historia, historia sztuki oraz architektura i konserwacja zabytków były tymi

dziedzinami, którym początkowo prawie wyłącznie poświęcałem się jako publicysta (prawie,

bo czasami brałem na warsztat bibliofilstwo lub recenzowałem monografie naukowe). W

sumie dość bezpieczne dziedziny — bezpieczne pod warunkiem przestrzegania reżimu

tematycznego i terminologicznego, o czym już była mowa. Rodzaj szachów, ale trochę

nietypowych, bo regulamin opracowany przez Lepszego zakazywał wkraczania na pola białe

(zwane dzisiaj białymi plamami), a także nakazywał nietykalność pewnych figur i

aksjomatów. Takim aksjomatem było, na przykład, twierdzenie Puszkina, że car Piotr Wielki

wyrąbał Rosji okno na Europę. Kilka razy próbowałem polemizować nie tyle z tezą

background image

rosyjskiego wieszcza, ile z użytą przezeń terminologią. Zgadzałem się, że car Piotr

rzeczywiście wyrąbał otwór z Rosji na Europę, ale dowodziłem, iż to nie było okno, tylko

strzelnica. Ową poprawkę terminologiczną Lepszy brał jednak za historiozoficzną i

każdorazowo wykopywał mój tekst. Jest to o tyle dobry przykład, że pokazuje związek

między terminologią a tzw. wymową — drobna zmiana pierwszej może wykręcić drugą o sto

osiemdziesiąt stopni. Tutaj różnica w nazewnictwie głupich otworów architektonicznych

czyniła zasłużonego monarchę: albo zasłużonym prekursorem sowieckiego postępu, albo

zasłużonym prekursorem sowieckiego bandytyzmu.

Nie od rzeczy będzie skonstatować, gdy już przy tym jesteśmy, że wspomniana

współzależność działała w PRL—u na zasadzie sprzężenia zwrotnego — w obie strony: raz

terminologia narzucała ocenę tematu, a innym razem ocena tematu narzucała terminologię,

zwłaszcza w komentarzach politycznych uprawianych przez media na rozkaz Lepszego. Był

to pyszny cyrk z ojczystym słownikiem, używanym jako kalejdoskop, w którym raz po raz

przewracało się do góry nogami widzenie ziemskiego padołu. Wstawałeś rano, mając świat

poukładany według wczorajszego dziennika TVP, a tu radio włączone przy goleniu śpiewało

całkiem na odwrót. Wczorajsze „brawurowe ataki” na egzotycznym kontynencie zamieniały

się w „brutalne mordy” (lub vice versa), ludzie, którzy do wczoraj nosili etykietkę

„najmitów”, awansowali na „partyzantów”, „bandyci” na „bohaterów”, a „terroryści” na

„męczenników” (lub vice versa), „marionetki” zrobiły się „mężami stanu”, a „mężowie stanu”

okazali się „marionetkami”, to samo tyczyło „rządów” i „reżimów”, „puczystów” i

„wyzwolicieli ludu” oraz „zdrajców” i „patriotów”, a faceci, których dobę wcześniej

cytowano okraszając cytat formułą: „jak słusznie zauważył”, dostawali teraz wstęp pt.

„rzekomo” lub „według niego”. Klarowność i bezkompromisowość tej retoryki osiągała

szczyt komizmu, gdy wpadała w pułapkę, której przyczyną był albo chwilowy brak

dokładnych informacji i towarzysząca mu nadmierna szybkość w formułowaniu ocen, albo

też nieoczekiwana zmienność zjawisk. Wtedy nagle „przywódcy walki narodowo—

wyzwoleńczej”, wczoraj jeszcze wychwalani w mediach pod niebiosa, dzisiaj ni z gruszki, ni

z pietruszki, bez żadnych wstępów czy wyjaśnień, że wczorajsza wiadomość była pomyłką,

okazywali się „sługusami międzynarodowego imperializmu”, „większość” zamieniała się w

„mniejszość”, „lud” w „bandę”, „bratnia pomoc” w „agresję”, „awangarda” w „reakcję”,

„rewolucja” w „kontrrewolucję”, „demokracja” w „tyranię”, „gabinet” w „juntę”, a

wczorajsze „sprawiedliwe wyroki” dostawały etykietkę „masakr” — słowem „pucz” udał się

złym, chociaż miało się udać „wyzwolenie” dobrym, czyli tym razem akurat nie wyszło, bo

kulka zamiast stanąć na czerwonym, stanęła na czarnym i anioły trzeba było strącić do

background image

piekieł. I nigdy krupier nie powiedział przepraszam, gdyż były to zabawy w rozgniewanego

Stwórcę, który nie musi się tłumaczyć z wyganiania własnych glinianych lalek z Raju.

A teraz dalej „curriculum vitae”. Do połowy lat osiemdziesiątych miałem niejakie

kłopoty z odpowiedzią na pytanie, jaki zawód uprawiam. Dawno już wyrosłem z etapu

sans—culottes”, kiedy nieopierzony człowiek marzy o wiecznym uprawianiu tylko jednego

zawodu, którym jest przerabianie dziewcząt na kobiety lub odwrotnie (odwrotnie znaczy tu,

ż

e o ile córki starają się jak najszybciej zostać kobietami, o tyle matki równie zaciekle

przerabiają się na podlotki, co w sumie tworzy zjawisko społeczne pt. kryzys rodziny — nie

wiem, czy jest to syndrom XX wieku, czy zawsze się tak działo w ludzkim stadzie). Byt

określa świadomość wedle rozmiarów konta, trzeba więc było mieć płatny zawód. Płatne były

książki i artykuły, ale tak zawód pisarza, jak i publicystykę, uprawiałem naonczas od

przypadku do przypadku, była to działalność bardziej hobbystyczna niż profesjonalna. Z

formalnego punktu widzenia, jako absolwent Wydziału Architektury PW, byłem architektem,

lecz w praktyce nim nie byłem, gdyż nie byłem zainteresowany wznoszeniem pod dyktando

bud dla ludzików niczym dla psów, bud, które nazywałem w moich artykułach

„kwadratowymi pomidorami” lub „koszarami osiedlowymi” („psimi budami” też, ale tylko

raz, więcej mi nie pozwolono); w PRL—u nie było szans na budownictwo jako sztukę.

Karierę dydaktyczną dopiero zaczynałem, od asystentury.

Tak naprawdę więc — w dobie wczesnego Gierka byłem konserwatorem zabytków.

Miałem już na koncie dyplom UNESCO uprawniający do wykonywania tego zawodu i

UNESCO—wską praktykę (samodzielne badania murów fortyfikacyjnych Capui i

samodzielny projekt ich rewaloryzacji). W ojczyźnie tedy wojażowałem do różnych miejsc,

badając i ratując tzw. substancję zabytkową (Ogrodzieniec, Sieradz, Radom, Cieszyn i in.).

Rejtaniłem też na łamach, ale gdy po kolejnym moim czarnym „Raporcie o stanie zabytków”

i po artykule „Czy stać nas na makiety?” zbyt mocno rozreklamowały to nadajniki zagłuszane

— Lepszy się obudził. Odtąd, dzięki zagwarantowanej Konstytucją wolności słów, mogłem

krytykować absurdalną rekonstrukcję Babilonu i omawiać metody stabilizowania Krzywej

Wieży w Pizie.

Najbardziej znaczącą (wykonaną w duecie z prof. A. Gruszeckim i opublikowaną w

pięciu językach) moją pisaniną na temat ochrony i konserwacji zabytków była „Propozycja

nowej wersji Karty Weneckiej”. Nobilitowany nią — zostałem zaproszony do wygłoszenia

referatu podczas Ogólnopolskiej Sesji Naukowej na Temat Znaczenia Zabytków w

Przemianach Społecznych, uświetniającej Międzynarodowy Rok Ochrony Zabytków (1975).

Referat, długi i naszpikowany nieoficjalną statystyką oraz mnóstwem przykładów przed

background image

społeczeństwem ukrywanych, w całości poświęcony był tezie, że peerelowski model ochrony

zabytków jest rzeźnią tychże zabytków, a ubój dokonywany jest częściowo z premedytacją,

częściowo zaś przez głupotę systemu, którego pochodzenie z obory odbija się na zabytkach

katastrofalnie. Wybuchł skandal, delegat rządu przy stole prezydialnym określił mnie jako

awanturnika i demagoga, i od tej pory nie zaproszono mnie już nigdy na żadną tego typu

ogólnonarodową fetę, a jako konserwator—praktyk też nie miałem czego szukać, więc dałem

sobie z tym spokój.

Przykład powyższy mówi, jak ważną jest rzeczą stosowanie cenzury prewencyjnej nie

tylko przed drukiem, lecz także przed gadaniem, graniem czy pokazywaniem. Pisząc o

gadaniu mam na myśli konferencje, dyskusje i sympozja, o graniu — teatr, cyrk, balet,

kabaret, wszelaką estradę (iluzjoniści!) i salę koncertową (muzyka), a o pokazywaniu — sale

kinowe, TV i wystawiennictwo. Bo na przykład w tańcu, albo w takiej muzyce, rzeźbie czy

malarstwie, diabeł może równie łatwo zamieszkać, co w słowie pisanym.

Były wczesne lata pięćdziesiąte, gdy Zachęta urządziła wielką wystawę polskiego

malarstwa współczesnego — socu, ale także innych kierunków, którym jeszcze dawano

egzystować. Wziął w tej wystawie udział jeden z najwybitniejszych polskich malarzy

obecnego wieku, Stanisław Dawski. Wystawił fenomenalne kolorystycznie dzieło pt.

„Zbrodnia”: na ziemi leży zamordowana kobieta o rozrzuconych, długich, złotych włosach, w

powłóczystej, białej sukni oplecionej szarfą; nad trupem stoi dwóch zadowolonych oprychów

— jeden w prawej dłoni liczy zrabowaną biżuterię, drugi ma w lewej łapie skrwawiony nóż i

przytula się do tamtego. Otwierał wystawę z pompą legendarny już dziś aparatczyk kulturowy

PRL—u, szerzący wokół siebie mit supermecenasa w typie florenckim i super—ogiera w

typie sułtańskim, autor wiekopomnych dzieł (o Lenino i o związkach polityki z kulturą) — w

sumie licha kopia żdanowszczyzny na ministerialnym stołku. Przeciął wstęgę i ruszył ze świtą

po salach wystawowych. Przed „Zbrodnią” zbladł lub zsiniał (tego szczegółu nie pomni już

nikt). Oddychał ciężko, a ręce drżały mu coraz bardziej. Mordy zbirów stojących nad kobietą

były mordami Hitlera i Stalina; dwaj myśliciele zostali oddani pędzlem bardzo nowoczesnym,

lecz nowoczesność warsztatu nie zaszkodziła podobieństwu: ten wąsik, a obok ten ukochany

ryj wielkiego przewodnika wiszący w każdym gabinecie! Zamordowana u ich stóp była więc

Polską, nawet „ochronny” pomarańczowo—bordowy, a nie czysto czerwony, kolor szarfy na

białej szacie, niczego nie tuszował. Pan minister chwycił obraz, zerwał ze ściany i klnąc

cisnął o ziemię, a giermkowie natychmiast usunęli mu „to” sprzed oczu. Nim minął szok,

obraz już wyfrunął z Zachęty, nie dało się go odnaleźć, żeby wzbogacić listę pożarowych strat

narodu. Dało się tylko kogoś tam zrugać (ale cicho, bo taki rozgłos to byłby straszny

background image

karierołamacz) i uczulić Lepszego — odtąd cenzura brała pod lupę każdy eksponat przed

każdą wystawą sztuki w PRL—u. A „Zbrodnia”? „Zbrodnia” przeleżała wiele lat w

piwnicznej skrytce. Tych, którzy tamtą aferę pamiętają, i tych, których interesuje malarstwo

Dawskiego lub polska sztuka współczesna w ogóle, a także tych, co nie mogą zapomnieć 17

września 1939 — uprzejmie zawiadamiam, że obraz ten wisi u mnie, w pokoju

bibliotecznym.

Dobry, rzecz jasna, wiedział u kogo wisi dzieło Dawskiego i kiedy „Zbrodnia”

opuściła loch; podziwiało ją zbyt wiele bliskich mi osób, aby mógł nie wiedzieć. Lecz przy

tak mizernej widowni nie była groźna, groźne jest to, co idzie w tłum. Nawet duży,

przedwojenny, metalowy orzeł z koroną, którego wmurowałem w zewnętrzną ścianę mego

domu w latach siedemdziesiątych, nie wywołał reakcji większej niż wizyta jednego

funkcjonariusza. Przedtem takie wizyty składano moim Rodzicom z okazji świąt radzieckich,

które niepodległa Polska Rzeczpospolita Ludowa obchodziła posłusznie kilka razy do roku.

Biegało zawsze o to samo — że nasz domek jest jedynym nieambasadorskim domem w

uliczce, na którym nie powiewa krasnaja flaga. Stary odpowiadał na to, że Rosja zaczyna się

za Bugiem i że „nawiasem mówiąc” to też jest granda, funkcjonariusz tłumaczył mu jak

nieukowi, że święto pierwszomajowe „jest świętem wszystkich nas”, Stary obiecywał mu, że

wywiesi biało—czerwoną „już za dwa dni”, funkcjonariusz upierał się, że za dwa dni to jego

nie obchodzi, ma być dzisiaj, Stary dalej tego nie kapował i rozchodzili się bez wzajemnego

porozumienia stron. W sprawie orła mundurowy przyszedł tylko raz, ale Ojciec był już na

cmentarzu, dlatego ja musiałem dyskutować z funkcjonariuszem. Chodziło o to, że

państwowy ptak nosi się bez nakrycia głowy, więc mam swojego orła zabrać do domu i tam

mogę go sobie trzymać. Odparłem, że we wnętrzu domu to ja już mam takiego z koroną,

jeszcze większego, emaliowanego na metalowej tarczy, a pochodzącego z przedwojennej

jednostki WP. Drugi argument, jaki wysunął funkcjonariusz za zdjęciem orła, brzmiał tak, że

orły jako godło państwowe mają prawo wisieć tylko na zewnętrznych ścianach budynków

rządowych. Przypomniałem mu wówczas to, co wcześniej sam podniósł — że urzędowy ptak

ma odkrytą głowę, a mój ma nakrytą, więc nie jest urzędowy, a zatem mój dom nie udaje

urzędu, chyba że ktoś jest tak głupi, iż nie odróżnia ptaka państwowego od prywatnego. I

zapytałem:

— Panie władzo, czy zdaniem pana Polska to jest kraj wolny i niepodległy?

— Oczywiście, panie Łysiak!

— No to w wolnym kraju ja mam wolne prawo ozdobić swoją chałupę pamiątką

rodzinną w postaci każdego ptaka! Albo niech pan pokaże kodeks, który zabrania mi tego.

background image

Myślę, że gdyby obok mnie nie mieszkało paru ambasadorów i gdybym nie był

znanym pisarzem, to by mi skuto mojego orła. A tak doczekał czasów, gdy orzeł państwowy

znowu nosi nakrycie i gdy do tego stopnia rozszalała się wolność, że każdy Polak może nosić

lub wywieszać orła każdego, demonstrując tradycyjną sarmacką butę a la Kmicic, każdy zaś

polski budynek ma odwagę nie przystrajać się po bolszewicku.

Co zaś do demonstracji słownej, do tego dialogu, w którym byłem tak wyszczekany,

to nie moja pomysłowość, tylko kolejny plagiat. Słyszałem to trochę wcześniej w Chicago, w

trakcie bratania się z grupą Polonusów, którym również zaschło w gardle. Jeden z nich,

starszy już pan, wspominał, jak pierwszy raz od czasów wojny przybył do kraju. Opisałem to

w „Asfaltowym saloonie”. Wopista na granicy zapytał rutynowo:

— W jakim celu pan przyjeżdża?

A Polonus odpowiedział mu pytaniem:

— Panie poruczniku, czy Polska jest krajem wolnym?

— Tak!

— No to mnie wolno przyjechać bez celu.

I to jest właśnie ta cudowna umiejętność błyskotliwej riposty, którą mowa—trawa

zostaje ucięta jak skalpelem. Ludzie, którzy nie mają tego we krwi, są skazani na plagiat.

Cierpiałem zazdrość czytając wspomnienia poety, księdza profesora Janusza Pasierba, o tym,

jak podczas stanu wojennego, na przyjęciu w parafii tczewskiej, zwróciła się doń zasłużona

antykomunistka, pytając z troską:

„— Proszę księdza, czy to prawda, że KOR to sami Żydzi?”.

On zaś na to:

„— Nie, proszę pani. Sami Żydzi to Pan Jezus, Matka Boska i dwunastu apostołów,

a w KOR—ze było trochę Aryjczyków”.

Ze wszystkich poezji księdza Pasierba ta strofa wydaje mi się najbardziej boską.

Aby odfajkować wspominanie funkcjonariuszy, których zaniepokoił tak zwany

zewnętrzny wystrój mojego domu, muszę jeszcze przywołać Wietnam. Wietnam, jak

wiadomo, jest dzisiaj jeden, ale do 1975 r. były dwa: Północny (czerwony) i Południowy

(kapitalistyczny), przy czym ten pierwszy, wspomagany przez bolszewicką

międzynarodówkę, próbował zaczerwienić ten drugi, lejąc wietnamską krew. Mnogo lat nie

dawało to pożądanego efektu, bo po stronie Południa stanęli jankesi. Gdy już bombowce

amerykańskie doprowadziły komunistów na skraj klęski ostatecznej, komuniści zapragnęli

rokowań. Czołowy kretyn wśród amerykańskich dyplomatów wieku XX, w Stanach uważany

za geniusza, Henry Kissinger, przyklepał pokój w Paryżu, po czym amerykańskie wojsko

background image

spakowało manatki i wróciło do USA. Czerwoni odczekali, aż ostatni G.I. zniknie za wielką

wodą, po czym — łamiąc traktat — najechali Południe. Była to agresja chamska jak każda

agresja i udana jak wiele czerwonych napadów. W jej momencie kulminacyjnym (1975)

ozdobiłem mój balkon wielką płachtą czerwonego materiału, z której grzmiał białoliterowy

sprzeciw: „POTĘPIAMY HANIEBNĄ AGRESJĘ W WIETNAMIE”. Był to bolszewicki

transparent sprzed kilku lat, relikt fabrycznej „masówki”, wymieniony z proletariuszem za

flaszkę „żyta” lub czegoś podobnego. Przyszedł funkcjonariusz i kazał mi to zdjąć. Spytałem,

czy on nie potępia haniebnej agresji w Wietnamie, ale zamiast przedyskutować to ze mną,

ograniczył się do gróźb. Od dziecka jestem strachliwy, więc posłusznie wykonałem rozkaz,

ku zmartwieniu gawiedzi ulicznej, robiącej zdjęcia i dowcipy.

Ta seria anegdot o metalowych orłach, czerwonych szmatach etc. nie ma dowodzić

(Bóg mi świadkiem) mojego patriotyzmu, antykomunizmu czy heroizmu — to tylko dowód

fetyszyzmu, który uprawiam. Cały dom jest pełen najdziwniejszych pamiątek i symboli,

leżących na półkach i wiszących na ścianach, od rogowej prochownicy polskiej z XVII wieku

i drewnianej, zdobionej srebrnym drutem berberyjskiej z początków XIX, poprzez kajdany

sybirskie sprzed stu pięćdziesięciu lat, sybirską tabakierkę, którą wykonał z kory polski

zesłaniec, empirową figurkę Napoleona grającego w szachy (tę mam od Antoniego

Uniechowskiego), srebrny pierścień z 1861 roku (oczkiem jest tarcza z koroną, orłem i

Pogonią, a na obrączce widnieje napis: „Pamiątka za pomordowanych R. 1861”), książki z

prywatnej biblioteki Komendanta i laskę legionową, która zawiera szpadę we wnętrzu, aż do

akcesoriów armii jankeskiej z drugiej wojny (od kompasu słonecznego do maleńkiej,

jednorazowego użytku, rolki papieru toaletowego z banderolą „The Waldorf—Scott Paper

Co., made for U.S. Army

”). A na telewizorze stoi metalowy Lenin, którego dostałem w 1981

lub 1982 od Dziewońskiego—juniora. Postawiłem wówczas tego Lenina na telewizorze

razem ze zgiętą świecą. Czy pamiętacie, jak wieczorami paliliśmy świece w ciemnych

oknach, demonstrując przeciw terrorowi WRON—u? Otóż ja jedną z takich świec osadziłem

w pustej butelce po szkockiej whisky Mackinlay’s i ustawiłem ją na parapecie już rano, a

słońce, które bardzo mocno operowało w dzień, rozmiękczyło wosk i świeca zgięła się,

opadając knotem w dół. Była nie do uratowania, lecz spostrzegłem, że dzięki temu słońcu

zrobił się z niej dość nieprzyzwoity symbol. Postawiłem ją więc obok Lenina w taki sposób,

ż

e knot trafiał go w oko i każdy, kto przychodził do mnie, dziwił się temu zestawieniu, lecz

co bystrzejsi szybko kojarzyli, iż „zestaw” ten jest prostą ilustracją ludowo—rynsztokowego

porzekadła: „

… ci w oko!

”. Stało to tak przez dziesięć lat, bawiąc wielu ludzi, nie widzę więc

powodu, by teraz to zdejmować — niech stoi dalej. Jestem z tych, co się przywiązują.

background image

I znowu powrót do tematu. Gdy uprawianie publicystyki wyłącznie kulturowej, lecz

szpikowanej kopniakami w pezetpeerię administracyjną, zaczęło mi się przeradzać w

odwrotność, w kopniaki, dla zamaskowania ledwie kulturą szpikowane, poznałem nową, nie

znaną mi wcześniej słodycz tego zawodu. Otwarła się przede mną skarbnica epistolografii

patriotycznej i zaangażowanej, typowa wszędzie tam, gdzie dla uczczenia oraz przyswojenia

marksizmu—leninizmu zlikwidowano analfabetyzm i gdzie każdy może pisać skolko ugodno.

Nie było miesiąca, żebym nie oberwał. A to „Licealistki z Płocka” przysłały do „Literatury”

pismo zbiorowe („My, uczennice, ubolewamy nad złośliwymi napaściami p. Łysiaka na

wszystko. Kiedy zobaczymy jego nazwisko, nie tkniemy gazety. Nie chcemy takich wzorów,

jak p. Łysiak”), a to „Grono mieszkańców” (kilkanaście nieczytelnych podpisów)

zaatakowało przeze mnie „Kulturę” a propos moich felietonów podpisywanych Archibald, ze

szczególnym uwzględnieniem felietionu, który był ostrą polemiką z autorem „Czterech

pancernych” na temat gnojenia stołecznego grodu przez władze („Zarzuty, jakie stawia autor

ukrywający się pod pseudonimem Archibald, są jak najbardziej niesłuszne dla wszystkich,

którzy zdrowo myślą, którzy z miastem i jego potrzebami są na co dzień związani, i którzy za

jego gospodarczy i społeczny rozwój czują się współodpowiedzialni”), itd., itp. Były to

anonimy, lecz ja, wbrew naukom, jakie dawała mi Mama, na anonimy nie pluję — nie pluję

już od wielu lat, dokładnie odkąd anonimowy telefon jednego z redaktorów „Kuriera

Polskiego” poinformował mnie, że wygrałem plebiscyt czytelników tej gazety na najlepszą

książkę roku, a redaktor naczelny i jego zastępca przesunęli mój tom na srebrnomedalową

pozycję, złoty medal przyznając swojemu faworytowi.

Wśród nieanonimowych listów szczególną radość sprawiły mi dwa. Pierwszy nie był

właściwie listem, lecz pismem urzędowym, rozesłanym z Bielska—Białej do kilku głównych

tygodników oraz do dwóch instancji partyjnych (Komitet Centralny i Komitet Wojewódzki w

Katowicach). Kopię mam dzięki uprzejmości redaktora Bohdana Stypułkowskiego z „Życia

Warszawy”. To właśnie „Życie” wydrukowało w 1974 roku mój wściekły atak na bielsko—

białą wierchuszkę, pt. „Dynamitardzi”. W pisemnym kontrataku stało m. in., że jestem

antykomunistyczną bestią. Fragmenty owego pisma przedrukowała LSW w roku 1988

(„Łysiak na lamach”), tylko że mocno ściachane przez Lepszego. Próbka wolapiku z

Bielska—Białej:

„Nazwanie wybitnego działacza i wielkiego społecznika, Prezydenta miasta (…)

«Antonim Burzycielem», przypomina brukowe ataki sanacyjnej prasy na lewicowych

działaczy i uderza bezzasadnie nie tylko w niego, lecz również w kierownictwo instancji

background image

partyjnej Bielska—Białej (…) Pan Łysiak pragnie także jednoznacznie i w «wychowawczy»

sposób wykazać «dno» naszej socjalistycznej administracji, porównując wycinkowo i w

oderwaniu od całokształtu problematyki «przywileje demokracji» amerykańskiej (…)

Dobrze, że artykuł w całej swej porwanej konstrukcji nie jest na tyle sugestywny, aby

pchnąć naszą młodzież do demonstracji, a przecież w swym końcowym fragmencie

sugeruje wręcz pośrednio przyjęcie takiego sposobu (…) Jeżeli dodamy, że już w szkole

podstawowej uczy się dzieci o systemie działania terenowych organów władzy i

administracji oraz kierowniczej roli Partii, to polityczna i społeczna szkodliwość artykułów

W. Łysiaka jest ewidentna (…) Panu Łysiakowi warto przypomnieć, że istnieją art. 178 i

237 kodeksu karnego, dla ostrzeżenia, że może go spotkać ocena Waldemara—

Rozrabiacza (…) Żyjemy przecież w państwie socjalistycznym, praworządnym, gdzie tego

rodzaju sztucznie i histerycznie rozdmuchiwane «afery» nie mogą i nie powinny mieć

miejsca. Zwłaszcza wówczas, gdy zmierzają do podważenia autorytetu i dobrego imienia

władz politycznych i administracyjnych, a ich przewodnim motywem jest znieważanie

wybitnych i ofiarnych przedstawicieli władzy”.

Ten list zajmuje drugie miejsce w moim bogatym zbiorku donosów na mój temat.

Miejsce pierwsze zajmuje list również zmajstrowany przez wybitnego i ofiarnego

przedstawiciela władz, ale w zupełnie odmiennej, morskiej strefie geograficznej. List ze

Szczecina, któremu to miastu oraz jego instancjom nie wyrządziłem żadnej krzywdy. List ten

zresztą stał się moim faworytem jedynie z tego powodu, że w mojej kolekcji jest

filatelistyczny brak. Mam niejaką pewność, że pierwsze miejsce winien w niej zajmować

zbiorowy list, który w 1979 roku nadszedł ze Związku Literatów do Wydziału Kultury KC,

lecz listu owego nie czytałem, tylko pogrożono mi nim spoza biurka i streszczono przy użyciu

paru słów (wrócę jeszcze do tego). W tej sytuacji pieścidełkiem mojego zbioru jest ów list ze

Szczecina, który A. D. 1984 przyfrunął do redakcji „Żołnierza Wolności”, a Kierownik

Działu Listów (cytuję pieczątkę), płk mgr Janusz Falkowicz, z wojskową skrupulatnością był

łaskaw udostępnić mi treść. Nie jest to treść aż tak podniosła jak nowomówne wersety spod

gór, lecz i ona pulsuje gorącym patriotyzmem, a pikanteria pewnych sformułowań nadaje

temu pismu dużo szerszy oddech pod względem intelektualnym.

Z elaboratu szczecińskiego dowiedziałem się m. in., że

„w pewnych kręgach naszej

inteligencji obowiązuje moda na Łysiaka, trwa jego mit”

; że:

„charakterystyczne są jego

zachwyty nad amerykańskością”

; że:

„jest piewcą tętniącego «zdrową krzepą»

zachodniego świata «mocnych facetów» i lekkich kobiet (…), wielbicielem plugastw (…),

wulgarnym dowcipasem niskiego lotu”

, który:

„sypie się ze swoją źle wyuczoną rolą”

; że:

background image

„udowodniono mu rozliczne oszustwa i kłamstwa”

; i że do swoich bazgrołów zasiadam:

„po

małej wódzi”

.

Wszystko to odpowiadało prawdzie, z wyjątkiem ostatniego stwierdzenia; od małej

wódzi to ja zaczynam poranną toaletę, a bez trzech czwartych litra nie biorę długopisu do rąk.

Prócz tych ciężkich przewinień autor wlepił mi jeszcze kilka drobiazgów — szpiegostwo,

sabotaż i wykańczanie samobójstwami tych moich studentów, którzy za nic nie chcą zerwać z

marksizmem—leninizmem. Z tego Wszystko było prawdą. Jedyną nieprawdą był jedyny

komplement, jaki mi się dostał od szczecińskiego patrioty — że jestem:

„szalejący,

międzynarodowy playboy, pieszczoch bywalczyń warszawskich salonów”

Ów komplement ozłocił mi duszę. „Międzynarodowy playboy” i „pieszczoch

bywalczyń” to były dwa moje marzenia, których wciąż nie mogłem doścignąć, mimo

naprawdę heroicznych wysiłków. Z Włoch przywiozłem zdjęcie, które ukazało się w jednym

z tamtejszych pism kolorowych jak tęcza. Na zdjęciu widniał prawdziwy rolls royce. W

rollsie widniała gwiazda włoskiego kina lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych,

ś

liczna Rosanna Podesta, a u jej gołych, długich jak do nieba nóg, widniał gość, który był

trochę podobny do mnie. Kumple orzekli jednak, iż podobieństwo jest mniej więcej takie, jak

podobieństwo samochodu wołga do samochodu rolls royce, i na tym się skończyło moje

internacjonalistyczne playboyowanie.

Z kolei na salonach zaistniałem raz w życiu — o jeden raz za dużo, bo bliźnich znoszę

do tuzina, powyżej mam alergię, czyli odrzut immunologiczny jak najbardziej. Były to salony

hotelu „Forum”, gdzie odbywał się doroczny Bal Lekarzy, na który mnie zaciągnięto. Gdy już

północ minęła, zademonstrowałem towarzystwu, przy pomocy gwiazdy kina polskiego,

ś

licznej Ewy Wiśniewskiej, taniec zupełnie nowy: ja miałem buty na parkiecie, a Ewka w

powietrzu, bo kręcąc piruet trzymałem ją na rękach i tak się fatalnie złożyło, że zahaczyłem

jej szpilkami kilka tańczących par. Bywalczynie nie darowały mi tego — oto jak głupio traci

się jedyną szansę, by zostać pieszczochem bywalczyń salonów. Ale gdy do „Żołnierza

Wolności” przyszedł ów list z piastowskiego grodu nad Bałtykiem — zrozumiałem, iż mogę

złapać w żagle wiatr. Wystarczy, że to opublikują, a Mareczek Piwowski zostanie

zdetronizowany jako król polskich playboyów. Nadzieję budził ostatni akapit patriotycznego

szczeciniaka:

„Jeśli redakcja zechce wydrukować ten list, nie mam nic przeciwko temu. Jeśli

zechce potraktować go jako artykuł, zrzekam się wszelkich należności—honorariów z

background image

prośbą o przekazanie ich na konto budowy pomnika Bohaterów Poległych w Walce o

Umocnienie Władzy Ludowej”.

Widocznie konto budowy ubeckiego monumentu (tak zwanego Ubelisku) było już

zapełnione przez wielbicieli UB, bo płk Falkowicz listu nie opublikował, przez co opinia

publiczna nie dowiedziała się wtedy, kto jest lechickim Casanovą, kryptojezuitą i agentem

Watykanu, kto finansuje pochwalne hymny o mnie we wrogich szczekaczkach, oraz jaki

spisek zmontowałem przeciw jenerałowi. Acha, i jeszcze o tym, jak sprytnie swego czasu

ciułałem grosz. Ciułałem pisując do tygodników seriale na temat cenzury i na temat Kotwicy

Polska Walcząca (której notabene nadałem za judaszowe srebrniki nowy, antysocjalistyczny

wydźwięk, czym ją zhańbiłem); szczecińskiemu wybitnemu—ofiarnemu chodziło o to, że

dzielę swoje wredne teksty na odcinki sztucznie, aby więcej zachapać. Znowu miał słuszność,

robiłem to właśnie w tym celu.

Voltaire radził:

„Pisarz powinien mieszkać w wolnym państwie. Albo też

zdecydować się na to, że będzie wiódł życie zastraszonego niewolnika, na którego inni

niewolnicy bez przerwy piszą donosy”

. To brzmi bardzo ładnie, ale to jest nieprawda. Jest to

nieprawda dlatego, że najgorszy reżim nie może uczynić zastraszonym niewolnikiem

człowieka wbrew niemu, gdyż jak napisałem w jednej z moich książek:

„nie ma wolności na

zewnątrz — wolność istnieje tylko wewnątrz człowieka”

. Tak więc człowiek, który się

skundlił, w moim przekonaniu utracił godność dożywotnio, chyba że walnie się w pierś i

przeprosi. Lecz gdy zamiast tego pieprzy głodne kawałki, iż jest tylko półwinny lub

ć

wierćwinny, bo został porwany jak maleńka dziecina przez Historię, czyli przez czerwoną

łapę totalizmu i zgwałcony, zniewolony lub otumaniony, to można splunąć.

„A tu bym wiedzieć chciał twe mądre zdanie, Mój czytelniku, i twój sąd o rzeczy:

Gdyby Cię takie spotkało porwanie,

Byś nie spodziewał się znikąd odsieczy,

I widział taką rękę, Mości Panie!

Czerwoną? — do miliona krwawych mieczy,

Taką ohydną rękę, pełną kości,

Co pozbawiła cię ludzkiej godności?!”.

Pytam słowami z „Beniowskiego”; Juliusz Słowacki był na bakier z miłosierdziem —

nie wybaczał każdemu „zniewolonemu”.

background image

Wróćmy jeszcze na moment do fałszywej opinii o ludziach pióra — „zastraszonych

niewolnikach”. To, co powiedział Voltaire, jest nieprawdą również dlatego, że tyranie to

najlepsze terytoria dla pisarzy, w nich dajesz z siebie więcej niż mógłbyś dać w raju, gdzie

uśpiłoby cię zrywanie pomarańczy z drzew. A poza tym Goya miał rację, mówiąc:

„Gdyby

artyści mogli pracować tylko pod sprawiedliwymi rządami, to kiedy w ogóle mogliby

pracować?”

.

Pozostaje do wyjaśnienia jeden problem: jak mogły się ukazywać w kraju

komunistycznym artykuły wymierzone w biurokrację komunistyczną, takie jak

„Dynamitardzi”, jak ataki na „dziesięciolatkę” szkolną, nazwaną expressis verbis fatalnym

importem zza Bugu, i jak inne, po których człowiekowi gratulowano, a nikt nie rozumiał:

„Jakim cudem Oni mu to puścili???”. Wielu polskich publicystów miało takie „cuda” na

swoim koncie, takie, że mogłoby się wydawać, iż Lepszy ducha wyzionął, albo zgłupiał, albo

się zagapił, upił lub rozpoczął strajk przeciw swoim. Gdy w końcu zrozumiałem, na czym te

mirakle

polegają — odechciało mi się nie tylko epatowania publiki piórem Katona, ale i bycia

publicystą w ogóle. Prawda, którą przy całej mojej ograniczoności musiałem w końcu pojąć,

wyglądała tak, że u czerwonych toczyły się od czasu do czasu mordobicia frakcyjne i od

czasu do czasu jeden gang partyjny pozwalał wydrukować coś antyczerwonego, żeby

dokopać drugiemu gangowi. Nie chciałem być szpiczastym butem krasnych gangów,

marionetką o przyprawionej gębie herosa, któremu udało się przemycić do druku

jednodniową antybolszewicką minę. Był to cyrk, maskowy bal frajerów, kabaret idiotów

uważających się za samurajów, powiedziałem sobie: finito!

Zupełnie jakbym to powiedział w Tatrach: usłyszałem miliony identycznych głosów.

Ale to nie było echo, był to czysty przypadek — klasa sprawująca rzekomo dyktaturę ryknęła

akurat przeciw dyktatorom faktycznym, był 1980 rok. Wałęsa podpisał się kolorową buławą,

Lepszy zmiękł, można było drukować takie rzeczy, iż odwaga staniała jak piasek na Saharze,

co zrobiło tygrysy z wielu pudli, a ja dałem się uwieść hasłu: „noblesse oblige”: teraz nie

należy rej terować, trzeba pomagać, bo a nuż? Strzelałem z Grubych Bert, z haubic i rakiet, z

czego popadło, nie mieściłem sztyletów w zębach. W marcu 1981 Bogdan Maciejewski

napisał w „Sztandarze Młodych”:

„…kolega Łysiak dźga okrutnie. Krytyka dzisiaj nic albo niewiele kosztuje, ale on

zawsze był ostry i eksplodował przy każdej okazji również w minionej epoce, więc to jest

naturalne, że i teraz wali jak z armaty (…) Aż się lękam, że Łysiaka w końcu ta bokserka

wykończy, a on musi jeszcze napisać parę książek…”.

background image

W tym samym roku nadleciała wrona i „miniona epoka” zmartwychwstała, stając się

utrzymanką junty, której przez myśl nie przeszło, że na bagnetach można się wesprzeć, ale

siedzieć na nich nie sposób, bo prędzej czy później wbiją się w zad.

Pod WRON—em wszystkich dziennikarzy zweryfikowano, przesadzając najbardziej

nieposłusznych za kierownice z taksometrami, za lady straganów, za płoty wiejskie i za

granicę. Mnie nie można było zweryfikować, gdyż nie byłem dziennikarzem i nie miałem

etatu w żadnej redakcji. Zweryfikowałem się sam. Raz na zawsze złamałem publicystyczne

pióro i przekląłem media gadające — żadnych artykułów, żadnych wywiadów, basta. Jeszcze

tylko krótki flirt z wydawnictwem podziemnym (pseudonim Mark W. Kingden), ale gdy

dowiedziałem się o weselu córki nomenklaturowego dygnitarza z synem dygnitarza „drugiego

obiegu” (lub odwrotnie), na którym to weselu konspiratorzy i esbecy, razem miód i wino

pijąc, trenowali tytuł XII księgi „Pana Tadeusza” — i to przestało mnie bawić. Zapewne

takich weselnych konspiratorów nie było wielu — dużo więcej było tych, których

pielęgniarze Dobrego („nieznani sprawcy”) katowali przy blasku gwiazd w ciemnej uliczce

lub którym podpalali mieszkania przy pomocy napalmu czy benzyny (co zresztą dalej robią w

najlepsze, korzystając z „carte blanche”, czyli z „chrześcijańskiego miłosierdzia” nowych

bonzów). Zapewne tak było. Ale ja miałem dosyć.

Jeden wojskowy zamach i jeden ślub wyrządziły mi ogromną przysługę — dały mi

ostateczny impuls do zerwania z kolejną profesją, z profesją, która niszczyła moją sferę

prywatności, bo robiła ze mnie człowieka publicznego. Nie można być człowiekiem

publicznym i człowiekiem wolnym, tak jak nie można być dziewicą w publicznym domu.

Obecny w mediach — byłem publiczny. Nieobecny — jestem wolny. Książki to co innego,

pisze się je we własnej wieży, na własnych, a nie cudzych łamach, potem one idą w świat, a ja

w wieży zostaję, w jej zamknięciu i cieniu. Studenci, których uczę, to ptaki, które karmię z

mojej wieży. I tylko to mi odpowiada. Wielu ludzi, także znajomych, sądziło, że przyczyną

mojej rejterady z mediów jest nienawiść do PRL, PZPR, WRON i PRON. Więc kiedy ten

system zdechł, oczekiwali, iż w wyzwolonych mediach zacznę szaleć znowu. A mnie się

nawet nie chce tłumaczyć nagabującym — mówię: Nie, dziękuję za miłe słowo i odkładam

słuchawkę. Życie jest krótkie, nie mam zamiaru go marnować. Mój kalendarz składa się z

pięciu nałogów (literatura, dydaktyka, fizjologia, marzenia i sen), reszta to czas wolny, który

chcę przeznaczać na coś innego niż gówniane blaski pajacowania w mediach. Na przykład na

to, by po raz czwarty w tym miesiącu pójść do Zamku i stanąć przed „Madonną” Cranacha z

kolekcji pani Johnson, bo to jest najpiękniejszy Cranach, jakiego Łukasz Cranach namalował,

piękniejszy od jego „Salome” z kolekcji Esterhazych. Bądź na wizyty w portach i zatokach

background image

Lorraina, którego tajemniczą poezję historycy sztuki wciąż mniej cenią niż akademickie,

poprawne nudziarstwa Poussina, lub w najlepszym razie równają ich obu, co też jest zbrodnią

zasługującą na galery. Albo otulić się w strofy Thomasa, Yeatsa, Audena, i tylko po

ichniemu, bo przekładać poezje jest kolejną zbrodnią. Ale co ja was będę namawiał, Byron

miał rację wzruszając ramionami:

Had not Cervantes, in that too true tale Of Quixote, shown how all such efforts

fail?

”.

Co zresztą tyczy i spraw poważniejszych niż eremitologia zwierzęca, której

poświęciłem każdą z moich książek, od „Kolebki” zaczynając.

Ale miało być o Lepszym. W 1988 roku ukazała się książka pt. „Łysiak na łamach”,

będąca antologią mojej publicystyki z całego okresu, kiedy uprawiałem publicystykę (1969—

1981). Książka ta, według wydawców, miała być nie tknięta nożyczkami Lepszego. I to nie

dlatego, że w 1988 roku Lepszy bardzo złagodniał, tylko dlatego, że jej zawartością były

rzeczy już wydrukowane, a więc sprawdzone, okrojone i jako takie zaakceptowane, nikogo

nie wiesza się po raz drugi. Takie było myślenie moje i myślenie wydawców. Było to

myślenie proste, czyli błędne, w zderzeniu z myśleniem dialektycznym skazane na Waterloo.

Lepszy urządził rzeź artykułów i felietonów puszczonych niegdyś w czasopismach,

pozwalając przedrukować w książce ich kikuty. Historia, architektura i konserwacja zabytków

nie zostały mocno skrzywdzone; poszatkował rzeczy, które były w komunizmie wieczną

aktualnością, i to tak, że zażądałem wycofania książki z druku, co w systemie prawno—

wydawniczym PRL było gestem faceta, który się „urwał z choinki”. Stąd jak korowód kalek

na obrazie Bruegela jawią mi się tam moje teksty uczesane przez Lepszego: o propartyjnym

lizusostwie gwiazdorów polskiej nauki, kultury i sztuki; o złodziejstwie i korupcji

uprawianych powszechnie przez nomenklaturę; o terrorystycznych rządach dyletantów

będących kacykami „z klucza”; o „kopertówkach” dla telewizyjnych dyżurnych ze świata

artystycznego; o wymuszaniu czynów społecznych; o dehumanizacji studiów w tyglu ich

pragmatyzowania na potrzeby gospodarcze; o prostytuowaniu orderów, medali i tytułów

naukowych przez ich szczodre nadawanie psom i osłom; o takimż prostytuowaniu

encyklopedii i wszelakich kompendiów biogramami miernot; o rabunkowej gospodarce leśnej

i mordzie ekologicznym na kraju; o obłędnej tezie na temat nieprodukcyjności zawodów

humanistycznych; o dokonywanym z pełną premedytacją chamieniu narodu; o zaświnianiu

ulic wymianą ich tradycyjnych nazw na nowe, proletariacko—rewolucyjne; o nonsensach

inwestycyjnych (Huta im. Lenina) i licencyjnych (Berliet, do którego zakupu zmusiła nas

Moskwa, by wesprzeć Francuską Partię Komunistyczną).

background image

Mogło być gorzej. Wydawnictwo pertraktowało z Lepszym, zmniejszając w

niewielkim stopniu „kosmetykę”, której dokonał, i obroniło każdy z wymienionych tematów,

choć był to już tylko fragment tekstu gazetowego. A ja miałem jedną maleńką satysfakcję,

gdyż odwróciłem żart: Lepszy wyrzucił mi to, co już kiedyś ukazało się drukiem, ja zaś

wstawiłem do książki taką rzecz, która się dotąd nie ukazała nigdy. I nie był to „dowcip na

schodach”, miałem do tego prawo. W roku 1979 złożyłem w „Kulturze” esej o tym, jak

zgangrenowana jest polska piłka nożna; zakończyłem go konstatacją doktora Eugeniusza

Piaseckiego z 1902 roku:

„Gra ta jest po prostu miniaturą ustroju”

. Esej nosił tytuł

„Sportowe piętno” i tylko dla tej aluzji go napisałem. Lepszy jednak nie był w ciemię bity i

wyciął ów cytat, rzecz ukazała się bez niego. Lecz ja zachowałem „szczotkę” (pierwodruk)

„Kultury” z owym zakończeniem, co właśnie dało mi prawo, by umieścić go w książkowym

przedruku. Lepszy się zagapił tym razem! Takie małe zwycięstwo, mała zemsta, a cieszy. To

znaczy cieszyła wówczas, bo teraz chce mi się śmiać z nas obu.

„Łysiak na łamach” nie zawierał mojej publicystyki napoleońskiej. Jej antologię, pt.

„Napoleoniada”, przygotowało inne wydawnictwo; ten zbiór (a dokładniej wybór) będzie

chyba ostatnią książką Łysiaka—bonapartysty. Jeśli kogoś ciekawi, jak się zostaje

bonapartystą, to już wyjaśniam: zostaje się nim z zupełnie odmiennych powodów niż

komunistą lub antykomunistą. Nie z głupoty albo oportunizmu, i nie z wrogości albo

oportunizmu, tylko z przekonania miłosnego. Najpierw jest oczywiście kult domowy, czyli

tradycja rodzinna, ale z tradycją rodzinną wpajaną dziecku jest tak, jak z religią: dorósłszy —

jedni umacniają się w wierze na skutek własnych przemyśleń (zwłaszcza tego, że cierpienie

jest świętą koniecznością, a zło musi istnieć, bo bez niego nie byłoby dobra), inni zaś

wyzbywają się wiary na skutek własnych przemyśleń (zwłaszcza tego, że jeśli dzieci idą do

gazu, bo są Żydami, lub umierają z głodu, bo są Etiopczykami, to do diabła z każdym bogiem,

który nie interweniuje widząc podobny koszmar). Kult pana Bonapartego ugruntowałem w

sobie samodzielnie, dorósłszy, na skutek umiejętności czytania. To był bardzo mądry gość.

Jedno zdanie, które powiedział, bije na łeb wszystkie maksymy La Rochefoucaulda,

Chamforta, Wilde’a i innych aforystów; powiedział:

„Kradzież nie istnieje — za wszystko się płaci”

.

Oczywiście jest to zdanie bez sensu, pod warunkiem, że ktoś czyta te słowa jako

wymierzone w malwersantów i kieszonkowców lub jako reklamę wymiaru sprawiedliwości.

Jego Cesarska Mość raczył był wysylabizować dużo więcej takich niegłupich słów na

temat komedii ludzkiej, targowiska próżności i folwarku zwierzęcego, ale to, co w tej

skarbnicy najbardziej bulwersujące, to profetyzm polityczny. Tym mnie ujął, bo mam jakąś

background image

organiczną awersję do fałszywych proroków i ideologów, więc kiedy słyszę proroka

autentycznego, który nadto ideologów nie znosił, to taki facet mi odpowiada. Nawiasem

mówiąc Bonaparte nie kochał też ideologów marksistowskich. Wieszcz Krasiński pisał o tym

sto kilkadziesiąt lat temu:

„Napoleon miał rację pluć w oczy Ideologom, bo Ideologi to ci,

co gadają o idei, a jak przyjdzie ją wykonać, wykonują zupełnie innymi środkami niż te,

których ona się domaga. Zatem ją przekrzywiają i koślawią tylko”

. Tu mi ktoś zarzuci, że

Napoleon nie mógł przewidzieć Marksa, Lenina i Sosa Dżugaszwilego. Może i nie mógł, ale

przewidział, mówiąc:

„Szef państwa nie powinien być jednocześnie szefem partii”, „Im

większa tyrania, tym gorsza policja”

, itp.

Ten człowiek, dziwny jak każdy geniusz,

„człowiek, któremu natura przez rzadki

kaprys pozostawiła serce w ciele z brązu”

(konkluzja Balzaca), robił rzeczy dziwne. Gdy

pewien należący do opozycji francuski generał o nazwisku Moreau chciał zająć jego miejsce,

przenosząc „boga wojny” do krainy bogów przy pomocy zabójstwa, i gdy spisek wykryto, i

gdy spiskowcy stanęli przed sądem, sąd wyszedł z założenia, że każdą wątpliwość trzeba

interpretować na korzyść oskarżonych i wlepił generałowi dwa lata państwowego wiktu.

Napoleon zadrwił gorzko:

„Ukarali jako złodzieja chustek!”

, po czym nie kazał strzelić w

potylicę człowiekowi, który pragnął go zamordować, jak również nie zesłał na Sybir sędziów

oraz ich bliższych i dalszych krewnych. Podobnego głupstwa historia nie oglądała ani

przedtem, ani potem. Widząc jak wszyscy się dziwią jego miłosierdziu, Napoleon wyjaśnił, że

z miłosierdziem nie spał i że tu chodzi o coś zupełnie innego:

„O równość wszystkich wobec

praw. Nie może być półsprawiedliwości, sprawiedliwość jest niepodzielna. Nie możecie też

czynić arbitrem władzy administracyjnej, bo to uświęca tyranię. Sprawiedliwość winna

być egzekwowana przez niezależne sądy”

. Gdyby ta herezja przyjęła się powszechnie, to

dzisiaj setki polskich sędziów robiących kariery przed rokiem 1989 nie trzęsłoby się ze

strachu, że lada chwila jakaś gazeta wymieni ich godność, odkurzając procesy polityczne.

A przecież trzęsą się bez powodu. W Polsce komunizm obalili najbardziej dowcipni

antykomuniści, jakich można sobie wyobrazić: gwarantowanie nietykalności mordercom

uważają za największą z cnót, odbieranie złodziejom ukradzionego mienia za największy

grzech, a wytykanie winnych palcami za niemoralność. Komuniści polscy przez pół wieku

rządzenia nie nażarli się materialnie tak, jak przez pół roku po odebraniu im władzy.

Jeśli już wspomniałem o Polsce, to zauważyć wypada, że cesarski profetyzm

sprawdzał się z dokładnością jubilerską na każdym etapie dynamicznego rozwoju PRL. O

zorganizowanym przez ubeków pogromie w Kielcach i o każdym heldbaumowaniu, czyli

prowokowaniu w stylu, jaki jest treścią „Dobrego”, a był robotą Dobrego, Bonaparte

background image

powiedział:

„Wszelki rasizm jest obłędem i łajdactwem”

o gomułkowskich salwach z 1970

roku rzekł:

„Nie odpowiada się karabinami ludziom żądającym chleba”

. O gospodarce

peerelowskiej wyraził teorię następującą:

„Ponieważ handel łączy ludzi, a wszystko co ich

łączy, sprzymierza ich — handel jest zasadniczo szkodliwy dla władzy”

. Wreszcie tajny

consensus, który doprowadził do tego że komuniści polscy miękko oddali władzę, Napoleon

skomentował tak:

„Nie ma ludzi, którzy by się lepiej rozumieli niż żołnierze”

Ż

ołnierze władający przed consensusem Polską — też, jak ich przypiliło, czerpali z

napoleońskiej skarbnicy cytatów. W 1984 roku, gdy powszechnie znienawidzona junta coraz

mocniej przyciskała śrubę a ksiądz Popiełuszko miał już zaledwie kilka miesięcy do

nurknięcia w worku na dno królowej polskich rzek, sięgnął po Bonapartego usłużny

kabaretnik, który za władzy żołnierskiej zrobił w „Polityce” karierę jako trzeci jej felietonista.

Człowiek ten dosuwał w owym czasie swym piórem każdemu, komu trzeba było przywalić.

Mnie ów zaszczyt też spotkał. Ponieważ przede mną, na tym samym felietonowym poletku,

wiecznie nieposłuszny historyk o międzynarodowej renomie, profesor Jerzy Łojek, został

przedstawiony jako pętaczyna który nie wiadomo czemu mieni się historykiem, zadzwoniłem

do Łojka i spytałem, czy uważa, że powinniśmy odwinąć. Łojek stwierdził, że nie uważa:

— Przecież nie będziemy się procesować z esbekami!

W 1984 roku, gdy twarda sołdacka łapa gniotła Polskę, wkurzając cały naród, ten

dyżurny felietonowicz, który robił w „Polityce” za trzeciego, nazwał szemrzących:

„klientelą

nawiedzoną, zagrzebaną po ośle uszy w sentymentach i wspominkach”

, po czym jako

antidotum dla „rozhuśtanych emocji” przywołał taką mądrość Napoleona —

„W kraju, który

dopiero co wyszedł z rewolucji, któremu zagrażają wrogowie z zewnątrz, wewnątrz zaś

niepokoje spowodowane intrygami (…), twardy rząd jest nieodzowną potrzebą”.

Teraz natomiast, gdy intryganci przesunęli wojskowych do rezerwy, a komunistów do

opozycyjnej socjaldemokracji, ten sam wesoły kabaretnik dalej uprawia swój felieton na tym

samym posterunku, lecz własnoręcznie się przesunął, wzorem wielu innych, w szeregi

humanistów mrugających do społeczeństwa okiem, że tak naprawdę to on zawsze był przeciw

komuchom i ma czyściuteńkie rączynki, zobacz Mamo! Ta błogosławiona nadzieja, że

nikomu nie zechce się sięgnąć po teksty owych mrugających, pisane kilka lat temu.

Jego Cesarska Mość zaś nie pomylił się nawet sto kilkadziesiąt lat temu jako prorok.

Wykrakał, że część Europy

„zaleją hordy Kałmuków”

; stwierdził, że

„są tylko dwa ludy —

Wschodu i Zachodu”

; wreszcie przewidział, iż kiedyś proletariusze wszystkich krajów

połączą się i zechcą realizować tylko jedno marzenie pt. „american dream”:

„Jestem

background image

przekonany, że pewnego pięknego ranka ujrzymy wskrzeszenie Cesarstwa Zachodu,

albowiem udręczone ludy pobiegną oddać się w jarzmo najlepszego systemu rządzenia”.

Przylepiano mi po gazetach etykietkę „ostatniego bonapartysty”. Mam też karykatur

nieco: buźka Łysiaka plus kosmyk i trójgraniasty kapelusz Korsykanina, ze „Szpilek” i z

innych tytułów. Oni wszyscy mieli słuszność — kilka wiosen (w latach siedemdziesiątych)

robiłem za cesarskiego adwokata, broniąc jego honoru. Przed polskimi historykami, którzy

marksistowską modą załgiwali historię, nie racząc pamiętać, że on, który mawiał:

„Bez

niezawisłej Polski nigdy nie będzie trwałego pokoju w Europie”

i który obiecał pomóc

Lechitom, dotrzymał słowa — naszych zaborców pobił i przyniósł nam tę wolność na

półmisku, bo sami jej odzyskać nie potrafiliśmy. Strzelałem do tych, którzy pluli na niego i

których on już nie mógł zapytać pytaniem Hebrajczyków:

„Jakie dobrodziejstwo ci

uczyniłem, że mnie tak nienawidzisz?”

. Broniłem go też przed chamskimi zarzutami

brytyjskich manipulatorów, nawet w tak idiotycznej sprawie, jak teza, którą wysunął pan

historyk Robinson: że cesarz był impotentem (Eryk Lipiński zilustrował to fikuśną karykaturą

vide reprodukcja). A Lepszy włączał się do tych pojedynków bardzo często.

Cóż mógł mieć Lepszy do Napoleona? Mógł, na przykład, wiedzieć, że Napoleon

cenzury nie lubił i o swoich cenzorach wyrażał się ze wzgardą, podobnie jak o swoich

glinach, gdyż policję również uważał za grono niezbędnych łajdaków. W imperium

pilnowano gazet; z literaturą było na odwrót, cesarz powiedział:

„Nie życzę sobie cenzury,

ponieważ nie życzę sobie, aby jakiś urzędniczyna tyranizował ducha i okaleczał geniusz”.

Gdybym chciał wymienić każde klapnięcie nożyc Lepszego w moich tekstach

napoleońskich, trzeba byłoby wydać osobną książkę z tą wyliczanką. Dam więc tylko kilka

przykładów.

W roku 1808, po powrocie z kampanii polskiej, Napoleon wystosował krótki list do

radcy stanu i prefekta Thibaudeau, pisząc m. in.:

„Widziałem w twierdzy gdańskiej więźnia

zapomnianego od pięćdziesięciu lat. Nie znano jego nazwiska ani pochodzenia, ani nawet

przyczyny, dla której został uwięziony. To jest właśnie to, czego nie cierpię, a co będzie

się zdarzać w każdym systemie, który zdominuje policja!”

. W „Wyspach bezludnych”

zacytowałem ostatnie zdanie, dodając, że cesarz, który był wrogiem terroru policyjnego,

tortur śledczych i wszelakiego bezprawia, napisał to po wizycie w Gdańsku. Miałem przy tym

tak zwaną myśl uboczną. Lepszy też ją miał. Wałęsowskim Gdańskiem interesował się

wówczas cały glob, więc mój napoleoński Gdańsk nie poszedł do druku.

Albo „Empirowy pasjans”. Ze wszystkich drobiazgów, które nie podobały się

Lepszemu w tej książce, najbardziej nie podobała mu się oboczna dygresja na temat

background image

Charenton. Charenton to jest sławne wariatkowo francuskie, w którym od XVII wieku

wszyscy francuscy Dobrzy umieszczali pacjentów chorych na antyreżimowość. Tu bąknąłem,

ż

e obecnie ów zwyczaj, którego dawno już nie praktykują we Francji, uprawiany jest w

innym kraju, przy czym ani mi było w głowie precyzować w jakim kraju (autocenzura).

Chłopaki Lepszego to były jednak domyślne chłopaki — domyślili się w jakim kraju i cała

moja przebiegłość zdała się psu na budę. Reszta okaleczeń tej książki dotyczyła policji nie

kryminalnej (rozdział poświęcony Fouchemu), szpiegostwa (rozdział poświęcony

Schulmeistrowi) i procesów politycznych (rozdział poświęcony procesowi Neya). Lepszy

zabawił się tu w strażnika wierności małżeńskiej: przyszedłeś do mojego ołtarza z tematyką

napoleońską, to proszę się tylko z nią gimnastykować, żadnych skoków w bok ku ponętnym

aluzjom, panie autorze!

„Szuańska ballada” też nie w całości przeszła przez pole minowe Lepszego, bo wojna

w Wandei (wojna katolickich chłopów przeciw jakobińskim oprawcom) i epopeja szuanów to

istny Sezam aluzji wymierzonych w antychłopskie represje dobrodusznego Sosa. Podobnie

było z „Kolebką”. W „Kolebce” jednak czujność panów cenzorów uległa zmęczeniu, tak się

napracowali: ich sito przepuściło tylko dwie aluzje, ale były to aluzje smaczne. Jeden z

bohaterów narzeka w tej powieści, iż Bonaparte wskrzesił Polskę pod zbyt skromną nazwą

Księstwa Warszawskiego; drugi perswaduje:

„— Na litość Boga, człowieku! Cóż znaczą nazwy, cóż wolałbyś? Księstwo wolne i

niepodległe, jakie mamy, czy Polskę Polską zwaną, z pozorami wolności jeno?!”.

I ten pierwszy daje się przekonać — przyznaje rację perswadującemu.

Drugą przepuszczoną aluzją był portrecik tego rodzaju „patriotów”, co wystrojeni w

piórka heroiczne, po cichu pracują dla Moskwy. Mój bohater rzuca ciężkie słowa w twarz

temu, który stojąc na czele Powstania Listopadowego, prowadził je do zamierzonej klęski:

„— Napoleon Francuz był, a serca nam swego część oddał i wiary dochował, a ty,

gadzie, Polakiem się mienisz i nas… nas chcesz… Mówisz: nie karczma tu! Prawda! Nie

karczma, jeno targ, na którym przedajesz polskie serca i czucia, i narodem frymarczysz,

by się za to migać przed carem! Przez takich jak ty upadnie ta insurekcja, ale ta ziemia,

wbrew tobie i tobie podobnym, polska jest, słysz: polska!”.

Człowiek, który to mówi w „Kolebce”, nazywa się Karśnicki, dokładnie tak samo jak

bohater „Dobrego”. Stefan Karśnicki, praski „Książę”, to potomek Jana Karśnickiego z

„Kolebki” i Aleksandra Wilczyńskiego z „Milczących psów”, gdyż w XIX wieku syn

„Alexa” ożenił się z nieślubną córką Jana, a dziecko z tego związku, dla ratowania skóry po

Powstaniu Styczniowym, przybrało sobie nazwisko dziadka ze strony matki i już przy nim

background image

pozostało. Ta trochę skomplikowana genealogia mogła być przeze mnie ujęta beletrystycznie.

Między „Milczącymi psami” i „Kolebką” a „Dobrym” jest z górą sto lat przerwy. Gdybym w

dwóch, trzech powieściach wypełnił tę dziurę, powstałaby, obejmująca dwieście lat, saga rodu

Karśnickich—Wilczyńskich, ale nie powstała i już nie powstanie na pewno, stąd ten akapit

wyjaśniający drogę od Jana Karśnickiego i Aleksandra Wilczyńskiego do „Księcia” Stefana

Karśnickiego.

Ze szczególną wytrwałością Lepszy usuwał z moich tekstów trzy opinie cesarza. Dwie

z nich dotyczyły tylko Polski. W Longwood, gdy był już więźniem (i gdy Polsce znowu

założono moskiewskie sznury), Napoleon rzekł:

„Spójrzcie na Polskę, tę ziemię dzielnych,

na ten naród, który miłość ojczyzny posuwa do ubóstwienia, na cóż się zdały jego zrywy?

Sąsiedzi i podły system społeczny uniemożliwiły wszystkie wysiłki. Biedni Polacy!”

. Rok w

rok, z uporem muła, pakowałem to zdanie w jakiś artykuł, a Lepszy mi je ciął. Aż wreszcie

puścił. W prasie puścił dopiero w 1981 roku, gdy mu chwilowo rura zmiękła na skutek

porozumień „Polaków z Polakami”, a i tak puścił nie za frajer — musiałem dołożyć do cytatu

komentarz, że słowa te tyczą wyłącznie upadku naszej państwowości w XVIII wieku. Gdy zaś

puszczał to zdanie w „Wyspach bezludnych”, rurę miał znowu twardą, ale puścił na skutek

handlu wymiennego, o którym będzie mowa kilkanaście stron dalej. Ten sam geszeft

wymienny sprawił, że w „Wyspach bezludnych” ukazało się drugie zdanie Bonapartego na

temat Polski, które do tej pory ukazać się nie mogło:

„Bez odbudowania Polski Europa z tej

strony pozostaje bez granic”.

Oba zdania były przedszkolnym głupstewkiem wobec najbardziej niecenzuralnej

opinii, jaką Bonaparte wyraził w swym życiu. Te święte słowa brzmią następująco:

„Partia podtrzymywana bagnetami cudzoziemców zawsze jest bandą przegranych

kryminalistów”.

W 1981 roku, zmiękczony ofensywą Solidarności, Lepszy puścił mi to wreszcie na

prasowych łamach, ale też nie za darmo. Musiałem rzecz opatrzyć kłamliwym komentarzem,

iż te słowa dotyczą Targowicy, on zaś wyciął słowo „zawsze”, bo jeśli Targowica, to tylko w

XVIII wieku. Popełnił błąd, nie zmienił tą kosmetyką niczego, gdyż komunistów uważają za

nową Targowicę nawet te polskie dzieci, które chodziły do prowincjonalnych szkół. Kilka

miesięcy później jaruzelskie czołgi rozjechały złoty sen pt. wolność i za sprawą partii, którą

utrzymywał cudzoziemski bagnet, zaczęły się sądowe farsy w rodzaju procesu KPN—

owskiego. Obecny na tym procesie jako mąż zaufania oskarżonych, słyszałem, że każdy z

nich powtarza głośno zdanie Napoleona, tylko trochę inaczej sformułowane. Ci ludzie nie bali

się mówić w twarz umundurowanym sędziom—członkom PZPR—u, iż PZPR jest — cytuję

background image

expressis verbis

„organizacją przestępczą, zawiązaną w celu dokonania przestępstwa”

.

Cztery lata później Lepszy puścił mi w „Wyspach bezludnych” opinię Napoleona o PZPR—

ze, ale po straszliwych targach i po opatuleniu jej bzdurnym komentarzem, iż cesarz miał na

myśli antybonapartystowską partię rojalistów. Swoje echo opinia ta znalazła i w „Dobrym”, w

nazwie gangu, który założył Heldbaum. Sztab tej bandy nosi tam nazwę: Rada Przestępczego

Związku Pragi. Przeczytajcie inicjały wspak.

To PZPR było w „Dobrym” żartem, niczym więcej, gdyż „Dobrego” nie pisałem dla

państwowych edytorów. Lecz w książkach, które szły do „obiegu pierwszego”, takie chwyty

były nie tylko żartem. Była to wykalkulowana gra.

O ile w grze aluzyjnej Lepszy triumfował dość często, wyłapując sens metafory, o tyle

w szachach, gdzie figurami były sztuczki semantyczne, nie wygrał ze mną ani razu. Znam

różne rodzaje słownego kuglarstwa. Na przykład anagramy, czyli przestawianie sylab i

głosek. Albo czytanie z prawej do lewej, po arabsku. Herszt w „Milczących psach”, Ninelli

— to Il(icz) Lenin. Można się też wspomóc obcym językiem: w „Animowaniu” (nowelka z

„Łysiak Fiction”) przesłuchujący sadysta o nazwisku Navider to Red Ivan (Czerwony Iwan).

Całe zresztą „Animowanie” było odwróceniem sytuacji — stalinowskie śledztwo, stalinowska

procedura sądowa i stalinowski kodeks praw (z karalnością domniemanej intencji, czyli nie

udowodnionego zamiaru) zostały odegrane w świecie disneyowskim, a sędzia nosi nazwisko

Ulrich. Jest to nazwisko historyczne — taką miał godność najpodlejszy sędzia w „procesach

teatralnych” za stalinowskiego terroru. Lepszy nie wiedział o tym, więc puścił, dwója z

historii współczesnej!

W „Wyspie kóz” (nowelka z „Wysp bezludnych”) streściłem metaforycznie cały

bandycki sposób objęcia i sprawowania władzy przez Lenina i Stalina. Tego drugiego

nazwałem Leets (odwrócone steel — po polsku: stal), dodając, że wywodził się z plemienia

„górskich rozbójników Georgianów” (angielskie Georgian znaczy: Gruzin). Partii

bolszewickiej złożonej z kóz dałem nazwę Kogutów (Cocks), a Lenin to Cock 1. Użyłem

terminu cock, bo koguty mają czerwone grzebienie. Ale i dla gwarowego znaczenia tego

wyrazu. Anglicy tak potocznie nazywają tę część męskiej anatomii, którą w „Ulissesie”

Joyce’a, przy końcu, Molly Bloom nazwała „czerwonym bydlakiem”. I jakby tego

wszystkiego było mało, dołożyłem na temat kóz—bolszewików, noszących partyjną nazwę

Kogutów, zdanie, które wyraził XIX—wieczny tłumacz, Tomasz Dziekoński:

„Koza nade

wszystko, bydlę awanturnicze, koza stała się narzędziem tego najścia demagogicznego,

postrachem…”.

background image

Nie w każdym przypadku stosowałem angielski. Międzynarodowy język naszych

czasów jest znany tak powszechnie, iż gra z cenzurą przy jego użyciu była dość ryzykowna.

Inaczej rzecz się miała z międzynarodowym językiem prapradziadów. Ten wydawał mi się

bezpieczniejszy, według idealistycznego rozumowania: żaden łacinnik na cenzora nie pójdzie

(tak jak żadna dobrze wychowana panienka nie pójdzie na ulicę). W „Wyspach bezludnych”

jest rozdział „Ballada o czarnym makapho” (makapho w narzeczu Haussa ma podwójne

znaczenie — oznacza ślepca i oznacza to samo, co w wulgarnej angielskiej gwarze cock).

Mówię tam o tyraniach afrykańskich, w których Murzyni gnębią i katują Murzynów; ci,

którzy to robią, noszą na ogół mundur, a terror uprawiają w imię wolności, demokracji,

powszechnego szczęścia i temu podobnych haseł każdego despotyzmu. Pisałem ten rozdział,

gdy Polskę trzymał za pysk WRON, nazywany powszechnie wroną i równie żarliwie

przeklinany, co para ciemnych okularów. Zakończyłem metaforą o ziemi spodlonej i o tym,

ż

e krąży nad nią zły ptak Nycticorax. Nycticorax to po łacinie ślepowron.

Mówisz, Czytelniku, że to są gry śmieszne? Ależ tak, wiem o tym i wiedziałem

wówczas, gdy to robiłem, takie one rzeczywiście są. Jeśli zarzucisz mi, że tych szyfrów

prawie nikt nie odgadywał, znowu się nie pomylisz, ja zaś przysięgam Ci znowu, iż miałem

ś

wiadomość tego, gdy pisałem. Teraz jeszcze mnie zgań, że to nawet nie sztuka dla sztuki,

tylko sztuczki dla sztuczek, i po raz trzeci będziemy mieli zdanie to samo. Lecz zanim

wyjaśnię, czemu ta dziecinada służyła, chcę abyś wiedział, że nie odczuwam wstydu, bo jeśli

Leonardo stosował przeciw cenzurze kościelnej dokładnie te same sztuczki z pisownią, to

pokaż mi jeden powód, dla którego taki karzeł jak ja miałby się wstydzić.

Więc czemu służyła ta dziecinada? Dziecinada, jak sama nazwa wskazuje, służy

dziecku (

„Chlebak, jak sama nazwa wskazuje, służy do noszenia granatów”

— pouczono

mnie, gdy pełniłem służbę wojskową). Dzieci wykpiwane lub wyzywane odpowiadają tym

samym, małpując prześladowców. Gdy usłyszą: „Ty jesteś burak!”, odpowiadają: „To ty

jesteś burak!”. Gdy usłyszą: „Ty jesteś głupek!”, odpowiadają: „To ty jesteś głupek!”. Lepszy

nieraz dawał mi popalić, kalecząc to, co napisałem, a jego wszechmoc skrzeczała:

— Nie wysilaj się, głupku, jestem zbyt mądry i zbyt czujny, aby udało ci się mnie

wykiwać!

Słyszałem ten głos patrząc na każdy cenzorski zapis w mojej literaturze. I nie

chciałem, aby tym, kto śmieje się ostatni, był on. Moje sztuczki czekały na taki dzień, kiedy

nie za granicą i nie w „drugim obiegu”, lecz w wielonakładowym oficjalnym druku przeczyta

moją odpowiedź. Ta odpowiedź brzmi:

background image

— Sam byłeś głupkiem, cwaniaczku, robiłem cię w bolo, kiedy chciałem, korzystając

z twej głupoty, ślepoty i niedouczenia! Obcymi językami, anagramami, „arabizmami” i

metaforami, które przerastały twoją inteligencję! Byłeś wełniany baran, a nie alzacki

owczarek pilnujący furtki do druku. To, coś wykreślił, zasługiwało na swój los, Karl Kraus

powiada:

„Satyry, które rozumie cenzor, są słusznie zakazane”

. Puściłeś nawet Katyń,

idioto, nie mając o tym pojęcia, na siedem lat przed odkneblowaniem tej zbrodni!

W końcu 1989 roku obecny szef Urzędu Ochrony Państwa i wiceminister spraw

wewnętrznych, Krzysztof Kozłowski, powiedział:

„O Katyniu ludzie nie pisywali, bo i tak

było wiadomo, iż samo słowo będzie skreślone”

. Ja postanowiłem, że Lepszy nie skreśli mi

tego słowa, i to nie skreśli w dobie stanu wojennego, w roku 1982! Chciałem pokazać, kto

jest od kogo lepszy, tak jak dziecko na podwórku chce pokazać, kto jest królem podwórka. I

wygrałem, lisią strategią oraz grą słów. Najpierw usypianie czujności, przez kilkanaście stron.

Zasłoną dymną były kłęby dymu z somosierskich armat, bohaterami zastępczymi

szwoleżerowie. A potem miękkie, bezkolizyjne przejście do katyńskiej metafory…

Był to rozdział w „MW”. Nazwałem go:

„I pogrzeb, który zaiste przytłacza

krajobraz…”

, cytując fragment wiersza Albertiego, wiersza, który był mottem rozdziału:

„Sen kłamstwa.

I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz”.

Chodziło mi o hekatombę pogrzebową w Katyniu, i o to kłamstwo, którym karmili nas

czerwoni od kilkudziesięciu już lat. Przeciw wojującemu mieczem dobyłem tego samego

oręża — kłamstwa, które uświęcał mi cel. Polscy szwoleżerowie—somosierczycy zakończyli

swą karierę napoleońską wraz z upadkiem Bonapartego. Później tylko raz byli w ogniu

(wojna z Rosją 1830—31). Ja każdemu z nich dodałem około stu lat, pisząc, iż:

„przeszarżowali jeszcze kilka wojen i kilka powstań”

. Lepszy miał dwóję nie tylko z historii

współczesnej, lecz w ogóle z historii, a także z biologii, więc się nie połapał. Nie połapał się,

iż żaden człowiek nie może walczyć przez półtora wieku, i nie połapał się, że w przypadku

szwoleżerów napoleońskich te „kilka wojen i kilka powstań” to nieprawda, a jeśli nieprawda,

to znaczy, że metafora, która prowadzi do czegoś. Prowadziła do katyńskiego mordu, ale

ponieważ nie mogłem napisać o kilku tysiącach zamordowanych (bo wówczas by się ocknął),

zdanie następne brzmiało tak:

„Kilku z nich, a każdy wart był tysiąca, zamordowano w

Bourreaugne…”

. Na naszym globie nie istnieje miejscowość o nazwie Bourreaugne.

Francuski wyraz bourreau to po polsku kat, francuska końcówka gne to polskie ń. Bourreau +

gne

= Bourreaugne =Katyń. Całość brzmiała tak:

background image

„Szwoleżerowie przeszarżowali jeszcze kilka wojen i kilka powstań, lecz im także

nie darowano. Kilku z nich, a każdy wart był tysiąca, zamordowano w Bourreaugne i

wrzucono do wspólnego dołu, wielkiego jak dolina ich chwały i okrytego milczeniem

bardziej jeszcze strasznym niż ta cisza…

Zbrodnia bez kary. I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz…

Jakże mógłbym o nich zapomnieć ja, którego serce pogrzebano razem z nimi…”.

Później jeszcze tylko kilka wyrazów i wiersz Kazimiery Zawistowskiej jako finalny

akord. Wiersz, którym sygnalizowałem, że ta zbiorowa mogiła w Bourreaugne leży na terenie

Rosji. Oto zakończenie rozdziału „I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz…” w mojej

książce „MW”:

„Kocham ich miłością tak czulą, że czulszej być już nie może i często myślę o nich

z rozpaczą tym najpiękniejszym wierszem Kazimiery Zawistowskiej, co zwie się

«Cmentarz»:

Krasną opończę i pojas czerwony włożono trupom na ostatnie święto. Nad nimi

trawy pachną rutą, miętą…

Z chałup się dymy wloką na zagony… I błogosławi im przez Carskie Wrota

Preczysta Maty, bizantyńska, złota»„.

Miejscowość o francuskiej nazwie Bourreaugne tam, gdzie są Carskie Wrota i gdzie

nad „wielkim wspólnym dołem” zamordowanych polskich oficerów rozciąga się

prawosławne niebo — czy to było takie trudne, panie Lepszy? Dla wielu Czytelników nie

było to trudne, tym razem rozszyfrowali kod, listy z podziękowaniami leżą do wglądu,

maestro! Jako zawodowy szermierz czerwonym flamastrem, zrobiłeś z siebie durnia. Nosił

wilk…

Tak oto prawdę zakazaną można było głosić przy pomocy semantycznych sztuczek i

zmyśleń. W „Chimerze” John Barth napisał:

„Niektóre zmyślenia są o tyle cenniejsze od

faktów, że ich piękno czyni je prawdziwymi (…) Obojętnie jaki sposób Szeherezada

znajduje — czy będzie to magiczne zaklęcie, czy magiczna opowieść zawierająca

odpowiedź — wszystko sprowadza się do poszczególnych słów w opowiadaniu, które

czytamy, czyż nie?”. Miał na myśli sztukę pisania. Sztuczki z pisownią należą do sztuki

pisania, Barth dodał: „Prawdziwą magią jest pojąć, które słowa są skuteczne, kiedy i w

jakim można je użyć celu; sztuczką jest poznać sztuczkę”.

„Sztuczką jest poznać sztuczkę”. Dałem to jako motto do „magicznej opowieści” pt.

„Cudowna lampa Aladyna” (w „Wyspach bezludnych”), prowokując Lepszego — kablując

mu, że gram z nim sztuczkami, a on, ku mojemu zdumieniu, przepuścił te „pół sążnia

background image

łańcucha”, o które reżim podłuża łańcuch ludziom, by uwierzyli w liberalizację, jak również

przepuścił tę „cudowną lampę do podglądania żywych i umarłych”, którą sprezentowała

Dobremu Rosja. Albowiem w tym opowiadaniu cudowna lampa szefa bezpieki, wezyra

Aladyna, była narzędziem kontrolującym społeczeństwo. W każdym despotyzmie naród jest

„pod lampą” w dzień i w nocy. Tyrania albo ma taką lampę, albo to nie jest tyrania.

Do dziś przecieram oko, patrząc na daty druku tej nowelki w „Literaturze” i w

książce. Lepszy nie powinien był zezwolić na to — miał przed sobą jedną wielką kpinę z „nie

zapowiedzianych wizyt” pierwszego sekretarza u robotników i chłopów, u mieszkańców

miast i miasteczek, w domach i na ulicach. Czy pamiętacie te hołdownicze listy, które

bezpieka pisała w imieniu mas robotniczo—chłopskich do każdego z sekretarzy KC, a gazety

drukowały to na pierwszych stronach?

„Towarzyszu Wiesławie, jesteśmy z Tobą!”

,

„Towarzyszu Edwardzie, jesteśmy z Tobą!”

(dalej szły komplementy). Mój wezyr Aladyn

zmajstrował podobne pismo, pełne tak aberracyjnych komplementów, że nawet młody

tajniak, który miał złożyć ten hołd u stóp tronu, wyraził swoje zdumienie:

„— Kto to napisał?

— Czyś nie słyszał? Lud prosty napisał te słowa, ludzie, którzy mieszkają na

przedmieściach Teheranu.

— Przecież oni nie umieją pisać!

— Nie ma ludzi bez wad — odrzekł wzruszając ramionami wezyr.

— Bismillah! Bóg jest jeden i nie znosi kłamstwa! — wyrwało się Nazimowi.

— Głupcze — odparł Aladyn — nie na to dał Allah mowę ludziom, by mówili

prawdę, on ją bowiem zawsze rozezna, a więcej nic go nie obchodzi. Idź i czyń co ci

kazano!

Samemu ostawszy, raz jeszcze rzucił okiem w szkło cudownej lampy mądry wezyr

Aladyn, bacząc, czy się kto akurat w mieście nie namawia do buntu, po czym nakrył ją

purpurową kapą i udał się na spoczynek, dziękując Allahowi, że tak sprawiedliwie urządził

świat, gdyby bowiem wszystkim było dobrze, nikt by się nie modlił o poprawę losu i

zanikłaby wiara, która jest źródłem przyzwoitości.

Insz Allah!”.

Wróćmy do Bonapartego. Jedno grupie zdanie, które chciałem zamieścić na jakichś

łamach (że Stalin miał dwie napoleońskie cechy: wzrost i stosunki heteroseksualne ze sławną

Laszką na literę W.), nigdy nie przeszło przez cenzurę, a przeszła cała książka, o którą dostało

piany kilka instytucji: Kreml, sowiecka armia i zrzeszenie jej weteranów, tudzież polski rząd

opieprzony przez radziecki rząd.

background image

Książka nosi tytuł „Cesarski poker”. Nie chciałem jej pisać, bo nie wierzyłem, że

będzie można ją wydrukować. Do napisania zostałem podbechtany przez kierowniczkę działu

wydawniczego, która pilotowała proces wydawniczy bardzo dzielnie i bardzo roztropnie, ale

roztropnie nie dla siebie, tylko dla książki: jako ofiarnego kozła zwolnioną ją z etatu, gdy już

ten tomik wywołał aferę dyplomatyczną i gdy afera trafiła do gazet i anten na Zachodzie.

Nasze media milczały jak grób. Lecz po kolei:

Maszynopis wręczyłem edytorom w 1976 roku. Zgodnie z regulaminem

wydawniczym edytor oddał tekst do tak zwanej recenzji wewnętrznej. Ponieważ treść była

historyczna (konflikt cara Aleksandra z cesarzem Napoleonem o władzę nad Europą), recenzji

musiał dokonać któryś z historyków znających epokę. Wspomniana Pani redaktor, która na

tym etapie jako jedyna oprócz autora znała treść książki, miała tę samą, co autor, pewność, iż

ośmiu na dziesięciu polskich historyków opluje maszynopis za jego fragmenty antyrosyjskie,

podczas gdy dziesięciu na dziesięciu za autorską ocenę polskich historyków—napoleonistów

(chodziło o marksistowsko—leninowskie interpretacje i fałszerstwa dokonywane przez naukę

ludowo—demokratyczną). Pozostawał ten jedenasty. Był to Jerzy Łojek, znakomity historyk,

który już zasłynął jako antylizus, ale jeszcze nie zasłynął jako dysydent (opozycja dopiero

raczkowała, tuż po Radomiu), więc współpracować z nim można było spokojnie. Na wniosek

Pani redaktor jemu zlecono recenzję „Cesarskiego pokera”.

Miałem trochę tremy. Człowieka znałem tylko z lektur i chociaż moja książka oparta

była na solidnym materiale bibliograficznym oraz dokumentalnym, ja byłem szczeniak, on

historiograficzny baron, czort wie, co takiemu strzeli do głowy, zwłaszcza że nie cackałem

się, gdy pisałem to, co on miał wyceniać.

Wycenił na pięć plus, napisał m. in.:

„P. Łysiak ma całkowitą rację podejmując zdecydowaną polemikę z naiwnymi

wrogami Napoleona w naszym kraju i wykazując, że ówcześnie nie było dla sprawy

polskiej żadnej innej szansy, a Napoleon zrobił w końcu dla Polski więcej niż jakikolwiek

inny mąż stanu Europy i świata w ciągu ostatnich trzech stuleci, po dzień dzisiejszy. Było

i jest nadal na ten temat wiele nieporozumień, nie tylko w publicystyce historycznej, ale

nawet w historiografii naukowej (…) Gdyby nie Napoleon i Księstwo Warszawskie, przez

cały XIX wiek obowiązywałaby konwencja rosyjsko—prusko—austriacka z 15/26 stycznia

1797 roku o wytarciu na zawsze imienia Polski z jakichkolwiek aktów publicznych i

prawno—państwowych”.

Łojek zrobił coś jeszcze, coś, co recenzenci robią rzadko — napisał list do autora. Był

to pierwszy list, jaki od niego otrzymałem, tak zaczęła się nasza znajomość. Pisał m. in.:

background image

„W moim przekonaniu ma Pan całkowitą rację, a odmienne sądy części polskich

historyków — niestety, części bardzo agresywnej — wynikają z prodoktrynalnych

teoryjek, że Napoleon nas wykiwał. Teoryjki te służą jednemu celowi — sugerowaniu, że

tylko przez leżenie plackiem przed Rosją i całowanie moskiewskich butów możemy ocalić

minimum swojej egzystencji (…) Ma Pan przeciwko sobie wszystkich ugodowców i

lojalistów w środowisku historycznym, grono bardzo liczne, chamsko nachalne i zdolne

posunąć się nawet do policyjnych denuncjacji, czego były już przykłady. Tym bardziej

gratuluję Panu odwagi”.

Dusza moja uniosła się do nieba — tak się jest wniebowziętym. Wniebowziętym do

kwadratu zostałem wkrótce potem, gdy Lepszy przeprowadził w „Cesarskim pokerze”

kosmetykę umiarkowaną i przystawił pieczęć zezwalającą na druk. Tak samo dziwiłby się

Słowacki — „toutes proportions gardees” — gdyby mu carski cenzor opatrzył „Kordiana”

sakramentalną formułą „Dozwolieno Cenzuroju”.

Rzecz wyszła w 1978 i po dwóch miesiącach ambasador ZSRR w Polskiej

Rzeczypospolitej Ludowej złożył na ręce rządu polskiego stanowczy protest przeciwko edycji

„Cesarskiego pokera”. Wniebowstąpiłem do sześcianu — był to jedyny przypadek w dziejach

PRL, gdy Kreml oficjalnie, poprzez MSZ, zaprotestował przeciw książce polskiego pisarza.

Na szczycie władzy, w wydawnictwie i w cenzurze, rozpętało się piekło. Lepszy natychmiast

zakneblował informacje o tym, ale tylko w mediach guberni polskiej, gdyż poza nią jego

władza nie sięgała. Zachód się rozjazgotał, lecz na krótko, bo tam siedem razy w tygodniu

dzieją się dużo ciekawsze rzeczy w łóżkach gwiazd filmowych i księżniczek; trzeba rąbnąć

prezydenta USA, żeby mieć reklamę kilkudniową.

Z oczywistych względów najszerzej i najdłużej zajęła się aferą prasa polonijna.

Londyński „Dziennik Polski” zaczął swój tekst od próby wyjaśnienia cudu: dlaczego cenzura

przepuściła taki numer? Wykoncypowano powód następujący:

„Władze PRL tolerują epopeję Napoleona i udział w niej Polaków. Zakończyła się

klęską Wielkiej Armii. W śniegach Rosji rozwiała się nadzieja na odbudowę Rzplitej, której

terytorium w olbrzymiej części znalazło się po Kongresie Wiedeńskim pod panowaniem

carów (…) Dla cenzorów, którzy z ramienia Moskwy nadzorują książki historyczne

wydawane w Polsce, walki o odzyskanie wolnego państwa polskiego w oparciu o

napoleońską Francję są tematem dozwolonym, a nawet wygodnym, ponieważ wykazują,

jak bardzo zawiedli się Polacy licząc na pomoc Zachodu”.

Dalej „Dziennik Polski” wyraził jednak swoje zdumienie. Zdumiewało go, że autor

wychowany przez czerwonych pedagogów używa napoleońskiej tematyki w celu przykopania

Kacapom, zamiast wziąć się za hagiografię praszczurów marksizmu—leninizmu:

background image

„Autor — świetne pióro! — należy do powojennego pokolenia (ur. w roku 1944),

więc

musiał

przejść

przez

marksistowską

indoktrynację,

nawet

złagodzoną

Październikiem. Jako dziecię Polski Ludowej mógłby przy swoich zamiłowaniach

historycznych opracować krytyczną sylwetkę współczesnego Napoleonowi prekursora

socjalizmu Leonarda Sismondi, czy też urodzonego w roku zwycięstwa pod Wagram

Proudhona, teoretyka socjalizmu i autora hasła «Własność to kradzież». Wdzięcznym

tematem dla młodego marksisty byłyby też teorie współtwórcy ekonomii klasycznej

Dawida Ricardo oraz liberała Saya, który kłócąc się z Napoleonem dedykował w roku

1814 carowi Aleksandrowi swą pracę «Traktat o ekonomii politycznej». Ale wszystkie te

tematy, choć wiązały się z epoką napoleońską, nie skupiły uwagi Waldemara Łysiaka”.

To, co skupiło uwagę „młodego marksisty” (okazuje się, że samo zrobienie matury w

PRL—u robi z człowieka marksistę), wypunktował też nowojorski „Nowy Dziennik” w

całokolumnowym artykule, którego tytuł („Historia nie jest czasem przeszłym”) był już

odpowiedzią. Cytuję fragmenty rozwinięcia tytułu:

„W dobie napoleońskiej upatruje Łysiak klucza do współczesnej sytuacji

politycznej Europy i do dzisiejszej sytuacji w Polsce. Inaczej niż to robią w polskich

szkołach, z punktu widzenia niemarksistowskiego, przedstawia wybitną rolę Napoleona w

kształtowaniu nowoczesnego porządku politycznego i cywilizacyjnego Europy oraz realne

szansę Polski odbudowanej przy boku Francji po rozbiorach. Że celu tego nie udało się

Napoleonowi i Polakom osiągnąć — zadecydowała rola Rosji jako wroga Napoleona, Polski

i «obcej» cywilizacji zachodniej (…) Treścią książki, która swą popularność zawdzięcza nie

tylko typowemu dla Łysiaka stylowi narracji, jest piętnastoletni pojedynek o miano

arbitra Europy między cesarzem Napoleonem a carem Aleksandrem I (metafora trwającej

do dzisiaj konfrontacji pomiędzy Zachodem a Wschodem). W tym zderzeniu można

śmiało szukać korzeni dzisiejszego konfliktu Zachód—Wschód i znajdować odniesienia

szokująco aktualne, chociażby problemy Polski, Turcji i Finlandii. Łysiak tak zdecydowanie

przeciwstawił się fałszywej wersji tych wydarzeń, lansowanej przez propagandę i

historiografię marksistowską, że oficjalne wydanie «Cesarskiego pokera» w PRL zakrawa

na cud (…) Jest to pierwsza książka opublikowana przez państwowe wydawnictwo,

przeciw której ZSRR złożył oficjalny protest w polskim Ministerstwie Spraw

Zagranicznych, zarzucając jej antyrosyjskość, a także antyradzieckość zawartą w

wyraźnych aluzjach do współczesności (…) Nie bez powodu Łysiak zaakcentował zdanie,

które Napoleon wypowiedział przed śmiercią na wyspie Świętej Heleny: «Rosja jest

potęgą, która najdłuższym krokiem maszeruje w kierunku dominacji nad światem» (…) W

następstwie radzieckiego protestu, a także artykułu w «Nowych Drogach» krytykującego

książkę i autora — druk następnych książek Łysiaka został zablokowany”.

background image

Wszystkie relacje na temat afery z „Cesarskim pokerem” podkreślały, że jest to

edytorski cud nad Wisłą, ewidentna i niezrozumiała wpadka Lepszego. Ze strony Lepszego

była to więcej niż wpadka — był to występek przeciw jasnym dyrektywom KC PZPR.

Niedawno „Litieraturnaja Gazieta” opublikowała wypowiedź polskiego uczestnika

Sympozjum Historyków Radzieckich i Polskich, K. Żurawskiego:

„Weźmy historię carskiej Rosji, jej imperialistycznej polityki. Jeden z wysokich

rangą działaczy partyjnych ekipy Gierka sformułował ten problem jasno i wyraźnie:

powiedział, że krytykę caratu partia będzie traktowała jako zakamuflowaną krytykę

Związku Radzieckiego”.

Tymczasem Lepszy, zezwalając drukować „Cesarskiego pokera”, puścił nie tylko

krytykę caratu na co trzeciej z kilkuset stron, ale puścił też, jak pisał „Nowy Dziennik”, owe,

znajdujące się na co piątej stronie, „szokująco aktualne odniesienia” i „aluzje do

współczesności”. Żeby było dowcipniej — Lepszy niczego nie musiał tu rozszyfrowywać,

gdyż w posłowiu wyraźnie napisałem, że używam historycznej scenografii do współczesnych

porachunków. Co prawda to posłowie było zakamuflowane nazwą: „Notka bibliograficzna”,

ale przecież cenzor jest od tego, by czytał każde zdanie. Czyż można było wyraźniej rzecz

ująć, niż zrobiłem to w ostatnim akapicie książki? Oto on:

„Historia interesuje mnie jako trampolina do gier literackich godzących metaforą

we współczesność, i właśnie metaforze literackiej wyrastającej z historii palę moje

kadzidełko. Ta książka nie jest monografią cesarskiego pokera, lecz powieścią o nim,

która odkurza starą mądrość Byrona z «Wędrówek Childe Harolda»:

«Taki jest morał wszystkich naszych dziejów, Że co raz było, ciągle się powtarza.

Choć wciąż historia kart sobie przysparza, Ma tylko jedną kartę…»„.

Rosjanom to odkrycie kart na ostatniej stronie książki potrzebne nie było — i bez tego

książka stanowiła dla nich czytelny pasjans już od strony pierwszej. Dostali szału, bo treść nie

podobała się im ogólnie, jak również szczegółowo, to znaczy w wielu szczegółach. Ogólnie

szło o tak zwany wydźwięk ogólny, który najlapidarniej ujął prof. Łojek w wywiadzie dla

radia francuskiego, gdy zapytano go o sowiecką furię wobec mojej książki:

„— Rzecz w tym, iż sprawa polska związana z Napoleonem to w przełożeniu na

język dzisiejszych realiów politycznych sugestia konieczności ścisłego związku Polski z

Zachodem”.

Nic dodać, nic ująć; sugerowaniu tego poświęciłem niejeden akapit w moich

książkach napoleońskich, pamiętając słowa Napoleona:

„Są tylko dwa ludy — Wschodu i

Zachodu”

. Lecz żeby wszystko było jasne: wybór Zachodu jest tu wyborem „z dwojga

złego”, a nie megalomańskim „my som kultura śródziemnomorska”. My rzeczywiście

background image

jesteśmy peryferyjną częścią kultury łacińskiej, tylko że gdy my przytulaliśmy się do niej od

tysiąca lat niczym niedopieszczone dziecko, ona lekceważyła nas od tysiąca lat niczym

macocha i palcem nie kiwała w bucie, gdy rozszarpywały nas wilki (zachodnie też). Jak

czarny symbol brzmią słowa papieża Grzegorza XVI, który powstańców listopadowych

nazwał:

„podłymi buntownikami, nędznikami, którzy pod pozorem dobra powstali przeciw

władzy swojego monarchy”

(cara). Takich opinii, świadczących o niezmiennym do nas

stosunku Zachodu, cytowałem w moich książkach dużo. Wśród Francuzów tylko jeden,

Korsykanin, był wyjątkiem — reszta gwizdała na Polaków i na swoje zobowiązania wobec

Polski (wypomniałem im to we „Francuskiej ścieżce”, w rozdziale „Kamiennooka bajka z

doliny Thann”). Anglików jako notorycznych przeniewierców ukazałem w „Empirowym

pasjansie” (w kilku rozdziałach) i w „Wyspach bezludnych” (rozdział „Rzymski namiot”);

przypomnijcie sobie z „Konkwisty” wykład Mamulewicza — jest to wykład o hipokryzji

brytyjskiej i o zobowiązaniach, które Anglicy podjęli wobec Polaków, by żadnego nie

dotrzymać, bo „traktat o wzajemnej pomocy był dla nich kawałkiem papieru toaletowego”. O

Szwabach nie ma co mówić, dookoła są cmentarze. O habsburskich batach, łańcuchach i

Szelach już zapomniano (w „Kolebce” przypominam ten c.k. zamordyzm), teraz jest nawet

moda tęsknić do Habsburgów…

Nikt, kto zna moje książki, nie może mi wytknąć, że klęczę przed Zachodem jak

idiota. Cały mój „Asfaltowy saloon” był amerykańską plecionką: trochę nitek zachwytu dla

przedsiębiorczości „self—made”, dającej siłę (wówczas niepotrzebne są traktaty o wzajemnej

pomocy i głupie żale, że ktoś ich nie dotrzymał), oraz mnóstwo nici szyderstwa z tej

komiksowej kultury, w której Gioconda nie mogłaby zamknąć swych ust półuśmiechem,

tylko musiałaby odsłonić sztuczne zęby („keep smiling”) pełne „cheving gum”. Ale „z dwojga

złego” wybieram Zachód, nawet ze świadomością, że Himmler to wnuk Kanta, Mussolini —

Franciszka, Laval — Napoleona, a brytyjscy kibice — Morusa. Tam przynajmniej wśród

pradziadów zdarzał się człowiek i to budzi nadzieję — jest to kwestia kodu genetycznego.

Kiedy słyszę, jak się dziś gada, że należymy do środkowej Europy, mówię:

— Przestańcie chrzanić! Polska to dom na kółkach i na szynach, lecz te szyny są

króciutenkie! Jesteśmy najbardziej wschodnią rubieżą wschodniej części Zachodu.

Dalej jest Azja, która chce być Europą, o czym pisałem w „Wyspach bezludnych”

(rozdział „Notre Dame de Petersburg”), gdzie pewien Francuz powiada:

„— Rosjanie nie są jeszcze cywilizowani, to wymusztrowani Tatarzy! Ale że

niczego tak się nie lękają, jak tego, by ich nie brano za kraj barbarzyński, naśladują nas

bezdusznie strojem, architekturą, potrawą i czym tam jeszcze. Mają talent do

background image

małpowania («le talent de la singerie»), ale nie pojmują, że cywilizacja to nie fortel, nie

moda, lecz rozwój duchowy. Przyjmując Rosję do swego grona, przyjęlibyśmy dżumę!”.

Lepszy puścił ten dialog, ale po targach, do opisu których zbliżamy się już; teraz

jednak muszę skończyć opis gry z „Cesarskim pokerem”. Radziecki dyzgust ogólny mamy za

sobą, przejdźmy do szczegółów.

Protest, który złożył ambasador ZSRR, wysmażony był w punktach, co nadawało mu

charakter rejestru zbrodni. Chodziło o zbrodnie: pomówienia, szkalowania, judzenia oraz

mijania się z prawdą, jak bowiem wiedzą wszyscy uświadomieni obywatele kuli ziemskiej —

Związek Radziecki nigdy nie był spadkobiercą imperium carów w zakresie parcia do

dominacji nad światem („najdłuższym krokiem maszeruje w kierunku dominacji nad

ś

wiatem”) oraz w dziedzinach takich, jak szalbierstwa dyplomatyczne, łamanie umów

międzynarodowych, łamanie praw człowieka, zorganizowane niewolnictwo, totalne

szpiegostwo i temu podobne insynuacje, od których roi się ta książka.

Ci, co czytali książkę, wiedzą, iż w żadnym z inkryminowanych w niej miejsc nie ma

ani mru—mru o Związku Radzieckim. A jednak Sowieci wzięli to wszystko do siebie, jakby

według klucza, który podałem na stronie ostatniej (że „godzę metaforą we współczesność”).

Jakby — albowiem nie przypuszczam, żeby potrzebny im był ów klucz, bez niego również

złożyliby protest; ich gniew wynikał z Prawa Nożyc („Uderz w stół, a nożyce się odezwą”)—

Gdy, na przykład, wspomniałem, że rosyjski

„nowy ustrój konstytucyjny (…) został tak

skomponowany, by stanowił skuteczny parawan dla samowładczego totalitaryzmu”

wzięli to do siebie, choć nikt ich nie prosił o to. Za obrzydliwą insynuację wobec radzieckiej

praworządności uznali następującą anegdotę:

„Car Piotr Wielki, bawiąc w Spithead (reda portu wojennego Portsmouth), chciał

zobaczyć, jak wygląda słynna kara przeciągania pod okrętem, na którą skazywano

marynarzy w Royal Navy. Usłyszawszy, że akurat nie ma żadnego winnego,

zaproponował:

— Niech wezmą któregoś z moich ludzi.

— Najjaśniejszy Panie — padła odpowiedź — ludzie Waszej Cesarskiej Mości są

obecnie w Anglii, a tym samym znajdują się pod ochroną prawa”.

Równie absurdalny wydał mi się zarzut, iż przejawiam brak kultury elementarnej.

Dowodem miały być zawarte na łamach książki stwierdzenia, iż słowo „Rosjanin” to epitet i

ż

e Rosjanie są „dzikimi Azjatami”. Przecież nie były to moje stwierdzenia, tylko

Bonapartego, to on był cham, ja jedynie cytowałem.

Podobnie rzecz się miała z ruskim olimpem militarnych herosów. Tu trzeba ujawnić,

ż

e radziecki protest zainicjowany został przez Wojskową Akademię im. Suworowa oraz przez

background image

stowarzyszenie krasnoarmiejców—weteranów noszących na piersiach medal im. Suworowa i

Kutuzowa. Obie te instytucje jeszcze bardziej pokraśniały, gdy im przeczytano, co jeden Lach

ma do powiedzenia o ich wspólnym idolu. Z Wielkiej Encyklopedii radzieckiej każdy

radziecki żołnierz czerpał niewzruszoną pewność, że Suworow to

„największy wódz

wszechczasów”

(Napoleon występuje tam jako

„utalentowany oficer”

, a Marconi, Bell,

Edison, Newton, Lavoisier i cała reszta — jako epigoni wynalazców rosyjskich i radzieckich;

oszczędzono tylko Einsteina, Kopernika i częściowo Darwina, których radzieckie

pochodzenie nie zostało jeszcze udowodnione). Tymczasem rzeczony Lach charakterystykę

Suworowa zaczął następująco:

„Bohater, bufon, półdemon, półplugawiec (…), okrutny

potwór, mieszczący w skórze rzeźnickiego psa duszę małpy”

. Znowu piana na pysku i

znowu zły adres — ja nie winowat, towariszczi, ja tylko cytowałem współczesnych

feldmarszała Suworowa Rymnickiego! To samo z Kutuzowem — wszystkie jego negatywne

cechy charakteru i postępki przedstawiłem za pomocą cytatów z pism ludzi znających

Kutuzowa, a towarzysze sołdaty huzia na Łysiaka, że to niby ja bezczeszczę akademie

wojskowe, pomniki, ordery, pamięć i w ogóle radzieckie świętości, niedotykalne ustawowo.

Szczęśliwa armia, nie mieli innych przeciwników i problemów w 1978 roku!

Głównym strategicznym problemem radzieckich wojsk walczących z jedną książką

stała się kwestia stosunku Rosji do Polski i Polski do Rosji. Książka była przeznaczona dla

Polaków i mąciła im w głowach jedynie słuszną prawdę o „wiecznej przyjaźni narodu

rosyjskiego”. Mąciła, gdyż autor zapewniał, że jest na odwrót

(„Rosja zawsze życzyła Polsce

jak najgorzej”

) i że tylko Napoleon dobrze życzył Polakom, przepędzając z Polski

rosyjskiego okupanta. Dla propagandy kremlowskiej jest to bardzo wrażliwy punkt —

wolność może przyjść tylko ze wschodu, z zachodu nigdy. Stąd tylu usłużnych polskich

dziejopisów wykładało nam, że Napoleon niczego dla Polski nie zrobił, a to, co zrobił, to była

sama okropność. Jeden z tych historyków stwierdził nawet, że odbudowana przez

Bonapartego Polska to kolejny rozbiór (kiedy niedawno składano tego pana do grobu jako

niepokalanego antykomucha, miałem wrażenie, iż dysydencki chór na cmentarzu to mój sen

surrealistyczny). Zatem każdy dowód, że Napoleon bronił Polskę przed imperialną

zachłannością rosyjskiego smoka, był czymś na kształt czerwonej płachty (tej w corridzie)

drażniącej inne czerwone płachty (te na drzewcach sztandarów). Choćby taki fragment

„Cesarskiego pokera”:

„15 sierpnia 1811 roku, podczas uroczystej audiencji korpusu dyplomatycznego,

miał miejsce jeden z legendarnych ataków furii cesarza. W obecności osłupiałego grona

background image

dyplomatów z całej Europy i części Azji, stojąc na rozkraczonych nogach przed trzęsącym

się ze strachu rosyjskim ambasadorem Kurakinem, Bonaparte ryczał:

— (…) Aż pięć dywizji wycofaliście z armii naddunajskiej, by je pchnąć nad granice

Polski! Znam wasze podstępy! (…) Wiem dobrze, o co wam chodzi — o Polskę!!…

Przysyłacie mi tu różne plany dotyczące Polski. Otóż wiedzcie, że nie dam tknąć jednej

wsi, jednego młyna, jednej piędzi polskiej ziemi!!!…”.

Ponieważ Rosja zamierzała wówczas nie tknąć, lecz połknąć naszą ziemię i „z

marszu” opanować Europę Zachodnią (dokładnie tak samo, jak chciał to zrobić Lenin w 1920

roku) — musiała wybuchnąć wojna, której historycy rosyjscy oraz ich wierni polscy

uczniowie dali miano „napoleońskiej agresji”. Napoleon nie pragnął tego starcia, robił

wszystko, by go uniknąć, jego dyplomatyczne wysiłki opisałem w „Cesarskim pokerze”. Im

bardziej się starał, tym bardziej Rosjanie odbierali to jako słabość. Podjęli nieodwołalną

decyzję. Gigantyczna mobilizacja armii rosyjskich została dostrzeżona przez polski wywiad, a

szczegółowy plan rosyjskiej ofensywy na Zachód (pod kryptonimem „Wielkie Dzieło”) został

zdobyty przez wywiad francuski w 1811 roku. Napoleon nie miał w tej sytuacji wyboru

ż

adnego — wojska francuskie i polskie uprzedziły cios, według starej zasady, że najlepszą

obroną jest atak. Takie są fakty, dla tez historiografii rosyjskiej, radzieckiej i proradzieckiej

bardzo nieładne i bardzo niestrawne.

Polemizować ze mną nie bardzo było można, gdyż nie można było podważyć

wiarygodności dokumentów. Między innymi zacytowałem list cara, w którym pisze on, że

zdobycie zachodniej Europy musi się udać

„ze względu na aktualny brak sił cesarza

Francuzów”

. Po czym zapytałem:

„Jak w świetle tego listu wyglądają twierdzenia panów

rozprawiających o «zaborczej agresji Bonapartego na Rosję»? (…) Absolutna pewność, że

car uderzy na zachód najpóźniej w 1812 roku, spowodowała uprzedzenie ciosu, miast

czekania, aż wojska rosyjskie przekroczą Łabę. Jeszcze raz była to kwestia życia”.

Dla sowieckiej propagandy była to kwestia obrażonego honoru. Nie dość, że

przypomniano, iż Polacy z pomocą Francuzów tłukli wojsko rosyjskie, zajęli pół Rosji i

wleźli do Kremla, i że tylko najstraszliwsza od niepamiętnych czasów zima zniweczyła ten

sukces, ale na domiar został przypomniany plan „Wielkie Dzieło”, którego kolejną realizację

podjął Lenin. Przypomniana więc została klęska armii Tuchaczewskiego i Budionnego, która

ocaliła zachodnią Europę w 1920 roku. Kreml tylko raz sklął polski druk za pomocą noty

dyplomatycznej. Nasz obóz to nie był obóz harcerski, w którym harcmistrz wrzeszczy na

zastępowych, bo jakiś zuch użył brzydkiego wyrazu. Widać dopiekło im jak cholera, jeśli

postanowili skarcić prywiślańskich ekonomów swego folwarku pisemną naganą.

background image

Nie ukrywam, że byłem tym równie zaskoczony, jak rząd PRL. Ale otrząsnąłem się

szybko. Nasz bratni obóz miał to do siebie, że przyzwyczajał do science fiction,

niespodzianka to była nasza specjalność obozowa. Już sam fakt, że KDL—e trzymały się

latami, mimo aberracji ekonomicznej, musiał zaskoczyć nawet opatrzność niebieską. Była to

niespodzianka powszechna, ale potem każdy przywykł i niespodzianką stał się upadek

komunizmu (czyli zemsta trupa na mordercy — tak zwana zemsta zza grobu — gdyż to

zamordowana przez komunizm ekonomia wzięła odwet).

Niespodzianki bolszewickie miały zawsze dużo sprzężeń zwrotnych. Pamiętam, jak

byłem zdumiony, gdy gwiazdor najbardziej parszywego ze wszystkich esbeckich programów

w naszym radiu (osławiona „Jedynka”) zwiał do Ameryki, by stamtąd zwalczać polską

komunę. I jak byłem jeszcze bardziej zaskoczony, gdy antykomuna przyjęła neofitę bez

ż

adnych oporów w swoje szeregi, chwaląc, wielbiąc, beatyfikując. I jak byłem zaskoczony

najbardziej, gdy komuna próbowała mnie zmusić (poprzez dziekanat, rektorat i ministerstwo),

abym zaliczył mój przedmiot krewnemu gwiazdora. Wtedy przestałem cokolwiek rozumieć.

Nie zaliczyłem owemu „studentowi”, bo nie przychodził ani na zajęcia, ani na wykłady (nie

był ani razu), ale i tak dano mu dyplom, a gdy spytałem, na jakiej podstawie — dziekanat mi

wyjaśnił, iż „na skutek przeoczenia”(sic!). Wtedy zacząłem cokolwiek rozumieć. Gdy dzisiaj

mitologia każdej ze stron zaczyna tracić Apollów (komunistyczny bohater czeskiej

młodzieży, Juliusz Fuczik, okazał się agentem gestapo, a bohater młodzieży kontestacyjnej,

Wołodia Wysocki — piosenkarką KGB), nawet młodzież zaczyna rozumieć, iż życie jest

wesołe, a dopiero potem się umiera.

Ambasador Sowietów, wręczając polskim towarzyszom protest przeciw „Cesarskiemu

pokerowi”, nie wiedział, iż tym samym wręcza mi nagrodę. Gdyż ja to poczytałem za

literacką nagrodę od radzieckiego rządu. Od rządu peerelowskiego bym nie przyjął. Zresztą

raz nie przyjąłem. Nie było musu. Przed przyznaniem nagród rządowych konsultowano się z

wytypowanymi do laurowego wieńca. Odmówiłem raz i więcej nie próbowano. Z zaproszeń

na doroczne spotkanie twórców kultury z żandarmami kultury też nie było musu korzystać —

zaproszono mnie dwukrotnie, dwa razy nie wyrzuciłem zaproszeń do kosza (trzymam je dla

ewentualnych wnuków), ale i z nich nie skorzystałem, więc przestano mnie wabić. Zawsze

jednak uczestniczyłem, to znaczy brałem udział w każdym takim rykowisku, przy pomocy

telewizora Thomson z kineskopem PIL („Precision in line”). Lubiłem co roku

pokontemplować to radosne grono, tę ciepłą atmosferę, tych gospodarzy o wielkich

funkcyjnych tytułach (dziś w odstawce, na śmietniku historii) i tych gości o wielkich

background image

parnasowych nazwiskach (dziś w senacie, w sejmie i w estradowym antykomunizmie — na

ś

wieczniku historii).

„Cesarski poker” popsuł humor wielu utytułowanym funkcjonariuszom tamtych lat.

Bezprecedensowa reakcja Kremla wywołała burzę z piorunami, terramoto i grad

rynsztokowych słów. Na czerwonym dywanie marki OPR stanęli kolejno Lepszy i szef

wydawnictwa. Wzywał wódz propagandy i polityki kulturalnej PRL, osławiony upiór z

Komitetu Centralnego, pełen cholerycznego usposobienia i gustów estetycznych a la

Chruszczow, oraz powołania do misji cywilizacyjnej a la Żdanow. Boleję, iż nie znam jego

dialogu z Lepszym, gdyż moja znajomość języka łacińskiego na pewno by się zwiększyła.

Znam dialog z dyrektorem naczelnym oficyny wydawniczej. Ta rozmowa zaczęła się od

niewykonalnego rozkazu: upiór kazał natychmiast cofnąć książkę ze sprzedaży i zniszczyć

cały nakład. Dyrektor wyjaśnił mu, że może być z tym pewna trudność, bo cały nakład (60

tysięcy egzemplarzy) został sprzedany w ciągu kilkudziesięciu godzin i teraz znajduje się w

mieszkaniach, a nie w księgarniach.

Dałbym duże pieniądze za treść odpowiedzi polskich władz na notę radziecką.

Krążyły po uszach różne jej wersje. Jedna z nich mówiła, że „się postawiono”, udzielając

odpowiedzi godnej i sprytnej, bo opartej na klasykach. W takim mniej więcej stylu:

„Strona

polska uważa punkt 4 za nieporozumienie, gdyż już towarzysz Włodzimierz Iljicz Lenin, w

tomie (tym i tym) swoich dzieł, na stronie (tej i tej), uznał Kutuzowa i Suworowa za

«przedstawicieli carskiego imperializmu»„

. Ben trovato, jeśli to prawda. A jeśli plotka —

tym bardziej.

Przez kilka następnych miesięcy panował spokój, jeśli nie liczyć wariackich cen

czarnorynkowych za książkę, która w końcu stała się nie do zdobycia. Im głośniej plotkowano

o aferze (a plotkowano, bo aparatura zagłuszająca wraże rozgłośnie nie była stuprocentowo

efektywna) — tym bardziej nakazem mody stało się mieć w domu „pierwszą książkę, o którą

ZSRR złożył oficjalny…” itd. Nigdy w życiu nie miałem podobnych wizyt jak wówczas.

Sekretarz KW PZPR jednego z województw zachodnich przysłał specjalnego kuriera z

propozycją interesu: kurier miał w ustach komplementujące przesłanie od swego capo, a w

rękach talon na samochód, do wymiany na jeden (słownie: jeden!) egzemplarz „Cesarskiego

pokera”. Won! Myślałem, że śnię, lecz z błędu wyprowadził mnie drugi dzwonek u drzwi. W

drzwiach stał kolejny interesant. Był to człowiek (do specjalnych poruczeń) dyrektora domu

mody. Złożył propozycję następującą: za jeden egzemplarz „Cesarskiego pokera” pan

dyrektor ubierze od stóp do głów wskazaną przeze mnie damę. Żadnej gołej nie było w

pobliżu, więc won! O telefonach nie wspominam. Jakże słodko jest być gramotnym… Wiem,

background image

ż

e to dzisiaj brzmi niczym koncert szurniętego bajarza (tego „o żelaznym Wilku”), ale ów

dadaistyczny cyrk był wówczas szokującą hecą dla mnie i dla moich znajomych, którym

weszło w krew dowcipkowanie:

— Stary, czy Breżniew przysłał już adiutanta z talonem na Lwów za jeden egzemplarz

twojej książki?

Ponieważ wszystko na świecie ma swój kres — owa radosna heca też się skończyła

niewesoło. Sprawiły to w roku 1979 „Nowe Drogi — Organ Teoretyczny i Polityczny

Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej”. Nie śmiałem marzyć, iż

kiedykolwiek przeczytam swoje nazwisko na łamach tego organu, który z wrogami ludu i

Związku Radzieckiego rozprawiał się pryncypialnie i definitywnie od początku swego

istnienia. Zaszczyt był dubeltowy, gdyż sędzia, który ogłosił tam na mnie wyrok, nie należał

do drugorzędnych realizatorów linii partyjnej. Był to główny ideolog PZPR, ówczesny

sekretarz KC i wicemarszałek sejmu (część prasy zachodniej, pisząc o aferze z moją książką,

błędnie „awansowała” go na członka Politbiura). Nadto był to przewodniczący Rady

Redakcyjnej „Nowych Dróg”.

Artykuł nosił tytuł „Historia a kultura polityczna” i wykładał tezę, że kulturalne

pisanie o historii polega na całowaniu w d… Związku Radzieckiego. Większość tekstu

reklamowała przykład pozytywny: dzieła historyczne wielkiego profesora (naonczas członka

Biura Politycznego, przewodniczącego Rady Państwa, przewodniczącego Frontu Jedności

Narodu itd.). Nikt nie nazwał tego człowieka lepiej niż pewien proletariusz, który kiedyś

odświeżał mi dom. Był to prosty robotnik z przedwojenną klasą, tak różną od klasy tych

powojennych lumpów, w których komuna chciała zamienić cały proletariat i którzy do

porozumiewania się używają tylko trzech wyrazów (k, p i ch). Stał na drabinie i malował

sufit. W drugim kącie salonu grał telewizor. Wtem na ekranie ukazała się siwowłosa,

szlachetna fizys wspomnianego profesora—dygnitarza, z którego ust popłynął zwyczajowy

bełkot o wyższości czerwonego nad nieczerwonym. Mój malarz przerwał malowanie,

odwrócił się, popatrzył spod sufitu na gadającego i powiedział cichym, pełnym godności

tonem:

— Ten szkodnik…….!

Wykropkowany trzeci wyraz nie był słowem pochodzenia karczemnego, lecz

nazwiskiem człowieka z pezetpeerowskiej drabiny, użytym zastępczo przez człowieka z

normalnej drabiny.

Jeśli już wspomniałem o tym malarzu, to jeszcze jedno wspomnienie. Gdy wymalował

mi cały dom (wmurowując przy okazji orła w zewnętrzną ścianę) i gdy prócz zapłaty poprosił

background image

o książkę z dedykacją dla swego dziecka, dopełniliśmy obyczaju: razem pojeść i zakąsić i

pogadać o wszystkim i o niczym. Widziałem, że cały czas gryzie go coś. Kiedy się żegnał,

powiedział:

— Panie Waldemarze, niech pan uważa, gdy rozmawia pan przez telefon. Pański

telefon jest na podsłuchu.

W odpowiedzi zażartowałem na temat podsłuchów, a on:

— Niech pan nie kpi, wiem, co mówię. Moja siostra pracuje tam…

Wróćmy do „Nowych Dróg”. Capo ideologów pezetpeerowskich, reklamując

historyczną twórczość swego kolesia z KC jako przykład wybornej kultury politycznej,

prawem kontrastu dał i przykład negatywny: twórczość historyczną (napoleońską) Waldemara

Łysiaka. Z wysokości swego urzędu, autorytetu i fakultetu stwierdził, bez rozdzielania włosa

na czworo (to znaczy bez jakichkolwiek szczegółów, argumentów i dowodów), że „epopeja

napoleońska jest przez Łysiaka eksploatowana z nieuctwem”. Za kamień milowy mojego

nieuctwa, czyli skandal numer jeden, uznał „Cesarskiego pokera”, ale widocznie tak mocno

go zdenerwowała antyrosyjskość i antyradzieckość przestudiowanego tomu, że z tego

zdenerwowania błędnie podał tytuł książki. Kulminacją była refleksja osobista płynąca z

rozgoryczonego „Cesarskim pokerem” serca przywódcy partyjnych ideologów. Stwierdził, że

jego osobiście „goryczą napawa” fakt, iż w naszym kraju znajduje się papier na książki

Waldemara Ł., podczas gdy wspaniałe książki przewodniczącego FJN są drukowane w

nakładach o wiele niższych.

Wystarczyło. Natychmiast po ukazaniu się „Nowych Dróg” z tym tekstem wyrok

został zrealizowany. Dwa wydawnictwa, w których akurat szykowano moje książki do druku,

otrzymały (na piśmie) dyrektywę: stop! Jej forma była godna Wersalu. Cytuję dokładnie, bo

w Iskrach, które składały mój „Asfaltowy saloon”, pokazano mi ów werdykt:

„Proszę

przesunąć pozycję Waldemara Łysiaka do przyszłych planów wydawniczych”

. Przesunięto.

Kilka lat później nowojorska gazeta napisała:

„Jego książki odblokował dopiero

Polski Sierpień 1980 roku”

. Fakt — pierwsza z nich („Asfaltowy saloon”) ukazała się

dopiero na styku lat 1980/81. Myślę jednak, iż zadecydowało o tym nie tylko popuszczenie

cugli w całym kraju; być może rolę równie istotną odegrała moja indywidualna decyzja.

Podjąłem ją w 1980 roku. Wstąpiłem do partii. Dokładnie 5 maja 1980 roku.

Było mi bardzo trudno podjąć tę decyzję. Salonów partyjnych nie kochałem, tak jak

salonów każdych, z powodu odzieżowego rygoru, który obowiązuje we wszystkich salonach i

jest rodzajem rytualnej mundurologii. Widocznie któryś z moich dziadków bawił się w

malarza, oni też tego nie lubią. Gdy Courbeta zaprosiła na obiad jedna z wielkich pań,

background image

zaproszenie wieńczył dopisek:

„Ale proszę koniecznie przybyć w kołnierzyku!”

. Kiedy

wybiła godzina obiadowa, u damy zjawił się goniec. Goniec przyniósł paczuszkę, w której

rezydował nakrochmalony, śnieżnobiały kołnierzyk z napisem wykonanym za pomocą tuszu:

„Szanowna Pani! Pan Courbet bardzo żałuje, lecz on i ja jesteśmy śmiertelnymi wrogami i

nigdzie razem nie chodzimy, wobec czego przybyłem sam”

. Adriaen Brouwer zrobił to

samo, chociaż przybył osobiście. Brouwer, którym jego antwerpscy krewni pogardzali jako

obdartusem i łachmytą, raz w życiu uszył sobie aksamitny strój według najnowszej mody, a

wówczas rodzina zaprosiła go na wesele, żeby pokazać całemu miastu jak szykownego ma

krewniaka. Brouwer przyszedł, usiadł, zjadł co nieco, po czym spokojnie wylał na swą piękną

szatę dwa półmiski sosu, mówiąc, że i jej należy się coś z tych pyszności, bo w końcu to nie

jego, lecz jego ubiór zaproszono na wesele.

Mnie do ślubu z partią i do jej weselnego stołu zaproszono tylko raz, gdy miałem lat

25 i wybierałem się studiować na Universita di Roma. W Ministerstwie Kultury usłyszałem,

ż

e nie dostanę paszportu, jeśli nie wstąpię do partii. Odparłem, że mogę wstąpić na piwo, jeśli

gdzieś w pobliżu jest piwiarnia, ale kumysu nie będę pił za żadne skarby, z Rzymem

włącznie. Mimo to dostałem paszport. Teraz zaś sam poprosiłem o przepustkę i wstąpiłem do

partii, przy skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich z Nowym Światem. Na godzinę, ale jednak.

Ów wielki dom był dla warszawiaków domem z nowel gotyckich Edgarda Allana Poe.

Obchodziło się ten gmach niby groźny i tajemniczy zamek złego czarownika, ze wzgardą i

strachem, i prawie nikt tam nie wchodził prócz tych, którzy przekraczali odrzwia codziennie,

albowiem nie do nich odnosił się zakaz: Polakom wstęp wzbroniony! Zdecydowałem się

wejść tam, bo tam ferowano na mnie wyrok. Nie wiedziałem z kim mam mówić, ale

wiedziałem, co chcę powiedzieć. Oni zaś sądzili, iż będę żebrał, więc dali mi przepustkę.

Numer 138, dwa żółte paski, oraz punkt dojścia (III piętro) i godzina wejścia (16:05)

wykaligrafowane ręcznie. Data (5 maj 1980) znajdowała się na okrągłym stemplu—

datowniku z napisem: „KC PZPR — Biuro Przepustek nr 3”. I był podpis pracownika Biura

Przepustek.

Na trzecim piętrze przyjął mnie inny pracownik, ale uznał, że powinna rozmawiać ze

mną kobieta, bo wskazał mi drugi pokój, gdzie siedziała za biurkiem kobieta. Miała wygląd

bierutowskiej „pin—up—girl”, to jest twarz blond—bóstwa na traktorze z plakatów ZMP—

owskich, lecz już nie tę samą, tylko trochę posuniętą, w balzakowskim wieku. Natomiast

spojrzenie było identyczne — twarde jak hartowana stal. I głos ze spiżu:

— Czego pan sobie życzy?

background image

Doskonale wiedziała czego, była przygotowana do tej rozmowy niczym ruski

kumputer. Pytanie i ton miały mnie „ustawić”.

Wyjaśniłem, iż życzę sobie tego, aby się odchrzanili od moich książek i zdjęli zakaz

druku, bo jak nie, to zacznę gdzie indziej drukować, i to takie numery, że pożałują.

— Wiemy gdzie — odparła. — Ale nie radziłabym panu.

Po czym dowiodła mi, że nie blefuje — wiedziała, kto z kraju i z zagranicy

kontaktował się ze mną. Aby mnie dobić, ujawniła mi kilka szczegółów z mojej „klerykalnej

wyprawy do papieża” i przytoczyła fragment rozmowy w Watykanie, którą odbyłem w

ś

cisłym kręgu bardzo zaufanych ludzi, pewien, iż żadne słowo nie może wyjść poza ten krąg.

Na koniec stwierdziła, że nie PZPR, lecz ZLP żąda, by nie drukowano moich książek.

To ostatnie wydało mi się tak piramidalną bzdurą, że się roześmiałem, przypominając

wszystkowiedzącej, iż nie należę do Związku Literatów i że nawet gdybym był zrzeszony, to

przecież nie Związek decyduje, kogo można drukować. Wówczas dama wyciągnęła z

szuflady arkusik papieru, mówiąc, iż jest to list z ZLP do Wydziału Kultury Komitetu

Centralnego, „podpisany przez grono czołowych literatów”, którzy kategorycznie żądają, by

nie drukowano Waldemara Łysiaka. Gdyby powiedziała, że to jest list od właścicieli psów na

Saskiej Kępie, którzy kategorycznie żądają, abym nie wyprowadzał mojego psa na spacer po

tych samych ulicach, po których oni spacerują ze swymi czworonogami — moje zdziwienie

byłoby mniejsze o całe niebo; do tej pory sądziłem, że istnieją tylko dwa sposoby utrącania

konkurencji literackiej (pisanie lepszych książek niż pisze rywal i szczucie na rywala

zaprzyjaźnionych recenzentów). Spytałem, czy mogę przeczytać list. Dama odmówiła,

słusznie tłumacząc, że list adresowano nie do mnie.

Ten dialog zakończył się brzydko. Ponowiłem mój szantaż i wyszedłem z pokoju. Na

dole zabłądziłem, szukając drzwi wyjściowych. Zabłądziłem niczym Alicja w krainie czarów:

ujrzałem ladę, za którą stała ekspedientka i sprzedawała szynki, balerony, polędwice oraz inne

pyszności, o których w mieście można było marzyć, a jeśli już chciało się marzenie

zrealizować, trzeba było stanąć w tasiemcowej, wielogodzinnej kolejce (od świtu) lub dać

łapówkę potężną. Tu zaś leżały piramidy tych delikatesów, a kolejka składała się z czterech

chętnych! Matko Boska — pomyślałem — albo to jest erotyczny sen, albo mam

halucynacyjny oczopląs po tym dialogu. Patrzę: ekspedientka nie każe okazywać legitymacji.

Błysk pod czaszką: stań! Stanąłem jako piąty, na wariata, najwyżej mnie wykopią i już.

Chwila i słyszę:

— Co dać?

— Wszystko.

background image

— Nie żartujcie, towarzyszu! Co mam zważyć?

— Szynkę proszę.

— Dużą czy małą?

— Dużą. I baleron.

— Baleron dziś trochę tłusty, towarzyszu. Weźcie raczej polędwicę. Ile dać?

— Całą.

Czułem się jak złodziej. Każdy czuje się jak złodziej, gdy kupuje coś wiedząc, że

kupuje od złodziei.

Teraz zostało wyjście z zamku. Bałem się pytać o drogę do wyjścia. Przy wejściu—

wyjściu stało czterech kwadratowych, z bronią. Co będzie, jeśli mnie zatrzymają

wynoszącego ich szynkę i polędwicę? Miałem fart: wychodziła duża grupa towarzyszy.

Wmieszałem się w ów tłumek i tak oto, tuż przed 17—tą, 5 maja A.D. 1980, wystąpiłem z

partii na ulicę, skąd wróciłem do domu. Z przepustką w kieszeni (nie wiem, czy należało ją

zdać, czy nie; została mi dla ewentualnych wnuków). Kumpli mam cholerycznie dowcipnych,

więc przez pewien czas proszono:

— Starenia, kup kilka baleronów w Komitecie Centralnym! Bądź człowiek!

6 maja 1980 zacząłem pisać powieść o „milczących psach”. „Milczące psy” to ostatnia

moja powieść historyczna, w której wskrzeszam postacie dawno umarłych Polaków. Pierwszą

była „Kolebka”, wydana w roku 1974. Wówczas — chcąc uderzyć czerwonego lub choćby

tylko uderzyć w dzwonek ciągłej walki o wolność narodu, i to uderzyć nie mizernym

zagranicznym nakładem, lecz wydawnictwem peerelowskim — trzeba było stosować

historyczną scenografię i bawić się metaforą. Głośny tłumacz literatury polskiej, Niemiec

Karl Dedecius, zauważył w wywiadzie dla „Die Welt”:

„Polacy często posługują się

zagadkami. Z upodobaniem stosują analogie historyczne albo literackie szyfry, gdyż od

dziesiątków lat musieli walczyć z cenzurą. Są zmuszeni pisać swe utwory w taki sposób,

żeby cenzor nie znajdował żadnego punktu zaczepienia, a mimo to wymowa dzieła

odczytywana była przez odbiorcę właściwie”.

Ktoś nie lubiący tak zwanej historycznej beletrystyki spytał mnie wtedy, po jakie licho

gram za pomocą starych pasjansów. Nie pamiętam, co mu odpowiedziałem. Powinienem był

odpowiedzieć słowami z „Beniowskiego”:

„Bo kiedy grzebię w ojczyzny popiołach, A potem ręce znów na harfie kładnę:

Wstają mi z grobu mary — takie ładne!

Takie przejrzyste! świeże! żywe! młode!

Że po nich płakać nie umiałbym szczerze; Lecz z nimi taniec po dolinach wiodę,

A każda, co chce, z mego serca bierze: Sonet, tragedię, legendę lub odę,

background image

To wszystko, co mam, co kocham, w co wierzę. W co wierzę… Tu mnie spytasz,

czytelniku: W co?… Jeśli powiem — będzie wiele krzyku”.

„Milczące psy” miały być właśnie taką powieścią, o którą będzie wiele krzyku. Ale

nie została ukończona, z powodów, których część już wyjawiłem na kartach „Lepszego”.

Powodem pierwszym był czas. Pracowałem nad tą powieścią dwa i pół roku, co dało kilkaset

stron i jedną trzecią zamierzonej fabuły. Zrozumiałem, że jeśli tempo utrzymam, finał osiągnę

w 1988 lub 1989 roku. Tymczasem wydawca, z którym w roku 1978 podpisałem umowę na

„Wyspy bezludne” (i zaliczkę już dawno przejadłem), robił się coraz bardziej nerwowy. Miał

prawo, bo obiecałem skończyć „Wyspy” do roku 1981. Tak więc w 1983 musiałem poniechać

„Milczących psów”, by z kilkuletnim opóźnieniem dotrzymać słowa. Zacząłem kończyć

„Wyspy bezludne”.

Ten archipelag, jak każda moja książka, miał być literaturą z zakresu zoologii

człowieczej. Ale prawie żadna moja książka nie była wolna od kopów wymierzanych

Dobremu, Lepszemu i ich bóstwom; ta miała je zawierać również. Powód? Powód celnie

wyłożył w jednym ze swych szkiców Antoni Pawlak:

„W państwach totalitarnych — nigdy nie dość przypominania tego banału — nie

ma możliwości stania z boku czy siedzenia okrakiem na barykadzie. Szczególnie w

momentach tak krytycznych jak stan wojenny. Wówczas to bowiem każde zachowanie

osoby publicznej staje się, chociażby przez kontekst, zachowaniem politycznym. Jest nim

wiersz, wysmakowany esej czy wystawa plastyczna”

.

Fragmenty mojego archipelagu napisane przed rokiem 1980 zawierały trochę

antybolszewickich „sztuczek” i metafor. Te, które zacząłem pisać po odłożeniu „Milczących

psów”, były naszpikowane „aluzjami” i kopami dosłownymi, jak kaczy kuper śrutem

myśliwego.

Peerelowska droga, po której książki wędrowały do cenzury, wyglądała tak: autor

składał maszynopis w wydawnictwie, edytor czytał tekst, oddawał go do „recenzji

wewnętrznej” i, jeśli ta była pozytywna, odsyłał maszynopis do drukarni, gdzie drukowano

korektorską „szczotkę” i pokazywano ją Lepszemu. Czasami wydawca pokazywał Lepszemu

od razu maszynopis, ale to nie gwarantowało spokoju na przyszłość, bo nawet wówczas, gdy

Lepszy już okroił maszynopis, trzeba było i tak dać mu później „szczotkę” do skontrolowania.

Zdarzało się, że na „szczotce” zrobionej według już ocenzurowanego maszynopisu, Lepszy

ciął jak szalony ogrodnik, gdyż akurat miał inny humor lub dyrektywy zmieniły się

tymczasem. „Łysiak na łamach” został ocenzurowany właśnie w ten sposób, dubeltowo, a

„MW” nawet trzeci raz. W „MW” Lepszy przystrzygł maszynopis, potem „szczotkę” i

background image

wreszcie, w 1984 roku, gdy cały nakład już wydrukowano, oprawiono i chciano rozesłać do

księgarń, dokonał specjalnej interwencji. Jej przyczyną był fakt, że na skrzydełku obwoluty

wydawca zacytował z tygodnika „Kultura” fragment pochlebnego eseju o moim pisarstwie.

Autor eseju, Stefan Bratkowski, pokazał bardzo zgięty łokieć wronom, więc czerwoni nie

zamierzali go tolerować. Nadto ów cytat kończył się sugestią, że być może Łysiak „uosabia

jakieś marzenia ich wszystkich” (chodziło o formację pokoleniową); w roku 1984, gdy

powszechnie marzono o wyrzuceniu czerwonych za burtę, to sugerowanie budziło złe

skojarzenia. Trzeba było zniszczyć pięćdziesiąt tysięcy obwolut (mam jedną na pamiątkę) i

wydrukować pięćdziesiąt tysięcy nowych obwolut, bez Bratkowskiego. Do czego zmierzam?

Do kosztów związanych z „Wyspami bezludnymi”.

Otóż w momencie, gdy książka znajdowała się na etapie „szczotki”, edytor miał za

sobą gros wydatków (najdrożej kosztuje matrycowy skład i cała tak zwana przygotowalnia).

W „Wyspach bezludnych” koszty były kilkakrotnie większe niż zwykle, bo krakowska

Drukarnia Narodowa zdążyła już wytłoczyć barwne ilustracje na papierze kredowym z

importu (jeden egzemplarz połykał 128 stron fińskiej kredy, przy pięćdziesięciotysięcznym

nakładzie). Gdy więc w roku 1986 cenzor skreślił ponad dwadzieścia dużych i około

sześćdziesięciu mniejszych fragmentów „Wysp bezludnych”, a ja nie zaakceptowałem tego

rezania

i zagroziłem sądem, jeśli wydrukują rzecz okaleczoną — edytor znalazł się w głupim

położeniu. Z jednej strony pieniądz już zainwestowany, z drugiej strony pat — oba samce!

Pat trwał ponad rok. Później „okrągły stół” — usiedliśmy do pertraktacji, do handlu

wymiennego. Coś za coś, jak to w handlu. Za wycięcie księdza Popiełuszki z rozdziału

„Ruchomy cel” (chodziło o to, że skazano tylko podwykonawców), za wycięcie fragmentu o

stosunku Kremla do Ojca Świętego i za wycięcie kilku podobnych dużych herezji, nie

mających wówczas szans, a także kilkunastu drobiazgów — wytargowałem zostawienie

mnóstwa innych rzeczy. To, co ocaliłem, dawało mi poczucie zwycięstwa. Kwestia złego

słuchu. Nie słyszałem, jak Dobry śmieje się ze mnie, gdy patrzy na kilka zdjęć, które

wydrukowano.

Wydrukowano wszakże i to, co obroniłem, by mogli śmiać się Czytelnicy. Mnóstwo

pojedynczych zdań i złośliwostek, przy czym często były to nie zawoalowane zdania, jak

chociażby te „dwadzieścia lat urlopu”, które Polska dostała od złej Historii, a urlop skończył

się ostatecznie w 1939 roku (rozdział „Kismet”). Pisząc to nie wiedziałem, że kolejny urlop

już za kilka lat. Z rzeczy dużych udało się zachować neokolonialną „Balladę o czarnym

makapho”, karmatów („Dowód prawdy”), jak również rozdziały o Wieniawie, papieżu (z

ciężkimi oskarżeniami przeciw peerelowskim wrogom Jana Pawła II) i o cudownej lampie

background image

„do podglądania żywych i umarłych”. O „Wyspę kóz”, z jej „Trawą” Marksa, z

bolszewikami—cockami, eta, w ogóle walczyć nie trzeba było, bo cenzor nie zauważył, że ma

do czynienia z szyfrem.

Bój najcięższy i najdłuższy trwał o jedno zdanie i o całą treść jednego rozdziału.

Zdanie powiedział Napoleon: „Partia podtrzymywana bagnetami cudzoziemców zawsze jest

bandą przegranych kryminalistów”. Lepszy się zaparł, że nie puści. Ja też się zaparłem. W

końcu zmiękliśmy obaj. Ja pozwoliłem wykreślić zdanie:

„Kościół Jana Pawła II jest

twierdzą obleganą przez komunizm”

(do druku poszła fraza:

„Kościół jest twierdzą obleganą

przez racjonalizm, laicyzm et consortes”

), i sugestię, że „bułgarski ślad” prowadzący do

tureckiego zamachowca jest tylko ogniwem pośrednim, a Lepszy ustąpił w sprawie

napoleońskiego cytatu.

Rozdział, o który toczyła się walka, nosił francuski tytuł „Notre Dame de Petersburg”.

Lepszy nie dostrzegł błędu w tytule, brakowało tam jednej litery — litery o. Po francusku

pisze się: „Notre Dame de Petersbourg”, tymczasem nazwa stolicy Rosji została

wydrukowana po polsku, co sygnalizowało zniewolenie narodu polskiego. Ów „błąd”, przeze

mnie zamierzony, a przez cenzora chybiony, nie miał wszakże znaczenia — cała treść

rozdziału, rzekomo poświęconego Katarzynie II, to jedno wielkie oskarżenie rosyjskiego

molocha, białego i czerwonego. Paralela między białym i czerwonym była tu tak jasna, że aby

ją uchwycić, zbędny był gierkowski kodeks („Krytykę caratu partia będzie traktowała jako

zakamuflowaną krytykę Związku Radzieckiego”). Kilka fraz z książki sprzedawanej w

satelickim kraju:

Opis Rosji w „Wyspach” to klarowny opis sowieckiej Rosji: „Barbarzyński step,

pozbawiony prawa i wrogi prawu; świat, który nie czyni żadnego postępu, a przeciwnie; (…)

czeluść rządzona nie tylko przez zbrodnię, ale przez pochwałę zbrodni, nie tylko przez

niesprawiedliwość, ale przez legalizację niesprawiedliwości, nie tylko przez kłamstwo, ale

przez przymus kłamstwa; obóz, gdzie dyscyplina wojskowa zastępuje obywatelski ład,

przeradzając życie w ciągły stan wojenny jako normalny stan narodu, zaś ludzie w nim to

machiny niepotrzebnie obarczone myślą, bo zwykła rozmowa jest tam konspiracją, a myśl

buntem”.

Przypominam, że książka ukazała się w 1987 roku, a tłoczona była w 1986.

Przypominam, bo dzisiaj, gdy wszystko wolno, porobiło się tylu odważnych antykomuchów,

którzy walą w sąsiadujące z nami imperium jak w worek treningowy, iż człowiek gotów

krzyczeć: Królestwo za tchórza!

background image

Drugi przykład z „Wysp bezludnych”, portret sąsiadów:

„Ludzie mówiący jakimś

sztucznym, niemiłym, miodowym, słodkawym głosem — nieustające sprzysiężenie

uśmiechniętych twarzy przeciwko prawdzie. Nie można było nie gardzić tą elitą

pozbawioną wspomnień starożytnych, tradycji rycerskich i poszanowania dla własnego

słowa. Istni Grecy bizantyńscy, formalistycznie grzeczni jak Chińczycy, niedelikatni jak

Kafanucy, brudni jak Lapończycy, wykształceni jak Negrzy, przebiegu’ jak Żydzi i okrutni

jak Hunowie, naród chory, w którym zdradzić się z wyższymi aspiracjami znaczy

wystawić się na niebezpieczeństwo — człowiek przyznający się do nich byłby

Prometeuszem uprzedzającym Jowisza, że chce mu wykraść ogień. Wszyscy oni, lub

prawie wszyscy, mają gust parweniusza i upodobanie do wszystkiego, co jest blaskiem,

byle było z Zachodu: przepych biorą za wytworność, blichtr za ogładę, policję z

lampasami za podstawę społeczeństwa (…) Niższe warstwy różniły się od nich tylko

statusem materialnym: apatia ożywiana rozpustą i połączona z chytrością była rysem

dominującym tej ludności. Wszystko się zgadzało. Cienka pozłota, brak wolności, banicja

praw, chamstwo i brud (…), fałsz i strach — gnojowisko przykryte haftowaną kapą (…), z

milionami rabów, którzy wyją ze szczęścia, gdy mają pajdę czarnego chleba i garnek

wódki!”.

Symbolem banicji praw było hasło czekistów i enkawudystów: „Dajcie nam

człowieka, a sprawa się znajdzie!”. W „Wyspach bezludnych” opisałem aresztowanie

Bestużewa—Riumina i zacytowałem, jak to komentują funkcjonariusze reżimu. Prokurator

generalny:

„— Zrobiliśmy, co nam kazano, a zbrodni jeszcze się szuka”.

Zwierzchnik prokuratora generalnego:

„— Bestużew został aresztowany, ale teraz szukamy przyczyny aresztowania”.

Dwie strony druku poświęciłem zachodnim intelektualistom, nazywając ich

„wiecznymi arlekinami historii”, bo od XVIII wieku do dziś komplementują każdego

rosyjskiego despotę. Bo dają się kupować jak szczeniaki za gumę do żucia, jak Indianie za

barwione szkło. Na palcach trędowatego można policzyć tych zachodnich mędrków, którzy

swego czasu wykazali nieufność i nie zrobili z siebie durniów chwaleniem Stalina,

Chruszczowa itd. Czemu — od Katarzyny do Raisy — tak łatwo było zawrócić w głowach

tym filozofom? W „Wyspach bezludnych” dałem odpowiedź:

„Dezinformacja i

spektakularne gesty — oto klucz”

. Posłużyłem się przykładem Voltaire’a. To on,

encyklopedyczny wróg bezprawia i tyranii, nazywał przebiegłą carycę, kapłankę knuta i

ż

elaza — kapłanką wolności i liberalizmu, chwaląc ją nawet za to, że wzięła „krnąbrną

Polskę” w łańcuchy. To on mianował Katarzynę patronką ludzi oświeconych i wolnych —

„Naszą Panią z Petersburga”. Dziś się słyszy to samo o „Człowieku roku”, „Człowieku

background image

dekady” (niedługo pewnie człowieku stulecia) — „Notre Seigneur de Kremlin”. Co im można

powiedzieć? Można tylko zacytować im Pismo, które należy nie tylko do nich:

„Bacz, byś nie

zgłupiał od mądrości swojej!”.

Rytualny sposób tumanienia Zachodu przez Kreml nosi godło: Mir (Frieden, Pace,

Peace

, Pax, Paix, Paz, Pokój etc). KGB organizował gigantyczne marsze głupich,

zachodnich, młodych i starych pacyfistów asfaltowymi highwayami całego świata (tak zwane

Marsze Pokoju). W „Notre Dame de Petersburg” przedstawiłem mój stosunek do tego

zagadnienia, to jest do pokojowych haseł w polityce zagranicznej Rosji:

„Ze szczytu lodowej góry widać, jak bardzo potrzebni są Voltaire’owie szerzący jej

wizerunek jako orędowniczki pokoju, albowiem symbolika pokoju jest największą

uwodzicielką społeczeństw poturbowanych przez historię. Minister spraw zagranicznych,

Nikita Panin, opowiedział jej — gdy poprosiła go o lekcję polityki zagranicznej — starą

bajkę:

«Działo się to dawno temu, na Rusi Kijowskiej. Kniahini Olga(…) obiegła gród, lecz

jego mieszkańcy bronili się zażarcie. Kniahini wyraziła gotowość odstąpienia, jeśli zapłacą

haracz w gołębiach, po jednym ptaku z każdego domu. Obrońcy skwapliwie spełnili

warunek, ona zaś przywiązała każdemu z ptaków płonącą żagiewkę do ogona i wypuściła

je na wolność. Gołębie wróciły ku strzechom swych domostw i te stanęły w ogniu. W

jednej chwili zapalił się cały gród i zgorzał».

— Czyż gołąb nie jest symbolem pokoju? — spytał Panin”.

Ta opowieść to autentyczna rosyjska opowieść. Ale ten dialog to fałszywka, nie było

takiej rozmowy Panina z Katarzyną. Kilka podobnych fałszywek umieściłem w „Notre Dame

de Petersburg”. Kilka drobnych i kilka większych. Wśród drobnych była Katarzyna czytająca

z książki następujące zdanie:

„Każdy krok rzeczywistego ruchu jest ważniejszy niż tuzin

programów”

. Te słowa napisał Karol Marks. Wspomniałem również, że Iwan Groźny zapytał

drwiąco:

„Ile pułków ma papież?”

. Jest to pytanie, które zadał Stalin, ale chodziło mu o

czołgi, nie o pułki, co wychodzi na jedno.

Wśród dużych fałszywek dwie obrazowały praworządność Sowietów. ZSRR jako

pierwsze i jedyne państwo w dziejach wprowadził karalność intencji, a nie tylko czynu, oraz

pojęcie „ewentualnej premedytacji”. Autorzy tak zwanej szerokiej wykładni artykułu 19

radzieckiego kodeksu karnego z 1926 roku (karalność zamiaru) stali się ojcami podstawowej

dewizy radzieckiego prawodawstwa:

„Nie czynimy rozróżnień między intencją a samym

przestępstwem — na tym polega wyższość radzieckiej jurysdykcji”

. Przeniosłem takie

rozumienie prawa u Rosjan do drugiej połowy XVIII wieku, który cały czas był w tym

rozdziale wiekiem XX. Dałem jako przykład wyimaginowanego lekarza, którego nie lubił

background image

minister Panin. Lekarza oskarżono, że zorganizował zamach bombowy na carycę i

udowodniono mu z żelazną logiką jego czyn. Udowodniono:

„… że lekarz ten skonstruował «machinę piekielną», by wysadzić w powietrze

pałac Michajłowski. Okazało się wprawdzie, że oskarżony nie zbudował «machiny

piekielnej», ale mógł ją zbudować, ponieważ posiadał wszystkie potrzebne ku temu

materiały. Wprawdzie żadnych takich materiałów u niego nie znaleziono, ale mógł je

zdobyć, gdyż miał szwagra rusznikarza. Co prawda nie posiadał szwagra, albowiem

siostra jego była starą panną, ale w każdej chwili mógł ją wydać za mąż. Lekarza słusznie

zesłano na Sybir”.

Drugim wielkim wynalazkiem Związku Radzieckiego w zakresie funkcjonowania

prawa były „procesy teatralne”, czyli teatralizacja procesów. Temida jako aktrica. Najpierw

ś

ledztwo. Chcąc uniknąć tortur (lub dalszych tortur) oskarżeni przyznawali się do tego

wszystkiego, o czym nie mieli pojęcia, a co wymyślało kilku zboczeńców. Tragedia uprawiała

swoje stare hobby — ocierała się o kabaret. Przykładowo: redaktor „Wielkiej Radzieckiej

Encyklopedii”, Tiszbein — gdy oficerowie śledczy zażartowali sobie, pytając go, co to jest

POC („poc” w żargonie żydowskim oznacza kobiece narządy płciowe) — odparł natychmiast,

ż

e jest to założone przez niego Prawicowe Organizacyjne Centrum. W tej licytacji kajań i

samooskarżeń starzy komuniści zaklinali się na każdą czerwoną świętość, że przez wiele lat

roboty rewolucyjnej i rządowej marzyli tylko o jednym i do jednego zbrodniczymi metodami

zdążali: do kapitalizmu i pognębienia ludu pracującego.

Polityczny proces w dobie Stalina był zawsze sztuką teatralną odgrywaną przez

uczestników, a poprzedzały ją próby, z próbą generalną w przeddzień spektaklu. Wymuszone

torturami zeznania przechodziły kosmetykę merytoryczno—stylistyczną, determinowano

rytm frazeologii (pytania prokuratora i „obrońców” plus wyjaśnienia ofiar), nagrywano to

wszystko na magnetofon i przepisywano, po czym więźniowie uczyli się tego na pamięć z

dokładnością do intonacji głosu, podczas gdy prokurator, „obrońcy” i sędziowie uczyli się

swoich kwestii. Następnie, w trakcie prób, całość szlifowano i dopiero gdy wszystkie oracje

były wytrenowane do ostatniego przecinka — odgrywano posiedzenie sądu. Scenarzystów

rozleniwiała rutyna, stąd niechlujstwo scenariuszy tych przedstawień daje dziś historykom żer

komiczny. „Fakty” brano, na przykład, z przestarzałych bedekerów. Oskarżeni w procesie

Radka—Piatakowa szczegółowo relacjonowali spotkania konspiracyjne w hotelach

zachodnich nie istniejących od kilkunastu lat (np. hotel „Bristol” w Kopenhadze). W innym

procesie opisano lądowanie „specjalnego samolotu” konspiratorów na lotnisku pod Oslo

wówczas, gdy było ono zamknięte na cztery spusty.

background image

Umieszczając w „Notre Dame de Petersburg” teatralny proces, wzbogaciłem go o

„konkurs na najlepsze przyznanie się do winy”. Taki konkurs NKWD urządziło po

zamordowaniu (przez NKWD) żony Meyerholda. Paru aresztantom zamkniętym w różnych

więzieniach kazano przyznać się do tej zbrodni, po czym wybrano najlepsze z pisemnych

„przyznań” i ukarano autora zwycięskiego elaboratu. W PRL nie można było drukować takich

rzeczy, a jednak w „Wyspach bezludnych” wydrukowano fałszywkę mojego pióra, nie mającą

ż

adnego związku z XVIII wiekiem:

„Prokurator wezwał wszystkich pięćdziesięciu konspiratorów na dziedziniec

więzienny i oświadczył, że są skazani na śmierć, ale ci, którzy najlepiej, najdokładniej i

najbarwniej opiszą przygotowania do zbrodniczego zamachu i jego realizację, zostaną

tylko zesłani na Sybir. Głupcy, którzy nie połapali się w celach tego konkursu, napisali

bądź (w przypadku niepiśmiennych) podyktowali prawdę (…) Ci otrzymali bez sądu po

dwa do trzech tysięcy pałek, co żadnemu z nich nie robiło różnicy, albowiem w każdym

przypadku powyżej tysiąca uderzeń bito już trupa. Kilkunastu bardziej światłych

oskarżyło siebie o to, że zostali przekupieni i jako agenci obcych mocarstw zamierzali

wytracić całą carską rodzinę (…) Ponieważ ich wersje różniły się nieco (np. jedni podawali

się za agentów Wiednia, inni Berlina, a jeszcze inni Porty Ottomańskiej), zezwolono im

skorygować błędy we wspólnej celi. Tak powstała wersja ostateczna, której musieli się

nauczyć na pamięć. Następnie prokurator przeprowadził próbę generalną, podczas której

oskarżeni, obrońcy oraz sędziowie recytowali swoje kwestie i nie wolno im się było

pomylić o jedno słowo. Kiedy już doszli do absolutnej perfekcji, odbył się proces i

wszyscy aktorzy odegrali na nim swoje role zgodnie ze scenariuszem. Oskarżonych

skazano na śmierć, a nagrodą było oszczędzenie im pałek. Opinia publiczna Zachodu

dostała swój uspokajający żer, zaś dla dopełnienia dzieła potrzeba było tylko trochę

reklamy od najlepszych piór Europy”.

Nie wiem, ilu Czytelników zorientowało się, że te dwa rzekomo historyczne

wydarzenia nie są historycznymi — że gram parabolą. Mam natomiast niejaką pewność, iż w

„Notre Dame de Petersburg” autentyk cytowany przeze mnie został wzięty za fałszywkę. Jest

to list polskich renegatów z podziękowaniami dla carycy, że zechciała przysłać okupacyjne

wojsko i ocalić swoją polską psiarnię zagrożoną przez polski naród. Retoryka tego dokumentu

tak bardzo przypomina teksty z pierwszych stron komunistycznych gazet, wszelkie te

podziękowania za niewolę i za sowieckie garnizony, iż oczywiście ma on coś z apokryfu.

Tym czymś jest stylistyka — podobieństwo stylistyki prosowieckiej i tej sprzed dwustu lat

(zbyt krótki okres, by język żmii ewoluował, dając różnicę widoczną). To naprawdę XVIII—

wieczny autentyk, nie zaś przeróbka hołdowniczych rzygowin z „Trybuny Ludu”:

background image

„Nie ustępując w gorącym patriotyzmie innym współobywatelom, z żalem

dowiedzieliśmy się, że są ludzie wyrażający niezadowolenie z powodu wkroczenia wojsk

Waszej Imperatorskiej Mości do naszego kraju, a nawet, że zwrócili się do Waszej

Imperatorskiej Mości w tym przedmiocie z reklamacją. Widzimy z żalem, że prawa naszej

ojczyzny nie są dostateczne dla utrzymania tych mniemanych patriotów w należytych

karbach (…) Groziłaby nam wobec braku sił odpowiednich przemoc z ich strony na

sejmach. Wstąpienie w granice Rzeczypospolitej wojsk Waszej Imperatorskiej Mości i ich

zachowanie się — budzi istotną wdzięczność w sercu każdego prawdziwego Polaka, i tę

wdzięczność uznaliśmy za właściwe pismem niniejszym wynurzyć”.

Wielu nieprawdziwych Polaków pamięta z okresu swej służby w wojsku ludowym,

jak prawdziwi Polacy kazali im malować zieloną farbą spłowiałą trawę w przededniu

czerwonych świąt, uroczystych wizyt, parad itp. O tym też napomknąłem w „Notre Dame de

Petersburg”. Zakończyłem ów rozdział wiecznym rosyjskim marzeniem (cała ludzkość to

miliony rabów bijących czołami przed Moskwą) oraz pytaniem, które zadał w XIX wieku mój

korepetytor, Francuz Astolf de Custine:

„Co uczynił człowiek Bogu, że ten skazał 60

milionów jego bliźnich na życie w Rosji?”

. I mam pewność, że każdy Czytelnik pomnożył

sobie tę liczbę przez pięć.

Lepszy nie chciał słyszeć o puszczeniu „jekatierińskiego” rozdziału, gdyż oprócz

dyrektyw „carskie—radzieckie” miał także świadomość, że Zbig się nie myli. Zbig, czyli

Zbigniew Brzeziński, doradca prezydenta Cartera, napisał w 1975 roku:

„Polityki radzieckiej

nie da się oddzielić od rosyjskiej historii. Historia ta ukształtowała tradycję i kulturę

polityczną (…) Nie można lekceważyć ani nie doceniać tej tradycji historycznej. Jest to

tradycja żywa, wzmacniana na przestrzeni czasu…”

. Tekst, z którego cytuję, Brzeziński

zatytułował: „Polityka radziecka od przyszłości do przeszłości”, co oznacza, że analizując

przeszłość, analizujemy teraźniejszość i odwrotnie. Otóż „Notre Dame de Petersburg” to

właśnie prezentacja Rosji radzieckiej cofniętej literacko w przeszłość, do swoich carskich

korzeni. Cenzura była na to uczulona, a już na carycę Katarzynę szczególnie, albowiem

doktryna Katarzyny wobec Lechistanu niczym się nie różniła od kremlowskiej doktryny

postępowania z PRL: dać Polakom pseudowolność, to znaczy trzymać w kajdanach, ale z

narodowymi godłami, hymnami, sztandarami i resztą sentymentalnych bibelotów. Swego

czasu Bierut (Iwaniuk — agent NKWD), chcąc się wykazać niepokalaną gorliwością wobec

Kremla, oświadczył Stalinowi, że zmieni Mazurek Dąbrowskiego. Ale Stalin pohamował

zapędy swego kundla, mówiąc twardo:

„— Mazurek Dombrowskowo charoszaja pieśnia. Ostawit!”.

background image

Inaczej mówiąc: od 1944 roku Kreml stosował wobec Polski doktrynę Katarzyny II.

Były dysydent, dzisiejszy dygnitarz MSW, minister Krzysztof Kozłowski, na pytanie, czy

mógłby wskazać główne stałe „prohibity”, których pilnowała cenzura lat 1981—1988, odparł:

„Zbrodnie stalinowskie, Katyń i wszystko, co związane z Katarzyną II, bo to wszystko

wiązało się z niezmiennością polityki Rosji, to wszystko było «ZSRR»„.

Dlaczego więc Lepszy puścił „Notre Dame de Petersburg”? Lapidarna odpowiedź

brzmi: na skutek żonglowania poezją. Nie obyło się, rzecz prosta, bez wymiany handlowej.

Za puszczenie tego rozdziału zgodziłem się zmienić końcówkę rozdziału pt. „Blizna”. Był

tam wierszyk ze stwierdzeniem, iż Polska to kraj:

„……………….. gdzie wciąż jeszcze ropieje ta blizna:

Zdrajców domem, zaś prawych przytułkiem ojczyzna”.

Zamieniłem to na czas przeszły:

„………………… gdzie przez wieki ropiała ta blizna:

Zdrajców domem, zaś prawych przytułkiem ojczyzna”.

Ale to nie wystarczyło. Musiałem również zmienić motto w „Notre Dame de

Petersburg” na wytrychowe. Mottem oryginalnym był anonimowy, XVIII—wieczny wiersz

„Do zdrajców”:

„Wy, coście własny kraj zaprzedali, Coście Polaka zguby szukali, Wspomnijcie

sobie na wasze czyny, Popierające myśl Katarzyny”.

Ten wierszyk poszedł później jako motto do rozdziału „Doktryna i sidła” (o doktrynie

Katarzyny II) w „Milczących psach”, zaś do „Notre Dame de Petersburg” dałem leninowskie

motto — cytat z tomu XV „Wielkiej Encyklopedii Radzieckiej”:

„Caryzm rosyjski za Katarzyny II począł grać rolę «międzynarodowego żandarma»

(…) W ogóle jej polityka była — jak to wykazał W. I. Lenin («Dzieła», t. 5) —

charakterystyczna dla rosyjskich monarchów, którzy flirtowali z liberalizmem, lecz

okazywali się katami”.

Motto mottem, a treść treścią — będąc na miejscu sowieckich władz,

oprotestowałbym nie „Cesarskiego pokera”, lecz ten rozdział z „Wysp bezludnych”.

Kilka jego akapitów — nie wątpię — oprotestowałby też każdy rusofil, a takich ludzi

na tej Ziemi nie brak i nigdy nie brakowało. Jak się nie stęka pod rosyjskim butem, to Rosja

jest groźna, lecz dzięki temu imponująca, fascynująca, podniecająca niczym bajkowy smok,

background image

niczym gwałciciel, o którym ladies przeczytały w gazetach. Istnieje dobre lekarstwo dla

rusofilów i komunistów całego globu — wysłać ich do Rosji na rok. Co ja mówię — na

miesiąc! Choć może nawet tydzień byłby wystarczającą terapią dla kretyna. A jak nie, to

posłać im gości. Tę drugą receptę Słowacki reklamował już w XIX wieku, gdy go zgniewał

czeski rusofil, profesor—filolog Vaclav Hanka:

„Niewiele żądam… aby w jego domu

Postojem tylko stanęli dwaj Dońce… Bóg widzi, złego nie życzę nikomu…

(…)…. ażeby mu zrobili rajem

Ten świat… Kozacy jego dwaj — z nahajem”.

Jedyną moją książką, której Lepszy palcem nie tknął, był mój debiut, biografia (a

właściwie monografia twórczości) Franka Lloyda Wrighta. Patrząc od strony formalnej

(wydawniczej) mój książkowy debiut to powieść nagrodzona w konkursie literackim A.D.

1971. Notabene ów konkurs ogłoszono na 50—lecie Związku Literatów Polskich, co powinno

było mnie zobligować do wstąpienia później w ich szereg, czego jakoś nie uczyniłem, nie

powiększyłem owej kongregacji mistrzów, o której Adolf Rudnicki powiada, że największą

pasją ludzi w niej zrzeszonych jest wzajemne przysypywanie się matką ziemią („miażdżenie i

niszczenie”), a czynią to, według Marka Hłaski, „z wprawą zawodowych grabarzy”.

Nagrodzona powieść ukazała się w 1974 roku, podczas gdy „Frank Lloyd Wright” w roku

1982, w trzech krajach równocześnie (Polska, Węgry i Niemcy). Lecz to jest mój debiut, gdyż

biografię Wrighta zmajstrowałem w roku 1966. Też konkursowo.

Ów konkurs ogłosił Wydział Architektury PW, gdyż nie istniała w języku polskim

monografia twórczości Wrighta, co stanowiło duże utrudnienie dydaktyczne. Był to konkurs

dla profesorów, docentów, adiunktów i hierarchów podobnego szczebla, ale żeby imprezę

udemokratycznić i nadać jej większy liczbowy splendor, dopuszczono też studenterię

wyższych roczników. Prace anonimowe i tylko jeden laur — dla zwycięzcy. Po ustaleniu,

która praca jest najlepsza, otwarto kopertę z jej hasłem, aby zobaczyć, który profesor to

napisał. W kopercie było nazwisko studenta czwartego roku, co profesorom i docentom

uświadomiło bezsens wymogu anonimowości konkursowej. Ale werdyktu cofnąć już nie było

można. Można było tylko sprawić, żeby szczeniak nie dostał (prócz nagrody) honorarium

wydawniczego. Polska biografia Wrighta musiała zaczekać na druk aż student—triumfator

sam zostanie belfrem i Arkady zwrócą się do niego z propozycją. Cenzura, jak już

powiedziałem, nie zakwestionowała jednego wyrazu.

Tak więc „Frank Lloyd Wright” miał zero ingerencji. Tuż za nim idą na tej liście

„Perfidia” i „Szachista” — w obu książkach ingerencje były minimalne. W odniesieniu do

background image

„Wysp zaczarowanych” i do „Francuskiej ścieżki” nie da się tego powiedzieć, choć nie da się

też powiedzieć, iż było ich sporo. W tym drugim przypadku chodziło o dwa rozdziały. W

rozdziale na temat Rewolucji Francuskiej Lepszy wyciął porównanie barbarzyńców

jakobińskich z bolszewickimi, zaś w rozdziale o fałszerzach historii („Gabinet kosmetyki

historii”) wszystkie oskarżenia pod adresem renegatów (Kostka Napierski, Marceli Nowotko,

Armia Ludowa), których historycy—marksiści kreowali na bohaterów. Cóż jednak może

wytrwałość, mówi się: „Do trzech razy sztuka”. W pierwszym wydaniu „Francuskiej ścieżki”

(1976) nie ukazało się z tego nic. Do wydania drugiego (1979) wtryniłem te same fragmenty i

znowu pan cenzor dał im kopa. Nie zrażony — wpakowałem je do trzeciego wydania (1984) i

tym razem część ujrzała druk. Zdrajca i prowokator Napierski oraz grono apologetów tego

„bohatera ludowego” dostali w tyłek bez skreśleń. Lepszy wyrzucił mi znowu Armię Ludową,

lecz puścił frazę o polskich oszustach

„poprzebieranych w historiograficzne togi”

, których

profesją jest

„tworzenie nie istniejących w rzeczywistości partyzantek i ruchów oporu”

. O

Nowotce nie puścił ani słowa. To już łaskawszy był kilka lat wcześniej, gdy pozwolił mi

zaatakować w jednym z tygodników lipne eksponowanie „partyzantki nieAK—owskiej” (w

domyśle: czerwonej) i wykpić

„dziwne twierdzenie, że «reakcja polska» zamordowała bądź

wydała gestapo — Nowotkę, Findera i Fornalską”

(w domyśle: powykańczali się sami).

Również Asfaltowy saloon” miał dość umiarkowaną liczbę interwencji cenzorskich, a

co najmniej trzy rzeczy typu „aluzju poniał?” i jedna salwa na wprost — zostały

przepuszczone. Salwą był wiersz Ludwika Mierosławskiego, pełen „zoologicznej” nienawiści

do Rosjan i do służenia Moskalom:

„Roją się, tłoczą, migają mieszańce

Z Negra, Tatara, Żyda, niedźwiedzicy.

Tłumnie zagnane do jednych zastępów

Byłe kacyki, hospodary, chany,

Kniazie, burłaki, złodzieje, hetmany,

Broń nabijają na dwanaście tempów;

Pod burym płaszczem zakrywają razem

Dumę, nadzieję, przekleństwa rozpaczy,

Piętno, co Boga posłanników znaczy,

I piętno, kata palone żelazem;

Bo czart poprzysiągł, że na głos despoty

Człowiek zapomni czego bóstwo chciało,

Piekłu da duszę, katom rzuci ciało,

background image

A imię zmieni na numer swej roty”.

Wydrukowane w „Asfaltowym saloonie” aluzje godziły w PRL. Pierwszą była

złośliwość wobec decydentów,

„którzy mówią po polsku, a tyle już oddali diabłu w pacht,

że nic w nich nie zostało z polskości. Nie umieją rozmawiać z ludźmi. A demokracja to

dialog”.

Drugą było porównanie gnębionych Siuksów i gnębionych Polaków („To są dwa

bliźniacze narody…” itd.). Trzecią pocieszałem dysydentów opluwanych przez media

peerelowskie:

„Historia uczy, że jeśli kogoś w jego kraju ogłoszą publicznie łobuzem i

kanalią, to jeszcze wcale nie znaczy, że on nią jest”.

Cięcia we „Francuskiej ścieżce” czy w „Asfaltowym saloonie” były fraszką w

porównaniu np. z „MW”. Książka ta czekała na druk kilka lat, nie z winy Lepszego, lecz z

winy naszej kulawej poligrafii. Prezentować miała moje fascynacje malarstwem, w tym

przypadku literackie, historiozoficzne i baśniowe (z pominięciem warsztatowych, które

Czytelnika literatury pięknej nie interesują). Dzisiaj są one dla mnie archaicznymi w pewnym

stopniu. W stopniu biograficznym. To nie znaczy, że się wypieram tych, których wówczas

reklamowałem; wciąż moją miłością jest Soutine, Chagall, De La Tour, Bosch, Toulouse—

Lautrec, Friedrich, Lorrain, Turner, Modigliani, Botticelli, Guardi, Goya, Monet, Delacroix,

van Gogh, Bruegel, Magritte, Dali czy Piero di Cosimo. Lecz ilu innych, często mniej

znanych, na pewno nie tak wielkich, jak Tycjan, Grunewald, van Eyck, Rembrandt, Vermeer,

Giorgione czy Caravaggio, weszło mi do serca od tamtego czasu! Niech posłużą za przykład

czterej flamandzcy pejzażyści z początków wieku XVII, moim zdaniem artystyczni

wnukowie Met de Biesa: Peter II Stevens, Paul Bril, Joos II Momper i Roelandt Savery. Ale

jak mogłem, w latach siedemdziesiątych, dobrze ich znać? Dzieła Stevensa są ogromną

rzadkością i pierwszą okazję do ich smakowania, nieomal w komplecie (sześć obrazów),

przyniosła w roku 1988 wspaniała zachodnioniemiecka wystawa „Sztuka i kultura na dworze

Rudolfa II”. Dzięki tej samej wystawie (w Essen) poznałem dobrze twórczość Roelandta

Savery, którego kocham tylko jako czystego pejzażystę (jako animalista mało mnie

obchodzi).

„MW”, z częścią mojego dawnego gwiazdozbioru malarstwa, miało być drukowane w

latach siedemdziesiątych, a wyszło dopiero w 1984 roku. Wcześniej chciały rzecz drukować

cztery kolejno wydawnictwa warszawskie, lecz z ilustracjami biało—czarnymi, a ja się

uparłem, że kolorowe obrazy mają być kolorowe, oraz że jakość kolorów ma być co najmniej

background image

dobra, więc nie podpisywałem umów. W roku 1979, dając wywiad dla warszawskiego

dziennika, wspomniałem o tym moim uporze. Następnego dnia zadzwonił krakowski edytor:

— Panie Łysiak, niech pan podpisze umowę z nami. Krakowska Drukarnia Narodowa

wydrukuje panu każdy kolor na fińskiej kredzie. Gwarantuję to panu.

Ale ochrony przed Lepszym nie mógł mi zagwarantować. Cóż więc wydrukowano z

rzeczy „niecenzuralnych”? Bardzo mało, lecz wystarczająco dużo. Przeszedł łagrowy Bajland

z Czerwonym Kapturkiem jako królową (rozdział „Zabójca bajek”), Bajland, w którym policji

szefują disneyowskie „świnki trzy”, szkolnictwem rządzi Koziołek Matołek, a królowa

wygłasza przemówienia, które pisze dla niej Kaczor Donald. Przeszło „Prawo błazna” ze

zdaniem:

„Sposób, w jaki dzisiaj udziela się panującym nagan, może obudzić w

najpoczciwszym człowieku tęsknotę za obelgami”

(A.D. 1990 nic się pod tym względem nie

zmieniło). Przeszły dwa zdania cytowane:

„Były psy, u których Pawłowowi w żaden sposób

nie udało się wywołać odruchów warunkowych — chwała pojęciu wolności”

, plus (jako

komentarz do uwięzionych małp Bruegela):

„Tylko ten, kto mówi: Nie!, jest wolny”

.

Przeszedł podobny, „aluzyjny” komentarz do „Koła skazańców” van Gogha. Ale

najważniejsze, iż przeszedł Katyń (Bourreaugne, o czym już wspominałem) i na końcu mój

młodzieńczy wiersz, w którym nie ma żadnych aluzji, wszystko jest tak proste, że wystarczy

umieć czytać. Nie param się poezją, trochę gryzmoliłem podczas studiów, ten wiersz się

wówczas urodził. Dałem go do „MW”, będący pewnym, że Lepszy zetnie, a tu niespodzianka,

pan cenzor miewał pobłażliwość.

Wiersz był o marzeniu:

„W moim niebie

przy szklanych urnach

pełnią straż

dzieci błękitnookie

im tylko wolno liczyć głosy

w moim niebie.

W moim niebie kiedy śmieją się

to nie płaczą bezgłośnie bezsilni w nienawiści

a gdy mówią — stoją prosto

w moim niebie.

W moim niebie

spod przezroczystej opaski Temidy

dwa odważniki wyłupiono by cierpliwości kres odważyć

background image

w moim niebie.

W moim niebie

pomnik rebelii tonie w kwiatach

i Torquemada żywcem płonie odarty ze skóry

w moim niebie”.

Ostatnia zwrotka w tym ośmiozwrotkowcu roiła to samo, co roił każdy z nas:

„W moim niebie

zmartwychwstałe sny

biorą odwet za wieki niespełnień

na jawach

którym piekło pisane

w moim niebie”.

Kiepska to poezja, między nią a prawdziwą poezją jest tak wielka przepaść, jak

między szczęściem (które nigdy nie trwa wiecznie) a nieszczęściem (które może trwać w

nieskończoność). Lecz treść tych rymów była jawnym oskarżeniem czerwonego, stąd moje

zdziwienie, że Lepszy puścił to do druku.

Równie byłem zdziwiony, gdy ocenzurowana została „Konkwista”, powieść o

zwycięstwie KGB — o podbiciu i skomunizowaniu jeszcze jednego słabego państwa, w

następstwie czego na kremlowskiej mapie trzeba było zamalować ów kraj na kolor czerwony:

„W dużym ceglanym budynku młody oficer przemierzał korytarz, niosąc pod pachą

teczkę z dokumentami rozszyfrowanymi dla urzędnika wyższego. Nim wszedł do

gabinetu, zatrzymał go widok koleżanki pracującej przy ścianie, którą zamieniono w

gigantyczny obraz świata, w dwukolistą mapę z granicami wszystkich krajów

pomalowanych na trzy kolory. Dziewczyna miała w jednym ręku farbę, w drugim

pędzelek, przemalowując szybko któreś z państw. Raz—dwa—trzy i po wszystkim. «Jakie

to łatwe!» — pomyślał oficer i wszedł do gabinetu”.

„W dużym ceglanym budynku…”. Że jest to budynek KGB, wydrukować nie było

można. Ale bałem się, że Lepszy wyrzuci mi cały ten akapit. I że wyrzuci mi zdanko, iż

Kadafiego przed własnym narodem strzeże ochrona złożona z Kubańczyków. I że wyrzuci mi

przemówienie kapitana Guccioniego o tym, jak rząd amerykański jest robiony przez Kreml w

konia, dekada za dekadą (

„Czasami myślę, że ten koszmar może się jednak okazać

zbawienny. Rosjanie, obserwując jak to narasta, umrą kiedyś wszyscy ze śmiechu, a nam

pozostanie tylko wykopać im groby…”

). I że wyrzuci mi stek kpin o morale dyplomatów

background image

sowieckich, i o tym, w jakim strachu przed własną wierchuszką ci panowie żyją. I że wyrzuci

mi sugestię, iż Światowa Rada Pokoju to sowiecka agentura. I że wyrzuci mi stwierdzenie, iż

system komunistyczny jest

„demokracją tak zwaną ludową, czyli taką, w której rządzi lud

wybierany przez samego siebie, bez względu na to, czy mu to odpowiada, czy nie

odpowiada”

. A to wszystko poszło, plus jeszcze kilka innych rzeczy, którym dawałem małe

szanse.

„Konkwista” była cenzurowana w 1987 roku. Rok później system komunistyczny,

który z jakichś powodów zawsze wzorowo współczuł ludom (zamorskim), natomiast

pozostawał niewrażliwy aż do okrucieństwa na los jednostki ludzkiej (zwłaszcza we własnym

imperium) — począł się walić nad Wisłą. Lepszy zezwolił mi to przewidzieć już w „Wyspach

zaczarowanych” (1974):

„Nie ma wiecznych imperiów i nie trzeba tu proroctw — trzeba tylko cierpliwości

(…) Naprawdę «ten się śmieje, kto się ostatni śmieje». Choćby ten śmiech miał się nawet

rozlec po wielu, wielu latach. Wszystko to tylko problem czasu i umiejętności doczekania.

Ludzie będą w tym czasie umierać, lecz narody nie. Cierpliwości — trawa z czasem

zamienia się w mleko”.

Owa marksistowska „Trawa” (jak nazwałem „Kapitał” w „Wyspach bezludnych”)

zamieniła się dziś w mleko, ale póki co jest ono jeszcze chude. W peerelowskim mleku (tym

od krów) były śladowe ilości mleka. W mleku Rzeczypospolitej Antykomunistycznej jest

ożywczy antykomunizm, tylko że wiele polskich dzieci o tym nie wie, bo rodziców już nie

stać na mleko. Oto cena, którą ludzie teraz płacą za półwieczny marsz do obłąkanej,

nieziszczalnej utopii, za tę wymuszoną procesję niewolników w latach 1944—1989. Cena,

którą będziemy płacić bardzo długo. Jest bowiem tylko jeden sposób, aby droga od

komunizmu do względnego dobrobytu trwała krócej niż życie pokolenia. Ten sposób to

kolonializm — ekonomiczne i administracyjne skolonializowanie Polski przez zachodnich

kapitalistów. Jeśli tu przyjdą wielką gromadą jacyś biali ludzie i zasadzą własne banki, własną

komunikację, własną policję finansową, ekonomikę, dyscyplinę, łączność i obyczajowość

urzędniczą, wszystko własne — to jest szansa, by chaos, nędza, ruina, bezmyślność i

bezradność ustąpiły szybko. Jeśli zaś będziemy Polskę reperować sami, za pomocą tych

przegniłych struktur, tych zdemoralizowanych bądź niekompetentnych ludzi, tych dziur bez

dna i ambicyjek bez kresu, czyli tego wszystkiego, co komunizm solidnie zbudował między

Tatrami a Bałtykiem, i czemu na imię wiara w cuda, ignorancja, tumiwisizm, złodziejstwo,

partactwo i gangsterstwo — kurowanie naszego ogródka potrwa wiek. Honoru, martyrologii i

background image

religii nie da się włożyć do garnka ani zrealizować jako czeku bankowego lub jako biletu do

raju. Wybór mamy między nowym niewolnictwem a suwerenną bidą.

Kolonializm to rzecz straszna. Przez pół wieku bolszewicy sprzedawali upiorny

wizerunek okajdanionego Murzynka Bambo, którego biały nadzorca chłoszcze pejczem po

nagich plecach zgiętych przy nieludzkiej robocie. Potem Murzynek Bambo się wyzwolił —

przegnał białych nadzorców i cała Afryka (wyjąwszy RPA) stała się wolna. Odtąd Murzynek

Bambo mógł już tylko płakać, krwawić, zdychać z głodu lub od zarazy i — jeśli miał trochę

szczęścia — uciekać do kraju, w którym panował apartheid. Z całej czarnej Afryki Murzyni

zwiewali do RPA, gdzie ich los był tysiąc razy lepszy niż w wyzwolonych i natychmiast po

wyzwoleniu rujnowanych ojczyznach. W RPA odzyskiwali siły i zdrowie, po czym z

wrodzoną sobie inteligencją przyłączali się do niszczenia („odkolonizowywania”) RPA, aby

już donikąd nie można było na tym kontynencie uciec. Ponieważ międzynarodowy komunizm

udzielał wsparcia odkolonizowywaniu — cel jest dzisiaj bliski. Znakomity reportaż z RPA,

który kilka dni temu przeczytałem — reportaż Marii Dłużewskiej w „Tygodniku Solidarność”

— kończy się następująco:

„Myślę, że zobaczyłam ostatnie dni RPA. Ostatniego miejsca w Afryce, gdzie

uciekinierzy z wolnej Angoli czy Mozambiku mogli znaleźć pracę i przyzwoite warunki

życia. Autostrady zarosną, urządzenia techniczne rozsypią się, a wrażliwa Europa

zorganizuje wielki koncert rockowy, żeby zebrać pieniądze na głodujących Murzynów”.

Wszystko to opisałem kilka lat temu w „Wyspach bezludnych” (rozdział „Ballada o

czarnym makapho”). Opisałem jak po wypędzeniu białego człowieka z kwitnących krajów

afrykańskich tubylcy zamieniają tej kraje w rumowiska i padoły niewyobrażalnych cierpień,

jak okrutne są czarne rządzące elity i jak czarne udręczone społeczeństwa tęsknią skrycie do

czasów kolonialnych, bo życie było wówczas rajem w porównaniu z tym, co jest teraz.

Leitmotiv

mojego eseju brzmiał mniej więcej tak: czarni, wypędziwszy z Afryki białych,

wrócili do jaskiń i na drzewo, i teraz albo wieją do RPA i Europy, albo z jaskini i z korony

drzewa wyciągają w kierunku białych czarne dłonie: money, money!!! Dostają ten pieniądz,

marnują go i nie zmienia się nic. That’s all, ladies and gentlemen, taka jest prawda.

Za tę prawdę o kwadraturze koła — za „Balladę o czarnym makapho” — usłyszałem:

„to rasizm!”. Jasne! Całe życie marzyłem o tym, by zostać rasistą. Zostałem nim za reklamę

kolonializmu ergo za mówienie prawd o różnicy między głodem a dostatkiem, między

permanentnym cierpieniem a przyzwoitą egzystencją, między podległością administracyjną

(która nie ma żadnego znaczenia w Afryce struktur plemiennych) a pseudowolnością. Ci,

którzy rzucają taką obelgę, są dobrymi ludźmi — kochają Murzynka Bambo wolnego, a to, że

background image

on umiera z głodu od tej „wolności”, wcale im nie przeszkadza. W ogóle świat jest pełen

ludzi bardzo dobrych, którzy są bardzo dobrymi ludźmi, bo na przykład demonstrują w

obronie wielorybów, idąc jezdnią, przy której leży facet bez nóg i żuje chleb ze śmietnika.

Albo chcą rozbroić wszystkie zachodnie rakiety, żeby wschodnie miały lżej. Albo pragną,

ż

eby nie mordować morderców. Albo wychowują dziecko na przyzwoitego człowieka

pogrzebaczem i wracając o czwartej rano do domu zawsze przyniosą dziecku lizaka, a to, że

jest on trochę ubłocony, nie psuje im humoru. Albo modlą się regularnie, żeby Bóg widział

jacy są dobrzy i szlachetni, i nie był sknerą.

Dobrych ludzi bardzo łatwo rozpoznać. Istnieje wiele rozpoznawczych znaków, na

przykład umiłowanie zwierząt. Dobrzy ludzie mają dwa psy, chomika, złotą rybkę i papużkę,

zimą sypią ptactwu ziarno, regularnie odwiedzają ZOO, a gdy kłamią, to patrzą uczciwie w

oczy i jeśli nawet popełniają jakąś nikczemność, to tylko w walce o byt lub żeby nie wyjść z

wprawy. Himmler kochał zwierzęta tak czule, że już nie można czulej, uwielbiał nosić małe

kurczaczki w dłoniach, a o charakterystycznym dla Niemców umiłowaniu zwierząt (

„My,

Niemcy, jako jedyni na świecie wykazujemy właściwą postawę wobec zwierząt”

) mówił w

tym samym przemówieniu do dowódców SS (1943), w którym wyraził pretensję wobec

rodaków, że przeszkadzają wytracić żydostwo definitywnie, bo każdy Niemiec ma swojego

„przyzwoitego Żyda”, którego radby oszczędzić.

Tak więc obelgą się przejąłem, ale nie przejąłem się zbytnio. Cóż są warte głupie

obelgi wobec jednego czarnego dziecka, które umiera z głodu? Umierają tak miliony. Albo

wobec matki i niemowlęcia wciśniętych w oponę samochodową, którą się zapala i oni płoną

ż

ywcem (jest to powszechna w RPA metoda terroru, którą czarni bojownicy stosują wobec

czarnych lojalistów). Podobno są dwie rzeczy nieskończone, lecz granice miłosierdzia

boskiego widać codziennie w promieniu kilkudziesięciu metrów (bez względu na to, gdzie

człowiek żyje), zaś głupota ludzka naprawdę nie ma żadnych granic. Obelgi mogą mnie

denerwować, ale nie mogą mnie zmienić, jestem beton. Dokładnie tak, jak napisałem w

przedmowie do „Wysp bezludnych”:

„Wśród wrzeszczących jestem niemową, wśród dewotów ateistą, wśród

krwiożerczych antysemitów Żydem, wśród fanatycznych lewaków oficerem białej gwardii

(…), a wśród głodnych chciałbym być manną”.

Nostalgia kolonialna w literaturze to jest rasizm teoretyczny. Osobiście uprawiam też

rasizm praktyczny. Uprawiam go na Wydziale Architektury PW, gdzie m. in. studiują młodzi

mężczyźni o hebanowej lub czekoladowej skórze. Pochodzą z różnych afrykańskich krajów,

do których na ogół nie zamierzają wracać, ale przed niewróceniem chcą zdobyć dyplom

background image

polskiej wyższej uczelni. Droga do tego celu byłaby łatwa i przyjemna, gdyby nie trzeba było

na ostatnim (piątym) roku studiów zdawać egzaminu z Historii Kultury i Cywilizacji. Ja im

tego egzaminu nie zaliczam w czterech przypadkach na pięć. Z głupiego powodu: bo oni nie

potrafią zdać. Tych czterech z każdych pięciu nie potrafi zdać nawet na ocenę dwója z dwoma

minusami, zdają na mniej niż zero (piąty zdaje na dwa z minusem i ja mu zaliczam egzamin,

uwzględniając fakt, że on jako Murzyn ma trudność ze zrozumieniem, co to jest barok). Ci,

którzy permanentnie nie mogą zaliczyć, żądają, bym zaliczył im przedmiot bez egzaminu.

Pytam ich, dlaczego. Dlatego — odpowiadają łamaną angielszczyzną, francuszczyzną lub

polszczyzną — że my nie znamy polskiego języka i nie rozumiemy pańskich wykładów.

Wówczas ja przestaję rozumieć, jakim sposobem ci sympatyczni chłopcy doszli do piątego

roku studiów? Jak i za co udawało im się w ciągu czterech poprzednich lat zaliczyć wszystko,

mimo że nie rozumieli niczego? Tę zagadkę winna wyjaśnić Policja Państwowa, choćby w

tym celu, żeby nasze wyższe uczelnie przestały być internacjonalistycznymi żłobkami i abym

ja przestał być praktykującym rasistą.

Wewnątrz rasizmu istnieją jeszcze tak zwane wąskie specjalizacje. Na przykład

antysemityzm lub filosemityzm. W taką szufladkę łatwiej wpaść niż w nie zamknięty właz do

kanału. Wystarczy, że uważasz za kretynów ludzi, którzy wielbią Marksa, i już jesteś dla

marksistów antysemitą, Marks był Żydem. Wystarczy, że uważasz za bydlaków ludzi, którzy

dewastują kirkut, i już dla antysemitów jesteś filosemitą. Strach żyć na zwariowanej Ziemi. A

gdy do tego publicznie się produkujesz, jesteś jak ten ruchomy cel — kulomioty walą ze

wszystkich stron. Napisz lub wygłoś, że nie lubisz piosenkarki o pseudonimie Madonna, a

zostaniesz: wrogiem kobiet, muzyki rozrywkowej, wolności obyczajowej, Stanów

Zjednoczonych oraz przemysłu video i fonograficznego, a na dokładkę będziesz jeszcze

musiał przysiąc, że to, co powiedziałeś, nie jest zawoalowanym bluźnierstwem wobec Matki

Jezusa Chrystusa.

Od człowieka, który przeczytał „Dobrego”, usłyszałem: „to antysemityzm!”, chociaż

mnie się wydawało, że gdy przedstawiam mechanizm antysemickich prowokacji w

wykonaniu SB, to uprawiam coś odwrotnego: anty—antysemityzm. Od dwóch studentów

muzułmanów usłyszałem publicznie: „to syjonizm!” (bo podczas wykładu zacytowałem

Nahuma Goldmana, potępiłem skazanie Rushdiego i przekląłem Holocaust, a nie przekląłem

pogromców Intifady). Od pani w budynku KC usłyszałem: „to klerykalizm!” (bo byłem

goszczony w Watykanie). Pojęcia nie mam, dlaczego nikt mnie dotąd nie oskarżył — aby

było do kompletu — o homoseksualizm, za reklamowanie pedałów: Botticellego, Leonarda,

Michelangela czy Szekspira. Kilkanaście roczników moich studentów, a także gromadka

background image

czytelników moich książek zaświadczą, że można mi jeszcze wlepić komunizm (za apologię

ś

w. Franciszka), faszyzm (za pochwałę ustawodawstwa ochrony zabytków w Italii

Mussoliniego), leseferyzm (za głoszenie, że nietolerancja to sukinsyństwo), perwersjonizm

(za rozdział w „MW” o gołych babach malowanych przez artystów, zresztą rasistowski, bo

tylko o blondynkach), sadyzm (za opis tortur we „Flecie z mandragory”) i kanibalizm

(wszystko jedno za co — za cokolwiek).

Wychodzi na to, że jestem najwszechstronniejszym człowiekiem globu. A przecież nie

wymieniłem wszystkiego, nie zacytowałem recenzji w „Nowych Książkach”, gdzie po moim

dorobku przejechał się głośny literat partyjny, ten sam, który A.D. 1968 grzmiał w sejmie

przeciw „syjonistom” i studentom. Nie przytoczyłem wszystkich dobrych rad, też pełnych

„izmów” (ekspresjonizmów, modernizmów, surrealizmów etc.) — mnóstwo ludzi nie tylko

wie lepiej, kim jestem, ale jak, o czym i dla kogo powinienem pisać. Słowacki:

„O Boże! ileż bym stworzył romansów, Gdybym chciał wszystkich d…w być

zabawą!”.

Sam nikomu niczego nie radzę, jeśli pominąć kolonializm, który doradzam wszystkim

i za który też oberwę, mam to jak w sejfach banku szwajcarskiego.

Teraz poważnie: nie namawiam nikogo, by oddać Polskę w kolonialny pacht.

Tłumaczę tylko — widząc ogrom złudzeń i dziecinnych nadziei — jaka jest alternatywa.

Ekonomiczny kolonializm, czyli szybkie wyjście z kryzysu, lub samodzielne reformatorstwo

(nawet wspomagane), czyli długie lata udręki. Pierwszy wariant jest nie do przyjęcia

(obawiam się, że dla potencjalnych kolonialistów też). Drugi jest do przecierpienia. Będzie

głośno. Będzie tak, jak pisał Ortega y Gasset:

„Potężne wołanie wznoszące się ku gwiazdom, niczym wycie niezliczonych psów, z

błaganiem, by zjawił się ktoś lub coś i wszystkim się zajął”

.

Albo będzie jeszcze głośniej…

Ponieważ kolonializm odpada, proponuję monarchizm. Chodzi o to, żeby obrać kogoś

królem Polski i żeby on się wszystkim zajął. Musi to być człowiek o manierach i koneksjach

ś

wiatowych, i o imieniu, które łatwo wymówić we wszystkich cywilizowanych językach

(„sexy name”), nie jakiś lechicki prościuch, tylko na przykład biblijny Adam. I koniecznie

ś

więty, jak kniaź Myszkin u Dostojewskiego. W sumie Adam M.

Idealnym wzorcem takiego Adama był Adam Mickiewicz, człowiek Europy, który już

jako student spiskował przeciw Moskalom (filomata—filareta), a później podgryzał ich

piórem, choć nie za mocno, więc oni go prześladowali, lecz nie nazbyt boleśnie, a to, czego

nie mógł wydrukować nad Wisłą, Wilią lub Newą, drukował nad Sekwaną. Co dalej? Dalej

background image

Adam M. skumał się z rosyjskim agentem Towiańskim (o agenturalnej działalności

Towiańskiego piszę w „Napoleoniadzie”) i zaczął karcić rodaków, przemawiając z trybuny

KSB (Koło Sprawy Bożej — sekta Towiańskiego) niczym z trybuny polskiego sejmu. Karcił

za to, że Polacy nie chcą Moskalom i ich psom wybaczyć morza przelanej krwi, oceanu

ukradzionej ziemi, krat, kajdan, bestialstw, wyciorów, knutów i Sybirów, i że proszą Boga o

sprawiedliwość, czym uprawiają przebrzydłą nienawiść. Zamiast nienawiści Adam lansował

miłość braterską katów i ofiar, a czynił to bardzo energicznie, z pasją świętego. Gdy podczas

jednej z takich mów przerwał mu oburzony Słowacki, Adam M. wyrzucił go z posiedzenia,

rycząc bratnim językiem:

„— Paszoł won, durak!”.

Casus Słowackiego był typowy. Chodziło o niezrozumiałą wersyfikację: wielu

ograniczonych rodaków nie mogło pojąć tego, co mówi patriota Adam M. Dlaczego

sprawiedliwość nazywa zemstą, bezkarność zbrodni sprawiedliwością, a pamięć krzywd

nienawiścią. Dlaczego uprawia tolerancję dla bijących, a krzyk bitych określa jako

niemoralność. Jakim prawem wydaje werdykt uniewinniający w imieniu całego narodu

ogólnie, a detalicznie w imieniu rodzin tych ludzi, których pomordowano, ograbiono i

zaszczuto. Czemu chce się beatyfikować za życia, darowując złodziejom łupy, a mordercom

zbrodnie. I do tego ruga ofiary, że nie oskalpowały swych mózgów z pamięci krzywd. Ci

ludzie nie pragnęli „oka za oko”, a już na pewno nie bestialstwa za bestialstwo, pragnęli

tylko, by nie nagradzać diabła.

Dzięki Bogu (i Towiańskiemu) Adam M. nie był samotny. Miał przyjaciół, którzy dali

odpór pamiętliwcom. Wiwatem:

Ecce homo! Ave, Europejczyku, vicisti! Zbawiłeś nasz europejski honor za namową

niepokalanego serca twego!

Ci mieli rację. Niepokalanej bowiem trzeba cnoty, by podarować komuś nie swoją

własność i umorzyć dług, gdy nie jest się wierzycielem. Lecz ludzie ograniczeni nie rozumieli

intencji Adama. Ileż nań jeszcze spadło krzywdzących słów! Ze strony Słowackiego,

Krasińskiego, Kamieńskiego i tylu innych złych ludzi, można by długo wyliczać. Gdy na

posiedzeniu Towarzystwa Słowian w Paryżu (1849), w obecności prawie stu pięćdziesięciu

delegatów różnych plemion, Feliks Desprez (z czasem znany dyplomata francuski)

powiedział:

„Opieram się na autorytecie pana Mickiewicza…”

, Leonard Chodźko przerwał

mu gniewnie:

„— Autorytet pana Mickiewicza jest bardziej niż podejrzany, gdyż my uważamy go

za rosyjskiego szpiega!”.

background image

Historycy też go nie oszczędzali. Prof. Jan Kucharzewski (autor „Od białego caratu do

czerwonego”) w jednej ze swych prac źle się wypowiada na temat tego typu świątobliwości,

jaką uprawiał Adam M.:

„Pozyskawszy sobie już sympatię ludzi, podsuwał tę drogę

działania, która odpowiadała jego celom (…), chowając troskliwie dla siebie samego

sekret ostatniej mety”.

Nie znam sekretu ostatniej mety, ale wiem, że nienawiść to potężna siła — siła

niszcząca. Tylu ludzi w Polsce doprowadziło się do tego, do czego Tycjan, Hals czy Goya

dochodzili pod koniec swych dróg artystycznych — do monochromatyzmu. Jest to

monochromatyzm uczuć — ci ludzie malują sobie komunistów jedną barwą, barwą

bezwzględnej nienawiści. Gdyby nikt nie dał im odporu, to popiół na łeb i finis Poloniae! Ale

mamy trochę szczęścia. Bo oto znowu na trybunie, przed tą gromadą wilków idącą w miliony,

staje człowiek. Ten człowiek to apostoł dobra, mówi jak Bóg. Nie jak Bóg Hebrajczyków,

okrutny, zły i wiecznie głodny zemsty Jahwe, lecz jak Chrystus. I nie jak dzierżący kodeks

Chrystus Pantokrator z bizantyjskich mozaik i średniowiecznych tympanonów, lecz jak

niosący baranka Chrystus Krioforos, Chrystus Dobry Nauczyciel, który był w katakumbach

symbolem oporu i wyszedł z podziemi na światło dzienne, by rządzić. Zaprawdę, w boskie

szaty ubrał się aktor grający sztukę o nienawiści do nienawiści pt. „Homo sum!”. Chce

rządzić? Więc dajmy mu rządzić! Proponuję Adama M. na króla! Niech zagrabione będzie

uprawnione, zamordowane przysypane, wymarzone rozmydlone, a czerwone rozbielone na

różowo. Niech żyją różowe balety!

Ż

e to jest obłąkana propozycja? Może i jest, ale ona nie wynika z obłąkania, tylko z

fatalizmu, który jest tak zwaną siłą wyższą. Widocznie taki już los Polski, że jak to bezwolne

kobieciątko musi ulegać „konstruktywnym siłom w łonie”. Konstruktywna siła bolszewicka

rozpychała się w tym łonie długo, a gdy sflaczała, to łyknęła afrodyzjaku: zwąchała się z

drugą konstruktywną siłą i teraz (maj 1990) na spółkę robią w polskim łonie, terroryzując

społeczeństwo demagogicznymi frazesami o tolerancji i miłosierdziu, strasząc gdańską

wódką, czarną sotnią, faszyzmem, populizmem i wałęsizmem, wreszcie mydląc oczy jedyną

racją stołecznego i krakowskiego intelektualizmu. Ten ich intelektualizm sprawia, że

człowiekowi wstyd, iż ma warszawską maturę, bo może być również nazwany tutejszym

intelektualistą. Dyktatura jawnych gangsterów została zastąpiona dyktaturą faryzeuszów, tak

przebiegłą, tak łatwo tumaniącą tłum, tak biegle żonglującą demonami rewanżyzmu,

antysemityzmu, sarmatyzmu, szowinizmu i nacjonalizmu, a zarazem tak bezwstydnie

ignorującą poczucie elementarnej sprawiedliwości i przyzwoitości, że każdy, kto rozumie tę

background image

grę, czuje się bezsilny i upokorzony tą bezsiłą „we własnym domu”, zaś jedynym sensownym

hasłem jawi mu się parafraza hasełka aktorskiego:

„Jesteśmy wreszcie we własnym domu! Nie stój, nie czekaj — uciekaj!!!”.

Wiem, że nie powinienem pisać tego, bo to brzmi jak agitacja, zaś agitacja to jest

polityka, tymczasem ja do polityki mam stosunek identyczny jak do pcheł. Polityka jest tym,

co jest brudne, co skacze i co człowieka obłazi. Kiedy raz w życiu wstąpiłem do (gmachu)

PZPR, żądając, by nie blokowano druku moich książek, jeden aparat mnie spytał:

— Po co pan się wpieprza w politykę?

— To polityka wpieprza się we mnie, proszę pana — odparłem. — Przy pomocy

facetów pańskiego pokroju.

Polityka „wpieprza się” w życie każdego, ale tylko w krajach, które są domami

wariatów (w krajach względnie normalnych można się wywinąć). Robi to przy pomocy ludzi,

którzy uprawiają politykę. Ów dom może być komunistyczny lub antykomunistyczny, bez

znaczenia — znaczenie ma to, że „wpieprzający” są zawsze facetami identycznego pokroju,

takimi, dzięki którym polityka wyciągnęłaby trupa na barykadę. Możesz się polityką

brzydzić, może ci być obojętna, możesz się schować w mysiej dziurze i nakryć kocem, a gdy

dojdzie cię głos takiego apostoła — nóż sam ci się otwiera w kieszeni. Polska jest domem

wariatów i pozostanie nim długo.

Dla pisarzy różnica między minionym domem świrów a obecnym jest taka, że w

minionym nie można było wydrukować wszystkiego, co zostało napisane. „Milczących

psów”, nawet gdybym je ukończył, nie mógłbym tu wydać przed kwietniem A.D. 1990.

„Dobrego” również. Chciałem wydać „Dobrego” za granicą, ale gdy miałem już wydawcę,

przestałem mieć „Dobrego”. Cała ta afera była jakby rodem z „Dobrego”, co tylko świadczy,

ż

e nie pomyliłem się, gdy pisałem we „Francuskiej ścieżce” o życiu namiętnie kopiującym

literackie wymysły. Wierzę, że istnieje złośliwa bogini Nemezis, karająca ludzi przez

spełnianie ich rojeń, więc nie doznałem szoku jak pierwszy naiwny, aczkolwiek nie było mi

wesoło. Nazwałem tę boginię kiedyś Perfidią (w zbiorze opowiadań pt. „Perfidia”), pisząc, iż

bez niej i bez jej ofiar

„życie byłoby nudne jak bat bez grzbietu”

. I to jest wszystko, co chcę

powiedzieć o aferze z „Dobrym” — to, plus motto „Lepszego”.

„Dobry” powstał w latach 1984—1986. Powstał m. in. dzięki pośrednictwu pewnego

przemytnika, za pomocą którego od lat sprowadzałem z Zachodu bardzo rzadkie lekarstwa dla

dzieci. Ów człowiek skontaktował mnie z kilkoma asami warszawskiego podziemia

kryminalnego. Dla nich to była frajda — spotkanie ze znanym pisarzem. Dla mnie to była

jeszcze większa frajda — spotkanie z markowymi bandziorami. Czy nie było mi wstyd? Na

background image

przykład uścisnąć przy powitaniu rękę zbrodniarza? Wolne żarty! Przypomnijcie sobie, komu

ś

ciskaliście ręce przez czterdzieści lat, ja tego nie robiłem. Miliony ludzi samym klaskaniem

pobrudziły sobie dłonie bardziej niż ja, gdy podawałem rękę tym oprychom. Nie wiem, ile

taki bandyta, jeden czy drugi, ma honoru (bandyckiego), ale tak jak zawodowa prostytutka

jest uczciwszą kobietą niż te tabuny wyzwolonych żon i mamuś, co noszą na piersiach

medalik z Matką Boską i puszczają się cichcem przy każdej okazji, tak pospolity złodziej jest

uczciwszy od nomenklaturowego, bo kradnąc nie udaje strażnika praw i nie żąda za to

chlebowego krzyża. Jeśli zaś chodzi o literacki wstyd — Marek Hłasko zauważył słusznie, iż

„książki pisze się wtedy, gdy przekroczy się ostatnią barierę wstydu”.

No i precedens był nie do pogardzenia. Balzac wzbogacił „Komedię ludzką”

spotykając się z królem francuskich galerników, straszliwym Vidocq’iem, i wyciągając od

niego sekrety państwa zbrodni. A ponieważ Vidocq był kolejno bandytą, agentem policji i

szefem policji, miał też do sprzedania tajemnice wzajemnych powiązań bandziorów i

policjantów. Rozśmieszyło mnie (i z pewnością nie tylko mnie), gdy w 1983 roku nowojorski

„Przegląd Polski” ozdobił artykuł na mój temat karykaturą Łysiaka a la Balzac. Śmieszne

było też twierdzenie, że przejawiam podobną

„szerokość zainteresowań literackich”

. Ale to,

ż

e od bandytów czerpałem natchnienie, tak jak Balzac od Vidocqa, śmieszne nie było.

Przejawiłem podobną ciekawość ludźmi z tamtego świata, który nazywamy półświatkiem.

Miałem kilka „rendez—vous” z delegatami podziemia stołecznego. Na przywitanie

urządzili mi „show” lingwistyczny: zaczęli rozmawiać czystą kminą. Zupełnie jakby obok

gaworzyło kilku Chińczyków, nie zrozumiałem jednej sylaby! Było to piękne. Potem

dowiedziałem się wielu rzeczy, z których nie wszystko pozwolono mi wykorzystać. Dzisiaj,

gdy zbieram za „Dobrego” połajanki i komplementy, jedna z ocen wlała we mnie pychę

bezwstydną. Z Lublina zadzwonił potentat tamtejszego wolnego rynku, pan Cacka.

Powtórzył, modulując knajacko głos, co mówi o „Dobrym” lubelski półświatek:

— K…, przecież pisarz tego nie mógł machnąć, jak rany Boga! To pisał niezły kozak

warszawski, nasz człowiek, może nie?

Przyjaciele kpią teraz (również modulując tembr głosu) szemrano—pijacką chrypką:

— Jasne, nasz Walduś to pisał!

Ten Criminal—Nobel będzie moim jedynym i Panteon wszystkich bóstw mi

ś

wiadkiem, że nie zamieniłbym go.

Problem ufności podczas wspomnianych kontaktów nie polegał na tym, czy mnie

można zaufać. Wiadomo było, że można, bo ktoś mocny poręczył za moje słowo i za to, że

nie należę do masochistów—samobójców. Problem ten polegał na tym, czy ja powinienem

background image

wierzyć we wszystko, co oni sprzedają. Sprawdzić nie mogłem niczego, ale życie dokonało

sprawdzenia. Kilka lat po napisaniu książki dowiedziałem się, że przeciwko paru wyższym

oficerom USW Praga—Północ toczy się śledztwo wewnętrzne, gdyż wykryta została

(zapewne w ramach porachunków) ich współpraca z gangiem operującym na Bazarze

Różyckiego.

Formalnie treść książki obejmuje lata siedemdziesiąte. Pierwszy czytelnik, mój

kolega, zwrócił mi maszynopis z uwagą, iż są tam rzeczy, które nie mogły wówczas

funkcjonować w świadomości społecznej. Na przykład AIDS. Dokładnie trzy lata później

(1989) to samo powtórzył edytor, Andrzej Ochalski, gdyż sądził, że to autorska pomyłka;

sugerował usunięcie takich drobiazgów. Odmówiłem, bo nie była to autorska pomyłka, lecz

ś

wiadomy zamysł. W „Dobrym” jest dużo takich „niezręcznych” drobiazgów, od AIDS do

ultrarepresyjnych kar (więzienie i przepadek mienia za kradzież butelki alkoholu), które

zrodziły się w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych i były przeze mnie „kupowane” na

gorąco. Te drobiazgi miały sygnalizować, iż rzeczywistość „Dobrego” nie zamyka się w

sztywnych ramach czasu. Inaczej mówiąc: ta historia tylko pozornie dzieje się w latach

„przerwanej dekady” jeżowłosego myśliciela ze Śląska. Ona się dzieje w komunizmie.

„Dobry” urodził się dwa razy — urodził się, umarł i zmartwychwstał ni stąd, ni

zowąd. Po raz pierwszy się urodził, gdy go napisałem. Później mi go „wyjęto” z domu, a

ponieważ „wyjęto” wszystko (rękopis, maszynopis, dwie kopie i nawet notatki), sądziłem, że

to sprawa bezpowrotnie przegrana. Nie wiem, czy obraz można namalować po raz drugi w

identyczny sposób. Nie wiem, czy można zrobić kopię rzeźby nie patrząc na oryginał. Ale

wiem, że nie można dwukrotnie napisać tej samej powieści. Przywoływanie raz już zagranych

fabuł to nic trudnego, to jest do zrobienia. Lecz wskrzeszenie tego samego klimatu jest

niemożliwe — nie wchodzi się dwukrotnie do tej samej rzeki i nie pisze się ponownie tej

samej książki. Zbyt trudną jest bowiem rzeczą odtworzyć w sobie ten sam stan psychicznego

napięcia, który niczym podmuch wiatru niósł nie tylko treść, lecz i kształt artystyczny — to

można zrobić tylko jeden jedyny raz.

Potem można to oczywiście zrobić drugi, trzeci i dziesiąty raz, ale za każdym razem

do zupełnie innego, nowego dzieła. Kopiowanie ukończonego tworu nie byłoby

wskrzeszaniem widm, lecz jałowym produkowaniem zimnych trupów i pokracznych kalek.

„Dobry” mógł zmartwychwstać tylko w jeden sposób — wracając. I wrócił!

Ukazać się mógł już na Gwiazdkę 1989 lub najpóźniej w styczniu 1990; dzisiaj pod

tym względem zrobiło się zachodnio, prywatny wydawca potrafi rzucić książkę na rynek w

kilka tygodni lub miesięcy po otrzymaniu maszynopisu. Ale Lepszy działał do kwietnia A.D.

background image

1990. Wziął maszynopis jesienią 1989, przeczytał (Dobry nie musiał czytać, znał to na

pamięć!) i warknął: stop! Wówczas edytor powiedział panom z cenzury:

— Panowie, przestańcie pajacować, was już wkrótce i tak nie będzie!

Nie przestali pajacować — zaczęli się targować. Trwało to dość długo. Gdy Ochalski i

jego adwokat pogrozili sądem, Lepszy zgodził się puścić całość, z wyjątkiem kilku

fragmentów, i tu się zaparł:

— W tej sprawie możecie iść do sądu! Nie uda się wam wygrać przed żadnym sądem,

bo tniemy z paragrafu „zagrożenie sojuszy”!

Była połowa stycznia 1990 roku. Ponieważ sejm wciąż zwlekał z daniem Lepszemu

dymisji, edytor przestał wojować i ruszyły maszyny drukarskie. Ale dość dziwnie się ruszały

— ciągle coś się psuło, defektowało, niszczyło papier. W pewnym momencie drukarnia

odmówiła robienia tego, co miała robić, twierdząc, że „tak się nie robi!”. Chodziło im o to, że

nie zostawia się w książce pustych stron. Wydawca spytał ich, w jakim kodeksie przeczytali

zakaz? Udało się w końcu przełamać ten opór żywej materii. Strony puste są tam, gdzie

Lepszy okaleczył „Dobrego”. Jest na nich tylko cenzorska pieczęć:

„Ustawa z dnia 31 lipca 1981 roku o kontroli publikacji i widowisk, artykuł 2 punkt 3

(Dziennik Ustaw nr 20, pozycja 99, zmiany: 1983, Dziennik Ustaw nr 44, pozycja 204)”.

Nawiasem mówiąc zostawiono zbyt małe puste pola, stąd w przyszłości, dla wydania

drugiego, nie da się użyć pierwotnego fotoskładu, trzeba będzie od nowa złożyć książkę, aby

zmieścić usunięty tekst.

To, co Lepszy wyciął z „Dobrego” na mocy paragrafu „zagrożenie sojuszy”, mnie

zdumiewa. Powinien był się uprzeć przy kilku fragmentach pisanych prozą, które „zagrażały

sojuszowi” bardziej. Tymczasem uparł się, by wyrzucić antybolszewicki hymn, śpiewany na

melodię „Szarej piechoty” przez demonstrantów i dysydentów. Szczytowym momentem

popularności tego hymnu był okres stanu wojennego. Mojego autorstwa są tu dwie zwrotki i

pół. Całość brzmi tak:

„Nie chcemy komuny, nie chcemy i już,

Nie chcemy ni sierpa, ni młota!

Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów,

Zapłaci czerwona hołota!

Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów,

Zapłaci czerwona hołota!

Za mordy, za gwałty, cierpienia i łzy,

Za lata w niewoli spędzone,

background image

Za fałsze, oszczerstwa i cyniczne gry,

Nadzieje bestialsko zniszczone!

Za fałsze, oszczerstwa i cyniczne gry,

Nadzieje bestialsko zniszczone!

Nie chcemy komuny, podnieśmy więc głos,

By protest do Kremla aż dotarł.

Weźmiemy w swe ręce nieszczęsny nasz los,

Niech zadrży czerwona hołota!

Weźmiemy w swe ręce nieszczęsny nasz los,

Niech zadrży czerwona hołota!

Od Jałty ten koszmar sowiecki już trwa

I z każdym wciąż rokiem narasta;

Nie lękaj się walki, w szeregu dziś stań,

Przed tobą czerwona hałastra!

Nie lękaj się walki, w szeregu dziś stań,

Przed tobą czerwona hałastra!

Wbrew czasom ponurym nadzieja w nas tkwi,

Wolności uchylą się wrota,

Nadejdą dla partii ostatnie już dni,

Zamilknie czerwona hołota!

Nadejdą dla partii ostatnie już dni,

Zamilknie czerwona hołota!

Choć wróg nasz podstępny i okrutny jest,

Lecz Polski i tak nie pokona!

Nikczemne ich mordy skujemy na fest,

Ucieknie ta szajka czerwona!

Nikczemne ich mordy skujemy na fest,

Ucieknie ta szajka czerwona!

Kremlowskie kajdany obmierzły już nam,

Paszoł won! usłyszy despota.

Czas, Polsko, wystawić rachunek swych ran,

Niech płaci czerwona hołota!

Czas, Polsko, wystawić rachunek swych ran,

Niech płaci czerwona hołota!

Sowieckie sztandary zerwijmy ze ścian,

Orłowi przywróćmy koronę,

By Polak w ojczyźnie mógł rządzić już sam,

A nie tałałajstwo czerwone!

background image

By Polak w ojczyźnie mógł rządzić już sam,

A nie tałatajstwo czerwone!

Nie chcemy komuny, nie chcemy i już,

Nie chcemy ni sierpa, ni młota!

Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów,

Zapłaci czerwona hołota!

Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów,

Zapłaci czerwona hołota!”.

Gdy dziś już można opublikować hymn, bo Lepszego wysiudano — sądzę, że

największa złość z powodu tego tekstu nie ogarnie pogrobowców PZPR, lecz pana, którego ja

proponuję na króla Polski (albo na dobrotliwego cara batiuszkę, wszystko mi jedno). Tacy jak

on uważają bowiem za skandal żądanie, by przestępcy płacili rachunki. Ich dewizą jest to, co

ten świątobliwy Myszkin powiedział w wywiadzie dla „Dagens Nyheter” (1990):

„Nie jest

sztuką walczyć o wolność dla siebie, lecz o wolność dla pokonanego przeciwnika”

. Iluż

Zygfrydów gestapowskich i esesmańskich zachowałoby życie lub szybciuteńko wyszło spoza

krat, gdyby te słowa padły kilkadziesiąt lat temu i gdyby ludzkość zechciała wprowadzić je w

czyn. O ileż ciekawsze zrobiłoby się życie na drogach i ulicach, w parkach, ogrodach i na

klatkach schodowych, i to nie tylko nocą, lecz i w biały dzień — gdyby do tego przykazania

zastosowali się wszyscy policjanci i sędziowie globu.

Wczoraj (30.V.1990) w telewizji pokazano płaczącą matkę, której ubecy zamordowali

syna. Przeżyła tyle lat czekając nie na zemstę, tylko na sprawiedliwość. Doczekała

antykomunizmu. I wtedy na trybunę wszedł święty, który zbeształ ją i tysiące podobnych

matek („Co ja tu słyszę?! Nienawiść!…” etc). I wszyscy zamilkli. Możesz się wypchać,

grzeszna mamusiu, teraz święci dyrygują!

Bardzo pięknie odpowiedział temu apostołowi pokoju, spokoju i niesprawiedliwości

mylonej z tolerancją rumuński pisarz, Paul Goma, w wywiadzie dla „Die Welt” (1990):

„Nie jestem żądny krwi, ale jeśli ktoś ma krew na rękach, nie można mu tak po

prostu przebaczyć. W przeciwnym razie naprawdę uwierzy, że na świecie nie ma

sprawiedliwości”.

Bo też nie ma, nigdy nie było. Zawsze było tak, jak pisał Rej:

„Małe złodziejki wieszacie, Wielkim się nisko kłaniacie”.

Tak jest w Polsce i dzisiaj. W imię świętego spokoju. Polska jest jak jezioro. Jezioro

gdy spokojne, to zaśmiecone i mętne, i można „łowić ryby w mętnej wodzie”. Tylko wiatr

mógłby uczynić wodę czystą, ale nie chcą na to pozwolić świątobliwi apostołowie pokoju.

background image

Pokój i spokój to jest ta anestezjologiczna propaganda, którą czerwoni szprycowali

naród bardzo długo i bardzo namiętnie.

„Czyi gołąb nie jest symbolem pokoju?”

— zapytał

Panin. Nie bez przyczyny, robiąc okładkę „Dobrego”, dałem na front obraz Magritte’a, gdzie

Dobry ma twarz schowaną za białym gołąbkiem. Teraz znowu, gdy jedni domagają się

sprawiedliwości, drudzy odpowiadają, małpując czerwonego:

„Spokój, potrzeba nam pokoju

i spokoju!”

. A uczciwości i otarcia łez na twarzach tych ludzkich istot, które komunizm

krzywdził przez pół wieku, nie potrzeba nam? Małpując małpowanie czerwonomową:

„Komu

to wszystko służy?”

. Ta demagogia, że dążenie do prawdy i do prawnego rozrachunku jest

dążeniem do wojny, do zamętu i odwetu?

*

W telewizji esbeckiej to się nazywało: „Proste pytania, proste odpowiedzi”. Bardzo

ładne proste pytanie usłyszałem, gdy pojawiła się pierwsza recenzja z „Dobrego” (w

„Expressie Wieczornym”). Książkę, której treścią jest skokomania kangurów, recenzent

przedstawił jako książkę, której treścią są zwyczaje erotyczne misiów koala. Znajomy, gdy to

przeczytał, zadał jedno proste pytanie:

— Kim jest człowiek, który recenzując książkę poświęconą od tytułu do ostatniego

wyrazu bolszewickiej Służbie Bezpieczeństwa, nie wspomina o tym ani jedną sylabą, tylko

kłamie, że jest to kryminał o d… Czarnej Mańki?

Kim jest taki człowiek? Z pewnością jest to inteligentny człowiek, bo zrozumiał, że

nie esbecja, lecz zoologia, dusza zwierzęca etc. są tym, co istotne w tej powieści. Ale faktem

jest i to, że recenzując i nie wspominając słowem o SB, zrobił rzecz nader dziwną. Może się

przestraszył? Miał prawo. Dwa tygodnie wcześniej kobieta wyskoczyła po śmierć przez okno

mieszkania zapalonego rękami „nieznanych sprawców”, bo właściciel mieszkania namiętnie

pisywał o esbecji i milicji. A wszystko to się stało w wyzwolonym, antykomunistycznym

państwie, w którym „nieznani sprawcy”, „pielęgniarze” i „sanitariusze” ancien regime’u

pod specjalną ochroną świętych. I będą tak wojować dalej, jeszcze długo. Nie rozfruną się jak

*

Przypis dokonany już w trakcie składania książki, w lipcu 1990: Komu to wszystko służy?

Właśnie przeczytałem w „Tygodniku Solidarność’ reportaż o katowaniu i okaleczaniu więźniów przez SB i MO

podczas przesłuchań w roku 1983. Major, scharakteryzowany przez ofiary jako szczególnie bestialski oprawca,

wyznał w rozmowie z dziennikarzem, iż świętym kandydatem na króla jest „zafascynowany”(sic!). I zaczął piać:

„Co za wspaniały, mądry człowiek!”. No tak... Tak więc fani świętego, robiący mu nieustanną klakę, znajdują

się w dobrym towarzystwie, a wiadomo, że mieć dobre towarzystwo to podstawa dobrego samopoczucia. Ja,

niestety, należę do antytowarzyskich samotników, może dlatego, że nie udało mi się dotąd nikomu odbić pałą

choćby jednej nerki (nie mówiąc już o kompletnym odebraniu zdrowia osobie przywiązanej do taboretu).

background image

spłoszone ptaki. Zejdą do podziemia (część zrobiła to już) i tam, związani pamięcią swych

grzechów i wściekłością z powodu swej przegranej na powierzchni, wyposażeni w swoją

nikczemność, w swoje okrucieństwo, w swoją rutynę i w listy swoich konfidentów,

pozwalające trzymać w szachu i posłuszeństwie tysiące ludzi — będą mafią groźną niczym

Cosa nostra”. Mafią czerpiącą zyski z działań kryminalnych i z przestępstw gospodarczych,

ale przede wszystkim gotową, czujną, czekającą na dzień, w którym, być może, powróci stary

ład — ta ich „Nasza sprawa”. Dlatego będą ginąć ludzie przeciwstawiający się im, oraz ludzie

przypadkowi, jak owa kobieta, która wyskoczyła na bruk.

Za wskazanie sprawców tego mordu nagroda wynosi 70 milionów złotych. Złożyli się

na nią dwaj ludzie: wieloletni szef Służby Bezpieczeństwa oraz święty numer jeden. Każdy z

kilkudziesięciu milionów Polaków (łącznie z małymi dziećmi) mógł zarobić 70 milionów

złotych w minutę po wyznaczeniu tej nagrody, ponieważ każdy doskonale zna „nieznanych

sprawców” (autorów wielu takich podpaleń w minionych latach, zabójców księży,

dysydentów, uczniów itd.). Nie wyciągnął ręki nikt. Mówiłem: Polska to dom wariatów.

Przez co wcale nie chcę powiedzieć, że ja się wyróżniam. Też jestem idiotą, być może

największym. Mógłbym na potwierdzenie tej diagnozy przytoczyć wiele dowodów, lecz

wystarczy jeden: nie cierpiąc polityki i uważając, że pisanie literatury politycznej to strata

czasu, piszę oto „Lepszego”, książkę o treści politycznej bez dwóch zdań. Dlaczego to robię?

„Trochę w tym wina jest mojej młodości,

Trochę — tych grobów, co się w Polsce mnożą —

Trochę — tej ciągłej w życiu samotności,

Trochę — tych duchów ognistych, co trwożą,

Palcami grobów pokazując kości,

Które się na dzień sądny znów ułożą —

I będą chodzić, skrzypiąc, płacząc, jęcząc,

Aż wreszcie Pana Boga skruszą — dręcząc”.

(Juliusz Słowacki, „Beniowski”).

Jest i trochę innych powodów, dla których robię to głupstwo. Na przykład, awersja do

ś

więtych cywilnych (znaczy: nie kościelnych). Fascynujący ludzie. Jeden w drugiego

antykomunista wyzwolony z „grzechu młodości”, który polegał na bolszewickim

zamroczeniu lub sk….niu. Jak choćby ci duchowi carowie dysydentów rosyjskich: pierwszy

był czerwonym politrukiem; a później zdemaskował Gułag; drugi, tatuś sowieckiej bomby

wodorowej, sławił Stalina jako „wielkiego człowieka i humanistę”, mimo że wiedział „o

background image

potwornych zbrodniach, torturach, świadomym wywoływania głodu i o całej tej przemocy”,

ale tłumaczył sobie (cytuję jego pamiętnik), że „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Dziś ten

człowiek jest ikoną humanizmu antykomunistycznego, bo miliony owych „wiórów” to był

jego „grzech młodości”.

U nas to samo, pełno grzeszących w młodości świętych, żywych lub już zmarłych, jak

ten historyczny publicysta, nabożnej pamięci autor trzytomowych dziejów piastowskich,

jagiellońskich i obojganarodowych, kreowany swego czasu na antykomucha—męczennika.

Właśnie ujawniono jego memoriał wyjęty z esbeckich archiwów; ohydny tekst —

antyakowski, antywatykański, antyzachodni i probolszewicki, w sumie stalinowski,

wysmażony dla ubecji w 1948 roku. Drugi jego tekst, z roku 1956, jest identycznie proubecki.

Sama rozkosz, bebechy się przewracają, gdy człowiek to czyta. Albo gdy słucha dzisiejszego

ś

więtego numer jeden, mojego kandydata na króla Ubu, tego apostoła, którego doktryna —

jak mu to wytknął Alain Besancon — jest

„budzącą niesmak (…), usuwającą w cień

wszelką sprawiedliwość i wszelką odwagę, parodią postawy chrześcijańskiej”.

Ten święty, i ten drugi, brodaty wirtuoz sztukaterii frazeologicznej, ten, co z biblijnym

zaśpiewem potrafi przez pełny kwadrans kręcić cokolwiek z piasku słów, z których nic, ale to

nic nie wynika prócz sprytu i pozowania na patriarchalną mądrość (genialny teatr: mówienie,

w którym jest tylko forma, a nie istnieje żadna treść), i jeszcze kilku świętoszków, w tym

ś

więci proletariaccy, uwiedzeni i wytresowani przez tamtych inteligenckich — wszyscy oni,

cała ta święta paczka, gdy już dorwała się do władzy na gruzach dyktatury komunistycznej,

zaczęła się bać niczym diabeł święconej wody jednego: jakiejkolwiek opozycji! Zaczęła

lansować demokrację będącą szyderstwem z demokracji, bo polegającą na monopolu, na

własnej dyktaturze. Zaczęła z błyskotliwym cynizmem szkalować każdego, komu nie jest w

smak tępe posłuszeństwo (nawet big—elektryka, bo nie chciał być rezydentem

prowincjonalnym lub lalką na sznurku). Taka jest ta świętarchia korzystająca z ludzkiej

ciemnoty i potrafiąca fenomenalnie nią manipulować: Dlatego ja znowu nie wsiądę, tak jak

nie wsiadłem do komunistycznej taczanki. Wstyd mi, że jestem z tego samego narodu, co

łotry, które zabijały w Kielcach, ale wstyd mi również, kiedy patrzę na dzisiejszych świętych,

i na ludzi, którzy ich oklaskują, bo i to jest mój naród.

Ś

więtym wywrócą się flaki, gdy przeczytają „Lepszego”. Wszystkie razem wzięte

moje poprzednie książki nie narobiły mi tylu wrogów, ile narobi mi ta jedna — „Lepszy” to

maszynka produkująca wrogów. Ale przecież nie piszę jej po to, nie jest to „l’art pour l’art”.

Nie należę do tych, co bez wroga nie mogą żyć. Wielu ludzi tak właśnie potrzebuje wroga —

jak powietrza; nie w tym celu, aby z wrogiem walczyć, lecz żeby mieć na kogo zwalać.

background image

Chodzi o kogoś, kogo można obarczyć winą za wszystkie swoje nieszczęścia i kłopoty. Może

to być żona lub mąż, teściowa lub zwierzchnik, plemię lub władza, wszystko jedno — jakiś

„chłopiec do bicia”, co niczym piorunochron weźmie każde nasze przekleństwo, każdą łzę i

całe zasrane życie, które każdemu nie udało się tak, jak sobie wymarzył nocą. Także i z tego

biorą się wszystkie nieszczęścia świata, a nie tylko z tego, co Pascal określił

„nieumiejętnością dwojga ludzi mieszkania w jednym pokoju”.

Ja nie z tej przyczyny wojuję w „Lepszym”. Nie pragnę wrogów i nie tęsknię do nich.

Lecz gdy widzę człowieka, który patrzy mi prosto w oczy i apostolskim głosem łże lub

kombinuje, a nad głową wisi mu aureola, to czuję się znieważony, spoliczkowany i

przypominam sobie, że mam uzębienie, a zapominam, że mam poczucie humoru. I nie mogę

się oprzeć, chociaż z „Beniowskiego” pamiętam:

„………………— Jak jest niebezpiecznie

Z demokratami nie być dosyć grzecznie!”.

Mnie chodzi o „demokratów” czerwonych (stalinowców) i różowych (świętoszków).

Stalinowcy ubrali nowe kapturki i do urn startują jak do balu maskowego, używając

fałszywych wyborczych szyldów, a jeśli tylko nie zabraknie im opieki świętych, długo będą

jeszcze kręcić szkolnictwem, biurokracją, spółdzielczością, prowincją, całą Polską. Dopóki

będzie trwał konszacht magdaleński, diabelski lub inny podobny, cziort znajet jaki — dopóty

nie da się osuszyć w Polsce czerwono—różowego bagna.

Trzeba mieć wszakże i tę świadomość, że nawet gdy to bagno wyschnie, powszechny

raj nie nastąpi. Nikomu bowiem i nigdy nie uda się zadowolić hurtem wszystkich Polaków.

„Łatwiej zmusić do odwrotu skałę…

Kaskadzie kazać: niech stanie i wisi — Powstanie całe kraju przysposobić,

Nawet wybuchnąć łatwiej — niż to zrobić”.

(„Beniowski”)

To by się nie udało samemu Panu Bogu, choćby i chciał, żeby Mu się udało. Apacze

mówią: „Usen (Bóg) nie interesuje się drobnymi ludzkimi porachunkami”. Księża mówią na

odwrót — że warto się modlić i błagać o łaskę. Jeśli księża mają słuszność, to ja nie

rozumiem nawet mojego wieku, w którym wojna goni terramoto, Hiroszima goni Auschwitz,

a Gułag goni Shoah. Juliusz tak samo się dziwił:

„Wszystko prowadzi dziwnie Boża ręka, Tak dziwnie! — że mi serce wre i pęka”.

background image

Dzisiaj milionom Polaków wre w sercach złość na widok odkomunizowywanej

Polski, choć to było ich marzenie. Marzenie się spełnia, ale jakoś wolno, krętacko, brzydko.

Można bowiem narodowi kazać cierpliwie znosić całe lata wychodzenia z dołu, w który

wrzucił nas komunizm. Lecz jeśli żąda się od narodu takiej cierpliwości, to ten, kto trzyma

ster i żąda, musi postępować mądrze i prostolinijnie, bez wygłupów, bez hipokryzji, bez

strugania wariata z rządzonego. Nie można grać w ten sposób, że wyrównuje się szkody

jednostkom oszukanym przez komunizm na samochodowych przedpłatach, a prawdziwe

krzywdy, które komunizm wyrządził milionom, zostają odpuszczone, darowane, zapomniane.

Nie można przemalowanemu esbeckiemu resortowi dawać na płace cztery razy więcej (214

miliardów złotych) niż na płace w służbie zdrowia i dwadzieścia cztery razy więcej niż na

płace pedagogów wszystkich szczebli. Nie można tak postępować, bo to robi z Polski

Babilon, w którym prawo jest kawałkiem papieru, sprawiedliwość jest non grata, a

cwaniactwo, złodziejstwo i przeniewierstwo rosną w cenie. Domalować orłu koronę to trochę

mało.

A propos orła i korony: kilka dni temu (czerwiec 1990) wróciłem spoza granicy

litewskiej zamkniętej przez sowieckie wojska. Ze spędzającym w Polsce urlop Ramunasem

Verbickasem (Wierzbickim), niedoszłym kanadyjskim wydawcą „Dobrego”, przekroczyliśmy

„zieloną granicę”, startując z dzikiej wyspy bobrów i kormoranów na granicznym jeziorze

Gaładuś. Ze zdziwieniem zauważyłem, iż polskie graniczne słupy (vide zdjęcie) dalej noszą

peerelowskie godła, choć sejm już kilka miesięcy temu przywrócił orłu koronę. Wolno się

zmienia czerwona rzeczywistość, i ta życiowa, i ta herbowa.

Siedząc w krzakach niedaleko ruskiej strażnicy granicznej, posilaliśmy się pysznym

razowcem litewskim. Spytałem Ramunasa, czy w Kanadzie ma taki czarny chlebuś.

— Niemcy go robią — odpowiedział. — Kanadyjczycy też robią czarny, ale z mąki

białej.

— Jak to? Razowiec z białej?

— To nie jest razowiec, to jest szajs. Robią go z białej bułczanej i wlewają kawę do

ciasta, żeby miało ciemny kolor.

Pomyślałem sobie wtedy, że biedny jest litewski emigrant w Kanadzie, gdy skosztuje

czegoś takiego; nie może nawet zakląć w swoim języku (po litewsku — o czym Państwo

pewnie nie wiedzą — przekląć soczyście nie można, gdyż kalectwem tego języka jest

kompletny brak ostrych przekleństw, stąd Litwini rzucają „mięsem” polskim lub ruskim). Jak

już wróciliśmy przez tę granicę między Pogonią a Koroną na ziemię Korony, doznałem

background image

skojarzenia: pomyślałem sobie, iż rodzimy demontaż stalinizmu przypomina ów kanadyjski

„razowiec”. I byłem w tej komfortowej sytuacji, że nie musiałem od nikogo pożyczać słów.

Jeśli już o tej granicy mowa, to kilka słów a propos granic. Do tej pory Polska miała

„bratnie” granice. W ogóle wszystkie granice globu miały być bratnie. Ale „związek bratni”,

co miał „ogarnąć ludzki ród”, skichał się i nie ogarnął. Proletariusze krajów związku usłuchali

hasła i się połączyli, w efekcie czego komunizm został wymazany z globusa w rejonie

ś

rodkowo—wschodniej i wschodniej Europy. A ponieważ u naszego gatunku ksenofobia

bywa przyrodzona sąsiadom, tak jak wszystkim ludziom kino, seks i coś na zagrychę, to teraz,

gdy nie jest już siłą tłumiona — otworzy się puszka Pandory i odkorkują się butelki pełne

ksenofobicznych dżinnów. Proletariusze wyzwolonych państw i narodów staną naprzeciwko

siebie i odtańczą nowy balet, wbrew twierdzeniom Francisa Fukuyamy, że historia skończyła

się wraz z upadkiem sierpa i młota. Dla Polaków może to oznaczać, że zostanie nam miłość

Morza Bałtyckiego. Z trzech pozostałych stron będziemy mieli kolię narodów, o których

wiekowej do nas sympatii można czytać w każdym uczciwym (przedwojennym) podręczniku

— będą to Niemcy, Czesi, Ukraińcy, Rusini i Litwini.

Powyższy scenariusz jest czarnym proroctwem, oby się nie spełniło. Teraz wizja

rajska: Lachy, Czechy, Rusy, a także wnukowie Chmielnickiego (Gonty, Bandery itd.) oraz

Witolda — nie wstają od weselnego stołu, ciumając się po bratnich polikach w

nieskończoność. To samo robi reszta ludów, od Kaukazu pod Bałkany. Co będzie wówczas?

Wówczas będzie bardzo nudno, a permanentny pokój i spokój wywoła dyskusję na temat

wojsk: służba obowiązkowa, czy wystarczy zaciąg ochotników? Kłębowisko żrących się

partii, frakcji, mafii, stronnictw, komitetów, związków, obozów, lig, konfederacji, ugrupowań

i stowarzyszeń wzbogacą zwolennicy dwóch rodzajów wojskowego naboru. Dyskusja może

być zażarta, a konkluzja trudna, gdyż polityka nigdy nie jest łatwa. Aby im ją ułatwić,

przedstawiam ściągawkę z argumentacją obustronną. Najpierw ściągawka dla propagatorów

ochotniczej służby wojskowej:

7 GRZECHÓW GŁÓWNYCH OBOWIĄZKOWEJ SŁUŻBY WOJSKOWEJ:

1. Nienowoczesność. We współczesnym świecie obowiązkowa służba wojskowa

stanowi anachronizm, mający korzenie w czasach barbarzyńskiego, przymusowego

werbunku marynarzy do XVIII—wiecznych flot wojennych. Kompromituje ona państwo i

jego system rządów.

2. Bezużyteczność. W panującej od lat erze wszechświatowego pokoju

utrzymywanie rozdętej ilościowo armii, w której trzeba zmieścić całą populację rekrutów,

mija się z celem.

background image

3. Nieefektywność. Człowiek wdziewający mundur pod przymusem nie jest

żołnierzem dobrym, zaś armia złożona z takich żołnierzy nie jest dobrym wojskiem, nie

jest armią świadomą i zdolną do wykonywania zadań heroicznych, w przeciwieństwie do

armii z poboru ochotniczego. Koszary i poligony trzeba zapełnić elitą marsowych

młodzieńców—ochotników, którzy są żołnierzami z powołania.

4. Nieekonomiczność. Obowiązkowy pobór corocznie kradnie gospodarce

(przemysłowi i rolnictwu) setki tysięcy silnych ramion.

5. Deprawacyjność. Służba obowiązkowa corocznie zwraca społeczeństwu setki

tysięcy ludzi wytresowanych do stawania na baczność i automatycznego potakiwania, co

jest w opozycji z ludzką godnością i co gangrenuje naród.

6. Niehumanitarność. Służba obowiązkowa jest niewolnictwem zawoalowanym

hurrapatriotyczną propagandą i deprecjonującym szczytne hasła wolności, o którą homo

sapiens walczył przez tyle wieków.

7. Rewolucyjność. Sfrustrowane koszarowym zniewoleniem i rutynowym

deptaniem godności masy żołnierskie z zaciągu przymusowego są zawsze bardziej

podatne do buntu niż ochotnicza elita.

Miażdżące argumenty. Takie same powinny być argumenty zwolenników służby

obowiązkowej. Oto ściągawka dla nich:

7 GRZECHÓW GŁÓWNYCH OCHOTNICZEJ SŁUŻBY WOJSKOWEJ:

1. Nienowoczesność. We współczesnym świecie ochotnicza służba wojskowa jest

anachronizmem z czasów średniowiecznych, gdy werbowano najemników i kondotierów

za pomocą gorzałki i dukatów. Kompromituje ona państwo i jego system rządów.

2. Bezużyteczność. W erze ciągłych konfrontacji międzynarodowych, które prędzej

czy później przeobrażą się z dyplomatycznych w militarne, nie można wykluczyć konfliktu

zbrojnego o wielkiej skali, a wówczas ochotniczy zaciąg okaże się tak niewystarczający,

że lepiej będzie od razu się poddać.

3. Nieefektywność. W czasach współczesnych, w których przyspieszenie

cywilizacyjne, kryzysy ekonomiczne, a także emancypacyjne trendy wszystkich warstw i

podkultur wzmagają stres i alienują jednostkę, ochotnicza służba wojskowa będzie

azylem tych, którzy nie dają sobie rady w życiu i szukają zastępczej mamy, zaś armia

złożona z takich ludzi będzie zbieraniną frustratów, outsiderów i kalek psychicznych, to

jest kupą pechowców, nieudaczników, bankrutów, impotentów i psychopatów, w

przeciwieństwie do zaciągu obowiązkowego, który włącza w szeregi armijne każdą

jednostkę wartościową.

background image

4. Nieekonomiczność. Pobór ochotniczy co roku kradłby medycynie sądowej

tysiące samobójców i tysiące ofiar zbrodni, a szpitalom psychiatrycznym tysiące

pacjentów, wywołując bezrobocie w tych sektorach działalności państwa.

5. Deprawacyjność. Ochotniczy pobór nie zezwoli setkom tysięcy młodych

chłopców zaznać zbawiennego wpływu musztry, której efektem jest nieodzowna w

nowoczesnym państwie dyscyplina społeczna. Społeczeństwo niezdyscyplinowane jest

społeczeństwem zdemoralizowanym.

6. Niehumanitarność. Służba ochotnicza jest elitaryzmem zawoalowanym

hurrapatriotyczną propagandą i deprecjonującym szczytne hasła egalitaryzmu, o które

homo sapiens walczył przez tyle stuleci.

7. Rewolucyjność. Zaciąg ochotniczy to dla kręgów opozycyjnych i wywrotowych

kusząca okazja, by wprowadzić do armii masy swoich zwolenników w celu jej liczbowego

zdominowania, a następnie zaatakowania systemu zorganizowaną, dobrze uzbrojoną i

wyszkoloną siłą.

Nie wiem, czy to akurat będzie potrzebne, ale wiem, że potrzeba będzie dużo

ś

ciągawek dla świeżo upieczonych mężów stanu, którzy już się mnożą i jeszcze bardziej się

rozmnożą, jak te drożdże w cieście zwanym: Polska Wyzwolona. Nie ja im będę pisywał

ś

ciągawki, do tego znajdą bez trudu tabuny świętoszków biegłych w operowaniu demagogią i

biblijną retoryką. Ja byłbym do tego i za staromodny, i za nowoczesny.

Za staromodny w tym sensie, że moja anatomia jest zbytnio „old fashion”. Tak jak

niektórym brakuje w organizmach wapna lub umięśnienia, tak mnie brakuje kauczuku. W

„Wyspach bezludnych” (rozdział „Rzymski namiot”) przedstawiłem człowieka, który jest

moim idolem — to Davout. W tym eseju biograficznym powiedziałem wszystko, co mam do

powiedzenia na temat: człowiek a rzeczywistość polityczna, od której nie można uciec.

Lepszemu jestem wdzięczny, że pozwolił mi tam (i to dwukrotnie, na początku i na końcu)

dokopać czerwonym i różowym bidetom:

„Bidety niczym pieczarki na plantacji, gęsto, aż po horyzont. W nich sumienia z

plasteliny. Armia bidetów zwartymi szeregami maszeruje przez świat. Gdzieś na drodze

spotykają człowieka. Człowiek idzie w przeciwnym kierunku. Zawadza im. Bidety krzyczą:

dołącz albo ustąp! Samotny piechur spluwa w miski bidetów i depcze po oceanie

plasteliny, torując sobie drogę na wprost. Oto on, zbieg, który wymknął się z menażerii

doktora Darwina. Człowiek.

Piszę o nim, bo pragnę odpowiedzieć memu synowi, a kiedy mówiłem — niewiele

było słychać w ogłuszającym łoskocie zza szyb (…).

Tomek, gdy miał siedem lat, spytał:

background image

— Tato, którym marszałkiem Napoleona chciałbyś być?

— Davoutem.

— Dlaczego?

Nie wiem dlaczego, ale zawsze wolałem dobre wino od stęchłej wody oraz ludzi

tego pokroju, jakby od dziecka żyli w obawie przed popełnieniem czynu, którego

musieliby się wstydzić — od sukinsynów.

Za zamkniętymi oknami słychać tupot równego szeregu i chóralny śpiew. Idą

bidety i śpiewają pieśń o plastelinie. Tup—tup—tup—tup—tup—tup—tup—tup! Bohaterski

grzmot zagłusza wszytko”.

Z kolei zbyt nowoczesny jestem w ten sposób, w jaki chłonę i oceniam część starego

malarstwa. Spróbuję rzecz wyjaśnić. Pisałem tu już o malarzach przeze mnie wielbionych, a

przez historyków upchniętych do szeregu drugiego. Otóż ci spece słusznie podnoszą, że taki

Flamand, na przykład Momper, prymitywnie operuje „perspektywą powietrzną”, budując

głębię malowidła z trzech planów chromatycznych, co w XVII wieku jest już „depasse”. Ja

zaś gwiżdżę na to, na nieporadności figuralne etc. — kontempluję ten pejzaż jako grę

barwnych plam. Inaczej mówiąc: patrzę na dzieło z XVII wieku jak na dzieło Pollocka lub

Kandinsky’ego, co jest być może herezją, ale taki mam odruch. Podobna różnica tkwi w

moim i cudzym spojrzeniu na sprawy polskie. Polska widzi mi się inaczej niż wielu

zawodowcom politycznym.

Jaka będzie ta Polska za rok, za kilka lat, za pół wieku, prawie nie wiem. Prawie, bo

wiem o dwóch rzeczach. Wiem, że nawet pełne wyzwolenie z komunizmu przyniesie ludziom

rozczarowanie, albowiem każda uzyskana wolność przynosi rozczarowanie — jest to

obiektywne prawo życia. Pełna wolność została uzyskana w XX wieku przez kobiety jak

najbardziej słusznie, gdyż każdy ma prawo do wolnego bytu, ale ceną jest powszechne

rozczarowanie — coraz częściej się pisze i mówi, że ta kobieca totalna wolność, która

ostatecznie przekreśliła teatr pozorów, ujawniając większą poligamiczność kobiet niż

mężczyzn, niszcząc rodzinę etc, etc, że owa emancypacja wyszła bokiem obu płciom. Józef

Hen, podczas udzielania wywiadu krytykowi literackiemu, popada w smętną nostalgię: „Wie

pan, kobiety się bardzo zmieniły…”. Nie, proszę pana, nie zmieniły się, tylko już nie muszą

udawać ani ciut—ciut, udają wyłącznie wtedy, gdy mają na to ochotę, to jest wolność. Krytyk

(Zdzisław Pietrasik) odpowiedział mu z nostalgią jeszcze większą: „Chyba już tylko

mężczyźni umieją kochać…”. Nie, proszę pana, samce i samice umieją kochać tak samo,

tylko że wszystko im się chrzani, gdy praktykują tę umiejętność, bo jest zbyt dużo wolności.

Wolność w rękach ludzi przypomina zapałki w rękach dziecka, nie należy z nią przesadzać,

background image

jak zresztą z niczym. Jestem za taką ludzką wolnością, z której nie wyrzuciło się wszystkich

kajdan, natomiast za Polską taką, która będzie Polską dla ludzi, a nie „Polską dla Polaków”

(jak wypisują małpoludy na murach naszych domostw).

Druga i ostatnia rzecz, co do której jestem pewny, iż w przyszłej Polsce jej nie

zabraknie, to życzenia. Jak we wszystkich czasach, bogatemu będzie się życzyło apetytu, a

biednemu, by miał co jeść. I tak powinno być, pod warunkiem, że dla biedniejszych nie

zabraknie chleba oraz możliwości podnoszenia swego statusu (to jest wzbogacania swego

stołu). Jeśli usłyszycie postulat, by wprowadzić ustawową równość, przepędźcie

postulującego, bo to szarlatan, który żąda waszej zguby. Co prawda wszyscy mają żołądki

takie same, ale idealna równość ludzi, pełny egalitaryzm — to absurd! Równość nigdy nie

istniała, nie istnieje, nie będzie istnieć i nie powinna istnieć. Najwięksi jej propagatorzy,

jakobini i komuniści, potrafili zrównać wielkich i małych tylko w jeden sposób: niszcząc kark

gilotyną lub kulą.

Ideologowie Rewolucji Francuskiej, wprowadzając do słownika ludzkości pojęcie

egalitaryzmu, wyrządzili wielu przyszłym pokoleniom ogromną krzywdę. Zaszczepiając to

pojęcie w świadomości ludzkiej, spowodowali, że rozliczne totalitaryzmy (z komunizmem na

czele) mogły później pod tym płaszczykiem uprawiać najpotworniejsze zbrodnie i

ubezwłasnowolniać ludzi. I druga klęska: wciąż żywe hasło egalitaryzmu jest dzisiaj

bezczelnie interpretowane przez demagogów politycznych, oraz przez wielu nierobów i

cwaniaków na całym świecie, jako: „każdemu po równo”, bez względu na zasługi, pracę,

dobrą lub złą wolę etc. Wybitny etolog, Konrad Lorenz (w wywiadzie dla „Le Figaro

Magazin”):

„— Bezpośrednią winę za ten stan rzeczy ponosi ideologia egalitaryzmu. Uważam,

że jest zawsze rzeczą niebezpieczną budować jakikolwiek system na kłamstwie.

Albowiem to nieprawda, że wszyscy jesteśmy równi. Nierówność ludzi jest jednym z

fundamentów i warunków rozwoju kulturowego. U podstaw tej nierówności leży różnica

uzdolnień. Egalitarystyczny punkt widzenia jest całkowicie antybiologiczny. Biologia

wskazuje, że ludzie są nierówni od chwili poczęcia”.

Znaczy to, że nie należy wołać o egalitaryzm, lecz o sprawiedliwość. Sprawiedliwy

system powinien zapewniać wszystkim obywatelom tylko dwa rodzaje równości:

RÓWNOŚĆ SZANS i RÓWNOŚĆ WOBEC PRAWA. Ideologowie Rewolucji Francuskiej,

drukując „Deklarację praw człowieka i obywatela” z naczelnym hasłem RÓWNOŚCI —

oszukali społeczeństwo (tak jak później komuniści): wprowadzili formalną równość wobec

prawa i całkowitą tego odwrotność w praktyce. Dopiero uczciwy pragmatyk, Napoleon,

background image

zmienił ten stan rzeczy za pomocą innego dokumentu i innego sposobu traktowania tego

dokumentu.

W pierwszych latach XIX stulecia powstał „Kodeks Cywilny Francuski”. Został

opracowany przez najlepszych francuskich prawników, przy tak wielkim osobistym udziale

Napoleona, że potem mówiono i pisano, iż w całości sam go podyktował. Wydrukowany w

roku 1804 — jest do dzisiaj bazą wszystkich prawodawstw świata cywilizowanego (w

licznych państwach funkcjonuje w formie lekko tylko zmodernizowanej, tak był

futurologicznie wręcz nowoczesny we wszystkich dziedzinach i humanistyczny). Nie żaden

„Kapitał” Marksa czy cokolwiek innego, tylko właśnie ta książka jest najważniejszym

drukiem XIX wieku i jednym z najważniejszych w dziejach ludzkiej cywilizacji. „Kodeks”

ów gwarantował RÓWNOŚĆ SZANS i RÓWNOŚĆ WOBEC PRAWA dla każdego. Oto

czemu ja należę do bonapartystów (I jako bonapartysta mam na ścianie swój portret w

mundurze huzara z czasów napoleońskich; portret ten, który tu reprodukuję, został mi

przysłany z USA — wykonał go w roku 1981 malarz—Polonus, na podstawie zdjęcia z tylnej

okładki w „Cesarskim pokerze”).

Tak więc powinniście sobie życzyć wszyscy, aby w Polsce, oprócz prawa,

funkcjonowała także sprawiedliwość. Własne życzenia mam bardzo skromne: chciałbym, aby

wewnątrz Polski zniknęła Salmonella, oraz żeby na zewnątrz słowo Polak nie kojarzyło się

tylko z handlarzami siusiającymi pod cudzą klatką schodową, a słowo Polka — tylko z

paniami, które oddają się za psi grosz w budce telefonicznej. Dużo żądam?

No i jeszcze nie chciałbym zmartwychwstania Lepszego. Czy to zmartwychwstanie

jest możliwe? Możliwe jest wszystko, Napoleon radził wykreślić słowo niemożliwe ze

słowników.

Parę razy, od motta zaczynając, cytowałem w „Lepszym” mojego ukochanego

„Beniowskiego”. Zamykam pierwszą część cytując go jeszcze raz:

„Co będzie z wami — prosto wam nie powiem,

Nie jestem jako wieszcz wszystkowiedzący.

Krwią do was piłem, moim duchem, zdrowiem;

A teraz ciskam serce; puchar lśniący;

Słyszycie? Pękło… (…)

Was także żegnam, bez miecza rycerze,

A choć mi serce pęka — śmiech mię bierze.

Niech się komedia gra…”.

background image

Warszawa,

kwiecień—czerwiec

1990.

background image

ZAŁĄCZNIKI

ZAŁĄCZNIK NR 1 — CALENDARIUM KOMENDANTA

ZAŁĄCZNIK NR 2 — ANIMOWANIE

ZAŁĄCZNIK NR 3 — KOZIODÓJ

Przypis do załącznika nr 1:

Z czasów, gdy bredzenie było złotem, potakiwanie srebrnikiem, a każda forma

kontestacji wolnością — przedrukowuję trzy płody mojego pióra. Jeden tekst historyczny z

„drugiego obiegu”, jedną satyrę parateatralną i jedną nowelę.

Tekst „drugoobiegowy” to mini—biografia marszałka Piłsudskiego, zamieszczona w

podziemnym „Kalendarzu na 1985 rok”, wydanym dla uczczenia pięćdziesiątej rocznicy

ś

mierci Komendanta. Ów biogram został podpisany anagramicznym pseudonimem Mark W.

Kingden. Wszystkie ksywki literackie, jakie sobie przybierałem, były swego rodzaju

szyframi. Wojciech Kowalewski (moje drugie imię plus nazwisko rodowe Matki), Archibald

(bald to po angielsku: łysy; tak podpisywałem felietony na temat architektury w warszawskiej

„Kulturze”) czy Valdemar Baldhead (Łysy łeb). Mark W. Kingden należało anagramicznie

czytać od ostatniej sylaby: Denmark king W., czyli: Duński król Waldemar (tylko Duńczycy

mieli królów o tym imieniu).

Jaki może być dziś pożytek z przypominania tej biografijki Piłsudskiego? Mogą być

dwa: pożytek dla młodzieży szkolnej, która nie lubi bądź nie ma czasu sięgać po

kilkusetstronicowe biografie, i pożytek dla tych dorosłych, którzy nie potrafią odróżnić

prawdziwego wodza od politykiera. Czy jest łatwo dostrzec tę różnicę i zdobyć pewność?

Łatwo. Wyobraźcie sobie klucz dzikich gęsi. Ma on kształt odwróconej litery V z przywódcą

stada na czele. Od czasu do czasu gros stada zmienia kierunek, odrywa się od przywódcy,

który jednak leci dalej jak gdyby nic się nie stało. Kiedy wreszcie dostrzeże swój błąd,

gwałtownie zmienia kierunek, dogania klucz i bez żenady znowu lokuje się na jego czele. Ten

gąsior to typowy polityk. Polityk bowiem z reguły myśli tylko o tym, aby przedłużyć swój byt

polityczny, aby go wybrano lub utrzymano. W tym celu gotów jest sprzedać wszystko,

poczynając od zasad. Z Piłsudskim było inaczej. Leciał sam bardzo długo, aż do dnia, kiedy

gęsi zmieniły kierunek i uformowały się za nim. Tak samo było z de Gaullem.

background image

Mój wywód nie znaczy, że tęsknię do tak zwanego wodza. Co prawda wódz nie

zawsze jest tragedią, ale tęsknota do niego jest autodeprawacją, bo wytwarza bakterie tępej

uległości — jest to tęsknota nie do wyboru, lecz do rozkazu. Nie o to mi chodziło. Chciałem

tylko powiedzieć, że Piłsudski był przywódcą z rodzaju tych, których opatrzność rozdaje

narodom rzadko i niechętnie, należy więc szanować opatrzność za to, iż mieliśmy go w swej

historii.

background image

CALENDARIUM KOMENDANTA

(w pięćdziesiątą rocznicę śmierci)

„… umarł, choć był z tych, co śmiercią gardzą”.

(Juliusz Słowacki, „Beniowski”, pieśń I).

1867 — 5 grudnia w modrzewiowym dworku w Zułowie (powiat święciański, 60 km

na północ od Wilna) przychodzi na świat syn powstańca styczniowego Józefa Wincentego

Piłsudskiego (ród wywodzący się od kniaziów litewskich Ginetów) i Marii z Billewiczów

(tych samych, do których należała sienkiewiczowska Oleńka) — wskrzesiciel Ojczyzny,

pierwszy Naczelnik odrodzonej Rzeczypospolitej, pierwszy Marszałek Polski, największy

Polak XX wieku, Józef Klemens Piłsudski.

1868—1873 — Dziecinne zułowskie lata małego Ziuka (tak nazywano Piłsudskiego w

domu), upływające w patriotycznej atmosferze, wśród wspomnień o powstańcach, bohaterach

i męczennikach narodowych, i o rosyjskich (zwłaszcza murawiewowskich) prześladowaniach

patriotów. Wieczorne posiedzenia rodzinne kończą się zawsze odśpiewaniem psalmu

Krasińskiego: „Będzie Polska w imię Pana…”. Duszą i sercem tej polskości Zułowa jest

ukochana matka Piłsudskiego, tak bardzo nienawidząca zaborcy, że zułowskiego progu nie

mógł przestąpić żaden Rosjanin, nawet wysoki urzędnik. Mimo że najbardziej przez nią

„lansowanym” w domu poetą narodowym był Krasiński, Ziuk od dzieciństwa preferuje

Juliusza Słowackiego („Był on dla mnie pierwszym nauczycielem zasad demokratycznych”

— wspomni po latach). Ulubionym jego bohaterem z dziejów powszechnych jest (i

pozostanie na zawsze) wyzwoliciel Polski z roku 1807, cesarz Napoleon Bonaparte — czyta o

nim wszystko, co tylko wpada mu w ręce.

1874 — 4 lipca majątek Zułów staje w ogniu, w perzynę obrócone zostają wszystkie

zabudowania gospodarcze. W ciągu kilku godzin zamożna rodzina Piłsudskich schodzi do

sfery średniozamożnej.

1875 — Piłsudscy opuszczają szlachecki dwór i z resztkami mienia przenoszą się do

Wilna, o którym później (1928) Marszałek powie: „Miasto—symbol naszej wielkiej kultury i

państwowej naszej potęgi”.

1876 — Ostatni rok domowej edukacji Ziuka (lekcje udzielane przez wynajętych

nauczycieli). Piłsudski, poduczony nieźle we francuskim i niemieckim (w późniejszych latach

background image

nauczył się też angielskiego), przygotowuje się do egzaminów w szkole rządowej, szlifując

rosyjski, chociaż nienawidzi tej mowy.

1877 — Dziesięcioletni Ziuk wstępuje do I gimnazjum rządowego, mieszczącego się

w murach byłej Alma Mater Słowackiego (w zlikwidowanym przez Rosjan Uniwersytecie im.

Stefana Batorego). Panuje tam terror rusyfikacyjny (ze wspomnień Komendanta:

„W takich

warunkach nienawiść moja do carskich urządzeń, do ucisku moskiewskiego, wzrastała z

dniem każdym. Bezsilna wściekłość dusiła mnie nieraz, że muszę znosić w milczeniu

deptanie mej godności i słuchać kłamliwych i pogardliwych słów o Polsce…”

). W piersi

Ziuka narasta bunt. Raz po raz karany jest aresztem za nie kłanianie się dygnitarzom

rosyjskim i za zabronione rozmawianie po polsku, do czego namawia też kolegów.

Nauczyciele ryczą: „Żrecie ruski chleb i nie chcecie mówić po rosyjsku!” (dużo później

Piłsudski, zapytany przez Rosjanina, czy pamięta jeszcze rosyjski, odpowie: „Ja etowo

prokliatowo jazyka nie zabudu!

”). Matka uspokaja go, perswadując: „Wyrośniesz, pomścisz!

A teraz ucz się”.

1880 — Pierwsza konspiracja Piłsudskiego. Ziuk przy pomocy rodzeństwa wydaje

manuskryptowe (w zeszycie) pisemko „Gołąb Zułowski” (42 numery w ciągu półtora

miesiąca!), zamieszczając w nim m. in. patriotyczne wiersze ze „Śpiewów historycznych”

Niemcewicza oraz własne opisy bitew napoleońskich.

1882 — Druga konspiracja Piłsudskiego. Ziuk wraz ze starszym bratem Bronisławem

i kilkoma kolegami gimnazjalnymi zakładają patriotyczne kółko samokształceniowe

„Spójnia” i organizują tajną bibliotekę, pełną m. in. wspomnień zesłańców sybirskich.

Wkrótce mały Józef zaczyna odgrywać dominującą rolę w tym sprzysiężeniu.

1884 — Umiera najukochańsza istota dla Ziuka, Maria Piłsudska. Pięćdziesiąt dwa

lata później u stóp jej trumny na wileńskim cmentarzu złożone zostanie serce jej wielkiego

syna.

1885 — Piłsudski kończy gimnazjum maturą i zapisuje się na wydział medyczny

uniwersytetu w Charkowie, gdzie zostaje dwukrotnie aresztowany za udział w

demonstracjach studenckich.

1886 — Pomimo dobrze zaliczonych dwóch pierwszych semestrów, Piłsudski wraca

do Wilna z zamiarem przeniesienia się na uniwersytet w Dorpacie, lecz nie zostaje przyjęty na

skutek opinii policyjnej z Charkowa o jego zainteresowaniach socjalistycznych.

Zainteresowania te (czyta m. in. „Kapitał” Marksa, opiniując go dość krytycznie) prowadzą

Józefa do kółka konspiracyjnego, którego kilku członków wchodzi w kontakt z terrorystyczną

„Narodną Wolą” przygotowującą zamach na cara Aleksandra III.

background image

1887 — Chociaż bracia Piłsudscy nie mieli świadomego udziału w spisku

petersburskim, zostają — po przychwyceniu niedoszłych zamachowców przez policję —

aresztowani i skazani na Sybir (Józef, aczkolwiek tylko świadek w procesie, na 5 lat,

Bronisław na 15 lat). Po pobycie w twierdzy Petropawłowskiej i w butyrskim więzieniu w

Moskwie, wagonem aresztanckim, barką i piechotą, przemierza Piłsudski szlak katorżników

przez Niżni—Nowgorod, rzekami Wołgą i Kamą, przez Ural, Tiumeń, rzekami Irtysz i Ob do

Tomska, stąd do Irkucka via Krasnojarsk (ponad półtora tysiąca wiorst pieszo!), dalej, przy

czterdziestostopniowym mrozie, do Kireńska nad Leną. Po drodze zostaje ciężko pobity

kolbami za bunt na „etapie”.

1888 — Piłsudski odsiaduje w kireńskim więzieniu sześciomiesięczny wyrok za

wspomniany bunt.

1889 — Pogarszający się stan zdrowia Piłsudskiego sprawia, że władze pozwalają mu

przenieść się do wsi Tunka (200 km od Irkucka), gdzie panuje łagodniejszy klimat niż w

Kireńsku.

1890 — W lipcu Piłsudski wyrusza do Tunki, gdzie spędzi kolejne dwa i pół roku

zesłania, które w całości — chociaż nie lekkie — było i tak sanatorium w porównaniu z

makabrycznymi warunkami zesłań w Rosji radzieckiej i z obozami koncentracyjnymi,

funkcjonującymi do dziś w ZSRR. Częste podówczas kontakty z Rosjanami (strażnikami i

zesłańcami) pozwalają mu w pełni zgłębić duszę rosyjską i wyrywają w efekcie święte słowa:

„Wszyscy oni są mniej lub więcej zakapturzonymi imperialistami, nie wyłączając

rewolucjonistów”.

1891 — W Tunce Piłsudski bardzo dużo czyta (m. in. literaturę socjalistyczną) i

poluje. Pewnego dnia Cyganka—wróżycha, mająca mu wróżyć, ujrzawszy jego dłoń

krzyknęła tylko przerażona: „Cariom budiesz!” i uciekła.

1892 — Wiosną Piłsudski przygotowuje się już do wolności. 30 czerwca wraca do

Wilna z zesłania, które go nie złamało i uczyniło zeń ostatecznie człowieka, co „ma duszę

chorą na Moskala” (słów tych użył przeciwnik polityczny Marszałka, Roman Dmowski, lecz

u Piłsudskiego „choroba” ta oznaczała po prostu niezgodę na rosyjskie jarzmo). Wyjeżdża do

Warszawy i nawiązuje kontakt z socjalistami.

1893 — Piłsudski wstępuje do Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS) i rozpoczyna

współpracę pisarską (pod pseudonimem Rom — od Romantyk) z wychodzącym w Londynie

organem Związku Zagranicznego Socjalistów Polskich (ZZSP). W maju pisze pierwszą swoją

odezwę sygnowaną przez PPS, „Do towarzyszy socjalistów Żydów”, w której oskarża ich o

background image

narzucanie Litwie języka rosyjskiego jako narzędzia kultury. W październiku zostaje

przedstawicielem sekcji litewskiej w Komitecie Robotniczym PPS.

1894 — W lutym, na II Zjeździe PPS, towarzysze wybierają Piłsudskiego do

Centralnego Komitetu Robotniczego, którego członkiem będzie (z małymi przerwami) do

roku 1914. Jednocześnie partia powierza mu zorganizowanie i prowadzenie pisma „Robotnik”

(pierwszy numer ukazał się 12 lipca; do czasu aresztowania Piłsudskiego ukazało się 35

numerów). W grudniu udaje się na Zjazd ZZSP do Genewy (był to jego pierwszy wyjazd na

Zachód).

Piłsudski jako socjalista (towarzysz Wiktor) ma jedną „niezłomnie poślubioną ideę”:

absolutnie pierwszoplanową sprawę stanowi dlań usunięcie najazdu moskiewskiego i

przywrócenie ojczyźnie niepodległości. W tym kierunku działa z niezmordowaną energią. Jak

słusznie później podkreślano: „Pozostanie niewątpliwą a wielką zasługą Piłsudskiego, że

wyrwał proletariat polski spod hegemonii międzynarodowych idei socjalistycznych i

wychował go w duchu polskiej idei niepodległościowej”. Ta droga nazywana była przez

walczących z PPS—em socjaldemokratów o zacięciu komunistycznym (Róża Luksemburg,

Marchlewski) „szowinizmem”.

1896 — Kilkumiesięczny (marzec—sierpień) pobyt Piłsudskiego w Londynie; bierze

tam udział w Kongresie II Międzynarodówki. Wyjazdy do Krakowa i Lwowa.

1897 — Bożonarodzeniowy wyjazd do Zurychu na doroczny Zjazd ZZSP. Jest już

wówczas Piłsudski pierwszoplanowym socjalistą polskim (Leon Wasilewski: „Towarzysz

Wiktor był najwybitniejszym wodzem ówczesnej PPS”), o ogromnym autorytecie. Otacza go

prawdziwy kult.

1898 — Pobyt w Londynie (czerwiec—sierpień).

1899 — W marcu jeszcze jeden krótki wyjazd do Londynu. Po powrocie, 15 lipca,

Piłsudski bierze we wsi łomżyńskiej ślub ze słynną z urody (zwano ją w partii „Piękną

Panią”) Marią z Koplewskich Juszkiewiczową, zmieniając z konieczności (żona była

rozwódką) wyznanie na ewangelicko—augsburskie. Zamieszkują w Wilnie pod fałszywym

nazwiskiem Dąbrowskich, by w październiku przenieść się do Łodzi wraz z drukarnią

„Robotnika”.

1900 — 22 lutego ma miejsce nalot policyjny na mieszkanie Piłsudskich, rewizja i

wsypa „Robotnika”. W kwietniu Józef zostaje przewieziony do X pawilonu Cytadeli

Warszawskiej, gdzie zamykano najważniejszych więźniów politycznych. Zgodnie z

poleceniem partii zaczyna symulować chorobę psychiczną, co się udaje dzięki pomocy

background image

lekarzy. W grudniu żandarmi przetransportowują go do szpitala dla obłąkanych w

Petersburgu.

1901 — 14 maja lekarz—konspirator, dr Mazurkiewicz, wykrada Piłsudskiego ze

szpitala. Przez Tallin, Rygę, Polesie, Kijów i Zamość towarzysze wywożą go do Lwowa.

Udana ucieczka wzmacnia nimb Piłsudskiego. W listopadzie Piłsudscy, po pobycie w

Krakowie i Zakopanem, wyjeżdżają do Londynu.

1902 — 1903 — Po powrocie do kraju (w kwietniu) rozwija Piłsudski energiczną

działalność w licznych miastach, słowem i czynem propagując swą ideę niepodległościową.

Domaga się jak najszybszego skończenia z czczą gadaniną i przejścia do działalności

wyzwoleńczej. Bierze czołowy udział w pracach PPS (np. w VI Zjeździe, w czerwcu 1902),

lecz dostrzega u jednych towarzyszy zbyt dużo ostrożności i lękliwości krytej maską

„rozsądku”,

a

u

innych

czapkowanie

zabójczemu

kosmopolityzmowi

„idei

międzynarodowej”. Jego uczucia dla partii z wolna zaczynają się oziębiać. Nabiera

przekonania, iż celu, do którego dąży, nie powinna realizować jedna warstwa społeczna, musi

się do tego zabrać cały naród.

Tymczasem okazuje się, że społeczeństwo jest w marazmie, przeżarte strachem lub

obojętnością — tych ludzi małego ducha paraliżuje przekonanie o nienaruszalnej potędze

zaborców. Piłsudski wola z goryczą: „Gdzież są ci Polacy ze śpiewów historycznych, owi

Polacy z poezji Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego? Ci rycerze i ofiarnicy, wymarzeni

przez matkę? Te duchy płomienne, groźne, gotowe porwać za broń na pierwszy odgłos walki

o wolność?”. Jak pisał Juliusz Słowacki:

„I większą cnotę śnił obywateli,

I większą w sercach odwagę — niż mieli”.

Nazwie to później „najcięższym rozczarowaniem, jakie kiedykolwiek przeżył” i

skomentuje szyderczo słowami Wielopolskiego: „Dla Polaków można czasem coś zrobić, z

Polakami nigdy!”. Zostaje na placu boju sam z garstką wiernych i już wie, że będzie to musiał

zrobić sam.

1904 — Latem Piłsudski wyjeżdża poprzez Amerykę do Japonii znajdującej się w

wojnie z Rosją. Pertraktuje o japońską pomoc techniczną dla polskiego czynu zbrojnego, lecz

jego usiłowania zostają storpedowane w Tokio przez Dmowskiego. Wraca do kraju, ani na

moment nie poniechawszy idei czynu zbrojnego. Zaczyna tworzyć Organizację Bojową (OB).

Krwawa manifestacja zbrojna na Placu Grzybowskim w Warszawie (listopad), w której

wzięła udział pierwsza grupa bojowa warszawskiej PPS, podnosi go na duchu — jest to

początek walki.

background image

1905 — W marcu VII Zjazd PPS uchwala powołanie Wydziału Spiskowo—Bojowego

jako organu kierowniczego OB, która dokonuje coraz większej liczby przeciwrosyjskich

zamachów i akcji zbrojnych. Żeromski poświęca tym pierwszym żołnierzom Komendanta

swój „Sen o szpadzie”.

1906 — Ponieważ wielu członków PPS, bojących się powstania i chcących realizować

wyłącznie program klasowy partii, zarzucało Piłsudskiemu jej nadmierną militaryzację, a on

zrozumiał, że „prędzej sprawę wygrałby z szatanem niż z ową psiarnią” („Beniowski”, pieśń

I) — na IX Zjeździe w Wiedniu (listopad) dochodzi do ostrej konfrontacji, w następstwie

której Piłsudski i jego ludzie tworzą własną Polską Partię Socjalistyczną—Frakcja

Rewolucyjna, odrywając się od reszty, która szybko utonie w komunizmie.

1907 — OB, stanowiąca wzór patriotyzmu polskiego, toczy w całym Królestwie

krwawą walkę z caratem, masakrując w dziesiątkach akcji ochranę, policję i żandarmerię (ale

też i ponosząc bolesne straty). Jest to już otwarta wojna Piłsudskiego z Rosją. On sam

przygotowuje największą akcję, którą poprowadzi osobiście.

1908 — 26 września Piłsudski na czele dziewiętnastu bojowców atakuje pociąg

wiozący pieniądze skarbowe z Wilna do Petersburga. Po stoczeniu formalnej bitwy z ochroną

pociągu, patrioci zdobywają ponad dwieście tysięcy rubli na cele rewolucyjne. W tym samym

roku (czerwiec) powstaje we Lwowie Związek Walki Czynnej (ZWC), będący w ręku

Piłsudskiego instrumentem szkolenia kadry oficerskiej przyszłych wojsk walczących o

Polskę.

1909 — Widząc zaostrzające się antagonizmy między mocarstwami, Piłsudski

bezbłędnie przewiduje wybuch wojny światowej i wynikającą stąd szansę Polski.

Przygotowuje się do dowodzenia na większą skalę, m. in. studiując szczegółowo taktykę i

strategię Napoleona oraz doświadczenia wojen burskiej i rosyjsko—japońskiej. Wiosną

wyjeżdża nad Adriatyk. Odrzuca kategorycznie propozycję (ponawianą kilkakrotnie)

przystąpienia do masonerii.

1910 — Piłsudski wykłada w Szkole Centralnej PPS w Krakowie. Od tego roku

powstają w całej Polsce (w Galicji jawne, w zaborach pruskim i rosyjskim tajne) oddziały

strzeleckie (Związek Strzelecki, Strzelec i in.), stanowiące w zamyśle Piłsudskiego kadrę

wojsk niepodległościowych. Są one intensywnie szkolone aż do wybuchu wojny w 1914,

gdyż według Piłsudskiego: jeśli Polacy nie wezmą udziału w wojnie, zostaną na zawsze

wykreśleni z listy narodów.

1911 — Wyjazd zdrowotny (choroba płuc) do Włoch. Po powrocie Piłsudski

inspekcjonuje ćwiczenia wprawiających się w wojaczce oddziałów strzeleckich.

background image

1912 — Piłsudski prowadzi wykłady z Powstania Styczniowego w Szkole Nauk

Polityczno—Społecznych w Krakowie. Tymczasowa Komisja Skonfederowanych Stronnictw

Niepodległościowych (TKSSN) mianuje go w grudniu Komendantem Głównym wszystkich

polskich sił wojskowych. Najważniejsze zdanie z odezwy TKSSN brzmi: „Kto chce być

wolnym, musi o te wolność walczyć”.

1913 — W pięćdziesiątą rocznicę Powstania Styczniowego Piłsudski kieruje pod

Lwowem wielkimi manewrami kilku tysięcy członków Związku Strzeleckiego, Strzelca i

Drużyn Strzeleckich.

1914 — W początkach roku wyjazd do Szwajcarii i Paryża w celu zinspekcjonowania

stacjonujących tam oddziałów strzeleckich (plus głośny odczyt paryski w sali Towarzystwa

Geograficznego), a w maju eskapada w tym samym celu do Belgii. Po wybuchu wojny

Piłsudski ogłasza 3 sierpnia proklamację o utworzeniu w Warszawie Rządu Narodowego

(była to mistyfikacja mająca na celu przygotowanie gruntu politycznego jego wojskom), po

czym o świcie 6 sierpnia wysyła w bój na teren Królestwa pierwszą Kompanię Kadrową (152

ż

ołnierzy z oddziałów strzeleckich), błogosławiąc ich słowami:

„Patrzę na was jako na

kadry, z których rozwinąć się ma przyszła armia polska”

. W następnych dniach kolejne

grupy strzelców przekraczają granicę Kongresówki pod wodzą Piłsudskiego. Wyruszając na

wojnę Piłsudski otrzymuje wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej, z którym nie rozstanie

się do końca życia, a 9 sierpnia, w majątku Czaple Małe, konia wierzchowego, sławną

„Kasztankę”, która służyć mu będzie do 1927 roku.

12 sierpnia, na czele czterystu strzelców, Komendant wkracza do Kielc. Przyjmują

ich… zatrzaśnięte okiennice w wielu domach. „Nie stał za nami naród — wspominał

Piłsudski pełen rozżalenia — nie mający odwagi spojrzeć wielkim wypadkom w oczy”. Jego

ż

ołnierze śpiewali potem o sobie i o tchórzliwych rodakach:

„Dzisiaj już my — jednością silni, Tworzymy Polskę — przodków mit. 2e wy w tej

pracy nie dość pilni, Zostanie wam potomnych wstyd”.

We wrześniu Piłsudski zostaje dowódcą 1 pułku utworzonych tymczasem przez

Naczelny Komitet Narodowy (NKN), w ramach c.k. armii, Legionów i otrzymuje rangę

pułkownika. Tym samym zmuszony jest podporządkować się Austriakom. Na tyłach wojsk

rosyjskich zakłada Polską Organizację Wojskową (POW). Walczy ze swym pułkiem na

froncie (Nowy Korczyn, Opatowiec, Dęblin), jest kontuzjowany pod Laskami. 15 listopada

awansuje na brygadiera (stopień stworzony przez Austriaków specjalnie dla niego). W

grudniu 1 pułk przemienia się w I Brygadę Legionów i zwycięża w bitwie pod

Łowczówkiem.

background image

1915 — Całe pasmo bojowych sukcesów Komendanta i jego brygady (Konary,

Ożarów i in.). Jednocześnie Piłsudski, razem z POW, prowadzi działalność polityczną,

przeciwstawiając się nazbyt lojalistycznemu wobec Austriaków stanowisku NKN oraz

decyzjom proaustriackiego dowództwa Legionów. „Biliśmy się z Moskalami, będąc z musu

w szeregach wojska austriackiego, lecz wszelkimi siłami broniliśmy się przed próbami

austriaczenia nas” — wspominał. Dla coraz większych rzesz Polaków staje się Komendant

ż

ywym symbolem walki o niepodległość, a dla swoich podwładnych charyzmatycznym

idolem o cechach półboga, któremu wierzą bezgranicznie.

1916 — W lutym Piłsudski powraca oficjalnie na łono Kościoła rzymskokatolickiego.

Wkrótce, po najcięższych legionowych bojach (pod Kostiuchnówką, czyli Polską Górą),

którymi osobiście dowodził — chcąc okazać swą niezależność — podaje się do dymisji (29

lipca). Gdy państwa centralne proklamowały niepodległość Polski (5 listopada), Komendant

przystępuje w Warszawie do Tymczasowej Rady Stanu Królestwa Polskiego (6 grudnia) i

odbiera w niej nominację na kierownika Komisji Wojskowej.

1917 — Nie zgadzając się na wtłoczenie polskiego wojska w ramy militaryzmu

niemieckiego (Legiony zostały oddane przez Austro—Węgry Niemcom), Piłsudski odrzuca

rotę przysięgi poręczającej przymierze oręża polskiego z niemieckim i występuje (24

czerwca) z Rady Stanu. Podczas dramatycznej rozmowy w Belwederze niemiecki

wielkorządca von Beseler próbuje rozpaczliwie zatrzymać wojsko polskie w niemieckich

szeregach, ofiarowuje Komendantowi wszystko, czego ten zapragnie (

„Dla pana samego

wszystko, czego pan zechce. Potęgę, sławę, zaszczyty”

), a jego oddziałom daleko

posuniętą swobodę i najnowszą broń. Piłsudski odmawia wyniośle:

„Czy ekscelencja sądzi,

że ta ręka, która dławi Polaków, będzie mniej dławiącą, jeśli do każdego palca przyklei

sobie orzełka?”

. Jak widać, miał duszę „chorą” nie tylko na Moskala, lecz i na drugiego z

odwiecznych wrogów ojczyzny. Aresztowany nocą z 21 na 22 lipca, zostaje — po krótkim

pobycie w kilku więzieniach — internowany w twierdzy Magdeburg (sierpień) w ścisłej

izolacji. Spędza tam szesnaście miesięcy, pisząc wspomnienia z walk.

1918 — W obliczu klęski wojennej rząd niemiecki uwalnia Komendanta (8 listopada).

Kilka dni później Rada Regencyjna w Warszawie przekazuje mu pełnię władzy, to samo

czyni rząd lubelski. 16 listopada Piłsudski notyfikuje niepodległość Polski. Przejmując ster

nawy państwowej stara się jak najszybciej wzmocnić ojczyznę i uchronić ją przed zgubnymi

wpływami z zewnątrz. Jak pisał jego biograf:

„Jemu mamy do zawdzięczenia, że w 1918 roku światowa rewolucja komunistyczna

załamała się w Polsce i o Polskę. Bystry i orientujący się w każdej sytuacji zmysł polityczny

background image

Piłsudskiego uchronił wtedy budzące się do nowego życia Państwo Polskie od tej straszliwej

zmory i kryjącego się za nią niebezpieczeństwa utraty ponownie odzyskanej tyloma ofiarami

niepodległości”.

1919 — Jako Naczelnik Państwa i Naczelny Wódz polskiej siły zbrojnej (nominacja

sejmowa z 20 lutego) Piłsudski, nie związany z żadnym obozem czy stronnictwem

politycznym, bierze w karby chaos odradzającego się kraju i tworzy potężną armię polską. 22

kwietnia zajmuje Wilno, wyrzucając z Litwy napastnicze wojska bolszewików. Podczas

kampanii letniej oswobadza Lwów. Działania wojenne tego roku zwracają Polsce ziemie

wschodnie po Dźwinę i Dniepr na północ od Polesia.

1920 — 19 marca Piłsudski przyjmuje najwyższą godność wojskową pierwszego

Marszałka Polski, ofiarowaną mu samorzutnie przez wojsko. Wiosną rozpoczyna się na dobre

wojna z Rosją bolszewicką, której rosnąca agresywność zagraża bezpośrednio egzystencji

odrodzonej Rzeczypospolitej. Triumf wyprawy kijowskiej Piłsudskiego szlakiem Bolesławów

(25 kwietnia — 8 maja) zostaje tak skomentowany przez Ignacego Daszyńskiego w jego

pracy o Komendancie pt. „Wielki człowiek w Polsce”: „Było to wcielenie ogromnej myśli

politycznej, był to, w razie powodzenia, straszny cios w imperializm rosyjski białych czy

czerwonych carów”.

Powodzenie jednak ulega załamaniu na skutek zmasowanej kontrofensywy sowieckiej

(czerwiec—sierpień). Bolszewicy, pragnący wziąć Polskę „z marszu” i opanować zachodnią

Europę, dochodzą do Warszawy. Genialny plan operacyjny Piłsudskiego, mający na celu

odrzucenie bolszewickiej nawały, zostaje zrealizowany w dniach 16—22 sierpnia: straszliwe

uderzenia przegrupowanych przez Marszałka armii polskich na flanki sowieckie powodują

zdruzgotanie hord najezdniczych (25 tysięcy zabitych i rannych, 66 tysięcy jeńców) i

paniczną ucieczkę skatowanych resztek na wschód wraz ż polskimi renegatami (komunistami

— Marchlewskim, Dzierżyńskim, Unszlichtem i innymi — którzy na zapleczu Armii

Czerwonej tworzyli już gubernię zwaną przez nich Polską Republiką Rad).

Tak zwany Cud nad Wisłą był jednym z największych triumfów sarmackiego oręża w

tysiącletnich dziejach Polski. Francuski generał Camon w pracy pt. „Manewr

oswobodzeniowy marszałka Piłsudskiego przeciw bolszewikom” napisał: „Piłsudski wybawił

Polskę napoleońskim manewrem w ciągu kilku dni, opłacając to minimalnymi stratami”.

Anglik, lord Abernon, naoczny świadek wydarzeń, nazwał ów manewr „decydującą bitwą w

dziejach świata” i stwierdził:

„Bez wątpienia bitwa pod Warszawą wybawiła cały kontynent

europejski od fanatycznej tyranii Sowietów”

. W drugiej wielkiej bitwie, nad Niemnem (we

wrześniu), Piłsudski zniszczył ostatnie rezerwy bolszewickie rzucone przeciw Polsce,

background image

zmuszając Lenina do prośby o pokój. Simon Goodenought, analizując geniusz bitewny

największych wodzów w historii (w książce „Tactical Genius in Battle”, London 1979),

porównał Piłsudskiego z Aleksandrem Wielkim, Hannibalem, Cezarem i Napoleonem.

1921 — W pierwszych dniach lutego Marszałek wizytuje’ Francję i zawiera sojusz

polsko—francuski. W kwietniu Uniwersytet Jagielloński nadaje mu honorowy tytuł doktora

praw, a w maju Uniwersytet Warszawski (później nazwany Uniwersytetem im. Józefa

Piłsudskiego) doktorat honorowy z medycyny. Rozentuzjazmowani studenci wyprzęgają

konie i ciągną powóz Marszałka przez Krakowskie Przedmieście. W tym samym miesiącu

bierze Piłsudski pierwszoplanowy udział w warszawskich obchodach setnej rocznicy śmierci

Napoleona. We wrześniu ma miejsce we Lwowie jedyny zamach na Piłsudskiego — strzela

doń terrorysta ukraiński, niecelnie. W październiku Marszałek (wówczas już wdowiec)

poślubia Aleksandrę Szczerbińską.

1922—1925 — Mając dość wewnętrznych gier rządowych, opozycyjnych i

sejmowych, owego partyjnego politykierstwa, które — karmione podłymi ambicjami —

utrudniało budowanie silnego państwa, Marszałek, złożywszy stanowiska państwowe,

wycofuje się z życia politycznego i wraz z rodziną przenosi do domu w Sulejówku, gdzie

przez kilka lat poświęca się głównie pracy pisarskiej. Wyjeżdża z Sulejówka na wakacje do

Druskiennik nad Niemnem, na rocznicowe zjazdy legionistów i POW—iaków, oraz na

odczyty (m. in. w Wilnie na Uniwersytecie im. Stefana Batorego).

1926 — Nie mogąc dłużej tolerować choroby, która jak rak toczyła organizm

państwowy, nie chcąc patrzeć obojętnie jak Polska staje się przedmiotem targów partyjnych

(nazwał je słusznie „grą handlowania” interesami państwa), niczym piłka rozgrywana w

atmosferze prywaty, partyjniactwa, upadku gospodarczego i bezrobocia, nie widząc innej

drogi zapobiegnięcia takiemu nadużywaniu swobód demokratycznych, które czynią

demokrację obmierzłą dla społeczeństwa — Marszałek podejmuje w maju, przy pomocy

wiernych sobie wojsk, akcję zbrojną w celu wydźwignięcia kraju z zabójczego chaosu,

oświadczając:

„Staję do walki z głównym złem Państwa, z panowaniem rozwydrzonych partii i

stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i

korzyści(…) Nie może być w państwie za wiele niesprawiedliwości względem tych, co

pracę swą dla innych dają, nie może być w państwie — gdy nie chce ono iść ku zgubie —

za dużo nieprawości”.

background image

Zamach stanu wynosi Piłsudskiego znowu do najwyższej władzy. Wybrany 31 maja

Prezydentem Rzeczypospolitej, zrzeka się tej godności na rzecz Ignacego Mościckiego. 2

października obejmuje stanowisko premiera.

1927 — Marszałek oddaje hołd swemu ukochanemu poecie, Juliuszowi Słowackiemu

(całe ustępy „Króla Ducha” czy „Beniowskiego” znał na pamięć), sprowadzając jego prochy z

paryskiego cmentarza Montmartre na Wawel. Przed trumną wieszcza wygłasza o nim swoje

najlepsze w życiu przemówienie, tak literacko wspaniałe, że — jak stwierdził Wacław

Jędrzejewicz — „pozostanie ono trwałym pomnikiem poety w literaturze polskiej”. (Wzięła

to pod uwagę Polska Akademia Literatury ofiarowując Piłsudskiemu w 1933 roku godność

swego członka honorowego i protektora).

1928 — 1934 — Mimo że oficjalnie nie zajmuje najwyższych stanowisk

państwowych (27 czerwca 1928 r. ustąpił ze stanowiska premiera; objął je ponownie w 1930

roku, ale tylko na trzy miesiące, od 25 sierpnia do 4 grudnia), pełniąc obowiązki ministra

spraw wojskowych i Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych — jest Piłsudski przez cały czas

niekwestionowanym przywódcą państwa, najwyższym autorytetem moralnym i politycznym.

Pracuje niestrudzenie dla dobra i chwały Rzeczypospolitej, decydując o wszystkich jej

istotnych sprawach. W polityce wewnętrznej bezwzględnie realizuje ideę nadrzędności

interesów państwa nad interesami wszelkich organizacji, stronnictw czy partii, które według

niego uzurpują sobie prawa osłabiające funkcjonowanie silnej Rzeczypospolitej (dla

zminimalizowania wpływu sporów partyjnych i w przekonaniu, że władza wykonawcza nie

może być uzależniona od interesów poszczególnych grup politycznych, tworzy w 1928 r.

Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, obdarzony przez społeczeństwo w wyborach

największą liczbą mandatów). W polityce zagranicznej jest przeciwnikiem układów

wielostronnych, gdyż obawia się zdominowania Polski, realizuje natomiast świetnie politykę

paktów dwustronnych. Wyznawana przezeń teoria równowagi znajduje najlepszy wyraz w

układach o nieagresji zawartych z dwoma głównymi nieprzyjaciółmi Polski — z Rosją w

1932 r. i z Niemcami w 1934 r. Wbrew dzisiejszej propagandzie komunistycznej polityka ta

była bardzo skuteczna; krach roku 1939 stanowił następstwo nie jej, lecz faktu, że oszukali

nas sojusznicy, nie dotrzymując zawartych umów. Osamotniona przez Francję i Anglię Polska

nie mogła przeciwstawić się jednoczesnej agresji Niemiec hitlerowskich i ZSRR, które

dokonały kolejnego jej rozbioru.

1935 — 12 maja o 20:45 umiera (na rozpoznanego kilka miesięcy wcześniej raka

wątroby) Twórca Niepodległej Polski, „największy na przestrzeni naszej historii Człowiek”

(słowa prezydenta Mościckiego w orędziu pośmiertnym), Marszałek Józef Piłsudski. Jego

background image

ciało zostaje złożone w krypcie wawelskiej obok grobów królewskich, zaś serce na wileńskim

cmentarzu Rossa wraz z trumną matki, pod czarną marmurową płytą, opatrzoną strofami z

Beniowskiego, które sam wskazał przed śmiercią.

Jakże wielkim prorokiem był Juliusz Słowacki, gdy w „Beniowskim” pisał o tym

pochówku „na Rossie”:

„Stał na cmentarzu pogrzeb — a sztandary

Stały tak dumnie jak na Kapitolu (…)

Na kijach czarnych rozpięte… a gałki

Błyszczały w słońcu… Cmentarz stał przy Rossi;

Za Rossią był las… z brzozowego drzewa,

Który gdy szumi — zdaje się, że śpiewa”.

Dzisiaj, gdy mija równo pół wieku od tej tragedii i gdy okajdaniona Polska kroczy pod

sztandarami komunizmu, internacjonalizmu et consortes, w ciągle zwiększających się

szeregach niewolników oznakowanych sowieckim piętnem — straszliwie posępnego

znaczenia nabierają słowa Lechonia z jego wiersza o Piłsudskim:

„Szeregi za szeregiem! Sztandary! Sztandary!

A On mówić nie może! Mundur na nim szary”.

Mark

W.

Kingden

background image

Przypis do załącznika nr 2:

Satyrę parateatralną — „Animowanie” — napisałem w drugiej połowie lat

siedemdziesiątych. Chciałem ją opublikować w jakimś tygodniku, ale nie pozwolono mi; raz

była to decyzja Putramenta, a raz Lepszego. Więcej nie próbowałem wówczas. Żaden z

cenzorów nie połapał się, iż szeryf Navider to Red Ivan (Czerwony Iwan), a sędzia Ulrich to

głośny kat sądowy (Ulrich przewodniczył wszystkim wielkim politycznym rozprawom za

Stalina, jako szef Wojskowego Kolegium Sądu Najwyższego ZSRR). Natomiast wszyscy

rozumieli, że aresztowanie i skazanie Disneya jest parodią („a rebours”) śledztw i procesów

komunistycznych, drwiną z „praworządności” uprawianej w państwach „realnego

socjalizmu”. Zbyt wiele było tu znaków rozpoznawczych, m. in. przysłowiowy już dialog z

„Archipelagu Gułag” („za nic dają tylko dychę”), obowiązek donosicielstwa, represjonowanie

rodzin, karalność zamiaru, zsyłka w rejony polarne etc, etc. Człowiek mógł mieć pewność, że

nie da się tego opublikować póki Lepszy pełni straż. Człowiek jest wszakże omylny…

Udało się, ponieważ niektórzy z wydawców, nie mogąc dostać ode mnie nowej

książki, sami robili (za moją zgodą) książkę Łysiaka. Polegało to na wydawaniu zbioru

jakichś moich publikacji, które dotąd nie ukazały się w formie książkowej. Tak powstał

„Łysiak na łamach”, tak też zmajstrowano „Napoleoniadę”. Wydawnictwo Alfa, gdy nie

mogłem mu dać czegoś nowego, wpadło na pomysł zebrania w jednym tomiku wszystkich

moich tekstów dających się zaklasyfikować jako „science fiction”. Początkowo byłem

przeciwny tej inicjatywie, lecz wpadło mi do głowy, iż to jest szansa: opakować

„Animowanie” kilkunastoma tekstami i nazwać to wszystko „s—f”, a może Lepszy nie

zauważy i puści z rozbiegu. Sztuczka się udała. „Otulinę” zrobiono z kilku drobiazgów, które

już były w moich książkach, z kilku rzeczy wydrukowanych uprzednio w prasie i z kilku

nigdzie dotąd nie publikowanych. „Łysiak fiction” ukazała się w 1986 roku tylko po to, by

mogło się ukazać „Animowanie”.

I jeszcze jedna uwaga: nie jestem ekshibicjonistą literackim, nie lubię epatować

porno—dezynwolturą. Seksualny wątek podczas przesłuchań dlatego znalazł się w

„Animowaniu”, że takie rzeczy były na porządku dziennym w praktyce enkawudowskiej i

ubeckiej, czego historyczny przykład (POC Tiszbeina) przedstawiłem w pierwszej części

background image

„Lepszego”

*

.

*

Notabene czerwoni aparatczycy nie mogli się obejść bez seksu nie tylko podczas śledztw,

przesłuchań eta, lecz także podczas celebrowania świąt bolszewickich, wszelakich uroczystych obchodów

Wielkiej Proletariackiej i temu podobnych, co pozwala przyznać im (komunistom) historyczną palmę

największych kogutów jakich znał świat, więc kobiety wszystkich krajów powinny się teraz łączyć w nieutulonej

rozpaczy nad grobem komunizmu. Symbolem tego, o czym wspomniałem, był monumentalny pomnik Lenina w

stolicy Uzbekistanu, Taszkiencie. Przed pomnikiem tym podczas wielkich czerwonych świąt stawiano trybunę

honorową dla najwyższego aktywu partyjnego, który przemawiał do tłumów i przyjmował defiladę oraz masowe

„demonstracje poparcia i jedności”. Ponieważ niejedna taka feta trwała wiele, wiele godzin, a ciało nie sługa,

nudzącym się dostojnikom urządzono podręczny burdel w bezpośrednim sąsiedztwie trybuny - we wnętrzu

gigantycznej statuy Lenina. W trakcie niekończących się defilad, aplauzów, przemówień i skandowania haseł, co

raz to kilku dostojników urywało się z trybuny podziemnym przejściem do wnętrza statuy wodza, gdzie

obsługiwały ich szybko damy „zatrudnione na specjalnych etatach w administracji Komitetu Centralnego partii

uzbeckiej” (cytat z niedawnego raportu sędziów śledczych Iwanowa i Goliana).

background image

ANIMOWANIE

(drama w siedmiu aktach)

AKT 1 — ARESZTOWANIE

Szeryf, któremu towarzyszy dwóch pomocników, kładzie rękę sprawiedliwości na

ramieniu mężczyzny w jasnym garniturze.

— Walt Disney?

— Tak… o co chodzi?

— Szeryf okręgowy James Navider, oto moja legitymacja służbowa. Aresztuję was w

imieniu prawa!

— Co?!… To jakieś nieporozumienie…

— Stulcie pysk i wyciągnijcie ręce. Tom, załóż mu obrączki.

Tom zakłada kajdanki aresztowanemu, który protestuje

— Protestuję, to jakaś okropna pomyłka!… Czy pan wie, kim jestem?

— Wiem. Jesteście zdrajcą, szpiegiem, dywersantem, mordercą i cholernym pedałem,

albo chcecie być tym wszystkim naraz, co na jedno wychodzi. Idziemy!

— Jak pan śmie! Co pana upoważnia do takiego traktowania obywatela wolnego

kraju?!

— Dbałość o charakter wolności w tym kraju, który bez właściwej wolności byłby

krajem półwolnym dzięki wywrotowej działalności takich jak wy.

— To absurd! Ja nie jestem…

— Jesteście i zostanie wam to udowodnione. Jednocześnie mam obowiązek

zawiadomić was, że wszystko, co od tej pory powiecie, oraz wszystko, co zataicie, zostanie

użyte przeciwko wam!

AKT 2 — PRZESŁUCHANIE WSTĘPNE

Gabinet przesłuchań w biurze szeryfa okręgowego. Aresztowany zdradza oznaki

zdenerwowania

— O co konkretnie jestem podejrzany?

— Przestańcie mi tu pieprzyć, Disney! Podejrzani to chodzą po ulicach, a wy, jak już

jesteście u nas, to jesteście winni, oskarżeni i skazani! Teraz będziecie zeznawać. Lucy, wkręć

papier i kalkę.

Lucy wkręca papier i kalkę w maszynę do pisania

— Nazwisko?

background image

— Przecież pan je zna.

— Tom, dołóż mu w obronie własnej za stawianie czynnego oporu władzy!

Tom broni się. Następnie polewa aresztowanego wodą i rzuca go na krzesło przed

biurkiem szeryfa

— Nazwisko i imię?

— Walt… Walt Disney.

— Czy macie jakieś zastrzeżenia do sposobu prowadzenia przesłuchań?

— Nie… nie mam…

— Żadnych?

— Ża… żadnych.

— To dlaczego się jąkacie?

— Bo mi… zaschło… w gardle.

— Lucy, podkreśl zdanie winnego, że jest szczególnie wdzięczny przesłuchującym go

funkcjonariuszom za ich kulturę osobistą i delikatność w obchodzeniu się z nim, a ty. Tom,

daj mu się napić.

Lucy podkreśla cytat, a Tom wylewa na aresztowanego kolejny kubeł wody.

— A więc nazywacie się Disney?

— Tak… Disney… Walt Disney… Jestem…

— Nie pytam was, kim jesteście, wszystko o was wiemy. Czy należeliście lub

należycie, lub macie zamiar należeć do partii komunistycznej?

— Ależ nie!

— To wam niewiele pomoże, ale mówcie dalej. Czy jesteście homoseksualistą?

— Nie!

— Byłem na tę odpowiedź przygotowany, nie zyskacie tym nic. Czy używacie

narkotyków w jakiejkolwiek postaci bądź zamierzacie popaść w ten nałóg?

— Nie!

— Tym także nie zmienicie sytuacji. Czy wy lub ktoś z waszych bliskich starał się o

azyl polityczny w Europie, Afryce, Azji, Australii lub na Antarktydzie?

— Nie!

— Czy braliście kiedykolwiek lub macie ochotę wziąć udział w demonstracjach

antyrządowych?

— Nie!

— Czy należycie do jakiegokolwiek ruchu na rzecz praw obywatelskich,

murzyńskich, indiańskich i w ogóle skurwysyńskich w całym tego słowa znaczeniu?

background image

— Nie!

— Same zaprzeczenia, Disney! Jest to najgłupszy sposób obrony, jaki znam. Ale jak

chcecie, sami sobie będziecie winni. A teraz opowiedzcie, jak to było, prawdę, całą prawdę i

nic jak tylko prawdę, która i tak wypłynie na wierzch, choć nie musi, bo my ją znamy, ale

chcemy, żebyście okazali wyznaniem skruchę, która wam ulży. W zamian za to zostaniecie

zwolnieni na mocy amnestii, konstytucji, Deklaracji Niepodległości i siódmej poprawki do

trzeciej poprawki znowelizowanej wersji rezerwowej kodeksu karnego.

— Ja… ja nie…

— Co, nie wierzycie mi? Czy macie jakieś podstawy, żeby nie wierzyć wolnemu

szeryfowi wybranemu w wolnych wyborach przez wolną społeczność wolnego okręgu, w

którym wolność stanowi najcenniejszy skarb człowieka?

— Nie… ale… mojego przyjaciela, Freda Harrisa… Jemu też obiecano wolność, a

dostał trzydzieści lat…

— Gdzie to było?

— Na Zachodnim Wybrzeżu.

— Za co dostał trzydziestaka?

— Za nic!

— Nie łżyjcie, Disney, za nic dają tylko dychę. A poza tym nie jesteśmy na

Zachodnim Wybrzeżu. W naszym stanie mamy własne prawo i trzeba być nie byle kim, żeby

zasłużyć na trzydziestaka. Macie szansę, ale nie mogę wam niczego obiecać. Będziecie

sądzeni przez niezawisły sąd, który podejmie niezawisłą decyzję. Przewodniczył będzie stary

praktyk, sędzia Jonathan Ulrich, z którym uzgodniliśmy, że poniżej piętnastaka was nie

wypuści, lecz górna granica jest otwarta. Wszystko zależy od waszej dobrej woli i od tego,

czy okażecie się przestępcą szczerym, skłonnym do współpracy z organami ścigania i

skazywania. No więc, na co jeszcze czekacie?

— Chcę… chcę wezwać mojego adwokata.

— Macie do tego konstytucyjne prawo, co świadczy, że żadne prawo nie jest

doskonałe, ale nawet jeśli prawo jest bzdurne, należy go przestrzegać dopóki obowiązuje,

więc nie będę wam robił trudności. Jak się nazywa wasz adwokat?

— Pillman, Stanley Pillman.

— Doskonale, przy okazji zajmiemy się i nim. Zanim go wezwiemy, podpiszecie

oświadczenie, że dotychczasowe śledztwo przebiegało zgodnie z wymogami prawa i

demokracji.

— Nie mogę!

background image

— Tom!

— Nie, proszę, tylko nie to!… Ja nie mogę pisać, spuchła mi prawa dłoń.

— Lucy, dopisz, że oskarżony nadepnął sobie na prawą dłoń, kiedy rzucił się na

funkcjonariusza Toma w celu wywarcia agresji na bezbronnym. A wy podpiszecie to

wszystko lewą ręką, stawiając krzyżyk.

Aresztowany stawia krzyżyk i oddaje długopis szeryfowi.

Akt 3 — PRZESŁUCHANIE ZASADNICZE

Wchodzi adwokat Pillman. Szeryf zwraca się do niego, wskazując aresztowanego,

który siedzi na krześle.

— Witam, panie Pillman. Pański klient chce zeznawać w pańskiej obecności, dlatego

wezwaliśmy pana. Proszę spocząć.

Pillman siada na krześle obok aresztowanego, który siedzi ze zwieszoną głową.

— Dlaczego mój klient jest mokry?

— Spocił się, panie mecenasie, sam pan widzi, jak jest gorąco.

— A dlaczego jest posiniaczony i zakrwawiony?

— Potknął się na schodach. Jest tam jeden obluzowany stopień. Pan się jeszcze nie

potknął?

— Nie.

— To może każdego spotkać, proszę pana, należy uważać.

— Czy mój klient nie kwestionuje pańskiej wersji wydarzeń, szeryfie?

— Nie, oto jego oświadczenie w tej sprawie… Czy możemy przystąpić do

przesłuchania?

— Proszę.

— W porządku. Disney, mam obowiązek ostrzec was, że za fałszywe zeznania grozi

wam kara stu dwudziestu ośmiu lat więzienia na Alasce, pozbawienie praw obywatelskich na

lat trzydzieści i grzywna w wysokości całego majątku ruchomego i nieruchomego, nie

mówiąc już o bezterminowym pozbawieniu wolności i praw obywatelskich waszej bliższej i

dalszej rodziny, tudzież znajomych. Proszę się ściśle trzymać prawdy i opowiedzieć o

wszystkim.

Adwokat zrywa się z krzesła.

— Proszę nie odpowiadać, panie Disney, zanim nie usłyszymy, o co jest pan

oskarżony!

background image

— Pański klient jest oskarżony o wiele ciemnych sprawek związanych z realizacją

filmu „Królewna Śnieżka”, a ja pragnę, by teraz o nich opowiedział.

Adwokat zrywa się znowu

— Protestuję! Zechce pan, szeryfie, zadawać konkretne pytania, na które mój klient

udzieli konkretnych odpowiedzi!

Szeryf wzrusza ramionami.

— Dobrze. Kto wpadł na pomysł zrobienia tego filmu? Aresztowany podnosi głowę.

— Kto angażował wykonawców, myślę o Śnieżce, krasnoludkach i pozostałych?

— Ja.

— Osobiście?

— Tak.

— Doskonale. A więc to przez was, Disney, nawiązali kontakty?

— Tak.

— Lucy, podkreśl tę odpowiedź! Czy wspomniane kontakty ograniczały się wyłącznie

do występowania na planie filmowym?

— Nie. Musieliśmy przerwać kręcenie ze względu na kłopoty będące następstwem

Wielkiego Kryzysu i wznowiliśmy pracę po roku. Przez ten rok oni kontaktowali się

prywatnie.

— O to właśnie nam chodzi. Przejdźmy do wydarzeń, które miały miejsce w owym

roku. Czy krasnoludki znały się przedtem?

— Nie wiem, chyba tylko Gapcio i Wesołek. Reszta poznała się na planie.

— A potem, w czasie owego roku przerwy, zamieszkali razem w domku leśnym?

— Tak.

— Czy to was nie dziwiło? Przecież mieli własne domy gdzie indziej.

— To była ich sprawa, ja się nie wtrącałem. Każdy obywatel USA ma prawo

mieszkać tam, gdzie chce.

— Teoretycznie tak. Wasze myśli o sprawach, których nie poruszam, zachowajcie,

Disney, dla siebie! Kto był szefem organizacji?

— Jakiej organizacji?

— Leśnej, czyli podziemnej, czyli wywrotowej. Jeśli siedmiu osobników, którzy

przedtem się nie znali, zamieszkuje nagle razem na przeciąg roku, i to na odludziu, to albo są

konspiratorami, albo pedałami. Czy krasnoludki były pedałami?

— To nonsens!

background image

— A widzicie! Lucy, zaprotokołuj, że według oświadczenia aresztowanego

krasnoludki skontaktowane ze sobą przez niego były wywrotowcami zamierzającymi obalić

przemocą demokratyczny ustrój Stanów Zjednoczonych!

Adwokat zrywa się po raz trzeci.

— Protestuję, mój klient niczego takiego nie powiedział! Oświadczył tylko, że

krasnoludki nie przejawiały skłonności homoseksualnych, a to coś zupełnie innego!

— Dobrze, wobec tego uściślę pytanie. Czy krasnoludki zawiązały organizację

terrorystyczną?

— Nic o tym nie wiem.

— A czy mogły zawiązać?

— Nie wiem.

— Pytam: czy mogły to zrobić?!

— No… tak, każdy może, jeśli chce…

Lucy!

Zaprotokołuj,

oskarżony

przyznał,

ż

e

istnieje

duże

prawdopodobieństwo…

Adwokat zrywa się

— Protestuję! Mój klient stwierdził tylko obiektywną możliwość zaistnienia każdego

ze zjawisk!

Szeryf patrzy na adwokata spod przymrużonych powiek

— Pan filozofuje, mecenasie, o rzeczach ogólnych, a ja pytałem konkretnie o

organizację wywrotową i uzyskałem potwierdzenie możliwości jej powstania. Według prawa

to, co jest możliwe, można uznać za dokonane…

— Ale nie według naszego prawa, szeryfie.

— Niech będzie, lecz pozostaje niezbitym faktem, że siedmiu obcych sobie typów

zgrupowało się ni stąd, ni zowąd.

— Konstytucja naszego kraju dopuszcza wszelką formę zgromadzeń, szeryfie!

— Z wyjątkiem nielegalnych, bezbożnych i podejrzanych! Proszę mnie nie pouczać,

mecenasie, konstytucję mam we krwi! Czy, pańskim zdaniem, konstytucja zezwala na

nielegalny hazard?

— Co takiego?

— Proszę pozwolić mi kontynuować przesłuchanie, a zaraz dowie się pan rzeczy,

które odbiorą panu nieco pewności siebie, panie Pillman.

Szeryf zwraca się do aresztowanego.

— Powiedzcie, gdzie w ciągu wspomnianego roku przerwy mieszkała Śnieżka?

background image

— W lesie, z krasnoludkami.

— Dlaczego właśnie tam, a nie we własnym domu w Hollywood?

— Nie wiem, może dlatego, że zaprzyjaźnili się…

— A zaprzyjaźnili się, jak zeznaliście, dzięki wam.

— Tak, ale…

— Prosiłem: bez dygresji, Disney! Czy było wam wiadomo, że krasnoludki

prowadziły w swym domku lokal rozrywkowy z wyszynkiem?

— Słyszałem o tym, ale ta forma zarobkowania nie jest przecież zabroniona.

— Natomiast zabroniony jest w naszym stanie skomercjalizowany hazard! Na

terytorium USA wolno czerpać z niego zyski tylko w stanie Nevada, czy i o tym nie

wiedzieliście, Disney.

— O tym wiem, ale…

— Proszę odpowiadać ściśle na pytania! Lucy, zaznacz, że oskarżony wiedział o

tajnym kasynie w domku krasnoludków.

Adwokat protestuje.

— Protestuję! Pan nagina słowa mojego klienta do swoich tez, szeryfie! Mój klient nie

powiedział, że wiadomo mu było o domu gry w domku krasnoludków, tylko potwierdził, iż

wie, że na terytorium USA hazard jest akceptowany wyłącznie w stanie Nevada.

Szeryf odwraca się do aresztowanego.

— Czy możecie zeznać pod przysięgą, Disney, że nie słyszeliście o hazardzie

uprawianym w domku krasnoludków?

— Coś… no coś mi się obiło o uszy, ale nie o hazardzie na dużą skalę… Słyszałem,

ż

e krasnoludki grają w remika, dla zabicia czasu…

— A więc miałem rację! Słyszeliście i nie donieśliście władzom!

Adwokat protestuje.

— Protestuję! Nikt nie ma obowiązku donoszenia władzom o czymkolwiek i nie staje

się przez to wspólnikiem przestępców, nawet jeśli przestępstwo miało miejsce, czego pan na

razie nie dowiódł, szeryfie!

— Bardzo się cieszę, mecenasie, że to pan pierwszy użył słowa przestępcy w stosunku

do aktorów zaangażowanych i skomunikowanych przez pańskiego klienta, który już przez

sam fakt tego pośrednictwa stał się współudziałowcem w przestępstwie, aczkolwiek jego

współudział jest o wiele bardziej aktywny, do czego jeszcze dojdziemy. Na razie proszę

przyjąć do wiadomości, że jak wynika z raportów, które mam przed sobą, domek

krasnoludków był między innymi spelunką z hazardem i stripteasem wykonywanym przez

background image

Ś

nieżkę, spelunką obliczoną na deprawowanie myśliwych, turystów, zbieraczy grzybów,

pracowników służby leśnej, drwali i zwierząt. Powtarzam: między innymi, ponieważ był

także czymś o wiele gorszym. Jeśli zaś chodzi o postawę obywatelską pańskiego klienta, to

muszę stwierdzić, że być może donoszenie o takich i innych sprawkach nie jest obowiązkiem

prawnym obywatela, lecz bez wątpienia jest obowiązkiem moralnym, z niewykonania którego

należy obywateli rozliczać. Kto nie przeciwdziała, ten współdziała!

Adwokat mucha ręką w geście zniecierpliwienia.

— Wszystko to są zarzuty wątpliwej proweniencji, szeryfie! Jak dotąd nie przedstawił

pan memu klientowi ani jednego sensownego punktu oskarżenia, wspartego na dowodach,

które uzasadniałyby jakąkolwiek formę represji, od aresztowania poczynając.

— Zaraz to uczynię, mecenasie. Zbliżamy się do tego milowymi krokami, a kiedy już

to zrobię, zadrży pan. Zamierzam oskarżyć pańskiego klienta ni mniej, ni więcej tylko o

kilkanaście morderstw z premedytacją, jak również o kierowanie komunistyczną agenturą

dywersyjno—szpiegowsko—terrorystyczno—sabotażową, odpowiedzialną za inflację,

deflację, dewaluację, deflorację, degradację, deprawację, dyskredytację, demoralizację,

dekapitalizację, dyskryminację, defetyzm i kryptosowietyzm. słowem degrengoladę naszej

ojczyzny w każdym aspekcie widocznym gołym i zamkniętym okiem!

— Co?!!!

— Dokładnie to, co pan usłyszał. W trakcie dalszego przesłuchania usłyszy pan

więcej. Powiedzcie no, Disney, czy znana wam jest eks—królowa, czyli zła czarownica?

— Tak, to jedna z postaci w moim filmie.

— Kto ją zaangażował?

— Ja, zgodnie ze scenariuszem.

— Co do tego nie mam żadnych wątpliwości, jak również do tego, że ów scenariusz

został zmontowany w zagranicznym ośrodku wrogiej dywersji wymierzonej w nasz biedny

kraj.

— Nic podobnego, zaprzeczam kategorycznie, ja…

— Czy zaprzeczycie także, iż posyłaliście złą czarownicę do leśnego domku

krasnoludków?

— Było to zgodne ze scenariuszem, w tej bajce czarownica idzie do domku

krasnoludków, by otruć Śnieżkę i…

— Nie chodzi mi o to, co się działo w fabule filmowej, lecz o to, co się działo poza

planem filmowym. W przerwie między zdjęciami obywatelka grająca złą czarownicę spędziła

na wasze polecenie płód obywatelki Śnieżki, która żyła z siedmioma krasnoludkami!

background image

— To nieprawda, na miłość boską, nic takiego nie miało miejsca!

— Nie? Wobec tego odczytam zeznanie aresztowanej przed tygodniem emerytowanej

akuszerki z Los Angeles, niejakiej Abortson. „Ja, Klara Abortson, obywatelka USA wyznania

obojętnego, biała i nie lesbijka, zeznaję niniejszym pod przysięgą, że w zamian za angaż do

roli czarownicy w filmie reżysera Walta Disneya zgodziłam się, pod wpływem nalegań

wymienionego, spędzić płód obywatelki Śnieżki…”. I tak dalej.

Szeryf wstaje i wygłasza z namaszczeniem.

— Obywatelu Walcie Disney! Zgodnie z prawem naszego stanu, które zabrania

przerywać ciążę i uznaje czyn taki za ludobójstwo, jest pan oskarżony o co najmniej

dziesięciokrotne zabójstwo z premedytacją!

Adwokat zrywa się z miejsca

— Mój klient już powiedział, że nie ma z tym nic wspólnego! Odrzucamy to

oskarżenie, jak również zeznanie tej… jak jej tam… Abortson, które jest niewątpliwie

fałszywe lub wymuszone! Sąd zadecyduje, co jest prawdą!

Szeryf klepie się z zadowoleniem po udach.

— Ma pan rację, mecenasie, sąd jest właśnie od tego. Obok zeznania pani Abortson

przedstawimy mu zeznania lekarzy, potwierdzające spędzenie płodu u Śnieżki.

— Nie kwestionuję spędzenia płodu, szeryfie, Śnieżka mogła to zrobić sto razy.

Zaprzeczam natomiast, by mój klient maczał w tym palce. Owa Abortson ze strachu przed

wyłączną odpowiedzialnością wrabia w tę ohydę pana Disneya, ale ten numer nie przejdzie!

A poza tym, co ma znaczyć użyte przez pana określenie zabójstwo dziesięciokrotne, hę?

— Oznacza to, między innymi, że być może miała miejsce śmierć większej liczby nie

poczętych osób, nie można bowiem wykluczyć dwojaczków, trojaczków, czworaczków i tak

dalej.

— Aż do dziesięcioraczków, tak?

— Nie, mecenasie, pański dowcip jest niewczesny. Ponieważ sądy w swej

łatwowierności przesądzają każdą wątpliwość na korzyść oskarżonego, sąd zapewne uzna

jedną skrobankę za morderstwo jednokrotne. Zaraz pan dostanie dziewięć pozostałych

zabójstw. Powiedzcie, Disney, jak się kończy wasz film?

— Piękny książę całuje Śnieżkę, czym budzi ją z letargu i oboje odjeżdżają w dal ku

happy endowi.

— Daleko książę nie ujechał, a do tego zaraz przestał być piękny, co trudno nazwać

zakończeniem szczęśliwym. Jeszcze jedno pytanie: czy ów pocałunek przed kamerą był

autentyczny?

background image

— Tak, chcieliśmy osiągnąć możliwy realizm…

— Osiągnęliście go aż nazbyt. Tydzień później, aktora grającego księcia pokryły

okropne wrzody, po czym zmarł on w męczarniach na złośliwą i nieuleczalną odmianę

syfilisa patagońskiego, którym obdarzyła go poprzez ów pocałunek na planie Śnieżka. Wiem,

ż

e ujęcie to powtarzano kilkakrotnie, można więc znowu mówić o uporczywej próbie

zabójstwa z premedytacją, uwieńczonej powodzeniem. Fakt, że książę był, jak to odkrył agent

FBI grający łowczego, obcym agentem w środowisku aktorów i szefem komunistycznej siatki

szpiegowskiej stanowi rzecz prosta okoliczność łagodzącą, lecz nie na tyle, by mogło to

zmazać winy obywatela Disneya i skłonić sąd…

Adwokat przerywa szeryfowi.

— Chwileczkę. Pomijając już fakt, że mój klient z pewnością nie wiedział o

ś

miercionośnej chorobie wenerycznej Śnieżki, jak wytłumaczy pan, szeryfie, to, że Śnieżka

ż

yje?

— Nie jestem lekarzem ani biologiem i nie muszę wiedzieć, dlaczego ta odmiana

syfilisa jest śmiertelna tylko dla osobników płci męskiej. Pozostaje jednak faktem, że na

skutek kontaktów ze Śnieżką zmarło na tę dolegliwość dziewięć osób: siedmiu krasnoludków,

książę i jeleń pospolity z rezerwatu leśnego. Tak więc do dziesięciu zabójstw dochodzi

oskarżenie o kłusownictwo! Ale to nie wszystko.

Adwokat dziwi się

— Nie wszystko?!

— Nie, mecenasie. Przestępstwa, o których mówiłem dotychczas, to tylko dodatkowe,

mniej ważne punkty oskarżenia. Podstawowym jest zmontowanie przez pańskiego klienta

bolszewickiej jaczejki na terytorium naszego wolnego stanu. Powiedzcie, Disney, z czym zła

czarownica szła do domku krasnoludków?

— Z zatrutym jabłkiem dla Śnieżki.

— Kłamiecie, było to bowiem jabłko, które miało zatruć zdrowy organizm naszej

ojczyzny. Jakiego było koloru?

— Czerwone.

— Właśnie, czerwonego! Czy było prawdziwe?

— Nie, była to drewniana atrapa jabłka.

— A w niej znajdowały się czerwone instrukcje dla komunistycznej szajki

krasnoludków noszących bezczelnie czerwone czapki! I na to mamy dowód — jest nim

oświadczenie obywatelki Abortson, która pod przysięgą zeznała, że instrukcje wkładał do

czerwonego jabłka osobiście reżyser Disney!

background image

Aresztowany sinieje i zrywa się z miejsca.

— Przysięgam, że to nieprawda, to wszystko fałsz! Szeryf patrzy nań surowo.

— Tu możecie przysięgać do woli, Disney, ale jeśli zrobicie to przed sądem, wlepią

wam dodatkowo kilka dych za krzywoprzysięstwo, a wasza rodzina powtórzy przygody

bohaterów Londona. Lepiej się zastanówcie…

Akt 4 — PROCES (dzień pierwszy)

Obrońca Disney a kończy swą przemowę.

— … Wysoki Sądzie! Wszystko, co tutaj powiedziałem na temat wątpliwej

wiarygodności świadków oskarżenia, dziwnych dowodów, manipulowanych biegłych,

spreparowanych zeznań et cetera, a więc cały mój dotychczasowy wywód, ma niewielkie

znaczenie dla istoty sprawy, służył jedynie roznegliżowaniu intrygi, w wyniku której mój

klient znalazł się zupełnie bezpodstawnie na ławie oskarżonych. Cała ta ponura komedia jest

kolejnym kamyczkiem w mozaice represji rozpętanych przeciw liberałom i w ogóle ludziom

o niezależnych poglądach, których władze chcą zastraszyć lub wręcz spacyfikować za

pomocą środków penitencjarnych.

Sędzia wali młotkiem w pulpit, warcząc.

— Mecenasie Pillman! Sąd ma już naprawdę dosyć waszych bezczelnych insynuacji,

oszczerstw, obrażania prokuratora, szkalowania władz i podkopywania systemu oraz rycia

pod wszystkim, co święte i nietykalne dla uczciwych obywateli tego kraju! Ponieważ jednak

rozprawa się już kończy, Sąd nie wyrzuci was za drzwi, tylko skazuje na pięćset dolarów

kary, co razem z poprzednimi karami czyni cztery tysiące pięćset dolarów grzywny, które

uiścicie przed wyjściem z tej sali. Jeśli nie chcecie zapłacić jeszcze więcej, poniechajcie

kalumnii i ograniczcie się wyłącznie do faktów!

Mecenas Pillman milczy przez chwilę, wpatrując się w godło państwowe nad głową

sędziego, po czym mówi.

— Najistotniejszym faktem, Wysoki Sądzie, jest fakt, iż całe oskarżenie stoi na

głowie, ponieważ nakręcony przez mojego klienta film pod tytułem „Królewna Śnieżka” jest

filmem animowanym!

— Jakim?

— Rysunkowym, Wysoki Sądzie. Wszystkie występujące postacie są narysowane!

Proszę o wyświetlenie filmu jako dowodu!

Osłupienie na sali. Przewodniczący sądu zarządza przerwę w rozprawie i wstając od

stołu piorunuje wzrokiem prokuratora.

background image

Akt 5 — PROCES (dzień drugi)

Przewodniczący sądu zwraca się do obrońcy.

— Panie Pillman, Sąd w zasadzie zgadza się z pańskim twierdzeniem, iż film

oskarżonego jest filmem rysunkowym, co nie zmienia faktu, iż za pomocą rysunków można

równie skutecznie podważać wolność, praworządność, niezależność i godność państwa, jak z

pomocą żywych indywiduów wykonujących zbrodnicze polecenia Sąd wszakże chciałby się

dowiedzieć, dlaczego ani pan, ani oskarżony, nie użyliście swego chytrego argumentu o

rysunkowym charakterze filmu wcześniej, na przykład w śledztwie, podczas przesłuchań, gdy

z powodu niefortunnego przeoczenia władz śledczych była mowa o żywych aktorach? Pytam

się, z jakich to nikczemnych pobudek nie podnieśliście tego wówczas?… Sąd widzi w tym

kolejną próbę zatuszowania przez was prawdy, czyli przestępstwo, prawda bowiem jest tym,

co najcenniejsze w świecie i winna być chroniona wszelkimi środkami, których Sąd użyje,

kiedy przyjdzie na to czas! Teraz jednak słucham pańskiej odpowiedzi.

— Wysoki Sądzie, mój klient był tak zaszokowany faktem aresztowania i brutalnym

postępowaniem władz śledczych, że w pierwszej chwili udzielał wyjaśnień w stanie silnego

stresu, mocno wyabstrahowany z poczucia rzeczywistości, ja zaś wcześniej nie widziałem

tego filmu. Potem stwierdziłem, że będzie lepiej dla mojego klienta, jeśli prokurator

skompromituje się podczas procesu, celowo więc zachowałem ów decydujący fakt na finał

rozprawy i poprosiłem mojego klienta, by nie zabierał głosu w tej sprawie. Na szczęście dla

nas rozprawa toczy się przy drzwiach zamkniętych, bo inaczej ci z publiczności, którzy

widzieli film, mogliby śmiechem popsuć mój plan.

— Panie Pillman, kto tu ma szczęście, a kto nie, to się dopiero okaże! Oświadczam

panu, ee jeszcze dzisiaj wydam nakaz aresztowania pana pod zarzutem świadomego

ukrywania prawdy przed Sądem oraz planowania i realizowania matactw zmierzających do

zamienienia procesu w farsę! To panu nie ujdzie płazem, albowiem tak prawda, jak i sądowa

instytucja egzekwowania sprawiedliwości są w naszym kraju pod ochroną!

— Wysoki Sądzie, chcę jednak zwrócić uwagę Wysokiego Sądu, że, bez względu na

ocenę mojego postępowania, pozostaje na razie faktem, iż całe oskarżenie skierowane na tym

procesie przeciw mojemu klientowi jest bez sensu!

Sędzia wali w stół młotkiem i oznajmia.

— Sąd uda się teraz na naradę, po czym ogłosi wyrok!

Akt 6 — SENTENCJA WYROKU

background image

Przewodniczący sądu kończy wygłaszać sentencję.

— … dlatego też Sąd, który nie kieruje się namiętnościami, tylko literą prawa i

sprawiedliwości, Sąd, dla którego liczą się wyłącznie fakty, nie zaś spekulacje i

domniemania, jakkolwiek byłyby uzasadnione — Sąd taki musi każdą wątpliwość

interpretować na korzyść oskarżonego, zgodnie z humanitarną zasadą obowiązują w naszym

wolnym i cywilizowanym regionie świata. Doceniając szczere zaangażowanie oskarżyciela,

odrzucając zaś haniebne pomawianie go o złą wolę, Sąd spełnia wszakże swój obowiązek i

daje wyraz wspomnianemu humanitaryzmowi uwalniając oskarżonego od winy w tym

punkcie oskarżenia, który mówi o zorganizowaniu komunistycznej agentury przy pomocy

aktorów zaangażowanych do filmu „Królewna Śnieżka”. Nie znaczy to, iż Sąd przypisuje

oskarżonemu niewinność w tym względzie, ponieważ jednak nie wynaleziono dotąd metody

wydobywania zeznań od osobników animowanych — Sąd przekazuje tę sprawę do

ewentualnego wyjaśnienia w przyszłości. Całkowicie natomiast uzasadniony jest ten punkt

oskarżenia, który mówi, że oskarżony miał za miesiąc przystąpić do pisania scenariusza filmu

pod tytułem „Czerwony Kapturek” i ukazać w nim nieletnią komunistkę napastowaną przez

nasz system udrapowany w skórę złego wilka. Ta oszczercza metafora miała spełniać

probolszewicką rolę propagandową. Wziąwszy pod uwagę szkodliwość tego typu zamiarów

wymierzonych w wolność, równość, uczciwość, radość i nieomylność naszego systemu —

Sąd skazuje winnego, Walta Disneya, na czterdzieści lat twierdzy, piętnaście lat zesłania na

Alaskę i siedem lat pozbawienia praw publicznych na zawsze.

Obrońca podrywa się ze swojego miejsca.

— Na Boga, Wysoki Sądzie, przecież to absurd! Karalność zamiaru, i to nie

udowodnionego?!!!

Przewodniczący sądu wali w stół tak silnie, że trzonek młotka zostaje mu w ręku jak

pałka.

— Milczeć, Pillman! Pan już nie ma głosu! A pański klient taśmy! I nie będzie jej

miał długo! Jest jeszcze w tym kraju praworządność, dzięki której społeczeństwo stawia tamę

marionetkom obcych central dywersyjnych! Takich filmów jak wasze, Disney, nie będzie się

kręcić i już się nie kręci!

Akt 7 — SAMOTNOŚĆ DŁUGODYSTANSOWCA

Disney rysuje na ścianie celi ósmą kreskę rocznicową, odwraca się w stronę

zakratowanego okienka, patrzy na dysk słoneczny wędrujący po niebie i szepcze, trudno

powiedzieć, zdziwiony czy zawzięty:

background image

— A jednak się kręci!

Z tomu „Łysiak fiction”,

Wydawnictwo Alfa,

Warszawa

1986.

background image

Przypis do załącznika nr 3:

7 listopada 1976 ukazało się w tygodniku „Kultura” moje opowiadanie pt.

„Koziodój”. Andrzej Krauze ozdobił je rysunkiem, który był portretem bohatera tytułowego:

rysunek przedstawiał bestię mającą cechy hieny skrzyżowanej z człowiekiem; z pyska temu

potworowi ciekła ślina. „Koziodój” to rzecz o takich „partyzantach”, dla których lata wojny

stanowiły piękną okazję do rabunku. Niektórym z nich po wojnie należało się nisko kłaniać.

Znam wieś, w której jeden z „koziodojów” był sołtysem i szefem POP jeszcze w latach

osiemdziesiątych.

Po ukazaniu się w „Kulturze” tego opowiadania do redakcji napłynęły listy od

Czytelników, wszystkie z podziękowaniem za kawałek prawdy. Wszakże jeden z

korespondentów, P. Henryk Muszyński, wyraził też pretensję, czy raczej żal:

„W swoim opowiadaniu nie mówi Pan, co dalej z Żydem, którego Koziodój spotkał.

Przecież ten Żyd ze swoim synkiem zginął z rąk polskiego bandyty (…) Po przejściu frontu

Żydzi, którym udało się przetrwać, wychodzili ze swych nor i ginęli w wolnej już Polsce z

rąk bandytów”.

Korespondent się mylił pisząc, iż „nie mówię, co dalej z Żydem”. Powiedziałem, a

fakt, że Czytelnik nie mógł tego przeczytać, był zasługą Lepszego. Mam na to całą gromadę

ś

wiadków: jurorów konkursu („Koziodój” to nowela nagrodzona w konkursie literackim),

redaktorów „Kultury” oraz redaktorów wydawnictwa Czytelnik, które zamieściło

„Koziodoja” w antologii „Z korca maku” (1977).

W „Kulturze” po dwakroć zdejmowano „Koziodoja” z łamów w ostatniej chwili, takie

było żądanie Lepszego. Dopiero za trzecim razem puścił, ale redakcja nie uzgodniła ze mną

kolejnych cięć, więc się awanturowałem, żądając, by wydrukowała mój protest przeciw

Lepszemu. Oznajmiono mi, że skarg na samego siebie Lepszy nie puści, i poproszono mnie,

ż

ebym się przestał wygłupiać. Przestałem. Człowiek był w takich sprawach bezradny jak

dziecko. Człowiek jest w takich sprawach nie tylko bezradny, ale i bliski śmierci ze śmiechu,

gdy cenzor skreśla zdanie, że kobieta umarła „za Gomułki”, tak jakby ludziom nie wolno było

umierać za rządów Gomułki.

Wersja, którą przeczytacie, nie jest wersją w pełni oryginalną, nie zależy mi na

przywracaniu wszystkiego. Ale w kilku miejscach — głównie tam, gdzie mowa o

zamordowaniu rodziny niemieckiej i tam, gdzie mowa o zamordowaniu rodziny żydowskiej

— muszę przywrócić tekst oryginalny, bo cięcia dokonane przez Lepszego karykaturalnie

wprost zniekształciły treść tych fragmentów.

background image

KOZIODÓJ

Koziodój to nie beło jego po oćcu, nie… Ze krztu Józef mu beło, a na nazwanie

urzędowe Kozioł. Znaczy się Józef Kozioł my go zwali… Koziodój skąd się wzion? Tygo ja

nie znam, pamiętom ino, co tak zwały Józka jak my partyzanowali za Niemca. Ludzie gadały:

banda Koziodoja, i za to Józek ciepał kulkę w łeb, i tym toż samo, co gadały, co my nie

partyzantkie robim, a zbójostwo. Ale nie beł zły człek, Bóg świadkiem, nie beł… Nie za to go

ciepnełem, bo nie beł, a za to, co mnie obszwabieł, ścierwo!… Ano, prawda jest, skrupulant

to on też nie beł, swawolnik beł od samego krztu świętego, Panie świeć mu nad duszo. Oćca

bił, matkę bił, kopsów im nawsadzał tyło, że Jezu! Po słuszności. Bili jego poty nie wyrós, tak

jak wyrós, to sam zaczon bić. A wyrós jak tyn dąb. W inszej wsi takiego chwata nie beło jak

Józek, piąchę to i miał, że!… Fraternili my sie od tyciego, o! On mnie nie dał bijać

chłopakom, a ja mu po sadach to gruszek, to jabłuszek, to śliweczek nazbierał. A kiej z

chałupy pyrgnoł, tom mu od swoich przynosieł syra, krup, co beło… Urodzajny beł chłop, jak

tyn jeden z telewizji, taki wysoki, czorny, znacie panie?… Jeno z wąsem, toćka w toćkę taki

sam. Nawidziły go dziewuchy i ślepieły za niem, chocia matki gnały je i wrzaskały, co on psi

pomiot. Bogać tam! Utrzymasz to dziewczynskie dupę? A on, Józek, nie patyćkował sie,

nie… Co tylko zwabieł jako parysade w las abo w te krzaki nad Borówko… panie, to już nie

rzeka, raka nie nałapie i mostu nie trza, a przed Niemcem to ze cztery metra beło… Co? Ano,

co któro namówieł, szła głupia wyszczypać sie, jak to młode, a nie wiedziała, co Józek nie

taki. Tyło co weszli w las… mieli my tam takie łysinę z rowem, po tamtej wojnie ostała, co

dziadek poleg… Józek nico nie pytał, jeno za łeb, do tygo rowu, kolanem przydusieł, sukiene

na łeb i robotował aże jęczała. Która sie darła, to ra—’ i ze dwa dał w pysk i cisza beła. Mnie

ze sobo brał i kulasy utrzymać dawał, jak która za opornie wirzgała. Moje siostrę, Franie, te,

co pomarła przy trzeciem dzieciaku, będzie za Gomułki, tyż zjebał, jeno nie przy mnie,

honorny beł. Mało której nie zjebał, a i ja żem porobotował z niem pospołu. Wszyćkie

beczały, ino żadna sie nie poskarżeła, bały sie, co ubije, taki beł. Jedna… czekajta, jak jej

beło?… No, ślubna tego Janka, co go Niemce na roboty do Rajchu wzięły… nie pomne… to

nawet zaszła, a tyż słóweczka nie pisnęła. Niektóre to przyłaziły sie prosić, coby jeszcze raz

im zjebał, ale Józek nie chciał, honorny beł, nie szło mu jak beło po woli. Po musie lubieł, nie

inakszej… Razu naszed nas gajowy hrabiego i zdybał. Sam nie chciał, bo beł pies taki

skrupulatny, może mu patek nie stawał, ale do pana hrabiego wzion i od ten czas my panu

hrabiemu przywabiali dziewczyny, a on nam po złotym za dupę dawał. Do samiutkiej wojny,

potem pan hrabia wyjechał… W trzydziestem dziewiątem miałem, czekajta… z dwudziestego

background image

czwartego jestem… ze szesnaście roków, a Józek dwoje roków starszy beł, ino co on

wyglądał na trzydzieści. Do munduru jego chciały zabrać w Lublinie, ale w las pyrgnoł i tyło.

A znali my sie od tyciego, o! To pomne, jak my sie poznali, na zagrodzie u Polków. jak

chłopaki nachwycieły jastrząbia. Skoczył sukinkot na kurę, a kura przy kołku beła na śnurek,

a my na niego z plandeko. Zdybali, chocia ciarachnoł jednego w łapę dziobem i zara przyszed

Józek i pyta, czy kto piłkę do żelaza ma. Ja mu przyniesłem z chałupy i on odpiłował

jastrząbiowi całego dzioba i puścieł na wole. Od tego my się znali… Ano nie lubieł Józek

gadów. Żabę jak chwycieł, to słomko nadmuchał, koty łapał i w ogień ciarachał, albo ślepie

wyłupnoł, taki beł… We wojne wola nam przyszła największa. Zebrał nas w kupę,

dwudziestu będzie, spali my to w starej gajówce, to w spalonym dworze, beło i po wsiach, i

partyzantkie robili. Ubiło sie Niemca jednego i drugiego, abo i nie Niemca. Dopadli my razu

bryczkę ze szwabsko rodzino. Niemca w łeb, bachory w łeb, a Niemkę pod siebie, ze

godzinkę trwało i tyż w łeb. Piło sie na tyn czas dużo i jadło beło galante, bo chodzili my po

wsiach i brali te… no, rekwizyty. Bały sie ludzie, nikto nas nie wydał, a beło, co tych z aka,

co w lesie za Borówko siedziały, wydały ludzie. Nas nie, Józka sie bały, chocia i dziewczyny

psuł, bały sie Józka, znały, jaki beł, Koziodoja sie bały… Ten z aka, Wicher, kapitan beł, do

Józka słał, co by Józek opamiętał sie i jego słuchał. Razu przysłał jednego, Józek mu: pierdol

sie! Drugiego razu Józek na goło dupę dwadzieścia mu wlepił, pukawke wzion i odesłał.

Pilnowali my sie. Ale sie razu nie upilnowały chłopaki, trzech beło, zdybał ich Wicher na

rekwizytach w Końskiej Woli, obił, a potem nazawieszał pisania na kapotach i drugie na

kijach kazował trzymać, takie ci: Jestem ja złodziejem, abo: Hańbiem naród, i inaksze, i z

temi po wsiach pędzał, coby wszyćkie ludzie widziały. Wkurwili my sie, ino co beło robić,

silniejszy beł skurwysyn! A my słabe, główno po tem, jak my na folwark w Bejowie napadli.

Siedziało tam Niemców ze czterech, tak Józek nas podzielił na dwa, ja kapitanowałem drugiej

drużynie, i ze dwóch stron od lasu my sie zasadzili i do płotu cichuńko i prać zaczęli po

oknach i po czem beło. Ale stamtąd ogień poszed na nas jak pienin, myśleli my, że musi

więcej Niemca nazjechało. Widzę ja, co chłopaki dostajo kulkę i kulkę, to spierdalać krzyczę i

w las pyrgneli. A tam Józek w zęby mnie… Wyszło tak, co my przy tem folwarku ze dwóch

stron do siebie prali i natłukli sie sami! Dziewięć chłopaków poszło na stratę!… Nazbierał

Józek nowych i jeszcze ze dwa roki partyzanowali, aże front przyszed i nastrachał sie Józek,

co nas po wyzwoleniu na sąd stawio. Posłał do Wichra, żeby sztame robić i jemu sie pod

kapitaństwo dajemy. Wicher na to: zgoda, umówilim sie za Borówko, na przesiece, do

spotkania. Chędożyli my sie od rana, golili, łachy czyścieli, pukawki. Idziem… Tamte stojo

gotowe, czekajo, równo w śnur. Stanęli my naprzeciw, tyż pod śnurek, Józek paluchy do

background image

czapki, a Wicher: prezentuj broń! Wyprężyli my sie, lufy w górę, a tamte lufy w nas i

seriami!… Jezuuu! Wytłukły jak wszy jakie, tyko Józek, chocia mu łapę przebiło, i ja,

pyrgneli my w las i biegiem. W żywocie tak nie pyrgałem!… Józkowi łapa wydobrzała. ino w

łokciu nie chciała giąć. Lewa. Łazili my po wsiach, nocowali w lesie, marnie beło. Przyszły

Sowiety, Niemca won, przeszły we dwa dni… Razu widzimy: przy torach idzie Żyd z

dzieciakiem, synkiem. Wylazł. Słyszeli my o niem będzie cztery roki nazad, krył sie w lesie.

Szukali my go, ale nie naszli. Złota miał, słyszeli my, że jejuniu! Ludzie go nie wydały, bo co

by z tego beło, złoto Niemcy by wzięły, a tak on Żyd płacił kolczykami za chleb i kartofle i co

insze. Będzie kilka wsi z tego żyło, tak i nam nie wydały. Nikto nie znał, gdzie on akryt,

nocami łaził. A tera wylaz! Tak Józek do niego, daj, mówi, złoto. Nie mam, mówi Żyd.

Macamy, nie ma. Prowadź do złota, mówi Józek. Żyd nie. Józek przystawił lufę dzieciakowi

do ucha, prowadź, mówi. Zaszli my tam będzie w pół godzinki.

Ziemianka w krzakach, mało co widać, dobra. Wszed do niej Józek z Żydem, mnie

kazował czekać. Słyszę strzał. Żyda ubił, wychodzi, dzieciaka też ubił. Mało beło złota,

mówi, po pół na nas, masz dwa pierścionki. Mizerne beły, cienkie… Spali my w stodole te

nockę, zakradłem sie do Józkowej torby popatrzeć jakie jego pierścionki. Patrzę, torba

pełniuśka złota!… Z tej złości ubiłem Józka, cicho, nożem go ciepnełem dwa raza… A we

Wronkach to nie siedziałem za to, nie znały kto Józka ubił. Mówiły, co aka jego ubiło, bo on

asz partyzan beł i bohater beł, a mnie do milicji wzięły, ino że chłop beł w milicji, co my mu z

Józkiem brata ubili, to mnie poznał i tak zrobieł, że mnie wsadziły. Józka dalej pochwalały i

jego zdjęcie we szkole wisiało w naszej wsi. Dopiero jak sie ludzie za Gomułki chytre

porobieły, to zaczęły gadać, że zły beł człek i że po słuszności ubicie go naszło… Nie bel zły

człek, żeby mnie nie obszwabieł, nie uciepałbym go. Nie znały człeka… Nie ostało mi po

niem wiela, pukawke zabrały, złoto skryłem, ale ktoś musi naszed, bo za powrotem nie

nalazłem. Tyko co tyn medalik z Najświentszo Panienko, oddały mi, jakem wychodził ze

Wronek. Józek na szyji go nosieł i ja po niem. Nie beł zły człek, panie…

Z antologii „Z korca maku”. Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1977


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Waldemar Lysiak Katedra w Piekle
Waldemar Łysiak Kolebka
Waldemar Łysiak Katedra W Piekle
Waldemar Łysiak Cesarski poker (1978) 2
Waldemar Łysiak Unia i pecunia
Waldemar Łysiak Siedzący Gieroj
Flet z mandragory Waldemar Lysiak
Waldemar Łysiak Katedra w Piekle
Waldemar Łysiak Praski wrzód
Waldemar Łysiak felietony 2
Waldemar Łysiak
Waldemar Łysiak Stulecie kłamców
Waldemar Łysiak Ostatnia kohorta tom 1
Waldemar Łysiak Czerwona gangrena ma różowe żródło
Waldemar Łysiak Taśmy Geremka
Waldemar Łysiak Szuanska ballada
Waldemar Łysiak Odwet Salonu czyli
Waldemar Lysiak Stulecie klamcow
Waldemar Łysiak Ostatnia kohorta tom 2

więcej podobnych podstron