Waldemar Łysiak
LEPSZY
(DLA ZMARŁEGO KOCHANKA EPITAFIUM TANECZNE
CZYLI POEMAT PROZĄ O KARMANIOLACH,
CZERWONYCH WALCACH, „FOKSTROTACH”
I POLONEZACH RÓŻOWYCH)
I
LEPSZY
Nota edytorska
Książka ta została złożona przez autora w naszym wydawnictwie w lipcu 1990
roku. Zamiarem „Officiny” było wydać „Lepszego” do końca września i rozpocząć
dystrybucję w październiku 1990. Jednakże w początkach października autor zażądał od
nas, by opóźnić dystrybucję z powodu kampanii przed wyborami prezydenckimi. Chodziło
o to, że kilka stron w „Lepszym” zawiera zdecydowaną krytykę grupy politycznej
rządzącej od roku Polską, a grupa ta prowadzić będzie kampanię do fotela
prezydenckiego. Autor oświadczył, że tych kilka stron (strony: 170 i 177—183) mogłyby
zostać poczytane za agitację przedwyborczą, czego on sobie nie życzy, i zażądał, by
dystrybucja „Lepszego” rozpoczęła się nie wcześniej jak nazajutrz po wyborach, czyli 26
listopada 1990 roku. Żądanie autora spełniliśmy. Jednocześnie przepraszamy naszych
odbiorców, z którymi mieliśmy umowy na odbiór „Lepszego” w październiku.
„…….. A teraz odbłysk mego życia
Na ten poemat pada niezbyt pięknie. Patrzcie jak serce wesołe — gdy pęknie!”
(Juliusz Słowacki, „Beniowski”).
W połowie lat osiemdziesiątych tego stulecia napisałem powieść zatytułowaną
„Dobry”. Później ona mi uciekła, korzystając z pomocy dobrych ludzi, lecz po jakimś czasie
wróciła, też za sprawą dobrych ludzi. Wydrukowano ją na początku roku 1990, z kilkoma
ostemplowanymi dziurami w środku. Nemezis zrządziła, że „Dobry” to ostatnia wydana w
Polsce książka, którą okaleczył stalinowski cenzor — punkt dla mnie. Tak zakończył się nasz
dwudziestoletni romans. Był jak taniec z cieniem. Taniec dla pisarza trudniejszy niż z cieniem
Dobrego.
O ile z Dobrym większość tzw. ludzi pióra miała do czynienia sporadycznie, to cenzor
robił im koło pióra często, współpracując z nimi. Każde zdanie wydrukowane w
peerelowskim „pierwszym obiegu”, od zdania na temat hodowli kaczek po zdanie na temat
miniatur iryjskich, było zdaniem spółki autorskiej złożonej z piszącego i cenzora. W
przypadku pismaków i literatów cenzor jako miłośnik bił Dobrego na głowę, zarówno
potencją, jak i wiernością — romansował z każdym bez wyjątku, krępując lepiej. Był Lepszy.
Do napisania tego, co właśnie zaczynam pisać — wspominków o Lepszym i nie tylko
o Lepszym — skłoniło mnie to, co w marcu 1990 usłyszałem o „Dobrym”. Usłyszałem, że
jest to książka polityczna.
— Dlaczego pan tak sądzi? — spytałem rozmówcę.
— Jak to dlaczego? Przecież to jest powieść antykomunistyczna w każdym zdaniu!
Nie mogę się z tym zgodzić, bo nie o to mi chodziło. Być może „Żywoty pań
swawolnych” są powieścią antyfeministyczną, zaś „Moby Dick” antywielorybią, ale „Dobry”
— jeśli nawet jest w jakimś stopniu powieścią antykomunistyczną — na pewno nie należy do
literatury politycznej. Chcę to nieporozumienie wyjaśnić.
Rzecz prosta zostałem antykomunistą jak każdy, kto się dowiedział, że komuniści
swym przymusowym rozmówcom kradną paznokcie podczas dialogu, a głos odbierają
ludziom przestrzeliwując im język od strony potylicy, lub zamrażając go w lodówkach
Gułagu, lub ucinając nożyczkami Lepszego. Tak samo zostałem Żydem, odkąd poznałem
Holocaust i będę nienawidził Niemców tyle razy, ile razy spojrzę na zdjęcie chłopczyka nr
156, które umieściłem w moich „Wyspach bezludnych” — do końca mojego życia żadne
zdjęcie nie będzie mi tak rozdzierało serca jak ono; ten maluch to mój syn. Wątpię jednak,
czy to zdjęcie poruszy kogoś za dwieście lat; nas też malowidło z „pochodniami Nerona”
porusza tylko dlatego, że jest kiczem w zestawieniu z obrazami Goyi. Zresztą, po co bredzić o
dwustu latach? Czas się urżnął i biegnie jak kopnięty — młodzież w Izraelu już teraz ma w
nosie gazowanie Żydów (patrz koniec rozdziału „Ćwiczenia z dialektyki według Hegla” w
„Wyspach bezludnych”). I nawet pisząc, że już teraz nic ich to nie porusza, wydłużyłem czas
pamięci. Ponad ćwierć wieku temu Marek Hłasko szedł ze swą Esther do kina w Tel–Awiwie.
Mijali wystawę zdjęć, którą urządził polski konsulat, na zdjęciach były żydowskie dzieci
pomordowane przez nazi–oprawców. Hłasko wspominał:
„— Popatrz Esther — powiedziałem. — Tak to mniej więcej wyglądało.
Popatrzyła przez sekundę na zdjęcia rozstrzelanych dzieci i ludzi pędzonych do
gazu, po czym powiedziała:
— Spóźnimy się. Chcę zobaczyć Monty Cliffa.
(…) Tak więc Esther poszła, a ja postałem przez chwilę przed zdjęciami…”.
A co będzie za kilka wieków? Pewne jest jedno: za kilka wieków mnie już nie będzie,
więc elegancki Szwab nie do mnie będzie się wówczas żalił na Żydów, którzy gazowali
Niemców około połowy XX stulecia. Zrozumiałem to jako mały chłopak, patrząc na komedię
filmową „O.K. Neron”. Gdy pisałem powieść o Dobrym, rozumiałem już trochę więcej.
Równie dobrze jak twierdzić, że „Dobry” to bajka polityczna, bo antykomunistyczna,
można gadać, iż kilka moich książek o czasach i ludziach Napoleona to rzeczy
antyburbońskie. Napisać książkę polityczną może pisarz polityczny. Dotąd nim nie byłem i
dalej być nie zamierzam, „Lepszy” to wyjątek potwierdzający regułę. W siedemnastu
dotychczas wydanych moich książkach nie brakowało sztychów politycznych (głównie
antybolszewickich), ale w żadnym razie nie była to literatura polityczna — pisanie literatury
politycznej interesuje mnie w równym stopniu, co statystyka, kulturystyka i robienie swetrów
na drutach. Obchodzi mnie zupełnie inna dziedzina ewolucji. Tym moim konikiem jest
zoologia, wszystko, co piszę, to czytanki z życia zwierząt. Fakt, iż „Dobry” jest powieścią o
SB, nie przeczy temu — dusza ludzka interesuje mnie tam tysiąc razy bardziej niż esbecja.
Błędne przypisywanie antropomorfizującym zoologom tendencji politologicznych ma
swoje źródło w tym, że wegetacja zwierząt składa się nie tylko z konsumowania i
kopulowania, lecz także z przeżyć związanych z hodowlą, tresurą i służbą, jak również z
cyrkiem, łowiectwem, rzeźnictwem i badaniami laboratoryjnymi na masową skalę. Nader
łatwe wyszukiwanie analogii między tym wszystkim a, na przykład, komunizmem ma równie
dużo sensu, ile miałoby twierdzenie, że „Hamlet” jest sztuką o perypetiach dynastycznych
dworu duńskiego w średniowieczu. Treścią „Hamleta” jest właśnie to — perypetie
dynastyczne na duńskim dworze królewskim w średniowieczu — a przecież jest to czytanka o
czymś zupełnie innym, o mentalno—hormonalnych perypetiach osobnika wieńczącego długi
darwinowski łańcuch pokoleń.
W najpopularniejszej książce, jaką kiedykolwiek napisano (tłumaczenie na wszystkie
języki świata i pierwsza pozycja na światowej liście bestsellerów nieprzerwanie od dwóch
tysięcy lat), jej współautor, Kohelet, ze świętym przekonaniem rozsądza:
„Ludzie są tylko zwierzętami, albowiem los człowieka i los zwierzęcia jest taki
sam, i stan ich, i koniec ich jest jednaki. I duch ten sam w nich mieszka. Czym się potrafi
człowiek wynieść ponad zwierzę? Niczym”.
Z powyższą opinią nie sposób się zgodzić całkowicie, dlatego ja się z nią nie w pełni
zgadzam, mimo iż mam pełną świadomość, że jakakolwiek polemika z autorami należącymi
do grona myślicieli wybranych ściąga na człowieka zarzut antysemityzmu, z którym to
zarzutem polemizować nie można w ogóle, bo każde słowo sprzeciwu automatycznie
potwierdza tezę oskarżycielską, według tej rytualnej (znanej kinomanom i czytelnikom
powieści detektywistycznych) sentencji przy aresztowaniach: „Każde słowo, które pan odtąd
powie, będzie wykorzystane przeciwko panu”. Dla swej obrony nadmieniam tylko, że ja i
Kohelet zgadzamy się nie raz, na przykład, kiedy on mówi: „Serce mądrego zwraca się ku
prawej stronie, a serce głupca ku lewej”. Jednak nie mogę się z nim zgodzić, gdy mówi o
braku jakiejkolwiek różnicy między człowiekiem a zwierzęciem, gdyż jest taka cecha, która
odróżnia ludzi od zwierząt w sposób zdecydowany i niepodważalny, i która wynosi ducha
ludzkiego ponad grzbiet najwyższego bydlęcia. Tą cechą, której ewoluujące zwierzęta jeszcze
w sobie nie wykształciły, jest umiejętność opowiadania kawałów. Chodzi o poczucie humoru.
Wśród ludzi są tacy, którzy to mają. Wśród Dobrych też.
Znamy różne gatunki wyrafinowanego poczucia humoru. Bezlitosne szyderstwa
nadwornych błaznów doby Renesansu (od Tribouleta do Stańczyka); francuską, elegancką i
kąśliwą zarazem, satyrę „bon—motów” oraz wersalskich pojedynków słownych ery Rokoka
(od La Rochefoucaulda do Voltaire’a i Chamforta); abstrakcyjny humor Brytyjczyków (od
Brummela do Wilde’a i Shawa); czy wreszcie majestatyczny rozmach i poetycki wdzięk
przydomków nadawanych wielkim myślicielom w Ugandzie, Rumunii oraz Korei Północnej
(ery Idi Amina, Ceausescu i Kim Ir Sena). Najdowcipniejszy znany „bon—mot”, jaki wyszedł
z ust Dobrego, brzmi: „Kiedy zbiera się czterech spiskowców, dwaj z nich to moi ludzie”.
Historycy sprzeczają się na temat: kto pierwszy użył tego sformułowania, szef policji
Ludwika XV, de Sartines, minister glin Napoleona, Fouche, czy dopiero prefekt Lepine w sto
lat później. Nie jest ważne, kto pierwszy użył tego sformułowania — ważne kto pierwszy
użył zasady. Pierwszy użył jej pierwszy dobry szef bezpieki. Było to tysiące lat temu.
Zasada ta jest bardzo pomysłowym kijem, tyle że o dwóch końcach. Rzeczywistość
sterowana przez nią lubi płatać figle, fachowo nazywa się to „wymykaniem spod kontroli”.
Tak się w Polsce wymykały „wydarzenia” roku 1968, 1980, i nie tylko. Lecz znowu,
gdybyśmy chcieli uważać to za regułę, moglibyśmy wyjść na durniów, bo ster wydarzeń
bywa kobietą — wymyka się, wraca, kręci w te i we wte, i często trudno powiedzieć, do kogo
akurat należy, a kogo oszukuje. Zaś osobą mającą największe poczucie humoru jest Historia,
nauczycielka, która nigdy nikogo niczego nie nauczyła. Trzeba czasami czekać dość długo, aż
ż
ycie pokaże, a historycy zawyrokują, co w danej grze było licytowane, kto rozdawał karty i
kto zgarnął pulę. Ludziom przekonanym, że jeden elektryk przez swój upór zgasił słońce,
ż
yczę szczęścia oraz zdrowia.
W przeciwieństwie do Lepszego, który nawiązywał stosunki tylko z piśmienną elitą
społeczeństwa, Dobry był egalitarystą — wchodził w masy, bratając się z każdym, bez
względu na pochodzenie, tytuły i wykonywany zawód; jako taki był spadkobiercą aż dwóch
haseł Rewolucji Francuskiej, można powiedzieć, że równość miał we krwi. Robił to za
pomocą naszych pielęgniarzy (sanitariuszy) oraz naszych przyjaciół, czyli pałokracji oraz
infiltracji. Ja wiem, że to nie są rzeczy do kpin, ale nawet w złych czasach i na złe rzeczy
ludzie reagowali kpiną i odreagowywali śmiechem. Podczas rozprawy toczącej się przed
sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego w 1982 roku towarzyszyłem oskarżonym,
przywódcom KPN, jako ich mąż zaufania. Jeden z nich, Romuald Szeremietiew, syn
przedwojennego oficera, cały czas podkreślający, że umundurowane grono sędziowskie hańbi
tradycje Wojska Polskiego — każde zdanie skierowane do sądu zaczynał:
— Wysoki sądzie…
Po czym robił przerwę, jakby dla nabrania oddechu, i dodawał:
— … wojskowy.
Za pierwszym razem roześmieli się nawet smutni siedzący na miejscach dla
ż
urnalistów i dopiero piorunujący wzrok przewodniczącego trybunału przywrócił ich
fizjonomice postawę regulaminową.
Równie spontaniczny wybuch śmiechu, spowodowany równie nieodpartym efektem
komicznym (i do tego również w następstwie wypowiedzenia trzech zaledwie słów), miałem
przyjemność usłyszeć w innym teatrze. Któregoś dnia, z braku czegoś lepszego do roboty,
wybraliśmy się z Markiem Piwowskim do gmachu stowarzyszenia filmowców (przy ulicy
Puławskiej w Warszawie), gdzie na samym wierchu jest sala projekcyjna, będąca lokalem
równie ekskluzywnym jak sala sądowa Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Często dawano
tam filmy wraże lub frywolne, absolutnie nie nadające się do powszechnego użytku ze
względu na ich demoralizujący wydźwięk, wrogi albo jedynie słusznej linii, albo
robotniczo—chłopskiej obyczajności. Zdobywano je w bardzo prosty sposób. Zachodni
producent wypożyczał Polakom jedną kopię, w głębi ducha licząc, że po obejrzeniu kupimy
prawo do rozpowszechniania i on na tym zarobi. Po kilku „undergroundowych” pokazach
(„Biały dom” i Puławska), gdy już film zaliczyły obie elity, partyjna („aparaty” z KC) i
branżowa (filmowcy ze swoimi dziewczynami), a nadto — w przypadku smakowitszych
kąsków — po skopiowaniu dzieła na video dla prywatnych celów rekreacyjno—
dydaktycznych, frajerowi zwracano kopię z uprzejmym: sorry!, po czym brano następną,
której szansę na wejście do kin publicznych były równe szansom muła w derbach na
Służewcu. I tak da capo. W ten sposób grono samych swoich kinomanów zaliczało na
bieżąco światowe perły repertuaru antybolszewickiego i antypurytańskiego, od „Łowcy
jeleni” do „Głębokiego gardziołka”.
Prócz tych filmów, na Puławskiej dawano też mniej szkodliwe, ale jeszcze nie
zakupione. Taki właśnie obraz, „Psy wojny” (kilka lat później wszedł na ekrany kin),
wyświetlano któregoś dnia w owym roku, który historiografia przez analogię z Terrorem
jakobińskim nazwie Terrorem pielęgniarskim, bo jak stolica długa i szeroka grasowali
wówczas pielęgniarze pogotowia ratunkowego. Katowali i okradali pacjentów, napastowali
przechodniów, księży katolickich pławili po zatrutych rzekach lub przyprawiali o jeszcze
bardziej naturalne zgony (jednego księdza doprowadzili nawet do takiej pasji alkoholowej, że
się zabił własną pięścią), studentów i uczniów pałowali na śmierć gumowymi rurkami od
aparatów (do mierzenia ciśnienia), itp. Telewizja, radio i prasa codziennie ostrzegały
społeczeństwo przed bestialstwem pielęgniarzy, ludzie dużym łukiem omijali placówki służby
zdrowia, rozpraszali się po bramach słysząc syrenę lekarskiej karetki, a wzywających
pogotowie do chorego uważano za samobójców. Właśnie na początku tej złowrogiej ery, gdy
dopiero zaczynała się masowa psychoza antypielęgniarska, Piwowski zaciągnął mnie do
swojego stowarzyszenia na „Psy wojny”.
Przyszliśmy trochę za późno, był ścisk. Usiedliśmy po turecku, na wykładzinie
podłogowej, dwa metry przed ekranem. Na ekranie Afryka, widoczki kraju, któremu
szczęśliwie udało się już wyzwolić spod jarzma kolonialnego. Bohater filmu zostaje
zaproszony na komisariat, murzyńskie Gestapo katuje go w obronie własnej i rzuca pod celę.
Wkracza elegancki oficer, patrzy z uśmieszkiem na ludzki ochłap i pyta zdziwiony:
— Co mu się stało?
Podwójna cisza, na widowni i na ekranie. W tej ciszy rozlega się spokojna odpowiedź
Piwowskiego:
— Pielęgniarze mu dołożyli.
Huragan śmiechu i braw dla Marka. Jest ciemno, więc choć na sali są ludzie Dobrego,
można się śmiać do rozpuku — najgłośniej rżą partyjni reżyserzy, demonstrując swoim
dziewczynom piękno wolnego ducha.
Z gumowymi akcesoriami pielęgniarzy, które oni i dziennikarze zwali roboczo
„środkami przymusu bezpośredniego”, zapoznałem się bezpośrednio czterokrotnie w
dotychczasowym życiu, dwa razy jako chuligan pospolity i dwa razy jako chuligan
polityczny. Jako zwykły chuligan latem 1962 roku i latem 1963 roku, w obu przypadkach
podczas uczenia się. Za pierwszym razem w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, gdzie mój
przyjaciel, ówczesny król złotej młodzieży tego grodu, Jurek Koziorowski, uczył mnie
odróżniać „streeta” od „fulla—maxa”, budzić się już o godzinie 19:00 i wykupywać na resztę
dnia całą „Esterkę” (z orkiestrą i obsługą) tylko dla dwóch par nielubiących na parkiecie
tłoku. Któregoś ranka, zamiast wzorem normalnych obywateli ułożyć się do snu, wdałem się
w retoryczną, a może nawet ręczną, dyskusję z pielęgniarzem, który określił mój stan jako
„wskazujący”, i on wspomógł swoje krasomówstwo „środkiem przymusu bezpośredniego”.
W trakcie następnych wakacji Ojciec znowu pozwolił mi się uczyć, ale tym razem już pod
kuratelą własnego przyjaciela, Henia Dąbrowskiego, szefa katedry Rysunku, Malarstwa i
Rzeźby na Wydziale Architektury PW. Dąbrowski wziął mnie na Podhale, gdzie dużo
rysował dla kolejnej wystawy swoich grafik, a przy okazji mnie uczył rysować. Podczas
rysowania ruin zamku czorsztyńskiego odłączyłem się samowolnie na widok pewnej
młodziutkiej góralki, z którą chciałem zamienić kilka wyrazów. Następnego dnia rano (jako
chuligana pospolitego gumowano mnie zawsze rankiem) dwóch Jontków zazdrosnych o tę
Halkę próbowało umieścić w moim ciele swoje koziki, co się im nie udało, ale nadjechali
pielęgniarze i nie mogąc dojść kto komu chce zrobić tatuaż, spałowali nas po równo. Żeby
było śmieszniej, dostałem wówczas za absolutną niewinność, bo kiedy dziewczyna
przyprowadziła mnie do swej bajecznie pomalowanej chałupy, jej rodzice pogwarzyli ze
smarkatym ceprem, nakarmili i samotnego ułożyli spać w bezokiennym pokoju, którego
drzwi otwierały się tylko od zewnątrz, zupełnie jak w domu wariatów.
Jako chuligan polityczny oberwałem w latach 1968 i 1982. W 1968, w dniu moich
urodzin oraz święta kobiet, pielęgniarze złożyli mnie i moim koleżankom gorące życzenia na
dziedzińcu Uniwersytetu, traktując imprezę jako bal maskowy, bo wkroczyli przebrani za
klasę robotniczą, którą ogarnął święty gniew na młodocianych mącicieli publicznego spokoju.
W tym samym czasie zadebiutowałem jako organizator, „spiritus movens” strajku na moim
wydziale Politechniki Warszawskiej, i wraz z moją paczką oraz ze studentami innych
wydziałów stoczyłem walkę w obronie Wydziału Elektroniki, tłukąc się z pielęgniarzami,
którzy tym razem szarżowali nie tylko po cywilu, ale i w służbowych kitlach. Oba te starcia
uważam za jeden mój wspólny marcowy chrzest pałą. Z drugiego zostały mi fotki, które tu
zamieszczam — szturm pielęgniarzy na Elektronikę fotografowałem aż do momentu, gdy
stanęli w drzwiach, potem trzeba się było bić. Aparat mi rozwalono, ale zdjęcia są.
W 1982 znowu „cherchez la femme” — ujrzałem na Foksal jak pielęgniarze biją
dziewczynę, co zamieniło mnie w rozjuszonego rycerza, a potem sprowokowało do
skrzyknięcia kilkunastu zuchów i zbudowania na Tamce (dokładnie pod mostkiem nad
jezdnią) potężnej barykady z kubłów na śmiecie, ruchomych kontenerów na odpadki i ławek,
którą ZOMO rozwaliło opancerzonymi starami dopiero po godzinnej wymianie gazów na
kamienie. Cała ta „zadyma” była, jeśli o mnie chodzi, spontaniczna (kwadrans przed
wystrzeleniem pierwszej petardy z gazem łzawiącym nie miałem pojęcia, iż będę w to grał) i
dzisiaj wydaje mi się trochę śmieszną kowbojszczyzną, w każdym razie minutę temu
musiałem zadzwonić do kumpla, aparatczyka Solidarności, żeby mi przypomniał, który to był
rok.
Być może, pisząc w tym stylu obrażam nazbyt lekkim tonem ludzi, którym Dobry w
tamtych latach odebrał życie lub kawał zdrowia przy pomocy swoich sokołów. Tych ludzi
przepraszam i wyjaśniam im, że pisząc tak kpię tylko z samego siebie; nie zamierzam
kandydować na listę kombatancką. Ona już dawno pękła w szwach od nadmiaru papierowych
herosów, choć prawo krwi do niej mają tylko ludzie (jest ich też legion), których w
trzydzieści lat po śmierci Stalina mordowano i okaleczano jak kraj długi i szeroki —
polityczni więźniowie wrzucani przez pielęgniarzy na „ścieżkę zdrowia” we wszystkich tych
pielęgniarskich Centrach Zdrowia Ludowej Macochy zarządzanych przez Dobrego.
Trzy moje więzienia, dwa zwykłe i jedno polityczne, były równie niepoważne jak
moja kombatancka przeszłość — żadne nie trwało nawet całej doby i żadne nie miało miejsca
na ojczystej ziemi.
W 1977 roku pocałowałem kratę (przestępcy mówią: „pocałowała cię krata”) u
jankesów, w Laurens County Sheriff’s Office (Dublin, stan Georgia), wsadzony przez szeryfa
Bussela za „speeding” (wariacką jazdę) i niewłaściwe zachowanie wobec funkcjonariusza
drogówki. Wszystko dlatego, że spieszyłem się na pogrzeb Elvisa Presleya. Bussel też lubił
Presleya, więc dał mi szansę zdążyć do Memphis. Thanks, Bussel!
W 1981 zostałem aresztowany przez strażników lotniska w Bombaju za próbę wejścia
na pokład samolotu z bronią. Bronią był sprężynowy „rat” (szczur) — nóż komandosów
azjatyckich. Miałem go w rękawie i był otwarty, więc gdy zabrzęczała elektroniczna bramka i
gdy mi go wyjęto — uznano mnie za terrorystę, skuto kajdankami i wyprowadzono z lotniska
na oczach gawiedzi, wśród której nie brakowało Polaków. Musieli mnie nieźle kląć, gdyż
dzięki tej aferze odlot samolotu wstrzymano. Nie klęła mnie tylko młoda warszawska lekarka,
którą poznałem kilka dni wcześniej, a która jeszcze wcześniej poznała członka bombajskiej
mafii. Szykowała się do wyjazdu płacząc, gdyż ów pan „pożyczył” sobie jej pieniądze. Płk
Romeyko pisze w swych pamiętnikach o tym, jak Wieniawa—Długoszowski uczył go, że za
wszelką cenę należy osuszać łzy dam. Dzień przed odlotem, w hallu luksusowego hotelu, w
którym odbywało się luksusowe party, stanąłem obok szefa gangu i obiecałem mu
przedziurawić jego elegancki strój „ratem”, jeśli natychmiast nie odda pieniędzy, które jego
„chłopak” ukradł pani doktor. Dwaj goryle „bossa” byli blisko, lecz w hallu kręcił się tłum,
przy wejściu stało dwóch policjantów, a moje oczy się nie śmiały — w sumie scena z taniego
teatru o gangsterze. On mnie nie znał i nie wiedział, czy jestem z obstawą (kilku Polaków
patrzyło na nas), a hazardować własnym brzuchem nie lubił, więc dobiliśmy targu. Obiecał
mi na pożegnanie:
— Nie wyjedziesz z Bombaju żywy!
Wyjechałem z Bombaju żywy, a przez te kilka godzin do wyjazdu nosiłem w rękawie
otwarty nóż, miałem oczy na plecach i uważałem na każdego, kto mnie mijał. Za ten otwarty
nóż zwinięto mnie na lotnisku, ale wkrótce wypuszczono, dostarczono policyjną suką na pas
startowy i wepchnięto do samolotu (już bez noża). Po powrocie nad Wisłę złożyłem w „Życiu
Warszawy” duży artykuł o owym „capo” bombajskiej mafii przemytniczej, sugerując (nie z
fantazji, lecz z informacji uzyskanych w Bombaju), że współpracuje ona z polską służbą
konsularną i z esbecją. Artykuł, pod tytułem: „Nasz człowiek w Bombaju”, zdążył się ukazać.
Piszę: zdążył, bo kilka dni później wprowadzono w Polsce stan wojenny. Teraz, w połowie
roku 1990, czytam w reportażu z Bombaju, iż „capo”, sławny pan B., działa nadal i ma
ś
wietnych pomagierów o sarmackim rodowodzie.
Jako polityczniak siedziałem pięć lat wcześniej u Ruskich, a ponieważ przez ostatnie
czterdzieści kilka wiosen niewielu Polaków aresztowano w Kraju Rad za szpiegostwo, muszę
to dokładniej opisać. Zostałem przychwycony przez KGB na gorącym uczynku szpiegowania
dla imperialistów francuskich, konkretnie jako agent znanego faszysty, niejakiego
Bonapartego. Było tak: wracałem z Dalekiej Azji do domu przez Moskwę, którą w roku 1812
(„O roku ów!”) carat spalił, żeby zbliżający się adwersarz (wojska francuskie i polskie) dostał
tylko kupę zgliszcz. Nie wszystko się jednak sfajczyło, do dziś awangardową urbanistykę
stolicy zaśmieca kilka ruder z 1812 roku. Postanowiłem jedną sfotografować. Wybrałem
obiekt przy ulicy rodaka, Feliksa Dzierżyńskiego. Był to uroczy pałacyk neoklasycystyczny,
w którym rodak pracował. Ulica jest wąska, a ja nie miałem szerokokątnego obiektywu,
cofałem się więc po skosie, żeby uchwycić jak największą połać elewacji. Na mój widok
przechodnie będący w pobliżu zaczęli się spieszyć, a niektórzy nawet biegać, co budziło moje
zdziwienie, gdyż zajęty migawką nie pamiętałem, że o ulicy rodaka mówi się tam to samo, co
w Warszawie o ulicy Rakowieckiej: iż jest to najdłuższa z ulic, bo ze spacerów po niej nie
wraca się bardzo długo. W końcu, zrobiwszy kolejny krok wstecz, uczułem opór w postaci
rąk, które dwaj młodzi mężczyźni położyli od tyłu na moich ramionach (stąd ostatnie zdjęcie
jest przekrzywione, co widzicie Państwo na zamieszczonej reprodukcji).
Odebrano mi aparat, poproszono o dowód tożsamości i zapytano:
— Pocziemu ty eto diełajesz, Poliak?
Wyjaśniłem, że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten
gmach ocalał z pożaru wznieconego w roku 1812 przez gubernatora Roztopczyna, chcę sobie
utrwalić zabytek na zdjęciu. Postanowili dać mi szansę utrwalenia autopsyjnego i nie
zdejmując ze mnie rąk weszli do wnętrza zabytku drzwiami, przy których widniała tablica z
reklamowym
napisem:
KOMITIET
GOSUDARSTWIENNOJ
BIEZOPASNOSTI.
Wiedziałem, że teraz będę miał przesłuch u kogoś ważniejszego, ale w portki nie robiłem, bo
tradycyjna kultura przesłuchań dokonywanych przez radzieckie służby specjalne znana mi
była z telewizji. Zaledwie rok wcześniej (1975) TVP emitowała radziecki film pt. „Peters”, w
którym sławny rodak pojawiał się co i rusz jako twórca wspomnianej tradycji. Niektóre ze
scen utkwiły mi dożywotnio. Na przykład taka: wchodzi marynarz i melduje:
„— Feliksie Edmundowiczu, wycisnąłem już zeznania z tego hrabiego!”.
Dzierżyński, osłupiały, podchodzi bliżej, oczy mu pałają:
„— Co to znaczy wycisnąłeś, towarzyszu?!!”.
Marynarz spuszcza wzrok:
„— No… potrząsnąłem nim trochę, Feliksie Edmundowiczu…”.
„— Co?!!!”.
Dzierżyński drży z oburzenia i tłumaczy surowo swoim ludziom:
„— Towarzysze, to niedopuszczalne, nie wolno zmuszać do zeznań! Pamiętajcie,
towarzysze, że jesteśmy żołnierzami Wielkiej Proletariackiej Rewolucji!”.
Albo taka scena: przesłuchują sztab kontrrewolucjonistów. Każdy aresztowany
odmawia zeznań, a Dzierżyński za każdym razem kwituje to z proletariacką godnością:
„— Nie, to nie. Następny proszę”.
Po tym, czego ja doświadczyłem w tym samym gmachu, w którym rodak
demonstrował rewolucyjną kindersztubę, mogę przysięgać z Biblią w dłoni, iż radzieckie
filmy nie łżą. Najpierw zaprowadzono mnie do małego gabinetu na parterze, gdzie młody
oficer zapytał o to samo, o co już zostałem zapytany na ulicy. Wyjaśniłem, że jestem
pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten gmach ocalał z pożaru itd.
Wobec tego zaproszono mnie na kondygnację niższą, gdzie spędziłem kilka godzin, podczas
których nikt mi nie przeszkadzał. Po czym zaprowadzono mnie na pierwsze piętro, abym
mógł zwiedzić cały zabytek (pałac jest jednopiętrowy). W dużym gabinecie przyjął mnie
pułkownik, który pragnąc zaspokoić swą ciekawość spytał, dlaczego robiłem zdjęcia gmachu
KGB. Wyjaśniłem mu (starając się zachować dwukrotnie już użytą kolejność tych samych
zdań), że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten gmach ocalał
z pożaru itd. Kiedy umilkłem, spojrzał mi szczerze w oczy, uśmiechnął się i podał paszport,
mówiąc:
— No to róbcie sobie te zdjęcia.
— A te, które już zrobiłem, są do niczego, panie pułkowniku?
— Są dobre.
— I nic im się nie stało?
— A dlaczego miałoby się im coś stać?
— Może się prześwietliły?
— Gdyby się prześwietliły, to bym nie mówił, że są w porządku. Rzeczywiście były w
porządku. Jedno z nich umieściłem później w książce pt. „Cesarski poker”, przez którą
miałem największe (nie licząc „Dobrego”) kłopoty cyrkowo—literackie zaaplikowane mi
przez firmę Dobry—Lepszy, lecz rzeczona fotka nie była tego powodem.
O tym krótkim zapuszkowaniu myślę dzisiaj jako o udanym, konkursowym egzaminie
z języka rosyjskiego (wszystkie dialogi toczyły się w języku rosyjskim). Moi szkolni koledzy
zaniedbywali naukę tego języka, ja wszakże pilnie się go uczyłem, gdyż Ojciec kazał mi to
robić; tłumaczył, iż język wrogów trzeba znać jak mowę własną. Później polubiłem ów język
u rosyjskich poetów, dziś potrafię Puszkina i Lermontowa cytować z pamięci, kochani się w
Bablu i bardzo wysoko cenię kilku innych rosyjskich pisarzy. Lecz kiedy człowieka
przesłuchują tym językiem w gmachu KGB, to wówczas ta śpiewna mowa kojarzy się
człowiekowi nie z „Eugeniuszem Onieginem”, tylko z VII pieśnią „Beniowskiego”, gdzie
polski wieszcz robi taką lingwistyczną analizę:
„W rosyjskich rymach pachnie skwierne miasso, A wiersze są jak pasy zdarte z
grzbieta Knutem… prześliczny język… Ale razem Pachnie mi żywym mięsem — i
Kaukazem…”.
W poważniejszym zapuszkowaniu przeszkodziła mi metryka, brakowało pięciu lat.
Miałem ich trzynaście, gdy uczciłem rocznicę Wielkiej Proletariackiej Rewolucji
przemycając z kumplem do budynku szkolnego dwa wory pełne filmowych klisz, wkładając
je do stojącej na korytarzu skrzyni gimnastycznej i podpalając cały ten majdan tuż przed
akademią. Dla speców dalszy ciąg jest już prosty jak „Ojcze nasz”, przy takiej kliszy świeca
dymna to był mały kopciuszek: panika, ewakuacja, czarne kłęby dymu ze wszystkich okien
spowiły kilka ulic. Pod szkołę zajechało parę samochodów strażackich, a pod dom moich
Rodziców jeden osobowy.
Nawiasem mówiąc, ten wielki szkolny gmach, mieszczący podstawówkę i liceum
imienia autora „Dusz w niewoli”, tysiąc razy zasługiwał na spalenie do fundamentów, choćby
tylko za tę jedną dziewczynę. Joasię, wyborną uczennicę, która w 1962 roku nie zdała matury.
Oblano ją z przedmiotu: pochodzenie rasowe — jej było niearyjskie. I niech mi nikt, kto to
przeczyta, a zwłaszcza ten, który to zrobił, nie próbuje zaprzeczyć, bo postawię
kilkudziesięciu świadków tego sk…syństwa! To, że nie dałem mu wtedy w mordę, oznacza
po prostu, że nic byłem mężczyzną i nie wybaczę sobie tego nigdy.
Wróćmy do szczeniackich zabaw — do „zadymy”, którą urządziłem w dniu urodzin
Wielkiej Proletariackiej, narażając mego Ojca na dialog z nieciekawymi ludźmi w miejscu,
które już znał i które nigdy mu się nie podobało. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, gdy wrócił do
domu, było potraktowanie mego siedzenia w sposób tak ahumanitarny, iż żadne słowa tego
nie wyrażą. Był to facet zupełnie wyjałowiony z poczucia humoru, jak każdy morderca.
Zostało mi po nim kilka dokumentów z 25 dywizji piechoty, sygnowanych przez generała
Tokarzewskiego—Karaszewicza, kilka pamiątek okupacyjnych i kilka akcesoriów armii
jankeskiej, z którymi wrócił do ojczyzny w początkach 1947 roku, wierząc w obietnice
ludowych władz, a one mu szybko wybiły spod furażerki naiwność. Generalnie miały doń
pretensje o to, że jest „zaplutym karłem” i mordercą, bo przed powstaniem i w trakcie
powstania zabijał nadludzi strzelając do nich z niewłaściwego szeregu, a co gorsza ten szereg
rozprawiał się też z bandytami, którzy wprawdzie tylko udawali partyzantkę polską, ale za to
należeli do właściwego szeregu (tych właśnie bandytów i rozprawę z nimi zbeletryzowałem w
noweli „Koziodój”). Towarzystwo z właściwego szeregu uformowało pierwsze powojenne
kadry pielęgniarskie i fakt ten był pechem tysięcy takich kozaków jak mój Stary; on zresztą
stracił w owych „reglements des comptes” tylko zdrowie, wielu straciło życie. Nie da się
ukryć, że miłość do pielęgniarzy i do Dobrego wyssałem z mlekiem Ojca.
Zdarzało się pielęgniarzom zajmować i pielęgniarstwem sensu stricto. O takiej terapii
była m. in. mowa przed wspomnianym już sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego,
który sądził hersztów Konfederacji Polski Niepodległej za dwie rzeczy: za chęć zniewolenia
Polski przez odrusyfikowanie i za chęć sprzedania tak ujarzmionej ojczyzny jej odwiecznym
wrogom, wujowi Samowi i innym zachodnim wujom. Rozprawa była zamknięta, wbrew
temu, co pisano w prasie, a pisano w taki sposób, żeby każdy akapit łamał przykazanie: „Nie
łżyj!”. Najdowcipniej wytłumaczył jawność rozprawy tygodnik „Polityka”:
„21 grudnia Sąd Wojewódzki, działając na podstawie dekretu z dnia 12 grudnia
1981 o stanie wojennym, przekazał sprawę przywódców KPN do właściwości sądu
wojskowego (…) Rozprawa jest nadal jawna, choć ze zrozumiałych względów (sąd to też
jednostka wojskowa) może w niej uczestniczyć znacznie mniejsza liczba osób. Skromne
pomieszczenie, kilka zaledwie ławek, wystarczają jednakże dla członków najbliższej
rodziny i dziennikarzy”.
Była to jednak rozprawa zamknięta, publiczności nie wpuszczano. We wszystkich
krajach, w których toczą się zamknięte procesy polityczne, taka rozprawa nazywa się
zamkniętą z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że drzwi do sali rozpraw są zamknięte dla
każdego przyzwoitego człowieka prócz obrońców, oskarżonych i ewentualnie członków ich
rodzin. Po drugie dlatego, że sentencja wyroku jest zamknięta już przed otwarciem rozprawy.
W maleńkim pokoju, który Dobry wyznaczył na odegranie burleski sądowej pt. „Proces
przywódców KPN”, znalazło się — prócz stołu sędziowskiego, ławy oskarżonych i ławy
obrońców — kilka miejsc dla matek i żon, kilka miejsc dla smutasów mieniących się na tę
okazję dziennikarzami i jedno krzesło dla mnie jako męża zaufania czterech
inkryminowanych prowodyrów. Było ciasno niby w warszawskim autobusie.
Nie należałem do KPN—u (nie byłem i nie będę członkiem żadnej organizacji, ze
względu na patologiczną alergię do jakichkolwiek form organizacyjnego działania), lecz
miałem przyjaciela na sali. Był nim jeden z obrońców, Jurek Woźniak, z którym w młodości
związała mnie najgłośniejsza w dziejach naszego liceum wymiana poglądów przy pomocy
kończyn górnych (chodziło o jeden warkocz, który nie starczał dla dwóch). Teraz, za pomocą
tych samych kończyn, pisaliśmy obaj jego wystąpienia obrończe (był obrońcą Romualda
Szeremietiewa) i to on uzyskał dla mnie, jako dla męża zaufania oskarżonych, przepustkę do
wojskowego gmachu.
Proces był parodią rzetelnego sądownictwa, jawną, demonstracyjną wprost kpiną z
praw przysługujących oskarżonym. Nic bulwersującego w PRL—u, ale dwukrotnie trafił
mnie szlag. Najpierw, gdy oskarżony Tadeusz Stański zaprotestował przeciw temu, że cywilni
pielęgniarze rozlepiają na ulicach plakaciki z informacją, iż jego matka wydawała Niemcom
Ż
ydów i urodziła kryminalistę Tadeusza Stańskiego. Po raz drugi, gdy oskarżony Tadeusz
Jandziszak, człowiek ciężko chory, ujawnił, że w więzieniu manipulowano nim za pomocą
insuliny („dostaniesz, jak podpiszesz, że…” etc). Powiedział:
— Nie chcę wrócić do tej nory na Rakowieckiej, gdzie przeprowadzano na mnie
eksperymenty lekarskie godne Oświęcimia, ale nie mogę wyprzeć się poglądów.
Terapia, którą przepisali Tadkowi więzienni pielęgniarze, doprowadziła do tego, że
mdlał podczas rozpraw; w końcu sędziowie, chcąc nie chcąc, musieli zezwolić mu na
odpowiadanie z wolnej stopy. Woziłem go samochodem do domu, ktoś mi za to kroił opony
każdego dnia, i w ogóle było bardzo przyjemnie, z pielęgniarzami nie można się nudzić.
Z cichociemnymi też. Drugą, obok pielęgniarzy, kapelę Dobrego, stanowili
cichociemni wśród pobratymców. Przyjaciele nasi, znajomi nasi, współpracownicy nasi i
członkowie naszych rodzin. W „Dobrym” taki facet nosi ksywkę „Fokstrot”. W słownikach
nazywa się to infiltrowaniem.
Nie ma takiego miejsca, w które nie wlezą robaki. Problem: ile?
Kiedy dzisiaj członkowie NSZZ Solidarność dowiadują się, że od samego początku
należeli do ich grona tacy ludzie, jak dyrektor Instytutu Prawa Karnego na Uniwersytecie
Warszawskim, profesor, który m. in. skazał na śmierć pierwszego szefa Kedywu Komendy
Głównej AK, generała Fieldorfa; kiedy się dowiadują, że byli wśród nich prowokatorzy
Dobrego; kiedy się dowiadują, że ten czy tamten druh zdradził i sypał — to od takich
informacji siwieje im włos. Zamiast siwieć, włosy by im powypadały z bród i fryzur, gdyby
się dowiedzieli, jaki procent NSZZ Solidarność stanowiły pluskwy Dobrego. Ale tego nie
dowiedzą się nigdy. Historia dowiodła nie jeden raz, że w tych sprawach nigdy liczba nie jest
na miarę podejrzeń lub strachu, zawsze jest większa, przekracza wyobraźnię.
Krzepiący serce mit na temat antyhitlerowskiego oporu mówi, że w AK zdrajcy byli
rzadkością. Dałby Bóg, ale było inaczej. Rzadkością byli zdrajcy ujawnieni. Blanka
Kaczorowska, Świerczewski i Kalkstein mieli mnóstwo syjamskiego rodzeństwa, co jest
równie pewne jak to, że poznanie statystyki nigdy nie będzie nam dane. I jest jeszcze coś
pewnego, co tylko pozornie zakrawa na cud: nawet bardzo duża liczba Judaszów i prowoków
nie przesądza wyniku gry. W pewnych okresach u bolszewików było więcej agentów
Ochrany niż bolszewików, a mimo to bolszewizm odniósł sukces. Lub może właśnie dlatego.
Z Sezamu takich cudów pochodzi legendarna „mapa AK”, zwana też „topografią
AK”, która rzekomo była w posiadaniu Abwehry. Dwukrotnie słyszałem tę opowieść — w
Londynie od pewnego oficera AK i w Warszawie od reżysera Witolda Orzechowskiego, który
usłyszał ją od swego konsultanta do filmu „Wyrok śmierci”. U każdego z opowiadających
drobne szczegóły były różne, lecz całość miała wyglądać mniej więcej tak:
Jest rok 1943. W przypadkowej łapance zostaje zgarnięty szef wywiadu jednego z
okręgów AK, pułkownik Y. Gestapowcy nie mają pojęcia, kto wpadł im w ręce, a on nie ma
pojęcia, co z nim zrobią, więc na wszelki wypadek pisze do swoich, żeby likwidowali
wszystko, o czym on wie, bo odporność fizyczna człowieka nie jest z gumy. Gryps pechowo
trafia do Niemców, lecz Gestapo zostaje wykolegowane — więźnia przejmuje Abwehra. I
teraz odbywa się spektakl, który znamy z filmów: pułkownik Abwehry gości pułkownika AK
w swoim gabinecie, brandy czy whisky?, cygaro czy pall mall? Polak odmawia i od razu
uprzedza, że nie z nim te numery, na żadną współpracę nie pójdzie. Ale dalszy ciąg tego
spektaklu pt. „między nami Europejczykami” jest zupełnie nie znany kinomanom. Niemiec
się uśmiecha, pokazuje naszemu mapę Polski i pyta:
— Czy brakuje tu czegoś, panie pułkowniku?
Na mapie wrysowano caluteńką strukturę AK. Pułkownik Y. nie wie, czy brakuje tu
czegoś, bo dokładnie zna tylko swój teren. W jego okręgu nie brakuje ani jednego magazynu
broni. Niemiec się odzywa:
— Jak pan widzi, nie potrzebujemy od pana niczego. Nie potrzebujemy teraz. Hitler
już przegrał tę wojnę, za rok będą tu rządzić czerwoni. My zgłosimy się do pana za pięć lat i
wówczas pan spłaci dług.
— Komu i za co?
— Mnie i sobie, obaj należymy do Europy. A za co? Za to, że ja pozwolę panu uciec i
odzyskać wolność, pod warunkiem, że pan mi obieca wdzięczność. Tę wdzięczność pan mi
okaże za pięć lat.
Y. odmawia, los daje mu przeżyć, podobno zmarł w latach osiemdziesiątych we
Wrocławiu. Podobno kilku oficerów AK widziało tę mapę. Podobno Abwehra mogła
zlikwidować całą Armię Krajową w 24 godziny. Nie wiem, czy to prawda, ale wiem, że
Abwehra grała ostro przeciw Gestapo i od pewnego momentu nie pomagała we wszystkim
Hitlerowi, dlatego Canaris skończył na haku jak połeć wieprza. Są przesłanki, które nie
pozwalają wyrzucić „mapy AK” lekką ręką do pudła z książeczkami dla maluchów. Taką
przesłanką jest np. udokumentowany fakt, że generał Grot—Rowecki był namierzony przez
Abwehrę dużo wcześniej niż przez Gestapo, i Gestapo, aby go aresztować, musiało go sobie
samo namierzyć.
Jeszcze raz podobno: podobno w Australii są Polacy, którzy mają dowody na to, że
Grota wydał agent NKWD w Komendzie Głównej AK. Znam więcej szczegółów tej wersji,
ale nie chcę, by mi „Lepszego” zaklasyfikowano do bajkopisarstwa, więc lepiej wróćmy na
peerelowskie podwórko.
Na tym podwórku przyjaźniłem się z niedokończonym architektem, wiecznym
studentem, przeuroczym facetem, który miał to do siebie, że nie umiał odmawiać. Jedni nie
umieją odmawiać alkoholikom, którzy chcą im postawić malucha, drudzy nie potrafią
odmawiać kobietom, które chcą im zrobić to samo. On należał do tych drugich i dzięki
swemu miłosiernemu sercu tyrał jak wół, bo kobiety szalały za nim tak bardzo, że już bardziej
nie można. Kiedy w 1981 urwał się do Szwecji, żartowaliśmy w gronie kolegów, że Szwedzi
powinni go zastrzelić lub wykastrować, gdy tylko zejdzie na ląd, bo w przeciwnym razie ich
baby wprowadzą takie stosunki szwedzko—polskie, przy których atak Układu
Warszawskiego na Półwysep Skandynawski byłby dla Wikingów katastrofą nie wartą jednego
przekleństwa. Szwedzi załatwili to inaczej: aresztowali go, umieścili jego zdjęcie na
pierwszych stronach swoich dzienników (nasze nie zająknęły się jednym zdaniem na ten
temat), postawili przed sądem i skazali za szpiegostwo na rzecz KGB. Wówczas
zrozumiałem, kim był mój serdeczny koleś, który tak łaknął mojego towarzystwa, i na czym
polegała jego przyjaźń do mnie (model: Abel i Kabel), i jeszcze to, że Dobry jest bardzo
dobry.
Dobry zresztą był lepszy niż wówczas myślałem; lukę w moim otoczeniu, którą
spowodowało zapuszkowanie jego pieska, wypełnił z taką maestrią, że gdy dziś o tym wiem,
czuję się nobilitowany: jeśli obstawiał mnie tak starannie, chociaż nie należałem do
Solidarności, to znak, że musiałem być kimś ważnym bardzo, kimś tak ważnym, iż wysiada
przy mnie sam Lechu — kimś na miarę agenta NATO, Pinocheta, Pentagonu, Kuomintangu i
Marsjan razem wziętych. Tak, to ja! („Patrzcie jak serce wesołe — gdy pęknie!”).
Mój eks—przyjaciel, który wpadł u Wikingów, został później wymieniony i zniknął.
W Polsce już pracować nie mógł, jako „spalonego” musieli go wysłać gdzieś bardzo dalej.
Rok temu otrzymałem wiadomość, że pełni służbę w Chinach. Szczęśliwe Chinki!
Dobry miał całą stajnię podobnych ogierów. Był więc albo mądry, albo tylko oczytany
i dzięki temu znał talleyrandowską dewizę: „faire marcher les femmes”, która w przekładzie
na ludzki język oznacza, że przez niewiasty można załatwić bardzo dużo, a zgnoić można
absolutnie wszystko. Oficer esbeckiej Informacji zwierzył się solidarnościowej dziennikarce,
ż
e kobiety bardzo łatwo było zaprzęgać do współpracy, uwodząc albo szantażując
(„…zwłaszcza jak się ją postraszy lub zagrozi kompromitacją”). W Międzyzakładowym
Robotniczym Komitecie Solidarności warszawskiej był taki Casanova, dla którego
koleżanki—patriotki traciły głowę taśmowo i ten pan w kilka miesięcy rozwalił całą strukturę
MRKS—u. Teraz czyta się o nim piękne opowiadanka w niepodległej prasie, w której dano
mu epitet „esbecki macho”, i wszyscy — ci, którzy to piszą, oraz ci, którzy to czytają —
wierzą, że ów Czarny Piotruś to był wyjątek. Sąsiedzi zza Odry też wierzą, że ten ich głośny
prawnik, co to przez wiele lat bohatersko stawiał się reżimowi NRD—owskiemu,
najdzielniejszy obrońca w procesach wschodnioniemieckich dysydentów, autorytet moralny,
któremu ufano bez zastrzeżeń, a który był, jak obecnie ujawniono, agentem STASI
(wschodnioniemiecka SB) — że to był wyjątek. Dwie są rzeczy nieskończone na świecie,
miłosierdzie boskie i ludzka naiwność.
No ale komuś, do cholery, trzeba wierzyć. Czy można nie wierzyć takiemu Markowi
Hłasce, który był konfidentem ubeckim, a potem wytłumaczył się literacko tak, że zrobił z
tego wzór patriotyzmu? Kablował, jak pisze, „a rebours”: partyjniaków oczerniał, a
bezpartyjnych wybielał. Se non e vero, e ben trovato. Ja mu wierzę, bo chociaż był złym
pisarzem, był najlepszym polskim pisarzem tego stulecia.
Hłasko w swej jedynej książce (napisał tylko jedną, ale dał jej różne tytuły) dowodził,
ż
e z każdej kobiety można bez trudu zrobić dziwkę. Dobry miał to samo zdanie o ludziach —
potrafił takich ludzi przemienić w „Fokstrotów” czyli konfidentów, że gdy człowiek się
dowiaduje, to można zwątpić w sens ewolucji. Ludzie wierzący, dowiadując się, najpierw nie
wierzyli swoim zmysłom wzroku i słuchu, a potem w ogóle przestawali wierzyć, że jest Bóg
na niebie i zaczynali wierzyć w Darwina. Rok 1989 był rokiem urodzaju przecieków (bo
firma się Dobremu rozchwiała) i sporo bliskich przestało być bliskimi dla tych, z którymi byli
blisko. To cudowne zdumienie ludzi, którzy się dowiadują, że wielki arystokrata z
najzacniejszego rodu, „zoologiczny antybolszewik”, którego ulubioną pieśnią narodową było:
„A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści!” — od wielu lat pobierał pensję jako
prawa ręka zastępcy Dobrego. To feeryczne oszołomienie antykomunisty—idealisty, który
niczym Rydel pojął za żonę wstydliwe dziewczę z wieśniaczych kresów, a teraz się
dowiaduje, że ukochana, którą czcił jak nie przymierzając Matkę Boską, była od 1980 roku
boginią z innego nieba — w gnieździe małżeńskim Dobroczynną pluskiewką, a poza domem
Afrodytą pielęgniarzy. Ten rozszerzony wzrok dysydenta podziemnego, który miał teścia
typu Europejczyk (intelektualnie grecki filozof, fizycznie przedwojenny senator) — teściu w
upojeniu alkoholowym się wygadał, że jako lokalny prominent, przed kilkoma wyborami
osobiście ustalał procentowe wyniki tych elekcji na swoim terenie z dokładnością do drugiego
miejsca po przecinku, a zięć już sam domyślił się, kim był szanowny teściu, bo zięć nie tak
dawno przedrukowywał (w piwnicy) wydawnictwo Giedroycia, gdzie czarno na białym stało,
iż ustalanie procentów elekcyjnych było w tamtych latach wyłączną domeną pracowników i
współpracowników UB., Ud., itp., jeszcze kilka anegdot równie smacznych i równie
prawdziwych mógłbym przytoczyć gwoli rozbawienia Czytelników. Jak brzmi to ostatnie
zdanie z „Rewizora”?… „Z kogo się śmiejecie?…”.
Rzecz jasna, nikomu nie pragnę tym pytaniem odebrać nadziei, że u niego było czysto
w promieniu jednej wiorsty od jego łóżka, biurka czy innego warsztatu. Co prawda nadzieja
ma w Polsce sławę dosyć kiepską z powodu przysłowia o nadziei jako mamusi, lecz
przysłowie przysłowiem, a fakt faktem, że trudno wędrować przez świat nie karmiąc się
nadzieją. Wysoki oficer STASI ujawnił wiosną 1990, iż wśród każdych ośmiu dorosłych
obywateli NRD jeden pracował jako konfident STASI (7:1). I tu właśnie bezwarunkowo
trzeba mieć nadzieję. Trzeba mieć nadzieję, że u nas nie było na odwrót.
Pytanie: kto był u nas „Fokstrotem”, a kto nie był? — nurtuje wielu ludzi. Ci ludzie
podnieśli krzyk, iż niejeden „Fokstrot” się uchowa, bo chłopaki Dobrego palą akta osobowe
znaczone symbolami TW (Tajny Współpracownik). Zamiast krzyczeć, winniśmy im
dziękować, bo robią nam przysługę. Dają tym dowód już nie tylko humanitaryzmu, ale wprost
samarytanizmu, i nie wobec TW, lecz wobec nas wszystkich (samarytanizm, jak wiadomo,
jest pierwszym przykazaniem dekalogu pielęgniarza). Dzięki tym popiołom wielu przyjaciół,
znajomych, braci, sióstr, żon i mężów, babć i dziadków, metres i amantów, ojców i matek,
liberałów, klerykałów, kombatantów i antykomunistów — pozostanie przyjaciółmi,
znajomymi, braćmi, siostrami, żonami, mężami, babciami, dziadkami, metresami, amantami,
matkami, ojcami, liberałami, klerykałami, kombatantami i anty komunistami.
Miałem pisać o Lepszym, a tymczasem wciąż znęcam się nad Dobrym, czym być
może wyrządzam mu niesprawiedliwość. Robienie z Dobrego wszechwiedzącego i
wszechmanipulującego Mefista, czyli przypisywanie mu winy za wszystkie grzechy
pielęgniarzy będących w jego służbie, może być pomyłką. Czyż niezawisły sąd nie wykazał,
ż
e pielęgniarze Dobrego utopili księdza Popiełuszkę pod wpływem własnego, niezawisłego
imperatywu jako inicjatywa prywatna? Najwyraźniej niektórzy sanitariusze owego pogotowia
mieli źle wpojone poczucie dyscypliny. Przez głowę im nie przechodziło, że postępując bez
zgody i wiedzy szefa wszystkich szefów, narażają go na stres wynikający z zaskoczenia, jemu
bowiem przez głowę by nie przeszło, do jakich to wybryków jest zdolny jego personel.
W firmie Lepszego podobna samowola nie miała miejsca — oto drugi powód, dla
którego Lepszy był lepszy. Trzeci powód, dla którego Lepszy był lepszy, to wyższa jakość
poczucia humoru, jakim się legitymował. O ile poczucie humoru Dobrego można określić
mianem: proste (bezpośrednie), o tyle poczucie humoru Lepszego należało do gatunku satyry
wyrafinowanej (humor abstrakcyjny), którą się w XX wieku ceni wyżej niż jakąkolwiek inną.
Dwa przykłady tej sztuki, jeden z czasów wczesnego stylu Soc, drugi (dla odmiany) z czasów
Socu schyłkowego lat osiemdziesiątych:
Polski tłumacz tłumaczy amerykańską powieść, w której robotnik budowlany
konsumuje kanapkę z szynką i wypala cygaro. Lepszy nie puszcza tego do druku, każąc
zmienić proletariuszowi amerykańskiemu menu na: „kromkę czarnego chleba i
machorkowy”. Tak wydrukowano (sic! — jeśli ktoś nie wierzy, to niech zapyta ówczesnego
redaktora w wydawnictwie Czytelnik, Jana Zakrzewskiego). Z kolei rok 1987: TVP chce
wyemitować „Konformistę” Bertolucciego, gdzie faszyści bez przerwy mówią do siebie:
„towarzyszu”. Telewidzom może się to kojarzyć, więc Lepszy proponuje zamienić
„towarzyszy” na „kolegów”, przy czym propozycja jest nie do odrzucenia, bo film jest
włoski, a Sycylia należy do Włoch. I tłumaczący dialogi lektor „koleguje” we wszystkich
deklinacjach, rozśmieszając naród, któremu to wszystko i tak kojarzy się jak owemu
ż
ołnierzowi w koszarowym dowcipie.
Poczucie humoru Lepszego nie zawężało się do innowacji semantycznych;
ikonograficznie też trzymał wysoką palmę (to znaczy palmę pierwszeństwa na wysokim
poziomie). Od samego początku. Jeden przykład: w latach pięćdziesiątych wydano obszerną
antyfaszystowską rozprawę pt. „Prawda o Katyniu”. Ta prawda miała być bogato ilustrowana
zdjęciami ekshumowanych katyńskich zwłok, ale Lepszy uznał, że to jest głupi pomysł, z
internacjonalistycznego punktu widzenia niesłuszny, i zamiast tego kazał dać zdjęcia Ku—
Klux—Klanu oraz soldateski amerykańskiej mordującej lud koreański. Mam ten wolumin.
Tekst jest o Katyniu, zdjęcia o Katyniu nie ma ani jednego — zdjęcia są o Korei i o Ku—
Klux—Klanie, tak iż na pierwszy rzut oka widać, że Katyń zrobił generał Mac Arthur
dowodzący gangiem hitlerowców przebranych za G.I. i wspomaganych przez rasistów w
białych spiczastych czapach z wycięciami na wzrok.
Dzieckiem w kolebce słabość czując do tego rodzaju poczucia humoru, który
nazywany jest surrealistycznym, abstrakcyjnym lub purnonsensownym — nie mogłem nie
podziwiać Lepszego. Od czasów Kaliguli żadnego systemu nie cechowało poczucie humoru
równie rozbrajające i zniewalające jak to, którym legitymował się system wolności twórczej
nadzorowany przez Lepszego. Wolnorosjanka w używaniu wyrazów (cygaro—machorkowy,
towarzysz—kolega) i obrazów (Katyń—Korea) biła na łeb osławioną wolnoamerykankę, „ja
drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszał cziełowiek
”. W „Wyspach bezludnych”
napisałem (a Lepszy mi to puścił), że w tej sytuacji każdy z dyszących ma do wyboru: „śmiać
się, wieszać lub śpiewać: «Wołga, Wołga, mat’ rodnaja»„. Ja wybrałem śmiech. Co nie
znaczy, że nie droczyłem się z Lepszym. Owszem, droczyłem się sto razy, po to piszę
„Lepszego”, aby sobie powspominać. Ale bawiliśmy się w duchu wzajemnego zrozumienia,
obaj rozumiejąc stare chińskie przysłowie: „In risu veritas” („Prawda jest w ryżu”).
Niektórym się wydaje, że jemu było lekko. Jemu wcale nie było lekko. Z artystów
mało kto wykazywał poczucie humoru, większość grała z Lepszym w nastroju (natchnieniu)
ś
miertelnej powagi. Próbowali go zwalczać, podgryzali go, kopali pod nim doły i podkładali
mu świnię za świnią. Tak właśnie robiły związki twórców, ze związkiem pisarskim na czele.
Nigdy nie byłem i nie będę twórcą. W moim kraju twórcą się jest wtedy, gdy się
należy do związku twórczego. Nigdy się do czegoś takiego nie zapisałem, mimo że
próbowano mnie zmusić w kilku wydawnictwach i redakcjach, strasząc obniżeniem
honorariów. Najpierw nie zapisywałem się dlatego, że nie mogłem przekroczyć bariery
własnej niekompetencji, to znaczy nie mogłem pojąć, na jaką cholerę pisarzowi potrzebna jest
legitymacja pisarza (tak samo nie mogłem pojąć, na co pisarzowi tak zwane domy pracy
twórczej). A jak już pojąłem na co, nie zapisywałem się tym bardziej. Pojąłem, że związek
literatów jest to stowarzyszenie ludzi piśmiennych, ale takich, co wierzą w Parnas
legitymistyczny, na który bogowie nie dają wstępu bez legitymacji ze zdjęciem i pieczątką.
Bez niej nie czuliby się pełnymi pisarzami, tylko półpisarzami, ćwierćpisarzami albo jeszcze
gorzej. Najgorzej z boginią Wenerą, bo po ziemi biega mnóstwo pań, które marzą o romansie
z prawdziwym pisarzem i o byciu jego muzą i w ogóle o „uczynię cię nieśmiertelną”, obie są
bardzo nieufne (już się sparzyły na panu Zenku, reżyserze) i takim trzeba udowodnić swą
pisarskość. Nie jest to w końcu takie trudne, patenty na pisarskość dawano u nas jak ordery
chlebowe, po uważaniu, starczyło wydrukować jedną przyśpiewkę kabaretową i jeden esej z
kursokonferencji lub dwa tomy wspominków o utrwalaniu Ludowej pepeszą (dwa dzieła były
wymogiem obowiązującym), następnie znaleźć dwóch takich samych, wcześniej przyjętych,
jako wprowadzających do związku, a potem już tylko opłacać składki członkowskie i
głosować. W całym ustroju kapitalistycznym nie było tylu pisarzy, co w ZLP, bez pomocy
Kraju Rad udowodniliśmy wyższość.
Literackie stowarzyszenia nie są dzieckiem komunizmu, istnieją wszędzie na globie,
tego nie trzeba mi tłumaczyć. Ale fakt, że one wszędzie istnieją, nie wpływa na mój stosunek
do nich. Hiszpański noblista, Camilo Jose Cela, wyraził w tej sprawie dokładnie to, co i ja
mam na języku, nie zmieniłbym ani jednej sylaby:
„Biurokracja literatury istniała i nadal istnieje. Jak łatwo zrozumieć, odnoszę się
do niej tylko z pogardą. Osobiście nie mam najmniejszej ochoty należeć do tej kliki.
Uważam, że pisarz powinien być zawsze samotnikiem, wolnym strzelcem (…) Niewiele
mam kontaktów ze środowiskiem literackim i w ogóle niewiele rozmawiam, bo to, o czym
się gada, niewiele mnie obchodzi. Czasem ludzie atakują mnie, aby sprowokować.
Odczuwam to tak samo, jak gdyby mnie chwalili, mam obiektywny stosunek do mej
twórczości”.
Tą nieco długawą dygresją przerwałem wątek, czas podjąć go znów. Miało być o tym,
jak ZLP zwalczał Lepszego. Żeby walczyć, trzeba mieć oręż. Spluwę, kosę, miecz, scyzoryk
lub choćby tylko bat. Oni postanowili uczepić się właśnie bata, który przyobiecał im dać
„Biały dom”. Znaczy się: władza im obiecała, że da im pejcz, którym będą mogli ją lać.
Przeciwcenzuralną Radę Artystyczno—Wydawniczą. Zresztą, co ja będę truł, niech to
opowiada ktoś, kto był i widział, śp. profesor Jerzy Łojek.
Z Łojkiem, historykiem nieżyciowym, bo najuczciwszym, a przeto dostającym
najwięcej klapsów od władz i od kolegów z branży jego, kontaktowałem się częściej
telefonicznie niż osobiście. Jak było coś pilnego do obgadania, dzwonił. Ale raz w życiu nie
zadzwonił, tylko napisał. List zaczyna się tak: „Warszawa, w nocy z 3 na 4 maja 1978 roku”.
Otóż Łojek 4 maja rano odlatywał do Paryża, a że akurat cierpiał na szewską pasję, nie mógł
zasnąć, a nie mogąc zasnąć i nie mogąc dzwonić, bo nie chciał budzić, całą żółć, jaką miał na
wątrobie, przelał na kartkę papieru. Pisał o literatach zrzeszonych w ZLP, do którego to cechu
należał, ciągle mi zazdroszcząc, że ja wprost przeciwnie. Pierwszy akapit listu zawiera same
komplementy pod adresem „impotentów pisarskich” oraz całego „zatęchłego środowiska,
gdzie grasują rozmaite paniusie i dżentelmeni, wydający raz na dwadzieścia lat nienadającą
się do czytania książczynę” (jakby co, ladies and gentlemen, list mam i jest to list
rękopiśmienny, nie radzę sugerować, że dodałem lub przekręciłem choć jedną sylabę). Dalej
jest raport „na gorąco” z posiedzenia ZLP; mowa tu o Lepszym, więc przytaczam:
„Przed paru godzinami wróciłem z zebrania warszawskiego Oddziału ZLP. To, co
się tam działo, było widowiskiem ponurym. Całość przebiegała pod hasłem poddania się
czynnikom: nie stawiać się, okazać pokorę, niczego nie postulować, przede wszystkim
zaś wypalić gorącym żelazem pomysły pluralizmu ideowo—politycznego w Zarządzie
Warszawskiego Okręgu ZLP — a wtedy może władze udzielą jakichś tam koncesji,
łaskawiej spojrzą na prośby i błagania literatów etc, etc. Najgorsze jest to, że ludzie
skądinąd znani jako zwolennicy swobody myśli i twórczości dali się wziąć — jak naiwne
dzieciątka — na lep tych obietnic i stawali na głowie, aby wybory do Zarządu
Warszawskiego wypadły zgodnie z życzeniami Góry. No i wypadły, a cała «procedura
wyborcza» była żenująca i obrzydliwa. Będzie wskutek tego żałosny kociokwik za parę
miesięcy, bo przecież po spacyfikowaniu środowiska władze przykręcą śrubę tak, iż rok
1977 będziemy wspominali jako okres rozkwitu wolności druku. Robiono to wszystko na
zasadzie: poddajemy się, Najjaśniejszy Panie, Twoim sugestiom i życzeniom, niczego się
nie domagamy, racz jednak najmiłościwiej wziąć pod uwagę nasze błagania etc, etc.
Ludzie, którzy to wszystko montowali w myśl wskazań i zaleceń pana(…) — nawet ludzie
pokroju(…) czy (…), nie mówiąc już o przewodniczącym zebrania, panu(…) — nie zaczęli
bynajmniej od postulatu: najpierw prosimy o konkretne, realne decyzje, które zaspokoją
choćby minimum postulatów środowiska literackiego, a dopiero potem będziemy szli na
kompromis. Naprawdę żenujące, obrzydliwe i ponure! Czołgano się w prochu i pyle przed
cieniem obietnic Góry, takich na przykład, jak przyrzeczenie powołania przy Ministrze
Kultury i Sztuki — decyzją Białego Domu — Rady Artystyczno—Wydawniczej, do której
będzie można (teoretycznie) zgłaszać zastrzeżenia wobec arbitralnych decyzji cenzury.
No i co? Wyobraźmy sobie sytuację, gdy na przykład czyjaś książka ma obcięte przez
cenzurę kilkanaście stronic, wydawnictwo trzęsie się, aby rzecz całą wydrukować i
skończyć z kosztami drukarskimi, zaś autor poczyna żądać mediacji tej «Rady»? Rada
zrobi to, co jej każe Wydział Kultur oraz Wydział Prasy KC. A biedny odwołujący się autor
dostanie dodatkowy zapis w dokumentach cenzury. I ci nieszczęśni idioci uważają to za
osiągnięcie! Litość bierze! To zebranie było dla mnie doświadczeniem doprawdy
przygnębiającym. Dowiodło, jak straszliwy jest oportunizm, tchórzostwo i naiwność
polityczna ludzi, których posądzaliśmy niegdyś o niezależność myślenia…”.
Tu przerywam Łojkowi na chwilę, bo Mickiewicz się przypomina pasujący do tego:
„Własne tylko upodlenie ducha Nagina szyję wolnych — do łańcucha”.
Ten łańcuch opisałem w „Wyspach bezludnych”, w rozdziale „Cudowna lampa
Aladyna”, gdzie Dobry wydłuża społeczeństwu łańcuch o pół sążnia, kpiąc:
„— Widzisz, za pół sążnia łańcucha zyskaliśmy kolejny rok spokoju (…)
Wystarczyło pół sążnia łańcucha”.
„Rada”, o której Łojek pisał w swym liście, to było właśnie te pół sążnia, o które
miano wydłużyć łańcuch literatów. Podobne wydłużenia dawały intelektualnym elitom
pewność, że reżim się liberalizuje, a więc wszystko idzie dobrze, tak trzymać! Tak też i
trzymali owe cugle w zębach, gryząc je, śliniąc i całując, gdy udawało się podłużyć. I
mogłoby to trwać w nieskończoność, gdyby nie robociarze, którzy nie znali się na takich
ż
artach. Ostatni akapit z listu Łojka:
„Jeśli chodzi o zaciskanie obroży przez cenzurę — będzie coraz gorzej. Rzecz jasna
nadejdzie nowy okres «odwilży», gdy w jakimś dużym mieście przemysłowym klasa
robotnicza wyjdzie znowu na ulice. Znowu będą strzały, kilkaset trupów i zmiana ekipy
rządzącej, a wtedy na rok—dwa złagodzi się może reżim cenzuralno—wydawniczy”.
Łojek jako Sybilla się sprawdził, wyjąwszy liczbę trupów, ale to drobiazg, kilkaset
robotniczych trupów mniej lub więcej nigdy nie robiło specjalnej różnicy w bilansie dyktatury
proletariatu. List był z 1978. W 1980 słowo ciałem się stało, to znaczy klasa przodująca
wyszła z nerwów i z fabryk i stała się dzięki mediom „elementem”, w rezultacie czego
zmienił się garnitur u steru i u żłobu. Krew chlusnęła wkrótce potem, a do tego czasu Lepszy
pozwalał drukować to, czego przedtem nie pozwalał. Pozwolił nawet przedstawić swą
genealogię, mojego pióra (czteroodcinkowy serial w „Literaturze” pt. „Cenzuriada, czyli
dzieje powszechne cenzury”; tylko odcinkowi piątemu, o PRL, dał kopa).
Ale pomnika Łojkowi jako prorokowi wznosić nie należy, bo fach Kasandry był w
ludowej ojczyźnie zawsze najłatwiejszym z rzemiosł. Prorokować można było bez żadnego
ryzyka, ze względu na istotę gospodarki ludowej i socjotechniki ludowej, których wspólną
cechą (tzw. element stały) była cykliczna reformowalnosć ergo okresowa reanimacja.
Graficznie można to przedstawić sinusoidą: krótki wzlot, zrypanie się na pysk, wymiana
garnituru, ODNOWA, krótki wzlot, zrypanie się na pysk, wymiana garnituru, ODNOWA, i
tak da capo al capo. Poprzednia drużyna zawiodła, więc won z nią, na boisko wchodzą
rezerwy, tamten wynik się nie liczy, gramy mecz od początku, czyli od nowa zaczyna się
ODNOWA i znów jesteśmy królową dziewic w tym samym gmachu z czerwoną latarnią na
fasadzie.
Celem długofalowym każdej ODNOWY było to, co tak pięknie określił w roku 1981
weteran wielu ODNÓW, myśliciel znad Dunaju, Gyorgy Aczel:
„Przyszłość,
czyli
komunizm,
do
którego
dążymy,
będzie
królestwem
bezgranicznej wolności w humanistycznym sensie tego słowa”. Lecz aby taki profetyzm
mógł porwać i uskrzydlić lud, trzeba wpierw lud wychować przez wzbudzanie i na tym
polegał doraźny cel każdej z ODNÓW, co z kolei bardzo pięknie ujął humanista z
politbiura nadwiślańskiego, Mieczysław Rakowski, w roku 1986: „Warunkiem wszelkiego
skutecznego wychowania jest zdolność do wzbudzenia w każdym kolejnym pokoleniu
wiary w przyszłość, zaszczepienie przekonania, że znamy drogę ku przyszłości i że będzie
ona lepsza niż teraźniejszość”.
Antoine de Saint—Exupery (mój ulubiony pisarz) odpowiedział na ten bełkot już
dawno temu:
„A jeśli twierdzę, że poświęcam swoje pokolenie dla szczęścia pokoleń przyszłych,
poświęcam ludzi. Nie tych czy innych, ale wszystkich. Zamykam ich po prostu w ich
nieszczęściu. Cała reszta to słowa puste jak wiatr”.
Niezliczone masy (tylko jednostki mogą być policzone; komunizm operował pojęciem
mas) przesiedziały całe swoje dorosłe życia w tej regularnie odnawianej poczekalni,
wysłuchując dobrych wróżb dla swych prawnucząt, a prawnukowie są ludziom zawsze
bardziej obojętni niż pradziadowie, bo tych można przynajmniej zobaczyć na obrazku. Ja
miałem więcej szczęścia: urodziłem się akurat wtedy, gdy poczekalnię zbudowano — jestem
jej rówieśnikiem. Zrobiłem to w roku, w którym miał miejsce ów czekoladowy dzień 22
lipca, przez następnych czterdzieści pięć lat obchodzony jako święto narodowe. W „Wyspach
bezludnych” znajdziecie lepszą z historycznego punktu widzenia motywację tych obchodów
(22 lipca urodził się Polak idealny niczym wzorzec, Bolesław Wieniawa—Długoszowski),
Motywację, którą przedstawiłem jako jedyną słuszną, a Lepszy się i pozwolił to wydrukować.
Takie dowcipy udawały się często, ale na ogół w przypadkach detalicznych:
pochodzenie święta narodowego — tak, pochodzenie cenzury — też, pochodzenie systemu —
za żadne skarby. Kilkakrotnie próbowałem umieścić na jakichś „pierwszoobiegowych”
łamach esej historyczny o genezie bolszewizmu i zawsze dostawałem szlaban na tę
rozprawkę, mimo że kończyłem opis w pierwszej połowie wieku XIX. Ja wiem, że to
datowanie dziwi. Nie moja wina, pretensje proszę kierować do szkół.
W powszechnym mniemaniu bolszewizm zrodził się w XX wieku jako złośliwa
mutacja komunizmu utopijnego, ale to mniemanie świadczy tylko o tym, jak niska jest
powszechna wiedza. W istocie bolszewizm objawił się w IX wieku naszej ery pod postacią
wysypki szyickiej, a ówcześni bolszewicy nazywali się karmatami. Karmaci praktykowali z
wyprzedzeniem marksizm—leninizm rewolucyjny, i to we wszystkich szczegółach, od
wynalazków semantycznych, polegających na pełnym odwróceniu znaczenia wszelkich pojęć
(np. dobro—zło, prawda—kłamstwo etc), aż po uspołecznienie wszelkiej własności prywatnej
(nie tylko na drogach, ale i w zdobytych miastach).
Równo tysiąc lat po zawiązaniu się ruchu karmackiego grupa Rosjan postanowiła
uczcić taką okrągłą rocznicę. W bardzo dowcipny sposób: restaurując ten sam kierunek
postępu ludzkości. Myślę o „przyjaciołach Moskalach” (Mickiewicz), „pierwszych
republikanach słowiańszczyzny” (Mochnacki), czyli o dekabrystach. Dzieci polskie obecnego
stulecia (sanacyjne, demoludowe i postkomunistyczne) wkuwały i wkuwają dogmat o
szlachetnych dekabrystach, tak gorąco Polskę miłujących, iż przy tym uczuciu miłość Romea
do Julietty to namiętność lodówki „Mińsk” do lodówki „Polar”. Z najnowszej polskiej
encyklopedii (PWN 1983) czerpiemy tę samą niezachwianą pewność, co z wcześniejszych
encyklopedii i podręczników: że dekabryści pragnęli uszczęśliwić zniewoloną przez carat
Polskę „przyznając jej bezsporne prawo do niepodległości”. Jest to klepanie kijanką (kijanką
niewiedzy) starego mitu, a dokładniej starego refrenu; ten refren śpiewało w XIX wieku trio
Mickiewicz—Mochnacki—Lelewel na europejskich koncertach organizowanych przez
słowianofilów, których ogłupiono ideą „braterstwa narodów” vel „braterstwa Słowian”.
Ź
ródła dokumentalne na temat dekabrystów mówią coś zupełnie innego: że te wielkorusy
miały w stosunku do Polski ciągoty zamordystyczne silniejsze niż carat, a jedną z przyczyn
ich buntu były „nadmierne swobody” (w tym konstytucja), które car dał Polaczkom (taką
samą postawę wobec nas prezentował w trakcie swoich amerykańskich wykładów
wielkoruski demokrata Sołżenicyn, co nie przeszkodziło naszym antykomunistycznym
demokratom grać hymnów na cześć tego piewcy świata wolnego od obozów oparkanionych
kolczastym drutem). Zaś jako antycypatorzy marksizmu—leninizmu dekabryści stworzyli
projekt urządzenia nowej Rosji w systemie z kilkoma warstwami tajnej policji nie
podlegającej prawu (nazwanej przez nich: Urzędem Czynienia Dobra) i z tak dogłębną
inwigilacją społeczeństwa, że w porównaniu z tym cały aparat represji caratu był
przedszkolem.
Wspomniałem wyżej o tak zwanym braterstwie narodów i nie mogę się teraz
powstrzymać od pytania następującego: ile jeszcze milionów homines sapiens musi zostać
zamordowanych i zgwałconych przez sąsiadów, żeby idealiści, którzy z biologii mają
dożywotnią dwóję, przestali bredzić o braterstwie narodów? Pojęcie braterstwa narodów jest
sofizmatem najidiotyczniejszym z tych, które wymyślono od czasów Kaina i Abla, co właśnie
teraz, gdy piszę ten tekst (1990), potwierdzają jatki w różnych punktach globu.
Z idealizmu braterskiego najlepiej leczą próby bratania się. Taką zadaną lekcję odrobił
zespół dziennikarzy polskiej telewizji w roku 1989, gdy po obaleniu komunizmu w
Lechistanie również Ukraińcy zaczęli czerwonym wypowiadać. Pamiętając swojskich
sienkiewiczowskich Zaporożców („Daj, batku, z Lachy umiraty!”), a nadto uskrzydleni
bratofilskim wieszczeniem Europejczyka Roku, Adama M. (tym razem nie Litwina, ale
tamten Adam, „przyjaciel Moskali”, robił to samo, pod wpływem Towiańskiego), młodzi
redaktorzy Teleexpressu postanowili w krew i ciało zamienić braterstwo polsko—ukraińskie.
W tym celu umówili się z przyjaciółmi Ukraińcami na pieczętujący braterstwo mecz piłki
nożnej i kiedy przyszła jego pora, wyprawili się do braci, głośno ze szklanego ekranu
reklamując swój dobry uczynek. Jeśli chodzi o krew i ciało, to się udało — team biało—
czerwonych wrócił z krwią na ciałach, albowiem bracia Ukraińcy zamiast buzi—buzi, skuli
Lachom gęby i wymachując tryzubem obiecali rychłą korektę granic, łącznie z
przywróceniem Przemyśla i Lublina do ukraińskiej macierzy.
Powtarzam: nic tak jak, „praksis” nie leczy idealistów z humanistycznego chciejstwa.
Panowie, na obecnym etapie ewolucji zwykła cywilizacyjna tolerancja jest szczytem (i tak
wciąż nie zdobytym) ideału; alpinistykę ku braterstwu narodów zostawmy temu gatunkowi
homines
, który się wykształci po przyszłych mutacjach. My — wciąż jesteśmy skazani na
klęskę.
Ta klęska to klęska Chrystusa. Nawet On, który tak bardzo pragnął, byśmy się
wzajemnie kochali, nie sprawił tego cudu. Mówił: „A Ja, gdy zostanę nad Ziemię
wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie” (J. 12, 32). Jeden z najlepszych rodzimych
poetów obecnej doby, Jacek Kozik, przepięknie Mu odpowiedział w tomiku „Matka noc”:
„Jakże Ty nas przyciągniesz
Z tymi ranami w dłoniach
Przekłutym bokiem —
Pośród szyderców
Przez Boga opuszczony
Człowiek
W chwili śmierci —
Boże mój Boże
W dwadzieścia wieków po śmierci
Syna
Ciągle i ciągle
Oni się rodzą w nas
Krzyżują
Na nowo”.
Wracam do wykształcania się komunizmu. To, co się nie powiodło karmatom i
dekabrystom, udało się Karolowi Marksowi (począwszy od Lutra Niemcy mieli zawsze dryg
do ostatecznych rozwiązań). Jak powszechnie wiadomo, Marks wysłał Lenina w
zaplombowanym wagonie do Piotrogrodu, żeby zmienić temu miastu nazwę oraz kolorystykę.
Nie na czerwoną, tylko — co już nie jest powszechnie wiadome — na zieloną! Ja, dzięki
domowej bibliotece, wiedziałem o tym od dziecka, więc gdy dorósłszy zapragnąłem opisać
dorwanie się bolszewików do władzy i uczyniłem to stosując metaforę pod postacią walki kóz
(rozdział „Wyspa kóz” w „Wyspach bezludnych”), koziej biblii ideologicznej dałem, w
nawiązaniu do „Kapitału”, tytuł „Trawa” — nie tylko dlatego, że w państwie moich kóz trawa
była środkiem płatniczym, lecz i dlatego, że trawa jest zielona.
Ź
ródło, z którego w latach pięćdziesiątych dowiedziałem się, iż chromatyka doktryny
leninowskiej to zieleń, jakimś cudem nie znalazło się w owych latach na liście lektur
antyustrojowych (mogę za to ręczyć, gdyż podczas kilku rewizji uwolniono dom moich
Rodziców od wielu przedmiotów i kilku książek, ale tej książki nie tknięto). Myślę o
najpoważniejszej przedwojennej encyklopedii („ENCYKLOPEDIA POWSZECHNA
ULTIMA THULE”, nie ukończona; do września 1939 ukazało się dziewięć tomów i część
dziesiątego), w której tomie VI, pod hasłem LENIN, czytamy:
„Gasł w zrabowanej willi w Górkach, pod opieką żony, Krupskiej, a w bezwładnej
kałmuckiej czaszce zwolna, nieubłaganie gnił jego mózg(…) Gdy po zgonie otwarto
czaszkę Lenina, wylał się z niej cuchnący zielony płyn. Parę kubków tej zielonej cieczy,
zanim całkiem jeszcze się nie rozpłynęła, dokonało największego kataklizmu w dziejach
ludzkości(…), rozpoczęło próbę straszliwego eksperymentu, który wykluł się z chorego
mózgu i który nie wiadomo dokąd zaprowadzi”.
Płyn zielony zamienił na czerwony dopiero syn Lenina, dobroduszny fajczarz o
imieniu Soso. Sosa też nie oszczędzały choroby, zwłaszcza dziedziczna, jak o tym czytamy w
X tomie tego samego kompendium. Autor hasła STALIN dowodzi tu, że Soso Dżugaszwili
był „okazem z innej planety” i „typem patologicznym o nie znanej psychiatrom chorobie”.
Psychiatrzy znają wszakże tę prawdę, że tam, gdzie nie ma patologii, nie ma geniuszu
— wszyscy ludzie genialni byli psychicznymi (istnieje cały księgozbiór monografii na ten
temat). O tym, że Soso dzięki swej chorobie stał się największym myślicielem w dziejach
ludzkości, nie mogłem przeczytać w „ULTIMA THULE”, bo o tym tam nie było, ale tę białą
plamę usunęli w czasach mego dzieciństwa mistrzowie poezji rodzimej, których recytowano
na akademiach i apelach szkolnych ku czci zbawiciela ludów. Szczególnie często
wsłuchiwałem się wtedy w poemat liryczny „Słowo o Stalinie”, bo jego autor, wielki bard,
tym słowem niezbicie dowiódł, że przy fajczarzu Soso — Sokrates, Galileusz, Kant i Einstein
byli nieukami z oślej ławy, a Macedończyk, Hannibal, Cezar i Napoleon małymi kapralami,
nie mówiąc już o tym, że „król—Słońce”, Ludwik XIV, to przy Soso żarówka latarki ręcznej.
Ówczesne ody do Sosa reklamowały przede wszystkim niezwykłość jego struktury
hormonalnej, ściśle: jego genialny biseksualizm. Soso był równocześnie matką i ojcem
Polaków. Już w wierszu „Prawdziwa ojczyzna”, opublikowanym w lwowskim „Czerwonym
Sztandarze” wtedy, gdy żołnierz radziecki na mocy porozumienia między Hitlerem a
Stalinem wyzwalał z niepodległości wschodnią połowę Lechistanu, zasygnalizowano ów
macierzyński aspekt osobowości Sosa, a ponieważ wiersz napisała kobieta, trudno było nie
wierzyć, któż jak nie Matki—Polki zna się na macierzyństwie? Poetka zapewniała, że o taką
właśnie matczyną Polskę chodzi:
„dobrą — jak matki spojrzenie, wolną — jak ptaków lot, ojczyznę sprawiedliwą, w
której czerwień, i sierp, i młot”.
Rok później poeta, który zasłynął jako myśliciel nieuczesany i mistrz fraszki, pisząc o
wymarzonej ojczyźnie na łamach „Prawdy Wileńskiej”, umocnił tezę o macierzyństwie
(„czułym macierzyństwie”) Sosa:
„Którą poeci wyśpiewali ojczyzna,
co od Kamczatki po szynach pędzi aż po San,
którą, jak mleka pełny dzban podają dzieciom czułe matki
— to Stalin!
Którą wykuło stu kowali w pieśni i w czasie i w przestrzeni,
w węglu i miedzi, w srebrze wód,
ojczyzna, której żaden knut już swoim świstem nie ocieni
— to Stalin!
I moja lira z nowej stali i dumnie przemieniona muza,
obywateli jasny wzrok i głos i oddech, myśl i krok
i wolność, która nas odurza
— to Stalin!”.
Ten, kto jak ja uczęszczał do szkoły w dobie planu sześcioletniego (1950—55),
pamięta, że założenia tego planu zostały przedterminowo wykonane (a nawet przekroczone)
tylko w jednej sferze produkcji: w multiplikowaniu owych „dumnie przemienionych”, co za
pomocą „lir z nowej stali” przygrywali matczynej ojczyźnie, którą zrobił nam Soso. Nie
mogło być inaczej, takie są prawa historii i natury, już Antoine de Saint—Exupery pisał w
„Twierdzy”:
„Jeśli pozwolisz, by robactwo się rozmnożyło, rodzą się prawa robactwa. I rodzą
się piewcy, którzy będą je wysławiać”
.
Wysławiali, ale nie dozgonnie, okazali się ludźmi bez honoru: jedni po kilku, inni po
kilkunastu latach zdradzili ukochaną mamę i przeszli na drugą stronę barykady, zapominając
o przestrodze mistrza nieuczesanej fraszki (który sam ją zapomniał dubeltowo, najpierw gdy
smażył czerwone sonety, a potem gdy pluł na nie):
„Nie wrzucaj słów do wiersza prosto z gęby woru. Słowa poezji wiążą, jak słowa
honoru”.
Widać wzięli sobie do serca inną jego fraszkę:
„Trza we właściwym momencie być na właściwym zakręcie”.
Przekręcali się jeden po drugim na antykomunizm, zamieniając „liry z nowej stali” na
jerychońskie trąby, i dęli w nie z neofickim zapałem, aby zburzyć mury, które sami wznieśli
w pocie czół, tych czół, o których nieuczesany też napisał fraszkę:
„Co za bóg złośliwy im oblicza kuł,
że dał im złote usta do miedzianych czół”.
Soso był tym dwugłowym bożkiem, tym ich demiurgiem płci obojga (tatusiem—
mamusią), a oni wszyscy byli jego dziećmi. Marnotrawnymi — wyparli się go, gdy „kopsnął
w kalendarz”. Wyprzeć się swoich do niego umizgów nie mogli, bo wynalazku Gutenberga
gumka myszka nie bierze — „corpus delicti” już wydrukowano, i to w jakich nakładach!
Alternatywę mieli następującą: proste mea culpa lub pokrętne alibi. Tylko nieliczni wybrali
pierwszy sposób (Miłosz przyznał, że „uprawiał prostytucję”, to samo powiedział Wygodzki)
— było to wyjście z burdelu frontowymi drzwiami, ale z twarzą. Reszta wyszła sposobem „na
chama”, tłukąc okno, a potem bijąc po twarzach sąsiadów z naprzeciwka, to jest tych, którzy
nie ulegli zeszmaceniu — nie klaskali w dobie krwawych błędów i wypaczeń. Mistrzostwo
wszechwag na tym ringu zdobył twórca, który dziś nosi w narodowym Panteonie aureolę
ż
yjącego świętego, antykomuch idealny, kryształ. Zdobył wspomniane mistrzostwo waląc w
pysk nawet przedszkolaków — dokopał za swoje stalinowskie grzechy każdemu młodszemu
od siebie o co najmniej dziesięć lat i każdego takiego juniora nazwał mendą, a więc mnie
również. Jako człowiek uważający, że wszystko, co ludzkie (prócz poczucia humoru i
maszyny do zmywania naczyń) to czytanki z życia zwierząt — nie mam świętemu za złe tej
mendy. Mam mu za złe jedynie to, że jego mowa wybielająca w pewnym punkcie grzeszy
przeciw zasadom tak zwanej logiki elementarnej.
Ów świątobliwy mąż w latach pięćdziesiątych prowadził klasyczne podwójne życie. Z
jednej strony był zasłużonym twórcą arcydzieł literatury socrealistycznej (tak zwanych
produkcyjniaków), z drugiej nie mniej zasłużonym aparatczykiem od nowej kultury —
nowokulturowym stupajką, bo stał (na straży szeregu) i tupał (na tych, którzy łamali szereg).
Mimo niezłomnego oddania takich gwardzistów, Stalinowi się zmarło i w jakiś czas po tej
tragedii mistrz z komucha przepoczwarzył się w antykomucha. Swoje drugie już „dumne
przemienienie” (na abarot) opisał jako definitywne katharsis w głośnej książce o datach i
chronometrach. Tak to zrobił: najpierw przyznał się do pewnych swoich czynów (do tych,
przy których, jak powiada Hłasko, nie wszyscy byli odwróceni), potem dał do zrozumienia, iż
wredne czasy wymuszały wredność ludzi jego pokroju, a na koniec przeszedł do ofensywy,
ż
aląc się, iż może go teraz „dopaść każda menda, którą ktoś przypadkowo począł dziesięć lat
za późno, i wyruchać bezwstydnie na oczach rozbawionej gawiedzi”. Słowem: ci młodsi nie
mają zbrukanych rąk i sumień tylko dlatego, że mieli głupi fart — spłodzono ich zbyt późno,
aby stalinizm mógł ich spodlić, tak jak jego spodlił. Wniosek: ich pogarda dla niego jest
nieuzasadniona, a jakakolwiek z ich strony próba piętnowania takich jak on neofitów byłaby
wyuzdaniem („bezwstydnie wyruchać”).
Właśnie w tym miejscu święty się walnął. Jego błąd logiczny polegał na zignorowaniu
faktu, że nie tylko spóźnione małolaty zachowały dziewictwo we wrednych czasach. Również
wielu spośród jego rówieśników nie dało się spodlić i nie poszło na płatny serwilizm (Lec:
„Kto oddaje hołd, ten dostaje żołd”), mimo iż żyli w tym samym miejscu, w tym samym
kalendarzu i pod tą samą klepsydrą. I to właśnie te oporne „mendy” rówieśnicze (nie zaś
ówczesne przedszkolaki i nastolatki) miały największe moralne prawo „ruchać” świętego za
jego kulturową stachanowszczyznę. Jedna z takich „mend”, Leopold Tyrmand, skorzystała z
owego prawa.
Tyrmand, gdyby chciał, mógł to uczynić w tonie szyderczym, kpiną operował jak
d’Artagnan szpadą. Gdy w grudniu 1956 roku (tuż po październikowym, oklaskiwanym przez
mrowie durniów sukcesie Gomułki) dziennikarz zapytał Tyrmanda, co mu się nie podoba u
Gomułki, Tyrmand odrzekł zimno:
„— Krawat”.
Gdyby go spytano, co mu się podoba u Gomułki, też odparłby, że krawat.
Ten człowiek znał dewizę Voltaire’a: „Idź zawsze drogą prawdy, szydząc” — umiał
drwić. Ale czasami nawet królewskim błaznom (co nie znaczy błaznom królów) nóż sam się
otwiera w kieszeni, kasując ochotę do kpinek. W roku 1967, na łamach paryskiej „Kultury”,
Tyrmand uderzył z furią w kameleonów pokroju naszego świątka, zwąc ich „profitantami”,
którzy:
„pili razem stalinowskie pomyje (…) brzydząc się samych siebie (…), teraz zaś
poprawiają sobie wzajemnie makijaż «na dziewicę»…”. Tyrmand słusznie podniósł, że
ludzie ci załapywali się koniunkturalnie na antykomunizm: „zaczęli krzyczeć, kiedy już
wolno było krzyczeć, kiedy za krzyk nikt nie pakował na Mokotów ani nie wsadzał knebla,
kiedy nieszkodliwym krzykiem i niezgadzaniem się można już było w Polsce wybornie
zarobkować, lepiej niż dotychczasowym służalstwem”.
Wyciąłem Tyrmandowi nazwiska, tak jak uprzednio wyciąłem je Łojkowi, bo nie o
nazwiska tu idzie. Godność każdego, cały ten powojenny Panteon narodowej prozy, poezji
oraz filmu, macie w peerelowskich encyklopediach. Nazwiska są co do jednego, ale tytuły
arcydzieł nie wszystkie. Jest to kwestia pamięci. Napoleon rzekł, iż „dobra pamięć to umieć
zapomnieć to, czego lepiej nie pamiętać”. Lepiej nie pamiętać tych szlagierów filmowych i
książkowych. Późniejsi antykomuniści, humaniści i filozofowie zapewniali w nich, że
Niemców zwalczał czerwony (AL), zaś AK było gronem bandziorów współpracujących z
Gestapo; że bolszewizm to awangarda ludzkości, realizująca lepszą od innych
praktykowanych na świecie, wyższą formę bytu ludzkiego; że należy kablować na UB
wszystkich bez wyjątku, mamę, tatę, dziadka, braciszka i siostrzyczkę, a już żonę i męża
najsampierw, dając tym dowód świętej miłości ludowej ojczyzny. Podczas sławnego
szczecińskiego zjazdu literatów nie spełniony Nobel z chemii (za przeróbkę diamentów na
popioły) ogłosił socrealizm najwyższą i obowiązkową formą twórczości artystycznej, grożąc
każdemu, komu pachnie nieposłuszeństwo. Jego koleś, nie spełniony spadkobierca twórcy
Trenów, wystąpił w imieniu środowiska pisarskiego na kwietniowym sejmie 1968 roku z
potępieniem pałowanych studentów i prześladowanych „syjonistów”. A potem im się
odmieniło, na antykomunizm i humanizm. Te chłopaki po prostu przeszły metamorfozę.
Metamorfozę ma prawo przejść każdy, ja też się odmieniam. Kiedyś nie zwracałem
uwagi na manierystów zaliczanych do drugiego rzutu, mniejszych od Tycjana, Tintoretta i El
Greca, a teraz uwielbiam Parmigianina, Fiorentina Rosso i zwłaszcza Pontorma z jego
przedziwnym kolorytem, tak różnym od tycjanowskiego. Kiedyś kochałem romantyczne
nastroje Friedricha, a teraz wolę ich szukać u Piera di Cosimo i Lorraina, bo jest w nich
więcej tajemnicy, a mniej ckliwości. Niegdyś szalałem za Catherine Deneuve, dzisiaj chętniej
ukradłbym kobiety Vermeera, Corota lub Botticellego. I wierzę, że politycznie człowiek też
ma prawo się odmienić. Ale nie wierzę w reedukację człowieczeństwa, czyli w cudowną
metamorfozę duszy u kogoś, kto przez całe lata głosił, że zrywanie ludziom paznokci to
manicure, kto grabież mienił filantropią, ciemności kazamat synonimował z brzaskiem świtu,
a donos wyświęcał na obowiązkowy sakrament. Jest takie bla—bla—bla do
usprawiedliwiania politycznych wolt: „Tylko krowa nie zmienia poglądów”. Jasne. Równie
dobrze brzmi: tylko k… nie zmienia kochanków. Kiedy już zmieni sobie płeć. Czasami to, co
krzyczał motłoch za Lenina: „Dołoj gramotnyje!” — ma trochę sensu.
Najnowsza generacja „dumnie przemienionych” to gwiazdozbiór żurnalistów ery
gierkowsko—jaruzelskiej. Był w USA taki gliniarz, któremu kazano zniszczyć gang Ala
Capone, a on rozpoczął od wzięcia za pysk skorumpowanych agentów urzędu prohibicyjnego.
Zebrał ich i powitał w taki sposób:
„— Nazywam się Dan Chapin i jestem waszym nowym szefem. Niech każdy z was
położy ręce na stół. Sk…synami, u których zobaczę złotą biżuterię na palcach, zajmę się
osobno”.
Połowa agentów prysnęła z sali i nigdy już do niej nie wróciła. Każcie wszystkim tym
antykomunistom, humanistom, klerykałom, liberałom i piewcom wolnego rynku wojującym
dziś po gazetach, głośnikach, ulicach i ambonach, wyłożyć na stół pisma i taśmy
magnetofonowe z tym, co głosili jeszcze za późnego Gierka. Połowa uciekłaby, a niejeden
umarłby ze wstydu, gdyby tylko go posiadał. Kiedyś, jak to barwnie określa bliski mi
człowiek, „robili minetę komuchom”, teraz robią ją nowemu bóstwu, małpując z opóźnieniem
metamorfozę pisarzy narodowych. Ale tu stawką jest tylko żłób, jak w przypadku owego
proboszcza z Bray, o którym pisał Chamfort: proboszcz kilkakrotnie przechodził od
katolicyzmu do protestantyzmu, a gdy dziwiono się jego niestałości, krzyczał:
„— Ja niestały? Nic podobnego! Przeciwnie, ja się nie zmieniam, chcę być zawsze
proboszczem w Bray!”.
Natomiast problem literatów („what is your problem, dear?”) był natury bardziej
szekspirowskiej. Tak jak niegdyś wierzyli, że gloryfikowanie komunizmu zapewni im
nieśmiertelność, tak później wierzyli, że flekowanie komunizmu zapewni im nieśmiertelność.
Mylili się w obu przypadkach, nie pojmując, iż każdy Oscar Wilde może być pedałem, lecz
aby zostać Oscarem Wildem pedalstwo nie wystarczy.
Teraz już o tym wiedzą. Wiedzą o tym również ci dwaj uczynni staruszkowie,
profesor i literat, którzy uwierzyli w niezniszczalność trzynastogrudniowych czołgów. Czy
mogli nie uwierzyć? Tuż po wprowadzeniu stanu wojennego, produkujący się w „Polityce”
król polskich felietonistów, człowiek bywały, autorytatywnie rozstrzygnął, że: „Władzę w
Polsce mogą sprawować tylko komuniści”. Tych dwóch starszych panów uwierzyło mu. I
obaj wbiegli na czerwoną estradę po splendor władzy w życiu doczesnym, a spiżowy
konterfekt w pozagrobowym. Każdy z nich dostał wielką instytucję państwową i zadanie:
mieli przekonywać, że dobra czynność komunistów przekształci z biegiem czasu suchą dolę
społeczeństwa w róg obfitości. Mieli być ludzką maską na twarzy uzbrojonego tyrana. Dwaj
ś
lepi klezmerzy na tonącym okręcie, grający do końca patriotyczne melodyjki z lamusa
narodowych sentymentów. A potem komuchy i antykomuchy solidarnie wyrzuciły ów
warszawski duet na śmietnik. Spiżu nie będzie — będzie aleja zasłużalczonych, gdzie
spotkają się z krakowskim duetem profesorów od rysunku i od antyku, którym ministerialna
kultura i sztuka przyćmiła samozachowawczy instynkt.
W sumie jednak owi klakierzy (pisarze, dziennikarze, uczeni i inni dworacy) cierpią
teraz nie tylko za swój grzech. Bo to nie była tylko ich wina. Była to wina ich rodziców i
guwernantek. Tych facetów nikt nie nauczył, że mężczyzną jest się nie wtedy, gdy się jest
geniuszem, laureatem, ogierem seksualnym, kulturystą, rekordzistą świata i wojennym
herosem, lecz tylko wówczas, gdy nie jest się k… I że nie da się tego obejść z żadnej strony.
Idąc tak w górę, usłyszymy w końcu Lepszego i Dobrego. Oni też potrafią udowodnić
swą niewinność. Zapytani dziś o represje kulturalne i polityczne, odpowiedzą, że oni tylko
wykonywali rozkazy (polecenia, zarządzenia, instrukcje itd.). Tysiące komunistów przysięga
dziś, że choć wykonywali rozkazy, to wewnątrz, tak naprawdę, w duchu, w myślach i
uczuciach — byli przeciw. Nie identyfikowali się z łajnem, które własnymi ręcami
rozmazywali po całym kraju, od morza do gór. Miesili to łajno na komendę, ale czuli jego
zapach i odwracali nos. W tę samą stronę, w którą odwracali węch, wzrok i słuch klakierzy
zbrodniczego reżimu.
Wszystko to, co zawarłem w kilku powyższych akapitach, oznacza pałę z przedmiotu:
miłosierdzie chrześcijańskie. Tak się kończą wagary z domu katechetycznego lub czytanie
pod stołem świeckich lektur na lekcji religii. Kiedy ksiądz mówił o przebaczaniu, ja
studiowałem Danilo Kisa, który w swych radach dla pisarzy radzi, co następuje:
„1. Nie bądź serwilistą, bo książęta zrobią z ciebie portiera.
2. Miej odwagę wiersz Aragona ku chwale GPU nazwać bezeceństwem.
3. Nie doszukuj się w związku z tym okoliczności łagodzących, gdyż nie ma na to
moralnego usprawiedliwienia”.
Być portierem (a jeszcze lepiej Pierem delia Francesca) u Federiga II księcia
Montefeltro, który za dewizę wziął sobie: „essere urnano” — to nie był wstyd. Ale żeby
zostać dworzaninem peerelowskich „książąt”, trzeba było mieć duszę kurtyzana w tym
dzisiejszym znaczeniu słowa „il cortegiano”. Na czele państwa i ludu mógł stać półidiota,
wódz, który w pierwszym pokoleniu zszedł z przydrożnej wierzby, nieokrzesany jak
mechaniczny homunkulus, głupi jak plemnik — a oni sławili mądrość i dalekowzroczność
tego myśliciela, i gdy uścisnął któremuś rękę, otwierało się przed nimi niebo. To jest ich
powód do wstydu. Ale nie są samotni, są tylko szpicą wielkiej armii portierów,
wierzchołkiem imponującej góry upodlenia narodowego. Na wszystkich niższych poziomach
było mnóstwo żyjątek, które mają powód ten sam, od szczebla salonu do szczebla stadionu —
od dorocznego „Spotkania z twórcami kultury i sztuki” na salach rządowych, gdzie w blasku
fleszów i kamer partyjna wierchuszka przyjmowała łaszących się gwiazdorów, aż po mityngi
górnicze, na których tłum skandował: „Partia—Bolek!, Partia—Władek!, Partia—Edek!” itd.
Najniższym szczeblem tego cyrku byli prości dyżurni, którzy Pojawiali się na
ekranach TVP wówczas, gdy na ulicach i w fabrykach przeklinano sierp i młot głośniej niż
codziennie. Dyżurna prządka („Chcemy wreszcie spokoju, żeby móc spokojnie pracować i
wychowywać dzieci!”), dyżurny emeryt („Musimy pamiętać, że…”), dyżurny młody
proletariusz („Straty naszego zakładu będzie trudno odrobić dla społeczeństwa…)” i inni
dyżurni. Najważniejszym dyżurnym był dyżurny przechodzień. Ekipa dziennika
telewizyjnego spotykała go przypadkowo na ulicy, a on rzucał pytanie: „I komu to wszystko
służy?”. Dyżurnych przechodniów zmieniano, ale owego pytania nigdy nie zmieniono. Po
wielu powtórkach wszyscy zachorowaliśmy na odruch psa Pawłowa zwany warunkowym —
kiedy włączyło się dziennik z opóźnieniem i jakiś spacerowicz akurat pytał: „Komu to
wszystko służy?”, miało się pewność, że gdzieś w Polsce przodująca klasa wyraża znowu
niechęć do rady pedagogicznej. Gdyby Szekspir żył w naszym wieku pomiędzy Bugiem a
Odrą, najsławniejszym pytaniem świata nie byłoby „być albo nie być?”.
W opinii kościelnych moralistów najbardziej wstydliwym, a zawinionym przez
komunizm, objawem upadku moralności polskiej jest fakt, iż zachodnie burdele są zapchane
Polkami i oblegane przez tłumy Laszek, dla których brakuje zatrudnienia. Ale to jest
przynajmniej nasz niepodważalny wkład w budowę tak ostatnio modnego „wspólnego
europejskiego domu”! Zawsze można powiedzieć, że w ten sposób bijemy się „za waszą i
naszą wolność” (seksualną). A poza tym one (nasze zbłąkane siostry w Chrystusie) są tylko
po części produktem komunizmu, podczas gdy on (przechodzień dyżurny) i jego pytanie to
był całościowy czerwony produkt i komunizm miał wyłączność na realizację tego patentu.
Pytanie: „Komu to wszystko służy?” jest pytaniem, które powinno stanowić motto
„Lepszego”. Ale nie z przyczyny już wymienionej; pytanie to miało w PRL nie tylko funkcję
wychowawczą „by TV”. Telewizja używała go od czasu do czasu, ktoś inny używał go
codziennie. Pytanie to stanowiło zawsze pierwszy i jedyny punkt w regulaminie pracowników
Lepszego. Czytając i oglądając wszystko, co miało iść do rozpowszechniania, weryfikowali
każde słowo i każdy obrazek poprzez kryterium: „Komu to służy?”. Wszystko, co mogło
posłużyć do złych myśli na temat ustroju, sojuszu, mężów stanu i tysiącletniej historii
braterskich stosunków polsko—radzieckich, dostawało kopa. Elegancko nazywało się to:
skreślaniem.
Kurs skreślarski przeszedłem już w liceum. W moich wypracowaniach z języka
polskiego skreślano mi czerwonym ołówkiem różne rzeczy, z których niewiele pamiętam, ale
dwa przykłady podać mogę.
Najpierw podam, a później wyjaśnię, dlaczego zapamiętałem tylko te dwa.
Gdy na tapecie był Niemcewicz, odpisałem w domu z jego „Biblii targowickiej”
(1793) credo polskiego renegata wysługującego się Moskalom:
„Żadnego prawa, żadnej ustawy nie uczynię, ani obwieszczę, tylko te, które mi z
Petersburga przysłane będą. Co mi carowa uczynić rozkaże, to ja uczynię, a czego mi
zabroni, to ja uczynić nie odważę się(…) Niech w każdą niedzielę i święto wszyscy chodzą
do posła moskiewskiego, i niech go proszą o urzędy i promocye, i kłaniają mu się, i
cieszą się, i nazywają to niepodległością (…), szczęściem Polski”.
Zostało to skreślone, opatrzone wykrzyknikiem i nagrodzone dwóją. Identyczną
premię otrzymałem, gdy przerabialiśmy Krasickiego. Klasówkę z Krasickiego wykonałem w
natchnieniu absolutnym; zamiast oddać tak zwany rozbiór, czyli analizę, spłodziłem wiersz na
temat hasła: „Prawdziwa cnota krytyk się nie boi”. Nie jest to utwór miary parnasowej, ale
wiek autora winien tu być okolicznością łagodzącą:
„Prawdziwa cnota krytyk się nie boi, gdy już łby poukręca całej armii gieroi,
którym święta naiwność pozwoliła uwierzyć, że w cnotę można zawsze krytyką uderzyć.
Lecz cnota pochlebstwami bez przerwy głaskana być nie może, bo wówczas byłaby
podejrzana jej cnotliwość mająca konsystencję dogmatu. Mądra cnota próbuje
prezentować się światu w liberalnej maseczce, toteż właśnie w tym celu kształci nowych
krytyków, którzy nawet z burdelu za pomocą krytyki czynią Eden złocisty. Tu pytanie: czy
są to Stańczykowie… czy glisty?
Z glistą żaden się inny typ krytyka nie równa — nie nosi kręgosłupa, jest giętka
jak sznur gówna i wydziela śluz biały, który nie bez przyczyny działa w sposób magiczny,
tak jak krem z wazeliny.
Póty cnota drwić będzie ze wszelakich napaści, póki ostrze krytyki tonie w
warstwie tej maści, bowiem cóż może ostrze, które wiecznie się ślizga? Razi cnotę, czy
raczej się do cnoty umizga?”.
„Biblię targowicką” pamiętam z tego powodu, że dwadzieścia lat później rozpocząłem
pisanie trylogii pt. „Milczące psy”, o takich właśnie panach, jak ten, którego credo miałem
przyjemność zacytować wyżej. W 1983 z różnych przyczyn przerwałem portretowanie psich
renegatów (ukończyłem dzięki temu „Wyspy bezludne” i powstał „Dobry”) — przerwałem,
gdy gotowy był cały pierwszy tom i kawałek drugiego. Po kilku latach mogłem wrócić do
„Milczących psów”, ale wówczas okazało się, że nie mam więcej ochoty na starą miłość
(metafora XVIII—wieczna wydała mi się kochanką zbyt podstarzałą — w „Dobrym”
powiedziałem już to, co chciałem wyłożyć beletrystycznie o „milczących psach”). Jednak
edytor, któremu niegdyś obiecałem te milczące kundle, miał ochotę na druk. Nawet na druk
nie ukończonej trylogii. Teraz ci, którzy chcą mi dosunąć z jej powodu, mogą spokojnie
twierdzić, że jest podwójnie kaleka i już na starcie będą mieli słuszność.
Natomiast klasówkę z Krasickiego zapamiętałem, gdyż mój wierszyk o cnocie, która
krytyk się nie boi, został wydrukowany po dwudziestu latach (tuż przed wprowadzeniem
stanu wronu przez cnotliwą juntę). Był fragmentem piątego odcinka „Cenzuriady”. Temu
odcinkowi, o czym mówiłem już, Lepszy dał kopa, jednakże szefowi „Literatury” wierszyk
nadzwyczajnie przypadł do gustu. Zaproponował mi więc, bym przeniósł moje poetyckie
arcydzieło na koniec czwartego odcinka, zmieniając jedno brzydkie wyrażenie; zamiast „jak
sznur g…” wydrukowano „małomówna”. Tą decyzją oszczędził mi kłopotów rodzinnych w
postaci kolejnego stania ze spuszczoną głową i słuchania reprymendy wygłaszanej przez moją
Mamę, którą wychowywano za czasów uwielbianego Komendanta, ale nie w jego
bezpośredniej obecności, przez co bardzo ją razi każde brzydkie słowo w moim pisarstwie.
Podczas matury zrezygnowałem z rymowania (napisałem wszystko prozą i nie
odmówiono mi certyfikatu), po czym bezzwłocznie przystąpiłem do robienia światowej
kariery. Miała to być kariera Elvisa Presleya. Jako tak zwany talent, laureat warszawskiego
konkursu „Szukamy młodych talentów” (rok 1962) i kandydat na ojczystą replikę człowieka z
Memphis, produkowałem się z Czerwono—Czarnymi w Warszawie, z zespołem „Hybryd” w
Warszawie i Lublinie oraz z Niebiesko—Czarnymi w sopockim „Non—Stopie”. Zwycięstwo
na ogólnopolskim „Festiwalu młodych talentów” w Szczecinie przeszło mi koło nosa za
sprawą braku poczucia humoru u mojego Starego, albowiem ów głośny (w obu znaczeniach)
festiwal oraz egzaminy wstępne na Wydział Architektury PW miały ten sam termin i Ojciec
zmusił mnie do wybrania egzaminów. Zamiast Waldemara Łysiaka do Szczecina pojechał
Wojciech Gąsowski i dzisiaj on jest Elvisem Presleyem Europy Wschodniej, a ja udaję
pisarza. Jestem pewien, że gdybyśmy udawali na odwrót, miałoby to trochę więcej sensu
choćby dlatego, że ja miałbym trochę więcej gotówki, bo za wokal płaci się u nas dużo lepiej
niż za maszynopis. A wówczas było to bez sensu dlatego, że i tak nie zdałem na uczelnię
(egzaminowano nie z Elvisa).
Wspominam to wszystko nie bez powodu. Przed pierwszym występem w Filharmonii
Narodowej (tak jest, dwukrotnie wystąpiłem z Czerwono—Czarnymi w Filharmonii
Narodowej, a pochlebną recenzję mojego gardła opublikował po tym recitalu „Sztandar
Młodych”) zaczepił mnie w garderobie agent Lepszego lub Dobrego (lub też tak zwany
podwójny agent) i spytał, dlaczego śpiewam tylko po amerykańsku. Kręciło się wówczas przy
zespole kilku smutnych i jak to delikatnie ujął na łamach „Sztandaru” ten sam recenzent,
który zaopiniował moje gardło, atmosfera wokół koncertów miała podwójną temperaturę:
gorący aplauz widowni oraz zimną rezerwę czynników. Cytuję fragment recenzji:
„Koncertom Czerwono—Czarnych towarzyszy nieco dziwna atmosfera. Że nie jest
to muzyka najlepszego gatunku, że mogą być ekscesy, że w ogóle nie wiadomo komu to
potrzebne…”.
Czyli: komu to służy? Do niedawna wszystko było jasne: bohatersko zwalczony
wysiłkiem ludowego społeczeństwa desant amerykańskich komandosów, którzy zdjęli zielone
berety i założyli kamuflujące żółte panterki w czarne prążki udając stonkę ziemniaczaną
(według innej wersji były to chrząszcze tresowane przez Pentagon i CIA), służył
imperializmowi i miał wyjałowić Polskę, podobnie jak plan Marshalla miał wyjałowić
zachodnią Europę, zaś wielkie radzieckie wynalazki w dziedzinach takich, jak psychiatria
polityczna, genetyka doktrynalna i krzyżowanie pomidorów z kartoflami (Miczurin) służyły
sprawie postępu. Aż tu nad Wisłą pojawił się „big—beat” czyli gromka angielszczyzna i nie
bardzo było wiadomo, komu to służy.
Kiedy ten pan, który do mnie podszedł, zapytał: dlaczego śpiewam tylko po
amerykańsku, odpowiedziałem że dlatego, iż mam kłopoty z akcentem oksfordzkim. Aluzju
nie poniał
i zaczął mi tłumaczyć, że „big—beat” (taka była wówczas terminologia) można też
ś
piewać po polsku. Miał rację, po polsku można wszystko śpiewać; czasami (na przykład
Wysockiego) lepiej niż w oryginale. Ale jak wtedy ludzie Dobrego i Lepszego zmusili
Czerwono—Czarnych do przerobienia na „big—beat” „Góralu, czy ci nie żal?” i „Jeszcze
jeden mazur dzisiaj”, to Filharmonia zemdlała — brzmiało to tak, jak wyglądali kowboje w
ówczesnych polskich „easternach” (nakręcono dwie takie Arizony w plenerze Bieszczadów).
Mój rozmówca był erudytą: zauważył, że chociaż pierwsza z trzech piosenek, które
przygotowałem, jest w amerykańskim języku, to tytuł ma operowy, czyli włoski („Tutti
frutti
”), i że druga, „Sixteen tons”, to po polsku „Szesnaście ton”, ale miał kłopot z trzecią, nie
wiedział, o czym ta jest. Ponieważ rozmowie przysłuchiwała się dziewczyna, którą chciałem
oczarować w wiadomym celu, strzeliłem bez zastanowienia:
— O pierwszym sekretarzu. „Great pretender” to „Wielki udawacz”.
Facet zrobił się siny, warknął na mnie, a ja spytałem go (cały czas pod tę apetyczną):
— Pan jest z policji, milicji czy Galicji?
Na skutek powyższego plagiatu (pytanie to zadał niegdyś mój Ojciec tajniakowi
rewidującemu nasz dom) zrobiła się za kulisami Narodowej draka o moją „postawę” i o
nadmierne używanie amerykańszczyzny przez „big—beatowców”; gość wrzeszczał, że
incydent „ma swoją wymowę” i że „jeszcze zobaczymy!”. Recenzja w „Sztandarze Młodych”
nawiązywała do tego, recenzent zakończył ją tak:
„Nieporozumieniem jest również narzekanie na to, że młodzi soliści śpiewają po
angielsku. Wiadomo, że ze względu na swoją fonetykę angielski najlepiej nadaje się do
utworów jazzowych i big—beatowych. (Nikt chyba nie zaprzeczy, że np. opera najładniej
brzmi po włosku). Oczywiście dobra wymowa jest tu warunkiem sine qua non”.
Warunkiem sine qua non powodzenia w życiu jest tak zwany fart, a ja zawsze miałem
wredny niefart, jeśli idzie o takich facetów jak ten przepytywacz z Filharmonii. Natura
poskąpiła mi charakteru awanturniczego, a co i rusz w drogę wchodził mi podobny gość. Tak
też i było, gdy po ukończeniu studiów na Politechnice wyjechałem studiować drugi raz, do
krainy języka, w którym najlepiej brzmią opery. Na rzymskim uniwersytecie miałem kolegów
z wielu krajów. Był wśród nich Bułgar, którego łączyła ze mną tylko jedna rzecz — ta sama
wysokość stypendium. Dla studentów zagranicznych były dwa rodzaje stypendiów, a
rozdzielnik był prosty i sprawiedliwy: studentom z biednych krajów dawano stypendium dwa
razy wyższe niż to, które otrzymywali studenci z krajów bogatych. Tak więc ja i Bułgar
otrzymywaliśmy połowę tego, co dostawał Koreańczyk (południowy), Nepalczyk, Turek i
Tajlandka. Koreańczykowi ojciec przysyłał co semestr kilka tysięcy dolarów na lemoniadę
(Kim kupował lemoniadę szkocką i spóźnialiśmy się na wykłady), Nepalczyk był następcą
tronu nepalskiego, Turek przyjechał studiować własnym mercedesem, a Tajka była
księżniczką z królewskiego rodu Tajów i połowa miast w Tajlandii nosiła jej nazwisko. Ale
dla włoskiego ministra—idioty, który ustalał wysokość stypendiów, za bogatych robiliśmy ja
i bułgarski misjonarz. Ów Bułgar nie był agentem bułgarskiego Dobrego, o czym upewniłem
się już po miesiącu. Gdyby był, to by przeklinał czerwonych lub kpił z czerwonych, a on
wciąż czerwonych reklamował. Chyba że była to mimikra wyższej generacji. Detale są
nieważne, skończyło się tym, że gdy w sposób natarczywy próbował moją koleżankę, ową
księżniczkę tajską, przechrzcić na wiarę Todora Żiwkowa, uległem prośbom dziewczyny i
wyperswadowałem mu ten pomysł. A ponieważ do Scysji o jego działalność misyjną doszło
przy stole ping—pongowym i ponieważ facet miał wagę ciężką (prawie dwa metry wzrostu),
perswadowałem za pomocą rakietki i ślad tego misjonarz będzie nosił na czole aż po grób.
Nim opuściłem Włochy, przekabaciłem się z żaka w belfra (kilka mów na uniwerku
rzymskim, o polskiej kulturze, sztuce i substancji zabytkowej), co tak weszło mi w krew, że
po powrocie na łono ojczyzny zbelfrzyłem się do imentu. Zaangażowała mnie ta sama Alma
Mater
, z której niegdyś chciano mnie relegować już na początku studiów za postępy będące
efektem trybu życia zwanego w literaturze naszych dziadów hulaszczym. I ze zdziwieniem
stwierdziłem, że moje nazwisko jest tu wciąż sławne! To znaczy osławione. A ze
zdziwieniem dlatego, że zakałą byłem tylko na pierwszym i drugim roku studiów (potem, od
1965, nie chcąc być mordercą własnej Matki, tak się ustatkowałem, iż opuściłem Polibudę z
bardzo wysoką średnią, bo średnią liczy się z trzech ostatnich lat). Przez te pierwsze
niefortunne dwa lata funkcjonowało na moim wydziale powiedzonko: „leser jak Łysiak”. Od
tamtej pory minęło dziesięć lat. Całe dziesięć lat, w ciągu których kończę studia jako prymus,
odbywam roczny staż w PKZ—ach (wybudowałem Pałac Ślubów, czyli Bacciarellówkę),
zwiedzam Europę wraz z przyległościami, uczę się w kapitalistycznych szkołach, zgarniam
drugi i trzeci dyplom (UNESCO i Rzymski Uniwersytet), wracam do domu, angażuję się do
tyrania na rodzimym Wydziale Architektury i idąc tam korytarzem słyszę, że ktoś mówi na
kogoś: „leser jak Łysiak”! Minęło dziesięć lat, a powiedzonko wciąż żyło! Ci nowi nie
wiedzieli, kto to był Łysiak, kiedy studiował, może przed wojną — wiedzieli tylko, że był to
niegdyś król leserów. Ale cieszyłem się krótko, sława jest kapryśna jak kobieta — były to już
ostatnie podrygi „bon—motu” z moim nazwiskiem, blade echo szampańskich lat. Gdzieś
około 1977 roku przestałem być sławny.
Pamiętam wybornie ten rok, bo zainkasowałem wówczas pierwsze poważne
ostrzeżenie ze strony delegatów Dobrego na PW. W każdej peerelowskiej fabryce, od fabryki
guzików do fabryki dyplomów akademickich, pracowały dwa rodzaje ludzi Dobrego. Tajni
(TW) i oficjalni (POP). Tych pierwszych naród nie znał, inicjały tych drugich tłumaczono
szydząc: Pełniący Obowiązki Polaka. W roku 1977 broniłem mego doktoratu na temat
doktryny fortyfikacyjnej Bonapartego, w której polska twierdza Modlin odgrywała główną
rolę. Rozprawa była wypełnieniem klasycznej białej plamy w historiografii budownictwa
obronnego, plamy, której zlikwidowanie postulowano od XIX wieku (w Polsce mieli zamiar
to wykonać profesor Herbst z uniwerku i mój profesor, Jan Zachwatowicz, ale ponieważ
ż
aden nie wykonał, spadło na mnie). Promotor i równie znakomici recenzenci postawili pracy
piątkę z plusem, obrona wydawała mi się formalnością, nie spodziewałem się żadnych
kłopotów. Zapomniałem, że jestem bliźniakiem Marlowe’a — „kłopoty to moja specjalność”.
Na obronę przyszedłem w dżinsach, pepegach i „wojskowej” koszulce z pagonami, a
bez krawata, marynarki i lakierków, co było podeptaniem rytualnej etykiety doktorskich
obron i wywołało aferę, która trafiła aż do prasy. Przeczytałem o tym nawet w „Kobiecie i
Ż
yciu”, prawidłowo, bo gdyby nie jedna mądra kobieta, pewnie do końca życia nie byłbym
doktorem i gryzłbym się z tego powodu bardziej niż Lońka Breżniew, który swych orderów
nie mieścił na piersiach, plecach i nogawkach, a jednak cierpiał, gdyż nie dano mu Nobla,
Oskara i Orderu Podwiązki. Moja niekonwencjonalna garderoba spowodowała mały szok, co
wykorzystał na Radzie Wydziału delegat Dobrego, robiąc z igły widły. Kategorycznie zażądał
odrzucenia doktoratu ze względu na „demonstracyjne lekceważenie władz uczelni przez
doktoranta”, czyli profanację ceremonii doktoranckiej ubiorem nie przystającym do
ceremoniału. Gdy losy się ważyły, zabrała głos Pani profesor Adamczewska—Wejchert. Jej
wypowiedź składała się z siedemnastu wyrazów:
— Panie docencie, czy poza tymi pepegami i dżinsami ma pan jeszcze jakiś inny
naukowy argument przeciw rozprawie?
Odpowiedzią była cisza. Ta cisza przeważyła głosowanie na moją korzyść. Doktorski
tytuł mam w pewnym miejscu, ale jeśli jest na świecie jakaś dama, która zrobiła mi coś
pięknego, czego nie zapomnę nigdy, to ową damą jest Pani profesor Adamczewska—
Wejchert, a tym czymś jest to jedno pytanie składające się siedemnastu wyrazów.
Rok później zostałem wykładowcą. Ta szlachetna funkcja była jak róża z dużym
kolcem: stawiała człowieka w światłach rampy i pod lampą bezpieki; w ludowej ojczyźnie
każdy z akademickich belfrów był „pociągiem pod specjalnym nadzorem”. Nadzór
sprawowało dwóch zawiadowców, panowie Dobry i Lepszy, co nie było dla mnie tajemnicą.
Wiedziałem, że jako szef katedry Historii Kultury i Cywilizacji na Wydziale Architektury PW
mam przestrzegać rozkładu i kierunku jazdy na jedynie słusznej linii kolejowej, bo jak nie
będę przestrzegał, to mogę zostać wykolejony. Dwukrotnie próbowano. Próbowano zrzucić
mnie z tego nasypu za jazdę w kierunku niewłaściwym (a do tego pod prąd) i w obu
przypadkach wybronili mnie pasażerowie.
Tematyka, którą musiałem przedstawić w formie konspektu do akceptacji, nie
wzbudziła sprzeciwu. Wykładam darwinizm, fazę między Lascaux a Malraux. Ze względu na
profil wydziałowego nauczania jest to w przeważającej mierze historia rozwoju sztuk
plastycznych, ale także literatury, poezji, filozofii, religii, polityki, muzyki, teatru i
wynalazczości technicznej w tym zakresie, w jakim artes vulgares i artes liberales wzajemnie
na siebie oddziaływują. Nie można bowiem rozpatrywać „Nefretete” w oderwaniu od
rewolucji Echnatona, „Ateny Partenos” bez „Iliady”, „Umierającego Galia” bez Arystotelesa i
mimesis, „Dobrego pasterza” z katakumb bez chrześcijańskiego synkretyzmu, złotego tła za
plecami Teodory bez basileusów oraz ikonoklastów, kultury rycerskiej bez Cervantesa i
poezji trubadurów prowansalskich (a tych z kolei bez gnostycyzmu katarskiego), „Szkoły
ateńskiej” bez Ficina, „Narodzin Wenus” bez Dantego i Savonaroli, toledańczyka bez soboru
trydenckiego, „Porwania córek Leukipposa” bez Newtona, opery i Giambologny, „Odjazdu
na Cyterę” bez włoskich komediantów, „Przysięgi Horacjuszy” bez Kanta i Voltaire’a,
„Śmierci Sardanapala” bez Chopina i Byrona, „Olimpii” bez japońskiej niechęci do
„sfumato”, a mecenatu Żdanowa bez nagana i samogonu. W grypserze naukowej zwie się
takie związki uwarunkowaniami.
Uwarunkowania są różne: proste, dialektyczne, pośrednie i bezpośrednie, wreszcie
pozytywne i negatywne. Chodzi o to, co się komu kojarzy i jak. Jeśli mówisz, że De La
Tourowi kojarzył się caravaggionizm, to studenci kojarzą to z Caravaggiem i wszystko, jest w
porządku. Jeśli mówisz, że Gienkowi Delacroix kojarzył się Rubens, a romantykom—
pejzażystom Ruisdael, studenci też prawidłowo skojarzą. Ale gdy przy omawianiu kultury
imperium rzymskiego analizujesz socjotechnikę kaligulizmu (prawo retroaktywne, procesy
teatralne, kult jednostki, tortury etc.) i zapewniasz, że upadek owego imperium budzi
nadzieję, bo dowodzi, że wiecznych imperiów nie ma — to studenci cały ów wykład kojarzą
nieprawidłowo. Gdy tłumaczysz, że Thomas Morus jest godzien uwielbienia za dwie litery
powiedziane despocie, za to „No!”, o którym już starożytni mówili, iż „tylko człowiek, który
umie mówić: Nie!, jest naprawdę wolny” — studenci znowu źle kojarzą, myląc czasy przeszłe
dokonane z czasem teraźniejszym. Analizę działania Świętego Oficjum, Torquemady i
Maluty Skuratowa — też kojarzą. Wiwisekcji Terroru jakobińskiego i tłumienia buntu
chłopów (Wandca) nawet nie muszą kojarzyć, bo przy okazji słyszą o dużo późniejszym
zamachu stanu, który bezczelnie nazwano Rewolucją. A do tego biją brawo, gdy słyszą cytat
z Voltaire’a:
„Wszelki przymus wyznawania dogmatu jest czymś wstrętnym. Rozkaz, by
wierzyć, jest absurdem. Łotrami zaś są sędziowie skazujący ludzi, których jedyna
zbrodnia polega na tym, że mają inne przekonania niż sąd”. Bywa też, że studenci ryczą
ze śmiechu, gdy wykład o twórczości Leonarda zaczyna się cytatem z pism węgierskiego
historyka—marksisty:
„Leonardo
był
wprawdzie
największym
i
najbardziej
utalentowanym artystą Renesansu, ale nie mógł rozwinąć swego geniuszu w całej pełni,
ponieważ nie było to możliwe przed Wielką Socjalistyczną Rewolucją Październikową”.
Studenci robią coś jeszcze. Gdy za ten hołd dla Thomasa More’a, za te cytaty i
analizy, za tego Kaligulę, Torquemadę, Robespierre’a i kilku innych gnojów, ktoś chce ci
podarować tak zwany wilczy bilet, czyli paszoł won z katedry — grożą strajkiem. I jeśli
Dobremu zależy wówczas na spokoju i ciszy, bo czasy są nerwowe, a wrogie rozgłośnie tylko
czekają na jakiś strajk — to wilczy bilet wędruje do kosza, otrzymujesz kolejne upomnienie z
porcją gróźb i dalej wykładasz to samo.
Wydziałowy dygnitarz, który bardzo mnie lubił, odkąd podniosłem raban, że
egzaminy wstępne są nieuczciwe (chodziło o przecieki tematów, których tajności tenże
profesor strzegł, ale strzegł nader słabo) — dwukrotnie organizował mi dymisję. Trzeciej
próby już nie podjął, bo udało mu się wyjechać na ciepłą posadkę do ciepłego kraju. Zanim to
zrobił, spotkała go w ojczystym kraju duża przykrość ze strony katolickich mnichów. Otóż
uczony ten pochwalił był się, że odkrył na terenie Berlina zupełnie dotąd nieznane, bezcenne
manuskrypty polskie z czasów m. in. średniowiecznych. Propagandę temu sukcesowi
urządzono niebotyczną — przechowuję pięć tytułowych stron partyjnych gazet z wielkimi
artykułami o odkryciu.
A potem „Życie Warszawy” wydrukowało (ale na tylnej stronie) list zakonu
benedyktynów, którzy wielkiemu odkrywcy nieopatrznie ujawnili, przed jego podróżą
odkrywczą, w jakim archiwum berlińskim leżą wspomniane manuskrypty (dawno przez nich
odkryte), na jakich półkach i jakie mają katalogowe numery. Historia z pewnością potraktuje
ów mnisi protest nie jako obnażenie humbugu, lecz jako rażący przykład antysemityzmu,
który przejawia polski kler; dla uczonego będzie to korona cierniowa lepsza niż laurowa.
Tych, którzy będą mu pisać w przyszłości blaskomiotne epitafia, proszę, aby nie zapomnieli
podkreślić, że profesor ten był nie tylko wielkim sawantem, ale i człowiekiem bardzo
dowcipnym — z kamienną powagą zapewniał swych studentów, że Danton, przywódca
Rewolucji Francuskiej, w kilka lat po swej śmierci zasłużył się w Egipcie jako egiptolog.
Takich dowcipnych uczonych system hodował jak pieczarki — nauka polska wyzwoli
się od tej belwederskiej armii profesorów dopiero w przyszłym stuleciu. Jeden z nich,
historyk z samej czołówki polskich dziejopisów, w każdej swej pracy (a wydrukowano mu
ich dużo) zapewniał, że Moskwę w 1812 roku podpalili Napoleon i Józef. Tak, ten sam książę
Józef, o którym sławny nasz publicysta, późniejszy, deus ex machina, pułkownik (czy też
major) i szara eminencja wojskowego zbawcy ustroju, pisał był dowcipnie: „Niejaki
Poniatowski, który prawdopodobnie po pijanemu utopił się w Elsterze, wydając przy tym
kabotyńskie okrzyki”. Jakie okrzyki wydawał ów pijany kabotyn Moskwę podpalając, tego
wielki historyk nie ujawnił, ale już samo rewelacyjne, burzące dotychczasowy stan wiedzy,
zdemaskowanie podpalacza było odkryciem klasy europejskiej. Sowieccy historycy, czytając
to, musieli konać ze śmiechu. Tu uświadomiłem sobie, że może krzywdzę tego sawanta, może
był to w jego wykonaniu przejaw działalności patriotycznej — numer mający zamordować
ś
miechem historyków Kraju Rad. W odwecie za Katyń.
Roku Pańskiego zeszłego (1989) żegnający się z władzą czerwony dygnitarz ubawił
pół narodu przemawiając w sejmie. Chcąc pokazać, że oni też są inteligentni i erudyci, użył
sformułowania: „puszka z Pandorą”. I miał słuszność. Od czterdziestu pięciu lat — od czasu
jak zadekretowano, że „nie matura, lecz chęć szczera i legitymacja partyjna” — była to
puszka z Pandorą absolutnie. Puszka z Panteonem przygłupów nadających się tylko do
karmienia świń, a wypromowanych na dygnitarzy każdego szczebla i zakątka, gnębiących
społeczeństwo. Puszka z Parnasem grafomanów, których mianowano literaturą. Puszka z
Palestrą sędziów i prokuratorów po trzymiesięcznym kursie prawa, na który werbowano
murarzy i ślusarzy (gazetka ścienna w tej prawniczej szkole triumfalnie obwieszczała:
„Łódzki tramwajarz prymusem naszej szkoły!”). Puszka z PAN—onią scholastycznych
krawców, nicujących prawdę naukową na jedynie słuszną prawdę. Puszka z Panoptikum
szamanów ekonomii, nawołujących do tańczenia w kajdanach lub do akrobacji jeszcze
większej: do podnoszenia stopy bez podnoszenia się z kolan. I puszka z Paranoją tych
wszystkich, którzy czapkowali i bisowali utytułowanym, wyorderowanym (chlebowo) i
namaszczonym pętakom. Puszka z Pandemią w puszce z Pandemonium. Marks wywracał się
w grobie, jęcząc: „Proletariusze wszystkich krajów — przepraszam was!”.
Mieszkać w puszce razem z Pandorą nie było łatwo — w takiej puszce miało się
dzięki Dobremu i Lepszemu niewiele szans i jeszcze mniej praw. Dzięki Lepszemu, który
rządził drukiem, byli nawet tacy, co nie mieli prawa do nekrologu, chociaż każdy miał prawo
do tego, bez czego niepotrzebny jest nekrolog. Oto czemu tak wielu ludzi uważało, że
najlepiej jest dać dyla.
Zagadnieniu dawania dyla z ojczyzny poświęciłem jedną z dwóch moich baśni
islamskich. Obie rzeczy były tematycznie oryginalne, lecz językowo były to ocierające się o
plagiat pastisze starych arabskich bajek, które ułożył Szakkum Isin el—Nrok. Obie zaniosłem
do tygodnika „Literatura”. Mogłem zanieść do „Kultury”, z którą również współpracowałem
jako „autor z zewnątrz”, ale „Kultura” właśnie zmasakrowała mi nowelę „Koziodój”, więc
wybrałem „Literaturę”. Zastępca naczelnego, Jacek Syski, gdy ujrzał, że chodzi o literaturę
bardziej aluzyjną niż piękną, stwierdził, iż Putrament tych bajek za żadną cholerę nie puści do
druku. Byłem tego samego zdania, tydzień później Putrament zaprosił mnie do redakcji i ku
mojemu zdumieniu orzekł, że przy drobnych skrótach („po co drażnić Mysią?”) puści
„Cudowną lampę Aladyna”, nawet z tym wydłużonym o pół sążnia łańcuchem (tu zrobił
perskie oko — sic!). Natomiast „Dowodu prawdy” nie puści, chyba że wyrzucę fragmenty O
karmatach, o bolszewickiej dalekowzroczności i o Marksie, ale wówczas zostałoby niewiele
prócz tytułu, więc nie ma o czym mówić. Byłem tego samego zdania.
Lepszy miał jednak fantastyczne poczucie humoru — kilka lat później zezwolił na
druk lekko tylko pokiereszowanego „Dowodu prawdy” (w książce „Wyspy bezludne”). I
nawet nie skreślił „dalekowzroczności” Marksa oraz komunistów. Swoją drogą nie to było
tam najważniejsze. „Dowód” jest przeróbką bajki o Ali—Babie i czterdziestu rozbójnikach. U
mnie Ali—Baba to Avicenna. Historyczny Avicenna (wszechstronny geniusz naukowy,
którego uważano na Bliskim Wschodzie za potężnego maga) miał na imię Ali i był ateistą
oraz sympatykiem karmatów. W „Dowodzie prawdy” konfabulowałem o tym, jak Avicenna,
obywatel Sezamu (miasta—twierdzy), mając dość sunnickiej nietolerancji i ciągłych
nawoływań muezzina: „Allah i nikt tylko Allah!”, pomaga karmatom dokonać przewrotu: za
pomocą sprytnej sztuczki z zaklęciem wprowadza w mury Sezamu czterdziestoosobową
bandę rzezimieszków, która wraz z karmatami obala stary ład. Avicenna robi to dlatego, że
wódz karmatów, Hamdan, jest jego serdecznym przyjacielem, ale przede wszystkim dlatego,
ż
e karmaci obiecują znieść tyranię i uczynić mieszkańców Sezamu wolnymi, równymi i
szczęśliwymi. Lepszy (po targach, które później opowiem) zezwolił nawet wydrukować
przypis z informacją, że karmaci to komuniści, lecz czymś bardziej zdumiewającym jest fakt,
ż
e pozwolił wydrukować list, jaki napisałem w imieniu Avicenny do historyka Al—
Biruniego. W tym liście Avicenna skarży się na swą głupotę, która kazała mu wesprzeć
karmatów, i stwierdza, że jedyne, co mógł zrobić, gdy już uświadomił sobie swój kretynizm,
to dać nogę z wyzwolonego przez siebie Sezamu (uciekł do emira rządzącego w Isfahanie).
Oto ów list:
„Jeden jest Bóg, lecz wielu jest nieszczęśliwych, bracie mój, który stanowisz
ozdobę swego stanu, a wielbłądy klękają przed tobą ochoczo, rozumiejąc, że poniosą
słońce na grzbiecie. Pozdrawia cię po tysiąckroć najnieszczęśliwszy z ludzi, ty zaś, gdy
wyjdziesz na brzeg morza i zamoczysz sandały, wiedz, że to przez łzy moje wylało morze
tak szeroko, albowiem płaczę, odkąd smutek pije moją krew. Dziwią się ludzie, skąd
mam na czole zmarszczkę głęboką niby od cięcia mieczem, nie wiedząc, że ją zgryzota
wykuła bezszelestnie w kamieniu duszy mojej. Dziwią się też, że ja, com spożywał
obfitość wszelakiego jadła, dzisiaj, smutkiem znużony, jeść prawie przestałem i nie
więcej jak dwa młode jagnięta, na węglach dobrze upieczone, oraz jednego postawy kura
w misie ryżu na wieczerzę zjadam. Najwięcej się niewiasty, myśląc: «Męskość jego pożarł
robak smętku, który mu w sercu siedzi», zwłaszcza bardzo szpetne, które żadnej ode
mnie rozkoszy zaznać nie mogą. Emir, oby żył aż do zgonu, wielu lekarzy pytał o
przyczynę mego smutku (więcej już tego nie uczyni, kazał ich bowiem obwiesić, a
jednego, który mu rzekł, iż dopiero po mej śmierci rozezna sprawę, zakopał żywcem na
cmentarzu, aby tam badał trupy), lecz nie dowiedział się niczego, a ja mu prawdy nie
powiem. Zataiłem ją dla ciebie, umiłowany bracie, abyś mógł ją opisać na pożytek tych,
co lubią tracić czas, miast zajmować się czymś przynoszącym korzyści, jako to kupczenie
drzewem sandałowym, szafranem i suknem, nikogo bowiem nie nauczyły nieszczęścia
ojców i dziadów (oto czemu wszyscy się żenią, prócz Allaha, który nie jest głupi).
Posłuchaj:
Wierni, których Prorok wita u niebieskich bram raju, takim nie ozdobią swych
twarzy uśmiechem, z jakim ja zasypiałem po owym dniu, kiedy wraz z karmatą
Hamdanem wyzwoliłem Sezam, przynosząc ludowi sprawiedliwość i szczęście. Obudził
mnie nazajutrz ryk muezzina z najwyższego minaretu:
— Hamdan i nikt tylko Hamdan!
Pomyślawszy sobie, że to sen dobry odmienił się w zły o świtaniu, jako czasami
bywa, na drugi wywróciłem się bok, plecami do czarnej niewolnicy, której sapanie
przeszkadzało mi wielce, lecz i drugim uchem te same złowiłem słowa:
— Hamdan i nikt tylko Hamdan!
Serce moje poczęło omdlewać niczym złoty puchar, który od gorzkiej pleśnieje
trucizny, a gdy wybiegłem na balkon i ujrzałem co ujrzałem, dusza moja oparzyła się
srodze. Na ulicach towarzysze Hamdana batogami uczyli ludzi, jaką jest rozkoszą
wolność, tudzież w jakiej postawie i jakimi należy wyrażać ją słowy, czterdziestu zaś
zbójów, których onegdaj wprowadziłem do miasta (ani śniąc, że ich nazajutrz bohaterami
zwać każą) wydawało komendy w imieniu wodza. Dostrzegłbyś wtedy, że mam oczy
pełne krwi, jakby patrzyły na mnie wszystkie upiorne twarze wyzwolonych. Włosy mi się
pod turbanem uniosły i przysięgam ci, że szaleństwo przeszło tak blisko mojej głowy, iż
poczułem na twarzy gorący jego oddech. Sam bałem się oddychać głębiej, aby wraz z
powietrzem nie wciągnąć do piersi słów skandowanych na cześć Hamdana, który się
padyszachem i bliskim kuzynem Proroka ogłosił. Usiadłem i zamyśliłem się nad mądrością
moją, czyniąc to bez pośpiechu, podobnie jak człowiek, co długo i cierpliwie żuje pestkę
dyni, by ją na koniec wypluć z pogardą pod stopy. Ty jednak nie przeklnij mnie więcej jak
trzy razy i słuchaj dalej.
O zmroku nawiedził mnie ukradkiem Hamdanowy sługa, którego dziecko ze
śmiertelnej ongiś wyrwałem niemocy, i szepnął mi:
— Panie, drzwi twego domu naznaczono kredą, aby mogli je poznać bohaterowie,
którym sułtan przykazał zmniejszyć liczbę żywych o ciebie nim księżyc dotknie iglicy
najniższego minaretu.
Noc w turbanie z mgławic obsypanych gwiazdami zeszła już na ziemię niczym
zadumany pielgrzym, któremu język wyrwano, iżby się nad potrzebę nie rozgadał,
zdziwiłem się więc, czemu dotąd nie przyszli.
— Albowiem ja ten sam kredowy znak na drzwiach wielu wypisałem domów, od
czego zbóje pogłupieli i nie wiedzą, co czynić — odpowiedział mi ów karmata a człowiek
szlachetny (co snadnie dowodzi, że i bezgarbny wielbłąd zdarzyć się może), zaczym
dodał: — Prędzej albo później przyjdą tu, mistrzu, ukryj się w moim szałasie!
Podziękowałem mu i okrywszy twarz fałdami burnusa, wyszedłem z domu,
podążając do pałacu Hamdana. Ciemność dawno zasiadła na obliczu nieba, a dookoła
panowała cisza przepojona mrokiem, wciskając się w każdą szczelinę Sezamu, a potem
do mojej piersi. W tej ciszy nabierały głosu wszystkie szelesty nocy, podobne do prochu
przesypującego się w klepsydrze, usłyszałbyś nawet nóż wysuwający się z dłoni pijanego
haszyszem zbrodniarza. Żołnierze stojący przed bramą pałacu obudzili się, a poznawszy
mnie, pragnęli rozsiekać krzywymi szablami, lecz im powiedziałem, że jeśli się nie cofną,
będę ich musiał zamienić w świnie, w co uwierzyli mając mnie za czarownika, który
wszystko może, i pobledli z wielkiego strachu, a ja przeszedłem słysząc jak im serca tłuką
się o zbroje niczym orły w żelaznych zamknięte klatkach.
Stanąwszy przed wejściem do komnaty Hamdana i ja uczułem strach rozlewający
się po całym ciele. Starłem z czoła pot i zaczekałem, aż strach mnie opuści, a kiedy
przestąpiłem próg, myśl moja stalą się zimna jak stalowe ostrze z Damaszku, które ma
błysk lodowatej śmierci, by się nie mogło zawahać szukając trzewi wroga.
Wszedłem do wielkiej sali, pośrodku której biła fontanna, a woń fiołków szła z niej
naokoło, ledwie dostrzegalnym przędąc się pyłem. Dalej nieco leżały nagie odaliski, nie
nazbyt jeszcze rozkwitłe, lecz miłych dla oka kształtów i powabne dosyć. Obok spoczywał
sułtan na dziesięciu poduszkach i mlaskał lubieżnie, co głuszyło szelest strusich piór,
którymi rzezańcy powiewali nad łysą jego głową. Spojrzał na mnie oczami nie tak
czarnymi jak czarną jest dusza szejtana ani też sumienie nadzorcy niewolników, ja zaś
rzekłem:
— Pokój z tobą, Hamdanie, przyszedłem cię pożegnać.
— Wyjeżdżasz? — zdziwił się, widząc mnie żywym. — Dlaczego?
— Przypomniałem sobie bowiem tego rabina, którego zapytano, czy wolność to
jest dobrze, on zaś odrzekł: «Tak, to jest dobrze». Zapytano go tedy, czy równość to jest
dobrze i on odpowiedział: «To też jest dobrze». Potem go spytano, czy braterstwo to jest
dobrze, a on przytaknął: «To jest bardzo dobrze». Spytano go więc, czy postęp i
współzawodnictwo pracy to jest dobrze, i po raz czwarty on się zgodził, mówiąc: «To
wszystko jest bardzo dobrze. Ale najlepiej jest wyjechać».
— Źle czynisz opuszczając naszą sprawiedliwą wspólnotę — rzekł mi sułtan, a ja
mu odrzekłem:
— Twoja sprawiedliwość, ulubieńcze ludu, pożre się sama, niczym wściekły wąż,
który połyka swój tułów od ogona. Pojmie to nawet człowiek z urodzenia głupi, którego w
młodości mocno bito bambusem w ciemię, ty jednak nie bierz do siebie tych słów, wiesz
wszakże, iż bardzo cię poważam i gdybym miał syna, chciałbym, aby był do ciebie
podobny, chociaż niejeden by rzekł, iż woli, byś był już podobny do mego zmarłego ojca.
— Więc on z pewnością jest w raju! — rozmarzył się Hamdan.
— Rzekłeś. Ojciec mój nie czynił ciemności w południe, jako ty czynisz. Ja ci
wszakże życzę stu lat życia więcej od niego, albowiem gwiazdy, które Allah rozsypał po
firmamencie tak szczodrze, jak ty rozdajesz razy batoga, powiedziały mi, iż żył będę
tylko trzy doby krócej od ciebie, chcę zaś napisać księgę o tysiącu stronach, co mi zajmie
trochę czasu. Gdybyś jednak zmęczony był już życiem, każ Unie zabić lub wtrącić do
lochu, a za trzy dni wolnym będziesz od trosk i pogrzebią cię w ziemi, w której leży twoje
serce, i zapomną cię szybciej niźli trwa kamienowanie złoczyńcy u Czarnego Głazu Kaaby,
gwiazdy bowiem nigdy nie kłamią, a ja znam się na nich jak nikt na świecie, o czym
dobrze wiesz.
Opuszczając Sezam z firmanem sułtańskim, który mi nietykalność zapewniał,
wyglądałem, bracie mój, jak człowiek, który po wielu dniach ciężkiej choroby zwlókł się z
łoża, by zobaczyć słońce. Dotarłszy do Isfahanu, stałem się prawicą emira Ala ad—Dauli,
u którego tylko połowa duszy jest zła i okrutna, jak to się dzieje z duszami tych, którym
Allah dał w ręce władzę, druga zasię pozostaje czysta i szlachetna, choć i na nią czasami
siada demon podłości. Wiem jednak, że nie ma ludzi doskonałych, jeśli nie liczyć ciebie i
Proroka, z którym obyś się rychło połączył, obaj bowiem stanowicie świetliste oczy
Allaha, a póki ty po tej brudnej chodzisz ziemi, On jednooki jest, przez co dzieje się tak,
a nie inaczej”.
„Ale najlepiej jest wyjechać”… Wyjeżdżano z biletem w jedną stronę, na Zachód,
czyli na zachód, na północ (Skandynawia) i na południe (Australia i RPA). Z puszki
pezetpeerowskiej zwiało więcej ludzi niż liczy niejeden naród, który żyje we własnych
granicach. Prócz tych kilku milionów Polaków, którym odechciało się tylko adresu polskiego
(dość mieli zapuszkowania), byli i tacy, którym się odechciało narodowości polskiej w ogóle,
dlatego na czarnym rynku zarabiano handlując niemieckimi papierami, które opiewały na
babcię Ślązaczkę, dziadka volksdeutscha lub wujka bohatera Wehrmachtu. Z takim
genealogicznym krzakiem dostawało się za Łabą obywatelstwo w try miga, przepraszam: w
blitz
. „Polak mały”, ledwie wyszedł ze szkół, w których wpajano mu wampiropodobnych
Krzyżaków Sienkiewicza, zaczynał uganiać się za niemieckimi korzeniami i cała nauka
antyszwabskiego patriotyzmu szła w las. Jak sobie pomyślę, że już przed szkołą i bez
czarnego rynku mógłbym pyrgnąć do germańskiej gemutlich—ojcowizny („es geht nichts
uber die Gemutlichkeit
”), to sam siebie pytam: co ja tu jeszcze robię? Wic („ein Witz”) polega
nawet nie na tym, że ja urodziłem się w niemieckim kraju Generalne Gubernatorstwo
(„Generalgouvernement”), tylko na tym, że mój papa („mein Vater”) urodził się w
uzdrowisku Salzgitter (obecnie RFN, Dolna Saksonia), gdzie babcia przebywała u sławnych
tamtejszych solankowych wód. Mam na to dokumenty nie czarnorynkowe, tylko dziedziczne,
więc Szwab, od Adenauera do Kohla, dałby mi obywatelstwo z pocałowaniem łapy. Pech
jednak w tym, iż uzdrowiskowy syn mojej babci kochał Niemiaszków równie gorąco jak
Kacapów, i za całe złoto Renu, z pierścieniami wszystkich Nibelungów na dokładkę, nie
zmieniłby tego wyznania, a ja, niczym to jabłko, padłem zbyt blisko jabłoni. Taki verfluchte
kismet
!
Ci, którzy chcieli się ewakuować bez samogermanizowania za pomocą kupionych
wujków Obersturmfuhrerów, po prostu pryskali gdziekolwiek, byle tam był kapitalizm (ale
już ten „rozwinięty”). Większość bowiem pryskała nie przed gumą Dobrego (przed nim tylko
ofiary represji politycznych i zatwardziali w antykomunistycznym idealizmie) ani przed
kagańcem Lepszego (gromadka twórców), lecz przed tak zwaną wspólnotą środków
produkcji, zmieniającą wszystko w niczyjość, smród i brud. Był to więc eksodus od systemu
do systemu, spowodowany przez te kilka drobnych różnic odczuwalnych na bieżąco.
Pod wieloma względami życie człowieka w komunizmie niczym się nie różniło od
ż
ycia człowieka w kapitalizmie. I tu, i tam każdy pragnął kogoś wyrolować. I tu, i tam można
było, przy odrobinie fartu, wypić i zakąsić na cudzy koszt. W obu ustrojach seks był równie
łatwo dostępny z powodu tej samej delikatnej struktury psychicznej kobiet (odkrytej i
opisanej przez wnuków Freuda), na którą nie ma żadnego wpływu jakość używanych perfum
(„Przemysławka” czy „Nina Ricci”). I tu, i tam bandyta, co miał dobre układy z gliną,
wychodził na tym lepiej niż ten, który nie miał z gliną żadnych układów. Itd., itp. Ale były też
różnice. W kapitalizmie dobrym lekarzem był taki, który dobrze leczył, natomiast w
komunizmie dobrym lekarzem był ten, co potrafił za flaszkę dać zdrowemu papiery chorego,
a choremu rozkładane łóżko na brudnym szpitalnym korytarzu, zaś jeszcze lepszym ten, który
kładł chorego w sali z oknem nie mytym przez dwadzieścia lat. Inna różnica polegała na
gastronomii: od komunistów lekarz dostawał pensję, za jaką nie mógł sobie kupić żarcia
porównywalnego z tym, które w kapitalizmie dostawał od rządu bandyta skazany za brak
układów z policją. Dlatego każdy rozsądny polski lekarz zwiewał z ojczystej kliniki, żeby w
Hamburgu myć talerze” a każdy mądry wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego grzał do
Wiednia robić to samo, co tamten lekarz robił w Hamburgu. Wyższość systemu
komunistycznego polegała właśnie na tym, że nasz specjalista był przygotowany bardziej
wszechstronnie i potrafił wykonywać zawody, na których jego kolega z kapitalizmu w ogóle
się nie znał.
Nie umiem odpowiedzieć na pytanie: dlaczego nie wszyscy Polacy zwiali na Zachód,
chociaż wszyscy mieli na to ochotę. Może dlatego, że na Zachodzie liczba knajpianych
zlewów nie jest (choć trudno w to uwierzyć) nieograniczona, a może dlatego, że niektórym
bardziej pasował układ, na który w ahumanitarnej cywilizacji zachodniej nie można liczyć:
wy udajecie, że płacicie — ja udaję, że pracuję. Ale może z innego powodu; nie znam
prawidłowej odpowiedzi na to pytanie. Wiem natomiast, dlaczego zwiało lub przynajmniej
wyfruwało okresowo tylu moich kompanów: ze względu na bardzo wysokie stężenie poczucia
humoru we krwi. Była to z ich strony spontaniczna reakcja na państwowy humor (humor
Dobrego i Lepszego), na czar tego systemu, w którym roiło się od dyżurnych trygonometrów
przekonujących naród via TVP o doktrynalnej wyższości kwadratury koła nad walcami
wpisanymi w niewłaściwą półkulę. Ale po kolei:
W Polsce od czasów Stańczyka, Zagłoby i Rzeczypospolitej Babińskiej prawdziwe
poczucie humoru przeżywało kilkuwiekowy kryzys na skutek takich mało dowcipnych
syndromów, jak zapiekłe rebelianctwo, somosierszczyzna i patologiczny mesjanizm. Dopiero
w pierwszej połowie naszego stulecia, w okresie międzywojennym, pojawiła się silna grupa
doktorów humoris causa, którzy dokonali sanacji narodowego poczucia zgrywu (dlatego ten
okres nazywamy w podręcznikach i encyklopediach sanacją). Przewodzili owym kpiarzom—
uzdrowicielom, jak w bajce Disneya z lat trzydziestych: jedna królewna (Mniszkówna), jeden
książę (Nikodem Dyzma) oraz siedmiu krasnoludków (Witkacy, Słonimski, Makuszyński,
Tuwim, Hemar, Fiszer i płk Wieniawa). Gajowym, który nie tknął królewny, był
Gombrowicz, który wielkim humanistą był.
Dzieciom tych zgrywusów (Hłasce, Mrozkowi, Tyrmandowi i in.) Bóg powierzył
humor Polaków na kolejnym etapie — po wyzwoleniu Polski (przez niezwyciężoną armię
radziecką) spod trwającej pięć lat okupacji hitlerowskiej i radzieckiej. Następne pokolenie,
wnukowie sanacyjnych prześmiewców, ujawniło się w latach 60—ych i 70—ych, tworząc
formację dość jednolitą, która — jak każda jednolita formacja — skupiła się pod jednym
hasłem stanowiącym wyznanie wiary. O ile takim zawołaniem bojowym komunistów było:
„Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!”, o tyle hasłem—symbolem zgrywusów i
luzaków nowej generacji stało się monumentalne zdanie, które Janusz Głowacki włożył w
usta umierającego Attyli. Przypomnę: konający pierwszy sekretarz Partii Zjednoczonych
Hunów (jeśli Hunów pisze się przez ch, to należy czytać: Chunów) odwraca się ku zgniłemu
Zachodowi, zaciska po raz ostatni spracowaną piąchę i daje ostatnią dyrektywę swoim
wiernym towarzyszom, zgromadzonym wokół śmiertelnego wyra:
„— Chłopaki, pokażcie tym pedałom!”.
Mimo że autor „Wirówki nonsensu” nie był w luzackich środowiskach autorytetem
równie niepodważalnym, co w swoim czasie i dla swojej ferajny Attyla, wielu luzaków
posłuchało tego szlachetnego apelu i znowu fala polskich bocianów—pokazywaczy odfrunęła
do ciepłych stron, głównie do Ameryki, ażeby tamtejszym „pedałom” pokazać. Znowu, bo z
historycznego punktu widzenia była to kontynuacja sarmackiej tradycji. Już Janek z Kolna
pokazywał Amerykańcom (jak się odkrywa Amerykę), a to, co im pokazał taki Kazik Pułaski,
przyprawiło ich o nerwowe załamanie i spowodowało ogólnonarodowy kompleks, z którym
do dzisiaj nie mogą się uporać tabuny psychoanalityków. Poszło o to, że oni (Amerykance)
myśleli, iż najlepszymi jeźdźcami globu są ich Indianie, a gdy Pułaski urządził konny
spektakl w polskim stylu, zrozumieli, że przy naszym lekkokonnym Siuksowie to są
kawalerzyści z koników na biegunach (po szczegóły odsyłam do rozdziału o Pułaskim —
„ojcu amerykańskiej kawalerii” w moim „Asfaltowym saloonie”).
Drugą z podstawowych cech nadwiślańskiego kawalerzysty zademonstrował
jankesom Faustyn Wirkus. Według czołowego eksperta od tych spraw, śp. pułkownika
Wieniawy—Długoszowskiego (pułkownika, bo nawet jako generał Wieniawa pisał się: „były
pułkownik”), takie cechy są trzy i noszą nazwę „trzy razy K”: koń, kobieta i koniak. Nasz
Wirkus, idąc w ślady Pułaskiego, wstąpił do armii USA i w roku 1927 został mianowany
zawiadowcą wyspy Gonave. Zdymisjonowano go dwa lata później, gdy prasa rozeźliła
purytańską Amerykę informacją, że wszystkie kobiety z wyspy Gonave stanowią dobrowolny
harem Polaka, bo zwariowały dla niego i na domiar obrały go królem Faustynem I. Cała
wyspa płakała, kiedy władze amerykańskie zabrały Faustyna I z Gonave. Wieniawa (który też
wyemigrował do Stanów) słusznie stwierdził: „Silna słabość każdego polskiego kawalerzysty
do trzech K niejednokrotnie bywała powodem godnych pożałowania nieporozumień z
władzami…”.
Pierwsze z trzech K wymienionych przez eksperta sanacyjnego nie musi dzisiaj
oznaczać konika—czworonoga i nie oznacza wcale; już w roku 1927 Wieniawa
zawyrokował, iż do kawalerzystów należą też twórcy: poeci (oni najbardziej, bo mają
Pegaza), pisarze, malarze i kompozytorzy. Drugie K (kobieta) oznacza zawsze to samo, od tej
historii z jabłkiem do dzisiaj. Natomiast trzecie K (koniak) ulega modom (zmieniają się
smaki, nalepki, zakrętki, korki, kształty i pojemności), lecz pod jednym względem nie
zmienia się ani ciut: jest wciąż źródłem natchnienia równie potężnym, co K drugie. Weźmy
Byrona, który nastrajał się za pomocą włoskich signorin i dżinu — nazywał dżin swoim
Hippokrene (Hippokrene to święte greckie źródło natchnienia, tryskające ze skały, w którą
Pegaz uderzył kopytem). Wśród rodzimych poetów najwięcej zawdzięczają białym myszkom
Broniewski i Grochowiak. Gdzieś przy bezwstydnej „Wenus z Willendorf’ i ubzdryngolonym
„Tańczącym szamanie” z Groty Trzech Braci ewolucja natchnienia stanęła w miejscu —
tylko gołe myszki i białe myszki, a Parnas składa się z czterech żywiołów: ziemi, powietrza,
ognia i wody ognistej.
No dobrze, ale co ma wspólnego trzecie K z eksodusem zaoceanicznym rodzimych
kawalerzystów (twórców)? Na to pytanie nauka nie znalazła jeszcze odpowiedzi. Być może
nie ma tu żadnego związku. A może chodzi o to, iż każdemu wyjeżdżającemu śni się
„pokazywanie pedałom” przy pomocy nadwiślańskich talentów artystycznych (współczesna
wersja „rozwijania skrzydeł”) w jednym z miast obiecanych amerykańskiego raju, takim jak
Hollywood czy Manhattan (współczesna wersja „złotej Jeruzalem”)? O skrzydłach polskich i
o tej „złotej Jeruzalem” Słowacki pisał:
„Takie się miasto z nich każdemu śniło, A każdy widział podobnie jak drugi.
Najbliżej bram był szlachcic Poletyło, Który pod stołem już leżał jak długi.
Od lotu widać nazwisko mu było, I dotąd widać pradziada zasługi
Lotne działały w synie, że uderzał
Skrzydłami o strop — gdy pod stołem leżał”.
O trzecim K pisałem w „MW” (rozdział „Wygnane dzieci”), cytując Malcolma
Cowleya, który zauważył, że pijaństwo twórców to „swego rodzaju most ku innym, a zarazem
próba przebicia się przez skorupę świadomości i dotarcia do samego siebie”. Ale z mostami
bywa tak (każdy architekt wam to powie), iż czasami potrzebują wzmocnienia. Na przykład,
pewien bliski mi niegdyś architekt i utalentowany malarz wzmacniał konstrukcyjnie ów „most
ku innym” za pomocą swoich morderczo uwodzicielskich oczu: gdy około piątej nad ranem
zjawiał się i pomagał trzymać pion framudze drzwi u tej akurat damy, która oczekiwała go już
poprzedniego dnia po dobranocce, niczego nie tłumaczył, nie łgał, nie przepraszał i nie
wręczał bukietu kwiatów zerwanych z klombu miejskiego, tylko wytrzeszczał na kobietę
niemowlęcy wzrok i zadawał jedno łagodne, wszystkim znane, pytanie:
— Czy te oczy mogą kłamać?
Nie sposób wyobrazić sobie kobiety, która po takim pytaniu nie przytuliłaby artysty
do czułej piersi, nawet jeśli między pytaniem a przytuleniem dała mu w pysk.
Malcolma Cowleya cytowałem w „MW” a propos wspólnych delirium tremens
Soutine’a i Modiglianiego, i właśnie malarze są przykładem idealnym na to, że twórcy
potrzebują wysokoprocentowych „sztucznych rajów”, jak je zwał Baudelaire. Delacroix nie
tykał pędzla nim nie wprawił się w mocne natchnienie odpowiednią ilością płynnej winorośli
i w swych „Dziennikach” przyznawał, że dlatego musi mieć „szum w głowie”, gdy tworzy, bo
dzięki winu osiąga „dużo większą jasność spojrzenia niż na trzeźwo”. Swój doskonały
autoportret, z roku 1829, machnął „w kompletnym zamroczeniu”.
Kompletne zamroczenie pozwalało malarzom produkować arcydzieła należące do
kanonu sztuki. Jeden przykład. Jackson Pollock i dwaj jego kumple, uzyskawszy gorzałą
typowe dla Pollocka delirium, postanowili coś namalować. Chwytane przypadkowo tuby farb
wyciskali na kawałek lnianego płótna, który zaścielał podłogę, a następnie rozmazywali w
pijackim zamroczeniu bosymi stopami. Współuczestnik tego tańca, rzeźbiarz Tony Smith,
wspominał później: „Byliśmy tak naprani, że w ogóle nie kojarzyliśmy, co się dzieje”.
Pollock, gdy już się wyspał i wytrzeźwiał, dał malowidłu nazwę „Błękitne słupy”. Krytycy
uznali „Błękitne słupy” za arcydzieło abstrakcyjnego ekspresjonizmu, po czym australijska
Galeria Narodowa wyłożyła astronomiczną w roku 1973 sumę 2 milionów dolarów. Tyle
samo lub mniej płacono wówczas za Rembrandta.
Znakomity plastyk z zasłużonego rodu malarzy galicyjskich, Marek Pietrzak, po
przeczytaniu „MW” odczuł potrzebę napisania do autora, w związku z czym zainkasowałem
dwa listy bardzo ciekawe, bardzo dowcipne i bardzo obszerne. Jeden z nich dotyczył
trzeciego K. Przedrukowuję ów cymes, albowiem historycy polskiej sztuki XX—wiecznej nie
darowaliby mi, gdybym tę kopalnię anegdot w pyszny sposób kpiarskich bądź (jak w
przypadku Sterna) wstrząsających — gdybym ją zataił dla prywatnego frasunku:
„Szanowny panie Waldemarze.
To jest taki interlist, można powiedzieć: list przez dziurę, albo wsunięty pod drzwi
bez uruchamiania dzwonka.
W Pańskim eseju o Chaimie Soutinie wspomina Pan o skłonnościach malarzy do
picia, o konieczności picia, która z czasem przeradza się w filozofię konieczności picia i w
delirium. Racja. Byłem tego świadkiem od dziecięcia.
Mój śp. Tata był ze «szkoły Szukalskiego» i póki nie został wreszcie wyrzucony
przez Mamusię wraz z całą swoją kompanią na zbity pysk, poznałem całą kupę ludzi z
krakowskiej Bohemy, którzy do naszego zadbanego mieszkania i mamusiowego
seminarium stanisławowskiego pasowali jak pięść do nosa. Przynosili własne trunki, w
domu stały gąsiory wina porzeczkowego, słowem rój trutni na plastrze miodu. Bywał
Jonasz Stern, Wójtowicz, Wojtanowicz, Panek i kupę innych z branży, i trochę kibiców.
Jonasz Stern, kumpel Taty od wypitki i wybitki, tratował obrazy Starego, a raz
wbił jeden z nich, zaczęty, ale nie dokończony (przedstawiający ostatnie chwile
człowieka, gdy personifikacja śmierci, na tle skraju ponurego wiejskiego cmentarzyska,
przerywa kościstym palcem ostatnią strunę skrzypiec grającego na nich ślepca) mojemu
Staremu przez głowę na szyję. Miał rację. Nie wiedziałem wtedy nic o Sternie poza tym,
że zwykł być chodzić z niedopiętym rozporkiem i regularnie dostawał po pysku od mojego
wujka, starego czołgisty spod Monte Cassino. Potem opowiedział mi o sobie, w chwili
przesiąkniętej jakąś grozą, prawie wszystko. Wtedy już studiowałem na ASP. Nie
wiedziałem, że został gdzieś na wschodnich rubieżach rozstrzelany na jakimś przejeździe
kolejowym, wraz z dużą grupą współwyznawców, przez oddział SS. Że, ranny, przeleżał
wśród nagich ciał dobę, nim ośmielił się wypełznąć spod trupów. Jego żona, którą czasem
nazywał «zaszafowym słoneczkiem», choć była ponoć dość tradycyjnym typem chasydki,
przesiedziała okupację w Warszawie, we wnęce za ścianą. Wreszcie nie wytrzymała.
Brudna, śmierdząca, z prawie oślepłymi oczami, wyszła na ulicę, gdzie skosił ją pierwszy
napotkany patrol. Potem Jonasz tkał swoje obrazy z ości i pijał.
Staszek Wójtowicz, który uczył mnie z Szancenbachem rysunku, zdecydowanie
zapił się na śmierć. Krótko przedtem zaczęła malować swoje wzruszające, naiwne kwiatki
i kotki jego żona. To go skosiło. Patrzył tylko na mnie oczami, w których była zupełna
bezradność, złamany kręgosłup i popiół talentu, który przepił. Jego kumpel i asystent z
ASP, Maniek Kruczek, przeżył go raptem o parę miesięcy. Doprowadził się do tego, że
zamiast nosić po kieszeniach materiały do swoich rzeźb (zardzewiałe łańcuchy,
przekładnie zębate i kamienie) — nosił tam netto kawałki tortu, którymi starał się w
poczciwości swojej częstować nas, swoich studentów i zarazem kumpli.
Zamiast tych rupieci i słodkości, w kieszeniach wyświechtanego trencza Jurka
Panka zawsze można znaleźć jego psa. Pies to brzmi zbyt dumnie i dosłownie. Jest to
żyjątko marne, pełne fobii, nieufne, znerwicowane, gryzące wszystkich resztkami ząbków
(ja też mam ślad na lewej dłoni). Jakiś sino—popielaty ratlerek z cechami piżmo—szczura
i kobry. Jurek jeszcze coś potrafi malować. Czasem. Ten pies jest jeszcze gwarancją jego
talentu. Kiedyś Jurek, wywinąwszy się z otulającego go dywanu pewnej naszej wspólnej
znajomej i wyczołgawszy się spod stóp moich i Jasia Stoberskiego, został ugryziony przez
swoją szkaradę ku satysfakcji wszystkich obecnych (o ile mnie pamięć nie myli,
świadkiem był również Jan Sztaudynger).
Błąkał się też u nas ksiądz proboszcz z Borku Fałęckiego, wielbiciel sztuki, ale
głównie maminego wina porzeczkowego, który nieodmiennie osiągał stan Nirwany i
wychodził od nas w środku nocy, w rozpiętej z trzydziestu trzech guzików sutannie, na
położony nieopodal węzeł komunikacyjny, by tam dyrygować ruchem.
Z kolei Jacek Puget, cudowny rzeźbiarz i cudowny człowiek, niezmiennie ubrany
był w zżarty przez mole bezrękawowy kożuszek, z trokami od kalesonów ciągnącymi się
za nim ni to swobodnie, ni to oskarżycielsko, i imponował wszystkim pazurami
zajdzionymi brudem, a na zwróconą mu kiedyś przez prof. Styrylską—Taranczewską
uwagę, że chociaż przed przyjściem na Radę Wydziału mógłby sobie te pazury wyczyścić,
odparł: «A po cholerę? Wystarczy, że się podrapię po głowie i mam takie same». Odpalał
przy tym Extra—Mocnego od Extra—Mocnego i kaszlał przerażająco. Mieczysław Wejman,
ówczesny rektor ASP, przekonany o ewidentnej gruźlicy Pugeta, a nie umiejąc, nie
odważając się powiedzieć mu tego wprost, sprokurował dla całej kadry obowiązkowe
prześwietlenia małoobrazkowe. Okazało się, że Puget ma płuca jak dzwon, a Wejman
wylądował na trzymiesięcznej obserwacji w sanatorium.
A Jurek Potrzebowski, tata mojej koleżanki z roku, z grafiki. Kiedy pił z nami,
kolegami jego córki, wynajmował salę w restauracji hotelu «Cracovia». Spędzaliśmy tam
czasem dwie, trzy doby. Tutaj, w Polsce, malował konie. W Szwecji malował obrazy
abstrakcyjne. W tydzień, dwa, zarabiał harmonię koron. Wsiadał w swoje Volvo,
przyjeżdżał do domu, zapraszał nas do siebie, do swojej pracowni, gdzie oczom naszym
ukazywał się dywan z banknotów wielokoronowych, na którym ostentacyjnie leżał w
pozie «Odaliski» Ingresa. Kończąc ostatni swój pobyt w Szwecji pośliznął się na mokrych
schodach przed domem, wyrżnął w nie głową i nie zrażając się tym dojechał do promu w
Ystad, promem do Świnoujścia, z narastającym bólem głowy przejechał bez przerw do
Krakowa i w domu stracił przytomność. W klinice na Kopernika odzyskał przytomność,
zaczął dużo rysować (głównie ułanów), wreszcie z pękniętą od ucha do ucha podstawą
czaszki zmarł. Hieny, tzn. pielęgniarki i lekarze dostarczający mu zamiast leków gorzały,
rozdrapali mu po śmierci wszystko. Rodzinie zostały ciepłe ruiny, Volvo i ogród z domem
osuwającym się do Dunajca w Nowym Sączu.
A Nowosielski, Wojtanowicz, Wejman… Zresztą znam kilku takich więcej, ale oni
starają się jeszcze walczyć.
Najtrafniej spuentowali to św. Franciszek Loyola i Camus. Franciszek napisał:
«Ludzkość to tłum zdążający do piekieł». A Camus dodał: «Pozostają tylko
funkcjonariusze i skurwysyny».
Z poważaniem Marek Pietrzak”.
Gdy przeczytałem ostatnie zdanie tego listu, przypomniał mi się obiad, który z
kilkoma kolegami spożywałem w SPATIF—ie. Nagle wyłonił się nie wiadomo skąd ululany
w dym Jonasz Kofta, usiadł mi bezceremonialnie na kolanach i spytał:
— To ty jesteś Łysiakiem?
— Mniej więcej — odparłem skonfundowany na tyle, na ile może być facet, któremu
nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie usiadł na kolanach.
— Wiesz co, chciałem ci tylko powiedzieć, że jak zabraknie nas dwóch, to tu będzie
pustynia Gobi, zostaną same skurwysyny i gliny. Ja już mam odlot blisko, a ty?
Odleciał w krótki czas potem. Ja jakoś nie (widać się co do mojej osoby pomylił) i nie
mam podobno szans, bo wedle starych wierzeń ci, których uśmiercono za życia, będą żyli
bardzo długo. Mnie pogrzebano w roku 1987 w kilku prowincjonalnych gazetach (mam
„Wiadomości Skierniewickie” z informacją o mojej śmierci), stąd w owym czasie wśród
przyjaciół udawano na mój widok przerażenie: „Duuuch!!!”.
I jeszcze coś mi się przypomniało w związku z listem Marka Pietrzaka, więc znowu
popadnę w dygresję (ta książka składa się z samych dygresji, co niejeden Czytelnik już
zauważył, ten zaś z Czytelników, który chciałby tu znaleźć jakąś konstrukcję w miarę
logiczną i spójną, nie ma szans, gdyż w zderzeniu z „Lepszym” zasada „szukajcie a
znajdziecie” nie sprawdzi się do końca — „Lepszy” to typowe „silva rerum”, czyli
memuarowy groch z kapustą). Przypomniało mi się, a propos „harmonii szwedzkich koron”,
jak moi studenci zarabiali te harmonie na wakacjach u Szwedów. Zarabiali malarstwem,
Szwedzi bowiem to naród wrażliwy na prawdziwe piękno; kulturalnego Szweda reprodukcje
nie interesują, chce mieć na ścianach oryginały malowane grubo za pomocą farby olejnej,
której fakturę czuć w dotyku.
Malarstwo moich studentów pochodziło z tajwańskich fabryk dzieł sztuki. W takiej
fabryce jest duża hala, a w niej między dwoma odległymi bębnami — rozpościera się
gigantyczny pas lnu. Przed tą lnianą taśmą siedzą jeden przy drugim Chińczycy. Każdy ma
tylko jeden pędzelek i jedną miseczkę z jedną farbą, służącą do malowania jednego tylko
szczegółu na tysięcznych replikach tego samego obrazka. Chińczyk z miseczką farby
błękitnej maluje niebo, ten z białą — obłoczki, ten z brązową — pnie drzew, ten z zieloną —
listowie itd. Lniana taśma sunie przed nimi miarowo, a dokładniej skokowo, zatrzymując się
na czas potrzebny, aby ten od nieba pociągnął niebo, ten od trawy — trawę, ten od jeziorka —
jeziorko itd. Wreszcie lniana wstęga zamienia się w coś w rodzaju taśmy filmowej, na której
każda klatka jest identyczna jak dwie krople wody; teraz trzeba taśmę pociąć i mamy tysiąc
oryginałów bezspornie ręcznie malowanych przez malarza.
Studenci mojego wydziału nabywali te oryginały od hurtownika azjatyckiego i
przerzucali do Szwecji, by tam rozprowadzać je wśród miłośników sztuki malarskiej. Znając
preferencje estetyczne Szwedów, kupowali od hurtownika tylko dwa tematy: sekcje z taśmy
landszaftowej i sekcje z taśmy żydowskiej (rabin czytający Talmud przy świecy). Z
rozprowadzaniem u Szwedów dzieł sztuki jest wszakże kłopot ten, iż handel domokrążny bez
zezwolenia jest tam zakazany bezwarunkowo. Ale, jak mówił polski adiutant Napoleona,
Dezydery Chłapowski: „Un Polonais passe partout” (Polak wszędzie przejdzie); potwierdził
to w naszych czasach śląski myśliciel, Edek jeżowłosy, mówiąc: „Polak potrafi”. Warszawska
studenteria dała sobie radę: wyniuchała przepis, że młody artysta, który pragnie, by
opiekuńcze szwedzkie państwo sfinansowało mu debiutancki wernisaż, musi udokumentować
tak zwane poparcie społeczne dla swej twórczości, czyli przedstawić listę z podpisami
bodajże pięciuset Szwedów, którzy pozytywnie oceniają jego twórczość. W tym celu wolno
mu pukać do drzwi szwedzkich domów, pokazywać swoje twory i prosić o podpis na liście.
Banda przedsiębiorców z mojego wydziału tak właśnie robiła — wędrowali po Szwecji od
willi do willi, wstawiając następujący tekst:
— Dzień dobry, jestem polskim artystą i chciałbym mieć wystawę w Sztokholmie,
ale do tego muszę mieć poparcie społeczne, taki jest u was przepis. Czy mógłby
pan(pani) rzucić okiem na moje dwa dzieła i jeśli spodobają się panu(pani), podpisać mi
listę akceptacyjną?
Po czym ukazywali tajwański krajobraz naddunajski i tajwański nokturn z
rabinem. W jednym przypadku na dziesięć dostawali kopa, w dziewięciu przypadkach na
dziesięć otrzymywali podpis, a w siedmiu przypadkach na dziesięć odbywał się
następujący dialog:
Gospodarz (gospodyni):
— To bardzo ładne. Z chęcią kupiłbym (kupiłabym) to od pana.
Artysta polski: — Niestety, proszę pana (proszę pani), nie wolno mi sprzedawać
moich prac, gdyż mogłoby to zostać uznane za handel domokrążny, na który nie mam
zezwolenia. Nie tylko straciłbym wystawę, ale nadto zostałbym ukarany i wydalony z
waszego kraju.
Gospodarz (gospodyni): — Proszę pana, nie jestem donosicielem (donosicielką),
przysięgam panu, że nie pisnę słówka o tym, iż pan sprzedał mi obraz, nikt się nie dowie!
Artysta polski: — Niestety, proszę pana (pani), bardzo mi przykro… itd.
Gospodarz (gospodyni): — Proszę nie mieć żadnych obaw, naprawdę nikt się o
tym nie dowie!… No, niechże się pan zgodzi! Zapłacę panu bardzo dobrze…
Po spieniężeniu obu dzieł za sumę zwiększoną stopniem ryzyka, chłopcy ruszali do
następnego domu, wyjmowali ten sam landszaft i tego samego starozakonnego, po czym tajny
mecenat artystyczny ubijano za kolejną harmonię koron. Dialogi odbywano angielszczyzną,
chyba że język zdrętwiał polskiemu artyście od nadużycia trzeciego K. Wówczas artysta
wieszał sobie na szyi kartonik z rytualnym kitem wykaligrafowanym obustronnie. Kit był w
języku szwedzkim. Na awersie widniało: „Dzień dobry. Jestem polskim artystą, niemową.
Chciałbym mieć wystawę w Sztokholmie…” itd. Na rewersie zaś:,»Niestety, nie wolno mi
sprzedawać moich prac…” itd. Przy pomocy Obracania kartonika i kilku mimicznych gestów
niemowa zawierał interes nie gorszy, a bywało, że lepszy, bo suma rosła dubeltowo — już nie
tylko z powodu ryzyka, lecz i kalectwa polskiego artysty. W tysiącach domów inteligencji
szwedzkiej wiszą landszafty i rabiny identyczne co do milimetra, gdyż tajwański robotnik
pracujący przy taśmie jest precyzyjny niczym komputer, czego zazdrości Azjatom cały glob.
Po którychś takich skandynawskich wakacjach studenci jednego z roczników wyjawili
mi całe „know—how” owego gastarbeiterstwa i na dowód podarowali tajwańskiego Żyda ze
ś
wiecą. Zawiesiłem go w domu jako pomnik peerelowskiej przedsiębiorczości prywatnej, co
doprowadza do szału moich znajomych—estetów, bo w pobliżu wiszą m. in.: również
czytający święte pismo starzec z pracowni Tycjana, „Listopad” Sandrarta (replika tego ze
Starej Pinakoteki monachijskiej), „Lucjan Bonaparte” Appianiego i jeszcze kilka malunków
(XVI—XX wiek) z rodzinnej kolekcji, wśród których ów Tajwan jest jak Nikita Chruszczow
z butem w ręku na przyjęciu w pałacu Buckingham.
Wróćmy do właściwego tematu, to jest do zgrywusów ery gierkowsko—jaruzelskiej,
którzy poszli ławą za wielką wodę, niosąc w sercach apel Huna, żeby „pokazać tym
pedałom”. Na pytanie: co pokazać? — odpowiedź jest prosta, bo w naturalny sposób
związana z upodobaniami pokazywaczy do czterech K: do konia (czyli jakiegoś działania
artystycznego), kobiet, koniaku i kpin. Ów eksodus wschodniego samca nizinnego,
dodatkowo obdarzonego przez naturę talentem, chłonnością gąbki z koralowych mórz i
poczuciem purnonsensownego humoru „made in Poland”, spowodował istne spustoszenie w
szeregach moich kumpli. Z tych, którzy wzięli udział w owej konkwiście, tylko co trzeci
wrócił na stałe do ziemi ojców, gdy już wypełnił misję zleconą przez Attylę chłopakom z
ikrą; reszta przybywa tu na gościnne występy, chociaż miało być odwrotnie — gościnne
występy miały być tam, a chata tutaj, kole środkowej Wisły. Ale trzeba widzieć i dobrą stronę
tego medalu — gdyby nie emigracja (zaś patrząc z tamtego brzegu: imigracja), nie byłoby w
ogóle Stanów Zjednoczonych, których społeczeństwo składa się z samych imigrantów, co
znaleźli tam swoją drugą ojczyznę i uczynili ją najpotężniejszym państwem świata dlatego, że
w drugim miejscu zawsze pracuje się lepiej (z tego powodu każde drugie małżeństwo jest
bardziej udane od pierwszego).
Jako przykład wymienię trzech zapijaczo… przepraszam, zaprzyjaźnionych ze mną
pokazywaczy, gdyż sam Pan Bóg, wedle znanego porzekadła, lubi tę liczbę: Marek Piwowski
(autor „Rejsu” i „Przepraszam, czy tu biją?” — jedną nogą w USA, drugą w kraju), Zbyszek
Ś
więch (autor „Klątw, mikrobów i uczonych” lub odwrotnie) i Witek Orzechowski (eks—
małżonek wielkiej gwiazdy polskiego kina nie mówiąc już o tym, że reżyser „Jej powrotu” i
„Wyroku śmierci” — na stałe w Nowym Jorku). Wszyscy oni są równie błyskotliwymi
kawalerzystami, co erotomanami, kiperami i zgrywusami. Weźmy na ten przykład Marka
Piwowskiego. Można było przyjść doń o każdej porze doby i nieodmiennie zastawało się ten
sam krajobraz: po stole wędrował czerwony lub czarny Janek („przepraszam, czy tu piją?”),
honory pani domu pełniła jakaś aktualna miss Polonia (w latach chudych wicemiss), Marek
tryskał humorem abstrakcyjnym kompletnie, a na biurku leżał piąty zaczęty tego miesiąca
scenariusz, co jest u Piwowskiego ściganiem absolutu, czyli nieskończoności prawdziwie
boskiej. Krzysztof Zanussi pożalił mi się kiedyś, zresztą w obecności delikwenta:
— Panie Waldemarze, ja już nie mam siły do niego! Robi scenariusz za scenariuszem,
każdy jest znakomity, ale nie kręci ich, bo każdy przestaje mu się podobać. Ledwie skończy
jeden, zaczyna drugi, i tak w kółko. To wariat. On do końca życia nie nakręci już filmu.
Może i nie nakręci. Gdybym mógł być takim misspolonezem jak Marek, też bym
pewnie do końca życia nie babrał się między okładkami własnych gryzmołów, tylko
realizowałbym tę świętą missję, o której Pismo powiada bez różnicowania płci: „Kochaj
bliźniego swego”.
Albo taki Zbigniew Święch (Galicja, Kraków). Zbyszek to facet, któremu wszystko
można zarzucić, z wyjątkiem tego, że brak mu w gębie czelnego języka. Co innego mogę
powiedzieć o człowieku który biorąc udział w jakiejś telewizyjnej dyskusji o moich
napoleońskich książkach, zwraca się do współdyskutantów (historyków) z takim pytaniem:
— Przepraszam panów, czy jest prawdą, że Napoleon nie istniał, tylko Łysiak go
wymyślił, żeby trochę zarobić?
Ś
więch, w celu „pokazywania pedałom”, udał się do Stanów wcześniej niż Marek.
Pokazywał w jankeskich szkołach (Harvard, Columbia University itp.). Jego pierwszy list, nie
mówię, ze nie dowcipny, ale znudził mnie, bo był pełen refleksji wyższouczelnianych,
dopiero ostatnie zdanie postawiło mnie na baczność. Tym zdaniem zawiadamiał, że polscy
tłumacze są do kitu. Chodziło mu o to, że sławną bajkę Disneya przetłumaczono w Polsce na
opak, w wersji: o siedmiu krasnoludkach i królewnie Śnieżce; tymczasem, jak wykazały jego
(Zbyszka) studia campusowe, winno być: o siedmiu królewnach Śnieżkach przypadających na
jednego krasnoludka. Swoim odkryciem tak zdenerwował mnie i jeszcze kilku rodaków, że w
stadium nie kontrolowanego porywu odpisałem mu mową wiązaną rymami (kreślonymi na
serwetkach w lokalu, w którym opłakiwaliśmy „tych, co za morzem”):
„Twoje zdrowie, Święchu, za to, że ten z Hameryki raport w jednym krótkim
zdaniu mieści tyle treści.
Wszystkie twe Harvardy, Yale, nam nie imponują wcale, żadne tam University —
tylko kobity!
Wszak gdy siedem ich przypada na jednego — to przesada! Trzeba końskie
zdrowie mieć i końską płeć!
Był już Krakowiaczek jeden, ten z piosenki, co miał siedem, i z wojaczki wrócił
dumnie, lecz w trumnie.
Potem przyjaciele muszą (Panie, święchć nad jego duszą!) pielęgnować jeden grób
i siedem wdów.
Rzuć te niebezpieczne związki, zważ, że masz też obowiązki w Polsce, gdzie grzmi
żeńska młódź: «Zbychu, wróóóć!»
Zamiast tyrać w U.S. raju, mógłbyś w Prywiślańskim Kraju uszczęśliwić wiele
pań… Nie bądź drań!
Wracaj na ojczyzny łona, tu, gdzie Polka wygłodzona jak ta Penelopa stęka: «Chcę
Święcha!»
Czy sumienie cię nie dręczy, że się tyle Polek męczy i usycha?… A ty szto? Wsio
rawno?!
Ktoś ty, Zbychu? Polak wdały! Jaki znak twój? Koń wspaniały, istny (tak rodaczki
myślą) cud nad Wisłą!
Bo nad Wisłą nie ma jeszcze takiej Wandy, co nie zechce, w dzień roboczy i od
święta, Zbyszka Święcha.
Wracaj tedy lada dzionek, do słowiańskich amazonek, niech i im się w życiu
szczęści (o wszyscy święchci!)”,
Ś
więch tak się tym przejął, że heroicznie wrócił do kraju w imię społecznego dobra
kobiet narodowych i do dziś trwa na swojskim posterunku, co w sumie dowodzi, że poezja
ma niezwykłą moc oddziaływania na ludzi wrażliwych na poezję.
Trudno być pewnym, ale istnieje prawdopodobieństwo, że również Orzechowski by
wrócił i osiadł, gdybym i jego zaagitował poetycznie. Niestety, Witka skłaniałem do powrotu
suchą prozą (oraz racjonalnym argumentem, że nadmierna aktywność niektórych gruczołów
ź
le wpływa na kondycję ogólną), a ten zwierzak, zamiast wsiąść w samolot z biletem w jedną
stronę i ucałować beton na Okęciu, odpisał mi w sposób cyniczny:
„(…) Na Twoje dość naiwne pytanie: co te amerykańskie kobiety we mnie widzą?
— odpowiadam Ci: widzą to, co chcą najbardziej zobaczyć. Zapach stepowego tygrysa z
Lechistanu, przemieszany z zapachem wody kolońskiej Givenchy, tworzy wraz z
cudzoziemskim akcentem mieszankę piorunującą. Kobiety są bardzo czułe na zapachy.
Mój wuj (ziemianin herbu Orsza) mawiał, że najmocniej pod względem seksualnym działa
na niewiasty zapach przepoconych juchtowych butów, w których chodził do stajni,
zmieszany z zapachem końskiego moczu. Zawsze błagały go, żeby je dymał po powrocie
ze stajni. Spróbuj, a przekonasz się, że to był mądry człowiek. Adres stajni położonej
najbliżej Twego siedliska: na Wale Miedzeszyńskim, za Błotami, po prawej stronie,
«droga pana zaprowadzi». Uściski, napisz co słychać, Witek”.
Oburzający cynizm, jak również słownictwo tego listu są niestety znakiem czasu, jeśli
chodzi o stosunek kawalerzystów polskich do drugiego K. Ongiś inaczej bywało. Kobiety się,
co prawda, nie zmieniły, ale kawalerzyści tak, i to na gorsze. Dawnych kawalerzystów
przepełniał romantyczny idealizm, czerpany z Sienkiewicza. Niech za przykład posłużą ułani
Legionów (głośna kawaleria Belina—Prażmowskiego), gdzie były takie znakomitości, jak
poeta Bolesław Wieniawa czy pisarz Andrzej Strug. Strug w swym pamiętniku („Odznaka za
wierną służbę”), pod datą 14 października roku 1914, opisuje nocleg patrolu, do którego
należał. Nocowali w chłopskiej chacie, we wsi Smyków. Nocleg polegał na tym, że
gospodarze (mąż i żona) spali, a dwie hoże córki gospodarzy przez całą noc stosowały się
pilnie do przykazania, które Wieniawa ułożył dla Polek—patriotek:
„Nie ubliżysz twojej cnocie, gdy się oddasz patriocie”.
Koledzy Struga krzewili patriotyzm do świtu. Nie byli egoistami, jeden go namawiał:
„Wal do Józi, tylko zaraz, póki ciemno. Zważaj na lewe okno i na komodę, bo
zaraz za komodą śpi stara, żebyś przypadkiem do niej nie trafił”.
Strug patriotyzmu nie okazał; okazał honor i dezaprobatę:
„Nie rozumiem, jak się to mogło dziać tak zupełnie po cichu, bez targów i
polubownie. Żadnych protestów, żadnego wstydu (…) Rano obie były śliczne po tym
grzechu, jakby jeszcze rozkwitły. Wstyd mi było na nie patrzeć, nawet śniadania się
wyrzekłem (…) Nigdy bym nie przypuścił podobnego zepsucia u dziewcząt”.
Strug jako intelektualista i literat był przerażony tym rodzajem patriotycznych uczuć,
gdyż z racji wysublimowania intelektualnego śniły mu się kobiety broniące swego skarbu aż
do ostatniej kropli krwi i nawet po poddaniu się jęczące:
„O Boże, panie Andrzeju, co ja
robię???” (bądź: „…co pan robi???”)
. Takich mieliśmy kawalerzystów. A dzisiaj? Zepsucie i
przygnębiający cynizm, exemplum Witold.
Poznaliśmy się z Witkiem w latach siedemdziesiątych, z inicjatywy pewnego
przedstawiciela mniejszości ponadnarodowej, który okazał ogromną subtelność w kojarzeniu
tego związku. Dostałem taki list:
„Szymon Nussbaum
Łódź, ul. Piotrkowska 124 m 1
J. W. Pan Waldemar Łysiak, Warszawa
Szanowny Panie Łysiak.
Nazywam się Szymon Nussbaum i jestem starym Żydem z miasta Łodzi. Byłem
kiedyś bogatym człowiekiem, przed wojną każde żydowskie dziecko w Łodzi wiedziało,
kto to jest Nussbaum, a to był mój dziadek i mój ojciec i to byłem ja — to były sklepy
kolonialne, myśmy mieli taki wielki grosshandel, że gdyby to dzisiaj Polacy zobaczyli, to
by dostali pomieszania wszystkich zmysłów.
Najpierw Hitler pozbawił mnie rodziny i majątku. Ja sam się uratowałem, bo
przesiedziałem pięć lat w komórce w Pabianicach pod Łodzią i kosztowało mnie to pięć
kilo złota (jeden kilogram za rok), co je wzięli ode mnie za schowanie w kurniku chciwi
polscy chłopi. Potem komuniści pozbawili mnie złudzeń co do urody i sprawiedliwości tego
świata.
Ja teraz mieszkam w Łodzi i żyję z paczek, które dostaję z USA i Izraela. Ja
wprost nie mogę patrzeć jak Polacy się męczą. Ja teraz mam dużo czasu, bo ja jestem
emeryt, kocham Polskę, bo tu się urodziłem i tu się dobrze powodziło mojej rodzinie, i się
martwię. A ten jasny promyk słońca, co wpada przez moje ciemne okno i rozjaśnia moje
ciemne myśli, to jest Pan, Panie Łysiak. Ja czytam Pańskie książki i one mnie się
podobają. I wie Pan co, Panie Łysiak? Ja doszedłem do przekonania, że Pan też jesteś
Żyd, chociaż goj! Pan masz taki rozum, jakby Pańska matka zamiast mleka dawała Panu
główki od śledzi, a wiadomo, że w tym jest wielka mądrość. Jak Pan te śledzie ssał, to
Pan wyssał i ten sok z mózgu śledzi, co Panu dobrze zrobiło na Pana mózg.
Niech Pan się nie gniewa za to porównanie, ale to jest wielki komplement uznać
goja za Żyda. Ja bym chętnie nawet oddał Panu moją piękną córkę Różę za żonę, albo
chętnie bym przymknął jedno oko na to, jakby Pan z nią figlował w sypialni, w jej
małżeńskim łóżku, zwłaszcza że za męża ma ona też goja — tyle że głupiego. On jest
inżynierem i buduje socjalizm w Bełchatowie. Tam budują elektrownię na węgiel
brunatny. Tylko wie Pan, co to będzie za elektrownia, jak tam nie ma węgla. To znaczy
trochę jest, ale nie za dużo. Jak oni puszczą prąd, to akurat im tego węgla zabraknie.
I ja właśnie w tej sprawie do Pana piszę. Niech Pan uwierzy staremu Żydowi —
mój kuzyn Lejzor miał kiedyś parcelę pod Bełchatowem i kopalnię torfu. Już przed
pierwszą wojną ludzie mówili, że jest tam brunatny węgiel. To wtedy Lejzor zrobił
badania geologiczne z jednym starym fachowcem, co go sprowadził aż z Katowic — to był
Niemiec, ale bardzo przyzwoity człowiek, nazywał się Kohle. I on znalazł tam tylko ogniki
na bagnach i powiedział, że tam węgla nie ma!
Ja to powiedziałem mojemu zięciowi, temu głupiemu gojowi—inżynierowi, ale
jemu Gierek powiedział: — Buduj drugą Polskę! I jego gówno obchodziło, co on buduje,
czy to ma sens, czy to jest raczej bez sensu. On dalej buduje tę elektrownię Bełchatów,
która Polaków wykończy, tak jak Huta Katowice, ale do 16—tej, bo po 16—tej to on
kombinuje jak tu wyjechać do RFN—u i pracować tam przy zamiataniu ulic. I ja się muszę
na to patrzeć! Ja Pana proszę — mnie jest żal Polaków, bo to jest naród głupi, ale dobry.
Niech Pan coś napisze w tej sprawie, żeby oni, to znaczy ci mądrale, którzy decydują,
jeszcze raz zbadali, ile tam tak naprawdę jest tego węgla pod ziemią. Bo jeśli tam jest
zapas na dwa tygodnie — to na mój żydowski nos coś mi mówi, że to nie jest dobry
interes ta elektrownia Bełchatów.
Odwrotnie, widzi Pan, ma się sprawa z ropą naftową. Oni mówią, że w Karlinie na
Pomorzu ropy nie ma, chociaż sikała przez trzy tygodnie, a ona tam bezgranicznie jest.
Ja w Pana wierzę, że Pan się tym zajmie i nie dopuści swoim ostrym piórem do jeszcze
większej głupoty Polaków. To ja już kończę, niech Bóg błogosławi Pańską matkę, że Panu
te śledzie dawała.
Szymon Nussbaum”.
W jakiś czas potem zadzwonił z Łodzi facet, który się przedstawił („nazywam się
Witold Orzechowski, jestem reżyserem”), powiedział, że chodzi mu o scenariusz i zapytał:
— Czy mój list w tej sprawie dotarł do pana?
— Nie przypominam sobie, bym dostał list od pana w jakiejkolwiek sprawie —
odparłem zgodnie z prawdą.
— Nuss to po niemiecku orzech — oświecił mnie reżyser. Znajomość zawarta z
reżyserem Orzechowskim miała tę stronę dobrą, że odtąd już żadna epistolografia, którą
wyjmowałem ze skrzynki, nie mogła mi przemodelować oczu na kwadratowe.
Polacy mają dziwny pociąg do robienia korespondencyjnych dowcipów wtedy, gdy
niebezpieczny jest nawet dowcip szeptany na ucho. Exemplum: odkryta widokówka, którą
dostał pewien mój znajomy, aparatczyk Solidarności (szczebla średniego). Przyszła spod Tatr,
z Poronina, w momencie, gdy Solidarność destabilizowała drugą Polskę nieuzasadnionymi
przerwami w pracy. Widok przedstawiał poronińską (zwaną przez lud „poronioną”) statuę
bohatera narodowego wielu narodów, Włodzimierza Iljicza L. Na miejscu przeznaczonym do
korespondencji widniało tylko jedno zamaszyste zdanie:
„Meta spalona! Włodek”.
Mnie taką odkrytką uraczył Wituś, który nie podszył się pod Lenina, tylko pod VIP—
a z bloku zachodniego, Napoleona B. Obrazek był śliczny: cesarz stał w charakterystycznym
mundurze i kapeluszu przy sterze okrętu, spoglądał przez lunetę w niepewną przyszłość, a
korespondencja ograniczała się do następującego rozkazu, równie lapidarnego jak tamten
leninowski tekst:
„Bosman Łysiak, zróbcie coś z tymi Ruskimi, bo sam nie dam rady!”.
Swoją przynależność do polskich sił szybkiego reagowania kpiną Orzechowski
udowodnił dłuższym tekstem. Gdy tylko nadzór nad gwarantowaną konstytucyjnie
nieograniczoną wolnością słowa uzyskał w drugiej Polsce sankcję oficjalną („
Rozmowa
kontrolowana, rozmowa kontrolowana…
”), z Ameryki przyszedł na mój adres list, który
musiał spowodować w cenzurze korespondencyjnej żywsze bicie serc (przynajmniej w
momencie, gdy go wyjmowano z koperty). Był to list napisany na firmowym blankiecie FBI,
opatrzonym u góry godłem Federalnego Biura Śledczego i nadrukiem: „FEDERAL BUREAU
OF INVESTIGATION, WASHINGTON D.C.”, u dołu zaś przestrogą złożoną z czerwonych
liter:
„
FOR FEDERAL AGENTS ONLY. MEMORIZE THIS MESSAGE AND EAT OR FLUSH AT
YOUR CONVENIENCE. Failure to comply will contravene Federal Code N° U.S.
2858/82/6A
”
(„PRZEZNACZONE
WYŁĄCZNIE
DLA
AGENTÓW
FEDERALNYCH.
ZAPAMIĘTAJ TEN TEKST I ZJEDZ LUB SPUŚĆ W WYCHODKU. Niezastosowanie się
do powyższej instrukcji jest równoznaczne z wykroczeniem przeciw Federalnemu
Regulaminowi Nr U.S. 2858/82/6A”). Między tymi dwoma nadrukami widniał tekst pisany
na maszynie, przytaczam go w całości:
„Washington, 7th Feb. 82
Mr Waldemar Łysiak Warsaw / Poland
Drogi Panie Łysiak.
W związku z prowadzonym przez nasze Biuro dochodzeniem, mającym na celu
wyświetlenie kwestii nader istotnej dla byłych i obecnych stosunków polsko—
amerykańskich, zwracamy się do Pana o pomoc, gdyż nasi informatorzy w Warszawie
zawiadomili nas, że jest Pan najwybitniejszym w Polsce znawcą wszelkich zagadnień
związanych z cesarzem Napoleonem I.
Istotnym, choć nie jedynym i nie najważniejszym elementem napoleońskim tej
sprawy, jest powóz należący swego czasu do Bonapartego (kabriolet, typ Bristol, prod.
włoska, firma Bertoni—Milano, rok prod. 1780, nr inw. DC—10—2784 N.B.). Przed
ostatnią wojną światową znajdował się on w majątku rodziny Colonna—Walewskich, koło
Łowicza, i razem z całym majątkiem został upaństwowiony po roku 1946. Przez kilka lat
był eksponatem muzealnym, następnie znalazł się na wyposażeniu pałacu URM w
Natolinie, gdzie był używany do przejażdżek przez kolejnych premierów rządu
(Cyrankiewicza, Jaroszewicza i Babiucha), po czym, w ramach zmniejszania waszego
deficytu budżetowego, został sprzedany przez firmę DESA do USA. Ponieważ nabywcą
jest jeden z naszych sekretarzy stanu, musieliśmy dokonać rutynowej kontroli pojazdu.
W jej trakcie nasi agenci znaleźli pod tylnym siedzeniem damskie figi, rozmiar L6, koloru
czerwonego, z czarnym obramowaniem dekoracyjnym. Wydział Historyczny Biura
Federalnego przypuszcza, że jest to część garderoby należąca niegdyś do przyjaciółki
Napoleona z czasów kampanii moskiewskiej 1812 roku, Mme Exhaut—Pipe z domu
Plemnikoff, której zamiłowanie do czerwonej bielizny było tak powszechnie znane, że
nazywano
ją
«czerwoną
hrabiną».
Jednakże
nasz
Wydział
Dochodzeniowy
zakwestionował tę hipotezę twierdząc, że wymienione figi mogą być częścią garderoby
Pańskiej rodaczki, Miss A. M., która w latach 60—ych brała udział w przyjęciach w
Natolinie. Ponieważ obecnie Miss A.M. pracuje jako pomoc kuchenna w naszej
ambasadzie w Warszawie, jesteśmy w konieczności definitywnego stwierdzenia: która z
powyższych hipotez odpowiada prawdzie?
Gdyby widział Pan potrzebę dokonania oględzin powozu, jak również przedmiotu
dochodzenia (woman panties, size L6, colour red, with decoration, nr inw. D.C. 10—2785
N. B.) na miejscu w Waszyngtonie, to oczywiście pokrywamy koszty przelotu WAW—NY—
WAW (First—class) i pobytu (First—class) w dogodnym dla Pana terminie.
Łączymy wyrazu szacunku i pozostajemy z nadzieją Allan George Mallory FBI
Captain.
P.S. Nasz człowiek w Warszawie zgłosi się do Pana, tak jak było umówione o
godzinie 17.00, lecz nie 25 Feb., tylko 26 Feb.
Hasło: «Jak załatwić Fidela?». Odzew: «Wycastrowa滄.
Czy można nie kochać tak subtelnego poczucia humoru? Oraz wesołka, który tak
ś
wiruje w miejscu, gdzie wojna domowa już przeminęła z wiatrem, podczas gdy u adresata
właśnie się zaczęła na mocy odgórnego dekretu wydanego przez radę ocalenia narodowego
złożoną z domowych sił porządkowych? Cóż piękniejszego nad humor w okresach
tragicznych! Babel słusznie rzekł:
„Każdemu głupcowi starcza głupoty, żeby się frasować, ale tylko mędrzec
rozdziera śmiechem zasłony bytu”.
Rzecz prosta — poczucie prawdziwego humoru jest prawdziwe tylko wtedy, gdy nie
wypiera się autoironii. Bez tego elementu szyderca jest oszustem. Tenże sam Witold przysłał
mi w 1982 z Nowego Jorku pocztówkę z wizerunkiem zdziecinniałego czterdziestolatka
siedzącego pod portretem Freuda, a na odwrocie tak brawurową i metodyczną (freudowską)
analizę swego zdziecinnienia, że mnie zatkało. Wymierzonych w siebie dowcipów innych
moich kumpli też nie zacytuję, bo piszę do druku. Obcując z takimi kokietami zaraziłem się
ich masochizmem i gdy na przykład ktoś robi mi przyjemność mówiąc, że przeczytał moją
książkę, tylko nie pamięta tytułu, staram się wspomóc jego pamięć wyliczając tytuły moich
arcydzieł: „Filet z mandragory”, „Francuska ścierka”, „Empirowy fajans”, „Szuańska
bałałajka”, „Szaradzista”, „MSW” itd.
Fakt, że tylu klawych Lachów wyparowało za ocean, uczyniłby ze mnie posępnego
eremitę w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, gdyby nie trupa narodowych bardów,
komediantów i muzykantów, z którymi się zwąchałem. Gwiazdozbiór ten był iście królewski
i składał się z polskiego króla balladzistów metaforowych, czyli truwerów aluzyjnych
(Wojtek Młynarski), polskiego króla elektronowych cymbalistów (Andrzej Korzyński), króla
polskich disc—jockeyów, mistrzów karate, kabarecistów olgolipińskich etc. (Franek—
Kimono vel Pietrek Fronczewski), wreszcie z dwóch duetów międzynarodowych: don
Longinus Kichot i Szwejk (Janek Kobuszewski i Kazik Kaczor) oraz Falstaff i Zagłoba
(Stanisław Tym i Krzysio Kowalewski). Z tą paką, w domu królewny Ewki Wiśniewskiej lub
we własnym domu, spędzałem całe noce na poważnych, że kolki brały, analizach
współzależności między modnym wówczas pewexowskim nektarem „Gorbatschow” („rein,
mild und klar
”) a równie modnym (jako termin o smaku nektaru ideologicznego) realnym
surrealizmem, zwanym przez czerwonych myślicieli realnym socjalizmem (o pieriestrojce i
głasnosti
jeszcze nikt nie słyszał, zaś o AIDS—ie dopiero zaczynało się słyszeć).
Przemawialiśmy na wzmiankowanych konferencjach prozą, tylko Młynarski się wyłamywał,
recytując te swoje expose, których wersyfikacja nie podobała się Lepszemu.
Całe to towarzystwo zresztą nie podobało się ani Dobremu, ani Lepszemu, gdyż
parało się hazardem (a hazard był w PRL—u zakazany) — uprawiało namiętnie grę w bojkot.
Niektórzy aż do grubej przesady. Taki na przykład Krzysio Kowalewski, człowiek bardzo
smukły z urodzenia, targał zawsze pod ubraniem tyle bibuły solidarnościowej, jakichś list z
podpisami, manifestów, protestów i innych szkalowań ustroju, że wszyscy brali go za otyłego.
Otyłość z identycznego powodu dotknęła również Kaczora. Stasio Tym zabojkotował się aż
na daleką farmę, pełną jakichś kudłatych czworonogów (lam, muflonów czy innych
wełnopodobnych), które hodował wbrew czerwonym. Kaczor poszedł najdalej w tej grze, bo
wsiadł na szalupę żaglową i zamelinował się koło Trójkąta Bermudzkiego (sic!), pokazując
„Onym”, gdzie ich ma… Tu znowu, gdy machinalnie użyłem przysłowiowego już określenia
Teresy Torańskiej, przypomniało mi się coś, co mnie zmusza do kolejnej dygresji.
Otóż wcale nie zamierzam, pisząc wszystko to, co właśnie czytacie, sugerować, że
dowcipasy to tylko My, a „Oni” to banda koszarowych zupaków, której obce było i jest
poczucie humoru. Jeśli ktoś odniósł takie wrażenie, to jest mi przykro i głupio. Nie pozuję na
antyOnizm, taka poza równałaby mnie z Rambo, czyli z troglodytą umięśnionym wszędzie,
tylko nie w głowie. Jako człowiek posiadający maturę, kindersztubę i pretensje do ilorazu,
wiem (już raz to napisałem, a teraz powtarzam), że od cesarza Kaliguli żadnego systemu nie
cechowało poczucie humoru równie efektowne (pod względem doktrynalnym) i zniewalające
(w praktyce), jak to, którym legitymował się komunizm. Nie pozbawił ich tego nawet upadek
i dzisiaj również „Oni” to prawdziwie wesoła sotnia o fantastycznym poczuciu humoru, co
udowodnię dubeltowo, sięgając po jedną przedwojenną ideologię i jednego przedwojennego
marszałka.
Zróbmy sobie test. Pytanie: co było dla komunistów najbardziej przez nich
znienawidzonym „bete noire”, którego nie cierpieli bardziej od innych nie cierpianych przez
siebie zjawisk? Dla ułatwienia wymieniam cele ich wściekłych ataków: trockizm, faszyzm,
hitleryzm, frankizm, titoizm, liberalizm, rewizjonizm, syjonizm, imperializm, pluralizm,
burżuazja, arystokracja, coca—cola, kułactwo, Gestapo, CIA, FBI, NATO, Kuomintang,
Pentagon, apartheid. Proszę podkreślić właściwą odpowiedź. Już?… Przegraliście, każda z
rzeczy wyżej wymienionych była ich wrogiem, ale nie wrogiem numer jeden. Tym była
zawsze socjaldemokracja. Od czasów Lenina w tekstach komunistycznych żadne zjawisko
tego globu nie było równie mocno flekowane, co socjaldemokratyzm. Najłagodniejszy epitet,
jakim wszystkie kompartie, dekada za dekadą, opluwały socjaldemokratów, brzmi:
„oportuniści”; dużo częściej używano terminów: „socjal—szowiniści”, „zdrajcy”, „psy
łańcuchowe imperializmu”, „pachołki reakcji” itp. Zgodnie z doktryną myśliciela Soso, iż
pierwszoplanowym zadaniem każdego komunisty jest: „bić socjaldemokratów każdego dnia
(…), demaskując ich zdradę” (Stalin, „Dzieła”, t. VII), bito bez litości i bez ustanku. Cztery
cytaty z ust czterech wielkich myślicieli peerelowskich (dwóch pierwszych sekretarzy PZPR,
jeden premier, jeden wicepremier):
„…socjaldemokracja,
zakłamane,
obłudne
sługusy
imperializmu,
usprawiedliwiające wyzysk i grabież ludów, rozpętujące nienawiść i szowinizm…”;
„…socjaldemokratyzm, całkowicie zbankrutowany i zdyskredytowany, spełnia gorliwie
haniebną rolę agentury imperialistycznej…”; „…naczelnym zadaniem PZPR jest walka z
socjaldemokracją, główną agenturą imperialistycznych rządów, podżegaczy wojennych i
wszelkiej reakcji…”; „…powinniśmy aktywnie zwalczać ten lewicowy oportunizm, będący
tradycyjną tendencją reakcyjną…”.
Jeszcze w roku 1986 słyszałem taki zaśpiew z ust aparatczyków pezetpeerowskich.
Cztery lata później PZPR wdział szaty Belzebuba — przemalował się na socjaldemokrację!
Jeśli to nie jest poczucie humoru, i to wyrafinowanego (tzw. „black humour” — humor
czarnosecinny), to co to jest?
O ile upersonifikowanym zagranicznym „bete noire” numer jeden był dla komunistów
Kautzky (ojciec socjaldemokratyzmu), o tyle Lach, któremu dali czapę pierwszeństwa, był
„austriackim kondotierem”, „cynicznym wodzem sprzedawczyków”, „kumplem Hitlera”,
„agentem japońskim i niemieckim”, „grabarzem demokracji”, „dyktatorem faszystowskim”,
Józefem Piłsudskim. Wszystkie powyższe ksywki są autentyczne, nadane w peerelowskich
gazetach i książkach. Przeciętną ilustracją stylu, którym charakteryzowano Piłsudskiego, jest
duży artykuł w „Expressie Wieczornym” pt. „Historia Piłsudskiego — historią zdrady
narodowej”, gdzie m. in. czytamy: „Piłsudski w roku 1904 zaproponował swe usługi
wywiadowi japońskiemu. Tej drodze był wierny do końca”. Z dalszej części artykułu
dowiadujemy się jednak, że niezupełnie był tej drodze wierny, bo zamiast przerabiać Polskę
na drugą Japonię, postanowił przehandlować ojczyznę Szwabom, ale „Niemcy nie byli
skłonni skorzystać z oferty swego agenta”.
Fatalnym dla Piłsudskiego rokiem peerelowskim był rocznicowy 1985. Rzecznik
rządu, na konferencji dla dziennikarzy zagranicznych (która odbyła się pół roku po
zamordowaniu księdza Popiełuszki), zgnoił tyrana permanentnie łamiącego prawo, a w
familijnej dla rzecznika „Polityce” ukazało się kilka artykułów: jej dyżurny historyk opisał
rządy Piłsudskiego jako rządy gwałtu i terroru; jej pisarz z ulicy Barskiej nazwał Piłsudskiego
głupim (expressis verbis); jej nadworny felietonista, będący przez całe lata jedną z
publicystycznych Kariatyd Tępego Totalitaryzmu, miauknął:
„Cóż to był za okropny człowiek!… Nie polityk, nie postać historyczna — o tym
niech sądzą inni, bardziej kompetentni — ale właśnie człowiek, charakter”
.
Niespełna pięć lat po tym wszystkim, w tej samej „Polityce” zapodano, że komuniści
wybrali dla swego nowego organu tytuł „Trybuna” i że wiceprzewodniczący czerwonej partii
oświadczył:
„Wybierając «Trybunę» nawiązaliśmy do tradycji piłsudczykowskiej”
(nie
uściślił, czy chodzi o tradycję japońskiej agentury, czy też austriackiej lub niemieckiej, stąd
trudno powiedzieć, komu teraz będą Polskę sprzedawali). W gazecie dopiero co
przeczytałem, że wczoraj, 1 maja 1990 roku, Socjaldemokracja RP maszerowała do taktu
„Pierwszej Brygady” legionowej! Cholera, jeśli to nie jest z ich strony poczucie humoru, to ja,
który uważam, że jest, kwalifikuję się do natychmiastowego leczenia zwojów mózgowych, bo
widocznie nie rozumiem niczego w ząb!
O Piłsudskim, polityku i postaci historycznej, „niech sądzą inni, bardziej
kompetentni” — napisał kucharz firmowych felietonów.
Kompetentny był jego partner z tego samego organu, rzeczony historyk. On rozsądził,
dużym artykułem o gehennie Polaków za władzy sadystycznego marszałka. Szczególny
nacisk położył na fałszerstwa wyborcze pod rządami Piłsudskiego: „fałszerstwa, których skala
trudna jest do ustalenia”. Jeśli coś takiego pisze dyplomowany historyk w komunistycznym
tygodniku ukazującym się w kraju, który też jest komunistyczny, czyli monopartyjny czyli
taki, gdzie wyborcy mają identyczny wybór jak Adam w raju, gdy wybierał sobie żonę — to
ja się was idę pytać: cóż to jest innego, jeśli nie poczucie humoru?
Chyba, że to jest zauroczenie wersetami myśliciela libijskiego, który w swej „Zielonej
książce” (część I — „Rozwiązanie kwestii demokracji”) uznał wielopartyjność za tyranię, bo
„nawet gdy jeden z kandydatów zdobędzie 51 procent głosów, oznacza to, że 49 procent
ludności poddane jest dyktaturze, czyli fałszywej demokracji”, zaczem żadnych wyborów nie
należy robić, gdyż „wrzucać kartki do urn to tak, jak wrzucać papiery do kosza na śmieci”.
Racja, tak właśnie było, i to wielokrotnie; u nas z tymi koszami zaczęło się tuż po
wyzwoleniu przez armię czerwoną, mieliśmy same koszmarne lekcje, rekolekcje i elekcje. A
nasi historycy, by to zasłonić i zagdakać, pisali klasówki z „cudów nad urną”, krat,
łańcuchów, obozów i niesprawiedliwości pod butem Piłsudskiego. Teraz zaś
odkomunizowują, deratyzują i zbawiają Polskę na swoim podwórku, co oznacza, że reformują
historiografię polską. Robią to w bardzo interesujący sposób: wywijają podawane przez nich
wówczas fakty historyczne na odwrotność tychże faktów. Tak naprawdę to nawet nie oni, bo
oni się nie zmienili, dalej som hlubom naóki polskiej, to raczej same fakty, psia ich mać,
przekręciły się na abarot, a oni je teraz tylko ponownie udokumentują i wszystko będzie
znowu grało jak ta lala! Nie będzie grało, zabraknie jednego wyrazu. Bo mam niejaką
wątpliwość, czy nasi historycy (podobnie jak prawnicy, pisarze, dziennikarze e tutti quanti)
powiedzą do swych klientów to jedno, prawie najtrudniejsze słowo: przepraszam (prawie, bo
trudniejsze i piękniejsze jest inne słowo, to, które powiedział Morus). Owo przepraszam
byłoby pierwszym uczciwym słowem w karierze wielu rodzimych dziejopisarzy.
Widziałem historyka, jednego z głośniejszych w kraju, który zdobył się na to.
Początkowo był prozaikiem, później stał się historykiem, specem od piłsudczyzny i
piłsudczyków. Swego czasu zaprezentował w „Życiu Literackim” duży artykuł o Wieniawie,
ilustrując go pysznym zdjęciem Wieniawy. Nie znałem tego zdjęcia. Niby drobiazg, ale
dziecko czuje zazdrość, gdy widzi u kogoś śliczną, nie znaną mu zabawkę, zwłaszcza gdy to
dziecko już posiada, obok autografów i różnych pamiątek po bajecznym generale „eks—
pułkowniku”, trochę jego zdjęć prywatnych, a także album jego 1 Pułku Szwoleżerów im.
Józefa Piłsudskiego i nie jest to drukowany album, lecz jedyny egzemplarz pułkowego
albumu ze zdjęciami nalepianymi i opisywanymi przez adiutanta (jedno z nich, Wieniawa na
koniu, opatrzone autografem Wieniawy i nie publikowane nigdy dotąd, reprodukuję). Album
ów jest pełen takich bajerów, jak wizytówka Wieniawy, rozkazy dzienne, wierszyki pułkowe
czy wpis Kornela Makuszyńskiego:
„Zdrowie przeczystej szabli, Przed którą wszyscy drżą diabli. Szczęścia, radości i
sławy Dla Pułku i dla Wieniawy”.
Przygotowując się do pisania rozdziału o Wieniawie w „Wyspach bezludnych”
(rozdział „Bolek ostatni”), zapragnąłem mieć dobrą odbitkę wspomnianego zdjęcia z artykułu
w „ŻL”, a ponieważ książkę złożyłem w wydawnictwie krakowskim i ów historyk, właściciel
zdjęcia, też żył w wawelskim mieście, poprosiłem redaktora oficyny, aby to załatwił. Jakiś
czas potem odwiedziłem Kraków i przy okazji spytałem, co ze zdjęciem. Okazało się, że
redaktor w tej sprawie u historyka był i że ten jest gotów odbitkę mi dać, ale nie przez
pośredników — mam się po nią osobiście zgłosić do niego. Pojąłem, że z fotografii nici, bo
jeśli staniemy twarzą w twarz, historyk zacznie bardzo nie lubić mojego akcentu. Ale redaktor
wsadził mnie w gablotę i wylądowaliśmy u historyka. I tak jak przypuszczałem, rozmowa
zeszła (bo nie mogła nie zejść) na to, co historyk już pisał o Długoszowskim, a gdy
wspomniał o artykule w „ŻL” i zapytał, co sądzę o tym wypracowaniu, musiałem przedstawić
mój sąd:
— Powinien się pan tego wstydzić. To jest stek świństw i łgarstw.
Asystujący nam redaktor pobielał na obliczu, a jego wzrok zmagał się z dość prostą
alternatywą: schować się pod ziemię, czy dać mi w łeb czymś ciężkim. Natomiast historyk,
ten starszy już, siwowłosy człowiek, zanim wręczył mi zdjęcie, nie nadął się, nie obraził i nie
wybraniał w stylu: „czy pan nie rozumie, że wówczas…”, tylko powiedział:
— Ma pan całkowitą rację. Wstydzę się tego. A przeproszę publicznie, bo chcę
przeprosić wszystkich. Właśnie zaczynam pisać dużą biografię Wieniawy i uczynię to tam.
Nie zdążył jej napisać, zmarł kilka lat po tej rozmowie, ale w ciągu tych kilku lat
musiał napisać sporo, więc może powinno się to wydrukować — to „mea culpa”, czyli
przepraszam, które jest prawie najtrudniejszym i prawie najpiękniejszym słowem w ustach
człowieka.
Po raz drugi dał mi to przeżyć człowiek miary biblijnej, również Krakus, i to się też
wiązało z „Wyspami bezludnymi”, z rozdziałem „Blizna”, znowu o Bolku, ale wcześniejszym
o kilkaset lat — dał mi to przeżyć Karol Bunsch. Bunsch był wspaniałym pisarzem
historycznym z proweniencją katolicką i tylko w jednej powieści zgrzeszył lizusostwem
wobec swych kościelnych pedagogów.
Lizusostwo ucznia wobec nauczyciela to oczywiście nie jest wielki grzech — jest to
„culpa levis” i występuje bardzo często. Gdy ukończyłem podstawówkę i przechodziłem do
liceum, mój Stary wyłuszczył mi nowy regulamin kar za moje szkolne wykroczenia. W
podstawówce były codziennością, Mama do dziś przechowuje kilka szkolnych
„dzienniczków”, za pomocą których nauczyciele korespondowali z Rodzicami na mój temat.
Lektura owych małych zeszycików jest przygnębiająca jak marsz pogrzebowy, wynika z niej
bowiem, iż byłem chuliganem notorycznym i całą wczesną młodość winienem spędzić w
poprawczaku. Otóż Stary zażądał, bym jako licealista prowadził się lepiej, i obiecał mi, że za
łobuzerkę w liceum będzie mnie karcił bardziej surowo niż dotychczas, bo jestem już prawie
dorosły, a to oznacza, że czas na więcej rozumu, czyli umiaru. Dodał przy tym, że za jedną
rzecz nie spotka mnie żadna kara, za lizusostwo wobec belfrów, i to lizusostwo w
jakiejkolwiek formie, bo — cytuję jego słowa: „karać mogę tylko własne dzieci!”.
Niepotrzebnie to powiedział, za te ostatnie kilka zdań obraziłem się na niego. Dopiero
podrósłszy zrozumiałem, że lizusostwo to zaraza, jak czerwonka lub tyfus plamisty, i że
Ojciec się bał, bym tej epidemii nie uległ w bolszewickim agregacie, edukującym dzieci
programowo na lizusów wobec każdego zwierzchnika. Taki był system pedagogiczny. Za nim
szedł system karierologiczny, dzięki któremu prozaik wysławiał kretyna jako myśliciela.
Reszty dopełniał system ekonomiczny, sprawiając, że filozof łasił się przed kierowniczką
sklepu mięsnego, by sprzedała mu „od zaplecza” szynkę i raczyła przyjąć bakszysz.
Przerabianie lizusostwa z patologii w nawyk, czyli w powszedniość biologiczną, stanowi od
Genesis socjotechniczny cel każdego systemu opierającego się na fundamentach wiary w
jedynie słuszną linię. Kościół należy do takich systemów. Teraz już możemy wrócić do
Karola Bunscha, który w swej twórczości tylko raz popełnił grzech.
To była jego druga książka, „Imiennik”, piękna powieść o konflikcie Bolesława
Ś
miałego z biskupem Stanisławem, w której Bunsch, żeby się przypodobać swym kościelnym
belfrom, przekręcił na korzyść biskupa to, co historia o tym mówi. Ja zaś w „Bliźnie”
stanąłem u boku Śmiałego, a przeciw zdrajcy, wstępując do grona antybiskupich heretyków
akurat wówczas, gdy Kościołem rządzi człowiek, dla którego święty Stanisław to idol wśród
wszystkich świętych; Bunschowi zarzuciłem przy okazji lizusostwo (wobec kościelnego
Lepszego), choć nie użyłem tego terminu (użyłem terminu: strach). Bunsch przeczytał
„Wyspy bezludne” i napisał do mnie dwa cudowne listy (1987), których puentą było
uderzenie się w pierś:
„Podzielam Pańską opinię o Bolesławie Śmiałym (…). To, co napisałem w
«Imienniku», napisałem wbrew sobie, chciałem i Panu Bogu świeczkę, i diabłu ogarek.
Pan Bóg po to człowiekowi dał rozum, żeby człowiek sam się nim posługiwał…”.
Wzruszony majestatem tego gestu — gestu dziewięćdziesięcioletniego człowieka i
pisarza, którego uważam za wybitnego — odpisałem mu z pokorą i uwielbieniem, jak uczeń
do mistrza (mistrzem Bunscha tytułując). Wówczas on zasiadł do maszyny, żeby mi odpisać.
W połowie owego listu, w połowie zdania, zasnął na wieczność. Jego córka wyjęła nie
dokończony list z maszyny i wysłała do mnie z uwagą:
„Miło mi, że ostatnie pisane słowa mojego ojca pisane były dla Pana”.
Honor, na który nie zasłużyłem.
Nie zasłużyłem choćby dlatego, iż nie wiem, czy pisząc o tragicznym zatargu biskupa
z królem miałem więcej racji niż gniewnej emocji. Na podstawie dowodów skazano w
dziejach tyluż winnych, co niewinnych. A tu nie ma nawet struprocentowych dowodów. Są
przesłanki karmiące logikę, która jakże często prowadzi na ślepy tor. A prawda? Ileż razy ma
oblicze podwójne. Racje króla były racjami stanu, racje biskupa (nie znane nam) mogły być
racjami biskupstwa krakowskiego, które król i papież chcieli zmniejszyć, a biskup bronił
swego terytorium. Pisząc tych kilka zdań nie wycofuję się z szeregu królewskiego, lecz nie
chcę być zaliczony do szeregu tych, co to mają patent na prawdy jedyne i demonstrują
pewność, że nie mylą się nigdy. Świat jest pełen ludzi, którzy zawsze mają rację, dlatego jest
taki, jaki jest.
To przepiękne zdanie Bunscha:
„Pan Bóg po to dał człowiekowi rozum, żeby
człowiek sam się nim posługiwał”.
Lechitom zawsze szło z tym jak po grudzie, już król
naszych błaznów, Stańczyk, uważał to za naczelną przywarę polską. Stańczyk wyrzucał
rodakom, że jak małpy naśladują cudzoziemców. Komunizm nic tutaj nie zmienił, choć
marzyło mu się, że zamiast Francuzów, Włochów czy Anglików będziemy z serca
naśladować Żdanowów, Stachanowów, Morozowów i Miczurinów. G… z tego wyszło,
pozostały stare nawyki, często równie głupie. Dokładnie tak głupie, jak głupią jest en gros
masa intelektualna Zachodu, o czym wie u nas każdy, kto sam nie jest półinteligentem, kto
czyta tych sorbończyków, harvardczyków i oxfordczyków, i kto się z nimi bezpośrednio
zetknął. Ślepe ich małpowanie to objaw nędzy ducha i mózgu.
W triadzie głównych peerelowskich plag, obok terroru dyletantów przy wszelkich
kierownicach i lizusostwa podwładnych na wszystkich stanowiskach, funkcjonowało właśnie
to dziecko złych szkół i kiepskich rodziców: zjawisko intelektualnej plagiatowości naszych
inteligenckich elit. Najidiotyczniejszy humug, koniunkturalna sztuczka czy sezonowa
błyskotka, okrzyczane za granicą arcydziełem — z miejsca były arcydziełem okrzykiwane i u
nas. Tak było z filmami (także i polskimi), książkami, prądami artystycznymi, ze wszystkim.
Vide
szpan na literaturę iberoamerykańską, która wydała kilka dobrych dzieł, ale w Polsce
drukowano ją całymi seriami, hurtem kanonizując. Obowiązkiem stała się pozycja klęcząca,
wynoszenie pod niebo, granie na dwudziestu scenach jednocześnie i w końcu zekranizowanie
przez TV „Mistrza i Małgorzaty”, chociaż dobre są tam tylko partie Piłata, a reszta to
satyryczne arietki typu „Krokodił”, jak słusznie i odważnie (bo publicznie) zauważył
człowiek posługujący się własnym rozumem, Józef Hen. Ileż takich przykładów można
podać, ze wszystkich dziedzin. Nawet z zakresu muzealnictwa.
Zachodni eksperci od niepamiętnych czasów lansują malarską pierwszą ligę,
kilkudziesięciu wciąż tych samych Włochów, Flamandów, Holendrów, Niemców,
Francuzów, Anglików i Hiszpanów oraz jednego Greka z Toledo — panteon od Giotta do
Chagalla. Z konsekwentną ślepotą trzymają w drugiej lidze kilku geniuszy i prekursorów,
takich jak młodszy Momper, Alessandro Magnasco czy John Sell Cotman (transfer Adriaena
Brouwera z drugiej do pierwszej ligi odbywa się bardzo wolno, ale przynajmniej się odbywa,
dobre i to). W rozlicznych albumach, monografiach i przewodnikach rzadko reprodukuje się
ich obrazy, zazwyczaj na marginesie i biało—czarno, co jest jawnym dowodem lekceważenia.
Klasyczny przykład to monumentalne (format olbrzymi) wydawnictwo Larousse’a
„Encyklopedia Wielkich Malarzy”, zawierające ponad pół tysiąca biogramów zilustrowanych
w większości kolorowo — Joos II de Momper w ogóle tam nie istnieje, a Cotman, Brouwer i
Magnasco dostali po maleńkiej biało—czarnej reprodukcji, istna kpina. Przykład jeszcze
lepszy: najbardziej renomowana seria (albumowa) monografii wielkich malarzy,
przedrukowywana w wielu krajach, od Węgier po Stany Zjednoczone — wydawnictwo
Rizzoliego „Opera completa” (katalog wszystkich dzieł artysty, z replikami włącznie). Już
pierwszych stu tomów nie zdołano zapełnić czołówką, włączono więc rezerwy z drugiego i
trzeciego szeregu, ale dla Magnasca, Mompera, Brouwera i Cotmana miejsca zabrakło, co
oznacza, że selekcjonerzy (historycy sztuki) za bardzo ich nie cenią. Nie wiem dlaczego tak
się dzieje. Wiem tylko, że młodzieńcy, którzy nie znoszą sportu, ekonomiści, którzy nie
cierpią matematyki i mężczyźni, którzy nie lubią kobiet, przejawiają dokładnie tę samą
skłonność.
A nasi znawcy? Posłusznie naśladują swych zachodnich belfrów. Budzi to moją
wściekłość dlatego, że Polska jest pustynią arcydzieł, posiadamy z europejskiego malarstwa
niewiele rzeczy naprawdę wielkich, ale zbiór naszych Magnasców jest imponujący.
Narodowe muzea w Warszawie i Krakowie mają osiem sztuk (po cztery w każdym z tych
zbiorów), a winniśmy mieć więcej, bo nam ukradziono i trzeba się starać, aby wielki złodziej
to zwrócił. Jeżdżąc w tym roku po Ukrainie znalazłem dwa pejzaże Magnasca w Łucku, na
zamku, w małej budzie będącej filią Wołyńskiego Muzeum Krajoznawczego — oba te dzieła,
tak jak i sąsiadujący z nimi „Św. Hieronim” Ribery, należały do polskiej kolekcji
Radziwiłłów (łuckiego Poussina można Ruskim zostawić; według mnie jest to fałszywy
Poussin). Nie wiem, czy i we Lwowie nie ma naszych Magnasców, bo gdy zwiedzałem
Lwów, muzeum było akurat nieczynne.
Reprodukcja, którą daję w „Lepszym”, to obraz z amsterdamskiego Rijksmuseum, ale
wejdźcie do naszych muzeów i popatrzcie na warsztat tego Włocha, który uprawiał
romantyzm sto lat przed romantyzmem oraz „impresjonizm” (paraimpresjonizm) przed Goyą
i nawet przed Guardim, malując swoich mnichów, włóczęgów, Cyganów, galerników,
kuglarzy i inną hołotę techniką szkicową, tak nowoczesną, że zapiera to dech i budzi
podejrzenie, iż najpierw żył w drugiej połowie XIX wieku, a potem przeniósł się do pierwszej
połowy wieku XVIII i dopiero zaczął machać pędzlami. Trzeba być półślepym, żeby tego nie
dostrzegać i nie doceniać!
Gdy firma Larousse tworzyła „Małego Larousse’a Malarstwa”, zaprosiła do
współpracy specjalistów z wielu krajów. Hasła polskie opracowała pani profesor z Instytutu
Historii Sztuki Polskiej Akademii Nauk. Przedstawiając zbiory muzeów w Warszawie i
Krakowie wymieniła wielu malarzy, nawet tych mizernych, ale Magnasco nie znalazł w jej
oczach uznania. Jeśli chodzi o moje oczy, to czytając te hasła nie wierzyłem własnym oczom.
Nie tylko zresztą z tego powodu. W dziale malarstwa francuskiego rodaczka—specjalistka
pominęła Watteau, uważając, że np. Pesne jest ważniejszy! Mógłbym tę wyliczankę
profesjonalizmu kontynuować, ale po co?
Koszula bliska ciału, więc spójrzmy na problem przez pryzmat Muzeum Narodowego
w moim mieście rodzinnym. Cztery znajdujące się tu dzieła Magnasca powinny być chlubą
warszawskiego MN. Ale nie są, bo na Zachodzie Magnasco to przecież druga liga. Więc gdy
1984 r. ukazuje się album „Muzeum Narodowe w Warszawie”, z mnóstwem reprodukcji, nie
ma wśród nich żadnego Magnasca! Nie ma też reprodukcji żadnego z dwóch wiszących w
MN pejzaży Flamanda Mompera (początek XVII wieku), którego operowanie chromami i
nastrojami jest równie boskie i awangardowe, jak nerwowość, demoniczność i
halucynacyjność Magnasca. Przyjrzyjcie się lewej części „Pejzażu piaszczystego” — to jest
Momper, nie van Gogh! Te dwa Mompery w MN są cudowne, lecz w albumie—wizytówce
ubożuchnego muzeum zabrakło dla nich miejsca! Nie zabrakło go natomiast dla jednej
martwej natury Willema Claesza Hedy, akurat tej przeciętnej, podczas gdy MN ma inną
stilleven
owego mistrza, tak piękną, że być może jest ona najlepsza ze wszystkich, które
stworzył. Gdy się widzi, jak reklamujemy nasz stan posiadania, to inicjały MN przestają się
kojarzyć z Muzeum — kojarzą się z Martwą Naturą w sensie przenośno—pejoratywnym. Nie
jest to: „sami nie wiecie, co posiadacie”, tylko: zbytnio wierzycie w werdykty zachodnich
ś
lepców. Jak na Zachodzie przeniosą Mompera i Magnasca do pierwszej ligi, co nastąpi
kiedyś z pewnością (gdy powstaną szkła kontaktowe lepszego gatunku), my też zaczniemy
doceniać dwóch panów M. Bo to (powtarzam) nie jest problem braku kompetencji. Gdy
dwadzieścia sześć lat temu wydano przewodnik po MN, umieszczono Magnasca na
obwolucie. Fakt, że w późniejszym albumie już go w ogóle nie było, to problem autocenzury,
która jest w tym przypadku pochodną małpowania obcych zachowań.
Tak oto dotarłem do słowa będącego dużo częściej pochodną innych spraw — do
słowa autocenzura, które może nie jest pięknym słowem, ale jako zjawisko psychiczne był to
fenomen kapitalny. Wszyscy, którzy kiedykolwiek publikowali w PRL—u (mam na myśli
publicystykę legalną), oszczędzali Lepszemu roboty trzymając się za pysk samodzielnie i
zazdroszcząc kolegom z wolnych krajów, gdzie drukowano, co zapragnie dusza. Dotyczyło to
zresztą nie tylko historii, polityki i społecznej lub gospodarczej codzienności; także seksu, bo
kiedy Zachód demokratyzował kopulację, my kopulowaliśmy demokrację. Do końca
zakazany był seks typu hard—core (na seks typu soft zezwolił już Gierek, stąd w każdym
numerze młodzieżowego tygodnika „Razem” były dwa cycki lub dwa półdupki), ale gdy po
czterdziestu latach reżim się walił jak gliniany kolos, dwóch partyzantów przełamało i tę
barierę — kiedyś na cześć tego duetu Prometeuszów seksualnych stanie w Skiroławkach
pomnik imienia Papagejów. Wziąwszy pod uwagę, że Lepszego dobito i mamy już pod
względem cenzuralnym quasi—Zachód, może się to stać w krótkim czasie — jak tylko w
pełni doszlusujemy. A jak już na te sto procent doszlusujemy, to każdy wyzwolony polski
dzieciak będzie mógł kupić sobie w kiosku wyzwolone krocze swej mamy, nawet Kościół nie
powstrzyma tego. Będzie to jeden z tych powodów, które prędzej czy później wywołają
nostalgię za komunizmem, pamięć bowiem jest słaba i ulega zmęczeniu (nawet pamięć o
Katyniach, torturach, złodziejstwach i bezprawiach), podczas gdy bieżąca rzeczywistość ma
zawsze więcej wad niż uroków, zwłaszcza w krajach będących permanentnie na etapie
regeneracji.
Kultura pojedynków również wywoła tęsknotę za kagańcem Lepszego, bo cenzura
zmuszała do pojedynkowania się w białych rękawiczkach, a teraz będzie kick—boxing i
rozprawy sądowe. Wychodzi więc na to, że z Lepszym było ogólnie przyzwoiciej i że bez
Lepszego przyzwoitość rozwieje się niczym ów „sen jaki złoty”. Nieomal chce się płakać,
chociaż ja osobiście, przy pewnym wysiłku, mogę zapanować nad swą rozpaczą z powodu
unicestwienia Lepszego.
Publicystę odstawiałem przez dwanaście lat i autocenzura była mi chlebem
powszednim. W eseju o Konfederacji Barskiej zamiast pisać: Moskal, pisałem: Rosjanin, po
czym w redakcji skreślano mi Rosjanina, zastępując go terminem: carski żołnierz, a na końcu
Lepszy skreślał to pierwsze słowo i już można było bezpaństwowych żołnierzy drukować,
pod warunkiem, że nie dokonywali gwałtów na kobietach, których dzieci wbili uprzednio na
bagnet. Rezygnowanie z terminologicznej autocenzury było bez sensu, natomiast
rezygnowanie z autocenzury tematycznej było rodzajem hazardu — cały materiał dostawał
wówczas rytualnego kopa od redakcji lub od Lepszego, czasami wszakże, ku mojemu i
Czytelników zdumieniu, nie dostawał. Gdy poznałem sekret tej ruletki, przestałem być
publicystą i przestałem udzielać wywiadów; wyjaśnię to później, teraz zaś wspomnienie z
dzieciństwa.
Publicystą (to jest autorem czegoś wydrukowanego na łamach prasy) mogłem zostać
już w wieku trzynastu lat, ale pechowo nie zostałem. Był rok 1957 i była tzw. liberalizacja
Gomułkowska, która wkrótce ze słownika potocznego przeszła do słownika wyrazów obcych.
Na fali tego liberalizmu „Życie Warszawy” zaczęło wydawać pierwszą peerelowską
gazetkę—komiks pt. „Przygoda” i cała polska dzieciarnia zwariowała z uciechy. Gdy więc
„Przygoda” ogłosiła konkurs historyczny, napłynęły tysiące tekstów i obrazków;
młodocianym artystom przydzielono nagród aż dwadzieścia osiem. Pierwszą nagrodą było
marzenie każdego ówczesnego smarka, duże radio marki „Pionier”, import z Rosji. Zakosiłem
je. Tak więc po raz pierwszy ukazało się na łamach moje nazwisko, i to jako bezapelacyjnego
triumfatora. Gdzie tu pech? Ano w tym, że oprócz pełnej listy nagrodzonych nie
opublikowano niczego więcej, a miano opublikować pracę zwycięską. Nie przeszła. W
redakcji niczego nie zauważono, Lepszy miał oko bystrzejsze. Z narysowanego przeze mnie
kłębowiska ciał w grunwaldzkim starciu wyłowił maleńkie sierpy i młoty na ubiorach zuchów
formujących hufce smoleńskie, a jak już to zrobił, to jeszcze głębiej wetknął nos i odkrył, że
te hufce strzelają w plechy polskiemu rycerstwu, dał więc kopa całej pracy. Ale radio było już
w domu i nawet grało!
Na kolejne zaistnienie w mediach po nazwisku czekałem całe pięć lat, do roku 1962
(była to wspomniana diagnoza mojego gardła zainfekowanego presleyowskim wirusem,
dokonana a propos występów w warszawskiej Filharmonii). Pierwszy raz moją wydrukowaną
fizys ujrzałem w 1967 roku, na francuskich łamach, w dzienniku „Ouest France” — było to
zdjęcie w zamku Nantes, w towarzystwie jego kustosza, pana Stany—Gauthiera. Pierwsze
artykuły i eseje zacząłem publikować w kraju w 1969 (jeden kwartalnik i kilka tygodników);
za granicą w 1971, w Italii (miesięcznik „Historia”). W tym samym roku, co jak na
dwudziestosiedmiolatka nie było najgorzej, udzieliłem pierwszego wywiadu za granicą, dla
„Daily American”. I tak się to zaczęło.
Historia, historia sztuki oraz architektura i konserwacja zabytków były tymi
dziedzinami, którym początkowo prawie wyłącznie poświęcałem się jako publicysta (prawie,
bo czasami brałem na warsztat bibliofilstwo lub recenzowałem monografie naukowe). W
sumie dość bezpieczne dziedziny — bezpieczne pod warunkiem przestrzegania reżimu
tematycznego i terminologicznego, o czym już była mowa. Rodzaj szachów, ale trochę
nietypowych, bo regulamin opracowany przez Lepszego zakazywał wkraczania na pola białe
(zwane dzisiaj białymi plamami), a także nakazywał nietykalność pewnych figur i
aksjomatów. Takim aksjomatem było, na przykład, twierdzenie Puszkina, że car Piotr Wielki
wyrąbał Rosji okno na Europę. Kilka razy próbowałem polemizować nie tyle z tezą
rosyjskiego wieszcza, ile z użytą przezeń terminologią. Zgadzałem się, że car Piotr
rzeczywiście wyrąbał otwór z Rosji na Europę, ale dowodziłem, iż to nie było okno, tylko
strzelnica. Ową poprawkę terminologiczną Lepszy brał jednak za historiozoficzną i
każdorazowo wykopywał mój tekst. Jest to o tyle dobry przykład, że pokazuje związek
między terminologią a tzw. wymową — drobna zmiana pierwszej może wykręcić drugą o sto
osiemdziesiąt stopni. Tutaj różnica w nazewnictwie głupich otworów architektonicznych
czyniła zasłużonego monarchę: albo zasłużonym prekursorem sowieckiego postępu, albo
zasłużonym prekursorem sowieckiego bandytyzmu.
Nie od rzeczy będzie skonstatować, gdy już przy tym jesteśmy, że wspomniana
współzależność działała w PRL—u na zasadzie sprzężenia zwrotnego — w obie strony: raz
terminologia narzucała ocenę tematu, a innym razem ocena tematu narzucała terminologię,
zwłaszcza w komentarzach politycznych uprawianych przez media na rozkaz Lepszego. Był
to pyszny cyrk z ojczystym słownikiem, używanym jako kalejdoskop, w którym raz po raz
przewracało się do góry nogami widzenie ziemskiego padołu. Wstawałeś rano, mając świat
poukładany według wczorajszego dziennika TVP, a tu radio włączone przy goleniu śpiewało
całkiem na odwrót. Wczorajsze „brawurowe ataki” na egzotycznym kontynencie zamieniały
się w „brutalne mordy” (lub vice versa), ludzie, którzy do wczoraj nosili etykietkę
„najmitów”, awansowali na „partyzantów”, „bandyci” na „bohaterów”, a „terroryści” na
„męczenników” (lub vice versa), „marionetki” zrobiły się „mężami stanu”, a „mężowie stanu”
okazali się „marionetkami”, to samo tyczyło „rządów” i „reżimów”, „puczystów” i
„wyzwolicieli ludu” oraz „zdrajców” i „patriotów”, a faceci, których dobę wcześniej
cytowano okraszając cytat formułą: „jak słusznie zauważył”, dostawali teraz wstęp pt.
„rzekomo” lub „według niego”. Klarowność i bezkompromisowość tej retoryki osiągała
szczyt komizmu, gdy wpadała w pułapkę, której przyczyną był albo chwilowy brak
dokładnych informacji i towarzysząca mu nadmierna szybkość w formułowaniu ocen, albo
też nieoczekiwana zmienność zjawisk. Wtedy nagle „przywódcy walki narodowo—
wyzwoleńczej”, wczoraj jeszcze wychwalani w mediach pod niebiosa, dzisiaj ni z gruszki, ni
z pietruszki, bez żadnych wstępów czy wyjaśnień, że wczorajsza wiadomość była pomyłką,
okazywali się „sługusami międzynarodowego imperializmu”, „większość” zamieniała się w
„mniejszość”, „lud” w „bandę”, „bratnia pomoc” w „agresję”, „awangarda” w „reakcję”,
„rewolucja” w „kontrrewolucję”, „demokracja” w „tyranię”, „gabinet” w „juntę”, a
wczorajsze „sprawiedliwe wyroki” dostawały etykietkę „masakr” — słowem „pucz” udał się
złym, chociaż miało się udać „wyzwolenie” dobrym, czyli tym razem akurat nie wyszło, bo
kulka zamiast stanąć na czerwonym, stanęła na czarnym i anioły trzeba było strącić do
piekieł. I nigdy krupier nie powiedział przepraszam, gdyż były to zabawy w rozgniewanego
Stwórcę, który nie musi się tłumaczyć z wyganiania własnych glinianych lalek z Raju.
A teraz dalej „curriculum vitae”. Do połowy lat osiemdziesiątych miałem niejakie
kłopoty z odpowiedzią na pytanie, jaki zawód uprawiam. Dawno już wyrosłem z etapu
„sans—culottes”, kiedy nieopierzony człowiek marzy o wiecznym uprawianiu tylko jednego
zawodu, którym jest przerabianie dziewcząt na kobiety lub odwrotnie (odwrotnie znaczy tu,
ż
e o ile córki starają się jak najszybciej zostać kobietami, o tyle matki równie zaciekle
przerabiają się na podlotki, co w sumie tworzy zjawisko społeczne pt. kryzys rodziny — nie
wiem, czy jest to syndrom XX wieku, czy zawsze się tak działo w ludzkim stadzie). Byt
określa świadomość wedle rozmiarów konta, trzeba więc było mieć płatny zawód. Płatne były
książki i artykuły, ale tak zawód pisarza, jak i publicystykę, uprawiałem naonczas od
przypadku do przypadku, była to działalność bardziej hobbystyczna niż profesjonalna. Z
formalnego punktu widzenia, jako absolwent Wydziału Architektury PW, byłem architektem,
lecz w praktyce nim nie byłem, gdyż nie byłem zainteresowany wznoszeniem pod dyktando
bud dla ludzików niczym dla psów, bud, które nazywałem w moich artykułach
„kwadratowymi pomidorami” lub „koszarami osiedlowymi” („psimi budami” też, ale tylko
raz, więcej mi nie pozwolono); w PRL—u nie było szans na budownictwo jako sztukę.
Karierę dydaktyczną dopiero zaczynałem, od asystentury.
Tak naprawdę więc — w dobie wczesnego Gierka byłem konserwatorem zabytków.
Miałem już na koncie dyplom UNESCO uprawniający do wykonywania tego zawodu i
UNESCO—wską praktykę (samodzielne badania murów fortyfikacyjnych Capui i
samodzielny projekt ich rewaloryzacji). W ojczyźnie tedy wojażowałem do różnych miejsc,
badając i ratując tzw. substancję zabytkową (Ogrodzieniec, Sieradz, Radom, Cieszyn i in.).
Rejtaniłem też na łamach, ale gdy po kolejnym moim czarnym „Raporcie o stanie zabytków”
i po artykule „Czy stać nas na makiety?” zbyt mocno rozreklamowały to nadajniki zagłuszane
— Lepszy się obudził. Odtąd, dzięki zagwarantowanej Konstytucją wolności słów, mogłem
krytykować absurdalną rekonstrukcję Babilonu i omawiać metody stabilizowania Krzywej
Wieży w Pizie.
Najbardziej znaczącą (wykonaną w duecie z prof. A. Gruszeckim i opublikowaną w
pięciu językach) moją pisaniną na temat ochrony i konserwacji zabytków była „Propozycja
nowej wersji Karty Weneckiej”. Nobilitowany nią — zostałem zaproszony do wygłoszenia
referatu podczas Ogólnopolskiej Sesji Naukowej na Temat Znaczenia Zabytków w
Przemianach Społecznych, uświetniającej Międzynarodowy Rok Ochrony Zabytków (1975).
Referat, długi i naszpikowany nieoficjalną statystyką oraz mnóstwem przykładów przed
społeczeństwem ukrywanych, w całości poświęcony był tezie, że peerelowski model ochrony
zabytków jest rzeźnią tychże zabytków, a ubój dokonywany jest częściowo z premedytacją,
częściowo zaś przez głupotę systemu, którego pochodzenie z obory odbija się na zabytkach
katastrofalnie. Wybuchł skandal, delegat rządu przy stole prezydialnym określił mnie jako
awanturnika i demagoga, i od tej pory nie zaproszono mnie już nigdy na żadną tego typu
ogólnonarodową fetę, a jako konserwator—praktyk też nie miałem czego szukać, więc dałem
sobie z tym spokój.
Przykład powyższy mówi, jak ważną jest rzeczą stosowanie cenzury prewencyjnej nie
tylko przed drukiem, lecz także przed gadaniem, graniem czy pokazywaniem. Pisząc o
gadaniu mam na myśli konferencje, dyskusje i sympozja, o graniu — teatr, cyrk, balet,
kabaret, wszelaką estradę (iluzjoniści!) i salę koncertową (muzyka), a o pokazywaniu — sale
kinowe, TV i wystawiennictwo. Bo na przykład w tańcu, albo w takiej muzyce, rzeźbie czy
malarstwie, diabeł może równie łatwo zamieszkać, co w słowie pisanym.
Były wczesne lata pięćdziesiąte, gdy Zachęta urządziła wielką wystawę polskiego
malarstwa współczesnego — socu, ale także innych kierunków, którym jeszcze dawano
egzystować. Wziął w tej wystawie udział jeden z najwybitniejszych polskich malarzy
obecnego wieku, Stanisław Dawski. Wystawił fenomenalne kolorystycznie dzieło pt.
„Zbrodnia”: na ziemi leży zamordowana kobieta o rozrzuconych, długich, złotych włosach, w
powłóczystej, białej sukni oplecionej szarfą; nad trupem stoi dwóch zadowolonych oprychów
— jeden w prawej dłoni liczy zrabowaną biżuterię, drugi ma w lewej łapie skrwawiony nóż i
przytula się do tamtego. Otwierał wystawę z pompą legendarny już dziś aparatczyk kulturowy
PRL—u, szerzący wokół siebie mit supermecenasa w typie florenckim i super—ogiera w
typie sułtańskim, autor wiekopomnych dzieł (o Lenino i o związkach polityki z kulturą) — w
sumie licha kopia żdanowszczyzny na ministerialnym stołku. Przeciął wstęgę i ruszył ze świtą
po salach wystawowych. Przed „Zbrodnią” zbladł lub zsiniał (tego szczegółu nie pomni już
nikt). Oddychał ciężko, a ręce drżały mu coraz bardziej. Mordy zbirów stojących nad kobietą
były mordami Hitlera i Stalina; dwaj myśliciele zostali oddani pędzlem bardzo nowoczesnym,
lecz nowoczesność warsztatu nie zaszkodziła podobieństwu: ten wąsik, a obok ten ukochany
ryj wielkiego przewodnika wiszący w każdym gabinecie! Zamordowana u ich stóp była więc
Polską, nawet „ochronny” pomarańczowo—bordowy, a nie czysto czerwony, kolor szarfy na
białej szacie, niczego nie tuszował. Pan minister chwycił obraz, zerwał ze ściany i klnąc
cisnął o ziemię, a giermkowie natychmiast usunęli mu „to” sprzed oczu. Nim minął szok,
obraz już wyfrunął z Zachęty, nie dało się go odnaleźć, żeby wzbogacić listę pożarowych strat
narodu. Dało się tylko kogoś tam zrugać (ale cicho, bo taki rozgłos to byłby straszny
karierołamacz) i uczulić Lepszego — odtąd cenzura brała pod lupę każdy eksponat przed
każdą wystawą sztuki w PRL—u. A „Zbrodnia”? „Zbrodnia” przeleżała wiele lat w
piwnicznej skrytce. Tych, którzy tamtą aferę pamiętają, i tych, których interesuje malarstwo
Dawskiego lub polska sztuka współczesna w ogóle, a także tych, co nie mogą zapomnieć 17
września 1939 — uprzejmie zawiadamiam, że obraz ten wisi u mnie, w pokoju
bibliotecznym.
Dobry, rzecz jasna, wiedział u kogo wisi dzieło Dawskiego i kiedy „Zbrodnia”
opuściła loch; podziwiało ją zbyt wiele bliskich mi osób, aby mógł nie wiedzieć. Lecz przy
tak mizernej widowni nie była groźna, groźne jest to, co idzie w tłum. Nawet duży,
przedwojenny, metalowy orzeł z koroną, którego wmurowałem w zewnętrzną ścianę mego
domu w latach siedemdziesiątych, nie wywołał reakcji większej niż wizyta jednego
funkcjonariusza. Przedtem takie wizyty składano moim Rodzicom z okazji świąt radzieckich,
które niepodległa Polska Rzeczpospolita Ludowa obchodziła posłusznie kilka razy do roku.
Biegało zawsze o to samo — że nasz domek jest jedynym nieambasadorskim domem w
uliczce, na którym nie powiewa krasnaja flaga. Stary odpowiadał na to, że Rosja zaczyna się
za Bugiem i że „nawiasem mówiąc” to też jest granda, funkcjonariusz tłumaczył mu jak
nieukowi, że święto pierwszomajowe „jest świętem wszystkich nas”, Stary obiecywał mu, że
wywiesi biało—czerwoną „już za dwa dni”, funkcjonariusz upierał się, że za dwa dni to jego
nie obchodzi, ma być dzisiaj, Stary dalej tego nie kapował i rozchodzili się bez wzajemnego
porozumienia stron. W sprawie orła mundurowy przyszedł tylko raz, ale Ojciec był już na
cmentarzu, dlatego ja musiałem dyskutować z funkcjonariuszem. Chodziło o to, że
państwowy ptak nosi się bez nakrycia głowy, więc mam swojego orła zabrać do domu i tam
mogę go sobie trzymać. Odparłem, że we wnętrzu domu to ja już mam takiego z koroną,
jeszcze większego, emaliowanego na metalowej tarczy, a pochodzącego z przedwojennej
jednostki WP. Drugi argument, jaki wysunął funkcjonariusz za zdjęciem orła, brzmiał tak, że
orły jako godło państwowe mają prawo wisieć tylko na zewnętrznych ścianach budynków
rządowych. Przypomniałem mu wówczas to, co wcześniej sam podniósł — że urzędowy ptak
ma odkrytą głowę, a mój ma nakrytą, więc nie jest urzędowy, a zatem mój dom nie udaje
urzędu, chyba że ktoś jest tak głupi, iż nie odróżnia ptaka państwowego od prywatnego. I
zapytałem:
— Panie władzo, czy zdaniem pana Polska to jest kraj wolny i niepodległy?
— Oczywiście, panie Łysiak!
— No to w wolnym kraju ja mam wolne prawo ozdobić swoją chałupę pamiątką
rodzinną w postaci każdego ptaka! Albo niech pan pokaże kodeks, który zabrania mi tego.
Myślę, że gdyby obok mnie nie mieszkało paru ambasadorów i gdybym nie był
znanym pisarzem, to by mi skuto mojego orła. A tak doczekał czasów, gdy orzeł państwowy
znowu nosi nakrycie i gdy do tego stopnia rozszalała się wolność, że każdy Polak może nosić
lub wywieszać orła każdego, demonstrując tradycyjną sarmacką butę a la Kmicic, każdy zaś
polski budynek ma odwagę nie przystrajać się po bolszewicku.
Co zaś do demonstracji słownej, do tego dialogu, w którym byłem tak wyszczekany,
to nie moja pomysłowość, tylko kolejny plagiat. Słyszałem to trochę wcześniej w Chicago, w
trakcie bratania się z grupą Polonusów, którym również zaschło w gardle. Jeden z nich,
starszy już pan, wspominał, jak pierwszy raz od czasów wojny przybył do kraju. Opisałem to
w „Asfaltowym saloonie”. Wopista na granicy zapytał rutynowo:
— W jakim celu pan przyjeżdża?
A Polonus odpowiedział mu pytaniem:
— Panie poruczniku, czy Polska jest krajem wolnym?
— Tak!
— No to mnie wolno przyjechać bez celu.
I to jest właśnie ta cudowna umiejętność błyskotliwej riposty, którą mowa—trawa
zostaje ucięta jak skalpelem. Ludzie, którzy nie mają tego we krwi, są skazani na plagiat.
Cierpiałem zazdrość czytając wspomnienia poety, księdza profesora Janusza Pasierba, o tym,
jak podczas stanu wojennego, na przyjęciu w parafii tczewskiej, zwróciła się doń zasłużona
antykomunistka, pytając z troską:
„— Proszę księdza, czy to prawda, że KOR to sami Żydzi?”.
On zaś na to:
„— Nie, proszę pani. Sami Żydzi to Pan Jezus, Matka Boska i dwunastu apostołów,
a w KOR—ze było trochę Aryjczyków”.
Ze wszystkich poezji księdza Pasierba ta strofa wydaje mi się najbardziej boską.
Aby odfajkować wspominanie funkcjonariuszy, których zaniepokoił tak zwany
zewnętrzny wystrój mojego domu, muszę jeszcze przywołać Wietnam. Wietnam, jak
wiadomo, jest dzisiaj jeden, ale do 1975 r. były dwa: Północny (czerwony) i Południowy
(kapitalistyczny), przy czym ten pierwszy, wspomagany przez bolszewicką
międzynarodówkę, próbował zaczerwienić ten drugi, lejąc wietnamską krew. Mnogo lat nie
dawało to pożądanego efektu, bo po stronie Południa stanęli jankesi. Gdy już bombowce
amerykańskie doprowadziły komunistów na skraj klęski ostatecznej, komuniści zapragnęli
rokowań. Czołowy kretyn wśród amerykańskich dyplomatów wieku XX, w Stanach uważany
za geniusza, Henry Kissinger, przyklepał pokój w Paryżu, po czym amerykańskie wojsko
spakowało manatki i wróciło do USA. Czerwoni odczekali, aż ostatni G.I. zniknie za wielką
wodą, po czym — łamiąc traktat — najechali Południe. Była to agresja chamska jak każda
agresja i udana jak wiele czerwonych napadów. W jej momencie kulminacyjnym (1975)
ozdobiłem mój balkon wielką płachtą czerwonego materiału, z której grzmiał białoliterowy
sprzeciw: „POTĘPIAMY HANIEBNĄ AGRESJĘ W WIETNAMIE”. Był to bolszewicki
transparent sprzed kilku lat, relikt fabrycznej „masówki”, wymieniony z proletariuszem za
flaszkę „żyta” lub czegoś podobnego. Przyszedł funkcjonariusz i kazał mi to zdjąć. Spytałem,
czy on nie potępia haniebnej agresji w Wietnamie, ale zamiast przedyskutować to ze mną,
ograniczył się do gróźb. Od dziecka jestem strachliwy, więc posłusznie wykonałem rozkaz,
ku zmartwieniu gawiedzi ulicznej, robiącej zdjęcia i dowcipy.
Ta seria anegdot o metalowych orłach, czerwonych szmatach etc. nie ma dowodzić
(Bóg mi świadkiem) mojego patriotyzmu, antykomunizmu czy heroizmu — to tylko dowód
fetyszyzmu, który uprawiam. Cały dom jest pełen najdziwniejszych pamiątek i symboli,
leżących na półkach i wiszących na ścianach, od rogowej prochownicy polskiej z XVII wieku
i drewnianej, zdobionej srebrnym drutem berberyjskiej z początków XIX, poprzez kajdany
sybirskie sprzed stu pięćdziesięciu lat, sybirską tabakierkę, którą wykonał z kory polski
zesłaniec, empirową figurkę Napoleona grającego w szachy (tę mam od Antoniego
Uniechowskiego), srebrny pierścień z 1861 roku (oczkiem jest tarcza z koroną, orłem i
Pogonią, a na obrączce widnieje napis: „Pamiątka za pomordowanych R. 1861”), książki z
prywatnej biblioteki Komendanta i laskę legionową, która zawiera szpadę we wnętrzu, aż do
akcesoriów armii jankeskiej z drugiej wojny (od kompasu słonecznego do maleńkiej,
jednorazowego użytku, rolki papieru toaletowego z banderolą „The Waldorf—Scott Paper
Co., made for U.S. Army
”). A na telewizorze stoi metalowy Lenin, którego dostałem w 1981
lub 1982 od Dziewońskiego—juniora. Postawiłem wówczas tego Lenina na telewizorze
razem ze zgiętą świecą. Czy pamiętacie, jak wieczorami paliliśmy świece w ciemnych
oknach, demonstrując przeciw terrorowi WRON—u? Otóż ja jedną z takich świec osadziłem
w pustej butelce po szkockiej whisky Mackinlay’s i ustawiłem ją na parapecie już rano, a
słońce, które bardzo mocno operowało w dzień, rozmiękczyło wosk i świeca zgięła się,
opadając knotem w dół. Była nie do uratowania, lecz spostrzegłem, że dzięki temu słońcu
zrobił się z niej dość nieprzyzwoity symbol. Postawiłem ją więc obok Lenina w taki sposób,
ż
e knot trafiał go w oko i każdy, kto przychodził do mnie, dziwił się temu zestawieniu, lecz
co bystrzejsi szybko kojarzyli, iż „zestaw” ten jest prostą ilustracją ludowo—rynsztokowego
porzekadła: „
… ci w oko!
”. Stało to tak przez dziesięć lat, bawiąc wielu ludzi, nie widzę więc
powodu, by teraz to zdejmować — niech stoi dalej. Jestem z tych, co się przywiązują.
I znowu powrót do tematu. Gdy uprawianie publicystyki wyłącznie kulturowej, lecz
szpikowanej kopniakami w pezetpeerię administracyjną, zaczęło mi się przeradzać w
odwrotność, w kopniaki, dla zamaskowania ledwie kulturą szpikowane, poznałem nową, nie
znaną mi wcześniej słodycz tego zawodu. Otwarła się przede mną skarbnica epistolografii
patriotycznej i zaangażowanej, typowa wszędzie tam, gdzie dla uczczenia oraz przyswojenia
marksizmu—leninizmu zlikwidowano analfabetyzm i gdzie każdy może pisać skolko ugodno.
Nie było miesiąca, żebym nie oberwał. A to „Licealistki z Płocka” przysłały do „Literatury”
pismo zbiorowe („My, uczennice, ubolewamy nad złośliwymi napaściami p. Łysiaka na
wszystko. Kiedy zobaczymy jego nazwisko, nie tkniemy gazety. Nie chcemy takich wzorów,
jak p. Łysiak”), a to „Grono mieszkańców” (kilkanaście nieczytelnych podpisów)
zaatakowało przeze mnie „Kulturę” a propos moich felietonów podpisywanych Archibald, ze
szczególnym uwzględnieniem felietionu, który był ostrą polemiką z autorem „Czterech
pancernych” na temat gnojenia stołecznego grodu przez władze („Zarzuty, jakie stawia autor
ukrywający się pod pseudonimem Archibald, są jak najbardziej niesłuszne dla wszystkich,
którzy zdrowo myślą, którzy z miastem i jego potrzebami są na co dzień związani, i którzy za
jego gospodarczy i społeczny rozwój czują się współodpowiedzialni”), itd., itp. Były to
anonimy, lecz ja, wbrew naukom, jakie dawała mi Mama, na anonimy nie pluję — nie pluję
już od wielu lat, dokładnie odkąd anonimowy telefon jednego z redaktorów „Kuriera
Polskiego” poinformował mnie, że wygrałem plebiscyt czytelników tej gazety na najlepszą
książkę roku, a redaktor naczelny i jego zastępca przesunęli mój tom na srebrnomedalową
pozycję, złoty medal przyznając swojemu faworytowi.
Wśród nieanonimowych listów szczególną radość sprawiły mi dwa. Pierwszy nie był
właściwie listem, lecz pismem urzędowym, rozesłanym z Bielska—Białej do kilku głównych
tygodników oraz do dwóch instancji partyjnych (Komitet Centralny i Komitet Wojewódzki w
Katowicach). Kopię mam dzięki uprzejmości redaktora Bohdana Stypułkowskiego z „Życia
Warszawy”. To właśnie „Życie” wydrukowało w 1974 roku mój wściekły atak na bielsko—
białą wierchuszkę, pt. „Dynamitardzi”. W pisemnym kontrataku stało m. in., że jestem
antykomunistyczną bestią. Fragmenty owego pisma przedrukowała LSW w roku 1988
(„Łysiak na lamach”), tylko że mocno ściachane przez Lepszego. Próbka wolapiku z
Bielska—Białej:
„Nazwanie wybitnego działacza i wielkiego społecznika, Prezydenta miasta (…)
«Antonim Burzycielem», przypomina brukowe ataki sanacyjnej prasy na lewicowych
działaczy i uderza bezzasadnie nie tylko w niego, lecz również w kierownictwo instancji
partyjnej Bielska—Białej (…) Pan Łysiak pragnie także jednoznacznie i w «wychowawczy»
sposób wykazać «dno» naszej socjalistycznej administracji, porównując wycinkowo i w
oderwaniu od całokształtu problematyki «przywileje demokracji» amerykańskiej (…)
Dobrze, że artykuł w całej swej porwanej konstrukcji nie jest na tyle sugestywny, aby
pchnąć naszą młodzież do demonstracji, a przecież w swym końcowym fragmencie
sugeruje wręcz pośrednio przyjęcie takiego sposobu (…) Jeżeli dodamy, że już w szkole
podstawowej uczy się dzieci o systemie działania terenowych organów władzy i
administracji oraz kierowniczej roli Partii, to polityczna i społeczna szkodliwość artykułów
W. Łysiaka jest ewidentna (…) Panu Łysiakowi warto przypomnieć, że istnieją art. 178 i
237 kodeksu karnego, dla ostrzeżenia, że może go spotkać ocena Waldemara—
Rozrabiacza (…) Żyjemy przecież w państwie socjalistycznym, praworządnym, gdzie tego
rodzaju sztucznie i histerycznie rozdmuchiwane «afery» nie mogą i nie powinny mieć
miejsca. Zwłaszcza wówczas, gdy zmierzają do podważenia autorytetu i dobrego imienia
władz politycznych i administracyjnych, a ich przewodnim motywem jest znieważanie
wybitnych i ofiarnych przedstawicieli władzy”.
Ten list zajmuje drugie miejsce w moim bogatym zbiorku donosów na mój temat.
Miejsce pierwsze zajmuje list również zmajstrowany przez wybitnego i ofiarnego
przedstawiciela władz, ale w zupełnie odmiennej, morskiej strefie geograficznej. List ze
Szczecina, któremu to miastu oraz jego instancjom nie wyrządziłem żadnej krzywdy. List ten
zresztą stał się moim faworytem jedynie z tego powodu, że w mojej kolekcji jest
filatelistyczny brak. Mam niejaką pewność, że pierwsze miejsce winien w niej zajmować
zbiorowy list, który w 1979 roku nadszedł ze Związku Literatów do Wydziału Kultury KC,
lecz listu owego nie czytałem, tylko pogrożono mi nim spoza biurka i streszczono przy użyciu
paru słów (wrócę jeszcze do tego). W tej sytuacji pieścidełkiem mojego zbioru jest ów list ze
Szczecina, który A. D. 1984 przyfrunął do redakcji „Żołnierza Wolności”, a Kierownik
Działu Listów (cytuję pieczątkę), płk mgr Janusz Falkowicz, z wojskową skrupulatnością był
łaskaw udostępnić mi treść. Nie jest to treść aż tak podniosła jak nowomówne wersety spod
gór, lecz i ona pulsuje gorącym patriotyzmem, a pikanteria pewnych sformułowań nadaje
temu pismu dużo szerszy oddech pod względem intelektualnym.
Z elaboratu szczecińskiego dowiedziałem się m. in., że
„w pewnych kręgach naszej
inteligencji obowiązuje moda na Łysiaka, trwa jego mit”
; że:
„charakterystyczne są jego
zachwyty nad amerykańskością”
; że:
„jest piewcą tętniącego «zdrową krzepą»
zachodniego świata «mocnych facetów» i lekkich kobiet (…), wielbicielem plugastw (…),
wulgarnym dowcipasem niskiego lotu”
, który:
„sypie się ze swoją źle wyuczoną rolą”
; że:
„udowodniono mu rozliczne oszustwa i kłamstwa”
; i że do swoich bazgrołów zasiadam:
„po
małej wódzi”
.
Wszystko to odpowiadało prawdzie, z wyjątkiem ostatniego stwierdzenia; od małej
wódzi to ja zaczynam poranną toaletę, a bez trzech czwartych litra nie biorę długopisu do rąk.
Prócz tych ciężkich przewinień autor wlepił mi jeszcze kilka drobiazgów — szpiegostwo,
sabotaż i wykańczanie samobójstwami tych moich studentów, którzy za nic nie chcą zerwać z
marksizmem—leninizmem. Z tego Wszystko było prawdą. Jedyną nieprawdą był jedyny
komplement, jaki mi się dostał od szczecińskiego patrioty — że jestem:
„szalejący,
międzynarodowy playboy, pieszczoch bywalczyń warszawskich salonów”
Ów komplement ozłocił mi duszę. „Międzynarodowy playboy” i „pieszczoch
bywalczyń” to były dwa moje marzenia, których wciąż nie mogłem doścignąć, mimo
naprawdę heroicznych wysiłków. Z Włoch przywiozłem zdjęcie, które ukazało się w jednym
z tamtejszych pism kolorowych jak tęcza. Na zdjęciu widniał prawdziwy rolls royce. W
rollsie widniała gwiazda włoskiego kina lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych,
ś
liczna Rosanna Podesta, a u jej gołych, długich jak do nieba nóg, widniał gość, który był
trochę podobny do mnie. Kumple orzekli jednak, iż podobieństwo jest mniej więcej takie, jak
podobieństwo samochodu wołga do samochodu rolls royce, i na tym się skończyło moje
internacjonalistyczne playboyowanie.
Z kolei na salonach zaistniałem raz w życiu — o jeden raz za dużo, bo bliźnich znoszę
do tuzina, powyżej mam alergię, czyli odrzut immunologiczny jak najbardziej. Były to salony
hotelu „Forum”, gdzie odbywał się doroczny Bal Lekarzy, na który mnie zaciągnięto. Gdy już
północ minęła, zademonstrowałem towarzystwu, przy pomocy gwiazdy kina polskiego,
ś
licznej Ewy Wiśniewskiej, taniec zupełnie nowy: ja miałem buty na parkiecie, a Ewka w
powietrzu, bo kręcąc piruet trzymałem ją na rękach i tak się fatalnie złożyło, że zahaczyłem
jej szpilkami kilka tańczących par. Bywalczynie nie darowały mi tego — oto jak głupio traci
się jedyną szansę, by zostać pieszczochem bywalczyń salonów. Ale gdy do „Żołnierza
Wolności” przyszedł ów list z piastowskiego grodu nad Bałtykiem — zrozumiałem, iż mogę
złapać w żagle wiatr. Wystarczy, że to opublikują, a Mareczek Piwowski zostanie
zdetronizowany jako król polskich playboyów. Nadzieję budził ostatni akapit patriotycznego
szczeciniaka:
„Jeśli redakcja zechce wydrukować ten list, nie mam nic przeciwko temu. Jeśli
zechce potraktować go jako artykuł, zrzekam się wszelkich należności—honorariów z
prośbą o przekazanie ich na konto budowy pomnika Bohaterów Poległych w Walce o
Umocnienie Władzy Ludowej”.
Widocznie konto budowy ubeckiego monumentu (tak zwanego Ubelisku) było już
zapełnione przez wielbicieli UB, bo płk Falkowicz listu nie opublikował, przez co opinia
publiczna nie dowiedziała się wtedy, kto jest lechickim Casanovą, kryptojezuitą i agentem
Watykanu, kto finansuje pochwalne hymny o mnie we wrogich szczekaczkach, oraz jaki
spisek zmontowałem przeciw jenerałowi. Acha, i jeszcze o tym, jak sprytnie swego czasu
ciułałem grosz. Ciułałem pisując do tygodników seriale na temat cenzury i na temat Kotwicy
Polska Walcząca (której notabene nadałem za judaszowe srebrniki nowy, antysocjalistyczny
wydźwięk, czym ją zhańbiłem); szczecińskiemu wybitnemu—ofiarnemu chodziło o to, że
dzielę swoje wredne teksty na odcinki sztucznie, aby więcej zachapać. Znowu miał słuszność,
robiłem to właśnie w tym celu.
Voltaire radził:
„Pisarz powinien mieszkać w wolnym państwie. Albo też
zdecydować się na to, że będzie wiódł życie zastraszonego niewolnika, na którego inni
niewolnicy bez przerwy piszą donosy”
. To brzmi bardzo ładnie, ale to jest nieprawda. Jest to
nieprawda dlatego, że najgorszy reżim nie może uczynić zastraszonym niewolnikiem
człowieka wbrew niemu, gdyż jak napisałem w jednej z moich książek:
„nie ma wolności na
zewnątrz — wolność istnieje tylko wewnątrz człowieka”
. Tak więc człowiek, który się
skundlił, w moim przekonaniu utracił godność dożywotnio, chyba że walnie się w pierś i
przeprosi. Lecz gdy zamiast tego pieprzy głodne kawałki, iż jest tylko półwinny lub
ć
wierćwinny, bo został porwany jak maleńka dziecina przez Historię, czyli przez czerwoną
łapę totalizmu i zgwałcony, zniewolony lub otumaniony, to można splunąć.
„A tu bym wiedzieć chciał twe mądre zdanie, Mój czytelniku, i twój sąd o rzeczy:
Gdyby Cię takie spotkało porwanie,
Byś nie spodziewał się znikąd odsieczy,
I widział taką rękę, Mości Panie!
Czerwoną? — do miliona krwawych mieczy,
Taką ohydną rękę, pełną kości,
Co pozbawiła cię ludzkiej godności?!”.
Pytam słowami z „Beniowskiego”; Juliusz Słowacki był na bakier z miłosierdziem —
nie wybaczał każdemu „zniewolonemu”.
Wróćmy jeszcze na moment do fałszywej opinii o ludziach pióra — „zastraszonych
niewolnikach”. To, co powiedział Voltaire, jest nieprawdą również dlatego, że tyranie to
najlepsze terytoria dla pisarzy, w nich dajesz z siebie więcej niż mógłbyś dać w raju, gdzie
uśpiłoby cię zrywanie pomarańczy z drzew. A poza tym Goya miał rację, mówiąc:
„Gdyby
artyści mogli pracować tylko pod sprawiedliwymi rządami, to kiedy w ogóle mogliby
pracować?”
.
Pozostaje do wyjaśnienia jeden problem: jak mogły się ukazywać w kraju
komunistycznym artykuły wymierzone w biurokrację komunistyczną, takie jak
„Dynamitardzi”, jak ataki na „dziesięciolatkę” szkolną, nazwaną expressis verbis fatalnym
importem zza Bugu, i jak inne, po których człowiekowi gratulowano, a nikt nie rozumiał:
„Jakim cudem Oni mu to puścili???”. Wielu polskich publicystów miało takie „cuda” na
swoim koncie, takie, że mogłoby się wydawać, iż Lepszy ducha wyzionął, albo zgłupiał, albo
się zagapił, upił lub rozpoczął strajk przeciw swoim. Gdy w końcu zrozumiałem, na czym te
mirakle
polegają — odechciało mi się nie tylko epatowania publiki piórem Katona, ale i bycia
publicystą w ogóle. Prawda, którą przy całej mojej ograniczoności musiałem w końcu pojąć,
wyglądała tak, że u czerwonych toczyły się od czasu do czasu mordobicia frakcyjne i od
czasu do czasu jeden gang partyjny pozwalał wydrukować coś antyczerwonego, żeby
dokopać drugiemu gangowi. Nie chciałem być szpiczastym butem krasnych gangów,
marionetką o przyprawionej gębie herosa, któremu udało się przemycić do druku
jednodniową antybolszewicką minę. Był to cyrk, maskowy bal frajerów, kabaret idiotów
uważających się za samurajów, powiedziałem sobie: finito!
Zupełnie jakbym to powiedział w Tatrach: usłyszałem miliony identycznych głosów.
Ale to nie było echo, był to czysty przypadek — klasa sprawująca rzekomo dyktaturę ryknęła
akurat przeciw dyktatorom faktycznym, był 1980 rok. Wałęsa podpisał się kolorową buławą,
Lepszy zmiękł, można było drukować takie rzeczy, iż odwaga staniała jak piasek na Saharze,
co zrobiło tygrysy z wielu pudli, a ja dałem się uwieść hasłu: „noblesse oblige”: teraz nie
należy rej terować, trzeba pomagać, bo a nuż? Strzelałem z Grubych Bert, z haubic i rakiet, z
czego popadło, nie mieściłem sztyletów w zębach. W marcu 1981 Bogdan Maciejewski
napisał w „Sztandarze Młodych”:
„…kolega Łysiak dźga okrutnie. Krytyka dzisiaj nic albo niewiele kosztuje, ale on
zawsze był ostry i eksplodował przy każdej okazji również w minionej epoce, więc to jest
naturalne, że i teraz wali jak z armaty (…) Aż się lękam, że Łysiaka w końcu ta bokserka
wykończy, a on musi jeszcze napisać parę książek…”.
W tym samym roku nadleciała wrona i „miniona epoka” zmartwychwstała, stając się
utrzymanką junty, której przez myśl nie przeszło, że na bagnetach można się wesprzeć, ale
siedzieć na nich nie sposób, bo prędzej czy później wbiją się w zad.
Pod WRON—em wszystkich dziennikarzy zweryfikowano, przesadzając najbardziej
nieposłusznych za kierownice z taksometrami, za lady straganów, za płoty wiejskie i za
granicę. Mnie nie można było zweryfikować, gdyż nie byłem dziennikarzem i nie miałem
etatu w żadnej redakcji. Zweryfikowałem się sam. Raz na zawsze złamałem publicystyczne
pióro i przekląłem media gadające — żadnych artykułów, żadnych wywiadów, basta. Jeszcze
tylko krótki flirt z wydawnictwem podziemnym (pseudonim Mark W. Kingden), ale gdy
dowiedziałem się o weselu córki nomenklaturowego dygnitarza z synem dygnitarza „drugiego
obiegu” (lub odwrotnie), na którym to weselu konspiratorzy i esbecy, razem miód i wino
pijąc, trenowali tytuł XII księgi „Pana Tadeusza” — i to przestało mnie bawić. Zapewne
takich weselnych konspiratorów nie było wielu — dużo więcej było tych, których
pielęgniarze Dobrego („nieznani sprawcy”) katowali przy blasku gwiazd w ciemnej uliczce
lub którym podpalali mieszkania przy pomocy napalmu czy benzyny (co zresztą dalej robią w
najlepsze, korzystając z „carte blanche”, czyli z „chrześcijańskiego miłosierdzia” nowych
bonzów). Zapewne tak było. Ale ja miałem dosyć.
Jeden wojskowy zamach i jeden ślub wyrządziły mi ogromną przysługę — dały mi
ostateczny impuls do zerwania z kolejną profesją, z profesją, która niszczyła moją sferę
prywatności, bo robiła ze mnie człowieka publicznego. Nie można być człowiekiem
publicznym i człowiekiem wolnym, tak jak nie można być dziewicą w publicznym domu.
Obecny w mediach — byłem publiczny. Nieobecny — jestem wolny. Książki to co innego,
pisze się je we własnej wieży, na własnych, a nie cudzych łamach, potem one idą w świat, a ja
w wieży zostaję, w jej zamknięciu i cieniu. Studenci, których uczę, to ptaki, które karmię z
mojej wieży. I tylko to mi odpowiada. Wielu ludzi, także znajomych, sądziło, że przyczyną
mojej rejterady z mediów jest nienawiść do PRL, PZPR, WRON i PRON. Więc kiedy ten
system zdechł, oczekiwali, iż w wyzwolonych mediach zacznę szaleć znowu. A mnie się
nawet nie chce tłumaczyć nagabującym — mówię: Nie, dziękuję za miłe słowo i odkładam
słuchawkę. Życie jest krótkie, nie mam zamiaru go marnować. Mój kalendarz składa się z
pięciu nałogów (literatura, dydaktyka, fizjologia, marzenia i sen), reszta to czas wolny, który
chcę przeznaczać na coś innego niż gówniane blaski pajacowania w mediach. Na przykład na
to, by po raz czwarty w tym miesiącu pójść do Zamku i stanąć przed „Madonną” Cranacha z
kolekcji pani Johnson, bo to jest najpiękniejszy Cranach, jakiego Łukasz Cranach namalował,
piękniejszy od jego „Salome” z kolekcji Esterhazych. Bądź na wizyty w portach i zatokach
Lorraina, którego tajemniczą poezję historycy sztuki wciąż mniej cenią niż akademickie,
poprawne nudziarstwa Poussina, lub w najlepszym razie równają ich obu, co też jest zbrodnią
zasługującą na galery. Albo otulić się w strofy Thomasa, Yeatsa, Audena, i tylko po
ichniemu, bo przekładać poezje jest kolejną zbrodnią. Ale co ja was będę namawiał, Byron
miał rację wzruszając ramionami:
„
Had not Cervantes, in that too true tale Of Quixote, shown how all such efforts
fail?
”.
Co zresztą tyczy i spraw poważniejszych niż eremitologia zwierzęca, której
poświęciłem każdą z moich książek, od „Kolebki” zaczynając.
Ale miało być o Lepszym. W 1988 roku ukazała się książka pt. „Łysiak na łamach”,
będąca antologią mojej publicystyki z całego okresu, kiedy uprawiałem publicystykę (1969—
1981). Książka ta, według wydawców, miała być nie tknięta nożyczkami Lepszego. I to nie
dlatego, że w 1988 roku Lepszy bardzo złagodniał, tylko dlatego, że jej zawartością były
rzeczy już wydrukowane, a więc sprawdzone, okrojone i jako takie zaakceptowane, nikogo
nie wiesza się po raz drugi. Takie było myślenie moje i myślenie wydawców. Było to
myślenie proste, czyli błędne, w zderzeniu z myśleniem dialektycznym skazane na Waterloo.
Lepszy urządził rzeź artykułów i felietonów puszczonych niegdyś w czasopismach,
pozwalając przedrukować w książce ich kikuty. Historia, architektura i konserwacja zabytków
nie zostały mocno skrzywdzone; poszatkował rzeczy, które były w komunizmie wieczną
aktualnością, i to tak, że zażądałem wycofania książki z druku, co w systemie prawno—
wydawniczym PRL było gestem faceta, który się „urwał z choinki”. Stąd jak korowód kalek
na obrazie Bruegela jawią mi się tam moje teksty uczesane przez Lepszego: o propartyjnym
lizusostwie gwiazdorów polskiej nauki, kultury i sztuki; o złodziejstwie i korupcji
uprawianych powszechnie przez nomenklaturę; o terrorystycznych rządach dyletantów
będących kacykami „z klucza”; o „kopertówkach” dla telewizyjnych dyżurnych ze świata
artystycznego; o wymuszaniu czynów społecznych; o dehumanizacji studiów w tyglu ich
pragmatyzowania na potrzeby gospodarcze; o prostytuowaniu orderów, medali i tytułów
naukowych przez ich szczodre nadawanie psom i osłom; o takimż prostytuowaniu
encyklopedii i wszelakich kompendiów biogramami miernot; o rabunkowej gospodarce leśnej
i mordzie ekologicznym na kraju; o obłędnej tezie na temat nieprodukcyjności zawodów
humanistycznych; o dokonywanym z pełną premedytacją chamieniu narodu; o zaświnianiu
ulic wymianą ich tradycyjnych nazw na nowe, proletariacko—rewolucyjne; o nonsensach
inwestycyjnych (Huta im. Lenina) i licencyjnych (Berliet, do którego zakupu zmusiła nas
Moskwa, by wesprzeć Francuską Partię Komunistyczną).
Mogło być gorzej. Wydawnictwo pertraktowało z Lepszym, zmniejszając w
niewielkim stopniu „kosmetykę”, której dokonał, i obroniło każdy z wymienionych tematów,
choć był to już tylko fragment tekstu gazetowego. A ja miałem jedną maleńką satysfakcję,
gdyż odwróciłem żart: Lepszy wyrzucił mi to, co już kiedyś ukazało się drukiem, ja zaś
wstawiłem do książki taką rzecz, która się dotąd nie ukazała nigdy. I nie był to „dowcip na
schodach”, miałem do tego prawo. W roku 1979 złożyłem w „Kulturze” esej o tym, jak
zgangrenowana jest polska piłka nożna; zakończyłem go konstatacją doktora Eugeniusza
Piaseckiego z 1902 roku:
„Gra ta jest po prostu miniaturą ustroju”
. Esej nosił tytuł
„Sportowe piętno” i tylko dla tej aluzji go napisałem. Lepszy jednak nie był w ciemię bity i
wyciął ów cytat, rzecz ukazała się bez niego. Lecz ja zachowałem „szczotkę” (pierwodruk)
„Kultury” z owym zakończeniem, co właśnie dało mi prawo, by umieścić go w książkowym
przedruku. Lepszy się zagapił tym razem! Takie małe zwycięstwo, mała zemsta, a cieszy. To
znaczy cieszyła wówczas, bo teraz chce mi się śmiać z nas obu.
„Łysiak na łamach” nie zawierał mojej publicystyki napoleońskiej. Jej antologię, pt.
„Napoleoniada”, przygotowało inne wydawnictwo; ten zbiór (a dokładniej wybór) będzie
chyba ostatnią książką Łysiaka—bonapartysty. Jeśli kogoś ciekawi, jak się zostaje
bonapartystą, to już wyjaśniam: zostaje się nim z zupełnie odmiennych powodów niż
komunistą lub antykomunistą. Nie z głupoty albo oportunizmu, i nie z wrogości albo
oportunizmu, tylko z przekonania miłosnego. Najpierw jest oczywiście kult domowy, czyli
tradycja rodzinna, ale z tradycją rodzinną wpajaną dziecku jest tak, jak z religią: dorósłszy —
jedni umacniają się w wierze na skutek własnych przemyśleń (zwłaszcza tego, że cierpienie
jest świętą koniecznością, a zło musi istnieć, bo bez niego nie byłoby dobra), inni zaś
wyzbywają się wiary na skutek własnych przemyśleń (zwłaszcza tego, że jeśli dzieci idą do
gazu, bo są Żydami, lub umierają z głodu, bo są Etiopczykami, to do diabła z każdym bogiem,
który nie interweniuje widząc podobny koszmar). Kult pana Bonapartego ugruntowałem w
sobie samodzielnie, dorósłszy, na skutek umiejętności czytania. To był bardzo mądry gość.
Jedno zdanie, które powiedział, bije na łeb wszystkie maksymy La Rochefoucaulda,
Chamforta, Wilde’a i innych aforystów; powiedział:
„Kradzież nie istnieje — za wszystko się płaci”
.
Oczywiście jest to zdanie bez sensu, pod warunkiem, że ktoś czyta te słowa jako
wymierzone w malwersantów i kieszonkowców lub jako reklamę wymiaru sprawiedliwości.
Jego Cesarska Mość raczył był wysylabizować dużo więcej takich niegłupich słów na
temat komedii ludzkiej, targowiska próżności i folwarku zwierzęcego, ale to, co w tej
skarbnicy najbardziej bulwersujące, to profetyzm polityczny. Tym mnie ujął, bo mam jakąś
organiczną awersję do fałszywych proroków i ideologów, więc kiedy słyszę proroka
autentycznego, który nadto ideologów nie znosił, to taki facet mi odpowiada. Nawiasem
mówiąc Bonaparte nie kochał też ideologów marksistowskich. Wieszcz Krasiński pisał o tym
sto kilkadziesiąt lat temu:
„Napoleon miał rację pluć w oczy Ideologom, bo Ideologi to ci,
co gadają o idei, a jak przyjdzie ją wykonać, wykonują zupełnie innymi środkami niż te,
których ona się domaga. Zatem ją przekrzywiają i koślawią tylko”
. Tu mi ktoś zarzuci, że
Napoleon nie mógł przewidzieć Marksa, Lenina i Sosa Dżugaszwilego. Może i nie mógł, ale
przewidział, mówiąc:
„Szef państwa nie powinien być jednocześnie szefem partii”, „Im
większa tyrania, tym gorsza policja”
, itp.
Ten człowiek, dziwny jak każdy geniusz,
„człowiek, któremu natura przez rzadki
kaprys pozostawiła serce w ciele z brązu”
(konkluzja Balzaca), robił rzeczy dziwne. Gdy
pewien należący do opozycji francuski generał o nazwisku Moreau chciał zająć jego miejsce,
przenosząc „boga wojny” do krainy bogów przy pomocy zabójstwa, i gdy spisek wykryto, i
gdy spiskowcy stanęli przed sądem, sąd wyszedł z założenia, że każdą wątpliwość trzeba
interpretować na korzyść oskarżonych i wlepił generałowi dwa lata państwowego wiktu.
Napoleon zadrwił gorzko:
„Ukarali jako złodzieja chustek!”
, po czym nie kazał strzelić w
potylicę człowiekowi, który pragnął go zamordować, jak również nie zesłał na Sybir sędziów
oraz ich bliższych i dalszych krewnych. Podobnego głupstwa historia nie oglądała ani
przedtem, ani potem. Widząc jak wszyscy się dziwią jego miłosierdziu, Napoleon wyjaśnił, że
z miłosierdziem nie spał i że tu chodzi o coś zupełnie innego:
„O równość wszystkich wobec
praw. Nie może być półsprawiedliwości, sprawiedliwość jest niepodzielna. Nie możecie też
czynić arbitrem władzy administracyjnej, bo to uświęca tyranię. Sprawiedliwość winna
być egzekwowana przez niezależne sądy”
. Gdyby ta herezja przyjęła się powszechnie, to
dzisiaj setki polskich sędziów robiących kariery przed rokiem 1989 nie trzęsłoby się ze
strachu, że lada chwila jakaś gazeta wymieni ich godność, odkurzając procesy polityczne.
A przecież trzęsą się bez powodu. W Polsce komunizm obalili najbardziej dowcipni
antykomuniści, jakich można sobie wyobrazić: gwarantowanie nietykalności mordercom
uważają za największą z cnót, odbieranie złodziejom ukradzionego mienia za największy
grzech, a wytykanie winnych palcami za niemoralność. Komuniści polscy przez pół wieku
rządzenia nie nażarli się materialnie tak, jak przez pół roku po odebraniu im władzy.
Jeśli już wspomniałem o Polsce, to zauważyć wypada, że cesarski profetyzm
sprawdzał się z dokładnością jubilerską na każdym etapie dynamicznego rozwoju PRL. O
zorganizowanym przez ubeków pogromie w Kielcach i o każdym heldbaumowaniu, czyli
prowokowaniu w stylu, jaki jest treścią „Dobrego”, a był robotą Dobrego, Bonaparte
powiedział:
„Wszelki rasizm jest obłędem i łajdactwem”
o gomułkowskich salwach z 1970
roku rzekł:
„Nie odpowiada się karabinami ludziom żądającym chleba”
. O gospodarce
peerelowskiej wyraził teorię następującą:
„Ponieważ handel łączy ludzi, a wszystko co ich
łączy, sprzymierza ich — handel jest zasadniczo szkodliwy dla władzy”
. Wreszcie tajny
consensus, który doprowadził do tego że komuniści polscy miękko oddali władzę, Napoleon
skomentował tak:
„Nie ma ludzi, którzy by się lepiej rozumieli niż żołnierze”
Ż
ołnierze władający przed consensusem Polską — też, jak ich przypiliło, czerpali z
napoleońskiej skarbnicy cytatów. W 1984 roku, gdy powszechnie znienawidzona junta coraz
mocniej przyciskała śrubę a ksiądz Popiełuszko miał już zaledwie kilka miesięcy do
nurknięcia w worku na dno królowej polskich rzek, sięgnął po Bonapartego usłużny
kabaretnik, który za władzy żołnierskiej zrobił w „Polityce” karierę jako trzeci jej felietonista.
Człowiek ten dosuwał w owym czasie swym piórem każdemu, komu trzeba było przywalić.
Mnie ów zaszczyt też spotkał. Ponieważ przede mną, na tym samym felietonowym poletku,
wiecznie nieposłuszny historyk o międzynarodowej renomie, profesor Jerzy Łojek, został
przedstawiony jako pętaczyna który nie wiadomo czemu mieni się historykiem, zadzwoniłem
do Łojka i spytałem, czy uważa, że powinniśmy odwinąć. Łojek stwierdził, że nie uważa:
— Przecież nie będziemy się procesować z esbekami!
W 1984 roku, gdy twarda sołdacka łapa gniotła Polskę, wkurzając cały naród, ten
dyżurny felietonowicz, który robił w „Polityce” za trzeciego, nazwał szemrzących:
„klientelą
nawiedzoną, zagrzebaną po ośle uszy w sentymentach i wspominkach”
, po czym jako
antidotum dla „rozhuśtanych emocji” przywołał taką mądrość Napoleona —
„W kraju, który
dopiero co wyszedł z rewolucji, któremu zagrażają wrogowie z zewnątrz, wewnątrz zaś
niepokoje spowodowane intrygami (…), twardy rząd jest nieodzowną potrzebą”.
Teraz natomiast, gdy intryganci przesunęli wojskowych do rezerwy, a komunistów do
opozycyjnej socjaldemokracji, ten sam wesoły kabaretnik dalej uprawia swój felieton na tym
samym posterunku, lecz własnoręcznie się przesunął, wzorem wielu innych, w szeregi
humanistów mrugających do społeczeństwa okiem, że tak naprawdę to on zawsze był przeciw
komuchom i ma czyściuteńkie rączynki, zobacz Mamo! Ta błogosławiona nadzieja, że
nikomu nie zechce się sięgnąć po teksty owych mrugających, pisane kilka lat temu.
Jego Cesarska Mość zaś nie pomylił się nawet sto kilkadziesiąt lat temu jako prorok.
Wykrakał, że część Europy
„zaleją hordy Kałmuków”
; stwierdził, że
„są tylko dwa ludy —
Wschodu i Zachodu”
; wreszcie przewidział, iż kiedyś proletariusze wszystkich krajów
połączą się i zechcą realizować tylko jedno marzenie pt. „american dream”:
„Jestem
przekonany, że pewnego pięknego ranka ujrzymy wskrzeszenie Cesarstwa Zachodu,
albowiem udręczone ludy pobiegną oddać się w jarzmo najlepszego systemu rządzenia”.
Przylepiano mi po gazetach etykietkę „ostatniego bonapartysty”. Mam też karykatur
nieco: buźka Łysiaka plus kosmyk i trójgraniasty kapelusz Korsykanina, ze „Szpilek” i z
innych tytułów. Oni wszyscy mieli słuszność — kilka wiosen (w latach siedemdziesiątych)
robiłem za cesarskiego adwokata, broniąc jego honoru. Przed polskimi historykami, którzy
marksistowską modą załgiwali historię, nie racząc pamiętać, że on, który mawiał:
„Bez
niezawisłej Polski nigdy nie będzie trwałego pokoju w Europie”
i który obiecał pomóc
Lechitom, dotrzymał słowa — naszych zaborców pobił i przyniósł nam tę wolność na
półmisku, bo sami jej odzyskać nie potrafiliśmy. Strzelałem do tych, którzy pluli na niego i
których on już nie mógł zapytać pytaniem Hebrajczyków:
„Jakie dobrodziejstwo ci
uczyniłem, że mnie tak nienawidzisz?”
. Broniłem go też przed chamskimi zarzutami
brytyjskich manipulatorów, nawet w tak idiotycznej sprawie, jak teza, którą wysunął pan
historyk Robinson: że cesarz był impotentem (Eryk Lipiński zilustrował to fikuśną karykaturą
— vide reprodukcja). A Lepszy włączał się do tych pojedynków bardzo często.
Cóż mógł mieć Lepszy do Napoleona? Mógł, na przykład, wiedzieć, że Napoleon
cenzury nie lubił i o swoich cenzorach wyrażał się ze wzgardą, podobnie jak o swoich
glinach, gdyż policję również uważał za grono niezbędnych łajdaków. W imperium
pilnowano gazet; z literaturą było na odwrót, cesarz powiedział:
„Nie życzę sobie cenzury,
ponieważ nie życzę sobie, aby jakiś urzędniczyna tyranizował ducha i okaleczał geniusz”.
Gdybym chciał wymienić każde klapnięcie nożyc Lepszego w moich tekstach
napoleońskich, trzeba byłoby wydać osobną książkę z tą wyliczanką. Dam więc tylko kilka
przykładów.
W roku 1808, po powrocie z kampanii polskiej, Napoleon wystosował krótki list do
radcy stanu i prefekta Thibaudeau, pisząc m. in.:
„Widziałem w twierdzy gdańskiej więźnia
zapomnianego od pięćdziesięciu lat. Nie znano jego nazwiska ani pochodzenia, ani nawet
przyczyny, dla której został uwięziony. To jest właśnie to, czego nie cierpię, a co będzie
się zdarzać w każdym systemie, który zdominuje policja!”
. W „Wyspach bezludnych”
zacytowałem ostatnie zdanie, dodając, że cesarz, który był wrogiem terroru policyjnego,
tortur śledczych i wszelakiego bezprawia, napisał to po wizycie w Gdańsku. Miałem przy tym
tak zwaną myśl uboczną. Lepszy też ją miał. Wałęsowskim Gdańskiem interesował się
wówczas cały glob, więc mój napoleoński Gdańsk nie poszedł do druku.
Albo „Empirowy pasjans”. Ze wszystkich drobiazgów, które nie podobały się
Lepszemu w tej książce, najbardziej nie podobała mu się oboczna dygresja na temat
Charenton. Charenton to jest sławne wariatkowo francuskie, w którym od XVII wieku
wszyscy francuscy Dobrzy umieszczali pacjentów chorych na antyreżimowość. Tu bąknąłem,
ż
e obecnie ów zwyczaj, którego dawno już nie praktykują we Francji, uprawiany jest w
innym kraju, przy czym ani mi było w głowie precyzować w jakim kraju (autocenzura).
Chłopaki Lepszego to były jednak domyślne chłopaki — domyślili się w jakim kraju i cała
moja przebiegłość zdała się psu na budę. Reszta okaleczeń tej książki dotyczyła policji nie
kryminalnej (rozdział poświęcony Fouchemu), szpiegostwa (rozdział poświęcony
Schulmeistrowi) i procesów politycznych (rozdział poświęcony procesowi Neya). Lepszy
zabawił się tu w strażnika wierności małżeńskiej: przyszedłeś do mojego ołtarza z tematyką
napoleońską, to proszę się tylko z nią gimnastykować, żadnych skoków w bok ku ponętnym
aluzjom, panie autorze!
„Szuańska ballada” też nie w całości przeszła przez pole minowe Lepszego, bo wojna
w Wandei (wojna katolickich chłopów przeciw jakobińskim oprawcom) i epopeja szuanów to
istny Sezam aluzji wymierzonych w antychłopskie represje dobrodusznego Sosa. Podobnie
było z „Kolebką”. W „Kolebce” jednak czujność panów cenzorów uległa zmęczeniu, tak się
napracowali: ich sito przepuściło tylko dwie aluzje, ale były to aluzje smaczne. Jeden z
bohaterów narzeka w tej powieści, iż Bonaparte wskrzesił Polskę pod zbyt skromną nazwą
Księstwa Warszawskiego; drugi perswaduje:
„— Na litość Boga, człowieku! Cóż znaczą nazwy, cóż wolałbyś? Księstwo wolne i
niepodległe, jakie mamy, czy Polskę Polską zwaną, z pozorami wolności jeno?!”.
I ten pierwszy daje się przekonać — przyznaje rację perswadującemu.
Drugą przepuszczoną aluzją był portrecik tego rodzaju „patriotów”, co wystrojeni w
piórka heroiczne, po cichu pracują dla Moskwy. Mój bohater rzuca ciężkie słowa w twarz
temu, który stojąc na czele Powstania Listopadowego, prowadził je do zamierzonej klęski:
„— Napoleon Francuz był, a serca nam swego część oddał i wiary dochował, a ty,
gadzie, Polakiem się mienisz i nas… nas chcesz… Mówisz: nie karczma tu! Prawda! Nie
karczma, jeno targ, na którym przedajesz polskie serca i czucia, i narodem frymarczysz,
by się za to migać przed carem! Przez takich jak ty upadnie ta insurekcja, ale ta ziemia,
wbrew tobie i tobie podobnym, polska jest, słysz: polska!”.
Człowiek, który to mówi w „Kolebce”, nazywa się Karśnicki, dokładnie tak samo jak
bohater „Dobrego”. Stefan Karśnicki, praski „Książę”, to potomek Jana Karśnickiego z
„Kolebki” i Aleksandra Wilczyńskiego z „Milczących psów”, gdyż w XIX wieku syn
„Alexa” ożenił się z nieślubną córką Jana, a dziecko z tego związku, dla ratowania skóry po
Powstaniu Styczniowym, przybrało sobie nazwisko dziadka ze strony matki i już przy nim
pozostało. Ta trochę skomplikowana genealogia mogła być przeze mnie ujęta beletrystycznie.
Między „Milczącymi psami” i „Kolebką” a „Dobrym” jest z górą sto lat przerwy. Gdybym w
dwóch, trzech powieściach wypełnił tę dziurę, powstałaby, obejmująca dwieście lat, saga rodu
Karśnickich—Wilczyńskich, ale nie powstała i już nie powstanie na pewno, stąd ten akapit
wyjaśniający drogę od Jana Karśnickiego i Aleksandra Wilczyńskiego do „Księcia” Stefana
Karśnickiego.
Ze szczególną wytrwałością Lepszy usuwał z moich tekstów trzy opinie cesarza. Dwie
z nich dotyczyły tylko Polski. W Longwood, gdy był już więźniem (i gdy Polsce znowu
założono moskiewskie sznury), Napoleon rzekł:
„Spójrzcie na Polskę, tę ziemię dzielnych,
na ten naród, który miłość ojczyzny posuwa do ubóstwienia, na cóż się zdały jego zrywy?
Sąsiedzi i podły system społeczny uniemożliwiły wszystkie wysiłki. Biedni Polacy!”
. Rok w
rok, z uporem muła, pakowałem to zdanie w jakiś artykuł, a Lepszy mi je ciął. Aż wreszcie
puścił. W prasie puścił dopiero w 1981 roku, gdy mu chwilowo rura zmiękła na skutek
porozumień „Polaków z Polakami”, a i tak puścił nie za frajer — musiałem dołożyć do cytatu
komentarz, że słowa te tyczą wyłącznie upadku naszej państwowości w XVIII wieku. Gdy zaś
puszczał to zdanie w „Wyspach bezludnych”, rurę miał znowu twardą, ale puścił na skutek
handlu wymiennego, o którym będzie mowa kilkanaście stron dalej. Ten sam geszeft
wymienny sprawił, że w „Wyspach bezludnych” ukazało się drugie zdanie Bonapartego na
temat Polski, które do tej pory ukazać się nie mogło:
„Bez odbudowania Polski Europa z tej
strony pozostaje bez granic”.
Oba zdania były przedszkolnym głupstewkiem wobec najbardziej niecenzuralnej
opinii, jaką Bonaparte wyraził w swym życiu. Te święte słowa brzmią następująco:
„Partia podtrzymywana bagnetami cudzoziemców zawsze jest bandą przegranych
kryminalistów”.
W 1981 roku, zmiękczony ofensywą Solidarności, Lepszy puścił mi to wreszcie na
prasowych łamach, ale też nie za darmo. Musiałem rzecz opatrzyć kłamliwym komentarzem,
iż te słowa dotyczą Targowicy, on zaś wyciął słowo „zawsze”, bo jeśli Targowica, to tylko w
XVIII wieku. Popełnił błąd, nie zmienił tą kosmetyką niczego, gdyż komunistów uważają za
nową Targowicę nawet te polskie dzieci, które chodziły do prowincjonalnych szkół. Kilka
miesięcy później jaruzelskie czołgi rozjechały złoty sen pt. wolność i za sprawą partii, którą
utrzymywał cudzoziemski bagnet, zaczęły się sądowe farsy w rodzaju procesu KPN—
owskiego. Obecny na tym procesie jako mąż zaufania oskarżonych, słyszałem, że każdy z
nich powtarza głośno zdanie Napoleona, tylko trochę inaczej sformułowane. Ci ludzie nie bali
się mówić w twarz umundurowanym sędziom—członkom PZPR—u, iż PZPR jest — cytuję
expressis verbis
—
„organizacją przestępczą, zawiązaną w celu dokonania przestępstwa”
.
Cztery lata później Lepszy puścił mi w „Wyspach bezludnych” opinię Napoleona o PZPR—
ze, ale po straszliwych targach i po opatuleniu jej bzdurnym komentarzem, iż cesarz miał na
myśli antybonapartystowską partię rojalistów. Swoje echo opinia ta znalazła i w „Dobrym”, w
nazwie gangu, który założył Heldbaum. Sztab tej bandy nosi tam nazwę: Rada Przestępczego
Związku Pragi. Przeczytajcie inicjały wspak.
To PZPR było w „Dobrym” żartem, niczym więcej, gdyż „Dobrego” nie pisałem dla
państwowych edytorów. Lecz w książkach, które szły do „obiegu pierwszego”, takie chwyty
były nie tylko żartem. Była to wykalkulowana gra.
O ile w grze aluzyjnej Lepszy triumfował dość często, wyłapując sens metafory, o tyle
w szachach, gdzie figurami były sztuczki semantyczne, nie wygrał ze mną ani razu. Znam
różne rodzaje słownego kuglarstwa. Na przykład anagramy, czyli przestawianie sylab i
głosek. Albo czytanie z prawej do lewej, po arabsku. Herszt w „Milczących psach”, Ninelli
— to Il(icz) Lenin. Można się też wspomóc obcym językiem: w „Animowaniu” (nowelka z
„Łysiak Fiction”) przesłuchujący sadysta o nazwisku Navider to Red Ivan (Czerwony Iwan).
Całe zresztą „Animowanie” było odwróceniem sytuacji — stalinowskie śledztwo, stalinowska
procedura sądowa i stalinowski kodeks praw (z karalnością domniemanej intencji, czyli nie
udowodnionego zamiaru) zostały odegrane w świecie disneyowskim, a sędzia nosi nazwisko
Ulrich. Jest to nazwisko historyczne — taką miał godność najpodlejszy sędzia w „procesach
teatralnych” za stalinowskiego terroru. Lepszy nie wiedział o tym, więc puścił, dwója z
historii współczesnej!
W „Wyspie kóz” (nowelka z „Wysp bezludnych”) streściłem metaforycznie cały
bandycki sposób objęcia i sprawowania władzy przez Lenina i Stalina. Tego drugiego
nazwałem Leets (odwrócone steel — po polsku: stal), dodając, że wywodził się z plemienia
„górskich rozbójników Georgianów” (angielskie Georgian znaczy: Gruzin). Partii
bolszewickiej złożonej z kóz dałem nazwę Kogutów (Cocks), a Lenin to Cock 1. Użyłem
terminu cock, bo koguty mają czerwone grzebienie. Ale i dla gwarowego znaczenia tego
wyrazu. Anglicy tak potocznie nazywają tę część męskiej anatomii, którą w „Ulissesie”
Joyce’a, przy końcu, Molly Bloom nazwała „czerwonym bydlakiem”. I jakby tego
wszystkiego było mało, dołożyłem na temat kóz—bolszewików, noszących partyjną nazwę
Kogutów, zdanie, które wyraził XIX—wieczny tłumacz, Tomasz Dziekoński:
„Koza nade
wszystko, bydlę awanturnicze, koza stała się narzędziem tego najścia demagogicznego,
postrachem…”.
Nie w każdym przypadku stosowałem angielski. Międzynarodowy język naszych
czasów jest znany tak powszechnie, iż gra z cenzurą przy jego użyciu była dość ryzykowna.
Inaczej rzecz się miała z międzynarodowym językiem prapradziadów. Ten wydawał mi się
bezpieczniejszy, według idealistycznego rozumowania: żaden łacinnik na cenzora nie pójdzie
(tak jak żadna dobrze wychowana panienka nie pójdzie na ulicę). W „Wyspach bezludnych”
jest rozdział „Ballada o czarnym makapho” (makapho w narzeczu Haussa ma podwójne
znaczenie — oznacza ślepca i oznacza to samo, co w wulgarnej angielskiej gwarze cock).
Mówię tam o tyraniach afrykańskich, w których Murzyni gnębią i katują Murzynów; ci,
którzy to robią, noszą na ogół mundur, a terror uprawiają w imię wolności, demokracji,
powszechnego szczęścia i temu podobnych haseł każdego despotyzmu. Pisałem ten rozdział,
gdy Polskę trzymał za pysk WRON, nazywany powszechnie wroną i równie żarliwie
przeklinany, co para ciemnych okularów. Zakończyłem metaforą o ziemi spodlonej i o tym,
ż
e krąży nad nią zły ptak Nycticorax. Nycticorax to po łacinie ślepowron.
Mówisz, Czytelniku, że to są gry śmieszne? Ależ tak, wiem o tym i wiedziałem
wówczas, gdy to robiłem, takie one rzeczywiście są. Jeśli zarzucisz mi, że tych szyfrów
prawie nikt nie odgadywał, znowu się nie pomylisz, ja zaś przysięgam Ci znowu, iż miałem
ś
wiadomość tego, gdy pisałem. Teraz jeszcze mnie zgań, że to nawet nie sztuka dla sztuki,
tylko sztuczki dla sztuczek, i po raz trzeci będziemy mieli zdanie to samo. Lecz zanim
wyjaśnię, czemu ta dziecinada służyła, chcę abyś wiedział, że nie odczuwam wstydu, bo jeśli
Leonardo stosował przeciw cenzurze kościelnej dokładnie te same sztuczki z pisownią, to
pokaż mi jeden powód, dla którego taki karzeł jak ja miałby się wstydzić.
Więc czemu służyła ta dziecinada? Dziecinada, jak sama nazwa wskazuje, służy
dziecku (
„Chlebak, jak sama nazwa wskazuje, służy do noszenia granatów”
— pouczono
mnie, gdy pełniłem służbę wojskową). Dzieci wykpiwane lub wyzywane odpowiadają tym
samym, małpując prześladowców. Gdy usłyszą: „Ty jesteś burak!”, odpowiadają: „To ty
jesteś burak!”. Gdy usłyszą: „Ty jesteś głupek!”, odpowiadają: „To ty jesteś głupek!”. Lepszy
nieraz dawał mi popalić, kalecząc to, co napisałem, a jego wszechmoc skrzeczała:
— Nie wysilaj się, głupku, jestem zbyt mądry i zbyt czujny, aby udało ci się mnie
wykiwać!
Słyszałem ten głos patrząc na każdy cenzorski zapis w mojej literaturze. I nie
chciałem, aby tym, kto śmieje się ostatni, był on. Moje sztuczki czekały na taki dzień, kiedy
nie za granicą i nie w „drugim obiegu”, lecz w wielonakładowym oficjalnym druku przeczyta
moją odpowiedź. Ta odpowiedź brzmi:
— Sam byłeś głupkiem, cwaniaczku, robiłem cię w bolo, kiedy chciałem, korzystając
z twej głupoty, ślepoty i niedouczenia! Obcymi językami, anagramami, „arabizmami” i
metaforami, które przerastały twoją inteligencję! Byłeś wełniany baran, a nie alzacki
owczarek pilnujący furtki do druku. To, coś wykreślił, zasługiwało na swój los, Karl Kraus
powiada:
„Satyry, które rozumie cenzor, są słusznie zakazane”
. Puściłeś nawet Katyń,
idioto, nie mając o tym pojęcia, na siedem lat przed odkneblowaniem tej zbrodni!
W końcu 1989 roku obecny szef Urzędu Ochrony Państwa i wiceminister spraw
wewnętrznych, Krzysztof Kozłowski, powiedział:
„O Katyniu ludzie nie pisywali, bo i tak
było wiadomo, iż samo słowo będzie skreślone”
. Ja postanowiłem, że Lepszy nie skreśli mi
tego słowa, i to nie skreśli w dobie stanu wojennego, w roku 1982! Chciałem pokazać, kto
jest od kogo lepszy, tak jak dziecko na podwórku chce pokazać, kto jest królem podwórka. I
wygrałem, lisią strategią oraz grą słów. Najpierw usypianie czujności, przez kilkanaście stron.
Zasłoną dymną były kłęby dymu z somosierskich armat, bohaterami zastępczymi
szwoleżerowie. A potem miękkie, bezkolizyjne przejście do katyńskiej metafory…
Był to rozdział w „MW”. Nazwałem go:
„I pogrzeb, który zaiste przytłacza
krajobraz…”
, cytując fragment wiersza Albertiego, wiersza, który był mottem rozdziału:
„Sen kłamstwa.
I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz”.
Chodziło mi o hekatombę pogrzebową w Katyniu, i o to kłamstwo, którym karmili nas
czerwoni od kilkudziesięciu już lat. Przeciw wojującemu mieczem dobyłem tego samego
oręża — kłamstwa, które uświęcał mi cel. Polscy szwoleżerowie—somosierczycy zakończyli
swą karierę napoleońską wraz z upadkiem Bonapartego. Później tylko raz byli w ogniu
(wojna z Rosją 1830—31). Ja każdemu z nich dodałem około stu lat, pisząc, iż:
„przeszarżowali jeszcze kilka wojen i kilka powstań”
. Lepszy miał dwóję nie tylko z historii
współczesnej, lecz w ogóle z historii, a także z biologii, więc się nie połapał. Nie połapał się,
iż żaden człowiek nie może walczyć przez półtora wieku, i nie połapał się, że w przypadku
szwoleżerów napoleońskich te „kilka wojen i kilka powstań” to nieprawda, a jeśli nieprawda,
to znaczy, że metafora, która prowadzi do czegoś. Prowadziła do katyńskiego mordu, ale
ponieważ nie mogłem napisać o kilku tysiącach zamordowanych (bo wówczas by się ocknął),
zdanie następne brzmiało tak:
„Kilku z nich, a każdy wart był tysiąca, zamordowano w
Bourreaugne…”
. Na naszym globie nie istnieje miejscowość o nazwie Bourreaugne.
Francuski wyraz bourreau to po polsku kat, francuska końcówka gne to polskie ń. Bourreau +
gne
= Bourreaugne =Katyń. Całość brzmiała tak:
„Szwoleżerowie przeszarżowali jeszcze kilka wojen i kilka powstań, lecz im także
nie darowano. Kilku z nich, a każdy wart był tysiąca, zamordowano w Bourreaugne i
wrzucono do wspólnego dołu, wielkiego jak dolina ich chwały i okrytego milczeniem
bardziej jeszcze strasznym niż ta cisza…
Zbrodnia bez kary. I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz…
Jakże mógłbym o nich zapomnieć ja, którego serce pogrzebano razem z nimi…”.
Później jeszcze tylko kilka wyrazów i wiersz Kazimiery Zawistowskiej jako finalny
akord. Wiersz, którym sygnalizowałem, że ta zbiorowa mogiła w Bourreaugne leży na terenie
Rosji. Oto zakończenie rozdziału „I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz…” w mojej
książce „MW”:
„Kocham ich miłością tak czulą, że czulszej być już nie może i często myślę o nich
z rozpaczą tym najpiękniejszym wierszem Kazimiery Zawistowskiej, co zwie się
«Cmentarz»:
Krasną opończę i pojas czerwony włożono trupom na ostatnie święto. Nad nimi
trawy pachną rutą, miętą…
Z chałup się dymy wloką na zagony… I błogosławi im przez Carskie Wrota
Preczysta Maty, bizantyńska, złota»„.
Miejscowość o francuskiej nazwie Bourreaugne tam, gdzie są Carskie Wrota i gdzie
nad „wielkim wspólnym dołem” zamordowanych polskich oficerów rozciąga się
prawosławne niebo — czy to było takie trudne, panie Lepszy? Dla wielu Czytelników nie
było to trudne, tym razem rozszyfrowali kod, listy z podziękowaniami leżą do wglądu,
maestro! Jako zawodowy szermierz czerwonym flamastrem, zrobiłeś z siebie durnia. Nosił
wilk…
Tak oto prawdę zakazaną można było głosić przy pomocy semantycznych sztuczek i
zmyśleń. W „Chimerze” John Barth napisał:
„Niektóre zmyślenia są o tyle cenniejsze od
faktów, że ich piękno czyni je prawdziwymi (…) Obojętnie jaki sposób Szeherezada
znajduje — czy będzie to magiczne zaklęcie, czy magiczna opowieść zawierająca
odpowiedź — wszystko sprowadza się do poszczególnych słów w opowiadaniu, które
czytamy, czyż nie?”. Miał na myśli sztukę pisania. Sztuczki z pisownią należą do sztuki
pisania, Barth dodał: „Prawdziwą magią jest pojąć, które słowa są skuteczne, kiedy i w
jakim można je użyć celu; sztuczką jest poznać sztuczkę”.
„Sztuczką jest poznać sztuczkę”. Dałem to jako motto do „magicznej opowieści” pt.
„Cudowna lampa Aladyna” (w „Wyspach bezludnych”), prowokując Lepszego — kablując
mu, że gram z nim sztuczkami, a on, ku mojemu zdumieniu, przepuścił te „pół sążnia
łańcucha”, o które reżim podłuża łańcuch ludziom, by uwierzyli w liberalizację, jak również
przepuścił tę „cudowną lampę do podglądania żywych i umarłych”, którą sprezentowała
Dobremu Rosja. Albowiem w tym opowiadaniu cudowna lampa szefa bezpieki, wezyra
Aladyna, była narzędziem kontrolującym społeczeństwo. W każdym despotyzmie naród jest
„pod lampą” w dzień i w nocy. Tyrania albo ma taką lampę, albo to nie jest tyrania.
Do dziś przecieram oko, patrząc na daty druku tej nowelki w „Literaturze” i w
książce. Lepszy nie powinien był zezwolić na to — miał przed sobą jedną wielką kpinę z „nie
zapowiedzianych wizyt” pierwszego sekretarza u robotników i chłopów, u mieszkańców
miast i miasteczek, w domach i na ulicach. Czy pamiętacie te hołdownicze listy, które
bezpieka pisała w imieniu mas robotniczo—chłopskich do każdego z sekretarzy KC, a gazety
drukowały to na pierwszych stronach?
„Towarzyszu Wiesławie, jesteśmy z Tobą!”
,
„Towarzyszu Edwardzie, jesteśmy z Tobą!”
(dalej szły komplementy). Mój wezyr Aladyn
zmajstrował podobne pismo, pełne tak aberracyjnych komplementów, że nawet młody
tajniak, który miał złożyć ten hołd u stóp tronu, wyraził swoje zdumienie:
„— Kto to napisał?
— Czyś nie słyszał? Lud prosty napisał te słowa, ludzie, którzy mieszkają na
przedmieściach Teheranu.
— Przecież oni nie umieją pisać!
— Nie ma ludzi bez wad — odrzekł wzruszając ramionami wezyr.
— Bismillah! Bóg jest jeden i nie znosi kłamstwa! — wyrwało się Nazimowi.
— Głupcze — odparł Aladyn — nie na to dał Allah mowę ludziom, by mówili
prawdę, on ją bowiem zawsze rozezna, a więcej nic go nie obchodzi. Idź i czyń co ci
kazano!
Samemu ostawszy, raz jeszcze rzucił okiem w szkło cudownej lampy mądry wezyr
Aladyn, bacząc, czy się kto akurat w mieście nie namawia do buntu, po czym nakrył ją
purpurową kapą i udał się na spoczynek, dziękując Allahowi, że tak sprawiedliwie urządził
świat, gdyby bowiem wszystkim było dobrze, nikt by się nie modlił o poprawę losu i
zanikłaby wiara, która jest źródłem przyzwoitości.
Insz Allah!”.
Wróćmy do Bonapartego. Jedno grupie zdanie, które chciałem zamieścić na jakichś
łamach (że Stalin miał dwie napoleońskie cechy: wzrost i stosunki heteroseksualne ze sławną
Laszką na literę W.), nigdy nie przeszło przez cenzurę, a przeszła cała książka, o którą dostało
piany kilka instytucji: Kreml, sowiecka armia i zrzeszenie jej weteranów, tudzież polski rząd
opieprzony przez radziecki rząd.
Książka nosi tytuł „Cesarski poker”. Nie chciałem jej pisać, bo nie wierzyłem, że
będzie można ją wydrukować. Do napisania zostałem podbechtany przez kierowniczkę działu
wydawniczego, która pilotowała proces wydawniczy bardzo dzielnie i bardzo roztropnie, ale
roztropnie nie dla siebie, tylko dla książki: jako ofiarnego kozła zwolnioną ją z etatu, gdy już
ten tomik wywołał aferę dyplomatyczną i gdy afera trafiła do gazet i anten na Zachodzie.
Nasze media milczały jak grób. Lecz po kolei:
Maszynopis wręczyłem edytorom w 1976 roku. Zgodnie z regulaminem
wydawniczym edytor oddał tekst do tak zwanej recenzji wewnętrznej. Ponieważ treść była
historyczna (konflikt cara Aleksandra z cesarzem Napoleonem o władzę nad Europą), recenzji
musiał dokonać któryś z historyków znających epokę. Wspomniana Pani redaktor, która na
tym etapie jako jedyna oprócz autora znała treść książki, miała tę samą, co autor, pewność, iż
ośmiu na dziesięciu polskich historyków opluje maszynopis za jego fragmenty antyrosyjskie,
podczas gdy dziesięciu na dziesięciu za autorską ocenę polskich historyków—napoleonistów
(chodziło o marksistowsko—leninowskie interpretacje i fałszerstwa dokonywane przez naukę
ludowo—demokratyczną). Pozostawał ten jedenasty. Był to Jerzy Łojek, znakomity historyk,
który już zasłynął jako antylizus, ale jeszcze nie zasłynął jako dysydent (opozycja dopiero
raczkowała, tuż po Radomiu), więc współpracować z nim można było spokojnie. Na wniosek
Pani redaktor jemu zlecono recenzję „Cesarskiego pokera”.
Miałem trochę tremy. Człowieka znałem tylko z lektur i chociaż moja książka oparta
była na solidnym materiale bibliograficznym oraz dokumentalnym, ja byłem szczeniak, on
historiograficzny baron, czort wie, co takiemu strzeli do głowy, zwłaszcza że nie cackałem
się, gdy pisałem to, co on miał wyceniać.
Wycenił na pięć plus, napisał m. in.:
„P. Łysiak ma całkowitą rację podejmując zdecydowaną polemikę z naiwnymi
wrogami Napoleona w naszym kraju i wykazując, że ówcześnie nie było dla sprawy
polskiej żadnej innej szansy, a Napoleon zrobił w końcu dla Polski więcej niż jakikolwiek
inny mąż stanu Europy i świata w ciągu ostatnich trzech stuleci, po dzień dzisiejszy. Było
i jest nadal na ten temat wiele nieporozumień, nie tylko w publicystyce historycznej, ale
nawet w historiografii naukowej (…) Gdyby nie Napoleon i Księstwo Warszawskie, przez
cały XIX wiek obowiązywałaby konwencja rosyjsko—prusko—austriacka z 15/26 stycznia
1797 roku o wytarciu na zawsze imienia Polski z jakichkolwiek aktów publicznych i
prawno—państwowych”.
Łojek zrobił coś jeszcze, coś, co recenzenci robią rzadko — napisał list do autora. Był
to pierwszy list, jaki od niego otrzymałem, tak zaczęła się nasza znajomość. Pisał m. in.:
„W moim przekonaniu ma Pan całkowitą rację, a odmienne sądy części polskich
historyków — niestety, części bardzo agresywnej — wynikają z prodoktrynalnych
teoryjek, że Napoleon nas wykiwał. Teoryjki te służą jednemu celowi — sugerowaniu, że
tylko przez leżenie plackiem przed Rosją i całowanie moskiewskich butów możemy ocalić
minimum swojej egzystencji (…) Ma Pan przeciwko sobie wszystkich ugodowców i
lojalistów w środowisku historycznym, grono bardzo liczne, chamsko nachalne i zdolne
posunąć się nawet do policyjnych denuncjacji, czego były już przykłady. Tym bardziej
gratuluję Panu odwagi”.
Dusza moja uniosła się do nieba — tak się jest wniebowziętym. Wniebowziętym do
kwadratu zostałem wkrótce potem, gdy Lepszy przeprowadził w „Cesarskim pokerze”
kosmetykę umiarkowaną i przystawił pieczęć zezwalającą na druk. Tak samo dziwiłby się
Słowacki — „toutes proportions gardees” — gdyby mu carski cenzor opatrzył „Kordiana”
sakramentalną formułą „Dozwolieno Cenzuroju”.
Rzecz wyszła w 1978 i po dwóch miesiącach ambasador ZSRR w Polskiej
Rzeczypospolitej Ludowej złożył na ręce rządu polskiego stanowczy protest przeciwko edycji
„Cesarskiego pokera”. Wniebowstąpiłem do sześcianu — był to jedyny przypadek w dziejach
PRL, gdy Kreml oficjalnie, poprzez MSZ, zaprotestował przeciw książce polskiego pisarza.
Na szczycie władzy, w wydawnictwie i w cenzurze, rozpętało się piekło. Lepszy natychmiast
zakneblował informacje o tym, ale tylko w mediach guberni polskiej, gdyż poza nią jego
władza nie sięgała. Zachód się rozjazgotał, lecz na krótko, bo tam siedem razy w tygodniu
dzieją się dużo ciekawsze rzeczy w łóżkach gwiazd filmowych i księżniczek; trzeba rąbnąć
prezydenta USA, żeby mieć reklamę kilkudniową.
Z oczywistych względów najszerzej i najdłużej zajęła się aferą prasa polonijna.
Londyński „Dziennik Polski” zaczął swój tekst od próby wyjaśnienia cudu: dlaczego cenzura
przepuściła taki numer? Wykoncypowano powód następujący:
„Władze PRL tolerują epopeję Napoleona i udział w niej Polaków. Zakończyła się
klęską Wielkiej Armii. W śniegach Rosji rozwiała się nadzieja na odbudowę Rzplitej, której
terytorium w olbrzymiej części znalazło się po Kongresie Wiedeńskim pod panowaniem
carów (…) Dla cenzorów, którzy z ramienia Moskwy nadzorują książki historyczne
wydawane w Polsce, walki o odzyskanie wolnego państwa polskiego w oparciu o
napoleońską Francję są tematem dozwolonym, a nawet wygodnym, ponieważ wykazują,
jak bardzo zawiedli się Polacy licząc na pomoc Zachodu”.
Dalej „Dziennik Polski” wyraził jednak swoje zdumienie. Zdumiewało go, że autor
wychowany przez czerwonych pedagogów używa napoleońskiej tematyki w celu przykopania
Kacapom, zamiast wziąć się za hagiografię praszczurów marksizmu—leninizmu:
„Autor — świetne pióro! — należy do powojennego pokolenia (ur. w roku 1944),
więc
musiał
przejść
przez
marksistowską
indoktrynację,
nawet
złagodzoną
Październikiem. Jako dziecię Polski Ludowej mógłby przy swoich zamiłowaniach
historycznych opracować krytyczną sylwetkę współczesnego Napoleonowi prekursora
socjalizmu Leonarda Sismondi, czy też urodzonego w roku zwycięstwa pod Wagram
Proudhona, teoretyka socjalizmu i autora hasła «Własność to kradzież». Wdzięcznym
tematem dla młodego marksisty byłyby też teorie współtwórcy ekonomii klasycznej
Dawida Ricardo oraz liberała Saya, który kłócąc się z Napoleonem dedykował w roku
1814 carowi Aleksandrowi swą pracę «Traktat o ekonomii politycznej». Ale wszystkie te
tematy, choć wiązały się z epoką napoleońską, nie skupiły uwagi Waldemara Łysiaka”.
To, co skupiło uwagę „młodego marksisty” (okazuje się, że samo zrobienie matury w
PRL—u robi z człowieka marksistę), wypunktował też nowojorski „Nowy Dziennik” w
całokolumnowym artykule, którego tytuł („Historia nie jest czasem przeszłym”) był już
odpowiedzią. Cytuję fragmenty rozwinięcia tytułu:
„W dobie napoleońskiej upatruje Łysiak klucza do współczesnej sytuacji
politycznej Europy i do dzisiejszej sytuacji w Polsce. Inaczej niż to robią w polskich
szkołach, z punktu widzenia niemarksistowskiego, przedstawia wybitną rolę Napoleona w
kształtowaniu nowoczesnego porządku politycznego i cywilizacyjnego Europy oraz realne
szansę Polski odbudowanej przy boku Francji po rozbiorach. Że celu tego nie udało się
Napoleonowi i Polakom osiągnąć — zadecydowała rola Rosji jako wroga Napoleona, Polski
i «obcej» cywilizacji zachodniej (…) Treścią książki, która swą popularność zawdzięcza nie
tylko typowemu dla Łysiaka stylowi narracji, jest piętnastoletni pojedynek o miano
arbitra Europy między cesarzem Napoleonem a carem Aleksandrem I (metafora trwającej
do dzisiaj konfrontacji pomiędzy Zachodem a Wschodem). W tym zderzeniu można
śmiało szukać korzeni dzisiejszego konfliktu Zachód—Wschód i znajdować odniesienia
szokująco aktualne, chociażby problemy Polski, Turcji i Finlandii. Łysiak tak zdecydowanie
przeciwstawił się fałszywej wersji tych wydarzeń, lansowanej przez propagandę i
historiografię marksistowską, że oficjalne wydanie «Cesarskiego pokera» w PRL zakrawa
na cud (…) Jest to pierwsza książka opublikowana przez państwowe wydawnictwo,
przeciw której ZSRR złożył oficjalny protest w polskim Ministerstwie Spraw
Zagranicznych, zarzucając jej antyrosyjskość, a także antyradzieckość zawartą w
wyraźnych aluzjach do współczesności (…) Nie bez powodu Łysiak zaakcentował zdanie,
które Napoleon wypowiedział przed śmiercią na wyspie Świętej Heleny: «Rosja jest
potęgą, która najdłuższym krokiem maszeruje w kierunku dominacji nad światem» (…) W
następstwie radzieckiego protestu, a także artykułu w «Nowych Drogach» krytykującego
książkę i autora — druk następnych książek Łysiaka został zablokowany”.
Wszystkie relacje na temat afery z „Cesarskim pokerem” podkreślały, że jest to
edytorski cud nad Wisłą, ewidentna i niezrozumiała wpadka Lepszego. Ze strony Lepszego
była to więcej niż wpadka — był to występek przeciw jasnym dyrektywom KC PZPR.
Niedawno „Litieraturnaja Gazieta” opublikowała wypowiedź polskiego uczestnika
Sympozjum Historyków Radzieckich i Polskich, K. Żurawskiego:
„Weźmy historię carskiej Rosji, jej imperialistycznej polityki. Jeden z wysokich
rangą działaczy partyjnych ekipy Gierka sformułował ten problem jasno i wyraźnie:
powiedział, że krytykę caratu partia będzie traktowała jako zakamuflowaną krytykę
Związku Radzieckiego”.
Tymczasem Lepszy, zezwalając drukować „Cesarskiego pokera”, puścił nie tylko
krytykę caratu na co trzeciej z kilkuset stron, ale puścił też, jak pisał „Nowy Dziennik”, owe,
znajdujące się na co piątej stronie, „szokująco aktualne odniesienia” i „aluzje do
współczesności”. Żeby było dowcipniej — Lepszy niczego nie musiał tu rozszyfrowywać,
gdyż w posłowiu wyraźnie napisałem, że używam historycznej scenografii do współczesnych
porachunków. Co prawda to posłowie było zakamuflowane nazwą: „Notka bibliograficzna”,
ale przecież cenzor jest od tego, by czytał każde zdanie. Czyż można było wyraźniej rzecz
ująć, niż zrobiłem to w ostatnim akapicie książki? Oto on:
„Historia interesuje mnie jako trampolina do gier literackich godzących metaforą
we współczesność, i właśnie metaforze literackiej wyrastającej z historii palę moje
kadzidełko. Ta książka nie jest monografią cesarskiego pokera, lecz powieścią o nim,
która odkurza starą mądrość Byrona z «Wędrówek Childe Harolda»:
«Taki jest morał wszystkich naszych dziejów, Że co raz było, ciągle się powtarza.
Choć wciąż historia kart sobie przysparza, Ma tylko jedną kartę…»„.
Rosjanom to odkrycie kart na ostatniej stronie książki potrzebne nie było — i bez tego
książka stanowiła dla nich czytelny pasjans już od strony pierwszej. Dostali szału, bo treść nie
podobała się im ogólnie, jak również szczegółowo, to znaczy w wielu szczegółach. Ogólnie
szło o tak zwany wydźwięk ogólny, który najlapidarniej ujął prof. Łojek w wywiadzie dla
radia francuskiego, gdy zapytano go o sowiecką furię wobec mojej książki:
„— Rzecz w tym, iż sprawa polska związana z Napoleonem to w przełożeniu na
język dzisiejszych realiów politycznych sugestia konieczności ścisłego związku Polski z
Zachodem”.
Nic dodać, nic ująć; sugerowaniu tego poświęciłem niejeden akapit w moich
książkach napoleońskich, pamiętając słowa Napoleona:
„Są tylko dwa ludy — Wschodu i
Zachodu”
. Lecz żeby wszystko było jasne: wybór Zachodu jest tu wyborem „z dwojga
złego”, a nie megalomańskim „my som kultura śródziemnomorska”. My rzeczywiście
jesteśmy peryferyjną częścią kultury łacińskiej, tylko że gdy my przytulaliśmy się do niej od
tysiąca lat niczym niedopieszczone dziecko, ona lekceważyła nas od tysiąca lat niczym
macocha i palcem nie kiwała w bucie, gdy rozszarpywały nas wilki (zachodnie też). Jak
czarny symbol brzmią słowa papieża Grzegorza XVI, który powstańców listopadowych
nazwał:
„podłymi buntownikami, nędznikami, którzy pod pozorem dobra powstali przeciw
władzy swojego monarchy”
(cara). Takich opinii, świadczących o niezmiennym do nas
stosunku Zachodu, cytowałem w moich książkach dużo. Wśród Francuzów tylko jeden,
Korsykanin, był wyjątkiem — reszta gwizdała na Polaków i na swoje zobowiązania wobec
Polski (wypomniałem im to we „Francuskiej ścieżce”, w rozdziale „Kamiennooka bajka z
doliny Thann”). Anglików jako notorycznych przeniewierców ukazałem w „Empirowym
pasjansie” (w kilku rozdziałach) i w „Wyspach bezludnych” (rozdział „Rzymski namiot”);
przypomnijcie sobie z „Konkwisty” wykład Mamulewicza — jest to wykład o hipokryzji
brytyjskiej i o zobowiązaniach, które Anglicy podjęli wobec Polaków, by żadnego nie
dotrzymać, bo „traktat o wzajemnej pomocy był dla nich kawałkiem papieru toaletowego”. O
Szwabach nie ma co mówić, dookoła są cmentarze. O habsburskich batach, łańcuchach i
Szelach już zapomniano (w „Kolebce” przypominam ten c.k. zamordyzm), teraz jest nawet
moda tęsknić do Habsburgów…
Nikt, kto zna moje książki, nie może mi wytknąć, że klęczę przed Zachodem jak
idiota. Cały mój „Asfaltowy saloon” był amerykańską plecionką: trochę nitek zachwytu dla
przedsiębiorczości „self—made”, dającej siłę (wówczas niepotrzebne są traktaty o wzajemnej
pomocy i głupie żale, że ktoś ich nie dotrzymał), oraz mnóstwo nici szyderstwa z tej
komiksowej kultury, w której Gioconda nie mogłaby zamknąć swych ust półuśmiechem,
tylko musiałaby odsłonić sztuczne zęby („keep smiling”) pełne „cheving gum”. Ale „z dwojga
złego” wybieram Zachód, nawet ze świadomością, że Himmler to wnuk Kanta, Mussolini —
Franciszka, Laval — Napoleona, a brytyjscy kibice — Morusa. Tam przynajmniej wśród
pradziadów zdarzał się człowiek i to budzi nadzieję — jest to kwestia kodu genetycznego.
Kiedy słyszę, jak się dziś gada, że należymy do środkowej Europy, mówię:
— Przestańcie chrzanić! Polska to dom na kółkach i na szynach, lecz te szyny są
króciutenkie! Jesteśmy najbardziej wschodnią rubieżą wschodniej części Zachodu.
Dalej jest Azja, która chce być Europą, o czym pisałem w „Wyspach bezludnych”
(rozdział „Notre Dame de Petersburg”), gdzie pewien Francuz powiada:
„— Rosjanie nie są jeszcze cywilizowani, to wymusztrowani Tatarzy! Ale że
niczego tak się nie lękają, jak tego, by ich nie brano za kraj barbarzyński, naśladują nas
bezdusznie strojem, architekturą, potrawą i czym tam jeszcze. Mają talent do
małpowania («le talent de la singerie»), ale nie pojmują, że cywilizacja to nie fortel, nie
moda, lecz rozwój duchowy. Przyjmując Rosję do swego grona, przyjęlibyśmy dżumę!”.
Lepszy puścił ten dialog, ale po targach, do opisu których zbliżamy się już; teraz
jednak muszę skończyć opis gry z „Cesarskim pokerem”. Radziecki dyzgust ogólny mamy za
sobą, przejdźmy do szczegółów.
Protest, który złożył ambasador ZSRR, wysmażony był w punktach, co nadawało mu
charakter rejestru zbrodni. Chodziło o zbrodnie: pomówienia, szkalowania, judzenia oraz
mijania się z prawdą, jak bowiem wiedzą wszyscy uświadomieni obywatele kuli ziemskiej —
Związek Radziecki nigdy nie był spadkobiercą imperium carów w zakresie parcia do
dominacji nad światem („najdłuższym krokiem maszeruje w kierunku dominacji nad
ś
wiatem”) oraz w dziedzinach takich, jak szalbierstwa dyplomatyczne, łamanie umów
międzynarodowych, łamanie praw człowieka, zorganizowane niewolnictwo, totalne
szpiegostwo i temu podobne insynuacje, od których roi się ta książka.
Ci, co czytali książkę, wiedzą, iż w żadnym z inkryminowanych w niej miejsc nie ma
ani mru—mru o Związku Radzieckim. A jednak Sowieci wzięli to wszystko do siebie, jakby
według klucza, który podałem na stronie ostatniej (że „godzę metaforą we współczesność”).
Jakby — albowiem nie przypuszczam, żeby potrzebny im był ów klucz, bez niego również
złożyliby protest; ich gniew wynikał z Prawa Nożyc („Uderz w stół, a nożyce się odezwą”)—
Gdy, na przykład, wspomniałem, że rosyjski
„nowy ustrój konstytucyjny (…) został tak
skomponowany, by stanowił skuteczny parawan dla samowładczego totalitaryzmu”
—
wzięli to do siebie, choć nikt ich nie prosił o to. Za obrzydliwą insynuację wobec radzieckiej
praworządności uznali następującą anegdotę:
„Car Piotr Wielki, bawiąc w Spithead (reda portu wojennego Portsmouth), chciał
zobaczyć, jak wygląda słynna kara przeciągania pod okrętem, na którą skazywano
marynarzy w Royal Navy. Usłyszawszy, że akurat nie ma żadnego winnego,
zaproponował:
— Niech wezmą któregoś z moich ludzi.
— Najjaśniejszy Panie — padła odpowiedź — ludzie Waszej Cesarskiej Mości są
obecnie w Anglii, a tym samym znajdują się pod ochroną prawa”.
Równie absurdalny wydał mi się zarzut, iż przejawiam brak kultury elementarnej.
Dowodem miały być zawarte na łamach książki stwierdzenia, iż słowo „Rosjanin” to epitet i
ż
e Rosjanie są „dzikimi Azjatami”. Przecież nie były to moje stwierdzenia, tylko
Bonapartego, to on był cham, ja jedynie cytowałem.
Podobnie rzecz się miała z ruskim olimpem militarnych herosów. Tu trzeba ujawnić,
ż
e radziecki protest zainicjowany został przez Wojskową Akademię im. Suworowa oraz przez
stowarzyszenie krasnoarmiejców—weteranów noszących na piersiach medal im. Suworowa i
Kutuzowa. Obie te instytucje jeszcze bardziej pokraśniały, gdy im przeczytano, co jeden Lach
ma do powiedzenia o ich wspólnym idolu. Z Wielkiej Encyklopedii radzieckiej każdy
radziecki żołnierz czerpał niewzruszoną pewność, że Suworow to
„największy wódz
wszechczasów”
(Napoleon występuje tam jako
„utalentowany oficer”
, a Marconi, Bell,
Edison, Newton, Lavoisier i cała reszta — jako epigoni wynalazców rosyjskich i radzieckich;
oszczędzono tylko Einsteina, Kopernika i częściowo Darwina, których radzieckie
pochodzenie nie zostało jeszcze udowodnione). Tymczasem rzeczony Lach charakterystykę
Suworowa zaczął następująco:
„Bohater, bufon, półdemon, półplugawiec (…), okrutny
potwór, mieszczący w skórze rzeźnickiego psa duszę małpy”
. Znowu piana na pysku i
znowu zły adres — ja nie winowat, towariszczi, ja tylko cytowałem współczesnych
feldmarszała Suworowa Rymnickiego! To samo z Kutuzowem — wszystkie jego negatywne
cechy charakteru i postępki przedstawiłem za pomocą cytatów z pism ludzi znających
Kutuzowa, a towarzysze sołdaty huzia na Łysiaka, że to niby ja bezczeszczę akademie
wojskowe, pomniki, ordery, pamięć i w ogóle radzieckie świętości, niedotykalne ustawowo.
Szczęśliwa armia, nie mieli innych przeciwników i problemów w 1978 roku!
Głównym strategicznym problemem radzieckich wojsk walczących z jedną książką
stała się kwestia stosunku Rosji do Polski i Polski do Rosji. Książka była przeznaczona dla
Polaków i mąciła im w głowach jedynie słuszną prawdę o „wiecznej przyjaźni narodu
rosyjskiego”. Mąciła, gdyż autor zapewniał, że jest na odwrót
(„Rosja zawsze życzyła Polsce
jak najgorzej”
) i że tylko Napoleon dobrze życzył Polakom, przepędzając z Polski
rosyjskiego okupanta. Dla propagandy kremlowskiej jest to bardzo wrażliwy punkt —
wolność może przyjść tylko ze wschodu, z zachodu nigdy. Stąd tylu usłużnych polskich
dziejopisów wykładało nam, że Napoleon niczego dla Polski nie zrobił, a to, co zrobił, to była
sama okropność. Jeden z tych historyków stwierdził nawet, że odbudowana przez
Bonapartego Polska to kolejny rozbiór (kiedy niedawno składano tego pana do grobu jako
niepokalanego antykomucha, miałem wrażenie, iż dysydencki chór na cmentarzu to mój sen
surrealistyczny). Zatem każdy dowód, że Napoleon bronił Polskę przed imperialną
zachłannością rosyjskiego smoka, był czymś na kształt czerwonej płachty (tej w corridzie)
drażniącej inne czerwone płachty (te na drzewcach sztandarów). Choćby taki fragment
„Cesarskiego pokera”:
„15 sierpnia 1811 roku, podczas uroczystej audiencji korpusu dyplomatycznego,
miał miejsce jeden z legendarnych ataków furii cesarza. W obecności osłupiałego grona
dyplomatów z całej Europy i części Azji, stojąc na rozkraczonych nogach przed trzęsącym
się ze strachu rosyjskim ambasadorem Kurakinem, Bonaparte ryczał:
— (…) Aż pięć dywizji wycofaliście z armii naddunajskiej, by je pchnąć nad granice
Polski! Znam wasze podstępy! (…) Wiem dobrze, o co wam chodzi — o Polskę!!…
Przysyłacie mi tu różne plany dotyczące Polski. Otóż wiedzcie, że nie dam tknąć jednej
wsi, jednego młyna, jednej piędzi polskiej ziemi!!!…”.
Ponieważ Rosja zamierzała wówczas nie tknąć, lecz połknąć naszą ziemię i „z
marszu” opanować Europę Zachodnią (dokładnie tak samo, jak chciał to zrobić Lenin w 1920
roku) — musiała wybuchnąć wojna, której historycy rosyjscy oraz ich wierni polscy
uczniowie dali miano „napoleońskiej agresji”. Napoleon nie pragnął tego starcia, robił
wszystko, by go uniknąć, jego dyplomatyczne wysiłki opisałem w „Cesarskim pokerze”. Im
bardziej się starał, tym bardziej Rosjanie odbierali to jako słabość. Podjęli nieodwołalną
decyzję. Gigantyczna mobilizacja armii rosyjskich została dostrzeżona przez polski wywiad, a
szczegółowy plan rosyjskiej ofensywy na Zachód (pod kryptonimem „Wielkie Dzieło”) został
zdobyty przez wywiad francuski w 1811 roku. Napoleon nie miał w tej sytuacji wyboru
ż
adnego — wojska francuskie i polskie uprzedziły cios, według starej zasady, że najlepszą
obroną jest atak. Takie są fakty, dla tez historiografii rosyjskiej, radzieckiej i proradzieckiej
bardzo nieładne i bardzo niestrawne.
Polemizować ze mną nie bardzo było można, gdyż nie można było podważyć
wiarygodności dokumentów. Między innymi zacytowałem list cara, w którym pisze on, że
zdobycie zachodniej Europy musi się udać
„ze względu na aktualny brak sił cesarza
Francuzów”
. Po czym zapytałem:
„Jak w świetle tego listu wyglądają twierdzenia panów
rozprawiających o «zaborczej agresji Bonapartego na Rosję»? (…) Absolutna pewność, że
car uderzy na zachód najpóźniej w 1812 roku, spowodowała uprzedzenie ciosu, miast
czekania, aż wojska rosyjskie przekroczą Łabę. Jeszcze raz była to kwestia życia”.
Dla sowieckiej propagandy była to kwestia obrażonego honoru. Nie dość, że
przypomniano, iż Polacy z pomocą Francuzów tłukli wojsko rosyjskie, zajęli pół Rosji i
wleźli do Kremla, i że tylko najstraszliwsza od niepamiętnych czasów zima zniweczyła ten
sukces, ale na domiar został przypomniany plan „Wielkie Dzieło”, którego kolejną realizację
podjął Lenin. Przypomniana więc została klęska armii Tuchaczewskiego i Budionnego, która
ocaliła zachodnią Europę w 1920 roku. Kreml tylko raz sklął polski druk za pomocą noty
dyplomatycznej. Nasz obóz to nie był obóz harcerski, w którym harcmistrz wrzeszczy na
zastępowych, bo jakiś zuch użył brzydkiego wyrazu. Widać dopiekło im jak cholera, jeśli
postanowili skarcić prywiślańskich ekonomów swego folwarku pisemną naganą.
Nie ukrywam, że byłem tym równie zaskoczony, jak rząd PRL. Ale otrząsnąłem się
szybko. Nasz bratni obóz miał to do siebie, że przyzwyczajał do science fiction,
niespodzianka to była nasza specjalność obozowa. Już sam fakt, że KDL—e trzymały się
latami, mimo aberracji ekonomicznej, musiał zaskoczyć nawet opatrzność niebieską. Była to
niespodzianka powszechna, ale potem każdy przywykł i niespodzianką stał się upadek
komunizmu (czyli zemsta trupa na mordercy — tak zwana zemsta zza grobu — gdyż to
zamordowana przez komunizm ekonomia wzięła odwet).
Niespodzianki bolszewickie miały zawsze dużo sprzężeń zwrotnych. Pamiętam, jak
byłem zdumiony, gdy gwiazdor najbardziej parszywego ze wszystkich esbeckich programów
w naszym radiu (osławiona „Jedynka”) zwiał do Ameryki, by stamtąd zwalczać polską
komunę. I jak byłem jeszcze bardziej zaskoczony, gdy antykomuna przyjęła neofitę bez
ż
adnych oporów w swoje szeregi, chwaląc, wielbiąc, beatyfikując. I jak byłem zaskoczony
najbardziej, gdy komuna próbowała mnie zmusić (poprzez dziekanat, rektorat i ministerstwo),
abym zaliczył mój przedmiot krewnemu gwiazdora. Wtedy przestałem cokolwiek rozumieć.
Nie zaliczyłem owemu „studentowi”, bo nie przychodził ani na zajęcia, ani na wykłady (nie
był ani razu), ale i tak dano mu dyplom, a gdy spytałem, na jakiej podstawie — dziekanat mi
wyjaśnił, iż „na skutek przeoczenia”(sic!). Wtedy zacząłem cokolwiek rozumieć. Gdy dzisiaj
mitologia każdej ze stron zaczyna tracić Apollów (komunistyczny bohater czeskiej
młodzieży, Juliusz Fuczik, okazał się agentem gestapo, a bohater młodzieży kontestacyjnej,
Wołodia Wysocki — piosenkarką KGB), nawet młodzież zaczyna rozumieć, iż życie jest
wesołe, a dopiero potem się umiera.
Ambasador Sowietów, wręczając polskim towarzyszom protest przeciw „Cesarskiemu
pokerowi”, nie wiedział, iż tym samym wręcza mi nagrodę. Gdyż ja to poczytałem za
literacką nagrodę od radzieckiego rządu. Od rządu peerelowskiego bym nie przyjął. Zresztą
raz nie przyjąłem. Nie było musu. Przed przyznaniem nagród rządowych konsultowano się z
wytypowanymi do laurowego wieńca. Odmówiłem raz i więcej nie próbowano. Z zaproszeń
na doroczne spotkanie twórców kultury z żandarmami kultury też nie było musu korzystać —
zaproszono mnie dwukrotnie, dwa razy nie wyrzuciłem zaproszeń do kosza (trzymam je dla
ewentualnych wnuków), ale i z nich nie skorzystałem, więc przestano mnie wabić. Zawsze
jednak uczestniczyłem, to znaczy brałem udział w każdym takim rykowisku, przy pomocy
telewizora Thomson z kineskopem PIL („Precision in line”). Lubiłem co roku
pokontemplować to radosne grono, tę ciepłą atmosferę, tych gospodarzy o wielkich
funkcyjnych tytułach (dziś w odstawce, na śmietniku historii) i tych gości o wielkich
parnasowych nazwiskach (dziś w senacie, w sejmie i w estradowym antykomunizmie — na
ś
wieczniku historii).
„Cesarski poker” popsuł humor wielu utytułowanym funkcjonariuszom tamtych lat.
Bezprecedensowa reakcja Kremla wywołała burzę z piorunami, terramoto i grad
rynsztokowych słów. Na czerwonym dywanie marki OPR stanęli kolejno Lepszy i szef
wydawnictwa. Wzywał wódz propagandy i polityki kulturalnej PRL, osławiony upiór z
Komitetu Centralnego, pełen cholerycznego usposobienia i gustów estetycznych a la
Chruszczow, oraz powołania do misji cywilizacyjnej a la Żdanow. Boleję, iż nie znam jego
dialogu z Lepszym, gdyż moja znajomość języka łacińskiego na pewno by się zwiększyła.
Znam dialog z dyrektorem naczelnym oficyny wydawniczej. Ta rozmowa zaczęła się od
niewykonalnego rozkazu: upiór kazał natychmiast cofnąć książkę ze sprzedaży i zniszczyć
cały nakład. Dyrektor wyjaśnił mu, że może być z tym pewna trudność, bo cały nakład (60
tysięcy egzemplarzy) został sprzedany w ciągu kilkudziesięciu godzin i teraz znajduje się w
mieszkaniach, a nie w księgarniach.
Dałbym duże pieniądze za treść odpowiedzi polskich władz na notę radziecką.
Krążyły po uszach różne jej wersje. Jedna z nich mówiła, że „się postawiono”, udzielając
odpowiedzi godnej i sprytnej, bo opartej na klasykach. W takim mniej więcej stylu:
„Strona
polska uważa punkt 4 za nieporozumienie, gdyż już towarzysz Włodzimierz Iljicz Lenin, w
tomie (tym i tym) swoich dzieł, na stronie (tej i tej), uznał Kutuzowa i Suworowa za
«przedstawicieli carskiego imperializmu»„
. Ben trovato, jeśli to prawda. A jeśli plotka —
tym bardziej.
Przez kilka następnych miesięcy panował spokój, jeśli nie liczyć wariackich cen
czarnorynkowych za książkę, która w końcu stała się nie do zdobycia. Im głośniej plotkowano
o aferze (a plotkowano, bo aparatura zagłuszająca wraże rozgłośnie nie była stuprocentowo
efektywna) — tym bardziej nakazem mody stało się mieć w domu „pierwszą książkę, o którą
ZSRR złożył oficjalny…” itd. Nigdy w życiu nie miałem podobnych wizyt jak wówczas.
Sekretarz KW PZPR jednego z województw zachodnich przysłał specjalnego kuriera z
propozycją interesu: kurier miał w ustach komplementujące przesłanie od swego capo, a w
rękach talon na samochód, do wymiany na jeden (słownie: jeden!) egzemplarz „Cesarskiego
pokera”. Won! Myślałem, że śnię, lecz z błędu wyprowadził mnie drugi dzwonek u drzwi. W
drzwiach stał kolejny interesant. Był to człowiek (do specjalnych poruczeń) dyrektora domu
mody. Złożył propozycję następującą: za jeden egzemplarz „Cesarskiego pokera” pan
dyrektor ubierze od stóp do głów wskazaną przeze mnie damę. Żadnej gołej nie było w
pobliżu, więc won! O telefonach nie wspominam. Jakże słodko jest być gramotnym… Wiem,
ż
e to dzisiaj brzmi niczym koncert szurniętego bajarza (tego „o żelaznym Wilku”), ale ów
dadaistyczny cyrk był wówczas szokującą hecą dla mnie i dla moich znajomych, którym
weszło w krew dowcipkowanie:
— Stary, czy Breżniew przysłał już adiutanta z talonem na Lwów za jeden egzemplarz
twojej książki?
Ponieważ wszystko na świecie ma swój kres — owa radosna heca też się skończyła
niewesoło. Sprawiły to w roku 1979 „Nowe Drogi — Organ Teoretyczny i Polityczny
Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej”. Nie śmiałem marzyć, iż
kiedykolwiek przeczytam swoje nazwisko na łamach tego organu, który z wrogami ludu i
Związku Radzieckiego rozprawiał się pryncypialnie i definitywnie od początku swego
istnienia. Zaszczyt był dubeltowy, gdyż sędzia, który ogłosił tam na mnie wyrok, nie należał
do drugorzędnych realizatorów linii partyjnej. Był to główny ideolog PZPR, ówczesny
sekretarz KC i wicemarszałek sejmu (część prasy zachodniej, pisząc o aferze z moją książką,
błędnie „awansowała” go na członka Politbiura). Nadto był to przewodniczący Rady
Redakcyjnej „Nowych Dróg”.
Artykuł nosił tytuł „Historia a kultura polityczna” i wykładał tezę, że kulturalne
pisanie o historii polega na całowaniu w d… Związku Radzieckiego. Większość tekstu
reklamowała przykład pozytywny: dzieła historyczne wielkiego profesora (naonczas członka
Biura Politycznego, przewodniczącego Rady Państwa, przewodniczącego Frontu Jedności
Narodu itd.). Nikt nie nazwał tego człowieka lepiej niż pewien proletariusz, który kiedyś
odświeżał mi dom. Był to prosty robotnik z przedwojenną klasą, tak różną od klasy tych
powojennych lumpów, w których komuna chciała zamienić cały proletariat i którzy do
porozumiewania się używają tylko trzech wyrazów (k, p i ch). Stał na drabinie i malował
sufit. W drugim kącie salonu grał telewizor. Wtem na ekranie ukazała się siwowłosa,
szlachetna fizys wspomnianego profesora—dygnitarza, z którego ust popłynął zwyczajowy
bełkot o wyższości czerwonego nad nieczerwonym. Mój malarz przerwał malowanie,
odwrócił się, popatrzył spod sufitu na gadającego i powiedział cichym, pełnym godności
tonem:
— Ten szkodnik…….!
Wykropkowany trzeci wyraz nie był słowem pochodzenia karczemnego, lecz
nazwiskiem człowieka z pezetpeerowskiej drabiny, użytym zastępczo przez człowieka z
normalnej drabiny.
Jeśli już wspomniałem o tym malarzu, to jeszcze jedno wspomnienie. Gdy wymalował
mi cały dom (wmurowując przy okazji orła w zewnętrzną ścianę) i gdy prócz zapłaty poprosił
o książkę z dedykacją dla swego dziecka, dopełniliśmy obyczaju: razem pojeść i zakąsić i
pogadać o wszystkim i o niczym. Widziałem, że cały czas gryzie go coś. Kiedy się żegnał,
powiedział:
— Panie Waldemarze, niech pan uważa, gdy rozmawia pan przez telefon. Pański
telefon jest na podsłuchu.
W odpowiedzi zażartowałem na temat podsłuchów, a on:
— Niech pan nie kpi, wiem, co mówię. Moja siostra pracuje tam…
Wróćmy do „Nowych Dróg”. Capo ideologów pezetpeerowskich, reklamując
historyczną twórczość swego kolesia z KC jako przykład wybornej kultury politycznej,
prawem kontrastu dał i przykład negatywny: twórczość historyczną (napoleońską) Waldemara
Łysiaka. Z wysokości swego urzędu, autorytetu i fakultetu stwierdził, bez rozdzielania włosa
na czworo (to znaczy bez jakichkolwiek szczegółów, argumentów i dowodów), że „epopeja
napoleońska jest przez Łysiaka eksploatowana z nieuctwem”. Za kamień milowy mojego
nieuctwa, czyli skandal numer jeden, uznał „Cesarskiego pokera”, ale widocznie tak mocno
go zdenerwowała antyrosyjskość i antyradzieckość przestudiowanego tomu, że z tego
zdenerwowania błędnie podał tytuł książki. Kulminacją była refleksja osobista płynąca z
rozgoryczonego „Cesarskim pokerem” serca przywódcy partyjnych ideologów. Stwierdził, że
jego osobiście „goryczą napawa” fakt, iż w naszym kraju znajduje się papier na książki
Waldemara Ł., podczas gdy wspaniałe książki przewodniczącego FJN są drukowane w
nakładach o wiele niższych.
Wystarczyło. Natychmiast po ukazaniu się „Nowych Dróg” z tym tekstem wyrok
został zrealizowany. Dwa wydawnictwa, w których akurat szykowano moje książki do druku,
otrzymały (na piśmie) dyrektywę: stop! Jej forma była godna Wersalu. Cytuję dokładnie, bo
w Iskrach, które składały mój „Asfaltowy saloon”, pokazano mi ów werdykt:
„Proszę
przesunąć pozycję Waldemara Łysiaka do przyszłych planów wydawniczych”
. Przesunięto.
Kilka lat później nowojorska gazeta napisała:
„Jego książki odblokował dopiero
Polski Sierpień 1980 roku”
. Fakt — pierwsza z nich („Asfaltowy saloon”) ukazała się
dopiero na styku lat 1980/81. Myślę jednak, iż zadecydowało o tym nie tylko popuszczenie
cugli w całym kraju; być może rolę równie istotną odegrała moja indywidualna decyzja.
Podjąłem ją w 1980 roku. Wstąpiłem do partii. Dokładnie 5 maja 1980 roku.
Było mi bardzo trudno podjąć tę decyzję. Salonów partyjnych nie kochałem, tak jak
salonów każdych, z powodu odzieżowego rygoru, który obowiązuje we wszystkich salonach i
jest rodzajem rytualnej mundurologii. Widocznie któryś z moich dziadków bawił się w
malarza, oni też tego nie lubią. Gdy Courbeta zaprosiła na obiad jedna z wielkich pań,
zaproszenie wieńczył dopisek:
„Ale proszę koniecznie przybyć w kołnierzyku!”
. Kiedy
wybiła godzina obiadowa, u damy zjawił się goniec. Goniec przyniósł paczuszkę, w której
rezydował nakrochmalony, śnieżnobiały kołnierzyk z napisem wykonanym za pomocą tuszu:
„Szanowna Pani! Pan Courbet bardzo żałuje, lecz on i ja jesteśmy śmiertelnymi wrogami i
nigdzie razem nie chodzimy, wobec czego przybyłem sam”
. Adriaen Brouwer zrobił to
samo, chociaż przybył osobiście. Brouwer, którym jego antwerpscy krewni pogardzali jako
obdartusem i łachmytą, raz w życiu uszył sobie aksamitny strój według najnowszej mody, a
wówczas rodzina zaprosiła go na wesele, żeby pokazać całemu miastu jak szykownego ma
krewniaka. Brouwer przyszedł, usiadł, zjadł co nieco, po czym spokojnie wylał na swą piękną
szatę dwa półmiski sosu, mówiąc, że i jej należy się coś z tych pyszności, bo w końcu to nie
jego, lecz jego ubiór zaproszono na wesele.
Mnie do ślubu z partią i do jej weselnego stołu zaproszono tylko raz, gdy miałem lat
25 i wybierałem się studiować na Universita di Roma. W Ministerstwie Kultury usłyszałem,
ż
e nie dostanę paszportu, jeśli nie wstąpię do partii. Odparłem, że mogę wstąpić na piwo, jeśli
gdzieś w pobliżu jest piwiarnia, ale kumysu nie będę pił za żadne skarby, z Rzymem
włącznie. Mimo to dostałem paszport. Teraz zaś sam poprosiłem o przepustkę i wstąpiłem do
partii, przy skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich z Nowym Światem. Na godzinę, ale jednak.
Ów wielki dom był dla warszawiaków domem z nowel gotyckich Edgarda Allana Poe.
Obchodziło się ten gmach niby groźny i tajemniczy zamek złego czarownika, ze wzgardą i
strachem, i prawie nikt tam nie wchodził prócz tych, którzy przekraczali odrzwia codziennie,
albowiem nie do nich odnosił się zakaz: Polakom wstęp wzbroniony! Zdecydowałem się
wejść tam, bo tam ferowano na mnie wyrok. Nie wiedziałem z kim mam mówić, ale
wiedziałem, co chcę powiedzieć. Oni zaś sądzili, iż będę żebrał, więc dali mi przepustkę.
Numer 138, dwa żółte paski, oraz punkt dojścia (III piętro) i godzina wejścia (16:05)
wykaligrafowane ręcznie. Data (5 maj 1980) znajdowała się na okrągłym stemplu—
datowniku z napisem: „KC PZPR — Biuro Przepustek nr 3”. I był podpis pracownika Biura
Przepustek.
Na trzecim piętrze przyjął mnie inny pracownik, ale uznał, że powinna rozmawiać ze
mną kobieta, bo wskazał mi drugi pokój, gdzie siedziała za biurkiem kobieta. Miała wygląd
bierutowskiej „pin—up—girl”, to jest twarz blond—bóstwa na traktorze z plakatów ZMP—
owskich, lecz już nie tę samą, tylko trochę posuniętą, w balzakowskim wieku. Natomiast
spojrzenie było identyczne — twarde jak hartowana stal. I głos ze spiżu:
— Czego pan sobie życzy?
Doskonale wiedziała czego, była przygotowana do tej rozmowy niczym ruski
kumputer. Pytanie i ton miały mnie „ustawić”.
Wyjaśniłem, iż życzę sobie tego, aby się odchrzanili od moich książek i zdjęli zakaz
druku, bo jak nie, to zacznę gdzie indziej drukować, i to takie numery, że pożałują.
— Wiemy gdzie — odparła. — Ale nie radziłabym panu.
Po czym dowiodła mi, że nie blefuje — wiedziała, kto z kraju i z zagranicy
kontaktował się ze mną. Aby mnie dobić, ujawniła mi kilka szczegółów z mojej „klerykalnej
wyprawy do papieża” i przytoczyła fragment rozmowy w Watykanie, którą odbyłem w
ś
cisłym kręgu bardzo zaufanych ludzi, pewien, iż żadne słowo nie może wyjść poza ten krąg.
Na koniec stwierdziła, że nie PZPR, lecz ZLP żąda, by nie drukowano moich książek.
To ostatnie wydało mi się tak piramidalną bzdurą, że się roześmiałem, przypominając
wszystkowiedzącej, iż nie należę do Związku Literatów i że nawet gdybym był zrzeszony, to
przecież nie Związek decyduje, kogo można drukować. Wówczas dama wyciągnęła z
szuflady arkusik papieru, mówiąc, iż jest to list z ZLP do Wydziału Kultury Komitetu
Centralnego, „podpisany przez grono czołowych literatów”, którzy kategorycznie żądają, by
nie drukowano Waldemara Łysiaka. Gdyby powiedziała, że to jest list od właścicieli psów na
Saskiej Kępie, którzy kategorycznie żądają, abym nie wyprowadzał mojego psa na spacer po
tych samych ulicach, po których oni spacerują ze swymi czworonogami — moje zdziwienie
byłoby mniejsze o całe niebo; do tej pory sądziłem, że istnieją tylko dwa sposoby utrącania
konkurencji literackiej (pisanie lepszych książek niż pisze rywal i szczucie na rywala
zaprzyjaźnionych recenzentów). Spytałem, czy mogę przeczytać list. Dama odmówiła,
słusznie tłumacząc, że list adresowano nie do mnie.
Ten dialog zakończył się brzydko. Ponowiłem mój szantaż i wyszedłem z pokoju. Na
dole zabłądziłem, szukając drzwi wyjściowych. Zabłądziłem niczym Alicja w krainie czarów:
ujrzałem ladę, za którą stała ekspedientka i sprzedawała szynki, balerony, polędwice oraz inne
pyszności, o których w mieście można było marzyć, a jeśli już chciało się marzenie
zrealizować, trzeba było stanąć w tasiemcowej, wielogodzinnej kolejce (od świtu) lub dać
łapówkę potężną. Tu zaś leżały piramidy tych delikatesów, a kolejka składała się z czterech
chętnych! Matko Boska — pomyślałem — albo to jest erotyczny sen, albo mam
halucynacyjny oczopląs po tym dialogu. Patrzę: ekspedientka nie każe okazywać legitymacji.
Błysk pod czaszką: stań! Stanąłem jako piąty, na wariata, najwyżej mnie wykopią i już.
Chwila i słyszę:
— Co dać?
— Wszystko.
— Nie żartujcie, towarzyszu! Co mam zważyć?
— Szynkę proszę.
— Dużą czy małą?
— Dużą. I baleron.
— Baleron dziś trochę tłusty, towarzyszu. Weźcie raczej polędwicę. Ile dać?
— Całą.
Czułem się jak złodziej. Każdy czuje się jak złodziej, gdy kupuje coś wiedząc, że
kupuje od złodziei.
Teraz zostało wyjście z zamku. Bałem się pytać o drogę do wyjścia. Przy wejściu—
wyjściu stało czterech kwadratowych, z bronią. Co będzie, jeśli mnie zatrzymają
wynoszącego ich szynkę i polędwicę? Miałem fart: wychodziła duża grupa towarzyszy.
Wmieszałem się w ów tłumek i tak oto, tuż przed 17—tą, 5 maja A.D. 1980, wystąpiłem z
partii na ulicę, skąd wróciłem do domu. Z przepustką w kieszeni (nie wiem, czy należało ją
zdać, czy nie; została mi dla ewentualnych wnuków). Kumpli mam cholerycznie dowcipnych,
więc przez pewien czas proszono:
— Starenia, kup kilka baleronów w Komitecie Centralnym! Bądź człowiek!
6 maja 1980 zacząłem pisać powieść o „milczących psach”. „Milczące psy” to ostatnia
moja powieść historyczna, w której wskrzeszam postacie dawno umarłych Polaków. Pierwszą
była „Kolebka”, wydana w roku 1974. Wówczas — chcąc uderzyć czerwonego lub choćby
tylko uderzyć w dzwonek ciągłej walki o wolność narodu, i to uderzyć nie mizernym
zagranicznym nakładem, lecz wydawnictwem peerelowskim — trzeba było stosować
historyczną scenografię i bawić się metaforą. Głośny tłumacz literatury polskiej, Niemiec
Karl Dedecius, zauważył w wywiadzie dla „Die Welt”:
„Polacy często posługują się
zagadkami. Z upodobaniem stosują analogie historyczne albo literackie szyfry, gdyż od
dziesiątków lat musieli walczyć z cenzurą. Są zmuszeni pisać swe utwory w taki sposób,
żeby cenzor nie znajdował żadnego punktu zaczepienia, a mimo to wymowa dzieła
odczytywana była przez odbiorcę właściwie”.
Ktoś nie lubiący tak zwanej historycznej beletrystyki spytał mnie wtedy, po jakie licho
gram za pomocą starych pasjansów. Nie pamiętam, co mu odpowiedziałem. Powinienem był
odpowiedzieć słowami z „Beniowskiego”:
„Bo kiedy grzebię w ojczyzny popiołach, A potem ręce znów na harfie kładnę:
Wstają mi z grobu mary — takie ładne!
Takie przejrzyste! świeże! żywe! młode!
Że po nich płakać nie umiałbym szczerze; Lecz z nimi taniec po dolinach wiodę,
A każda, co chce, z mego serca bierze: Sonet, tragedię, legendę lub odę,
To wszystko, co mam, co kocham, w co wierzę. W co wierzę… Tu mnie spytasz,
czytelniku: W co?… Jeśli powiem — będzie wiele krzyku”.
„Milczące psy” miały być właśnie taką powieścią, o którą będzie wiele krzyku. Ale
nie została ukończona, z powodów, których część już wyjawiłem na kartach „Lepszego”.
Powodem pierwszym był czas. Pracowałem nad tą powieścią dwa i pół roku, co dało kilkaset
stron i jedną trzecią zamierzonej fabuły. Zrozumiałem, że jeśli tempo utrzymam, finał osiągnę
w 1988 lub 1989 roku. Tymczasem wydawca, z którym w roku 1978 podpisałem umowę na
„Wyspy bezludne” (i zaliczkę już dawno przejadłem), robił się coraz bardziej nerwowy. Miał
prawo, bo obiecałem skończyć „Wyspy” do roku 1981. Tak więc w 1983 musiałem poniechać
„Milczących psów”, by z kilkuletnim opóźnieniem dotrzymać słowa. Zacząłem kończyć
„Wyspy bezludne”.
Ten archipelag, jak każda moja książka, miał być literaturą z zakresu zoologii
człowieczej. Ale prawie żadna moja książka nie była wolna od kopów wymierzanych
Dobremu, Lepszemu i ich bóstwom; ta miała je zawierać również. Powód? Powód celnie
wyłożył w jednym ze swych szkiców Antoni Pawlak:
„W państwach totalitarnych — nigdy nie dość przypominania tego banału — nie
ma możliwości stania z boku czy siedzenia okrakiem na barykadzie. Szczególnie w
momentach tak krytycznych jak stan wojenny. Wówczas to bowiem każde zachowanie
osoby publicznej staje się, chociażby przez kontekst, zachowaniem politycznym. Jest nim
wiersz, wysmakowany esej czy wystawa plastyczna”
.
Fragmenty mojego archipelagu napisane przed rokiem 1980 zawierały trochę
antybolszewickich „sztuczek” i metafor. Te, które zacząłem pisać po odłożeniu „Milczących
psów”, były naszpikowane „aluzjami” i kopami dosłownymi, jak kaczy kuper śrutem
myśliwego.
Peerelowska droga, po której książki wędrowały do cenzury, wyglądała tak: autor
składał maszynopis w wydawnictwie, edytor czytał tekst, oddawał go do „recenzji
wewnętrznej” i, jeśli ta była pozytywna, odsyłał maszynopis do drukarni, gdzie drukowano
korektorską „szczotkę” i pokazywano ją Lepszemu. Czasami wydawca pokazywał Lepszemu
od razu maszynopis, ale to nie gwarantowało spokoju na przyszłość, bo nawet wówczas, gdy
Lepszy już okroił maszynopis, trzeba było i tak dać mu później „szczotkę” do skontrolowania.
Zdarzało się, że na „szczotce” zrobionej według już ocenzurowanego maszynopisu, Lepszy
ciął jak szalony ogrodnik, gdyż akurat miał inny humor lub dyrektywy zmieniły się
tymczasem. „Łysiak na łamach” został ocenzurowany właśnie w ten sposób, dubeltowo, a
„MW” nawet trzeci raz. W „MW” Lepszy przystrzygł maszynopis, potem „szczotkę” i
wreszcie, w 1984 roku, gdy cały nakład już wydrukowano, oprawiono i chciano rozesłać do
księgarń, dokonał specjalnej interwencji. Jej przyczyną był fakt, że na skrzydełku obwoluty
wydawca zacytował z tygodnika „Kultura” fragment pochlebnego eseju o moim pisarstwie.
Autor eseju, Stefan Bratkowski, pokazał bardzo zgięty łokieć wronom, więc czerwoni nie
zamierzali go tolerować. Nadto ów cytat kończył się sugestią, że być może Łysiak „uosabia
jakieś marzenia ich wszystkich” (chodziło o formację pokoleniową); w roku 1984, gdy
powszechnie marzono o wyrzuceniu czerwonych za burtę, to sugerowanie budziło złe
skojarzenia. Trzeba było zniszczyć pięćdziesiąt tysięcy obwolut (mam jedną na pamiątkę) i
wydrukować pięćdziesiąt tysięcy nowych obwolut, bez Bratkowskiego. Do czego zmierzam?
Do kosztów związanych z „Wyspami bezludnymi”.
Otóż w momencie, gdy książka znajdowała się na etapie „szczotki”, edytor miał za
sobą gros wydatków (najdrożej kosztuje matrycowy skład i cała tak zwana przygotowalnia).
W „Wyspach bezludnych” koszty były kilkakrotnie większe niż zwykle, bo krakowska
Drukarnia Narodowa zdążyła już wytłoczyć barwne ilustracje na papierze kredowym z
importu (jeden egzemplarz połykał 128 stron fińskiej kredy, przy pięćdziesięciotysięcznym
nakładzie). Gdy więc w roku 1986 cenzor skreślił ponad dwadzieścia dużych i około
sześćdziesięciu mniejszych fragmentów „Wysp bezludnych”, a ja nie zaakceptowałem tego
rezania
i zagroziłem sądem, jeśli wydrukują rzecz okaleczoną — edytor znalazł się w głupim
położeniu. Z jednej strony pieniądz już zainwestowany, z drugiej strony pat — oba samce!
Pat trwał ponad rok. Później „okrągły stół” — usiedliśmy do pertraktacji, do handlu
wymiennego. Coś za coś, jak to w handlu. Za wycięcie księdza Popiełuszki z rozdziału
„Ruchomy cel” (chodziło o to, że skazano tylko podwykonawców), za wycięcie fragmentu o
stosunku Kremla do Ojca Świętego i za wycięcie kilku podobnych dużych herezji, nie
mających wówczas szans, a także kilkunastu drobiazgów — wytargowałem zostawienie
mnóstwa innych rzeczy. To, co ocaliłem, dawało mi poczucie zwycięstwa. Kwestia złego
słuchu. Nie słyszałem, jak Dobry śmieje się ze mnie, gdy patrzy na kilka zdjęć, które
wydrukowano.
Wydrukowano wszakże i to, co obroniłem, by mogli śmiać się Czytelnicy. Mnóstwo
pojedynczych zdań i złośliwostek, przy czym często były to nie zawoalowane zdania, jak
chociażby te „dwadzieścia lat urlopu”, które Polska dostała od złej Historii, a urlop skończył
się ostatecznie w 1939 roku (rozdział „Kismet”). Pisząc to nie wiedziałem, że kolejny urlop
już za kilka lat. Z rzeczy dużych udało się zachować neokolonialną „Balladę o czarnym
makapho”, karmatów („Dowód prawdy”), jak również rozdziały o Wieniawie, papieżu (z
ciężkimi oskarżeniami przeciw peerelowskim wrogom Jana Pawła II) i o cudownej lampie
„do podglądania żywych i umarłych”. O „Wyspę kóz”, z jej „Trawą” Marksa, z
bolszewikami—cockami, eta, w ogóle walczyć nie trzeba było, bo cenzor nie zauważył, że ma
do czynienia z szyfrem.
Bój najcięższy i najdłuższy trwał o jedno zdanie i o całą treść jednego rozdziału.
Zdanie powiedział Napoleon: „Partia podtrzymywana bagnetami cudzoziemców zawsze jest
bandą przegranych kryminalistów”. Lepszy się zaparł, że nie puści. Ja też się zaparłem. W
końcu zmiękliśmy obaj. Ja pozwoliłem wykreślić zdanie:
„Kościół Jana Pawła II jest
twierdzą obleganą przez komunizm”
(do druku poszła fraza:
„Kościół jest twierdzą obleganą
przez racjonalizm, laicyzm et consortes”
), i sugestię, że „bułgarski ślad” prowadzący do
tureckiego zamachowca jest tylko ogniwem pośrednim, a Lepszy ustąpił w sprawie
napoleońskiego cytatu.
Rozdział, o który toczyła się walka, nosił francuski tytuł „Notre Dame de Petersburg”.
Lepszy nie dostrzegł błędu w tytule, brakowało tam jednej litery — litery o. Po francusku
pisze się: „Notre Dame de Petersbourg”, tymczasem nazwa stolicy Rosji została
wydrukowana po polsku, co sygnalizowało zniewolenie narodu polskiego. Ów „błąd”, przeze
mnie zamierzony, a przez cenzora chybiony, nie miał wszakże znaczenia — cała treść
rozdziału, rzekomo poświęconego Katarzynie II, to jedno wielkie oskarżenie rosyjskiego
molocha, białego i czerwonego. Paralela między białym i czerwonym była tu tak jasna, że aby
ją uchwycić, zbędny był gierkowski kodeks („Krytykę caratu partia będzie traktowała jako
zakamuflowaną krytykę Związku Radzieckiego”). Kilka fraz z książki sprzedawanej w
satelickim kraju:
Opis Rosji w „Wyspach” to klarowny opis sowieckiej Rosji: „Barbarzyński step,
pozbawiony prawa i wrogi prawu; świat, który nie czyni żadnego postępu, a przeciwnie; (…)
czeluść rządzona nie tylko przez zbrodnię, ale przez pochwałę zbrodni, nie tylko przez
niesprawiedliwość, ale przez legalizację niesprawiedliwości, nie tylko przez kłamstwo, ale
przez przymus kłamstwa; obóz, gdzie dyscyplina wojskowa zastępuje obywatelski ład,
przeradzając życie w ciągły stan wojenny jako normalny stan narodu, zaś ludzie w nim to
machiny niepotrzebnie obarczone myślą, bo zwykła rozmowa jest tam konspiracją, a myśl
buntem”.
Przypominam, że książka ukazała się w 1987 roku, a tłoczona była w 1986.
Przypominam, bo dzisiaj, gdy wszystko wolno, porobiło się tylu odważnych antykomuchów,
którzy walą w sąsiadujące z nami imperium jak w worek treningowy, iż człowiek gotów
krzyczeć: Królestwo za tchórza!
Drugi przykład z „Wysp bezludnych”, portret sąsiadów:
„Ludzie mówiący jakimś
sztucznym, niemiłym, miodowym, słodkawym głosem — nieustające sprzysiężenie
uśmiechniętych twarzy przeciwko prawdzie. Nie można było nie gardzić tą elitą
pozbawioną wspomnień starożytnych, tradycji rycerskich i poszanowania dla własnego
słowa. Istni Grecy bizantyńscy, formalistycznie grzeczni jak Chińczycy, niedelikatni jak
Kafanucy, brudni jak Lapończycy, wykształceni jak Negrzy, przebiegu’ jak Żydzi i okrutni
jak Hunowie, naród chory, w którym zdradzić się z wyższymi aspiracjami znaczy
wystawić się na niebezpieczeństwo — człowiek przyznający się do nich byłby
Prometeuszem uprzedzającym Jowisza, że chce mu wykraść ogień. Wszyscy oni, lub
prawie wszyscy, mają gust parweniusza i upodobanie do wszystkiego, co jest blaskiem,
byle było z Zachodu: przepych biorą za wytworność, blichtr za ogładę, policję z
lampasami za podstawę społeczeństwa (…) Niższe warstwy różniły się od nich tylko
statusem materialnym: apatia ożywiana rozpustą i połączona z chytrością była rysem
dominującym tej ludności. Wszystko się zgadzało. Cienka pozłota, brak wolności, banicja
praw, chamstwo i brud (…), fałsz i strach — gnojowisko przykryte haftowaną kapą (…), z
milionami rabów, którzy wyją ze szczęścia, gdy mają pajdę czarnego chleba i garnek
wódki!”.
Symbolem banicji praw było hasło czekistów i enkawudystów: „Dajcie nam
człowieka, a sprawa się znajdzie!”. W „Wyspach bezludnych” opisałem aresztowanie
Bestużewa—Riumina i zacytowałem, jak to komentują funkcjonariusze reżimu. Prokurator
generalny:
„— Zrobiliśmy, co nam kazano, a zbrodni jeszcze się szuka”.
Zwierzchnik prokuratora generalnego:
„— Bestużew został aresztowany, ale teraz szukamy przyczyny aresztowania”.
Dwie strony druku poświęciłem zachodnim intelektualistom, nazywając ich
„wiecznymi arlekinami historii”, bo od XVIII wieku do dziś komplementują każdego
rosyjskiego despotę. Bo dają się kupować jak szczeniaki za gumę do żucia, jak Indianie za
barwione szkło. Na palcach trędowatego można policzyć tych zachodnich mędrków, którzy
swego czasu wykazali nieufność i nie zrobili z siebie durniów chwaleniem Stalina,
Chruszczowa itd. Czemu — od Katarzyny do Raisy — tak łatwo było zawrócić w głowach
tym filozofom? W „Wyspach bezludnych” dałem odpowiedź:
„Dezinformacja i
spektakularne gesty — oto klucz”
. Posłużyłem się przykładem Voltaire’a. To on,
encyklopedyczny wróg bezprawia i tyranii, nazywał przebiegłą carycę, kapłankę knuta i
ż
elaza — kapłanką wolności i liberalizmu, chwaląc ją nawet za to, że wzięła „krnąbrną
Polskę” w łańcuchy. To on mianował Katarzynę patronką ludzi oświeconych i wolnych —
„Naszą Panią z Petersburga”. Dziś się słyszy to samo o „Człowieku roku”, „Człowieku
dekady” (niedługo pewnie człowieku stulecia) — „Notre Seigneur de Kremlin”. Co im można
powiedzieć? Można tylko zacytować im Pismo, które należy nie tylko do nich:
„Bacz, byś nie
zgłupiał od mądrości swojej!”.
Rytualny sposób tumanienia Zachodu przez Kreml nosi godło: Mir (Frieden, Pace,
Peace
, Pax, Paix, Paz, Pokój etc). KGB organizował gigantyczne marsze głupich,
zachodnich, młodych i starych pacyfistów asfaltowymi highwayami całego świata (tak zwane
Marsze Pokoju). W „Notre Dame de Petersburg” przedstawiłem mój stosunek do tego
zagadnienia, to jest do pokojowych haseł w polityce zagranicznej Rosji:
„Ze szczytu lodowej góry widać, jak bardzo potrzebni są Voltaire’owie szerzący jej
wizerunek jako orędowniczki pokoju, albowiem symbolika pokoju jest największą
uwodzicielką społeczeństw poturbowanych przez historię. Minister spraw zagranicznych,
Nikita Panin, opowiedział jej — gdy poprosiła go o lekcję polityki zagranicznej — starą
bajkę:
«Działo się to dawno temu, na Rusi Kijowskiej. Kniahini Olga(…) obiegła gród, lecz
jego mieszkańcy bronili się zażarcie. Kniahini wyraziła gotowość odstąpienia, jeśli zapłacą
haracz w gołębiach, po jednym ptaku z każdego domu. Obrońcy skwapliwie spełnili
warunek, ona zaś przywiązała każdemu z ptaków płonącą żagiewkę do ogona i wypuściła
je na wolność. Gołębie wróciły ku strzechom swych domostw i te stanęły w ogniu. W
jednej chwili zapalił się cały gród i zgorzał».
— Czyż gołąb nie jest symbolem pokoju? — spytał Panin”.
Ta opowieść to autentyczna rosyjska opowieść. Ale ten dialog to fałszywka, nie było
takiej rozmowy Panina z Katarzyną. Kilka podobnych fałszywek umieściłem w „Notre Dame
de Petersburg”. Kilka drobnych i kilka większych. Wśród drobnych była Katarzyna czytająca
z książki następujące zdanie:
„Każdy krok rzeczywistego ruchu jest ważniejszy niż tuzin
programów”
. Te słowa napisał Karol Marks. Wspomniałem również, że Iwan Groźny zapytał
drwiąco:
„Ile pułków ma papież?”
. Jest to pytanie, które zadał Stalin, ale chodziło mu o
czołgi, nie o pułki, co wychodzi na jedno.
Wśród dużych fałszywek dwie obrazowały praworządność Sowietów. ZSRR jako
pierwsze i jedyne państwo w dziejach wprowadził karalność intencji, a nie tylko czynu, oraz
pojęcie „ewentualnej premedytacji”. Autorzy tak zwanej szerokiej wykładni artykułu 19
radzieckiego kodeksu karnego z 1926 roku (karalność zamiaru) stali się ojcami podstawowej
dewizy radzieckiego prawodawstwa:
„Nie czynimy rozróżnień między intencją a samym
przestępstwem — na tym polega wyższość radzieckiej jurysdykcji”
. Przeniosłem takie
rozumienie prawa u Rosjan do drugiej połowy XVIII wieku, który cały czas był w tym
rozdziale wiekiem XX. Dałem jako przykład wyimaginowanego lekarza, którego nie lubił
minister Panin. Lekarza oskarżono, że zorganizował zamach bombowy na carycę i
udowodniono mu z żelazną logiką jego czyn. Udowodniono:
„… że lekarz ten skonstruował «machinę piekielną», by wysadzić w powietrze
pałac Michajłowski. Okazało się wprawdzie, że oskarżony nie zbudował «machiny
piekielnej», ale mógł ją zbudować, ponieważ posiadał wszystkie potrzebne ku temu
materiały. Wprawdzie żadnych takich materiałów u niego nie znaleziono, ale mógł je
zdobyć, gdyż miał szwagra rusznikarza. Co prawda nie posiadał szwagra, albowiem
siostra jego była starą panną, ale w każdej chwili mógł ją wydać za mąż. Lekarza słusznie
zesłano na Sybir”.
Drugim wielkim wynalazkiem Związku Radzieckiego w zakresie funkcjonowania
prawa były „procesy teatralne”, czyli teatralizacja procesów. Temida jako aktrica. Najpierw
ś
ledztwo. Chcąc uniknąć tortur (lub dalszych tortur) oskarżeni przyznawali się do tego
wszystkiego, o czym nie mieli pojęcia, a co wymyślało kilku zboczeńców. Tragedia uprawiała
swoje stare hobby — ocierała się o kabaret. Przykładowo: redaktor „Wielkiej Radzieckiej
Encyklopedii”, Tiszbein — gdy oficerowie śledczy zażartowali sobie, pytając go, co to jest
POC („poc” w żargonie żydowskim oznacza kobiece narządy płciowe) — odparł natychmiast,
ż
e jest to założone przez niego Prawicowe Organizacyjne Centrum. W tej licytacji kajań i
samooskarżeń starzy komuniści zaklinali się na każdą czerwoną świętość, że przez wiele lat
roboty rewolucyjnej i rządowej marzyli tylko o jednym i do jednego zbrodniczymi metodami
zdążali: do kapitalizmu i pognębienia ludu pracującego.
Polityczny proces w dobie Stalina był zawsze sztuką teatralną odgrywaną przez
uczestników, a poprzedzały ją próby, z próbą generalną w przeddzień spektaklu. Wymuszone
torturami zeznania przechodziły kosmetykę merytoryczno—stylistyczną, determinowano
rytm frazeologii (pytania prokuratora i „obrońców” plus wyjaśnienia ofiar), nagrywano to
wszystko na magnetofon i przepisywano, po czym więźniowie uczyli się tego na pamięć z
dokładnością do intonacji głosu, podczas gdy prokurator, „obrońcy” i sędziowie uczyli się
swoich kwestii. Następnie, w trakcie prób, całość szlifowano i dopiero gdy wszystkie oracje
były wytrenowane do ostatniego przecinka — odgrywano posiedzenie sądu. Scenarzystów
rozleniwiała rutyna, stąd niechlujstwo scenariuszy tych przedstawień daje dziś historykom żer
komiczny. „Fakty” brano, na przykład, z przestarzałych bedekerów. Oskarżeni w procesie
Radka—Piatakowa szczegółowo relacjonowali spotkania konspiracyjne w hotelach
zachodnich nie istniejących od kilkunastu lat (np. hotel „Bristol” w Kopenhadze). W innym
procesie opisano lądowanie „specjalnego samolotu” konspiratorów na lotnisku pod Oslo
wówczas, gdy było ono zamknięte na cztery spusty.
Umieszczając w „Notre Dame de Petersburg” teatralny proces, wzbogaciłem go o
„konkurs na najlepsze przyznanie się do winy”. Taki konkurs NKWD urządziło po
zamordowaniu (przez NKWD) żony Meyerholda. Paru aresztantom zamkniętym w różnych
więzieniach kazano przyznać się do tej zbrodni, po czym wybrano najlepsze z pisemnych
„przyznań” i ukarano autora zwycięskiego elaboratu. W PRL nie można było drukować takich
rzeczy, a jednak w „Wyspach bezludnych” wydrukowano fałszywkę mojego pióra, nie mającą
ż
adnego związku z XVIII wiekiem:
„Prokurator wezwał wszystkich pięćdziesięciu konspiratorów na dziedziniec
więzienny i oświadczył, że są skazani na śmierć, ale ci, którzy najlepiej, najdokładniej i
najbarwniej opiszą przygotowania do zbrodniczego zamachu i jego realizację, zostaną
tylko zesłani na Sybir. Głupcy, którzy nie połapali się w celach tego konkursu, napisali
bądź (w przypadku niepiśmiennych) podyktowali prawdę (…) Ci otrzymali bez sądu po
dwa do trzech tysięcy pałek, co żadnemu z nich nie robiło różnicy, albowiem w każdym
przypadku powyżej tysiąca uderzeń bito już trupa. Kilkunastu bardziej światłych
oskarżyło siebie o to, że zostali przekupieni i jako agenci obcych mocarstw zamierzali
wytracić całą carską rodzinę (…) Ponieważ ich wersje różniły się nieco (np. jedni podawali
się za agentów Wiednia, inni Berlina, a jeszcze inni Porty Ottomańskiej), zezwolono im
skorygować błędy we wspólnej celi. Tak powstała wersja ostateczna, której musieli się
nauczyć na pamięć. Następnie prokurator przeprowadził próbę generalną, podczas której
oskarżeni, obrońcy oraz sędziowie recytowali swoje kwestie i nie wolno im się było
pomylić o jedno słowo. Kiedy już doszli do absolutnej perfekcji, odbył się proces i
wszyscy aktorzy odegrali na nim swoje role zgodnie ze scenariuszem. Oskarżonych
skazano na śmierć, a nagrodą było oszczędzenie im pałek. Opinia publiczna Zachodu
dostała swój uspokajający żer, zaś dla dopełnienia dzieła potrzeba było tylko trochę
reklamy od najlepszych piór Europy”.
Nie wiem, ilu Czytelników zorientowało się, że te dwa rzekomo historyczne
wydarzenia nie są historycznymi — że gram parabolą. Mam natomiast niejaką pewność, iż w
„Notre Dame de Petersburg” autentyk cytowany przeze mnie został wzięty za fałszywkę. Jest
to list polskich renegatów z podziękowaniami dla carycy, że zechciała przysłać okupacyjne
wojsko i ocalić swoją polską psiarnię zagrożoną przez polski naród. Retoryka tego dokumentu
tak bardzo przypomina teksty z pierwszych stron komunistycznych gazet, wszelkie te
podziękowania za niewolę i za sowieckie garnizony, iż oczywiście ma on coś z apokryfu.
Tym czymś jest stylistyka — podobieństwo stylistyki prosowieckiej i tej sprzed dwustu lat
(zbyt krótki okres, by język żmii ewoluował, dając różnicę widoczną). To naprawdę XVIII—
wieczny autentyk, nie zaś przeróbka hołdowniczych rzygowin z „Trybuny Ludu”:
„Nie ustępując w gorącym patriotyzmie innym współobywatelom, z żalem
dowiedzieliśmy się, że są ludzie wyrażający niezadowolenie z powodu wkroczenia wojsk
Waszej Imperatorskiej Mości do naszego kraju, a nawet, że zwrócili się do Waszej
Imperatorskiej Mości w tym przedmiocie z reklamacją. Widzimy z żalem, że prawa naszej
ojczyzny nie są dostateczne dla utrzymania tych mniemanych patriotów w należytych
karbach (…) Groziłaby nam wobec braku sił odpowiednich przemoc z ich strony na
sejmach. Wstąpienie w granice Rzeczypospolitej wojsk Waszej Imperatorskiej Mości i ich
zachowanie się — budzi istotną wdzięczność w sercu każdego prawdziwego Polaka, i tę
wdzięczność uznaliśmy za właściwe pismem niniejszym wynurzyć”.
Wielu nieprawdziwych Polaków pamięta z okresu swej służby w wojsku ludowym,
jak prawdziwi Polacy kazali im malować zieloną farbą spłowiałą trawę w przededniu
czerwonych świąt, uroczystych wizyt, parad itp. O tym też napomknąłem w „Notre Dame de
Petersburg”. Zakończyłem ów rozdział wiecznym rosyjskim marzeniem (cała ludzkość to
miliony rabów bijących czołami przed Moskwą) oraz pytaniem, które zadał w XIX wieku mój
korepetytor, Francuz Astolf de Custine:
„Co uczynił człowiek Bogu, że ten skazał 60
milionów jego bliźnich na życie w Rosji?”
. I mam pewność, że każdy Czytelnik pomnożył
sobie tę liczbę przez pięć.
Lepszy nie chciał słyszeć o puszczeniu „jekatierińskiego” rozdziału, gdyż oprócz
dyrektyw „carskie—radzieckie” miał także świadomość, że Zbig się nie myli. Zbig, czyli
Zbigniew Brzeziński, doradca prezydenta Cartera, napisał w 1975 roku:
„Polityki radzieckiej
nie da się oddzielić od rosyjskiej historii. Historia ta ukształtowała tradycję i kulturę
polityczną (…) Nie można lekceważyć ani nie doceniać tej tradycji historycznej. Jest to
tradycja żywa, wzmacniana na przestrzeni czasu…”
. Tekst, z którego cytuję, Brzeziński
zatytułował: „Polityka radziecka od przyszłości do przeszłości”, co oznacza, że analizując
przeszłość, analizujemy teraźniejszość i odwrotnie. Otóż „Notre Dame de Petersburg” to
właśnie prezentacja Rosji radzieckiej cofniętej literacko w przeszłość, do swoich carskich
korzeni. Cenzura była na to uczulona, a już na carycę Katarzynę szczególnie, albowiem
doktryna Katarzyny wobec Lechistanu niczym się nie różniła od kremlowskiej doktryny
postępowania z PRL: dać Polakom pseudowolność, to znaczy trzymać w kajdanach, ale z
narodowymi godłami, hymnami, sztandarami i resztą sentymentalnych bibelotów. Swego
czasu Bierut (Iwaniuk — agent NKWD), chcąc się wykazać niepokalaną gorliwością wobec
Kremla, oświadczył Stalinowi, że zmieni Mazurek Dąbrowskiego. Ale Stalin pohamował
zapędy swego kundla, mówiąc twardo:
„— Mazurek Dombrowskowo charoszaja pieśnia. Ostawit!”.
Inaczej mówiąc: od 1944 roku Kreml stosował wobec Polski doktrynę Katarzyny II.
Były dysydent, dzisiejszy dygnitarz MSW, minister Krzysztof Kozłowski, na pytanie, czy
mógłby wskazać główne stałe „prohibity”, których pilnowała cenzura lat 1981—1988, odparł:
„Zbrodnie stalinowskie, Katyń i wszystko, co związane z Katarzyną II, bo to wszystko
wiązało się z niezmiennością polityki Rosji, to wszystko było «ZSRR»„.
Dlaczego więc Lepszy puścił „Notre Dame de Petersburg”? Lapidarna odpowiedź
brzmi: na skutek żonglowania poezją. Nie obyło się, rzecz prosta, bez wymiany handlowej.
Za puszczenie tego rozdziału zgodziłem się zmienić końcówkę rozdziału pt. „Blizna”. Był
tam wierszyk ze stwierdzeniem, iż Polska to kraj:
„……………….. gdzie wciąż jeszcze ropieje ta blizna:
Zdrajców domem, zaś prawych przytułkiem ojczyzna”.
Zamieniłem to na czas przeszły:
„………………… gdzie przez wieki ropiała ta blizna:
Zdrajców domem, zaś prawych przytułkiem ojczyzna”.
Ale to nie wystarczyło. Musiałem również zmienić motto w „Notre Dame de
Petersburg” na wytrychowe. Mottem oryginalnym był anonimowy, XVIII—wieczny wiersz
„Do zdrajców”:
„Wy, coście własny kraj zaprzedali, Coście Polaka zguby szukali, Wspomnijcie
sobie na wasze czyny, Popierające myśl Katarzyny”.
Ten wierszyk poszedł później jako motto do rozdziału „Doktryna i sidła” (o doktrynie
Katarzyny II) w „Milczących psach”, zaś do „Notre Dame de Petersburg” dałem leninowskie
motto — cytat z tomu XV „Wielkiej Encyklopedii Radzieckiej”:
„Caryzm rosyjski za Katarzyny II począł grać rolę «międzynarodowego żandarma»
(…) W ogóle jej polityka była — jak to wykazał W. I. Lenin («Dzieła», t. 5) —
charakterystyczna dla rosyjskich monarchów, którzy flirtowali z liberalizmem, lecz
okazywali się katami”.
Motto mottem, a treść treścią — będąc na miejscu sowieckich władz,
oprotestowałbym nie „Cesarskiego pokera”, lecz ten rozdział z „Wysp bezludnych”.
Kilka jego akapitów — nie wątpię — oprotestowałby też każdy rusofil, a takich ludzi
na tej Ziemi nie brak i nigdy nie brakowało. Jak się nie stęka pod rosyjskim butem, to Rosja
jest groźna, lecz dzięki temu imponująca, fascynująca, podniecająca niczym bajkowy smok,
niczym gwałciciel, o którym ladies przeczytały w gazetach. Istnieje dobre lekarstwo dla
rusofilów i komunistów całego globu — wysłać ich do Rosji na rok. Co ja mówię — na
miesiąc! Choć może nawet tydzień byłby wystarczającą terapią dla kretyna. A jak nie, to
posłać im gości. Tę drugą receptę Słowacki reklamował już w XIX wieku, gdy go zgniewał
czeski rusofil, profesor—filolog Vaclav Hanka:
„Niewiele żądam… aby w jego domu
Postojem tylko stanęli dwaj Dońce… Bóg widzi, złego nie życzę nikomu…
(…)…. ażeby mu zrobili rajem
Ten świat… Kozacy jego dwaj — z nahajem”.
Jedyną moją książką, której Lepszy palcem nie tknął, był mój debiut, biografia (a
właściwie monografia twórczości) Franka Lloyda Wrighta. Patrząc od strony formalnej
(wydawniczej) mój książkowy debiut to powieść nagrodzona w konkursie literackim A.D.
1971. Notabene ów konkurs ogłoszono na 50—lecie Związku Literatów Polskich, co powinno
było mnie zobligować do wstąpienia później w ich szereg, czego jakoś nie uczyniłem, nie
powiększyłem owej kongregacji mistrzów, o której Adolf Rudnicki powiada, że największą
pasją ludzi w niej zrzeszonych jest wzajemne przysypywanie się matką ziemią („miażdżenie i
niszczenie”), a czynią to, według Marka Hłaski, „z wprawą zawodowych grabarzy”.
Nagrodzona powieść ukazała się w 1974 roku, podczas gdy „Frank Lloyd Wright” w roku
1982, w trzech krajach równocześnie (Polska, Węgry i Niemcy). Lecz to jest mój debiut, gdyż
biografię Wrighta zmajstrowałem w roku 1966. Też konkursowo.
Ów konkurs ogłosił Wydział Architektury PW, gdyż nie istniała w języku polskim
monografia twórczości Wrighta, co stanowiło duże utrudnienie dydaktyczne. Był to konkurs
dla profesorów, docentów, adiunktów i hierarchów podobnego szczebla, ale żeby imprezę
udemokratycznić i nadać jej większy liczbowy splendor, dopuszczono też studenterię
wyższych roczników. Prace anonimowe i tylko jeden laur — dla zwycięzcy. Po ustaleniu,
która praca jest najlepsza, otwarto kopertę z jej hasłem, aby zobaczyć, który profesor to
napisał. W kopercie było nazwisko studenta czwartego roku, co profesorom i docentom
uświadomiło bezsens wymogu anonimowości konkursowej. Ale werdyktu cofnąć już nie było
można. Można było tylko sprawić, żeby szczeniak nie dostał (prócz nagrody) honorarium
wydawniczego. Polska biografia Wrighta musiała zaczekać na druk aż student—triumfator
sam zostanie belfrem i Arkady zwrócą się do niego z propozycją. Cenzura, jak już
powiedziałem, nie zakwestionowała jednego wyrazu.
Tak więc „Frank Lloyd Wright” miał zero ingerencji. Tuż za nim idą na tej liście
„Perfidia” i „Szachista” — w obu książkach ingerencje były minimalne. W odniesieniu do
„Wysp zaczarowanych” i do „Francuskiej ścieżki” nie da się tego powiedzieć, choć nie da się
też powiedzieć, iż było ich sporo. W tym drugim przypadku chodziło o dwa rozdziały. W
rozdziale na temat Rewolucji Francuskiej Lepszy wyciął porównanie barbarzyńców
jakobińskich z bolszewickimi, zaś w rozdziale o fałszerzach historii („Gabinet kosmetyki
historii”) wszystkie oskarżenia pod adresem renegatów (Kostka Napierski, Marceli Nowotko,
Armia Ludowa), których historycy—marksiści kreowali na bohaterów. Cóż jednak może
wytrwałość, mówi się: „Do trzech razy sztuka”. W pierwszym wydaniu „Francuskiej ścieżki”
(1976) nie ukazało się z tego nic. Do wydania drugiego (1979) wtryniłem te same fragmenty i
znowu pan cenzor dał im kopa. Nie zrażony — wpakowałem je do trzeciego wydania (1984) i
tym razem część ujrzała druk. Zdrajca i prowokator Napierski oraz grono apologetów tego
„bohatera ludowego” dostali w tyłek bez skreśleń. Lepszy wyrzucił mi znowu Armię Ludową,
lecz puścił frazę o polskich oszustach
„poprzebieranych w historiograficzne togi”
, których
profesją jest
„tworzenie nie istniejących w rzeczywistości partyzantek i ruchów oporu”
. O
Nowotce nie puścił ani słowa. To już łaskawszy był kilka lat wcześniej, gdy pozwolił mi
zaatakować w jednym z tygodników lipne eksponowanie „partyzantki nieAK—owskiej” (w
domyśle: czerwonej) i wykpić
„dziwne twierdzenie, że «reakcja polska» zamordowała bądź
wydała gestapo — Nowotkę, Findera i Fornalską”
(w domyśle: powykańczali się sami).
Również Asfaltowy saloon” miał dość umiarkowaną liczbę interwencji cenzorskich, a
co najmniej trzy rzeczy typu „aluzju poniał?” i jedna salwa na wprost — zostały
przepuszczone. Salwą był wiersz Ludwika Mierosławskiego, pełen „zoologicznej” nienawiści
do Rosjan i do służenia Moskalom:
„Roją się, tłoczą, migają mieszańce
Z Negra, Tatara, Żyda, niedźwiedzicy.
Tłumnie zagnane do jednych zastępów
Byłe kacyki, hospodary, chany,
Kniazie, burłaki, złodzieje, hetmany,
Broń nabijają na dwanaście tempów;
Pod burym płaszczem zakrywają razem
Dumę, nadzieję, przekleństwa rozpaczy,
Piętno, co Boga posłanników znaczy,
I piętno, kata palone żelazem;
Bo czart poprzysiągł, że na głos despoty
Człowiek zapomni czego bóstwo chciało,
Piekłu da duszę, katom rzuci ciało,
A imię zmieni na numer swej roty”.
Wydrukowane w „Asfaltowym saloonie” aluzje godziły w PRL. Pierwszą była
złośliwość wobec decydentów,
„którzy mówią po polsku, a tyle już oddali diabłu w pacht,
że nic w nich nie zostało z polskości. Nie umieją rozmawiać z ludźmi. A demokracja to
dialog”.
Drugą było porównanie gnębionych Siuksów i gnębionych Polaków („To są dwa
bliźniacze narody…” itd.). Trzecią pocieszałem dysydentów opluwanych przez media
peerelowskie:
„Historia uczy, że jeśli kogoś w jego kraju ogłoszą publicznie łobuzem i
kanalią, to jeszcze wcale nie znaczy, że on nią jest”.
Cięcia we „Francuskiej ścieżce” czy w „Asfaltowym saloonie” były fraszką w
porównaniu np. z „MW”. Książka ta czekała na druk kilka lat, nie z winy Lepszego, lecz z
winy naszej kulawej poligrafii. Prezentować miała moje fascynacje malarstwem, w tym
przypadku literackie, historiozoficzne i baśniowe (z pominięciem warsztatowych, które
Czytelnika literatury pięknej nie interesują). Dzisiaj są one dla mnie archaicznymi w pewnym
stopniu. W stopniu biograficznym. To nie znaczy, że się wypieram tych, których wówczas
reklamowałem; wciąż moją miłością jest Soutine, Chagall, De La Tour, Bosch, Toulouse—
Lautrec, Friedrich, Lorrain, Turner, Modigliani, Botticelli, Guardi, Goya, Monet, Delacroix,
van Gogh, Bruegel, Magritte, Dali czy Piero di Cosimo. Lecz ilu innych, często mniej
znanych, na pewno nie tak wielkich, jak Tycjan, Grunewald, van Eyck, Rembrandt, Vermeer,
Giorgione czy Caravaggio, weszło mi do serca od tamtego czasu! Niech posłużą za przykład
czterej flamandzcy pejzażyści z początków wieku XVII, moim zdaniem artystyczni
wnukowie Met de Biesa: Peter II Stevens, Paul Bril, Joos II Momper i Roelandt Savery. Ale
jak mogłem, w latach siedemdziesiątych, dobrze ich znać? Dzieła Stevensa są ogromną
rzadkością i pierwszą okazję do ich smakowania, nieomal w komplecie (sześć obrazów),
przyniosła w roku 1988 wspaniała zachodnioniemiecka wystawa „Sztuka i kultura na dworze
Rudolfa II”. Dzięki tej samej wystawie (w Essen) poznałem dobrze twórczość Roelandta
Savery, którego kocham tylko jako czystego pejzażystę (jako animalista mało mnie
obchodzi).
„MW”, z częścią mojego dawnego gwiazdozbioru malarstwa, miało być drukowane w
latach siedemdziesiątych, a wyszło dopiero w 1984 roku. Wcześniej chciały rzecz drukować
cztery kolejno wydawnictwa warszawskie, lecz z ilustracjami biało—czarnymi, a ja się
uparłem, że kolorowe obrazy mają być kolorowe, oraz że jakość kolorów ma być co najmniej
dobra, więc nie podpisywałem umów. W roku 1979, dając wywiad dla warszawskiego
dziennika, wspomniałem o tym moim uporze. Następnego dnia zadzwonił krakowski edytor:
— Panie Łysiak, niech pan podpisze umowę z nami. Krakowska Drukarnia Narodowa
wydrukuje panu każdy kolor na fińskiej kredzie. Gwarantuję to panu.
Ale ochrony przed Lepszym nie mógł mi zagwarantować. Cóż więc wydrukowano z
rzeczy „niecenzuralnych”? Bardzo mało, lecz wystarczająco dużo. Przeszedł łagrowy Bajland
z Czerwonym Kapturkiem jako królową (rozdział „Zabójca bajek”), Bajland, w którym policji
szefują disneyowskie „świnki trzy”, szkolnictwem rządzi Koziołek Matołek, a królowa
wygłasza przemówienia, które pisze dla niej Kaczor Donald. Przeszło „Prawo błazna” ze
zdaniem:
„Sposób, w jaki dzisiaj udziela się panującym nagan, może obudzić w
najpoczciwszym człowieku tęsknotę za obelgami”
(A.D. 1990 nic się pod tym względem nie
zmieniło). Przeszły dwa zdania cytowane:
„Były psy, u których Pawłowowi w żaden sposób
nie udało się wywołać odruchów warunkowych — chwała pojęciu wolności”
, plus (jako
komentarz do uwięzionych małp Bruegela):
„Tylko ten, kto mówi: Nie!, jest wolny”
.
Przeszedł podobny, „aluzyjny” komentarz do „Koła skazańców” van Gogha. Ale
najważniejsze, iż przeszedł Katyń (Bourreaugne, o czym już wspominałem) i na końcu mój
młodzieńczy wiersz, w którym nie ma żadnych aluzji, wszystko jest tak proste, że wystarczy
umieć czytać. Nie param się poezją, trochę gryzmoliłem podczas studiów, ten wiersz się
wówczas urodził. Dałem go do „MW”, będący pewnym, że Lepszy zetnie, a tu niespodzianka,
pan cenzor miewał pobłażliwość.
Wiersz był o marzeniu:
„W moim niebie
przy szklanych urnach
pełnią straż
dzieci błękitnookie
im tylko wolno liczyć głosy
w moim niebie.
W moim niebie kiedy śmieją się
to nie płaczą bezgłośnie bezsilni w nienawiści
a gdy mówią — stoją prosto
w moim niebie.
W moim niebie
spod przezroczystej opaski Temidy
dwa odważniki wyłupiono by cierpliwości kres odważyć
w moim niebie.
W moim niebie
pomnik rebelii tonie w kwiatach
i Torquemada żywcem płonie odarty ze skóry
w moim niebie”.
Ostatnia zwrotka w tym ośmiozwrotkowcu roiła to samo, co roił każdy z nas:
„W moim niebie
zmartwychwstałe sny
biorą odwet za wieki niespełnień
na jawach
którym piekło pisane
w moim niebie”.
Kiepska to poezja, między nią a prawdziwą poezją jest tak wielka przepaść, jak
między szczęściem (które nigdy nie trwa wiecznie) a nieszczęściem (które może trwać w
nieskończoność). Lecz treść tych rymów była jawnym oskarżeniem czerwonego, stąd moje
zdziwienie, że Lepszy puścił to do druku.
Równie byłem zdziwiony, gdy ocenzurowana została „Konkwista”, powieść o
zwycięstwie KGB — o podbiciu i skomunizowaniu jeszcze jednego słabego państwa, w
następstwie czego na kremlowskiej mapie trzeba było zamalować ów kraj na kolor czerwony:
„W dużym ceglanym budynku młody oficer przemierzał korytarz, niosąc pod pachą
teczkę z dokumentami rozszyfrowanymi dla urzędnika wyższego. Nim wszedł do
gabinetu, zatrzymał go widok koleżanki pracującej przy ścianie, którą zamieniono w
gigantyczny obraz świata, w dwukolistą mapę z granicami wszystkich krajów
pomalowanych na trzy kolory. Dziewczyna miała w jednym ręku farbę, w drugim
pędzelek, przemalowując szybko któreś z państw. Raz—dwa—trzy i po wszystkim. «Jakie
to łatwe!» — pomyślał oficer i wszedł do gabinetu”.
„W dużym ceglanym budynku…”. Że jest to budynek KGB, wydrukować nie było
można. Ale bałem się, że Lepszy wyrzuci mi cały ten akapit. I że wyrzuci mi zdanko, iż
Kadafiego przed własnym narodem strzeże ochrona złożona z Kubańczyków. I że wyrzuci mi
przemówienie kapitana Guccioniego o tym, jak rząd amerykański jest robiony przez Kreml w
konia, dekada za dekadą (
„Czasami myślę, że ten koszmar może się jednak okazać
zbawienny. Rosjanie, obserwując jak to narasta, umrą kiedyś wszyscy ze śmiechu, a nam
pozostanie tylko wykopać im groby…”
). I że wyrzuci mi stek kpin o morale dyplomatów
sowieckich, i o tym, w jakim strachu przed własną wierchuszką ci panowie żyją. I że wyrzuci
mi sugestię, iż Światowa Rada Pokoju to sowiecka agentura. I że wyrzuci mi stwierdzenie, iż
system komunistyczny jest
„demokracją tak zwaną ludową, czyli taką, w której rządzi lud
wybierany przez samego siebie, bez względu na to, czy mu to odpowiada, czy nie
odpowiada”
. A to wszystko poszło, plus jeszcze kilka innych rzeczy, którym dawałem małe
szanse.
„Konkwista” była cenzurowana w 1987 roku. Rok później system komunistyczny,
który z jakichś powodów zawsze wzorowo współczuł ludom (zamorskim), natomiast
pozostawał niewrażliwy aż do okrucieństwa na los jednostki ludzkiej (zwłaszcza we własnym
imperium) — począł się walić nad Wisłą. Lepszy zezwolił mi to przewidzieć już w „Wyspach
zaczarowanych” (1974):
„Nie ma wiecznych imperiów i nie trzeba tu proroctw — trzeba tylko cierpliwości
(…) Naprawdę «ten się śmieje, kto się ostatni śmieje». Choćby ten śmiech miał się nawet
rozlec po wielu, wielu latach. Wszystko to tylko problem czasu i umiejętności doczekania.
Ludzie będą w tym czasie umierać, lecz narody nie. Cierpliwości — trawa z czasem
zamienia się w mleko”.
Owa marksistowska „Trawa” (jak nazwałem „Kapitał” w „Wyspach bezludnych”)
zamieniła się dziś w mleko, ale póki co jest ono jeszcze chude. W peerelowskim mleku (tym
od krów) były śladowe ilości mleka. W mleku Rzeczypospolitej Antykomunistycznej jest
ożywczy antykomunizm, tylko że wiele polskich dzieci o tym nie wie, bo rodziców już nie
stać na mleko. Oto cena, którą ludzie teraz płacą za półwieczny marsz do obłąkanej,
nieziszczalnej utopii, za tę wymuszoną procesję niewolników w latach 1944—1989. Cena,
którą będziemy płacić bardzo długo. Jest bowiem tylko jeden sposób, aby droga od
komunizmu do względnego dobrobytu trwała krócej niż życie pokolenia. Ten sposób to
kolonializm — ekonomiczne i administracyjne skolonializowanie Polski przez zachodnich
kapitalistów. Jeśli tu przyjdą wielką gromadą jacyś biali ludzie i zasadzą własne banki, własną
komunikację, własną policję finansową, ekonomikę, dyscyplinę, łączność i obyczajowość
urzędniczą, wszystko własne — to jest szansa, by chaos, nędza, ruina, bezmyślność i
bezradność ustąpiły szybko. Jeśli zaś będziemy Polskę reperować sami, za pomocą tych
przegniłych struktur, tych zdemoralizowanych bądź niekompetentnych ludzi, tych dziur bez
dna i ambicyjek bez kresu, czyli tego wszystkiego, co komunizm solidnie zbudował między
Tatrami a Bałtykiem, i czemu na imię wiara w cuda, ignorancja, tumiwisizm, złodziejstwo,
partactwo i gangsterstwo — kurowanie naszego ogródka potrwa wiek. Honoru, martyrologii i
religii nie da się włożyć do garnka ani zrealizować jako czeku bankowego lub jako biletu do
raju. Wybór mamy między nowym niewolnictwem a suwerenną bidą.
Kolonializm to rzecz straszna. Przez pół wieku bolszewicy sprzedawali upiorny
wizerunek okajdanionego Murzynka Bambo, którego biały nadzorca chłoszcze pejczem po
nagich plecach zgiętych przy nieludzkiej robocie. Potem Murzynek Bambo się wyzwolił —
przegnał białych nadzorców i cała Afryka (wyjąwszy RPA) stała się wolna. Odtąd Murzynek
Bambo mógł już tylko płakać, krwawić, zdychać z głodu lub od zarazy i — jeśli miał trochę
szczęścia — uciekać do kraju, w którym panował apartheid. Z całej czarnej Afryki Murzyni
zwiewali do RPA, gdzie ich los był tysiąc razy lepszy niż w wyzwolonych i natychmiast po
wyzwoleniu rujnowanych ojczyznach. W RPA odzyskiwali siły i zdrowie, po czym z
wrodzoną sobie inteligencją przyłączali się do niszczenia („odkolonizowywania”) RPA, aby
już donikąd nie można było na tym kontynencie uciec. Ponieważ międzynarodowy komunizm
udzielał wsparcia odkolonizowywaniu — cel jest dzisiaj bliski. Znakomity reportaż z RPA,
który kilka dni temu przeczytałem — reportaż Marii Dłużewskiej w „Tygodniku Solidarność”
— kończy się następująco:
„Myślę, że zobaczyłam ostatnie dni RPA. Ostatniego miejsca w Afryce, gdzie
uciekinierzy z wolnej Angoli czy Mozambiku mogli znaleźć pracę i przyzwoite warunki
życia. Autostrady zarosną, urządzenia techniczne rozsypią się, a wrażliwa Europa
zorganizuje wielki koncert rockowy, żeby zebrać pieniądze na głodujących Murzynów”.
Wszystko to opisałem kilka lat temu w „Wyspach bezludnych” (rozdział „Ballada o
czarnym makapho”). Opisałem jak po wypędzeniu białego człowieka z kwitnących krajów
afrykańskich tubylcy zamieniają tej kraje w rumowiska i padoły niewyobrażalnych cierpień,
jak okrutne są czarne rządzące elity i jak czarne udręczone społeczeństwa tęsknią skrycie do
czasów kolonialnych, bo życie było wówczas rajem w porównaniu z tym, co jest teraz.
Leitmotiv
mojego eseju brzmiał mniej więcej tak: czarni, wypędziwszy z Afryki białych,
wrócili do jaskiń i na drzewo, i teraz albo wieją do RPA i Europy, albo z jaskini i z korony
drzewa wyciągają w kierunku białych czarne dłonie: money, money!!! Dostają ten pieniądz,
marnują go i nie zmienia się nic. That’s all, ladies and gentlemen, taka jest prawda.
Za tę prawdę o kwadraturze koła — za „Balladę o czarnym makapho” — usłyszałem:
„to rasizm!”. Jasne! Całe życie marzyłem o tym, by zostać rasistą. Zostałem nim za reklamę
kolonializmu ergo za mówienie prawd o różnicy między głodem a dostatkiem, między
permanentnym cierpieniem a przyzwoitą egzystencją, między podległością administracyjną
(która nie ma żadnego znaczenia w Afryce struktur plemiennych) a pseudowolnością. Ci,
którzy rzucają taką obelgę, są dobrymi ludźmi — kochają Murzynka Bambo wolnego, a to, że
on umiera z głodu od tej „wolności”, wcale im nie przeszkadza. W ogóle świat jest pełen
ludzi bardzo dobrych, którzy są bardzo dobrymi ludźmi, bo na przykład demonstrują w
obronie wielorybów, idąc jezdnią, przy której leży facet bez nóg i żuje chleb ze śmietnika.
Albo chcą rozbroić wszystkie zachodnie rakiety, żeby wschodnie miały lżej. Albo pragną,
ż
eby nie mordować morderców. Albo wychowują dziecko na przyzwoitego człowieka
pogrzebaczem i wracając o czwartej rano do domu zawsze przyniosą dziecku lizaka, a to, że
jest on trochę ubłocony, nie psuje im humoru. Albo modlą się regularnie, żeby Bóg widział
jacy są dobrzy i szlachetni, i nie był sknerą.
Dobrych ludzi bardzo łatwo rozpoznać. Istnieje wiele rozpoznawczych znaków, na
przykład umiłowanie zwierząt. Dobrzy ludzie mają dwa psy, chomika, złotą rybkę i papużkę,
zimą sypią ptactwu ziarno, regularnie odwiedzają ZOO, a gdy kłamią, to patrzą uczciwie w
oczy i jeśli nawet popełniają jakąś nikczemność, to tylko w walce o byt lub żeby nie wyjść z
wprawy. Himmler kochał zwierzęta tak czule, że już nie można czulej, uwielbiał nosić małe
kurczaczki w dłoniach, a o charakterystycznym dla Niemców umiłowaniu zwierząt (
„My,
Niemcy, jako jedyni na świecie wykazujemy właściwą postawę wobec zwierząt”
) mówił w
tym samym przemówieniu do dowódców SS (1943), w którym wyraził pretensję wobec
rodaków, że przeszkadzają wytracić żydostwo definitywnie, bo każdy Niemiec ma swojego
„przyzwoitego Żyda”, którego radby oszczędzić.
Tak więc obelgą się przejąłem, ale nie przejąłem się zbytnio. Cóż są warte głupie
obelgi wobec jednego czarnego dziecka, które umiera z głodu? Umierają tak miliony. Albo
wobec matki i niemowlęcia wciśniętych w oponę samochodową, którą się zapala i oni płoną
ż
ywcem (jest to powszechna w RPA metoda terroru, którą czarni bojownicy stosują wobec
czarnych lojalistów). Podobno są dwie rzeczy nieskończone, lecz granice miłosierdzia
boskiego widać codziennie w promieniu kilkudziesięciu metrów (bez względu na to, gdzie
człowiek żyje), zaś głupota ludzka naprawdę nie ma żadnych granic. Obelgi mogą mnie
denerwować, ale nie mogą mnie zmienić, jestem beton. Dokładnie tak, jak napisałem w
przedmowie do „Wysp bezludnych”:
„Wśród wrzeszczących jestem niemową, wśród dewotów ateistą, wśród
krwiożerczych antysemitów Żydem, wśród fanatycznych lewaków oficerem białej gwardii
(…), a wśród głodnych chciałbym być manną”.
Nostalgia kolonialna w literaturze to jest rasizm teoretyczny. Osobiście uprawiam też
rasizm praktyczny. Uprawiam go na Wydziale Architektury PW, gdzie m. in. studiują młodzi
mężczyźni o hebanowej lub czekoladowej skórze. Pochodzą z różnych afrykańskich krajów,
do których na ogół nie zamierzają wracać, ale przed niewróceniem chcą zdobyć dyplom
polskiej wyższej uczelni. Droga do tego celu byłaby łatwa i przyjemna, gdyby nie trzeba było
na ostatnim (piątym) roku studiów zdawać egzaminu z Historii Kultury i Cywilizacji. Ja im
tego egzaminu nie zaliczam w czterech przypadkach na pięć. Z głupiego powodu: bo oni nie
potrafią zdać. Tych czterech z każdych pięciu nie potrafi zdać nawet na ocenę dwója z dwoma
minusami, zdają na mniej niż zero (piąty zdaje na dwa z minusem i ja mu zaliczam egzamin,
uwzględniając fakt, że on jako Murzyn ma trudność ze zrozumieniem, co to jest barok). Ci,
którzy permanentnie nie mogą zaliczyć, żądają, bym zaliczył im przedmiot bez egzaminu.
Pytam ich, dlaczego. Dlatego — odpowiadają łamaną angielszczyzną, francuszczyzną lub
polszczyzną — że my nie znamy polskiego języka i nie rozumiemy pańskich wykładów.
Wówczas ja przestaję rozumieć, jakim sposobem ci sympatyczni chłopcy doszli do piątego
roku studiów? Jak i za co udawało im się w ciągu czterech poprzednich lat zaliczyć wszystko,
mimo że nie rozumieli niczego? Tę zagadkę winna wyjaśnić Policja Państwowa, choćby w
tym celu, żeby nasze wyższe uczelnie przestały być internacjonalistycznymi żłobkami i abym
ja przestał być praktykującym rasistą.
Wewnątrz rasizmu istnieją jeszcze tak zwane wąskie specjalizacje. Na przykład
antysemityzm lub filosemityzm. W taką szufladkę łatwiej wpaść niż w nie zamknięty właz do
kanału. Wystarczy, że uważasz za kretynów ludzi, którzy wielbią Marksa, i już jesteś dla
marksistów antysemitą, Marks był Żydem. Wystarczy, że uważasz za bydlaków ludzi, którzy
dewastują kirkut, i już dla antysemitów jesteś filosemitą. Strach żyć na zwariowanej Ziemi. A
gdy do tego publicznie się produkujesz, jesteś jak ten ruchomy cel — kulomioty walą ze
wszystkich stron. Napisz lub wygłoś, że nie lubisz piosenkarki o pseudonimie Madonna, a
zostaniesz: wrogiem kobiet, muzyki rozrywkowej, wolności obyczajowej, Stanów
Zjednoczonych oraz przemysłu video i fonograficznego, a na dokładkę będziesz jeszcze
musiał przysiąc, że to, co powiedziałeś, nie jest zawoalowanym bluźnierstwem wobec Matki
Jezusa Chrystusa.
Od człowieka, który przeczytał „Dobrego”, usłyszałem: „to antysemityzm!”, chociaż
mnie się wydawało, że gdy przedstawiam mechanizm antysemickich prowokacji w
wykonaniu SB, to uprawiam coś odwrotnego: anty—antysemityzm. Od dwóch studentów
muzułmanów usłyszałem publicznie: „to syjonizm!” (bo podczas wykładu zacytowałem
Nahuma Goldmana, potępiłem skazanie Rushdiego i przekląłem Holocaust, a nie przekląłem
pogromców Intifady). Od pani w budynku KC usłyszałem: „to klerykalizm!” (bo byłem
goszczony w Watykanie). Pojęcia nie mam, dlaczego nikt mnie dotąd nie oskarżył — aby
było do kompletu — o homoseksualizm, za reklamowanie pedałów: Botticellego, Leonarda,
Michelangela czy Szekspira. Kilkanaście roczników moich studentów, a także gromadka
czytelników moich książek zaświadczą, że można mi jeszcze wlepić komunizm (za apologię
ś
w. Franciszka), faszyzm (za pochwałę ustawodawstwa ochrony zabytków w Italii
Mussoliniego), leseferyzm (za głoszenie, że nietolerancja to sukinsyństwo), perwersjonizm
(za rozdział w „MW” o gołych babach malowanych przez artystów, zresztą rasistowski, bo
tylko o blondynkach), sadyzm (za opis tortur we „Flecie z mandragory”) i kanibalizm
(wszystko jedno za co — za cokolwiek).
Wychodzi na to, że jestem najwszechstronniejszym człowiekiem globu. A przecież nie
wymieniłem wszystkiego, nie zacytowałem recenzji w „Nowych Książkach”, gdzie po moim
dorobku przejechał się głośny literat partyjny, ten sam, który A.D. 1968 grzmiał w sejmie
przeciw „syjonistom” i studentom. Nie przytoczyłem wszystkich dobrych rad, też pełnych
„izmów” (ekspresjonizmów, modernizmów, surrealizmów etc.) — mnóstwo ludzi nie tylko
wie lepiej, kim jestem, ale jak, o czym i dla kogo powinienem pisać. Słowacki:
„O Boże! ileż bym stworzył romansów, Gdybym chciał wszystkich d…w być
zabawą!”.
Sam nikomu niczego nie radzę, jeśli pominąć kolonializm, który doradzam wszystkim
i za który też oberwę, mam to jak w sejfach banku szwajcarskiego.
Teraz poważnie: nie namawiam nikogo, by oddać Polskę w kolonialny pacht.
Tłumaczę tylko — widząc ogrom złudzeń i dziecinnych nadziei — jaka jest alternatywa.
Ekonomiczny kolonializm, czyli szybkie wyjście z kryzysu, lub samodzielne reformatorstwo
(nawet wspomagane), czyli długie lata udręki. Pierwszy wariant jest nie do przyjęcia
(obawiam się, że dla potencjalnych kolonialistów też). Drugi jest do przecierpienia. Będzie
głośno. Będzie tak, jak pisał Ortega y Gasset:
„Potężne wołanie wznoszące się ku gwiazdom, niczym wycie niezliczonych psów, z
błaganiem, by zjawił się ktoś lub coś i wszystkim się zajął”
.
Albo będzie jeszcze głośniej…
Ponieważ kolonializm odpada, proponuję monarchizm. Chodzi o to, żeby obrać kogoś
królem Polski i żeby on się wszystkim zajął. Musi to być człowiek o manierach i koneksjach
ś
wiatowych, i o imieniu, które łatwo wymówić we wszystkich cywilizowanych językach
(„sexy name”), nie jakiś lechicki prościuch, tylko na przykład biblijny Adam. I koniecznie
ś
więty, jak kniaź Myszkin u Dostojewskiego. W sumie Adam M.
Idealnym wzorcem takiego Adama był Adam Mickiewicz, człowiek Europy, który już
jako student spiskował przeciw Moskalom (filomata—filareta), a później podgryzał ich
piórem, choć nie za mocno, więc oni go prześladowali, lecz nie nazbyt boleśnie, a to, czego
nie mógł wydrukować nad Wisłą, Wilią lub Newą, drukował nad Sekwaną. Co dalej? Dalej
Adam M. skumał się z rosyjskim agentem Towiańskim (o agenturalnej działalności
Towiańskiego piszę w „Napoleoniadzie”) i zaczął karcić rodaków, przemawiając z trybuny
KSB (Koło Sprawy Bożej — sekta Towiańskiego) niczym z trybuny polskiego sejmu. Karcił
za to, że Polacy nie chcą Moskalom i ich psom wybaczyć morza przelanej krwi, oceanu
ukradzionej ziemi, krat, kajdan, bestialstw, wyciorów, knutów i Sybirów, i że proszą Boga o
sprawiedliwość, czym uprawiają przebrzydłą nienawiść. Zamiast nienawiści Adam lansował
miłość braterską katów i ofiar, a czynił to bardzo energicznie, z pasją świętego. Gdy podczas
jednej z takich mów przerwał mu oburzony Słowacki, Adam M. wyrzucił go z posiedzenia,
rycząc bratnim językiem:
„— Paszoł won, durak!”.
Casus Słowackiego był typowy. Chodziło o niezrozumiałą wersyfikację: wielu
ograniczonych rodaków nie mogło pojąć tego, co mówi patriota Adam M. Dlaczego
sprawiedliwość nazywa zemstą, bezkarność zbrodni sprawiedliwością, a pamięć krzywd
nienawiścią. Dlaczego uprawia tolerancję dla bijących, a krzyk bitych określa jako
niemoralność. Jakim prawem wydaje werdykt uniewinniający w imieniu całego narodu
ogólnie, a detalicznie w imieniu rodzin tych ludzi, których pomordowano, ograbiono i
zaszczuto. Czemu chce się beatyfikować za życia, darowując złodziejom łupy, a mordercom
zbrodnie. I do tego ruga ofiary, że nie oskalpowały swych mózgów z pamięci krzywd. Ci
ludzie nie pragnęli „oka za oko”, a już na pewno nie bestialstwa za bestialstwo, pragnęli
tylko, by nie nagradzać diabła.
Dzięki Bogu (i Towiańskiemu) Adam M. nie był samotny. Miał przyjaciół, którzy dali
odpór pamiętliwcom. Wiwatem:
— Ecce homo! Ave, Europejczyku, vicisti! Zbawiłeś nasz europejski honor za namową
niepokalanego serca twego!
Ci mieli rację. Niepokalanej bowiem trzeba cnoty, by podarować komuś nie swoją
własność i umorzyć dług, gdy nie jest się wierzycielem. Lecz ludzie ograniczeni nie rozumieli
intencji Adama. Ileż nań jeszcze spadło krzywdzących słów! Ze strony Słowackiego,
Krasińskiego, Kamieńskiego i tylu innych złych ludzi, można by długo wyliczać. Gdy na
posiedzeniu Towarzystwa Słowian w Paryżu (1849), w obecności prawie stu pięćdziesięciu
delegatów różnych plemion, Feliks Desprez (z czasem znany dyplomata francuski)
powiedział:
„Opieram się na autorytecie pana Mickiewicza…”
, Leonard Chodźko przerwał
mu gniewnie:
„— Autorytet pana Mickiewicza jest bardziej niż podejrzany, gdyż my uważamy go
za rosyjskiego szpiega!”.
Historycy też go nie oszczędzali. Prof. Jan Kucharzewski (autor „Od białego caratu do
czerwonego”) w jednej ze swych prac źle się wypowiada na temat tego typu świątobliwości,
jaką uprawiał Adam M.:
„Pozyskawszy sobie już sympatię ludzi, podsuwał tę drogę
działania, która odpowiadała jego celom (…), chowając troskliwie dla siebie samego
sekret ostatniej mety”.
Nie znam sekretu ostatniej mety, ale wiem, że nienawiść to potężna siła — siła
niszcząca. Tylu ludzi w Polsce doprowadziło się do tego, do czego Tycjan, Hals czy Goya
dochodzili pod koniec swych dróg artystycznych — do monochromatyzmu. Jest to
monochromatyzm uczuć — ci ludzie malują sobie komunistów jedną barwą, barwą
bezwzględnej nienawiści. Gdyby nikt nie dał im odporu, to popiół na łeb i finis Poloniae! Ale
mamy trochę szczęścia. Bo oto znowu na trybunie, przed tą gromadą wilków idącą w miliony,
staje człowiek. Ten człowiek to apostoł dobra, mówi jak Bóg. Nie jak Bóg Hebrajczyków,
okrutny, zły i wiecznie głodny zemsty Jahwe, lecz jak Chrystus. I nie jak dzierżący kodeks
Chrystus Pantokrator z bizantyjskich mozaik i średniowiecznych tympanonów, lecz jak
niosący baranka Chrystus Krioforos, Chrystus Dobry Nauczyciel, który był w katakumbach
symbolem oporu i wyszedł z podziemi na światło dzienne, by rządzić. Zaprawdę, w boskie
szaty ubrał się aktor grający sztukę o nienawiści do nienawiści pt. „Homo sum!”. Chce
rządzić? Więc dajmy mu rządzić! Proponuję Adama M. na króla! Niech zagrabione będzie
uprawnione, zamordowane przysypane, wymarzone rozmydlone, a czerwone rozbielone na
różowo. Niech żyją różowe balety!
Ż
e to jest obłąkana propozycja? Może i jest, ale ona nie wynika z obłąkania, tylko z
fatalizmu, który jest tak zwaną siłą wyższą. Widocznie taki już los Polski, że jak to bezwolne
kobieciątko musi ulegać „konstruktywnym siłom w łonie”. Konstruktywna siła bolszewicka
rozpychała się w tym łonie długo, a gdy sflaczała, to łyknęła afrodyzjaku: zwąchała się z
drugą konstruktywną siłą i teraz (maj 1990) na spółkę robią w polskim łonie, terroryzując
społeczeństwo demagogicznymi frazesami o tolerancji i miłosierdziu, strasząc gdańską
wódką, czarną sotnią, faszyzmem, populizmem i wałęsizmem, wreszcie mydląc oczy jedyną
racją stołecznego i krakowskiego intelektualizmu. Ten ich intelektualizm sprawia, że
człowiekowi wstyd, iż ma warszawską maturę, bo może być również nazwany tutejszym
intelektualistą. Dyktatura jawnych gangsterów została zastąpiona dyktaturą faryzeuszów, tak
przebiegłą, tak łatwo tumaniącą tłum, tak biegle żonglującą demonami rewanżyzmu,
antysemityzmu, sarmatyzmu, szowinizmu i nacjonalizmu, a zarazem tak bezwstydnie
ignorującą poczucie elementarnej sprawiedliwości i przyzwoitości, że każdy, kto rozumie tę
grę, czuje się bezsilny i upokorzony tą bezsiłą „we własnym domu”, zaś jedynym sensownym
hasłem jawi mu się parafraza hasełka aktorskiego:
„Jesteśmy wreszcie we własnym domu! Nie stój, nie czekaj — uciekaj!!!”.
Wiem, że nie powinienem pisać tego, bo to brzmi jak agitacja, zaś agitacja to jest
polityka, tymczasem ja do polityki mam stosunek identyczny jak do pcheł. Polityka jest tym,
co jest brudne, co skacze i co człowieka obłazi. Kiedy raz w życiu wstąpiłem do (gmachu)
PZPR, żądając, by nie blokowano druku moich książek, jeden aparat mnie spytał:
— Po co pan się wpieprza w politykę?
— To polityka wpieprza się we mnie, proszę pana — odparłem. — Przy pomocy
facetów pańskiego pokroju.
Polityka „wpieprza się” w życie każdego, ale tylko w krajach, które są domami
wariatów (w krajach względnie normalnych można się wywinąć). Robi to przy pomocy ludzi,
którzy uprawiają politykę. Ów dom może być komunistyczny lub antykomunistyczny, bez
znaczenia — znaczenie ma to, że „wpieprzający” są zawsze facetami identycznego pokroju,
takimi, dzięki którym polityka wyciągnęłaby trupa na barykadę. Możesz się polityką
brzydzić, może ci być obojętna, możesz się schować w mysiej dziurze i nakryć kocem, a gdy
dojdzie cię głos takiego apostoła — nóż sam ci się otwiera w kieszeni. Polska jest domem
wariatów i pozostanie nim długo.
Dla pisarzy różnica między minionym domem świrów a obecnym jest taka, że w
minionym nie można było wydrukować wszystkiego, co zostało napisane. „Milczących
psów”, nawet gdybym je ukończył, nie mógłbym tu wydać przed kwietniem A.D. 1990.
„Dobrego” również. Chciałem wydać „Dobrego” za granicą, ale gdy miałem już wydawcę,
przestałem mieć „Dobrego”. Cała ta afera była jakby rodem z „Dobrego”, co tylko świadczy,
ż
e nie pomyliłem się, gdy pisałem we „Francuskiej ścieżce” o życiu namiętnie kopiującym
literackie wymysły. Wierzę, że istnieje złośliwa bogini Nemezis, karająca ludzi przez
spełnianie ich rojeń, więc nie doznałem szoku jak pierwszy naiwny, aczkolwiek nie było mi
wesoło. Nazwałem tę boginię kiedyś Perfidią (w zbiorze opowiadań pt. „Perfidia”), pisząc, iż
bez niej i bez jej ofiar
„życie byłoby nudne jak bat bez grzbietu”
. I to jest wszystko, co chcę
powiedzieć o aferze z „Dobrym” — to, plus motto „Lepszego”.
„Dobry” powstał w latach 1984—1986. Powstał m. in. dzięki pośrednictwu pewnego
przemytnika, za pomocą którego od lat sprowadzałem z Zachodu bardzo rzadkie lekarstwa dla
dzieci. Ów człowiek skontaktował mnie z kilkoma asami warszawskiego podziemia
kryminalnego. Dla nich to była frajda — spotkanie ze znanym pisarzem. Dla mnie to była
jeszcze większa frajda — spotkanie z markowymi bandziorami. Czy nie było mi wstyd? Na
przykład uścisnąć przy powitaniu rękę zbrodniarza? Wolne żarty! Przypomnijcie sobie, komu
ś
ciskaliście ręce przez czterdzieści lat, ja tego nie robiłem. Miliony ludzi samym klaskaniem
pobrudziły sobie dłonie bardziej niż ja, gdy podawałem rękę tym oprychom. Nie wiem, ile
taki bandyta, jeden czy drugi, ma honoru (bandyckiego), ale tak jak zawodowa prostytutka
jest uczciwszą kobietą niż te tabuny wyzwolonych żon i mamuś, co noszą na piersiach
medalik z Matką Boską i puszczają się cichcem przy każdej okazji, tak pospolity złodziej jest
uczciwszy od nomenklaturowego, bo kradnąc nie udaje strażnika praw i nie żąda za to
chlebowego krzyża. Jeśli zaś chodzi o literacki wstyd — Marek Hłasko zauważył słusznie, iż
„książki pisze się wtedy, gdy przekroczy się ostatnią barierę wstydu”.
No i precedens był nie do pogardzenia. Balzac wzbogacił „Komedię ludzką”
spotykając się z królem francuskich galerników, straszliwym Vidocq’iem, i wyciągając od
niego sekrety państwa zbrodni. A ponieważ Vidocq był kolejno bandytą, agentem policji i
szefem policji, miał też do sprzedania tajemnice wzajemnych powiązań bandziorów i
policjantów. Rozśmieszyło mnie (i z pewnością nie tylko mnie), gdy w 1983 roku nowojorski
„Przegląd Polski” ozdobił artykuł na mój temat karykaturą Łysiaka a la Balzac. Śmieszne
było też twierdzenie, że przejawiam podobną
„szerokość zainteresowań literackich”
. Ale to,
ż
e od bandytów czerpałem natchnienie, tak jak Balzac od Vidocqa, śmieszne nie było.
Przejawiłem podobną ciekawość ludźmi z tamtego świata, który nazywamy półświatkiem.
Miałem kilka „rendez—vous” z delegatami podziemia stołecznego. Na przywitanie
urządzili mi „show” lingwistyczny: zaczęli rozmawiać czystą kminą. Zupełnie jakby obok
gaworzyło kilku Chińczyków, nie zrozumiałem jednej sylaby! Było to piękne. Potem
dowiedziałem się wielu rzeczy, z których nie wszystko pozwolono mi wykorzystać. Dzisiaj,
gdy zbieram za „Dobrego” połajanki i komplementy, jedna z ocen wlała we mnie pychę
bezwstydną. Z Lublina zadzwonił potentat tamtejszego wolnego rynku, pan Cacka.
Powtórzył, modulując knajacko głos, co mówi o „Dobrym” lubelski półświatek:
— K…, przecież pisarz tego nie mógł machnąć, jak rany Boga! To pisał niezły kozak
warszawski, nasz człowiek, może nie?
Przyjaciele kpią teraz (również modulując tembr głosu) szemrano—pijacką chrypką:
— Jasne, nasz Walduś to pisał!
Ten Criminal—Nobel będzie moim jedynym i Panteon wszystkich bóstw mi
ś
wiadkiem, że nie zamieniłbym go.
Problem ufności podczas wspomnianych kontaktów nie polegał na tym, czy mnie
można zaufać. Wiadomo było, że można, bo ktoś mocny poręczył za moje słowo i za to, że
nie należę do masochistów—samobójców. Problem ten polegał na tym, czy ja powinienem
wierzyć we wszystko, co oni sprzedają. Sprawdzić nie mogłem niczego, ale życie dokonało
sprawdzenia. Kilka lat po napisaniu książki dowiedziałem się, że przeciwko paru wyższym
oficerom USW Praga—Północ toczy się śledztwo wewnętrzne, gdyż wykryta została
(zapewne w ramach porachunków) ich współpraca z gangiem operującym na Bazarze
Różyckiego.
Formalnie treść książki obejmuje lata siedemdziesiąte. Pierwszy czytelnik, mój
kolega, zwrócił mi maszynopis z uwagą, iż są tam rzeczy, które nie mogły wówczas
funkcjonować w świadomości społecznej. Na przykład AIDS. Dokładnie trzy lata później
(1989) to samo powtórzył edytor, Andrzej Ochalski, gdyż sądził, że to autorska pomyłka;
sugerował usunięcie takich drobiazgów. Odmówiłem, bo nie była to autorska pomyłka, lecz
ś
wiadomy zamysł. W „Dobrym” jest dużo takich „niezręcznych” drobiazgów, od AIDS do
ultrarepresyjnych kar (więzienie i przepadek mienia za kradzież butelki alkoholu), które
zrodziły się w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych i były przeze mnie „kupowane” na
gorąco. Te drobiazgi miały sygnalizować, iż rzeczywistość „Dobrego” nie zamyka się w
sztywnych ramach czasu. Inaczej mówiąc: ta historia tylko pozornie dzieje się w latach
„przerwanej dekady” jeżowłosego myśliciela ze Śląska. Ona się dzieje w komunizmie.
„Dobry” urodził się dwa razy — urodził się, umarł i zmartwychwstał ni stąd, ni
zowąd. Po raz pierwszy się urodził, gdy go napisałem. Później mi go „wyjęto” z domu, a
ponieważ „wyjęto” wszystko (rękopis, maszynopis, dwie kopie i nawet notatki), sądziłem, że
to sprawa bezpowrotnie przegrana. Nie wiem, czy obraz można namalować po raz drugi w
identyczny sposób. Nie wiem, czy można zrobić kopię rzeźby nie patrząc na oryginał. Ale
wiem, że nie można dwukrotnie napisać tej samej powieści. Przywoływanie raz już zagranych
fabuł to nic trudnego, to jest do zrobienia. Lecz wskrzeszenie tego samego klimatu jest
niemożliwe — nie wchodzi się dwukrotnie do tej samej rzeki i nie pisze się ponownie tej
samej książki. Zbyt trudną jest bowiem rzeczą odtworzyć w sobie ten sam stan psychicznego
napięcia, który niczym podmuch wiatru niósł nie tylko treść, lecz i kształt artystyczny — to
można zrobić tylko jeden jedyny raz.
Potem można to oczywiście zrobić drugi, trzeci i dziesiąty raz, ale za każdym razem
do zupełnie innego, nowego dzieła. Kopiowanie ukończonego tworu nie byłoby
wskrzeszaniem widm, lecz jałowym produkowaniem zimnych trupów i pokracznych kalek.
„Dobry” mógł zmartwychwstać tylko w jeden sposób — wracając. I wrócił!
Ukazać się mógł już na Gwiazdkę 1989 lub najpóźniej w styczniu 1990; dzisiaj pod
tym względem zrobiło się zachodnio, prywatny wydawca potrafi rzucić książkę na rynek w
kilka tygodni lub miesięcy po otrzymaniu maszynopisu. Ale Lepszy działał do kwietnia A.D.
1990. Wziął maszynopis jesienią 1989, przeczytał (Dobry nie musiał czytać, znał to na
pamięć!) i warknął: stop! Wówczas edytor powiedział panom z cenzury:
— Panowie, przestańcie pajacować, was już wkrótce i tak nie będzie!
Nie przestali pajacować — zaczęli się targować. Trwało to dość długo. Gdy Ochalski i
jego adwokat pogrozili sądem, Lepszy zgodził się puścić całość, z wyjątkiem kilku
fragmentów, i tu się zaparł:
— W tej sprawie możecie iść do sądu! Nie uda się wam wygrać przed żadnym sądem,
bo tniemy z paragrafu „zagrożenie sojuszy”!
Była połowa stycznia 1990 roku. Ponieważ sejm wciąż zwlekał z daniem Lepszemu
dymisji, edytor przestał wojować i ruszyły maszyny drukarskie. Ale dość dziwnie się ruszały
— ciągle coś się psuło, defektowało, niszczyło papier. W pewnym momencie drukarnia
odmówiła robienia tego, co miała robić, twierdząc, że „tak się nie robi!”. Chodziło im o to, że
nie zostawia się w książce pustych stron. Wydawca spytał ich, w jakim kodeksie przeczytali
zakaz? Udało się w końcu przełamać ten opór żywej materii. Strony puste są tam, gdzie
Lepszy okaleczył „Dobrego”. Jest na nich tylko cenzorska pieczęć:
„Ustawa z dnia 31 lipca 1981 roku o kontroli publikacji i widowisk, artykuł 2 punkt 3
(Dziennik Ustaw nr 20, pozycja 99, zmiany: 1983, Dziennik Ustaw nr 44, pozycja 204)”.
Nawiasem mówiąc zostawiono zbyt małe puste pola, stąd w przyszłości, dla wydania
drugiego, nie da się użyć pierwotnego fotoskładu, trzeba będzie od nowa złożyć książkę, aby
zmieścić usunięty tekst.
To, co Lepszy wyciął z „Dobrego” na mocy paragrafu „zagrożenie sojuszy”, mnie
zdumiewa. Powinien był się uprzeć przy kilku fragmentach pisanych prozą, które „zagrażały
sojuszowi” bardziej. Tymczasem uparł się, by wyrzucić antybolszewicki hymn, śpiewany na
melodię „Szarej piechoty” przez demonstrantów i dysydentów. Szczytowym momentem
popularności tego hymnu był okres stanu wojennego. Mojego autorstwa są tu dwie zwrotki i
pół. Całość brzmi tak:
„Nie chcemy komuny, nie chcemy i już,
Nie chcemy ni sierpa, ni młota!
Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów,
Zapłaci czerwona hołota!
Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów,
Zapłaci czerwona hołota!
Za mordy, za gwałty, cierpienia i łzy,
Za lata w niewoli spędzone,
Za fałsze, oszczerstwa i cyniczne gry,
Nadzieje bestialsko zniszczone!
Za fałsze, oszczerstwa i cyniczne gry,
Nadzieje bestialsko zniszczone!
Nie chcemy komuny, podnieśmy więc głos,
By protest do Kremla aż dotarł.
Weźmiemy w swe ręce nieszczęsny nasz los,
Niech zadrży czerwona hołota!
Weźmiemy w swe ręce nieszczęsny nasz los,
Niech zadrży czerwona hołota!
Od Jałty ten koszmar sowiecki już trwa
I z każdym wciąż rokiem narasta;
Nie lękaj się walki, w szeregu dziś stań,
Przed tobą czerwona hałastra!
Nie lękaj się walki, w szeregu dziś stań,
Przed tobą czerwona hałastra!
Wbrew czasom ponurym nadzieja w nas tkwi,
Wolności uchylą się wrota,
Nadejdą dla partii ostatnie już dni,
Zamilknie czerwona hołota!
Nadejdą dla partii ostatnie już dni,
Zamilknie czerwona hołota!
Choć wróg nasz podstępny i okrutny jest,
Lecz Polski i tak nie pokona!
Nikczemne ich mordy skujemy na fest,
Ucieknie ta szajka czerwona!
Nikczemne ich mordy skujemy na fest,
Ucieknie ta szajka czerwona!
Kremlowskie kajdany obmierzły już nam,
Paszoł won! usłyszy despota.
Czas, Polsko, wystawić rachunek swych ran,
Niech płaci czerwona hołota!
Czas, Polsko, wystawić rachunek swych ran,
Niech płaci czerwona hołota!
Sowieckie sztandary zerwijmy ze ścian,
Orłowi przywróćmy koronę,
By Polak w ojczyźnie mógł rządzić już sam,
A nie tałałajstwo czerwone!
By Polak w ojczyźnie mógł rządzić już sam,
A nie tałatajstwo czerwone!
Nie chcemy komuny, nie chcemy i już,
Nie chcemy ni sierpa, ni młota!
Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów,
Zapłaci czerwona hołota!
Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów,
Zapłaci czerwona hołota!”.
Gdy dziś już można opublikować hymn, bo Lepszego wysiudano — sądzę, że
największa złość z powodu tego tekstu nie ogarnie pogrobowców PZPR, lecz pana, którego ja
proponuję na króla Polski (albo na dobrotliwego cara batiuszkę, wszystko mi jedno). Tacy jak
on uważają bowiem za skandal żądanie, by przestępcy płacili rachunki. Ich dewizą jest to, co
ten świątobliwy Myszkin powiedział w wywiadzie dla „Dagens Nyheter” (1990):
„Nie jest
sztuką walczyć o wolność dla siebie, lecz o wolność dla pokonanego przeciwnika”
. Iluż
Zygfrydów gestapowskich i esesmańskich zachowałoby życie lub szybciuteńko wyszło spoza
krat, gdyby te słowa padły kilkadziesiąt lat temu i gdyby ludzkość zechciała wprowadzić je w
czyn. O ileż ciekawsze zrobiłoby się życie na drogach i ulicach, w parkach, ogrodach i na
klatkach schodowych, i to nie tylko nocą, lecz i w biały dzień — gdyby do tego przykazania
zastosowali się wszyscy policjanci i sędziowie globu.
Wczoraj (30.V.1990) w telewizji pokazano płaczącą matkę, której ubecy zamordowali
syna. Przeżyła tyle lat czekając nie na zemstę, tylko na sprawiedliwość. Doczekała
antykomunizmu. I wtedy na trybunę wszedł święty, który zbeształ ją i tysiące podobnych
matek („Co ja tu słyszę?! Nienawiść!…” etc). I wszyscy zamilkli. Możesz się wypchać,
grzeszna mamusiu, teraz święci dyrygują!
Bardzo pięknie odpowiedział temu apostołowi pokoju, spokoju i niesprawiedliwości
mylonej z tolerancją rumuński pisarz, Paul Goma, w wywiadzie dla „Die Welt” (1990):
„Nie jestem żądny krwi, ale jeśli ktoś ma krew na rękach, nie można mu tak po
prostu przebaczyć. W przeciwnym razie naprawdę uwierzy, że na świecie nie ma
sprawiedliwości”.
Bo też nie ma, nigdy nie było. Zawsze było tak, jak pisał Rej:
„Małe złodziejki wieszacie, Wielkim się nisko kłaniacie”.
Tak jest w Polsce i dzisiaj. W imię świętego spokoju. Polska jest jak jezioro. Jezioro
gdy spokojne, to zaśmiecone i mętne, i można „łowić ryby w mętnej wodzie”. Tylko wiatr
mógłby uczynić wodę czystą, ale nie chcą na to pozwolić świątobliwi apostołowie pokoju.
Pokój i spokój to jest ta anestezjologiczna propaganda, którą czerwoni szprycowali
naród bardzo długo i bardzo namiętnie.
„Czyi gołąb nie jest symbolem pokoju?”
— zapytał
Panin. Nie bez przyczyny, robiąc okładkę „Dobrego”, dałem na front obraz Magritte’a, gdzie
Dobry ma twarz schowaną za białym gołąbkiem. Teraz znowu, gdy jedni domagają się
sprawiedliwości, drudzy odpowiadają, małpując czerwonego:
„Spokój, potrzeba nam pokoju
i spokoju!”
. A uczciwości i otarcia łez na twarzach tych ludzkich istot, które komunizm
krzywdził przez pół wieku, nie potrzeba nam? Małpując małpowanie czerwonomową:
„Komu
to wszystko służy?”
. Ta demagogia, że dążenie do prawdy i do prawnego rozrachunku jest
dążeniem do wojny, do zamętu i odwetu?
*
W telewizji esbeckiej to się nazywało: „Proste pytania, proste odpowiedzi”. Bardzo
ładne proste pytanie usłyszałem, gdy pojawiła się pierwsza recenzja z „Dobrego” (w
„Expressie Wieczornym”). Książkę, której treścią jest skokomania kangurów, recenzent
przedstawił jako książkę, której treścią są zwyczaje erotyczne misiów koala. Znajomy, gdy to
przeczytał, zadał jedno proste pytanie:
— Kim jest człowiek, który recenzując książkę poświęconą od tytułu do ostatniego
wyrazu bolszewickiej Służbie Bezpieczeństwa, nie wspomina o tym ani jedną sylabą, tylko
kłamie, że jest to kryminał o d… Czarnej Mańki?
Kim jest taki człowiek? Z pewnością jest to inteligentny człowiek, bo zrozumiał, że
nie esbecja, lecz zoologia, dusza zwierzęca etc. są tym, co istotne w tej powieści. Ale faktem
jest i to, że recenzując i nie wspominając słowem o SB, zrobił rzecz nader dziwną. Może się
przestraszył? Miał prawo. Dwa tygodnie wcześniej kobieta wyskoczyła po śmierć przez okno
mieszkania zapalonego rękami „nieznanych sprawców”, bo właściciel mieszkania namiętnie
pisywał o esbecji i milicji. A wszystko to się stało w wyzwolonym, antykomunistycznym
państwie, w którym „nieznani sprawcy”, „pielęgniarze” i „sanitariusze” ancien regime’u są
pod specjalną ochroną świętych. I będą tak wojować dalej, jeszcze długo. Nie rozfruną się jak
*
Przypis dokonany już w trakcie składania książki, w lipcu 1990: Komu to wszystko służy?
Właśnie przeczytałem w „Tygodniku Solidarność’ reportaż o katowaniu i okaleczaniu więźniów przez SB i MO
podczas przesłuchań w roku 1983. Major, scharakteryzowany przez ofiary jako szczególnie bestialski oprawca,
wyznał w rozmowie z dziennikarzem, iż świętym kandydatem na króla jest „zafascynowany”(sic!). I zaczął piać:
„Co za wspaniały, mądry człowiek!”. No tak... Tak więc fani świętego, robiący mu nieustanną klakę, znajdują
się w dobrym towarzystwie, a wiadomo, że mieć dobre towarzystwo to podstawa dobrego samopoczucia. Ja,
niestety, należę do antytowarzyskich samotników, może dlatego, że nie udało mi się dotąd nikomu odbić pałą
choćby jednej nerki (nie mówiąc już o kompletnym odebraniu zdrowia osobie przywiązanej do taboretu).
spłoszone ptaki. Zejdą do podziemia (część zrobiła to już) i tam, związani pamięcią swych
grzechów i wściekłością z powodu swej przegranej na powierzchni, wyposażeni w swoją
nikczemność, w swoje okrucieństwo, w swoją rutynę i w listy swoich konfidentów,
pozwalające trzymać w szachu i posłuszeństwie tysiące ludzi — będą mafią groźną niczym
„Cosa nostra”. Mafią czerpiącą zyski z działań kryminalnych i z przestępstw gospodarczych,
ale przede wszystkim gotową, czujną, czekającą na dzień, w którym, być może, powróci stary
ład — ta ich „Nasza sprawa”. Dlatego będą ginąć ludzie przeciwstawiający się im, oraz ludzie
przypadkowi, jak owa kobieta, która wyskoczyła na bruk.
Za wskazanie sprawców tego mordu nagroda wynosi 70 milionów złotych. Złożyli się
na nią dwaj ludzie: wieloletni szef Służby Bezpieczeństwa oraz święty numer jeden. Każdy z
kilkudziesięciu milionów Polaków (łącznie z małymi dziećmi) mógł zarobić 70 milionów
złotych w minutę po wyznaczeniu tej nagrody, ponieważ każdy doskonale zna „nieznanych
sprawców” (autorów wielu takich podpaleń w minionych latach, zabójców księży,
dysydentów, uczniów itd.). Nie wyciągnął ręki nikt. Mówiłem: Polska to dom wariatów.
Przez co wcale nie chcę powiedzieć, że ja się wyróżniam. Też jestem idiotą, być może
największym. Mógłbym na potwierdzenie tej diagnozy przytoczyć wiele dowodów, lecz
wystarczy jeden: nie cierpiąc polityki i uważając, że pisanie literatury politycznej to strata
czasu, piszę oto „Lepszego”, książkę o treści politycznej bez dwóch zdań. Dlaczego to robię?
„Trochę w tym wina jest mojej młodości,
Trochę — tych grobów, co się w Polsce mnożą —
Trochę — tej ciągłej w życiu samotności,
Trochę — tych duchów ognistych, co trwożą,
Palcami grobów pokazując kości,
Które się na dzień sądny znów ułożą —
I będą chodzić, skrzypiąc, płacząc, jęcząc,
Aż wreszcie Pana Boga skruszą — dręcząc”.
(Juliusz Słowacki, „Beniowski”).
Jest i trochę innych powodów, dla których robię to głupstwo. Na przykład, awersja do
ś
więtych cywilnych (znaczy: nie kościelnych). Fascynujący ludzie. Jeden w drugiego
antykomunista wyzwolony z „grzechu młodości”, który polegał na bolszewickim
zamroczeniu lub sk….niu. Jak choćby ci duchowi carowie dysydentów rosyjskich: pierwszy
był czerwonym politrukiem; a później zdemaskował Gułag; drugi, tatuś sowieckiej bomby
wodorowej, sławił Stalina jako „wielkiego człowieka i humanistę”, mimo że wiedział „o
potwornych zbrodniach, torturach, świadomym wywoływania głodu i o całej tej przemocy”,
ale tłumaczył sobie (cytuję jego pamiętnik), że „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Dziś ten
człowiek jest ikoną humanizmu antykomunistycznego, bo miliony owych „wiórów” to był
jego „grzech młodości”.
U nas to samo, pełno grzeszących w młodości świętych, żywych lub już zmarłych, jak
ten historyczny publicysta, nabożnej pamięci autor trzytomowych dziejów piastowskich,
jagiellońskich i obojganarodowych, kreowany swego czasu na antykomucha—męczennika.
Właśnie ujawniono jego memoriał wyjęty z esbeckich archiwów; ohydny tekst —
antyakowski, antywatykański, antyzachodni i probolszewicki, w sumie stalinowski,
wysmażony dla ubecji w 1948 roku. Drugi jego tekst, z roku 1956, jest identycznie proubecki.
Sama rozkosz, bebechy się przewracają, gdy człowiek to czyta. Albo gdy słucha dzisiejszego
ś
więtego numer jeden, mojego kandydata na króla Ubu, tego apostoła, którego doktryna —
jak mu to wytknął Alain Besancon — jest
„budzącą niesmak (…), usuwającą w cień
wszelką sprawiedliwość i wszelką odwagę, parodią postawy chrześcijańskiej”.
Ten święty, i ten drugi, brodaty wirtuoz sztukaterii frazeologicznej, ten, co z biblijnym
zaśpiewem potrafi przez pełny kwadrans kręcić cokolwiek z piasku słów, z których nic, ale to
nic nie wynika prócz sprytu i pozowania na patriarchalną mądrość (genialny teatr: mówienie,
w którym jest tylko forma, a nie istnieje żadna treść), i jeszcze kilku świętoszków, w tym
ś
więci proletariaccy, uwiedzeni i wytresowani przez tamtych inteligenckich — wszyscy oni,
cała ta święta paczka, gdy już dorwała się do władzy na gruzach dyktatury komunistycznej,
zaczęła się bać niczym diabeł święconej wody jednego: jakiejkolwiek opozycji! Zaczęła
lansować demokrację będącą szyderstwem z demokracji, bo polegającą na monopolu, na
własnej dyktaturze. Zaczęła z błyskotliwym cynizmem szkalować każdego, komu nie jest w
smak tępe posłuszeństwo (nawet big—elektryka, bo nie chciał być rezydentem
prowincjonalnym lub lalką na sznurku). Taka jest ta świętarchia korzystająca z ludzkiej
ciemnoty i potrafiąca fenomenalnie nią manipulować: Dlatego ja znowu nie wsiądę, tak jak
nie wsiadłem do komunistycznej taczanki. Wstyd mi, że jestem z tego samego narodu, co
łotry, które zabijały w Kielcach, ale wstyd mi również, kiedy patrzę na dzisiejszych świętych,
i na ludzi, którzy ich oklaskują, bo i to jest mój naród.
Ś
więtym wywrócą się flaki, gdy przeczytają „Lepszego”. Wszystkie razem wzięte
moje poprzednie książki nie narobiły mi tylu wrogów, ile narobi mi ta jedna — „Lepszy” to
maszynka produkująca wrogów. Ale przecież nie piszę jej po to, nie jest to „l’art pour l’art”.
Nie należę do tych, co bez wroga nie mogą żyć. Wielu ludzi tak właśnie potrzebuje wroga —
jak powietrza; nie w tym celu, aby z wrogiem walczyć, lecz żeby mieć na kogo zwalać.
Chodzi o kogoś, kogo można obarczyć winą za wszystkie swoje nieszczęścia i kłopoty. Może
to być żona lub mąż, teściowa lub zwierzchnik, plemię lub władza, wszystko jedno — jakiś
„chłopiec do bicia”, co niczym piorunochron weźmie każde nasze przekleństwo, każdą łzę i
całe zasrane życie, które każdemu nie udało się tak, jak sobie wymarzył nocą. Także i z tego
biorą się wszystkie nieszczęścia świata, a nie tylko z tego, co Pascal określił
„nieumiejętnością dwojga ludzi mieszkania w jednym pokoju”.
Ja nie z tej przyczyny wojuję w „Lepszym”. Nie pragnę wrogów i nie tęsknię do nich.
Lecz gdy widzę człowieka, który patrzy mi prosto w oczy i apostolskim głosem łże lub
kombinuje, a nad głową wisi mu aureola, to czuję się znieważony, spoliczkowany i
przypominam sobie, że mam uzębienie, a zapominam, że mam poczucie humoru. I nie mogę
się oprzeć, chociaż z „Beniowskiego” pamiętam:
„………………— Jak jest niebezpiecznie
Z demokratami nie być dosyć grzecznie!”.
Mnie chodzi o „demokratów” czerwonych (stalinowców) i różowych (świętoszków).
Stalinowcy ubrali nowe kapturki i do urn startują jak do balu maskowego, używając
fałszywych wyborczych szyldów, a jeśli tylko nie zabraknie im opieki świętych, długo będą
jeszcze kręcić szkolnictwem, biurokracją, spółdzielczością, prowincją, całą Polską. Dopóki
będzie trwał konszacht magdaleński, diabelski lub inny podobny, cziort znajet jaki — dopóty
nie da się osuszyć w Polsce czerwono—różowego bagna.
Trzeba mieć wszakże i tę świadomość, że nawet gdy to bagno wyschnie, powszechny
raj nie nastąpi. Nikomu bowiem i nigdy nie uda się zadowolić hurtem wszystkich Polaków.
„Łatwiej zmusić do odwrotu skałę…
Kaskadzie kazać: niech stanie i wisi — Powstanie całe kraju przysposobić,
Nawet wybuchnąć łatwiej — niż to zrobić”.
(„Beniowski”)
To by się nie udało samemu Panu Bogu, choćby i chciał, żeby Mu się udało. Apacze
mówią: „Usen (Bóg) nie interesuje się drobnymi ludzkimi porachunkami”. Księża mówią na
odwrót — że warto się modlić i błagać o łaskę. Jeśli księża mają słuszność, to ja nie
rozumiem nawet mojego wieku, w którym wojna goni terramoto, Hiroszima goni Auschwitz,
a Gułag goni Shoah. Juliusz tak samo się dziwił:
„Wszystko prowadzi dziwnie Boża ręka, Tak dziwnie! — że mi serce wre i pęka”.
Dzisiaj milionom Polaków wre w sercach złość na widok odkomunizowywanej
Polski, choć to było ich marzenie. Marzenie się spełnia, ale jakoś wolno, krętacko, brzydko.
Można bowiem narodowi kazać cierpliwie znosić całe lata wychodzenia z dołu, w który
wrzucił nas komunizm. Lecz jeśli żąda się od narodu takiej cierpliwości, to ten, kto trzyma
ster i żąda, musi postępować mądrze i prostolinijnie, bez wygłupów, bez hipokryzji, bez
strugania wariata z rządzonego. Nie można grać w ten sposób, że wyrównuje się szkody
jednostkom oszukanym przez komunizm na samochodowych przedpłatach, a prawdziwe
krzywdy, które komunizm wyrządził milionom, zostają odpuszczone, darowane, zapomniane.
Nie można przemalowanemu esbeckiemu resortowi dawać na płace cztery razy więcej (214
miliardów złotych) niż na płace w służbie zdrowia i dwadzieścia cztery razy więcej niż na
płace pedagogów wszystkich szczebli. Nie można tak postępować, bo to robi z Polski
Babilon, w którym prawo jest kawałkiem papieru, sprawiedliwość jest non grata, a
cwaniactwo, złodziejstwo i przeniewierstwo rosną w cenie. Domalować orłu koronę to trochę
mało.
A propos orła i korony: kilka dni temu (czerwiec 1990) wróciłem spoza granicy
litewskiej zamkniętej przez sowieckie wojska. Ze spędzającym w Polsce urlop Ramunasem
Verbickasem (Wierzbickim), niedoszłym kanadyjskim wydawcą „Dobrego”, przekroczyliśmy
„zieloną granicę”, startując z dzikiej wyspy bobrów i kormoranów na granicznym jeziorze
Gaładuś. Ze zdziwieniem zauważyłem, iż polskie graniczne słupy (vide zdjęcie) dalej noszą
peerelowskie godła, choć sejm już kilka miesięcy temu przywrócił orłu koronę. Wolno się
zmienia czerwona rzeczywistość, i ta życiowa, i ta herbowa.
Siedząc w krzakach niedaleko ruskiej strażnicy granicznej, posilaliśmy się pysznym
razowcem litewskim. Spytałem Ramunasa, czy w Kanadzie ma taki czarny chlebuś.
— Niemcy go robią — odpowiedział. — Kanadyjczycy też robią czarny, ale z mąki
białej.
— Jak to? Razowiec z białej?
— To nie jest razowiec, to jest szajs. Robią go z białej bułczanej i wlewają kawę do
ciasta, żeby miało ciemny kolor.
Pomyślałem sobie wtedy, że biedny jest litewski emigrant w Kanadzie, gdy skosztuje
czegoś takiego; nie może nawet zakląć w swoim języku (po litewsku — o czym Państwo
pewnie nie wiedzą — przekląć soczyście nie można, gdyż kalectwem tego języka jest
kompletny brak ostrych przekleństw, stąd Litwini rzucają „mięsem” polskim lub ruskim). Jak
już wróciliśmy przez tę granicę między Pogonią a Koroną na ziemię Korony, doznałem
skojarzenia: pomyślałem sobie, iż rodzimy demontaż stalinizmu przypomina ów kanadyjski
„razowiec”. I byłem w tej komfortowej sytuacji, że nie musiałem od nikogo pożyczać słów.
Jeśli już o tej granicy mowa, to kilka słów a propos granic. Do tej pory Polska miała
„bratnie” granice. W ogóle wszystkie granice globu miały być bratnie. Ale „związek bratni”,
co miał „ogarnąć ludzki ród”, skichał się i nie ogarnął. Proletariusze krajów związku usłuchali
hasła i się połączyli, w efekcie czego komunizm został wymazany z globusa w rejonie
ś
rodkowo—wschodniej i wschodniej Europy. A ponieważ u naszego gatunku ksenofobia
bywa przyrodzona sąsiadom, tak jak wszystkim ludziom kino, seks i coś na zagrychę, to teraz,
gdy nie jest już siłą tłumiona — otworzy się puszka Pandory i odkorkują się butelki pełne
ksenofobicznych dżinnów. Proletariusze wyzwolonych państw i narodów staną naprzeciwko
siebie i odtańczą nowy balet, wbrew twierdzeniom Francisa Fukuyamy, że historia skończyła
się wraz z upadkiem sierpa i młota. Dla Polaków może to oznaczać, że zostanie nam miłość
Morza Bałtyckiego. Z trzech pozostałych stron będziemy mieli kolię narodów, o których
wiekowej do nas sympatii można czytać w każdym uczciwym (przedwojennym) podręczniku
— będą to Niemcy, Czesi, Ukraińcy, Rusini i Litwini.
Powyższy scenariusz jest czarnym proroctwem, oby się nie spełniło. Teraz wizja
rajska: Lachy, Czechy, Rusy, a także wnukowie Chmielnickiego (Gonty, Bandery itd.) oraz
Witolda — nie wstają od weselnego stołu, ciumając się po bratnich polikach w
nieskończoność. To samo robi reszta ludów, od Kaukazu pod Bałkany. Co będzie wówczas?
Wówczas będzie bardzo nudno, a permanentny pokój i spokój wywoła dyskusję na temat
wojsk: służba obowiązkowa, czy wystarczy zaciąg ochotników? Kłębowisko żrących się
partii, frakcji, mafii, stronnictw, komitetów, związków, obozów, lig, konfederacji, ugrupowań
i stowarzyszeń wzbogacą zwolennicy dwóch rodzajów wojskowego naboru. Dyskusja może
być zażarta, a konkluzja trudna, gdyż polityka nigdy nie jest łatwa. Aby im ją ułatwić,
przedstawiam ściągawkę z argumentacją obustronną. Najpierw ściągawka dla propagatorów
ochotniczej służby wojskowej:
7 GRZECHÓW GŁÓWNYCH OBOWIĄZKOWEJ SŁUŻBY WOJSKOWEJ:
1. Nienowoczesność. We współczesnym świecie obowiązkowa służba wojskowa
stanowi anachronizm, mający korzenie w czasach barbarzyńskiego, przymusowego
werbunku marynarzy do XVIII—wiecznych flot wojennych. Kompromituje ona państwo i
jego system rządów.
2. Bezużyteczność. W panującej od lat erze wszechświatowego pokoju
utrzymywanie rozdętej ilościowo armii, w której trzeba zmieścić całą populację rekrutów,
mija się z celem.
3. Nieefektywność. Człowiek wdziewający mundur pod przymusem nie jest
żołnierzem dobrym, zaś armia złożona z takich żołnierzy nie jest dobrym wojskiem, nie
jest armią świadomą i zdolną do wykonywania zadań heroicznych, w przeciwieństwie do
armii z poboru ochotniczego. Koszary i poligony trzeba zapełnić elitą marsowych
młodzieńców—ochotników, którzy są żołnierzami z powołania.
4. Nieekonomiczność. Obowiązkowy pobór corocznie kradnie gospodarce
(przemysłowi i rolnictwu) setki tysięcy silnych ramion.
5. Deprawacyjność. Służba obowiązkowa corocznie zwraca społeczeństwu setki
tysięcy ludzi wytresowanych do stawania na baczność i automatycznego potakiwania, co
jest w opozycji z ludzką godnością i co gangrenuje naród.
6. Niehumanitarność. Służba obowiązkowa jest niewolnictwem zawoalowanym
hurrapatriotyczną propagandą i deprecjonującym szczytne hasła wolności, o którą homo
sapiens walczył przez tyle wieków.
7. Rewolucyjność. Sfrustrowane koszarowym zniewoleniem i rutynowym
deptaniem godności masy żołnierskie z zaciągu przymusowego są zawsze bardziej
podatne do buntu niż ochotnicza elita.
Miażdżące argumenty. Takie same powinny być argumenty zwolenników służby
obowiązkowej. Oto ściągawka dla nich:
7 GRZECHÓW GŁÓWNYCH OCHOTNICZEJ SŁUŻBY WOJSKOWEJ:
1. Nienowoczesność. We współczesnym świecie ochotnicza służba wojskowa jest
anachronizmem z czasów średniowiecznych, gdy werbowano najemników i kondotierów
za pomocą gorzałki i dukatów. Kompromituje ona państwo i jego system rządów.
2. Bezużyteczność. W erze ciągłych konfrontacji międzynarodowych, które prędzej
czy później przeobrażą się z dyplomatycznych w militarne, nie można wykluczyć konfliktu
zbrojnego o wielkiej skali, a wówczas ochotniczy zaciąg okaże się tak niewystarczający,
że lepiej będzie od razu się poddać.
3. Nieefektywność. W czasach współczesnych, w których przyspieszenie
cywilizacyjne, kryzysy ekonomiczne, a także emancypacyjne trendy wszystkich warstw i
podkultur wzmagają stres i alienują jednostkę, ochotnicza służba wojskowa będzie
azylem tych, którzy nie dają sobie rady w życiu i szukają zastępczej mamy, zaś armia
złożona z takich ludzi będzie zbieraniną frustratów, outsiderów i kalek psychicznych, to
jest kupą pechowców, nieudaczników, bankrutów, impotentów i psychopatów, w
przeciwieństwie do zaciągu obowiązkowego, który włącza w szeregi armijne każdą
jednostkę wartościową.
4. Nieekonomiczność. Pobór ochotniczy co roku kradłby medycynie sądowej
tysiące samobójców i tysiące ofiar zbrodni, a szpitalom psychiatrycznym tysiące
pacjentów, wywołując bezrobocie w tych sektorach działalności państwa.
5. Deprawacyjność. Ochotniczy pobór nie zezwoli setkom tysięcy młodych
chłopców zaznać zbawiennego wpływu musztry, której efektem jest nieodzowna w
nowoczesnym państwie dyscyplina społeczna. Społeczeństwo niezdyscyplinowane jest
społeczeństwem zdemoralizowanym.
6. Niehumanitarność. Służba ochotnicza jest elitaryzmem zawoalowanym
hurrapatriotyczną propagandą i deprecjonującym szczytne hasła egalitaryzmu, o które
homo sapiens walczył przez tyle stuleci.
7. Rewolucyjność. Zaciąg ochotniczy to dla kręgów opozycyjnych i wywrotowych
kusząca okazja, by wprowadzić do armii masy swoich zwolenników w celu jej liczbowego
zdominowania, a następnie zaatakowania systemu zorganizowaną, dobrze uzbrojoną i
wyszkoloną siłą.
Nie wiem, czy to akurat będzie potrzebne, ale wiem, że potrzeba będzie dużo
ś
ciągawek dla świeżo upieczonych mężów stanu, którzy już się mnożą i jeszcze bardziej się
rozmnożą, jak te drożdże w cieście zwanym: Polska Wyzwolona. Nie ja im będę pisywał
ś
ciągawki, do tego znajdą bez trudu tabuny świętoszków biegłych w operowaniu demagogią i
biblijną retoryką. Ja byłbym do tego i za staromodny, i za nowoczesny.
Za staromodny w tym sensie, że moja anatomia jest zbytnio „old fashion”. Tak jak
niektórym brakuje w organizmach wapna lub umięśnienia, tak mnie brakuje kauczuku. W
„Wyspach bezludnych” (rozdział „Rzymski namiot”) przedstawiłem człowieka, który jest
moim idolem — to Davout. W tym eseju biograficznym powiedziałem wszystko, co mam do
powiedzenia na temat: człowiek a rzeczywistość polityczna, od której nie można uciec.
Lepszemu jestem wdzięczny, że pozwolił mi tam (i to dwukrotnie, na początku i na końcu)
dokopać czerwonym i różowym bidetom:
„Bidety niczym pieczarki na plantacji, gęsto, aż po horyzont. W nich sumienia z
plasteliny. Armia bidetów zwartymi szeregami maszeruje przez świat. Gdzieś na drodze
spotykają człowieka. Człowiek idzie w przeciwnym kierunku. Zawadza im. Bidety krzyczą:
dołącz albo ustąp! Samotny piechur spluwa w miski bidetów i depcze po oceanie
plasteliny, torując sobie drogę na wprost. Oto on, zbieg, który wymknął się z menażerii
doktora Darwina. Człowiek.
Piszę o nim, bo pragnę odpowiedzieć memu synowi, a kiedy mówiłem — niewiele
było słychać w ogłuszającym łoskocie zza szyb (…).
Tomek, gdy miał siedem lat, spytał:
— Tato, którym marszałkiem Napoleona chciałbyś być?
— Davoutem.
— Dlaczego?
Nie wiem dlaczego, ale zawsze wolałem dobre wino od stęchłej wody oraz ludzi
tego pokroju, jakby od dziecka żyli w obawie przed popełnieniem czynu, którego
musieliby się wstydzić — od sukinsynów.
Za zamkniętymi oknami słychać tupot równego szeregu i chóralny śpiew. Idą
bidety i śpiewają pieśń o plastelinie. Tup—tup—tup—tup—tup—tup—tup—tup! Bohaterski
grzmot zagłusza wszytko”.
Z kolei zbyt nowoczesny jestem w ten sposób, w jaki chłonę i oceniam część starego
malarstwa. Spróbuję rzecz wyjaśnić. Pisałem tu już o malarzach przeze mnie wielbionych, a
przez historyków upchniętych do szeregu drugiego. Otóż ci spece słusznie podnoszą, że taki
Flamand, na przykład Momper, prymitywnie operuje „perspektywą powietrzną”, budując
głębię malowidła z trzech planów chromatycznych, co w XVII wieku jest już „depasse”. Ja
zaś gwiżdżę na to, na nieporadności figuralne etc. — kontempluję ten pejzaż jako grę
barwnych plam. Inaczej mówiąc: patrzę na dzieło z XVII wieku jak na dzieło Pollocka lub
Kandinsky’ego, co jest być może herezją, ale taki mam odruch. Podobna różnica tkwi w
moim i cudzym spojrzeniu na sprawy polskie. Polska widzi mi się inaczej niż wielu
zawodowcom politycznym.
Jaka będzie ta Polska za rok, za kilka lat, za pół wieku, prawie nie wiem. Prawie, bo
wiem o dwóch rzeczach. Wiem, że nawet pełne wyzwolenie z komunizmu przyniesie ludziom
rozczarowanie, albowiem każda uzyskana wolność przynosi rozczarowanie — jest to
obiektywne prawo życia. Pełna wolność została uzyskana w XX wieku przez kobiety jak
najbardziej słusznie, gdyż każdy ma prawo do wolnego bytu, ale ceną jest powszechne
rozczarowanie — coraz częściej się pisze i mówi, że ta kobieca totalna wolność, która
ostatecznie przekreśliła teatr pozorów, ujawniając większą poligamiczność kobiet niż
mężczyzn, niszcząc rodzinę etc, etc, że owa emancypacja wyszła bokiem obu płciom. Józef
Hen, podczas udzielania wywiadu krytykowi literackiemu, popada w smętną nostalgię: „Wie
pan, kobiety się bardzo zmieniły…”. Nie, proszę pana, nie zmieniły się, tylko już nie muszą
udawać ani ciut—ciut, udają wyłącznie wtedy, gdy mają na to ochotę, to jest wolność. Krytyk
(Zdzisław Pietrasik) odpowiedział mu z nostalgią jeszcze większą: „Chyba już tylko
mężczyźni umieją kochać…”. Nie, proszę pana, samce i samice umieją kochać tak samo,
tylko że wszystko im się chrzani, gdy praktykują tę umiejętność, bo jest zbyt dużo wolności.
Wolność w rękach ludzi przypomina zapałki w rękach dziecka, nie należy z nią przesadzać,
jak zresztą z niczym. Jestem za taką ludzką wolnością, z której nie wyrzuciło się wszystkich
kajdan, natomiast za Polską taką, która będzie Polską dla ludzi, a nie „Polską dla Polaków”
(jak wypisują małpoludy na murach naszych domostw).
Druga i ostatnia rzecz, co do której jestem pewny, iż w przyszłej Polsce jej nie
zabraknie, to życzenia. Jak we wszystkich czasach, bogatemu będzie się życzyło apetytu, a
biednemu, by miał co jeść. I tak powinno być, pod warunkiem, że dla biedniejszych nie
zabraknie chleba oraz możliwości podnoszenia swego statusu (to jest wzbogacania swego
stołu). Jeśli usłyszycie postulat, by wprowadzić ustawową równość, przepędźcie
postulującego, bo to szarlatan, który żąda waszej zguby. Co prawda wszyscy mają żołądki
takie same, ale idealna równość ludzi, pełny egalitaryzm — to absurd! Równość nigdy nie
istniała, nie istnieje, nie będzie istnieć i nie powinna istnieć. Najwięksi jej propagatorzy,
jakobini i komuniści, potrafili zrównać wielkich i małych tylko w jeden sposób: niszcząc kark
gilotyną lub kulą.
Ideologowie Rewolucji Francuskiej, wprowadzając do słownika ludzkości pojęcie
egalitaryzmu, wyrządzili wielu przyszłym pokoleniom ogromną krzywdę. Zaszczepiając to
pojęcie w świadomości ludzkiej, spowodowali, że rozliczne totalitaryzmy (z komunizmem na
czele) mogły później pod tym płaszczykiem uprawiać najpotworniejsze zbrodnie i
ubezwłasnowolniać ludzi. I druga klęska: wciąż żywe hasło egalitaryzmu jest dzisiaj
bezczelnie interpretowane przez demagogów politycznych, oraz przez wielu nierobów i
cwaniaków na całym świecie, jako: „każdemu po równo”, bez względu na zasługi, pracę,
dobrą lub złą wolę etc. Wybitny etolog, Konrad Lorenz (w wywiadzie dla „Le Figaro
Magazin”):
„— Bezpośrednią winę za ten stan rzeczy ponosi ideologia egalitaryzmu. Uważam,
że jest zawsze rzeczą niebezpieczną budować jakikolwiek system na kłamstwie.
Albowiem to nieprawda, że wszyscy jesteśmy równi. Nierówność ludzi jest jednym z
fundamentów i warunków rozwoju kulturowego. U podstaw tej nierówności leży różnica
uzdolnień. Egalitarystyczny punkt widzenia jest całkowicie antybiologiczny. Biologia
wskazuje, że ludzie są nierówni od chwili poczęcia”.
Znaczy to, że nie należy wołać o egalitaryzm, lecz o sprawiedliwość. Sprawiedliwy
system powinien zapewniać wszystkim obywatelom tylko dwa rodzaje równości:
RÓWNOŚĆ SZANS i RÓWNOŚĆ WOBEC PRAWA. Ideologowie Rewolucji Francuskiej,
drukując „Deklarację praw człowieka i obywatela” z naczelnym hasłem RÓWNOŚCI —
oszukali społeczeństwo (tak jak później komuniści): wprowadzili formalną równość wobec
prawa i całkowitą tego odwrotność w praktyce. Dopiero uczciwy pragmatyk, Napoleon,
zmienił ten stan rzeczy za pomocą innego dokumentu i innego sposobu traktowania tego
dokumentu.
W pierwszych latach XIX stulecia powstał „Kodeks Cywilny Francuski”. Został
opracowany przez najlepszych francuskich prawników, przy tak wielkim osobistym udziale
Napoleona, że potem mówiono i pisano, iż w całości sam go podyktował. Wydrukowany w
roku 1804 — jest do dzisiaj bazą wszystkich prawodawstw świata cywilizowanego (w
licznych państwach funkcjonuje w formie lekko tylko zmodernizowanej, tak był
futurologicznie wręcz nowoczesny we wszystkich dziedzinach i humanistyczny). Nie żaden
„Kapitał” Marksa czy cokolwiek innego, tylko właśnie ta książka jest najważniejszym
drukiem XIX wieku i jednym z najważniejszych w dziejach ludzkiej cywilizacji. „Kodeks”
ów gwarantował RÓWNOŚĆ SZANS i RÓWNOŚĆ WOBEC PRAWA dla każdego. Oto
czemu ja należę do bonapartystów (I jako bonapartysta mam na ścianie swój portret w
mundurze huzara z czasów napoleońskich; portret ten, który tu reprodukuję, został mi
przysłany z USA — wykonał go w roku 1981 malarz—Polonus, na podstawie zdjęcia z tylnej
okładki w „Cesarskim pokerze”).
Tak więc powinniście sobie życzyć wszyscy, aby w Polsce, oprócz prawa,
funkcjonowała także sprawiedliwość. Własne życzenia mam bardzo skromne: chciałbym, aby
wewnątrz Polski zniknęła Salmonella, oraz żeby na zewnątrz słowo Polak nie kojarzyło się
tylko z handlarzami siusiającymi pod cudzą klatką schodową, a słowo Polka — tylko z
paniami, które oddają się za psi grosz w budce telefonicznej. Dużo żądam?
No i jeszcze nie chciałbym zmartwychwstania Lepszego. Czy to zmartwychwstanie
jest możliwe? Możliwe jest wszystko, Napoleon radził wykreślić słowo niemożliwe ze
słowników.
Parę razy, od motta zaczynając, cytowałem w „Lepszym” mojego ukochanego
„Beniowskiego”. Zamykam pierwszą część cytując go jeszcze raz:
„Co będzie z wami — prosto wam nie powiem,
Nie jestem jako wieszcz wszystkowiedzący.
Krwią do was piłem, moim duchem, zdrowiem;
A teraz ciskam serce; puchar lśniący;
Słyszycie? Pękło… (…)
Was także żegnam, bez miecza rycerze,
A choć mi serce pęka — śmiech mię bierze.
Niech się komedia gra…”.
Warszawa,
kwiecień—czerwiec
1990.
ZAŁĄCZNIKI
ZAŁĄCZNIK NR 1 — CALENDARIUM KOMENDANTA
ZAŁĄCZNIK NR 2 — ANIMOWANIE
ZAŁĄCZNIK NR 3 — KOZIODÓJ
Przypis do załącznika nr 1:
Z czasów, gdy bredzenie było złotem, potakiwanie srebrnikiem, a każda forma
kontestacji wolnością — przedrukowuję trzy płody mojego pióra. Jeden tekst historyczny z
„drugiego obiegu”, jedną satyrę parateatralną i jedną nowelę.
Tekst „drugoobiegowy” to mini—biografia marszałka Piłsudskiego, zamieszczona w
podziemnym „Kalendarzu na 1985 rok”, wydanym dla uczczenia pięćdziesiątej rocznicy
ś
mierci Komendanta. Ów biogram został podpisany anagramicznym pseudonimem Mark W.
Kingden. Wszystkie ksywki literackie, jakie sobie przybierałem, były swego rodzaju
szyframi. Wojciech Kowalewski (moje drugie imię plus nazwisko rodowe Matki), Archibald
(bald to po angielsku: łysy; tak podpisywałem felietony na temat architektury w warszawskiej
„Kulturze”) czy Valdemar Baldhead (Łysy łeb). Mark W. Kingden należało anagramicznie
czytać od ostatniej sylaby: Denmark king W., czyli: Duński król Waldemar (tylko Duńczycy
mieli królów o tym imieniu).
Jaki może być dziś pożytek z przypominania tej biografijki Piłsudskiego? Mogą być
dwa: pożytek dla młodzieży szkolnej, która nie lubi bądź nie ma czasu sięgać po
kilkusetstronicowe biografie, i pożytek dla tych dorosłych, którzy nie potrafią odróżnić
prawdziwego wodza od politykiera. Czy jest łatwo dostrzec tę różnicę i zdobyć pewność?
Łatwo. Wyobraźcie sobie klucz dzikich gęsi. Ma on kształt odwróconej litery V z przywódcą
stada na czele. Od czasu do czasu gros stada zmienia kierunek, odrywa się od przywódcy,
który jednak leci dalej jak gdyby nic się nie stało. Kiedy wreszcie dostrzeże swój błąd,
gwałtownie zmienia kierunek, dogania klucz i bez żenady znowu lokuje się na jego czele. Ten
gąsior to typowy polityk. Polityk bowiem z reguły myśli tylko o tym, aby przedłużyć swój byt
polityczny, aby go wybrano lub utrzymano. W tym celu gotów jest sprzedać wszystko,
poczynając od zasad. Z Piłsudskim było inaczej. Leciał sam bardzo długo, aż do dnia, kiedy
gęsi zmieniły kierunek i uformowały się za nim. Tak samo było z de Gaullem.
Mój wywód nie znaczy, że tęsknię do tak zwanego wodza. Co prawda wódz nie
zawsze jest tragedią, ale tęsknota do niego jest autodeprawacją, bo wytwarza bakterie tępej
uległości — jest to tęsknota nie do wyboru, lecz do rozkazu. Nie o to mi chodziło. Chciałem
tylko powiedzieć, że Piłsudski był przywódcą z rodzaju tych, których opatrzność rozdaje
narodom rzadko i niechętnie, należy więc szanować opatrzność za to, iż mieliśmy go w swej
historii.
CALENDARIUM KOMENDANTA
(w pięćdziesiątą rocznicę śmierci)
„… umarł, choć był z tych, co śmiercią gardzą”.
(Juliusz Słowacki, „Beniowski”, pieśń I).
1867 — 5 grudnia w modrzewiowym dworku w Zułowie (powiat święciański, 60 km
na północ od Wilna) przychodzi na świat syn powstańca styczniowego Józefa Wincentego
Piłsudskiego (ród wywodzący się od kniaziów litewskich Ginetów) i Marii z Billewiczów
(tych samych, do których należała sienkiewiczowska Oleńka) — wskrzesiciel Ojczyzny,
pierwszy Naczelnik odrodzonej Rzeczypospolitej, pierwszy Marszałek Polski, największy
Polak XX wieku, Józef Klemens Piłsudski.
1868—1873 — Dziecinne zułowskie lata małego Ziuka (tak nazywano Piłsudskiego w
domu), upływające w patriotycznej atmosferze, wśród wspomnień o powstańcach, bohaterach
i męczennikach narodowych, i o rosyjskich (zwłaszcza murawiewowskich) prześladowaniach
patriotów. Wieczorne posiedzenia rodzinne kończą się zawsze odśpiewaniem psalmu
Krasińskiego: „Będzie Polska w imię Pana…”. Duszą i sercem tej polskości Zułowa jest
ukochana matka Piłsudskiego, tak bardzo nienawidząca zaborcy, że zułowskiego progu nie
mógł przestąpić żaden Rosjanin, nawet wysoki urzędnik. Mimo że najbardziej przez nią
„lansowanym” w domu poetą narodowym był Krasiński, Ziuk od dzieciństwa preferuje
Juliusza Słowackiego („Był on dla mnie pierwszym nauczycielem zasad demokratycznych”
— wspomni po latach). Ulubionym jego bohaterem z dziejów powszechnych jest (i
pozostanie na zawsze) wyzwoliciel Polski z roku 1807, cesarz Napoleon Bonaparte — czyta o
nim wszystko, co tylko wpada mu w ręce.
1874 — 4 lipca majątek Zułów staje w ogniu, w perzynę obrócone zostają wszystkie
zabudowania gospodarcze. W ciągu kilku godzin zamożna rodzina Piłsudskich schodzi do
sfery średniozamożnej.
1875 — Piłsudscy opuszczają szlachecki dwór i z resztkami mienia przenoszą się do
Wilna, o którym później (1928) Marszałek powie: „Miasto—symbol naszej wielkiej kultury i
państwowej naszej potęgi”.
1876 — Ostatni rok domowej edukacji Ziuka (lekcje udzielane przez wynajętych
nauczycieli). Piłsudski, poduczony nieźle we francuskim i niemieckim (w późniejszych latach
nauczył się też angielskiego), przygotowuje się do egzaminów w szkole rządowej, szlifując
rosyjski, chociaż nienawidzi tej mowy.
1877 — Dziesięcioletni Ziuk wstępuje do I gimnazjum rządowego, mieszczącego się
w murach byłej Alma Mater Słowackiego (w zlikwidowanym przez Rosjan Uniwersytecie im.
Stefana Batorego). Panuje tam terror rusyfikacyjny (ze wspomnień Komendanta:
„W takich
warunkach nienawiść moja do carskich urządzeń, do ucisku moskiewskiego, wzrastała z
dniem każdym. Bezsilna wściekłość dusiła mnie nieraz, że muszę znosić w milczeniu
deptanie mej godności i słuchać kłamliwych i pogardliwych słów o Polsce…”
). W piersi
Ziuka narasta bunt. Raz po raz karany jest aresztem za nie kłanianie się dygnitarzom
rosyjskim i za zabronione rozmawianie po polsku, do czego namawia też kolegów.
Nauczyciele ryczą: „Żrecie ruski chleb i nie chcecie mówić po rosyjsku!” (dużo później
Piłsudski, zapytany przez Rosjanina, czy pamięta jeszcze rosyjski, odpowie: „Ja etowo
prokliatowo jazyka nie zabudu!
”). Matka uspokaja go, perswadując: „Wyrośniesz, pomścisz!
A teraz ucz się”.
1880 — Pierwsza konspiracja Piłsudskiego. Ziuk przy pomocy rodzeństwa wydaje
manuskryptowe (w zeszycie) pisemko „Gołąb Zułowski” (42 numery w ciągu półtora
miesiąca!), zamieszczając w nim m. in. patriotyczne wiersze ze „Śpiewów historycznych”
Niemcewicza oraz własne opisy bitew napoleońskich.
1882 — Druga konspiracja Piłsudskiego. Ziuk wraz ze starszym bratem Bronisławem
i kilkoma kolegami gimnazjalnymi zakładają patriotyczne kółko samokształceniowe
„Spójnia” i organizują tajną bibliotekę, pełną m. in. wspomnień zesłańców sybirskich.
Wkrótce mały Józef zaczyna odgrywać dominującą rolę w tym sprzysiężeniu.
1884 — Umiera najukochańsza istota dla Ziuka, Maria Piłsudska. Pięćdziesiąt dwa
lata później u stóp jej trumny na wileńskim cmentarzu złożone zostanie serce jej wielkiego
syna.
1885 — Piłsudski kończy gimnazjum maturą i zapisuje się na wydział medyczny
uniwersytetu w Charkowie, gdzie zostaje dwukrotnie aresztowany za udział w
demonstracjach studenckich.
1886 — Pomimo dobrze zaliczonych dwóch pierwszych semestrów, Piłsudski wraca
do Wilna z zamiarem przeniesienia się na uniwersytet w Dorpacie, lecz nie zostaje przyjęty na
skutek opinii policyjnej z Charkowa o jego zainteresowaniach socjalistycznych.
Zainteresowania te (czyta m. in. „Kapitał” Marksa, opiniując go dość krytycznie) prowadzą
Józefa do kółka konspiracyjnego, którego kilku członków wchodzi w kontakt z terrorystyczną
„Narodną Wolą” przygotowującą zamach na cara Aleksandra III.
1887 — Chociaż bracia Piłsudscy nie mieli świadomego udziału w spisku
petersburskim, zostają — po przychwyceniu niedoszłych zamachowców przez policję —
aresztowani i skazani na Sybir (Józef, aczkolwiek tylko świadek w procesie, na 5 lat,
Bronisław na 15 lat). Po pobycie w twierdzy Petropawłowskiej i w butyrskim więzieniu w
Moskwie, wagonem aresztanckim, barką i piechotą, przemierza Piłsudski szlak katorżników
przez Niżni—Nowgorod, rzekami Wołgą i Kamą, przez Ural, Tiumeń, rzekami Irtysz i Ob do
Tomska, stąd do Irkucka via Krasnojarsk (ponad półtora tysiąca wiorst pieszo!), dalej, przy
czterdziestostopniowym mrozie, do Kireńska nad Leną. Po drodze zostaje ciężko pobity
kolbami za bunt na „etapie”.
1888 — Piłsudski odsiaduje w kireńskim więzieniu sześciomiesięczny wyrok za
wspomniany bunt.
1889 — Pogarszający się stan zdrowia Piłsudskiego sprawia, że władze pozwalają mu
przenieść się do wsi Tunka (200 km od Irkucka), gdzie panuje łagodniejszy klimat niż w
Kireńsku.
1890 — W lipcu Piłsudski wyrusza do Tunki, gdzie spędzi kolejne dwa i pół roku
zesłania, które w całości — chociaż nie lekkie — było i tak sanatorium w porównaniu z
makabrycznymi warunkami zesłań w Rosji radzieckiej i z obozami koncentracyjnymi,
funkcjonującymi do dziś w ZSRR. Częste podówczas kontakty z Rosjanami (strażnikami i
zesłańcami) pozwalają mu w pełni zgłębić duszę rosyjską i wyrywają w efekcie święte słowa:
„Wszyscy oni są mniej lub więcej zakapturzonymi imperialistami, nie wyłączając
rewolucjonistów”.
1891 — W Tunce Piłsudski bardzo dużo czyta (m. in. literaturę socjalistyczną) i
poluje. Pewnego dnia Cyganka—wróżycha, mająca mu wróżyć, ujrzawszy jego dłoń
krzyknęła tylko przerażona: „Cariom budiesz!” i uciekła.
1892 — Wiosną Piłsudski przygotowuje się już do wolności. 30 czerwca wraca do
Wilna z zesłania, które go nie złamało i uczyniło zeń ostatecznie człowieka, co „ma duszę
chorą na Moskala” (słów tych użył przeciwnik polityczny Marszałka, Roman Dmowski, lecz
u Piłsudskiego „choroba” ta oznaczała po prostu niezgodę na rosyjskie jarzmo). Wyjeżdża do
Warszawy i nawiązuje kontakt z socjalistami.
1893 — Piłsudski wstępuje do Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS) i rozpoczyna
współpracę pisarską (pod pseudonimem Rom — od Romantyk) z wychodzącym w Londynie
organem Związku Zagranicznego Socjalistów Polskich (ZZSP). W maju pisze pierwszą swoją
odezwę sygnowaną przez PPS, „Do towarzyszy socjalistów Żydów”, w której oskarża ich o
narzucanie Litwie języka rosyjskiego jako narzędzia kultury. W październiku zostaje
przedstawicielem sekcji litewskiej w Komitecie Robotniczym PPS.
1894 — W lutym, na II Zjeździe PPS, towarzysze wybierają Piłsudskiego do
Centralnego Komitetu Robotniczego, którego członkiem będzie (z małymi przerwami) do
roku 1914. Jednocześnie partia powierza mu zorganizowanie i prowadzenie pisma „Robotnik”
(pierwszy numer ukazał się 12 lipca; do czasu aresztowania Piłsudskiego ukazało się 35
numerów). W grudniu udaje się na Zjazd ZZSP do Genewy (był to jego pierwszy wyjazd na
Zachód).
Piłsudski jako socjalista (towarzysz Wiktor) ma jedną „niezłomnie poślubioną ideę”:
absolutnie pierwszoplanową sprawę stanowi dlań usunięcie najazdu moskiewskiego i
przywrócenie ojczyźnie niepodległości. W tym kierunku działa z niezmordowaną energią. Jak
słusznie później podkreślano: „Pozostanie niewątpliwą a wielką zasługą Piłsudskiego, że
wyrwał proletariat polski spod hegemonii międzynarodowych idei socjalistycznych i
wychował go w duchu polskiej idei niepodległościowej”. Ta droga nazywana była przez
walczących z PPS—em socjaldemokratów o zacięciu komunistycznym (Róża Luksemburg,
Marchlewski) „szowinizmem”.
1896 — Kilkumiesięczny (marzec—sierpień) pobyt Piłsudskiego w Londynie; bierze
tam udział w Kongresie II Międzynarodówki. Wyjazdy do Krakowa i Lwowa.
1897 — Bożonarodzeniowy wyjazd do Zurychu na doroczny Zjazd ZZSP. Jest już
wówczas Piłsudski pierwszoplanowym socjalistą polskim (Leon Wasilewski: „Towarzysz
Wiktor był najwybitniejszym wodzem ówczesnej PPS”), o ogromnym autorytecie. Otacza go
prawdziwy kult.
1898 — Pobyt w Londynie (czerwiec—sierpień).
1899 — W marcu jeszcze jeden krótki wyjazd do Londynu. Po powrocie, 15 lipca,
Piłsudski bierze we wsi łomżyńskiej ślub ze słynną z urody (zwano ją w partii „Piękną
Panią”) Marią z Koplewskich Juszkiewiczową, zmieniając z konieczności (żona była
rozwódką) wyznanie na ewangelicko—augsburskie. Zamieszkują w Wilnie pod fałszywym
nazwiskiem Dąbrowskich, by w październiku przenieść się do Łodzi wraz z drukarnią
„Robotnika”.
1900 — 22 lutego ma miejsce nalot policyjny na mieszkanie Piłsudskich, rewizja i
wsypa „Robotnika”. W kwietniu Józef zostaje przewieziony do X pawilonu Cytadeli
Warszawskiej, gdzie zamykano najważniejszych więźniów politycznych. Zgodnie z
poleceniem partii zaczyna symulować chorobę psychiczną, co się udaje dzięki pomocy
lekarzy. W grudniu żandarmi przetransportowują go do szpitala dla obłąkanych w
Petersburgu.
1901 — 14 maja lekarz—konspirator, dr Mazurkiewicz, wykrada Piłsudskiego ze
szpitala. Przez Tallin, Rygę, Polesie, Kijów i Zamość towarzysze wywożą go do Lwowa.
Udana ucieczka wzmacnia nimb Piłsudskiego. W listopadzie Piłsudscy, po pobycie w
Krakowie i Zakopanem, wyjeżdżają do Londynu.
1902 — 1903 — Po powrocie do kraju (w kwietniu) rozwija Piłsudski energiczną
działalność w licznych miastach, słowem i czynem propagując swą ideę niepodległościową.
Domaga się jak najszybszego skończenia z czczą gadaniną i przejścia do działalności
wyzwoleńczej. Bierze czołowy udział w pracach PPS (np. w VI Zjeździe, w czerwcu 1902),
lecz dostrzega u jednych towarzyszy zbyt dużo ostrożności i lękliwości krytej maską
„rozsądku”,
a
u
innych
czapkowanie
zabójczemu
kosmopolityzmowi
„idei
międzynarodowej”. Jego uczucia dla partii z wolna zaczynają się oziębiać. Nabiera
przekonania, iż celu, do którego dąży, nie powinna realizować jedna warstwa społeczna, musi
się do tego zabrać cały naród.
Tymczasem okazuje się, że społeczeństwo jest w marazmie, przeżarte strachem lub
obojętnością — tych ludzi małego ducha paraliżuje przekonanie o nienaruszalnej potędze
zaborców. Piłsudski wola z goryczą: „Gdzież są ci Polacy ze śpiewów historycznych, owi
Polacy z poezji Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego? Ci rycerze i ofiarnicy, wymarzeni
przez matkę? Te duchy płomienne, groźne, gotowe porwać za broń na pierwszy odgłos walki
o wolność?”. Jak pisał Juliusz Słowacki:
„I większą cnotę śnił obywateli,
I większą w sercach odwagę — niż mieli”.
Nazwie to później „najcięższym rozczarowaniem, jakie kiedykolwiek przeżył” i
skomentuje szyderczo słowami Wielopolskiego: „Dla Polaków można czasem coś zrobić, z
Polakami nigdy!”. Zostaje na placu boju sam z garstką wiernych i już wie, że będzie to musiał
zrobić sam.
1904 — Latem Piłsudski wyjeżdża poprzez Amerykę do Japonii znajdującej się w
wojnie z Rosją. Pertraktuje o japońską pomoc techniczną dla polskiego czynu zbrojnego, lecz
jego usiłowania zostają storpedowane w Tokio przez Dmowskiego. Wraca do kraju, ani na
moment nie poniechawszy idei czynu zbrojnego. Zaczyna tworzyć Organizację Bojową (OB).
Krwawa manifestacja zbrojna na Placu Grzybowskim w Warszawie (listopad), w której
wzięła udział pierwsza grupa bojowa warszawskiej PPS, podnosi go na duchu — jest to
początek walki.
1905 — W marcu VII Zjazd PPS uchwala powołanie Wydziału Spiskowo—Bojowego
jako organu kierowniczego OB, która dokonuje coraz większej liczby przeciwrosyjskich
zamachów i akcji zbrojnych. Żeromski poświęca tym pierwszym żołnierzom Komendanta
swój „Sen o szpadzie”.
1906 — Ponieważ wielu członków PPS, bojących się powstania i chcących realizować
wyłącznie program klasowy partii, zarzucało Piłsudskiemu jej nadmierną militaryzację, a on
zrozumiał, że „prędzej sprawę wygrałby z szatanem niż z ową psiarnią” („Beniowski”, pieśń
I) — na IX Zjeździe w Wiedniu (listopad) dochodzi do ostrej konfrontacji, w następstwie
której Piłsudski i jego ludzie tworzą własną Polską Partię Socjalistyczną—Frakcja
Rewolucyjna, odrywając się od reszty, która szybko utonie w komunizmie.
1907 — OB, stanowiąca wzór patriotyzmu polskiego, toczy w całym Królestwie
krwawą walkę z caratem, masakrując w dziesiątkach akcji ochranę, policję i żandarmerię (ale
też i ponosząc bolesne straty). Jest to już otwarta wojna Piłsudskiego z Rosją. On sam
przygotowuje największą akcję, którą poprowadzi osobiście.
1908 — 26 września Piłsudski na czele dziewiętnastu bojowców atakuje pociąg
wiozący pieniądze skarbowe z Wilna do Petersburga. Po stoczeniu formalnej bitwy z ochroną
pociągu, patrioci zdobywają ponad dwieście tysięcy rubli na cele rewolucyjne. W tym samym
roku (czerwiec) powstaje we Lwowie Związek Walki Czynnej (ZWC), będący w ręku
Piłsudskiego instrumentem szkolenia kadry oficerskiej przyszłych wojsk walczących o
Polskę.
1909 — Widząc zaostrzające się antagonizmy między mocarstwami, Piłsudski
bezbłędnie przewiduje wybuch wojny światowej i wynikającą stąd szansę Polski.
Przygotowuje się do dowodzenia na większą skalę, m. in. studiując szczegółowo taktykę i
strategię Napoleona oraz doświadczenia wojen burskiej i rosyjsko—japońskiej. Wiosną
wyjeżdża nad Adriatyk. Odrzuca kategorycznie propozycję (ponawianą kilkakrotnie)
przystąpienia do masonerii.
1910 — Piłsudski wykłada w Szkole Centralnej PPS w Krakowie. Od tego roku
powstają w całej Polsce (w Galicji jawne, w zaborach pruskim i rosyjskim tajne) oddziały
strzeleckie (Związek Strzelecki, Strzelec i in.), stanowiące w zamyśle Piłsudskiego kadrę
wojsk niepodległościowych. Są one intensywnie szkolone aż do wybuchu wojny w 1914,
gdyż według Piłsudskiego: jeśli Polacy nie wezmą udziału w wojnie, zostaną na zawsze
wykreśleni z listy narodów.
1911 — Wyjazd zdrowotny (choroba płuc) do Włoch. Po powrocie Piłsudski
inspekcjonuje ćwiczenia wprawiających się w wojaczce oddziałów strzeleckich.
1912 — Piłsudski prowadzi wykłady z Powstania Styczniowego w Szkole Nauk
Polityczno—Społecznych w Krakowie. Tymczasowa Komisja Skonfederowanych Stronnictw
Niepodległościowych (TKSSN) mianuje go w grudniu Komendantem Głównym wszystkich
polskich sił wojskowych. Najważniejsze zdanie z odezwy TKSSN brzmi: „Kto chce być
wolnym, musi o te wolność walczyć”.
1913 — W pięćdziesiątą rocznicę Powstania Styczniowego Piłsudski kieruje pod
Lwowem wielkimi manewrami kilku tysięcy członków Związku Strzeleckiego, Strzelca i
Drużyn Strzeleckich.
1914 — W początkach roku wyjazd do Szwajcarii i Paryża w celu zinspekcjonowania
stacjonujących tam oddziałów strzeleckich (plus głośny odczyt paryski w sali Towarzystwa
Geograficznego), a w maju eskapada w tym samym celu do Belgii. Po wybuchu wojny
Piłsudski ogłasza 3 sierpnia proklamację o utworzeniu w Warszawie Rządu Narodowego
(była to mistyfikacja mająca na celu przygotowanie gruntu politycznego jego wojskom), po
czym o świcie 6 sierpnia wysyła w bój na teren Królestwa pierwszą Kompanię Kadrową (152
ż
ołnierzy z oddziałów strzeleckich), błogosławiąc ich słowami:
„Patrzę na was jako na
kadry, z których rozwinąć się ma przyszła armia polska”
. W następnych dniach kolejne
grupy strzelców przekraczają granicę Kongresówki pod wodzą Piłsudskiego. Wyruszając na
wojnę Piłsudski otrzymuje wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej, z którym nie rozstanie
się do końca życia, a 9 sierpnia, w majątku Czaple Małe, konia wierzchowego, sławną
„Kasztankę”, która służyć mu będzie do 1927 roku.
12 sierpnia, na czele czterystu strzelców, Komendant wkracza do Kielc. Przyjmują
ich… zatrzaśnięte okiennice w wielu domach. „Nie stał za nami naród — wspominał
Piłsudski pełen rozżalenia — nie mający odwagi spojrzeć wielkim wypadkom w oczy”. Jego
ż
ołnierze śpiewali potem o sobie i o tchórzliwych rodakach:
„Dzisiaj już my — jednością silni, Tworzymy Polskę — przodków mit. 2e wy w tej
pracy nie dość pilni, Zostanie wam potomnych wstyd”.
We wrześniu Piłsudski zostaje dowódcą 1 pułku utworzonych tymczasem przez
Naczelny Komitet Narodowy (NKN), w ramach c.k. armii, Legionów i otrzymuje rangę
pułkownika. Tym samym zmuszony jest podporządkować się Austriakom. Na tyłach wojsk
rosyjskich zakłada Polską Organizację Wojskową (POW). Walczy ze swym pułkiem na
froncie (Nowy Korczyn, Opatowiec, Dęblin), jest kontuzjowany pod Laskami. 15 listopada
awansuje na brygadiera (stopień stworzony przez Austriaków specjalnie dla niego). W
grudniu 1 pułk przemienia się w I Brygadę Legionów i zwycięża w bitwie pod
Łowczówkiem.
1915 — Całe pasmo bojowych sukcesów Komendanta i jego brygady (Konary,
Ożarów i in.). Jednocześnie Piłsudski, razem z POW, prowadzi działalność polityczną,
przeciwstawiając się nazbyt lojalistycznemu wobec Austriaków stanowisku NKN oraz
decyzjom proaustriackiego dowództwa Legionów. „Biliśmy się z Moskalami, będąc z musu
w szeregach wojska austriackiego, lecz wszelkimi siłami broniliśmy się przed próbami
austriaczenia nas” — wspominał. Dla coraz większych rzesz Polaków staje się Komendant
ż
ywym symbolem walki o niepodległość, a dla swoich podwładnych charyzmatycznym
idolem o cechach półboga, któremu wierzą bezgranicznie.
1916 — W lutym Piłsudski powraca oficjalnie na łono Kościoła rzymskokatolickiego.
Wkrótce, po najcięższych legionowych bojach (pod Kostiuchnówką, czyli Polską Górą),
którymi osobiście dowodził — chcąc okazać swą niezależność — podaje się do dymisji (29
lipca). Gdy państwa centralne proklamowały niepodległość Polski (5 listopada), Komendant
przystępuje w Warszawie do Tymczasowej Rady Stanu Królestwa Polskiego (6 grudnia) i
odbiera w niej nominację na kierownika Komisji Wojskowej.
1917 — Nie zgadzając się na wtłoczenie polskiego wojska w ramy militaryzmu
niemieckiego (Legiony zostały oddane przez Austro—Węgry Niemcom), Piłsudski odrzuca
rotę przysięgi poręczającej przymierze oręża polskiego z niemieckim i występuje (24
czerwca) z Rady Stanu. Podczas dramatycznej rozmowy w Belwederze niemiecki
wielkorządca von Beseler próbuje rozpaczliwie zatrzymać wojsko polskie w niemieckich
szeregach, ofiarowuje Komendantowi wszystko, czego ten zapragnie (
„Dla pana samego
wszystko, czego pan zechce. Potęgę, sławę, zaszczyty”
), a jego oddziałom daleko
posuniętą swobodę i najnowszą broń. Piłsudski odmawia wyniośle:
„Czy ekscelencja sądzi,
że ta ręka, która dławi Polaków, będzie mniej dławiącą, jeśli do każdego palca przyklei
sobie orzełka?”
. Jak widać, miał duszę „chorą” nie tylko na Moskala, lecz i na drugiego z
odwiecznych wrogów ojczyzny. Aresztowany nocą z 21 na 22 lipca, zostaje — po krótkim
pobycie w kilku więzieniach — internowany w twierdzy Magdeburg (sierpień) w ścisłej
izolacji. Spędza tam szesnaście miesięcy, pisząc wspomnienia z walk.
1918 — W obliczu klęski wojennej rząd niemiecki uwalnia Komendanta (8 listopada).
Kilka dni później Rada Regencyjna w Warszawie przekazuje mu pełnię władzy, to samo
czyni rząd lubelski. 16 listopada Piłsudski notyfikuje niepodległość Polski. Przejmując ster
nawy państwowej stara się jak najszybciej wzmocnić ojczyznę i uchronić ją przed zgubnymi
wpływami z zewnątrz. Jak pisał jego biograf:
„Jemu mamy do zawdzięczenia, że w 1918 roku światowa rewolucja komunistyczna
załamała się w Polsce i o Polskę. Bystry i orientujący się w każdej sytuacji zmysł polityczny
Piłsudskiego uchronił wtedy budzące się do nowego życia Państwo Polskie od tej straszliwej
zmory i kryjącego się za nią niebezpieczeństwa utraty ponownie odzyskanej tyloma ofiarami
niepodległości”.
1919 — Jako Naczelnik Państwa i Naczelny Wódz polskiej siły zbrojnej (nominacja
sejmowa z 20 lutego) Piłsudski, nie związany z żadnym obozem czy stronnictwem
politycznym, bierze w karby chaos odradzającego się kraju i tworzy potężną armię polską. 22
kwietnia zajmuje Wilno, wyrzucając z Litwy napastnicze wojska bolszewików. Podczas
kampanii letniej oswobadza Lwów. Działania wojenne tego roku zwracają Polsce ziemie
wschodnie po Dźwinę i Dniepr na północ od Polesia.
1920 — 19 marca Piłsudski przyjmuje najwyższą godność wojskową pierwszego
Marszałka Polski, ofiarowaną mu samorzutnie przez wojsko. Wiosną rozpoczyna się na dobre
wojna z Rosją bolszewicką, której rosnąca agresywność zagraża bezpośrednio egzystencji
odrodzonej Rzeczypospolitej. Triumf wyprawy kijowskiej Piłsudskiego szlakiem Bolesławów
(25 kwietnia — 8 maja) zostaje tak skomentowany przez Ignacego Daszyńskiego w jego
pracy o Komendancie pt. „Wielki człowiek w Polsce”: „Było to wcielenie ogromnej myśli
politycznej, był to, w razie powodzenia, straszny cios w imperializm rosyjski białych czy
czerwonych carów”.
Powodzenie jednak ulega załamaniu na skutek zmasowanej kontrofensywy sowieckiej
(czerwiec—sierpień). Bolszewicy, pragnący wziąć Polskę „z marszu” i opanować zachodnią
Europę, dochodzą do Warszawy. Genialny plan operacyjny Piłsudskiego, mający na celu
odrzucenie bolszewickiej nawały, zostaje zrealizowany w dniach 16—22 sierpnia: straszliwe
uderzenia przegrupowanych przez Marszałka armii polskich na flanki sowieckie powodują
zdruzgotanie hord najezdniczych (25 tysięcy zabitych i rannych, 66 tysięcy jeńców) i
paniczną ucieczkę skatowanych resztek na wschód wraz ż polskimi renegatami (komunistami
— Marchlewskim, Dzierżyńskim, Unszlichtem i innymi — którzy na zapleczu Armii
Czerwonej tworzyli już gubernię zwaną przez nich Polską Republiką Rad).
Tak zwany Cud nad Wisłą był jednym z największych triumfów sarmackiego oręża w
tysiącletnich dziejach Polski. Francuski generał Camon w pracy pt. „Manewr
oswobodzeniowy marszałka Piłsudskiego przeciw bolszewikom” napisał: „Piłsudski wybawił
Polskę napoleońskim manewrem w ciągu kilku dni, opłacając to minimalnymi stratami”.
Anglik, lord Abernon, naoczny świadek wydarzeń, nazwał ów manewr „decydującą bitwą w
dziejach świata” i stwierdził:
„Bez wątpienia bitwa pod Warszawą wybawiła cały kontynent
europejski od fanatycznej tyranii Sowietów”
. W drugiej wielkiej bitwie, nad Niemnem (we
wrześniu), Piłsudski zniszczył ostatnie rezerwy bolszewickie rzucone przeciw Polsce,
zmuszając Lenina do prośby o pokój. Simon Goodenought, analizując geniusz bitewny
największych wodzów w historii (w książce „Tactical Genius in Battle”, London 1979),
porównał Piłsudskiego z Aleksandrem Wielkim, Hannibalem, Cezarem i Napoleonem.
1921 — W pierwszych dniach lutego Marszałek wizytuje’ Francję i zawiera sojusz
polsko—francuski. W kwietniu Uniwersytet Jagielloński nadaje mu honorowy tytuł doktora
praw, a w maju Uniwersytet Warszawski (później nazwany Uniwersytetem im. Józefa
Piłsudskiego) doktorat honorowy z medycyny. Rozentuzjazmowani studenci wyprzęgają
konie i ciągną powóz Marszałka przez Krakowskie Przedmieście. W tym samym miesiącu
bierze Piłsudski pierwszoplanowy udział w warszawskich obchodach setnej rocznicy śmierci
Napoleona. We wrześniu ma miejsce we Lwowie jedyny zamach na Piłsudskiego — strzela
doń terrorysta ukraiński, niecelnie. W październiku Marszałek (wówczas już wdowiec)
poślubia Aleksandrę Szczerbińską.
1922—1925 — Mając dość wewnętrznych gier rządowych, opozycyjnych i
sejmowych, owego partyjnego politykierstwa, które — karmione podłymi ambicjami —
utrudniało budowanie silnego państwa, Marszałek, złożywszy stanowiska państwowe,
wycofuje się z życia politycznego i wraz z rodziną przenosi do domu w Sulejówku, gdzie
przez kilka lat poświęca się głównie pracy pisarskiej. Wyjeżdża z Sulejówka na wakacje do
Druskiennik nad Niemnem, na rocznicowe zjazdy legionistów i POW—iaków, oraz na
odczyty (m. in. w Wilnie na Uniwersytecie im. Stefana Batorego).
1926 — Nie mogąc dłużej tolerować choroby, która jak rak toczyła organizm
państwowy, nie chcąc patrzeć obojętnie jak Polska staje się przedmiotem targów partyjnych
(nazwał je słusznie „grą handlowania” interesami państwa), niczym piłka rozgrywana w
atmosferze prywaty, partyjniactwa, upadku gospodarczego i bezrobocia, nie widząc innej
drogi zapobiegnięcia takiemu nadużywaniu swobód demokratycznych, które czynią
demokrację obmierzłą dla społeczeństwa — Marszałek podejmuje w maju, przy pomocy
wiernych sobie wojsk, akcję zbrojną w celu wydźwignięcia kraju z zabójczego chaosu,
oświadczając:
„Staję do walki z głównym złem Państwa, z panowaniem rozwydrzonych partii i
stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i
korzyści(…) Nie może być w państwie za wiele niesprawiedliwości względem tych, co
pracę swą dla innych dają, nie może być w państwie — gdy nie chce ono iść ku zgubie —
za dużo nieprawości”.
Zamach stanu wynosi Piłsudskiego znowu do najwyższej władzy. Wybrany 31 maja
Prezydentem Rzeczypospolitej, zrzeka się tej godności na rzecz Ignacego Mościckiego. 2
października obejmuje stanowisko premiera.
1927 — Marszałek oddaje hołd swemu ukochanemu poecie, Juliuszowi Słowackiemu
(całe ustępy „Króla Ducha” czy „Beniowskiego” znał na pamięć), sprowadzając jego prochy z
paryskiego cmentarza Montmartre na Wawel. Przed trumną wieszcza wygłasza o nim swoje
najlepsze w życiu przemówienie, tak literacko wspaniałe, że — jak stwierdził Wacław
Jędrzejewicz — „pozostanie ono trwałym pomnikiem poety w literaturze polskiej”. (Wzięła
to pod uwagę Polska Akademia Literatury ofiarowując Piłsudskiemu w 1933 roku godność
swego członka honorowego i protektora).
1928 — 1934 — Mimo że oficjalnie nie zajmuje najwyższych stanowisk
państwowych (27 czerwca 1928 r. ustąpił ze stanowiska premiera; objął je ponownie w 1930
roku, ale tylko na trzy miesiące, od 25 sierpnia do 4 grudnia), pełniąc obowiązki ministra
spraw wojskowych i Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych — jest Piłsudski przez cały czas
niekwestionowanym przywódcą państwa, najwyższym autorytetem moralnym i politycznym.
Pracuje niestrudzenie dla dobra i chwały Rzeczypospolitej, decydując o wszystkich jej
istotnych sprawach. W polityce wewnętrznej bezwzględnie realizuje ideę nadrzędności
interesów państwa nad interesami wszelkich organizacji, stronnictw czy partii, które według
niego uzurpują sobie prawa osłabiające funkcjonowanie silnej Rzeczypospolitej (dla
zminimalizowania wpływu sporów partyjnych i w przekonaniu, że władza wykonawcza nie
może być uzależniona od interesów poszczególnych grup politycznych, tworzy w 1928 r.
Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, obdarzony przez społeczeństwo w wyborach
największą liczbą mandatów). W polityce zagranicznej jest przeciwnikiem układów
wielostronnych, gdyż obawia się zdominowania Polski, realizuje natomiast świetnie politykę
paktów dwustronnych. Wyznawana przezeń teoria równowagi znajduje najlepszy wyraz w
układach o nieagresji zawartych z dwoma głównymi nieprzyjaciółmi Polski — z Rosją w
1932 r. i z Niemcami w 1934 r. Wbrew dzisiejszej propagandzie komunistycznej polityka ta
była bardzo skuteczna; krach roku 1939 stanowił następstwo nie jej, lecz faktu, że oszukali
nas sojusznicy, nie dotrzymując zawartych umów. Osamotniona przez Francję i Anglię Polska
nie mogła przeciwstawić się jednoczesnej agresji Niemiec hitlerowskich i ZSRR, które
dokonały kolejnego jej rozbioru.
1935 — 12 maja o 20:45 umiera (na rozpoznanego kilka miesięcy wcześniej raka
wątroby) Twórca Niepodległej Polski, „największy na przestrzeni naszej historii Człowiek”
(słowa prezydenta Mościckiego w orędziu pośmiertnym), Marszałek Józef Piłsudski. Jego
ciało zostaje złożone w krypcie wawelskiej obok grobów królewskich, zaś serce na wileńskim
cmentarzu Rossa wraz z trumną matki, pod czarną marmurową płytą, opatrzoną strofami z
Beniowskiego, które sam wskazał przed śmiercią.
Jakże wielkim prorokiem był Juliusz Słowacki, gdy w „Beniowskim” pisał o tym
pochówku „na Rossie”:
„Stał na cmentarzu pogrzeb — a sztandary
Stały tak dumnie jak na Kapitolu (…)
Na kijach czarnych rozpięte… a gałki
Błyszczały w słońcu… Cmentarz stał przy Rossi;
Za Rossią był las… z brzozowego drzewa,
Który gdy szumi — zdaje się, że śpiewa”.
Dzisiaj, gdy mija równo pół wieku od tej tragedii i gdy okajdaniona Polska kroczy pod
sztandarami komunizmu, internacjonalizmu et consortes, w ciągle zwiększających się
szeregach niewolników oznakowanych sowieckim piętnem — straszliwie posępnego
znaczenia nabierają słowa Lechonia z jego wiersza o Piłsudskim:
„Szeregi za szeregiem! Sztandary! Sztandary!
A On mówić nie może! Mundur na nim szary”.
Mark
W.
Kingden
Przypis do załącznika nr 2:
Satyrę parateatralną — „Animowanie” — napisałem w drugiej połowie lat
siedemdziesiątych. Chciałem ją opublikować w jakimś tygodniku, ale nie pozwolono mi; raz
była to decyzja Putramenta, a raz Lepszego. Więcej nie próbowałem wówczas. Żaden z
cenzorów nie połapał się, iż szeryf Navider to Red Ivan (Czerwony Iwan), a sędzia Ulrich to
głośny kat sądowy (Ulrich przewodniczył wszystkim wielkim politycznym rozprawom za
Stalina, jako szef Wojskowego Kolegium Sądu Najwyższego ZSRR). Natomiast wszyscy
rozumieli, że aresztowanie i skazanie Disneya jest parodią („a rebours”) śledztw i procesów
komunistycznych, drwiną z „praworządności” uprawianej w państwach „realnego
socjalizmu”. Zbyt wiele było tu znaków rozpoznawczych, m. in. przysłowiowy już dialog z
„Archipelagu Gułag” („za nic dają tylko dychę”), obowiązek donosicielstwa, represjonowanie
rodzin, karalność zamiaru, zsyłka w rejony polarne etc, etc. Człowiek mógł mieć pewność, że
nie da się tego opublikować póki Lepszy pełni straż. Człowiek jest wszakże omylny…
Udało się, ponieważ niektórzy z wydawców, nie mogąc dostać ode mnie nowej
książki, sami robili (za moją zgodą) książkę Łysiaka. Polegało to na wydawaniu zbioru
jakichś moich publikacji, które dotąd nie ukazały się w formie książkowej. Tak powstał
„Łysiak na łamach”, tak też zmajstrowano „Napoleoniadę”. Wydawnictwo Alfa, gdy nie
mogłem mu dać czegoś nowego, wpadło na pomysł zebrania w jednym tomiku wszystkich
moich tekstów dających się zaklasyfikować jako „science fiction”. Początkowo byłem
przeciwny tej inicjatywie, lecz wpadło mi do głowy, iż to jest szansa: opakować
„Animowanie” kilkunastoma tekstami i nazwać to wszystko „s—f”, a może Lepszy nie
zauważy i puści z rozbiegu. Sztuczka się udała. „Otulinę” zrobiono z kilku drobiazgów, które
już były w moich książkach, z kilku rzeczy wydrukowanych uprzednio w prasie i z kilku
nigdzie dotąd nie publikowanych. „Łysiak fiction” ukazała się w 1986 roku tylko po to, by
mogło się ukazać „Animowanie”.
I jeszcze jedna uwaga: nie jestem ekshibicjonistą literackim, nie lubię epatować
porno—dezynwolturą. Seksualny wątek podczas przesłuchań dlatego znalazł się w
„Animowaniu”, że takie rzeczy były na porządku dziennym w praktyce enkawudowskiej i
ubeckiej, czego historyczny przykład (POC Tiszbeina) przedstawiłem w pierwszej części
„Lepszego”
*
.
*
Notabene czerwoni aparatczycy nie mogli się obejść bez seksu nie tylko podczas śledztw,
przesłuchań eta, lecz także podczas celebrowania świąt bolszewickich, wszelakich uroczystych obchodów
Wielkiej Proletariackiej i temu podobnych, co pozwala przyznać im (komunistom) historyczną palmę
największych kogutów jakich znał świat, więc kobiety wszystkich krajów powinny się teraz łączyć w nieutulonej
rozpaczy nad grobem komunizmu. Symbolem tego, o czym wspomniałem, był monumentalny pomnik Lenina w
stolicy Uzbekistanu, Taszkiencie. Przed pomnikiem tym podczas wielkich czerwonych świąt stawiano trybunę
honorową dla najwyższego aktywu partyjnego, który przemawiał do tłumów i przyjmował defiladę oraz masowe
„demonstracje poparcia i jedności”. Ponieważ niejedna taka feta trwała wiele, wiele godzin, a ciało nie sługa,
nudzącym się dostojnikom urządzono podręczny burdel w bezpośrednim sąsiedztwie trybuny - we wnętrzu
gigantycznej statuy Lenina. W trakcie niekończących się defilad, aplauzów, przemówień i skandowania haseł, co
raz to kilku dostojników urywało się z trybuny podziemnym przejściem do wnętrza statuy wodza, gdzie
obsługiwały ich szybko damy „zatrudnione na specjalnych etatach w administracji Komitetu Centralnego partii
uzbeckiej” (cytat z niedawnego raportu sędziów śledczych Iwanowa i Goliana).
ANIMOWANIE
(drama w siedmiu aktach)
AKT 1 — ARESZTOWANIE
Szeryf, któremu towarzyszy dwóch pomocników, kładzie rękę sprawiedliwości na
ramieniu mężczyzny w jasnym garniturze.
— Walt Disney?
— Tak… o co chodzi?
— Szeryf okręgowy James Navider, oto moja legitymacja służbowa. Aresztuję was w
imieniu prawa!
— Co?!… To jakieś nieporozumienie…
— Stulcie pysk i wyciągnijcie ręce. Tom, załóż mu obrączki.
Tom zakłada kajdanki aresztowanemu, który protestuje
— Protestuję, to jakaś okropna pomyłka!… Czy pan wie, kim jestem?
— Wiem. Jesteście zdrajcą, szpiegiem, dywersantem, mordercą i cholernym pedałem,
albo chcecie być tym wszystkim naraz, co na jedno wychodzi. Idziemy!
— Jak pan śmie! Co pana upoważnia do takiego traktowania obywatela wolnego
kraju?!
— Dbałość o charakter wolności w tym kraju, który bez właściwej wolności byłby
krajem półwolnym dzięki wywrotowej działalności takich jak wy.
— To absurd! Ja nie jestem…
— Jesteście i zostanie wam to udowodnione. Jednocześnie mam obowiązek
zawiadomić was, że wszystko, co od tej pory powiecie, oraz wszystko, co zataicie, zostanie
użyte przeciwko wam!
AKT 2 — PRZESŁUCHANIE WSTĘPNE
Gabinet przesłuchań w biurze szeryfa okręgowego. Aresztowany zdradza oznaki
zdenerwowania
— O co konkretnie jestem podejrzany?
— Przestańcie mi tu pieprzyć, Disney! Podejrzani to chodzą po ulicach, a wy, jak już
jesteście u nas, to jesteście winni, oskarżeni i skazani! Teraz będziecie zeznawać. Lucy, wkręć
papier i kalkę.
Lucy wkręca papier i kalkę w maszynę do pisania
— Nazwisko?
— Przecież pan je zna.
— Tom, dołóż mu w obronie własnej za stawianie czynnego oporu władzy!
Tom broni się. Następnie polewa aresztowanego wodą i rzuca go na krzesło przed
biurkiem szeryfa
— Nazwisko i imię?
— Walt… Walt Disney.
— Czy macie jakieś zastrzeżenia do sposobu prowadzenia przesłuchań?
— Nie… nie mam…
— Żadnych?
— Ża… żadnych.
— To dlaczego się jąkacie?
— Bo mi… zaschło… w gardle.
— Lucy, podkreśl zdanie winnego, że jest szczególnie wdzięczny przesłuchującym go
funkcjonariuszom za ich kulturę osobistą i delikatność w obchodzeniu się z nim, a ty. Tom,
daj mu się napić.
Lucy podkreśla cytat, a Tom wylewa na aresztowanego kolejny kubeł wody.
— A więc nazywacie się Disney?
— Tak… Disney… Walt Disney… Jestem…
— Nie pytam was, kim jesteście, wszystko o was wiemy. Czy należeliście lub
należycie, lub macie zamiar należeć do partii komunistycznej?
— Ależ nie!
— To wam niewiele pomoże, ale mówcie dalej. Czy jesteście homoseksualistą?
— Nie!
— Byłem na tę odpowiedź przygotowany, nie zyskacie tym nic. Czy używacie
narkotyków w jakiejkolwiek postaci bądź zamierzacie popaść w ten nałóg?
— Nie!
— Tym także nie zmienicie sytuacji. Czy wy lub ktoś z waszych bliskich starał się o
azyl polityczny w Europie, Afryce, Azji, Australii lub na Antarktydzie?
— Nie!
— Czy braliście kiedykolwiek lub macie ochotę wziąć udział w demonstracjach
antyrządowych?
— Nie!
— Czy należycie do jakiegokolwiek ruchu na rzecz praw obywatelskich,
murzyńskich, indiańskich i w ogóle skurwysyńskich w całym tego słowa znaczeniu?
— Nie!
— Same zaprzeczenia, Disney! Jest to najgłupszy sposób obrony, jaki znam. Ale jak
chcecie, sami sobie będziecie winni. A teraz opowiedzcie, jak to było, prawdę, całą prawdę i
nic jak tylko prawdę, która i tak wypłynie na wierzch, choć nie musi, bo my ją znamy, ale
chcemy, żebyście okazali wyznaniem skruchę, która wam ulży. W zamian za to zostaniecie
zwolnieni na mocy amnestii, konstytucji, Deklaracji Niepodległości i siódmej poprawki do
trzeciej poprawki znowelizowanej wersji rezerwowej kodeksu karnego.
— Ja… ja nie…
— Co, nie wierzycie mi? Czy macie jakieś podstawy, żeby nie wierzyć wolnemu
szeryfowi wybranemu w wolnych wyborach przez wolną społeczność wolnego okręgu, w
którym wolność stanowi najcenniejszy skarb człowieka?
— Nie… ale… mojego przyjaciela, Freda Harrisa… Jemu też obiecano wolność, a
dostał trzydzieści lat…
— Gdzie to było?
— Na Zachodnim Wybrzeżu.
— Za co dostał trzydziestaka?
— Za nic!
— Nie łżyjcie, Disney, za nic dają tylko dychę. A poza tym nie jesteśmy na
Zachodnim Wybrzeżu. W naszym stanie mamy własne prawo i trzeba być nie byle kim, żeby
zasłużyć na trzydziestaka. Macie szansę, ale nie mogę wam niczego obiecać. Będziecie
sądzeni przez niezawisły sąd, który podejmie niezawisłą decyzję. Przewodniczył będzie stary
praktyk, sędzia Jonathan Ulrich, z którym uzgodniliśmy, że poniżej piętnastaka was nie
wypuści, lecz górna granica jest otwarta. Wszystko zależy od waszej dobrej woli i od tego,
czy okażecie się przestępcą szczerym, skłonnym do współpracy z organami ścigania i
skazywania. No więc, na co jeszcze czekacie?
— Chcę… chcę wezwać mojego adwokata.
— Macie do tego konstytucyjne prawo, co świadczy, że żadne prawo nie jest
doskonałe, ale nawet jeśli prawo jest bzdurne, należy go przestrzegać dopóki obowiązuje,
więc nie będę wam robił trudności. Jak się nazywa wasz adwokat?
— Pillman, Stanley Pillman.
— Doskonale, przy okazji zajmiemy się i nim. Zanim go wezwiemy, podpiszecie
oświadczenie, że dotychczasowe śledztwo przebiegało zgodnie z wymogami prawa i
demokracji.
— Nie mogę!
— Tom!
— Nie, proszę, tylko nie to!… Ja nie mogę pisać, spuchła mi prawa dłoń.
— Lucy, dopisz, że oskarżony nadepnął sobie na prawą dłoń, kiedy rzucił się na
funkcjonariusza Toma w celu wywarcia agresji na bezbronnym. A wy podpiszecie to
wszystko lewą ręką, stawiając krzyżyk.
Aresztowany stawia krzyżyk i oddaje długopis szeryfowi.
Akt 3 — PRZESŁUCHANIE ZASADNICZE
Wchodzi adwokat Pillman. Szeryf zwraca się do niego, wskazując aresztowanego,
który siedzi na krześle.
— Witam, panie Pillman. Pański klient chce zeznawać w pańskiej obecności, dlatego
wezwaliśmy pana. Proszę spocząć.
Pillman siada na krześle obok aresztowanego, który siedzi ze zwieszoną głową.
— Dlaczego mój klient jest mokry?
— Spocił się, panie mecenasie, sam pan widzi, jak jest gorąco.
— A dlaczego jest posiniaczony i zakrwawiony?
— Potknął się na schodach. Jest tam jeden obluzowany stopień. Pan się jeszcze nie
potknął?
— Nie.
— To może każdego spotkać, proszę pana, należy uważać.
— Czy mój klient nie kwestionuje pańskiej wersji wydarzeń, szeryfie?
— Nie, oto jego oświadczenie w tej sprawie… Czy możemy przystąpić do
przesłuchania?
— Proszę.
— W porządku. Disney, mam obowiązek ostrzec was, że za fałszywe zeznania grozi
wam kara stu dwudziestu ośmiu lat więzienia na Alasce, pozbawienie praw obywatelskich na
lat trzydzieści i grzywna w wysokości całego majątku ruchomego i nieruchomego, nie
mówiąc już o bezterminowym pozbawieniu wolności i praw obywatelskich waszej bliższej i
dalszej rodziny, tudzież znajomych. Proszę się ściśle trzymać prawdy i opowiedzieć o
wszystkim.
Adwokat zrywa się z krzesła.
— Proszę nie odpowiadać, panie Disney, zanim nie usłyszymy, o co jest pan
oskarżony!
— Pański klient jest oskarżony o wiele ciemnych sprawek związanych z realizacją
filmu „Królewna Śnieżka”, a ja pragnę, by teraz o nich opowiedział.
Adwokat zrywa się znowu
— Protestuję! Zechce pan, szeryfie, zadawać konkretne pytania, na które mój klient
udzieli konkretnych odpowiedzi!
Szeryf wzrusza ramionami.
— Dobrze. Kto wpadł na pomysł zrobienia tego filmu? Aresztowany podnosi głowę.
— Kto angażował wykonawców, myślę o Śnieżce, krasnoludkach i pozostałych?
— Ja.
— Osobiście?
— Tak.
— Doskonale. A więc to przez was, Disney, nawiązali kontakty?
— Tak.
— Lucy, podkreśl tę odpowiedź! Czy wspomniane kontakty ograniczały się wyłącznie
do występowania na planie filmowym?
— Nie. Musieliśmy przerwać kręcenie ze względu na kłopoty będące następstwem
Wielkiego Kryzysu i wznowiliśmy pracę po roku. Przez ten rok oni kontaktowali się
prywatnie.
— O to właśnie nam chodzi. Przejdźmy do wydarzeń, które miały miejsce w owym
roku. Czy krasnoludki znały się przedtem?
— Nie wiem, chyba tylko Gapcio i Wesołek. Reszta poznała się na planie.
— A potem, w czasie owego roku przerwy, zamieszkali razem w domku leśnym?
— Tak.
— Czy to was nie dziwiło? Przecież mieli własne domy gdzie indziej.
— To była ich sprawa, ja się nie wtrącałem. Każdy obywatel USA ma prawo
mieszkać tam, gdzie chce.
— Teoretycznie tak. Wasze myśli o sprawach, których nie poruszam, zachowajcie,
Disney, dla siebie! Kto był szefem organizacji?
— Jakiej organizacji?
— Leśnej, czyli podziemnej, czyli wywrotowej. Jeśli siedmiu osobników, którzy
przedtem się nie znali, zamieszkuje nagle razem na przeciąg roku, i to na odludziu, to albo są
konspiratorami, albo pedałami. Czy krasnoludki były pedałami?
— To nonsens!
— A widzicie! Lucy, zaprotokołuj, że według oświadczenia aresztowanego
krasnoludki skontaktowane ze sobą przez niego były wywrotowcami zamierzającymi obalić
przemocą demokratyczny ustrój Stanów Zjednoczonych!
Adwokat zrywa się po raz trzeci.
— Protestuję, mój klient niczego takiego nie powiedział! Oświadczył tylko, że
krasnoludki nie przejawiały skłonności homoseksualnych, a to coś zupełnie innego!
— Dobrze, wobec tego uściślę pytanie. Czy krasnoludki zawiązały organizację
terrorystyczną?
— Nic o tym nie wiem.
— A czy mogły zawiązać?
— Nie wiem.
— Pytam: czy mogły to zrobić?!
— No… tak, każdy może, jeśli chce…
—
Lucy!
Zaprotokołuj,
iż
oskarżony
przyznał,
ż
e
istnieje
duże
prawdopodobieństwo…
Adwokat zrywa się
— Protestuję! Mój klient stwierdził tylko obiektywną możliwość zaistnienia każdego
ze zjawisk!
Szeryf patrzy na adwokata spod przymrużonych powiek
— Pan filozofuje, mecenasie, o rzeczach ogólnych, a ja pytałem konkretnie o
organizację wywrotową i uzyskałem potwierdzenie możliwości jej powstania. Według prawa
to, co jest możliwe, można uznać za dokonane…
— Ale nie według naszego prawa, szeryfie.
— Niech będzie, lecz pozostaje niezbitym faktem, że siedmiu obcych sobie typów
zgrupowało się ni stąd, ni zowąd.
— Konstytucja naszego kraju dopuszcza wszelką formę zgromadzeń, szeryfie!
— Z wyjątkiem nielegalnych, bezbożnych i podejrzanych! Proszę mnie nie pouczać,
mecenasie, konstytucję mam we krwi! Czy, pańskim zdaniem, konstytucja zezwala na
nielegalny hazard?
— Co takiego?
— Proszę pozwolić mi kontynuować przesłuchanie, a zaraz dowie się pan rzeczy,
które odbiorą panu nieco pewności siebie, panie Pillman.
Szeryf zwraca się do aresztowanego.
— Powiedzcie, gdzie w ciągu wspomnianego roku przerwy mieszkała Śnieżka?
— W lesie, z krasnoludkami.
— Dlaczego właśnie tam, a nie we własnym domu w Hollywood?
— Nie wiem, może dlatego, że zaprzyjaźnili się…
— A zaprzyjaźnili się, jak zeznaliście, dzięki wam.
— Tak, ale…
— Prosiłem: bez dygresji, Disney! Czy było wam wiadomo, że krasnoludki
prowadziły w swym domku lokal rozrywkowy z wyszynkiem?
— Słyszałem o tym, ale ta forma zarobkowania nie jest przecież zabroniona.
— Natomiast zabroniony jest w naszym stanie skomercjalizowany hazard! Na
terytorium USA wolno czerpać z niego zyski tylko w stanie Nevada, czy i o tym nie
wiedzieliście, Disney.
— O tym wiem, ale…
— Proszę odpowiadać ściśle na pytania! Lucy, zaznacz, że oskarżony wiedział o
tajnym kasynie w domku krasnoludków.
Adwokat protestuje.
— Protestuję! Pan nagina słowa mojego klienta do swoich tez, szeryfie! Mój klient nie
powiedział, że wiadomo mu było o domu gry w domku krasnoludków, tylko potwierdził, iż
wie, że na terytorium USA hazard jest akceptowany wyłącznie w stanie Nevada.
Szeryf odwraca się do aresztowanego.
— Czy możecie zeznać pod przysięgą, Disney, że nie słyszeliście o hazardzie
uprawianym w domku krasnoludków?
— Coś… no coś mi się obiło o uszy, ale nie o hazardzie na dużą skalę… Słyszałem,
ż
e krasnoludki grają w remika, dla zabicia czasu…
— A więc miałem rację! Słyszeliście i nie donieśliście władzom!
Adwokat protestuje.
— Protestuję! Nikt nie ma obowiązku donoszenia władzom o czymkolwiek i nie staje
się przez to wspólnikiem przestępców, nawet jeśli przestępstwo miało miejsce, czego pan na
razie nie dowiódł, szeryfie!
— Bardzo się cieszę, mecenasie, że to pan pierwszy użył słowa przestępcy w stosunku
do aktorów zaangażowanych i skomunikowanych przez pańskiego klienta, który już przez
sam fakt tego pośrednictwa stał się współudziałowcem w przestępstwie, aczkolwiek jego
współudział jest o wiele bardziej aktywny, do czego jeszcze dojdziemy. Na razie proszę
przyjąć do wiadomości, że jak wynika z raportów, które mam przed sobą, domek
krasnoludków był między innymi spelunką z hazardem i stripteasem wykonywanym przez
Ś
nieżkę, spelunką obliczoną na deprawowanie myśliwych, turystów, zbieraczy grzybów,
pracowników służby leśnej, drwali i zwierząt. Powtarzam: między innymi, ponieważ był
także czymś o wiele gorszym. Jeśli zaś chodzi o postawę obywatelską pańskiego klienta, to
muszę stwierdzić, że być może donoszenie o takich i innych sprawkach nie jest obowiązkiem
prawnym obywatela, lecz bez wątpienia jest obowiązkiem moralnym, z niewykonania którego
należy obywateli rozliczać. Kto nie przeciwdziała, ten współdziała!
Adwokat mucha ręką w geście zniecierpliwienia.
— Wszystko to są zarzuty wątpliwej proweniencji, szeryfie! Jak dotąd nie przedstawił
pan memu klientowi ani jednego sensownego punktu oskarżenia, wspartego na dowodach,
które uzasadniałyby jakąkolwiek formę represji, od aresztowania poczynając.
— Zaraz to uczynię, mecenasie. Zbliżamy się do tego milowymi krokami, a kiedy już
to zrobię, zadrży pan. Zamierzam oskarżyć pańskiego klienta ni mniej, ni więcej tylko o
kilkanaście morderstw z premedytacją, jak również o kierowanie komunistyczną agenturą
dywersyjno—szpiegowsko—terrorystyczno—sabotażową, odpowiedzialną za inflację,
deflację, dewaluację, deflorację, degradację, deprawację, dyskredytację, demoralizację,
dekapitalizację, dyskryminację, defetyzm i kryptosowietyzm. słowem degrengoladę naszej
ojczyzny w każdym aspekcie widocznym gołym i zamkniętym okiem!
— Co?!!!
— Dokładnie to, co pan usłyszał. W trakcie dalszego przesłuchania usłyszy pan
więcej. Powiedzcie no, Disney, czy znana wam jest eks—królowa, czyli zła czarownica?
— Tak, to jedna z postaci w moim filmie.
— Kto ją zaangażował?
— Ja, zgodnie ze scenariuszem.
— Co do tego nie mam żadnych wątpliwości, jak również do tego, że ów scenariusz
został zmontowany w zagranicznym ośrodku wrogiej dywersji wymierzonej w nasz biedny
kraj.
— Nic podobnego, zaprzeczam kategorycznie, ja…
— Czy zaprzeczycie także, iż posyłaliście złą czarownicę do leśnego domku
krasnoludków?
— Było to zgodne ze scenariuszem, w tej bajce czarownica idzie do domku
krasnoludków, by otruć Śnieżkę i…
— Nie chodzi mi o to, co się działo w fabule filmowej, lecz o to, co się działo poza
planem filmowym. W przerwie między zdjęciami obywatelka grająca złą czarownicę spędziła
na wasze polecenie płód obywatelki Śnieżki, która żyła z siedmioma krasnoludkami!
— To nieprawda, na miłość boską, nic takiego nie miało miejsca!
— Nie? Wobec tego odczytam zeznanie aresztowanej przed tygodniem emerytowanej
akuszerki z Los Angeles, niejakiej Abortson. „Ja, Klara Abortson, obywatelka USA wyznania
obojętnego, biała i nie lesbijka, zeznaję niniejszym pod przysięgą, że w zamian za angaż do
roli czarownicy w filmie reżysera Walta Disneya zgodziłam się, pod wpływem nalegań
wymienionego, spędzić płód obywatelki Śnieżki…”. I tak dalej.
Szeryf wstaje i wygłasza z namaszczeniem.
— Obywatelu Walcie Disney! Zgodnie z prawem naszego stanu, które zabrania
przerywać ciążę i uznaje czyn taki za ludobójstwo, jest pan oskarżony o co najmniej
dziesięciokrotne zabójstwo z premedytacją!
Adwokat zrywa się z miejsca
— Mój klient już powiedział, że nie ma z tym nic wspólnego! Odrzucamy to
oskarżenie, jak również zeznanie tej… jak jej tam… Abortson, które jest niewątpliwie
fałszywe lub wymuszone! Sąd zadecyduje, co jest prawdą!
Szeryf klepie się z zadowoleniem po udach.
— Ma pan rację, mecenasie, sąd jest właśnie od tego. Obok zeznania pani Abortson
przedstawimy mu zeznania lekarzy, potwierdzające spędzenie płodu u Śnieżki.
— Nie kwestionuję spędzenia płodu, szeryfie, Śnieżka mogła to zrobić sto razy.
Zaprzeczam natomiast, by mój klient maczał w tym palce. Owa Abortson ze strachu przed
wyłączną odpowiedzialnością wrabia w tę ohydę pana Disneya, ale ten numer nie przejdzie!
A poza tym, co ma znaczyć użyte przez pana określenie zabójstwo dziesięciokrotne, hę?
— Oznacza to, między innymi, że być może miała miejsce śmierć większej liczby nie
poczętych osób, nie można bowiem wykluczyć dwojaczków, trojaczków, czworaczków i tak
dalej.
— Aż do dziesięcioraczków, tak?
— Nie, mecenasie, pański dowcip jest niewczesny. Ponieważ sądy w swej
łatwowierności przesądzają każdą wątpliwość na korzyść oskarżonego, sąd zapewne uzna
jedną skrobankę za morderstwo jednokrotne. Zaraz pan dostanie dziewięć pozostałych
zabójstw. Powiedzcie, Disney, jak się kończy wasz film?
— Piękny książę całuje Śnieżkę, czym budzi ją z letargu i oboje odjeżdżają w dal ku
happy endowi.
— Daleko książę nie ujechał, a do tego zaraz przestał być piękny, co trudno nazwać
zakończeniem szczęśliwym. Jeszcze jedno pytanie: czy ów pocałunek przed kamerą był
autentyczny?
— Tak, chcieliśmy osiągnąć możliwy realizm…
— Osiągnęliście go aż nazbyt. Tydzień później, aktora grającego księcia pokryły
okropne wrzody, po czym zmarł on w męczarniach na złośliwą i nieuleczalną odmianę
syfilisa patagońskiego, którym obdarzyła go poprzez ów pocałunek na planie Śnieżka. Wiem,
ż
e ujęcie to powtarzano kilkakrotnie, można więc znowu mówić o uporczywej próbie
zabójstwa z premedytacją, uwieńczonej powodzeniem. Fakt, że książę był, jak to odkrył agent
FBI grający łowczego, obcym agentem w środowisku aktorów i szefem komunistycznej siatki
szpiegowskiej stanowi rzecz prosta okoliczność łagodzącą, lecz nie na tyle, by mogło to
zmazać winy obywatela Disneya i skłonić sąd…
Adwokat przerywa szeryfowi.
— Chwileczkę. Pomijając już fakt, że mój klient z pewnością nie wiedział o
ś
miercionośnej chorobie wenerycznej Śnieżki, jak wytłumaczy pan, szeryfie, to, że Śnieżka
ż
yje?
— Nie jestem lekarzem ani biologiem i nie muszę wiedzieć, dlaczego ta odmiana
syfilisa jest śmiertelna tylko dla osobników płci męskiej. Pozostaje jednak faktem, że na
skutek kontaktów ze Śnieżką zmarło na tę dolegliwość dziewięć osób: siedmiu krasnoludków,
książę i jeleń pospolity z rezerwatu leśnego. Tak więc do dziesięciu zabójstw dochodzi
oskarżenie o kłusownictwo! Ale to nie wszystko.
Adwokat dziwi się
— Nie wszystko?!
— Nie, mecenasie. Przestępstwa, o których mówiłem dotychczas, to tylko dodatkowe,
mniej ważne punkty oskarżenia. Podstawowym jest zmontowanie przez pańskiego klienta
bolszewickiej jaczejki na terytorium naszego wolnego stanu. Powiedzcie, Disney, z czym zła
czarownica szła do domku krasnoludków?
— Z zatrutym jabłkiem dla Śnieżki.
— Kłamiecie, było to bowiem jabłko, które miało zatruć zdrowy organizm naszej
ojczyzny. Jakiego było koloru?
— Czerwone.
— Właśnie, czerwonego! Czy było prawdziwe?
— Nie, była to drewniana atrapa jabłka.
— A w niej znajdowały się czerwone instrukcje dla komunistycznej szajki
krasnoludków noszących bezczelnie czerwone czapki! I na to mamy dowód — jest nim
oświadczenie obywatelki Abortson, która pod przysięgą zeznała, że instrukcje wkładał do
czerwonego jabłka osobiście reżyser Disney!
Aresztowany sinieje i zrywa się z miejsca.
— Przysięgam, że to nieprawda, to wszystko fałsz! Szeryf patrzy nań surowo.
— Tu możecie przysięgać do woli, Disney, ale jeśli zrobicie to przed sądem, wlepią
wam dodatkowo kilka dych za krzywoprzysięstwo, a wasza rodzina powtórzy przygody
bohaterów Londona. Lepiej się zastanówcie…
Akt 4 — PROCES (dzień pierwszy)
Obrońca Disney a kończy swą przemowę.
— … Wysoki Sądzie! Wszystko, co tutaj powiedziałem na temat wątpliwej
wiarygodności świadków oskarżenia, dziwnych dowodów, manipulowanych biegłych,
spreparowanych zeznań et cetera, a więc cały mój dotychczasowy wywód, ma niewielkie
znaczenie dla istoty sprawy, służył jedynie roznegliżowaniu intrygi, w wyniku której mój
klient znalazł się zupełnie bezpodstawnie na ławie oskarżonych. Cała ta ponura komedia jest
kolejnym kamyczkiem w mozaice represji rozpętanych przeciw liberałom i w ogóle ludziom
o niezależnych poglądach, których władze chcą zastraszyć lub wręcz spacyfikować za
pomocą środków penitencjarnych.
Sędzia wali młotkiem w pulpit, warcząc.
— Mecenasie Pillman! Sąd ma już naprawdę dosyć waszych bezczelnych insynuacji,
oszczerstw, obrażania prokuratora, szkalowania władz i podkopywania systemu oraz rycia
pod wszystkim, co święte i nietykalne dla uczciwych obywateli tego kraju! Ponieważ jednak
rozprawa się już kończy, Sąd nie wyrzuci was za drzwi, tylko skazuje na pięćset dolarów
kary, co razem z poprzednimi karami czyni cztery tysiące pięćset dolarów grzywny, które
uiścicie przed wyjściem z tej sali. Jeśli nie chcecie zapłacić jeszcze więcej, poniechajcie
kalumnii i ograniczcie się wyłącznie do faktów!
Mecenas Pillman milczy przez chwilę, wpatrując się w godło państwowe nad głową
sędziego, po czym mówi.
— Najistotniejszym faktem, Wysoki Sądzie, jest fakt, iż całe oskarżenie stoi na
głowie, ponieważ nakręcony przez mojego klienta film pod tytułem „Królewna Śnieżka” jest
filmem animowanym!
— Jakim?
— Rysunkowym, Wysoki Sądzie. Wszystkie występujące postacie są narysowane!
Proszę o wyświetlenie filmu jako dowodu!
Osłupienie na sali. Przewodniczący sądu zarządza przerwę w rozprawie i wstając od
stołu piorunuje wzrokiem prokuratora.
Akt 5 — PROCES (dzień drugi)
Przewodniczący sądu zwraca się do obrońcy.
— Panie Pillman, Sąd w zasadzie zgadza się z pańskim twierdzeniem, iż film
oskarżonego jest filmem rysunkowym, co nie zmienia faktu, iż za pomocą rysunków można
równie skutecznie podważać wolność, praworządność, niezależność i godność państwa, jak z
pomocą żywych indywiduów wykonujących zbrodnicze polecenia Sąd wszakże chciałby się
dowiedzieć, dlaczego ani pan, ani oskarżony, nie użyliście swego chytrego argumentu o
rysunkowym charakterze filmu wcześniej, na przykład w śledztwie, podczas przesłuchań, gdy
z powodu niefortunnego przeoczenia władz śledczych była mowa o żywych aktorach? Pytam
się, z jakich to nikczemnych pobudek nie podnieśliście tego wówczas?… Sąd widzi w tym
kolejną próbę zatuszowania przez was prawdy, czyli przestępstwo, prawda bowiem jest tym,
co najcenniejsze w świecie i winna być chroniona wszelkimi środkami, których Sąd użyje,
kiedy przyjdzie na to czas! Teraz jednak słucham pańskiej odpowiedzi.
— Wysoki Sądzie, mój klient był tak zaszokowany faktem aresztowania i brutalnym
postępowaniem władz śledczych, że w pierwszej chwili udzielał wyjaśnień w stanie silnego
stresu, mocno wyabstrahowany z poczucia rzeczywistości, ja zaś wcześniej nie widziałem
tego filmu. Potem stwierdziłem, że będzie lepiej dla mojego klienta, jeśli prokurator
skompromituje się podczas procesu, celowo więc zachowałem ów decydujący fakt na finał
rozprawy i poprosiłem mojego klienta, by nie zabierał głosu w tej sprawie. Na szczęście dla
nas rozprawa toczy się przy drzwiach zamkniętych, bo inaczej ci z publiczności, którzy
widzieli film, mogliby śmiechem popsuć mój plan.
— Panie Pillman, kto tu ma szczęście, a kto nie, to się dopiero okaże! Oświadczam
panu, ee jeszcze dzisiaj wydam nakaz aresztowania pana pod zarzutem świadomego
ukrywania prawdy przed Sądem oraz planowania i realizowania matactw zmierzających do
zamienienia procesu w farsę! To panu nie ujdzie płazem, albowiem tak prawda, jak i sądowa
instytucja egzekwowania sprawiedliwości są w naszym kraju pod ochroną!
— Wysoki Sądzie, chcę jednak zwrócić uwagę Wysokiego Sądu, że, bez względu na
ocenę mojego postępowania, pozostaje na razie faktem, iż całe oskarżenie skierowane na tym
procesie przeciw mojemu klientowi jest bez sensu!
Sędzia wali w stół młotkiem i oznajmia.
— Sąd uda się teraz na naradę, po czym ogłosi wyrok!
Akt 6 — SENTENCJA WYROKU
Przewodniczący sądu kończy wygłaszać sentencję.
— … dlatego też Sąd, który nie kieruje się namiętnościami, tylko literą prawa i
sprawiedliwości, Sąd, dla którego liczą się wyłącznie fakty, nie zaś spekulacje i
domniemania, jakkolwiek byłyby uzasadnione — Sąd taki musi każdą wątpliwość
interpretować na korzyść oskarżonego, zgodnie z humanitarną zasadą obowiązują w naszym
wolnym i cywilizowanym regionie świata. Doceniając szczere zaangażowanie oskarżyciela,
odrzucając zaś haniebne pomawianie go o złą wolę, Sąd spełnia wszakże swój obowiązek i
daje wyraz wspomnianemu humanitaryzmowi uwalniając oskarżonego od winy w tym
punkcie oskarżenia, który mówi o zorganizowaniu komunistycznej agentury przy pomocy
aktorów zaangażowanych do filmu „Królewna Śnieżka”. Nie znaczy to, iż Sąd przypisuje
oskarżonemu niewinność w tym względzie, ponieważ jednak nie wynaleziono dotąd metody
wydobywania zeznań od osobników animowanych — Sąd przekazuje tę sprawę do
ewentualnego wyjaśnienia w przyszłości. Całkowicie natomiast uzasadniony jest ten punkt
oskarżenia, który mówi, że oskarżony miał za miesiąc przystąpić do pisania scenariusza filmu
pod tytułem „Czerwony Kapturek” i ukazać w nim nieletnią komunistkę napastowaną przez
nasz system udrapowany w skórę złego wilka. Ta oszczercza metafora miała spełniać
probolszewicką rolę propagandową. Wziąwszy pod uwagę szkodliwość tego typu zamiarów
wymierzonych w wolność, równość, uczciwość, radość i nieomylność naszego systemu —
Sąd skazuje winnego, Walta Disneya, na czterdzieści lat twierdzy, piętnaście lat zesłania na
Alaskę i siedem lat pozbawienia praw publicznych na zawsze.
Obrońca podrywa się ze swojego miejsca.
— Na Boga, Wysoki Sądzie, przecież to absurd! Karalność zamiaru, i to nie
udowodnionego?!!!
Przewodniczący sądu wali w stół tak silnie, że trzonek młotka zostaje mu w ręku jak
pałka.
— Milczeć, Pillman! Pan już nie ma głosu! A pański klient taśmy! I nie będzie jej
miał długo! Jest jeszcze w tym kraju praworządność, dzięki której społeczeństwo stawia tamę
marionetkom obcych central dywersyjnych! Takich filmów jak wasze, Disney, nie będzie się
kręcić i już się nie kręci!
Akt 7 — SAMOTNOŚĆ DŁUGODYSTANSOWCA
Disney rysuje na ścianie celi ósmą kreskę rocznicową, odwraca się w stronę
zakratowanego okienka, patrzy na dysk słoneczny wędrujący po niebie i szepcze, trudno
powiedzieć, zdziwiony czy zawzięty:
— A jednak się kręci!
Z tomu „Łysiak fiction”,
Wydawnictwo Alfa,
Warszawa
1986.
Przypis do załącznika nr 3:
7 listopada 1976 ukazało się w tygodniku „Kultura” moje opowiadanie pt.
„Koziodój”. Andrzej Krauze ozdobił je rysunkiem, który był portretem bohatera tytułowego:
rysunek przedstawiał bestię mającą cechy hieny skrzyżowanej z człowiekiem; z pyska temu
potworowi ciekła ślina. „Koziodój” to rzecz o takich „partyzantach”, dla których lata wojny
stanowiły piękną okazję do rabunku. Niektórym z nich po wojnie należało się nisko kłaniać.
Znam wieś, w której jeden z „koziodojów” był sołtysem i szefem POP jeszcze w latach
osiemdziesiątych.
Po ukazaniu się w „Kulturze” tego opowiadania do redakcji napłynęły listy od
Czytelników, wszystkie z podziękowaniem za kawałek prawdy. Wszakże jeden z
korespondentów, P. Henryk Muszyński, wyraził też pretensję, czy raczej żal:
„W swoim opowiadaniu nie mówi Pan, co dalej z Żydem, którego Koziodój spotkał.
Przecież ten Żyd ze swoim synkiem zginął z rąk polskiego bandyty (…) Po przejściu frontu
Żydzi, którym udało się przetrwać, wychodzili ze swych nor i ginęli w wolnej już Polsce z
rąk bandytów”.
Korespondent się mylił pisząc, iż „nie mówię, co dalej z Żydem”. Powiedziałem, a
fakt, że Czytelnik nie mógł tego przeczytać, był zasługą Lepszego. Mam na to całą gromadę
ś
wiadków: jurorów konkursu („Koziodój” to nowela nagrodzona w konkursie literackim),
redaktorów „Kultury” oraz redaktorów wydawnictwa Czytelnik, które zamieściło
„Koziodoja” w antologii „Z korca maku” (1977).
W „Kulturze” po dwakroć zdejmowano „Koziodoja” z łamów w ostatniej chwili, takie
było żądanie Lepszego. Dopiero za trzecim razem puścił, ale redakcja nie uzgodniła ze mną
kolejnych cięć, więc się awanturowałem, żądając, by wydrukowała mój protest przeciw
Lepszemu. Oznajmiono mi, że skarg na samego siebie Lepszy nie puści, i poproszono mnie,
ż
ebym się przestał wygłupiać. Przestałem. Człowiek był w takich sprawach bezradny jak
dziecko. Człowiek jest w takich sprawach nie tylko bezradny, ale i bliski śmierci ze śmiechu,
gdy cenzor skreśla zdanie, że kobieta umarła „za Gomułki”, tak jakby ludziom nie wolno było
umierać za rządów Gomułki.
Wersja, którą przeczytacie, nie jest wersją w pełni oryginalną, nie zależy mi na
przywracaniu wszystkiego. Ale w kilku miejscach — głównie tam, gdzie mowa o
zamordowaniu rodziny niemieckiej i tam, gdzie mowa o zamordowaniu rodziny żydowskiej
— muszę przywrócić tekst oryginalny, bo cięcia dokonane przez Lepszego karykaturalnie
wprost zniekształciły treść tych fragmentów.
KOZIODÓJ
Koziodój to nie beło jego po oćcu, nie… Ze krztu Józef mu beło, a na nazwanie
urzędowe Kozioł. Znaczy się Józef Kozioł my go zwali… Koziodój skąd się wzion? Tygo ja
nie znam, pamiętom ino, co tak zwały Józka jak my partyzanowali za Niemca. Ludzie gadały:
banda Koziodoja, i za to Józek ciepał kulkę w łeb, i tym toż samo, co gadały, co my nie
partyzantkie robim, a zbójostwo. Ale nie beł zły człek, Bóg świadkiem, nie beł… Nie za to go
ciepnełem, bo nie beł, a za to, co mnie obszwabieł, ścierwo!… Ano, prawda jest, skrupulant
to on też nie beł, swawolnik beł od samego krztu świętego, Panie świeć mu nad duszo. Oćca
bił, matkę bił, kopsów im nawsadzał tyło, że Jezu! Po słuszności. Bili jego poty nie wyrós, tak
jak wyrós, to sam zaczon bić. A wyrós jak tyn dąb. W inszej wsi takiego chwata nie beło jak
Józek, piąchę to i miał, że!… Fraternili my sie od tyciego, o! On mnie nie dał bijać
chłopakom, a ja mu po sadach to gruszek, to jabłuszek, to śliweczek nazbierał. A kiej z
chałupy pyrgnoł, tom mu od swoich przynosieł syra, krup, co beło… Urodzajny beł chłop, jak
tyn jeden z telewizji, taki wysoki, czorny, znacie panie?… Jeno z wąsem, toćka w toćkę taki
sam. Nawidziły go dziewuchy i ślepieły za niem, chocia matki gnały je i wrzaskały, co on psi
pomiot. Bogać tam! Utrzymasz to dziewczynskie dupę? A on, Józek, nie patyćkował sie,
nie… Co tylko zwabieł jako parysade w las abo w te krzaki nad Borówko… panie, to już nie
rzeka, raka nie nałapie i mostu nie trza, a przed Niemcem to ze cztery metra beło… Co? Ano,
co któro namówieł, szła głupia wyszczypać sie, jak to młode, a nie wiedziała, co Józek nie
taki. Tyło co weszli w las… mieli my tam takie łysinę z rowem, po tamtej wojnie ostała, co
dziadek poleg… Józek nico nie pytał, jeno za łeb, do tygo rowu, kolanem przydusieł, sukiene
na łeb i robotował aże jęczała. Która sie darła, to ra—’ i ze dwa dał w pysk i cisza beła. Mnie
ze sobo brał i kulasy utrzymać dawał, jak która za opornie wirzgała. Moje siostrę, Franie, te,
co pomarła przy trzeciem dzieciaku, będzie za Gomułki, tyż zjebał, jeno nie przy mnie,
honorny beł. Mało której nie zjebał, a i ja żem porobotował z niem pospołu. Wszyćkie
beczały, ino żadna sie nie poskarżeła, bały sie, co ubije, taki beł. Jedna… czekajta, jak jej
beło?… No, ślubna tego Janka, co go Niemce na roboty do Rajchu wzięły… nie pomne… to
nawet zaszła, a tyż słóweczka nie pisnęła. Niektóre to przyłaziły sie prosić, coby jeszcze raz
im zjebał, ale Józek nie chciał, honorny beł, nie szło mu jak beło po woli. Po musie lubieł, nie
inakszej… Razu naszed nas gajowy hrabiego i zdybał. Sam nie chciał, bo beł pies taki
skrupulatny, może mu patek nie stawał, ale do pana hrabiego wzion i od ten czas my panu
hrabiemu przywabiali dziewczyny, a on nam po złotym za dupę dawał. Do samiutkiej wojny,
potem pan hrabia wyjechał… W trzydziestem dziewiątem miałem, czekajta… z dwudziestego
czwartego jestem… ze szesnaście roków, a Józek dwoje roków starszy beł, ino co on
wyglądał na trzydzieści. Do munduru jego chciały zabrać w Lublinie, ale w las pyrgnoł i tyło.
A znali my sie od tyciego, o! To pomne, jak my sie poznali, na zagrodzie u Polków. jak
chłopaki nachwycieły jastrząbia. Skoczył sukinkot na kurę, a kura przy kołku beła na śnurek,
a my na niego z plandeko. Zdybali, chocia ciarachnoł jednego w łapę dziobem i zara przyszed
Józek i pyta, czy kto piłkę do żelaza ma. Ja mu przyniesłem z chałupy i on odpiłował
jastrząbiowi całego dzioba i puścieł na wole. Od tego my się znali… Ano nie lubieł Józek
gadów. Żabę jak chwycieł, to słomko nadmuchał, koty łapał i w ogień ciarachał, albo ślepie
wyłupnoł, taki beł… We wojne wola nam przyszła największa. Zebrał nas w kupę,
dwudziestu będzie, spali my to w starej gajówce, to w spalonym dworze, beło i po wsiach, i
partyzantkie robili. Ubiło sie Niemca jednego i drugiego, abo i nie Niemca. Dopadli my razu
bryczkę ze szwabsko rodzino. Niemca w łeb, bachory w łeb, a Niemkę pod siebie, ze
godzinkę trwało i tyż w łeb. Piło sie na tyn czas dużo i jadło beło galante, bo chodzili my po
wsiach i brali te… no, rekwizyty. Bały sie ludzie, nikto nas nie wydał, a beło, co tych z aka,
co w lesie za Borówko siedziały, wydały ludzie. Nas nie, Józka sie bały, chocia i dziewczyny
psuł, bały sie Józka, znały, jaki beł, Koziodoja sie bały… Ten z aka, Wicher, kapitan beł, do
Józka słał, co by Józek opamiętał sie i jego słuchał. Razu przysłał jednego, Józek mu: pierdol
sie! Drugiego razu Józek na goło dupę dwadzieścia mu wlepił, pukawke wzion i odesłał.
Pilnowali my sie. Ale sie razu nie upilnowały chłopaki, trzech beło, zdybał ich Wicher na
rekwizytach w Końskiej Woli, obił, a potem nazawieszał pisania na kapotach i drugie na
kijach kazował trzymać, takie ci: Jestem ja złodziejem, abo: Hańbiem naród, i inaksze, i z
temi po wsiach pędzał, coby wszyćkie ludzie widziały. Wkurwili my sie, ino co beło robić,
silniejszy beł skurwysyn! A my słabe, główno po tem, jak my na folwark w Bejowie napadli.
Siedziało tam Niemców ze czterech, tak Józek nas podzielił na dwa, ja kapitanowałem drugiej
drużynie, i ze dwóch stron od lasu my sie zasadzili i do płotu cichuńko i prać zaczęli po
oknach i po czem beło. Ale stamtąd ogień poszed na nas jak pienin, myśleli my, że musi
więcej Niemca nazjechało. Widzę ja, co chłopaki dostajo kulkę i kulkę, to spierdalać krzyczę i
w las pyrgneli. A tam Józek w zęby mnie… Wyszło tak, co my przy tem folwarku ze dwóch
stron do siebie prali i natłukli sie sami! Dziewięć chłopaków poszło na stratę!… Nazbierał
Józek nowych i jeszcze ze dwa roki partyzanowali, aże front przyszed i nastrachał sie Józek,
co nas po wyzwoleniu na sąd stawio. Posłał do Wichra, żeby sztame robić i jemu sie pod
kapitaństwo dajemy. Wicher na to: zgoda, umówilim sie za Borówko, na przesiece, do
spotkania. Chędożyli my sie od rana, golili, łachy czyścieli, pukawki. Idziem… Tamte stojo
gotowe, czekajo, równo w śnur. Stanęli my naprzeciw, tyż pod śnurek, Józek paluchy do
czapki, a Wicher: prezentuj broń! Wyprężyli my sie, lufy w górę, a tamte lufy w nas i
seriami!… Jezuuu! Wytłukły jak wszy jakie, tyko Józek, chocia mu łapę przebiło, i ja,
pyrgneli my w las i biegiem. W żywocie tak nie pyrgałem!… Józkowi łapa wydobrzała. ino w
łokciu nie chciała giąć. Lewa. Łazili my po wsiach, nocowali w lesie, marnie beło. Przyszły
Sowiety, Niemca won, przeszły we dwa dni… Razu widzimy: przy torach idzie Żyd z
dzieciakiem, synkiem. Wylazł. Słyszeli my o niem będzie cztery roki nazad, krył sie w lesie.
Szukali my go, ale nie naszli. Złota miał, słyszeli my, że jejuniu! Ludzie go nie wydały, bo co
by z tego beło, złoto Niemcy by wzięły, a tak on Żyd płacił kolczykami za chleb i kartofle i co
insze. Będzie kilka wsi z tego żyło, tak i nam nie wydały. Nikto nie znał, gdzie on akryt,
nocami łaził. A tera wylaz! Tak Józek do niego, daj, mówi, złoto. Nie mam, mówi Żyd.
Macamy, nie ma. Prowadź do złota, mówi Józek. Żyd nie. Józek przystawił lufę dzieciakowi
do ucha, prowadź, mówi. Zaszli my tam będzie w pół godzinki.
Ziemianka w krzakach, mało co widać, dobra. Wszed do niej Józek z Żydem, mnie
kazował czekać. Słyszę strzał. Żyda ubił, wychodzi, dzieciaka też ubił. Mało beło złota,
mówi, po pół na nas, masz dwa pierścionki. Mizerne beły, cienkie… Spali my w stodole te
nockę, zakradłem sie do Józkowej torby popatrzeć jakie jego pierścionki. Patrzę, torba
pełniuśka złota!… Z tej złości ubiłem Józka, cicho, nożem go ciepnełem dwa raza… A we
Wronkach to nie siedziałem za to, nie znały kto Józka ubił. Mówiły, co aka jego ubiło, bo on
asz partyzan beł i bohater beł, a mnie do milicji wzięły, ino że chłop beł w milicji, co my mu z
Józkiem brata ubili, to mnie poznał i tak zrobieł, że mnie wsadziły. Józka dalej pochwalały i
jego zdjęcie we szkole wisiało w naszej wsi. Dopiero jak sie ludzie za Gomułki chytre
porobieły, to zaczęły gadać, że zły beł człek i że po słuszności ubicie go naszło… Nie bel zły
człek, żeby mnie nie obszwabieł, nie uciepałbym go. Nie znały człeka… Nie ostało mi po
niem wiela, pukawke zabrały, złoto skryłem, ale ktoś musi naszed, bo za powrotem nie
nalazłem. Tyko co tyn medalik z Najświentszo Panienko, oddały mi, jakem wychodził ze
Wronek. Józek na szyji go nosieł i ja po niem. Nie beł zły człek, panie…
Z antologii „Z korca maku”. Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1977