Kathryn Harrison
Przełożył Mariusz Ferek
Ukochanej
1942 - 1985
Jesteśmy, my wszyscy, kształtowani i na nowo urabiani przez tych, którzy nas pokochali, i chociaż miłość ta może przeminąć, pozostajemy ich dziełem - dziełem, którego pewnie wcale nie rozpoznają i które nigdy nie odpowiada w pełni ich intencjom.
- François Mauriac, Le Deseert de l'amour (1925)
Spotykamy się na lotniskach, Spotykamy się w miastach, w których nigdy dotąd nie byliśmy. Tam, gdzie nikt nas nie rozpoznaje.
Jedno z nas przylatuje samolotem, drugie przyjeżdża samochodem i wyruszamy w tym czy innym kierunku. Okolice, do których się udajemy, są coraz mniej realne. - Skamieniały Las, Monument Valley, Wielki Kanion - tak surowe, tak piękne i martwe niczym powierzchnie odległych planet ukazane na zdjęciach satelitarnych. Pozbawione powietrza, rozpalone, nieludzkie.
W takich właśnie miejscach ojciec ujmuje w dłonie moją twarz. Odchyla ją, całuje przymknięte powieki, szyję. Jego palce błądzą we włosach na karku. Na powiekach czuję gorący oddech.
Bywa, że się kłócimy, bywa, że płaczemy. Szosa przed i za nami ciągnie się zawsze bez końca, dlatego może się wydawać, że znaleźliśmy się poza czasem i miejscem. Jedziemy do Muir Woods w północnej Kalifornii. Spowita w błękitną mgłę droga ginie nam z oczu. Jedziemy Natchez Trace w głębinę zielonego lata Missisipi. Drzewa dźwigają liście wielkości mojej głowy; płatki koloru kości słoniowej płyną ku ziemi i zakrywają nasze ślady.
Z dala od rodziny i głównego nurtu czasu, z dala od pracy i szkoły; stoimy oparci o stromą, czerwoną skałę tysiąc stóp nad ziemią; klęczymy w pieczarze, w której przed dwoma tysiącami lat mieszkali ludzie; przyglądamy się, jak jaskinie Karolsbadu wypluwają w purpurowy zmierzch strumienie tysięcy nietoperzy - wszystkie te nigdzie i nigdy są naszym jedynym domem.
Wychowują mnie rodzice matki. Mieszkam w ich domu do ukończenia siedemnastego roku życia. Tutaj nigdy nie wypowiada się imienia mojego ojca, nie uznaje jego istnienia. - Gdzie twój tata? - pytają dzieci.
- Nie wiem - odpowiadam.
- Czemu? - dociekają. Na to pytanie również nie potrafię odpowiedzieć.
Rodzice rozwodzą się, kiedy mam sześć miesięcy. Zostaję z matką i jej rodzicami; ojciec odchodzi.
Jest brakiem obecności, czymś w rodzaju dziury wyciętej przez babkę w rodzinnej fotografii. Ona nie pozbywa się całego zdjęcia z wizerunkiem osoby, której nie cierpi, lecz wycina niegodziwca niedbale i w pośpiechu, używając nożyczek do paznokci.
Siedzę w nogach jej łóżka i przyglądam się, jak redaguje rodzinne albumy. Bierze się do tego z ponurą determinacją, której nie można wytłumaczyć niczym innym, tylko walką, jaką prowadzi z moją matką. Często zdarza się, że wycina tylko głowy, pozostawiając anonimowe korpusy jako świadectwo jej niezadowolenia i braku litości. Gdy dokonuje cenzury, nikt nie jest bezpieczny - z albumów usuwa też niezbyt udane wizerunki samej siebie.
Kilka zdjęć mojego ojca matka trzyma w ukryciu. Czasem, gdy ją o to poproszę, pozwala mi popatrzeć na jedno z nich. Na każdej fotografii ojciec jest maleńką figurką w garniturze i okularach; nawet jeśli w kadrze nie znalazł się nikt poza nim, i tak nigdy nie jest w centrum ani na pierwszym planie; sprawia wrażenie przypadkowego widza. Nie mogę dostrzec wyraźnie jego rysów.
Zamknięte drzwi sypialni moich dziadków są widoczne już od wejścia do domu. Kiedy zjawia się jakiś młody człowiek, aby zabrać matkę na randkę, kiedy babka słyszy, że matka wita się z nim i idzie po płaszcz, zaczyna krzyczeć z pokoju. Babka ma prawdziwy talent do krzyczenia. Jej wrzaski nie są ludzkie. Przedzierają się niczym niszcząca siła przez materię codziennego życia - życia, które jeszcze kilka chwil wcześniej otaczało w hallu niczego nie podejrzewającego młodzieńca, i naraz zjawia się tu wszystko, co mroczne, ponure i barbarzyńskie: zwierzęta z łapami w potrzasku, operacje z czasów pozbawionych dobrodziejstwa narkozy, wrzask oparzonego dziecka, wołanie dziewczyny gwałconej w lesie, zawodzenie wilkołaka, który czując jej zapach, znajduje ją i syci się tym, co dla niego zostało.
Mam cztery lata i gdy słyszę krzyk babki, osuwam się na kolana i pełznę w bezpieczne miejsce. Pod stół albo, jeśli daję radę zabrnąć tak daleko, do płóciennej szafy lub drewnianej skrzyni.
Matka bez przerwy śpi. Póki mieszka z nami w domu swoich rodziców, śpi, kiedy tylko może. Sypia codziennie bardzo długo. Wstaje na śniadanie, ona zaś budzi się sześć, siedem godzin później. Gdy śpi, staję przy jej łóżku.
Obudź się. Obudź. Ta myśl rozbrzmiewa mi w głowie nadzwyczaj głośno. Wydaje mi się, że matka musi wstać, że nie może pozostać nieczuła na moje prośby. Błagam ją tak żarliwie, tak żarliwie jej pragnę. Nie pojmuję, dlaczego ucieka w sen, w nim szuka ukojenia, w nim znajduje schronienie. Wiem jedno: nie mogę jej na to pozwolić.
Oczy ma zamknięte, ukryte pod atłasową maseczką. Jej twarz jest płaska i biała, maska płaska i czarna: to mnie przeraża. Sen zmienia tę twarz w maskę, w maskę pod maską. Matka oddycha płytko, jakby umierała, jakby już nigdy nie miała się obudzić.
Idę do łazienki, odkręcam kran. Spuszczam wodę w toalecie, chwytam za szczotkę i energicznie odkładam ją na półkę, upuszczam but, zamykam z trzaskiem drzwi. Staram się, jak mogę, obudzić matkę, ale na wszelki wypadek uciekam się do środków, których nie można uznać za celowy atak na fortecę jej snu. Bo jak długo nie chce wrócić do przytomności, tak długo nie może dostrzec, że jestem, tak długo więc nie istnieję. Kiedy tak stoję i przyglądam się, jak śpi, czuję, że za mną świat się rozstępuje, jakby otwierała się przepaść. Wiem, że nie mogę się cofnąć od łóżka nawet o cal, w przeciwnym razie runę w dół.
Jeśli starcza mi odwagi, wyciągam dłoń i delikatnie dotykam gładkiej, połyskliwej powierzchni czarnej maski. Wygląda niestosownie, niemal perwersyjnie, otoczona czarną koronkową falbanką, jak bielizna, którą matka wkładała na randkę. Od kilku godzin, odkąd nie śpię, słyszę ptaki; ich krzyki brzmią przenikliwie, bezlitośnie.
Jeśli uda mi się ją zbudzić, nie odzywa się. Chodzi sztywno tam i z powrotem po pokoju, jakby była wściekła, patrzy dziko, a na jej twarzy maluje się wyraz zdziwienia. Robię się jeszcze mniejsza, wycofuję do kąta przy drzwiach, często jednak zdaje się wcale mnie tam nie dostrzegać. Z paczki pozostawionej na sekretarzyku wyciąga papierosa i staje przed francuskimi drzwiami, które wychodzą na ogród. Paląc, patrzy gdzieś w dal, odwrócona do mnie plecami. Światło przenika przez szkło i sprawia, że jej sylwetka rysuje się wyraźnie pod cienką, białą koszulą. Dym unosi się z jej ust, dłoni. Unosi się powoli, wije, kołysze niczym melodia grana na flecie przez zaklinacza węży.
Kiedy wreszcie na mnie patrzy, jej oczy przypominają dwa puste zwierciadła. Nie mogę odnaleźć w nich siebie.
Chociaż spotyka się z innymi mężczyznami, a nawet przyjmuje od nich pierścionki zaręczynowe, nadal kocha się romantycznie w moim ojcu, acz na odległość. Tak intensywnie koncentruje wzrok na tym nieobecnym, niewidzialnym mężczyźnie, że mnie, dziecku, wydaje się, że rzeczywiście widuję go w domu dziadków. Przyjrzawszy się dokładnie maleńkim figurkom w ciemnym garniturze, zwykle o zmroku dostrzegam widmo podobnego mężczyzny, które stoi w cieniach salonu albo sunie korytarzem w stronę sypialni.
- Jak on wygląda? - pyta przyjaciółka rodziny, kobieta, która miewa przebłyski jasnowidzenia i której okulary kołyszą się na łańcuszku z błękitnymi szklanymi paciorkami, gdy się nade mną pochyla. - Powiedz mi - mówi, zachęcona do działania doniesieniem babki, że widziałam ducha.
- Nie ma twarzy - szepczę.
- Anioł stróż! - woła na to.
- W garniturze? - dziwi się babka. - Anioły z pewnością nie noszą garniturów!
Przeraża mnie ten duch. Nie mówi, nie gestykuluje. Nigdy za mną nie podąża, kiedy wybiegam z ciemnych pokoi, w których go niby widuję. Ale prowokuje mnie milczeniem, sposobem, w jaki zdaje się na mnie patrzeć. Dorastam w obawie przed mrokiem. W nocy potrzebne mi światło, filiżanka ovaltine, śpiew dziadka, ustawicznie powtarzane magiczne „K - K - K - Katie” i talizman składający się z jedenastu pluszowych miśków rozwieszonych na ścianie przy moim łóżku. Mimo wszystko budzę się z krzykiem.
Może rzeczywiście ojciec przebywa tu duchem: przebywa w naszym domu, czeka, spaceruje sobie w salonie między stołami i krzesłami, których nigdy nie używamy. Czuję jego obecność. Jego druga żona powie mi po latach, że wzięła za męża człowieka, który ciągle ogląda się przez ramię na moją matkę i na mnie.
- Kiedy wyszłam za twojego ojca - oświadczy - od razu wiedziałam, że on zawsze będzie w niej zakochany. Że twoja matka jest nieodłączną cząstką osoby, w której się zakochałam.
„Człowiek w służbie Boga”. Tak ktoś określa mojego ojca. Nie pamiętam kto. Na pewno nie moja matka. Jestem dzieckiem, dla którego słowa te znaczą tyle, że ojciec ma pewne nadzwyczajne, magiczne właściwości i że jest dobry, lepszy od innych ludzi.
Śle długie listy do matki. Czasem, złożone wewnątrz, są liściki do mnie. Ojciec opisuje w nich swoją pracę duchownego. Zabiera grupę młodych chrześcijan do slumsów, gdzie pomagają urządzać mieszkania. Malują ściany na biało, przynoszą koce, jedzenie i zabawki dzieciom, które ich nie mają. Ojciec twierdzi, że ja prawdopodobnie mam wszystko, czego dziecko może pragnąć. Wyraża nadzieję, że zdarzy się okazja, abym mogła poznać biednych ludzi, bo jakże w przeciwnym razie miałabym się nauczyć wdzięczności?
List, napisany dwa dni po moich piątych urodzinach, zawiera pytanie, czy dobrze się bawiłam. Czy było przyjęcie? Tamtego dnia ojciec przebywał w domu ludzi, którzy nie mają dość pieniędzy, aby świętować urodziny. Spotkał tam chłopca o wyglądzie aniołka, bardzo inteligentnego, który jednak miał zeza. Ojciec próbuje się dowiedzieć, co można zrobić, aby skorygować tę wadę.
Zawstydzona, że nie cierpię mężnie w slumsach i że widzę wszystko zupełnie normalnie, eksperymentalnie zaczynam zezować.
- To ci już tak zostanie, jeśli nie przestaniesz - ostrzega mnie babka. Dodaje, że jeżeli gwałtownie zmieni się kierunek wiatru, kiedy będę to robiła, zez zostanie mi na zawsze, a wtedy równie dobrze mogłabym oślepnąć.
Święto Dziękczynienia przychodzi nam spędzić w budujący sposób. W biurze pomocy społecznej matka dowiaduje się o pewnej rodzinie, która chętnie zgodzi się nas przyjąć w charakterze gości i pozwoli przygotować dla siebie posiłek. Odwiedzamy dom, w którym kilkoro dzieci dzieli pokój wielkości połowy mojego. Kiedy zbyt szybko dodaję mąkę do sosu i rozsypuję na podłogę mieloną gałkę muszkatułową, matka nie złości się na mnie tak bardzo, jak by to uczyniła w naszym domu. Nie krzyczy i nie wyrywa mi niczego z rąk.
Potrawy, które przyrządzamy, znikają w ciszy. Dzieci jedzą szybko i łapczywie. Coś mnie ściska za gardło. Wiem, odczuwam to całą sobą, że motywem tej wizyty nie jest wielkoduszność, tylko pragnienie mojego ojca, abym potrafiła docenić to, za co powinnam być wdzięczna.
Nie pamiętam, abym pisała do ojca, ale na pewno pisałam, bo kiedy umrze moja matka, między różnymi papierami znajdę listy od niego, a w nich spostrzeżenie, że bardzo ładnie uczę się kaligrafować i składać litery. Jeden wyblakły ołówkowy autograf z 20 lutego, w którym kończyłam trzy lata, zawiera podziękowanie za wysłanie walentynkowego serduszka z dedykacją „Tacie”. Nigdy nie miałam pewności, że nasza córka cokolwiek o mnie wie. Ale wie, prawda? Czy jest możliwe, abym spotkał się z nią choć na kilka godzin?
Mam sześć lat, kiedy matka się wyprowadza. Ja zostaję. Nie ma jej, ale pokój po niej pozostaje taki, jaki był. Podnoszę narzutę i widzę świeże prześcieradła na jej łóżku. W szafie wiszą sukienki, których nie lubiła dość, by je ze sobą zabrać. Sukienki we wszystkich kolorach: czerwone, niebieskie, różowe, zielone. Staję pośród nich. Schylam się pod jedną i pozwalam, by otoczyła mnie niczym żółty namiot, namiot w kolorze słońca, pachnący kwiatami. Przysuwam twarz do gładkiego materiału, sto razy ładniejszego niż jakikolwiek inny przedmiot w tym domu. Jeśli taka sukienka nie była warta, by ją zabrać, to czyż ja mogłam mieć nadzieję, że mnie zabierze?
Zaglądam do szuflad i widzę, gdzie trzyma koszule nocne. Ostrożnie układam się na jej łóżku z głową na poduszce. Kiedy się podnoszę, wygładzam prześcieradła i narzutę. Muszę mieć pewność, że kiedy wróci, nie dowie się, że tutaj byłam.
Przeprowadza się do mieszkania gdzieś w sąsiedztwie. Chce uciec przed drapieżnością mojej babki, dlatego nie mówi nam, na której ulicy mieszka, ani nie podaje numeru telefonu. Widuje się ze mną często, ale przychodzi i odchodzi według własnego widzimisię. Nie chce, aby ją niepokoić dziecięcymi dolegliwościami: gorączką, koszmarami, wypadaniem zębów. To pierwsza od rozwodu próba rozpoczęcia samodzielnego życia, które wydaje się jej zupełnie niemożliwe, póki nie uwolni się od macierzyństwa.
Korespondencja między mną a ojcem ustaje, póki nie zaczynam nauki w pierwszej klasie college'u. Po raz pierwszy w życiu mam inny adres niż reszta mojej rodziny. Kiedy jestem w szkole, tylko naczelnik poczty może wiedzieć, kto nadsyła listy i jak często.
Listy od ojca są beznamiętne, suche, bez wyobraźni. Niewiele mówią o nim samym. Przeważa w nich nużąca teoria wychowania i estetyki. Podobnie jak listy, które nadsyłał, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, zawierają głównie pouczenia. Gdy je czytam, stojąc na zewnątrz małego pomieszczenia poczty w przewiewnym korytarzu, trawi mnie zniechęcenie. Czy to możliwe, aby ktoś rzeczywiście myślał w taki sposób? Jest erudytą czy może, jak powiedziałaby moja babka, „potwornym nudziarzem”?
Biorąc przykład z ojca, piszę ostrożne, oszczędne odpowiedzi, najpierw w zarysie, potem dokonuję poprawek, w końcu ostateczną wersję składam na trzy i zaklejam w nieskazitelnie białej kopercie.
Matka i ojciec poznali się w foyer teatru. Przedstawił ich sobie wspólny przyjaciel. Oboje mieli po siedemnaście lat i byli zupełnie niewinni. Wiedza o rodzicach działa na mnie tak przemożnie, tak że ja również tracę dziewictwo jako siedemnastolatka. Pozbywam się go, jakby już w dniu moich narodzin sprawa była całkowicie przesądzona; partnerem jest chłopiec, którego doświadczenie dorównuje mojemu.
To, co nastąpiło po wieczornym przedstawieniu, podczas którego doszło do spotkania moich rodziców, nie było niczym niezwykłym: zadurzenie, czułe spotkania, ciąża, pospieszne małżeństwo, narodziny dziecka, a potem rozwód - a wszystko rozgrywało się w domu rodziców mojej matki. Rodzina ojca mieszkała z dala od szkoły z internatem, w której się uczył. Kiedy moi rodzice zostali rodzicami, sami byli jeszcze dziećmi bez pieniędzy i wykształcenia.
„Lubi czytać i chodzić na koncerty. Ma nadzieję, że pewnego dnia zostanie aktorką dramatyczną” - widnieje napis pod zdjęciem matki w jej kronice szkolnej.
Wiele lat po jej śmierci wycinam odpowiednią stronę, która, oprawiona, wisi teraz w mojej pracowni. Czasami zdejmuję ramkę i trzymam ją w dłoniach. Przyglądam się dokładnie fotografii i słowom, które znam na pamięć.
Jak na osiemnastoletnią dziewczynę wydaje się niepokojąco spokojna i poważna. Jakże wiele uwagi musiała poświęcić sukience i włosom, perfekcyjnie wyregulowanym brwiom nad piwnymi oczami. Są niebezpieczne, te oczy ze zdjęcia, dwie otchłanie smutku, w które mogę wpaść i utonąć. Wyraz twarzy matki zdradza ten sam rodzaj obawy i bezradności, który kojarzy mi się z sierotami i uciekinierami, ludźmi pozbawionymi wszystkiego. Jej usta są małe, wyraziste, dziewicze, wargi zaciśnięte, by nie budzić pożądania. Górna warga układa się w łuk Kupida z taką wyrazistością, że od samego patrzenia mój wzrok staje się zamazany, nieostry.
Czy znam matkę lepiej niż jej dawna przyjaciółka szkolna J. M., która przepowiadała jej przyszłość? „Będzie studiować literaturę, język francuski oraz dramat” - napisała J. M. To wszystko w pewnym sensie się sprawdziło, chociaż matka realizowała cele na własną rękę i nawet nie poszła do college'u.
W obliczu niewyobrażalnych obowiązków, ojciec - mówiono mi, że dziadek wołał: „Z czego będziesz je utrzymywał?! Myślisz, że to może się udać?!” - podjął pracę jako sprzedawca encyklopedii.
W bibliotece dziadków na najwyższej półce stoi rząd czerwono - zielonych tomów encyklopedii Brytannica. Na okładce pierwszego tomu suplementu widnieje rok 1962, następny po moich urodzinach.
Ile to razy, będąc jeszcze dzieckiem, zdejmowałam jedną z tych ciężkich ksiąg, aby przygotować wypracowanie szkolne albo po prostu zaspokoić ciekawość? Ile to razy trzymałam w rękach którąś, nie wiedząc, kto sprzedał je moim dziadkom? Bawełniany dżin. G. Mendel. Główne produkty eksportowe Chin. Taniec pyłkowy pszczół.
Matka i babka mówią płynnie po francusku. Moja matka z tak nienagannym akcentem, że dziwią się temu nawet paryżanie. „Niemożliwe” - mówią. - „Na pewno mieszkałaś we Francji jako dziecko”. Ja, chociaż rozpoczynam naukę w wieku dwóch lat, długo nie czynię żadnych postępów. Oprócz przyswojenia sobie kilka słów, la table, le croyon, tych, które brzmią podobnie jak w angielskim. Testy na inteligencję potwierdzają podejrzenie matki, że brak postępów należy przypisać bardziej mojemu uporowi niż brakowi talentu. Postanawia mnie złamać. Chcę czy nie, muszę poznać ów język konfliktów. Matka i babka używają go do wzajemnych potyczek bądź posługują się nim, by sekretnie niszczyć wspólnych wrogów.
W każdy weekend matka ćwiczy ze mną, korzystając z tekturowych kart jako pomocy. Stara się mnie przekupić, grozi mi, pochlebia. Bezskutecznie. Już przy najkrótszej galijskiej sylabie wyłączam się, wcale nie celowo, lecz najzupełniej bezwiednie. Zamykam się głęboko w sobie, dokąd głosy dobiegają jakby z oddali, jakby matka wołała w głąb studni, lecz nie jestem w stanie odpowiedzieć. Gniew, a zwłaszcza gniew matki, czyni mnie niemową; milczeniem doprowadzam ją do wściekłości. Pewnego razu rzuca karty i uderza mnie w twarz.
W drugiej klasie, po pięciu latach niepowodzeń, przygotowuję się do testu z francuskiego w taki sposób, w jaki nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło. Mamy nauczyć się kolorów. Czerwony = rouge. Żółty = jaune. Zielony = vert. Spisuję wszystkie odpowiedzi na kawałku papieru, a następnie chowam je go w rękawie. Podczas testu dostajemy rysunek klauna trzymającego kiść balonów. W każdym z nich jest słowo oznaczające jakiś kolor. Balony musimy właściwie pokolorować.
Kiedy okazuje się, że osiągnęłam doskonały wynik, matkę ogarnia szaleńcza radość. Ściska mnie i całuje, kupuje prezenty; i chociaż mam dopiero siedem lat, bardzo dobrze pojmuję, jak obciążający jest mój sukces - że miłość matki (jak miłość jej matki do niej) zależy od tego, czy się poddam. Zaakceptuje mnie, dojrzy, zwróci uwagę, jeśli stanę się dzieckiem, które potrafi ją zadowolić.
- Wiedziałam, że potrafisz! Wiedziałam, że dasz sobie radę. Jeśli tylko spróbujesz! - mówi.
Wyrywam się z jej ramion, szlochając.
- Nie potrafię! - krzyczę. - Zrobiłam to dzięki temu! - Wyciągam w jej stronę papier z nieporadnym tłumaczeniem.
- Ty... Ty... - wypluwa, tak wściekła, że nie jest w stanie wysłowić się w żadnym języku.
Następnego dnia zabiera mnie do nauczycielki. Kiedy się przyznaję, matka zaciska dłoń na moim karku. Potem odwozi mnie do domu, do dziadków. Na podjeździe otwiera od wewnątrz drzwi pasażera.
- Wysiadaj - rzuca. Posłusznie wychodzę z samochodu, ona zaś natychmiast odjeżdża.
Tamtego dnia wpadam w chorobę, której nikt nie potrafi zdiagnozować ani wyleczyć. Wszystko zaczyna się od kłopotów z żołądkiem. Trwa tygodniami, póki nie podsłucham, jak pediatra mówi babce, że będę musiała iść do szpitala, bo jestem bardzo odwodniona. Wówczas dolegliwości przechodzą mi tak nagle, jak się rozpoczęły.
Wracam do szkoły nie tylko szczuplejsza, ale nawet pozornie mniejsza, blada, z krótko przystrzyżonymi włosami, aby łatwiej je było pielęgnować podczas choroby.
- Ojej, przecież to nie to samo dziecko! - woła nauczycielka, dyrektor i wszyscy, którzy mnie widzą.
- Jest innym dzieckiem! Co to za dziecko?! - słyszę dziesięć albo więcej razy.
Jestem inna. Uczę się francuskiego. Zawsze bez przyjemności, z jaką zajmuję się pozostałymi przedmiotami, ale uczę się na tyle dobrze, że potrafię przeczytać francuską powieść. Zdarza się, choć bardzo rzadko, że śnię po francusku. Wtedy budzę się rano chora, wymiotuję.
Czy sukcesy ojca kosztują go tak samo wiele jak moje kosztują mnie? Jest jednym z tych ludzi, którzy oderwali się od swoich korzeni wystarczająco daleko, aby starzy znajomi albo stawiali go za przykład, albo odnosili się do niego z pogardą. Ilu jego starych przyjaciół i krewnych - członków społeczności, z której pochodzi - pojmuje to, co ja odkryję: że siłą napędową jego działania był gniew?
To w ogrodzie, między rabatą z różami a rzędem owocowych drzewek, dziadek powiedział ojcu, że pomiędzy nim a matką wszystko skończone, że ojciec może zapomnieć o nazywaniu jej swoją żoną. Sprawa była prosta. Jeśli odejdzie bez przyczyniania naszej rodzinie dalszych kłopotów, będzie mógł się uważać za człowieka wolnego: ugoda rozwodowa nie będzie zawierała pod jego adresem żadnych dodatkowych roszczeń.
Dziadek jasno dał do zrozumienia, że niczego się od niego nie oczekuje. Ani łożenia na dziecko, ani odwiedzin.
Dziadkowie sądzili, że są w stanie położyć temu kres, usunąć skutki niefortunnego błędu mojej matki. Rzecz jasna było dziecko, efekt jej młodzieńczego buntu, próby sprzeciwienia się rodzicom, zwłaszcza pragnieniu jej matki, aby nią kierować. Wprawdzie należało wziąć mnie pod uwagę, lecz byłam tylko kosztem, który godzili się ponieść. W każdym razie ojciec musiał odejść.
Wyczerpana kampanią swej matki, zmierzającą do usunięcia męża z jej życia, kampanią sprytnie skoncentrowaną na jedynej ekstrawagancji, jaką dopuszczały zasady jej wychowania, matka uległa obawie, że z moim ojcem będzie zawsze uboga. Ubóstwo było czymś, co babka, sama wychowana przez ojca posiadającego fortunę, mogła uważać za położenie rozpaczliwe, niemal fatalne.
Żona kaznodziei! Słyszę pogardę, z jaką babka wypowiada te słowa.
Najpierwotniejsza dyrektywa, którą mnie i matce wpajali jej żydowscy rodzice, głosiła, że mamy się kształtować w opozycji do dzieci z naszego otoczenia. Urodzeni w Londynie dziadek i babka mieszkali wszędzie. Zawsze uważali Amerykę za kraj wygody, higieny i bezpieczeństwa, gdzie dzieci „ciągnięto za uszy”, a nie „wychowywano”. Co natchnęło matkę, by w przypływie buntu wybrać mojego ojca, a z nim jego niemieckich przodków, część indiańskiej krwi babki; nie jednego, lecz dwóch dziadków misjonarzy; rozbite małżeństwo rodziców, by nie wspominać o bardzo skromnych warunkach, w których przyszło im żyć. Dla mojej matki musiał być kimś wyjątkowym, nie do odrzucenia, tak samo jak dla jej rodziców - nie do przyjęcia.
Ojciec, człowiek o nieszczególnym pochodzeniu, musiał mieć dla nich respekt za ich uprawnioną europejską łaskawość, dobrobyt i namacalną historię, ucieleśnioną w antykach, których nie nabyli, tylko otrzymali w spadku. Chociaż sama powinnam wrosnąć w tę powłokę uprawomocnienia, nadal boję się dziadków. O ileż bardziej musieli przerażać mojego ojca, wówczas dziewiętnastoletniego młodzieńca, który przebywał z dala od domu, a pieniądze na ostatni rok nauki w doskonałej szkole przygotowującej do college'u nie bez trudu zebrał jego ojciec jako rodzaj rekompensaty.
Ojciec mojego ojca był uwodzicielem. Często opuszczał żonę i dziecko, goniąc za innymi kobietami. Zwieńczenie kariery syna w szkole średniej - dyplom ze znakomitej szkoły przygotowawczej, dający szansę na lepszy college - miało być formą zadośćuczynienia za wcześniejsze zaniedbania. Jednocześnie mój ojciec zyskał szansę spotkania matki i odmiany swojego życia. Ale z pewnością w sposób niezgodny z nadziejami jego ojca.
Mam dwadzieścia lat. Wiodę życie wygnańca. Ciągle przebywam na jakimś lotnisku, wlokę się za ojcem przez pomieszczenia wyłożone poplamionymi dywanami albo wyblakłym linoleum. Ściany wokół nas ostrzegają przed nielegalnym przewozem. Strzałki wskazują punkty odbioru bagażu i postoje taksówek. Wszędzie są małe, niebieskie tabliczki z międzynarodowymi symbolami oznaczającymi bufet, pomoc medyczną, toalety.
Zmęczeni, znudzeni podróżni, którzy nas otaczają, zgięci w tłocznych plastikowych krzesłach, trawią nasze długie pożegnania tak samo jak treść czasopism i podłe jedzenie.
Czy jesteśmy do siebie tak podobni, by rozpoznawali w nas ojca i córkę? Czy siedzimy zbyt blisko siebie? Czy trzymając dłoń na moim ramieniu, ojciec zdradza swoje intencje? A my? Dlaczego tulimy się do siebie tak, jakby nasze rozstanie było nieodwołalne niczym śmierć?
Ludzie wpatrują się w nas bez żenady, bezpośrednio, obserwują nasze gesty i słowa niczym program na ekranie telewizora, który stoi w poczekalni.
Czasem w sklepiku na lotnisku ojciec kupuje pocztówki, duże, z różami i koronkami oraz do kompletu różowe koperty. Przyglądam się, jak na nich pisze, nakleja znaczki i wreszcie je wysyła, zatem nasze spotkania nie przerywają ich nieustannego napływu na mój adres.
Dorastając niewiele wiem o życiu ojca. Ma nową żonę i inną córkę. Tam, gdzie mieszka, pada śnieg. Dokucza mu katar sienny. Ma ogromnego psa, malemuta, który kiedyś pożarł kota. Jest doktorem, ale nie lekarzem - ma tytuł doktora filozofii. Źródłem tego rodzaju szczegółowych informacji jest matka. Sporadycznie pisane listy przestają nadchodzić, więc pozostają jeszcze tylko dwie wizyty, podczas których mam okazję przyjrzeć mu się osobiście.
Przyjeżdża latem, kiedy mam pięć lat. On, matka i ja idziemy razem na plażę. Ojciec w koszuli z długim rękawem i płóciennych butach wychodzi naprzeciw morskiej pianie. Idzie w głąb, a odwraca się dopiero wówczas, gdy fala przelewa się już nad jego ramionami. Przyglądam się, jak zmierza po piasku do naszego parasola. W butach mu chlupocze, koszula przykleja się do ciała, z rękawów kapie. Siada na jednym z naszych rozkładanych krzesełek, a woda spływa strumyczkami po aluminiowych nóżkach. Rozkłada ręcznik na swych białych kolanach. Najbardziej niepokoi mnie jedno: sposób, w jaki fascynuje moją matkę. Kiedy składają sprzęt plażowy i idą w stronę samochodu, jestem przekonana, że gdybym za nimi nie poszła, nawet nie zauważyliby mojej nieobecności.
Bierze ze sobą duży aparat fotograficzny i pewnego popołudnia ustawia mnie przed obiektywem. Na zdjęciach, które robi, mam sukienkę ze ściągaczami w pasie i przy rękawach. Pamiętam tę sukienkę także dlatego, że nieprzyjemnie cisnęła mnie w ramiona. We wspomnieniach nie dostrzegam różnicy między tą niewygodą a uściskiem jego dłoni o dużych palcach, kiedy ustawiał mnie w pozie według niego najodpowiedniejszej.
Gdy wraca, mam lat dziesięć. Teraz idziemy we trójkę do muzeum sztuki i na targ warzywny. W muzeum matka i ojciec trzymają się za ręce, ja podążam dobre kilka metrów za nimi. Wszyscy pocimy się, przesuwamy leniwie bezwietrznymi galeriami. W pewnym momencie kładę swoje rozgrzane dłonie na chłodnej stopie dużego marmurowego posągu Wenus, a mój ojciec obraca się na pięcie i gani mnie.
- Czy nikt cię nie nauczył, że w muzeum nie należy dotykać żadnych przedmiotów? - pyta i patrzy z dezaprobatą najpierw na moją matkę, potem na mnie.
Przy lunchu na targu warzywnym moje krzesełko stoi zbyt blisko krawędzi stołu. Czuję, że nie mogę oddychać. Podniesienie z ziemi srebrnych sztućców, które w zdenerwowaniu upuszczam, zajmuje mi sporo czasu. Wyczuwam, że ojciec spogląda na mnie nieco zaintrygowany - oto jego dziecko - jednocześnie z odrobiną zadowolenia. Znowu jestem, jak zawsze od dnia narodzin, nieruchomym kompromisem prywatności moich rodziców.
Dziesięć lat później - dziesięć lat od dnia, kiedy ze swojego punktu obserwacyjnego pod stołem spojrzałam na jego czarne buty - wszystko się zmieniło. Ojciec przysyła mi kasety magnetofonowe z nagraniami swojego głosu, ja odtwarzam je w samochodzie. Jadę do centrum handlowego położonego kilka mil od uniwersyteckiej poczty, blokuję drzwi i paznokciem rozcinam taśmę, którą jest sklejone małe, białe pudełko.
Męski głos wypełnia wnętrze samochodu. Wznosi się, opada, przybiera ton prośby, łamie się. „Dziewczynko” - woła do mnie. - „Och, dziewczynko. Moja dziewczynko”. Jestem w samochodzie sama. Chowam twarz w dłonie i słucham. Stałam się jego niewolnicą w nie mniejszym stopniu niż byłam nią wobec swojej matki.
Odtwarzam taśmę ciągle od początku, cofam ją bez ustanku. Mogę słuchać ojca, ile razy przyjdzie mi ochota, słuchać, że mnie pragnie.
Ten głos jest czymś, co chcę zachować na zawsze, i zarazem czymś, czego, kiedy już będzie po wszystkim, nie pozwolę sobie słuchać. Jak listy od niego i jak fotografie, kasety będą zamknięte w kufrze, co przywróci mu - wszelkim oznakom jego istnienia - pierwotny charakter związków ze mną: utraconego ojca.
Mówię matce, że chcę wysłać ojcu podarunek, coś wykonanego własnoręcznie. Z pewnością zależy mi na tym, by mam nadzieję wymazać albo chociaż złagodzić fatalne wrażenie, jakie na nim wywarłam podczas ostatniego spotkania, kiedy upomniał mnie w galerii rzeźb.
- Co powiesz o jednym ze swoich obrazów? - sugeruje. W środy po szkole chodzę na dodatkowe zajęcia plastyczne.
- W porządku - zgadzam się.
Na zdjęciach uczę się tradycyjnej techniki malowania farbami olejnymi. Kopiuję istniejące obrazy, często zamieszczone w kalendarzach albo wydarte z kart okolicznościowych. Dla ojca wybieram reprodukcję przedstawiającą czerwoną stodołę, żółte pole i stogi siana. Kiedy siedzieliśmy po przeciwnych stronach stolika na targu warzywnym, ojciec opowiadał, że jeżdżąc między dwoma kościołami, w których służy, mija zagrody farmerów.
Drzwi do stodoły są otwarte, ale nie widać, co jest wewnątrz, jedynie czarne cienie. Ołówkiem szkicuję na płótnie zarysy obrazu i przez kolejne kilka tygodni maluję żółte siano, czerwony dach stodoły i ściany. Rozwiana na wietrze grzywa kłusującego konia, która z początku wydaje mi się trudna do namalowania, udaje się znakomicie, a właśnie pozornie łatwa część zadania sprawia mi największą trudność. Nie potrafię namalować czarnego, prostokątnego cienia w obrębie otwartych drzwi. Wygląda na równy, tymczasem jest rozchwiany po obu stronach.
Muszę dokonać poprawek. Miesiącami pracuję nad drzwiami, starając się osiągnąć doskonałość. W pewnym momencie nauczycielka próbuje odebrać mi płótno, ale jej nie pozwalam. Z każdym tygodniem cień jest coraz większy i większy, a jego zarysy wcale nie stają się bardziej równe. Nic nie pomaga taśma maskująca ani równa krawędź. Kiedy się wreszcie poddaję, dostrzegam, że usiłując nadać cieniowi doskonały kształt, powiększyłam go do tego stopnia, że otwór drzwiowy wypełnia niemal całą stodołę. Siadając przed sztalugą, od razu wpadałam w mroczny kwadrat niepewności, którego granice usiłowałam określić ciągle od nowa, nigdy nie ustanowiwszy ich właściwie.
- Nie, tego nie możesz mu wysłać! - powiada moja matka na widok dzieła. - Do licha, co się z tym stało?
- Nie wiem - mówię. - Nie wiem.
Nie jest w stanie powstrzymać się od śmiechu, bo obraz wygląda bardzo zabawnie. Ja nie potrafię powstrzymać się od płaczu.
Przynosi ze swojego mieszkania magnetofon i ustawia go na moim łóżku. Jestem już dość dorosła, aby sama pisać. Skończyłam może dwanaście lat, lecz aby przesłać wiadomość mojemu ojcu, zamiast z papieru i ołówka mam skorzystać z taśmy magnetofonowej. Obiecała mu, że to zrobię. Poucza mnie, że jeśli będę gotowa, mogę nadusić kwadratowy przycisk.
W końcu nudzi ją mój brak zdecydowania. Wychodzi z pokoju. Ruszam za nią. Nie chcę zostać zupełnie sama przy ciężkim, czarnym pudle ze srebrnymi gałkami. Patrząc na nie, widzę czarny kufer z błyszczącymi stalowymi okuciami w rodzaju tych, w których cyrkowy magik zamyka dziewczynę, nim przepiłuje ją na pół.
Chwytam matkę za rękaw, czym wzbudzam jej gniew. Obie bez końca próbujemy skłonić mnie do powiedzenia czegoś w stronę mikrofonu na końcu czarnego przewodu. Nic nie pomaga. Ani groźby, ani obietnice.
Moje usta jakże są niechętne do współpracy. Podczas nauki pływania same otwierają się pod powierzchnią wody i wtedy się dławię. Przy magnetofonie zamykają się, unieruchamiają mi język, nie dopuszczają, by wydobyło się z nich choćby jedno słowo.
Pewnego dnia usłyszę zdanie, zdanie magiczne, które sprawi, że zginą przeszkody i wszystko stanie się łatwe. Ale nim do tego dojdzie, nie powiem nic.
Mam dwadzieścia lat, kiedy to się zaczyna, a zaczyna się od wizyty. Potem matka i ja spieramy się, która z nas wpadła na pomysł, aby go zaprosić. Ona mówi, że ja. Ja myślę jednak, że ona.
Minęło dziesięć lat, odkąd go widziałam. Jeśli matka ma rację - jeśli pomysł zaproszenia ojca do nas był mój - można to wytłumaczyć ogromną ciekawością poznania niemal obcego rodzica, mojej drugiej części, pragnieniem wystarczająco silnym, aby przełamać niechęć wywołaną jego listami. Może podejrzewam albo mam nadzieję, że za tą ideologiczną górnolotnością kryje się namiętność. Że owa zasłona jest czasem wręcz niezbędna; niektóre fascynujące stwory należy przechowywać w tej klatce wewnątrz klatki ze słów.
Rodzice spotykali się potajemnie przez lata. W odległych miastach rozmawiali o tym, że nowa żona, inne dzieci nie przeszkodzą im uciec, pobrać się, spróbować od początku. Lecz ich plany zawsze pozostały tylko planami. Matka i ojciec byli ze sobą nie dłużej niż dwa lata, w małżeństwie zaś niespełna rok. Rozwiedli się przed pierwszą rocznicą moich urodzin. Jeśli podejrzewam, że zbliżająca się wizyta jest jednak pomysłem matki, to dlatego, że po pierwsze nie pamiętam, bym ją sugerowała, a po drugie, ona już nazbyt długo go nie widziała - zbyt wiele czasu upłynęło od chwili, gdy ostatni raz samotnie wyruszyła na tajemnicze wakacje.
Może prawdziwa jest moja późniejsza konkluzja: matka wykorzystuje jego zainteresowania mną i moje nim, aby usprawiedliwić własne plany nawiązania ponownego kontaktu. Jeśli rzeczywiście o to chodzi, jakże gorzko przyjdzie jej pożałować tego podstępu.
Spotkanie ma się odbyć podczas wiosennej przerwy w zajęciach na pierwszym roku college'u, akurat dwa tygodnie po moich dwudziestych urodzinach, przypadających w czasie sesji egzaminacyjnej.
- Nie ma co - powiada mój chłopak, żegnając się ze mną na parkingu przed domem akademickim. - Nie będzie łatwo.
- Tak sądzisz? - pytam. Do tej pory świadomie nie zastanawiałam się nad tym. Nad perspektywą spotkania ojca po raz pierwszy od dziesięciu lat, zaledwie po raz trzeci w całym moim życiu. Jak zawsze miałam dużo materiału do opanowania i w ciągu ostatnich tygodni do późna przesiadywałam w bibliotece.
- Żartujesz sobie? - mówi, na co wzruszam ramionami i uciekam wzrokiem w bok, czyli wykonuję jeden z wielu moich wymijających gestów.
Akurat ten chłopak jest ode mnie starszy, kończy w tym roku studia. Uważam, że jest bardzo miły, a cecha ta pozwala mu zająć wyjątkową pozycję w krótkiej historii moich chłopców. Był jeszcze dzieckiem, kiedy zmarł mu ojciec; nie ma ojczyma. Pozbawiony ojcowskiej opieki przez całe swoje życie, wie coś, do czego ja nie jestem w stanie się przyznać: że pewna tęsknota w moim życiu musi się koncentrować na owym braku w kolekcji rodzinnych portretów. Przecież nie mogę poświęcić wszystkiego mojej matce.
Jazda do domu trwa siedem godzin. Po drodze ciągle od nowa słucham tego samego albumu Rolling Stonesów. Mechanizm odtwarzacza automatycznie przewija taśmę, tworząc dźwiękową pętlę. Uporczywe rytmy wypełniają milę za milą szarej autostrady i nie pozwalają na dłużej zatopić się w myślach, które przemykają się, ślizgają, ulatują niczym wyrzucone plastikowe kubeczki i papierki po cukierkach na wietrznych nabrzeżach.
Sypialnia mojej babki: siedzimy we dwie w nogach wielkiego łóżka dziadków. Mam sześć, może siedem lat. Babka przed chwilą wzięła kąpiel. Ma na sobie halkę i właśnie wciąga jedną ze swych staromodnych pończoch powyżej kolana i przypina ją do podwiązki. Jak na kobietę po sześćdziesiątce ma nadal wcale zgrabne nogi, świeżą oliwkową skórę - gładką i błyszczącą, rzepki małe i ponętne jak włoskie orzechy, aż chce się ich dotknąć. Na co dzień używa perfum Chanel No 5 i wkłada sznur pereł, który dostała w prezencie od swojego ojca na siedemnaste urodziny.
- Połaskocz mnie po karku - mówi, a ja posłusznie muskam ją lekko palcami w miejscu, gdzie kończą się jej ufarbowane na czarno włosy.
- Wiesz - mówię - kocham cię najbardziej na świecie. Kocham cię bardziej niż mamę.
Babka zdejmuje moją dłoń ze swego karku.
- Nieprawda - odpowiada. - Mylisz się.
Milczę, bo zawstydziła mnie odmową przyjęcia tego, co jej ofiarowałam.
- Najbardziej kochasz swoją mamę. Tak to już jest ułożone na tym świecie, a ty nie powinnaś być wyjątkiem.
Stwierdzenie babki nie odpowiada prawdzie, wynika raczej z nakazu rozsądku. Z pewnością szczerze pragnie, abym ją kochała najbardziej - pragnie być pierwszą miłością każdego - ale akurat w tym okresie wiele jej sprzeczek z moją matką dotyczy kwestii, czy jedna albo druga swym zachowaniem nie uraża moich uczuć. Ponieważ matka wyprowadziła się niedawno, być może inspirując ów przypływ uwielbienia, babka wystrzega się wypowiedzenia jakiejkolwiek wywrotowej uwagi, którą mogłabym powtórzyć.
Przyglądam się, jak wciąga i zapina drugą pończochę. Tego popołudnia zaczynam się uczyć mądrości zachowywania uczuć dla siebie, dostaję lekcję, którą w okresie mojego dzieciństwa wielokrotnie wzmacniają wrogie, skomplikowane i zmienne kobiece alianse, tak częste, że w końcu mój talent stosowania uników dorównuje umiejętnościom mojej matki. Ona może śpi w masce, ale ja, kiedy już jestem nastolatką, mam wewnątrz własną maskę, skrywam w niej swoje serce.
Upomniana przez babkę, siedząc w milczeniu przy jej boku, zaczynam naukę definiowania tego, co naprawdę czuję wobec matki - złość pełną rozpaczy i obaw za to, że mnie opuściła, złość, która dotknęła mnie astmą i wysypką - jako miłość.
A co z matką, jakże skłonną do posługiwania się tym słowem w jakimś liściku do mnie, nie zawierającym nic poza całusami i pustymi „ochami”? Jej wściekłość na mnie jest dzika i niepohamowana, wybucha z siłą, która dziwi ją tak samo jak mnie. Pewnego razu, jeszcze zanim się wyprowadzi, wchodzę jej w drogę. Akurat wybiera się na randkę. Już jest spóźniona, a ja ją drażnię. Stojąc razem z nią przed lustrem, sięgam po jedną z jej szminek, wówczas ona odwraca się do mnie ze szczotką. Ciosy spadają na mnie wszędzie. Ściąga mnie na dół po schodach, uderza, gdzie tylko zdoła sięgnąć... w plecy, nogi, głowę. U podnóża schodów wybucham płaczem, z początku dlatego, że jestem wstrząśnięta i przestraszona, ale potem, kiedy zaalarmowani moim krzykiem nadbiegają dziadkowie, płaczę, aby wpędzić moją matkę w kłopoty, płaczę głośniej i dłużej, uczę się potęgi zemsty.
Naszyjniki. Pierścionki. Ubrania. Książki. Przenośne radio stereofoniczne i obiektywy do aparatu fotograficznego. Wieczne pióro, w którym pisał w college'u. Brzytwa jego dziadka i rzemień do jej ostrzenia w oryginalnym cynowym pojemniku z ornamentami na brzegach. Diament, który do kogoś należał, ale nie mogę sobie przypomnieć do kogo.
Niektóre spośród tych prezentów po prostu porozdaję, inne zastawię w lombardzie i zaraz po wyjściu na zewnątrz podrę wszystkie pokwitowania. Pamiątki rodowe zwrócę, zapakowane starannie w pudełka. Wyślę je pocztą jako paczki wartościowe, nie dodając do adresu ani jednej litery. Należą do jego dzieci. Nie do mnie, tylko do dzieci, które wychował. Do córek, które nadal będą jego, kiedy my już nie będziemy ze sobą rozmawiać.
Prezenty bożonarodzeniowe. Prezenty urodzinowe. Prezenty na Wielkanoc, na walentynki, na Halloween. Wszystkie zapakowane w bardzo ładny papier. Uważam, aby go nie porozdzierać. Wstążek nie przecinam, rozwiązuje je. Ledwie celebrujący tę czy inną okazję, to czy inne święto pójdą spać, z pojemników na śmieci wyciągam kolorowe papiery i kokardy. Wygładzam je i z powrotem owijam w nie pudełka. W taki sposób zachowuję świadectwa miłości mojej matki albo, trafniej, tego, co ona nazywa miłością. Podarunki od niej zwykle dostarczają mi wskazówek, w jaki sposób mogłabym wkraść się w jej łaski. Jeżeli na przykład daje mi sukienkę w rozmiarze sześć, wiem, że powinnam się dostosować, zmienić figurę i pożegnać się z rozmiarem dziesięć. Potrafię uczynić z siebie istotę, którą, jak sobie wyobraża, mogłaby pokochać, przynajmniej kiedy stoi w sklepie i kupuje sukienkę.
Miną lata, nim sobie uświadomię, że zachowując tego rodzaju świadectwa, jednocześnie dokumentuję inny uczuciowy proces, nie miłość, tylko wściekłość, bo zawsze otrzymuję wskazówki pod postacią prezentów i ostatecznie je odrzucam. Pod bożonarodzeniowym drzewkiem wydaję stosowne odgłosy radości, ale później w samotności, gdy w domu panuje już mrok, odwracam swoją reakcję, odrzucam podarunki, pakując je z powrotem, jakbym ich nigdy nie otwierała.
Można tę dwoistą wizję dostrzec w innych obszarach mojego życia. Niechętny stosunek do jedzenia jest typowym przykładem w sferze moich związków z matką. Czy mając piętnaście lat, przestaję jeść dlatego, że chodzi mi o zapewnienie sobie jej szczerego, acz niechętnego podziwu? Czy może po prostu chcę stawać się coraz mniejsza i mniejsza, póki nie zniknę, stając się prawdziwą córką mojej matki - tą, której nie widzi? Albo czy jestem na nią tak wściekła za ciągłe uwagi pod moim adresem na temat wagi, że postanawiam nie dać jej w przyszłości żadnego pretekstu do wypowiedzenia choćby jednego słowa na temat mojej wagi i rozmiaru ubrań. „Chcesz mieć szczupłą córkę?” - pamiętam, że tak myślałam. „To będziesz ją miała. Ja zdecyduję, co to znaczy, nie ty”. Nie interesuje mnie sugerowane sto dwadzieścia funtów, ale dziewięćdziesiąt pięć. I nie rozmiar sześć, tylko dwa.
Szkoda, że nie rozumiałam, na czym polega triumf niejedzenia; gdybym była w stanie rozpoznać swoją ekscytację jako wynikającą z zemsty, próby odcięcia się od matki, ze sposobu, w jaki się mnie wypiera, kiedy godzinami stoję przy jej łóżku, a ona leży z zamkniętymi oczami i twarzą przysłoniętą maską.
Być może początek anoreksji jest odpowiedzią na dążenie do spełnienia matczynego ideału; choroba trwa, bo chcę wymazać siebie samą. Kieruje mną też głębsza, bardziej zdradziecka i trwała pokusa pozbycia się matki. Wymaganiom anoreksji da się sprostać, wymaganiom matki - nie; zatem zamieniam matkę na chorobę wraz z całym systemem pokuty i wyrzeczeń, w którym jest przewidziana osobna nagroda. I matki są w nim całkowicie zbyteczne.
Przyjęcie nad basenem w domu z dziedzińcem i czerwonymi dachówkami. Dom należy do architekta, z którym matka się spotyka. Jest w nim siedem sypialni, z czego sześć nie używanych. Przebieramy się w tej, która została nazwana „pokojem błękitnym”. W bladoniebieskiej, kobiecej przestrzeni stoi wielkie łoże z baldachimem.
Niczym bokserzy matka i ja wycofujemy się w przeciwległe kąty sypialni. Matka jak zwykle nie znosi pokazywać się nago. Jeśli może, przebiera się w ciemności. Przyglądam się, jak wciąga pod sukienkę kostium kąpielowy. Pragnę, by spojrzała na mnie, na moje ciało. Nic nie sprawia mi większej przyjemności niż rozbieranie się, właśnie teraz, kiedy jestem chuda. Codziennie wiele razy zdejmuję ubranie i staję na wadze. W publicznych toaletach czekam, póki nie zostanę sama. Podciągam bluzkę i podziwiam w lustrze sterczące żebra. Wystarcza mi widok samej siebie, bym się zachwyciła, by z podniecenia zadrżały mi ręce. Zdumiewa mnie ciało, które stworzyłam. Choć nikt inny go nie podziwia, nie uważam tego za nadmiar krytycyzmu, tylko za wyraz prostego faktu, że moje kryteria oceny są zbyt osobliwe, aby brali je pod uwagę zwykli ludzie. Ponieważ nie mam chłopca, nie ma kto narzekać, że nie pozostawiłam nic miękkiego, czym mógłby ucieszyć wzrok i dłonie. Sama jestem swoim kochankiem. Wieczorami kładę się naga do łóżka i dotykam się w ciemności, aż w końcu znam na pamięć mapę swego niedosytu.
Poznaję oszałamiający zachwyt morzenia się głodem. Moc rezygnacji ze wszystkiego. Siłą woli staję się elfem, który żyje powietrzem, wodą, niewinnością.
Właściwie to nie tylko jedzenia się wyrzekam, nie tylko wszelkich chęci, wszelkich żądz. Przede wszystkim płci. Głodzę się, aby matce odebrać moją seksualność - nie ot tak po prostu sprawiając, aby zniknęły mi piersi i biodra, lecz żeby wyschła krew. Jednego na pewno nie może ścierpieć w związku z tym, że jestem chuda: nie krwawię. Nie mogę zajść w ciążę, nie mogę zatem znaleźć się w niebezpieczeństwie, w jakim znalazła się kiedyś moja matka, tracąc nagle cześć.
W dodatku jest wściekła musiała przecież choć raz usłyszeć przesłanie mojego dzieciństwa i okresu dorastania, słowa, które powtarzała mi babka: „Nie popełnij błędu matki”. Jakże ona musi mnie nienawidzić. W szkole mam dobre oceny i ostentacyjnie unikam chłopców. Na pewno sama siebie przekonuje, że to, iż wejdę na drogę występku i ona przyłapie mnie na gorącym uczynku, jest przynajmniej możliwe. Kiedy odkrywa, że straciłam okres, zaczyna mnie ciągać po lekarzach. Jest przy mnie w pokoju porad, a nawet w sali badań. Ginekolog przepisuje hormony, specjalista od akupunktury wkręca mi w uda igły.
Przed rozpoczęciem nauki w college'u raz jeszcze razem odwiedzamy gabinet ginekologa. Matka chce mnie wyposażyć w kapturek, ów ciągle zawodny środek antykoncepcyjny. Tylko że żadnego nie można dla mnie dobrać.
- To niemożliwe bez przerwania hymenu - powiada lekarz po wstępnym badaniu. - Przecież pani nie chce tego robić, prawda?
Matka stoi pod oknem. Waha się. Ja podpieram się na łokciach.
- Chcę - mówi.
Mężczyzna posługuje się wieloma zielonymi plastikowymi penisami o coraz większych rozmiarach. Kiedy wyjmuje cały ich komplet spod pokrywy chirurgicznej tacy z nierdzewnej stali, nie dowierzam własnym oczom. Ta zieleń nie przypomina żadnej barwy, która występowałaby w naturze. W takim kolorze są pojemniki na odpady chirurgiczne, wymiociny i rozmaite groźne instrumenty, które kojarzą mi się z chorobą i śmiercią. Wsuwa je kolejno, zacząwszy od najmniejszego, który nie jest większy od jego małego palca. Wszystkie od drugiego po ostatni wyjmuje ubrudzone krwią. Dokonuje defloracji na oczach mojej matki. Jest położnikiem, człowiekiem, który był przy moim porodzie. Czy właśnie dlatego sądzi, że nie ma sprawy, że wszystko jest w porządku?
Leżę na stole, na kolanach mam papierowe prześcieradło, dłonie na oczach.
Naprawa autostrady i objazdy sprawiają, że podróż z college'u do domu trwa jeszcze dłużej niż zwykle. U matki jestem akurat w porze obiadowej. Zasiadamy do czegoś francuskiego i bardzo ambitnego, czemu musiała poświęcić całe popołudnie pracy. Ale i tak podczas posiłku zostawiamy telewizor włączony, raczej próbujemy niż jemy to, co przygotowała.
- Odbierz - mówi matka za każdym razem, kiedy dzwoni telefon. Trochę mnie to dziwi - zwykle zachowuje dyskrecję, gdy w grę wchodzi jej prywatne życie - kiedy jednak o wpół do dziewiątej telefon odzywa się znowu, nareszcie pojmuję. To on, ojciec, chce nam podać numer swojego lotu. Jego głos, którego nie słyszałam od dziesięciu lat, wydaje się dziwnie wysoki. Później, z czasem, uświadomię sobie, że nie zawsze brzmi w taki sposób, ale wznosi się i opada w harmonii z emocjami. Jednakże tej nocy rozmawiamy tylko tyle, ile potrzeba, żeby uzgodnić niezbędne szczegóły.
- Będę miał na sobie brązowy garnitur - mówi.
- Okay - odpowiadam.
- Do zobaczenia - dodaje, posługując się słowami, które wydają się zwyczajne, lecz zarazem niezwykłe z tego względu, że nigdy nie słyszałam ich z jego ust, z ust człowieka, którego w innych okolicznościach widywałabym codziennie przez wszystkie lata mojego życia.
- Okay - rzucam na koniec. - Dobrze. - Ma przylecieć nazajutrz o drugiej po południu.
Ta wizyta burzy cały dotychczasowy porządek. Znika gdzieś wieloletni towarzysz mojej matki; nie wiem, dokąd wybywa. Może wraca do żony, z którą był w separacji, a z którą nie potrafił się rozwieść. Dziadkowie tylko raz przyjmą nas na obiedzie i raz przyjdą do matki na herbatę. W planach na resztę weekendu w ogóle nie są uwzględnieni. Nie bardzo wiem, czy uważać to za afront, wyraz litości czy tylko wynik praktycznej oceny, na co stać wspólnie nas wszystkich.
Matka i ja idziemy do łóżek, w których spędzamy osobno bezsenną noc. Ponieważ nasze sypialnie dzieli zaledwie wąski korytarz, słyszymy, ja każda z nas wzdycha i porusza się pod prześcieradłami. W pewnym momencie matka wstaje. Słyszę, jak otwiera i zamyka szufladę w swojej łazience.
Moja sypialnia u matki jest pierwszą, jaką urządziła specjalnie dla mnie. Umeblowała ją latem tego roku, w którym skończyłam szkołę średnią. Ponieważ przeprowadzałam się z domu dziadków do college'u, nie była mi już potrzebna. Pokój jest nowoczesny. Jasne barwy pokrycia japońskiego materaca wydają się ostrym dźwiękiem na tle stonowanych wariacji beżu w pozostałych pokojach. Kołdrę zdobi kwiecisty wzór w niespokojne, jaskrawe goździki, które odbijają się niczym echo w żaluzjach okiennych. Do środka wpadają pasma porannego światła i układają się w ciepłe plamy na kremowym dywanie. Róż i krem stapiają się w kolor, który kojarzy mi się z podrażnionymi powiekami, z morzem wylanych łez.
Na ścianie wisi reprodukcja akwareli Jeana - Michela Folona, malowidła przedstawiającego pojedyncze krzesło, które stoi na wzniesieniu w zagajniku bezlistnych drzew. Krzesło dorównuje wielkością drzewom i ulega przemianie; z drewnianego oparcia wyrastają konary i gałęzie. Albo staje się w pełni krzesłem, albo powraca do kształtu drzewa. Sama wybrałam tę reprodukcję. Z pewnością dlatego, że w tym obrazie znajduję odbicie istoty mojego pragnienia przemiany w coś, czym nie jestem, i że owo dążenie, ucieleśnione w krześle - niemym i nieruchomym - jakże jest przy tym znajome. Mimo jego piękna, patrzę na nie bez przyjemności. Różowa poświata za wzgórzem jest zbyt nikła, by sugerować nadzieję: nie sposób oglądnąć, czy to wschód słońca, zachód czy odblask zbliżającego się pożaru.
Reprodukcja dwakroć odbija się w dużych lustrach wiszących na drzwiach garderoby, a cały pokój lśni optymizmem, który ma się nijak do uczuć, jakie żywimy z matką względem siebie. Ponieważ większą część wakacji szkolnych spędzam u dziadków, tutaj przebywam jedynie w trakcie krótkich wizyt.
Zgadzamy się, że na lotnisko musimy wyjechać o pierwszej, ale ja jestem gotowa do drogi na długo przed południem. Nie ma w tym absolutnie nic niezwykłego, że przygotowałam się tak wcześnie. Z zasady jestem zbyt wcześnie. Na obiad do restauracji docieram zwykle dobrą godzinę przed umówionym terminem i muszę spacerować po sąsiednich ulicach albo czekać w sąsiednich sklepach, póki nie pokażę się punktualna niemal do bólu. Nic na to nie mogę poradzić. Jest to zapewne reakcja na ustawiczne spóźnialstwo mojej matki, na to, że byłam ostatnim dzieckiem, które odbierano ze szkoły, obozu, kościoła, przyjęć urodzinowych, wizyt u dentysty, lekcji tańca.
Zawsze zapłakana, zawsze przekonana, że tym razem w ogóle nie przyjdzie, zostawi mnie na wieki z dentystą albo rosyjską nauczycielką baletu, która metrowym kijkiem biła mnie pod kolanami. Kiedy matka wyprowadziła się od dziadków, zobowiązała się, że przynajmniej w połowie koniecznych przypadków będzie mnie zawozić i przywozić; tak oto zdarzało się, że w holach i foyer, na wilgotnych kamiennych ławach albo winylowych kanapach poczekalni powtarzałam w myślach numer telefonu dziadków i adres, pod jaki policja powinna mnie odstawić.
Spóźnialstwo jest u mojej matki skłonnością tak mocno zaawansowaną, że wykracza poza granice wszelkiej przyzwoitości. Staje się przyczyną utraty pracy, miłości, niepotrzebnych sesji u psychoterapeuty, poza tym sugeruje, że matka żyje we własnym domu, osobliwym wymiarze czasu. Spóźniając się - nieważne, jak to tam zwał - matka jest niezawodna, dlatego na rodzinne spotkania babka z przyzwyczajenia każe jej przychodzić przynajmniej dwie godziny wcześniej, a mimo to matka wpada na ostatnią chwilę. Niemal się spóźnia. Nie jestem tak praktyczna jak babka; nigdy nie mogę się do tego przyzwyczaić.
O 12.45 pukam do drzwi sypialni. Matka wyszła już z wanny, układa włosy, ale jeszcze nie zrobiła sobie makijażu. Nie ma na sobie nic prócz biustonosza i majteczek. Porozrzucane bluzki i spódnice zakrywają wszystkie powierzchnie zwykle idealnie wysprzątanego pokoju.
Buty wypadają z szafy, jakby je zatrzymano podczas próby ucieczki. Siedzę w fotelu na biegunach i obserwuję rozwój wypadków.
- Dobrze ci w tym - uspokajam matkę po każdej zmianie kreacji, ale ona przegląda się w lustrze i kolejny raz wszystko z siebie zdziera. - Proszę - mówię. - Jest pierwsza. - Potem, po kilku następnych przymiarkach rzucam: - Pierwsza piętnaście.
- Jedź - odpowiada. - Ja nie mogę. Nie jestem gotowa. - Siada na łóżku, nadal rozebrana. Chowa twarz w dłonie.
- Sama? - pytam. - Nie chcę.
- Będziesz musiała. Albo też się spóźnisz.
- Po prostu wrzuć coś na siebie - błagam. - Proszę. Poprowadzę, a ty możesz dokończyć makijaż w samochodzie.
- Nie. - Jedź już.
Wyruszam o pierwszej trzydzieści. Drętwieję ze strachu, ale nie wiem, czy z powodu spotkania sam na sam z ojcem, czy dlatego, że się spóźnię. Mknę autostradą. W moich żyłach płynie szeroki strumień adrenaliny. Denerwuję się tak bardzo, aż bolą mnie plecy.
Zatrzymuję samochód i biegnę przez terminal od parkingu do wyjścia. Ciężko dyszę. Mężczyzna w jasnobrązowym garniturze - nie w brązowym - prostuje się powoli przy fontannie, odwraca i zatrzymuje na mnie wzrok. Rozpoznajemy się natychmiast. Niedawno wymieniliśmy aktualne fotografie, ale chodzi jeszcze o coś innego: jesteśmy do siebie podobni.
Zbliżając się do mnie, ojciec ociera mokre usta wierzchem wolnej dłoni. W drugiej trzyma czarny, z wyglądu ciężki futerał - aparat fotograficzny, wyjaśnia.
- Spóźniłaś się - powiada. Chociaż samolot również przyleciał po czasie, na ziemi jest już od kilku minut.
- Wiem - mówię. - Przepraszam. Ale na drodze...
Kłamię, aby usprawiedliwić matkę, jeszcze nagą w biustonoszu i wałkach na głowie. Mogłabym ją zdradzić, wyjaśnić, ile ta wizyta dla niej znaczy. Choćby tyle, że miała szaleńczy ranek przed lustrem. Nie czynię tego. Chronię ją. Nauczyła mnie tego na własnym przykładzie, na przykładzie maski, zastrzeżonego numeru telefonu. Nie mogę sobie przypomnieć chwili, kiedy nie byłam świadoma kruchości matki. To przecież część mojego przekonania o jej nadzwyczajnej wartości. Tak samo wiem, że tylko najlepsze filiżanki łatwo pękają.
W terminalu wyprowadza mnie z tłumu pasażerów witających członków swoich rodzin i przyjaciół. Znajduje wolne miejsce przy jednym z ogromnych okien, które wychodzą na płytę lotniska.
- Nie ruszaj się - prosi. - Pozwól mi na siebie popatrzeć.
Ojciec przygląda mi się tak, jak do tej pory jeszcze nikt mi się nie przyglądał. Pożera mnie oczami - oczami, które, jak się w przyszłości zorientuję, zwykle są podbiegnięte krwią w taki właśnie sposób. Prawie czuję ich dotyk. Ojciec chwyta mnie za ręce. Ujmuje każdą z osobna, odwraca, wpatruje się w dłonie. W rzeczywistości wcale ich nie całuje, tylko to jego spojrzenie urzeka.
- Ojej! - mówi. - Obróć się! - Czuję jego wzrok, czuję, jak przesuwa się po moim karku, plecach aż do stóp. - Boże - wzdycha, kiedy znowu jestem zwrócona do niego twarzą. - O Boże. - Oczy, szkliste od łez, utkwił w moich oczach. - Twoje włosy... - odzywa się znowu. - Są... są dłuższe niż sobie wyobrażałem. Niż mógłbym sobie wyobrazić. Na zdjęciu, które przysłałaś, sięgają ramion.
Kiwam głową. Nie odzywam się. Jego oczy pozbawiają mnie słów, zdają się wysysać powietrze z moich ust, tak że z trudem oddycham.
Mój ojciec widzi dziewczynę o włosach blond, które sięgają nie tylko do pasa, nie tylko do bioder; sięgają do miejsca, w którym opuszkami palców dotykałaby swoich ud, gdyby nie krzyżowała rąk na piersi. Nie jestem już bardzo chuda - w szkole nauczyłam się jeść - ale - jak gdyby peszyło mnie to, że dałam się przyłapać na posiadaniu ciała - ukrywam tyle, ile się tylko da.
W milczeniu idziemy odebrać bagaż i czekamy tam, gdzie metalowe płyty taśmociągu kolejno znikają jedna pod drugą, a tymczasem strumień walizek mija zakręt. Ojciec sięga po swoje rzeczy i w milczeniu opuszczamy terminal.
Na zewnątrz chwyta mnie za rękę. Czuję, że drżą mu palce.
- Masz coś przeciwko temu? - pyta.
- Ależ skąd - odpowiadam. Nie cofam dłoni.
- Nie jest brązowy - stwierdzam, gdy wsiadamy do samochodu. Mam na myśli jego garnitur.
- Ależ jest - mówi.
- A nie ma żółtawego odcienia albo khaki?
- Jest brązowy.
Podróż z lotniska do domu przebiega przeważnie w ciszy. Nie potrafię zaproponować tematu do rozmowy i jednocześnie nie mam odwagi zrobić tego, na co mam największą ochotę, to znaczy uciec w muzykę. Ojciec obserwuje mnie, odwrócony bokiem na siedzeniu. Jego spojrzenie powstrzymuje mnie przed sięgnięciem do pokrętła odtwarzacza stereo. W czasie jazdy popełniam błędy, jakie nie zdarzają mi się w normalnych okolicznościach. Moje dłonie, zwilgotniałe ze zdenerwowania, ślizgają się na kole kierownicy. Przecinamy skrzyżowanie, kiedy sprzęgło ucieka mi spod stopy, silnik gaśnie i wstrzymuje ruch w rzędzie samochodów.
Matka jest w ubraniu, które przygotowała sobie ostatniego wieczoru, w czarnych spodniach i swetrze z kremowego kaszmiru, uwydatniającego ciemne, błyszczące włosy. Jest rozradowana, może aż za bardzo - jak na mój gust śmieje się nieco zbyt przenikliwie. Na piersi ma mały, cudowny medal - promienie światła wychodzące z otwartych dłoni Świętej Dziewicy. Rodzice obejmują się na krótką chwilę, niemal wstydliwie. Całują się w zamknięte usta. Ich nienaturalnie wysunięte wargi układają się w małpi grymas.
Bardzo się staramy, aby nam się to udało, to, czyli nas troje razem. Siedzimy w salonie i pijemy mrożoną herbatę.
- Nareszcie - stwierdza ktoś - rodzina. - W odniesieniu do nas odniesienie to - kto je wypowiada? moja matka? ojciec? ja? - z zamierzenia ma ironiczny wydźwięk, ale ból, jaki sprawia, bo oznacza przyznanie się do niepowodzenia, jest tak intensywny, że potem długo nikt się nie odzywa. Matka ucieka do kuchni. Wraca z półmiskiem pełnym serów, warzyw i małych sandwiczy. Słowa układa równie uważnie jak jedzenie.
Gapimy się na siebie zafascynowani. W ciągu paru chwil lata obserwacji rozpadają się na minuty. Katalogujemy podobieństwa, różnice. Kim jestem? Od szyi w dół repliką matki, ale głowa przypomina głowę ojca. Kształt szczęki jest echem zarysu jego szczęki, podobnie kości policzkowe, uszy, brwi. Niebywałe, ojciec i ja, kiedy mówimy, robimy dokładnie to samo z rękoma. A przecież nigdy nie obserwowałam jego gestów ani nie miałam okazji się ich nauczyć.
Przyglądam się i przysłuchuję, jak rodzice rozpoczynają kłótnię. Nie są w stanie zrekonstruować roku, pory roku ani nawet tygodnia, nie wdając się przy tym w spór. Nieważne, o czym rozmawiają - o dniu ślubu, moich narodzinach - zawsze sprawiają wrażenie, jakby żyli w dwóch różnych, odizolowanych, nie powiązanych rzeczywistościach, nie dopuszczając żadnych kompromisów, bez próby znalezienia płaszczyzny porozumienia. Kiedy usiłuję stworzyć w wyobraźni obraz ich zalotów, muszę składać go po kawałku; choć bardzo się staram, aby poszczególne fragmenty do siebie pasowały, i tak zawsze otrzymuję coś w rodzaju niekompletnego kolażu - niektóre elementy są zbyt duże, inne zbyt małe, a wielu w ogóle brakuje.
Ojciec fotografuje matkę i mnie. Jako znakomity fotograf amator, posiada kilka wielkoobrazkowych aparatów i osobiście wywołuje swoje prace w ciemni, którą urządził u siebie na terenie parafii. Przyglądam się, jak analizuje poszczególne ujęcia i robi zdjęcia matce, ona zaś przygląda się identycznemu procesowi z moim udziałem. Chociaż nikt na głos nie liczy, mam wrażenie, że bardzo się stara wykonać każdej z nas jednakową liczbę fotografii.
- A może teraz obie razem? - pyta nagle, więc matka i ja siadamy obok siebie przed kominkiem.
To nasze ostatnie wspólne fotografie. Później okaże się, że zostały prześwietlone; ojciec nigdy nie zrobi właściwych odbitek, dlatego mam jedynie próbne egzemplarze. Mamy na nich pochylone głowy i nie dotykamy się. Z tyłu, nad sztucznymi polanami, między naszymi ramionami widać gazowe płomienie. Na jednym z ujęć wydaje się, że płoną nasze ubrania, a wyraz cierpienia na twarzach wcale nie jest uśmiechem, jak byśmy pragnęły, tylko pierwszym grymasem bólu. Jak gdyby ojciec uchwycił moment, kiedy nagle uświadomiłyśmy sobie, że zaczął nas trawić ogień.
Przez większą część tygodnia zwiedzamy muzea, ogrody botaniczne i inne turystyczne atrakcje. Ciągnie nas do tych miejsc cichego wypatrywania i wyczerpujących, bezładnych wędrówek, ponieważ gapiąc się na siebie w niemym zdumieniu, w mniejszym stopniu wydajemy się i czujemy dziwolągami. Jak się okazuje, czas spędzony z dziadkami zamiast wzmagać napięcie, jest momentem wytchnienia, rozproszeniem uwagi. Kilka godzin trwa miła, ostrożna rozmowa o polityce, uprawianiu ogrodu i książkach, które wszyscy przeczytaliśmy.
W domu matki opóźniamy udanie się na spoczynek możliwie najdłużej. Próbujemy czerpać wrażenia z każdej chwili. Ojca fascynuje wszystko, co robię - obieram pomarańczę, sznuruję buty, wylewam wodę z konewki na suchą ziemię w domowych roślinach. Rano wstaję, aby wyszorować zęby, on podąża za mną do łazienki. Opiera się o framugę drzwi i przygląda się, jak z tuby wyciskam pastę. Jego badanie ekscytuje mnie i zarazem wyczerpuje. Jak wytłumaczyć, że wszyscy uważają mnie za osobę tak interesującą?
- Zawsze używasz tej marki? - pyta. - Cresta?
Potakuję. Zauważamy głośno, że moje zęby w kształcie i kolorze są takie same.
- Zawsze nosisz bransoletki? - pyta.
- Nie - odpowiadam.
Teraz on potakuje.
Też mnie urzeka. Właściwie nie wiedziałam wcześniej, jaki jest mój ojciec, a objawienie okazuje się z natury kuszące. Zjawia się także fascynacja podobieństwem, tym, że przypominamy siebie w sposób, który wykracza poza fizyczne analogie.
- Chodzisz jak twój ojciec - mawiała do mnie matka, kiedy byłam młodsza. - Spostrzegłam to, jak tylko stanęłaś i postawiłaś jedną nogę przed drugą.
- Nie rozumiem - odpowiadałam. - W jaki sposób?
- Nie potrafię tego wyjaśnić - mawiała.
I nawet nie próbowała. Czasem mówiła tęsknie, ale zwykle nie był to komplement. Wiele z cech tego rodzaju babka i matka zdają się traktować jako obcy element - na przykład zamiłowanie do książek albo beznadziejny brak zainteresowania modą i tym, co one uważają za przyjemności: robienie manikiuru, pielęgnowanie twarzy, wychodzenie na podwieczorek do herbaciarni. Czyniły za to odpowiedzialną drugą, rogatą połowę moich genów. Zdumiewa mnie odkrycie, że osąd, który poprzednio wydawał mi się powierzchowny, okazuje się bardzo trafny. Ojciec nie tylko jest ze mną spokrewniony, on wydaje się znajomy jak ja sama sobie. Teraz skłonność do uporu, marszowy chód i sposób, w jaki marszczę brwi - wszystkie tego rodzaju szczegóły - nie są świadectwem oddalenia, lecz przynależności.
„Piękny jest ten, kto czyni pięknie”. Dziadek powtarzał te słowa przez całe moje życie, kiedy więc robiłam coś złego, od razu wiedziałam, że jestem paskudna.
W dniu moich urodzin dziadek miał siedemdziesiąt jeden lat. Jako małe dziecko często znajdowałam się pod jego opieką. Wysoki, niezwykle energiczny mężczyzna, uprawiał ogród, pływał, odwoził mnie do szkoły i pomagał w odrabianiu lekcji.
To właśnie dziadek nauczył mnie jeździć na rowerze. W kieszeni koszuli trzymał karteczki i na niby wypisywał mandaty, kiedy zbyt szybko jechałam na podjazd albo wpadłam na rabatę. Aby z powrotem wkraść się w jego łaski, za karę musiałam wykonać jakieś zadanie. Tej gry w niby - przestępstwa i niby - kary nigdy nie miałam dosyć.
Byłam chłopczycą; dziadka nie odstępowałam, plątałam mu się pod nogami tak często, że moje pierwsze przezwisko brzmiało „Cień” jak w tytule Ja i mój... Gwizdał fragmenty z wodewilów, ilekroć słyszał, że nadchodzę. Ponieważ w domu nikt nie miał więcej cierpliwości niż on, w porze zasypiania matka i babka oddawały mnie pod jego opiekę i czasem musiał śpiewać nawet kilka godzin, póki nie zasnęłam.
Przyjaźń ta trwała ku naszej obopólnej radości...
- Och, dzięki tobie zachowuje młodość! Zachowuje młodość! - powiadali jego pomarszczeni przyjaciele, szczypiąc mnie lekko w ucho albo policzek. Ale nagle wszystko się zmieniło, kiedy weszłam w okres dojrzewania.
- Teraz jesteś na to zbyt duża - mawiał dziadek i spychał mnie z kolan. Gdy mnie obejmował, nie dopuszczał, aby nasze ciała się dotykały. Dotyczyło to zwłaszcza moich piersi i bioder. Domyślam się, że coś podobnego musiało się przydarzyć mojej matce, gdy skończyła dwanaście albo trzynaście lat; jej ciało zaczęło wysyłać sygnały świadczące o nabywaniu seksualności i dlatego stało się niedotykalne. I że to odrzucenie na granicy dzielącej dzieciństwo i kobiecość musiało jej sprawiać przykrość tak samo jak mnie.
Urodzony w 1890 roku dziadek wyznawał iście wiktoriańskie zasady. Dorastał w domach, w których nawet zaokrąglone stołowe nogi nie wyglądały nigdy spod obrusu. Z pewnością był przewrażliwiony, gdy w grę wchodziło to, co nazwałby naszą zwierzęcą naturą. Babka potrafi drwić z jego pruderii, bo wiktoriański mores jest dla niej niczym język, którym umie się posługiwać, lecz woli tego nie robić. Wypowiada lekceważące aluzje odnoszące się do konsekwentnych objawów niewinności dziadka, a kiedy on wyłącza telewizor, ponieważ reklama środków higieny intymnej dla kobiet przerwała mu oglądanie wiadomości, ze wstrętem odrzuca czasopismo, które do tej pory przeglądała.
- Dobry Boże! - woła. - Zamierzasz odejść z tego świata w przekonaniu, że sprowadził cię nań bocian!
Cokolwiek pociąga mnie w ojcu, musi choć częściowo znajdować wyjaśnienie w ogromnej różnicy, z jaką on i dziadek odnoszą się do mojej kobiecości. Jako pięcioletnie albo dziesięcioletnie dziecko, najszczęśliwsze przy boku dziadka, który na przykład szczepił drzewko owocowe albo przybijał poprzeczkę do karmnika, nie byłam w stanie ściągnąć na siebie uwagi ojca. W czasie dwóch poprzednich krótkich wizyt spoglądał na mnie tylko przelotnie, gdy podążał wzrokiem za moją matką. Za to teraz, kiedy jestem dorosła, moje paznokcie nie są już nierówne i czarne od ogrodowej ziemi, włosy nie są krótko przystrzyżone, tylko długie, i zaokrągliły się dawniej płaskie piersi - oczy ojca nieruchomieją na mnie. Kiedy odrywa wzrok, robi to najwyraźniej niechętnie. Taki rodzaj zaślepienia musi otumaniać, zwłaszcza dziewczynę wyćwiczoną w skromności, nauczoną, że cnota skłania bardziej do przypisywania sobie brzydoty niż urody.
Pewnego popołudnia po powrocie z galerii głęboko zasypiam, siedząc obok ojca na kanapie. Mija godzina, dwie, sama nie wiem, moja głowa niczym główka niemowlęcia spoczywa w krzywiźnie jego stawu łokciowego. Podrywam się przestraszona.
- Przepraszam! - rzucam. - Byłam bardzo zmęczona.
- Och, nie! - powiada ojciec. - Proszę, nie usprawiedliwiaj się! Ja wcale tego nie żałuję. - Patrzy na mnie swoimi wygłodniałymi oczyma. - Ramię mi zdrętwiało - ciągnie. - Musiałem iść do toalety, ale nie śmiałem się poruszyć. Gdyby to zależało ode mnie, siedziałbym i trzymał cię bez przerwy, nigdy bym cię nie obudził. Nie wolno mi było ciebie trzymać - dodaje. - Wcale. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek było inaczej. Postępowali ściśle według planu, który był święty i absolutny. Nie tolerowali żadnych wyjątków. Karmili cię, zmieniali pieluchy, odkładali do łóżeczka. Jeśli płakałaś, nikt nie miał prawa cię podnieść. - Chodziło mu o niańkę, matkę i babkę. - Nie pozwolili mi nawet się z tobą pożegnać. - Ujmuje mnie pod brodę i odwraca twarzą do siebie.
Matka go obserwuje. W pewnym momencie otwiera usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zaraz je zamyka. Kiedy ojciec mówi, łzy wypełniają żłobienia kurzych łapek w kącikach jego oczu. Nie tyle spływają, ile wpadają w błyszczącą sieć linii pokrywających jego twarz, wyżłobionych przez słońce, śmiech i smutek. Dotychczas jeszcze nigdy nie widziałam, aby mężczyzna płakał.
Oczy mojego ojca: jakie są? Doskonale znam ich barwę - jest taka sama jak u mnie albo u matki. Tylko płoną inaczej niż wszystkie inne oczy, które widziałam i wcześniej, i później. Płoną jak oczy proroka, szaleńca, kochanka. Zawsze błyszczące, nabiegłe krwią, zawsze w absolutnym skupieniu zwrócone w moją stronę. Inteligentne, radosne, połyskujące, nawiedzone, roziskrzone, urzekające.
Tego jeszcze nie wiem, nie dopuszczam tej myśli, ale czuję to: ojciec, jakże spokojny, jakże intensywnie we mnie wpatrzony, zaczyna powoływać mnie do istnienia. Ofiarowuje mi mnie samą. W jego oczach odbija się życie, którego nie mogłam dojrzeć w uparcie zamkniętych oczach matki. Patrzę na niego, podczas gdy on patrzy na mnie, i w jednej chwili zakochuję się rozpaczliwie i bez pamięci. Tej miłości nie sposób oddzielić od przejmującego poczucia straty. Gdziekolwiek jestem sama - w sypialni, w łazience - płaczę, czasem osuwam się nawet na kolana. Jak sobie poradzić z tą nową rozpaczą? Jakże tak może być, że mam dwadzieścia lat, dorosłam bez ojca, a teraz nagle spotykam go, gdy jest za późno, gdy dzieciństwo bezpowrotnie przeminęło?
Ostatniej nocy, którą spędza z nami ojciec, budzę się po dwóch godzinach snu. Siadam na łóżku i sięgam po zegarek leżący na nocnym stoliku. Za dziesięć trzecia. W gardle coś mnie drapie, jakby zaczynało się przeziębienie. Schodzę po szklankę soku pomarańczowego. Poruszam się ostrożnie, aby nie zakłócić ojcu snu w jego pokoju. Gruby dywan na schodach tłumi odgłos moich kroków. Kiedy mijam otwarte drzwi gabinetu, widzę, że rozkładana sofa jest pusta, ojca na niej nie ma. Zapalam światło w salonie, aby się upewnić, czy nie śpi na kanapie, ale teraz już wiem, gdzie jest: w łóżku mojej matki.
Wracam do schodów i siadam na stopniu, aby wszystko spokojnie rozważyć - ich niewierność wobec jego obecnej żony i ufnego partnera matki. Czy rodzice uważają łączące ich więzi za absolutnie pierwotne, nie podlegające dyktatowi zasad, którymi kieruje się większość przeciętnych ludzi? Może są przekonani, że dopóki sypiają tylko z sobą, to zachowują wierność, a dopiero inne romanse oznaczają zdradę. Sama i samotna po drugiej stronie drzwi do sypialni mojej matki odczuwam zazdrość. Odkrywam, że na myśl o rodzicach odbywających stosunek seksualny reaguję z nadmierną wrażliwością. Fascynuje mnie to i zarazem odpycha.
Kiedy zapalam światło w kuchni, na blacie dostrzegam karalucha. Nie zabijam go. Delikatnie, nie zbliżając się zanadto, umieszczam nad nim odwróconą szklankę i pozostawiam problem do rozwiązania matce. Nie cierpię insektów, a karaluchów zawsze bałam się szczególnie.
Kiedy piję sok, widzę, że owad krąży pod szkłem, unosząc się od czasu do czasu na tylnych odnóżach, aby dotknąć czystej i gładkiej powierzchni zapory przednimi nóżkami i długimi czółkami. Przyglądam się, jak niespokojnie szuka przerwy, maleńkiej rysy, zagłębienia w szkle, słowem nadziei na wspinaczkę, wydostanie się, ucieczkę. Ale w szkle nie ma niczego, co mogłoby spełnić tę rolę.
Następnego dnia, kiedy matka bierze prysznic, ojciec opowiada o wydarzeniach ostatniej nocy.
- Słyszałem cię - powiada. - Słyszałem, jak schodziłaś po schodach. - Pochyla się dyskretnie nad kuchennym stołem. - Zrobiłem to, bo musiałem - mówi. - Poprosiła mnie.
Nic nie odpowiadam, ale oboje wiemy, o czym mowa.
Nie opisuje ich aktu miłosnego jako czegoś świętego, co byłoby zgodne z moimi wyobrażeniami, lecz jako niosący pociechę uczynek. Odpowiada na pytanie, którego w ogóle nie wypowiadam.
- Nie zrobiłem tego dlatego, że chciałem - dodaje.
Upokorzona ze względu na matkę i wstrząśnięta, że zdradził ją właśnie w taki sposób, nie patrzę na niego, tylko na talerz.
Kiedy nadchodzi czas odwiezienia ojca na lotnisko, matka znowu nie może się ruszyć. Boli ją głowa.
Jest przybita i zniechęcona. Ta wizyta, jak wszystkie poprzednie, przekonała ją, że straciła lata na nieodpowiednich mężczyzn, na nieodpowiednie życie.
- Odwieź go - mówi. Zdaje się, że i tak bardziej zależy mu na twoim towarzystwie.
Jak podczas poprzedniej rozmowy o wyjeździe na lotnisko w odpowiednim czasie, kołyszę się w tym samym fotelu na biegunach, ona zaś siedzi na łóżku z twarzą ukrytą w dłoniach. Patrzę na nią i nie jestem w stanie wymyślić słów, które mogłabym przerzucić nad przepaścią pomiędzy nami.
- W porządku - rzucam w końcu i całuję ją w policzek pod przymkniętymi powiekami. - Pojadę sama. Możesz zostać.
Kiedy oświadczam ojcu, że matka nie jedzie, uśmiecha się.
- Och znakomicie - mówi. - Cieszę się, że będę cię miał dla siebie odrobinę dłużej. - Podnosi bagaże.
- Może powinieneś pójść na górę i pożegnać się - odpowiadam, zdumiona jego bezdusznością, sposobem, w jaki zdaje się traktować jej uczucia, skoro wystarczyło tak niewiele jak jedno jego spojrzenie, aby śmiertelnie ją urazić.
Na lotnisku odkłada aparat fotograficzny, bo chce mnie objąć oburącz.
- Kocham cię - oświadcza. - Boże, kocham. Raz cię straciłem, lecz teraz mam cię z powrotem i już nigdy nie pozwolę ci odejść. - Wypowiada te słowa i mocno mnie trzyma, bardzo mocno.
Jakże on jest prawdziwy i rzeczywisty. Ojciec. Mój ojciec. Słowo stało się ciałem.
- Nie wiesz, jak bardzo cierpiałem, kiedy kazali mi odejść. Nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, co czułem, tracąc ciebie. - Ujmuje moją twarz w dłonie i całuje mnie w czoło, w oczy. - Jak to się stało, że moja córka jest tak piękna? - mruczy. - Kiedy na ciebie patrzę, zastanawiam się, czy ja przypadkiem również nie jestem przystojny.
Ojciec wie, że dobrze wygląda. Ma nadwagę, muszę się wysilać, żeby go otoczyć ramionami, ale jego rysy - mocno zarysowana szczęka, wysoko położone kości policzkowe i długi nos - wyglądają wystarczająco dobrze, aby zrekompensować ów naddatek. Uśmiecham się, ale nie odwzajemniam komplementu, do czego próbuje mnie sprowokować. Patrzymy na siebie. Każde z nas w twarzy drugiego szuka siebie.
- Co się teraz zdarzy? - pytam i wymieniamy obietnice, że wkrótce znowu będziemy razem. - Może latem - sugeruję. - Nie - odpowiada. - Wcześniej. Znacznie wcześniej.
Trzymając mnie pod brodę, przyciąga moją twarz do swojej. Dotyka ustami moich ust. Sztywnieję.
Widziałam to już wcześniej: ojców całujących swoje córki w usta. Przyjaciel mojego ojca przez lata całował córkę w ten sposób, a ja się temu przyglądałam, nie mogąc oderwać oczu, poruszona tym widokiem. W mojej rodzinie takie pocałunki uważane są za tak samo wulgarne jak publiczne spluwanie albo nieumycie rąk po skorzystaniu z toalety. Takie zachowanie moja babka uznałaby za świadectwo braku odpowiedniego wychowania. Potrafiłaby usprawiedliwić tego rodzaju pocałunki, gdyby chodziło o osobę wychowaną w jakiejś egzotycznej, zacofanej kulturze, nigdy zaś o przyzwoitego Amerykanina.
Przez system nagłaśniający obsługa lotniska po raz ostatni wzywa pasażerów do zajęcia miejsc w samolocie. Kiedy próbuję się odsunąć, czując opór dłoni z tyłu mojej głowy - jakże mocno ojciec trzyma mnie przy sobie - pocałunek się zmienia. Już nie jest niewinny, już nie stykają się zamknięte wargi.
Ojciec wsuwa język głęboko w moje usta: wilgotny, natrętny, badawczy, następnie wstrzemięźliwy. Podnosi futerał z aparatem i uśmiechając się pogodnie, dołącza do ostatnich pasażerów znikających w samolocie.
Ja długo stoję z dłonią przy ustach, gdy tymczasem ocierają się o mnie obcy ludzie? Samolot zaczyna kołować, zanim się poruszam. Przez grubą taflę szkła przyglądam się, jak startuje, potężną siłą ciągu unosi prosto w chmury swój ciężki, lśniący brzuch.
Przeraża mnie ten pocałunek. Jest czymś złym, a jego niestosowność przesądza o tym, że musi pozostać tajemnicą.
W przyszłości będę myślała o tym pocałunku jako o czymś w rodzaju przeobrażającego mnie ukłucia, na przykład skorpiona, po którym jad zaczyna się przemieszczać z ust do mózgu. Pocałunek stanowi moment, w którym zaczynam, powoli, lecz nieuchronnie, zapadać w sen, stopniowo tracić wolę, drętwieć. Ojciec zaaplikował mi narkotyk, aby mógł się mną sycić. Abym może sama tego pragnęła.
Trasa z domu mojej matki do szkoły bynajmniej nie obfituje w wizualne atrakcje. Wygląda jak prosta ścieżka przecinająca płaską, jałową krainę. Autostrada jest tak stara, że asfalt przybrał odcień wyblakłej szarości. Pęknięcia giną pod czarnymi nitkami smoły. To droga, na której nie widzę „znikającego punktu” - nawet kiedy nie jest gorąco. Miraż wody mieni się na jej końcu.
W samochodzie rozbrzmiewa muzyka z albumu Rolling Stonesów, ciągle od początku i tak samo głośno jak poprzednio. Poza tym wszystko jest teraz inne za sprawą pocałunku. Moje myśli obsesyjnie do niego wracają, lecz nigdy się na nim nie zatrzymują.
Jeden pocałunek. Krótki, pozornie dyskretny, izolowany w czasie moment. A mimo to, paradoksalnie, pocałunek stał się olbrzymi. Jest jak potężna, błyszcząca ściana pomiędzy mną i wszystkim wokoło, powierzchnia bez żadnej rysy, bez żadnej wskazówki, która by ułatwiła zrozumienie. Na wskroś i za nią widzę życie, które dawniej wiodłam, ale w jakiś niepojęty sposób pocałunek mnie od niego odseparował.
Nie potrafię się pozbyć wizji karalucha, którego uwięziłam pod szklanką. Widzę, jak krąży dookoła najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej.
W szkole o oznaczonej godzinie studenci, których nazwisko rozpoczyna się na tę samą literę co moje, mają się zapisywać na zajęcia. Nie robię tego. Potem przypada dodatkowy termin, na koniec zaś termin ostateczny, z którym jest już związana konieczność wniesienia specjalnej opłaty karnej. Opuszczam oba.
Trzy młode kobiety, z którymi mieszkam, nieustannie wchodzą i wychodzą, kręcą się w kółko, zapisują na wykłady, kupują książki, nawiązują kontakty z dawnymi przyjaciółmi, poprawiają oceny z egzaminów i prac semestralnych.
Siedzę w saloniku na krześle z żelaznym winylowym obiciem i nie robię nic, czym powinnam się zajmować jako studentka.
- Co się z tobą dzieje? - pytają mnie koleżanki z akademika. - Stało się coś złego? - Bywało, że już wcześniej zachowywałam się dość osobliwie, z całą pewnością, ale nie zdarzyło się, bym po prostu siedziała bezczynnie. Moje ekscesy, historycznie rzecz ujmując, można określić jako różnorodne formy wydatkowania energii.
- Nic mi nie jest - zapewniam je. - Wszystko jest w jak najlepszym porządku.
W końcu przestają zadawać pytania. Zielone krzesło przy ścianie jest miejscem, gdzie spędzam większą część dwóch tygodni, noce i dnie. Śpię wyprostowana, trzymając się za podkurczone kolana. W ciągu dnia na udach mam rozłożoną książkę. Jeśli ktoś tędy przechodzi - teraz, kiedy urządziłam sobie bliżej nieokreślone, nieruchome czuwanie, nikt nie jest skłonny zawitać tu na dłużej - udaję, choć nie zawsze, że czytam.
Kiedy mija tydzień od terminu ostatniej rejestracji, otrzymuję list z biura nadzoru studiów. Mam się stawić na spotkanie. Zostanie omówiona moja sytuacja.
- Co się dzieje? - ciągle pyta mój chłopak, wyrażający swój niepokój bardziej stanowczo niż koleżanki, z którymi mieszkam. - Co się wydarzyło podczas wakacji?
Opowiadam o zewnętrznej stronie wizyty. Rekonstruuję ją aż do pamiętnego pocałunku. Mówię o tym, jak się czuję skrzywdzona, bo utraciłam coś, czego nie sposób odzyskać: dwadzieścia lat bez ojca, którego, jak się okazało, kocham i który zdaje się tę miłość odwzajemniać.
Mój chłopak stracił ojca, dlatego zdaje się być nie tylko współczującym słuchaczem; nie tylko rozumie, ale cierpi wspólnie ze mną, a to mnie zachęca, aby powiedzieć mu to, czego nie powiedziałam nikomu innemu.
- Coś dziwnego wydarzyło się na lotnisku - mówię. Siedzimy w jego samochodzie, zaparkowanym na podjeździe małego domku, który wynajmuje poza kampusem. - Przynajmniej tak sobie myślę. A może to wcale nie było dziwne - kończę z nadzieją.
- Co? - pyta.
- Hm, to było tak: ojciec żegnał się ze mną. Oboje się żegnaliśmy na lotnisku. I wtedy... wiesz... Kiedy mnie całował, coś jakby, no, wsunął mi język do ust. Uważasz, że to dziwne?
- Do jasnej cholery, chyba żartujesz! - krzyczy. - Nie, nie wierzę! Tak, oczywiście: to jest dziwne! Jest! Jest złe! Powiedziałaś matce?
Potrząsam głową. Chowam twarz w dłonie.
Oburzenie mojego chłopaka zachęca mnie do zachowywania jeszcze większej tajemnicy. Uświadamiam sobie, że prawdą jest to, co czułam w samochodzie, wracając do szkoły - że ten pocałunek odseparował mnie od wszystkiego. To nie zarozumiałość ani żadna tam dramatyczna nadinterpretacja. Jeśli zaś chodzi o matkę, akurat ona jest ostatnią osobą, której powiedziałabym o pocałunku. Najprawdopodobniej zareagowałaby histerycznie albo wręcz gwałtownie. Pewnie zadbałaby o to, abym go już nigdy więcej nie zobaczyła. A ja przecież nie mogę się z nim nie spotykać. Gdy wtedy odwrócił się i odszedł, moje obawy związane z pocałunkiem rozwiały się, w momencie, w którym przyszła mi do głowy pierwsza myśl: kiedy? Kiedy go znowu zobaczę? Kiedy będziemy razem? Dzwoni codziennie - dzwonek telefonu natychmiast podrywa mnie z zielonego krzesła, choć nie są w stanie tego uczynić ani zapisy, ani wykłady, ani też moje przyjaciółki - i ciągle od nowa stawiamy sobie identyczne pytanie: kiedy?
Odsłaniam twarz.
- Pomyliłam się - mówię mojemu chłopcu. - Za bardzo wszystko wyolbrzymiłam. Źle opisałam. Właściwie to tak nie było. Może zrobił to przez przypadek. - Po troszeczku, odrobinka po odrobince pracuję nad zatarciem prawdy.
Zaniepokojony bardzo mi w tym pomaga. Razem zapominamy o moim zwierzeniu, chociaż ściśle rzecz ujmując, ja pracuję nad zapomnieniem tego, co ojciec zrobił. To tak samo łatwe, jak łatwe może być wyparcie się. Nie myśl o tym, mówię sobie, i nie myślę, ale to zdaje się wymagać ogromnej siły woli.
Brakuje mi zapału do wszystkiego. Jestem w jakimś szoku; świadczy o tym zimne, nieprzyjemne odrętwienie - odczucie, które poznałam przed kilku laty, gdy jechałam na rowerze i potrącił mnie samochód. Ułożenie ciała na zielonym krześle, kolana przyciągnięte do piersi; odpowiadanie na pytania innych tylko w myślach, bo nie jestem w stanie nadać brzmienia słowom, które słyszę w głowie - takie symptomy miałam także wtedy, gdy leżałam na ulicy i nawet do sanitariusza nie mogłam się odezwać. Tylko że teraz przyczyna wstrząsu jest inna; zaczynam się jej dopatrywać w jednoczesnym odnalezieniu i utracie ojca; jestem rozżalona, ponieważ zaprzepaściliśmy wszystkie tamte lata, ponieważ to niesprawiedliwe, że wraca do mnie, gdy jest za późno, bo już całkowicie dojrzałam. Nie pozwalam sobie sądzić, że choćby część moich uczuć jest reakcją na pocałunek. W ciągu tych dwóch tygodni, skulona na zielonym krześle i przykryta starym, niebieskim pledem, sama staję się jedną z osób, której za nic nie opowiedziałabym o ojcu, który wsuwa mi język do ust.
Istnieje pewne rozwiązanie proponowane studentom, którzy nagle odkrywają, że nie chcą być studentami. Nie mówi się o porzuceniu studiów, lecz o ich przerwaniu. Jeśli zdążę się zapisać na zajęcia przed upływem pełnego roku akademickiego, mogę dokonać immatrykulacji bez potrzeby ponownego starania się o przyjęcie.
- Dlaczego chcesz to zrobić? - pyta mnie prawnik z biura nadzoru studiów. Rozmawialiśmy już wcześniej, kiedy pod koniec pierwszego semestru na pierwszym roku w wyniku błędu komputera zaginęły wszystkie moje oceny. Jako studentka z zewnątrz, nie miałam pojęcia, że razem ze zwykłą korespondencją nie otrzymuję różowej kartki ze stopniami - nie mogło mi brakować czegoś, o czym w ogóle nie wiedziałam - i byłam wstrząśnięta, kiedy mój przypadek został określony jako „bardzo niepokojący”. Przecież nie dlatego, że opuściłam zaledwie jeden albo dwa wykłady. Chodziło o to, że podczas całego pierwszego semestru w ogóle nie odnotowano ani jednej mojej oceny. Jako prymuska w szkole średniej, dziecko, które regularnie dostawało torsji ze zdenerwowania przed egzaminem z łaciny, ambitna studentka, która w pierwszym tygodniu po przybyciu do college'u specjalnie zwróciła się do dziekana, aby zgodził się na niezwykle duże obciążenie zajęciami, musiałam się rozpłakać. Spędziłam godzinę w tym samym biurze, nim błąd komputerowy został wychwycony i poproszono wykładowców o podanie moich ocen.
- Mam pewne problemy rodzinne - powiadam. - Muszę wszystko przemyśleć. Potrzebuję trochę czasu. - Zapewne sobie przypomniał, jak trudno było zatamować tamte pierwsze łzy, bo szybko zakończył wywiad.
- Tak, tak, naturalnie - rzuca pospiesznie. - Wypełnię tylko papiery.
Uniwersytet zwraca mi czesne oraz opłaty za utrzymanie po potrąceniu sumy należnej za dwa stracone tygodnie. Już nie jestem w szeregach studentów i nie mogę zostać w akademiku. I choć jestem bliska paraliżu, muszę się wyprowadzić.
Odzyskane pieniądze przeznaczam na wynajęcie pokoju w suterenie, izby z małym oknem, umieszczonym jakby na siłę pod niskim sufitem, i rurami kanalizacyjnymi, splątanymi niczym wnętrzności nad moją głową. Rury pocą się i ociekają, wypełniając ciemną przestrzeń macicznym ciepłem. Suterena, labirynt zawilgoconych, wyłożonych linoleum pomieszczeń, jest częścią starego majątku, zajętego obecnie na kampus. Znajduje się w pobliżu budynków, w których mieszczą się instytucje służące wszystkim studentom: księgarń, banku, poczty. Za oknami stopy poruszają się to żywo, to wolno.
Z mojego pokoju w ogóle nie widać nieba. Niczego nie mogę dostrzec przez drzewa rosnące na tylnym dziedzińcu. Właśnie na wiosnę insekty atakują dęby w kampusie; a jajeczka ciem wypełniają srebrzyste, połyskujące mieszki, które zwisają z gałęzi za moimi oknami. Zabłąkane pasma jedwabiu skręcają się na wietrze. Przyglądam się im, siedząc na brzegu łóżka.
Ojciec w dalszym ciągu dzwoni do mnie każdego dnia. Dzwoni z biura, odczekawszy, aż reszta personelu rozejdzie się do domów. Za każdym razem rozmawiamy po kilka godzin: tym zalotom sprzyja paradoksalna intymność telefonicznego kontaktu, zachęta, by powiedzieć cokolwiek, by zdobyć się na odwagę, na większą namiętność, beztroskę. Chyba nie byłoby nas na to stać, gdybyśmy się spotykali twarzą w twarz. Rozmawiamy o miłości, posługując się słowami, jakimi zazwyczaj posługuje się większość ludzi; ale ojciec i ja mamy coś bardziej absorbującego niż samą miłość: Ją. Przedmiot miłości. Moją matkę. Jego żonę.
Zamykamy się w granicach wzajemnego współczucia, które mogą odczuwać jedynie dwie osoby odtrącone przez tę samą kobietę. Trzymamy się razem dzięki niej, przez nasze niewolnicze oddanie i przez złośliwość - dzięki osobie, której nie zdołaliśmy ani poznać, ani posiąść. Jest bardziej fascynująca niż my oboje, bo zawsze się nam wymyka. Jest tajemnicza, podczas gdy my - jedynie zbyt chętni, by się obnażyć.
Za pomocą słów ojciec i ja otwieramy organy miłości. Orientujemy się, skąd płynie nasza krew, jak szybko, jak bardzo gęsta i czerwona. Fascynuje nas umiejętność przyjmowania bólu. To także kochamy: nasze cierpienie, udrękę ludzi o nie odwzajemnionych uczuciach. Gdybyśmy nie lubili cierpieć, nie wiedzielibyśmy, kim albo czym jesteśmy. On przez całe swoje życie i ja przez połowę mojego myśleliśmy o sobie jako o tych, którzy kochają kobietę niezdolną do odpłacenia miłością za naszą miłość.
Ojciec szkaluje matkę i jej rodziców. Bronię ich, choć mnie także przysporzyli cierpień. Czuję ulgę, gdy słyszę, że moja młoda, piękna matka, którą z zazdrością podziwia grupa moich przyjaciół, jest narcyzem. Że jest samolubna i okrutna, jak okrutni i samolubni mogą być tylko ludzie słabi, bo okrucieństwo to wszystko, co posiada, by zachować poczucie bezpieczeństwa.
Ojciec demaskuje zgubny trójkąt składający się z babki, matki i mnie. Powiada, że bronię matki przed babką; że z kolei ona biernie mnie chroni, oferując dystans w wymiarze jednego pokolenia; i że babka manipuluje nami dwiema, rozgrywając niepewność córki przeciwko niepewności wnuczki.
Rozbraja mnie, identyfikując ów trójkąt, chociaż sam weń wkracza, niszczy go i tworzy nowy, złożony z matki, ojca i mnie. Ojciec zajmuje miejsce babki - jeden despota wkracza na miejsce drugiego.
Zdumiona jego szczerością, wnikliwością ocen, nie dostrzegam tego, czego nie chce widzieć - że ojciec sam jest egoistą i narcyzem, że jest niebezpieczny.
Kiedy mówi, siedzi w swoim nieoświetlonym biurze i trzyma stopy na biurku. Opisuje mi tę sytuację. Ja leżę skulona na łóżku, także w ciemnościach. W trakcie tych wielogodzinnych rozmów w mroku odtwarzamy dwudziestoletnią historię, nawzajem wpadamy sobie w słowo, aby potwierdzać ciągłe jedno i to samo: nasze rozstanie jest nie do zniesienia. Przyznajemy, że moc naszych uczuć zdumiewa nas, a nawet przeraża - jakże mimo wszystko możemy wytrzymać z dala od siebie przez tak długi okres?
Jego głos rozbrzmiewa w ciemności. Pierwszy raz doświadcza czegoś takiego, wyznaje mi. Kościołowi, żonie, dzieciom nie poświęca więcej uwagi niż ja pozostałej części mojego życia. Odpycha to wszystko od siebie dokładnie w tym samym momencie, w którym ja odsuwam się od rodziny, przyjaciół, chłopaka; nie chodzę na randki, nie odpowiadam na telefony ani na pukanie do drzwi. Rozumie, dlaczego przerwałam studia. A nawet odnosi się do tego z aprobatą. Obawia się tylko, że dlatego dziadkowie będą przeciwko niemu, przeciwko nam; że będą się starali, aby nie zeszły się nasze drogi.
- Ale stawiamy temu czoło - mówi. - Wszyscy będą musieli wreszcie zrozumieć, że teraz ja jestem twoją szkołą. Mnie musisz się nauczyć.
Pragnienie mojego ojca, abym dowiedziała się o nim wszystkiego, bardzo mnie ekscytuje. Nie może być inaczej, skoro jestem dzieckiem ojca, który zniknął, i matki tak zimnej, tak skrytej, że opuszczając mnie, nie dała mi żadnej szansy nawiązania ze sobą kontaktu.
- Muszę się z tobą zobaczyć - mówi co wieczór przez telefon. - Muszę wymyślić jakiś sposób. Nie mogę dłużej czekać.
Potem, pewnej nocy, dzwoni i informuje mnie, że ma już bilet na samolot. Wspólnota kościelna pokryje koszt jego wyprawy na uniwersytet. Ojciec spotka się tam z jakimś profesorem religii. Pieniądze na podróż pochodzą z funduszu na ustawiczne kształcenie pastora. Będzie ze mną już za dwa tygodnie.
Przed jego przyjazdem jadę do domu, aby wytłumaczyć się, dlaczego zrezygnowałam ze szkoły. Dziadkowie domyślają się: od chwili, gdy na horyzoncie pojawił się ojciec, zaczynam niewłaściwie kierować swoim życiem.
- Porzuciłaś szkołę! - protestują. - Jak mogłaś?! Dlaczego?
- Nie porzuciłam szkoły, tylko przerwałam naukę - poprawiam ich, ale oni nie dostrzegają różnicy.
Czyżby dziadkowie nie akceptowali powtórnych odwiedzin ojca, bo podejrzewają, że okaże się mściwy? Boją się, że w końcu stał się na tyle silny, by osiągnąć cel? Odzyskać albo zniszczyć wszystko, co do niego należało?
- Nawet go nie znasz! - wrzeszczy babka, rozwścieczona wiadomością, że znowu chcę się z nim spotkać. - Właściwie nigdy nie był dla ciebie ojcem! - rzuca.
- Właśnie dlatego przeżyłam wstrząs. Dlatego muszę z nim pobyć. Dlatego potrzebuję przerwy. Powinnam go lepiej poznać, dowiedzieć się, kim jest.
Nie mogę odpowiedzieć na pytania dziadków dotyczące nagłych oznak mojego przywiązania do ojca, gotowości pokochania osoby, której nawet nie znam. Na to pytanie sobie samej nie potrafię odpowiedzieć.
- Przysięgam, wrócę do szkoły we wrześniu - mówię i zapewniam babkę, że jeśli wrócę na uniwersytet z doskonałymi ocenami i zapiszę się na maksymalną liczbę zajęć, mimo wszystko mam szansę skończyć studia w pierwotnie planowanym terminie. - Czy ja kiedykolwiek nie dotrzymałam obietnicy?
Dziadek kręci głową z takim samym brakiem przekonania, jaki rezerwuje dla finansowych operacji mojej matki. Przygląda się papierowi, na którym spisałam rozkład obowiązkowych zajęć, jakby oglądał jeden z jej bezwartościowych weksli.
- Zdaje się - powiada - że już to zrobiłaś, prawda? Wcale mnie nie pytasz o zdanie, a już na pewno nie o pozwolenie.
- Przykro mi - odpowiadam. - Bardzo mi przykro. Ale wrócę. Obiecuję.
Zaciska usta w wyrazie dezaprobaty, kiwa głową, nic więcej nie mówi. Powiększa się dystans, który dzieli jego ciało od mojego.
- Dlaczego nie wyrzucisz tej okropnej rzeczy? - pyta mnie matka, mając na myśli mój ulubiony czarny sweter. Haft strzępi się i gagatowe paciorki spadają na kuchenny blat. Gawędzimy sobie, parząc herbatę na kuchence. Kiwa głową, kiedy jej oświadczam, że kocham ojca z niepojętą siłą, której nie jestem w stanie się oprzeć. Przybita po jego wizycie naprawdę lepiej od dziadków rozumie moje pragnienie ponownego spotkania się z nim; przynajmniej na razie.
- Ależ tak! Tak! - powiada, kiedy ją informuję o jego przyjeździe.
Dochodzimy do porozumienia, że ona jeszcze raz weźmie we wszystkim udział, że ojciec i ja przyjedziemy ze szkoły do jej domu.
Matka patrzy na mnie.
- Twój ojciec jest jedynym mężczyzną, na którym mi naprawdę zależało - mówi.
Oczywiście już to słyszałam, ale następne wyznanie jest dla mnie nowością.
- Wiesz, tak naprawdę nigdy nie sprawiało mi przyjemności przebywanie z żadnym innym mężczyzną - oświadcza. - To znaczy w łóżku. - Kładzie mi dłoń na ramieniu; tak ją zaciska, że czuję napór każdego palca z osobna. - Mam na myśli uprawianie seksu - dodaje, potem zabiera dłoń i krzyżuje ręce na piersiach.
Nie odzywam się. Jestem zażenowana, odwracam wzrok.
Stoję tak blisko, że czuję ciepło bijące od jej ciała, oddech, który porusza lekko meszek na moim ramieniu. Jeszcze nie wiem, co oznaczają dla mnie te rewelacje. Przebiega po mnie zimny dreszcz, co przypisuję zdumieniu. Nigdy równie chętnie nie dzieliła się ze mną tak osobistymi przeżyciami.
Dlaczego mi o tym mówisz? - myślę, dziwiąc się w milczeniu. Dlaczego?
Jeszcze nie wiem, że my, ja i ojciec, zaczniemy to wykorzystywać.
Przygotowując się do odwiedzin ojca, sprzątam pokój w suterenie i pożyczam od przyjaciółki śpiwór. Jeżeli się obawiam, że nie spodoba mu się miejsce, w którym mieszkam, to niepotrzebnie. Kiedy tutaj dociera, nie widzi niczego. Nie widzi niczego prócz mnie.
- Jesteś moja - powiada, trzymając mnie drżącymi, gorącymi dłońmi. - Należysz do mnie.
Nie może się pohamować, by mnie nie dotykać, by się we mnie nie wpatrywać, nie sięgać po moją dłoń, rękaw, włosy. W restauracjach stygnie mu jedzenie, kiedy patrzy na mnie natarczywie, a jego dłoń mocno ściska moją. Łzy zbierają się za soczewkami jego okularów i spływają cicho po policzkach. Przekonują mnie, że prawdą jest to, w co chcę wierzyć: jego miłość jest szczera.
Wieczorem oddaję mu swoje łóżko. Sama układam się w śpiworze rozłożonym obok na podłodze.
- Nie może ci być wygodnie - mówi, ale nie sugeruje, byśmy się zamienili miejscami. - Chodź tu - proponuje w zamian, uderzając lekko w powierzchnię koca. - Starczy miejsca dla nas obojga. - Pamiętam o pocałunku, dlatego się waham. Nie jestem jeszcze gotowa, by znowu walczyć o usunięcie czegoś z pamięci.
Czyżby nie wspominał o naszym rozstaniu na lotnisku, bo zdaje sobie sprawę z mojego zakłopotania tym, co się zdarzyło? Nie myślę o pocałunku jako o czymś, co on zrobił, lecz jako o czymś, co „się zdarzyło”. Udało mi się odseparować go od czynu; sprowadziłam pocałunek do fizycznej przypadłości, może odruchu, czegoś w rodzaju napadu kaszlu. Jeśli pocałunek był nie poddającym się ludzkiej kontroli przypadkiem, to miłość, którą ma dla mnie ojciec, nie jest skażona. I nie musze odwracać się od tego, czego pragnę.
Mimo wszystko nie jestem spokojna. O pocałunku myślę bez ustanku. Ilekroć mam ochotę porozmawiać o nim z ojcem, okazuje się, że nie jestem w stanie otworzyć ust. Nie obawiam się, że powie coś, czego nie chcę usłyszeć. Rzecz w tym, że zwodzę samą siebie i czasem już nie wiem, czy w ogóle do czegoś doszło. Zadaję sobie pytanie, czy wszystkiego nie wymyśliłam, tworząc nasyconą emocjami fantazję, inspirowaną nazbyt wielkim pragnieniem bycia podziwianą i kochaną.
- Chodź tu - powtarza.
Zostaję na poprzednim miejscu, na podłodze przy jego stopach, zamknięta na suwak w śpiworze, złapana w potrzask strachu i zarazem tęsknoty.
- Proszę - mówi. - Pragnę cię objąć. Nie chcesz, abym to zrobił? Pomyśl, ile już lat straciliśmy, pozbawieni swojego towarzystwa. Po co tracić więcej?
Chcę, by mnie obejmował. Chcę zbyt mocno, by trzymać się na dystans. Ale kiedy wreszcie znajduję się obok niego, zasypiam, nim otaczają mnie jego ramiona. Śpię na pościeli i w śpiworze, a rano, nim się budzi, wstaję i biorę kąpiel.
Ojciec zaczyna robić zdjęcia. Powiada, że musi sobie zrekompensować to, co nazywa brakiem wyobraźni. Zawsze podróżuje z aparatem fotograficznym, ponieważ bez jego pomocy nie umiałby potem odtworzyć widoku miejsc, w których przebywał. Utrzymuje, że nie potrafi zrekompensować w głowie obrazów, że myśli tylko słowami, tekstem nie ożywionym żadnym zmysłowym doznaniem, to znaczy jego wspomnieniem. Próbując zrozumieć, o co mu chodzi, przypominam sobie, że kiedyś chciałam sprawdzić coś w encyklopedii Britannica. Pamiętam spostrzeżenie, że jej strony są bardzo klaustrofobiczne, wiele z nich nie zawiera żadnych ilustracji, od krawędzi do krawędzi wypełniają ją czarne litery, a wąskość marginesów nie zachęca czytelnika do przeniesienia się w świat wyobraźni. Czy to możliwe, aby coś podobnego działo się w głowie mojego ojca? Aby odbywał się tam nieustanny pochód artykulacji? I nie było choćby twarzy, kwiatu, izby, w której niegdyś spał, nie było zapachu potu ani deszczu, smaku pomarańczy, wina i krwi, jedynie słowa, słowa, słowa?
Droga między uniwersytetem a domem matki obfituje w malownicze widoki: punkty obserwacyjne, rozpadliny, formacje skalne, wyżłobione rzecznymi prądami parowy, sękate, wiekowe korzenie, które trzymają się mocno wielkich skał, i klify nad odległą, niespokojną wodą. Nie spieszymy się, poznajemy każdy zakątek, tworząc wzorzec, który będziemy powtarzać w ciągu następnych lat: ojciec i ja przy skraju drogi niby podziwiamy jakiś widok wart trudów podróży, lecz w rzeczywistości jesteśmy całkowicie zaabsorbowani sobą.
- Siadaj tutaj - powiada, ustawiając mnie do obiektywu.
- Chcesz, abym się uśmiechnęła? - pytam.
Patrzy znad aparatu.
- Po prostu bądź sobą - powiada.
Nic nie mówię, wtedy wyciąga dłoń, dotyka mojego policzka.
- Czy wiesz, jaka naprawdę jesteś? - pyta. - Skądże znowu, przecież masz dopiero dwadzieścia lat. - Cofa się i podnosi aparat. - Będę musiał pokazać ci, jaka jesteś - oświadcza - za pomocą tego. - Migawka trzaska bez ustanku.
Ojciec robi setki zdjęć. Powiada, że są mu potrzebne, bo kiedy nie ma mnie przed oczami, to wówczas dzieje się tak, jakbym w ogóle nie istniała. Nie może wyobrazić sobie mojej twarzy.
Od matki, która nie chce mnie widzieć, do ojca, który twierdzi, że istnieję tylko wtedy, gdy mnie widzi. Zdaje się, że uważam to za rodzaj awansu egzystencjalnego. Z pewnością, skoro już teraz mam wrażenie, że moje życie zależy od tego, czy ojciec mnie widzi.
Miałam jedenaście lat, kiedy perska kotka babki wydała na świat kocięta. Było ich pięć. Wszystkie płci żeńskiej, białe, doskonałe. Babka obiecała podarować mi jedno, to, które sobie wybiorę.
- Tylko ich nie dotykaj - przestrzegła mnie. - Poczekaj, niech no trochę podrosną. Niech przejrzą na oczy.
Codziennie klękałam przy skrzynce, gdzie leżały ze swoją matką. Podnosiłam je kolejno, ujmowałam w dłonie każde ciałko niczym mleko i trzymałam tak blisko, że pod swoimi ustami czułam ciepły oddech maleństwa, bicie serca. Kocia główka ze sklejonymi powiekami kiwała się bezradnie, uderzała w mój policzek, w brodę.
Zrobiłam to pewnego dnia po szkole. Nie wiem dlaczego. Wiem tylko, że nie potrafiłam się powstrzymać. Nie mogłam znieść widoku wiecznie zaspanych pyszczków, maleńkich oczu, które nigdy się na mnie nie otwierały. Przez tydzień, może nawet dłużej, miałam w rękach pulsujące, ślepe życie. Czułam, że coś mnie chwyta za serce. Czułam się tak, jakbym umierała.
Wzięłam jednego kotka na kolana i kciukami ostrożnie odsunęłam powieki, rozdzielając jedną delikatną membranę od drugiej. Serce tłukło mi w piersi, pociłam się ze strachu, ale spokojnie dokończyłam gwałtu. Kociak nie wydał z siebie żadnego dźwięku, nie walczył;. Można by pomyśleć, że w ogóle mu nie zadałam bólu.
Uniosłam go, aby przyjrzeć się jego oczom, które okazały się zaczerwienione, wodniste, znowu zamknięte przed światem. Główka kiwała mu się bezradnie tak samo jak poprzednio.
Choć raz mi się nie powiodło, to i tak nie oszczędziłam pozostałych czterech kociąt. Nie potrafiłam się powstrzymać. Skończyłam zajęcie, szlochając, a futerko wokół oczu wszystkich kociąt także było wilgotne. Maleństwa wyglądały na wyczerpane i zbolałe, podobnie jak ja. Wtuliły się w ciepły brzuch matki i zasnęły.
Nie minął dzień, a opuchły im zamknięte oczy, na nowo zaklejone powiekami, których brzegi były czerwone przy białym futerku. Podniosłam jedno i próbowałam usunąć żółtą skorupę, która utworzyła się w kąciku jednego oka. Nagle wystrzelił w górę robak ropy, a ja, zaskoczona, wypuściłam maleństwo z rąk.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że postąpiłam źle, najgorzej w całym swoim życiu, zbyt okropnie, by się do tego przyznać. I chociaż powiedziałam babce, że chyba coś niedobrego dzieje się z oczami kociąt, nie zdradziłam jej co. Wspomniałam tylko, że wydają się dziwne. Ale przy tym wyraźnie zadrżał mi głos.
- Co się z tobą dzieje? - zapytała.
- Nic - odparłam. - Boli mnie gardło - skłamałam.
Weterynarz przez tydzień trzymał u siebie kotkę i kocięta. Po powrocie ich oczy były otwarte i czyste, jasnobłękitne - wyrażały wyniosłą pogardę albo obojętność. Pociągnęłam za sznurek rozwinięty na podłodze, a one za nim pobiegły.
- Wydawało mi się, że chcesz jedno - powiedziała babka, kiedy kocięta podrosły na tyle, aby je sprzedać.
- Nie chcę - odparłam.
- Dlaczego?
- Po prostu nie chcę. Zmieniłam zdanie.
Kiedy jedziemy do domu mojej matki, na tylnym siedzeniu samochodu pełno sprzętu fotograficznego - ojciec i ja kłócimy się po raz pierwszy. Nasza sprzeczka, jak to bywa w wypadku większości zakochanych, rozpoczyna się od nieporozumienia równie absurdalnego jak zaskakującego. Na rogu pewnej uliczki, przy małym bistro, gdzie zjedliśmy obiad, spieramy się o cenę szamponu. Ojciec utrzymuje, że podczas jego pierwszej wizyty wydałam trzydzieści dolarów na butelkę szamponu.
- Niemożliwe! - oburzam się. - Chyba żartujesz! Też coś, trzydzieści dolarów?
- Obserwowałem cię dokładnie.
- Pewnie chodziło o trzy dolary. Kiedy to było? Gdzie?
- Widziałem, jak podawałaś pieniądze kasjerce.
- Posłuchaj - mówię, dostrzegając zmianę w charakterze rozmowy: od trywialnej do śmiertelnie poważnej. - Przez całe moje życie nigdy nie wydałam na szampon więcej niż cztery dolary, pod warunkiem, że była to bardzo duża butelka.
- Ależ wydałaś - powiada. Ma zarumienioną twarz. - Widziałem.
- Przestań. Nawet matka nie wydałaby tyle pieniędzy na szampon. Nie przypuszczam, żeby to było w ogóle możliwe.
Ciągniemy temat, zasadniczy i zarazem absurdalny, aż w końcu jesteśmy zbyt zmęczeni, by kontynuować. Żaden argument go nie przekonuje, że mówię prawdę. A przecież jako dwudziestolatka w dalszym ciągu buntuję się przeciwko ekstrawagancjom matki. Noszę swetry ze sklepów z używaną odzieżą, spodnie z wojskowych nadwyżek, a kiedy kupuję szampon, ostentacyjnie wydaję dolara pięćdziesiąt na tubę prellu, podczas gdy moja matka płaci dziesięć za fiolkę klorany albo po pięć za pół uncji rzadkiego kosmetyku wygładzającego skórę. Po dwudziestu latach od chwili, gdy został poniżony przez moją rodzinę, latach spędzonych na gorączkowym doskonaleniu się - dwa tytuły magistra i jeden doktora na doskonałych uniwersytetach, a do tego szybkie wspinanie się po stopniach hierarchii własnego Kościoła - ojciec nadal jest uszczypliwy. Karze mnie za skłonność do marnowania pieniędzy, którą zamiast matce przypisuje mnie. Kiedy się w końcu poddaję, to nie tylko dlatego, że nasza kłótnia nie ma sensu i nie da się rozstrzygnąć.
- W porządku - ustępuję. - Masz rację.
Wydaje mi się, że ostatecznie mogę w ten sposób odpokutować za to, że zawstydzają go ludzie, którzy mnie wychowali. Bo mimo wszystko doskonale wiem, że babka i matka potrafią sprawić, że człowiek czuje się słaby i bezbronny.
Ojciec opowiada, że jego święcenia zostały przełożone ze względu na obowiązkowe badania psychoanalityczne. Nie jestem wystarczająco zainteresowana tymi zwierzeniami, powinnam być bardziej. Chcę, aby mój ojciec był doskonały. Podaje mi kilka szczegółów. W jednym z małych miasteczek, gdzie służył jako wędrowny pastor - w czasach, które mi opisuje, miałam dziesięć lat i właśnie wtedy postanowiłam namalować dla niego stodołę - przebił pięścią ścianę kościoła.
Nawet jego własna inteligencja jest wrogiem, z którym musi się borykać - w takim samym stopniu rujnują go liczne talenty, jak i niepowodzenia. Umysłem, który finansuje swoją bystrością i elastycznością, mógł bez trudu przechytrzyć większość psychiatrów. Z pewnością nie potrzebował wiele czasu, by zauważyć, jakie zachowania i które opinie powinien prezentować duchowny, które zaś lepiej zachować dla siebie. Jeśli w jego przypadku terapia okazała się skuteczna, to dlatego, że w jej trakcie nauczył się, jak kreować pożądany wizerunek pastora, nawet jeśli - jak mi wyznaje - ma z Kościołem wiele nie rozwiązanych problemów.
Mimo konfliktów mój ojciec tak bardzo potrzebował jakiegoś sukcesu mierzonego zwykłą miarą - by udowodnić dziadkom, że źle postąpili, surowo go odprawiając - że ogromnym wysiłkiem woli i z nie słabnącym gniewem dokonał wszystkiego, co sobie zamierzył. Jego rana jest równie głęboka jak moja, nasz gniew - skierowany przeciwko tej samej osobie.
Oboje nie dostrzegamy jednego. Żadne z nas nie wie, jak bardzo jesteśmy rozgniewani. Może dlatego, że nie mogę się przyznać do tego gniewu, skoro nie dostrzegam, co ojciec skrywa przed sobą. A on, znakomicie wyćwiczony w oszukiwaniu siebie, odwzajemnia się tym samym.
Wszystkie emocje, które nas dotyczą, nazywamy miłością.
Do domu matki przyjeżdżamy późno. Od razu odkrywamy, że z trudem osiągnięta, niepewna równowaga naszej trójki, naszej „małej rodzinki”, już nie istnieje.
Ojciec nie robi już jednakowej liczby zdjęć mnie i matce. Już go na to nie stać. W dodatku nie tylko obiektyw aparatu kieruje się w jedną stronę. W domu matki ojciec i ja, dwoje gości, porzucamy ją, jeszcze niedawno przedmiot naszego poświęcenia, i zwracamy się ku sobie. Wszystko, co podczas poprzedniej wizyty sprawiało nam mniejszą lub większą przyjemność - wycieczki do galerii, aby popatrzeć na sztukę; wycieczki do ogrodów, aby popatrzeć na rośliny; do restauracji, aby popatrzeć na siebie - stało się krępujące, i to dosłownie. Potrącamy się, depczemy sobie po palcach, potykamy się o donice.
Obecność ojca zaburza harmonijny spokój w salonie matki, gdzie przedmioty są starannie dobrane, tak samo poustawiane, powierzchnie zaś nieskazitelnie równe i czyste, gdzie obowiązuje protokół, na mocy którego emocje pozostają zawoalowane, a pozycje przybiera się skromne. Nawet kiedy się nie odzywa, zachowując powagę, jego ciężkie, białe ciało przekazuje jakiś zmysłowy smutek. Jakby ciężar był zjawiskiem bardziej duchowej niż fizycznej natury. Ojciec ma grube jak u chłopca ramiona, ale tusza nie pozbawia go seksapilu, tylko czyni go typem bardziej androginicznym, przydając męskości elementu kobiecego. Jego kończyny są duże i mocne, ale mięśnie obrośnięte tłuszczem, który ukrywa ich siłę. Nie cierpi na znaczną nadwagę - w garniturze wydaje się raczej duży niż otyły - masywną, męską pierś widać pod cienkim materiałem koszuli; ten widok niepokoi. Ma duże, piękne dłonie, jakich nie spotyka się często u mężczyzn, wszystkie palce proste, silne, wypielęgnowane. Mięsiste stopy także są wypieszczone, kształtnie uformowane paznokcie gładko opiłowane. Żartujemy, że jego stopy są znacznie ładniejsze niż moje czy matki.
Dla kobiet pokroju matki albo mnie, wrażliwych na społeczne normy określające wzory piękna i płci, jego ciało i całkowicie beztroski sposób, w jaki je traktuje, są tak samo obrazoburcze i niepokojące jak jego skłonność do płaczu. Wszystko w jego wyglądzie wskazuje na zaspokojone pragnienia, zagojone rany. W przeciwieństwie do mojego ciała, zawsze wyciszonego, którego pragnienia i bóle nie miały żadnego znaczenia, jego - jakże białe, jakże leniwe - jednocześnie fascynuje mnie i odstręcza. Ciągle powracam spojrzeniem do ciemnych punktów jego brodawek. Bardzo się różnią od wysuszonych monet moich kolegów, ich twardych torsów, chudych brzuchów.
Podczas posiłków, kiedy wgryza się w posmarowaną masłem kromkę chleba, je banana albo nawet coś tak mało opornego jak jogurt, słyszę odgłos stykających się zębów. Spotykają się z cichym szczękiem, a ja drżę na ten dźwięk, który zdradza siłę jego łaknienia i przypomina o moich pragnieniach. O życiu z ukrytą, tłumioną żądzą.
Kiedy tym razem wracam do domu matki po odwiezieniu go na lotnisko - żadnych pocałunków, tylko gorączkowy, niezgrabny uścisk - zastaję ją spacerującą w salonie dookoła białej sofy.
- Coś niedobrego dzieje się z nami wszystkimi - powiada. - Czuję to.
Siadam na sofie, wyczerpana, ze śladami łez na policzkach.
- Niby co takiego? - pytam, zdradzając niecierpliwość, niechęć, by mnie zmuszono do obrony siebie albo jego.
- Wiesz - mówi - on nie jest normalny. Twój ojciec nie jest normalnym człowiekiem.
- Nie jest? - dziwię się. - Nie rozumiem.
Nie mam ochoty na tę rozmowę. Nie mam ochoty na rozmowę z nikim oprócz ojca, a matka jest wściekła, trudno nie zauważyć. Wygląda tak, jakby szykowała się do skoku, panowała nad każdą cząstką siebie poza ciemnymi, rozbieganymi oczami.
- A tak w ogóle - dodaję - to kto jest normalny? - Znacznie później tą ripostą posłuży się wobec mnie ojciec.
- Nie wiem. Po prostu jestem zaniepokojona. Jesteście... jesteście sobą zafascynowani... to coś w rodzaju fiksacji. Rozumiem to w twoim wypadku, wychowywałaś się bez ojca. Nie dziwi mnie, że on ciebie hipnotyzuje. Zresztą, nikogo by nie dziwiło. Ale on... - Matka przerywa i odwraca się. - Wiesz - mówi z naciskiem - to wcale nie dotyczy ciebie. To dotyczy mnie.
„To”, wiem od razu - nie istnieje nic bardziej zrozumiałego niż owo zwykłe niejasne słówko - oznacza miłość, którą wyraża zachowanie ojca, drżące dłonie i gorące spojrzenia. Wszystko, co dostrzegła i co ją zaniepokoiło. Jakże niestosowne i pozbawione umiaru.
Nie może być normalne to, że kocha mnie tak bez reszty, oto co słyszę z jej ust. Dowiaduję się, że matka nie tylko mnie nie kocha ani nie podziwia, ale na dodatek tak zinterpretuje miłość mojego ojca, że uczyni ją swoją własną.
Krzyżuje ramiona i spogląda na mnie. Uciekam spojrzeniem w bok. Nie chcę jej podpowiadać, jakiego rodzaju sprytnymi pociągnięciami można mnie pozbawić twardego gruntu pod nogami. Pragnąc zagarnąć dla siebie całe oddanie ojca, popycha mnie ku niemu, chce tego czy nie. Bo jeśli ona mnie nie kocha, to aby nie runąć w otchłań nie kochanych, muszę trwać przy nim.
- Nie dostrzegasz tego? - nalega. - Nie rozumiesz, że mam rację?
Nie odpowiadam. Nie, nie rozumiem. I nie zrozumiem.
Upłyną lata od śmierci matki, nim się przekonam, że miała racje. Przeczytam listy, które ojciec do niej wysyłał, kiedy miała osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia lat - siedemdziesiąt sześć, przechowywanych w pudełku po butach Charlesa Jourdana. Ostatni z nich, napisany 22 października 1970, zawiera słowo „kochanie” w każdym zdaniu prócz jednego.
Przeczytałam je raz, potem jeszcze raz od początku. Jak wszystkie dzieci zawsze będę zainteresowana zalotami swoich rodziców. W korespondencji, którą ojciec prowadził z matką, najbardziej zafascynuje mnie nie staromodna „inność”, nie fakt, że należeli do świata, który różni się od mojego, lecz absolutna poufałość. Przeczytam te listy tak, jak oni czytali: jakby zostały skierowane do mnie. Listy są pisane tym samym językiem, językiem pożądania i posiadania. Zawierają identyczne fragmenty poematów i piosenek.
Będę płakała, czytając listy, które ojciec pisał do matki, bo znalazłam w nich wszystko. Jest w nich wszystko, co - bardzo chciałam w to wierzyć - miało należeć do mnie i tylko do mnie, a w rzeczywistości, jak stwierdziła, było jej.
W suterenie wiodę życie niemrawe i wyczerpujące. Projekty badań, które opisuję w zarysach dziadkom, są czystym wymysłem. Chodzi o to, abym mogła mieszkać w kampusie i wydawać ich pieniądze na czynsz. Czas bez zajęć szkolnych wypełnia mi ojciec. Myślę tylko o nim, o nikim, o niczym więcej.
Jest kwiecień. Jest maj. Dni upływają, jeden podobny do drugiego. Są ważne tylko wówczas, gdy liczę, kiedy ostatnio byliśmy ze sobą albo ile czasu pozostało do ponownego spotkania. I jego, i mnie satysfakcjonuje wyłącznie jedno: całkowite posiadanie tego drugiego. Ojciec zupełnie nie dba o to, czy nie przyczynił się do przerwania przeze mnie nauki, czy nie pozbawił mnie przyjaciół; cieszy go każda oznaka niewolniczego przywiązania z mojej strony. z kolei ja nigdy nie przejmuję się jego pracą, rodziną czy pieniędzmi, które wydaje na rachunki telefoniczne i bilety lotnicze zamiast na ubrania dla swoich dzieci.
Rozpoczęłam osobliwy rozdział mojego życia. Czas nie jest w nim rzeczywisty, nie pasuje ani do życia, które wiodłam jako dziecko, ani do tego, które kieruję jako kobieta, albo który niczym droga prowadzi mnie od jednego do drugiego.
Nosisz imię świętych i królowych - powiedziała pewnego razu matka, kiedy byłam jeszcze taka mała, że nie odróżniałam aureoli od korony. Jeszcze nie byłyśmy katoliczkami. Należałyśmy do Pierwszego Kościoła Chrystusowego, wspólnoty scjentystów. Nad moim łóżkiem wisiała tabliczka ze słowami Mary Baker Eddy: „Matko Ojcze Boże, z oddaniem szukam Cię. Po drodze świetlistej, która ku Tobie wiedzie, biegnę albo idę - wedle woli Twej”.
Krótka modlitwa, którą odmawiałam przed zaśnięciem, przerażała mnie. Nie chciałam szybko umierać. Za każdym razem, kiedy mi się zdawało, że atak astmy może mnie zabić, jeśli akurat nie myślałam o matce, to myślałam o śmierci i Bogu. Tak powstała moja pierwsza trójca: Matka, Śmierć, Bóg.
Do dnia moich narodzin wszystko, co ocalało z żydostwa moich dziadków, sprowadzało się do rozróżnienia, co jest „czyste”, co „nieczyste”, co „wybrane”, a co „nie wybrane”. Matka nigdy nie chodziła do świątyni. Wydaje mi się, że uznała wiarę swoich przodków za staroświecką i nudną, pozbawioną zwłaszcza blasku ukrzyżowania. Spuścizna judaizmu była stara i zwietrzała jak zakrzepła krew, podczas gdy krew Chrystusa płynęła żywo każdej niedzieli.
Może pozostała bym odporna na chwytliwe doktryny pani Eddy, gdybym jako sześciolatka nie uległa wypadkowi, który sprawił, że znalazłam się u biegłej terapeutki scjentystycznej albo uzdrowicielki. Ponieważ matka już się wtedy od nas wyprowadziła, rano dziadek zawoził mnie do szkoły. Pewnego dnia podróż do szkoły została dramatycznie przerwana, gdy zawiodły hamulce starego lincolna.
Przyciskając bezużyteczny pedał, dziadek skręcił z drogi, pragnąc uniknąć zderzenia z tyłem samochodu jadącego przed nami. Zjechaliśmy z niskiego nasypu, nabraliśmy prędkości, przecięliśmy rów i trafiliśmy w drzewo. Przy uderzeniu otworzyły się drzwiczki od schowka na rękawiczki. Nie byłam przypięta pasem, więc wyleciałam do przodu, skaleczyłam brodę o mechanizm zamka, a w dodatku pękła mi szczęka.
Dziadkowi nic się nie stało. Wyciągnął mnie ze zniszczonego, dymiącego samochodu i przycisnął złożoną chusteczkę do mojej twarzy. Krew płynęła mi z ust i brody. Zaczęłam płakać, ale bardziej ze strachu niż z bólu. Borykałam się z prowizorycznym opatrunkiem, kiedy całkowicie przypadkowo dostrzegła nas moja matka. Akurat jechała do kancelarii adwokackiej, gdzie pracowała jako sekretarka, i zjechała na pobocze. Zmaterializowała się tak nagle, wręcz magicznie, i tak zwinnie wyskoczyła z niebieskiego samochodu, jakby była aniołem. Wrażenie pogłębiała sukienka, którą nosiła tego ranka, z obcisłą górą i szerokim, purpurowym dołem z wyszytymi nutami. Ilekroć miała ją na sobie, nie mogłam się powstrzymać przed dotknięciem materiału spódnicy. Nuty pobudzały moją wyobraźnię, wydawały się tajemnicze, a jeśli matka mi pozwoliła, wodziłam palcem po wypukłych, jak gdyby stanowiły kod całkowicie inny od muzycznego, na przykład alfabet Braille'a albo Morse'a, i oznaczały wiadomość, której nie potrafiłam na czas rozszyfrować.
Matka okazała się niezwykle cierpliwa i delikatna, kiedy pomagała mi wsiąść do swojego samochodu. Zostawiłyśmy dziadka, który miał poczekać na pomoc drogową, i pojechałyśmy do najbliższego centrum pomocy medycznej, gdzie prześwietlono mnie i przygotowano do założenia szwów. Jasne światło niemal mnie zmuszało do zamknięcia oczu, tymczasem kawałek jednorazowego niebieskiego płótna z otworem wyciętym na brodę otulał mnie niczym całun, zasłaniając widok matki. Trzymałam ją mocno za rękę, może nazbyt mocno, bo po chwili uwolniła się i odłożyła moją dłoń na poręcz. Powiedziała, że musi zadzwonić i wyjaśnić, dlaczego nie pokazała się w pracy.
Starałam się być odważna, lecz kiedy usłyszałam, że odchodzi, stukając obcasami, opanował mnie zwierzęcy strach. Wierzgając i pomagając sobie paznokciami, próbowałam za nią pobiec. Rozumiałam tylko jedno: znowu mnie zostawiła, tylko tym razem z obcymi ludźmi. Aby mnie powstrzymać, musieli się mną zająć równocześnie oboje - lekarz i pielęgniarka. W końcu im się udało. Dostałam środek na uspokojenie, rana została zaszyta, a ja, pogrążona we śnie, zabrana wreszcie do domu. Tego samego dnia po południu obudziłam się z krzykiem, ogarnięta tą samą paniką, którą lek przerwał, ale od której mnie nie uwolnił. Matka, szybko wyczerpana moim nieustannym płaczem i obejmowaniem ją za szyję, czepianiem się nóg, rąk - czego tylko pozwoliła dotknąć - zabrała mnie do terapeutki, której nazwisko wybrała na chybił trafił z listy zamieszczonej na ostatniej stronie czasopisma scjentystów „The Christian Science Journal”.
Terapeutka była siwowłosą kobietą w wełnianym supełkowym swetrze, którego dotykałam, kiedy się nade mną modliła. Położyłam głowę na jej udach, ona zaś trzymała jedną dłoń na moim czole, drugą - nad sercem. Pod nimi - pamiętam je jako chłodne, opanowane, a nawet wstrzemięźliwe w gestach - poczułam, że strach mnie opuszcza. A potem poczułam się, jak gdyby nagle w czaszkę trafił mnie potężny cios objawienia i wypełnił strumień piekącego światła. Tamta obca kobieta tajemniczo i nieoczekiwanie pozwoliła mi zetknąć się z doświadczeniem, którego nie mogę określić inaczej jak zachwyt. Czułam się odseparowana od swego ciała i ziemskich spraw. Wydawałam się sobie nie bardziej cielesna niż drżenie powietrza nad ogniskiem. Nie potrafiłam znaleźć słów na opisanie tego, co się wydarzyło - nigdy ich nie znajdę - i w zdumieniu przestałam płakać. Matka odetchnęła z ulgą; ja natomiast, sześcioletnia dziewczynka, poznałam pewną niebezpieczną prawdę, niebezpieczną zwłaszcza dla kogoś tak młodego i spragnionego miłości. Zauważyłam, że transcendencja jest możliwa: że duch może pokonać materię i dlatego ja mogę pokonać wszelkie przeszkody, które nie pozwalają matce mnie kochać. Że potrafię pokonać siebie.
Codziennie za Wielkim Kanionem słońce wschodzi i zachodzi, za każdym razem wypełniając przestrzeń cieniami w kolorze krwi. Na drodze jesteśmy wolni, a mimo wszystko jest to wolność zbyt wyczerpująca, aby ją podtrzymywać. Nigdzie nie ma miejsca na rozpalenie ognia ani odpoczynek i chociaż na razie tego nie zauważamy, usuwamy ze świadomości, zawsze będzie nam towarzyszyła wiedza, że prawdą jest to, co czuliśmy podczas pierwszego tygodnia spędzonego razem: straciliśmy siebie. Straciliśmy moje dzieciństwo, jego ojcostwo i dwadzieścia lat miłości, a tych strat nie da się już odrobić. Uciekamy przed tą prawdą, ale przecież nie możemy uciekać bez końca.
Po miesiącach wymiany listów i rozmów przez telefon - dokładnie po trzy razy dziennie - z których wszystkie zawierały obietnice oddania i prośby o wzajemność, ojciec przygotował mnie na to, czego ode mnie żąda.
- Nie wiem, czy chcę - mówię. - Chyba nie mogę. - Zęby mi dzwonią w nagrzanym samochodzie.
Kiedy wreszcie wydobywa to z siebie, zapada zmierzch. Kanion tonie w mroku. Kanion jest rzeką krwi, bo gdy ojciec wypowiada słowa, których się obawiałam - „Pragnę się z tobą kochać” - Bogu pęka serce, łamie się. Przeze mnie.
- Kocham cię - powiada ojciec. - Pragnę.
- I ja ciebie pragnę - szepczę. Błagam, nie każ mi tym płacić - proszę bez słów.
- Czego się boisz? - pyta.
Obawiam się, że dam mu wszystko, o co tylko mnie poprosi. Wcześniej czy później.
- Piekła - odpowiadam i wcale nie żartuję.
Śmieje się, aby dać mi do zrozumienia, że jestem dziecinna, naiwna. W tym śmiechu lata studiów technologicznych stanęły naprzeciw mojej ignorancji w kwestii, czym jest Bóg i Jego gniew.
- Istnieją zasady, które mają zastosowania do większości ludzi - powiada ojciec - ale są ludzie, których owe zasady nie dotyczą. Ludzie...
- Skąd możemy wiedzieć, że ty... że my jesteśmy wyjątkami?
- Po prostu wiem - stwierdza. - Będziesz musiała mi zaufać.
Ojciec i ja spieramy się o naturę miłości i formy, w jakich się ona wyraża. Nasze rozmowy niczym akademickie referaty rozpoczynają się od mdłych teorii, łacińskich i greckich słów z technologicznych wykładów, od agape i caritas, nie eros. Lecz nagle stają się osobiste. Jakże ma się dłużej opierać temu, co do mnie czuje? Przecież takim uczynił go Bóg.
- Bóg mi ciebie dał - powiada.
Kiedy dochodzi w nim do głosu kaznodzieja, tracę chęć do obrony. Słowa, które może innych poderwałyby do biegu, mnie zatrzymują jak w potrzasku.
„Bóg mi ciebie dał”. Czy on w to wierzy? Przekonuje mnie, że tak, że należę do niego zgodnie ze świętym prawem, jestem jego, by mógł ze mną uczynić, co zechce. Nie przychodzi mi do głowy, że to wprowadzenie o woli Bożej jest najłagodniejszym, najmniej niepokojącym sposobem uwolnienia nas obojga od poczucia winy. Nigdy nie kwestionuję jego rozsądku, chociaż w pewnym momencie przyszłości łatwiej przyjdzie mi uznać go za szaleńca niż dojść do wniosku, że okazał się przenikliwy w ocenie mojego charakteru i moich słabości, wiedząc, jakim językiem się posługiwać, jaką pętlę ze słów zacisnąć mi wokół szyi.
W latach, które nastąpiły po wypadku samochodowym, a jeszcze bardziej po klęsce na teście z francuskiego, postanowiłam powrócić do tego, z czym zetknęłam się na kolanach uzdrowicielki. Przyszło mi do głowy, że odnajdę to w szkółce niedzielnej. Byłam jedynym dzieckiem przy laminowanym stole, które wykonało zadanie z poprzedniego tygodnia, które specjalną niebieską kredą zaznaczyło swoją Biblię w białej winylowej okładce i przeczytało odpowiedni fragment z Klucza do Pism Mary Baker Eddy. Pozostałe dzieci, wystrojone w przypinane krawaty i pastelowe szarfy, siadały niedbale, drzemały, podczas gdy ja siedziałam prosto. Ledwie nauczycielka kończyła zadawać pytanie, a moja dłoń w białej bawełnianej rękawiczce, ciasno zapinanej w nadgarstku, szybko wędrowała do góry. Czasem dostrzegałam, że nauczycielka patrzy na mnie z czymś, co nawet wówczas wydawało mi się konsternacją. Ociężałość innych dzieci, niewłaściwe odpowiedzi płynące beztrosko z ust ubrudzonych jedzoną w pośpiechu zimną owsianką były najwidoczniej tym, czego się spodziewała. Natomiast niepokoiła ją żarliwość, z jaką recytowałam poszczególne wersety, czujna postawa na krawędzi czerwonego plastikowego krzesełka dla przedszkolaka.
Płaszczyzna wiary była jedyna, na której miałam szansę przyciągnąć uwagi matki. Ponieważ matka nie przebywała ze mną w ciągu tygodnia, dzięki czemu nie musiała reagować na moje co bardziej odrażające potrzeby, i ponieważ zawsze wolała lepsze kąski, dbałość o mój duchowy rozwój należała do niej. W niedzielę po kościele chodziłyśmy na patio pewnej restauracji, gdzie siadałyśmy na giętych metalowych krzesłach i jedząc sandwicze poprzebijane wykałaczkami, przeglądałyśmy lekcję ze szkółki. Kelnerzy flirtowali z matką, mężczyźni z sąsiednich stolików uśmiechali się do niej. Zerkali na jej lewą rękę i nie widzieli obrączki. Tak samo jak ja zdawali się tęsknić za moją matką - która dla mnie już wtedy ucieleśniała piękno młodości, jej lśniące włosy i gładkie policzki świadczyły o witalności obcej moim dziadkom, potrafiła zrobić mostek i gwiazdę, miała piętnaście par butów na wysokich obcasach, każdą w innym kolorze - która wydawała się jeszcze bardziej godna pożądania ze względu na swą niedostępność.
Niecierpliwiłam się coraz bardziej. Klucz do Pism nie pomagał. Aby po raz drugi doświadczyć ekstatycznego uniesienia, które na chwilę uczyniło mnie atrakcyjnym dzieckiem i które stało się moim udziałem po przeżyciu cierpienia, zaczęłam w sekrecie umartwiać swoje ciało. W warsztacie dziadka ścisnęłam palce w szczękach imadła. Kiedy babcia przyniosła do domu deser lodowy firmy Baskin - Robbins i usunęła suchy lód, którym był obłożony, posłużyłam się szczypcami do sałaty, aby wydobyć z kosza na śmieci małe, dymiące kawałki. W zamkniętej łazience na piętrze przyłożyłam język do powierzchni suchego lodu i zostawiłam na nim trochę skóry. W lustrze ujrzałam krew płynącą z ust tą samą magiczną stróżką, która kiedyś sprawiła, że moja matka wyłoniła się z ogromnego świata dorosłych i ulicznego ruchu, by się przy mnie znaleźć. Dzięki tego rodzaju transformacjom, możliwym poprzez wiarę, stałabym się warta jej miłości. Albo inaczej: leżąc na kolanach uzdrowicielki, dzięki wierze nie cierpiałabym bardziej z powodu opuszczenia mnie przez matkę niż z powodu bólu szczęki.
Zatem spojrzałam na język w lustrze, poczułam smak krwi i poćwiczyłam trochę, żeby nie bolało.
Matka przeszła na katolicyzm, gdy miałam dziesięć lat, a ja poszłam za jej przykładem. Szukałam jej nawet wówczas, kiedy ona szukała czegoś, czego nie odnalazła u scjentystów. Do Pierwszej Komunii przygotowywał mnie ksiądz o nazwisku Gołąb. Choć nosił trafne nazwisko, ojciec Gołąb bynajmniej nie był ucieleśnieniem Ducha Świętego: palił jak smok, a jego twarz nad białą koloratką miała całkowicie ziemski, optymistyczny wyraz. Powtarzając stare błędy, zresztą dość podobne do tych, które popełniałam przy nauce francuskiego, frustrowałam księdza i złościłam matkę, odpowiadając konsekwentnie źle na to samo pytanie.
- Co takiego staje się ciałem i krwią Chrystusa? - chciał wiedzieć ojciec Gołąb.
- Chleb i woda - odpowiadałam za każdym razem, zastępując święty pokarm dziękczynienia więzienną strawą. W końcu pozostaje to jedno pytanie spośród pięćdziesięciu, z którymi nie mogłam sobie poradzić. Wówczas daje mi spokój. Niemniej powiada: - Bardzo przykry błąd. - Patrzy na mnie i na matkę przez welon papierosowego dymu. - Mam nadzieję, że to nic nie znaczy.
Na Boże Narodzenie dostałam komplet z Żywotów świętych. Dwa tomy świętych mężczyzn. Przeczytałam je raz i odłożyłam do szuflady. Natomiast historie świętych kobiet, także w dwóch tomach, starannie studiowałam i nawet z nimi spałam. W książkach zamieszczono kolorowe ryciny, zaadaptowane dzieła mistrzów. Oślepiona Lucyna. Okaleczona Agata. Małgorzata ściśnięta na śmierć pod drzwiami ze stosem kamieni. Perpetua i Felicja poturbowane przez dzikie bestie.
I Dympna, patronka cierpiących na choroby psychiczne. Dympna była córką owdowiałego króla iryjskiego, który chciał ją poślubić. Uciekła, lecz ją ścigał. Nie chciała się zgodzić, więc obciął jej głowę.
Ojciec jest błyskotliwym teologiem. Tylko arogancja mogła go takim uczynić. Jego wiara składa się z odpowiedzi, nie z wątpliwości. Spotkanie ze mną ojciec charakteryzuje jako pierwszy kryzys swej wiary: we mnie znalazł stworzenie bardziej godne wielbienia niż Stwórca. Przeraził się, gdy poczuł, że mnie kocha bardziej niż Boga. Herezja ta nie utrzymała się zbyt długo, bo Bóg oświadczył ojcu, że mu się objawia za moim pośrednictwem.
- Bóg to uczynił? - pytam. - Skąd wiesz? - Kiedy mówię, zasłaniam twarz, nie patrzę na niego, nie mogę. Jestem oszołomiona, bliska omdlenia. Gdyby powiedział coś o seksie, nie bałabym się do tego stopnia. Jak on może twierdzić, że ma takiego sprzymierzeńca? A jeśli może, to jak mam się bronić? Jego Bóg musi być inny, bardziej potężny od mojego, który umarł w Kanionie.
Kiedy tym razem wracamy do domu, on do swojego i ja do swojego, jest mi lekko na duszy. Dzięki telefonom, listom i taśmom stale się upewniam, że ojciec jest tak samo mój na odległość, jak i wówczas, gdy zjawia się osobiście. Jednocześnie unikam komplikacji. Nie muszę odpierać jego fizycznych awansów ani zaprzeczeń, że na nie reaguję. W swoim mieszkaniu nie przyjmuję gości i rzadko je opuszczam. Przerwawszy naukę w szkole, straciłam kontakt z przyjaciółmi: odsunęłam się od nich, więc oni odsunęli się ode mnie. Chociaż mój związek z ojcem nie został skonsumowany, jest przecież zauważalnie nienaturalny. Kiedy przebywamy ze sobą, bledniemy, wystarczy chwila, a już jesteśmy oblani rumieńcem, drżą nam dłonie i bez widocznego powodu płaczemy. Odkąd ojciec stopniowo opanowuje moją duszę i ciało, ukrywam się w moim podziemnym pokoju. Kiedy zdarza się, że przez okna dostrzegam nogi albo słyszę kroki w długim korytarzu prowadzącym do mieszkania, nie odpowiadam na dzwonek. Na czworakach wchodzę między łóżko a ścianę i czekam, póki intruz nie odejdzie. Czasem tam zasypiam, skulona, obejmując kolana rękoma.
Jak długo będę utrzymywała kontakt z ojcem, nie ważne, gdzie zamieszkam, zawsze będę w pokoju podobnym do tego - ciasnym, niewygodnym. Obojętnie, na którym piętrze, podłoga będzie zalana przygaszonym, mętnym światłem.
Podejmuję kilka prób ucieczki z sutereny, lecz bez powodzenia. Symbolicznie spędzam jedną, czasem dwie noce z moim chłopcem, potem wracam, a telefon dzwoni znowu.
- Gdzie byłaś?! - rzuca ojciec niemal histerycznie, gniewnie prycha.
- Poza domem - odpowiadam.
- U niego?
- Tak, u niego.
Kłótnie o mojego chłopaka nie są szczere, bo rozmawiamy głównie o tym, czy jest mnie wart, nie o tym, czy ojciec jest o niego zazdrosny. I chociaż nie mówię tego ojcu - nie dam mu tej satysfakcji ani nie zrezygnuję z pozorów niezależności - związek z moim chłopcem nie przetrwał gwałtownego wtargnięcia ojca w moje życie. Za kilka miesięcy mój chłopak odejdzie. W zasadzie nie dojdzie do zerwania. Dopuścimy jedynie do tego, aby podjął pracę w odległym mieście, i zostaniemy parą na odległość. Oddalenie w przestrzeni stanie się wygodnym wytłumaczeniem wyobcowania, które w dalszym ciągu odczuwamy jako długotrwałą konsekwencje tamtego pocałunku.
Poza moim chłopcem spotykam się jedynie z najbliższą przyjaciółką; nie rozmawiam z nią o ojcu. Zmiany, jakie we mnie zaszły w ciągu ostatnich miesięcy, są tak głębokie - chyba żadna z nas nie chce przyznać jak bardzo - tak niepokojące, że zwykle znajdujemy temat odmienny od tego, co mi się przydarzyło. Zaczynam się dowiadywać, co znaczy słowo „niewypowiedziany”.
Mimo wszystko póki żyjemy, póty wyrażamy siebie. Posługując się słowami bądź obywając się bez nich. Istnieją opowieści o szaleńcach, o ludziach nawiedzonych: pismo na powierzchni ich ciał zdaje się wskazywać na cierpienie, jakie tkwi wewnątrz. W którymś z minionych stuleci przypadek półpaśca bywał przyczyną egzorcyzmów.
Skóra na mojej szyi pokrywa się pęcherzykami wielkości zapałczanych główek. Tworzą skupiska po dwadzieścia albo więcej i otwierają się, tworząc bolesne owrzodzenia. Nim mija tydzień, „wykwity” - jak to określa lekarz - rozprzestrzeniają się na ramiona, plecy, dekolt i prawą rękę aż po sam koniec kciuka. Infekcja postępuje wzdłuż szlaków nerwowych biegnących od siódmego kręgu szyjnego, gdzie zagnieździł się i do tej pory czekał w uśpieniu herpes zoster, wirus ospy wietrznej, którym się zaraziłam w wieku pięciu lat.
Ciało ma zdumiewającą pamięć, zdarzenia są zapisane w naszych kościach, nerwach, krwi. Na ospę zachorowałam latem, zaraz po wyjeździe ojca, który właśnie wtedy złożył nam pierwszą wizytę.
- Dlaczego to się uaktywniło akurat teraz? - pytam lekarza podczas drugiego spotkania. - Czemu teraz, po piętnastu latach?
- Stres - rzuca. - Fizyczny i psychiczny stres. - Unosi znacząco brwi. - Co się wydarzyło w pani życiu? - pyta.
- Och - odpowiadam - nic takiego. - Mówię, że wyprowadzam się z mieszkania, latem zamierzam podróżować, a jesienią wracam do college'u.
- Ma pani niedowagę - oświadcza - Czy prawidłowo się pani odżywia, przyjmuje witaminy?
- O tak, naturalnie.
- A co ze snem? Dobrze pani sypia?
- Nie narzekam.
Marszczy czoło. Wie na pewno, że kłamię. Nie mogę zgiąć szyi. Prawe ramię mam tak słabe, że nie nadaje się do użytku, a palców prawej dłoni, tej, którą piszę i jem - dłoni woli i celu - nie jestem w stanie zamknąć wokół ołówka, łyżki ani zacisnąć w pięść. Ból półpaśca jest gorszy niż wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyłam. Tak okropny, że ubieranie się zajmuje mi godzinę, co pewien czas płaczę z bólu.
Nie istnieje środek na półpasiec, nie w 1981 roku; kuracji, która powstrzymuje rozwój wirusa, jeszcze nie opracowano. Mój przypadek z konieczności ma typowy przebieg. Lekarz aplikuje mi kolejny zastrzyk kortyzonu, przepisuje najnowsze leki i kompresy, które mają pomóc wysuszyć wypryski, nim popękają i staną się potencjalnym siedliskiem bakterii.
- Może powinnaś odłożyć podróż - powiada matka, kiedy się spotykamy. Mam rękę na temblaku, wokół szyi specjalny kołnierz. Ojciec i ja zaplanowaliśmy spotkanie w mieście, w którym on się urodził. Bilet lotniczy kupiłam już dawno, zanim zachorowałam.
- Nie - mówię. - Muszę wyjechać. - I wyjeżdżam.
Bardzo się boję być z ojcem i zarazem nie mogę się z nim nie zobaczyć. Potrzeba ujrzenia go jest silniejsza ode mnie. Mogę się jej opierać nie bardziej niż w sytuacji, gdy zstąpiwszy z dachu w powietrze, przypomniałabym sobie, oczywiście zbyt późno, o prawie ciążenia.
Ojciec obiecał, że podczas tej wizyty pokaże mi dom swoich dziadków, w którym mieszkał jako chłopiec, misjonarski dom o murach grubych na trzy stopy. Zjemy obiad w miejscu, gdzie zamawiał whisky; będziemy przejeżdżać obok jego szkoły elementarnej i spacerować wokół kampusu przy uniwersytecie, na który uczęszczał już po rozwodzie z matką. Innymi słowy, odnajdziemy okruchy życia, jakie wiódł w czasach, gdy był w moim wieku albo młodszy. Jego ojciec nadal mieszka w tym mieście, przy okazji poznam więc drugiego dziadka.
- Potem - powiedział ojciec - pojedziemy do mojej matki. Poznasz dwoje dziadków. Zobaczysz, skąd pochodzisz... skąd się wywodzi druga połowa ciebie.
Półpasiec nie przechodzi, kiedy wyjeżdżam, ale za to już od tygodnia nie pojawiają się żadne nowe pęcherzyki, a większość starych pozmieniało się w strupy. Mogę lekko odwrócić głowę. Chociaż prawą rękę mam zbyt słabą, aby dźwignąć plecak, to chwilami jestem w stanie posługiwać się palcami.
- Wystarczająco długo, aby zapisać widokówkę - zapewniam matkę, poruszając nimi.
Na lotnisku żegnamy się zwykłym, oficjalnym pocałunkiem. Czuję dotyk suchych ust na czole, nikły zapach perfum Guerlaina.
- Czemu nie mielibyśmy się przejechać z tatą? - pyta mnie ojciec.
Zrobiliśmy wszystko, co do tej pory zapowiedział, a teraz, po pracy mieliśmy spotkać się z jego ojcem. Przypominam sobie, że na parkingu przed biurem dziadka ojciec powiedział mi trzy rzeczy na jego temat. Po pierwsze, w czasach swojej młodości był bardzo przystojnym mężczyzną, posiadał taki seksualny urok, że nieznajome kobiety podążały za nim ulicą. Chodząc za nim i obserwując, jak kobiety wodzą oczami, mój ojciec wpadł kiedyś na parkometr i zwalił się z nóg. Po drugie, przed laty na własnym podwórzu dziadek zastrzelił człowieka - jakiegoś podglądacza, który gapił się na jego żonę. I po trzecie, wolno umiera na raka prostaty, bo nie zgodził się na naświetlania, terapię hormonalną, chemioterapię i na koniec usunięcie jąder. W ten właśnie sposób ojciec patrzy na swojego ojca i identycznie pojmuje własną męskość, na którą składa się mityczny urok, gwałtowna seksualna zazdrość, śmiertelna seksualna próżność. Ale niestety ja tego nie rozumiem w taki sposób; owe historyjki wydają mi się nieco staroświeckie, najwyżej tak niebezpieczne jak wielki biały łowca, który już dawno temu ostatecznie pożegnał się ze swoją strzelbą. Nie odnoszę wrażenia, aby miały ze mną cokolwiek wspólnego.
W istocie dziadek wydaje się staruszkiem potulnym i dobrodusznym. Nie dostrzegam w nim tych groźnych cech, o których mówił ojciec. Nie podnosi głosu, nie przechwala się, ale w końcu jest już starszy, ma całkiem siwe włosy i sztywno się porusza. W samochodzie, kiedy ojciec nie może tego zauważyć, jego dłoń omija dźwignię zmiany biegów i zmierza do mojego uda.
- Ho, ho, ho - powiada. - Przy tobie zaczynam bardzo żałować, że nie jestem jakieś trzydzieści lat młodszy. Gdyby to było możliwe, znalazłabyś się w nie lada kłopotach.
Nie mam odwagi na niego spojrzeć ani wymownie się od niego odwrócić, więc po prostu patrzę na wprost przez szybę samochodu. Kiedy następnym razem musi zmienić biegi, zabiera dłoń z mojej nogi.
Dom dziadka jest niewielki. Chodnik przed bramą popękał. Korzenie starych drzew wypchnęły ku górze duże kawałki płyt. Wewnątrz jest jego była żona - czwarta albo trzecia, nie jestem w stanie rozstrzygnąć. Wygląda na to, że dwa z czterech czy pięciu małżeństw zawarł z matką ojca. Eksżona dziadka jest dużą, rumianą kobietą po sześćdziesiątce, typu „baranina przebrana za owieczkę”, jakby ją określiła moja babka. Nosi wysoko upięte loki, a jej rozłożyste biodra okrywa opięta, czarna spódnica. Nadal mieszka z dziadkiem w jednym domu; wynosi na zewnątrz tacę z mrożoną herbatą. Dziadek zabiera nas do szklarni, gdzie prowadzi uprawę orchidei. Mała szklana konstrukcja jest wypełniona kolorami, jak gdyby wszystkie barwy tego nudnego, szarego miasta zostały zamknięte w pulsującej barwami skrzyni. Dziadek jest czarodziejem, mistrzem w tej dziedzinie, a jego uśmiech podpowiada mi, że doskonale o tym wie. Idę za nim i przyglądam się, jak jego dłonie delikatnie odwracają do mnie piękny kwiat. Czy wówczas pamiętam o lingwistycznym związku między orchideami a męskimi genitaliami? Czy powtarzam w myślach słowo „orchidektomia” i definiuję je jako termin chirurgiczny oznaczający usunięcie jąder? Jestem przeświadczona, że tak.
- Spodobał ci się? - pyta ojciec w samochodzie, kiedy wracamy do motelu.
- Lubię kwiaty - odpowiadam.
- Pytam o niego, o twojego dziadka.
Odwracam się na siedzeniu i patrzę na ojca.
- Przystawiał się do mnie - mówię i opisuję okoliczności. Ojciec nie zdradza ani zdziwienia, ani dezaprobaty. - Może to dziedziczne - sugeruje. - Nie sądzisz? - Wzdraga się, a ja zaczynam się śmiać w przypływie czarnego humoru.
Jemy coś w barze kawowym. W motelu - nieforemnej zabudowie wokół zakurzonego podwórza - dzielimy bliźniacze łóżka, zestawione razem i przykryte tą samą narzutą. W półśnie pozwalam ojcu całować się tak, jak on tego chce, i w odpowiedzi sama go całuje.
Budzę się w spokojny poranek, jakby nagle poderwały mnie głośne dźwięki alarmu. Serce tłucze mi w piersi, kiedy przypominam sobie żar tych pocałunków. Nie czuje się winna, jestem raczej zagubiona. W zmieszaniu rozglądam się po ponurym pokoju. Przez moment nie bardzo wiem, gdzie jestem. W sąsiednim łóżku śpi ojciec. Kiedy oddycha, powietrze lekko świszcze mu w nosie.
Biorę prysznic. Siadam na podłodze w kabinie i przez godzinę albo dłużej pozwalam, by spływała na mnie gorąca woda. Serce nadal bije mi szybciej. Przyglądam się wodzie, która toczy się do kratki ściekowej otoczonej żółtą pianą.
W stanie Nowy Meksyk jest biała pustynia. Jej piękno podlega ustawicznym zmianom. To ciągnące się bez końca koryta czegoś białego, co wygląda jak śnieg, ale parzy w palce. Noc w noc wiatr przesuwa tę biel, kształtuje z niej olbrzymie wydmy i zaspy, tak więc między zmierzchem a świtem zmienia się całe oblicze ziemi. Gdyby komuś się zdarzyło tu zasnąć, obudziłby się w miejscu, którego nigdy wcześniej nie widział.
Jedziemy tam, bo ojciec chce mnie sfotografować na tle pustyni. Ustawia aparat, ja tymczasem klękam w piasku. Ciekawe, mimo silnego wiatru, miejsce wydaje się bezwietrzne. Wzdycham i ziewam, jakby mi brakowało tlenu. Powierzchnia wokół moich kolan ściele się jak płótno. Niczego bardziej nie pragnę, niż zamknąć oczy.
Po wywołaniu filmu zdjęcia przedstawiają tylko dziewczynę w okolicy pozbawionej horyzontu, nie sposób odróżnić ziemię od nieba, brakuje jakichkolwiek punktów orientacyjnych. Na jednym ze zdjęć widać samochód z opuszczonym dachem, długi, czerwony kabriolet mojego ojca.
- Okropny jak dla kaznodziei - przyznaję, oglądając odbitki. - Taki samochód musi budzić złe skojarzenia.
Wyjmuje mu fotografie z dłoni. Uważnie przyglądam się dziewczynie. Ma odwrócony wzrok, długie blond włosy, które zasłaniają jej usta. W takim miejscu jak to, wolna jest czy stracona? Zdjęcia nie sugerują odpowiedzi.
Od dziecka uczy się nas nazywać Kościół matką. Ojciec, wychowany przez babkę misjonarkę, gdy tymczasem jego matka pracowała jako sekretarka, musiał słyszeć o tej analogii, będąc jeszcze dzieckiem. Jego babka (która miała ponad sześć stóp wzrostu i której imponująca postura wpływała łagodząco na wszelkie spory, w które bez opamiętania wdawał się jej drobny i kłótliwy mąż) oddała go Bogu. Ponieważ opiekowała się nim, z pewnością sądziła, że ma prawo nim rozporządzać, i tak oto zanim życie ojca zaczęło należeć do niego, wróciła do Kościoła.
Babka ojca powiedziała mu, że kiedy dorośnie, zostanie kaznodzieją. Ta kobieta miała nad nim tak wielką władzę, że jej śmierć wcale nie uwolniła go od tych dążeń. W końcu babce zawdzięczał wszystko. Lecz nie może znieść braku swobody, poczucia kastracji z powodu sutanny, którą zmuszony jest nosić (nazywa ją spódniczką); za to buntuje się przeciwko matkom: mojej matce i matce mojej matki, która odebrała mu żonę i dziecko; przeciwko samemu kościołowi, którego ścianę niegdyś przebił pięścią; i oczywiście przeciwko własnej matce, z którą, jak się zdaje, bez przerwy walczy o nawet najbardziej trywialne drobiazgi.
Ojciec i ja musimy pokonać wiele mil, poświęcić parę dni, abym mogła poznać jego matkę, czyli moją drugą babkę. Obecnie ma ona już trzeciego albo czwartego męża. (Kolejny raz gmatwa mi rachunki jej dwukrotne małżeństwo z ojcem mojego ojca.) Mieszkają poza miastem w niewielkim skupisku domów położonym na wzgórzu, gdzie wieje wiatr tak silny, że na moich oczach porywa wycieraczkę spod frontowych drzwi i niesie ją na podwórze. Przez rozsuwane szklane drzwi widzę, jak upada, wzbijając tumany kurzu.
Babka nie jest osobą o łagodnym usposobieniu, ale przecież ojciec wcale nie sugerował, że tego mam się spodziewać.
- Jak się ma twoja rodzina? - pyta ostrożnie, oddzielając swoją krew od mojej.
Podczas obiadu jesteśmy skrępowani. Najczęściej odzywa się ojciec. Kiedy przeżuwa i milknie, jego ojczym opowiada dowcipy, z których każdy następny jest bardziej obraźliwy od poprzedniego. Pochyla się nad talerzem.
- Dlaczego Żydzi wędrowali czterdzieści lat przez pustynię? - pyta, trzymając widelec w jednej pięści, nóż w drugiej.
- Nie wiem - odpowiadam. - Dlaczego?
- Bo któryś zgubił miedziaka! - Wybucha śmiechem, a ja zastanawiam się, czy nie upatrzył sobie mnie i mojej rodziny na przedmiot ataku. W końcu jednak zahacza o wszystkie wyznania i rasy.
Po deserze siedzimy sztywno w salonie, każde z nas na osobnym krześle, kanapa pozostaje pusta. Oglądamy w telewizji jakieś kryminalne widowisko, potem idziemy spać. Wiatr jęczy i gwiżdże w zakamarkach domu. Powstaje dziki, przenikliwy dźwięk. Kiedy ojciec wchodzi po cichu do pokoju gościnnego, nadal czuwam. Odchyla nakrycie. Robię mu miejsce, oczekując, że położy się i przytuli mnie, pragnąc przeprosić za słowa ojczyma, które, jak wiem, wcale mu się nie podobały. Żal mi go, bo wyobrażam sobie, że jest mu wstyd. Ale ojciec nie kładzie się przy mnie.
Podnosi skraj mojej koszuli nocnej. Nie odzywa się i ja także się nie odzywam. Nie próbuję powstrzymać jego dłoni. Pod koszulą nie mam bielizny, on zaś rozchyla moje nogi i pomiędzy nie wsuwa rozedrgany język.
W domu swojej matki! W domu swojej matki! Wciąż od nowa powtarzam w myślach te słowa, pewna, że okoliczności tego zbliżenia nie mogą być bez znaczenia, choć ja ich nie ogarniam.
To, co robi, nie wydaje się ani dobre, ani złe; powoduje tak doskonały rozdział umysłu od ciała, że zupełnie nie wiem, co czuję. Po drugiej stronie głębokiej przepaści moje ciało reaguje niezależnie od umysłu. Serce, gdzieś pomiędzy jednym a drugim, bije jak szalone.
Nie odzywamy się nawet jednym słowem. Cała scena rozgrywa się w milczeniu, jak gdyby była elementem mrocznych majaków, skutkiem gorączki albo działania narkotyku.
W domu swojej matki.
Musiał to zrobić w domu swojej matki. Potrzebował siły, która dawała mu jej obecność, i musiał tę siłę przezwyciężyć.
Z Algeciras w Hiszpanii do Kopenhagi - trzydzieści siedem godzin. Z Kopenhagi do Mediolanu - dwadzieścia dziewięć. Z Mediolanu do Monako, dalej do Paryża i Monachium - pięćdziesiąt trzy. Mam bilet, który pozwala na jazdę pociągiem bez żadnych ograniczeń. Podróżowanie jest jak narkotyk, uciekanie nieodparcie wciąga.
W Europie wydaję jeszcze więcej pieniędzy z sumy wybłaganej od dziadków, pragnących teraz pchnąć mnie jakąkolwiek drogą, byle tylko dalej od ojca, który, jak wyczuwają, coraz wyraźniej jawi się w moim życiu i staje się coraz bardziej niebezpieczny.
Nieprawda, że tu czy tam, siedząc sobie bezpiecznie w przedziale pociągu, specjalnie analizuję moje życie w domu. Ono się zwyczajnie samo rozwija niczym kwiat na jednym ze wzgórz, które mijamy, niczym fabuła na kolejowych stronach książki albo na ekranie. Ojciec znajduje się dalej niż małe krowy i samochody, które szybko mijam. Pociąg jednostajnym dudnieniem kołysze mnie do snu lub grzechocze tak, że się budzę.
Nie korzystam ze schronisk młodzieżowych, jeśli nie muszę. Wymieniam tylko tyle pieniędzy, ile potrzebuję, aby zapłacić za prysznic w dworcowej łaźni i jakiś posiłek w barze. Ekonomiczność takiego postępowania wydaje mi się bezpieczna - jakże niewiele potrzebuję na utrzymanie - a jaka ulga, jeśli znajduję pretekst, by uniknąć rutynowej szarpaniny po przybyciu na miejsce: wystawania w kolejce do informacji turystycznej, szukania noclegu, brnięcia na miejsce z ciężkim bagażem, męczących wypraw do miejsc wartych obejrzenia i do muzeów.
W pociągach nigdy nie wydaję pieniędzy na opłatę dodatkową za kuszetkę. Zwyczajnie umieszczam bagaż na górnej półce i zwijam się w kłębek na siedzeniu przy oknie. W gorące dni podnoszę szybę i pozwalam, by wiało do środka; gwałtowny pęd suchego powietrza wyciska mi z oczu łzy. Nocą, kiedy przejeżdżamy przez miasta, za oknami przesuwają się oświetlone izby należące do nieznajomych rodzin, prostokąty żółtego światła z ludźmi wokół stołów.
Czasami popełniam błąd. Albo źle odczytuję drukowany drobnym pismem rozkład jazdy Thomasa Cooka, sam w sobie często niedokładny, i pociąg nagle kończy trasę w jakimś miasteczku, albo wsiadam do niewłaściwego wagonu. Wówczas przednie wagony zmierzają do celu, ja z przykrością odkrywam, że zostałam w tylnym, który już dalej nie pojedzie.
Kilka razy przyjeżdżam na miejsce za późno, aby znaleźć nocleg, i muszę nocować w poczekalni. Zdarza się, że kiedy zamykają dworzec o drugiej w nocy, musze spędzić resztę nocy pod gołym niebem. Na zakurzonym placu, w chłodzie, staję się przedmiotem zainteresowania miejscowych włóczęgów. Jeśli narażam się na niebezpieczeństwo, to nic o tym nie wiem albo wcale mnie to nie obchodzi.
Wyobrażam sobie warianty życia odmienne od tego, które czeka mnie po powrocie. Przyjmuję założenie, że nie wracam. Ciągle słyszy się opowieść o młodych kobietach, które po prostu nigdy nie wracają do domu.
Z ojcem rozmawiam kilka razy. Dzwonię ze stacji na jego koszt, znacznie rzadziej niż obiecywałam. Za każdym razem, kiedy podnosi słuchawkę, jest podekscytowany, potem wściekły, w końcu zaś staje się płaczliwy.
- Następnym razem zadzwoń prędzej - powiada. - Nie każ mi czekać tak długo.
- W porządku - odpowiadam. - Nie będę. - Ale nie dotrzymuję słowa.
- Nie pozwól, abym czuł się samotny - mówi. - Nie zostawiaj mnie samego z moją miłością.
Czy dostrzegam, że tymi słowami wyraża historię mojego życia z matką: Nie pozostawiaj mnie samej z moją miłością? Czy na chwilę milknę? W każdym razie wiem, co czuje człowiek, którego się błaga.
Wracam do szkoły zgodnie z obietnicą złożoną dziadkom. Na ostatnim roku college'u mieszkam poza kampusem, w domu, który dzielę z czterema koleżankami. Umowa najmu na okres od września do czerwca przewiduje, że mieszkania nie będzie zajmowało więcej niż cztery osoby; formalnie rzecz ujmując, jedna z nas nie istnieje. W umowie najmu nie ma mojego nazwiska; a dom, otwarty na niespodziewane wizyty pośrednika w handlu nieruchomościami, ma tylko cztery sypialnie i cztery łóżka, z których żadne do mnie nie należy. Sypiam albo na kanapie, albo na podłodze. Kilka razy w chłodny poranek weekendu zdarza się, że w samej tylko koszuli nocnej muszę wymknąć się bocznymi drzwiami na podwórze i czekać w zaroślach, póki podejrzliwy agent nie sprawdzi domu lub nie pokaże go potencjalnym nabywcom. Mieszkamy w niezwykle miłej okolicy, wśród liściastych drzew, a sam dom może być symbolem komfortu i normalności charakterystycznej dla amerykańskiej klasy średniej. Pewnie dlatego nie mogę znaleźć w nim miejsca dla siebie.
Wyjmuje z wewnętrznej kieszeni marynarki duże wieczne pióro marki Mont Blanc. Ojciec najbardziej ceni przedmioty w kształcie fallusa. Odsuwa na bok nietknięte talerze z jedzeniem i kładzie na stole jedną ze swoich wizytówek. Wręcza mi pióro, które jest jeszcze nagrzane od jego ciała.
- Narysuj dwa przecinające się kręgi - powiada. - Jeden będzie reprezentował ciebie, drugi mnie. Obszar wspólny unaoczni nam, jak blisko siebie powinniśmy twoim zdaniem żyć. W jakim stopniu łączy nas porozumienie. - Prostuje się i krzyżuje ręce na piersi.
Sięgam po pióro. Powstaje ósemka podobna do tych, jakie kreśliłam, będąc dzieckiem, nim nauczyłam się je pisać bez odrywania ołówka od kartki: dwa zachodzące na siebie koła o niewielkiej części wspólnej. Ojciec potakuje, bierze pióro. W jego wykonaniu dwa kręgi wyglądają jak jeden, lecz narysowany dwa razy - linie niemal na siebie zachodzą.
Patrzę na te rysunki, a moje serce zaczyna nagle bić z jakąś szaleńczą natarczywością. Zatem prawdą jest to, co powiedziałam. Sądziłam, że dramatyzuję, ale on pragnie wszystkiego, całego mojego życia. Chce mi zostawić zaledwie cienką jak bańka mydlana powierzchnię na granicy. Może skórę na karku, zgrubienie na pięcie.
Obawiam się, że zaniepokoi cię to stwierdzenie - czytam w postscriptum jednego z listów - ale zmarnowałem całe pudełko kopert, zastępując twój adres moim, a mój twoim.
Nie jestem zaniepokojona tym tak, jak powinnam. Nie dostrzegam, że destrukcja jego wewnętrznych granic z pewnością zniszczy moje własne. Nie wzdragam się też, jak będę to robić po latach, gdy czytam epistoły adresowane do Beatrice - takie pieszczotliwe imię wymyślił dla mnie ojciec - którą błaga, by pokierowała nim podczas wędrówki przez mroczne kręgi jego duszy. Podobnie ukochana Dantego w Boskiej Komedii odkrywała przed poetą to, czego on sam długo nie był w stanie dostrzec. Ojciec - wynika z treści listów - znajduje w sobie „pustkę”, „duchową pustynię” i „czarne dziury”, które jedynie moja miłość może wypełnić.
Blisko czterdzieści lat - napisał - pracowałem, aby stworzyć człowieka, którym się stałem. Lecz nie wiem, kto albo co kryje się za moimi wszystkimi osiągnięciami. Jesteś nadzieją, że wreszcie odkryję siebie. Przebiegam wzrokiem po tych słowach, lecz ich nie pojmuję. Nie pozwalam sobie uświadomić, że ojciec przyznaje się do braku tożsamości.
Dzwoni trzy razy dziennie.
- Jak się mam? - pyta, kiedy podniosę słuchawkę. Mówi tak, bo podobno jego samopoczucie zależy przede wszystkim od tego, jak bardzo go kocham. Beze mnie jego życie pozbawione jest znaczenia, celu, przyjemności.
Czy jako dziecko przerażałam matkę w taki sam sposób, w jaki przeraża mnie teraz ojciec? Kiedy stałam przy jej łóżku, czekając, aż się obudzi i pozwoli mi się odnaleźć, miała tyle lat, ile ja mam teraz. Kiedy więc odbieram jej ojca, dowiaduje się, co to znaczy być nią: być młodą i bezbronną, musieć chronić się przed drapieżną miłością, która mogłaby ją strawić, pozbawić siebie.
W samochodzie ojciec przemawia, używając próśb i gróźb. Przyznałam się, że nadal wymieniam korespondencję z dawnym chłopcem, którego dzieli teraz ode mnie dwa tysiące mil. Im większa ogarnia złość, im głośniej krzyczy, tym głębiej zapadam w milczenie. Nie chodzi o strategię postępowania, raczej o impuls zakodowany już dawno jako reakcja na gniew matki, na przykład podczas ćwiczeń z francuskiego. Słyszę ostry ton i zapadam w odrętwienie. Jakbym się w środku kurczyła, a moja istota stawała się niedostępnym rdzeniem, ukrytym głęboko pod powierzchnią ciała. Układam w głowie odpowiedzi na oskarżenia, ale nawet nie mogę poruszyć ustami. Migają milowe słupki; poruszam się po nużącej trajektorii drogi i jego gniewu, nie widać końca ani jednego, ani drugiego.
- Czy to możliwe, że nie dostrzegasz, jak bardzo jestem ci oddany? Mówisz, że przeszkadzam ci w studiach, ale nie widzisz, jakiego strasznego spustoszenia dokonałaś w moim sercu! Tylko ty się dla mnie liczysz!
Ciągle wracamy do „przejawów miłości”. Ojciec musi posiadać mnie fizycznie, bo tylko to zapewnia go o moim poświęceniu. Nic innego nie wystarczy. Czy bez takiego zapewnienia przestanie mnie kochać? Nie pytam.
Całe to spotkanie zdaje się ociekać łzami. Płaczemy oboje. Trudno mi znieść wyczerpanie nerwowe, które towarzyszy opieraniu się jego pożądaniu.
Kiedy się poddaję, odczuwam prawie ulgę. Podobnie jak ktoś, kto trzyma się krawędzi przepaści resztkami sił i w końcu otwiera dłonie. Po udręce oporu, kiedy od dawna było wiadomo, że upadek jest nieuchronny, runięcie jest rodzajem spełnienia. Skaczę, nie wiedząc, jak szybko spadnę, jak głęboko, jak mocno uderzę o dno.
Pięć, dziesięć, piętnaście lat później będę pamiętała jedynie to, że ojciec się rozbierał, i wstrząs, jaki przeżyłam, odkrywając, że nie jest obrzezany. Wychowana w żydowskim otoczeniu, nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Chcę czy nie, to mi się wydaje obce, nieczyste.
Widzę go nagiego i w tej samej chwili zapadam w głęboki sen. Osiągam stan, którego zapowiedzią był narkotyczny pocałunek na lotnisku. W nadchodzących latach nie będę w stanie przypomnieć sobie ani jednej sytuacji, gdy byłam z ojcem w łóżku. Zachowam jakieś łączne, uogólnione wspomnienie. Będę wiedziała, że on zawsze był na górze i że ja zawsze leżałam spokojnie, tak spokojnie, jakbym rzeczywiście spadła z dużej wysokości. Zapamiętam takie szczegóły, jak kolor dywanu w którymś z pokoi hotelowych albo gatunek drzewa rosnącego za oknem. Że ojciec zawsze miał na nogach skarpetki, a ja - co tylko mogłam. Zapamiętam każdy szczegół z nim związany. Wystarczy, że zamknę oczy, a zobaczę, jak układały się włosy na grzbietach jego dłoni, myszkę na policzku, linie zmarszczek - każdą z osobna - w kącikach oczu. Lecz nie będę w stanie przypomnieć sobie żadnych wrażeń. Nie ważne, ile włożę wysiłku, by powrócić do przeszłości, bo i tak przy każdej próbie odepchnę od siebie to, co zawsze będzie mi się wydawało niemożliwe.
Zasypiam. Uciekam w puszystą ospałość dni. Korzystam z selektywnego samo znieczulenia, które pozwala mi się otwierać na niektóre sprawy, zamykać na inne. Pojawiają się narkotyki, pojawia się alkohol, jest jedzenie, zbyt dużo albo zbyt mało. Chcę tym pokonać zmysły. Wcześniej czy później robię użytek z tego wszystkiego i może jeszcze z czegoś, o czym nadal nie wiem.
Reakcją na nieznośne pożądanie jest sen. Nauczyłam się tego od matki. Trudno określić, kiedy śpię naprawdę. Dzwoni do mnie ojciec. Podnoszę słuchawkę, odpowiadam i po kilku minutach rozmowy mimowolnie zasypiam. Nie panuje nad tym, lecz mimo wszystko doprowadzam go do wściekłości. Czy może być bardziej radykalny unik? Kiedy wracam do przytomności, często nawet po godzinie od chwili, gdy w złości odłożył słuchawkę, telefon nadal buczy mi prosto do ucha. Żadna strategia, aby to kontrolować, nie przynosi pożądanego skutku. Mówię sobie, że zdołam wytrzymać przez czas rozmowy. Przy pierwszej oznace zmęczenia przygryzam końce palców albo skórę na grzbiecie dłoni. Czarna kawa, No - Doz, amfetamina - nic nie powstrzymuje snu. Jak zauroczona osuwam się na podłogę. Dziewczyny, z którymi mieszkam, obchodzą mnie dookoła albo przechodzą nad moim ciałem, skulonym wokół aparatu. Jeśli muszą zadzwonić, wyjmują mi słuchawkę z ręki.
Śpię nie dlatego, że przeżywam szok z powodu żądzy, jaką przejawia mój ojciec - w każdym razie nie szok w sensie czegoś nagłego i zaskakującego. Od samego początku wiedziałam, czego ode mnie chce. Mimo wszystko jestem tak samo wstrząśnięta jak wtedy, kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy. Odwrócił się wówczas od fontanny; miał wilgotne usta, kapała z nich woda. Zatem tak, śpię, bo jestem wstrząśnięta i boję się. Chcę uniknąć rozważań o niegodziwości tego, co robimy - czynu, który mnie określa, który wyjaśnia, kim jestem, ponieważ zawiera się w nim cały mój ból, złość i pragnienie przeszłości; jest w nim także przyszłość.
Najbardziej przeraża mnie złość. Śpię, by uciec przed złością. Nie na ojca - na matkę. By uniknąć furii do tego stopnia niszczącej, że z ochotą odebrałabym matce krótkotrwałą miłość, której kiedyś zaznała, ponieważ tak niechętnie i tak długo nie chciała mnie kochać choć trochę.
Jestem wściekła także na siebie. Na dobrą dziewczynę, która zawiodła, na szczupłą, spokojną prymuskę, wolną od pragnień, dziewczynę, która będzie poprawiała wygląd i dokonywała na sobie alchemicznych eksperymentów, byle tylko zyskać miłość matki. Zawiodła, więc muszę ją zniszczyć. Zastąpić ją córką tak złą, by czyniła rzeczy nie do opisania.
Jednocześnie mogę rzecz jasna uczynić z siebie ofiarę miłosnych żądań ojca. Jednym czynem zniszczyć starego mistrza i zacząć służyć nowemu.
Tylko nie chcę o tym rozmyślać.
Wolę spać.
Nigdy wcześniej nie byłyśmy ze sobą bliżej, ja i matka.
Zbliża mnie do niej poczucie winy. Odwiedzam ją, kiedy tylko mogę. Dowiaduję się wówczas, że między zdrajcą a zdradzanym istnieje niemal intymna więź. Dzięki ojcu wreszcie zaczęłam przenikać matkę, zdzierać z niej maski, które nas dzielą. Zbliżam się do niej, by oszacować stopień jej podejrzliwości, ona podchodzi, żeby zbadać, czego się sama obawia.
Kiedy u niej jestem, tłucze mi serce, drżą dłonie. Wystarczy zapach perfum, złociste pasemko włosów, otarcie się o siebie naszych ciał w jej maleńkiej kuchni, ciał oddzielonych zaledwie grubością nocnych koszul - którykolwiek z tych drobiazgów - by robiło mi się słabo.
Matka i ja jesteśmy delikatne, uprzejme, obchodzimy się ze sobą tak ostrożnie, jak ostrożnie powinni się traktować wrogowie. Nie rozmawiamy o nim, tylko obserwujemy się ponad stołem. Dziobię jedzenie, które mi przygotowała, jakbym się obawiała, że może mnie otruć. Cokolwiek przełknę, zaraz wymiotuję.
W trakcie jednej z wizyt w domu spotykam się wreszcie z tym, na co czekałam: oskarża mnie. Muszę z nią iść do gabinetu psychiatry, do małego, brązowego pokoju, gdzie zwykle rozmawia o swojej matce. Chociaż nie informuje mnie o programie sesji - „tylko porozmawiamy” - z pewnością podejrzewam, w jakim kierunku rozwinie się ta rozmowa, bo ubrana jestem w coś tak nietypowego, że jeszcze teraz się dziwię. Chodzi o sukienkę, którą sobie kupiłam, a potem ukryłam w szafie u dziadków, nie wyciągając jej nawet z torby. Tak krótką, że nie mogę się pochylić, nie odsłaniając majteczek. Ciało opina mi bladopurpurowy materiał z elastycznego weluru. Na spotkanie z psychiatrą dodatkowo wkładam buty na wysokim obcasie.
Kiedy matka odbiera mnie od dziadków, nie mówi nic, tylko szeroko otwiera oczy; rumieni się, jakby ją ktoś uderzył. Po raz pierwszy widzi mnie w czymś, co nie jest długie, czarne i workowate.
Wystarcza, że wchodzę do gabinetu, siadam na kanapie w kolorze kawy, a od razu wyczuwam, że los matki jest przesądzony. Dostrzegam to w przygaszonym brązie ścian, w spoconych dłoniach psychiatry, nawet w jego niezwykle wąskim, pstrym krawacie. Nigdy ostatecznie nie uwolni się od swojej matki; zawsze już będzie słyszała krzyki dobiegające zza drzwi sypialni. Babka trzyma ją w śmiertelnym uścisku. Czyżby dlatego, że moja matka nie jest tak bezlitosna jak ja?
Przechodzi do rzeczy bez żadnych wstępów.
- Moim zdaniem utrzymują stosunki seksualne - oświadcza.
Lekarz odwraca się do mnie, unosi brwi. Zaczynam kłamać. Kłamię jak z nut, jak nigdy wcześniej tego nie robiłam i nigdy później robić nie będę. Tak w ogóle jestem kiepskim kłamczuchem, lecz tego popołudnia, w stroju, który mam na sobie, wszystko udaje się znakomicie.
- Cóż, pozornie to rzeczywiście nie wygląda najlepiej - powiadam. - Wiem, dlaczego się martwi. Rzecz w tym... bo... - jąkam się. - Do tej pory nie znałam ojca. A teraz pewnie przechodzę etap typowy dla wszystkich małych dziewczynek, tylko że znacznie później niż większość z nich. - Robię przerwy w odpowiednich momentach. Daję tak dobre przedstawienie, że aż się boję sama siebie. Czyżby moja osobowość była taka bezkształtna, że wystarczy włożyć jakąś sukienkę, aby nadać jej odpowiedni charakter? Czy ta dziewczyna, bezwstydna, bez żenady podkreślająca płeć, odziana w czerwień - której nie potrafię sobie wyobrazić choćby jako przyjaciółki - jest częścią mnie? - Ona ma rację - mówię, kiwając głową. - Kocham go, ale przecież... ten... ja nigdy... bym... bym tego nie zrobiła.
Lekarz patrzy na mnie i choć siedzę przed nim w wulgarnej sukience, wierzy mi. Wiem, że mi wierzy. Wierzy mi matka. Ojciec jest mój, nie jej. Zatem osiągnęłam to, na czym mi zależało, na czym myślałam, że mi zależy. Matka została sama. Odebrałam jej męża, a teraz jej jedynego sprzymierzeńca, jedyną osobę, z którą może dzielić się zmartwieniami i tajemnicami.
Co do mnie, cóż, zaczyna mnie przygniatać ciężar zadawania ran osobie, którą kocham najbardziej. Gdy widzę jej twarz, jak obserwuje moje wystąpienie, dostrzegam agonię nadziei, której resztki skrywała, wówczas nie tylko moje serce, lecz całe ciało pulsuje współczuciem.
W domu szybko ściągam sukienkę. Biegnę podjazdem do posesji dziadków i wyrzucam strój do śmieci. Potem wychodzę na zewnątrz z nożyczkami. Staję w mroku i tnę materiał na drobne kawałki. Głowę mam pochyloną nad śmietnikiem. Wydaje mi się, że będę płakać, ale nie, pojękuję tylko. Gdybym nie wiedziała, że ten odgłos wydobywa się z moich ust - gdybym na przykład przebywała w budynku, a on dobiegał do mnie z mroku - pomyślałabym, że to jakieś zwierzę zdycha na drodze.
Studencka poradnia zdrowia oferuje dziesięć godzin darmowej terapii. Psycholog, do którego zostałam przydzielona, jest młody i szczery. Ma krótko przystrzyżone włosy, jakby po to, by zaprezentować swoją łysą głowę możliwie najuczciwiej. Skóra przy jego oczach marszczy się w linie, które jednakowo kojarzą się z płaczem i śmiechem.
- Taa... - powiada w pewnym momencie podczas mojej drugiej wizyty. Kładzie mi na kolanach opakowanie jednorazowych chusteczek. Rozumiem, że coś nie jest w porządku. Ale naprawdę nie będę mógł ci pomóc, jeśli nie zaczniesz mówić.
Kiwam głową, łzy kapią mi z twarzy na szyję.
- Cóż - dodaje - dobrze, że wróciłaś. Ale może chciałabyś odczekać jeszcze kilka tygodni? Może będzie lepiej, kiedy wrócisz w przeświadczeniu, że jednak możesz mówić.
Kiwam głową. Nie wracam więcej.
Jakże mam powiedzieć to, co powinnam, temu przyzwoitemu młodemu człowiekowi z przyzwoicie ostrzyżonymi włosami, z optymistyczną muszką, widzącemu świat w jasnych barwach przez rogowe okulary.
Spędzamy noce w motelach nie tylko obskurnych, ile przygnębiających. Obskurność ma swój styl i szyk, których tym miejscom brak, pokojom, gdzie wiszą zasłony skrojone z tego samego pomarańczowego materiału co narzuta na łóżko; tynk sufitu ma fakturę niczym wiejski ser. Farba na ścianach przy otworach wentylacyjnych jest szara, układa się we wzór, który zdradza, w jakim kierunku porusza się powietrze zanieczyszczone dymem dawno zgaszonych papierosów.
Jedziemy do Lake Havasu blisko zachodniej granicy Arizony, dokąd przeniesiono prawdziwy londyński most i zrekonstruowano go nad sztucznym strumieniem płynącym przez pustynię. Od spodu widać, że na kamieniach wypisano liczby; wskazują porządek, w jakim budowlę zdemontowano, a potem na nowo złożono. Po obu stronach historycznego przejścia, które prowadzi teraz znikąd donikąd, stoi kopia maleńkiej osoby z czasów Tudorów. Sprzedaje się tutaj przekąski i karty pocztowe flagą Wielkiej Brytanii.
Spacerujemy tam i z powrotem po wybrukowanym moście. Pustynne słońce parzy nas w głowy.
- I nie ma mgły - powiada ojciec i wybucha śmiechem. To histeria, nie radość. Dla mnie, wychowanej w tradycji Anglii wiktoriańskiej, gdzie codziennie o czwartej zasiadano do herbaty, rozebranie londyńskiego mostu, przeniesienie i odbudowanie go na pustyni Mojave jest logicznym końcem świata.
Później, przy obiedzie, kłócimy się. Znowu chodzi o to, że ojciec chce mną kierować. Spieramy się o każdy rodzaj swobody, jaki przejawiam w wyglądzie, w nastroju, w myśleniu. Spieramy się o moje ubrania: czy może wyglądać spod nich skrawek nagiego ciała, który on uważa za swoją wyłączną własność. Czy „Raj utracony” jest najwybitniejszym dziełem, jaki kiedykolwiek napisano i czy aby mogło zostać ukończone, warto było pozbawić wolności córki niewidomego poety. Spieramy się o niechęć do sporu, jaką przejawiam, czy moje milczenie oznacza wrogą strategię. Czy może jest objawem zmęczenia i ciągłej konsternacji.
Ojciec pochyla się nad stolikiem. Ma twarz takiego samego kształtu jak ja, tylko znacznie szerszą, na pierwszy rzut oka szerszą niż u innych mężczyzn. Z bliska wydaje się nieregularna.
- Jesteś - powiada, o wiele za głośno jak na restaurację - dziwką jak twoja matka.
Wszyscy, którzy to słyszą, podnoszą wzrok znad talerzy, aby przyjrzeć się mężczyźnie, który wyraża się z takim przekonaniem. Ojciec trzyma w dłoni nóż. Odkłada go na stół. Czuje, że ze wstydu płoną mi policzki. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie wybiec na zewnątrz. Ale taki gest pozostałby jedynie gestem. Nie mam pieniędzy. Ojciec goniłby mnie po mieście aż do zielonych brzegów martwego jeziora. Oczywiście zacząłby płakać, wtedy i ja bym się rozpłakała. Tego rodzaju sceny wzajemnych oskarżeń i przeprosin kosztują nas bardzo wiele energii i do niczego nie prowadzą.
Chowam twarz w dłonie; odgradzam ją od spojrzeń wszystkich ludzi, którzy sądzą, że patrzą na dziwkę.
Łzy mojego ojca. Podobnie jak oczy, z których spływają, zmieniają wszystko. Jego płacz przekonuje mnie, że nie panuje nad tym, co robi, i nad tym, czego się ode mnie domaga. Zdaje się postępować mimowolnie, tak samo jak moja matka, czego akurat w jej wypadku zupełnie nie dostrzegam. Zawsze, choć prawdopodobnie niesłusznie, wyposażałam ją w silną wolę, której mnie i ojcu teraz brakuje. Czyżby dlatego, że jest niezdolna do płaczu? Matka zawsze potrafiła powstrzymać łzy, z suchymi oczami przeżyć wszelkie nieszczęścia.
Nie umiem sobie radzić z cierpieniem, dlatego łzy ojca wystarczają, by wszystko usprawiedliwić. Nie mieć mu za złe rekwizytów agresji - pistoletów, śrutówek, aparatów fotograficznych, samochodów, wiecznych piór - i szlochu, gdy mierzy z nich w życie, we mnie, i sposobu, w jaki łzy spływają po jego policzkach, kiedy jest nade mną. Tak, te łzy zdobywają mu przebaczenie.
Niewidoczna uległość wobec ojca niweczy ostatnie lato, które matka, dziadkowie i ja spędzamy razem nad morzem. Nie istnieje prywatność w naszym zaniedbanym domku, który wynajmowaliśmy na okres wakacji przez wszystkie lata mojego życia. Aby zadzwonić do ojca, muszę skorzystać z automatu telefonicznego w pobliskim parku. W zawilgoconej budce robię się mała, tak mała, że już mniejsza być nie potrafię. Przydeptuję papierową chusteczkę, piasek na słuchawce trze o mój policzek, a połączenie jest kiepskie i ciągle słychać jakieś trzaski. Wszystko zdaje się istnieć tylko po to, by mnie dręczyć, kiedy spoglądam nerwowo przez porysowaną, zatłuszczoną szybę, wypatrując, czy dziadek nie schodzi ze wzgórza albo czy matka nie wypatruje mnie przez okno domku.
- Nie mogę tego znieść - powiada ojciec. - Nie dam rady. Muszę cię zobaczyć.
Nic go nie satysfakcjonuje, ani telefon nocą, ani dwie rozmowy telefoniczne w dzień. Coraz trudniej wymknąć się ukradkiem przy każdej okazji, każdego popołudnia. Nikt nic nie mówi, ale wszyscy dobrze wiedzą, dokąd idę. Wiedzą, że gdybym dzwoniła do mojego chłopca, nie musiałabym się wymykać.
Za każdym razem, kiedy samotnie wracam po załatwieniu swojej sprawy, wszyscy przyglądają mi się w ciszy. Stare drewniane drzwi zamykają się za mną z westchnieniem. Dziadek wyłącza pilotem fonię telewizora, przerywając odbiór wiadomości, stwarzając mi okazję do wypowiedzenia kilku słów wyjaśnień. Babka odkłada magazyn ilustrowany, a matka przestaje zajmować się paznokciami i wsuwa mały pędzelek do buteleczki z lakierem.
Czasami rzucam jakąś uwagę, z reguły bardzo błahą.
- Zbliża się przypływ - mówię. Albo, wróciwszy do domu dłuższą drogą, obok targu lub piekarni, przynoszę torbę pieczywa na śniadanie. Przechodzę przez miniaturę salonu, starannie odwracając głowę, by nie nawiązać z nikim kontaktu wzrokowego. Dziadek przywraca telewizji dźwięk, babcia sięga po magazyn, matka znowu bierze się do paznokci. W kuchni spokojnie otwieram pojemnik na chleb i umieszczam w nim zakupy.
Miałam piętnaście lat, kiedy w tej samej żółtej kuchni wysadziłam stary piekarnik gazowy. Babcia sprawdzając, czy pali się stały płomyk, odkręciła kurek i zajrzała do środka: brak. Jak zwykle ogień należało zapalić ręcznie. Zakręciła kurek, lecz nie do końca. Gaz wydostawał się przez dysze do wnętrza piekarnika, ale myśmy tego nie czuli.
- Podpal, dobrze? - powiedziała kilka minut później, kierując wezwanie do którejś z nas, bo obie z matką wróciłyśmy właśnie z plaży i szperałyśmy w kredensie. Wzięłam pudełko zapałek z miejsca pomiędzy solniczką a pieprzniczką na półce nad piekarnikiem.
Uwielbiałam używać dużych kuchennych zapałek. Otworzyłam nieco drzwiczki, pochyliłam się i niedbałym gestem nastolatki potarłam zapałkę o podeszwę sandała. Drzwiczki otworzyły się nagle na całą szerokość, uderzając mnie w golenie, pokrywki palników solidarnie podskoczyły. Powstał potężny pęd powietrza. Mogło się zdawać, że jęknął cały dom. Pomieszczenie wypełniło się płomieniami.
Nikt się nie odezwał. Babka, matka i ja odwróciłyśmy się do środka i zarazem do siebie, jakbyśmy brały udział w jakimś egzotycznym obrzędzie. Chwytałyśmy oddech, odpowiadając domowi echem. Między nami rozwinęła się ognista sieć. Języki ognia polizały wszystko: zasłony, nasze ubrania, włosy. W soczewkach okularów babci zobaczyłam płomienie. Potem zniknęły i już było po wszystkim. Padłyśmy sobie w ramiona, szlochając ze strachu, śmiejąc się z radości. Kiedy się rozdzieliłyśmy i przyjrzałyśmy sobie, okazało się, że tylko ja - bo stałam najbliżej piekarnika - straciłam rzęsy, brwi, włosy na nogach i rękach, część włosów na głowie. Miałam na sobie cieniutką warstwę popiołu, która opadła ze mnie, kiedy się tylko poruszyłam.
- O Boże - powtarzałyśmy. - O Boże.
Do drzwi podszedł dziadek.
- Co się stało? - zapytał. Na litość boską co się tutaj stało?
Nie odpowiedziałyśmy. Śmiałyśmy się, płakały, dotykały nawzajem swoich twarzy.
Matka i ja spacerujemy wzdłuż falochronu, który wychodzi w morze. Kształtem przypomina linię rzęs. Stara poręcz jest miejscami tak zardzewiała, że kruszy się pod naszymi dłońmi i pozostawia na nich zabrudzenia przypominające plamy krwi. Wpatrujemy się w wodę i prawie się do siebie nie odzywamy, dokładnie odosobnione w naszej udręce, zdrajczyni i zdradzona. Piasek trzeszczy i wzdycha pod podeszwami butów. Wieje silny wiatr, twarze mamy wilgotne od wodnego pyłu. Wolno poruszamy się wąską ścieżką. nie podnosimy stóp, tylko przesuwamy je niczym starsze kobiety. Wokoło biała piana przykrywa spękaną powierzchnię.
- Spójrz, jaka silna jest woda - mówi w końcu matka. - Któregoś dnia wymyje i strąci wszystkie te kamienie.
Boję się stać z matką na falochronie. Wyobrażam sobie, że potykam się i spadam, ulegam bezwładności własnego ciała, pragnieniu ucieczki w nieświadomość, uwolnienia się od uczuć. Bo zbyt wiele odczuwam - zawsze odczuwałam - a przecież nie mogę żyć ciągle ze złamanym sercem, tak samo jak nie mogę bez przerwy żyć w znieczuleniu. Gdybym zginęła, runąwszy z falochronu, jako ostatni poczułabym zapach gnijących na plaży wodorostów. Jako ostatnią ujrzałabym twarz matki, białą, płaską, gładką niczym tarcza zegarka ustawionego na godzinę mojej śmierci.
Przez całe lato nigdy nie jest mi dostatecznie ciepło; słońce nie ma do mnie w pełni dostępu. Wypływam daleko w morze, chodzę na niebezpieczne plaże, gdzie nie ma ratowników. Wypływam przy złej pogodzie, gdy deszcz skwierczy i syczy na piasku, wypływam o zmierzchu, gdy światło gaśnie i skrzy się na powierzchni morza. Płynę pod wodą z zamkniętymi oczami, wykonuję tyle uderzeń, ile zdołam. Podczas odpływu wodorosty plączą się wokół moich nóg, muszle i kamyki poruszają się z napływem i odpływem wody. Hałasują tak, jakby schodziło się kilkaset zębów, żując coś i miażdżąc.
Pewnego wieczoru płynę do jednej z boi, które wyznaczają granice rezerwatu należącego do instytutu oceanograficznego, trzy czwarte mili od brzegu. Dotarłszy do celu, próbuję uchwycić się oblepionej algami dużej, rozkołysanej metalowej piłki, lecz zupełnie nie mam się czego przytrzymać. Fale są wysokie, przysłaniają połyskujące na brzegu światła miasteczka.
Największe niebezpieczeństwo pływania w ciemności polega na tym, że przez pewien czas możesz sobie spokojnie płynąć, a potem zostać obróconym przez falę i kierować się w stronę otwartego morza, wcale o tym nie wiedząc. Po powrocie na brzeg jestem przemarznięta. Ranię sobie nogę na skałach i rafie, ale w ogóle nie czuję bólu. Tak bardzo mi zimno, że nawet po godzinach spędzonych w gorącej kąpieli w dalszym ciągu szczękam zębami.
Nocą w moim pokoju odkręcam rączkę staromodnej maszynki do golenia należącej do dziadka. Spod pokrywki z nierdzewnej stali wyjmuję nożyk. Przesuwam ostrzem po ramieniu, gdzie ślady mogłyby pozostać nie zauważone. Wcale nie pragnę się ukarać. Chodzi o ból, który można opanować, krwawienie dające się zatamować.
Nie unikam żadnej okazji, aby mnie znowu oskarżyła - jesteśmy same, ja i ona - lecz matka nie wykorzystuje żadnej z nich. Wzajemnie się obserwujemy.
Nie wyjeżdżam na studia magisterskie. Przenoszę się do Nowego Jorku. Naiwnie sobie wyobrażam, że każdy pisarz musi odwiedzić to miasto.
Za mieszkanie płacę miesięcznie pięćset dolarów czynszu. Tyle wynosi moja część. Dzielę je z dwiema kobietami. Jest położone na Brooklińskich wzgórzach przy Henry Street i byłoby ciasne nawet dla jednej z nas. W pokoju z tyłu postanawiamy dobudować antresolę. Chcemy tam zmieścić nasze łóżka, aby w pokoju od frontu uzyskać więcej przestrzeni użytkowej. Nie mam szczęścia, bo przypada mi miejsce na górze. Sufit jest tak nisko nad łóżkiem, że nie mogę usiąść, by poczytać, a inaczej nie potrafię zasnąć.
Powiedziałam rodzinie, że przenoszę się na wschód, aby zostać pisarką. Tylko od czego mam zacząć? Moje oszczędności i dwa tysiące dolarów, które dostałam od dziadków, wydają mi się sumą śmiesznie małą na podbój świata. Chodzę codziennie do biblioteki publicznej i robię notatki albo sporządzam fiszki. Pracuję nad postmodernistyczną powieścią. Nie bardzo wiem, do czego dąży mój bohater, wyznawca egzystencjalizmu, ani czemu się przeciwstawia. Centralny problem powieści to osamotnienie i dezorientacja. Towarzyszką bohatera jest małpa - niewątpliwie dlatego, że spośród wszystkich stworzeń małpy najbardziej przypominają człowieka, choć nie potrafią mówić. Ponieważ ojcu skutecznie udało się odgrodzić mnie od reszty świata i już nie potrafię sobie wyobrazić przyjaźni między ludźmi.
Długość poszczególnych dni wyznacza moja rozpacz. Zaczynam odbywać długie i wyczerpujące spacery donikąd. Po prostu mijam przecznicę za przecznicą w Brooklynie albo przechodzę mostem na Manhattan. Obok obskurnego salonu piękności w Chinatown niski człowieczek z długimi, czarnymi wąsami chce mi dać trzysta dolarów za moje włosy. Ujmuję je w dłonie.
- Nie - mówię.
- Okay - powiada - pięćset.
Potrząsam głową. Nawet się nie zatrzymuje. Trzymam grube pasmo włosów tak mocno, że pocą mi się dłonie.
Codziennie spędzam kilka godzin, siedząc na ławce przy alejce i patrząc na mosty łączące brzegi East River. Czasem odwracam się do domów z tyłu, zastanawiając się, w którym z nich mieszka Norman Mailer, jeśli mieszka w nim nadal, i czy to właśnie tutaj dźgnął nożem swoją żonę, jeśli była jego żoną. Albo może tylko machnął nożem w jej stronę, kimkolwiek była.
Tylko jedno wprowadza ład do każdej upływającej doby: telefony i listy od ojca. Wszystkie zawierają niezmiennie to samo. Kocha mnie, odosobnienie jest torturą. Czasem czekam na nadejście listu, a kiedy go dostaję, uświadamiam sobie, że nie mogę otworzyć koperty, aby odczytać treść.
Oddałem Ci ciało i krew, oddałem duszę. Bije w Tobie moje serce. Mam do ciebie takie samo prawo jak każdy inny, takie samo jakie Ty masz...
Wcześnie rano, późno w nocy, w domu, w bibliotece: słowa mego ojca, słowa miłości - tego, co nazywa miłością - podtrzymują efekt narkotyczny w każdym układzie, w każdych okolicznościach. Wiele lat później wrócę do tych listów, osiemset trzydzieści dziewięć stron przechowywanych w zamykanej komodzie. Zdecydowana nareszcie się z nimi uporać zapakuję je do walizki i samolotem przewiozę do odległego miasta. W pokoju hotelowym zamówię spory dzbanek kawy, połknę trzy tabletki No - Doz i porozkładam listy na łóżku, biurku i toaletce. Kiedy już je uporządkuję chronologicznie miesiącami, ze zdziwieniem zauważę, że kiedyś wiele z nich odłożyłam podczas pierwszego czytania, wsunęłam z powrotem do koperty, dochodząc najdalej do drugiej z pięciu albo więcej stron.
Wypije całą kawę, otworzę okno, by wpuścić do środka chłodne, świeże powietrze, a potem skulę się na podłodze i będę spała pięć godzin. Kiedy się obudzę, pokój będzie wyziębiony, wiatr zdąży porozrzucać kartki, których nie mogę czytać. Wrócę do domu, wioząc je z powrotem, upchnięte byle jak w walizce. Po raz kolejny nie dotrą do mnie słowa: Jesteś całym moim życiem, ja musze być dla ciebie tym samym... Zarzucasz mi, że jestem strażnikiem uwięzionym; warto, byś poznała definicję wolności... Prosisz mnie, abym był twoim ojcem. Cóż znaczy być ojcem?
Tracę apetyt. Mam kaszel. Codziennie towarzyszą mi obsesyjne myśli: czy zobaczyć się z ojcem, kiedy się z nim zobaczyć, kiedy nie. Jak bardziej prozaiczne uzależnienia - od alkoholu, od heroiny - moje uzależnienie od ojca odebrało mi resztę życia. Nie czerpię żadnej przyjemności z zaspokajania tej skłonności, lecz mimo wszystko nie potrafię dojrzeć niczego poza nią, poza nim, choćby nawet siebie.
Spędzam wiele czasu w okolicznych butikach, przymierzam ubrania, których nie zamierzam kupić. Przyglądam się swojemu odbiciu w lustrach. Zawsze mnie ciągnęło do lustra, nie z próżności, ale dla nabrania otuchy. Chcę zobaczyć, czy tam jestem. Nie potrafię się oprzeć niczemu, co ma właściwości zwierciadła - kałużom, oknom sklepowym, powierzchniom czajnika.
Ten zwyczaj pozostał mi z dzieciństwa. Ma związek z maseczką, którą matka zakładała do snu. Aby uwierzyć w siebie, przechodziłam od jej łóżka do lustra w drzwiach szafy. Stałam tam długo przed swoim odbiciem, aby się tylko upewnić, że istnieję naprawdę, nie jestem żadnym złudzeniem optycznym, fantomem, który może się rozproszyć niczym para wychodząca spod zasłonki, gdy matka nareszcie wstała i brała prysznic.
Nawet teraz nie patrzę w sklepach na ubranie, tylko nad nimi, na swą bladą twarz. Teraz już sama nie wiem, kim albo czym jestem - jeśli w ogóle jestem - niezależnie od ojca.
Zatrzymuje się w hotelu położonym w odległości niedługiego spaceru od mojego mieszkania. Rezerwacji dokonuję przez telefon i nie wyciągam żadnych wniosków z tego, że pokoje są wynajmowane tylko na okresy tygodniowe. Po przybyciu na miejsce ojciec jest zaskoczony warunkami. Ja również się dziwię, ale jest między nami różnica: uważam to za okropnie zabawne, że znalazł się w hotelu korzystającym z dotacji publicznych, że w tych warunkach mnie posiądzie. Odnoszę wrażenie, że we własnej opowieści znalazłam się wreszcie w nieprzyzwoitym miejscu, tu, gdzie jest moje miejsce. Kiedy zastanawiam się nad wrażliwością ojca, uderza mnie, że nie stać go na to, w każdym razie moralnie.
Na podłodze hotelowej recepcji leży czerwona wykładzina, jakby ktoś zawczasu pomyślał o możliwości zachowania w sekrecie ewentualnego rozlewu krwi. Ściany są białe (albo takie były), mężczyzna za kontuarem jest czarny i ma złote zęby. Na górze tętni życie wszelkiego autoramentu: opojów, robactwa, ćpunów. Siadam na łóżku ojca, sprawdziwszy wcześniej prześcieradła, które są w istocie czyste. Kiedy ściągam narzutę, unoszą się spod niej opary cloroxu.
Ojciec chce mi zrobić zdjęcia. Mam występować nago. Nie są to akty, jak je określa ojciec. Określenie „akt” kojarzy się ze sztuką, a zdjęcia, które on mi robi, mają tę właściwość co fotografie dokumentujące anomalie medyczne.
- Pokażę ci, kim jesteś - powiedział po zrobieniu pierwszych zdjęć. Na ostatnich fotografiach moja twarz wyraża brak chęci do życia, pustkę. Coś podobnego zobaczę po latach na wystawie zdjęć przedstawiających żołnierzy rannych podczas wojny domowej. Obnażeni, stojący o kulach albo wsparci plecami o ścianę, weterani odsłaniają owe miejsca, którędy pociski wtargnęły do ich ciała i, czasem, którędy je opuściły.
Ojciec zawiesza drut między jedną ścianą a drugą, linkę do suszenia wilgotnych polaroidowych odbitek. Siedzę na łóżku i śmieję się. W dalszym ciągu bawi mnie jego reakcja na hotel. Nie potrafię się opanować. Chyba histeryzuję, bo jednocześnie płaczę.
- Chodzi o to, że... - próbuję z siebie wykrztusić, ale nic z tego. Może ojciec śmieje się tylko wtedy, gdy chce się zaadaptować do sytuacji, którą inni ludzie uważają za zabawną. Kiedy to robi, wydaje z siebie niezbyt adekwatne dźwięki. Nie brzmią właściwie, tak samo jak mowa osób głuchych nie brzmi nigdy jak mowa ludzi słyszących.
Kapituluję właśnie w tym pokoju, kilka dni później. W porządku, mówię sobie, spróbuję. Ojciec zaproponował, że przez rok będzie mnie utrzymywał, abym mogła pisać. Będę mieszkała w jego domu i korzystała z biura przy jego kościele. Przecież poza nim nie mam nikogo, do kogo mogłabym się udać. Ojciec staje między mną a resztą mego życia, rodziną, przyjaciółmi, których kiedyś miałam.
Podobnie jak cały nasz romans, wszystko w tych planach wydaje się złe i nieuchronne. Od samego początku musieliśmy się spotykać w pokojach takich jak ten, w pokojach dla narkomanów i prostytutek, ludzi egzystujących poza marginesem społeczeństwa. Czy ojciec rzeczywiście wierzy, że może zabrać mnie do swojego domu i swoich dzieci, które widziałam zaledwie w paru dość niezręcznych sytuacjach? Że we dwoje jesteśmy w stanie mieszkać pośród innych ludzi? Nie stawiam tych pytań. Nie mam życia i woli innej niż jego.
Jadę na zachód. Po drodze nie zatrzymuje się na nocleg. Na pewno się mylę, ale odnoszę wrażenie, że droga jest nieustannie wilgotna, słońce bez przerwy świeci mi w oczy, wiatr i inne siły natury sprzysięgły się przeciwko mnie.
O trzeciej nad ranem w pobliżu kompleksu uniwersytetu Oral Roberts w Tulsie wyrasta przede mną czterystustopowa figura z kartonu, Jezus w purpurowym płaszczu i koronie, błyszczący nadprzyrodzonym światłem. Mijają mnie ciężarówki, rycząc w ciemną noc.
Ile czasu upływa, od kiedy jadłam i spałam? Chyba mam przywidzenia. Boję się bardziej, niż jestem w stanie się przed sobą przyznać.
Dziesięć mil za billboardem Jezusa pali się trawa i nikt nie próbuje jej gasić. Zjeżdżam na pobocze i wysiadam. Grunt dookoła mnie jest czarny. Pożar rozprzestrzenia się. Trzydzieści jardów od miejsca, w którym stoję, zaczyna się pas ognia. Opieram się na masce, aby obserwować postępy żywiołu.
Trąbią na mnie kierowcy ciężarówek. Wykrzykują nieprzyzwoite uwagi.
Kiedy przestaję widzieć płomienie, wracam do samochodu, doganiam je, zatrzymuję się i znowu wysiadam. Powtarzam to kilkakrotnie aż do świtu. Do chwili, gdy słońce podnosi się znad horyzontu i sprawia, że wąski pas płomieni przestaje być widoczny.
Nowy dywan na podłodze przykrytej linoleum i reprodukcja jednego z moich ulubionych obrazów nie mogą ukryć tego, że w domu ojca mam sypiać i ubierać się pozbawiona prywatności, w pokoju oddzielonym od kuchni jedynie ażurowymi drzwiami. Poza tym tylko tędy prowadzi droga na podwórze, gdzie bawią się dzieci.
Jak się okazuje, zajmuję tutaj pozycję kogoś w rodzaju młodej ciotki albo starszego dziecka, kogoś przygarniętego na pewien czas, aby zdobył orientację albo pieniądze, coś niezbędnego do podjęcia samodzielnego życia. W każdym razie ostatecznie ojciec w ten właśnie sposób wyjaśnia domownikom przyjęcia mnie pod swój dach. Dom duchownego wydaje się doskonałym archetypem rodziny z klasy średniej, od samego początku zdaje się zapowiadać sytuacje komediowe. Żona ojca ma twarz typowej matki z ekranu telewizora, kobiety miłej, zapracowanej i nieco szalonej. A jednak jej uśmiech nie przysłania faktu, że boi się tak samo jak ja. Toleruje mnie i moją obecność, ponieważ podobnie jak ja ulega ojcu. Chyba uważa, że znalazłam się w sytuacji, która pomoże mi zachować chrześcijańskie zasady i zapewni przyzwoite prowadzenie się. W pewnym momencie robi aluzje do rozwiązłego życia w college'u, które rzekomo wiodłam. Uświadamiam sobie, że ojciec przedstawił mnie jako dziewczynę, która zeszła na złą drogę z powodu nadmiernej pobłażliwości dziadków i matki.
W tym domu mogę się z bliska przyjrzeć rodzinie, za jaką zawsze tęskniłam: rodzice są małżeństwem, ojciec ma odpowiedzialną i godną szacunku pracę, matka wychowuje dzieci, robi zakupy, gotuje, sprząta i uczy w szkółce niedzielnej. W święta wszyscy chodzą do kościoła; dzieci biorą udział w rozgrywkach baseballowych Małej Ligi i należą do drużyn skautowych, ze szkoły wracają do domu, odrabiają lekcje, wypełniają codzienne obowiązki i ćwiczą grę na fortepianie. Doprawdy piękny obrazek. Ale jak mam nie kwestionować tego, co w innym przypadku uznałabym za szczęście, siedząc przy stole obok ojca i wiedząc, co nas łączy?
Z początku wszystko - także moja nieoczekiwana wizyta w kościele - przebiega niepokojąco gładko. Potwierdza absolutne panowanie ojca nad swoją rodziną i personelem. Nawet młodsze dzieci, przecież zazwyczaj gadatliwe, nie zdradzają ani jednym słowem, że jestem ich przyrodnią siostrą z rozwiązanego, całkowicie nieudanego związku. Po nabożeństwie o jedenastej w nielicznym nieformalnym zgromadzeniu przy drzwiach ludzie powtarzają opinię, że żona ojca bardzo młodo wygląda. Czy to możliwe, że ma taką dorosłą córkę? Pod wpływem jednej z tych uwag żona ojca zerka na mnie, po czym obie uciekamy wzrokiem w bok.
- Naprawdę tak myślą? - pytam potem z wahaniem. Ojciec i ja jesteśmy w biurze kościoła; siedzę w dużym skórzanym fotelu, z którego dawniej ojciec do mnie dzwonił, kiedy wszyscy pracownicy rozeszli się do domów.
- Sądzą, że jesteś naszą najstarszą córką - odpowiada.
- Myślisz o sobie i swojej żonie? Córką z tego samego małżeństwa, z którego pochodzą pozostałe twoje dzieci?
- Tak.
Kiwam głową i już nic nie mówię. Ale jestem zdziwiona i czuję się dotknięta. Zbyt łatwo przeszłość poszła w zapomnienie. Matka i dziadkowie, dwadzieścia minionych lat - całe moje życie do momentu, gdy znowu w nie wkroczył. Jakby ktoś wyciął to wszystko ze zdjęć, pozostawiając jeszcze mniej niż nożyczki do paznokci mojej babki.
- Biskup i rada znają prawdę - mówi; chyba potrafi czytać w moich myślach. - Ale nikt nie sądzi, że istnieje powód, by to obwieszczać całej wspólnocie.
- Rozumiem. - Spoglądam na blat biurka: nieskazitelnie czysta suszka; uporządkowane stosy korespondencji, buteleczka z atramentem i wiązka wiecznych piór. Przeraża prostota i ład kłamstwa - jak w jego protekcjonalnym kazaniu, będącym wyrazem niezachwianej wiary, w żadnym razie wątpliwości czy cierpienia.
Fizyczne kontakty z ojcem sprawiają, że coraz intensywniej odczuwam, że za każdym razem odbiera mi cząstkę życia; za każdym razem pozostaje mnie odrobinę mniej.
Jedziemy do kościoła, do miejsca, gdzie tak długo czekał, by móc to wreszcie zrobić. Otwiera małe biuro, w którym pozwoli mi teraz pracować, i bierze mnie w posiadanie na podłodze przy biurku. Idąc za jego przykładem, narzucam temu aktowi religijny kontekst i koncentruję się na umartwianiu ciała. Mówię sobie, że mu się oddaję, aby się zbrukać, potem zaś, dzięki pokrętnej i karkołomnej chrześcijańskiej logice, która wynosi poniżonych, zostanę oczyszczona. Zostanę oczyszczona, wystarczy, że uczynię to chętnie, wierząc w najwyższą dobroć Boga, który czasem realizuje swoje zamiary w sposób zaskakujący i nawet odstręczający, a to posługując się żebrakami i trędowatymi, a to ojcem świętej Dympny. Jakżeby Dympna mogła zostać męczennicą, gdyby nie było jej ojca? Jakżeby inaczej mogła zasłużyć na uwielbienie?
Żar naszych pierwszych pocałunków wygasł już dawno na autostradach; ciężar ojca zdusił namiętność, którą kiedyś odczuwałam; udręka codziennych kontaktów doprowadziła mnie do takiego stanu, że jestem coraz bardziej bezwolna, coraz bardziej milcząca, pozbawiona życia. Kłócimy się.
- Nie mogę ścierpieć, że mnie jedynie tolerujesz! - krzyczy ojciec, a ja chowam twarz w dłoniach, zasłaniam oczy. - Masz pojęcie, co przeżywam?! Jak sądzisz, co ja czuję?!
Jestem chora. coraz bardziej dokucza mi kaszel. Któregoś ranka okazuje się, że dostałam wysokiej gorączki i nie mam dość siły, żeby samodzielnie usiąść na łóżku. Żona ojca musi mi pomóc się ubrać.
Zapalenie płuc. Wiadomość o chorobie przyjmuję z ulgą i pewną dozą zainteresowania. Proszę, proszę, niechże to będzie choroba śmiertelna - modlę się w myślach. Lub przynajmniej na tyle poważna, aby mój los został przekazany w ręce kompetentnych, bezstronnych zawodowców.
- Jestem pewny, że wszystko będzie dobrze - powiada lekarz. Prosi ojca, aby na chwilę opuścił pokój. Ojciec wszedł ze mną do gabinetu, przyglądał się, jak lekarz opukuje mi plecy, i stał między nami, kiedy zostałam poproszona o zdjęcie biustonosza. - Za chwilę znowu będziecie razem - dodaje medyk.
- Czy muszę iść do szpitala? - pytam.
- Nie - odpowiada. Patrzy na mnie. Łzy mi kapią na papierowe kimono.
Zdjęcia rentgenowskie płuc wiszą za jego głową. Błyszczą moje wąskie kości, otoczone przejrzystą cielesną powłoką, serce jest trójkątnym cieniem między wypuszczającymi korzenie oskrzelami.
- Czy istnieje coś, o czym chciałabyś mi powiedzieć? - pyta lekarz.
Potrząsam głową.
Mężczyzna wzdycha.
- W porządku - powiada. - W takim razie może następnym razem odwiedziłabyś mnie sama - sugeruje. - Może czułabyś się znacznie lepiej, gdyby ojciec nie musiał cię przywozić.
Na nic się zdają moje długie modlitwy o pogorszenie stanu zdrowia. Zdecydowanie odmawiam jedzenia i zwracam antybiotyki, ale mimo wszystko dochodzę do siebie. Dwa razy dziennie musze położyć się na brzuchu i trzymać głowę możliwie blisko podłogi. Żona ojca oklepuje mi plecy, a ja krztuszę się i wypluwam flegmę do miski. Ten zdawałoby się anachroniczny element procesu rekonwalescencji kojarzy mi się gruźlicą z Dickensowskimi slumsami. Jednocześnie może uchodzić za rodzaj kary, zwłaszcza że pochodzi z rąk żony ojca. Podczas zabiegu fantazjuje niczym małe dziecko. Wyobrażam sobie własny pogrzeb, na którym ojciec i matka rozdzierająco szlochają.
Zachorowała też moja matka. Tylko że jej kuracja jest najnowocześniejsza z możliwych, tak nowoczesna, że wydaje się wręcz futurystyczna. Pewnego razu czyta gazetę, bezwiednie trzymając dłoń poniżej szyi. Pochyla się nad stołem w kuchni, przeglądając stronę poświęconą sztuce. Wtedy w lewej piersi odkrywa guz, niewielki, wyraźnie wyczuwalny i twardy. Guz zostaje usunięty i określony jako złośliwy. Jednocześnie lekarze pobierają tkankę z bezpośredniego sąsiedztwa, w sumie wycinek wielkości kurzego jaja.
Nie mówi mi o tym, póki sprawa nie jest załatwiona. Póki nie polecę do niej w odwiedziny. Akurat znowu przebywa w szpitalu, przechodząc terapię pooperacyjną. Odchyla koszulę, aby mi pokazać pierś. Ułożenie jej dłoni wokół zszytego cięcia kojarzy mi się ze znajomym wizerunkiem Chrystusa ukazującego swe krwawiące serce.
Sina blizna ma związek z radioaktywnym implantem, którego zadanie polega na unieszkodliwieniu pojedynczych komórek rakowych. Implanty nazywamy „sputnikami”, bo wyglądają jak sondy kosmiczne. Dwie długie i grube igły z nierdzewnej stali giną pod białą skórą wokół sutka, a ich końce wyposażone są w maleńkie, bardzo złożone urządzenia.
Wszyscy boją się dotykać sputników. Nie tylko ja i matka, ale także personel szpitalny. Specjalnie zamykany pojemnik na zewnątrz łazienki przy jej pokoju oznaczono napisem: NIEBEZPIECZNE ODPADY. ODDZIAŁ MEDYCYNY JĄDROWEJ, a młodsze pielęgniarki nie będą chciały wchodzić do środka, obawiając się, że radioaktywne zanieczyszczenia pozbawią je płodności. Obchodzą szerokim łukiem drzwi do tego pokoju.
- Czy to boli? - pytam.
- Nie bardzo - odpowiada, przechylając zagadkowo głowę na jedną stronę. Patrzy mi w oczy, jakby mnie pytała, jak dalece martwię się jej cierpieniem.
Nie potrafię się doliczyć dni ani tygodni, ani nawet miesięcy. Nie różnią się od siebie, a wszystkie są stracone, więc wcale nie zapomniane, bo ich po prostu nie przeżywam.
Czytam dużo książek, mijam wiele przecznic, piszę kilka opowiadań, następnie je przerabiam. Codziennie tonę. Nie czuję nic poza krótkimi spazmami płaczu, po których twarz mam wilgotną, jakbym rzeczywiście tylko na jedną chwilę wynurzyła się spod powierzchni chłodnego i ciemnego jeziora.
Samoznieczulenie odbywa się może bezwolnie, ale nie jest ani łatwe, ani nie przebiega leniwie. Po raz pierwszy w życiu dostaję ciężkiej bulimii, przyjmuje i zwracam pokarm, którego jedzenie pomaga mi zabić czas. Nie jestem w stanie pojąć natury tego zjawiska, bolesnej parodii głodu i jego zaspokajania czymś, co wywołuje uczucie mdłości, tajemniczego rytuału apetytu i uzależnienia. Nigdy nie smakuję tego, co jem. Czasem nawet nie wiem, co przełykam, póki tego nie zwrócę.
Myślę o odwiedzeniu biskupa, ale obawiam się, że mogę pozbawić ojca pracy. Czy nie dosyć zła wyrządziłam jego rodzinie? O żonę ojca się nie martwię. Ona mimo wszystko dobrze wie, co się dzieje. Pozwala mu na to. Według słów ojca prosi jedynie o to, ażeby wykazał dość rozsądku, oszczędzając jej wszelkich świadectw romansu z własną córką. Obie jesteśmy siebie warte. Obie nie mamy dość siły, aby odmówić jego nieprawdopodobnym żądaniom. Lecz co z ich dziećmi? Pokochałam ich najstarszą córkę, która zdaje się kochać mnie zupełnie szczerze, choć moja obecność w jej domu kosztuje ją bardzo wiele. Pozbawiona pozycji najstarszego dziecka zaczyna spędzać coraz więcej czasu w szkole. Waży więcej ode mnie i ma dość duże muskuły.
- Mogłabym cię zbić - powiada, napinając bicepsy tuż pod moim nosem, abym mogła im się dokładnie przyjrzeć. - Wierz mi, bez problemu dałabym rade przerobić twój wygląd.
- Bezwzględnie - przyznaję. Wolałabym, żeby podbiła mi oczy i rozbiła nos, ale w końcu po tym pokazie brawury słyszę salwę śmiechu i na policzku czuję pocałunek. Czy ona wie, dlaczego zaczynam płakać, gdy mnie obejmuje? Jak bardzo pragnę być na jej miejscu, żeby to przeciwko mnie grzeszono, abym ja nie grzeszyła? Jednocześnie zazdrosna i zbulwersowana, dostrzega moje ciężkie położenie, chociaż go nie identyfikuje. Jest kilka lat młodsza, ale to ona trzyma mnie w ramionach. Może myśli, że oszczędziłam jej swojego losu.
Kiedy moja przyrodnia siostra i ja spotykamy się ponownie, jesteśmy w środku innego miasta, wiele mil od tamtego miejsca, wiele lat od tamtych czasów. Wysyła list za listem do mojego wydawcy, aż w końcu decyduję się odpowiedzieć. Mam wobec niej pewien dług, którego nie jestem w stanie spłacić. Wiem jednak, że byłoby niegrzecznie i tchórzliwie unikać spotkania z nią.
Umawiamy się przez telefon, co niezbyt gładko nam wychodzi. W końcu spotykamy się na stacji kolejowej w pewnym miasteczku, które leży gdzieś pomiędzy naszymi domami. Idziemy do restauracji w pobliskim centrum handlowym. Mamy zaledwie dwie godziny, aby nadrobić dziesięć lat.
- Przykro mi - mówię. - Istnieje coś, czego ci nigdy osobiście nie powiedziałam.
- W porządku - odpowiada. - Tak jak ja.
Jest w ciąży z drugim mężem. Przyniosłam jej torbę ubrań, które przestały mi być potrzebne, a mogą się przydać kobiecie w okresie macierzyństwa. Dowiaduję się, że odeszła z domu rodziców, gdy miała osiemnaście lat, tak jak zapowiedziała. Jej pierwszy mąż był żołnierzem wyszkolonym do walki wręcz, niestety wykorzystywał swoje szczególne umiejętności przeciwko niej. Uciekła od niego i z konieczności wróciła na krótko do domu rodziców. Zabrała ze sobą kota, z którym sypiała, jeśli zdołała zamknąć się przed mężem w sypialni.
Tymczasem ojciec opuścił Kościół; część czasu poświęcał na hodowlę psów obronnych. Te psy zagryzły kota jego córki.
- Biedne maleństwo przedostało się do klatki, a wtedy one go tam rozszarpały - opowiada mi przyrodnia siostra. Nie roni łez, tylko lekko drwiąco się uśmiecha.
- Och, Boże - mówię. Ale tylko tyle. Ironia przechodzi nie zauważona, jeśli to jest właśnie ironia.
Podobne restauracje można znaleźć w każdym centrum handlowym, w każdym mieście. Okna wychodzą do wewnątrz, nie na zewnątrz, na podłodze kafle, pośrodku misa z roślinami i fontanna otoczona ławami, pod świetlikami ludzie w swobodnych pozach. Po drugiej stronie przejścia na Sunglass Hut, Foot Locker, sklep z biżuterią - miejsca tak typowe, że w ogóle nie kojarzą się ze specyficznym miejscem i czasem. Na ich widok można odnieść wrażenie, że nagle ulotnił się cały kontekst życia; wydaje mi się, że mogłabym znajdować się gdziekolwiek, w dowolnym momencie ostatnich dwudziestu lat, że mogłabym przebywać w miejscu, z którego uciekłam. Pocę się ze strachu. Czuję, że pot występuje mi pod koszulą i tuż przy cebulkach włosów.
- Musimy iść - rzucam niespodziewanie, wstaję, chwytam za torebkę. - Spóźnimy się na pociąg.
Podnosi się moja przyrodnia siostra.
- Okay - mówi. Najwidoczniej uważa, że ta nagła decyzja o wyjściu jest wynikiem mojej nerwowej natury.
Jadąc z powrotem, dochodzę do przekonania, że prośba o spotkanie i wszystkie jej beznamiętne pytania są częścią pewnego spisku. Że bardzo się starała być miła i wyrozumiała, bo weszła w porozumienie z ojcem, a kiedy jadłam sandwicza z indykiem, którego zwróciłam w pociągu, on mordował mojego męża i porywał dzieci.
Czyż mogło go satysfakcjonować coś innego poza zniszczeniem całego mojego życia, które zbudowałam niezależnie od niego, poza pozbawieniem mnie potomstwa? Czy kiedykolwiek godził się na mniej niż wszystko?
Z pociągu dzwonię pod swój numer. Nikt nie podnosi słuchawki. Zaczynam płakać, skulona na siedzeniu przed telefonem, z twarzą opartą na kolanach.
- O co chodzi? - pyta jakaś kobieta. - W czym mogłabym pomóc?
Potrząsam głową. Nie jestem w stanie na nią spojrzeć. W jaki sposób powiedzieć komuś obcemu, że dawno temu znalazłam się w niełasce? Że zabrnęłam w ciemny las i bardzo się boję, że już nigdy nie będę bezpieczna?
Kiedy wreszcie docieram do domu, okazuje się, że nic się nie stało. Ani mężowi, ani dzieciom. Oddycham z ulgą. Płaczę. Muszę ich wszystkich dotknąć. Nie mogę się powstrzymać. Choć dzieci nigdy nie widziały swojego dziadka, a on też ich nie widział, one także czymś płacą, ponieważ ostatecznie ich matka nosi w sobie skazę. Nawet z daleka mój ojciec egzekwuje należność.
- Co się dzieje? - pyta mąż. - Co się stało?
- Nic - odpowiadam. - Próbowałam się dodzwonić. Nikt nie podnosił słuchawki.
- Och - powiada. - Chyba wybraliśmy się na spacer.
Patrzymy na siebie, mój mąż i ja, wymieniamy znaczące spojrzenia, ale nie wspominamy słowem o tym, że płakałam. W naszym związku stworzyliśmy miejsce dla mojego ojca i na to, co się wydarzyło między nim i mną. To zamknięte miejsce, psychiczny odpowiednik wysokiej półki w kredensie, której prawie nie sposób sięgnąć.
Dzieci dotykają mojej twarzy, włosów. Całują mnie. Dla nich jestem doskonała i piękna.
Uczymy się oczekiwać od rodziców bezwarunkowej miłości, myślę jednak, że jest to raczej dar, który otrzymujemy od dzieci. One kochają nas bezwarunkowo, nie ważne, kim i jacy jesteśmy.
Jakby dom mojego ojca był czymś w rodzaju poprawczaka - na pewno w jakimś stopniu nim jest; zapamiętam okres spędzony z ojcem jako wypełniony bolesnymi lekcjami - podczas wakacji spędzanych z matką i jej rodzicami wszyscy są dla mnie uprzejmi i bezprzykładnie delikatni. Jakbyśmy się umówili, nie wspominamy o ojcu ani słowem; udajemy, że nie istnieje. Lecz użalamy się nade mną, nad straconym dzieckiem, dzieckiem porwanym przez straconego ojca. Przy każdej okazji ekstrawagancko szlochamy: kiedy na ekranie telewizyjnym ktoś na niby umiera, kiedy czytamy w gazecie o jakimś odległym wypadku. Płaczemy nad drobiazgami: rozlanym mlekiem, przebitą oponą, rozbitym radiem.
Po Bożym Narodzeniu matka i ja bez żadnego entuzjazmu robimy zakupy. Idziemy na przyjęcie sylwestrowe, którego gospodarzem ma być jej przyjaciel. Na tę okazję matka kupuje mi sukienkę; wybieram ją w drogim butiku Laury Ashley. Stojąc w sklepie i czując na sobie jej spojrzenie, jestem jak dziecko: rozkazuję swojemu ciału poddać się temu procesowi z możliwie największą godnością, tymczasem sama skrywam się pod powierzchnią, kurczę do rozmiarów odpornej na atak drobiny, której już się nie da ekshumować. Tak samo toleruję mojego ojca. Co tam ciało, wmawiam sobie, ciało nic nie znaczy. Ty nie jesteś ciałem, tylko sercem, duszą. One są twoje i nikt nie może ci ich odebrać.
Sukienka kosztuje majątek i drugi raz jej nie włożę. Powstała z pięknego materiału, połyskującej, lekko niebieskiej kraty, lecz nie podoba mi się płytki dekolt, dopasowany stan, długie rękawy, szeroka szarfa i biała bawełniana haleczka, która powinna wystawać kilka cali poniżej brzegu. W czarnych lakierkach i białych koronkowych rajstopach, z włosami blond sięgającymi całą stopę poniżej przyczepionej z tyłu kokardy wyglądam tak, jak sobie tego życzy matka, niczym skromna, śliczna laleczka, niezdolna do grzechów, jakie mam na sumieniu.
Dla siebie matka kupuje czarną aksamitną sukienkę z głębokim dekoltem, po czym ruchomymi schodami zjeżdżamy do garażu.
- Pozwól, że poniosę także twoje rzeczy - mówię, wyciągając wolną rękę.
Nikłe promienie zimowego słońca padają na jej bladą twarz. Matka nie wygląda najlepiej.
- Nic ci nie jest? - pytam.
- Czuję się zmęczona - powiada. - Po prostu zmęczona. - Tylko tak jakoś kuli ramiona i pochyla głowę, że mnie to niepokoi. Nie myślę o guzie wyciętym przed rokiem. Nie myślę o raku, ale wewnątrz czuję skurcz. Serce trzepocze mi w piersi. Kiedy w przyszłości będę wspominać matkę, ten moment na ruchomych schodach zakwalifikuję jako chwilę, w której zaczęłam pojmować, że ją stracę. Bladość, upiorna przezroczystość jej twarzy zapowiada, że dokona się to, czego się zawsze bałam; szepcze, że zniknie kobieta, którą tropiłam przez całe swoje życie.
Kiedy się przygotowujemy na przyjęcie, matka podpowiada, jaki makijaż mam sobie zrobić, a ja jestem jej posłuszna.
- Użyj trochę różu - mówi. - Obiecaj, że kiedy nie będziesz opalona, zawsze sięgniesz po róż.
- W porządku - zgadzam się.
Na przyjęciu bawią się ludzie, których nigdy wcześniej nie widziałam. Zebraliśmy się w pięknym szklanym domu z widokiem na miasto. Towarzysz matki jest z nami. Zbyt dużo pije, natomiast my wcale nie pijemy, jak zwykle zresztą, kiedy jesteśmy we troje. Siedzimy nad dziwnie spóźnionym posiłkiem złożonym z ziemniaków, wieprzowej kiełbasy i rozmaitych pâtés, nad plastrami egzotycznego mięsa krwawiącego na białą porcelanę. Nasza gospodyni, rodem z Austrii, zwraca na siebie uwagę, stukając łyżeczką w kieliszek do szampana. Obwieszcza, że w jej rodzinnym miasteczku uważa się za złowróżbne zjedzenie w sylwestra czegoś co ma skrzydła bądź płetwy. Chodzi o to, by w nadchodzącym roku szczęście nie uleciało ani nie odpłynęło.
Matka podnosi na widelcu krążek kiełbasy, jakby chciała spełnić toast.
- Zatem - powiada - chyba jesteśmy bezpieczne.
Zegar wskazuje północ. Uroczyście się całujemy.
Następnym razem widzę matkę w szpitalu; są tam oboje: ona i dziadek.
- Co się stało? - pytam znad herbaty, siedząc przy kuchennym stoliku dziadków.
- Och - powiada babka - twoja matka przechodzi badania, a dziadek złamał nogę, zaczepiwszy o ten przeklęty wąż ogrodowy. - Pokazuje przez okno w stronę sadzawki.
Na zewnątrz, na podłodze werandy przy zwiniętym wężu dostrzegam żółtawą plamę. Tam dziadek zwymiotował w szoku spowodowanym wypadkiem. Przyglądam się śladowi blisko minutę, może dłużej, potem idę po szczotkę, aby usunąć to, czego nie spłukali sanitariusze.
Dziadek dobrze znosi operację kości udowej. Jego dziewięćdziesięciotrzyletnią kość lekarze łączą za pomocą czterech długich, nierdzewnych gwoździ. Tylko że potem wdaje się gangrena od odleżyny na stopie i w rezultacie starannie złożoną nogę trzeba amputować. Tę operacje również znosi względnie dobrze. Silne serce skazuje go na kilkumiesięczny pobyt w szpitalu i domach opieki, gdzie najpierw przestaje dobrze funkcjonować jego żołądek, następnie woreczek żółciowy, a potem chyba już wszystko.
Badanie tomograficzne tłumaczy, dlaczego moją matkę boli krzyż. Jest pęknięty. Kręgi zaczynają się kruszyć, zaatakowane przez komórki rakowe po przerzutach z chorej piersi. Promienie rentgenowskie ujawniły, że uporczywy kaszel nie ustąpi, bo płuca są przerośnięte rakiem, tak samo wątroba. Badanie gazometryczne krwi wyjaśnia, dlaczego matka bez przerwy czuła się zmęczona: we krwi brakowało tlenu.
Oboje powoli umierają, a kiedy do tego dochodzi, wracam do nich i do babki.
Spędzam teraz dwa tygodnie w domu ojca, następne dwa tygodnie w domu matki, na przemian - tyle czasu jestem w stanie wytrzymać w każdym z tych miejsc i znieść cierpienie, które się z tym wiąże. W domu dziadków babka i ja śpimy w tym samym pokoju. Zajmuję bliźniacze łóżko dziadka przysunięte do jej łóżka. Między poduszkami trzymamy telefon, na wypadek, gdyby w nocy ktoś zadzwonił z jednego albo drugiego szpitala; leżąc w mroku, uświadamiam sobie, że od lat wobec nikogo nie czułam takiej bliskości.
Codziennie w porze podwieczorku odwiedzamy dziadka. Zanosimy mu herbatę w termosie i dwa ciastka w plastikowej torebce. Przez ponad czterdzieści lat o tej samej porze babka z dziadkiem zasiadali do herbaty. I oczywiście zamierza to robić do ostatniego dnia jego życia.
Wieczorem spotykamy się z matką. Oglądamy telewizję. Odbiornik stoi na przykręconej do ściany półce powyżej naszych głów. Śledzimy losy bohaterów oper mydlanych, takich jak Dallas albo Dynastia, widowisk, w których ludzie często krzyczą lub szlochają, a moja matka i ja płaczemy wraz z nimi. Babka nie płacze na jawie, ale pewnej nocy słyszę, że płacze przez sen. To dziwny dźwięk, cichutkie „aaa - aaa - aaa”, jakie wydają z siebie szczeniaki albo niemowlęta, gdy szukają piersi matki. W każdym razie to jest płacz. Jej twarz jest wilgotna, łzy wypływają spod przymkniętych powiek. Czasem nawet przerywa, aby coś powiedzieć.
- Och, nie, nie, nie - przez sen wypowiada słowa, które interpretuję jako modlitwę, bo przypominają mi refren, który ciągle rozbrzmiewa w mych myślach.
- Jeśli fantazjuję na temat własnej śmierci, jeśli ją sobie wyobrażam, czy to oznacza, że mam skłonności samobójcze?
- Jak często?
- No cóż, na pewno kilka razy w ciągu godziny.
Lekarz krzywi się, przeciera oczy. Kiedy mu tłumaczę, że ojca i mnie łączy „ten, tego, mmm, związek nie bardzo, mmm, platoniczny”, nie zdradza obrzydzenia, wyłącznie znużenie.
- Mhm - powiada, biorąc głęboki oddech. - Rozumiem - dodaje. Jego westchnienie sugeruje, że domyślał się tego już wcześniej.
- Czy to nie okropne? - pytam po chwili milczenia.
- Nie jest pan wstrząśnięty? - chcę wiedzieć przy innej okazji.
Lecz on nie odpowiada. Nie wypytuje o moralność, jedynie o odczucia i funkcje organizmu.
Trafiłam do niego, ponieważ obawiam się o swoje życie. Bo ojciec przechowuje w domu rewolwer i nauczył mnie, jak się nim posługiwać. Na razie nie odważyłam się na nic więcej, tylko go załadowałam; powsuwałam naboje do odpowiednich komór i zatrzasnęłam bębenek. Zauważyłam broń w dłoni, ale potem ostatecznie odłożyłam do osobnych szuflad i broń, i naboje.
- Chcesz umrzeć? - pyta lekarz.
Nie potrafię sobie wyobrazić dalszego życia. Nie jestem w stanie myśleć o życiu bez matki. Wiem, że śmierć dziadka wywoła we mnie żal, ale odejście matki jest czymś nazbyt ważkim, nazbyt nieprawdopodobnym, bym w ogóle brała je pod uwagę.
- To przez was! - wyje któregoś razu; język jej się rozwiązał po przyjęciu morfiny. - Odbieracie mi życie, ty i twój ojciec!
Nie! - myślę. Nie tylko tobie. Nam! Nam wszystkim! Nigdy wyłącznie tobie.
Czasami jest przekonana, że umrze właśnie tej nocy. Wtedy zostaję w szpitalu. Siadam na krześle przy łóżku albo staję obok. Przyglądam się jej i małej butli, z której zieloną, poskręcaną rurką płynie do nosa tlen. Pewnego razu matka chwyta mnie za rękę. Ma zamknięte oczy, szuka jej po omacku, wypowiada moje imię.
- Jesteś tu? - pyta.
- Tak - odpowiadam.
- Zawsze tu jesteś, prawda?
Jej głos brzmi ciszej od szeptu. Powstał z tchnienia niczym głos ducha.
- Tak - potwierdzam. Nawet kiedy jestem z nim, stoję tu przy twoim łóżku. Zwłaszcza wtedy.
- Wiesz co - mówi. - Kiedy umrę, będziesz na mnie bardzo zła. - Potem nie mówi już nic więcej.
Ściskam jej palce, lekko nimi potrząsam. W tych słowach jest prawda, którą dostrzegam, lecz nie rozumiem ich istoty. Chyba masz rację, myślę. Ale upłynie sporo czasu, zanim do nich wrócę. Wiele lat po jej śmierci mój gniew ostygnie na tyle, że będę w stanie go dotknąć.
Lekarz przepisuje mi lek antydepresyjny, który mam zażywać codziennie przed zaśnięciem. Powiedziałam mu, że jestem przerażona własną lekkomyślnością, skłonnością do samodestrukcji. W domu babki, w biurku, z którego korzystałam, gdy chodziłam do szkoły, jest dwanaście kapsułek seconalu. Wszystkie są stare, a ich czerwone żelatynowe osłonki kleją się do siebie. Zaczęłam je zbierać, kiedy miałam czternaście lat. Podkradałam je z apteczki po jednej albo po dwie. Jednakże tuzin kapsułek nie na wiele się zda. Dawniej miałam ich czterdzieści, potem jedną zgubiłam. Pewnego razu o północy podjęłam próbę, przyjmując w sumie dwadzieścia siedem sztuk, które popiłam szklaneczką whisky, lecz to było wszystko, co zdołałam przełknąć, zanim zaczęłam wymiotować. Nawet nie zemdlałam.
- Jesteś trochę zbyt blada - zauważyła babka następnego ranka.
- Chyba coś mnie bierze - oświadczyłam.
- Co się stało z twoim okiem?
- Nie mam pojęcia. Musiałam na nim spać. - Moje prawe oko było czerwone w prawym kąciku, bo kiedy miałam torsje, pękła w nim jakaś żyłka. Obserwując babkę, jak mi się przygląda, doszłam do wniosku, że nie podejrzewa, co się wydarzyło w mojej łazience przed kilkoma godzinami.
Kiedy lekarz pyta, czy chcę umrzeć, odpowiadam, że martwię się o siebie, ale nie wspominam o pigułkach nasennych, ponieważ za bardzo jest mi wstyd. Nie zrozumiem tego uczucia, póki nie upłyną lata, póki nie uświadomię sobie, że bardziej przeklęta od samodestrukcji jest moja skłonność do dyskrecji, doskonała umiejętność ukrywania niemal wszystkiego, co mam w sercu - realna groźba, że ja też mogę skończyć jako kobieta zamknięta we własnym potrzasku jak matka. Połknęłam tabletki, ponieważ z każdej strony szczelnie otaczała mnie mgła rozpaczy. Nie widziałam niczego, co było na zewnątrz. Chociaż wówczas minął rok od naszej wizyty u ginekologa, który założył mi kapturek, łącze te dwa wydarzenia. Wydaje mi się, że połknęłam seconal, aby moje ciało umarło wraz z całą resztą, którą uśmiercono tamtego dnia: dziewczęcą niewinnością, nadzieją, wreszcie z wiarą, że można być bezpiecznym wszędzie i z każdym.
Lek, który lekarz mi przepisuje, Desyrel, paradoksalnie czyni życie możliwym, ale zarazem - w granicach mojej świadomości - nie do zniesienia.
- Moje życie - oświadczam ojcu - jest do niczego. Mówię poważnie, do niczego.
- Posłuchaj - powiada. Siedzimy przy stoliku na parkingu niedaleko drogi, w miejscu, gdzie kierowcy ciężarówek zatrzymują się na kilka godzin snu.
Jeśli chodzi o seks, to cóż, nie musimy tego robić. Dzięki niemu możemy wyrazić, że oboje jesteśmy sobie oddani. Skoro tobie to nie odpowiada, pewnie znajdziemy inny sposób.
Lecz cóż innego może tak dobrze odpowiadać naszym potrzebom jak to nałogowe, pozbawione radości połączenie, posługiwanie się zmysłami do uzewnętrzniania naszych pragnień? Pod tym względem wcale się nie różnimy od innych ludzi. Moje ciało pod nim, wygłodzone, bez życia, jakże wymownie wyraża to, czego ja nie mogę: jestem głodna, jestem martwa. Martwa, bo kolejna wobec matki, i martwa dla niego. Martwa w reakcji na to, że posługuje się swym dużym ciałem, aby odgrodzić mnie od świata.
Jedna za drugą przejeżdżają ciężarówki. Podmuchy powietrza porywają pasma moich włosów, unoszą je między nasze twarze.
Nie chcę abstynencji, chcę wyzwolenia.
- Posłuchaj - mówię. - A jeśli pewnego dnia zapragnę mieć męża, dzieci, rodzinę jak inni ludzie? Być kochana jak inni.
- Jacy ludzie? - pyta.
- Inni. Ludzie, którzy różnią się od ciebie i ode mnie. - Spoglądam na niego. - Po prostu normalni.
- Kto jest normalny? Normalność jest matematyczną abstrakcją. Nie przystaje ani do ludzkiej osobowości, ani do więzi, które ludzi łączą.
- Przecież dobrze wiesz, o co mi chodzi! I wiesz, że się starałam. Dałam ci wszystko, o co poprosiłeś. Czuję się taka samotna na tym świecie, chociaż nie twierdzę, że takie były twoje intencje. Nie pozwolisz mi nikogo mieć, nikogo oprócz ciebie. Ty jednak masz innych. Masz rodzinę.
- Nie możesz się spodziewać, że opuszczę dzieci - powiada ojciec.
- Nie, pewnie, że nie. Wcale tego nie chcę. Ale co ze mną? Ja też jestem twoim dzieckiem.
Ojciec patrzy na mnie.
- W twoim wypadku jest już za późno.
- O czym mówisz?
- Mówię, że popełniłaś błąd. - Pochyla się. - Przecież rozmawialiśmy o tym. Że nasze błędy są trwałe. Że nie możemy odwołać naszych postępków.
- Tak - odpowiadam. - Wiem.
- Zatem - powiada, składając ręce. - Uczyniłaś, co uczyniłaś, a uczyniłaś to ze mną. Teraz już nie będziesz mogła mieć nikogo więcej, bo nie zdołasz dochować naszej tajemnicy. Komuś o tym powiesz, nieważne komu, a on ledwie się dowie, od razu cię zostawi.
Widzę ojca. Słyszę słowa, które wypowiada. I jak bardzo w nie wierzę, tak bardzo go nienawidzę.
- To niezgodne z zasadami - mówi siostra.
- Wiem - przyznaję.
- Po prostu tego nie robimy. - Idzie szybko, porusza się energicznie w ruchomych płaszczyznach bieli: białej sukience, białym rozpinanym swetrze, białych nylonowych rajstopach, białych butach.
- Z kim powinnam rozmawiać, aby otrzymać zezwolenie?
- Proszę poczekać - rzuca i zostawia mnie za drzwiami przeszklonego biura.
Po kilku beznamiętnych próbach przebłagania szpitalnych administratorów, gdy odsyłano mnie od jednego parawanu do drugiego, w końcu udaje mi się dostać do kostnicy. Zgody udzielono, bo stosownie do treści dokumentów, ciało dziadka zostanie zabrane ze szpitala prosto do krematorium, nie będę więc już miała innej okazji, aby je zobaczyć. „Ale - jak zaznacza mężczyzna, który zapisuje moje dane - robimy wyjątek, absolutny wyjątek”.
Dziadek leży w lodówce, w osobnej szufladzie. Dłonie zaciśnięte w pięści trzyma pod brodą, jakby tak się ułożył dopiero wtedy, gdy się znalazł w tym bardzo chłodnym pomieszczeniu. Usta ma otwarte, jakby protestował przeciwko przejmującemu chłodowi.
Spodziewam się, że powinien mnie przerażać widok zwłok, do których z taką determinacją starałam się dotrzeć, ale gdzież tam. Twarz i dłonie pod prześcieradłem są także znajome, że czuję przypływ wzruszenia. Siostra zostawia mnie z dziadkiem, stwierdzając, że wróci za jakiś czas. Klękam obok. Składam głowę na jego piersi jak kiedyś, gdy byłam mała. Dotykam brwi, policzka, siwej szczeciny.
Widzę te same co dawniej jasnoniebieskie oczy; źrenice wydają się zamglone, jak gdyby znowu zaciągnięte kataraktą, którą usunięto przed laty. Długo wpatruję się w te oczy. Ich widok zdumiewa mnie i uczy, dlaczego zamyka je przedsiębiorca pogrzebowy.
Chociaż kokietowałam śmierć, kpiłam z niej, nieodpowiedzialnie igrałam z życiem, właściwie nie wierzyłam, że jestem śmiertelna, póki nie usiadłam obok zimnego ciała dziadka, nie dotknęłam, nie powąchałam i nie objęłam go. przez cały czas właśnie brak wiary sprawiał, że byłam lekkomyślna. Godzina spędzona z dziadkiem, na klęczkach przy długiej szufladzie, zmienia moje życie. Otrzeźwia mnie pocałunek, który składam na jego sztywnym policzku, pomaga mi wrócić do przytomności, inaczej niż tamten usypiający pocałunek ojca na lotnisku. Przechodzę przemianę. Od człowieka, który sądzi, że może sobie pozwolić na trwonienie czasu, do osoby, która wie, że choćby miała żyć wiele, wiele lat, będzie to zawsze za krótko.
- Nic pani nie jest? - pyta siostra. Właśnie wróciła i wsuwa z powrotem szufladę.
Nowa wiedza sprawia, że drżą mi ręce. Wytrzeszczam oczy.
- Zapytałam, czy nic pani nie jest - powtarza.
- Och - odpowiadam - nie, dziękuję.
Na nabożeństwie poświęconym pamięci dziadka rabin wymienia kolejno wszystkich jego przodków. Każe zgromadzonym stać, gdy wzywa nas, byśmy wiedli godne życie. Przypomina o zapaleniu lampek, bo nabożeństwo odbywa się akurat tuż po święcie Chanuka. Mamy pielęgnować pamięć o moim dziadku, który zmarł podczas Święta Świateł, iść naprzód promienni i sprawiać, aby nasze życie toczyło się po jasnych drogach, nie mrocznych.
Sentymentalnie brzmią te słowa. Wypowiada je obcy człowiek, ale i tak mnie wzruszają. Jeśli żałobnicy widzą, że jestem wstrząśnięta, gdy rozmyślam, że moja obecność na pogrzebie jest hańbiąca, jeśli dostrzegają gorące łzy na moich policzkach, gdy pojmuję, jak mroczne stało się moje życie - cóż, pewnie tłumaczą te łzy jako wyraz smutku, uczucia znacznie prostszego niż to, które mnie ogarnia.
- Co robisz? - pyta babka, kiedy dzień później zastaje mnie przy kuchennym stole. Wszędzie wokół mnie leżą papiery. Przeglądam teczki, których nie otwierałam od lat.
- Przygotowuję podania na studia - powiadam.
Patrzy na mnie.
- Naprawdę? - mówi. Siada na krześle po przeciwnej stronie stołu. - Dokąd? - dodaje po chwili.
Wymieniam miasta, gdzie szkoły są zlokalizowane, wszystkie z dala od domu ojca. Kiwa głową.
- Zrobić ci herbaty? - proponuje.
Napełnia czajnik wodą. Żadna z nas nie ubiera w słowa tego, co się dzieje. Że podnoszę te kawałeczki mojego życia, które upuściłam przed laty. Nie możemy wyrazić tego, czego na razie nie wiemy: że śmierć dziadka rozpoczęła proces mojego wyzwolenia i że zakończy go śmierć matki.
- Słuchaj - powiedział ojciec w samochodzie - kiedy odjechaliśmy z parkingu dla ciężarówek - istnieje tylko jedna osoba, która mogłaby dać ci dość siły, byś mnie opuściła.
I chociaż przejechaliśmy zaledwie około mili, znowu zjechał i zatrzymał samochód na poboczu. Zdjął okulary i oparł się czołem o kierownicę. Spojrzałam na niego.
- Ty? - zapytałam w końcu.
- Tak - odrzekł.
Kiedy byłam małym dzieckiem, matka siadała przy toaletce i szczotkowała mi włosy. Toaletka przy każdym boku miała osobne lustro i kiedy odwracałam głowę w prawo albo w lewo, widziałam nas obie zwielokrotnione bez końca. W tej przestrzeni nieskończoności dostrzegałam przesłanie o nieskończoności w wymiarze czasu: nieważne, czy patrzyłam w przeszłość czy w przyszłość, zawsze widziałam siebie stojącą tak posłusznie jak to tylko możliwe pod ruchliwymi dłońmi matki. Ja o ona, złączone więzami, które zawsze nas określały, próbami uczynienia ze mnie dziecka zasługującego na jej podziw i miłość. Wiele koszmarów, w których występuje matka, dotyczy włosów. Ona mi je obcina, farbuje na rudo albo czarno, zamyka mnie w wieży wybudowanej z łazienkowych kafli, gdzie ściany są zbyt śliskie, aby się po nich wspiąć. Jak w wypadku Roszpunki moje włosy są tak długie, że to nie może być bez znaczenia. Zawsze bardzo mi zależało na tym, by mieć nadmiar włosów, dzięki czemu mogłam wskazać granicę, powiedzieć matce, że dla jej satysfakcji pozwolę zmienić tylko tyle siebie i ani odrobinę więcej.
Przez lata włosy symbolizowały mnie, to, jak bardzo różnię się od matki: długie kontra krótkie, blondynka kontra brunetka. Pochłaniała mnie troska o nie, odcinanie nożyczkami do paznokci rozdwojonych końców. Im dłuższe rosły, tym więcej szczotkowania potrzebowały, zwłaszcza od czasu, gdy już nie chciałam ich splatać w warkocz ani spinać.
- Są zbyt długie - narzeka matka, a wtedy muszę zapuszczać je dalej i nigdy nie są odpowiedniej długości, by mnie zadowolić.
Ojciec jest tak samo oddany moim włosom jak ja. Przez kilka ostatnich lat on mi je podcina. Nie ma zaufania do innych. Boi się, że ktoś nie poprzestanie na minimum, więc spędza całe godziny na kolanach i posługuje się nożyczkami w absolutnym skupieniu.
Lecz przez ostatnie miesiące życia matki jej pragnienia przedkładam ponad ojca i swoje. Jeśli życzy sobie różowych chusteczek higienicznych, nie białych, posłusznie wychodzę i kupuję je. Przynoszę jedzenie z odległych restauracji, wazelinę w tubce, nie w słoiczku, francuskie czasopisma, szwajcarską czekoladę. Spełniam każdą jej zachciankę. Wymyślamy sprawy,, których załatwienie pochłania sporo czasu, pozwala mi okazać chęć sprawienia jej przyjemności i zarazem oszczędza nam swojego towarzystwa.
Fryzjer ściąga mi włosy gumką i obcina je, tak jak go proszę, tuż powyżej. W szpitalu kładę na łóżko odcięty koński ogon, długi na dwadzieścia trzy cale. Matka dotyka go.
- Tak - powiada - najwyższy czas.
Ścięcie włosów i wręczenie ich matce jest czynem dość złożonym i ma pokłady znaczeń. Są sprawy, o których muszę matce powiedzieć, nim umrze, nim mnie opuści; przemawiam wiec ciałem, które mi dała, które nosiła w sobie.
Oczywiście jest w tym miłość i gniew: wroga kapitulacja. Swoje włosy poświęcam matczynej wizji córki, reliktowi dziewczyny, która żyła, aby ją zadowolić, i która już żyć nie będzie, bo bez matki żyć nie może. Jeśli nie czekam, aż matka będzie martwa, aby złożyć włosy w trumnie, to dlatego, że nie chcę stracić ostatniej okazji zyskania jej aprobaty. Zaznaczenia, że nadal bardzo mi na tym zależy - wystarczająco, by w końcu oddać jej tę cząstkę siebie, którą zawsze starałam się zachować poza jej zasięgiem.
- Odwróć się - powiada, kiedy staję w nogach łóżka, a ona wciska niewielki guzik, który sprawia, że unosi się podgłówek. - No tak - mówi, gdy znowu jestem zwrócona do niej twarzą. - Oto się zjawiłaś. Od lat nikt, kto na ciebie patrzył, nie widział nic poza włosami. - Pokazuje na koński ogon. - Zamierzasz go zachować? - pyta.
- Po co? - mówię, ona zaś wzrusza ramionami.
Kończy się na tym, że go wyrzucam. Połyskująca masa ginie w jednym ze szpitalnych pojemników na śmieci.
Długie włosy są niezaprzeczalnym symbolem seksualności. Były ochroną mojej kobiecości, kiedy zrezygnowałam z piersi i okresu. Ścinając włosy, chciałam zakomunikować matce, że to samo zrobiłam z życiem seksualnym. Pozbywając się ich, składam obietnice, że kiedy umrze, związek łączący jej córkę i męża nie będzie już trwał.
Jakże jestem zdziwiona, kiedy po latach odwiedzam belgijskie Geel i tam w kościele Świętej Dympny oglądam fragment ołtarza. Rzeźba Jana van Wavre z początku szesnastego wieku przedstawia ojca Dympny, który obcina córce włosy, długie pasmo w kolorze blond, takie same jak moje, jeśli tylko rzeźba choć trochę przystaje do rzeczywistości. Z tym, że ja swojemu ojcu nie pozwalałam mieć ani włosów, ani mojego życia.
- Och! - mówi ojciec, kiedy mnie widzi po postrzyżynach. - Mój Boże - dodaje. - Dobry Boże. - Bardziej ubolewa nad tymi włosami niż nad wiadomością, że zostałam przyjęta na studia, że za kilka miesięcy wyjeżdżam.
- Jak mogłaś mi je odebrać! - krzyczy.
Rak kości należy do najbardziej bolesnych spośród nowotworów, lecz przynosi także osobliwe ukojenie. Kości matki w ciągu ostatnich tygodni jej życia ulegają tak daleko posuniętej destrukcji, że miejscami niemal się rozpuszczają. Wówczas do krwiobiegu dostaje się wapń - dosyć wapnia, aby uśmierzyć ból i sprawić, że podawanie morfiny staje się zbędne. Procesy chemiczne śmierci uwalniają ją od fizycznego cierpienia i obaw. Każdego dnia śpi coraz dłużej i głębiej, aż w końcu zapada w śpiączkę. Ma zamknięte oczy i już nie reaguje na głosy wokół siebie.
Patrzę na nią i od razu sobie przypominam, że kiedy miałam pięć lat i ona spała, zdjęłam jej maskę. Delikatnie, starając się jej nie obudzić, przesunęłam maskę na czoło, a potem, ponieważ nie mogłam znieść widoku zamkniętych oczu... tego, że matka ma ciągle zamknięte oczy i wcale na mnie nie patrzy - próbowałam zrobić to samo z jej powiekami. Bardzo delikatnie uniosłam jedną z nich. Natychmiast się obudziła, zła.
- Ja... ja... - szepnęłam, cofając się. - Chciałam do ciebie.
- Już nigdy więcej tego nie rób! - rzuca. - Nie dotykaj mnie!
Po tym zdarzeniu zamykała drzwi, ilekroć zamierzała się położyć. Przez wiele miesięcy o tym pamiętała, ale zdarzyło się pewnego dnia, że zapomniała. Rano, kiedy poruszyłam gałką, drzwi się otworzyły. Wtedy wróciłam na swoje dawne miejsce przy łóżku. Stałam cichutko, nie dotykałam jej, tylko czekałam. Czekałam, czekałam.
- Proszę tu poczekać - powiada przedsiębiorca pogrzebowy. - Za momencik ją wystawimy.
Kiedy wraca, ma na sobie marynarkę, jak gdyby moje spotkanie z ciałem matki wymagało pewnej oprawy. Idę za nim do głównego pomieszczenia, które przypomina bibliotekę. Stoi tu duży fotel, a na półkach, nie do wiary, encyklopedia Britannica, rząd tomów oprawionych w czerwoną imitację skóry, takich samych jak te, które ojciec sprzedał kiedyś moim dziadkom. Nad trumną wiszą różowe żarówki. Takich zwykle używała matka, bo sądziła, że dodają jej urody.
Czekam przy drzwiach, póki przedsiębiorca nie wyjdzie. By do niej podejść, czekam, aż będę sama. Jakże jest mała w trumnie, którą dla niej wybrałam. Leży głęboko wewnątrz. Aby pogładzić ją po włosach, szorstkich i nagle posiwiałych, muszę daleko wyciągnąć rękę. Policzki ma zimne, suche, pokryte różem. Zamknięte oczy i usta. Kiedy się pochylam, czuję zapach płynu używanego do balsamowania.
Dotykam piersi, ramion, szyi; całuje czoło, koniuszki palców; przykładam ciepły policzek do chłodnej twarzy; a kiedy to robię, coś przede mną ustępuje: tamta ściana, śliska, niewidzialna, nie do sforsowania. Cokolwiek mnie dzieliło od życia, od życia, które wiodłam, zanim spotkałam ojca - szczątki tego, co powstało w jednej chwili przez tamten pocałunek - naraz obraca się w ruinę. Spazmatycznie wzdycham i ściskam palce matki.
- Och, Boże, przepraszam, przepraszam - mówię. - Mój Boże, Boże, to koniec, po wszystkim.
Sięgam pod dolną część wieka trumny, szukam zasuwki, ale jej nie znajduje. Wsuwam rękę możliwie najdalej, nad kolanami, nad brzegiem białej sukienki. Pragnę dotykiem poznać całą postać, pragnę wziąć w dłonie stopy.
Nie mogę matki objąć; jest zbyt ciężka, by ją podnieść, materiał sukienki zbyt śliski. Płacze. Łzy kapią na jej twarz i włosy, dłonie rozplatają się, wypuszczają krucyfiks i prostują się wzdłuż boków.
Zostaję z ciałem matki przez godzinę, może dłużej. Stoję przy trumnie, póki się nie zmęczę, potem przysuwam krzesło i siadam. Kiedy wychodzę na zewnątrz, jadę do domu babki po to tylko, by za chwilę z powrotem wsiąść do samochodu i wrócić do domu pogrzebowego. Pytam przedsiębiorcę, czy byłby tak uprzejmy i zechciał jeszcze raz wystawić ciało mojej matki w głównej sali.
- Znowu? - upewnia się, najwyraźniej zniecierpliwiony.
Kiwam głową.
- Proszę - mówię. Jeszcze raz, ostatni, musze stanąć przy niej, dotknąć jej włosów, policzka. Jeszcze tylko raz musze się upewnić, że to prawda: czar prysł, wyzwoliła mnie jej śmierć.
Na pogrzebie ojciec pomaga dźwigać trumnę. On także wie, że to koniec. Spogląda na mnie i widzi, że już do niego nie należę. Może wyczytać w moich oczach, których spojrzenie beznamiętnie wytrzymuje jego wzrok, że jego oczy już nie wydają mi się namiętne ani nawet tajemnicze, jedynie nabiegłe krwią, zmęczone. Przysłaniają je zmrużone powieki, kiedy na mnie patrzy, a ja patrzę na niego, i pojmuję, że wie.
O dziwo, ta świadomość nie prowokuje łez ani jego, ani moich. Czy bez matki w charakterze świadka nie jestem w stanie go oczarować? To jedno z wielu pytań, których nigdy ojcu nie stawiam, które się nasuwa po tym, jak ze sobą zrywamy, nagle i ostatecznie. Podczas rozmowy telefonicznej. A wówczas żadne z nas nie płacze, o nic nie prosi, nie wypowiada słowa „kocham”.
- Czyżby miałby to być wybór w rodzaju „wszystko albo nic”? - pytam. Dlaczego akurat ja miałabym wyrazić to, co jak wiem, jest prawdą: nie możemy zacząć od początku, musimy się pożegnać. Nieporadnie staram się zmniejszyć nasze udręki, uciekając się do sarkazmu. - Nie miałbyś ochoty dla odmiany spróbować czegoś bardziej konwencjonalnego? Rozumiesz, od czasu do czasu telefon, kartka na urodziny?
- Czyżbyś mnie jeszcze nie znała? - odpowiada ojciec głosem tak spokojnym i lodowatym, jakiego u niego jeszcze nie słyszałam. - Nie znasz odpowiedzi?
- Owszem - mówię - znam.
Czego innego nauczyły mnie ostatnie lata, jak nie tego, że ojciec nie bierze nawet odrobiny mniej niż całą mnie?
- Co wybierasz? - odzywa się po długiej chwili milczenia.
- Nic - brzmi moja odpowiedź. - Wiesz przecież, że muszę wybrać nic.
Jego żona pakuje rzeczy, które zostawiłam w jego domu, a babka płaci, by do mnie wróciły.
- Dzięki Bogu - mówi, kiedy proszę ją o pieniądze.
Użycza głosu słowom, które nadal dźwięczą mi w uszach: „Dzięki Bogu, wreszcie jest po wszystkim”.
Po długim okresie modlitw o uwolnienie - błagania losu o wybawienie, bo bez interwencji losu sama nie potrafiłabym tego dokonać - nie spodziewam się, że nasze rozstanie będzie bolesne. Lecz utrata ojca będzie mnie martwić; będzie mnie ranić i już nigdy nie przestanie. Nie ucieknę od tego, jak nie ucieknę od miłości do matki i wyrzutów sumienia, że tak bardzo ją skrzywdziłam.
Utrata ojca prześladuje mnie tak samo jak w odległej przeszłości, kiedy widziałam mężczyznę bez twarzy, który chodzi po korytarzach naszego domu. Gdzieś w świecie jest ojciec, którego nie mogę poznać. Dawniej był obcy, bo nieobecny, a teraz, gdy go poznałam i on poznał mnie, reszta mojego życia zależy od tego, czy będziemy od siebie dość daleko.
Po modlitwie nad grobem ojciec i ja stoimy w milczeniu przy trumnie wiszącej nad otwartym, mrocznym dołem chwilę przed opuszczeniem. Kwatera ma podwójne dno. Babka wykupiła ją z myślą, że pewnego dnia na górze spoczną jej szczątki.
Ale po latach, gdy babka umiera, lekceważę jej życzenie, aby zostać pochowaną w tym samym grobie. Polecam poddać jej ciało kremacji i sama rozsypuję prochy. Nie pozwolę jej spocząć na wieki nad moją matką. Nie pozostawię matki na wieczność pod tym ciężarem.
Na płycie nagrobnej znajduje się tylko imię matki, jej nazwisko, data urodzenia oraz śmierci. Kiedy płyta jest gotowa, od razu robi mi się przykro, że nie dodałam słowa „Ukochana”.
W dniu, kiedy zamówiłam tablicę, dzień po śmierci matki, usiadłam obok babki w biurze przedsiębiorstwa pogrzebowego i przejrzałam ciężką księgę ze zdjęciami rozmaitych wzorów. Wybrałam granit na brązie i starannie dobrałam typ liternictwa. Ale pozostawiłam puste miejsce pod datami, bo tamtego popołudnia wydało mi się, że nie zasłużyłam na użycie jedynego słowa, które mogło być tam wyryte. Słowa prawdziwego.
„Ukochana”.
Nie prowadzę dziennika snów, ale 7 lutego 1995 roku przyśniło mi się coś tak niezwykłego, że tego dnia zaznaczam datę w kalendarzu, pisząc „Matka”. Nie musze zapisywać, co się w tym śnie dzieje. Wiem, że zawsze będę pamiętała wszystko bardzo dokładnie.
Matka odnajduje mnie w kuchni. Jest jeden z zimowych poranków. Właśnie przygotowuję śniadanie dla mojej rodziny. Na górze wszyscy jeszcze śpią. Wzdrygam się, kiedy podnoszę wzrok znad stolnicy i widzę ją. Boje się. Wszystkie sny, w których występuje matka, są koszmarami. Ale tym razem wydaje się przyjazna, niemal pełna entuzjazmu. Światło, które przenika przez szklane drzwi i pada na nią, jest doskonale czyste i białe - to odbite od śniegu promienie słońca. Ma na sobie dopasowany, granatowy kostium, starannie skrojony z materiału tak ładnego i lśniącego, że aż bije w oczy. Dziwię się, że przychodzi do mnie wiele lat po śmierci, i jednocześnie fascynuje mnie każdy szczegół jej obecności. Klapy kostiumu - jakże są doskonałe! Chcę ich dotknąć, dotknąć jej, ale nie chcę, żeby zniknęła. Pragnę pokazać jej moje dzieci, ale boję się ryzykować wyjścia z kuchni albo spłoszenia jej głośnym wołaniem.
Mimo wszystko duch nie znika, świeci zupełnie realnie. Mam rozdwojoną świadomość, która czasem występuje w snach, i w tym śnie dokonuję spostrzeżenia, że duch matki naprawdę jest ze mną, że nie byłabym w stanie sfabrykować ludzkiej obecności wyłącznie z tęsknoty.
- Och, mamo - mówię w końcu, ale nie ośmielam się jej dotknąć - jesteś taka piękna i masz na sobie najpiękniejsze ubranie. - Wzrusza ramionami na ten komplement, jakby nie obchodził jej własny wygląd i jakby w ogóle nie dbała o tego rodzaju sprawy. A ja wiem, że obie myślimy tylko o jednym: jak to było na końcu, gdy rak wykradł jej młodość, urodę, zakpił sobie z próżności.
Nie dzieje się nic szczególnego, ale i tak wszystko wychodzi na jaw. Matka i ja przyglądamy się sobie uważnie. Zaglądamy sobie w oczy głębiej niż kiedykolwiek w życiu. Nie spieszymy się. Nasze twarze dzieli zaledwie kilka cali. Nie poruszamy się, nie mrugamy. Kiedy patrzymy, wyraża się wszystko, co kiedykolwiek czułyśmy, lecz czego nigdy żadna z nas nie wypowiedziała. Jej młodość, egoizm i brak szczęścia; moja młodość, mój egoizm i brak szczęścia. Nasza samotność. Wzajemne zdrady.
W tym śnie czuję, że ona mnie wreszcie poznaje i ja odwzajemniam jej się tym samym. Czuję, że przestajemy mieć nadzieję na inną córkę, na inną matkę.
Mam dług wdzięczności wobec Amandy Urban i Kate Mediny za ich niezłomną wiarę i wsparcie, wobec Janet Gibbs za to, że zechciała słuchać, i Dawn Drzal, że zgodziła się czytać, wobec Jill Simonsen za jej przyjaźń i wobec Colina za wszystko.